Uuk
Quality Books
DAVID EDDINGS
Pionek
Proroctwa
Belgariady
tom I
Przełożył:
Piotr W. Cholewa
Tytuł
oryginału: Pawn
Of Prophecy
Theone,
który
opowiadał mi historie, ale nie mógł zaczekać na moje,
i
Arturowi,
który
pokazał mi, jak być mężczyzną... i nadal mi pokazuje
Spis treści:
Będący historią Wojny Bogów i Dzieł Czarodzieja Belgaratha adaptacja z Księgi Alornów
Gdy świat był jeszcze młody, siedmiu Bogów żyło w harmonii, a rasy ludzi były jak jeden naród. Belara, najmłodszego z Bogów ukochali sobie Alornowie. Mieszkał wśród nich i miłował, a oni rośli pod jego opieką. Inni Bogowie także zbierali przy sobie ludy i każdy z Bogów kochał swój naród.
Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był Bogiem żadnego narodu. Mieszkał z dala od ludzi i Bogów aż do dnia, gdy odnalazło go zbłąkane dziecko. Aldur przyjął je na swojego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Woli i Słowa, i stał się czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni także szukali samotnego Boga. Połączyli się w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas nie miał do nich dostępu.
I zdarzyło się, że wziął Aldur kamień w kształcie kuli, nie większy niż serce dziecka, i obracał go w dłoniach, aż stał się żyjącą duszą. Wielka była potęga tego kamienia, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów.
Ze wszystkich Bogów Torak był najpiękniejszy, a jego ludem byli Angarakowie. Składali mu ofiary i nazywali Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni ofiarnych ofiarnych słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzień, gdy usłyszał o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju.
Wreszcie, skryty pod maską obłudy, stanął przed Aldurem.
— Bracie mój — powiedział. — Nie jest właściwe, byś trwał z dala od naszej kompanii i rady. Odrzuć ten klejnot, który oderwał twój umysł od myśli o nas.
Aldur zajrzał w duszę brata i upomniał go:
— Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Czy nie wystarczą ci Angarakowie? Nie próbuj w swej bucie posiąść Klejnotu, by cię nie zabił.
Wielki był wstyd Toraka, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dłoń i uderzył swego brata, a potem uciekł, porywając Klejnot.
Inni Bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz ten odmawiał. Wtedy powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi i Bogów szalały na ziemi, aż niedaleko wyżyny Korim, Torak wzniósł Klejnot i zmusił, by połączył swą wolę z jego wolą i rozbił ziemię na części. Góry runęły i napłynęło morze. Lecz Belar i Aldur połączyli swą moc i wznieśli morzu bariery. Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi Bogowie.
A kiedy Torak podniósł żywy Klejnot przeciwko ziemi, jego matce, ten zbudził się i zajaśniał świętym ogniem. Błękitny płomień spalił twarz Toraka. Ten w bólu powalił góry; w udręce rozłupał ziemię; w agonii rozlał morze. Lewa ręka zapłonęła i wypaliła się na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe oko zagotowało się w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasić ogień, lecz cierpienie nie miało końca.
Gdy Torak wynurzył się z wody, prawa strona jego ciała pozostała piękna, lecz lewa była spalona i poraniona strasznie ogniem Klejnotu. Dręczony bólem poprowadził swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdyż Torak w ciemności skrywał swe blizny. Angarakowie wznieśli dla swego Boga żelazną wieżę i umieścili Klejnot w mosiężnej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam często i odchodził płacząc. Lękał się, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu i by nie zginął.
Stulecia mijały w ziemi Angaraków, którzy zaczęli nazywać swego okaleczonego Boga Kal Torakiem, jednocześnie Królem i Bogiem.
Belar zabrał Alornów na pomoc. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi i najwaleczniejsi, a Belar tchnął w ich serca wieczną nienawiść dla Angaraków. Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy aż po pola wiecznego lodu, szukając drogi do swych nieprzyjaciół.
Tak było do czasu, gdy Cherek o Niedźwiedzich Barach, największy z królów Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja.
— Droga na północ jest otwarta — powiedział. — Znaki i przepowiednie nam sprzyjają. Nadszedł czas, byśmy odszukali przejście do Miasta Nocy i odebrali Jednookiemu Klejnot.
Poledra, żona Belgaratha, nosiła właśnie dziecko, i czarodziej nie chciał jej opuszczać. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli się nocą, by dołączyć do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chyżych Stopach i Rivy o Żelaznej Dłoni.
Okrutna zima ścisnęła północ i mokradła lśniły pod gwiazdami od szronu i szarego jak stal lodu. Szukając drogi, Belgarath rzucał zaklęcie i przybierał postać szarego wilka. Bezgłośnie przemykał po zaśnieżonym lesie, gdzie drzewa trzeszczały i pękały od przenikliwego mrozu. Szron przykrył grzbiet i ramiona wilka; na zawsze już pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha.
Poprzez śnieg i mgłę dotarli do Mallorei i wreszcie stanęli w Cthol Mishrak. Znalazłszy sekretne przejście do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp żelaznej wieży.
W milczeniu wspinali się po zardzewiałych schodach, których od dwudziestu wieków nie dotknęła ludzka stopa. Lękliwie zakradli się do komnaty, gdzie Torak dręczony bólem rzucał się we śnie, kryjąc okaleczoną twarz pod stalową maską. Bezszelestnie przebiegli obok śpiącego Boga i w końcu wkroczyli do komnaty, gdzie leżała żelazna szkatuła, w której spoczywał żywy Klejnot.
Cherek skinął na Belgaratha, by wziął Klejnot, lecz ten odmówił.
— Nie mogę go dotknąć — powiedział — by mnie nie zniszczył. Kiedyś przyjmował dotyk Boga i człowieka, lecz wola Klejnotu stwardniała, gdy Torak wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli już tak się wykorzystać. Czyta w naszych duszach. Tylko ten, co nie ma złych intencji, kto jest tak czysty, że nie myśląc o władzy i posiadaniu weźmie go i poniesie narażając życie — tylko ten może go teraz dotknąć.
— Który z ludzi w mroku swej duszy nie żywi złych intencji? — spytał Cherek.
Lecz Riva o Żelaznej Dłoni otworzył szkatułę i wyjął Klejnot. Płomień zajaśniał mu przez palce, lecz Riva nie spłonął.
— Niech tak będzie, Chereku — rzekł Belgarath. — Twój najmłodszy syn jest czysty. Jego przeznaczeniem i przeznaczeniem tych, co przyjdą po nim, jest nieść i chronić Klejnot — Belgarath westchnął wiedząc, jaki ciężar kładzie na barki Rivy.
— Jego bracia i ja podtrzymamy go — powiedział Cherek. — Dopóki będzie niósł ten ciężar.
Riva owinął Klejnot płaszczem i ukrył pod tuniką. Potem przebiegli znowu przez komnatę kalekiego Boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym przejściem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom.
Wkrótce potem Torak obudził się i poszedł, jak zawsze, do Komnaty Klejnotu. Lecz szkatuła była otwarta, a Klejnot zniknął. Straszliwy byt gniew Kal Toraka. Chwyciwszy swój wielki miecz opuścił żelazną wieżę, odwrócił się i uderzył raz tylko, a wieża runęła. Potem krzyknął do Angaraków głosem gromu:
— Za to, że staliście się niedbali i nieuważni, że pozwoliliście złodziejom ukraść to, za co tak drogo zapłaciłem, zburzę miasto i przepędzę was. Angarakowie tułać się będą, póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamień.
Potem zmienił Miasto Nocy w ruinę, a hufce Angaraków pognał na pustkowie. Cthol Mishrak przestało istnieć.
Trzy mile na północ Belgarath usłyszał hałas i wiedział, że Torak się przebudził.
— Teraz ruszy za nami — oznajmił. — I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocalić. Kiedy się zbliżą, niech Żelazna Dłoń wzniesie Klejnot, by go zobaczyli.
I podeszli Angarakowie z samym Torakiem na czele, lecz Riva podniósł Klejnot, a okaleczony Bóg i jego hufce zobaczyli go wyraźnie. Klejnot poznał swego wroga. Nienawiść rozgorzała na nowo i niebo zapłonęło od jego furii. Torak krzyknął i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłonął ogień, a reszta umknęła przerażona.
I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili się przez moczary północy, na powrót niosąc Klejnot Aldura do Królestw Zachodu.
Bogowie, wiedząc, co się zdarzyło, zwołali radę.
— Jeśli wystąpimy w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi — powiedział Aldur — starcie Bogów zniszczy świat. Zatem musimy się usunąć, by Torak nie mógł nas odnaleźć. Nie ciałem, lecz duchem tylko pozostaniemy obecni, by kierować i chronić nasze ludy. Dla dobra świata musimy to uczynić. W dniu, gdy rozpocznie się wojna, świat zostanie zgładzony.
Bogowie zapłakali z żalu, że muszą odejść. Lecz Chaldan, Bóg-Byk Arendów, zapytał:
— Czy podczas naszej nieobecności Torak nie zdobędzie władzy?
— To nie nastąpi — odparł Aldur. — Dopóki Klejnot pozostaje wśród potomków Rivy o Żelaznej Dłoni, Torak nie może zwyciężyć.
I tak Bogowie odeszli, a Torak jedynie pozostał. Lecz wiedza o tym, że Klejnot w ręku Rivy odbiera mu panowanie, nękała jego umysł.
Belgarath zaś przemówił do Chereka i jego synów:
— Musimy się rozdzielić, by strzec Klejnotu i sposobić się na przyjście Toraka. Niech każdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem.
— Tak uczynimy, Belgaracie — przyrzekł Cherek o Niedźwiedzich Barach. — Od tego dnia nie ma już Alorii. Alornowie jednak będą walczyć z potęgą Toraka, póki choć jeden pozostanie żywy.
Belgarath wzniósł głowę.
— Usłysz mnie, Toraku Jednooki! — zawołał. — Żywy Klejnot jest przed tobą bezpieczny i nie zwyciężysz go. Jeśli wyruszysz przeciw nam, stanę do wojny. Dniem i nocą trzymać będę straż i do końca dni czekać twojego przyjścia.
Wśród pustkowi Mallorei, Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł wszystko wokół. Wiedział bowiem, że Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza jego zasięgiem.
Cherek uściskał synów i odszedł, by więcej ich nie zobaczyć. Dras ruszył na północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płynęła rzeka Mrin. Wybudował miasto Boktor i nazwał swój kraj Drasnią. On i jego następcy zawsze stali u moczarów północy, by bronić ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze swoim ludem i znalazł konie na szerokich równinach, przez które płynęła rzeka Aldur. Oswoili zwierzęta, nauczyli się je dosiadać i po raz pierwszy w historii ludzkości pojawili się konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algarią i stali się nomadami, którzy podążają za swymi stadami. Posępny Cherek powrócił do Val Alorn i zmienił nazwę królestwa na Cherek, gdyż był teraz samotny i bez synów. Pogrążony w smutku budował wysokie okręty, by patrolowały morza i broniły brzegów przed nieprzyjacielem.
Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłuższej podróży. Wraz ze swym ludem, Riva dotarł na zachodnie wybrzeże Sendarii. Zbudowali okręty i przeprawili się na Wyspę Wiatrów. Tu spalili statki, wznieśli twierdzę, a wokół niej miasto o wysokich murach. Miasto nazwali Rivą, a twierdzę Dworem Rivańskiego Króla. Wtedy Belar, Bóg Alornów, strącił z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej klingę, a z drugiej rękojeść, w której umieścił Klejnot. Miecz był tak wielki, że nikt prócz Rivy nie mógł go podnieść. Na pustkowiach Mallorei dusza podpowiedziała Kal Torakowi, że miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował strachu.
Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierzchołka. Przylgnął do kamienia tak, że nikt prócz Rivy nie mógł go zdjąć. Klejnot jarzył się zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz i wznosił go nad głową, ostrze stawało się długim jęzorem lodowatego płomienia.
Największym cudem jednak był znak następców Rivy. W każdym pokoleniu jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znamię Klejnotu. Dziecko takie prowadzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je poznać. Za każdym razem Klejnot rozpalał się wtedy blaskiem, a więź między nim a linią Rivy stawała się mocniejsza.
Belgarath rozstał się z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldura. Tam jednak przekonał się, że Poledra, jego żona, urodziła dwie córki-bliźniaczki i umarła. Pogrążony w rozpaczy, nazwał starszą Polgara. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów, wyciągnął rękę, by położyć ją na czole dziecka. Pod jego dotknięciem jedno pasemko włosów stało się białe jak śnieg. Zdziwił się, gdyż jest ono znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwszą dziewczynką w ten sposób naznaczoną.
Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znamienia. Nazwał ją Beldaran i kochał nad wszystko, rywalizując z ciemnowłosą siostrą o jej uczucie.
Gdy jednak Polgara i Beldaran ukończyły szesnasty rok życia, Duch Aldura przybył we śnie do Belgaratha.
— Mój ukochany uczniu — powiedział. — Pragnę połączyć twój ród z rodem strażnika Klejnotu. Wybierz więc, którą ze swych córek oddasz Rivańskiemu Królowi na żonę i matkę jego następców. W tej linii bowiem zawiera się nadzieja świata, której nie zgasi mroczna potęga Toraka.
W głębi swej duszy Belgarath pragnął wybrać Polgarę. Znając jednak ciężar, jaki dźwiga Rivański Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Polgara łkała także, długo i gorzko, wiedziała bowiem, że jej siostra musi zestarzeć się i umrzeć. Z czasem jednak pocieszyli się wzajemnie i stali sobie bliżsi.
Połączyli swe siły, by trzymać straż przed Torakiem. Niektórzy mówią, że żyją jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwając w pogotowiu.
Pierwszą rzeczą, którą zapamiętał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do końca swych dni żywił szczególne, cieple uczucia dla tych specyficznych dźwięków i zapachów, jakie składają się na pracowitą powagę, związaną jakoś z miłością, jedzeniem, spokojem, bezpieczeństwem, a nade wszystko domem. I choć dotarł w życiu wysoko, nigdy nie zapomniał, że jego wspomnienia zaczęły się od kuchni.
Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem, pełnym palenisk, kotłów i ogromnych rożnów obracających się wolno w kominkach podobnych do grot. Były tam długie, ciężkie blaty, gdzie formowano bochenki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi ruchami długich, zakrzywionych noży. Gdy Garion był jeszcze bardzo mały, bawił się pod tymi stołami i szybko się nauczył trzymać palce z dala od stóp zapracowanych kucharek. A czasem, późnym popołudniem, gdy się zmęczył, leżał w kącie i patrzył na migotanie ognia, odbijane przez setki wypolerowanych garnków, noży i łyżek z długimi uchwytami, wiszących na kołkach wzdłuż wyszorowanych do białości ścian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym otaczającym go światem.
Kuchnią i wszystkim, co się w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol. Zdawało się, że potrafi jakoś znaleźć się we wszystkich miejscach równocześnie. Ostatnie dotknięcie, poprawiające gęś w brytfannie, zgrabnie kształtujące rosnący chleb czy garnirujace dymiącą jeszcze, świeżo wyjętą z piekarnika szynkę, zawsze należało do niej. Choć w kuchni pracowali także inni, żaden bochenek, gulasz, zupa, pieczeń czy jarzyna nie mogły być gotowe, jeśli choć raz nie dotknęła ich ciocia Pol. Wyczuwała smakiem, węchem czy jakimś wyższym zmysłem, czego wymaga każde danie, i niedbałym na pozór ruchem dodawała przypraw z glinianych dzbanuszków. Sprawiała wrażenie, że otacza ją magiczna aura, że dysponuje wiedzą i mocą większą niż zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej zajęta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym środku klejenia pierogów, ozdabiania ciasta czy zszywania świeżo nadzianego kurczaka potrafiła wyciągnąć nogę i nie patrząc nawet pod stół, kostką lub piętą odsunąć go spod czyichś stóp.
Kiedy trochę urósł, zaczął traktować to jak rodzaj gry. Pilnował, kiedy będzie zbyt pochłonięta pracą, by go zauważyć, a wtedy ze śmiechem biegł na swych mocnych, krótkich nóżkach do drzwi. Ale ona zawsze go doganiała. Wtedy śmiał się jeszcze głośniej, zarzucał jej ramiona na szyję i całował, po czym wracał na miejsce i czekał na kolejną okazję.
W tamtych latach był przekonany, że ciocia Pol jest najważniejszą i najpiękniejszą kobietą na świecie. Przede wszystkim była wyższa od innych kobiet z farmy — niemal tak wysoka jak mężczyzna. Zawsze miała poważną, surową nawet minę — chyba że zwracała się do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czarne włosy — z wyjątkiem jednego pasemka nad lewą brwią, które było białe jak świeży śnieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łóżeczku, stojącym przy jej własnym, w ich niedużym pokoiku nad kuchnią, wyciągał rękę i dotykał tego białego pasemka. Uśmiechała się i gładziła jego twarz ciepłą dłonią. Wtedy zasypiał spokojnie wiedząc, że jest obok, że go pilnuje.
Farma Faldora leżała w środkowej części Sendarii, okrytego mgłami królestwa, ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu Zatoką Cherek. Jak inne farmy w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jednym czy dwoma budynkami, a raczej zespołem solidnych szop, stodół, kurników i gołębników, ustawionych wokół centralnego podwórca z okazałą bramą od frontu. Z galerii na piętrze wchodziło się do pokoi, dużych lub całkiem maleńkich, gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami. Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wieży nad główną jadalnią, gdzie jego ludzie zbierali się trzy razy dziennie — podczas żniw nawet cztery — by ucztować przy hojnych darach kuchni cioci Pol.
Jednym słowem, było to całkiem szczęśliwe i spokojne miejsce. Farmer Faldor był dobrym panem. Wysoki, poważny, z długim nosem i jeszcze dłuższą szczęką, rzadko się śmiał czy choćby uśmiechał. Był jednak zawsze uprzejmy dla swych ludzi i zdawało się, że bardziej mu zależy na ich zdrowiu i dobrobycie niż na wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Na swój sposób przypominał raczej ojca niż zarządcę sześćdziesięciu kilku osób, żyjących na jego włościach. Jadał razem z nimi — co było niezwykłe, gdyż wielu farmerów z okolicy trzymało się z dala od robotników — a jego obecność u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała uspokajający wpływ na młodych, czasem nadto hałaśliwych. Farmer Faldor był człowiekiem pobożnym i przed każdym posiłkiem prostymi słowami zwracał się do Bogów o błogosławieństwo. Wiedząc o tym, ludzie z farmy z godnością wkraczali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali stosy jadła, przygotowane przez ciocię Pol i jej pomocnice.
Ze względu na dobre serce Faldora i magiczne, zręczne palce cioci Pol farma była znana w okolicy jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce pracy i zamieszkania. W oberży w niedalekiej wiosce Górne Gralt całe wieczory upływały na opowieściach o cudownych daniach, serwowanych regularnie w jadalni Faldora. Mający mniej szczęścia ludzie, zatrudnieni na innych farmach, po kilku kuflach łkali otwarcie, słuchając o pieczonych gęsiach cioci Pol. Sława farmy Faldora zataczała coraz szersze kręgi.
Najważniejszym człowiekiem na farmie, nie licząc samego Faldora, był kowal Durnik. Gdy Garion urósł trochę i mógł już bawić się z dala od czujnych oczu cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do kuźni. Lśniące żelazo na kowadle przyciągało go z hipnotyczną niemal siłą. Durnik wyglądał zupełnie zwyczajnie; miał proste kasztanowe włosy i przeciętną twarz, zaczerwienioną od ciepła paleniska. Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Był za to poważny i spokojny, a także — jak większość ludzi, parających się tym zawodem — niezwykle silny. Ubierał się w grubą skórzaną kapotę i fartuch, poprzepalany iskrami z paleniska. Nosił także obcisłe spodnie i miękkie skórzane buty, typowe dla mieszkańców Sendarii. Z początku odzywał się do Gariona tylko po to, by go ostrzec, żeby trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali przyjaciółmi i rozmawiali dużo częściej.
— Zawsze kończ to, do czego przyłożysz ręki — pouczał. — Nie należy żelaza odkładać na bok, a potem znowu wsuwać w ogień na dłużej niż trzeba.
— Dlaczego tak jest? — pytał Garion.
— Bo jest — wzruszał ramionami Durnik.
— Zawsze staraj się wykonać pracę najlepiej, jak potrafisz — mówił innym razem, wygładzając pilnikiem metalowy fragment dyszla, który naprawiał.
— Ale ten kawałek będzie pod spodem — zdziwił się Garion. — Nikt go nigdy nie zobaczy.
— Ale ja będę wiedział, że tam jest — odparł Durnik. — Jeśli nie wykonam go najlepiej, jak potrafię, będę się wstydził za każdym razem, kiedy zobaczę ten wóz. A widuję go codziennie.
I tak dalej. Zupełnie mimochodem, Durnik nauczył chłopca trwałych, sendariańskich cnót: pracy, zapobiegliwości, trzeźwości i rozsądku, będących filarami społecznego porządku królestwa.
Z początku ciocia Pol martwiła się wędrówkami Gariona do kuźni, gdzie groziło mu tyle niebezpieczeństw. Gdy jednak obserwowała go chwilę z drzwi kuchni, zrozumiała, że Durnik pilnuje chłopca niemal tak czujnie, jak ona sama. Przestała się niepokoić.
— Jeśli chłopiec będzie natrętny, kowalu, odeślij go — powiedziała kiedyś, gdy przyszła do kuźni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. — Albo powiedz mi o tym. Będę go trzymać bliżej kuchni.
— To żaden kłopot, pani Pol — odparł z uśmiechem Durnik. — To rozsądny chłopiec. Nie wchodzi w drogę.
— Jesteś zbyt pobłażliwy, przyjacielu Durniku — odparła ciocia Pol. — Ten chłopak ma głowę pełną pytań. Odpowiesz na jedno, a natychmiast zrodzi się tuzin następnych.
— Tak to jest z chłopcami — Durnik delikatnie wlał bulgocący metal w niewielki gliniany pierścień, otaczający dziurkę w dnie kotła. — Sam też zadawałem tyle pytań, gdy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył, mieli dość cierpliwości, by mi odpowiadać, gdy tylko potrafili. Źle bym się im odwdzięczył, gdybym dla Gariona nie był taki sam.
Garion siedział w pobliżu i nasłuchiwał wstrzymując oddech. Jedno karcące słowo z którejkolwiek strony natychmiast zamknęłoby mu drogę do kuźni. A kiedy ciocia Pol szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym kotłem w rękach, zauważył, jak patrzy na nią Durnik. Wtedy w jego umyśle zaczęła kiełkować pewna idea. Bardzo prosta i piękna, ponieważ każdy na niej zyskiwał.
— Ciociu Pol — powiedział wieczorem, marszcząc twarz, gdy szorstką ścierką wycierała mu ucho.
— Tak? — spytała, koncentrując uwagę na szyi.
— Czemu nie wyjdziesz za Durnika? Przerwała mycie.
— Co? — spytała.
— Myślę, że to doskonały pomysł.
— Naprawdę? — głos brzmiał ostro i Garion wiedział, że znalazł się na niepewnym gruncie.
— On cię lubi — powiedział.
— Przypuszczam, że omawiałeś już z nim tę sprawę?
— Nie. Pomyślałem, że najpierw zapytam ciebie.
— Przynajmniej to było niezłym pomysłem.
— Jeśli chcesz, powiem mu zaraz rano. Gwałtowne szarpnięcie za ucho obróciło mu głowę.
Garion miał wrażenie, że uszy są dla cioci Pol aż nazbyt wygodnymi uchwytami.
— Nie waż się choćby szepnąć o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek innemu — jej ciemne oczy płonęły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział.
— Tak tylko pomyślałem — zapewnił szybko.
— Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw myślenie dorosłym — nadal trzymała go za ucho.
— Jak sobie życzysz — zgodził się pospiesznie.
Później jednak, gdy w cichym mroku leżeli już oboje w łóżkach, raz jeszcze zaatakował ten problem, choć bardziej okrężną drogą.
— Ciociu Pol?
— Tak? — spytała.
— Jeśli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyjść?
— Garionie!
— Słucham?
— Zamknij buzię i śpij.
— Uważam, że mam prawo wiedzieć — stwierdził z urazą.
— Garionie!
— Dobrze, dobrze. Już śpię. Ale nie sądzę, żebyś postępowała ze mną uczciwie.
Odetchnęła głęboko.
— No, dobrze — oświadczyła. — Nie myślę o małżeństwie. Nigdy nie myślałam o małżeństwie i poważnie wątpię, czy kiedykolwiek pomyślę o małżeństwie. Zbyt wielu ważnych spraw muszę dopilnować, żebym miała czas na takie rzeczy.
— Nie martw się, ciociu Pol — powiedział, próbując ją uspokoić. — Kiedy urosnę, ożenię się z tobą.
Wtedy zaśmiała się głębokim, dźwięcznym śmiechem. Wyciągnęła rękę, by w ciemności dotknąć jego twarzy.
— Nie, mój Garionie — zaprzeczyła. — Czeka na ciebie inna żona.
— Kto? — zaciekawił się.
— Przekonasz się — odpowiedziała tajemniczo. — A teraz śpij.
— Ciociu Pol?
— Słucham?
— Gdzie jest moja mama? — Od dawna już chciał o to zapytać.
Przez długą chwilę panowała cisza, potem ciocia Pol westchnęła.
— Umarła — oświadczyła cicho.
Gariona ogarnęła rozpacz i poczuł nieznośny ból. Zapłakał.
Natychmiast znalazła się przy jego łóżku. Klęczała na podłodze i obejmowała go. Długo po tym, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki żal nie przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem:
— Jaka ona była? Moja mama?
— Jasnowłosa — powiedziała ciocia Pol. — Bardzo młoda i bardzo piękna. Miała łagodny głos i była bardzo szczęśliwa.
— Kochała mnie?
— Bardziej, niż możesz sobie wyobrazić.
Wtedy zapłakał znowu, lecz ciszej, nie tyle z bólu, ile z żalu.
Ciocia Pol tuliła go delikatnie, póki nie zasnął.
* * *
Na farmie Faldora mieszkały też inne dzieci, co jest naturalne w społeczności złożonej z ponad sześćdziesięciu osób. Starsze z nich pracowały, jednak troje było mniej więcej w wieku Gariona. Ta trójka stała się jego towarzyszami zabaw i przyjaciółmi.
Najstarszy chłopiec miał na imię Rundorig. Był o rok czy dwa lata starszy od Gariona i sporo wyższy. W zasadzie, z racji wieku, powinien przewodzić grupce dzieci; był jednak Arendem o nieco ograniczonym umyśle i chętnie ustępował pola młodszym. Królestwo Sendarii, w przeciwieństwie do państw sąsiednich, zamieszkiwała bogata mieszanina ras. Cherekowie, Algarowie, Drasanie, Arendowie, a nawet spora liczba Tolnedran, stopili się tworząc wzorzec Sendara. Arendowie byli wprawdzie bardzo odważni, ale też dość tępi.
Drugim towarzyszem Gariona był Doroon — niewysoki, bystry chłopak o pochodzeniu tak wymieszanym, że można było go nazwać jedynie Sendarem. Najciekawszą cechą Doroona było to, że zawsze biegł; nigdy nie chodził, gdy mógł biegać. Podobnie jak stopy, jego myśli także gnały na złamanie karku. I język. Mówił bez przerwy, bardzo szybko, i wiecznie był podekscytowany.
Bezdyskusyjnym przywódcą całej czwórki była dziewczynka, Zubrette, złotowłosa czarodziejka, która wymyślała zabawy, opowiadała różne historie i wysyłała ich, by kradli dla niej jabłka i śliwki w sadzie Faldora. Panowała jak mała królowa, zmuszając, by rywalizowali o jej względy, a nawet skłaniając do bójek. Była bez serca i każdy z chłopców nienawidził jej czasami, choć zawsze pozostawał niewolnikiem jej najbłahszych zachcianek.
Zimą zjeżdżali na szerokich deskach z ośnieżonego pagórka za farmą i wracali do domu ze zgrabiałymi rękami i płonącymi policzkami, gdy fioletowe cienie pełzały już po śniegu. Albo, gdy Durnik ogłosił, że lód jest wystarczająco gruby, ślizgali się bez końca po zamarzniętym stawie, który połyskiwał w małej kotlince na wschód od zabudowań farmy, przy drodze do Górnego Gralt. A kiedy było zbyt zimno czy też na przedwiośniu, gdy deszcze i ciepłe wiatry zmieniały śnieg w bryję, a staw nie był bezpieczny, zbierali się w stodole i godzinami skakali ze stryszku na miękkie siano, wypełniając włosy plewami, a nosy kurzem niosącym zapach lata.
Wiosną łapali kijanki na błotnistych brzegach stawu i wspinali się na drzewa, by z zachwytem obserwować niebieskie jajeczka, które ptaki składały w swych uplecionych z gałązek gniazdach.
Naturalnie, to właśnie Doroon spadł pewnej wiosny i złamał rękę, gdy Zubrette namówiła go, by wszedł na sam wierzchołek rosnącego nad stawem drzewa. Ponieważ Rundorig gapił się tylko bezradnie na rannego przyjaciela, a Zubrette uciekła zanim jeszcze Doroon dotknął ziemi, trudne decyzje spadły na Gariona. W skupieniu rozważył sytuację, z powagą marszcząc czoło ukryte pod grzywą płowych włosów. Było oczywiste, że ręka jest złamana, a Doroon, blady i przestraszony, przygryzał wargi, by powstrzymać się od płaczu.
Garion pochwycił kątem oka jakiś ruch i szybko podniósł głowę. Mężczyzna w ciemnym płaszczu siedział na wielkim czarnym koniu. Był całkiem niedaleko i patrzył na chłopca z uwagą. Gdy ich oczy się spotkały, Garion poczuł ukłucie chłodu i wiedział, że spotkał już tego człowieka... że odkąd pamięta, ta mroczna postać ciągle jest w pobliżu, zawsze milcząca i przyglądająca mu się bez chwili przerwy. W tej niemej obserwacji krył się rodzaj zimnej wrogości, zmieszanej z czymś, co było prawie, choć nie całkiem, strachem. Wtedy Doroon jęknął i Garion odwrócił się.
Paskiem z powroza ostrożnie przywiązał złamane ramię do tułowia. Razem z Rundorigiem postawili rannego na nogi.
— Mógł nam przynajmniej pomóc — mruknął z wyrzutem Garion.
— Kto? — zdziwił się Rundorig.
Garion odwrócił się, by wskazać człowieka w ciemnym płaszczu, ale jeździec zniknął.
— Nikogo nie widziałem — oświadczył Rundorig.
— Boli — jęknął Doroon.
— Nie przejmuj się — uspokoił go Garion. — Ciocia Pol cię wyleczy.
Nie mylił się. Kiedy we trójkę stanęli w drzwiach kuchni, jednym rzutem oka oceniła sytuację.
— Posadźcie go tutaj — poleciła z absolutnym spokojem.
Kiedy blady i dygocący mocno chłopiec siedział na stołku obok jednego z palenisk, przygotowała napar z kilku ziół, trzymanych w glinianych dzbankach na najwyższej półce w spiżarni.
— Wypij to — podała Doroonowi parujący kubek.
— Czy od tego zagoi mi się ręka? — spytał chłopiec, spoglądając podejrzliwie na brzydko pachnący wywar.
— Po prostu wypij — nakazała, szykując łupki i lniane pasy.
— Fuj! To okropne — skrzywił się Doroon.
— Takie powinno być — zapewniła. — Wypij wszystko.
— Chyba nie mam ochoty na resztę.
— Jak uważasz — odsunęła łupki i zdjęła z haka na ścianie długi, bardzo ostry nóż.
— Do czego to potrzebne? — spytał drżącym głosem.
— Skoro nie chcesz wypić lekarstwa — odparła zimno — trzeba będzie to uciąć.
— Uciąć? — pisnął Doroon wybałuszając oczy.
— Mniej więcej tutaj — końcem noża dotknęła łokcia.
Ze łzami w oczach Doroon przełknął resztę napoju i już po kilku minutach kiwał się, śpiąc niemal na stołku. Krzyknął głośno, gdy ciocia Pol nastawiała pękniętą kość, ale gdy ręka została usztywniona i zabandażowana, zasnął znowu. Ciocia Pol porozmawiała krótko z jego przerażoną matką, a potem Durnik zaniósł chłopca do łóżka.
— Nie ucięłabyś mu ręki — stwierdził Garion.
Ciocia Pol spojrzała na niego, nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Tak sądzisz? — spytała, i chłopiec stracił pewność. — Teraz chciałabym zamienić kilka słów z panną Zubrette.
— Uciekła, kiedy Doroon spadł z drzewa — wyjaśnił Garion.
— Znajdź ją.
— Schowała się — zaprotestował. — Zawsze się chowa, kiedy coś się przytrafi. Nie wiem, gdzie jej szukać.
— Garionie — powiedziała ciocia Pol. — Nie pytałam, czy wiesz, gdzie jej szukać. Kazałam ją znaleźć i przyprowadzić.
— A jeśli nie zechce przyjść?
— Garionie! — w głosie cioci Pol zabrzmiał ton straszliwej nieodwołalności i Garion ruszył biegiem.
— Nie mam z tym nic wspólnego — skłamała Zubrette, gdy tylko Garion wprowadził ją do kuchni.
— Ty! — wyciągnęła rękę ciocia Pol. — Siadaj!
Zubrette osunęła się na stołek. Miała otwarte usta i rozszerzone lękiem oczy.
— Ty! — Ciocia Pol zwróciła się do Gariona, wskazując drzwi. — Wyjdź!
Chłopiec wybiegł pospiesznie.
Po dziesięciu minutach zapłakana dziewczynka wyszła niepewnie na podwórze. Ciocia Pol stała w drzwiach i spoglądała za nią z oczami zimnymi jak lód.
— Sprałaś ją? — spytał z nadzieją Garion.
Ciocia Pol zmiażdżyła go wzrokiem.
— Oczywiście, że nie. Nie bije się dziewczynek.
— Ja bym ją zlał — stwierdził Garion rozczarowany. — A co jej zrobiłaś?
— Czy nie masz nic do roboty?
— Nie — przyznał Garion. — Właściwie nic.
Co, naturalnie, było błędem.
— To świetnie — orzekła ciocia Pol, odnajdując jego ucho. — Pora, żebyś zaczął na siebie zarabiać. W pomywalni jest kilka brudnych garnków. Wyczyścisz je.
— Nie wiem, czemu się na mnie złościsz — zaprotestował Garion wykręcając głowę. — Przecież to nie moja wina, że Doroon wlazł na to drzewo.
— Do pomywalni, Garionie — nakazała. — Już!
Pozostała część wiosny i wczesne lato upłynęły spokojnie. Doroon, oczywiście, nie mógł się bawić, póki nie zrosły się kości, a Zubrette byłą tak wstrząśnięta tym, co usłyszała od cioci Pol, że unikała obu chłopców. Garionowi pozostał jedynie Rundorig, a ten nie był wystarczająco inteligentny, by wymyślać ciekawe zabawy. Właściwie nie było co robić, więc chłopcy wychodzili często w pole, by przyjrzeć się pracującym i posłuchać ich opowieści.
Zdarzyło się, że tego właśnie lata ludzie na farmie Faldora rozmawiali o bitwie pod Vo Mimbre, najstraszniejszym wydarzeniu w historii. Garion i Rundorig słuchali oczarowani, gdy robotnicy snuli opowieść o hordach Kal Toraka, które pięćset lat temu spadły niespodziewanie na ziemie zachodu.
Wszystko zaczęło się w roku 4865, według rachuby czasu tej części świata, gdy ogromne armie Murgów, Nadraków i Thullów zeszły z gór na wschodniej granicy Drasni. Za nimi kroczyły nieprzeliczone kolumny Mallorean.
Po krwawym zdobyciu Drasni, Angarakowie zawrócili na południe, ku niezmierzonym stepom Algarii, by rozpocząć oblężenie olbrzymiej fortecy zwanej Twierdzą Algarów. Oblężenie trwało osiem lat, nim wreszcie zniechęcony Torak zrezygnował i ruszył ze swą armią na zachód, do Ulgolandu. Wtedy dopiero inne królestwa zrozumiały, że inwazja Angaraków skierowana jest nie tylko przeciw Alornom, ale przeciw całemu zachodowi. Latem 4875 Kal Torak stanął na arendzkiej równinie pod miastem Vo Mimbre, gdzie oczekiwały go połączone zachodnie armie.
Sendarowie, którzy uczestniczyli w bitwie, byli częścią sił dowodzonych przez Branda, Strażnika Rivy. Siły te, złożone z Rivan, Sendarów i asturskich Arendów, zaatakowały tyły Angaraków, gdy na lewe skrzydło uderzyli Algarowie, Drasanie i Ulgosi, na prawe Tolnedranie i Cherekowie, zaś od frontu ruszyła legendarna szarża mimbrańskich Arendów. Bitwa wrzała przez kilka godzin, aż wreszcie, w samym środku pola, Brand starł się z samym Kal Torakiem. Od tego pojedynku zależał wynik całej walki.
Dwadzieścia pokoleń minęło od dnia tego tytanicznego starcia, lecz we wspomnieniach ludzi z farmy Faldora było ono tak wyraźne, jakby zdarzyło się wczoraj. Opisywali każdy cios, każdą ripostę i osłonę. W decydującej chwili, gdy zdawało się, że musi przegrać, Brand zdjął zasłonę ze swej tarczy. Kal Torak cofnął się, ogarnięty nagłym lękiem, opuścił tarczę i został natychmiast powalony.
Taki opis wystarczył, by w żyłach Rundoriga zawrzała arendzka krew. Garion jednak stwierdził, że opowieść pozostawia wiele nie rozwiązanych problemów.
— Dlaczego Brand walczył z zakrytą tarczą? — spytał Cralta, jednego ze starszych robotników.
— Po prostu miał ją zakrytą — Cralto wzruszył ramionami. — Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgadzają się co do tego.
— Może to była magiczna tarcza? — nie ustępował Garion.
— Może i była. Ale nie słyszałem, by ktoś tak twierdził. Wiem tylko, że kiedy Brand ją odsłonił, Kal Torak opuścił swoją i Brand ugodził go w głowę... w samo oko, tak przynajmniej mówią.
Garion z uporem kręcił głową.
— Nie rozumiem. Jak coś takiego mogło wzbudzić lęk Kal Toraka?
— Nie wiem — poddał się Cralto. — Nikt tego nigdy nie wyjaśnił.
Garion nie był usatysfakcjonowany. Mimo to szybko się zgodził na dość prosty plan Rundoriga, by jeszcze raz rozegrać pojedynek. Przez dzień czy dwa zajmowali pozycje i okładali się mieczami. Potem Garion zdecydował, że potrzebują dodatkowego sprzętu, by zabawa stała się bardziej interesująca. Dwa garnki i dwie pokrywki zniknęły tajemniczo z kuchni cioci Pol, a Garion i Rundorig, tym razem w hełmach i z tarczami, udali się w spokojne miejsce, by podjąć walkę.
Wszystko szło znakomicie, póki Rundorig — wyższy, starszy i silniejszy — nie trafił przeciwnika drewnianym mieczem w głowę, aż zadźwięczało. Krew popłynęła z czoła rozciętego brzegiem garnka. Garionowi dzwoniło w uszach, a w żyłach zawrzało jakieś gorączkowe podniecenie. Podniósł się z ziemi.
Nigdy właściwie nie doszedł do tego, co się wtedy stało. Zachował tylko niewyraźne wspomnienie, jak rzucał Kal Torakowi wyzwanie, wykrzykując słowa, które same spłynęły z warg i których nawet nie rozumiał. Znajoma, odrobinę nierozgarnięta twarz Rundoriga zmieniła się w jego oczach w coś potwornie okaleczonego i wstrętnego. W szale wściekłości Garion uderzał w to coś raz za razem, a płomień ogarnął jego umysł.
A potem wszystko się urwało. Biedny Rundorig leżał u jego stóp, nieprzytomny po szaleńczym starciu. Garion byt przerażony, a jednocześnie czuł w ustach upajający smak zwycięstwa.
Później, w kuchni, gdzie tradycyjnie trafiali wszyscy ranni z farmy, ciocia Pol opatrzyła ich obu, powstrzymując się prawie od uwag. Rundorig nie odniósł poważniejszych obrażeń, choć jego twarz zaczynała puchnąć i zmieniać kolor. Z początku miał trudności ze skoncentrowaniem wzroku. Kilka zimnych okładów i jeden z naparów cioci Pol szybko doprowadziły go do porządku.
Rana na czole Gariona wymagała większych starań. Ciocia Pol kazała Durnikowi przytrzymać chłopca, po czym wzięła igłę z nitką i zszyła rozcięcie tak spokojnie, jakby naprawiała rozerwany rękaw. Nie zwracała uwagi na wrzaski i jęki pacjenta. W ogóle zdawało się, że bardziej ją zmartwiły powgniatane garnki i poobijane pokrywki niż wojenne rany chłopców.
Kiedy już było po wszystkim, Gariona bolała głowa i poszedł do łóżka.
— Ale przynajmniej pokonałem Kal Toraka — pochwalił się cioci Pol nieco sennym głosem.
Spojrzała na niego czujnie.
— Gdzie słyszałeś o Toraku? — spytała ostro.
— On się nazywa Kal Torak, ciociu — poprawił ją Garion.
— Odpowiedz.
— Chłopi na polu opowiadali. Stary Cralto i reszta. Wiesz, o Brandzie i Vo Mimbre, i Kal Toraku i wszystkim. Bawiliśmy się w to z Rundorigiem. Ja byłem Brandem, a on Kal Torakiem. Ale nie musiałem odsłaniać tarczy. Rundorig trafił mnie w głowę, zanim do tego doszło.
— Posłuchaj mnie, Garionie — powiedziała ciocia Pol. — I to posłuchaj uważnie. Nigdy więcej nie wymawiaj imienia Toraka.
— To był Kal Torak, ciociu Pol — powtórzył cierpliwie Garion. — Nie sam Torak.
Wtedy go uderzyła. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Chłopca to bardziej zdumiało, niż zabolało, gdyż nie biła mocno.
— Nigdy nie wymawiaj imienia Toraka. Nigdy! — powtórzyła. — To bardzo ważne, Garionie. Od tego zależy twoje bezpieczeństwo.
— Nie musisz się tak złościć — stwierdził urażonym tonem.
— Przyrzeknij.
— Dobrze, przyrzekam. To była tylko zabawa.
— Bardzo głupia zabawa. Mogłeś zabić Rundoriga.
— A co ze mną? — zaprotestował Garion.
— Tobie nic nie groziło — oświadczyła. — A teraz śpij.
Zasnął niespokojnie. W głowie mu się kręciło od dziwnego, gorzkiego napoju, który podała mu ciocia. Miał wrażenie, że słyszy jej głęboki, dźwięczny głos, powtarzający: „Garionie, mój Garionie, jesteś jeszcze zbyt młody”. A potem, gdy unosił się z głębi snu niby ryba, płynąca ku srebrzystej powierzchni wody, dobiegło go jej wołanie: „Potrzebuję cię, ojcze!” Potem znowu zapadł w niespokojny sen, nękany wizją ciemnej sylwetki mężczyzny na czarnym koniu, który obserwował każdy jego ruch z zimną wrogością, i czymś unoszącym się tuż nad granicą strachu. A za ta postacią, o której istnieniu zawsze wiedział, choć nigdy o tym nie wspominał, nawet cioci Pol, majaczyła ciemna, okaleczona, potworna twarz, którą przez moment widział czy wyobrażał sobie w czasie walki z Rundorigiem — niby ohydny owoc rodzącego zło drzewa.
Niedługo potem, w nieskończonym południu Garionowego dzieciństwa, u bram farmy Faldora po raz kolejny stanął bajarz. Bezimienny starzec wyglądał bardzo dziwacznie. Jego spodnie miały łaty na kolanach, a z czubków dwóch różnych butów wystawały palce. Wełnianą tunikę z długimi rękawami przepasywał w talii kawałek sznurka, a kaptur — Garionowi bardzo się podobała ta rzadko spotykana w Sendarii część odzienia, z luźnym karczkiem kryjącym ramiona, plecy i pierś — był poplamiony i zabrudzony resztkami jedzenia. Jedynie obszerny płaszcz wyglądał na stosunkowo nowy. Stary bajarz miał krótko przycięte siwe włosy i brodę. Jego wyrazista twarz była trochę jakby kanciasta, a rysy nie pozwalały odgadnąć, skąd pochodzi. Nie przypominał Arendów ani Chereków, Algarów ani Drasan, Rivan ani Tolnedran; zdawał się wywodzić z jakiejś rasy dawno już zapomnianej. Oczy miał głębokie i wesoło błękitne, wiecznie młode i lśniące złośliwością.
Bajarz pojawiał się czasem na farmie Faldora i zawsze był serdecznie witany. Ten bezdomny wagabunda zarabiał na życie opowiadaniem różnych historii, które czasem się powtarzały, ale nie miało to znaczenia, gdyż w jego głosie tkwiła magia. Potrafił grzmieć jak grom lub szemrać jak strumyk. Umiał naśladować głosy dziesięciu ludzi jednocześnie; kiedy gwizdał, ptaki przylatywały posłuchać, co ma do powiedzenia; a gdy udawał wycie wilka, skowyt jeżył włosy na karkach słuchaczy i przenikał ich serca mrozem, niby drasańska zima. Potrafił wydobyć z siebie odgłos deszczu, wiatru, a nawet — choć to niewiarygodne — padającego śniegu. Jego pełne dźwięków opowieści zdawały się ożywiać widoki i zapachy, tak że oczarowany słuchacz niemal przenosił się do opisywanych czasów i miejsc.
Wszystkie te cuda oddawał chętnie w zamian za kilka posiłków, parę kufli piwa i ciepłe legowisko w stodole. Wędrował po świecie, na pozór wolny od wszelkiej własności, jak ptaki.
Bajarz i ciocia Pol czuli dla siebie coś w rodzaju skrywanego szacunku. Przyjmowała go bez entuzjazmu, jakby wiedziała, że póki czai się w pobliżu, bezcenne skarby jej kuchni są w ciągłym zagrożeniu. Ciasta i placki znikały czasem, gdy się pojawiał, a jego zawsze gotowy do akcji nóż potrafił trzema szybkimi cięciami pozbawić najstaranniej przyrządzoną gęś pary skrzydełek i solidnego kawałka mięsa z piersi w momencie, gdy ciocia odwróciła się tylko na chwilę. Nazywała go „Starym Wilkiem”, a jego przybycie pod bramę farmy Faldora oznaczało podjęcie dawnego współzawodnictwa, trwającego wyraźnie od lat. Pochlebiał jej bezczelnie, nawet gdy ją okradał. Grzecznie odmawiał ciasteczek czy ciemnego chleba, po czym kradł pół talerza, zanim jeszcze ów talerz zniknął z jego zasięgu. Piwnice z piwem i winem można było równie dobrze oddać do jego dyspozycji już na początku wizyty. Uwielbiał drobne złodziejstwa, a gdy obserwowała go niechętnym wzrokiem, bez trudu znajdował dziesięciu pomocników, gotowych zaatakować kuchnię w zamian za jedną opowieść.
Niestety, do jego najzdolniejszych uczniów należał także Garion. Często, doprowadzona do pasji koniecznością jednoczesnego pilnowania starego i młodego złodziejaszka, ciocia Pol zbroiła się w miotłę i mocnymi ciosami wypędzała obu z kuchni. Stary bajarz zmykał ze śmiechem i wraz z chłopcem zaszywał się w jakimś odludnym miejscu. Tam kosztowali owoców rozboju, a starzec, popijając często z ukradzionego gąsiora wina lub piwa, nagradzał swego ucznia historią z dalekiej przeszłości.
Najlepsze opowieści zarezerwowane były dla jadalni, gdy po wieczornym posiłku ludzie odsuwali próżne talerze. Wtedy bajarz wstawał ze swego miejsca i przenosił słuchaczy w krainę magicznego oczarowania.
— Opowiedz nam o początkach, przyjacielu — poprosił pewnego wieczoru zawsze pobożny Faldor. — I o Bogach.
— O początkach i o Bogach — zastanowił się starzec. — Godny to temat, Faldorze, zeschnięty jednak i zakurzony.
— Zauważyłam, Stary Wilku, że wszystkie tematy wydają ci się zeschnięte i zakurzone — stwierdziła ciocia Pol, podchodząc do beczki, by nalać mu kufel pienistego piwa.
Z głębokim ukłonem przyjął naczynie.
— To jedno z zagrożeń mojej profesji, pani Pol — wyjaśnił. Pociągnął solidnie, po czym odstawił kufel na bok. W zamyśleniu opuścił na chwilę głowę, podniósł ją i spojrzał wprost na Gariona. Tak się przynajmniej chłopcu wydawało. A potem zrobił coś dziwnego, czego nigdy jeszcze nie czynił przed rozpoczęciem opowieści w jadalń farmy Faldora: okrył się płaszczem i wypiął pierś.
— Słuchajcie — zawołał głębokim, donośnym głosem. — U zarania dni stworzyli Bogowie świat i morza i stały ląd. Rzucili gwiazdy na nocny firmament i osadzili na niebie słońce i żonę jego, księżyc, by dawali ziemi światło. Potem Bogowie kazali ziemi wydać zwierzęta, wodom zakwitnąć rybami, a niebu pączkować ptakami. Stworzyli też ludzi i podzielili ich na Narody. A było Bogów siedmiu, wszyscy równi sobie, a ich imiona brzmiały: Belar, i Chaldan, i Nedra, i Issa, i Mara, i Aldur, i Torak.
Garion, naturalnie, znal tę historię, gdyż była alornowskiego pochodzenia, a Sendaria z trzech stron graniczyła z królestwami Alornów. Nigdy jednak nie słyszał jej opowiadanej w taki sposób. Myśli szybowały wysoko, gdy oczyma wyobraźni widział Bogów kroczących po ziemi w tych zapomnianych, tajemniczych czasach stworzenia świata. Poczuł chłód, gdy padło zakazane imię Toraka.
Słuchał uważnie, kiedy bajarz opisywał, jak każdy z Bogów wybrał swój lud: Alornowie dla Belara, Nyissanie dla Issy, Chaldanowi Arendowie, Nedrze Tolnedranie, dla Mary Maragowie, którzy już nie istnieją, i Angarakowie Torakowi. Usłyszał, jak Bóg Aldur zamieszkał z dala od pozostałych i w swej samotności obserwował gwiazdy, i jak przyjął nielicznych na swych uczniów i wyznawców.
Garion rozejrzał się. Twarze obecnych wyrażały skupienie. Durnik słuchał z szeroko otwartymi oczami, a stary Cralto zacisnął palce na krawędzi stołu. Faldor był blady i łzy lśniły mu w oczach. Ciocia Pol stała w tylnej części sali. Choć nie było chłodno, także okryła się płaszczem i wyprostowała, z uwagą obserwując bajarza.
— I zdarzyło się — płynęła opowieść — że Bóg Aldur stworzył klejnot w kształcie globu; i oto w klejnocie pochwycone zostało światło pewnych gwiazd, migocących na północnym niebie. Wielka była moc tego klejnotu, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura, gdyż Aldur widział w nim to, co się stało, co się staje i co ma się stać.
Garion zauważył, że wstrzymuje oddech. Opowieść pochłonęła go bez reszty. Słuchał w zachwycie, jak Torak ukradł Klejnot i jak inni Bogowie wydali mu wojnę. Torak użył Klejnotu, by rozerwać ziemię i wpuścić morze, żeby zalało ląd; Klejnot jednak sprzeciwił się temu i uderzył, stapiając lewą stronę twarzy Boga, paląc lewe ramię i oko.
Starzec przerwał i osuszył swój kufel. Ciocia Pol, wciąż ciasno okryta płaszczem, podała mu następny. Poruszała się z godnością, a jej oczy płonęły.
— Nigdy nie słyszałem tej historii opowiadanej w taki sposób — szepnął Durnik.
— To Księga Alornów[1] — Powtarzana jest jedynie w obecności królów — wyjaśnił równie cicho Cralto. — Znałem kiedyś człowieka, który słyszał ją na królewskim dworze w Sendarze i zapamiętał trochę. Nigdy jednak nie poznałem jej do końca.
Opowieść mówiła o tym, jak dwa tysiące lat później Belgarath Czarodziej powiódł Chereka i jego trzech synów, by odzyskać Klejnot; i jak zasiedlono zachodnie ziemie i broniono ich przed hufcami Toraka. Bogowie odeszli z tego świata, nakazując Rivie, by strzegł Klejnotu w swej twierdzy na Wyspie Wiatrów. Riva wykuł wielki miecz i umieścił Klejnot w rękojeści. Póki tam pozostawał, a potomkowie Rivy zasiadali na tronie, Torak nie mógł zwyciężyć.
Później Belgarath wysłał Rivie swą ukochaną córkę, by stała się matką królów, zaś druga córka pozostała przy nim i poznawała jego sztukę, gdyż nosiła znamię czarodziejów.
Głos starego bajarza cichł, w miarę jak jego pradawna opowieść dobiegała końca.
— I razem — powiedział — Belgarath oraz jego córka, Czarodziejka Polgara, wznieśli mur zaklęć, by ustrzec świat przed nadejściem Toraka. Niektórzy mówią, że będą czekać na jego przyjście, choćby miało to trwać do końca dni. Przepowiedziano bowiem, że pewnego dnia okaleczony Bóg wyruszy przeciw królestwom zachodu, by odebrać Klejnot, za który tak drogo zapłacił. Wtedy nastąpi bitwa między Torakiem a owocem rodu Rivy, a w walce tej rozstrzygnie się los świata.
Starzec umilkł, pozwalając, by płaszcz opadł mu z ramion, co znaczyło, że opowieść dobiegła końca.
W sali zapadła cisza, zakłócana tylko cichymi trzaskami dogasających głowni i nieustającą pieśnią żab i świerszczy.
Faldor chrząknął i powstał; jego stołek zgrzytnął głośno o drewnianą podłogę.
— Wielki zaszczyt wyświadczyłeś nam dzisiaj, stary przyjacielu — powiedział głosem miękkim od wzruszenia. — To zdarzenie zapamiętamy do końca życia. Królewska to była opowieść, rzadko marnowana dla uszu prostych ludzi.
Starzec uśmiechnął się, a jego niebieskie oczy zabłysły.
— Nie widziałem ostatnio wielu królów, Faldorze — zaśmiał się. — Są chyba zbyt zajęci, by wysłuchiwać starych bajań. Opowieść zaś trzeba powtarzać, by nie zaginęła. Zresztą, któż wie, gdzie w dzisiejszych czasach można spotkać króla?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaczęli się podnosić, gdyż było późno i ci, którzy wstają o pierwszym brzasku, powinni spieszyć do łóżek.
— Czy oświetlisz mi drogę do miejsca, gdzie będę spał, mój chłopcze? — spytał bajarz Gariona.
— Chętnie — Garion skoczył na nogi i popędził do kuchni. Znalazł kwadratową szklaną latarnię, od kuchennego paleniska odpalił świecę i wrócił do jadalni.
Faldor rozmawiał z bajarzem. Kiedy odszedł, Garion dostrzegł niezwykłą wymianę spojrzeń między starcem a ciocią Pol, nadal stojącą pod ścianą.
— Jesteśmy gotowi, chłopcze? — spytał bajarz.
— Kiedy tylko zechcesz — odparł Garion i obaj wyszli na zewnątrz.
— Czemu ta opowieść nie miała zakończenia? — spytał Garion, nie mogąc powstrzymać ciekawości. — Dlaczego przerwałeś, zanim usłyszeliśmy, co się stało, gdy Torak spotkał króla Rivy?
— To inna historia — wyjaśnił starzec.
— Opowiesz mi ją kiedyś? — nie ustępował Garion.
Bajarz wybuchnął śmiechem.
— Torak i król Rivy jeszcze się nie spotkali — wyjaśnił. — Więc raczej nie mogę o tym opowiadać. Może później, gdy to już nastąpi.
— Przecież to tylko bajka — zdziwił się Garion. — Prawda?
— Tak sądzisz? — starzec wyjął spod tuniki butlę wina i pociągnął solidnie. — Kto może wiedzieć, co jest baśnią, a co prawdą w przebraniu bajki?
— To tylko bajka — upierał się Garion. Nagle, jak przystało na dobrego Sendara, przemówił przez niego zdrowy rozsądek. — To przecież nie może być prawda. Belgarath Czarodziej miałby... miałby nie wiem ile lat, a ludzie tak długo nie żyją.
— Siedem tysięcy — oświadczył bajarz.
— Co?
— Belgarath Czarodziej ma siedem tysięcy lat. Może trochę więcej.
— To niemożliwe — orzekł Garion.
— Doprawdy? A ile ty masz lat?
— Dziewięć, na Dzień Zarania.
— I w ciągu dziewięciu lat dowiedziałeś się o wszystkim, co jest możliwe lub niemożliwe? Jesteś bardzo zdolnym chłopcem, Garionie.
Garion zarumienił się.
— No, wiesz — zaczął, jakoś mniej pewny siebie. — Najstarszy człowiek, o jakim słyszałem, to Weldrik z farmy Mildrina. Durnik twierdzi, że ma już dziewięćdziesiątkę i jest najstarszy w całym okręgu.
— A to, oczywiście, bardzo wielki okręg — odparł z powagą starzec.
— A ile ty masz lat? — chłopiec nie chciał ustąpić.
— Dostatecznie wiele.
— Ale to i tak tylko bajka.
— Wielu rozsądnych i poważnych ludzi tak właśnie uważa — starzec spojrzał w gwiazdy. — Dobrych ludzi, którzy dożywają swych dni wierząc tylko w to, co mogą zobaczyć i dotknąć. Jednak istnieje wielki niewidzialny świat, świat rządzący się własnymi prawami. To, co zwykle niemożliwe, tam jest całkiem zwyczajne. Czasami granice między tymi światami znikają, a któż wtedy może powiedzieć, co jest możliwe, a co nie?
— Chyba wolę żyć w zwykłym świecie — stwierdził Garion. — Ten drugi wydaje się zanadto skomplikowany.
— Nie zawsze możemy decydować, Garionie. Nie zdziw się, gdy pewnego dnia ten drugi świat wybierze cię, byś dokonał czegoś wielkiego i szlachetnego, co musi być zrobione.
— Mnie? — zdumiał się chłopiec.
— Zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Wracaj do łóżka, chłopcze. Popatrzę jeszcze chwilę w gwiazdy. Gwiazdy i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi.
— Gwiazdy? — Garion mimowolnie podniósł głowę. — Jesteś bardzo dziwnym człowiekiem... jeśli się nie pogniewasz, że tak mówię.
— To prawda — zgodził się bajarz. — Zapewne najdziwniejszym, jakiego w życiu spotkasz.
— Ale i tak cię lubię — zapewnił szybko Garion, by starzec nie czuł się urażony.
— To wielka ulga, mój chłopcze. A teraz biegnij do łóżka. Twoja ciocia Pol będzie się martwić.
Później, gdy już zasnął, Gariona dręczyły koszmary. Upiorna postać okaleczonego Toraka czaiła się w ciemnościach, a jakieś straszliwe stwory ścigały go przez mroczne pejzaże. Możliwe mieszało się z niemożliwym i łączyło w jedno, gdy tamten inny świat sięgał po niego aż tutaj.
Rankiem, kilka dni później, gdy ciocia Pol zaczęła się krzywić na bezustanne zagrożenie kuchni, starzec stwierdził, że ma coś do załatwienia w pobliskiej wiosce Górne Gralt.
— To świetnie — burknęła niechętnie ciocia Pol. — Przynajmniej spiżarnie będą bezpieczne.
Bajarz skłonił się z ironią, a jego oczy zamigotały.
— Czy potrzebujesz czegoś, pani Pol? — spytał. — Jakiegoś drobiazgu, który mógłbym nabyć dla ciebie? Skoro i tak tam jadę...
Ciocia Pol zastanowiła się.
— Moje dzbanuszki z przyprawami są już prawie puste — stwierdziła. — Jest tam, przy Koperkowej, sklep tolnedrańskiego kupca korzennego. Zaraz obok oberży. Jestem pewna, że gospodę znajdziesz bez kłopotu.
— Podróż wysuszy pewnie moje gardło — przyznał uprzejmie starzec. — I będę bardzo samotny. Dziesięć mil i nie ma nawet do kogo ust otworzyć.
— Rozmawiaj z ptakami — poradziła opryskliwie ciocia Pol.
— Ptaki to dobrzy słuchacze — odparł bajarz. — Ale ich mowa jest dość monotonna i po pewnym czasie mecząca. Może wziąłbym chłopca dla towarzystwa?
Garion wstrzymał oddech.
— Nabiera dostatecznie dużo złych przyzwyczajeń całkiem samodzielnie — stwierdziła kwaśno ciocia Pol. — Wolałabym, by nie pobierał nauk u mistrza.
— Jesteś niesprawiedliwa, pani Pol — starzec z roztargnieniem ściągnął ze stołu faworka. — Zresztą, zmiana dobrze mu zrobi. Poszerzy jego horyzonty, jeśli można tak to określić.
— Jego horyzonty są już wystarczająco szerokie, dziękuję.
Serce Gariona zamarło.
— Chociaż — ciągnęła — on przynajmniej nie zapomni zupełnie o moich przyprawach. I nie zamąci sobie głowy piwem tak, by pomylić pieprz z czosnkiem, a cynamon z gałką muszkatołową. No dobrze, weź chłopca. Ale pamiętaj, nie życzę sobie, żebyś go zabierał do podejrzanych miejsc o marnej reputacji.
— Pani Pol! — Starzec był wstrząśnięty. — Czy ja odwiedzałbym takie miejsca?
— Za dobrze cię znam, Stary Wilku — odparła sucho. — Lgniesz do występku i zepsucia równie mocno, jak kaczor lgnie do wody. Jeśli się dowiem, że zaprowadziłeś chłopca w nieodpowiednie miejsce, porozmawiamy poważnie.
— Muszę się więc upewnić, że o niczym takim nie usłyszysz — bajarz ściągnął następnego faworka.
Ciocia Pol spojrzała na niego groźnie.
— Sprawdzę, jakich przypraw potrzebuję.
— A ja pożyczę od Faldora wóz z zaprzęgiem — oświadczył starzec i wyszedł z jeszcze jednym faworkiem.
Nie minęło wiele czasu, a Garion i bajarz trzęśli się już na wózku, koń zaś biegł szybkim kłusem po zrytej koleinami drodze do Górnego Gralt. Był słoneczny letni ranek, po niebie płynęło kilka chmurek podobnych do puszków dmuchawca, a głęboko błękitne cienie zalegały pod żywopłotami. Jednak po kilku godzinach słońce przygrzało mocniej i jazda stała się męcząca.
— Dojeżdżamy już? — zapytał po raz trzeci Garion.
— Jeszcze nie — odparł starzec. — Dziesięć mil to kawał drogi.
— Raz już tam byłem — oświadczył Garion starając się, by zabrzmiało możliwie niedbale. — Wprawdzie jako dziecko, więc nie pamiętam za wiele. Mam wrażenie, że to wspaniałe miejsce.
Bajarz wzruszył ramionami.
— Wioska — mruknął. — Jak wiele innych.
Wydawał się zamyślony.
Garion, w nadziei na opowieść, która umili im drogę, zaczął zadawać pytania.
— Jak się stało, że nie masz imienia? Jeśli nie jest to niegrzeczne pytanie.
— Mam wiele imion — starzec poskubał siwą brodę. — Prawie tyle, ile mam lat.
— A ja mam tylko jedno — stwierdził Garion.
— Na razie.
— Co?
— Na razie masz tylko jedno imię — wyjaśnił starzec. — Z czasem możesz otrzymać inne, a nawet kilka. Niektórzy ludzie zbierają imiona na całej drodze swego życia. A niekiedy imiona się zużywają, jak ubrania.
— Ciocia Pol nazywa cię Starym Wilkiem.
— Wiem. Twoja ciocia Pol i ja znamy się już od bardzo dawna.
— Czemu tak na ciebie mówi?
— Któż może wiedzieć, czemu taka kobieta cokolwiek robi?
— Mogę cię nazwać panem Wilkiem? — spytał Garion. Imiona były dla niego dość istotne i fakt, że stary bajarz nie miał żadnego, ciągle go niepokoił. Bezimienność sprawiła, że starcowi jakby czego brakowało.
Bajarz przez chwilę przyglądał mu się z powagą, po czym wybuchnął śmiechem.
— Pan Wilk, widzieliście. Jakże odpowiednie. Podoba mi się to imię bardziej niż jakiekolwiek inne od lat.
— Więc mogę? — upewnił się Garion. — To znaczy, nazywać cię panem Wilkiem.
— Będę zachwycony, Garionie. Będę zachwycony.
— A teraz, panie Wilku, opowiesz mi coś?
Czas i odległość przemijały o wiele szybciej, gdy pan Wilk snuł Garionowi opowieści o wspaniałych przygodach i mrocznej zdradzie, o ponurych stuleciach arendzkich wojen domowych, które trwały bez końca.
— Dlaczego Arendowie są właśnie tacy? — zapytał Garion usłyszeniu po szczególnie ponurej historii.
— Arendowie są niezwykle szlachetni — Wilk rozsiadł się wygodnie na koźle, od niechcenia trzymając jedną ręką lejce. — Szlachetność jest cechą nie zawsze godną zaufania. Czasem zmusza ludzi do robienia pewnych rzeczy dla niezupełnie jasnych powodów.
— Rundorig jest Arendem. Bywa, że robi wrażenie... no, jakby niezbyt szybko myślał, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
— To rezultat tej całej szlachetności — wyjaśnił Wilk. — Arendowie tyle czasu poświęcają, koncentrując się na szlachetnym zachowaniu, że już nie mają kiedy myśleć o innych sprawach.
Wjechali na szczyt wzgórza i w następnej dolinie zobaczyli wioskę Górne Gralt. Garion był rozczarowany: gromadka szarych, krytych dachówką kamiennych domków była żałośnie mała. We wsi przecinały się dwie białe od kurzu drogi, a oprócz nich było jeszcze kilka krętych uliczek. Domki, kwadratowe i solidne, zdawały się zabawkami rozrzuconymi po zielonej kotlinie. Horyzont za nimi rozcinało pasmo gór zachodniej Sendarii. Choć trwało lato, większość szczytów wciąż okrywał śnieg.
Zmęczony koń człapał wolno w stronę wioski. Przy każdym kroku podkowy unosiły obłoczki kurzu, a wkrótce stukały już po bruku uliczek. Wieśniacy, naturalnie, byli zbyt godni, by zwracać uwagę na starca i chłopca w farmerskim wozie. Kobiety nosiły długie suknie i spiczaste kapelusze, mężczyźni kaftany i miękkie zamszowe czapki. Dumnie i z wyższością spoglądali na nielicznych farmerów, którzy z szacunkiem schodzili im z drogi.
— Są wspaniali, prawda? — zauważył Garion.
— Tak im się chyba wydaje — odparł Wilk z wyrazem lekkiego rozbawienia. — Myślę, że pora na jakiś posiłek, nie sądzisz?
Garion nie zdawał sobie z tego sprawy, ale gdy bajarz wspomniał o jedzeniu, poczuł się nagle straszliwie głodny.
— Gdzie pójdziemy? — zapytał. — Wszyscy tu są tacy dostojni. Czy zaproszą obcych do swego stołu?
Wilk zaśmiał się i potrząsnął brzęczącą sakiewką u pasa.
— Bez kłopotów zawrzemy odpowiednie znajomości. Są tu miejsca, gdzie można kupić coś do jedzenia.
Kupować żywność? Garion jeszcze o czymś takim nie słyszał. Każdy, kto stanął przed bramą Faldora w porze posiłku, obowiązkowo zapraszany był do stołu. Świat wieśniaków najwyraźniej różnił się bardzo od świata farmy.
— Ale ja nie mam pieniędzy — poskarżył się.
— Ja mam dość dla nas obu — uspokoił go Wilk, zatrzymując konia przed dużym, niskim budynkiem. Szyld nad wejściem przedstawiał kiść winogron. Były tam też jakieś litery, ale — oczywiście — Garion nie potrafił ich odczytać.
— Co tam jest napisane, panie Wilku? — zapytał.
— Że wewnątrz można kupić jedzenie i picie — wyjaśnił Wilk, zeskakując z wozu na ziemię.
— To pewnie wspaniale umieć czytać — stwierdził z zazdrością Garion.
Starzec spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony.
— Nie umiesz czytać, chłopcze? — spytał z niedowierzaniem.
— Nie znalazłem nikogo, kto by mnie nauczył. Faldor potrafi czytać, ale chyba nikt oprócz niego.
— Bzdura — prychnął Wilk. — Porozmawiam z twoją ciotką. Zaniedbuje swoje obowiązki. Już dawno powinna cię nauczyć.
— Ciocia Pol umie czytać? — Garion był wstrząśnięty.
— Oczywiście — bajarz poprowadził go do gospody. — Twierdziła, że niewiele ma z tego korzyści, ale w końcu minęło wiele lat od naszej kłótni na ten temat.
Braki wykształcenia Gariona wyraźnie zirytowały starca. Chłopca jednak za bardzo interesowało mroczne pomieszczenie gospody, by zwracał na niego uwagę. Sala była wielka, ciemna, z niskim, drewnianym sufitem i kamienną podłogą pokrytą matami z sitowia. Nie było zimno, lecz ogień płonął w wyłożonym kamieniami zagłębieniu na samym środku, a smugi dymu unosiły się do komina, ustawionego na czterech kwadratowych kamiennych filarach. Łojówki migotały w glinianych miseczkach na kilku długich, brudnych stołach. Wszędzie cuchnęło winem i zwietrzałym piwem.
— Co możemy zjeść? — zapytał Wilk nie ogolonego mężczyznę z kwaśną miną, w poplamionym fartuchu.
— Został jeszcze kawałek udźca — odparł tamten, wskazując rożen stojący obok paleniska rożen. — Upieczony ledwie przedwczoraj. Świeżutki gulasz z wczorajszego ranka i chleb, najwyżej sprzed tygodnia.
— Doskonale — Wilk usiadł. — Daj jeszcze dzban waszego najlepszego piwa i mleko dla chłopca.
— Mleko? — zaprotestował Garion.
— Mleko — potwierdził stanowczo Wilk.
— Macie pieniądze? — upewnił się skrzywiony mężczyzna.
Wilk potrząsnął sakiewką i kwaśna mina mężczyzny nagle wydała się nieco słodsza.
— Dlaczego tamten człowiek śpi? — spytał Garion, wskazując na chrapiącego wieśniaka, siedzącego z głową opartą o stół.
— Pijany — Wilk ledwie spojrzał w tamtą stronę.
— Czy ktoś nie powinien się nim zająć?
— Chyba by sobie tego nie życzył.
— Znasz go?
— Znam wielu do niego podobnych. Od czasu do czasu sam bywałem w takim stanie.
— Dlaczego?
— W danej chwili wydawało się to właściwe.
Pieczeń była twarda i przypalona, gulasz wodnisty i bez smaku, a chleb czerstwy, lecz Garion zanadto zgłodniał, by zwracać na to uwagę. Starannie wyczyścił talerz, jak go nauczono, a potem siedział spokojnie, gdy pan Wilk zadumał się nad drugim kuflem piwa.
— Było znakomite — stwierdził bez przekonania, po to tylko, by coś powiedzieć. Doszedł do wniosku, że Górne Gralt nie spełnia jego oczekiwań.
— Da się przełknąć — Wilk wzruszył ramionami. — Wiejskie gospody są takie same, jak świat szeroki. Nieczęsto spotyka się taką, do której człowiek chciałby powrócić. Idziemy?
Rzucił na stół kilka monet, które człowiek z kwaśną miną chwycił pospiesznie. Potem, razem z Garionem, wyszli na popołudniowe słońce.
— Poszukamy tego kupca korzennego dla twojej ciotki — oznajmił starzec. — I rozejrzymy się za jakimś noclegiem. I stajnią dla konia.
Ruszyli ulicą, pozostawiając konia i wóz przed gospodą.
Dom tolnedrańskiego kupca korzennego okazał się wąskim, wysokim budynkiem, stojącym przy sąsiedniej ulicy. Dwóch śniadoskórych, krępych mężczyzn w krótkich tunikach czekało przed frontowymi drzwiami. Obok stał dziki koń przytłoczony dziwacznym, ciężkim siodłem. Obaj przyglądali się obojętnie mijającym ich przechodniom.
Pan Wilk zatrzymał się, gdy tylko ich zauważył.
— Coś się stało? — zapytał Garion.
— Thullowie — wyjaśnił szeptem Wilk.
— Co?
— Ci dwaj to Thullowie. Często pracują jako tragarze Murgów.
— Kto to są Murgowie?
— Ludzie z Cthol Murgos — wyjaśnił krótko Wilk. — Południowi Angarakowie.
— Ci, których pokonaliśmy w bitwie pod Vo Mimbre? — zdziwił się Garion. — Po co by tu przyjeżdżali?
— Murgowie zajęli się handlem. Nie spodziewałem się spotkać któregoś w tak zapadłej wiosce. Możemy wejść. Thullowie nas widzieli i gdybyśmy teraz zawrócili, wyglądałoby to podejrzanie. Trzymaj się blisko mnie, chłopcze, i nic nie mów.
Wyminęli dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn i wkroczyli do sklepu.
Tolnedranin był chudy i łysy. Miał na sobie długą niemal do ziemi, brunatną opończę i pas. Wyraźnie zdenerwowany, odważał z kilku rozłożonych na ladzie paczek ostro pachnący proszek.
— Dzień dobry — powitał Wilka. — Jedną chwileczkę. Zaraz was obsłużę.
Seplenił trochę, co lekko zdziwiło Gariona.
— Nie ma pośpiechu — odparł bajarz świszczącym, skrzekliwym głosem. Garion spojrzał na niego zaskoczony. Ze zdumieniem spostrzegł, że jego towarzysz zgarbił się i trząsł głową z miną durnia.
— Zajmij się nimi — polecił krótko klient. Byt to potężny, smagły mężczyzna. Nosił kolczugę i krótki miecz u pasa, miał wystające kości policzkowe i kilka groźnie wyglądających blizn na twarzy. Oczy robiły wrażenie dziwnie kanciastych, a głos był szorstki. Mówił z silnym akcentem.
— Nie ma pośpiechu — zaskrzeczał znowu Wilk.
— Moje sprawy zajmą nieco czasu — stwierdził zimno Murgo. — I nie lubię się spieszyć. Powiedz kupcowi, czego ci trzeba, starcze.
— Wielkie dzięki, panie — gdaknął Wilk. — Mam tu gdzieś listę.
Zaczął niezgrabnie przeszukiwać zakamarki ubrania.
— Mój pan zapisał wszystko. Mam nadzieję, że ją przeczytasz, czcigodny kupcze, bo ja nie potrafię.
Wreszcie odnalazł listę i wręczył Tolnedraninowi.
Kupiec spojrzał na kartkę.
— To potrwa tylko chwilę — zapewnił Murga.
Tamten skinął głową potem spojrzał ponuro na Wilka i Gariona. Lekko zmrużył oczy. Wyraz jego twarzy zmienił się.
— Ładny z ciebie chłopak — zwrócił się do Gariona. — Jak masz na imię?
Do tej chwili, przez całe swoje życie, Garion był uczciwym i prawdomównym chłopcem. Zachowanie Wilka odkryło mu jednak zupełnie nieznany świat oszustwa i podstępów. Gdzieś w głębi umysłu słyszał ostrzegawczy, oschły głos, powtarzający, że sytuacja jest groźna i że dla własnego bezpieczeństwa powinien podjąć właściwe kroki. Po chwili wahania Garion wypowiedział swe pierwsze świadome kłamstwo. Otworzył usta, a jego twarz przybrała wyraz bezgranicznej tępoty.
— Rundorig, wasza wysokość — wybełkotał.
— Arendzkie imię — mruknął Murgo, jeszcze mocniej mrużąc oczy. — Nie wyglądasz na Arenda.
Garion gapił się na niego bez słowa.
— Jesteś Arendem, Rundorigu? — naciskał Murgo. Garion zmarszczył brwi, jakby próbował pochwycić jakąś umykającą myśl. Wewnętrzny głos zaproponował kilka możliwości.
— Mój ojciec był Arendem — odpowiedział w końcu chłopiec. — Ale mama pochodziła z Sendarii i ludzie mówią, że jestem do niej podobny.
— Powiedziałeś: był — zauważył Murgo. — Czy zatem twój ojciec nie żyje?
Na poznaczonej bliznami twarzy malowało się skupienie. Garion pokiwał głową.
— Ścinał drzewo i ono przewróciło się na niego — skłamał. — Już dawno.
Murgo nagle jakby stracił zainteresowanie.
— Masz tu miedziaka, chłopcze — z obojętną miną rzucił monetę na podłogę u stóp Gariona. — Jest na niej wybity obraz Boga Toraka. Może przyniesie ci szczęście, albo choćby odrobinę rozumu.
Wilk schylił się szybko i złapał pieniążek. Miedziak, którego oddał chłopcu, był zwykłym sendarskim pensem.
— Podziękuj dobremu panu, Rundorigu — wychrypiał.
— Wielkie dzięki, wasza wysokość — Garion zacisnął monetę w dłoni.
Murgo wzruszył ramionami i odwrócił się.
Wilk zapłacił Tolnedraninowi za przyprawy i wraz z Garionem wyszedł ze sklepu.
— To była ryzykowna gra, chłopcze — powiedział, gdy znaleźli się z dala od dwóch czekających Thullów.
— Zdawało mi się, że nie chcesz, by wiedział, kim jesteś. Nie wiem, dlaczego, ale pomyślałem, że powinienem postąpić podobnie. Źle zrobiłem?
— Byłeś szybki — pochwalił go Wilk. — Sądzę, że udało nam się oszukać tego Murga.
— Dlaczego zamieniłeś monetę?
— Pieniądze Angaraków nie zawsze są tym, czym się wydają. Lepiej, żebyś ich nie miał przy sobie. Chodź, weźmiemy konia i wóz. Do farmy Faldora długa droga.
— Myślałem, że będziemy tu nocować.
— Zmieniłem plany. Chodźmy, chłopcze. Pora jechać. Koń był bardzo zmęczony, gdy wspinał się na wzgórze za Górnym Gralt. Słońce opadało w dół przed nimi.
— Dlaczego nie mogę zatrzymać pensa Angaraków, panie Wilku? — spytał znowu Garion. Ten problem nie dawał mu spokoju.
— Wiele jest rzeczy na tym świecie, które wydają się jednym, a są w istocie czymś innym — odparł Wilk dość ponuro. — Nie ufam Angarakom, a szczególnie nie ufam Murgom. Lepiej, żebyś nigdy nie posiadał czegoś, co nosi wizerunek Toraka.
— Przecież wojna między zachodem i Angarakami skończyła się pięćset lat temu — zaprotestował Garion. — Wszyscy tak mówią.
— Nie wszyscy — oświadczył Wilk. — A teraz weź te opończę i okryj się. Jeśli się przeziębisz, twoja ciotka nigdy mi tego nie wybaczy.
— Mogę się przykryć, jeśli sądzisz, że powinienem. Ale nie jest mi zimno i zupełnie nie jestem śpiący. Dotrzymam ci towarzystwa w drodze.
— To dla mnie pociecha, chłopcze.
— Panie Wilku — zaczął po dłuższej chwili Garion. — Czy znałeś moją matkę i ojca?
— Tak — potwierdził spokojnie Wilk.
— Ojciec też nie żyje, prawda?
— Obawiam się, że tak.
— Tak myślałem — westchnął Garion. — Szkoda, że ich nie znałem. Ciocia Pol mówi, że byłem niemowlęciem, kiedy... — nie potrafił tego powiedzieć. — Próbowałem sobie przypomnieć mamę, ale nie potrafię.
— Byłeś bardzo mały.
— Jacy oni byli? — spytał Garion.
Wilk poskrobał się po brodzie.
— Zwyczajni — stwierdził. — Niczym się nie wyróżniali.
Garion poczuł się urażony.
— Ciocia Pol mówi, że mama była bardzo piękna — zaprotestował.
— Bo była.
— Więc jak mogła być całkiem zwyczajna?
— Nie była sławna ani ważna — wyjaśnił Wilk. — Tak samo jak twój ojciec. Ktokolwiek ich zobaczył, brał ich za zwykłych wieśniaków: młody człowiek z młodą żoną i dziecko. Tyle tylko widzieli. Tyle powinni widzieć.
— Nie rozumiem.
— To bardzo skomplikowane.
— A jaki był mój ojciec?
— Średniego wzrostu. Ciemne włosy. Bardzo poważny młody człowiek. Lubiłem go.
— Kochał mamę?
— Bardziej niż wszystko na świecie.
— A mnie?
— Oczywiście.
— A gdzie mieszkali?
— W bardzo spokojnym miejscu — odparł Wilk. — W małej wiosce niedaleko gór, z dala od głównych szlaków. Mieli domek przy końcu ulicy. Mały, porządny domek. Twój ojciec sam go zbudował — był kamieniarzem. Zatrzymywałem się tam od czasu do czasu, gdy akurat byłem w okolicy — starzec mówił monotonnie, opisując wieś, dom i parę, która w nim mieszkała. Garion słuchał i nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
Musiało być już bardzo późno, blisko świtu. Wpół drzemiąc, chłopiec czuł, że ktoś bierze go na ręce, zdejmuje z wozu i niesie po schodach. Bajarz był zdumiewająco silny. Ciocia Pol czekała — wiedział o tym bez otwierania oczu. Otaczał ją zawsze charakterystyczny zapach, który rozpoznawał nawet w ciemności.
— Przykryj go tylko — szepnął pan Wilk. — Nie warto go teraz budzić.
— Co się stało? — spytała ciocia Pol równie cicho.
— We wsi był Murgo... u tego twojego kupca. Wypytywał i próbował dać chłopcu pensa Angaraków.
— W Górnym Gralt? Jesteś pewien, że to tylko Murgo?
— Trudno powiedzieć. Nawet ja nie potrafię odróżnił Murga od Grolima. Nie od razu.
— Co się stało z monetą?
— Zdążyłem ją złapać. Dałem chłopcu sendarskiego pensa. Jeśli nasz Murgo był Grolimem, pozwolimy mu mnie śledzić. Z pewnością dostarczę mu dobrej zabawy na najbliższe kilka miesięcy.
— Więc odchodzisz? — w głosie cioci Pol zabrzmiał smutek.
— Już pora — stwierdził Wilk. — Chłopak jest chwilowo bezpieczny, a ja muszę ruszać. Dzieją się różne rzeczy, których trzeba dopilnować. Kiedy Murgowie przybywają do zapadłych wiosek, zaczynam się martwić. Wielką odpowiedzialność i wielki ciężar złożono na nasze barki. Nie możemy sobie pozwolić na niedbałość.
— Długo cię nie będzie?
— Pewnie parę lat. Wiele jest spraw, o które muszę zadbać, i wielu ludzi, z którymi chcę się zobaczyć.
— Będę za tobą tęskniła — wyznała cicho ciocia Pol.
Zaśmiał się.
— Sentymenty, Pol? — spytał szorstko. — To nie pasuje do roli.
— Wiesz, o co mi chodzi. Nie nadaję się do pracy, którą mi wyznaczyliście, ty i inni. Nie znam się na wychowywaniu małych chłopców.
— Świetnie sobie radzisz — uspokoił ją Wilk. — Miej na niego oko i nie pozwól, by jego natura doprowadziła cię do histerii. Bądź ostrożna; on kłamie po mistrzowsku.
— Garion? — ciocia Pol była wstrząśnięta.
— Kłamał Murgowi tak dobrze, że nawet na mnie zrobił wrażenie.
— Garion?
— Pytał też o rodziców — dodał Wilk. — Co mu powiedziałaś?
— Niewiele. Tyle, że nie żyją.
— Na razie to wystarczy. Nie warto mówić z nim o sprawach, na które jest jeszcze za młody.
Rozmowa trwała, lecz Garion znowu odpłynął w sen i był niemal pewien, że wszystko to mu się przyśniło.
Ale rankiem, gdy się obudził, pana Wilka już nie było.
Pory roku zmieniały się według odwiecznego porządku. Lato dojrzało do jesieni; płomień jesieni zakrzepły w zimę; zima niechętnie ustąpiła pola budzącej się wiośnie, a wiosna znowu rozkwitła w lato. Ze zmianą pór roku mijały i lata, a Garion niezauważalnie stawał się dorosły.
Wraz z nim dorastały też inne dzieci — wszystkie, z wyjątkiem biednego Doroona, który był chyba skazany na pozostanie do końca życia niskim i chudym. Rundorig wystrzelił jak młode drzewo i wkrótce był tak wysoki, jak dorośli mężczyźni. Zubrette, oczywiście, nie była tak wybujała, lecz rozwinęła się na inne sposoby, które budziły już zainteresowanie chłopców.
Wczesną jesienią, tuż przed czternastymi urodzinami Gariona, niewiele brakowało, by chłopiec zakończył swą życiową karierę. Reagując na jakiś pierwotny popęd, istniejący w każdym dziecku dysponującym stawem i zapasem drew, zbudował ze swoimi kompanami tratwę. Nie była zbyt duża ani szczególnie dobrze zaprojektowana. Miała tendencję do zanurzania się z jednej strony, a także niepokojący zwyczaj rozpadania się na części w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Naturalnie, to właśnie Garion popisywał się na wodzie tego pięknego jesiennego dnia, gdy tratwa zupełnie nagle postanowiła raz na zawsze powrócić do swego pierwotnego kształtu. Wiązania pękły, a belki odpływały w różne strony.
W ostatniej chwili dostrzegając niebezpieczeństwo, chłopiec desperacko próbował dotrzeć do brzegu. Jednak tylko przyspieszył katastrofę. W rezultacie znalazł się na pojedynczej belce i szaleńczo wymachując rękami usiłował zachować równowagę. Gdy desperacko wyglądał pomocy, dostrzegł na zboczu, za plecami towarzyszy, znajomą postać człowieka na czarnym koniu. Mężczyzna miał na sobie ciemny płaszcz i płonącym wzrokiem obserwował poczynania Gariona. Potem belka przekręciła się, a chłopiec z głośnym pluskiem wpadł do wody.
Edukacja Gariona nie obejmowała, niestety, sztuki pływania; a płytka woda stawu okazała się wystarczająco głęboka.
Dno było bardzo nieprzyjemne — rodzaj ciemnego, przerośniętego zielskiem mułu zamieszkiwanego przez żaby, żółwie i pojedynczego, niesympatycznego węgorza, który przemknął jak wąż, gdy Garion niby kamień spadał w wodorosty. Szarpnął się, łyknął wody i odbił w stronę powierzchni. Jak wieloryb wypłynął z głębiny, krztusząc się wciągnął w płuca powietrze i usłyszał krzyki towarzyszy. Ciemna postać na zboczu nie drgnęła nawet. Wszystkie szczegóły obrazu tego ciepłego popołudnia w jednej chwili wryły się w pamięć Gariona. Zauważył nawet, że chociaż jeździec stał w pełnym blasku jesiennego słońca, ani on, ani wierzchowiec nie rzucali cienia. Kiedy jego umysł starał się pojąć to niezrozumiałe zjawisko, chłopiec opadł ponownie na błotniste dno.
Gdy tonąc wyrywał się z uścisku wodorostów, przyszło mu do głowy, że mógłby wybić się, wypłynąć niedaleko belki i przy jej pomocy utrzymać się na powierzchni. Odepchnął jakąś zdumioną żabę i odbił się od dna. Trafił Pechowo dokładnie w belkę. Od ciosu w głowę rozbłysło mu przed oczami oślepiające światło, a w uszach zaczęło dzwonić. Opadł nieruchomy ku wodorostom, sięgającym po niego przez wodę.
A potem pojawił się Durnik. Garion poczuł, że ciągnie go brutalnie za włosy ku powierzchni, następnie silnymi pociągnięciami ramienia holuje do brzegu, wykorzystując ten sam, wygodny uchwyt.
Kowal wywlókł półprzytomnego chłopca na twardy grunt, przewrócił na brzuch i kilka razy nadepnął, by usunąć z płuc wodę. Żebra Gariona zatrzeszczały.
— Wystarczy, Durniku — sapnął.
Usiadł, a krew z pięknej rany na czubku głowy natychmiast zalała mu oczy. Otarł ją ręką i poszukał wzrokiem mrocznego jeźdźca bez cienia. Lecz tajemnicza postać zniknęła. Garion spróbował wstać, ale świat wokół niego zawirował nagle. Zemdlał.
Kiedy się zbudził, z głową w bandażach leżał we własnym łóżku. Ciocia Pol stała obok, a jej oczy płonęły.
— Ty głupi szczeniaku! — krzyknęła. — Co robiłeś na tym stawie?
— Pływałem na tratwie — Garion starał się, by zabrzmiało to całkiem zwyczajnie.
— Pływałeś? — powtórzyła. — Na tratwie? Kto ci pozwolił?
— No... — powiedział niepewnie. — My tylko...
— Wy tylko co?
Spojrzał na nią bezradnie.
Wtedy zaszlochała, chwyciła go w ramiona i niemal udusiła w uścisku.
Przez moment Garion rozważał możliwość opowiedzenia jej o niezwykłej, pozbawionej cienia postaci, obserwującej jego zmagania z wodą. Jednak suchy głos w głębi umysłu, który czasem się do niego odzywał, stwierdził, że jeszcze na to nie pora. Skądś wiedział, że sprawa miedzy nim a człowiekiem na czarnym koniu jest bardzo osobista, że nieuchronnie nadejdzie chwila, gdy zmierzą się ze sobą w starciu woli lub siły. Gdyby o tym powiedział, ciocia Pol zaangażowałaby się we wszystko, a tego nie chciał. Nie był wprawdzie pewien skąd, ale wiedział, że ciemna figura jest wrogiem. Było to nieco przerażające, ale też niezwykle ekscytujące. Ciocia Pol z pewnością poradziłaby sobie z obcym, Garion jednak utraciłby wtedy coś własnego i — z nieznanych przyczyn — ważnego. Milczał więc.
— To nie było aż tak niebezpieczne, ciociu Pol — powiedział niepewnie. — Zaczynałem już pojmować, na czym polega pływanie. Wszystko by się dobrze skończyło, gdybym nie trafił głową w tę belkę.
— Ale, oczywiście, trafiłeś — zauważyła.
— No tak, ale to nic poważnego. Jeszcze minuta czy dwie i bym sobie poradził.
— W tych okolicznościach nie jestem pewna, czy miałeś jeszcze minutę czy dwie.
— No... — zawahał się i zdecydował porzucić temat.
Od tego dnia skończyła się dla Gariona wolność. Ciocia Pol uwięziła go w pomywalni. Poznał dokładnie każde wgniecenie i rysę na wszystkich kuchennych garnkach. Wyliczył, że każdy z nich zmywał dwadzieścia jeden razy na tydzień. W orgii niedbałości ciocia Pol uznała nagle za niemożliwe, by zagotować wodę nie brudząc przy tym dwóch lub trzech rondli, które Garion musiał potem starannie czyścić. Nienawidził tego i całkiem poważnie zaczął się zastanawiać nad ucieczką.
Jesień trwała i pogoda była coraz gorsza. Inne dzieci także nie wychodziły na dwór, więc położenie Gariona trochę się poprawiło. Naturalnie, Rundorig rzadko się z nimi bawił, gdyż ze względu na wzrost, nowe obowiązki powierzano mu częściej nawet niż Garionowi.
Kiedy tylko mógł, Garion wymykał się do Doroona i Zubrette. Teraz jednak nie bawiło ich już skakanie na siano czy nie kończący się berek w stajniach i stodołach. Osiągnęli wiek, gdy dorośli natychmiast zauważali takie nieróbstwo i szybko wyszukiwali im jakieś zajęcia. Na ogół więc siadali w jakimś ukrytym miejscu i zwyczajnie rozmawiali. Inaczej mówiąc, Garion i Zubrette siedzieli i słuchali nieprzerwanego potoku słów Doroona. Niewysoki ruchliwy chłopiec nie potrafił milczeć, tak samo jak nie potrafił usiedzieć spokojnie. Mógł godzinami opowiadać o kilku kroplach deszczu, bez tchu niemal wyrzucając z siebie kolejne wyrazy. Ciągle się wiercił.
— Co to za znak masz na ręku, Garionie? — spytała pewnego deszczowego dnia Zubrette, przerywając opowieść Doroona.
Garion spojrzał na idealnie okrągłą, białą plamę na wewnętrznej stronie prawej dłoni.
— Też go zauważyłem — Doroon w pół słowa zmienił temat. — Ale Garion wychował się w kuchni. Prawda, Garionie? Pewnie oparzył się, kiedy był mały. Wiecie, wyciągnął rękę, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, i dotknął czegoś gorącego. Założę się, że jego ciocia naprawdę się zezłościła. Ona umie się rozzłościć szybciej niż ktokolwiek, kogo znam, i naprawdę...
— Zawsze go miałem — Garion przesunął palcem wzdłuż konturu plamy. Nigdy właściwie się jej nie przyglądał. Pokrywała całą wewnętrzną część dłoni i w pewnym oświetleniu miała jakiś srebrzysty połysk.
— Może to znamię — zasugerowała Zubrette.
— Założę się, że tak — zawołał szybko Doroon. — Widziałem kiedyś człowieka, który miał taką fioletową plamę na policzku... jednego z tych włóczęgów, którzy przyjeżdżają jesienią zbierać rzepę... w każdym razie pokrywała mu cały policzek i z początku wziąłem to za wielki siniak i myślałem że ten człowiek musiał oberwać w jakiejś okropnej bójce... w tych taborach bez przerwy się biją. Ale potem zobaczyłem, że to wcale nie siniak, tylko — dokładnie tak, jak mówiła Zubrette — znamię. Ciekawe, z czego one się biorą.
Wieczorem, kiedy szykował się do snu, Garion podniósł do oczu dłoń.
— Ciociu Pol, co to za znak?
Spojrzała na niego, nie przerywając szczotkowania swych długich ciemnych włosów.
— Nie ma się czym przejmować — stwierdziła.
— Nie przejmuję się. Zastanawiałem się tylko, co to jest. Zubrette i Doroon myślą, że to znamię. Czy to znamię?
— Coś w tym rodzaju.
— Czy któreś z moich rodziców miało taki znak?
— Tak, ojciec. To typowe dla twojego rodu.
Garionowi przyszła do głowy niezwykła myśl. Nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi, dotknął znamieniem białego pasma na czole cioci.
— Czy to coś podobnego do tego białego miejsca na twoich włosach? — zapytał.
Poczuł niezwykłe mrowienie w ręce i zdawało mu się, że ktoś otworzył okno w jego umyśle. Z początku była to tylko świadomość nieprzeliczonych lat, płynących niby ogromne morze ciężkich chmur. Potem, ostrzejszy od noża, ból powtarzanej w nieskończoność straty, żalu. Później, bliżej jakby, jego własna twarz, a za nią inne, stare i młode, królewskie i zupełnie zwyczajne; a jeszcze dalej, już nie głupkowate, jakie bywało czasami, oblicze pana Wilka. Najsilniejsze jednak było wrażenie nieziemskiej, nadludzkiej potęgi, nieugiętej woli.
Ciocia Pol poruszyła głową niemal obojętnie.
— Nie rób tego, Garionie — powiedziała i okno w mózgu zatrzasnęło się.
— Co to było? — spytał. Płonął z ciekawości i chciał jeszcze raz je otworzyć.
— Prosta sztuczka.
— Naucz mnie.
— Jeszcze nie, mój Garionie — ujęła w dłonie jego twarz. — Jeszcze nie. Nie jesteś gotów. Kładź się już.
— Zostaniesz ze mną? — spytał, trochę przestraszony.
— Zawsze będę przy tobie — odparta, otulając go kołdrą. Potem znowu czesała swe długie, gęste włosy. Głębokim, melodyjnym głosem nuciła jakąś dziwną pieśń. Ten dźwięk ukołysał go do snu.
Od tego dnia nawet sam Garion nieczęsto oglądał swe znamię. Nagle okazało się, że ma mnóstwo zajęć, od których nie tylko ręce, ale cały był bardzo brudny.
Najważniejszym świętem w Sendarii — jak i we wszystkich królestwach zachodu — było Zaranie. Upamiętniało dzień, gdy wiele eonów temu, siedmiu Bogów złączyło ręce, by jednym słowem stworzyć świat. Obchody Zarania miały miejsce w środku zimy, a że o tej porze na farmie nie było zbyt wiele do roboty, tradycją stał się dwutygodniowy festyn, z ucztami, prezentami i dekorowaniem sali jadalnej oraz krótkimi przedstawieniami ku czci Bogów. Te ostatnie były, naturalnie, przejawem pobożności Faldora. Ten dobry choć prosty człowiek nie miał złudzeń, ilu z ludzi podziela jego uczucia. Uważał jednak, że święto jest dobrą okazją do pewnych religijnych przedsięwzięć. A że był dobrym panem, robotnicy na farmie starali się zrobić mu przyjemność.
Niestety, była to także pora, gdy córka Faldora, Anhelda, składała z mężem Eilbrigiem doroczną wizytę, by zachować poprawne stosunki z ojcem. Anhelda nie miała ochoty przez pozorne choćby zaniedbanie narażać swego prawa dziedziczenia. Odwiedziny były ciężką próbą dla Faldora który na ubranego z przesadną elegancją i wyniosłego zięcia, niższego urzędnika towarzystwa handlowego w stolicy Sendarii, spoglądał z ledwie skrywaną pogardą.
Przyjazd Anheldy i Eilbriga oznaczał jednak początek festiwalu Zarania na farmie Faldora. Dlatego, choć nie byli przesadnie lubiani, witano ich zawsze z niejakim entuzjazmem.
Pogoda tego roku była wyjątkowo paskudna, nawet jak na Sendarię. Deszcze zaczęły się wcześnie, a wkrótce potem nadszedł okres mokrego śniegu — nie tego sypkiego, jasnego puchu, jaki padał późną zimą, lecz wilgotnej mazi, topniejącej niemal od razu. Garionowi obowiązki nie pozwalały na wspólne z dawnymi towarzyszami zabaw przeżywanie przedświątecznej orgii emocji i oczekiwania. Dlatego nadchodzący festiwal wydał mu się nudny i nieciekawy. Tęsknił za dawnymi, dobrymi czasami, często wzdychał ze smutkiem i szorował kuchenną podłogę niby jasnowłosa chmura gradowa.
Nawet tradycyjny wystrój jadalni, gdzie zawsze odbywały się ceremonie Dnia Zarania, w tym roku był zdecydowanie mniej udany. Gałązki jedliny, kryjące belki sufitu, nie były tak zielone jak zwykle, a starannie do nich podwiązane lśniące jabłka mniejsze i nie tak czerwone. Garion wzdychał tylko i ponuro wracał do sprzątania.
Na cioci Pol jego nastrój nie robił żadnego wrażenia. Demonstrowała wyraźny brak zrozumienia. Dotknęła tylko jego czoła, by sprawdzić, czy nie ma gorączki, po czym napoiła go najobrzydliwszym wywarem, jaki potrafiła przyrządzić. Garion uważał potem, by myć podłogi w samotności i wzdychać ciszej. Rozsądna, sekretna część umysłu informowała go rzeczowo, że zachowuje się śmiesznie, lecz Garion wolał jej nie słuchać. Wewnętrzny głos był chyba o wiele starszy i mądrzejszy od niego, ale wyraźnie tępił wszelkie radości życia.
Rankiem Dnia Zarania przed bramą stanął Murgo i pięciu Thullów z wozem. Chcieli widzieć Faldora. Garion już dawno się przekonał, że nikt nie zwraca uwagi na zwykłego chłopca i że wielu ciekawych rzeczy można się dzięki temu, zupełnie przypadkowo, dowiedzieć. Zajął się więc jakąś drobną i niezbyt ważną pracą w pobliżu bramy.
Murgo z twarzą poznaczoną bliznami, jak tamten z Górnego Gralt, siedział dumnie na wozie. Jego kolczuga dzwoniła przy każdym poruszeniu. Nosił czarny płaszcz z kapturem i trzymał miecz tak, by każdy musiał go zauważyć. Bez przerwy się rozglądał i pilnie wszystka obserwował. Thullowie w zabłoconych filcowych butach i ciężkich pelerynach stali obojętnie przy wozie, nie zwracając uwagi na zimny wiatr dmuchający poprzez zaśnieżone pola.
Faldor, w swym najlepszym kaftanie — w końcu trwało Święto Zarania — przeszedł przez podwórze. Za nim podążali Anhelda i Eilbrig.
— Bądź pozdrowiony, przyjacielu — powitał Murga Faldor. — Radosnego Zarania.
Murgo chrząknął.
— Jesteś, jak mniemam, farmerem Faldorem? — zapytał z silnym akcentem.
— W istocie.
— Słyszałem, że masz do sprzedania sporą ilość szynek, dobrze uwędzonych.
— Świnie pięknie rosły tego roku — przyznał skromnie Faldor.
— Kupię je — oznajmił Murgo potrząsając sakiewką.
Faldor skłonił się nisko.
— Jutro, z samego rana — powiedział.
Murgo spojrzał zdziwiony.
— To pobożne domostwo — wyjaśnił farmer. — Nie urażamy Bogów naruszając Święto Zarania.
— Ojcze — zawołała Anhelda. — Nie żartuj. Ten szlachetny kupiec przybył z daleka, by ubić z tobą interes.
— Nie w Dzień Zarania — powtórzył stanowczo Faldor.
— W mieście Sendar — wtrącił Eilbrig swym wysoki nosowym głosem — nie pozwalamy, by takie sentymenty przeszkadzały w transakcjach.
— Nie jesteśmy w mieście Sendar — odparł zimno Faldor. — Jesteśmy na mojej farmie, a na farmie Faldora nie pracuje się i nie robi interesów w czasie Święta Zarania.
— Ojcze! — zaprotestowała Anhelda. — Szlachetny kupiec ma złoto! Złoto, ojcze, złoto!
— Nie będę dyskutował — stwierdził Faldor. — Ciebie i twoje sługi, przyjacielu — zwrócił się do Murga — chętnie ugościmy na naszym święcie. Mogę wam obiecać wygodne kwatery i najwspanialszy posiłek w całej Sendarii, a także sposobność uhonorowania Bogów w tym szczególnym dniu. Nikt jeszcze nie biedniał, wypełniając swe religijne obowiązki.
— Nie obchodzimy w Cthol Murgos tego święta — oświadczył chłodno kupiec. — Jak mówi szlachetna dama, długą drogę przejechałem, by ubić interes, i nie mam czasu do stracenia. Jestem pewien, że inni farmerzy w tym okręgu także mają towar, jakiego szukam.
— Ojcze! — jęknęła Anhelda.
— Znam swoich sąsiadów — odparł spokojnie Faldor. — Obawiam się, że szczęście nie będzie ci dzisiaj sprzyjać. Świętowanie tego dnia jest w okolicy bardzo silną tradycją.
Murgo zastanawiał się przez chwilę.
— Może masz rację — stwierdził w końcu. — Przyjmuję twoje zaproszenie, pod warunkiem, że rano jak najwcześniej przystąpimy do interesów.
— Jak sobie życzysz — skłonił się Faldor. — O pierwszym brzasku będę do twych usług.
— Umowa stoi — Murgo zeskoczył z wozu na ziemię. Tego wieczoru w jadalni wydano ucztę. Kucharki i pół tuzina pomocnic przysłanych specjalnie na tę okazję, poganiane ostrym językiem cioci Pol, biegały między kuchnią i salą, nosząc gorące pieczenie, parujące szynki i skwierczące gęsi. Garion pomyślał zgryźliwie, dźwigając wielką porcję pieczonej wołowiny, że Faldorowy zakaz pracy w święto przestawał obowiązywać u progu kuchni.
Wreszcie wszystko było gotowe: zastawione stoły, płonące ognie w kominkach, dziesiątki świec rozjaśniających mrok i pochodnie w pierścieniach u kamiennych filarów. Ludzie Faldora w najlepszych ubraniach czekali już i ciekła im ślinka.
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, Faldor powstał z ławy u szczytu głównego stołu.
— Drodzy przyjaciele — zawołał wznosząc puchar. — Tę ucztę poświęcam Bogom.
— Bogom — powtórzyli chórem i powstali z szacunkiem. Faldor napił się odrobinę, a wszyscy poszli za jego przykładem.
— Wysłuchajcie mnie, Bogowie — modlił się. — Z pokorą dziękujemy wam za dary pięknego świata, który w tym dniu stworzyliście. Przyrzekamy wam służyć przez kolejny rok.
Zdawało się, że chce jeszcze coś dodać, lecz usiadł. Faldor zawsze długo pracował nad modlitwami na szczególne, takie jak dzisiejsza, okazje. Lecz trema nieodmiennie usuwała z pamięci starannie przygotowane słowa. Z tego powodu jego modlitwy były z reguły bardzo gorące i bardzo krótkie.
— Jedzcie, przyjaciele — polecił. — Nie pozwólmy tym daniom wystygnąć.
Jedli więc. Anhelda i Eilbrig, którzy wyłącznie dzięki naleganiom Faldora zasiedli do tego jednego wspólnego posiłku, swoje towarzyskie wysiłki skierowali do Murga. On jeden w tej sali został uznany za godnego ich uwagi.
— Od dawna planowałem wizytę w Cthol Murgos — oznajmił napuszonym tonem Eilbrig. — Zgodzisz się przyjacielu kupcze, że ściślejsze kontakty między wschodem i zachodem to jedyna droga przezwyciężenia wzajemnych uprzedzeń, które popsuły nasze stosunki w przeszłości?
— My, Murgowie, wolimy własne towarzystwo — odparł krótko mężczyzna z bliznami na twarzy.
— Ale przecież trafiłeś tutaj, przyjacielu — zauważył Eilbrig. — Czy to nie dowód, że kontakty mogą się okazać korzystne?
— Przyjechałem tu w interesach — wyjaśnił Murgo. — Nie z własnej woli odwiedzam to miejsce.
Rozejrzał się po sali.
— Więc to wszyscy twoi ludzie? — spytał Faldora.
— Co do jednego.
— Mam podstawy, by przypuszczać, że był tu pewien starzec. O siwych włosach i brodzie.
— Nie tutaj, przyjacielu — zapewnił Faldor. — Ja tu jestem najstarszy, a sam widzisz, że daleko mi jeszcze do siwizny.
— Jeden z moich rodaków spotkał przed laty kogoś takiego — oświadczył Murgo. — Towarzyszył mu arendzki chłopiec. Miał chyba na imię Rundorig.
Garion siedział przy sąsiednim stole. Pochylał twarz nad talerzem i nasłuchiwał tak uważnie, iż miał wrażenie, że rosną mu uszy.
— Jest tu jeden Rundorig — przyznał Faldor. — To ten wysoki, na końcu tamtego stołu — pokazał palcem.
— Nie — stwierdził Murgo, przyglądając się z uwagą Rundorigowi. — To nie chłopiec, którego mi opisano.
— Imię jest dość popularne wśród Arendów — zauważył Faldor. — Pewnie twój przyjaciel spotkał kogoś z innej farmy.
— Na pewno — zgodził się Murgo, na pozór zapominając o sprawie. — Doskonała szynka — dodał, wskazując swój talerz ostrzem sztyletu, którym posługiwał się przy jedzeniu. — Czy te, które trzymasz w wędzarni, są podobnej jakości?
— Nie, przyjacielu kupcze — zaśmiał się Faldor. — Nie zdołasz mnie namówić na rozmowę o interesach.
Murgo uśmiechnął się przelotnie, co robiło dziwne wrażenie na jego poznaczonej twarzy.
— Zawsze warto spróbować. Chętnie za to pochwalę twojego kucharza.
— Komplement dla ciebie, pani Pol — Faldor nieco podniósł głos. — Naszemu przyjacielowi z Cthol Murgos przypadło do gustu twoje dzieło.
— Dziękuję więc za uznanie — odparła ciocia Pol raczej chłodno.
Murgo spojrzał na nią i jego oczy rozszerzyły się lekko, jakby zobaczył kogoś znajomego.
— Wspaniałe dania, szlachetna pani — skłonił się w jej stronę. — Twoja kuchnia to miejsce, gdzie dzieją się czary.
— Nie — odparła z wyniosła miną. — Nie czary. Gotowanie jest sztuką, którą może poznać każdy, kto ma dość cierpliwości. Magia to coś zupełnie innego.
— Lecz magia też jest sztuką, pani.
— Wielu tak właśnie uważa. Ale prawdziwa magia pochodzi z wnętrza. Nie jest dziełem szybkich palców, zdolnych oszukać oczy.
Murgo przyglądał się jej z nieruchomą twarzą, a ona odpowiedziała kamiennym spojrzeniem. Siedzący w pobliżu Garion miał wrażenie, że to, co dzieje się między nimi, nie ma żadnego związku z wypowiadanymi słowami. Coś niby wyzwanie zawisło w powietrzu. Potem Murgo odwrócił wzrok, jakby lękał się podjąć tę grę.
Gdy uczta dobiegła końca, nadszedł czas na prościutkie przedstawienie, tradycyjnie związane z Dniem Zarania. Siedmiu starszych robotników wymknęło się już wcześniej i teraz pojawili się w drzwiach. Mieli na sobie długie szaty z kapturami, a także starannie wyrzeźbione i pomalowane maski, wyobrażające twarze Bogów. Kostiumy były już stare i nosiły ślady składania i przechowywania przez cały rok na strychu Faldora. Zamaskowane postacie powolnym krokiem weszły do sali i stanęły rzędem obok głównego stołu. Potem kolejno recytowały po kilka wersów, identyfikujących przedstawianego Boga.
— Jestem Aldur — dobiegi zza pierwszej maski głos Cralta. — Bóg, który żyje samotnie. Nakazuję, by stał się ten świat.
— Jestem Belar — odezwał się inny znajomy głos zza drugiej maski. — Bóg-Niedźwiedź Alornów. Nakazuję, by stał się ten świat.
I tak szło po kolei: Chaldan, Issa, Nedra, Mara i wreszcie ostatnia postać, w przeciwieństwie do pozostałych okryta czarną szatą i nosząca maskę ze stali, nie z malowanego drewna.
— Jestem Torak — rozległ się spod maski głuchy głos Durnika. — Bóg-Smok Angaraków. Nakazuję, by stał się ten świat.
Jakieś poruszenie zwróciło uwagę Gariona. Obejrzał się szybko. Murgo zakrył twarz rękami niezwykłym, ceremonialnym niemal gestem. Przy bocznym stole pięciu Thullów drżało, a ich twarze były szare jak popiół.
Siedem figur przy stole Faldora chwyciło się za ręce.
— Jesteśmy Bogami — wyrzekli chórem. — I nakazujemy, by stał się ten świat.
— Wysłuchajcie słów Bogów — zadeklamował Faldor. — Powitajcie Bogów w domu Faldora.
— Niech błogosławieństwo Bogów towarzyszy temu domowi — odpowiedziało siedem postaci. — I wszystkim tu zebranym.
Odwrócili się i wolno wyszli z jadalni.
Przyszła pora prezentów. Wszyscy byli trochę podnieceni, gdyż podarunki pochodziły od Faldora, a dobry farmer co roku długo myślał, jaki prezent najbardziej się przyda obdarowanemu. Wiele było nowych tunik, pończoch, płaszczy i butów. Garion jednak oniemiał prawie z zachwytu, gdy odwinął mały pakunek i znalazł niewielki sztylet w porządnej pochwie.
— Jest już prawie mężczyzną — wyjaśnił Faldor cioci Pol. — A mężczyźnie zawsze się przyda dobry nóż.
Naturalnie, Garion natychmiast sprawdził ostrze nowego sztyletu i — co było do przewidzenia — od razu zaciął się w palec.
— Chyba nie dało się tego uniknąć — stwierdziła ciocia Pol, choć nie było jasne, czy mówi o skaleczeniu, o samym prezencie, czy też o fakcie, że Garion już dorasta.
Zaraz następnego ranka Murgo zakupił szynki i odjechał wraz z pięcioma Thullami. Kilka dni później Anhelda i Eilbrig także spakowali swoje rzeczy i wyruszyli w podróż powrotną do Sendaru. Na farmie Faldora zapanowały zwykłe porządki.
Zima trwała. Śnieg spadł i stopniał, a potem wróciła wiosna, jak to zwykle czyni. Ta wiosna różniła się od poprzednich tylko przybyciem Brilla, nowego pracownika. Jeden z młodszych farmerów ożenił się, wynajął w pobliżu niewielką zagrodę i obładowany praktycznymi prezentami i dobrymi radami Faldora odjechał, by rozpocząć samodzielne życie. Brilla przyjęto na jego miejsce.
Garion uznał, że nowy robotnik jest zdecydowanie nieciekawym dodatkiem do farmy. Tunika i pończochy Brilla były połatane i brudne, czarne włosy i kędzierzawa broda nie uczesane, zaś oczy patrzyły każde w inną stronę. Okazał się człowiekiem nietowarzyskim i zgryźliwym, w dodatku niezbyt czystym. Zdawał się ciągnąć za sobą obłok kwaśnego odoru starego potu. Po kilku próbach nawiązania rozmowy, Garion zrezygnował i starał się go unikać.
Znalazł jednak co innego, co zajęło jego myśli tej wiosny i lata. Wprawdzie do tej pory uważał Zubrette bardziej za utrapienie niż prawdziwego towarzysza zabaw, teraz zmienił zdanie. Zawsze wiedział, że jest ładna, lecz wcześniej ten fakt nie miał dla niego znaczenia i wolał towarzystwo Rundoriga i Doroona. Tej wiosny wszystko się zmieniło. Spostrzegł, że obaj chłopcy także baczniej obserwowali Zubrette, i po raz pierwszy w życiu poczuł zazdrość.
Zubrette, naturalnie, flirtowała bezwstydnie z wszystkimi trzema i aż promieniała, gdy w jej obecności mierzyli się ponurymi spojrzeniami. Rundorig zwykle pracował na polu, lecz Doroon był dla Gariona poważnym zmartwieniem. Stał się nerwowy i często szukał pretekstów, by przejść się po farmie sprawdzając, czy Doroon i Zubrette nie ukryli się gdzieś tylko we dwoje.
Sam prowadził czarująco prostą kampanie — korzystał z przekupstwa. Zubrette, jak wszystkie dziewczęta, lubiła słodycze, a Garion miał dostęp do kuchni. W krótkim czasie wypracowali pewien układ: Garion wykradał łakocie dla swej jasnowłosej towarzyszki zabaw, o ona w zamian pozwalała mu na całusa. Sprawy mogłyby pewnie posunąć się dalej, gdyby pewnego popołudnia ciocia Pol nie przyłapała ich na takiej właśnie wymianie w jakimś zakątku stodoły.
— Dość tego — oświadczyła stanowczo, stając w drzwiach. Zawstydzony Garion odskoczył szybko.
— Coś mi wpadło do oka — skłamała pospiesznie dziewczyna. — Garion próbował to wyjąć.
Garion stał i rumienił się wściekle.
— Doprawdy? — powiedziała ciocia Pol. — To ciekawe. Chodź, Garionie.
— Ja... — zaczął.
— Już, Garionie.
I to był koniec wszystkiego. Od tego dnia Garion bez przerwy miał jakieś zajęcie w kuchni, a ciocia Pol nawet na moment nie spuszczała z niego oczu. Chłopiec wzdychał ciężko i martwił się o Doroona, który paradował teraz obrzydliwie zadowolony z siebie. Lecz ciocia Pol nie traciła czujności, a Garion pozostawał w kuchni.
Jesienią, gdy liście zmieniły kolory, a wiatr zrywał je z drzew niby czerwone i złote płatki, kiedy wieczory stały się chłodne i dymy z kominów farmy Faldora wznosiły się prostymi, błękitnymi smugami ku pierwszym gwiazdom na purpurowym niebie, powrócił Wilk. Pewnego wietrznego popołudnia zjawił się na drodze. Opadłe liście wirowały wokół niego i trzepotał szeroki i płaszcz.
Garion, który wynosił kuchenne resztki do chlewa, zauważył go i pobiegł na spotkanie. Starzec był zakurzony i zmęczony. Posępna twarz widniała pod szarym kapturem. Zwykłe wesołe, niedbałe zachowanie zastąpiła powaga, jakiej Garion jeszcze u niego nie widział.
— Garionie — powiedział na powitanie Wilk — urosłeś.
— Minęło pięć lat — odparł chłopiec.
— To już tak długo?
Garion skinął głową i zrównał krok z przyjacielem.
— Wszyscy zdrowi? — spytał Wilk.
— Tak. Nic się tu nie zmieniło. Tylko Breldo się ożenił i wyprowadził, a ta stara, brązowa krowa zdechła zeszłego lata.
— Pamiętam tę krowę — stwierdził Wilk. Po czym dodał: — Muszę porozmawiać z twoją ciotką.
— Nie jest dzisiaj w najlepszym nastroju — ostrzegł Garion. — Może lepiej, żebyś odpoczął w którejś stodole. Wyniosę ci coś do jedzenia i picia.
— Chyba jednak narażę się na jej zły humor — odparł Wilk. — To, co mam do powiedzenia, nie może czekać.
Minęli bramę i przeszli podwórzem do drzwi kuchni.
Ciocia Pol już czekała.
— Znowu ty? — rzuciła cierpko, wspierając ręce na biodrach. — Moja kuchnia jeszcze nie doszła do siebie po twojej poprzedniej wizycie.
— Witam, pani Pol — Wilk pokłonił się. A potem zrobił coś dziwnego: zakreślił palcami niewielką, choć złożoną figurę na wysokości piersi. Garion był pewien, że nie powinien tego widzieć.
Oczy cioci Pol rozszerzyły się nagle, potem zwęziły. Spoważniała.
— Skąd wiesz... — zaczęła i urwała. — Garionie — zawołała ostrym tonem. — Potrzebuję marchewek. Zostało jeszcze parę na grządce w drugim końcu ogródka. Weź łopatę, wiadro i przynieś mi kilka.
— Ale... — zaprotestował, jednak ostrzeżony jej spojrzeniem wyszedł pospiesznie. Wziął z szopy łopatę i wiadro, potem kręcił się przy drzwiach kuchni. Podsłuchiwanie nie było, naturalnie, szlachetnym uczynkiem, a w Sendarii uważano je za dowód najgorszego wychowania. Jednak Garion już dawno się przekonał, że ile razy musi wyjść, rozmowa zawsze okazuje się nadzwyczaj ciekawa i na ogół dotyczy jego osoby. Przez chwilę zmagał się z własnym sumieniem, ale ponieważ nie widział w tym postępowaniu nic naprawdę złego — pod warunkiem, że nikomu nie powtórzy tego, co usłyszał — sumienie szybko oswoiło się z wyrzutami.
Garion miał świetny słuch, trwało jednak dobrą chwilę, zanim rozpoznał wśród kuchennych hałasów dwa znajome głosy.
— Przecież nie zostawi śladów — mówiła ciocia Pol.
— Nie musi — odparł Wilk. — Ten przedmiot sam zostawi wyraźny trop. Potrafię nim podążać równie łatwo, jak lis potrafi wyczuć zapach królika.
— Gdzie to zabierze?
— Któż może wiedzieć? Jego umysł jest dla mnie zamknięty. Sądzę, że ruszy na północ, do Boktoru. To najkrótsza trasa do Gar og Nadrak. Wie, że będę go ścigał, więc zechce jak najszybciej dotrzeć do krainy Angaraków. Kradzież na nic się nie zda, póki obiekt pozostanie na zachodzie.
— Kiedy to się stało?
— Cztery tygodnie temu.
— Mógł już dotrzeć do królestw Angaraków.
— Nie sądzę. To bardzo daleko. Ale jeśli nawet, muszę ruszyć za nim. Potrzebuję twojej pomocy.
— Jak mogę stąd odjechać? — spytała ciocia Pol. — Muszę pilnować chłopca.
Ciekawość Gariona stawała się prawie nie do opanowania. Podszedł bliżej drzwi.
— Chłopak jest tu bezpieczny — stwierdził Wilk. — To pilna sprawa.
— Nie — sprzeciwiła się ciocia Pol. — Nawet to miejsce nie jest pewne. W Dzień Zarania przyjechał tu Murgo i pięciu Thullów. Udawał kupca, ale dopytywał się o starca i chłopca imieniem Rundorig, którzy parę lat temu byli w Górnym Gralt. Mnie także mógł rozpoznać.
— Sytuacja jest zatem bardziej poważna, niż mi się zdawało — zastanowił się Wilk. — Musimy przenieść chłopca. Można go zostawić gdzieś u przyjaciół.
— Nie — zaprotestowała znowu ciocia Pol. — Jeśli mam jechać z tobą, on jedzie także. Jest w takim wieku, że trzeba go pilnować praktycznie bez przerwy.
— Nie bądź głupia — rzucił szorstko Wilk.
Garion był wstrząśnięty. Nikt jeszcze nie zwracał się w ten sposób do cioci Pol.
— To moja decyzja. Zgodziliśmy się wszyscy, że póki nie dorośnie, będzie pod moją opieką. Nie pojadę bez niego.
Serce skoczyło Garionowi do gardła.
— Pol — upomniał ją Wilk. — Pomyśl tylko, gdzie możemy trafić. Nie wolno ci oddawać go w te ręce.
— Będzie bezpieczniejszy w Cthol Murgos, a nawet w samej Mallorei, niż tutaj beze mnie — oświadczyła ciocia Pol — Wiosną przyłapałam go w stodole z dziewczyną, mniej więcej w jego wieku. Jak powiedziałam, trzeba go pilnować.
Wilk zaśmiał się szczerze.
— I to wszystko? — spytał. — Za bardzo się przejmujesz takimi historiami.
— A jak by ci się spodobało, gdybyśmy wrócili i zastali go żonatego, mającego zostać ojcem? — rzuciła kwaśno ciocia Pol. — Byłby świetnym farmerem, ale co nam z tego, jeśli trzeba czekać następne sto lat na odpowiedni zbieg okoliczności?
— Na pewno sprawy nie zaszły tak daleko. To przecież dzieci.
— Jesteś ślepy, Stary Wilku — odparła ciocia Pol. — To prowincjonalna Sendaria, a ja wychowuję chłopca, by wypełnił ważne, bohaterskie zadanie. Dziewczyna to pięknooka psotnica i dojrzewa o wiele za szybko, bym mogła patrzeć na to spokojnie. W tej chwili czarująca, mała Zubrette stanowi większe zagrożenie niż jakikolwiek Murgo. Albo zabieramy chłopca, albo nigdzie się stąd nie ruszę. Ty masz swoje obowiązki, a ja swoje.
— Szkoda czasu na spory — stwierdził Wilk. — Jeśli nie ma innego wyjścia, zgadzam się.
Garion niemal dusił się z podniecenia. Poczuł tylko krótkie, przelotne ukłucie żalu na myśl, że musi opuścić Zubrette. Odwrócił się, podniósł głowę i spojrzał tryumfalnie na chmury pędzone po wieczornym niebie. A ponieważ stał plecami do drzwi, nie spostrzegł wychodzącej cioci Pol.
— O ile pamiętam, ogród leży za południowym murem — zauważyła.
Garion drgnął zaskoczony.
— I jak to się stało, że marchewki są wciąż nie wykopane? — spytała.
— Musiałem poszukać łopaty — wyjaśnił niezbyt przekonywająco Garion.
— Naprawdę? Ale widzę, że jednak znalazłeś — jej brwi uniosły się groźnie.
— Dopiero przed chwilą.
— Doskonale. Marchewki, Garionie — już!
Garion chwycił łopatę i wiadro i ruszył biegiem.
Gdy wracał tuż po zmroku, dostrzegł ciocię Pol, jak wspina się po schodach wiodących do pokojów Faldora. Mógł pójść za nią i podsłuchiwać, ale jakiś niewyraźny ruch we wrotach szopy skłonił go, by raczej cofnąć się w cień bramy. Mroczna postać przemknęła ukradkiem z szopy do stóp schodów, na które weszła właśnie ciocia. Potem, gdy za ciocią zamknęły się drzwi, postać wsunęła się na górę. Było ciemno i Garion nie potrafił jej rozpoznać. Odłożył wiadro i, ścisnąwszy łopatę jak broń, ruszył cicho przez podwórze.
Z pokoju na górze dobiegły jakieś głosy, a postać pod drzwiami wyprostowała się szybko i zbiegła na dół. Garion cofnął się w cień, trzymając łopatę w pogotowiu. Kiedy postać go mijała, poczuł odór starego, brudnego odzienia i ostry zapach potu. Był wtedy pewien, jakby niemal zobaczył twarz tego człowieka, że ciocię Pol śledził Brill, nowy robotnik.
Drzwi na górze stanęły otworem i Garion usłyszał głos cioci.
— Przykro mi, Faldorze, ale to sprawa rodzinna i muszę wyjechać jak najszybciej.
— Będę ci więcej płacił, Pol — Faldorowi głos się załamywał.
— Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy — odparła ciocia Pol. — Jesteś dobrym człowiekiem, Faldorze, a twoja farma była mi domem, gdy go potrzebowałam. Jestem ci wdzięczna bardziej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Ale muszę odejść.
— Może kiedy załatwisz te rodzinne sprawy, wrócisz tutaj — Faldor niemal błagał.
— Nie, Faldorze — rzekła. — Nie przypuszczam.
— Będziemy za tobą tęsknili, Pol — Faldor był bliski płaczu.
— Ja też będę tęsknić, kochany Faldorze. Nie spotkałam jeszcze człowieka o lepszym sercu. Byłabym wdzięczna, gdybyś nie wspominał nikomu o moim odjeździe. Nie lubię wyjaśnień ani sentymentalnych pożegnań.
— Jak sobie życzysz, Pol.
— Nie bądź taki smutny, stary przyjacielu — powiedziała pocieszającym tonem ciocia Pol. — Dobrze wyszkoliłam swoje pomocnice. Gotują nie gorzej ode mnie. Twój żołądek nawet nie zauważy różnicy.
— Moje serce zauważy.
— Nie żartuj — poprosiła łagodnie. — Muszę iść przypilnować kolacji.
Garion wycofał się zmieszany. Odniósł łopatę do szopy zabrał wiadro marchewek, pozostawione koło bramy. Gdyby powiedział cioci Pol. że widział podsłuchującego Brilla, natychmiast spytałaby, co on sam robił w tym miejscu. A wolałby tego nie wyjaśniać. Najprawdopodobniej Brill był zwyczajnie ciekawy i w całym zdarzeniu nie było nic podejrzanego czy groźnego. Jednak fakt, że niesympatyczny Brill także oddawał się tej nieszkodliwej rozrywce, lekko Gariona zaniepokoił, a nawet sprawił, że chłopcu zrobiło się wstyd.
Garion był zbyt podekscytowany, by jeść. Kolacja tego wieczoru zdawała się zupełnie zwyczajna, podobna do wszystkich posiłków na farmie Faldora. Chłopiec obserwował dyskretnie skwaszoną minę Brilla lecz ten niczym nie zdradzał, że zna treść podsłuchanej z trudem rozmowy.
Po kolacji, jak zwykle w czasie pobytu na farmie, pan Wilk uległ namowom, by opowiedzieć jakąś historię. Powstał i zastanawiał się przez chwilę. Wiatr jęczał w kominie, a pochodnie migotały w zamocowanych u filarów pierścieniach.
— Jak wszyscy wiedzą — zaczął — nie ma już Maragów. Duch Mary łka samotny na pustkowiach i wyje wśród zarośniętych mchem ruin Maragoru. Jednak, jak również wszyscy wiedzą, wzgórza i strumienie Maragoru ciężkie są od czystego, żółtego złota. Oczywiście, to złoto właśnie było powodem zniszczenia Maragów. Gdy pewne ościenne królestwo dowiedziało się o nim, żądza była zbyt silna. Wynikiem — jak prawie zawsze, gdy królestwa spierają się o złoto — była wojna. Pretekstem do niej stał się pożałowania godzien fakt, że Maragowie uprawiali kanibalizm. Wprawdzie ten obyczaj budzi niesmak ludzi cywilizowanych, lecz gdyby nie złoto w Maragorze, zapewne nikt nie zwróciłby na to uwagi. Wojna jednak była nieunikniona i Maragowie wyginęli. Ale Duch Mary i upiory pomordowanych pozostały w Maragorze, jak szybko przekonywali się ci, którzy wkraczali do nawiedzonego królestwa.
Zdarzyło się, że żyło w mieście Muros, w południowej Sendarii, trzech lubiących przygody ludzi. Słysząc o złocie postanowili wyruszyć do Maragoru i wywieźć stamtąd część bogactw. Jak powiedziałem, lubili przygody, byli dzielni i kpili z opowieści o duchach.
Podróż trwała długo, gdyż wiele setek mil dzieli Muros od północnych rubieży Maragoru. Urok złota przyciągał ich jednak z nieodpartą siłą. I zdarzyło się, że ciemną, burzliwą nocą przekroczyli granicę, mijając patrole rozstawione, by zawracać z drogi właśnie takich, jak oni. Ościenne królestwo, poniósłszy wszelkie niewygody i koszty wojny, było — co całkiem naturalne — niechętne dzieleniu się złotem z każdym przypadkowym przechodniem.
Więc przemykali się nocą, płonąc żądzą złota. Duch Mary jęczał wokół nich, lecz byli to dzielni ludzie i nie lękali się duchów. Zresztą, przekonywali sami siebie, ten dźwięk nie był naprawdę wołaniem ducha, a zwykłym wyciem wichru wśród drzew.
Mroczny, mglisty poranek budził się między wzgórzami, gdy usłyszeli w pobliżu szum płynącej wody. Jak wszyscy wiedzą, złoto najłatwiej znaleźć na brzegach rzek. Pomaszerowali więc w kierunku tego dźwięku.
Jeden z nich przypadkiem spojrzał w dół i oto w słabym świetle zobaczył, że grunt, na którym stoi, pokryty jest bryłkami i odłamkami złota. Ogarnięty chciwością milczał. Pozostał w tyle, póki nie stracił z oczu towarzyszy. Wtedy padł na kolana i zaczął łapczywie zgarniać złoto.
Usłyszał jakiś dźwięk za plecami i obejrzał się. Lepiej nie wspominać, co zobaczył. Dość, że rzucił skarby i zaczął uciekać.
Rzeka, którą słyszeli, właśnie tam wrzynała się w wąwóz. Dwaj podróżni patrzyli zdumieni, jak ich towarzysz mija krawędź urwiska i nawet spadając biegnie dalej, młócąc nogami niedotykalne powietrze. Potem obejrzeli się i zobaczyli, co go ścigało.
Jeden z nich oszalał i z rozpaczliwym krzykiem rzucił się do wąwozu, w którym przed chwilą zginął jego towarzysz. Ostatni jednak poszukiwacz, najodważniejszy i najdzielniejszy z całej trójki, powiedział sobie, że żaden upiór nie zdoła zranić żywego człowieka. Nie cofnął się. Co było, oczywiście, najgorszym z możliwych błędów. Duchy otoczyły go, a on stał bez lęku pewien, że nic mu nie zrobią.
Pan Wilk przerwał opowieść i łyknął z kufla.
— A potem — zakończył — ponieważ nawet duchy mogą zgłodnieć, podzieliły go na kawałki i zjadły.
Garionowi włosy stanęły dęba, gdy usłyszał zaskakującą konkluzję opowieści Wilka. Czuł, że wszyscy biesiadnicy zadrżeli. Nie taką historię spodziewali się usłyszeć.
Siedzący niedaleko kowal Durnik zastanawiał się nad czymś z wyrazem zakłopotania na szczerej twarzy.
— Za skarby świata nie chciałbym kwestionować prawdziwości tej historii — odezwał się w końcu. — Ale jeśli go zjadły... to znaczy, duchy... to co się z nim stało? To znaczy... jeśli duchy są niematerialne, a wszyscy mówią, że tak, to przecież nie mają żołądków. I czym by go gryzły?
Wilk przybrał tajemniczą i przebiegłą minę. Uniósł palec, jakby miał zamiar udzielić jakiejś mądrej odpowiedzi, a potem nagle wybuchnął śmiechem. Durnik z początku był poirytowany, ale także się zaśmiał, choć nieco niepewnie. Z wolna wesołość przybierała na sile, gdy wszyscy pojmowali dowcip.
— Doskonały żart, stary przyjacielu — Faldor krztusił się ze śmiechu, jak i wszyscy inni. — I mądrą można z niego wyciągnąć naukę. Złą rzeczą jest chciwość, lecz jeszcze gorszą strach, gdyż świat jest dostatecznie groźny nawet bez zaludniania go wyimaginowanymi potworami.
Faldor zawsze potrafił przerobić ciekawą historię na jakąś przypowieść z morałem.
— Święta racja, dobry Faldorze — odparł już poważnie Wilk. — Są jednak w świecie rzeczy, których nie da się wytłumaczyć ani zbyć śmiechem.
Siedzący obok kominka Brill nie roześmiał się.
— Nigdy nie widziałem ducha — burknął. — Ani nie spotkałem nikogo, kto widział. I ja, na przykład, nie wierzę w żadną tam magię, czary i tym podobne głupstwa.
Co powiedziawszy wstał i wyszedł z sali, jakby opowieść była dla niego osobistą obrazą.
Później, w kuchni, gdy ciocia Pol pilnowała zmywania, a Wilk siedział nad kuflem piwa przy którymś ze stołów, Garion przegrał walkę z własnym sumieniem. Oschły wewnętrzny głos poinformował go zgryźliwie, że skrywanie tego, co zobaczył, jest nie tylko głupie, ale może się okazać niebezpieczne. Chłopiec odłożył garnek, który właśnie borował, i podszedł do stołu.
— Może to nic ważnego — powiedział starannie dobierając słowa. — Ale dziś wieczorem, kiedy wracałem z ogrodu, widziałem, jak Brill śledzi ciocię Pol.
Spojrzała na niego zdziwiona. Wilk odstawił kufel.
— Mów dalej, Garionie — poleciła ciocia.
— To było wtedy, kiedy szłaś porozmawiać z Faldorem — wyjaśnił Garion. — Czekał, aż wejdziesz na schody i Faldor wpuści cię do środka. Potem się podkradł i podsłuchiwał przy drzwiach. Zobaczyłem go, jak szedłem odnieść łopatę.
— Od jak dawna jest na farmie ten Brill? — spytał Wilk.
— Pojawił się na wiosnę — poinformował Garion. — Kiedy Breldo się ożenił i wyprowadził.
— A kupiec Murgo zjawił się na Zaranie, kilka miesięcy wcześniej?
Ciocia Pol spojrzała na niego uważnie.
— Sądzisz...? — nie dokończyła.
— Sądzę, że powinienem chyba zamienić kilka słów z naszym przyjacielem Brillem — oznajmił posępnie Wilk. — Garionie, znasz drogę do jego pokoju?
Garion kiwnął głową. Serce biło mu jak szalone.
— Zaprowadź mnie — Wilk wstał od stołu. Jego krok nie był już krokiem starego człowieka. Zdawało się, że nagle zrzucił z ramion ciężar lat.
— Bądź ostrożny — poprosiła ciocia Pol.
Wilk zaśmiał się, a dźwięk jego śmiechu wywoływał dreszcze.
— Zawsze jestem ostrożny. Powinnaś już to wiedzieć.
Garion szybko prowadził bajarza na drugi koniec podwórza, skąd wiodły na galerię, gdzie mieszkali robotnicy. Wbiegli na górę. Ich miękkie, skórzane buty nie wydawały żadnego odgłosu na wydeptanych stopniach.
— Tędy — szepnął Garion nie wiedząc dokładnie, czemu mówi szeptem.
Wilk skinął głową i w milczeniu ruszyli galerią.
— To tu — Garion stanął pod drzwiami.
— Cofnij się — cicho polecił Wilk. Końcami palców dotknął klamki.
— Zamknięte? — zapytał Garion.
— To nie problem — bajarz przyłożył dłoń do zamka, coś szczęknęło cicho i drzwi stanęły otworem. Natychmiast weszli do środka.
W pokoju panowała całkowita ciemność i cuchnęło brudnymi ubraniami Brilla.
— Nie ma go — oświadczył normalnym głosem Wilk. Poszukał czegoś u pasa, potem krzemień trzasnął o żelazo i trysnęły iskry. Jedna z nich padła na strzęp pakuł, a Wilk szybko rozdmuchał ją w płomień. Podniósł pakuły nad głową i rozejrzał się po pustej izbie.
Na podłodze i łóżku leżały pozwijane ubrania i rzeczy osobiste. Garionowi coś podpowiadało, że nie jest to zwykły bałagan, a raczej oznaka pośpiechu.
Wilk stał nieruchomo ze swoją maleńką pochodnią w ręku. Miał skupiony wyraz twarzy, jakby zajęty był poszukiwaniem.
— Stajnie — rzucił. — Szybko, chłopcze.
Garion zrobił zwrot i wyskoczył z pokoju. Wilk biegł zaraz za nim. Płonący strzęp pakuł spłynął na podwórze i rozjaśnił je na moment, gdy bajarz cisnął go za barierkę.
W stajni paliło się światło. Niezbyt jasne i częściowo zasłonięte, ale słabe promyki przebijały się przez szczeliny wrót. Konie niespokojnie stukały kopytami.
— Zostań tu, chłopcze — Wilk jednym szarpnięciem otworzył wrota.
Brill był wewnątrz. Usiłował osiodłać konia, który cofał się przed jego ostrą, nieprzyjemną wonią.
— Wyjeżdżasz, Brill? — Wilk skrzyżował ramiona i stanął po środku bramy.
Brill obejrzał się szybko. Wykrzywił swą nie ogoloną twarz i pochylił się lekko. Zezowate oko lśniło bielą w przyćmionym świetle latarni, zwisającej z wbitego w przegrodę haka. Połamane zęby połyskiwały zza ściągniętych warg.
— Dziwna pora na podróż — stwierdził sucho Wilk.
— Nie wchodź mi w drogę, starcze — burknął Brill. — Pożałujesz tego.
— Żałowałem w życiu bardzo wielu rzeczy. Nie sądzę, by jedna więcej robiła jakąś różnicę.
— Ostrzegałem cię — Brill sięgnął pod płaszcz i wyrwał krótki, poplamiony rdzą miecz.
— Nie bądź durniem — w głosie Wilka zabrzmiała miażdżąca pogarda.
Garion jednak, gdy tylko dostrzegł błysk miecza, sięgnął do pasa, pochwycił swój sztylet i stanął przed nie uzbrojonym starcem.
— Cofnij się, chłopcze — warknął Wilk.
Lecz Garion skoczył już, wyciągając do przodu sztylet. Później, gdy się nad tym zastanawiał, nie wiedział właściwie, czemu zachował się w ten sposób. Jakiś głęboko zakorzeniony instynkt przejął kontrolę nad jego umysłem.
— Garionie! — powtórzył Wilk. — Cofnij się!
— Jak chcecie — oznajmił Brill i wzniósł miecz.
Wtedy nagle zjawił się Durnik. Wynurzył się jakby z pustki, chwycił jarzmo uprzęży i wytrącił Brillowi miecz z dłoni. Wściekły Brill zwrócił się ku niemu i drugi cios Durnika trafił go w żebra, tuż poniżej pachy. Zezowaty mężczyzna sapnął głośno i upadł. Dyszał ciężko i wił się na zasypanym słomą klepisku.
— Jak ci nie wstyd, Garionie — powiedział z wyrzutem Durnik. — Nie po to robiłem dla ciebie ten nóż, żebyś używał go w taki sposób.
— On chciał zabić pana Wilka — zaprotestował Garion.
— To nieważne — Wilk pochylił się nad oddychającym z trudem mężczyzną. Przeszukał go szybko i spod poplamionej tuniki wyciągnął brzęczącą sakiewkę. Podszedł z nią do latarni i otworzył.
— To moje — sapnął Brill próbując wstać. Durnik podniósł jarzmo i Brill osunął się znowu.
— Spora sumka jak na zwykłego robotnika z farmy, przyjacielu — na dłoń Wilka spłynął z sakiewki potok monet. — Jak zdołałeś ją zdobyć?
Brill rzucił mu nienawistne spojrzenie.
Garion patrzył z rozszerzonymi oczami. Nigdy jeszcze nie widział tego drogocennego kruszcu.
— Nie musisz właściwie odpowiadać, przyjacielu — Wilk przyjrzał się uważnie monetom. — Twoje złoto mówi za ciebie.
Wrzucił z powrotem pieniądze i cisnął sakiewkę leżącemu. Brill pochwycił ją szybko i schował pod tuniką.
— Muszę powiedzieć o wszystkim Faldorowi — oznajmił Durnik.
— Nie — zaprotestował Wilk.
— To poważna sprawa. Jakaś przepychanka i kilka ciosów to jedno, ale grożenie bronią to zupełnie co innego.
— Nie ma na to czasu — Wilk zdjął z haka lejce. — Sprawa jest pilna. Zwiąż go i ukryj gdzieś; potem przyjdź do kuchni. Chodźmy, Garionie.
Odwrócił się i wyszedł ze stajni.
Ciocia Pol krążyła nerwowo po kuchni.
— I co? — spytała.
— Próbował odjechać — wyjaśnił Wilk. — Zatrzymaliśmy go.
— Czy ty go...? — zawiesiła głos.
— Nie. Wyciągnął miecz, ale Durnik był przypadkiem w pobliżu i wybił mu z głowy wojowniczość. Interweniował w odpowiednim momencie; twój pędrak rwał się do walki. Ten jego sztylecik to ładna zabawka, ale nie na wiele się przyda w starciu z mieczem.
Ciocia Pol spojrzała na Gariona płonącym wzrokiem. Chłopiec cofnął się przezornie.
— Nie mamy czasu — Wilk chwycił kufel, który odstawił wychodząc. — Brill miał pełną sakiewkę dobrego, czerwonego złota Angaraków. Murgowie zapewnili sobie oczy, by obserwowały to miejsce. Chciałem się stąd wynieść możliwie dyskretnie, ale to nie ma sensu, skoro i tak nas obserwują. Spakuj wszystko, czego będziecie potrzebowali, ty i chłopak. Kiedy Brill zdoła się uwolnić, chciałbym, by dzieliło nas dobre parę mil. Nie mam ochoty wypatrywać Murgów w każdym miejscu naszego postoju.
Durnik stanął właśnie w drzwiach kuchni i patrzył na nich zdziwiony.
— Sprawy tutaj nie są takie, jakimi się wydają — stwierdził. — Kim jesteście, że macie takich groźnych nieprzyjaciół?
— To długa historia, dzielny Durniku — odparł Wilk. — I boję się, że nie wystarczy nam czasu, by ci ją opowiedzieć. Przeproś od nas Faldora i postaraj się jeszcze dzień czy dwa przytrzymać Brilla. Wolę, by nasz trop wystygł zupełnie, nim on lub jego kompani zaczną go szukać.
— Ktoś inny będzie musiał to załatwić — oznajmił wolno Durnik. — Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jestem pewien, że grozi wam niebezpieczeństwo. Wynika z tego, że muszę wam towarzyszyć. Przynajmniej dopóki nie odprowadzę was na bezpieczną odległość.
Ciocia Pol roześmiała się nagle.
— Ty, Durniku? Ty chcesz nas ochraniać? Kowal wyprostował się.
— Przykro mi, pani Pol — rzekł. — Ale nie pozwolę ci jechać bez eskorty.
— Nie pozwolisz? — powtórzyła zdumiona.
— Bardzo dobrze — oświadczył Wilk z wyrazem przebiegłości na twarzy.
— Czy zupełnie postradałeś zmysły? — zaatakowała go ciocia Pol.
— Durnik udowodnił, że jest człowiekiem użytecznym — wyjaśnił Wilk. — A przynajmniej będę miał z kim pogadać. Z latami wyostrzył ci się język, Pol. Niezbyt zachwyca mnie wizja wysłuchiwania jedynie obraźliwych docinków przez sto lub więcej mil.
— Widzę, Stary Wilku, że w końcu dopadło cię zdziecinnienie — stwierdziła cierpko.
— Dokładnie o czymś takim mówiłem — odparł uprzejmie Wilk. — A teraz pakuj, co potrzeba i wynośmy się stąd. Noc mija szybko.
Spojrzała na niego z wściekłością i dumnie wymaszerowała z kuchni.
— Też muszę zabrać kilka drobiazgów — oświadczył Durnik. Wyszedł i zniknął w mroku.
Myśli Gariona wirowały bezładnie. Zbyt wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie.
— Przestraszony? — spytał Wilk.
— Nie... Tylko nic nie rozumiem. Zupełnie nic.
— Zrozumiesz w swoim czasie, Garionie. Na razie może to nawet lepiej. To, co robimy, jest niebezpieczne, ale nie aż tak niebezpieczne. Twoja ciotka i ja... i dzielny Durnik, naturalnie... dopilnujemy, żeby nie spotkało cię nic złego. A teraz pomóż mi w spiżarni.
Wziął latarnię i spakował do zdjętego z haka worka kilka bochenków chleba, szynkę, gomułę żółtego sera i parę butelek wina.
Według Gariona zbliżała się północ, gdy cicho zamknęli za sobą drzwi kuchni i przeszli przez ciemne podwórze. Trzask otwieranych przez Durnika wierzei bramy wydał mu się niezwykle głośny.
Mijając wrota, Garion poczuł ukłucie żalu. Farma Faldora była jedynym domem, jaki w życiu poznał. Opuszczał ją teraz, może nawet na zawsze, a takie rozstania nie mijają bez śladu. Jeszcze silniejszy ból sprawiało wspomnienie Zubrette. Na myśl o Doroonie i Zubrette, sam na sam w stodole, miał ochotę zrezygnować z całej wyprawy. Na to było jednak o wiele za późno.
Poza osłoną budynków zimny wiatr dmuchał mocno, szarpiąc płaszczem Gariona. Ciemne chmury zakryły księżyc, a droga zdawała się tylko odrobinę mniej czarna od otaczających ją pól. Było zimno, nieprzyjemnie i chłopiec był bardziej niż odrobinę wystraszony. Przysunął się bliżej do cioci Pol.
Na szczycie wzgórza zatrzymał się i spojrzał za siebie. Farma Faldora była już tylko niewyraźną, jasną plamą w dolinie. Z żalem odwrócił się do niej plecami. Przed nim otwierała się inna, ciemna dolina i nawet droga ginęła w mroku.
Szli wiele mil; Garion nie wiedział ile. Drzemał w marszu i często potykał się o niewidoczne na ciemnej drodze kamienie. Bardziej niż czegokolwiek chciał teraz spać. Oczy go piekły, a nogi dygotały na granicy całkowitego wyczerpania.
Na szczycie kolejnego wzgórza — zawsze istniało jakieś kolejne wzgórze, gdyż ta część Sendarii była pofałdowana niczym zgniecione prześcieradło — pan Wilk zatrzymał się, i rozejrzał, wytężając oczy w mroku.
— Tutaj schodzimy z drogi — obwieścił.
— Czy to rozsądnie? — spytał Durnik. — W pobliżu są lasy i słyszałem, że często kryją się w nich rabusie. A nawet jeśli ich nie spotkamy, to czy nie zgubimy się w ciemnościach?
Spojrzał w czarne niebo. Jego ledwie widoczna twarz wyrażała niepokój.
— Szkoda, że nie ma księżyca.
— Nie musimy raczej obawiać się rabusiów — oświadczył pewnym tonem Wilk. — I bardzo się cieszę, że nie widać księżyca. Nie przypuszczam, by już teraz ktoś nas ścigał, ale lepiej, żebyśmy nie rzucali się w oczy. Złoto Murgów potrafi kupić prawie każdy sekret.
Po czym powiódł ich przez pola, leżące wzdłuż drogi.
Dla Gariona była to katorga. Jeśli na drodze potykał się czasem, to tutaj niewidoczne bruzdy, dziury i grudy zdawały się na każdym kroku podcinać stopy. Nim przeszli milę, był niemal gotów rozpłakać się ze zmęczenia.
— Jak możemy znaleźć tu szlak? — zapytał, wpatrując się w absolutny mrok lasu.
— Niedaleko jest ścieżka drwali — wyciągnął rękę Wilk. — Już całkiem blisko.
Pomaszerował dalej, wzdłuż granicy drzew, a Garion i pozostali potykając się podążyli za nim.
— No, jesteśmy — oznajmił w końcu i zatrzymał się, by mogli go dogonić. — Będzie bardzo ciemno, a ścieżka nie jest zbyt szeroka. Pójdę pierwszy.
— Idę zaraz za tobą, Garionie — odezwał się Durnik. — Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze.
W głosie kowala zabrzmiała jednak nuta świadcząca o tym, że wypowiedział te słowa bardziej by uspokoić siebie, niż dodać odwagi chłopcu.
W lesie było trochę cieplej. Drzewa chroniły od wiatru, za to ciemność panowała absolutna i Garion nie miał pojęcia, w jaki sposób Wilk znajduje drogę. W duszy Chłopca dojrzewało straszliwe podejrzenie, że bajarz wcale nie wie, dokąd idą; prowadzi tylko na ślepo, wierząc własnemu szczęściu.
— Stać — rozległ się nagle wprost przed nimi grzmiący głos. Garion, którego oczy trochę się już przyzwyczaiły do leśnego mroku, rozróżnił niewyraźną sylwetkę kogoś zbyt wielkiego, by mógł być człowiekiem.
— Olbrzym! — wrzasnął w panice. A potem, ponieważ był wycieńczony i po prostu za wiele się zdarzyło w za krótkim czasie, przestał nad sobą panować i rzucił się do ucieczki.
— Garionie! — ścigało go wołanie cioci Pol. — Wracaj! Lecz chłopcem zawładnął strach. Pędził co sił, potykając się o korzenie i krzaki, zderzając z pniami i plącząc w gałęziach jeżyn. Wszystko rozmyło się w jeden nieskończony koszmar biegu na oślep. Wreszcie wpadł pełnym rozpędem na zwisający nisko konar i niespodziewane uderzenie zapaliło mu gwiazdy przed oczami. Leżał na mokrej ziemi, dyszał i szlochał, a w głowie miał zamęt.
Wtedy pochwyciły go jakieś ręce — straszliwe, niewidzialne dłonie. Tysiąc przerażających obrazów przemknęło mu w myślach. Walczył rozpaczliwie, próbując sięgnąć po sztylet.
— Nie, nie — odezwał się głos. — Nic z tego, króliczku.
Ktoś odebrał mu broń.
— Chcesz mnie zjeść? — wybełkotał łamiącym się głosem Garion.
— Na nogi, króliczku — zarechotał prześladowca i postawił go pionowo. Potem chwycił mocno jego ramię i pociągnął za sobą.
Gdzieś z przodu Garion zobaczył blask migocących wśród drzew płomieni. Był tam Durnik i Wilk, i ciocia Pol, a razem z nimi mężczyzna tak ogromny, że umysł chłopca zwyczajnie nie potrafił uznać go za prawdziwego. Nogi przypominające pnie drzew okrywały futra powiązane na krzyż rzemieniami; nosił sięgającą kolan kolczugę, a przy pasie zwisał z jednej strony ciężki miecz, z drugiej zaś krótki topór. Miał włosy splecione w warkoczyki i bujną, zjeżoną rudą brodę.
W świetle ogniska chłopiec zobaczył także człowieka, który go schwytał. Nie był wysoki, trochę tylko wyższy od Gariona, a główny element jego twarzy stanowił długi, spiczasty nos. Miał małe, lekko skośne oczy i proste, czarne, nierówno przycięte włosy. Twarz nie należała do budzących zaufanie, a brudna, połatana tunika i groźnie wyglądający miecz potęgowały to wrażenie.
— Oto nasz króliczek — oznajmił drobny, podobny do łasicy mężczyzna, ciągnąc Gariona bliżej ognia. — Nieźle musiałem się nabiegać.
Ciocia Pol była wściekła.
— Nigdy więcej tego nie rób, Garionie — rzuciła groźnie.
— Nie tak szybko, pani Pol — wtrącił Wilk. — Na razie lepiej, by uciekał, niż walczył. Dopóki nie podrośnie, nogi są jego najlepszymi przyjaciółmi.
— Czy schwytali nas rabusie? — spytał drżącym głosem Garion.
— Rabusie? — zaśmiał się Wilk. — Masz nieokiełznaną wyobraźnię, mój chłopcze. Ci dwaj są przyjaciółmi.
— Przyjaciółmi? — Garion spojrzał z powątpiewaniem na rudobrodego olbrzyma i drugiego, o twarzy łasicy. — Jesteś pewien?
Olbrzym także wybuchnął śmiechem, grzmiącym niby trzęsienie ziemi.
— Chłopiec nie ma do nas zaufania — huknął. — Pewnie twoja twarz go ostrzegła, drogi Silku.
Niższy z obcych spojrzał zgryźliwie na swego potężnego towarzysza.
— To jest Garion — Wilk wskazał na chłopca. — Panią Pol już znacie — imię cioci wymówił ze szczególnym naciskiem. — A to Durnik, dzielny kowal, który postanowił nam towarzyszyć.
— Pani Pol? — niższy z mężczyzn roześmiał się bez wyraźnego powodu.
— Tak mnie nazywają — odparła z powagą ciocia.
— Uznam za zaszczyt, gdy i mnie wolno będzie tak cię nazywać, pani — mężczyzna skłonił się drwiąco.
— Nasz potężny przyjaciel to Barak — ciągnął Wilk. — Dobrze jest mieć go przy sobie na wypadek jakichś kłopotów. Jak widzicie, nie jest Sendarem, ale Cherekiem z Val Alom.
Garion nigdy jeszcze nie spotkał Chereka. Niezwykłe historie o ich waleczności w obecności olbrzymiego Baraka nagle stały się wiarygodne.
— A mnie — niższy z mężczyzn położył dłoń na piersi — nazywają Silkiem. Skromne to imię, przyznaję, ale odpowiada mi. Pochodzę z Boktoru w Drasni. Jestem żonglerem i akrobatą.
— A także złodziejem i szpiegiem — wtrącił dobrodusznie Barak.
— Nikt nie jest bez wad — przyznał uprzejmie Silk, drapiąc swe nierówne bokobrody.
— Mnie nazywają panem Wilkiem w tym szczególnym czasie i miejscu — zakończył starzec. — Lubię to imię, gdyż ten właśnie chłopiec mi je nadał.
— Pan Wilk? — powtórzył Silk i znów się roześmiał. — Jakże wesołe imię, stary druhu.
— Cieszę się, że takim je znajdujesz, stary druhu — odparł chłodno Wilk.
— Niech więc będzie pan Wilk — rzekł Silk. — Podejdźcie do ognia, przyjaciele, a ja poszukam czegoś do jedzenia.
Garion wciąż nie był pewien, co sądzić o dziwniej niedobranej parze. W oczywisty sposób znali ciocię Pol i pana Wilka — i w równie oczywisty sposób znali ich pod innymi imionami. Fakt, że ciocia Pol może być inną osobą niż ta, za jaką ją zawsze uważał, mocno go niepokoił. Jeden z kamieni węgielnych jego życia został nagle usunięty.
Silk przyniósł gęstą zupę z rzepy z pływającymi w niej solidnymi kawałami mięsa i nierówno pokrojone, grube pajdy chleba. Zdumiony własnym apetytem Garion rzucił się na jedzenie, jakby pościł od tygodnia.
Potem, z pełnym żołądkiem i rozgrzanymi przy ognisku stopami, wpół drzemiąc przysiadł na kłodzie.
— Co teraz, Stary Wilku? — usłyszał pytanie cioci Pol. — Co to za pomysł z tymi ciężkimi wozami?
— Rewelacyjny plan, nawet jeśli sam muszę go chwalić. Jak wiesz, o tej porze roku wozy krążą po drogach Sendarii we wszystkie strony. Przewożą plony z pól na farmy, z farm do wsi i ze wsi do miast. Nie ma niczego mniej zwracającego uwagę niż wozy. Jest ich tak dużo, że stają się niemal niewidzialne. Tak właśnie będziemy podróżować. Będziemy uczciwymi przewoźnikami.
— Będziemy czym? — upewniła się ciocia Pol.
— Woźnicami — odparł spokojnie Wilk. — Ciężko pracującymi przewoźnikami sendaryjskich towarów. Ciągle w podróży, by zdobywać majątek, zarażeni pragnieniem jazdy, nieuleczalnie chorzy na romantyzm drogi.
— Czy masz pojęcie, jak szybko porusza się wóz?
— Sześć do dziesięciu mil na dobę. Wolno, przyznaję, ale lepiej podróżować powoli, niż zwracać na siebie uwagę.
Z niesmakiem kręciła głową.
— Gdzie najpierw, panie Wilku? — zapytał Silk.
— Do Darine. Jeśli ten, za którym podążamy, ruszył na północ, w drodze do Boktoru i dalej musiał przejeżdżać przez Darine.
— A co dokładnie wieziemy do Darine? — chciała wiedzieć ciocia Pol.
— Rzepę, pani — odparł Silk. — Wczoraj rano mój wielki przyjaciel i ja nabyliśmy we wsi Winold trzy wozy tego towaru.
— Rzepę? — zapytała wielce wymownym tonem ciocia Pol.
— Tak, pani. Rzepę — potwierdził z powagą Silk.
— Jesteśmy więc gotowi? — spytał Wilk.
— Jesteśmy — rzekł krótko Barak. Wstał, a jego kolczuga zadźwięczała.
— Powinniśmy bardziej wczuć się w rolę — oświadczył Wilk, mierząc Baraka badawczym wzrokiem. — Twoja zbroja, przyjacielu, nie jest odzieniem, jakie nosiłby uczciwy Woźnica. Powinieneś ją chyba zamienić na grubą wełnę.
Barak był urażony.
— Mogę nosić tunikę na wierzchu — zaproponował.
— Brzęczysz — zauważył Silk. — A zbroja ma wyraźny aromat. Pod wiatr, Baraku, pachniesz jak zardzewiałe żelastwo.
— Bez kolczugi czuję się nagi — poskarżył się Barak.
— Wszyscy musimy ponosić pewne ofiary — stwierdził Silk.
Burcząc coś Barak podszedł do wozu, wyciągnął tobół ubrań i zaczął zdejmować kolczugę. Na lnianej tunice pod spodem miał duże, czerwone plamy rdzy.
— Tunikę też bym zmienił — oświadczył Silk. — Twoja koszula cuchnie tak samo, jak zbroja.
Barak spojrzał na niego z niechęcią.
— Coś jeszcze? — warknął. — Mam nadzieję, że nie obrazisz niczyjego poczucia przyzwoitości i nie każesz mi się całkiem rozebrać?
Silk zaśmiał się.
Barak zdjął tunikę. Olbrzymi tors pokrywały gęste, rude włosy.
— Wyglądasz jak dywan — zauważył Silk.
— Nic nie poradzę — odparł Barak. — Zimy w Chereku są chłodne i włosy pomagają mi się ogrzać.
Wciągnął czystą tunikę.
— W Drasni też jest zimno — stwierdził Silk. — Jesteś całkiem pewien, że twoja babka nie figlowała z niedźwiedziem podczas jednej z tych długich zim?
— Pewnego dnia twoja niewyparzona gęba narobi ci poważnych kłopotów, przyjacielu Silku — oświadczył groźnie Barak.
— Przez całe życie miewam poważne kłopoty, drogi Baraku — zaśmiał się znowu Silk.
— Ciekawe, dlaczego? — zdziwił się szyderczo Barak.
— Sądzę, że możecie to omówić kiedy indziej — przerwał dyskusję Wilk. — Wolałbym odjechać z tego miejsca przed końcem tygodnia.
— Naturalnie, stary druhu — Silk zerwał się na nogi. — Barak i ja zabawimy się później.
Trzy pary silnych koni czekały uwiązane w pobliżu. Wspólnymi siłami zaprzęgli je do wozów.
— Zgaszę ogień — oznajmił Silk i przyniósł dwa wiadra wody z niewielkiego strumyka, który płynął niedaleko. Płomienie zasyczały i wielkie chmury pary uniosły się ku zwieszonym nisko gałęziom.
— Poprowadzimy konie do skraju lasu — orzekł Wilk. — Wolałbym nie zbierać zębów z jakiegoś konaru.
Konie rwały się niemal do drogi i bez popędzania ruszyły wąskim duktem przez ciemny las. Zatrzymali się na granicy pól i Wilk rozejrzał się uważnie.
— Nikogo nie widać — oznajmił. — Ruszajmy.
— Jedź ze mną, dzielny kowalu — zaproponował Durnikowi Barak. — Rozmowa z uczciwym człowiekiem lepsza będzie od nocy spędzonej na znoszeniu złośliwości przemądrzałego Drasanina.
— Jak sobie życzysz, przyjacielu — zgodził się uprzejmie Durnik.
— Poprowadzę — oświadczył Silk. — Znam tu boczne drogi i ścieżki. Przed południem dojedziemy do głównego traktu poza Górnym Gralt. Barak z Durnikiem mogą zamykać tyły. Jestem pewien, że we dwójkę zniechęcą każdego, kto chciałby nas śledzić.
— W porządku — Wilk wspiął się na kozioł środkowego wozu i podał rękę cioci Pol.
Garion wskoczył szybko za nimi. Bał się trochę, że każą mu jechać z Silkiem. Wprawdzie pan Wilk twierdził, że spotkani niedawno ludzie są przyjaciółmi, lecz strach był jeszcze nazbyt świeży w pamięci chłopca, by mógł czuć się przy nich pewnie.
Worki pachnącej wilgocią rzepy nie były wygodne, lecz Garion zdołał przepchnąć je i ułożyć tak, by tworzyły rodzaj fotela, tuż za plecami pana Wilka i cioci Pol. Był osłonięty od wiatru, blisko cioci, nie marzł przykryty płaszczem. Czuł się całkiem dobrze i mimo podniecenia wydarzeniami nocy, zapadł wkrótce w niespokojną drzemkę. Oschły głos w jego umyśle sugerował wprawdzie, że w lesie nie zachował się najlepiej, ale szybko umilkł, i Garion zasnął na dobre.
Obudziły go nowe dźwięki. Ciche stąpanie końskich kopyt po polnej drodze zastąpił stuk podków, gdy wjechali na brukowane ulice wioski, śpiącej jeszcze w ostatnich, chłodnych godzinach jesiennej nocy. Garion otworzył oczy i spojrzał sennie na wysokie, wąskie domy z maleńkimi, ciemnymi oknami.
Jakiś pies szczeknął krótko i wycofał się na ciepłe legowisko pod schodami. Garion próbował zgadnąć, co to za miejscowość i ilu ludzi śpi spokojnie pod spiczastymi dachami, nie wiedząc o przejeździe trzech wozów. Uliczka była bardzo wąska i mógł niemal dosięgnąć poszczerbionych kamieni murów.
Potem bezimienna wioska była już za nimi. Znowu znaleźli się na drodze. Cichy stuk końskich podków raz jeszcze ukołysał go do snu.
— A jeśli nie przejeżdżał przez Darine? — spytała cicho ciocia Pol.
— Nie zaczynaj od „a jeśli” — odparł zirytowanym tonem pan Wilk. — Gdy będziemy tylko siedzieć i powtarzać „a jeśli”, niczego nie dokonamy.
— Pytałam tylko — wyjaśniła ciocia Pol.
— Jeśli nie przejeżdżał przez Darine, zawrócimy na południe, do Muros. Mógł się tam przyłączyć do jakiejś karawany, by Wielkim Traktem Północnym dotrzeć do Boktoru.
— A jeśli nie przejeżdżał przez Muros?
— Ruszymy do Camaaru.
— A potem?
— Zobaczymy, jak już będziemy w Camaarze — odparł tonem wyrażającym niechęć do dalszej dyskusji na ten temat.
Ciocia Pol nabrała tchu, jakby na zakończenie chciała wygłosić jakąś kąśliwą uwagę, ale zrezygnowała. Oparła się wygodniej.
Na wschodzie, daleko przed nimi, plama wstającego słońca dotknęła niskich chmur. Jechali dalej, poprzez przesycony wiatrem kraniec długiej nocy. Jechali w poszukiwaniu czegoś, o czym Garion jeszcze nie wiedział, a co było tak ważne, że z powodu tego całe życie chłopca w ciągu jednego zaledwie dnia zostało oderwane od korzeni.
Dopiero po czterech dniach dotarli do Darine na północnym wybrzeżu. Pierwszy dzień był całkiem udany. Wprawdzie chmury kryły niebo i wiał wiatr, ale powietrze było suche, a drogi dobre. Spotykali ciche farmy, od czasu do czasu jakiegoś rolnika pochylonego w polu. Ludzie niezmiennie przerywali pracę, by patrzeć, jak przejeżdżają. Niektórzy machali w ich stronę.
Mijali też wioski — grupki wysokich domów w kotlinach. Dzieci biegły za wozami i krzyczały z podniecenia. Dorośli patrzyli z zaciekawieniem, póki nie było jasne, że wozy nie mają zamiaru się zatrzymać. Wtedy parskali pogardliwie i wracali do swych zajęć.
Gdy popołudnie pierwszego dnia zmieniało się w wieczór, Silk wprowadził ich do niewielkiego gaju przy drodze, gdzie zaczęli się szykować do nocy. Zjedli resztkę sera i szynki, wykradzionej przez Wilka ze spiżarni Faldora i rozłożyli koce na ziemi pod wozami. Grunt był twardy i zimny, ale emocje uczestnictwa w wielkiej przygodzie pomogły Garionowi wytrzymać te niewygody.
Następnego ranka jednak zaczęło padać. Z początku drobna mżawka, niesiona wiatrem, potem równy, gęsty deszcz. Wilgotny zapach mokrych worków rzepy był coraz silniejszy i nieszczęśliwy Garion kulił się z zimna otulony płaszczem. Przygoda stawała się coraz mniej ekscytująca.
Droga była błotnista i śliska; konie z wysiłkiem pokonywały kolejne wzgórza i często musiały wypoczywać. Pierwszego dnia przejechali osiem mil; potem mieli szczęście, jeśli przebyli chociaż pięć.
Ciocia Pol zrobiła się złośliwa i nerwowa.
— To idiotyzm — oświadczyła w południe trzeciego dnia.
— Wszystko jest idiotyzmem, jeśli spojrzysz na to w odpowiednim świetle — odparł filozoficznie pan Wilk.
— Dlaczego woźnice? — chciała wiedzieć. — Są szybsze sposoby podróżowania: bogata rodzina w odpowiednim powozie, na przykład; albo imperialni posłańcy na dobrych koniach. Cokolwiek. Bylibyśmy już w Darine.
— I zostawili ślad we wspomnieniach wszystkich tych prostych ludzi. Trop tak szeroki, że nawet Thull potrafiłby nim podążyć — tłumaczył cierpliwie Wilk. — Brill już dawno opowiedział swoim pracodawcom o naszym wyjeździe. Każdy Murgo w Sendarii nas szuka.
— Panie Wilku, dlaczego kryjemy się przed Murgami? — zapytał Garion. Nie chciał się wtrącać, lecz nie mógł pohamować ciekawości; musiał poznać tajemnicę ich ucieczki. — Przecież to tylko kupcy, jak Tolnedranie i Drasanie.
— Murgowie nie interesują się handlem — wyjaśnił Wilk. — Nadrakowie są kupcami, ale Murgowie to wojownicy. Udają kupców z tych samych powodów, z jakich my udajemy woźniców: by podróżować mniej lub bardziej niezauważenie. Jeśli po prostu założysz, że wszyscy Murgowie to szpiedzy, nie będziesz daleki od prawdy.
— Nie masz nic lepszego do roboty, niż zadawanie tych pytań? — spytała ciocia Pol.
— Właściwie nie — odparł Garion i natychmiast zrozumiał, że popełnił błąd.
— Doskonale — stwierdziła. — Z tyłu wozu Baraka znajdziesz brudne naczynia ze śniadania. I wiadro. Weź wiadro, przynieś wody z tego potoku przed nami, potem wróć do wozu Baraka i umyj wszystko.
— W zimnej wodzie? — zaprotestował.
— Już, Garionie — powiedziała twardo.
Burcząc niechętnie, zsunął się z jadącego wolno wozu na drogę.
Późnym popołudniem czwartego dnia stanęli na szczycie wysokiego wzgórza i zobaczyli pod sobą miasto Darine, a dalej ołowianoszare morze. Garion wstrzymał oddech. Miasto wydało mu się ogromne. Otaczały je grube i wysokie mury, a w środku stało więcej domów, niż widział przez całe życie. Jednak przede wszystkim morze przyciągało jego spojrzenie. Powietrze miało ostry aromat. Niesiony wiatrem słaby przedsmak tej woni docierał do niego przez ostatnią milę. Dopiero teraz jednak, oddychając głęboko, po raz pierwszy w życiu wciągnął w płuca niezwykły zapach morza. Duch chłopca poszybował wysoko.
— Nareszcie — mruknęła ciocia Pol.
Silk zatrzymał prowadzący wóz, zeskoczył i podszedł do nich. Zsunął kaptur, a deszcz spływał po jego długim nosie i zbierał się w krople na spiczastym czubku.
— Staniemy tutaj, czy jedziemy do miasta? — zapytał.
— Jedziemy do miasta — oświadczyła ciocia Pol. — Nie mam zamiaru spać na ziemi, kiedy w pobliżu czekają gospody.
— Uczciwi woźnice z pewnością szukaliby noclegu — zgodził się pan Wilk. — I ciepłej karczmy.
— Mogłam się tego domyślić — mruknęła ciocia Pol.
— Musimy się trzymać roli — Wilk wzruszył ramionami. Zjechali w dół. Kopyta koni ślizgały się i rozjeżdżały, gdy zwierzęta próbowały wyhamować ciężar wozów.
U bram miasta dwóch strażników w brudnych tunikach i pordzewiałych hełmach wyszło im na spotkanie z maleńkiej wartowni.
— Po co jedziecie do Darine? — zwrócił się jeden z nich do Silka.
— Jestem Ambar z Kotu — skłamał gładko Silk. — Ubogi drasański kupiec, pragnący handlować w waszym wspaniałym mieście.
— Wspaniałym? — parsknął strażnik.
— Co wieziesz, kupcze? — wtrącił drugi.
— Rzepę — odparł z pogardą Silk. — Moja rodzina od pokoleń trudniła się handlem korzennym, a ja upadłem tak nisko, że sprzedaję rzepę — westchnął. — Świat staje na głowie, nie sądzisz, przyjacielu?
— Mamy obowiązek przeszukać wasze wozy — poinformował strażnik. — Obawiam się, że to trochę potrwa.
— W taką deszczową pogodę — Silk współczująco podniósł głowę ku zachmurzonemu niebu. — Przyjemniej byłoby w jakiejś miłej gospodzie nawilżać ciało od środka.
— To trudne, gdy brakuje pieniędzy — rzucił z nadzieją strażnik.
— Byłbym zachwycony, gdybyście przyjęli ode mnie drobny dowód przyjaźni, ku pomocy w nawilżaniu — zaproponował Silk.
— Jesteś niezwykle uprzejmy — strażnik skłonił się lekko.
Pewna ilość monet przeszła z ręki do ręki i wozy wjechały do miasta bez kontroli.
Oglądane ze wzgórza Darine robiło duże wrażenie, lecz już mniejsze, gdy toczyli się mokrymi ulicami. Budynki wydawały się identyczne, jakby wyniosłe i dumne, a ulice zaśmiecone i brudne. Ze słonym zapachem morza mieszała się woń zdechłych ryb, a twarze przechodniów były posępne i nieprzyjazne. Podniecenie Gariona wyraźnie opadło.
— Dlaczego ludzie tutaj są wszyscy tacy nieszczęśliwi? — spytał pana Wilka.
— Mają surowego i wymagającego Boga.
— Jaki to Bóg?
— Pieniądze — wyjaśnił Wilk. — A to Bóg gorszy od samego Toraka.
— Nie opowiadaj chłopcu tych bzdur — wtrąciła ciocia Pol. — Tutejsi ludzie nie są naprawdę nieszczęśliwi, Garionie. Po prostu stale się spieszą. Mają wiele ważnych spraw i boją się spóźnić. To wszystko.
— Chyba nie chciałbym tu mieszkać — stwierdził Garion. — Miasto wydaje się bardzo smutnym i nieprzyjemnym miejscem — westchnął. — Czasem chciałbym wrócić na farmę Faldora.
— Są gorsze miejsca niż farma Faldora — zgodził się Wilk.
Gospoda, jaką wybrał im Silk, stała w pobliżu doków. Zapach morza i ostra woń nabrzeża, gdzie woda styka się z lądem, były tu silniejsze. Sam zajazd był solidnym budynkiem, ze stajniami i szopą na wozy. Jak zwykle, parter zajmowała kuchnia i wspólna sala z rzędami stołów i wielkimi paleniskami. Na piętrze umieszczono pokoje gościnne.
— Odpowiedni lokal — stwierdził Silk, gdy wrócił do wozów po dłuższej dyskusji z oberżystą. — Kuchnia wygląda na czystą, a w pokojach nie zauważyłem robactwa.
— Sama sprawdzę — ciocia Pol zeskoczyła na ziemię.
— Jak sobie życzysz, pani — skłonił się Silk.
Kontrola cioci Pol trwała o wiele dłużej. Zapadał mrok, gdy wróciła na dziedziniec.
— Nada się — prychnęła niechętnie. — Ale ledwo ledwo.
— Nie planujemy zostawać tu na zimę, Pol — zauważył Wilk. — Zatrzymamy się najwyżej na kilka dni.
Nie zaszczyciła go uwagą.
— Zamówiłam do pokoju gorącą wodę — oznajmiła. — Wezmę chłopca na górę i wymyję go. Wy dopilnujecie koni i wozów. Chodź, Garionie.
Po czym wróciła do gospody.
Garion zapragnął, by wszyscy przestali mówić o nim: chłopiec. Ma przecież imię, pomyślał, nawet niezbyt trudne do zapamiętania. Był przekonany, że nawet kiedy się zestarzeje i wyrośnie mu długa, siwa broda, dalej będą go nazywać chłopcem.
Kiedy odprowadzili już wozy i konie, umyli się, a potem zeszli znowu do wspólnej sali na posiłek. Jedzenie nie dorównywało smakołykom cioci Pol, było jednak przyjemną odmianą po rzepie, na którą, o czym Garion był absolutnie przekonany, do końca życia nie zdoła nawet spojrzeć.
Po kolacji mężczyźni zasiedli nad kuflami ale[2]. Ciocia Pol spojrzała na nich z dezaprobatą.
— Garion i ja idziemy spać — oświadczyła. — Postarajcie się zbytnio nie przewracać, kiedy będziecie wchodzić na górę.
Wilk, Barak i Silk wybuchnęli śmiechem, ale Durnik — zdaniem Gariona — trochę się zawstydził.
Następnego dnia pan Wilk i Silk wyszli wczesnym rankiem i wrócili dopiero wieczorem. Garion zajął strategiczną pozycję w nadziei, że zauważą go i zabiorą ze sobą; jednak nie. Kiedy więc Durnik szedł do stajni oporządzić konie, Garion ruszył za nim.
— Durniku — zaczął, gdy kowal nakarmił już i napoił zwierzęta, a teraz badał ich kopyta szukając skaleczeń. — Czy to wszystko nie wydaje ci się dziwne?
Durnik ostrożnie postawił na ziemi nogę konia, który cierpliwie znosił badanie.
— Jakie wszystko, Garionie? — spytał z powagą.
— No, w ogóle — wyjaśnił niezbyt precyzyjnie chłopiec. — Ta podróż, Barak i Silk, pan Wilk i ciocia Pol... wszystko. Oni czasem rozmawiają, kiedy myślą, że ich nie słyszę. To jakieś strasznie ważne sprawy, ale nie wiem nawet, czy przed kimś uciekamy, czy szukamy czegoś.
— Ja też tego nie rozumiem, Garionie — wyznał Durnik. — Wiele rzeczy okazuje się czymś innym, niż można by sądzić... czymś zupełnie innym.
— A ciocia Pol? Zmieniła się, prawda? To znaczy, wiesz, oni wszyscy traktują ją jak wielką damę albo coś podobnego, a ona zachowuje się inaczej niż na farmie Faldora.
— Pani Pol jest wielką damą — stwierdził Durnik. — Zawsze byłem tego pewien.
W jego głosie zabrzmiał ton szacunku, zawsze obecny, gdy mówił o cioci Pol. Garion wiedział, że nie warto go nawet przekonywać, by postarał się dostrzec w niej jakieś zmiany.
— A pan Wilk — zaczął Garion z innej beczki. — Myślałem, że jest zwykłym starym bajarzem.
— Nie wygląda na zwyczajnego włóczęgę — zgodził się Durnik. — Myślę, Garionie, że trafiliśmy między ważne osoby mające ważne sprawy. Prostaczkowie, tacy jak my nie powinni zadawać zbyt wielu pytań, a oczy i uszy muszą mieć otwarte.
— Wrócisz na farmę Faldora, kiedy to wszystko się skończy? — spytał ostrożnie chłopiec.
Durnik zastanowił się, spoglądając na zalany deszczem dziedziniec gospody.
— Nie — rzekł w końcu cichym głosem. — Pojadę z wami, jak długo pani Pol mi pozwoli.
Garion poklepał kowala po ramieniu.
— Wszystko będzie dobrze, Durniku — powiedział.
— Miejmy nadzieję — westchnął mężczyzna i na powrót zajął się końmi.
— Durniku — odezwał się znowu Garion. — Znałeś moich rodziców?
— Nie. Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, byłeś niemowlęciem na rękach pani Pol.
— Jaka wtedy była?
— Chyba wściekła. W życiu jeszcze nie widziałem kogoś tak rozzłoszczonego. Porozmawiała chwilę z Faldorem i zaczęła pracować w kuchni. Znasz Faldora; jeszcze nigdy nikogo nie odpędził. Z początku tylko pomagała, ale to nie trwało długo. Nasza stara kucharka robiła się gruba i leniwa. W końcu odjechała i zamieszkała u swojej najmłodszej córki. Potem pani Pol rządziła kuchnią.
— Była wtedy o wiele młodsza, prawda?
— Nie — stwierdził Durnik z namysłem. — Pani Pol nigdy się nie zmienia. Wygląda dokładnie tak samo, jak wtedy.
— To złudzenie — orzekł Garion. — Wszyscy się starzeją.
— Nie pani Pol.
Wieczorem powrócił Wilk ze swym długonosym przyjacielem. Byli dość posępni.
— Nic — oznajmił krótko Wilk, skubiąc swą siwą brodę.
— Mogłam wam to powiedzieć od razu — parsknęła ciocia Pol.
Wilk spojrzał na nią gniewnie i wzruszył ramionami. — Musieliśmy być pewni.
Rudobrody olbrzym, Barak, podniósł głowę znad kolczugi, którą właśnie polerował.
— Żadnego śladu? — zapytał.
— Zupełnie nic — odparł Wilk. — Nie przejeżdżał tędy.
— Więc gdzie teraz? — Barak odłożył kolczugę.
— Do Muros.
Barak podszedł do okna.
— Przestaje padać — zauważył. — Ale drogi będą ciężkie.
— Jutro i tak nie możemy wyruszyć — wtrącił Silk. Siedział na stołku obok drzwi. — Muszę się pozbyć naszej rzepy. Jeśli wywieziemy ją z Darine, wzbudzi to podejrzenia. Nie chcemy przecież, by zapamiętał nas ktoś, kto mógłby potem uciąć sobie pogawędkę z przejeżdżającym Murgiem.
— Chyba masz rację — zgodził się Wilk. — Nie znoszę marnowania czasu, ale nie ma na to rady.
— Drogi będą lepsze, kiedy podeschną — pocieszył go Silk. — A puste wozy jadą szybciej.
— Jesteś pewien, że zdołasz sprzedać tyle rzepy, przyjacielu Silku? — zapytał Durnik.
— Jestem Drasaninem. Potrafię sprzedać wszystko. Możemy nawet zarobić.
— Tym się nie przejmuj — poradził Wilk. — Rzepa spełniła swoje zadanie. Teraz musimy tylko się jej pozbyć.
— To kwestia zasad — odparł lekko Silk. — Zresztą, rzuci się w oczy, jeśli nie będę się ostro targował. Nie martw się. Interes nie zajmie nam wiele czasu i nie opóźni wyjazdu.
— Mogę iść z tobą? — spytał błagalnie Garion. — Wcale nie widziałem Darine, tylko tę gospodę.
Silk spojrzał pytająco na ciocię Pol.
— Nie przypuszczam, żeby mu to zaszkodziło — orzekła po namyśle. — A ja wykorzystam wolną chwilę, żeby przypilnować pewnych spraw.
Następnego ranka, zaraz po śniadaniu, Silk i Garion wyruszyli w drogę z workiem rzepy. Niski mężczyzna był w wyjątkowo dobrym nastroju, a jego długi nos drżał niemal z emocji.
— Najważniejsze — tłumaczył, gdy szli zaśmieconymi, brukowanymi ulicami — to nie pokazać, że ci zależy na sprzedaży. No i znać rynek, naturalnie.
— To brzmi rozsądnie — przyznał grzecznie Garion.
— Wczoraj zasięgnąłem języka — ciągnął Silk. — Rzepę sprzedają w dokach Kotu w Drasni po drasańskim srebrnym oczku za cetnar.
— Po ile?
— To drasańska moneta. Warta mniej więcej tyle, co srebrny imperiał. Nie dokładnie, ale prawie. Handlarz spróbuje od nas kupić za ćwierć tej ceny, ale zgodzi się w końcu nawet na połowę.
— Skąd wiesz?
— Taki jest zwyczaj.
— Ile mamy rzepy? — spytał Garion, wymijając stertę odpadków.
— Trzydzieści cetnarów.
— To będzie... — Garion skrzywił się, usiłując wykonać w pamięci skomplikowane obliczenia.
— Piętnaście imperiałów — podpowiedział Silk. — Albo trzy złote korony.
— Złote? — spytał chłopiec. Złote monety tak rzadko trafiały się w wiejskich rozliczeniach, że słowo to miało magiczne niemal brzmienie.
Silk kiwnął głową.
— To wygodniejsze. Łatwiej nosić. Srebro bywa męcząco ciężkie.
— A ile zapłaciłeś za rzepę?
— Pięć imperiałów.
— Farmer dostał pięć, my dostaniemy piętnaście, a kupiec trzydzieści? — zdziwił się Garion. — To niezbyt uczciwie.
— Tak to już jest — wzruszył ramionami Silk. — Oto dom kupca — wskazał na dość imponujący budynek z szerokimi schodami. — Kiedy wejdziemy, będzie udawał, że jest bardzo zajęty i wcale się nami nie interesuje. Potem, w czasie targów, zauważy cię i powie, jaki z ciebie wspaniały chłopak.
— Ja?
— Pomyśli, że jesteś moim krewnym, synem czy może bratankiem, i że chwaląc cię uzyska dodatkową przewagę.
— Dziwaczny pomysł.
— Powiem mu wiele rzeczy. — Silk mówił teraz bardzo szybko. Oczy mu błyszczały, a nos naprawdę wibrował. — Nie zwracaj na to uwagi i nie okazuj zdziwienia. Będzie bardzo uważnie obserwował nas obu.
— Zamierzasz kłamać? — Garion był wstrząśnięty.
— On tego oczekuje. Sam też będzie kłamał. Ten, kto oszukuje najlepiej, wymusza swoje warunki.
— To chyba strasznie skomplikowane.
— To gra. — Lisia twarz Silka wykrzywiła się w uśmiechu. — Bardzo ekscytująca, w którą grywa się na całym świecie. Dobrzy gracze zdobywają bogactwo, marni gracze nie.
— A ty jesteś dobrym graczem?
— Jednym z najlepszych — oświadczył skromnie Silk. — Wchodzimy.
I szerokimi schodami wprowadził Gariona do domu.
Kupiec nosił luźną, szytą futrem, bladozieloną opończę i obcisłą czapkę. Zachowywał się niemal dokładnie tak, jak przewidział Silk: siedział przy prostym stole i przerzucał karty pergaminu. Marszczył czoło. Silk i Garion czekali, aż ich zauważy.
— Dobrze więc — rzekł w końcu. — Macie do mnie jakiś interes?
— Mamy trochę rzepy — odparł z lekką pogardą Silk.
— To prawdziwe nieszczęście, przyjaciele — zmartwił się kupiec. — Nabrzeża Kotu pękają w szwach od rzepy. Nie wiem, czy mi się opłacałoby wziąć ją od was choćby za darmo.
— Może zatem Cherekowie lub Algarowie — Silk wzruszył ramionami. — Ich rynki nie są jeszcze tak nasycone, jak twój. Chodźmy, chłopcze — zwrócił się do Gariona.
— Zaczekaj, dobry przyjacielu — zawołał kupiec. — Po twojej mowie wnoszę, żeśmy krajanami. Może oddam ci przysługę i obejrzę tę rzepę.
— Twój czas jest cenny — odparł Silk. — Jeśli nie ma zbytu na rzepę, po cóż mamy cię dłużej kłopotać?
— Może jednak uda mi się gdzieś znaleźć nabywcę — zaprotestował kupiec. — Jeśli towar jest dobrej jakości...
Zabrał od Gariona worek i otworzył go.
Chłopiec słuchał zafascynowany, jak Silk i kupiec szermują uprzejmymi zdaniami, a każdy z nich usiłuje zdobyć przewagę.
— Cóż to za wspaniały chłopak — stwierdził kupiec, jakby dopiero teraz zauważył Gariona.
— Sierota — wyjaśnił Silk. — Pod moją opieką, próbuję go uczyć podstaw zawodu, ale brak mu zdolności.
— Ach — kupiec był lekko rozczarowany.
Wtedy Silk wykonał niezwykły gest palcami prawej dłoni.
Oczy kupca rozszerzyły się i on także poruszył palcami.
Od tej chwili Garion nie miał pojęcia, co się dzieje. Dłonie Silka i kupca rysowały w powietrzu złożone wzory, czasem tak szybko, że trudno było nadążyć wzrokiem. Długie, wąskie palce Silka tańczyły niemal, a kupiec wpatrywał się w nie z uwagą, wyciskającą mu pot z czoła.
— Umowa stoi? — spytał wreszcie Silk, przełamując milczenie.
— Stoi — zgodził się zasmucony trochę kupiec.
— Przyjemnie jest załatwiać interesy z uczciwym człowiekiem.
— Wiele się dzisiaj nauczyłem. Mam nadzieję, że nie zamierzasz zbyt długo pozostać w branży. Gdyby tak, to już teraz mogę ci oddać klucze od moich magazynów i skarbca, by oszczędzić sobie katuszy, jakich bym doświadczał z każdym twoim przybyciem.
— Byłeś godnym przeciwnikiem, przyjacielu kupcze — roześmiał się Silk.
— Z początku też tak myślałem — kupiec pokręcił głową. — Lecz dla ciebie nie jestem żadnym rywalem. Jutro rano przywieź swoją rzepę do moich magazynów na nabrzeżu Bendik — gęsim piórem naskrobał kilka słów na skrawku pergaminu. — Nadzorca ci zapłaci.
Silk skłonił się i odebrał pergamin.
— Chodźmy, chłopcze — rzucił.
— Co się stało? — spytał Garion, gdy stali znowu na gwarnej ulicy.
— Wytargowałem cenę, jaką zaplanowałem — odparł zadowolony z siebie Silk.
— Przecież nic nie mówiliście — zaprotestował chłopiec.
— Rozmawialiśmy bardzo długo, Garionie. Nie patrzyłeś?
— Widziałem tylko, jak wymachujecie do siebie palcami.
— Tak mówiliśmy — wyjaśnił Silk. — To cały język, który moi rodacy stworzyli tysiące lat temu. Nazywamy go tajną mową. Jest o wiele szybszy niż język mówiony. Pozwala też porozumiewać się w obecności obcych, bez ryzyka podsłuchu. Adept potrafi, jeśli zechce, prowadzić interesy dyskutując równocześnie o pogodzie.
— Nauczysz mnie? — Garion był zafascynowany.
— To wymaga czasu — ostrzegł Silk.
— Czy jazda do Muros nie potrwa dostatecznie długo?
— Jak chcesz — Silk wzruszył ramionami. — Nauka nie jest łatwa, ale pomoże chyba zabić nudę.
— Wracamy już do gospody? — spytał Garion.
— Nie od razu. Potrzebny nam ładunek, który usprawiedliwi jazdę do Muros.
— Zdawało mi się, że wozy mają pozostać puste.
— I słusznie.
— Ale przecież powiedziałeś...
— Pójdziemy do mojego znajomego handlarza — wyjaśnił Silk. — Skupuje produkty rolnicze z całej Sendarii i trzyma je na farmach, póki układ na rynkach Arendii i Tolnedry nie okaże się korzystny. Potem organizuje transport do Muros albo do Camaaru.
— To bardzo skomplikowane — mruknął z powątpiewaniem Garion.
— Wcale nie — zapewnił Silk. — Chodź, mój chłopcze, a sam się przekonasz.
Kupiec był Tolnedraninem w długiej, błękitnej szacie, o pogardliwym wyrazie twarzy. Gdy Silk i Garion wkroczyli do kantoru, rozmawiał właśnie z ponurym Murgiem. Ten, jak wszyscy przedstawiciele tej rasy, których Garion spotkał, miał głębokie blizny na twarzy i czarne, przenikliwe oczy.
Silk ostrzegawczo dotknął ramienia chłopca i wystąpił naprzód.
— Wybacz, szlachetny kupcze — zaczął pochlebnym tonem. — Nie wiedziałem, że jesteś zajęty. Zaczekam z moim sługą na zewnątrz, póki nie znajdziesz dla nas czasu.
— Mój przyjaciel i ja będziemy zajęci przez cały dzień — odparł Tolnedranin. — Czy to coś ważnego?
— Chciałem się dowiedzieć, czy przypadkiem nie masz dla nas ładunku.
— Nie — odparł krótko kupiec. — Nic.
Zaczął się odwracać, znieruchomiał nagle i spojrzał badawczo na Silka.
— Czyżbyś był Ambarem z Kotu? — zapytał. — Sądziłem, że zajmujesz się korzeniami.
Garion rozpoznał imię, jakie niski mężczyzna podał strażnikom przy bramie. Najwyraźniej używał go tutaj już wcześniej.
— Niestety — westchnął Silk. — Moja ostatnia inwestycja spoczywa w morzu, koło przylądka Arendii: dwa pełne statki, płynące do Tol Honeth. Nagły sztorm uczynił mnie biedakiem.
— Tragiczna historia, godny Ambarze — w głosie tamtego zabrzmiała nuta skrywanego tryumfu.
— Musiałem się zniżyć do wożenia płodów — oświadczył posępnie Silk. — Mam trzy rozklekotane wozy. To wszystko, co pozostało z imperium Ambara z Kotu.
— Fortuna kołem się toczy dla każdego z nas — odparł filozoficznie Tolnedranin.
— Więc to jest słynny Ambar z Kotu — wtrącił Murgo szorstkim, dziwnie cichym głosem. Czarnymi oczami zmierzył Silka od stóp do głów. — Szczęśliwy traf sprowadził mnie tutaj właśnie dziś, gdy mogę się wzbogacić spotkaniem. tak oświeconego człowieka.
— Jesteś nazbyt uprzejmy, szlachetny panie — skłonił się uprzejmie Silk.
— Jestem Asharak z Rak Goska — przedstawił się Murgo. — Odłóżmy na moment naszą dyskusję, Minganie — zwrócił się do Tolnedranina. — Wielkim będzie dla mnie zaszczytem obserwowanie, jak wspaniały kupiec zaczyna odrabiać swoje straty.
— Jesteś zbyt uprzejmy, czcigodny Asharaku — powtórzył Silk, kłaniając się znowu.
Umysł Gariona wykrzykiwał ostrzeżenia, ale uważny wzrok Murga uniemożliwiał najmniejszy choćby gest w stronę Silka. Z wysiłkiem zachowywał spokojny wyraz twarzy i tępe spojrzenie, choć myśli pędziły w szaleńczej gonitwie.
— Chętnie bym ci pomógł, przyjacielu — zapewnił Mingan. — Ale w tej chwili nie mam w Darine żadnego ładunku.
— Mam już zlecenie z Darine do Medalii — wtrącił szybko Silk. — Trzy wozy żelaza Chereków. Mam też kontrakt na przewóz futer z Muros do Camaaru. Martwi mnie tylko pięćdziesiąt mil z Medalii do Muros. Puste wozy nie przynoszą zysku.
— Medalia — Mingan zmarszczył brwi. — Sprawdzę w dokumentach. Chyba mam tam coś.
Wyszedł z pokoju.
— Twoje wyczyny są legendą w królestwach wschodu, Ambarze — rzekł z podziwem Asharak z Rak Goska. — Kiedy odjeżdżałem z Cthol Murgos, wciąż oferowano królewską cenę za twoją głowę.
— Drobne nieporozumienie, Asharaku — zaśmiał się lekceważąco Silk. — Badałem tylko zasięg operacji tolnedrańskiego wywiadu w twoim królestwie. Podjąłem pewne ryzyko, którego powinienem unikać, i Tolnedranie rozszyfrowali mnie. Zarzuty przeciwko mnie były nieprawdziwe.
— Jak zdołałeś uciec? Żołnierze króla Taur Urgasa szukając cię niemal rozerwali królestwo na strzępy.
— Spotkałem przypadkiem thullijską damę o dużych wpływach. Udało mi się ją przekonać, by przemyciła mnie przez granicę do Mishrak ac Thull.
— Och... — Asharak uśmiechnął się. — Thullijskie damy są znane z podatności na przekonywanie.
— Ale są też niezwykle wymagające — dodał Silk. — Oczekują pełnej zapłaty za każdą przysługę. Ucieczka od niej była chyba trudniejsza niż z Cthol Murgos.
— Czy nadal wykonujesz tego typu usługi dla swego rządu? — spytał niedbale Murgo.
— Nie chcą nawet ze mną rozmawiać — odparł ponuro Silk. — Ambar kupiec korzenny był im przydatny, ale Ambara przewoźnika mają za nic.
— To typowe — zgodził się Asharak, choć ton jego głosu wyraźnie dowodził, że nie wierzy nawet w jedno słowo. Spojrzał przelotnie i na pozór obojętnie w stronę Gariona, a chłopiec doznał niezwykłego wrażenia. Byt pewien, choć nie wiedział skąd, że Asharak z Rak Goska zna go przez całe życie. Poznał już to spojrzenie, a dziwny kontakt pogłębiał się w dziesiątkach spotkań, gdy patrzeli sobie w oczy; Garion dorastał wtedy na farmie Faldora, zaś Asharak, zawsze otulony czarnym płaszczem, na grzbiecie czarnego konia, przystawał, przyglądał się i ruszał dalej. Garion spojrzał na niego spokojnie, a po naznaczonej bliznami twarzy Murga przemknął cień uśmiechu.
Mingan wszedł do kantoru.
— Mam trochę szynek na farmie w pobliżu Medalii — Oznajmił. — Kiedy dotrzesz do Muros?
— Za piętnaście do dwudziestu dni.
Mingan kiwnął głową.
— Dam ci kontrakt na przewóz szynki do Muros — zaproponował. — Siedmiu srebrnych rycerzy za wóz.
— Tolnedrańskich rycerzy czy sendarskich?
— Jesteśmy w Sendarii, czcigodny Ambarze.
— Jesteśmy obywatelami świata, szlachetny kupcze — zauważył Silk. — Zawsze dokonywaliśmy transakcji w tolnedrańskiej monecie.
— Szybki jesteś, czcigodny Ambarze — westchnął Mingan. — Niech więc będą tolnedrańscy rycerze. Tylko dlatego, że jesteśmy starymi przyjaciółmi i płaczę nad twoim nieszczęściem.
— Może spotkamy się znowu, Ambarze — rzucił Asharak.
— Może — zgodził się Silk. Razem z Garionem opuścili kantor.
— Zdzierca — mruknął Silk, kiedy znaleźli się na ulicy. — Powinien płacić dziesięć, nie siedem.
— Co z Murgiem? — spytał Garion. Znowu odczuł znajomą niechęć do wspominania o niezwykłych, sekretnych więzach, łączących go z tą postacią, która teraz zyskała przynajmniej imię.
— Wie, że coś planuję, ale nie ma pojęcia, co — wzruszył ramionami Silk. — I ja też wiem, że on coś knuje. Miewania dziesiątki takich spotkań. Jeśli nasze cele nie okażą się sprzeczne, nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Asharak i ja jesteśmy profesjonalistami.
— Jesteś bardzo dziwnym człowiekiem, Silku.
Silk mrugnął porozumiewawczo.
— Dlaczego kłóciłeś się z Minganem o pieniądze?
— Tolnedrańskie monety są z odrobinę czystszego kruszcu. Mają większą wartość.
— Rozumiem.
Nazajutrz wszyscy razem odwieźli rzepę do magazynu drasańskiego kupca. Potem, dudniąc pustymi wozami, wytoczyli się z Darine na południe.
Deszcz przestał padać, lecz ranek był chmurny i wietrzny. Na wzgórzu za miastem Silk obrócił się do Gariona, który jechał przy nim.
— No, dobrze — powiedział. — Zacznijmy. Poruszył palcami przed twarzą chłopca.
— To znaczy „dzień dobry”.
Po pierwszym dniu wiatr wyszumiał się do końca, a na niebo wyszło blade, jesienne słońce. Szlak wiódł ich wzdłuż rzeki Darine, burzliwego strumienia pędzącego z gór aż do Zatoki Cherek. Teren był pofałdowany i gęsto zalesiony, ale konie biegły żwawo, ciągnąc puste wozy. Garion nie zwracał uwagi na okolicę. Przez całą drogę wzdłuż doliny Darine patrzył tylko na zwinne palce Silka.
— Nie krzycz — upomniał go Silk podczas ćwiczeń.
— Nie krzyczeć? — zdziwił się chłopiec.
— Nie wymachuj rękami. Gesty mają być dyskretne. Cała wypowiedź nie powinna zwracać uwagi.
— Dopiero się uczę.
— Lepiej przełamywać złe przyzwyczajenia, zanim się ugruntują — stwierdził Silk. — I nie mamrocz.
— Mamroczę?
— Każde zdanie konstruuj precyzyjnie. Kończ je, zanim zaczniesz następne. Nie martw się o szybkość. Przyjdzie z czasem.
Trzeciego dnia rozmawiali posługując się w połowie głosem, w połowie gestami. Garion był z siebie dumny. Wieczorem zjechali z drogi do cedrowego gaju i uformowali zwykły półokrąg wozów.
— Jak idzie nauka? — spytał pan Wilk, zeskakując z kozła.
— Robimy postępy — odparł Silk. — Byłyby szybsze, gdyby chłopak pozbył się skłonności do mówienia po dziecinnemu.
Garion był zdruzgotany.
Barak także stał przy nich. Roześmiał się.
— Często myślałem, że dobrze by było poznać tajną mowę. Ale palce wyćwiczone w trzymaniu miecza nie są dość giętkie — wyprostował ogromną dłoń i potrząsnął głową.
Durnik podniósł brodę i wciągnął nosem powietrze.
— Noc będzie zimna — oznajmił. — Przed świtem pojawi się szron.
Barak także pociągnął nosem.
— Masz rację, Durniku — huknął. — Przyda się solidne ognisko.
Sięgnął do wozu i wyjął swój topór.
— Ktoś nadjeżdża — zawołała ciocia Pol, wciąż siedząca na koźle.
Wszyscy umilkli i nasłuchiwali dalekiego tętentu na drodze, którą przed chwilą opuścili.
— Przynajmniej trzech — stwierdził ponuro Barak.
Oddał topór Durnikowi, a sam odszukał na wozie swój miecz.
— Jesteśmy dość daleko od traktu — zauważył Wilk. — Jeśli nie będziemy się ruszać, nie powinni nas zauważyć.
— To nas nie skryje przed Grolimami — odparła ciocia Pol. — Oni nie wypatrują oczami.
Wykonała palcami dwa szybkie ruchy, których Garion nie rozpoznał.
Nie, odpowiedział jej tym samym sposobem Wilk. Lepiej będzie... i także uczynił nieznany gest.
Ciocia Pol spojrzała na niego badawczo i wolno kiwnęła głową.
— Niech nikt się nie rusza — polecił Wilk. Potem zwrócił się w stronę drogi, a na jego twarz pojawił się wyraz koncentracji.
Garion wstrzymał oddech. Odgłos galopujących koni wyraźnie się zbliżył.
Wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Garion wiedział, że powinien się bać tych jeźdźców i tego, co reprezentowali, opanowało go jednak jakieś senne otępienie. Zdawało się, że jego umysł zasnął nagle, pozostawiając ciało wpatrzone nieruchomo i bez zainteresowania w ciemno odzianych konnych na trakcie.
Nie wiedział, jak długo tak stał; gdy jednak ocknął się z półsnu, obcy zniknęli, a słońce już zaszło. Niebo na wschodzie przybrało fioletowe barwy nadciągającego wieczoru, a nad horyzontem unosiło się kilka podświetlonych chmur.
— Murgowie — stwierdziła z całkowitym spokojem ciocia Pol. — I jeden Grolim.
Zsunęła się z wozu.
— Wielu jest Murgów w Sendarii, pani — Silk podał jej rękę. — Wypełniają różne zadania.
— Murgowie to jedno — zauważył posępnie Wilk. — A Grolimowie to zupełnie inna sprawa. Chyba lepiej będzie porzucić uczęszczane szlaki. Znasz jakąś boczną drogę do Medalii?
— Stary przyjacielu — odparł skromnie Silk. — Znam boczną drogę do każdego miejsca.
— To dobrze. Wjedźmy głębiej między drzewa. Nie chcę, by blask naszego ogniska dosięgnął traktu.
Garion przelotnie tylko widział otulonych płaszczami Murgów. Nie mógł wiedzieć, czy jednym z nich był ten sam Asharak, którego znał przez długie lata jedynie jako ciemną postać na czarnym koniu. Mimo to był prawie pewien, że Asharak znajdował się wśród nich. On pójdzie za nim wszędzie. Mógł na niego liczyć.
Durnik nie mylił się, przepowiadając szron. Ziemia rankiem była biała, a gdy ruszali w dalszą drogę, końskie oddechy unosiły się kłębami pary w zimnym powietrzu. Jechali ścieżkami i rzadko uczęszczanymi szlakami, porośniętymi zielskiem. Trwało to dłużej niż podróż po głównym trakcie, ale czuli się bezpieczniej.
Po pięciu dniach dotarli do wioski Winold, jakieś dwanaście mil na północ od Medalii. Ciocia Pol uparła się, żeby urządzić tam postój w zapuszczonej gospodzie.
— Odmawiam dalszego spania na ziemi — oznajmiła zimno.
Po kolacji w odrapanej sali mężczyźni zajęli się piwem, a ciocia Pol wróciła do pokoju, polecając zanieść tam gorącą wodę na kąpiel. Garion wymknął się na zewnątrz pod pretekstem sprawdzenia koni. Rzadko świadomie kłamał, ale wczoraj czy przedwczoraj przyszło mu do głowy, że nie miał dla siebie ani jednej chwili od dnia, gdy opuścił farmę Faldora. Nie był z natury samotnikiem, ale zaczynał mocno odczuwać ograniczenia wynikające z ciągłego towarzystwa dorosłych.
Winold nie był dużą wsią i w ciągu pół godziny chłopiec zbadał go od krańca do krańca. Spacerował po wąskich, brukowanych ulicach, wdychając czyste powietrze wieczora. Okna domostw lśniły złotym blaskiem świec i Garion poczuł nagle tęsknotę za domem.
Wtedy, za zakrętem nierównej uliczki, w chwilowym błysku światła z otwartych drzwi, dostrzegł znajomą postać. Nie był pewien, ale na wszelki wypadek przylgnął plecami do kamiennego muru.
Mężczyzna z irytacją zwrócił twarz w stronę jasnej smugi i Garion dostrzegł biały błysk oka. To był Brill. Szybko skrył się w cieniu; najwyraźniej nie chciał być widziany. Potem zatrzymał się.
Spod ściany Garion obserwował, jak niecierpliwie spaceruje wokół rogu. Najrozsądniejszym wyjściem byłoby wymknąć się cicho i pędzić do gospody, ale chłopiec odrzucił ten pomysł. W głębokim cieniu pod murem był bezpieczny, a ciekawość nie pozwalała mu odejść bez sprawdzenia, co właściwie Brill tutaj robi.
Zdawało się, że oczekiwanie trwa całe godziny, choć w istocie nie było dłuższe niż kilka minut. Wreszcie w mroku pojawił się drugi mężczyzna. Nosił kaptur, więc Garion nie widział jego twarzy, lecz kontur sylwetki zdradzał, że ma na sobie tunikę, pończochy i buty do pół łydki — jak zwyczajny Sendar. Kiedy stanął bokiem, pojawił się także kształt miecza u pasa, co już było całkiem niezwykłe. Wprawdzie prawo nie zakazywało Sendarom niższego stanu noszenia broni, ale czynili to tak rzadko, że oręż musiał zwracać uwagę.
Garion próbował przekraść się bliżej, by słyszeć, co Brill ma do powiedzenia człowiekowi z mieczem, lecz tamci rozmawiali krótko. Brzęknęły przechodzące z ręki do ręki monety, po czym Brill zniknął cicho za rogiem, a człowiek z mieczem ruszył kretą uliczką wprost do miejsca, w którym stał Garion.
Nie było się gdzie ukryć. Gdy tylko zakapturzony mężczyzna podejdzie bliżej, musi zobaczyć Gariona. Ucieczka byłaby jeszcze bardziej niebezpieczna. Ponieważ nie było innego wyjścia, chłopiec zebrał się na odwagę i śmiało pomaszerował ku nadchodzącej postaci.
— Kto tam? — zawołał człowiek w kapturze, sięgając do rękojeści miecza.
— Dobry wieczór — odpowiedział Garion piskliwym głosem o wiele młodszego chłopca. — Zimna noc, prawda, proszę pana?
Zakapturzony mężczyzna burknął coś z wyraźną ulgą.
Nogi Gariona trzęsły się pragnieniem ucieczki. Wyminął obcego i włosy mu się zjeżyły, gdy czuł na karku jego podejrzliwe spojrzenie.
— Chłopcze — odezwał się nagle obcy.
— Słucham? — obejrzał się Garion.
— Mieszkasz tutaj?
— Tak, proszę pana — skłamał Garion, tłumiąc drżenie głosu.
— Jest tu jakaś karczma?
Garion właśnie zbadał wioskę, więc odpowiedział pewnie:
— Tak. Pójdzie pan tą ulicą i na następnym rogu skręci w lewo. Przed wejściem palą się pochodnie. Musi pan zauważyć.
— Dzięki — rzucił mężczyzna i odszedł.
— Dobranoc panu — krzyknął za nim Garion. Niebezpieczeństwo minęło i ten fakt dodał mu odwagi.
Mężczyzna nie odpowiedział, a podniecony spotkaniem Garion doszedł spokojnie do zakrętu. Gdy tylko skryła go ściana, porzucił role prostego wiejskiego chłopca i puścił się biegiem.
Bez tchu dotarł do gospody i wpadł do zadymionej sali, w której pan Wilk i pozostali rozmawiali przy kominku.
W ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że nie może wykrzyczeć swoich nowin we wspólnej sali, gdzie wielu ludzi mogło go słyszeć. Zwolnił z trudem i spokojnie ruszył w stronę przyjaciół. Stanął przy ogniu, jakby chciał się ogrzać.
— Przed chwilą widziałem Brilla — oznajmił cichym głosem.
— Brilla? — zdziwił się Silk. — Kto to jest Brill?
Wilk zmarszczył czoło.
— Pomocnik na farmie. Jak na uczciwego człowieka, miał w sakiewce za dużo złota Angaraków — wyjaśnił. Szybko opowiedział Barakowi i Silkowi o przygodzie w stajni Faldora.
— Powinniście go zabić — mruknął Barak.
— Nie jesteśmy w Chereku — odparł Wilk. — Sendarowie nie lubią przypadkowych zabójstw. Zauważył cię? — spytał Gariona.
— Nie. Zobaczyłem go pierwszy i schowałem się w cieniu. Spotkał się z kimś i chyba dał mu jakieś pieniądze. Ten drugi miał miecz — opisał pokrótce całe zdarzenie.
— To zmienia sytuacje — stwierdził Wilk. — Rankiem wyjedziemy chyba wcześniej, niż planowaliśmy.
— Nietrudno będzie przekonać Brilla, żeby przestał się nami interesować — wtrącił Durnik. — Mógłbym go poszukać i parę razy przyłożyć mu w głowę.
— Pociągająca myśl — uśmiechnął się Wilk. — Ale chyba lepiej wymknąć się z miasta wcześnie rano. Nie będzie wiedział, że tu byliśmy. Nie mamy czasu na walki z każdym, kto stanie nam na drodze.
— Chciałbym jednak przyjrzeć się bliżej temu Sendarowi z mieczem — oświadczył Silk wstając. — Jeśli się okaże, że nas śledzi, wolę wiedzieć, jak wygląda. Nie lubię, kiedy jadą za mną obcy.
— Dyskretnie — ostrzegł Wilk.
— Czy kiedykolwiek nie byłem dyskretny? — zaśmiał się Silk. — To nie potrwa długo. Powiedziałeś, że gdzie jest ta karczma, Garionie?
Chłopiec powtórzył wskazówki.
Silk kiwnął głową. Oczy mu błyszczały, a czubek nosa drżał z podniecenia. Szybko przeszedł przez salę i zniknął wśród chłodnej nocy.
— Zastanawiam się — mruknął Barak. — Jeśli tak dokładnie nas pilnują, może lepiej porzucimy te wozy i męczące przebrania, kupimy dobre konie i pełnym galopem ruszymy do Muros?
— Nie przypuszczam, by Murgowie dokładnie wiedzieli, gdzie jesteśmy — pokręcił głową Wilk. — Brill mógł tu trafić z jakimś innym łajdackim zleceniem. Ucieczka przed cieniem nie ma sensu. Lepiej spokojnie jechać dalej. Nawet jeśli Brill wciąż pracuje dla Murgów, wolę wymknąć się po cichu i niech nas szukają w całej środkowej Sendarii. — Wstał. — Pójdę na górę i opowiem Pol, co się stało.
— Dalej mi się to nie podoba — burknął ponuro Barak.
Siedzieli w milczeniu, czekając na powrót Silka. Płomień głośno strzelił w górę i Garion drgnął. Gdy tak siedział, zdał sobie sprawę, że bardzo się zmienił od wyjazdu z farmy Faldora. Wtedy wszystko wydawało się łatwe, a świat był wyraźnie podzielony na przyjaciół i wrogów. Teraz jednak zaczął dostrzegać złożoności, których istnienia nawet nie podejrzewał. Stał się ostrożny i nieufny, częściej słuchał tego wewnętrznego głosu, który doradzał czujność lub wręcz podstęp. Nauczył się nie wierzyć pozorom. Przez chwilę żałował dawnej niewinności, lecz oschły głos poinformował go, że to dziecinny żal.
Po chwili pan Wilk zszedł na dół i usiadł przy nich.
Silk wrócił mniej więcej pół godziny później.
— Zdecydowanie nieprzyjemny typ — oznajmił, stając przy ogniu. — Moim zdaniem to zwykły rzezimieszek.
— Brill szuka ludzi na własnym poziomie — stwierdził Wilk. — Jeśli pracuje dla Murgów, wynajmuje pewnie różnych łotrów, żeby nas śledzili. Sądzę jednak, że będą się rozglądać za czworgiem pieszych, nie za sześciorgiem ludzi na wozach. Jeśli dostatecznie wcześnie wyjedziemy z Winoldu, powinniśmy zniknąć im z oczu.
— Durnik i ja będziemy trzymać wartę — oświadczył Barak.
— Niezły pomysł. Spróbujemy wyruszyć koło czwartej nad ranem. Zanim wstanie słońce, chcę mieć ze trzy, cztery mile między nami a tą wioską.
Tej nocy Garion nie mógł zasnąć. Gdy mu się w końcu udało, dręczył go koszmar człowieka w kapturze, który go ścigał z okrutnym mieczem bez końca po mrocznych, wąskich uliczkach. Kiedy Barak budził wszystkich, chłopiec czuł piasek w oczach i głowa mu ciążyła po niespokojnej nocy.
Zanim ciocia Pol zapaliła świecę, starannie zamknęła okiennice.
— Będzie zimno — stwierdziła, rozwijając tobołek, który Garion przyniósł z wozu. Wyjęła parę grubych wełnianych pończoch i zimowe buty wyścielane wełną. — Włóż to — poleciła chłopcu. — I swój gruby płaszcz.
— Nie jestem już dzieckiem, ciociu Pol — zauważył Garion.
— Lubisz marznąć?
— No nie, ale... — przerwał. Nie potrafił wyrazić w słowach tego, co czuje. Zaczął się ubierać. Z pokoju obok słyszał przyciszone głosy, jakimi zawsze porozumiewają się ludzie wstający przed świtem.
— Jesteśmy gotowi, pani Pol — oznajmił od drzwi Silk.
— Chodźmy więc — odparła naciągając kaptur.
Tej nocy księżyc wzszedł późno i lśnił jasno na oszronionym bruku przed gospodą. Durnik zaprzągł konie i wyprowadził wozy.
— Poprowadzimy je do traktu — szepnął Wilk. — Nie należy zrywać wieśniaków ze snu.
Silk ruszył przodem. Wolno wyjechali z dziedzińca.
Pola za wioską bielały od szronu, a blade, zamglone światło księżyca zdawało się wywabiać z nich wszelki kolor.
— Jak tylko znajdziemy się poza z zasięgiem głosu — rzekł Wilk, wdrapując się na kozioł — ruszymy szybciej, żeby oddalić się z tego miejsca. Wozy są puste, a trochę biegu nie zaszkodzi zwierzętom.
— Słusznie — zgodził się Silk.
Wspięli się na wozy i ruszyli wolno. Gwiazdy migotały im nad głowami na czystym, zimnym niebie. Pola lśniły bielą; przy drodze rysowały się czarne plamy drzew.
Na szczycie pierwszego wzgórza Garion obejrzał się na gromadkę ciemnych domków w dolinie. Pojedyncze światełko błysnęło w którymś oknie — samotny, złoty punkcik, który pojawił się i zniknął.
— Ktoś tam nie śpi — powiedział Silkowi. — Właśnie zobaczyłem światło.
— Może jakiś ranny ptaszek. Ale może i nie.
Potrząsnął lejcami i konie przyspieszyły kroku. Szarpnął jeszcze raz i ruszyły kłusem.
— Trzymaj się, chłopcze — rzucił Silk; wychylił się i smagnął lejcami końskie zady.
Wóz podskakiwał i trzeszczał przeraźliwie; gryząco mroźne powietrze dmuchało prosto w twarz Gariona, który dwiema rękami przytrzymywał się kozła.
W pełnym galopie tabor trzech wozów stoczył się w dolinę i przemknął między białymi od szronu polami. Wioska z jej pojedynczym światełkiem została daleko z tyłu.
Nim wzeszło słońce, pokonali już dobre cztery mile i Silk zatrzymał spienione konie. Garion był rozbity i obolały od wściekłej jazdy zmarzniętymi na kamień drogami. Z ulgą powitał możliwość odpoczynku. Silk rzucił mu lejce, zeskoczył, porozmawiał chwilę z panem Wilkiem i ciocią Pol, po czym wrócił do wozu.
— Skręcimy w tę ścieżkę przed nami — oznajmił rozcierając palce.
Chłopiec podał mu lejce.
— Ty powozisz — stwierdził Silk. — Ręce zamarzły mi na sztywno. Niech konie idą spokojnie.
Garion cmoknął i potrząsnął lekko lejcami. Zwierzęta ruszyły posłusznie.
— Ścieżka zatacza koło za tym pagórkiem — Silk skinął głową, gdyż obie dłonie wsunął pod tunikę. — Po drugiej stronie jest jodłowy zagajnik. Tam się zatrzymamy, żeby konie trochę odpoczęły.
— Myślisz, że ktoś za nami jechał?
— To będzie odpowiedni moment, by się przekonać.
Okrążyli wzgórze i dotarli do miejsca, gdzie tuż przy ścieżce wyrastały ciemne pnie jodeł. Garion zakręcił i zjechał w cień gałęzi.
— To wystarczy — Silk zeskoczył na ziemię. — Chodź.
— Gdzie idziemy?
— Chcę spojrzeć na drogę za nami. Przejdziemy miedzy drzewami na szczyt i zobaczymy, czy nasz trop kogoś zainteresował.
Ruszył w górę. Posuwał się szybko, choć w absolutnej ciszy. Garion człapał za nim, z zakłopotaniem łamiąc stopami suche gałązki. Po chwili zaczął pojmować sekret cichego marszu. Silk z uznaniem skinął głową, lecz milczał.
Granica drzew przebiegała tuż pod szczytem. Silk zatrzymał się. Dolina pod nimi z przecinającą ją ciemną drogą była całkiem pusta, jeśli nie liczyć dwóch jeleni, które wyszły skubać zmarzniętą trawę.
— Poczekamy chwilę — rzekł Silk. — Jeśli Brill i ten jego najemnik jadą za nami, powinni się wkrótce pokazać.
Usiadł na pniu i obserwował pustą dolinę.
Po chwili jakiś powóz przejechał drogą w stronę Winoldu. Z tej odległości wydawał się maleńki i poruszał bardzo wolno.
Słońce weszło odrobinę wyżej, więc mrużyli oślepione blaskiem oczy.
— Silku — zaczął z wahaniem Garion.
— Słucham?
— O co w tym wszystkim chodzi?
Było to trudne pytanie, ale chłopiec uznał, że zna już Silka na tyle dobrze, by je zadać.
— W czym wszystkim?
— W tym, co robimy. Usłyszałem trochę, domyśliłem się nieco więcej, ale dalej nic nie rozumiem.
— A czego się domyśliłeś, Garionie? — oczy Silka błyszczały mocno na nie ogolonej twarzy.
— Coś zostało skradzione; coś bardzo ważnego. Pan Wilk i ciocia Pol, i my wszyscy, próbujemy to odzyskać.
— Zgadza się — przyznał Silk. — To prawda.
— Pan Wilk i ciocia Pol nie są tymi, kim się wydają.
— Nie — zgodził się Silk. — Nie są.
— Myślę, że umieją robić rzeczy, których inni ludzie nie potrafią — Garion z trudem dobierał stówa. — Pan Wilk może... tropić to coś, wcale tego nie widząc. A w zeszłym tygodniu, kiedy mijali nas ci Murgowie, zrobili coś takiego... nie wiem nawet, jak to opisać... Jakby sięgnęli do mojego umysłu i uśpili go. Jak tego dokonali? I po co?
Silk zaśmiał się.
— Jesteś bardzo spostrzegawczym chłopcem — pochwalił, po czym dodał już poważnie: — Żyjemy w czasach przełomu, Garionie. Wydarzenia tysiąca i więcej lat zogniskowały się na obecnych dniach. Świat, jak słyszałem, jest właśnie taki. Mijają stulecia, gdy nic się nie dzieje, a potem w przeciągu kilku krótkich lat mają miejsce zdarzenia tak straszliwie ważne, że świat już nigdy nie jest taki sam, jak przedtem.
— Gdybym mógł wybierać, wolałbym chyba żyć w tych spokojnych wiekach — oświadczył pochmurnie Garion.
— Ależ skąd — Silk ściągnął wargi w lisim uśmiechu. — Teraz właśnie czujesz, że żyjesz. Widzisz, jak to wszystko się toczy, jesteś tego częścią. Krew szybciej płynie w żyłach i każdy oddech jest przygodą.
Garion pominął milczeniem jego entuzjazm.
— Powiedz, czego szukamy — poprosił.
— Lepiej, jeśli nie poznasz nawet nazwy tego przedmiotu — odparł z powagą mężczyzna. — Ani imienia człowieka, który go wykradł. Pewni ludzie próbują nas powstrzymać, a czego nie wiesz, tego nie zdradzisz.
— Nie mam zwyczaju prowadzenia pogawędek z Murgami — oświadczył dumnie Garion.
— Wcale nie musisz z nimi rozmawiać. Są wśród nich tacy, którzy potrafią pochwycić twoje myśli.
— To niemożliwe.
— Któż może stwierdzić, co jest możliwe, a co nie? — spytał Silk, a Garion przypomniał sobie rozmowę na ten temat z panem Wilkiem.
Silk siedział na pniu, w blasku porannego słońca, przyglądając się ocienionej jeszcze dolinie: zwyczajny człowiek w zwyczajnej tunice i luźnym płaszczu z nasuniętym na głowę kapturem.
— Wychowano cię na Sendara, Garionie — powiedział. — Sendarowie są solidnymi, praktycznymi ludźmi i nie mają cierpliwości do takich spraw jak czary, magia i inne rzeczy, których nie można dotknąć. Twój przyjaciel, Durnik, jest Sendarem doskonałym. Umie zrobić podkowę, naprawić pęknięte koło czy wyleczyć chorego konia. Wątpię jednak, czy potrafiłby uwierzyć w najmniejszy nawet czar.
— Jestem Sendarem — zaprotestował Garion. Sugestia zawarta w słowach Silka atakowała same fundamenty jego poczucia tożsamości.
Silk spojrzał na niego z uwagą.
— Nie jesteś — stwierdził. — Kiedy spotkam Sendar, potrafię go rozpoznać, tak jak dostrzegam różnice między Arendem a Tolnedraninem czy Cherekiem a Algarem. Istnieje pewien sendarski kształt głowy czy układ oczu. Ty ich nie masz.
— Więc kim jestem? — spytał wyzywająco Garion.
— Nie wiem — odparł Silk marszcząc czoło. — A to dziwne, ponieważ przeszkolono mnie, bym wiedział, skąd pochodzą ludzie. Może się z czasem domyśle.
— Czy ciocia Pol jest Sendarką?
— Ależ skąd — zaśmiał się Silk.
— To tłumaczy wszystko. Jestem zapewne tym, kim ona. Silk spojrzał na niego badawczo.
— Jest przecież siostrą mojego ojca — wyjaśnił Garion. — Z początku myślałem, że jest spokrewniona z matką, ale myliłem się. To ojciec. Teraz jestem pewien.
— To niemożliwe — stwierdził stanowczo Silk.
— Niemożliwe?
— Absolutnie wykluczone. Nie do pomyślenia.
— Dlaczego?
Silk przygryzł wargę.
— Wracajmy do wozów — rzucił krótko.
Schodzili miedzy czarnymi drzewami, a w plecy świeciło im jasne, poranne słońce.
Cały dzień jeździli bocznymi dróżkami, by późnym popołudniem, gdy słońce opadało już ku purpurowemu morzu chmur na zachodzie, dotrzeć do farmy, skąd mieli zabrać szynki. Silk porozmawiał chwilę z tęgim farmerem i pokazał mu pergamin, który dostał w Darine od Mingana.
— Chętnie się ich pozbędę — oświadczył farmer. — Zajmują mi miejsce, a bardzo go potrzebuję.
— To częsty przypadek, gdy prowadzi się interesy z Tolnedranami — zauważył Silk. — Zwykle dostają więcej, niż zapłacili, nawet jeśli to tylko darmowe korzystanie z cudzych szop.
Farmer przyznał mu rację.
— Tak się zastanawiam — rzucił Silk, jakby ta myśl dopiero teraz przyszła mu do głowy. — Nie spotkałeś może w okolicy mojego znajomego? Ma na imię Brill. Średniego wzrostu, czarne włosy, zezowate oko?
— Połatane ubranie i zgryźliwy charakter? — spytał farmer.
— To on.
— Kręcił się tutaj. Szukał — tak przynajmniej twierdził — starca, kobiety i chłopca. Podobno ukradli coś jego panu i został wysłany, by ich znaleźć.
— Kiedy to było?
— Jakiś tydzień temu.
— Szkoda, że go nie spotkałem. Z przyjemnością znowu bym go zobaczył.
— Nie mam pojęcia, po co — rzekł bez ogródek farmer. — Szczerze mówiąc, twój znajomy niezbyt mi się spodobał.
— Sam też za nim nie przepadam — wyznał Silk. — Rzecz w tym, że jest mi winien trochę pieniędzy. Towarzystwo Brilla jest mi całkiem zbędne, lecz bez pieniędzy czuję się trochę samotnie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Farmer wybuchnął śmiechem.
— Byłbym niezwykle wdzięczny, gdybyś przypadkiem zapomniał, że o niego pytałem — dodał Silk. — I tak trudno go znaleźć, nawet gdy nie wie, że go szukam.
— Możesz na mnie polegać. — Tęgi mężczyzna śmiał się ciągle. — Mam wolny strych, gdzie ty i twoi ludzie możecie rozłożyć się na noc. Miło mi też będzie, jeśli zjecie kolację z moimi robotnikami. Jadalnia jest tam. — Wskazał ręką.
— Wielkie dzięki — skłonił się Silk. — Ziemia jest skuta lodem i sporo już czasu minęło, od kiedy jedliśmy coś lepszego niż prosty wikt na szlaku.
— Wy, przewoźnicy, wiedziecie życie pełne przygód — westchnął farmer niemal z zazdrością. — Wolni jak ptaki, a nowy horyzont otwiera się przed wami tuż za następnym wzgórzem.
— To spora przesada — zapewnił go Silk. — Za to zima jest trudną porą i dla ptaków, i dla przewoźników.
Farmer zaśmiał się znowu i klepnął Silka po ramieniu. Potem pokazał, gdzie odprowadzić konie.
Jedzenie u tęgiego farmera było proste, za to bardzo obfite. Na strychu hulały trochę przeciągi, lecz siano było miękkie. Garion spał mocno. Farma, choć nie była gospodarstwem Faldora, zdawała się w dostatecznym stopniu znajoma. W dodatku swojskie uczucie, że znowu otaczają go ściany, dawało poczucie bezpieczeństwa.
Rankiem, po solidnym śniadaniu, załadowali wozy pokrytą kryształkami soli szynką i serdecznie pożegnali się z farmerem.
Jeszcze wieczorem chmury zaczęły się gromadzić na zachodzie. W ciągu nocy pokryły całe niebo. Dzień był zimny i szary, gdy ruszali do Muros, pięćdziesiąt mil na południe.
Niepełne dwa tygodnie, które zajęła im droga do Muros, byty chyba najbardziej niewygodne w całym życiu Gariona. Trasa wiodła podnóżem pasma wzgórz, przez pofałdowane i na ogół nie zamieszkane obszary. Niebo zwisało nad głowami szare i zimne. Od czasu do czasu padał śnieg, a czarne góry zębatą linią wznosiły się ponad horyzontem.
Garion miał wrażenie, że już nigdy nie będzie mu ciepło. Mimo starań Durnika, który co wieczór wyszukiwał gdzieś suche drewno, ogniska zdawały się zawsze żałośnie małe, a wielki otaczający ich chłód, niewyobrażalnie ogromny. Grunt, na którym rozkładali posłania, był zmarznięty i mróz sączył się wprost w kości chłopca.
Nauka drasańskiej tajnej mowy trwała bez przerwy i zanim jeszcze dotarli do jeziora Camaar i rozpoczęli długi zjazd w stronę Muros, Garion stał się jeśli nie ekspertem, to przynajmniej biegłym użytkownikiem języka znaków.
Leżące w południowej części Sendarii Muros było sporym, niezbyt atrakcyjnym miastem, gdzie od niepamiętnych czasów, rok w rok, odbywał się wielki targ. Zawsze późnym latem jeźdźcy Algarów prowadzili ogromne stada bydła przez góry, Wielkim Traktem Północnym. W Muros handlarze z całego zachodu czekali ich przybycia. Ogromne sumy przechodziły z rąk do rąk, a że przedstawiciele klanów Algarów także zaopatrywali się tutaj w przedmioty użyteczne lub ozdobne, kupcy aż z Nyissy na dalekim południu zjeżdżali, by oferować swój towar. Wielką równinę na wschód od miasta całkowicie pokrywały zagrody dla bydła. Ciągnęły się całymi milami, a mimo to nie mieściły stad, zjawiających się tu w szczycie sezonu. Dalej na wschód, poza ciągiem zagród, leżało mniej czy bardziej stałe obozowisko Algarów.
Do tego właśnie miasta Silk wprowadził pewnego ranka trzy wozy wyładowane szynką należącą do Mingana, Tolnedranina. Targ zbliżał się już do końca i na miejscu pozostali jedynie najbardziej zdesperowani kupcy. Bez problemów przekazali ładunek do magazynów i wkrótce trzy wozy wjechały na dziedziniec gospody na północnym skraju miasta.
— To godziwy zajazd, pani — zapewniał ciocię Silk, pomagając jej wysiąść. — Nieraz już tu bywałem.
— Miejmy nadzieję — odparła. — Zajazdy w Muros nie cieszą się najlepszą reputacją.
— Tamte znajdują się we wschodniej części miasta — sprostował delikatnie Silk. — Znam je dobrze.
— W to nie wątpię — stwierdziła unosząc lekko brew.
— Mój zawód wymaga, bym zatrzymywał się czasem w miejscach, których w innych okolicznościach wolałbym unikać — oświadczył z godnością.
Gospoda, jak od razu zauważył Garion, była zadziwiająco czysta i gościła głównie sendarskich kupców.
— Myślałem, że spotkamy w Muros ludzi ze wszystkich krajów — powiedział, gdy razem z Silkiem przenosili bagaż do pokojów na drugim piętrze.
— Są tutaj — wyjaśnił mężczyzna. — Ale każda z grup woli trzymać się z dala od innych. Tolnedranie mieszkają w jednej części miasta, Drasanie w innej, a Nyissanie jeszcze gdzie indziej. Hrabia Muros tak to zorganizował. Czasem nerwy nie wytrzymują żaru interesów i lepiej, by naturalni wrogowie nie przebywali pod jednym dachem.
Garion pokiwał głową.
— Wiesz co — zaczął znowu, gdy weszli do jednego z pokoi, które zajęli na czas pobytu w Muros. — Chyba jeszcze nigdy nie widziałem Nyissanina.
— Masz szczęście — stwierdził z obrzydzeniem Silk. — To nieprzyjemna rasa.
— Są podobni do Murgów?
— Nie. Nyissanie oddają cześć Issie, Bogu-Wężowi. Uważają, że wypada naśladować zachowania węży. Osobiście nie widzę w tym nic przyjemnego. Zresztą, Nyissanie zamordowali Rivańskiego Króla i od tego czasu Alornowie nie darzą ich sympatią.
— Rivanie nie mają króla — zaprotestował Garion.
— Teraz już nie. Kiedyś mieli, póki królowa Salmissra nie postanowiła go usunąć.
— Kiedy to było? — spytał zafascynowany Garion.
— Tysiąc trzysta lat temu — odparł Silk takim tonem, jakby mówił o wydarzeniach wczorajszego dnia.
— Czy to nie za długi czas, by wciąż chować urazę?
— Pewnych rzeczy się nie wybacza.
Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu, więc zaraz po południu Wilk i Silk opuścili gospodę, by zbadać ulice miasta. Szukali tych niezwykłych, niewidocznych śladów, które Wilk najwyraźniej dostrzegał albo wyczuwał, mówiących mu, czy poszukiwany przedmiot znalazł się w tej okolicy. Garion usiadł przy kominku w izbie, która dzielił z ciocią Pol i usiłował wypędzić chłód ze stóp. Ciocia siedziała obok, naprawiając jedną z jego tunik. Błyszcząca igła to znikała, to wyskakiwała z materiału.
— Kim był Rivański Król, ciociu? — odezwał się chłopiec.
Przerwała szycie.
— Czemu pytasz?
— Silk opowiadał mi o Nyissanach — wyjaśnił. — Powiedział, że ich królowa zamordowała Rivańskiego Króla. Dlaczego to zrobiła?
— Masz dziś głowę pełną pytań, prawda? — igła poruszyła się znowu.
— Silk i ja dużo rozmawiamy po drodze — odparł, przysuwając stopy bliżej do ognia.
— Nie spal sobie butów.
— Silk twierdzi, że nie jestem Sendarem. Mówi, że nie wie, kim jestem, ale na pewno nie Sendarem.
— Silk za dużo gada — stwierdziła ciocia Pol.
— Nigdy nie chcesz mi niczego wytłumaczyć — oświadczył urażony chłopiec.
— Mówię ci wszystko, co powinieneś wiedzieć — odparła spokojnie. — W tej chwili wiedza o królach Rivy i królowych Nyissy jest ci zupełnie zbędna.
— Chcesz, żebym ciągle był głupim dzieckiem — stwierdził z rozdrażnieniem Garion. — Jestem już prawie mężczyzną, a nie wiem nawet, skąd pochodzę. Ani kim jestem.
— Ja wiem, kim jesteś — powiedziała nie podnosząc głowy.
— Więc kim?
— Młodym człowiekiem, któremu zaraz spalą się buty.
Natychmiast cofnął nogi pod krzesło.
— Nie odpowiedziałaś mi — poskarżył się.
— To prawda — przyznała, wciąż tym samym, irytująco spokojnym tonem.
— Dlaczego?
— Nie jest konieczne, byś to wiedział. Powiem ci, gdy przyjdzie pora, ale nie wcześniej.
— To nieuczciwe — zaprotestował.
— Świat jest pełen niesprawiedliwości — odparła. — A teraz, ponieważ czujesz się mężczyzną, może przyniesiesz trochę drew. Przynajmniej zajmiesz się czymś pożytecznym.
Spojrzał na nią wrogo i wściekły wyszedł z pokoju.
— Garionie — zawołała za nim.
— Słucham?
— Nawet nie myśl o trzaskaniu drzwiami.
Wieczorem wrócili Silk i Wilk. Wesoły zazwyczaj starzec zdawał się zniecierpliwiony i poirytowany. Usiadł za stołem w sali jadalnej i ponuro wpatrzył się w ogień.
— Chyba nie przejeżdżał tędy — oznajmił w końcu. — Zostało jeszcze parę miejsc do sprawdzenia, ale jestem prawie pewien, że tu go nie było.
— Więc ruszamy do Camaaru? — spytał Barak, przeczesując palcami kędzierzawą brodę.
— Nie ma wyjścia. Myślę, że od razu trzeba było tam jechać.
— Skąd mogliśmy wiedzieć — pocieszyła go ciocia Pol. — Po co miałby przejeżdżać przez Camaar, jeśli próbuje to dostarczyć do królestw Angaraków?
— Sam już nie wiem, gdzie on zmierza — burknął gniewnie Wilk. — Może chce to zatrzymać dla siebie. Zawsze go pożądał.
— Będzie potrzebny jakiś ładunek na drogę do Camaaru — zauważył Silk.
Starzec pokręcił głową.
— Za bardzo zwalnia jazdę — stwierdził. — Nie ma nic niezwykłego w pustych wozach wracających z Muros do Camaaru. Dotarliśmy do punktu, gdzie dla szybkości trzeba zrezygnować z naszych przebrań. Od Camaaru dzieli nas czterdzieści mil, a pogoda się psuje. Porządna zamieć może całkiem unieruchomić wozy. Nie mam czasu na zimowanie w jakiejś zaspie.
Nagle Durnik upuścił nóż i zerwał się z miejsca.
— Co się dzieje? — spytał szybko Barak.
— Właśnie widziałem Brilla — wyjaśnił Durnik. — Stał w drzwiach.
— Jesteś pewien? — zdziwił się Wilk.
— Znam go — odparł ponuro kowal. — To był Brill, nie ma wątpliwości.
Silk grzmotnął pięścią w stół.
— Idiota! — warknął pod własnym adresem. — Nie doceniłem go.
— To już nieważne — w głosie pana Wilka zabrzmiała niemal ulga. — Nasze przebranie na nic się więcej nie przyda. Myślę, że nadeszła pora na pośpiech.
— Przygotuję wozy — zaproponował Durnik.
— Nie — zatrzymał go Wilk. — Są zbyt powolne. Pójdziemy do obozu Algarów i kupimy dobre konie.
— A wozy? — nie ustępował Durnik.
— Nie myśl o nich. Teraz są tylko zawadą. Przejedziemy końmi zaprzęgowymi do obozu Algarów. Trzeba zabrać tylko to, co niezbędne. Wyjeżdżamy natychmiast. Przygotujcie wszystko i spotkajmy się na dziedzińcu, jak najszybciej.
Spiesznie podszedł do drzwi, otworzył je i zniknął w mroku.
Już po kilku minutach zebrali się przy bramie stajni, wychodzącej na brukowane podwórze. Każdy niósł niewielki tobołek. Potężny Barak pobrzękiwał idąc, a Galion wyczuwał zapach jego naoliwionej kolczugi. Kilka płatków śniegu spłynęło w mroźnym powietrzu i niby strzępki puchu osiadło na zimnych kamieniach.
Durnik przyszedł ostatni. Bez tchu wybiegł z gospody i wcisnął panu Wilkowi do ręki garść monet.
— Więcej nie zdołałem — usprawiedliwił się. — To mniej niż połowa wartości wozów, ale oberżysta wyczuł nasz pośpiech i targował się twardo — wzruszył ramionami. — Przynajmniej się ich pozbyliśmy. Niedobrze jest porzucać wartościowe rzeczy. Nękają wtedy myśli i odciągają od ważniejszych spraw.
— Durniku — roześmiał się Silk. — Masz duszę prawdziwego Sendara.
— Nikt nie odmieni swej natury — odparł kowal.
— Dzięki ci, przyjacielu — rzucił posępnie Wilk, chowając pieniądze do sakiewki. — Poprowadzimy konie — dodał. — Jazda galopem po tych wąskich uliczkach w środku nocy tylko ściągnęłaby na nas uwagę.
— Ja to zrobię — oznajmił Barak i dobył miecza. — Jeśli spotkają nas kłopoty, to jestem najlepiej uzbrojony, by sobie z nimi poradzić.
— Pójdę obok, Baraku — dodał Durnik, ważąc w dłoni ciężką, drewnianą pałkę.
Barak kiwnął głową, a oczy błysnęły mu ponuro. Wyprowadził konia przez bramę.
Ruszając za Durnikiem, Garion zatrzymał się na moment przy stercie drewna i wybrał sobie solidny, dębowy kij. Jego ciężar dodawał odwagi, gdy machnął kilka razy, by sprawdzić, jak leży w ręku. Potem zauważył, że ciocia Pol przygląda mu się uważnie, więc bez dalszej zwłoki ruszył naprzód.
Mijali wąskie, ciemne uliczki. Śnieg padał gęściej, a płatki sunęły jakby leniwie przez nieruchome powietrze. Konie, trochę przestraszone śniegiem, były płochliwe i starały się iść możliwie blisko ludzi.
Atak nastąpił niespodziewanie i szybko. Nagle zatupotały nogi i głośno brzęknęła stal, gdy Barak odbił mieczem pierwszy cios.
Garion widział tylko ciemne sylwetki zarysowane na tle opadających płatków śniegu. I wtedy, jak dawniej, gdy w udawanej walce powalił swego przyjaciela Rundoriga, zadzwoniło mu w uszach, krew zawrzała w żyłach i skoczył do boju, nie zważając na krzyk cioci Pol.
Ktoś trafił go w ramię. Garion odwrócił się błyskawicznie i uderzył kijem. Nagrodą był stłumiony jęk. Uderzył znowu, a potem jeszcze raz, atakując te części ciała wroga, o których instynkt mówił, że są najbardziej czułe.
Główna walka wrzała jednak wokół Baraka i Durnika. Szczęk miecza i głuche uderzenia pałki odbijały się echem w wąskiej uliczce, przy akompaniamencie jęków napastników.
— Tam jest chłopak! — huknął z tyłu jakiś głos. Garion obejrzał się. Dwóch ludzi biegło w jego stronę, jeden z mieczem, drugi z groźnie zakrzywionym nożem. Uniósł kij, choć wiedział, że nie ma szans. Wtedy nagle stanął przed nim Silk. Drobny mężczyzna wyskoczył z cienia wprost pod nogi atakujących i cała trójka runęła na ziemię w plątaninie rąk i nóg. Silk przetoczył się jak kot, poderwał na nogi, odwrócił i kopnął jednego z leżących tuż poniżej ucha. Mężczyzna, opadł w drgawkach na bruk. Drugi odczołgał się kawałek i zaczął wstawać, gdy obie pięty Silka trafiły go w twarz — Drasanin o szczurzej twarzy podskoczył, wykręcił się w powietrzu i uderzył z obu nóg. Potem spojrzał na Gariona niemal obojętnie.
— Nic ci się nie stało? — zapytał.
— Nie — odparł chłopiec. — Świetnie sobie radzisz.
— Jestem akrobatą. Prosta sprawa, kiedy wiesz, jak to robić.
— Uciekają — zauważył Garion.
Silk obejrzał się, lecz dwaj pobici podpierając się wzajemnie znikali już w mrocznej alejce.
Barak krzyknął tryumfalnie i Garion spostrzegł, że reszta napastników rzuca się do ucieczki.
Na końcu uliczki, w przesłanianym płatkami śniegu świetle padającym z małego okienka, stał Brill. Szalał z wściekłości.
— Tchórze! — krzyczał do swoich najemników. — Tchórze!
Barak ruszył ku niemu i Brill także odwrócił się i uciekł pędem.
— Nic ci się nie stało, ciociu Pol? — spytał Garion podchodząc do opiekunki.
— Oczywiście, że nie — burknęła. — I nie rób tego więcej, młody człowieku. Zostaw uliczne bójki tym, którzy lepiej się do nich nadają.
— Przecież nic mi nie groziło — zaprotestował. — Miałem kij.
— Nie kłóć się ze mną — odparła. — Nie po to męczyłam się z twoim wychowaniem, żebyś skończył jako trup w rynsztoku.
— Wszyscy zdrowi? — spytał niespokojnie Durnik.
— To oczywiste — rzuciła z irytacją. — Może lepiej pomógłbyś Staremu Wilkowi przy koniach.
— Natychmiast, pani Pol — zgodził się pokornie Durnik.
— Doskonała zabawa — Barak podszedł bliżej, ocierając miecz. — Niewiele krwi, ale spora satysfakcja.
— Jestem zachwycona, że tak uważasz — odparła kwaśno ciocia Pol. — Osobiście nie przepadam za takimi spotkaniami. Zostawili kogoś?
— Niestety, pani — zaprzeczył Barak. — Za ciasno na dobry zamach, a bruk zbyt śliski, by stanąć pewnie. Paru jednak solidnie naznaczyłem. Złamaliśmy parę kości i wgnietliśmy kilka łbów. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, lepsi byli w ucieczce niż w walce.
Silk wynurzył się z ciemnej alejki, gdzie ścigał dwóch mężczyzn, którzy próbowali atakować Gariona. Oczy mu błyszczały i uśmiechał się złowrogo.
— Orzeźwiające przeżycie — stwierdził i roześmiał się bez wyraźnego powodu.
Wilk z Durnikiem uspokoili jakoś rozszalałe konie i podprowadzili je do Gariona i pozostałych.
— Nikt nie jest ranny? — chciał wiedzieć Wilk.
— Wszyscy cali — zahuczał Barak. — To zajście nie było warte dobywania miecza.
Myśli Gariona krążyły gorączkowo. W podnieceniu przemówił nie pomyślawszy, że mądrzej byłoby najpierw zastanowić się nad całą sprawą.
— Skąd Brill wiedział, że będziemy w Muros?
Silk spojrzał na niego uważnie i zmrużył oczy.
— Może jechał za nami z Winoldu — zasugerował.
— Przecież zatrzymaliśmy się i obserwowaliśmy drogę — zauważył Garion, — Nie ruszył za nami, kiedy wyjeżdżaliśmy, a potem cały czas pilnowaliśmy, co się dzieje z tyłu.
Silk zmarszczył czoło.
— Mów dalej, chłopcze — powiedział.
— Myślę, że on wiedział, gdzie jedziemy — wyrzucił Garion, walcząc z dziwnym pragnieniem, by nie wspominać o tym, co teraz widział wyraźnie.
— Co jeszcze? — spytał Wilk.
— Ktoś mu powiedział — odparł Garion. — Ktoś, kto miał pewność, że zmierzamy właśnie tutaj.
— Mingan wiedział — wtrącił Silk. — Ale Mingan jest kupcem i nie rozmawiałby o interesach z kimś takim, jak Brill.
— Ale ten Murgo, Asharak, też był w kantorze Mingana, kiedy Mingan nas wynajął. — Niechęć do mówienia stała się tak silna, że Garionowi sztywniał język.
— Czemu miałby się nami interesować? — wzruszył ramionami Silk. — Przecież nie wiedział, kim jesteśmy.
— A jeśli wiedział? — spytał z wysiłkiem Garion. — Jeśli nie był zwyczajnym Murgiem, ale tym innym... jak tamten z grupy, która nas minęła parę dni po wyjeździe z Darine?
— Grolim? — oczy Silka rozszerzyły się w zdumieniu. — Tak, gdyby Asharak był Grolimem, pewnie by wiedział, kim jesteśmy i co robimy.
— A jeśli ten Grolim, który nas wtedy wyprzedził, to właśnie Asharak? — chłopiec mówił z trudem. — Może naprawdę wcale nas nie szukał, tylko jechał na południe, żeby spotkać Brilla i wysłać go tutaj?
Silk spojrzał na Gariona w skupieniu.
— Doskonale — stwierdził cichym głosem. — Bardzo, ale to bardzo dobrze. Moje gratulacje, pani Pol. To naprawdę wyjątkowy chłopak.
— Jak wyglądał ten Asharak? — spytał szybko Wilk.
— Jak Murgo — wzruszył ramionami Silk. — Powiedział, że jest z Rak Goska. Wziąłem go za zwykłego szpiega podróżującego w sprawie, która nas nie dotyczy. Chyba mózg mi wtedy zasnął.
— To się zdarza w kontaktach z Grolimami — pocieszył go Wilk.
— Ktoś nas obserwuje — poinformował cichym głosem Durnik. — Z tego okna u góry.
Garion podniósł głowę. Dostrzegł w oknie na drugim piętrze ciemną, obrysowaną przyćmionym światłem sylwetkę. I ta postać wydała mu się niepokojąco znajoma.
Pan Wilk nie ruszył się, lecz jego twarz przybrała nieobecny wyraz — jakby spoglądał do wnętrza lub szukał czegoś w myślach. Po chwili wyprostował się i oczy mu błysnęły. Spojrzał na kształty w oknie.
— Grolim — oznajmił krótko.
— A może martwy Grolim — rzucił Silk. Sięgnął pod tunikę i wydobył długi, ostry jak igła sztylet. Odstąpił na dwa kroki od ściany domu, gdzie znajdowało się okno, i płynnym ruchem znad głowy cisnął sztylet w górę.
Trzasnęło szkło. Z góry dobiegł stłumiony krzyk i światło zgasło. Garion poczuł silne ukłucie w lewym ramieniu.
— Trafiłem — uśmiechnął się Silk.
— Dobry rzut — przyznał z podziwem Barak.
— Człowiek uczy się pewnych rzeczy — odparł skromnie Silk. — Jeśli to Asharak, byłem mu coś winien za to, że mnie oszukał w kantorze Mingana.
— Przynajmniej będzie miał nad czym myśleć — podsumował Wilk. — Teraz przekradanie się przez miasto nie ma sensu. Wiedzą, że tu jesteśmy. Wsiadajmy na konie.
Wspiął się na swego wierzchowca i ruszył stępa na czele grupy.
Opór przed mówieniem zniknął i Garion chciał opowiedzieć wszystkim o Asharaku. W czasie jazdy jednak nie było ku temu okazji.
Kiedy dotarli do granic miasta, pognali konie szybkim kłusem. Śnieg sypał już mocno i biel przyprószyła poorany kopytami grunt w zagrodach dla bydła.
— Będzie zimna noc — zawołał Silk.
— Zawsze możemy wrócić do Muros — odpowiedział Barak. — Jedna czy dwie bójki rozgrzeją ci krew.
Silk zaśmiał się i spiął konia.
Obozowisko Algarów leżało trzy mile na wschód od miasta. Był to spory obszar otoczony palisadą wbitych w ziemię grubych bali. Śnieg padał już tak gęsty, że obóz zdawał się mglisty i niewyraźny. Po obu stronach bramy stały skwierczące pochodnie, a wartę trzymało dwóch groźnie wyglądających wojowników w skórzanych nogawicach, przysypanych śniegiem skórzanych kurtkach i stalowych hełmach w kształcie garnków. W blasku pochodni migotały ostrza lanc.
— Stać — zawołał jeden, mierząc lancą w pana Wilka. — Czego tu szukacie o tej porze?
— Muszę jak najszybciej porozmawiać z waszym przywódcą stada — odparł grzecznie Wilk. — Czy mogę zsiąść?
Strażnicy zamienili kilka słów.
— Tak — zdecydował jeden. — Lecz twoi towarzysze muszą się trochę cofnąć. Ale nie poza krąg światła.
— Algarowie — mruknął pod nosem Silk. — Zawsze podejrzliwi.
Pan Wilk zsiadł z konia i odrzuciwszy kaptur zbliżył się do strażników.
I wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Starszy z wartowników spojrzał na siwe włosy i brodę pana Wilka, a jego oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Szepnął coś swemu koledze, po czym obaj pokłonili się nisko.
— Nie ma na to czasu — rzucił niechętnie starzec. — Prowadźcie mnie do przywódcy stada.
— Jak sobie życzysz, Czcigodny — odpowiedział starszy strażnik i szybko otworzył bramę.
— O co im chodzi? — szepnął Garion do cioci Pol.
— Algarowie są zabobonni — odparła krótko. — Nie zadawaj tylu pytań.
Czekali, a płatki śniegu osiadały na ich ubraniach i topniały na końskich grzbietach. Po półgodzinie brama otworzyła się znowu. Dwudziestu konnych Algarów, groźnie wyglądających w nabijanych nitami skórzanych kamizelach i stalowych hełmach, wyprowadziło sześć osiodłanych wierzchowców.
Za nimi szedł pan Wilk w towarzystwie wysokiego mężczyzny, o głowie gładko ogolonej, z wyjątkiem jednego kosmyka włosów na czubku.
— Twoja wizyta, Czcigodny, jest zaszczytem dla mego obozu — mówił wysoki mężczyzna. — Życzę ci szybkiej podróży.
— Nie martwię się o to, gdy mam pod sobą rumaka Algarów — odparł Wilk.
— Moi jeźdźcy poprowadzą was drogą, którą dobrze znają. Za kilka godzin będziecie już daleko od Muros. Przez pewien czas pozostaną tam, by się upewnić, że nikt was nie śledzi.
— Nie mam słów, by wyrazić swą wdzięczność, szlachetny przywódco stada — Wilk skłonił się nisko.
— To ja jestem wdzięczny, że miałem okazję oddać ci przysługę — przywódca stada także zgiął się w ukłonie.
W ciągu minuty siedzieli już na nowych wierzchowcach. Połowa oddziału Algarów zajęła pozycje na czele, druga połowa zamykała tyły. Zawrócili na zachód i zniknęli w mroku śnieżnej nocy.
Ciemność bladła stopniowo, niemal niedostrzegalnie. W padającym bez przerwy śniegu trudno było dostrzec nadejście świtu. Konie, jakby nie znały zmęczenia, pędziły w coraz mocniejszym blasku, a gruba do pęcin warstwa śniegu tłumiła stukot podków na szerokiej nawierzchni Wielkiego Traktu Północnego. Garion obejrzał się; ślady ich przejazdu na samej szarej granicy pola widzenia zaczynał wypełniać biały puch.
Kiedy było już całkiem widno, pan Wilk ściągnął cugle i buchający parą wierzchowiec szedł dalej stępa.
— Daleko ujechaliśmy? — spytał Silka starzec.
Mężczyzna o twarzy łasicy, zajęty wytrzepywaniem śniegu z fałd płaszcza, rozejrzał się uważnie wypatrując jakiegoś znaku wśród mglistej zasłony białych płatków.
— Dziesięć mil — oświadczył w końcu. — Może trochę więcej.
— Paskudny sposób podróżowania — mruknął Barak. Skrzywił się, zmieniając pozycję w siodle.
— Pomyśl, jak się czuje twój koń — uśmiechnął się Silk.
— Jak daleko jest do Camaaru? — spytała ciocia Pol.
— Z Muros czterdzieści mil.
— Musimy poszukać schronienia — stwierdziła. — Nie można galopować czterdziestu mil bez odpoczynku, choćby nie wiem kto nas ścigał.
— Nie sądzę, byśmy musieli się teraz martwić pościgiem — zauważył Wilk. — Algarowie zatrzymają Brilla i jego zbirów, a nawet Asharaka, jeśli spróbuje nas gonić.
— Przynajmniej do tego mogą się przydać Algarowie — oświadczył sucho Silk.
— Jeśli mnie pamięć nie myli, jakieś pięć mil stąd na zachód powinien być imperialny zajazd — powiedział Wilk. — Powinniśmy tam dotrzeć przed południem.
— Pozwolą nam się zatrzymać? — spytał z powątpiewaniem Durnik. — O ile wiem, Tolnedranie raczej nie słyną z gościnności.
— Tolnedranie sprzedają wszystko, byle za odpowiednią cenę — wyjaśnił Silk. — Zajazd to dobre miejsce na odpoczynek. Nawet jeśli Brill i Asharak ominą Algarów i nas tam znajdą, legioniści nie pozwolą na żadne głupstwa w obrębie swoich murów.
— Dlaczego w Sendarii stacjonują tolnedrańscy żołnierze? — zdziwił się Garion w przypływie patriotycznych uczuć.
— Gdzie są szerokie trakty, tam znajdziesz legiony — odparł Silk. — Tolnedranie są jeszcze lepsi w podpisywaniu paktów niż w oszukiwaniu na wadze swoich klientów.
— Jesteś niekonsekwentny, Silku — parsknął pan Wilk. — Ich szlaki ci nie przeszkadzają, ale nie lubisz legionistów. Nie możesz mieć jednego bez drugiego.
— Nigdy nie twierdziłem, że jestem konsekwentny — odparł niedbale spiczastonosy mężczyzna. — Ruszajmy lepiej, jeśli mamy przed południem dotrzeć do wątpliwych wygód imperialnego zajazdu. Nie chcę odbierać Jego Imperialnej Wysokości szansy obrobienia moich kieszeni.
— Słusznie — zgodził się Wilk. — Jedźmy.
Wbił pięty w boki algarskiego rumaka, który już zaczynał tańczyć pod nim niecierpliwie.
Zajazd, do którego dojechali w pełnym świetle mroźnego południa, okazał się ciągiem solidnych budynków otoczonych jeszcze solidniejszym murem. Stacjonujący tu legioniści w niczym nie przypominali oślizłych tolnedrańskich kupców, których Garion spotykał do tej pory. Ci zawodowi żołnierze o ogorzałych, zdecydowanych twarzach, w wypolerowanych zbrojach i hełmach z pióropuszami, nosili się dumnie, a nawet arogancko wiedząc, że stoi za nimi potęga Tolnedry.
Posiłki w jadalni były proste i zdrowe, ale potwornie drogie; niewielkie izby sypialne, pedantycznie czyste, z twardymi, wąskimi łóżkami i grubymi wełnianymi kocami, także nietanie. Porządna stajnia również solidnie naruszyła sakiewkę pana Wilka. Garion zastanawiał się, ile też kosztuje ich pobyt w imperialnym zajeździe, ale starzec płacił za wszystko z absolutną obojętnością, jakby owa sakiewka nie miała dna.
— Odpoczniemy tutaj do jutra — oznajmił, gdy skończyli jedzenie. — Może śnieg wypada się do rana. Nie podoba mi się ta ślepa jazda przez śnieżycę. W taką pogodę zbyt wiele rzeczy może się ukryć na naszej drodze.
Nieprzytomny ze zmęczenia Garion przyjął te słowa z wdzięcznością. Drzemał za stołem. Pozostali rozmawiali cicho, on jednak nie potrafił nawet słuchać, o czym mówią.
— Garionie — spytała go wreszcie ciocia Pol. — Dlaczego nie idziesz do łóżka?
— Nic mi nie jest, ciociu — odparł rozbudzony, urażony na nowo tym, że traktuje się go jak dziecko.
— Już, Garionie — powiedziała tym doprowadzającym do wściekłości tonem, który tak dobrze znał. Miał wrażenie, że przez całe życie powtarza mu tylko: „Już, Garionie”. Wiedział jednak, że lepiej się z nią nie spierać.
Wstał i ze zdziwieniem stwierdził, że drżą pod nim nogi. Ciocia Pol podniosła się także i wyprowadziła go z jadalni.
— Sam trafię — zaprotestował.
— Oczywiście. A teraz chodź.
Kiedy wczołgał się już do łóżka w swojej izdebce, otuliła go starannie kocem aż po szyję.
— Nie odkrywaj się. Nie chcę, żebyś złapał przeziębienie. Położyła mu na czole chłodną dłoń — jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem.
— Ciociu Pol — mruknął sennie.
— Tak, Garionie?
— Kim byli moi rodzice? To znaczy, jak się nazywali? Spojrzała na niego z powagą.
— Porozmawiamy o tym kiedy indziej.
— Chcę wiedzieć — upierał się chłopiec.
— Dobrze. Twój ojciec miał na imię Geran, a matka Ildera.
Garion zastanowił się chwilę.
— To nie są sendarskie imiona.
— Nie są — zgodziła się ciocia Pol.
— A dlaczego?
— To bardzo długa historia. Jesteś zbyt zmęczony, by słuchać jej akurat teraz.
Pod wpływem nagłego impulsu wyciągnął rękę i dotknął znamieniem na dłoni białego pasemka jej włosów. Jak poprzednim razem, ten mrowiący kontakt jakby otwierał okno w jego umyśle. Tym razem jednak zobaczył przez nie coś o wiele bardziej poważnego. Był tam gniew, wściekłość i jedna twarz — dziwnie podobna do twarzy pana Wilka, a przecież inna. Cała szalejąca furia skierowana była przeciw tej twarzy.
Ciocia Pol cofnęła głowę.
— Prosiłam, żebyś tego nie robił, Garionie — powiedziała rzeczowo. — Nie jesteś jeszcze gotowy.
— Kiedyś musisz mi powiedzieć, co to znaczy.
— Może — zgodziła się. — Ale nie teraz. Zamknij oczy i śpij.
Wtedy, jakby to polecenie osłabiło jakoś jego wolej w jednej chwili zapadł w głęboki, spokojny sen.
Następnego ranka śnieg przestał padać. Świat za murami imperialnego zajazdu okrywał gruby, monotonnie biały płaszcz a powietrze wydawało się przesycone rodzajem wilgotnej zawiesiny, która była niemal — chociaż nie całkiem — mgłą.
— O, mglista Sendario — rzucił ironicznie Silk przy śniadaniu. — Dziwię się czasem, że całe królestwo nie zardzewieje ze szczętem.
Jechali cały dzień szybkim, pochłaniającym dystans kłusem, wieczorem zaś natrafili na kolejny imperialny zajazd, niemal identyczny jak ten, który opuścili rano. Były tak podobne, że Garion miał wrażenie, iż po całym dniu jazdy wrócili tylko do punktu startu. Gdy odprowadzali konie do stajni, podzielił się swoją opinią z Silkiem.
— Tolnedranie są bardzo konsekwentni — odparł Silk. — Wszystkie ich zajazdy są dokładnie takie same. Te same zabudowania znajdziesz w Drasni, Algarii, Arendii i wszędzie, gdzie biegną ich trakty. Ten brak wyobraźni to ich jedyna słabość.
— Czy nie nudzą się robieniem ciągle tego samego?
— Chyba w ten sposób czują się pewniej — parsknął Silk. — Chodź, poszukamy jakiejś kolacji.
Na drugi dzień sypało znowu, ale koło południa Garion wyczul zapach inny niż ta lekka woń, jaką śnieg zdawał się emanować. Jak wtedy, gdy zbliżali się do Darine, pochwycił aromat morza i wiedział, że ich podróż dobiega końca.
Camaar, największe miasto Sendarii i wielki port północnych mórz, od niepamiętnych czasów rozciągał się szeroko wokół ujścia rzeki Wielki Camaar. Stanowił naturalne zachodnie zakończenie Wielkiego Traktu Północnego, biegnącego do Boktoru w Drasni, i równie naturalne zakończenie północne Wielkiego Traktu Zachodniego, który sięgał przez Arendię aż do Tolnedry i stolicy imperium, Tol Honeth. Twierdzenie, że wszystkie drogi kończą się w Camaarze, nie było przesadnie dalekie od prawdy.
Chłodnym późnym popołudniem zjeżdżali z płaskiego wzniesienia ku miastu. W pewnej odległości od bramy ciocia Pol zatrzymała się.
— Ponieważ nie udajemy już włóczęgów — oświadczyła — nie widzę potrzeby zatrzymywania się ciągle w podejrzanych gospodach.
— Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym — przyznał pan Wilk.
— A ja tak — stwierdziła. — Mam już dość przydrożnych zajazdów i brudnych wiejskich oberży. Potrzebuję kąpieli, czystego łóżka i porządnego jedzenia. Jeśli nie macie nic przeciw temu, tym razem sama znajdę dla nas nocleg.
— Oczywiście, Pol — zgodził się potulnie pan Wilk. — Jak sobie życzysz.
— Doskonale — odparła i ruszyła ku bramie miasta. Pozostali jechali za nią.
— Jakie sprawy macie w Camaarze? — spytał niezbyt uprzejmie jeden ze strażników w futrzanych pelerynach.
Ciocia Pol zrzuciła z głowy kaptur i spojrzała na niego kamiennym wzrokiem.
— Jestem księżną Erat — oznajmiła dumnie. — Tamci to mój orszak, a moje sprawy w Camaarze nikogo nie powinny obchodzić.
Strażnik zamrugał oczami i skłonił się z szacunkiem.
— Proszę o wybaczenie, wasza miłość. Nie chciałem być nieuprzejmy.
— Doprawdy? — spytała ciocia Pol lodowatym tonem, wciąż spoglądając groźnie.
— Nie poznałem waszej miłości — bełkotał nieszczęsny wojak, kuląc się pod jej dumnym spojrzeniem. — Czy mógłbym w czymś pomóc?
— Nie sądzę — ciocia Pol zmierzyła go wzrokiem. — Jaki jest najlepszy zajazd w Camaarze?
— To chyba „Pod Lwem”, pani.
— I...? — spytała niecierpliwie.
— I co, pani? — zmieszał się strażnik.
— Jak do niego trafić? — wyjaśniła. — Nie stój z otwartą gębą, jak głupek, tylko mów.
— To za komorami celnymi — odparł strażnik, czerwieniąc się lekko. — Pojedziesz, pani, tą ulicą aż do Placu Celnego. Tam już każdy wskaże ci drogę.
Ciocia Pol naciągnęła z powrotem kaptur.
— Dajcie mu coś — rzuciła przez ramię i wjechała do miasta nie oglądając się za siebie.
— Dzięki — powiedział strażnik, gdy Wilk pochylił się i wręczył mu miedziaka. — Muszę przyznać, że nigdy dotąd nie słyszałem o księżnej Erat.
— Szczęśliwy z ciebie człowiek — westchnął Wilk.
— Jest bardzo piękna — dodał z podziwem tamten.
— A temperament odpowiada jej urodzie.
— Dostrzegłem to.
— Zauważyliśmy twoją spostrzegawczość — rzucił kpiąco Silk.
Popędzili konie i dogonili ciocię Pol.
— Księżna Erat? — spytał Silk z lekkim zdziwieniem.
— Zirytowały mnie maniery tego człowieka — odparła dumnie. — Mam już dość okazywania pokory obcym.
Na Placu Celnym Silk zatrzymał jakiegoś kupca, brnącego z pośpiechem po zasypanym śniegiem chodniku.
— Hej, ty — rzucił możliwie obraźliwym tonem, zajeżdżając handlarzowi drogę. — Moja pani, księżna Erat, szuka zajazdu zwanego „Pod Lwem”. Bądź tak dobry i wskaż nam drogę.
Kupiec zamrugał oczami i zaczerwienił się urażony.
— Tą ulicą — odparł krótko, wskazując palcem. — Spory kawałek. Będzie po lewej stronie. Nad wejściem wisi szyld z lwem.
Silk parsknął pogardliwie, cisnął kilka monet w śnieg u stóp zatrzymanego i dumnie zawrócił konia. Garion zauważył, że kupiec był wściekły, ale schylił się, by poszukać w śniegu pieniędzy.
— Nie sądzę, by któryś z tych ludzi szybko o nas zapomniał — mruknął kwaśno Wilk, gdy odjechali na bezpieczną odległość.
— Zapamiętają przejazd aroganckiej arystokratki — odparł Silk. — Przebranie równie dobre jak każde inne.
Kiedy dotarli do zajazdu, ciocia Pol zażądała nie zwyczajnych sypialni, ale całego apartamentu.
— Mój szambelan ci zapłaci — oświadczyła oberżyście, wskazując pana Wilka. — Nasze juczne konie i reszta służby zostały trochę z tyłu, będę więc potrzebowała krawcowej i pokojówki. Dopilnuj tego.
Odwróciła się i wyniośle zaczęła wchodzić długimi schodami. Przed nią szedł posługacz wskazując drogę.
— Księżna ma bardzo stanowczy charakter — odezwał się niepewnie oberżysta, gdy Wilk odliczał pieniądze.
— To prawda — przyznał starzec. — Przekonałem się, że sprzeciw wobec jej życzeń nie jest rzeczą rozsądną.
— Wykorzystam twe doświadczenie — zapewnił oberżysta. — Moja córka będzie odpowiednia. Poślę ją, by służyła jej wysokości za pokojówkę.
— Wielkie dzięki, przyjacielu — wtrącił Silk. — Nasza pani staje się bardzo nerwowa, gdy musi czekać na to, czego zażąda. Zwykle to my najbardziej cierpimy wskutek jej niezadowolenia.
Rzędem ruszyli do apartamentu cioci Pol. Garion nie widział jeszcze pokoju udekorowanego tak bogato, jak tutejszy salon. Ściany zawieszono gobelinami, tkanymi w niezwykłe wzory. Mnóstwo świec, prawdziwych woskowych świec, a nie kopcących łojówek, lśniło w ściennych lichtarzach i w masywnym kandelabrze stojącym na wypolerowanym stole. Solidny, ciepły ogień tańczył wesoło w kominku, a wielki dywan z oryginalnym deseniem pokrywał podłogę.
Ciocia Pol stała przy palenisku i grzała zmarznięte dłonie.
— Czy to nie lepsze, niż jakaś rozpadająca się karczma na nabrzeżu, cuchnąca rybą i nie mytymi marynarzami? — zapytała.
— Jeśli księżna Erat wybaczy mi śmiałość — odparł nieco zgryźliwie Wilk — to trudno w taki sposób nie zwrócić na siebie uwagi. W dodatku koszt naszego pobytu wykarmiłby cały legion przez tydzień.
— Dziecinniejesz na starość i robisz się skąpy, Stary Wilku — stwierdziła. — Kapryśna arystokratka nie wzbudza podejrzeń, natomiast twoje wozy nie przeszkodziły temu obrzydliwemu Brillowi. To przebranie gwarantuje przynajmniej pewne wygody i pozwala na szybszą podróż.
— Mam tylko nadzieję, że nie będziemy tego żałować — mruknął Wilk.
— Przestań burczeć, staruszku — powiedziała.
— Rób jak chcesz, Pol — westchnął.
— Właśnie mam zamiar.
— A co my mamy robić, pani Pol? — spytał z wahaniem Durnik. Jej wyniosłe maniery wyraźnie go deprymowały. — Nie wiem, jak zachowuje się szlachta.
— To całkiem proste, Durniku — zmierzyła go wzrokiem, oceniając prostą, budzącą zaufanie twarz, jego spokój i umiejętności. — Co powiesz na funkcję koniuszego księżnej Erat? I opiekuna jej stajni?
— Wspaniałe tytuły dla zajęcia, które wykonuję przez całe życie — uśmiechnął się z zakłopotaniem Durnik. — Praca nie sprawi kłopotów, ale tytuły mogą z czasem zaciążyć.
— Świetnie sobie poradzisz — uspokoił go Silk. — Twoja uczciwa twarz skłania ludzi do wiary we wszystko, co im powiesz. Gdybym to ja miał taką, mógłbym ukraść pół świata.
Spojrzał na ciocię Pol.
— Jaką rolę przewidziałaś dla mnie, pani?
— Będziesz moim poborcą — postanowiła. — Złodziejstwo kojarzone zwykle z tym stanowiskiem, powinno ci odpowiadać.
Silk skłonił się z ironią.
— A ja? — Barak śmiał się otwarcie.
— Mój rycerz. Nie sądzę, by ktoś uwierzył, że jesteś baletmistrzem. Po prostu bądź w pobliżu i wyglądaj groźnie.
— A co ze mną, ciociu Pol? — chciał wiedzieć Garion. — Co ja mam robić?
— Możesz być moim paziem.
— A co robi paź?
— Będziesz mi nosił różne rzeczy.
— Zawsze to robiłem. Czy teraz tak się to nazywa?
— Nie bądź impertynencki. Masz także otwierać drzwi i anonsować gości. A kiedy ogarnie mnie melancholia, możesz mi zaśpiewać.
— Śpiewać? — zapytał ze zdumieniem. — Ja?
— Taki jest zwyczaj.
— Nie każesz mi tego robić, ciociu Pol, prawda?
— Wasza miłość — poprawiła.
— Nie będziesz czuła miłości, jeśli posłuchasz mojego śpiewu — uprzedził. — Nie mam najlepszego głosu.
— Świetnie sobie poradzisz, kochanie.
— A ja otrzymałem już funkcję szambelana waszej wysokości — dodał Wilk.
— Mojego głównego rządcy — sprostowała. — Zarządzającego moimi włościami. I opiekuna mojej kiesy.
— Coś mi mówiło, że będzie to częścią moich zadań.
Ktoś delikatnie zastukał w drzwi.
— Zobacz, kto to, Garionie — poleciła ciocia Pol.
Na korytarzu czekała młoda dziewczyna o jasnobrązowych włosach, ubrana w ciemną sukienkę, wykrochmalony fartuszek i trochę za duży czepek. Miała bardzo duże piwne oczy, które lękliwie wpatrywały się w Gariona.
— Słucham? — zapytał.
— Przysłano mnie, bym usługiwała księżnej — wyjaśniła cichym głosem.
— Przybyła pokojówka, wasza miłość — zaanonsował Garion.
— To doskonale — ucieszyła się ciocia Pol. — Wejdź, dziecko.
Dziewczyna przekroczyła próg.
— Jaka śliczna buzia — zauważyła ciocia Pol.
— Dziękuję, wasza wysokość — dziewczyna dygnęła i zarumieniła się skromnie.
— A jak masz na imię?
— Wołają mnie Donia, pani.
— Piękne imię. A teraz przejdźmy do poważniejszych spraw. Czy jest tutaj łaźnia?
Następnego ranka wciąż padało. Śnieg grubą warstwą pokrywał dachy budynków i wąskie uliczki miasta.
— Zbliżamy się chyba do końca naszych poszukiwań — mruknął Wilk, wyglądając w skupieniu przez nierówną szybę okna w pokoju z gobelinami.
— Nie przypuszczam, by ten, którego ścigamy, zatrzymał się w Camaarze na dłużej — zauważył Silk.
— Mało prawdopodobne — przyznał Wilk. — Ale gdy trafimy na jego ślad, będziemy mogli ruszyć o wiele szybciej. Chodźmy do miasta. Sprawdzimy, czy mam rację.
Po ich wyjściu, Garion porozmawiał chwilę z Donią, która była mniej więcej w jego wieku. Choć nie dorównywała urodą Zubrette, chłopiec uznał jej delikatny głos i wielkie piwne oczy za niezwykle atrakcyjne. Sprawy między nimi układały się jak najlepiej aż do przyjścia krawcowej — Donia była niezbędna w komnacie, gdzie księżna Erat przymierzała swe nowe suknie.
Ponieważ Durnik wyraźnie czuł się nieswojo w bogatym otoczeniu pokoju, po śniadaniu poszedł do stajni i Garionowi pozostało towarzystwo olbrzymiego Baraka, który niewielkim kamieniem cierpliwie polerował szczerbę w ostrzu miecza — pamiątkę z potyczki w Muros. Chłopiec nie czuł się zbyt pewnie przy tym potężnym, rudobrodym mężczyźnie. Barak rzadko zabierał głos, a wokół niego zdawała się unosić aura groźby. Dlatego Garion spędził ranek oglądając gobeliny na ścianach salonu. Przedstawiono na nich rycerzy w pełnej zbroi, zamki na szczytach wzgórz i dziwnie kanciaste damy, zadumane w ogrodach.
— Arendzkie — zabrzmiał tuż za jego plecami głos Baraka. Olbrzym poruszał się tak cicho, że Garion go nie usłyszał.
— Skąd wiesz? — spytał uprzejmie.
— Arendowie gustują w gobelinach — oświadczył Barak. — Tkaniem takich obrazów zajmują się kobiety, kiedy mężczyźni wyruszają wgniatać sobie zbroje.
— Czy naprawdę to noszą? — Garion wskazał ciężkozbrojnego rycerza, przedstawionego na gobelinie.
— Tak — zaśmiał się Barak. — I jeszcze więcej. Nawet ich konie mają zbroje. Niemądry sposób walki.
Chłopiec przesunął czubkiem stopy po dywanie.
— Czy to też arendzkie?
— Malloreańskie — pokręcił głową mężczyzna.
— Jak tu trafił z Mallorei? Słyszałem, że to strasznie daleko, na drugim końcu świata.
— Kawał drogi — zgodził się Barak. — Ale kupiec pojedzie dwa razy dalej, byle osiągnąć zysk. Takie przedmioty transportuje się zwykle Północnym Szlakiem Karawan, z Gar og Nadrak do Boktoru. Bogacze wysoko cenią malloreańskie dywany. Osobiście nie przepadam za nimi, bo nie lubię niczego, co ma związek z Angarakami.
— Ilu jest właściwie Angaraków? — zainteresował się Garion. — Widziałem Thullów i Murgów, słyszałem opowieści o Vo Mimbre i w ogóle, ale tak naprawdę niewiele o nich wiem.
— Jest pięć plemion — Barak usiadł i na powrót zajął się polerowaniem. — Murgowie, Thullowie, Nadrakowie, Malloreanie i, oczywiście, Grolimowie. Zamieszkują cztery królestwa wschodu: Malloreę, Gar og Nadrak, Mishrak ac Thull i Cthol Murgos.
— A gdzie mieszkają Grolimowie?
— W żadnym konkretnym miejscu — odparł ponuro Barak. — Grolimowie to kapłani Toraka Jednookiego. Można ich spotkać wszędzie na ziemiach Angaraków. To oni składają ofiary Torakowi. Noże Grolimów przelały więcej krwi Angaraków niż tuzin bitew pod Vo Mimbre.
Garion zadrżał.
— Dlaczego Torakowi sprawia taką przyjemność wyrzynanie własnego ludu?
— Któż może wiedzieć — Barak wzruszył ramionami. — To niezwykły, zły Bóg. Niektórzy wierzą, że popadł w obłęd, gdy użył Klejnotu Aldura, by podzielić świat. Klejnot odpłacił mu, wypalając lewe oko i spopielając rękę.
— Jak można podzielić świat? Nigdy nie rozumiałem tej części opowieści.
— Moc Klejnotu Aldura potrafi dokonać wszystkiego. Gdy Torak wzniósł go nad głowę, jego potęga rozłupała ziemię i napłynęło morze, by zalać ląd. To bardzo stara historia, ale sądzę, że chyba prawdziwa.
— A gdzie jest teraz Klejnot Aldura? — spytał nagle Garion.
Barak spojrzał na niego lodowato błękitnymi oczami. Milczał.
— Wiesz, co myślę? — powiedział tknięty nagłym impulsem chłopiec. — Że to właśnie Klejnot Aldura skradziono. Że to Klejnotu szuka pan Wilk.
— A ja sadzę, że lepiej będzie, jeśli przestaniesz myśleć o tej sprawie — ostrzegł Barak.
— Ale ja chcę wiedzieć — zaprotestował Garion. Ciekawość nie pozwalała mu zrezygnować, mimo słów Baraka i ostrzegawczego głosu w mózgu. — Wszyscy traktują mnie tu jak głupie dziecko. Wlokę się tylko z tyłu i nie mam pojęcia, co właściwie robimy. Kim jest naprawdę pan Wilk? Dlaczego Algarowie tak się zachowywali, kiedy go zobaczyli? Jak może podążać za czymś, czego nie widzi? Wytłumacz mi to, Baraku. Proszę.
— Nie licz na mnie — zaśmiał się wielkolud. — Gdybym popełnił ten błąd, twoja ciocia Pol wyrwałaby mi brodę po jednym włosku.
— Chyba się jej nie boisz?
— Każdy się jej boi, jeśli ma choć odrobinę rozsądku — Barak wstał i wsunął miecz do pochwy.
— Cioci Pol? — zdziwił się Garion.
— Ty też się jej boisz — zauważył Barak.
— Wcale nie — zaprotestował chłopiec i równocześnie zdał sobie sprawę, że nie jest to do końca prawdą. — No... to nie chodzi o strach. Raczej... — urwał, nie wiedząc, jak to wytłumaczyć.
— No właśnie — stwierdził Barak. — A ja nie jestem głupszy od ciebie. Zadajesz zbyt wiele pytań, na które nie powinienem odpowiadać. Jeśli chcesz się dowiedzieć, spytaj swojej cioci.
— Nic nie powie — odparł smutnie chłopiec. — W ogóle nic mi nie mówi. Nawet o moich rodzicach bardzo niewiele.
— To dziwne — Barak zmarszczył brwi.
— Chyba nie byli Sendarami. Ich imiona nie były sendarskie, a Silk uważa, że ja też nie jestem, a przynajmniej nie wyglądam na Sendara.
Barak przyjrzał mu się z uwagą.
— Nie — orzekł w końcu. — Teraz, kiedy już o tym wspomniałeś, rzeczywiście widzę, że nie. Najbardziej przypominasz Rivanina, ale też niezupełnie.
— Czy ciocia Pol jest Rivanką? Wielkolud lekko zmrużył oczy.
— Dochodzimy chyba do kolejnego pytania, na które nie powinienem odpowiadać.
— I tak się kiedyś dowiem.
— Ale nie dzisiaj. Chodź, przyda mi się trochę gimnastyki. Wyjdziemy na podwórze i nauczę cię, jak używać miecza.
— Mnie? — cała dociekliwość Gariona zniknęła nagle na samą myśl o mieczu.
— Jesteś w odpowiednim wieku, by zacząć naukę. Ta umiejętność może ci się kiedyś przydać.
Późnym popołudniem, gdy ramię Gariona było całe obolałe od wywijania ciężkim mieczem Baraka, a sama idea nauki rycerskiego kunsztu wydawała się o wiele mniej pociągająca, wrócili pan Wilk z Silkiem. Byli przemoczeni po całodziennym brodzeniu w śniegu, lecz oczy starca błyszczały, a twarz wyrażała dziwne podniecenie. Poprowadził wszystkich do salonu.
— Poproś ciotkę, żeby do nas dołączyła — polecił Garionowi, zdejmując ciężki od wilgoci płaszcz. Stanął przy kominku, by się rozgrzać.
Chłopiec wyczuł, że pora nie jest odpowiednia na zadawanie pytań. Podbiegł do lśniących drzwi, za którymi ciocia Pol spędziła cały dzień w towarzystwie krawcowej.
— O co chodzi? — usłyszał jej głos.
— Pan... tego... chciałem powiedzieć, że wrócił twój szambelan, pani — Garion w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ciocia Pol nie jest sama. — Prosi o chwilę rozmowy.
— Zaraz wyjdę.
Zjawiła się po minucie i starannie zamknęła za sobą drzwi.
Garion wstrzymał oddech. Miała na sobie wspaniałą, błękitną suknię z aksamitu i jej wygląd zapierał dech w piersi. Chłopiec patrzył oszołomiony.
— Gdzie on jest? — spytała. — Nie gap się. Garionie. To niegrzecznie.
— Jesteś piękna, ciociu Pol — wybełkotał.
— Tak, skarbie — poklepała go po policzku. — Wiem o tym. Gdzie jest Stary Wilk?
— W pokoju z gobelinami — Garion nadal nie potrafił oderwać od niej oczu.
— Chodźmy więc — z godnością kroczyła krótkim korytarzykiem. Gdy weszli do salonu, wszyscy stali wokół kominka.
— O co chodzi? — zapytała.
Wilk obejrzał się. Oczy wciąż mu błyszczały.
— Znakomity wybór, Pol — orzekł z zachwytem. — Zawsze najlepiej ci było w niebieskim.
— Podoba ci się? — uniosła ramiona i z dziewczęcą niemal radością obróciła się dookoła, by wszyscy mogli ją podziwiać. — Mam nadzieję, że tak staruszku, ponieważ będzie cię to kosztować mnóstwo pieniędzy.
— Byłem tego pewien — roześmiał się Wilk.
Suknia cioci Pol wywarła boleśnie silne wrażenie na Durniku. Biedak dosłownie wytrzeszczył oczy, a jego twarz na przemian bladła i czerwieniała, by wreszcie przybrać wyraz tak beznadziejnego smutku, że Garion wzruszył się do głębi.
Silk i Barak w milczeniu i wyjątkowo zgodnie skłonili się przed ciocia Pol, a jej oczy błysnęły w odpowiedzi na ten hołd.
— Był tutaj — oznajmił już poważnie Wilk.
— Jesteś pewien? — spytała.
— W samych kamieniach wyczuwam wspomnienie jego przejścia.
— Czy przybył morzem?
— Nie. Wysiadł chyba na brzeg w jakiejś ukrytej zatoczce, a dalej ruszył lądem.
— I znowu wsiadł na statek?
— Wątpię. Znam go dobrze. Na morzu nie czuje się najlepiej.
— Poza tym — wtrącił Barak — wystarczyłoby jedno słowo do króla Anhega, a jego tropem ruszyłoby sto okrętów. Nikt na morzu nie zdoła się ukryć przed statkami Chereku, a on o tym wie.
— To prawda — przyznał Wilk. — Woli chyba omijać dziedziny Alornów. Pewnie dlatego nie wyruszył Traktem Północnym przez Algarię i Drasnię. Duch Belara jest ciągle silny w ich królestwach i nawet ten złodziej nie jest tak zuchwały, by ryzykować spotkanie z Bogiem-Niedźwiedziem.
— Pozostaje więc Arendia — stwierdził Silk. — Albo ziemia Ulgosów.
— Raczej Arendia — mruknął Wilk. — Gniew ULa jest jeszcze straszniejszy niż Belara.
— Przepraszam — przerwał Durnik, nie spuszczając wzroku z cioci Pol. — To bardzo powikłane. Nie wiem, kim właściwie jest ten złodziej.
— Przykro mi, dzielny Durniku — odparł Wilk. — Ale nie powinniśmy wymawiać jego imienia. Dysponuje pewnymi siłami, które mogą mu umożliwić śledzenie każdego naszego kroku, jeśli tylko zdradzimy swoją pozycje. A swe imię potrafi usłyszeć nawet na tysiąc mil.
— Czarodziej? — zdumiał się Durnik.
— Nie nazwałbym go w ten sposób. Tego terminu używają ludzie, którzy nie pojmują owej szczególnej sztuki. Nazywam go więc złodziejem, choć jest kilka innych określeń, jakich mógłbym użyć. Są o wiele mniej uprzejme.
— Czy mamy pewność, że zmierza do królestw Angaraków? — Silk zmarszczył brwi. — W takim razie lepiej będzie wsiąść na statek płynący wprost do Tol Honeth i znaleźć jego ślad na Południowym Szlaku Karawan do Cthol Murgos.
— Lepiej trzymać się tropu, skoro już na niego trafiliśmy — pokręcił głową Wilk. — Nie wiemy, co on zamierza. Może zechce zatrzymać skradziony przedmiot dla siebie zamiast oddawać go Grolimom. Może nawet szukać kryjówki w Nyissie.
— Musiałby uzyskać zgodę Salmissry — zauważyła ciocia Pol.
— Nie byłby to pierwszy przypadek, gdy królowa Wężowego Ludu miesza się do spraw, które jej nie dotyczą — przypomniał Wilk.
— Jeśli to prawda — mruknęła ponuro ciocia Pol — chyba nie odmówię sobie przyjemności, by osobiście zająć się tą wężycą. I to w sposób ostateczny.
— W tej chwili trudno cokolwiek przewidywać. Jutro kupimy prowiant i przeprawimy się przez rzekę do Arendii. Tam podejmiemy trop. Przez pewien czas możemy tylko nim podążać. Kiedy już się dowiemy, dokąd zmierza, pomyślimy o innych możliwościach.
Z mrocznego podwórza dobiegł nagle stuk kopyt wielu koni. Barak wyjrzał szybko przez szybę.
— Żołnierze — obwieścił krótko.
— Tutaj? — Silk także podszedł do okna.
— Chyba jeden z królewskich regimentów.
— Nie będą się nami interesować — uznała ciocia Pol.
— Chyba że nie są tymi, za kogo chcą uchodzić — stwierdził Silk. — Nie tak trudno zdobyć te czy inne mundury.
— To nie Murgowie — ocenił Barak. — Poznałbym Murgów.
— Brill też nie jest Murgiem — przypomniał mu Silk.
— Może uda się wam posłuchać, co mówią — wtrącił Wilk.
Barak ostrożnie uchylił okno i wszystkie świece zamigotały w podmuchu lodowatego wiatru. Dowódca oddziału rozmawiał na podwórzu z oberżystą.
— To mężczyzna trochę powyżej średniego wzrostu, z siwymi włosami i szpakowatą, krótką brodą. Być może podróżuje w towarzystwie.
— Jest tutaj taki, panie oficerze — odparł z powątpiewaniem oberżysta. — Ale z pewnością nie jego szukacie. Ten jest głównym rządcą księżnej Erat, która zaszczyciła mój zajazd swą obecnością.
— Księżnej czego? — spytał ostro żołnierz.
— Erat — powtórzył oberżysta. — Szlachetna dama o bardzo stanowczym charakterze.
— Myślę, że chętnie zamieniłbym słówko z jej wysokością — dowódca zeskoczył z siodła.
— Zapytam, czy zechce pana przyjąć.
Barak zamknął okno.
— Porozmawiam z tym natrętnym oficerem — oznajmił.
— Nie — sprzeciwił się Wilk. — Ma zbyt wielu ludzi. A jeśli są tymi, którymi się wydają, to przecież nie wyrządzili nam żadnej krzywdy.
— Są tu tylne schody — zasugerował Silk. — Zanim dojdzie do drzwi, będziemy o trzy ulice stąd.
— A jeśli rozstawił straże wokół gospody? — spytała ciocia Pol. — Co wtedy? Ponieważ chce rozmawiać z księżną Erat, niech księżna Erat się nim zajmie.
— Co planujesz? — spytał Wilk.
— Jeśli gdzieś się schowacie, porozmawiam z nim. Powinnam jakoś odłożyć sprawę do rana. Zanim tu wróci, możemy przepłynąć rzekę i znaleźć się w Arendii.
— Możliwe. Ale ten żołnierz wydaje się bardzo zdecydowanym człowiekiem.
— Radziłam już sobie ze stanowczymi ludźmi.
— Trzeba szybko coś ustalić — odezwał się stojący przy wejściu Silk. — On jest na schodach.
— Spróbujemy twoim sposobem, Pol — orzekł Wilk, otwierając drzwi do sąsiedniego pokoju.
— Garionie — poleciła ciocia Pol. — Będziesz mi towarzyszył. Księżna nie pokazuje się bez służby.
Pozostali szybko wyszli z salonu.
— Co mam robić, ciociu Pol? — szepnął Garion.
— Pamiętaj tylko, że jesteś moim paziem, kochanie — odparła, zajmując miejsce w fotelu na środku pokoju i starannie układając fałdy sukni. — Stań przy mnie i staraj się wyglądać na usłużnego. Resztą zajmę się sama.
— Tak, pani.
Kapitan, czekający pod drzwiami, w które delikatnie zastukał oberżysta, był wysokim, poważnym mężczyzną o przenikliwych szarych oczach. Garion, starając się nadać głosowi urzędowy ton, spytał go o imię, po czym wrócił do cioci Pol.
— Kapitan Brendig pragnie rozmawiać z waszą wysokością — zaanonsował. — Twierdzi, że w bardzo ważnej sprawie.
Ciocia Pol przyglądała mu się przez chwilę, jakby rozważając prośbę.
— No, dobrze — rzekła w końcu. — Wprowadź go.
Oberżysta oddalił się pospiesznie, zaś kapitan Brendig wszedł do pokoju.
— Wasza wysokość — powiedział, składając pełen szacunku ukłon.
— O co chodzi?
— Nie nachodziłbym waszej wysokości, gdyby moja misja nie była pilna — przeprosił Brendig. — Otrzymałem rozkazy od króla osobiście, a ty, pani, wiesz najlepiej, że wszyscy musimy spełniać jego życzenia.
— Sądzę, że dla króla mogę poświęcić kilka minut.
— Król pragnie, byśmy zatrzymali pewnego człowieka. Starszy mężczyzna o siwych włosach i szpakowatej brodzie. Poinformowano mnie, że ktoś taki znajduje się w twym orszaku.
— Czy to przestępca?
— Król tego nie powiedział, wasza miłość. Nakazał mi tylko, by pochwycić tego człowieka i odstawić go do pałacu w Sendarze. Wraz ze wszystkimi, którzy mu towarzyszą.
— Rzadko bywam na dworze — stwierdziła ciocia Pol. — Nie sądzę, by jeden z moich sług tak bardzo zainteresował króla.
— Wasza wysokość — zauważył delikatnie Brendig. — Oprócz obowiązków wykonywanych w jednym z królewskich regimentów, mam też zaszczyt być baronetem. Przebywam u dworu przez całe swe życie i muszę wyznać, że nigdy cię tam nie widziałem. Dama o tak oszałamiającej urodzie nieprędko zostałaby zapomniana.
Ciocia Pol lekkim skinięciem podziękowała mu za komplement.
— Powinnam się tego domyślić, baronie Brendig. Twoje maniery nie przystają do prostego żołnierza.
— Co więcej, wasza miłość — mówił dalej oficer — znane mi są wszystkie włości królestwa. Jeśli się nie mylę, okręg Erat jest hrabstwem, zaś hrabia Erat to niski, tęgi mężczyzna, przypadkiem brat mego dziada. W tej części Sendarii nie istniało żadne księstwo od czasów, gdy krajem władali wacuńscy Arendowie.
Ciocia Pol zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
— Pani — rzekł Brendig niemal przepraszająco. — Wacuńscy Arendowie zostali wybici przez swych asturskich krewniaków pod koniec trzeciego tysiąclecia. Od dwóch tysięcy lat nie istnieje żadna wacuńska szlachta.
— Dzięki za wykład historii, panie — powiedziała zimno ciocia Pol.
— Wszystko to jednak nie należy do sprawy — kontynuował Brendig. — Mój władca nakazał mi znaleźć człowieka, o którym mówiłem. Na twój honor, pani, czy znasz tego człowieka?
Pytanie zawisło w powietrzu. Garion, w nagłym przypływie paniki rozumiejąc, że zostali rozpoznani, chciał już wołać Baraka.
Wtedy otworzyły się drzwi i do salonu wkroczył pan Wilk.
— Ta zabawa nie ma sensu — oświadczył. — Jestem tym, którego szukasz. Czego chce ode mnie Fulrach z Sendarii?
Brendig spojrzał na niego bez zdziwienia.
— Jego królewska mość nie uznał za stosowne mi tego wyjawić — odparł. — Nie wątpię, że sam wszystko wytłumaczy, gdy tylko znajdziemy się w pałacu w Sendarze.
— Zatem im szybciej, tym lepiej. Kiedy ruszamy?
— Wyjedziemy zaraz po śniadaniu — oznajmił Brendig. — Przyjmę twoje słowo, że nikt nie będzie próbował nocą opuścić zajazdu. Wolałbym nie poniżać księżnej Erat zamknięciem w miejscowych koszarach. Jak mi wiadomo, tamtejsze cele są nadzwyczaj niewygodne.
— Masz moje słowo — oświadczył pan Wilk.
— Dzięki — kapitan skłonił się lekko. — Muszę też poinformować, że mam obowiązek ustawienia straży wokół zajazdu. Naturalnie, dla waszego bezpieczeństwa.
— Pańska uprzejmość jest doprawdy zniewalająca — wtrąciła sucho ciocia Pol.
— Uniżony sługa, pani — Brendig pokłonił się nisko, odwrócił i wyszedł.
Drzwi apartamentu były drewniane; Garion wiedział o tym, lecz gdy zamykały się za kapitanem, zdawało się, że zadźwięczały głucho strasznym, nieodwołalnym odgłosem wrót lochu.
Dziewięć dni jechali nadbrzeżną drogą z Camaaru do stolicy Sendarii, choć miasta dzieliło zaledwie pięćdziesiąt pięć mil. Kapitan Brendig starannie odmierzał tempo, a swój oddział ustawił w takim szyku, że sama myśl o ucieczce była niemożliwa. Wprawdzie przestało padać, lecz jazda była trudna, a zimny, ostry wiatr dmuchał od morza przez szerokie, zaśnieżone słone bagna. Noce spędzali w rozstawionych równo sendarskich zajazdach, wznoszących się niby słupy milowe wzdłuż pustego pasa wybrzeża. Nie były tak dobrze urządzone, jak ich tolnedrańskie odpowiedniki na Wielkim Trakcie Północnym, jednak dało się w nich mieszkać. Kapitan Brendig dbał o ich wygodę, niemniej jednak co noc rozstawiał straże.
Wieczorem drugiego dnia Garion usiadł przy ogniu obok Durnika i wpatrzył się w płomienie. Durnik był jego najdawniejszym przyjacielem, a w tej chwili chłopiec rozpaczliwie potrzebował przyjaźni.
— Durniku — powiedział.
— Słucham, chłopcze?
— Byłeś kiedy w lochu?
— Nic takiego nie zrobiłem, żeby zamykali mnie w lochu.
— Pomyślałem sobie, że może widziałeś kiedyś jakiś loch.
— Uczciwi ludzie omijają z daleka takie miejsca.
— Słyszałem, że tam jest okropnie: ciemno, zimno i pełno szczurów.
— A czemu pytasz o lochy? — zainteresował się Durnik.
— Obawiam się, że wkrótce możemy zobaczyć je z bliska — Garion usiłował nie okazywać strachu.
— Nie zrobiliśmy nic złego — odparł kowal.
— To dlaczego król kazał nas schwytać? Królowie nie robią takich rzeczy bez powodu.
— Nie zrobiliśmy nic złego — powtórzył z uporem Durnik.
— Ale może pan Wilk zrobił — zasugerował chłopiec. — Bez ważnej przyczyny król nie posyłałby za nim tylu żołnierzy. I teraz nas wszystkich wrzucą razem z nim do lochu tylko dlatego, że przypadkiem mu towarzyszymy.
— W Sendarii takie rzeczy się nie zdarzają — oświadczył stanowczo Durnik.
Następnego dnia wiał silny wiatr od morza. Był to jednak ciepły wiatr i głęboka na stopę warstwa śniegu zmieniła się w błoto. Koło południa zaczęło padać. Przemoczeni do nitki jechali wolno w stronę kolejnego zajazdu.
— Obawiam się, że musimy przerwać podróż, póki wiatr nie ucichnie — oznajmił wieczorem kapitan Brendig, wyglądając przez niewielkie okienko. — Do rana droga będzie całkiem nieprzejezdna.
Następny dzień, i jeszcze jeden, spędzili w zatłoczonej sali zajazdu, cały czas pod czujnym okiem Brendiga i jego żołnierzy. Słuchali, jak wiatr bębni kroplami deszczu o dach i ściany.
— Silku — odezwał się Garion siadając na ławie, gdzie drzemał niski mężczyzna o szczurzej twarzy.
— Tak, Garionie? — ocknął się Silk.
— Jakim człowiekiem jest król?
— Który król?
— Sendarii.
— Głupim, jak wszyscy królowie — Silk roześmiał się. — Sendarscy są może jeszcze trochę głupsi, ale to w końcu naturalne.
— Powiedz... — zaczął z wahaniem Garion. — Przypuśćmy, że ktoś zrobił coś takiego, co się królowi nie spodobało, a z tym kimś jechali pewni ludzie i król kazał ich schwytać. Czy król wrzuci wszystkich do lochu? Czy pozwoli tym innym odjechać i zatrzyma tylko jednego, który go rozgniewał?
Silk spojrzał na niego uważnie i odparł krótko:
— To pytanie nie jest ciebie godne, Garionie.
Chłopiec zaczerwienił się.
— Boję się lochów — wyznał żałośnie, nagle bardzo zawstydzony. — Nie chcę, żeby zamknęli mnie w ciemnościach na zawsze, kiedy nawet nie wiem. za co.
— Królowie Sendarii to porządni i uczciwi ludzie — zapewnił go Silk. — Może niezbyt inteligentni, ale zawsze sprawiedliwi.
— Jak mogą być królami, jeśli nie są mądrzy? — zdziwił się Garion.
— Mądrość u władcy to pożyteczna cecha. Ale nie najważniejsza.
— Więc jak zostają królami?
— Niektórzy rodzą się do tego. Najgłupszy człowiek na świecie może zostać królem, jeśli ma odpowiednich rodziców. Sendarscy władcy są w gorszej sytuacji, ponieważ zaczynali z niskiego stanu.
— Niskiego?
— Pochodzą z wyboru. Nikt jeszcze nigdy nie wybierał króla. Tylko Sendarowie.
— A jak się to robi?
— Niemądrze Garionie — uśmiechnął się Silk. — To bardzo niedobra metoda doboru króla. Są inne, jeszcze gorsze, ale elekcja to bardzo zły sposób.
— Powiedz, jak to przebiega — poprosił chłopiec.
Silk rzucił okiem na zalane deszczem okno i wzruszył ramionami.
— Zawsze to jakiś sposób zabicia czasu — stwierdził. Oparł się wygodnie, wyciągnął nogi do ognia i zaczął:
— Wszystko zdarzyło się jakieś półtora tysiąca lat temu — mówił tak głośno, by opowieść dotarła do uszu kapitana Brendiga, który siedział nie opodal i pisał coś na kawałku pergaminu. — Sendaria nie była wtedy królestwem ani nawet oddzielnym krajem. Należała na przemian do Chereku, Algarii czy Arendów z północy, wacuńskich albo asturskich zależnie od losów arendzkiej wojny domowej. Wreszcie wojna dobiegła końca, Wacunowie wyginęli, a Asturowie zostali pokonani i przepędzeni na nieznane rubieże wielkiej puszczy w północnej Arendii. Wtedy imperator Tolnedry, Ran Horb II, postanowił, że w tym miejscu powinno powstać królestwo.
— Jak tolnedrański imperator mógł podjąć taką decyzję w sprawie Sendarii? — zdziwił się Garion.
— Ramię Imperium sięga daleko — odparł Silk. — Wielki Trakt Północny został zbudowany w okresie Drugiej Dynastii Borunów. O ile pamiętam, to Ran Borune IV rozpoczął prace. Prawda, kapitanie?
— Piąty — mruknął dość kwaśno Brendig. — Ran Borune V.
— Dziękuję, kapitanie. Nigdy nie mogłem się połapać w dynastiach Borunów. W każdym razie legiony Imperium przebywały już w Sendarii dla ochrony drogi, a kto ma na jakimś terytorium żołnierzy, dysponuje także pewną władzą. Zgodzi się pan z tym kapitanie?
— To twoje opowiadanie — odparł krótko Brendig.
— Istotnie — zgodził się Silk. — Wiedz zatem, Garionie, że Ran Horb podjął taką decyzję bynajmniej nie z powodu swej wielkoduszności. Musisz to zrozumieć. Tolnedranie nigdy niczego nie dają za darmo. Po prostu mimbrańscy Arendowie wygrali w końcu wojnę domową, tysiąc lat rozlewu krwi i zdrady, a Tolnedra nie mogła im pozwolić na ekspansję ku północy. Utworzenie niezależnego królestwa Sendarii miało zablokować Mimbratom dostęp do szlaków handlowych z Drasni i w efekcie nie dopuścić, by centrum światowej władzy przesunęło się do Vo Mimbre, pozostawiając Tol Honeth na uboczu.
— To wszystko wydaje się strasznie skomplikowane — poskarżył się Garion.
— Wcale nie. To tylko polityka, a polityka to prosta gra. Prawda, kapitanie?
— Gra, w którą się nie angażuję — odparł Brendig nie podnosząc głowy.
— Doprawdy? Tak długo u dworu i nie jest pan politykiem? Wyjątkowy z pana człowiek, kapitanie. W każdym razie Sendarowie stwierdzili nagle, że mają własne królestwo, ale brakuje im prawdziwej, dziedzicznej arystokracji. Owszem, było tam paru tolnedrańskich szlachciców, którzy wycofali się z życia publicznego i żyli tu czy tam w swoich posiadłościach; jakieś grupki pretendentów do tego czy tamtego wacuńskiego lub asturskiego tytułu; jeden czy drugi wódz z Chereku ze swym orszakiem. Ale ani jednego rodowitego sendarskiego szlachcica. Postanowiono więc urządzić powszechną elekcję: wybrać króla i jemu pozostawić nadawanie szlacheckich tytułów. Bardzo praktyczne podejście, typowo sendarskie.
— Jak się wybiera króla? — zasłuchany Garion powoli zapominał o strachu przed lochami.
— Wszyscy głosują — wyjaśnił krótko Silk. — Naturalnie, rodzice oddawali pewnie głosy w imieniu swoich dzieci, ale jak się wydaje, oszustwa prawie się nie zdarzały. Reszta świata patrzyła i śmiała się z tych głupstw, ale Sendarowie zarządzali jedno głosowanie po drugim, przez dziesięć lat.
— Sześć lat — wtrącił Brendig wciąż pochylony nad pergaminem. — Od 3827 do 3833.
— Było ponad tysiąc kandydatów — oświadczył z podziwem Silk.
— Siedmiuset czterdziestu trzech — odezwał się zduszonym głosem Brendig.
— Dziękuję za tę poprawkę, szlachetny kapitanie. To wielka wygoda, że jest przy mnie znawca, który koryguje moje błędy. Jestem tylko prostym Drasaninem i nie mam historycznej wiedzy. W każdym razie, po dwudziestym trzecim głosowaniu wybrali w końcu króla: hodowcę brukwi imieniem Fundor.
— Hodował nie tylko brukiew — Brendig podniósł głowę i spojrzał na niego gniewnie.
— Naturalnie — Silk uderzył się w czoło. — Jak mogłem zapomnieć o kapuście? Hodował także kapustę, Garionie. Musimy o tym pamiętać. No więc wszyscy w Sendarii, którzy uważali się za ważnych, ruszyli na farmę Fundora, właśnie z zapałem użyźniającego swe pola. Powitali go głośnym wołaniem: „Bądź pozdrowiony Fundorze Wspaniały, królu Sendarii”. I padli na kolana przed jego świętą osobą.
— Czy musimy to kontynuować? — spytał zbolałym głosem Brendig.
— Chłopiec chce wiedzieć, kapitanie — odparł niewinnie Silk. — Jako dorośli mamy obowiązek nauczenia go historii naszej przeszłości. Zgodzisz się chyba?
— Mów sobie, co chcesz — rzucił z rezygnacją oficer.
— Dzięki za pozwolenie, kapitanie — Silk skłonił głowę. — I wiesz, Garionie, co wtedy powiedział król Sendarii?
— Nie. Co?
— „Proszę wasze wysokości”, powiedział król, „byście uważali na swe piękne szaty. Właśnie rozrzuciłem nawóz w bruździe, gdzie klęczycie”.
Siedzący w pobliżu Barak ryknął śmiechem, tłukąc pięścią w kolano.
— Nie wydaje mi się to zabawne — oznajmił chłodno kapitan Brendig, wstając z miejsca.
— Jesteś dobrze wychowanym człowiekiem, kapitanie — zauważył skromnie Silk. — I szlachcicem. A ja tylko biedakiem, usiłującym radzić sobie jakoś w świecie.
Brendig spojrzał na niego bezradnie, po czym odwrócił się i szybko wyszedł.
Rankiem wiatr ucichł i deszcz przestał padać. Droga zmieniła się w trzęsawisko, ale Brendig postanowił, że muszą ruszać. Jazda była ciężka, ale następnego dnia już łatwiejsza, gdyż szlak z wolna wysychał.
Ciocia Pol nie przejęła się tym, że uwięziono ich z rozkazu króla. Zachowała swe wielkopańskie maniery, choć Garion nie widział najmniejszego powodu kontynuowania tego przedstawienia i gorąco pragnął, by go zaniechała. Znany mu praktyczny rozsądek, jaki demonstrowała zarządzając kuchnią Faldora, zastąpił rodzaj arystokratycznej wyniosłości, która bardzo chłopca martwiła. Po raz pierwszy w życiu odczuł dzielący ich dystans i obca mu pustkę w miejscu dawnej bliskości. Co gorsza, gryzła go niepewność, coraz silniejsza od dnia, gdy na wzgórzu w pobliżu Winoldu Silk stwierdził stanowczo, że ciocia Pol w żaden sposób nie może być jego ciotką. Garion coraz częściej zadawał sobie trudne pytanie: kim jestem?
Pan Wilk także się zmienił. Rzadko się odzywał w drodze czy podczas postojów. Większość czasu spędzał samotnie, z wyrazem ponurej irytacji na twarzy.
Wreszcie, dziewiątego dnia po wyjeździe z Camaaru, rozległe słone mokradła skończyły się, a teren wypełniły niewysokie wzgórza. Koło południa, gdy blade słońce przebiło zasłonę chmur, ze szczytu jednego z nich zobaczyli w dolinie na morskim brzegu otoczone murami miasto Sendar.
Strażnicy przy południowej bramie zasalutowali, gdy kapitan Brendig przejeżdżał ze swym małym oddziałem. Oddał im pozdrowienie. Szerokie ulice były pełne ludzi we wspaniałych szatach, spieszących gdzieś z dumnymi minami, jakby ich sprawy były najważniejsze w świecie.
— Dworacy — prychnął z pogardą Barak, jadący akurat obok Gariona. — Nie ma wśród nich ani jednego prawdziwego mężczyzny.
— Są złem koniecznym, drogi Baraku — rzucił przez ramię Silk. — Małe sprawy wymagają małych ludzi, ale to dzięki nim trwa królestwo.
Minęli niezwykle rozległy plac, po czym szeroką aleją skierowali się do pałacu. Była to ogromna, wielopiętrowa budowla, której szerokie skrzydła z obu stron okalały brukowany dziedziniec. Nad nim wznosiła się okrągła wieża, najwyższa w całym mieście.
— Jak myślisz, gdzie są lochy? — szepnął Garion do Durnika, gdy tylko się zatrzymali.
— Byłbym ci niezwykle wdzięczny, Garionie — odparł kowal ze zbolałym wyrazem twarzy — gdybyś nie wspominał bez przerwy o lochach.
Kapitan Brendig zsiadł z konia i ruszył naprzeciw wystrojonego mężczyzny w wyszywanej tunice i czapce z piórami, który szerokimi schodami zszedł im na spotkanie. Rozmawiali przez chwilę i chyba się kłócili.
— Moje rozkazy pochodzą od samego króla — głos Brendiga dobiegał aż do miejsca, gdzie stali. — Natychmiast po przybyciu mam doprowadzić tych ludzi wprost do niego.
— Ja także wykonuję rozkazy króla — oświadczył wystrojony mężczyzna. — I zanim wejdą do sali tronowej, mam zadbać o ich wygląd. Sam się nimi zajmę.
— Pozostaną pod moją strażą, książę Nildenie, póki nie staną przed obliczem króla — odparł zimno Brendig.
— Nie pozwolę, by ubłoceni żołnierze włóczyli się po komnatach pałacu, baronie Brendig — odparł książę.
— Zaczekamy więc tutaj. Bądź tak dobry i sprowadź jego królewską mość.
— Sprowadzić? — książę był wstrząśnięty. — Jestem marszałkiem dworu w królewskim pałacu, panie. Nikogo i niczego nie sprowadzam.
Brendig odwrócił się, jakby chciał dosiąść konia.
— Niech ci będzie — zgodził się niechętnie książę Nilden. — Jeśli już musisz postawić na swoim... Niech przynajmniej wytrą nogi.
Brendig skłonił się sztywno.
— Nie zapomnę ci tego. baronie — zagroził Nilden.
— Ani ja. książę.
Wszyscy zsiedli z koni i otoczeni przez żołnierzy przeszli dziedzińcem do szerokich drzwi w centralnej części zachodniego skrzydła.
— Zechcecie iść za mną — książę Nilden zadrżał, spoglądając na zachlapanych błotem żołnierzy, ale poprowadził ich szerokim korytarzem, jaki otwierał się za drzwiami.
Lęk i ciekawość walczyły w myślach Gariona. Mimo zapewnień Silka i Durnika, a także budzących pewne nadzieje słów księcia Nildena o tym, że musi zadbać o ich wygląd, wizja jakiegoś wilgotnego, pełnego szczurów lochu z kołem i innymi narzędziami tortur wciąż wydawała się realna. Z drugiej strony jednak nigdy dotychczas nie był w pałacu i usiłował patrzeć we wszystkie strony równocześnie. Część jego umysłu, która odzywała się czasem oschłym, obojętnym głosem, poinformowała, że ten lęk nie ma prawdopodobnie żadnych podstaw, a rozglądając się tak, sprawia wrażenie głupawego wiejskiego parobka.
Książę Nilden doprowadził ich do miejsca, gdzie zobaczyli kilkoro drzwi z wypolerowanego do połysku drewna.
— To dla chłopca — oznajmił, wskazując jedne z nich.
Któryś z żołnierzy otworzył je i Garion z wahaniem wszedł do pokoju, spoglądając przez ramię na ciocię Pol.
— Pospiesz się — usłyszał czyjś niecierpliwy głos.
Garion spojrzał niepewnie.
— Zamknij drzwi, chłopcze — polecił wspaniale wyglądający mężczyzna, który go oczekiwał. — Wiesz przecież, że nie mamy do dyspozycji całego dnia.
Mężczyzna stał obok parującej, drewnianej wanny.
— Szybciej, chłopcze, zdejmuj te brudne szmaty i wskakuj do wody. Jego wysokość czeka.
Zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć, Garion odruchowo zaczął rozwiązywać tunikę.
Po kąpieli i starannym wyszczotkowaniu włosów włożył leżące na ławie ubranie. Szorstkie, wełniane pończochy w praktycznym kolorze brązu zastąpiły inne, lśniąco błękitne i z delikatniejszej tkaniny. Znoszone, brudne buty ustąpiły miejsca trzewikom z miękkiej skóry. Tunika była biała, płócienna, a kaftan ciemnoniebieski, obszyty srebrzystym futrem.
— To chyba najlepsze, czego można dokonać w pośpiechu — człowiek, który go kąpał i ubierał, zmierzył chłopca krytycznym wzrokiem. — Przynajmniej nie będę się musiał zbytnio wstydzić, gdy staniesz przed królem.
Garion wymamrotał jakieś podziękowanie i oczekiwał dalszych poleceń.
— No idź już, chłopcze. Nie możesz pozwolić, by jego królewska mość na ciebie czekał.
Silk i Barak stali już w korytarzu i rozmawiali półgłosem. Wielki Barak wyglądał dostojnie w ubraniu z zielonego brokatu, choć bez miecza czuł się wyraźnie nieswojo. Kaftan Silka był czarny, obszyty srebrem, a jego kędzierzawy zarost przycięto w krótką, elegancką bródkę.
— Co to wszystko znaczy? — spytał ich Garion.
— Mamy stanąć przed królem — wyjaśnił Barak. — A nasze skromne odzienie mogłoby go urazić. Królowie nie są przyzwyczajeni do oglądania zwykłych ludzi.
Z pokoju wyszedł pobladły ze złości Durnik.
— Ten wystrojony dureń chciał mnie wykąpać — warknął tłumiąc wściekłość.
— To taki zwyczaj — uspokoił go Silk. — Szlachetni goście nie kąpią się sami. Mam nadzieję, że nie zrobiłeś mu krzywdy.
— Nie jestem szlachcicem i sam potrafię się umyć — odparł gniewnie kowal. — Powiedziałem, że jeśli nie zabierze łap, utopię go we własnej wannie. Potem już mnie nie niepokoił. Za to ukradł moje rzeczy. Musiałem włożyć to — wskazał na swoje ubranie, podobne do Garionowego. — Mam nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy w tych fatałaszkach.
— Barak mówi, że król mógłby się poczuć urażony, gdyby nas ujrzał w normalnym odzieniu — powiedział Garion.
— Król nie będzie mi się przyglądał — stwierdził kowal. — A nie lubię udawać kogoś, kim nie jestem. Jeśli oddadzą mi ubranie, mogę zaczekać na zewnątrz, przy koniach.
— Cierpliwości, Durniku — poradził mu Barak. — Załatwimy sprawę z królem i natychmiast ruszamy w drogę.
Jeśli Durnik był wściekły, to stan ducha pana Wilka można określić jedynie jako narastającą furię. Wyszedł na korytarz okryty śnieżnobiałą szatą z szerokim kapturem na plecach.
— Ktoś mi za to zapłaci — oznajmił.
— Doskonale wyglądasz — stwierdził z zachwytem Silk.
— Pańskie gusta zawsze pozostawiały wiele do życzenia, panie Silku — odparł lodowatym tonem starzec. — Gdzie Pol?
— Pani nie raczyła się jeszcze pokazać.
— Powinienem wiedzieć. — Wilk przysiadł na ławie pod ścianą. — Możemy się tu rozgościć. Przygotowania Pol zwykle zajmują nieco czasu.
Czekali. Kapitan Brendig, który zmienił buty i kurtkę, spacerował tam i z powrotem. Mijały minuty. Przyjęcie w pałacu całkiem oszołomiło Gariona, jednak oczyma wyobraźni wciąż widział lochy i to sprawiało, że był bardzo zdenerwowany.
Wreszcie zjawiła się ciocia Pol. Miała na sobie błękitną aksamitną suknię uszytą w Camaarze i srebrny diadem, podkreślający biel loku na jej czole. Nosiła się z powagą i po królewsku.
— Tak szybko, pani Pol? — spytał sucho Wilk. — Mam nadzieję, że nie musiałaś się zbytnio spieszyć.
Nie zwracając na niego uwagi, przyjrzała się im kolejno.
— Sądzę, że wyglądacie odpowiednio — orzekła, z roztargnieniem poprawiając kołnierzyk Gariona. — Podaj mi ramię, Stary Wilku, i dowiedzmy się czego chce od nas król Sendarów.
Wilk wstał z ławy, wyciągnął rękę i oboje ruszyli korytarzem. Kapitan Brendig szybko ustawił żołnierzy w niezbyt równym szyku i wraz z nimi maszerował z tyłu.
— Jeśli pozwolisz, pani — zawołał do cioci Pol — wskażę ci drogę.
— Znamy drogę, panie — odparła, nawet nie odwracając głowy.
Marszałek dworu książę Nilden czekał na nich przy masywnych, dwuskrzydłowych drzwiach, pilnowanych przez strażników. Skłonił się lekko przed ciocią Pol, pstryknął palcami i gwardziści pchnęli ciężkie wrota.
Fulrach, król Sendarii. był tęgim mężczyzną z krótką kasztanową brodą. Siedział niezbyt pewnie na tronie z wysokim oparciem, ustawionym na podwyższeniu po drugiej stronie sali do której wprowadził ich książę Nilden. Komnata była wielka, z wysokim, łukowym sklepieniem i ścianami okrytymi całymi akrami ciężkich, czerwonych, aksamitnych kotar. Wszędzie płonęły świece, a dziesiątki ludzi we wspaniałych szatach rozmawiało niegłośno po kątach, niemal całkowicie ignorując obecność króla.
— Pozwól, że cię zaanonsuję, panie — zwrócił się książę Nilden do pana Wilka.
— Fulrach mnie zna — odparł szorstko starzec i wciąż prowadząc ciocię Pol, ruszył po długim, szkarłatnym dywanie w stronę tronu. Garion i pozostali szli z tyłu, za nimi zaś Brendig z żołnierzami. Dworzanie oraz ich damy ucichli nagle.
Zatrzymali się u stóp tronu, a Wilk złożył dość sztywny ukłon. Ciocia Pol dygnęła, choć wzrok nadal miała zimny. Barak i Silk skłonili się ceremonialnie, a Durnik z Garionem, choć nie tak zręcznie, poszli za ich przykładem.
— Wasza królewska mość pozwoli zameldować — odezwał się z tyłu Brendig. — Oto ludzie, których miałem sprowadzić.
— Wiedziałem, że można na tobie polegać, panie — odparł król zupełnie zwyczajnym głosem. — Twoja reputacja okazała się zasłużona. Masz moją wdzięczność.
Potem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na pana Wilka i pozostałych. Garion zadrżał.
— Mój drogi, stary przyjacielu — zwrócił się król do pana Wilka. — Zbyt wiele już lat upłynęło od naszego ostatniego spotkania.
— Czyś całkiem postradał rozum, Fulrachu? — warknął Wilk tak cicho, by nie słyszał go nikt prócz władcy. — Dlaczego postanowiłeś mi przeszkadzać, i to właśnie teraz? I co cię opętało, że kazałeś mi nosić to absurdalne odzienie? — Z niesmakiem szarpnął swą białą szatę. — Chcesz ogłosić moja obecność wszystkim Murgom stąd aż po przylądek Arendii?
Król przybrał urażony wyraz twarzy.
— Obawiałem się, że tak właśnie to potraktujesz — powiedział równie cicho. — Wyjaśnię wszystko, gdy zdołamy porozmawiać chwilę na osobności.
Zwrócił się do cioci Pol tak szybko, jakby chciał zachować przynajmniej pozory godności.
— Tak dawno już cię nie widzieliśmy, pani. Layla i dzieci bardzo za tobą tęskniły, a i mnie dokuczała twa nieobecność.
— Wasza królewska mość jest nadto uprzejmy — odparła zimno.
Król skrzywił się.
— Błagam cię, pani, byś nie osądzała mnie pochopnie. Miałem nie cierpiące zwłoki powody. Mam też nadzieję, że wezwanie, jakie przekazał wam baron Brendig, nie spowodowało zbyt wielu niedogodności.
— Baron Brendig był uosobieniem grzeczności — ton głosu cioci Pol nie zmienił się ani trochę. Rzuciła okiem na Brendiga, który zbladł wyraźnie.
— I ty, lordzie Barak — król mówił szybko, jakby szukał najlepszego wyjścia z kłopotliwej sytuacji. — Jakże się miewa twój kuzyn, nasz królewski brat Anheg z Chereku?
— Był zdrów, gdy widziałem go ostatnio, wasza wysokość — odparł z chłodną uprzejmością Barak. — Trochę pijany, ale u Anhega to rzecz normalna.
Król zachichotał nerwowo.
— Książę Kheldar z królewskiego rodu Drasni — powiedział, patrząc na Silka. — Jesteśmy zdumieni, że tak znamienici goście odwiedzili nasze dziedziny. I bardziej niż odrobinę urażeni, że nie chcieli nas spotkać, byśmy mogli ich powitać. Czy król Sendarów tak jest niegodny uwagi, że nie warto poświęcić mu choćby chwili?
— Nie chcieliśmy okazać lekceważenia, najjaśniejszy panie — Silk skłonił się nisko. — Lecz cel nasz był sprawą tak pilną, że brakło czasu na zwykłe uprzejmości.
Król mrugnął ostrzegawczo i niespodziewanie poruszył palcami w ledwie widocznych gestach drasańskiej tajnej mowy. Nie tutaj. Zbyt wiele uszu. Potem spojrzał z zaciekawieniem na Durnika i Gariona.
Ciocia Pol wystąpiła do przodu.
— To Mistrz Durnik z okręgu Erat, wasza wysokość — powiedziała. — Dzielny i uczciwy człowiek.
— Witaj. Mistrzu Durniku — rzekł król. — Mogę tylko mieć nadzieję, że pewnego dnia i mnie nazwą dzielnym i uczciwym człowiekiem.
Durnik skłonił się niezręcznie, a jego twarz wyrażała całkowite oszołomienie.
— Jestem tylko prostym kowalem, wasza miłość — oświadczył. — Wszyscy jednak wiedzą, że jestem najbardziej lojalnym i oddanym sługą waszej wysokości.
— Dobrze powiedziane, Mistrzu Durniku — król spojrzał na Gariona.
Ciocia Pol podążyła za jego wzrokiem.
— Ten chłopiec, wasza wysokość, zowie się Garion — wyjaśniła dość obojętnie. — Kilka lat temu oddano mi go pod opiekę. Towarzyszy nam, gdyż nie wiedziałam, co właściwie z nim począć.
Uderzenie straszliwego chłodu trafiło Gariona prosto w brzuch. Pewność, że te obojętne słowa są w istocie szczerą prawdą, spadła na niego niby cios. Ciocia Pol nie próbowała nawet złagodzić wstrząsu. Niedbałość, z jaką zrujnowała mu życie, bolała bardziej nawet niż samo zniszczenie.
— Witamy cię także. Garionie. Jak na kogoś tak młodego, podróżujesz w niezwykłej kompanii.
— Nie wiedziałem, kim oni są, wasza królewska mość — wyjaśnił żałośnie Garion. — Nikt mi nic nie mówi.
Król zaśmiał się ze zrozumieniem.
— Kiedy będziesz starszy Garionie, przekonasz się, że taka niewinność to najpiękniejszy okres życia. Ostatnio powiedziano mi o wielu sprawach, o których wolałbym nie wiedzieć.
— Czy teraz, Fulrachu. możemy porozmawiać na osobności? — spytał wciąż poirytowany pan Wilk.
— Przyjdzie na to właściwa pora, stary przyjacielu — odparł król. — Poleciłem przygotować bankiet na waszą cześć. Chodźmy więc i posilmy się. Layla i dzieci już na nas czekają. Potem będzie czas, by omówić pewne kwestie.
Wstał i zstąpił z podwyższenia.
Pogrążony w rozpaczy Garion ruszył za Silkiem.
— Książe Kheldar? — zapytał, desperacko usiłując odwrócić myśli od wstrząsającej prawdy, którą właśnie poznał.
— Pech urodzenia, Garionie — Silk wzruszył ramionami. — Coś, czego nie mogłem kontrolować. Na szczęście jestem tylko siostrzeńcem króla Drasni, daleko w kolejce do sukcesji tronu. Nie grozi mi szybkie objęcie władzy.
— A Barak jest...?
— Kuzynem Anhega, króla Chereku — Silk obejrzał się przez ramię. — Jaki dokładnie masz tytuł, Baraku?
— Jarl Trellheim — burknął Barak. — Czemu pytasz?
— Chłopiec był ciekawy.
— To wszystko bzdury — wyjaśnił Barak. — Ale kiedy Anheg został królem, ktoś musiał objąć funkcję Wodza Klanu. W Chereku nie można być jednym i drugim. To przynosi nieszczęście. Tak mówią ludzie, zwłaszcza wodzowie innych klanów.
— Mogę zrozumieć, dlaczego w ten sposób podchodzą do tej kwestii — roześmiał się Silk.
— To zresztą pusty tytuł — dodał Barak. — Od trzech tysięcy lat nie mieliśmy w Chereku wojny klanowej. Pozwoliłem swojemu młodszemu bratu pełnić tę funkcję. To prostoduszny chłopak i nietrudno go przekonać. Poza tym, irytuje to moją żonę.
— Jesteś żonaty? — zdumiał się Garion.
— Można to tak określić — odparł kwaśno Barak.
Silk szturchnął Gariona ostrzegawczo, dając do zrozumienia, że to drażliwy temat.
— Ale czemu nic nie mówiliście? — spytał chłopiec oskarżycielskim tonem. — To znaczy, o waszych tytułach.
— A czy coś by to zmieniło?
— No... chyba nie — przyznał Garion. — Ale...
Przerwał, nie potrafiąc ująć w słowa swych uczuć.
— Nic z tego nie rozumiem — dokończył niepewnie.
— Z czasem wszystko się wyjaśni — pocieszył go Silk. wkraczając do sali bankietowej.
Pomieszczenie było niemal tak obszerne jak sala tronowa. Stały tu długie stoły okryte cienkimi, białymi obrusami, a na nich mnóstwo świec. Za każdym krzesłem czekał służący, a wszystkiego pilnowała niewysoka, pulchna kobieta z promienną twarzą i maleńką koroną, spoczywającą niezbyt pewnie na czubku głowy. Zbliżyła się szybko, gdy tylko stanęli w drzwiach.
— Pol, kochanie — zawołała. — Wyglądasz cudownie. Uścisnęła serdecznie ciocię Pol i obie pogrążyły się w rozmowie.
— To królowa Layla — rzucił krótko Silk. — Nazywają ją Matką Sendarii. Ta czwórka dzieciaków to jej. Ma jeszcze czworo czy pięcioro innych, starszych. Wyjechały pewnie w sprawach państwowych, ponieważ Fulrach nalega, by zarabiały na swoje utrzymanie. Wśród królów powtarza się żarcik, że królowa Layla jest w ciąży od czternastego roku życia, pewnie dlatego, że po każdym porodzie posyłają jej prezenty. Ale to dobra kobieta i chroni Fulracha przed popełnianiem zbyt wielu błędów.
— Zna ciocię Pol — zauważył Garion. Nie wiadomo dlaczego, ten fakt bardzo go zaniepokoił.
— Wszyscy znają twoją ciocię Pol — zapewnił go Silk.
Ponieważ zatopione w rozmowie ciocia Pol i królowa odeszły już do szczytu stołu Garion pozostał obok Silka. Ratuj mnie w razie czego, zasygnalizował, usiłując nie zwracać niczyjej uwagi na ruchy palców.
Silk mrugnął w odpowiedzi.
Gdy wszyscy zajęli już miejsca i wniesiono potrawy, chłopiec odprężył się nieco. Uznał, że wystarczy się trzymać wskazówek Silka; złożone niuanse oficjalnego przyjęcia już nie budziły w nim lęku. Toczące się wokół rozmowy były bardzo ceremonialne i zupełnie niezrozumiałe, ale pomyślał, że będzie bezpieczny, byle tylko się nie odzywał i nie odrywał wzroku od talerza.
Mimo to pochylił się ku niemu starszy szlachcic z pięknie ufryzowaną srebrzystą brodą.
— Słyszałem, młody człowieku, że wiele ostatnio podróżowałeś — powiedział nieco protekcjonalnym tonem. — Jak stoją sprawy w królestwie?
Garion spojrzał bezradnie na Silka. Co mam powiedzieć? — spytał ruchem palców.
Powiedz, że stoją nie lepiej, ale i nie gorzej, niż można by oczekiwać w obecnej sytuacji, odpowiedział Silk.
Garion powtórzył starannie.
— Otóż to — stwierdził stary szlachcic. — Tego się spodziewałem. Jesteś bardzo spostrzegawczy, jak na człowieka w twoim wieku. Lubię rozmawiać z młodymi. Mają takie świeże poglądy.
Kto to jest? — skinął Garion.
Hrabia Seline. Męczący, stary nudziarz, ale bądź wobec niego uprzejmy. Tytułuj go: panie.
— A co sądzisz o drogach? — dopytywał się hrabia.
— Nie najlepsze, panie — odparł wspierany przez Silka Garion. — Ale to normalne o tej porze roku, prawda?
— W istocie — przyznał hrabia. — Wspaniały z ciebie chłopak.
Dziwaczna, trójstronna rozmowa trwała, a Gariona zaczynał bawić zachwyt starego dżentelmena sugerowanymi przez Silka komentarzami.
Wreszcie bankiet dobiegł końca i król powstał ze swego miejsca u szczytu stołu.
— Teraz, drodzy przyjaciele — obwieścił — królowa Layla i ja chcielibyśmy spędzić nieco czasu jedynie z naszymi gośćmi. Prosimy o wybaczenie.
Podał ramię cioci Pol, pan Wilk podsunął swoje pulchnej, małej królowej i cała czwórka oddaliła się ku drzwiom w tylnej części sali.
Hrabia Seline uśmiechnął się serdecznie do Gariona, po czym spojrzał ponad stołem.
— Nasza dyskusja sprawiła mi wielką przyjemność, książę Kheldarze — powiedział do Silka. — Być może jestem męczącym, starym nudziarzem, ale czasem przynosi to pewne korzyści, prawda?
Silk zaśmiał się ponuro.
— Powinienem wiedzieć, że taki stary lis jak ty, panie, jest adeptem tajnej mowy.
— Pozostałość zmarnowanej młodości — roześmiał się hrabia. — Pański uczeń jest bardzo zdolny, książę, ale mówi z dziwnym akcentem.
— Było chłodno, gdy pobierał nauki, panie — wyjaśnił Silk. — Palce trochę nam zesztywniały. W wolnej chwili popracuję nad jego wymową.
Stary szlachcic wydawał się niezwykle zadowolony, że udało mu się przechytrzyć Drasanina.
— Świetny chłopak — mruknął klepiąc Gariona po ramieniu, po czym odszedł chichocząc pod nosem.
— Od początku wiedziałeś, że rozumie — poskarżył się Garion.
— Oczywiście. Drasański wywiad zna wszystkich adeptów naszej tajnej mowy. Opłaca się czasem dopuścić do przejęcia pewnych starannie dobranych informacji. Nie wolno jednak nie doceniać hrabiego Seline. Możliwe, że jest równie sprytny, jak ja. A widziałeś, jak się cieszył, że nas przyłapał?
— Czy zawsze próbujesz podstępów? — spytał Garion. Mówił z lekkim wyrzutem, ponieważ był przekonany, że on właśnie był obiektem żartu.
— Chyba że naprawdę musze z nich zrezygnować, mój Garionie — zaśmiał się Silk. — Tacy jak ja bez przerwy trenują oszustwa, nawet bez wyraźnej konieczności. Nasze życie zależy często od sprytu, więc stale musimy go ćwiczyć.
— To pewnie bardzo samotne życie — zauważył przebiegle Garion posłuszny wewnętrznemu głosowi. — Chyba nigdy nikomu nie ufasz.
— Raczej nie — przyznał Silk. — To jest gra, Garionie. I jesteśmy bardzo sprawnymi graczami, w każdym razie wtedy, gdy mamy ochotę pożyć długo. Znamy się nawzajem, ponieważ wykonujemy rzadką profesję. Wygrane bywają wielkie, ale po pewnym czasie wchodzimy do rozgrywki głównie dla radości pokonania innych. Ale masz rację. To jest samotne, czasem nieprzyjemne życie. Chociaż, na ogół zabawne.
Książę Nilden stanął przed nimi i skłonił się z szacunkiem.
— Książe Kheldarze, jego królewska mość prosi cię wraz z chłopcem do swych apartamentów. Zechciejcie pójść za mną.
— Oczywiście. Chodźmy Garionie.
Komnaty króla okazały się skromniejsze od ozdobnych sal reprezentacyjnej części pałacu. Fulrach odłożył koronę, zdjął królewskie szaty i wyglądał teraz jak każdy inny Sendar w zwyczajnym ubraniu. Stał z boku i rozmawiał cicho z Barakiem. Pochłonięte dyskusją królowa Layla i ciocia Pol zajęły miejsca na sofie, zaś Durnik przystanął nie opodal starając się jak najmniej rzucać w oczy. Pan Wilk stał przy oknie, a jego twarz przypominała gradową chmurę.
— O, jest książę Kheldar — zauważył król. — Baliśmy się już, że ktoś napadł ciebie i Gariona.
— Mały pojedynek z hrabią Seline, wasza wysokość — rzucił lekceważąco Silk. — Nie dosłownie, ma się rozumieć.
— Bądź ostrożny — ostrzegł król. — Całkiem możliwe, że hrabia jest za sprytny nawet dla kogoś obdarzonego twoim talentem.
— Mam wiele szacunku dla tego starego łajdaka — roześmiał się Drasanin.
Król Fulrach spojrzał z obawą na pana Wilka, potem wyprostował ramiona i westchnął.
— Sądzę, że pora przejść do rzeczy mniej przyjemnych — oświadczył. — Laylo, zabaw naszych gości, gdy ja dam naszemu skrzywionemu przyjacielowi i damie szansę wyłajania mnie. Widzę wyraźnie, że nie zazna radości, póki nie powie mi kilku nieuprzejmych zdań w sprawie, w której w istocie wcale nie zawiniłem.
— Oczywiście, kochanie — zgodziła się Layla. — Pospiesz się tylko i nie krzycz. Dzieci leżą w łóżkach i powinny już spać.
Ciocia Pol wstała z sofy i wraz z panem Wilkiem, którego wyraz twarzy nie zmienił się ani trochę, wyszli za królem do sąsiedniej komnaty.
— No, dobrze — odezwała się uprzejmie Layla. — O czym porozmawiamy?
— Polecono mi, wasza wysokość, przekazać wyrazy szacunku Porenn, królowej Drasni. gdyby zdarzyła się po temu okazja — odezwał się dwornie Silk. — Prosi cię o korespondencję w niezwykle delikatnej materii.
— Naturalnie — rozpromieniła się królowa Layla. — To kochane dziecko, za piękne i za słodkie dla tego tłustego, starego bandyty Rhodara. Mam nadzieję, że nie uczynił jej nieszczęśliwą.
— Nie, wasza wysokość. Choć może to dziwić, kocha mego wuja do szaleństwa. On, naturalnie, chodzi obłąkany radością i dumą z tak pięknej i młodej żony. Mdłości człowieka ogarniają, kiedy patrzy, jak tych dwoje się uwielbia.
— Pewnego dnia, książę Kheldarze, i ty się zakochasz — stwierdziła królowa z lekkim uśmieszkiem. — Dwanaście królestw stanie wokół, by się natrząsać z upadku nieugiętego kawalera. Cóż to za sprawę chce ze mną omówić Porenn?
— Chodzi o płodność, wasza królewska mość — Silk chrząknął dyskretnie. — Pragnęłaby obdarzyć mego wuja następcą tronu i potrzebuje rady w tej kwestii. Świat cały z podziwem obserwuje twe dokonania w owej szczególnej dziedzinie.
Królowa Layla zarumieniła się pięknie i parsknęła śmiechem.
— Zaraz do niej napiszę — obiecała.
Garion tymczasem przemieszczał się niepostrzeżenie w stronę drzwi, przez które Fulrach wyprowadził ciocię Pol i pana Wilka. Nasłuchiwał pilnie, dla niepoznaki studiując z uwagą wiszący na ścianie gobelin. Już po chwili dobiegły go znajome głosy.
— Co znaczą te wszystkie głupstwa, Fulrachu? — mówił pan Wilk.
— Nie osądzaj mnie zbyt pospiesznie, Czcigodny — próbował go uspokoić król. — Zdarzyły się pewne rzeczy, o których możesz nie wiedzieć.
— Wiem o wszystkim, co się zdarza.
— A czy wiesz, że gdyby zbudził się Przeklęty, jesteśmy zupełnie bezbronni? To, co miało nad nim władzę, zostało skradzione zza tronu Rivańskiego Króla.
— Szczerze mówiąc, podążałem właśnie śladem złodzieja, gdy twój dzielny kapitan Brendig przerwał moje poszukiwania.
— Przykro mi. Ale i tak nie dojechałbyś daleko. Królowie Alorii szukają cię już od trzech miesięcy. Twój portret, nakreślony przez najznakomitszych artystów, znajduje się w rękach wszystkich ambasadorów, agentów i urzędników pięciu królestw północy. Ścigano cię od wyjazdu z Darine.
— Jestem zajęty, Fulrachu. Przekaż władcom Alornów, żeby mi dali spokój. Dlaczego tak nagle zainteresowali się moimi podróżami?
— Chcą się z tobą naradzić — wyjaśnił król. — Alornowie gotują się do wojny i nawet w mojej Sendarii trwa dyskretna mobilizacja. Jeśli Przeklęty powstanie teraz, jesteśmy zgubieni. Moc, którą skradziono, można wykorzystać, by go obudzić. A jego pierwszym posunięciem będzie atak na zachód. Wiesz o tym, Belgaracie. Wiesz także, że do powrotu Rivańskiego Króla zachód nie ma właściwie obrony.
Garion drgnął gwałtownie i zamrugał, potem pochylił się i zbadał jakiś szczegół gobelinu, próbując ukryć nagłe wzburzenie. Imię, które wymówił król Fulrach, nie mogło brzmieć: Belgarath. Belgarath to przecież legenda, postać z bajki.
— Powiedz tylko królom Alornów, że ścigam złodzieja — polecił pan Wilk. — I nie mam czasu na rady. Jeśli zostawią mnie w spokoju, powinienem go dogonić, zanim zdąży narobić szkód skradzionym przedmiotem.
— Nie kuś losu. Fulrachu — wtrąciła ciocia Pol. — Ingerujesz w nasze sprawy, a to kosztuje czas, na którego stratę nie możemy sobie pozwolić. Chyba się na ciebie pogniewam.
— Znam twą potęgę, lady Polgaro — powiedział stanowczym tonem król, a Garion znowu podskoczył. — Nie mam jednak wyboru. Wiąże mnie słowo, że odstawię was do Val Alorn, do władców Alorii. Król nie może złamać słowa danego innym królom.
W komnacie zapadła cisza, a rozszalałe myśli podsuwały Garionowi dziesiątki rozmaitych interpretacji.
— Nie jesteś złym człowiekiem, Fulrachu — stwierdził pan Wilk. — Może nie tak mądrym, jak bym pragnął, ale dobrym. Nie podniosę na ciebie ręki, ani ja, ani moja córka.
— Mów za siebie, Stary Wilku — rzuciła gniewnie ciocia Pol.
— Nie, Polgaro. Jeśli musimy znaleźć się w Val Alorn, ruszajmy jak najspieszniej. Im szybciej wyjaśnimy wszystko Alornom, tym prędzej przestaną nam przeszkadzać.
— Moim zdaniem lata zmiękczyły twój mózg, ojcze — orzekła ciocia Pol. — Nie mamy czasu na wycieczkę do Val Alorn. Fulrach może im wszystko wytłumaczyć.
— To nic nie da, lady Polgaro — stwierdził smutno król. — Jak słusznie zauważył twój ojciec, nie uchodzę za przesadnie mądrego. Królowie Alornów nie zechcą mnie słuchać. Jeśli teraz odjedziecie, poślą kogoś takiego jak Brendig, by schwytał was ponownie.
— Ten nieszczęsny człowiek może nagle stwierdzić, że resztę swych lat przeżyje jako ropucha. Albo rzodkiewka.
— Dość tego, Pol — przerwał pan Wilk. — Czy statek czeka, Fulrachu?
— Stoi przy północnym nabrzeżu. Statek z Chereku, przysłany przez króla Anhega.
— Doskonale. Jutro więc popłyniemy do Chereku. Jak się wydaje, muszę pewnym tępogłowym Alornom zwrócić uwagę na kilka kwestii. Ruszasz z nami?
— Nie mam wyboru. Narada ma być ogólna, a ta historia dotyczy także Sendarii.
— Jeszcze z tobą nie skończyłam Fulrachu — zagroziła ciocia Pol.
— Daj spokój Pol — uspokoił ją pan Wilk. — Robi to, co jego zdaniem jest słuszne. Wyjaśnimy wszystko w Val Alorn.
Garion drżał cały, cofając się od drzwi. Sendarskie wychowanie nauczyło go sceptycyzmu i nie potrafił nawet myśleć o takich absurdach. Jednak nie bez trudu zmusił się, by bez uprzedzeń rozważyć całą ideę.
Jeśli pan Wilk naprawdę był Belgarathem Czarodziejem, człowiekiem żyjącym od ponad siedmiu tysięcy lat? Jeśli ciocia Pol naprawdę była jego córką, niewiele tylko młodszą? Wszystkie skrawki informacji, tajemnicze napomknienia i półprawdy nagle złożyły się w całość. Silk miał rację: nie mogła być jego ciotką. Teraz Garion był już całkowitym sierotą. Dryfował w świecie bez przodków ani więzów krwi, których mógłby się uchwycić. Rozpaczliwie zapragnął powrotu do domu, na farmę Faldora, gdzie zatonąłby w bezmyślnej aurze spokoju, bez czarodziejów, niezwykłych poszukiwań ani czegokolwiek, co przypominałoby mu ciocię Pol i okrutne kłamstwo, w jakie zmieniła jego życie.
O pierwszym, szarym brzasku świtu przejechali cichymi ulicami Sendaru do portu, gdzie czekał statek. Wczorajsze dworskie stroje zostały zrzucone i dzisiaj wszyscy włożyli swe zwykłe ubrania. Nawet król Fulrach i hrabia Seline nosili skromną odzież i przypominali parę podróżujących w interesach średnio zamożnych Sendarów. Królowa Layla miała zostać w domu, ale wyruszyła z nimi i jechała teraz obok męża, mówiąc coś do niego gorączkowo. Wyraz jej twarzy dowodził, że jest bliska łez. Całą grupę eskortowali żołnierze, okryci płaszczami dla ochrony przed zimnem i ostrym, chłodnym wiatrem od morza.
Na końcu ulicy prowadzącej z pałacu do portu kamienne nabrzeża Sendaru wcinały się w burzliwe wody. Tam, kołysząc się i szarpiąc cumy, czekał ich okręt. Długi, wąski kadłub ze wzniesionym wysoko dziobem nie ukoił lęku Gariona przed pierwszą w życiu morską podróżą. Na pokładzie czekała grupa żeglarzy o dzikim wyglądzie, brodatych i odzianych w podarte futrzane kubraki. Jeśli nie liczyć Baraka, byli to pierwsi Cherekowie, jakich zobaczył chłopiec. Sprawiali wrażenie ludzi, na których absolutnie nie można polegać.
— Barak! — wrzasnął krzepki mężczyzna tkwiący akurat w połowie wysokości masztu, zsunął się po pionowej niemal linie na pokład i przeskoczył na nabrzeże.
— Greldik! — ryknął Barak, zeskoczył z siodła i zamknął groźnie wyglądającego żeglarza w niedźwiedzim uścisku.
— Jak się zdaje, lord Barak zna już naszego kapitana — zauważył hrabia Seline.
— I to właśnie jest niepokojące — skrzywił się Silk. — Liczyłem na trzeźwego, rozsądnego marynarza w średnim wieku, lubiącego spokój. W ogóle nie przepadam za statkami i podróżami morskimi.
— Słyszałem, że kapitan Greldik to jeden z najlepszych żeglarzy w Chereku — zapewnił go hrabia.
— Panie — Silk zmierzył go zbolałym wzrokiem. — Opinie Chereków bywają mylące.
Z kwaśną miną obserwował, jak Barak i Greldik wznoszą toast za spotkanie kuflami trunku, który przyniósł im z okrętu uśmiechnięty marynarz.
Królowa Layla zsiadła z konia i objęła ciocię Pol.
— Uważaj na mego biednego męża, Pol — poprosiła z drżącym uśmiechem. — Nie pozwól, żeby ci alornowscy brutale namówili go do czegoś nierozsądnego.
— Oczywiście, Laylo — zapewniła ją ciocia Pol.
— Daj spokój, Laylo — wtrącił zakłopotany Fulrach. — W końcu jestem dorosłym mężczyzną.
Pulchna, mała królowa otarła oczy.
— Przyrzeknij, że będziesz się ciepło ubierał. Nie siedź po nocach i nie pij z Anhegiem.
— Wyjeżdżamy w poważnych sprawach. Nie będzie na to czasu.
— Za dobrze znam Anhega — królowa pociągnęła nosem. Stanęła przed panem Wilkiem, wspięła się na palce i ucałowała zarośnięty policzek. — Kochany Belgaracie, kiedy to wszystko już się skończy, obiecaj, że wrócicie z Pol na dłużej.
— Obiecuję, Laylo — rzekł z powagą Wilk.
— Zaczyna się odpływ, królu — wtrącił Greldik. — I statek się niecierpliwi.
Królowa jęknęła, zarzuciła ramiona na szyję Fulracha i wtuliła twarz w jego ramię.
— Daj spokój — prosił niepewnie Fulrach.
— Jeśli nie odjedziesz natychmiast, rozpłaczę się tutaj, przy wszystkich.
Nabrzeże było śliskie, a smukły okręt Chereków kołysał się i podskakiwał na krótkiej fali. Wąski trap, po którym musieli przejść, wznosił się i opadał niebezpiecznie, zdołali jednak bez wypadku dotrzeć na pokład. Marynarze rzucili cumy i zajęli miejsca przy wiosłach. Okręt odpłynął od brzegu i szybko wyminął kotwiczące w pobliżu solidne, szerokie statki kupieckie. Królowa Layla stała niepocieszona na nabrzeżu, otoczona oddziałem żołnierzy. Pomachała kilka razy, a potem patrzyła z uniesioną dzielnie głową.
Kapitan Greldik zajął miejsce przy rudlu, a Barak stanął obok niego. Kapitan skinął muskularnemu, krępemu wojownikowi, i ten zsunął skrawek materiału ze skórzanego bębna. Zaczął wybijać powolny rytm, który natychmiast podchwycili wioślarze. Okręt skoczył do przodu, kierując się ku otwartemu morzu.
Gdy opuścili osłonę portu, fale urosły tak, że statek przestał się kołysać, a tylko z grzbietu jednej zjeżdżał na następną. Długie wiosła, zanurzane w rytm posępnego bębnienia, pozostawiały na powierzchni niewielkie wiry. Morze pod zimowym niebem było ołowianoszare, a niski, ośnieżony brzeg Sendarii przesuwał się z prawej burty, martwy i pusty.
Większą część dnia drżący z zimna Garion spędził w osłoniętym kąciku w pobliżu wysokiego dziobu. Życie rozpadło mu się w ruinę i gruzy. Sam pomysł, że pan Wilk mógłby być Belgarathem, a ciocia Pol Polgarą, to naturalnie bzdura. Był jednak przekonany, że przynajmniej część tych domysłów jest prawdą. Ona nie jest Polgarą, ale nie jest też jego ciotką. Starał się nie patrzeć w jej stronę i nie odzywał się do nikogo.
Spali w zatłoczonych kajutach na rufie. Pan Wilk długo siedział pogrążony w rozmowie z królem Fulrachem i hrabią Seline. Garion dyskretnie obserwował starca, którego srebrzyste włosy i krótko przycięta broda jaśniały niemal w blasku kaganka, zawieszonego na niskiej belce stropu. Wilk wyglądał tak samo jak zawsze i po pewnym czasie Garion odwrócił się w koi i zasnął.
Następnego dnia minęli przylądek Sendarii i gnani sprzyjającym wiatrem ruszyli na północny wschód. Rozwinięto żagiel i wioślarze mogli odpocząć. Garion wciąż zmagał się ze swym problemem.
Trzeciego dnia wiał sztormowy wiatr i było bardzo zimno. Takielunek trzeszczał pod warstewką lodu, a krople marznącego deszczu z sykiem wpadały do morza.
— Jeśli to się nie zmieni, w Przesmyku czeka nas ciężka przeprawa — stwierdził Barak, marszcząc zmoczone czoło.
— W czym? — spytał niespokojnie Durnik. Niezbyt dobrze czuł się na pokładzie. Właśnie dochodził do siebie po ataku morskiej choroby i był trochę nerwowy.
— Przesmyk Chereku — wyjaśnił Barak. — To cieśnina szerokości około mili, pomiędzy północnym krańcem Sendarii a południowym czubkiem półwyspu Cherek. Martwa fala, wiry i tego typu rzeczy. Nie ma się czego obawiać, Durniku. To dobry statek, a Greldik zna wszystkie sekrety żeglugi Przesmykiem. Może trochę rzucać, ale nic nam nie grozi. Chyba, że będziemy mieli pecha.
— Czarujące sformułowanie — wtrącił stojący niedaleko Silk. — Od trzech dni usiłuję nie myśleć o Przesmyku.
— Naprawdę jest taki niebezpieczny? — spytał słabym głosem Durnik.
— Staram się nigdy nie przepływać go na trzeźwo.
— Powinieneś bardziej cenić Przesmyk, drogi Silku — zaśmiał się Barak. — Nie dopuszcza Imperium do Zatoki Cherek. Gdyby nie on, cała Drasnia byłaby już prowincją Tolnedry.
— Uznaję jego polityczne znaczenie — rzekł Silk. — Osobiście jednak wolałbym już nigdy go nie oglądać.
Następnego dnia rzucili kotwicę przy skalistym wybrzeżu północnej Sendarii i czekali na przypływ. We właściwym czasie prądy osłabły, zmieniły kierunek, a wody Morza Wiatrów przybrały i runęły do Przesmyku, podnosząc poziom Zatoki Cherek.
— Poszukaj czegoś solidnego, czego mógłbyś się trzymać, Garionie — poradził Barak, gdy Greldik kazał wyciągnąć kotwicę. — Przy tylnym wietrze przejście może być bardzo ciekawe.
Odszedł wąskim pokładem, błyskając zębami w uśmiechu.
Garion wiedział, że postępuje głupio, ruszając za rudobrodym olbrzymem w stronę dziobu. Jednak cztery dni samotnych zmagań z problemem, który nie chciał się poddać żadnej logice, wprawiły go w wojowniczy niemal nastrój.
Barak zaśmiał się i potężnie klepnął go w ramię.
— Dzielny chłopak — orzekł z aprobatą. — Staniemy razem i spojrzymy Przesmykowi w samo gardło.
Garion postanowił nie odpowiadać.
Wiatr i przypływ dodawały im prędkości, więc okręt Greldika dosłownie przeleciał przez cieśninę, zbaczając z kursu i dygocąc, gdy chwytały go wysokie fale. Lodowaty pył wodny kuł ich twarze i wpółoślepiony Garion nie dostrzegł gigantycznego wiru w samym środku Przesmyku, dopóki nie znaleźli się tuż przy nim. Zdawało mu się, że słyszy potężny ryk, więc przetarł oczy akurat na czas, by zobaczyć, jak wir rozwiera się przed dziobem.
— Co to jest? — wrzasnął przekrzykując szum.
— Wielki Maelstrom — odkrzyknął Barak. — Trzymaj się.
Maelstrom był tak rozległy jak cała wioska Górne Gralt i opadał przerażająco w spienioną, zasnutą wodnym pyłem otchłań niewyobrażalnie daleko w dole. Greldik, zamiast prowadzić swój statek jak najdalej od wiru, sterował wprost ku niemu.
— Co on robi? — wrzasnął Garion.
— Na tym polega sekret żeglugi Przesmykiem — ryknął Barak. — Okrążymy Maelstrom dwa razy, by zyskać właściwą prędkość. Jeśli okręt się nie rozpadnie, wystrzeli jak kamień z procy. Przeskoczymy kłębowisko fal za Maelstromem, zanim zdołają nas zatrzymać i ściągnąć z powrotem.
— Jeśli okręt nie co?
— Zdarza się, że statek w Maelstromie zostaje rozerwany — wyjaśnił Barak. — Nie martw się, chłopcze. To rzadkie wypadki, a okręt Greldika wygląda na solidny.
Statek opadł groźnie dziobem w zewnętrzną krawędź Maelstromu i przemknął dwukrotnie wokół ogromnego wiru, a wioślarze gorączkowo zginali grzbiety w rytm coraz szybszych uderzeń bębna. Wicher smagał w twarz Gariona, który przywarł do żelaznego pierścienia odwracając wzrok od spienionej, rozwartej w dole paszczy.
Aż wreszcie wyrwali się na wolność i przemknęli jak ptak przez niespokojne wody poza Maelstromem. Wiatr świszczał w olinowaniu, tak silny, że niemal tamował oddech.
Po chwili okręt zwolnił w kłębowisku niewielkich wirów, lecz rozpęd, jaki nadał mu Maelstrom, przeniósł ich na spokojne wody osłoniętej częściowo zatoczki po stronie Sendarii.
Barak rechotał z uciechy i ścierał z brody morską pianę.
— I co, chłopcze? — zapytał. — Jak ci się podoba Przesmyk?
Garion nie był pewny swego głosu. Nie odpowiedział więc, koncentrując uwagę na odrywaniu zdrętwiałych palców od żelaznego pierścienia.
— Garionie! — od strony rufy rozległ się znajomy głos.
— Wpakowałeś mnie w kłopoty, a teraz sobie pójdziesz — mruknął z urazą chłopiec zapominając, że stanął na dziobie wyłącznie z własnej inicjatywy.
Ciocia Pol zgryźliwie zwróciła uwagę Baraka na jego brak odpowiedzialności, po czym zajęła się Garionem.
— A więc? — spytała. — Czekam. Może ty mi to wyjaśnisz?
— Barak nic nie zawinił — oświadczył Garion. — To był mój pomysł.
Dlaczego właściwie obaj mają mieć kłopoty?
— Rozumiem. A skąd ci przyszedł do głowy?
Niepewność i przeżyty ostatnio zawód odebrały mu rozwagę.
— Miałem na to ochotę — oznajmił wyzywająco. Po raz pierwszy w życiu stanął świadomie na granicy otwartego buntu.
— Co?
— Miałem ochotę — powtórzył. — Co za różnica, czemu to zrobiłem. I tak mnie ukarzesz.
Ciocia Pol zesztywniała, a jej oczy błysnęły groźnie.
Siedzący nie opodal pan Wilk zachichotał.
— Co w tym śmiesznego? — warknęła.
— Może mnie pozwolisz załatwić tę sprawę, Pol? — spytał starzec.
— Sama sobie poradzę.
— Ale źle to rozegrasz, Pol. Nawet bardzo źle. Zbyt łatwo wpadasz w gniew i masz za ostry język. On nie jest już dzieckiem. Jeszcze nie mężczyzną, ale już nie dzieckiem. Ten problem należy rozwiązać w bardzo szczególny sposób. Zajmę się tym — wstał. — Będę się upierał. Pol.
— Co?
— Nalegam.
— Jak chcesz — oświadczyła lodowato, odwróciła się i odeszła.
— Siadaj Garionie — poprosił Wilk.
— Dlaczego jest taka niedobra? — wyrzucił z siebie chłopiec.
— Wcale nie. Gniewa się, bo ją przestraszyłeś. Nikt nie lubi, kiedy go straszą.
— Przykro mi — Garionowi było wstyd za siebie.
— Mnie nie musisz przepraszać — odparł Wilk. — Ja się nie bałem.
Spojrzał na chłopca przenikliwie.
— Co cię gnębi? — zapytał.
— Nazywają cię Belgarathem — odparł Garion, jakby to wszystko tłumaczyło. — A ją Polgarą.
— I co?
— Przecież to niemożliwe.
— Rozmawialiśmy chyba o tym. Bardzo dawno temu.
— Czy jesteś Belgarathem? — spytał otwarcie Garion.
— Niektórzy tak właśnie o mnie mówią. Co za różnica?
— Przykro mi — oświadczył Garion. — Ale ja w to nie wierzę.
— W porządku — Wilk wzruszył ramionami. — Nie musisz, jeśli nie masz ochoty. A jaki to ma związek z tym, że byłeś niegrzeczny dla twojej ciotki?
— Po prostu... — Garion zawahał się. — No...
Desperacko pragnął zadać panu Wilkowi najważniejsze, tragiczne pytanie. Choć jednak był przekonany, że między nim a ciocią Pol nie istnieją żadne więzy pokrewieństwa, nie potrafił znieść myśli, że podejrzenie zostanie ostatecznie i nieodwołalnie potwierdzone.
— Jesteś zaniepokojony — stwierdził starzec. — Zgadza się? Nic nie jest tym, czym być powinno. I złościsz się na ciotkę bo uważasz, że to na pewno jej wina.
— W twojej wersji wydaje się to zupełnie dziecinne — Garion zarumienił się lekko.
— A nie jest?
Garion zarumienił się jeszcze bardziej.
— To jest twój problem, chłopcze — stwierdził pan Wilk. — Czy naprawdę uważasz, że to w porządku, kiedy z tego powodu sprawiasz innym przykrość?
— Nie — przyznał Garion ledwie słyszalnym głosem.
— Twoja ciotka i ja jesteśmy tym, kim jesteśmy — powiedział cicho Wilk. — Ludzie opowiadają o nas masę bzdur, ale to nie ma większego znaczenia. Są rzeczy, które trzeba załatwić i my właśnie mamy to uczynić. Tylko to się liczy. Nie utrudniaj życia ciotce tylko dlatego, że świat nie do końca odpowiada twoim oczekiwaniom. To nie tylko dziecinne, ale i niegrzeczne, a przecież nie jesteś złym chłopcem. A teraz naprawdę sądzę, że winien jej jesteś przeprosiny. Co ty na to?
— Chyba tak — przyznał Garion.
— Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać, ale na twoim miejscu nie zwlekałbym zanadto. Nie uwierzysz, jak długo ona potrafi się gniewać — Wilk uśmiechnął się nagle. — Jest na mnie zła, odkąd pamiętam, a to tak długo, że wole o tym nie myśleć.
— Zaraz to załatwię.
— Doskonale.
Garion wstał i zdecydowanym krokiem podszedł do cioci Pol, zapatrzonej w burzliwe wody Przesmyku Chereku.
— Ciociu Pol — zaczął.
— Słucham.
— Przepraszam. Nie miałem racji.
Odwróciła się i spojrzała na niego z powagą.
— Tak — powiedziała. — Nie miałeś.
— Już nie będę.
Roześmiała się ciepło i przejechała palcami po jego zmierzwionych włosach.
— Nie składaj obietnic, których nie możesz dotrzymać, kochanie — odparła, objęła go i znowu wszystko było jak dawniej.
Gdy uspokoiły się wściekłe fale Przesmyku, żeglowali na północ, wzdłuż okrytego śniegiem wschodniego wybrzeża półwyspu Cherek, w stronę pradawnego miasta, będącego ojczyzną wszystkich Alornów: Algarów i Drasan, Chereków i Rivan. Wiatr był chłodny, a ciemne niebo groziło chmurami, lecz końcowa część podróży minęła bez przygód. Po trzech dniach okręt wpłynął do portu Val Alorn i przycumował przy oszronionym nabrzeżu.
Val Alorn nie było podobne do żadnego sendarskiego miasta. Mury i budowle były tu tak stare, że bardziej przypominały naturalne formacje skalne niż dzieło ludzkich rąk. Śnieg zalegał wąskie, kręte uliczki, a za miastem, na tle mrocznego nieba, majaczyły wysokie, białe góry.
W porcie czekało na nich kilkoro sań z woźnicami o dzikim wyglądzie. Kosmate konie niecierpliwie stukały kopytami o ubity śnieg. W saniach były futra i Garion natychmiast otulił się po szyję czekając, aż Barak zakończy swe pożegnania z Greldikiem i jego załogą.
— Jedziemy — polecił w końcu woźnicy, wspinając się na sanie. — Zobaczymy, czy potrafisz dogonić tamtych.
— Gdybyś tyle nie gadał, nie wyprzedziliby nas tak bardzo, lordzie Barak — odparł kwaśno woźnica.
— Chyba masz rację — przyznał Barak.
Woźnica burknął coś, dotknął końcem bata końskich szyj i sanie ruszyły ulicą. Pozostałe zdążyły już zniknąć z oczu.
Okryci futrami wojownicy Chereków zataczali się na wąskich uliczkach, a wielu z nich wrzeszczało pozdrawiając przejeżdżającego Baraka. Na którymś rogu woźnica musiał zahamować, gdyż dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn, mimo ostrego mrozu rozebranych do pasa, przewracało się w śniegu na środku ulicy, przy wtórze zachęcających wrzasków tłumu gapiów.
— Typowa rozrywka — wyjaśnił Garionowi Barak. — Zima w Val Alorn jest dość nudna.
— Czy ta budowla przed nami to pałac? — spytał chłopiec.
Barak pokręcił głową.
— Świątynia Belara — wyjaśnił. — Niektórzy twierdzą, że Bóg-Niedźwiedź jest tam obecny duchem. Nigdy go nie widziałem, więc trudno mi to potwierdzić.
Zapaśnicy stoczyli się z drogi i można było jechać dalej.
Na stopniach świątyni stała stara kobieta, odziana w podartą wełnianą suknię. Ściskała w dłoni długą laskę, a jej włosy wiły się kosmykami wokół twarzy.
— Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku — zawołała chrapliwie. — Twoja Zguba już na ciebie czeka.
— Zatrzymaj sanie — warknął do woźnicy Barak, odrzucił futro i zeskoczył na ziemię.
— Martje — huknął na staruchę. — Zakazano ci włóczyć się tutaj. Jeśli powiem Anhegowi, że byłaś nieposłuszna, każe kapłanom świątyni spalić cię jako czarownicę.
Kobieta zarechotała, a Garion zadrżał widząc, że jej oczy były mlecznobiałe i martwe.
— Ogień nie tknie starej Martje — śmiała się piskliwie. — Nie taka Zguba jest jej pisana.
— Dość już tych zgub — rzekł Barak. — Wynoś się ze świątyni.
— Martje widzi to, co widzi — odparła. — Nosisz znak Zguby, Baraku. Kiedy nadejdzie, wspomnisz słowa starej Martje.
Zdawało się, że spogląda w stronę sań, choć mleczne oczy nie mogły niczego zobaczyć. Wyraz jej twarzy zmienił się nagle ze złośliwej uciechy w niezwykłe zaskoczenie.
— Bądź pozdrowiony, największy z władców — zakrakała, kłaniając się nisko. — Kiedy obejmiesz swe dziedzictwo, pamiętaj, że to stara Martje powitała cię pierwsza.
Barak skoczył ku niej rycząc ze złości, ale odkuśtykała pospiesznie, stukając laską o stopnie.
— O co jej chodziło? — zapytał Garion, gdy Barak podszedł do sań.
— To wariatka — Barak był blady z wściekłości. — Zawsze kręci się koło świątyni, żebrze i straszy swoim bełkotem naiwne gosposie. Gdyby Anheg miał choć odrobinę rozsądku, już dawno wypędziłby ją z miasta albo spalił — wspiął się do sań. — Jedźmy — rzucił woźnicy.
Kiedy pędzili przed siebie, Garion spojrzał jeszcze przez ramię, ale nie dostrzegł już starej, ślepej kobiety.
Pałac Anhega, króla Chereku, był ponurą budowlą wzniesioną niedaleko centrum Val Alorn. Ze środkowej części wyrastały we wszystkich kierunkach szerokie skrzydła, z których wiele rozpadało się w gruzy, a okna bez szyb patrzyły w otwarte niebo poprzez zapadnięte dachy. O ile Garion mógł to ocenić, pałac budowano bez żadnego planu. Sprawiał wrażenie, jakby rozrastał się po prostu przez ponad trzy tysiące lat panowania tutaj królów Chereku.
— Dlaczego jest taki pusty i zniszczony? — zapytał, gdy sanie skręciły, wjeżdżając na ośnieżony dziedziniec.
— Co jedni królowie budują, inni pozwalają, by zmieniło się w ruinę — odparł krótko Barak. — Tak to już jest z królami.
Spotkanie ślepej staruchy wprawiło Baraka w bardzo ponury nastrój.
Pozostali zdążyli już wysiąść i czekali na dziedzińcu.
— Za długo nie było cię w domu, skoro potrafisz się zgubić w drodze z portu do pałacu — stwierdził z ironią Silk.
— Zatrzymano nas — mruknął Barak.
Potężne, okute wrota u szczytu prowadzących do pałacu szerokich schodów otworzyły się, jakby ktoś wewnątrz czekał, aż wszyscy dotrą na miejsce. Stanęła w nich kobieta z długimi warkoczami barwy lnu, okryta płaszczem w kolorze ciemnego szkarłatu, obszytym cennym futrem. Spojrzała na nich badawczo.
— Bądź pozdrowiony, lordzie Barak, jarlu Trellheim i mój małżonku — powitała go formalnie.
Twarz Baraka stała się jeszcze bardziej ponura.
— Witaj, Merel — rzucił oschle.
— Król Anheg wyraził zgodę, bym wyszła ci na spotkanie, co jest mym prawem i obowiązkiem.
— Zawsze starannie wypełniałaś swe zadania, Merel. Gdzie moje córki?
— W Trellheim, panie. Uznałam, że nie powinny podróżować tak daleko w porze mrozów — w jej głosie zabrzmiała nuta złośliwości.
— Rozumiem — westchnął Barak.
— Czy popełniłam błąd, panie mój?
— Dajmy temu spokój.
— Jeśli ty i twoi goście jesteście gotowi, panie, poprowadzę was do sali tronowej.
Barak wszedł na schody, dość pospiesznie i oficjalnie uścisnął żonę, po czym razem zniknęli za drzwiami.
— Tragedia — hrabia Seline pokręcił głową, gdy wszyscy wspinali się do pałacu.
— Ależ skąd — zaprzeczył Silk. — W końcu Barak dostał czego chciał, prawda?
— Jesteś człowiekiem okrutnym, książę Kheldarze.
— Wcale nie. Jestem tylko realistą. Przez te wszystkie lata Barak tęsknił za Merel i wreszcie ją spotkał. Cieszę się widząc, że taka stałość uczuć nie mija bez nagrody.
Hrabia Seline westchnął tylko.
Oddział żołnierzy w kolczugach eskortował ich przez labirynt korytarzy, do góry po szerokich schodach i w dół po wąskich stopniach, coraz dalej w głąb kamiennego kopca.
— Zawsze podziwiałem architekturę Chereku — oświadczył ironicznie Silk. — Jest pełna niespodzianek.
— Rozbudowa pałacu dawała jakieś zajęcie słabym władcom — zauważył król Fulrach. — Całkiem niezły pomysł. W Sendarii marni królowie poświęcają zwykle swój czas projektom brukowania ulic, ale w Val Alorn wyłożono je brukiem już tysiące lat temu.
— To zawsze stanowiło problem, wasza wysokość — roześmiał się Silk. — Jak powstrzymać złych władców od robienia głupstw.
— Książę Kheldarze — rzekł Fulrach. — Nie życzę twemu wujowi nic złego, ale uważam, że byłoby interesujące, gdyby zupełnie przypadkiem przypadł ci tron Drasni.
— Błagam — Silk zadrżał z udawanego strachu. — Niech wasza wysokość nawet o tym nie wspomina.
— I żona — dodał złośliwie hrabia Seline. — Książę stanowczo potrzebuje małżonki.
— To jeszcze gorsze — zatrząsł się Silk.
Sala tronowa króla Anhega była wysoko sklepioną komnatą z wielkim paleniskiem pośrodku kamiennej podłogi. Całe belki trzaskały w nim i płonęły jasno. W przeciwieństwie do zdobnej gobelinami sali króla Fulracha, tutaj ściany były nagie, a pochodnie dymiły w przymocowanych do muru żelaznych pierścieniach. Ludzie stojący przy ogniu nie byli eleganckimi dworakami Fulracha, a raczej brodatymi wojownikami w błyszczących kolczugach. Na krańcu sali stało pięć tronów, a nad każdym zwisał proporzec. Cztery były zajęte, a trzy kobiety o królewskich postawach rozmawiały w pobliżu.
— Fulrach, król Sendarii! — obwieścił jeden z żołnierzy eskorty, uderzając drzewcem włóczni o posypaną sitowiem kamienną podłogę.
— Bądź pozdrowiony, Fulrachu — zawołał wstając potężny, czarnobrody mężczyzna. Nosił długą, błękitną szatę, cała zmiętą i poplamioną. Włosy miał tłuste i nie uczesane, a złotą koronę z ułamanym jednym wierzchołkiem wgniecioną w paru miejscach.
— Bądź pozdrowiony Anhegu — odparł król Sendarów i skłonił się nieznacznie.
— Miejsce twe czeka Fulrachu — oznajmił nie uczesany mężczyzna, wskazując proporzec Sendarii nad pustym tronem. — Królowie Alorii z radością przyjmą w swej radzie mądrość króla Sendarii.
Wzniosły, archaiczny język wywarł na Garionie niezwykłe wrażenie.
— Silku, który król jest którym? — szepnął Durnik, gdy zbliżali się do tronów.
— Ten gruby w czerwonej szacie, z reniferem na proporcu, to mój wuj. Rhodar z Drasni. Ten z pociągłą twarzą pod końskim proporcem to Cho-Hag z Algarii. Duży, ponury, odziany na szaro, bez korony, który siedzi pod banderą z mieczem, to Brand, Strażnik Rivy.
— Brand? — przerwał zdziwiony Garion, wspomniawszy opowieść o bitwie pod Vo Mimbre.
— Wszyscy Strażnicy Rivy noszą imię Branda — wyjaśnił Silk.
Król Fulrach pozdrowił zebranych podniosłym językiem, który zdawał się tu obowiązywać, po czym zajął miejsce pod zielonym proporcem ze złotym snopem pszenicy — godłem Sendarii.
— Bądź pozdrowiony Belgaracie, Uczniu Aldura — zawołał Anheg. — I ty pani Polgaro, godna najwyższych zachwytów córko nieśmiertelnego Belgaratha.
— Nie ma czasu na takie ceremonie, Anhegu — stwierdził z przekąsem pan Wilk. Odrzucił płaszcz i wystąpił do przodu. — Po co wzywali mnie królowie Alorii?
— Nie odbieraj nam tych drobnych przyjemności, Czcigodny — wtrącił porozumiewawczo gruby władca Drasni. — Tak rzadko możemy grać królów. To długo nie potrwa.
Pan Wilk z niesmakiem pokręcił głową.
Wtedy wystąpiła jedna z trzech kobiet o dostojnym wyglądzie. Była to wysoka, kruczowłosa piękność w wymyślnie wiązanej czarnej atłasowej sukni. Dygnęła przed Fulrachem i musnęła policzkiem jego twarz.
— Wasza królewska mość — powiedziała. — Twoja obecność zaszczyt czyni temu domowi.
— Witaj, wasza wysokość — odparł Fulrach, z szacunkiem pochylając głowę.
— Królowa Islena — mruknął Silk do Durnika i Gariona. — Żona Anhega — zmarszczył nos, powstrzymując śmiech. — Uważajcie, jak powita Polgarę.
Królowa skłoniła się głęboko przed panem Wilkiem.
— Boski Belgaracie — dźwięczny głos wibrował szacunkiem.
— Nieszczególnie boski, Isleno — wtrącił sucho starzec.
— Nieśmiertelny synu Aldura — mówiła dalej, ignorując jego słowa. — Najpotężniejszy czarodzieju świata. Mój skromny dom drży od straszliwej potęgi, którą wnosisz w jego progi.
— Piękna przemowa, Isleno — stwierdził Wilk. — Trochę nieprecyzyjna, ale naprawdę wspaniała.
Królowa jednak stała już przed ciocią Pol.
— Przesławna siostro — zaintonowała.
— Siostro? — spytał zaskoczony Garion.
— To mistyczka — odparł cicho Silk. — Bawi się trochę magią i uważa za czarodziejkę. Patrz.
Wyszukanym gestem królowa wydobyła skądś zielony klejnot i wręczyła cioci Pol.
— Trzymała go w rękawie — szepnął radośnie Silk.
— Królewski to dar, Isleno — rzekła ciocia Pol dziwnie zduszonym głosem. — Wybacz, że tym tylko mogę ci się odwdzięczyć.
Podała królowej pąsową różę.
— Skąd ją wzięła? — zdumiał się Garion.
Silk mrugnął do niego porozumiewawczo.
Królowa z wahaniem przyjęła różę, objęła palcami i zbliżyła do twarzy. Rumieniec odpłynął z jej policzków, oczy rozszerzyły się, a dłonie zadrżały.
Wystąpiła druga królowa, niewysoka blondynka o pięknym uśmiechu. Bez ceremonii ucałowała Fulracha i pana Wilka, po czym ciepło objęła ciocię Pol. Ta przyjaźń zdawała się szczera i nie na pokaz.
— Porenn, królowa Drasni — w głosie Silka zabrzmiała dziwna nuta. Garion spojrzał zdziwiony i dostrzegł na jego twarzy cień goryczy i ironii. W tej krótkiej chwili, tak wyraźnie, jakby nagle oświeciło go jaskrawe światło prawdy, zrozumiał powody dziwnego niekiedy zachowania przyjaciela. Fala współczucia ścisnęła mu gardło.
Trzecia królowa, Silar z Algarii, przywitała króla Fulracha, pana Wilka i ciocię Pol kilkoma słowami, wypowiedzianymi cichym głosem.
— Czy Strażnik Rivy nie jest żonaty? — Durnik rozejrzał się za czwartą królową.
— Miał żonę — odparł Silk, wciąż wpatrzony w Porenn. — Zmarła kilka lat temu. Zostawiła mu czterech synów.
— Aha.
Barak, ponury i najwyraźniej bardzo zły, wkroczył do sali i podszedł do tronu Anhega.
— Witaj w domu, kuzynie — rzekł władca Chereku. — Już myślałem, że zgubiłeś drogę.
— Sprawy rodzinne, Anhegu — odparł Barak. — Musiałem zamienić kilka słów z żoną.
— Rozumiem — Anheg wolał nie zgłębiać tematu.
— Poznaliście już moich przyjaciół?
— Jeszcze nie, lordzie Barak — odpowiedział król Rhodar. — Załatwialiśmy zwyczajowe formalności — zachichotał, a jego wielki brzuch zatrząsł się mocno.
— Jestem pewien, że wszyscy znają hrabiego Seline — przedstawił Barak. — A to Durnik, kowal i dzielny człowiek. Chłopiec ma na imię Garion. Jest pod opieką pani Polgary. Dobry dzieciak.
— Czy moglibyśmy już przejść do rzeczy? — wtrącił niecierpliwie pan Wilk.
Cho-Hag, król Algarów, odpowiedział dziwnie delikatnym głosem:
— Azaliż świadom jesteś, Belgaracie, naszego nieszczęścia? Zaiste, w trudnej chwili zwracamy się do ciebie po radę.
— Cho-Hagu — zirytował się Wilk. — Mówisz, jakbyś czytał marny arendzki epos. Czy te zaisty i azaliże są naprawdę konieczne?
Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega.
— Moja wina, Belgaracie — wyjaśnił z żalem Anheg. — Wyznaczyłem skrybów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie tylko do ciebie. — Korona króla zsunęła się trochę i zawisła niebezpiecznie nad uchem.
— Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu — odparł Wilk. — Nie musisz wywierać na niej wrażenia. I tak zapomni większą część tego, co mówimy.
Spojrzał na Strażnika Rivy.
— Brandzie — powiedział. — Może ty mógłbyś mi to wszystko wyjaśnić bez nazbyt wielu upiększeń?
— Obawiam się, że to moja wina, Belgaracie — odparł dźwięcznie szaro odziany Strażnik. — Przez moją niedbałość Apostata zdołał ujść z łupem.
— Ten przedmiot powinien sam siebie chronić Brandzie — zauważył Wilk. — Ja, na przykład, nawet nie mogę go dotknąć. Znam złodzieja i wiem, że w żaden sposób nie byłeś w stanie go powstrzymać od przybycia do Rivy. Bardziej mnie martwi, jak zdołał położyć dłonie na obiekcie i nie zginąć porażony jego mocą.
Brand bezradnie rozłożył ręce.
— Zbudziliśmy się pewnego ranka i obiektu nie było. Kapłani potrafili tylko odgadnąć imię złodzieja. Duch Boga-Niedźwiedzia nie chciał powiedzieć nic więcej. Ponieważ wiedzieliśmy, kim jest pilnowaliśmy, by nie wymawiać tego imienia ani imienia przedmiotu, który zabrał.
— To dobrze — pochwalił Wilk. — Ma sposoby, by wychwytywać słowa na wielkie odległości. Sam go tego uczyłem.
— Wiemy o tym — kiwnął głowa Brand. — Dlatego z trudem ułożyliśmy wiadomość dla ciebie. A kiedy nie przybyłeś do Rivy a mój posłaniec nie wrócił, pomyślałem, że coś się stało. Wtedy rozesłaliśmy za tobą ludzi.
— W takim razie z własnej winy jestem tutaj — Wilk poskubał brodę. — Wypożyczyłem twojego posłańca. Musiałem coś przekazać pewnym ludziom w Arendii. Chyba powinienem przewidzieć, co się stanie.
Silk odchrząknął.
— Mogę coś powiedzieć? — spytał.
— Oczywiście, książę — zezwolił Anheg.
— Czy rozsądnie czynimy prowadząc tę dyskusję publicznie? Murgowie mają dość złota, by kupić sobie uszy w wielu pałacach, a Grolimowie potrafią swym kunsztem przechwycić myśli najwierniejszych wojowników. Nie można zdradzić tego, o czym się nie wie, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.
— Nie tak łatwo przekupić wojowników Anhega — wtrącił gniewnie Barak. — A w Chereku nie ma Grolimów.
— Czy jesteś równie pewien służby czy dziewek kuchennych? — zapytał Silk. — A Grolimów spotykałem już w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
— Jest jakiś sens w słowach mojego siostrzeńca — zamyślił się król Rhodar. — Drasnia dysponuje wiekowym doświadczeniem w zbieraniu informacji, a Kheldar należy do naszych najlepszych ludzi. Jeśli uważa, że nasze słowa mogą dotrzeć dalej, niż byśmy chcieli, rozsądek nakazuje go posłuchać.
— Dzięki ci, wuju — skłonił się Silk.
— A czy ty, książę Kheldarze, potrafiłbyś przeniknąć do mojego pałacu? — spytał wyzywająco Anheg.
— Już to robiłem, wasza królewska mość — odparł skromnie Silk. — Z dziesięć razy, może trochę więcej.
Anheg uniósł brew i spojrzał pytająco na Rhodara. Drasanin chrząknął zmieszany.
— To było dawno Anhegu. Nic poważnego. Byłem po prostu ciekaw pewnego drobiazgu. To wszystko.
— Wystarczyło zapytać — stwierdził z urazą Anheg.
— Nie chciałem ci przeszkadzać — Rhodar wzruszył ramionami. — Zresztą tak jest zabawniej.
— Przyjaciele — rzekł Fulrach. — Sprawa jest zbyt ważna, by narażać się na zdradę. Nadmierna ostrożność będzie lepsza od zbędnego ryzyka.
Anheg zmarszczył brwi.
— Jak chcecie — wzruszył ramionami po chwili namysłu. — Porozmawiamy zatem w spokojniejszym miejscu. Kuzynie, zechcesz opróżnić stary hall króla Eldriga i ustawić straże w korytarzach wokół niego?
— Natychmiast Anhegu — odparł Barak i z dziesiątką wojowników opuścił komnatę.
Królowie powstali z tronów — wszyscy z wyjątkiem Cho-Haga. Szczupły wojownik, prawie tak wysoki jak Barak, z algarskim kosmykiem włosów na czubku wygolonej czaszki, podszedł i pomógł mu się podnieść.
Garion spojrzał pytająco na Silka.
— Choroba z dzieciństwa — wyjaśnił cicho Drasanin. — Nogi ma tak słabe, że nie potrafi ustać bez pomocy.
— Czy to mu nie utrudnia sprawowania władzy?
— Algarowie więcej czasu spędzają w siodle niż na nogach. Kiedy dosiądzie rumaka, Cho-Hag nie ustępuje nikomu w Algarii. Wojownik, który go podtrzymuje, to Hettar, przybrany syn.
— Znasz go?
— Znam wszystkich, Garionie — Silk zaśmiał się cicho. — Hettar i ja spotykaliśmy się kilka razy. Lubię go, choć wolę, by o tym nie wiedział.
Królowa Porenn podeszła do ich grupki.
— Islena zabiera Silar i mnie do swoich komnat — poinformowała Silka. — Najwyraźniej kobiety w Chereku nie mieszają się do polityki.
— Nasi kuzyni, Cherekowie, mają kilka drobnych wad. Są arcykonserwatywni i jeszcze do nich nie dotarło, że kobiety są ludźmi.
Z łobuzerskim uśmiechem Porenn mrugnęła do niego porozumiewawczo.
— Miałam nadzieję, że uda nam się porozmawiać, Kheldarze. Na razie nic z tego. Przekazałeś Layli wiadomość?
— Obiecała, że zaraz do ciebie napisze — kiwnął głową Silk. — Gdybym wiedział, że cię tu zastanę, mógłbym osobiście przywieźć list.
— To był pomysł Isleny. Uznała, że miło będzie zorganizować naradę królowych w czasie spotkania królów. Zaprosiłaby także Laylę, ale wszyscy wiedzą, jak strasznie boi się morskich podróży.
— Czy na tej radzie doszłyście do jakichś wstrząsających wniosków, wasza wysokość?
— Siedzimy tylko i podziwiamy sztuczki Isleny — skrzywiła się królowa. — Znikające monety, jakieś przedmioty w rękawie i tego typu rzeczy. Czasem przepowiada nam przyszłość. Silar jest zbyt grzeczna, by protestować, a ja jestem najmłodsza, więc nie powinnam się za często odzywać. Wszystko to jest potwornie nudne, zwłaszcza kiedy wpada w trans nad tą swoją idiotyczną kryształową kulą. Czy Layla sądzi, że zdoła mi pomóc?
— Jeśli ktokolwiek zdoła, ona na pewno — zapewnił ją Silk. — Jednak winien ci jestem ostrzeżenie, że jej rady mogą być bardzo dosłowne. Królowa Layla to praktyczna duszyczka, nie uznająca przenośni.
— Nic nie szkodzi — królowa Porenn zachichotała złośliwie. — W końcu jestem już dorosła.
— Naturalnie — przyznał Silk. — Chciałem cię tylko uprzedzić.
— Naśmiewasz się ze mnie, Kheldarze? — spytała.
— Czy ośmieliłbym się, wasza wysokość? — Silk był uosobieniem niewinności.
— Chyba tak.
— Idziesz, Porenn? — zawołała czekająca niedaleko Islena.
— Natychmiast, wasza wysokość — odpowiedziała królowa Drasni. Co za nudziara, zamigotały jednocześnie jej palce.
Cierpliwości, wasza wysokość, odpowiedział gestami Silk.
Królowa Porenn wyszła potulnie za dumną królową Chereku i milczącą królową Algarii. Silk śledził ją spojrzeniem, a na twarzy miał wyraz tej samej gorzkiej ironii.
— Oni już wychodzą — delikatnie zwrócił mu uwagę Garion wskazując drzwi na końcu sali, za którymi znikali królowie Alornów.
— Zgadza się — przyznał Silk i poprowadził ich za władcami.
Garion trzymał się z tyłu, gdy cała grupa podążała pełnymi przeciągów korytarzami w stronę hallu króla Eldriga. Oschły głos w mózgu podpowiadał, że jeśli ciocia Pol go zauważy, znajdzie jakiś powód, by chłopca odesłać.
Idąc na końcu całej procesji, Garion pochwycił w pewnej chwili ukradkowe poruszenie w głębi któregoś z bocznych korytarzy. Przez moment tylko widział tam człowieka, zwyczajnego na pozór wojownika Chereku w długim, ciemnozielonym płaszczu. Zaraz potem cała grupa minęła ten korytarz. Garion zatrzymał się i obejrzał raz jeszcze, lecz człowiek w zielonym płaszczu zniknął.
Ciocia Pol stała ze skrzyżowanymi ramionami u drzwi hallu króla Eldriga.
— Gdzie byłeś? — spytała.
— Tak tylko patrzyłem — odpowiedział najbardziej niewinnym tonem, na jaki potrafił się zdobyć.
— Rozumiem — stwierdziła i spojrzała na Baraka. — Narada potrwa pewnie dość długo i Garion będzie się nudził. Jest może jakieś miejsce, gdzie do kolacji mógłby się czymś zająć?
— Ciociu Pol! — zaprotestował Garion.
— Może w zbrojowni? — zaproponował Barak.
— Niby co miałbym robić w zbrojowni? — chciał wiedzieć Garion.
— Wolisz pomywalnie? — spytała znacząco ciocia Pol.
— Właściwie, kiedy się lepiej zastanowiłem, to chyba jednak chciałbym obejrzeć zbrojownię.
— Tak właśnie myślałam.
— Jest na końcu tego korytarza, Garionie — poinformował Barak. — Sala z czerwonymi drzwiami.
— Biegnij już, kochanie — powiedziała ciocia. — I nie pokalecz się czymś.
Garion powlókł się wolno korytarzem, który wskazał mu Barak. Cierpiał nad niesprawiedliwością całej tej sytuacji. Strażnicy, ustawieni wokół hallu króla Eldriga, uniemożliwiali nawet podsłuchiwanie. Chłopiec westchnął i kontynuował swój samotny marsz do zbrojowni.
Wewnętrzna część umysłu pracowała jednak pilnie, analizując pewne kwestie. Uparcie nie chciał uznać pana Wilka i cioci Pol za Belgaratha i Polgarę. Jednak zachowanie królów Alornów wskazywało, że przynajmniej oni w to wierzą. Dochodziła jeszcze kwestia róży którą ciocia Pol dała królowej Islenie. Pomijając fakt, że róże zimą nie kwitną, skąd ciocia Pol wiedziała, że otrzyma od Isleny bladozielony klejnot? Jak zatem mogła zawczasu przygotować różę? Garion świadomie unikał teorii, że ciocia po prostu stworzyła kwiat na miejscu.
Korytarz, którym szedł zatopiony w myślach, był mroczny i tylko kilka pochodni w pierścieniach na ścianach rozjaśniało drogę. Tu i tam odbiegały od niego boczne przejścia — czarne, nie oświetlone tunele, prowadzące gdzieś w ciemność. Dotarł już niemal do zbrojowni, gdy w jednym z nich usłyszał jakiś cichy dźwięk. Nie wiedząc właściwie dlaczego, cofnął się do sąsiedniej niszy i czekał.
Człowiek w zielonym płaszczu wyszedł na główny korytarz i rozejrzał się czujnie. Był to zupełnie zwyczajny mężczyzna, z krótką, jasną brodą. Mógłby pewnie chodzić po pałacu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Jednak zachowanie i ukradkowe skradanie się mężczyzny mówiły wyraźniej niż słowa, że robi coś, czego robić nie powinien. Oddalił się w stronę, z której nadszedł Garion, a chłopiec cofnął się w bezpieczny mrok swej kryjówki. Kiedy po chwili ostrożnie wysunął głowę, człowiek zniknął i trudno było zgadnąć, w które z tych ciemnych bocznych przejść się zagłębił.
Wewnętrzny głos szepnął Garionowi, że jeśli spróbuje komuś o tym opowiedzieć, nie uwierzą mu. Jeśli nie chce wyjść na głupca, potrzebuje czegoś więcej niż niejasnego poczucia niepokoju i podejrzeń. Przez jakiś czas powinien tylko mieć oczy otwarte i uważać na człowieka w zielonym płaszczu.
Następnego ranka padał śnieg. Ciocia Pol, Silk, Barak i pan Wilk znowu udali się na naradę z królami, pozostawiając Gariona pod opieką Durnika. Usiedli więc obaj przy ogniu w wielkiej sali, gdzie stały trony, i obserwowali mniej więcej dwudziestu wojowników Chereku, którzy łazili bez celu albo znajdywali sobie jakieś zajęcia dla zabicia czasu. Jedni ostrzyli miecze lub polerowali zbroje; inni jedli lub pili, choć było jeszcze dość wcześnie; kilku pochłaniała zacięta rozgrywka w kości. Jeszcze inni siedzieli oparci plecami o ściany i spali.
— Cherekowie chyba lubią próżnować — stwierdził cicho Durnik. — Od przyjazdu nie spotkałem dotąd nikogo, kto by naprawdę pracował.
Garion pokręcił głową.
— Wydaje mi się, że to wojownicy z osobistych regimentów króla — odpowiedział równie cicho. — Chyba nie mają nic do roboty oprócz siedzenia i czekania, aż król każe im z kimś walczyć.
Durnik z dezaprobatą zmarszczył czoło.
— To z pewnością niezwykle nudny sposób życia.
— Durniku — odezwał się po chwili Garion. — Zauważyłeś, jak odnoszą się do siebie Barak i jego żona?
— To bardzo smutne — stwierdził Durnik. — Silk mówił mi o tym wczoraj. Barak pokochał ją, gdy oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Ale ona była wysoko urodzona i nie traktowała go poważnie.
— Więc w jaki sposób zostali małżeństwem?
— Jej rodzina to wymyśliła. Kiedy Barak został jarlem Trellheim, uznali że małżeństwo zagwarantuje im odpowiednie powiązania. Merel była przeciwna, ale na nic się to zdało. Silk twierdzi, że zaraz po ślubie Barak przekonał się, jaka jest w istocie płytka i powierzchowna, ale oczywiście wtedy było już za późno. Robi obrzydliwe rzeczy, by go zranić, więc Barak stara się możliwie rzadko bywać w domu.
— Mają dzieci? — zapytał Garion.
— Dwoje. Obie córki, pięcio- i siedmioletnią. Barak bardzo je kocha, ale nieczęsto może widywać.
— Chciałbym im jakoś pomóc — westchnął chłopiec.
— Nie możemy się wtrącać między mężczyznę i jego żonę — pouczył Durnik. — Po prostu nie robi się takich rzeczy.
— Wiedziałeś, że Silk kocha swoją ciotkę? — zapytał bez zastanowienia Garion.
— Garionie! — Durnik był wstrząśnięty. — To, co powiedziałeś, jest bardzo niewłaściwe.
— Ale prawdziwe — bronił się chłopiec. — Oczywiście, ona nie jest naprawdę jego ciotką, tylko drugą żoną wuja. To nie to samo, co prawdziwa ciotka.
— Jest żoną jego wuja — oświadczył mocnym głosem Durnik. — Kto wymyślił tę skandaliczną historię?
— Nikt nie wymyślił. Obserwowałem jego twarz, kiedy wczoraj rozmawiali. Łatwo zauważyć, co do niej czuje.
— Na pewno ci się wydawało — orzekł z naganą w głosie kowal. Wstał. — Przejdźmy się. Zajmiemy się czymś innym niż plotki na temat naszych przyjaciół. Porządni ludzie nie powinni robić takich rzeczy.
— Dobrze — zgodził się szybko nieco zakłopotany Garion. Wyszedł za Durnikiem z zadymionej sali i razem ruszyli korytarzem.
— Obejrzymy kuchnie — zaproponował.
— A potem kuźnię — dodał Durnik.
Królewskie kuchnie były ogromne. Całe woły obracały się na rożnach, stada gęsi dusiły w jeziorach sosu. Bulgotał gulasz w kotłach wielkości wozu, a bataliony bochenków maszerowały do pieców tak dużych, że człowiek mógłby w nich stanąć prosto. W przeciwieństwie do uporządkowanej kuchni cioci Pol na farmie Faldora, tutaj panował chaos i bałagan. Naczelnym kucharzem był wielki, czerwony na twarzy mężczyzna, wykrzykujący polecenia, na które nikt nie zwracał uwagi. Słychać było krzyki, groźby i niewybredne żarty. Rozgrzana w ogniu chochla, podłożona w miejscu, gdzie mógł ją chwycić niczego nie podejrzewający kucharz, wzbudzała ryki śmiechu; komuś porwano kapelusz i wrzucono umyślnie do garnka z wrzącym gulaszem.
— Chodźmy stąd, Durniku — poprosił chłopiec. — Nie tego się spodziewałem.
Kowal pokiwał głową.
— Pani Pol nie tolerowałaby takich wybryków — przyznał z dezaprobatą.
W korytarzu obok kuchni spotkali służącą, dziewczynę o rudoblond włosach, w jasnozielonej sukni z głęboko wyciętym stanikiem.
— Przepraszam bardzo — zagaił grzecznie Durnik. — Czy mogłabyś wskazać nam drogę do kuźni?
Zuchwale zmierzyła go wzrokiem.
— Jesteś tu nowy? — spytała. — Jeszcze cię nie widziałam?
— Przyjechaliśmy na krótko.
— A skąd jesteście? — chciała wiedzieć.
— Z Sendarii.
— To ciekawe. Może chłopiec mógłby załatwić twoje zlecenie, a my porozmawiamy chwilę — spojrzała na niego wyzywająco.
Durnik chrząknął, a jego uszy poczerwieniały.
— Którędy do kuźni? — zapytał ponownie.
Dziewczyna roześmiała się.
— Na dziedzińcu, w końcu tego korytarza — odparła. — Zwykle kręcę się gdzieś tutaj. Z pewnością potrafisz mnie znaleźć, kiedy już załatwisz swoje sprawy z kowalem.
— Tak — zgodził się Durnik. — Z pewnością potrafię. Idziemy, Garionie.
Po chwili dotarli na ośnieżony wewnętrzny dziedziniec.
— Oburzające! — oznajmił zduszonym głosem Durnik. Uszy nadal płonęły mu czerwienią. — Ta dziewka nie miała żadnego poczucia przyzwoitości. Poskarżyłbym się na nią, gdybym tylko wiedział komu.
— Niesłychane — przyznał Garion śmiejąc się w duchu z zakłopotania przyjaciela. Przeszli przez zasypywany drobnymi płatkami śniegu podwórzec.
W kuźni sprawował rządy potężny, czarnobrody mężczyzna o przedramionach tak grubych jak Garionowe uda. Durnik przedstawił się i wkrótce potem omawiali radośnie tajniki swej profesji, przy akompaniamencie dźwięczących uderzeń kowalskiego młota. Garion zauważył, że w miejsce pługów, łopat i motyk, jakich pełne były sendarskie kuźnie, tutaj na ścianach wisiały miecze, włócznie i topory. Na jednym kowadle czeladnik wykuwał groty strzał, na drugim jakiś żylasty, jednooki mężczyzna pracował nad groźnie wyglądającym sztyletem.
Durnik i kowal rozmawiali prawie do południa. Garion zaś spacerował po dziedzińcu obserwując zajętych ludzi. Byli tu bednarze i kołodzieje, szewcy i cieśle, rymarze i wytwórcy świec, pracujący dla wielkiego dworu króla Anhega. Chłopiec cały czas się rozglądał, czy nie dojrzy gdzieś brodatego mężczyzny w zielonym płaszczu, którego spotkał ostatniej nocy. Nie wierzył wprawdzie, że znajdzie go tutaj, gdzie wszyscy zajęci byli uczciwą pracą, patrzył jednak uważnie.
Koło południa przyszedł po nich Barak. Ruszyli razem do wielkiej sali, gdzie czekał Silk, z uwagą obserwując grających w kości.
— Anheg i reszta mają się spotkać po południu — wyjaśnił Barak. — Mam załatwić pewną sprawę i pomyślałem, że może zabierzecie się ze mną.
— Niezły pomysł — Silk z trudem oderwał wzrok od kości. — Wojownicy twojego kuzyna grają tak fatalnie, że odczuwam silną chęć włączenia się na kilka kolejek. Chyba lepiej, bym tego nie robił. Większość ludzi czuje urazę, gdy przegrywa z obcymi.
— Jestem pewien, że chętnie dopuszczą cię do gry — wyszczerzył zęby Barak. — Mają taką samą szansę wygranej jak ty.
— A słońce ma taką samą szansę wzejścia na wschodzie, co i na zachodzie.
— Tak jesteś pewien swego kunsztu, drogi Silku? — spytał Durnik.
— Jestem pewien ich kunsztu — zachichotał Silk i poderwał się na nogi. — Chodźmy. Palce już mnie świerzbią. Muszę je oddalić od przedmiotu pożądania.
— Jak sobie życzysz, książę Kheldarze — roześmiał się Barak.
Włożyli futrzane peleryny i wyszli z pałacu. Śnieg przestał padać, wiał rześki wiatr.
— Nie wyznaję się w tych wszystkich imionach — wyznał Durnik, gdy posuwali się w stronę centrum Val Alorn. — Chciałem was o to zapytać. Ty, Silku, jesteś także księciem Kheldarem, a czasem kupcem Ambarem z Kotu. Pana Wilka nazywają Belgarathem, a pani Pol jest również Polgarą albo księżną Erat. Tam, skąd pochodzę, ludzie miewają tylko jedno imię.
— Imiona są jak ubrania, przyjacielu Durniku — wyjaśnił Silk. — Wkładamy to, które jest najodpowiedniejsze na daną okazję. Uczciwi ludzie nie potrzebują zwykle dziwacznych ubrań ani niezwykłych imion. Ci z nas jednak, którzy uczciwymi nie są, zmieniają czasem jedno lub drugie.
— Nie wydaje mi się zabawne zaliczanie pani Pol do osób nieuczciwych — oświadczył sztywno Durnik.
— To nie przez brak szacunku — zapewnił Silk. — Proste definicje nie mają zastosowania wobec lady Polgary. A kiedy mówię, że nie jesteśmy uczciwi, oznacza to że zajmujemy się sprawami, które wymagają czasem ukrywania przed ludźmi jednocześnie złymi i przebiegłymi.
Durnik nie wydawał się przekonany, ale nie wracał do tego tematu.
— Skręcimy tutaj — zaproponował Barak. — Nie chciałbym przechodzić dzisiaj obok Świątyni Belara.
— Dlaczego? — zdziwił się Garion.
— Trochę zalegam z obowiązkami religijnymi — wyjaśnił zbolałym głosem Barak. — Nie chcę, żeby Najwyższy Kapłan Belara mi o tym przypominał. Ma bardzo donośny głos, a nie lubię, gdy mnie ktoś wywołuje przed całym miastem. Człowiek roztropny nie daje kapłanom ani kobietom okazji, by besztali go publicznie.
Uliczki Val Alorn były ciasne, kręte, zaś stare domki wąskie i wysokie, z przewieszonym piętrem. Mimo śniegu i ostrego wiatru ulice były pełne ludzi, w większości odzianych w futra dla ochrony przed mrozem.
Wszędzie rozlegały się wesołe okrzyki, a czasem nieprzyzwoite wyzwiska. Dwaj starsi, poważni mężczyźni okładali się śnieżkami, zachęcani ochrypłymi wrzaskami patrzących.
— To starzy przyjaciele — uśmiechnął się Barak. — Robią to co dzień, przez całą zimę. Niedługo pójdą do piwiarni i upiją się, a potem będą śpiewać razem stare pieśni, póki nie pospadają z ław. Od lat tak postępują.
— A czym się zajmują latem? — spytał Silk.
— Rzucają kamienie — odparł Barak. — Picie, śpiewy i spadanie z ław pozostaje bez zmian.
— Witaj Baraku — zawołała z okna na piętrze młoda, zielonooka kobieta. — Kiedy znowu mnie odwiedzisz?
Barak podniósł głowę i zarumienił się, ale nie odpowiedział.
— Jakaś dama cię woła Baraku — zwrócił mu uwagę Garion.
— Słyszałem — odparł krótko Barak.
— Chyba cię zna — zauważył drwiąco Silk.
— Zna każdego — Barak zaczerwienił się jeszcze bardziej. — Możemy już iść?
Za rogiem spotkali idącą gęsiego grupę ludzi w obszarpanych futrach. Kołysali się dziwnie z boku na bok, a przechodnie pospiesznie schodzili im z drogi.
— Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku — zaintonował ich przywódca.
— Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku — powtórzyli chórem.
Barak skłonił się sztywno.
— Niech cię ochrania ramię Belara — rzekł przywódca.
— Wszyscy cześć oddają Belarowi, Niedźwiedziemu Bogu Alorii — zawołali pozostali.
Barak skłonił się znowu i stał nieruchomo, póki procesja nie przeszła.
— Kto to był? — spytał Durnik.
— Wyznawcy kultu Niedźwiedzia — odparł niechętnie Barak. — Fanatycy.
— Kłopotliwa grupa — wyjaśnił Silk. — Mają swoje ośrodki we wszystkich królestwach Alorii. To doskonali wojownicy, ale służą Najwyższemu Kapłanowi Belara. Spędzają czas na wykonywaniu rytuałów, ćwiczeniach wojskowych i mieszaniu się do miejscowej polityki.
— Gdzie jest ta Aloria, o której wszyscy mówią? — zdziwił się Garion.
— Wszędzie wokół nas — Barak zatoczył krąg ramieniem. — Wszystkie królestwa Alornów tworzyły kiedyś Alorię. Był to jeden naród. Kultyści chcą je ponownie zjednoczyć.
— To chyba rozsądne — zauważył Durnik.
— Aloria została podzielona z ważnych przyczyn. Należało strzec pewnego przedmiotu i rozbicie państwa wydawało się najlepszą metodą.
— Czy ten przedmiot był aż tak ważny?
— Najważniejszy na świecie — stwierdził Silk. — Wyznawcy kultu Niedźwiedzia zdają się o tym zapominać.
— Tylko że teraz został skradziony, prawda? — wyrzucił z siebie Garion, gdy oschły głos umysłu uświadomił mu związek między tym co mówili Barak i Silk, a nagłym zburzeniem jego spokojnego życia. — To właśnie za tym przedmiotem podąża pan Wilk.
Barak spojrzał na niego badawczo.
— Ten mały jest mądrzejszy, niż nam się wydawało Silku.
— Sprytny chłopak — przyznał Drasanin. — Zresztą nietrudno powiązać ze sobą to wszystko.
Jego lisia twarz sposępniała nagle.
— Masz oczywiście rację, Garionie. Jeszcze nie wiemy jak, ale ktoś zdołał go ukraść. Jeśli Belgarath wyda taki rozkaz, królowie Alornów rozbiorą cały świat na kawałki, by odzyskać ten przedmiot.
— Mówisz o wojnie? — spytał słabym głosem Durnik.
— Są rzeczy gorsze niż wojna — oświadczył ponuro Barak. — To wszystko może być niezłą okazją, żeby raz na zawsze pozbyć się Angaraków.
— Miejmy nadzieję, że Belgarath przekona królów Alornów by wybrali inne wyjście — westchnął Silk.
— Musimy odzyskać ten przedmiot — upierał się Barak.
— To prawda. Są jednak inne sposoby, a nie sądzę, by ulica była najwłaściwszym miejscem, żeby je omawiać.
Barak zmrużył oczy i rozejrzał się szybko.
Tymczasem dotarli już do portu, gdzie maszty okrętów Chereku wznosiły się gęsto niby las. Przeszli przez śliski most nad zamarzniętym strumieniem i znaleźli się wśród kilku rozległych placów, gdzie w śniegu leżały szkielety statków.
Kulejący mężczyzna w skórzanej bluzie stanął w drzwiach niskiego budynku na środku jednego z placów i patrzył, jak się zbliżają.
— Witaj, Krendigu — zawołał Barak.
— Witaj, Baraku — odparł mężczyzna odziany w skórę.
— Jak idzie praca?
— Dość wolno o tej porze roku. Niedobry to czas na robotę w drewnie. Moi cieśle szykują osprzęt i przycinają deski, ale do wiosny nie zrobią wiele więcej.
Barak skinął głową i wyminął Krendiga, by położyć dłoń na wystającej ze śniegu stępce okrętu.
— Krendig buduje go dla mnie — wyjaśnił, klepiąc belkę dziobu. — Najwspanialszy okręt wszystkich mórz.
— Jeśli nasi wioślarze znajdą dość mocy, by go poruszyć — wtrącił Krendig. — Będzie bardzo wielki Baraku. I bardzo ciężki.
— Obsadzę go silnymi ludźmi. — Barak wpatrywał się we wręgi statku.
Garion usłyszał radosny okrzyk od strony wzgórza przy stoczni. Obejrzał się szybko. Kilku młodych ludzi zjeżdżało z góry na płaskich deskach. Było zupełnie oczywiste, że Barak i pozostali spędzą większą część popołudnia omawiając budowę statku. Mogło się to okazać nadzwyczaj ciekawe, Garion jednak zdał sobie nagle sprawę, że od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim w swoim wieku. Odsunął się dyskretnie i stanął u stóp wzgórza.
Wzrok chłopca przyciągnęła jasnowłosa postać. W pewien sposób przypominała mu Zubrette, choć istniały pewne różnice. Zubrette była drobna, zaś ta dziewczyna duża jak chłopak — jednak wyraźnie nie była chłopcem. Jej śmiech dźwięczał wesoło, policzki były zaróżowione od chłodu, a kiedy zjeżdżała w dół, powiewały za nią długie warkocze.
— To musi być zabawne — zauważył Garion, gdy jej improwizowane sanki zatrzymały się w pobliżu.
— Chcesz spróbować? — spytała wstając i otrzepując śnieg z wełnianej sukienki.
— Nie mam sanek.
— Mogę ci pożyczyć swoich — spojrzała na niego figlarnie. — Jeśli coś mi za to dasz.
— A co byś chciała? — zapytał.
— Coś wymyślę — zmierzyła go wyzywającym wzrokiem. — Jak się nazywasz?
— Garion.
— Dziwne imię. Czy tutaj mieszkasz?
— Nie. Jestem z Sendarii.
— Sendar? Naprawdę? — niebieskie oczy błysnęły. — Nigdy jeszcze nie spotkałam Sendara. Mam na imię Maidee.
Garion lekko skłonił głowę.
— Chcesz pożyczyć sanki? — spytała.
— Mógłbym spróbować.
— Może ci pozwolę. Za całusa.
Garion zaczerwienił się wściekle, a Maidee wybuchnęła śmiechem.
Wysoki, rudowłosy chłopak w długiej tunice zahamował obok i wstał z groźnym wyrazem twarzy.
— Maidee, zostaw go natychmiast — polecił.
— A jeśli nie zechcę?
Rudzielec z buńczuczną miną podszedł do Gariona.
— Co tu robisz? — zapytał.
— Rozmawiałem z Maidee — odparł Garion.
— A kto ci pozwolił?
Chłopak był trochę wyższy od Gariona i odrobinę cięższy.
— Nie prosiłem o pozwolenie.
Rudzielec spojrzał ponuro i groźnie napiął mięśnie.
— Mogę cię sprać, jeśli masz ochotę — poinformował.
Garion zrozumiał, że chłopak jest w wojowniczym nastroju i starcia nie da się uniknąć. Część wstępna — groźby, wyzwiska i tak dalej — potrwa jeszcze pewnie kilka minut, ale walka wybuchnie natychmiast, gdy tylko rudy w długiej tunice doprowadzi się do odpowiedniej wściekłości. Postanowił nie czekać. Zacisnął pięść i uderzył tamtego w nos.
Cios był solidny. Rudzielec zatoczył się i usiadł ciężko na śniegu. Podniósł dłoń do twarzy i odsunął ją czerwoną od krwi.
— Krwawię! — jęknął oskarżycielsko. — Przez ciebie krew mi leci z nosa!
— Przestanie za parę minut — uspokoił go Garion.
— A jeśli nie?
— Takie krwotoki nie trwają wiecznie.
— Czemu mnie uderzyłeś? — spytał płaczliwie rudzielec. — Nic ci nie zrobiłem.
— Ale chciałeś — odparł Garion. — Przyłóż sobie śnieg i nie zachowuj się jak dziecko.
— Ciągle krwawi — poskarżył się chłopak.
— Przyłóż sobie śnieg — powtórzył Garion.
— A jeśli to nie pomoże?
— Wtedy pewnie wykrwawisz się na śmierć — odparł bezlitośnie Garion. Tej sztuczki nauczył się od cioci Pol. Zadziałała równie dobrze na chłopca z Chereku, jak kiedyś na Doroona i Rundoriga. Rudzielec zamrugał, po czym chwycił dużą garść śniegu i przyłożył sobie do nosa.
— Czy wszyscy Sendarowie są tacy okrutni? — spytała Maidee.
— Nie znam wszystkich mieszkańców Sendarii — odpowiedział Garion. Spotkanie nie skończyło się dobrze. Odwrócił się z żalem i wolno ruszył z powrotem do stoczni.
— Zaczekaj, Garionie — krzyknęła Maidee. Podbiegła i chwyciła go za ramię. — Zapomniałeś o moim całusie — zarzuciła mu ręce na szyję i głośno ucałowała w usta.
— Masz — powiedziała i ze śmiechem uciekła pod górę, powiewając jasnymi warkoczami.
Barak, Silk i Durnik zaśmiewali się głośno, gdy do nich podszedł.
— Powinieneś ją gonić — stwierdził Barak.
— Po co? — zaczerwienił się Garion.
— Chciała, żebyś ją złapał.
— Nie rozumiem.
— Baraku — rzekł Silk. — Sądzę, że jeden z nas będzie musiał powiadomić lady Polgarę, że nasz Garion wymaga dalszej edukacji.
— Jesteś sprawniejszy w słowach, Silku — odparł Barak. — Uważam, że ty powinieneś jej powiedzieć.
— Może zagramy w kości o ten przywilej — zaproponował Silk.
— Widziałem kiedyś, jak rzucasz kośćmi — roześmiał się Barak.
— Naturalnie, możemy po prostu zostać tu jeszcze chwilę — stwierdził chytrze Drasanin. — Wydaje mi się że nowa przyjaciółka Gariona z przyjemnością uzupełni jego wykształcenie. W ten sposób nie będziemy musieli kłopotać tą sprawą lady Polgary.
Uszy Gariona płonęły.
— Nie jestem taki głupi — oświadczył. — Wiem, o czym rozmawiacie i wcale nie musicie o tym mówić cioci Pol.
Odszedł, gniewnie rozkopując nogami śnieg.
Barak rozmawiał jeszcze z budowniczym swojego okrętu, a kiedy zbliżył się wieczór i mrok okrył stocznię, ruszyli z powrotem do pałacu. Garion wlókł się z tyłu, nadal obrażony, że się z niego śmiali. Chmury, od przybycia do Val Alom zwisające nisko, zaczęły się rwać odsłaniając skrawki czystego nieba. Wieczór opadał z wolna na ośnieżone ulice, a tu i tam zamigotała pojedyncza gwiazdka. W oknach świece zapłonęły miękkim blaskiem, a ludzie spieszyli, by dotrzeć do domów przed nocą.
Garion, nadal idący z tyłu, dostrzegł dwóch mężczyzn znikających w drzwiach pod prostym szyldem przedstawiającym kiść winogron. Jednym z nich był człowiek z jasną brodą w zielonym płaszczu, którego zeszłej nocy spotkał w pałacu. Drugi nosił ciemny kaptur, a Garion poczuł znajomy dreszcz rozpoznania. Nie musiał nawet oglądać twarzy tamtego. Zbyt często się widywali, by miał jakiekolwiek wątpliwości. I, jak zawsze, odczuł niezwykły opór, jakby upiorny palec dotknął jego warg. Ten człowiek w kapturze to Asharak i choć jego obecność tutaj była niezwykle ważna, chłopiec nie potrafił o niej powiedzieć. Przez chwilę spoglądał na dwóch mężczyzn, po czym podbiegł, by dogonić przyjaciół. Zmagał się z odrętwieniem, krępującym mu język, by wreszcie spróbować innego sposobu.
— Baraku — zapytał. — Czy w Val Alorn jest wielu Murgów?
— Ani jednego, w całym Chereku. Pod karą śmierci nie wolno Angarakom przekraczać granic królestwa. To nasze najstarsze prawo. Ustanowił go jeszcze Cherek o Niedźwiedzich Barach. Czemu pytasz?
— Tak się tylko zastanawiałem — wyjaśnił niepewnie Garion. Umysł krzyczał, by opowiedzieć im o Asharaku, ale wargi pozostały martwe.
Wieczorem, gdy wszyscy zasiedli przy wspaniałej uczcie za długim stołem w głównym hallu pałacu króla Anhega, Barak zabawiał zgromadzonych mocno przesadzonym opisem spotkania Gariona z młodymi ludźmi na wzgórzu.
— Mocny był to cios — mówił podniosłym tonem. — Godny najwspanialszego z wojowników. Celnie trafił w sam nos wroga. Popłynęła jasna krew, a przeciwnik padł przerażony i pokonany. Jak bohater stanął Garion nad zwyciężonym i, jak prawdziwy wojownik, nie chełpił się i nie drwił z nieprzyjaciela, a ofiarował mu radę, jak zatamować strumień szkarłatu. Potem z prostotą i godnie opuścił pole bitwy, lecz jasnooka piękność nie pozwoliła mu odejść bez godnego wynagrodzenia jego męstwa. Ścigała go zatem i z uczuciem zarzuciła mu na szyję swe śnieżne ramiona. A potem miłośnie ofiarowała jeden pocałunek, który dla prawdziwego bohatera największą jest nagrodą. Oczy dziewczęcia płonęły uwielbieniem, a czyste łono falowało świeżo rozbudzoną namiętnością. Lecz niewinny Garion oddalił się skromnie, nie żądając innych słodkich trofeów, które swą czułą postawą wyraźnie ofiarowywała łagodna dziewica. I tak skończyła się ta przygoda, a nasz bohater posmakował zwycięstwa, godnie odrzucając wygranej tej prawdziwe owoce.
Wojownicy i królowie ryczeli ze śmiechu, bębniąc w stół pięściami i kolanami i klepiąc się z uciechy po plecach. Królowa Islena i królowa Silar uśmiechały się wyrozumiale, a królowa Porenn śmiała otwarcie. Twarz Merel pozostała jednak niewzruszona, gdy z wyrazem lekkiej pogardy spoglądała na małżonka.
Policzki Gariona płonęły, a jego uszy atakowały wykrzykiwane głośno sugestie i rady.
— Czy rzeczywiście tak przebiegło spotkanie, siostrzeńcze? — zwrócił się do Silka król Rhodar, ocierający załzawione oczy.
— Mniej więcej. Opowieść lorda Baraka była doprawdy mistrzowska, choć nieco upiększona.
— Trzeba by posłać po minstrela — zauważył hrabia Seline. — Niech pieśnią unieśmiertelni ten czyn.
— Nie dokuczajcie mu — królowa Porenn spojrzała na Gariona ze współczuciem.
Cała historia wyraźnie nie śmieszyła cioci Pol, która zmierzyła Baraka chłodnym wzrokiem.
— Czy to nie dziwne, że trzech dorosłych mężczyzn nie potrafi dopilnować jednego chłopca? — spytała wznosząc brew.
— To tylko jeden cios, pani — zaprotestował Silk. — I jeden całus, nic więcej.
— Doprawdy? A czego mam się spodziewać następnym razem? Pojedynku na miecze, a potem jeszcze większej głupoty?
— Nie stało się nic poważnego, pani Pol — zapewnił ją Durnik.
Ciocia Pol pokręciła głową.
— Sądziłam, Durniku, że przynajmniej ty okażesz nieco rozsądku. Widzę, że się myliłam.
Gariona zdenerwowały jej uwagi. Miał wrażenie, że cokolwiek uczyni, ona zawsze spojrzy na to z możliwie najgorszej strony. Gniew pchał go niemal na granicę buntu. Nie miała prawa komentować jego postępków. Nie byli przecież spokrewnieni, więc mógł robić wszystko, na co tylko miał ochotę.
Spojrzał na nią ponuro, z irytacją.
Pochwyciła to spojrzenie i odpowiedziała chłodno, jakby chciała go sprowokować.
— Słucham? — zapytała.
— Nic — odparł krótko.
Następnego dnia ranek był jasny i rześki. Niebo nabrało koloru ciemnego błękitu, a słoneczny blask lśnił oślepiająco na białych szczytach gór wyrastających za miastem. Po śniadaniu pan Wilk oznajmił, że wraz z ciocią Pol idą na spotkanie z Fulrachem i królami Alornów.
— Świetny pomysł — stwierdził Barak. — Ponure rozważania są dobre dla królów. Dla kogoś, na kim nie ciążą obowiązki władzy, dzień jest zbyt piękny, by spędzać go pod dachem.
I uśmiechnął się drwiąco do swego kuzyna.
— Masz w sobie domieszkę okrucieństwa Baraku. Nie podejrzewałem tego — Anheg wyjrzał tęsknie przez najbliższe okno.
— Czy dziki nadal wychodzą na skraj lasu? — spytał Barak.
— Stadami — potwierdził Anheg, jeszcze bardziej ponury.
— Pomyślałem, że wezmę paru silnych ludzi i sprawdzimy, czy uda nam się zmniejszyć nieco ich liczbę — uśmiech Baraka stał się szerszy.
— Byłem prawie pewien, że właśnie coś takiego masz na myśli — Anheg smutnie poskubał splątane włosy.
— Robię ci przysługę Anhegu. Nie chcesz chyba, by dziki stratowały całe królestwo?
— Zapędził cię w kozi róg, Anhegu — wybuchnął śmiechem Rhodar, gruby władca Drasni.
— Jak zwykle — przyznał kwaśno Anheg.
— Chętnie zostawiam takie rozrywki młodszym i szczuplejszym od siebie — Rhodar oburącz poklepał swój wielki brzuch. — Cenię dobry posiłek, choć wolę z nim wcześniej nie walczyć. Jestem zbyt dobrym celem. Nawet ślepy dzik trafiłby mnie bez kłopotów.
— No jak, Silku? — spytał Barak. — Co ty na to?
— Chyba nie mówisz poważnie — mruknął Silk.
— Musisz jechać, książę Kheldarze — nalegała królowa Porenn. — Ktoś powinien bronić honoru Drasni na tej wyprawie.
Twarz Silka przybrała zbolały wyraz.
— Mógłbyś być moim rycerzem — w jej oczach błysnęły złośliwe iskierki.
— Wasza królewska mość znowu czytała arendzkie romanse? — spytał zgryźliwie Silk.
— Uważaj to za królewski rozkaz — odparła. — Trochę świeżego powietrza i gimnastyki z pewnością ci nie zaszkodzi. Wyglądasz, jakbyś cierpiał na niestrawność.
— Jak wasza wysokość sobie życzy — Silk skłonił się drwiąco. — Jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, zawsze chyba mogę uciec na drzewo.
— A ty Durniku? — spytał Barak.
— Nie znam się na myślistwie, przyjacielu — odparł z powątpiewaniem kowal. — Ale jeśli chcesz, chętnie się przyłączę.
— Ty, panie? — Barak spojrzał na hrabiego Seline.
— Nie, lordzie Barak — zaśmiał się tamten. — Dawno już wyrosłem z takich zabaw. Ale dziękuję za zaproszenie.
— Hettarze? — Barak zwrócił się do smukłego Algara. Hettar spojrzał pytająco na ojca.
— Idź, Hettarze — zezwolił swym cichym głosem Cho-Hag. — Król Anheg z pewnością wyznaczy wojownika, który pomoże mi chodzić.
— Sam się tym zajmę, Cho-Hagu — zapewnił Anheg. — Nosiłem już w życiu większe ciężary.
— W takim razie ruszę z tobą, lordzie Baraku. I dzięki za zaproszenie — Hettar miał głos głęboki i dźwięczny, choć równie cichy, jak głos ojca.
— No, chłopcze? — zapytał Barak Gariona.
— Czyżbyś do reszty postradał zmysły Baraku? — warknęła ciocia Pol. — Nie dość ci wczorajszych kłopotów?
Ta kropla przepełniła czarę. Podniecenie, jakie odczuł słysząc propozycję Baraka, zmieniło się w gniew. Garion zgrzytnął zębami i zapomniał o rozwadze.
— Jeśli Barak uważa, że nie będę przeszkadzał, to chętnie się wybiorę — oznajmił buntowniczo.
Ciocia Pol spojrzała na niego lodowatym wzrokiem.
— Twojemu szczeniaczkowi rosną zęby, Pol — parsknął pan Wilk.
— Nie wtrącaj się, ojcze — rzuciła, wciąż patrząc na chłopca.
— Nie tym razem, panienko — odparł starzec, a w jego głosie zabrzmiała twarda jak stal nuta. — Podjął decyzję i nie będziesz go poniżać odwołując ją. Garion nie jest już dzieckiem. Może nie zauważyłaś, ale jest wysoki jak dorosły i nabiera ciała. Wkrótce skończy piętnaście lat Pol. Musisz mu dać trochę swobody, a teraz masz okazję równie dobrą, jak każda inna, by zacząć go traktować jak mężczyznę.
Spojrzała na niego z uwagą.
— Jak sobie życzysz, ojcze — rzekła w końcu z pozorną przynajmniej pokorą. — Z pewnością jednak zechcesz omówić ze mną tę sprawę. W cztery oczy.
Pan Wilk skrzywił się.
Ciocia Pol spojrzała na Gariona.
— Bądź ostrożny, kochanie — powiedziała. — A kiedy wrócicie, porozmawiamy sobie miło, dobrze?
— Czy pan mój zażąda, bym mu pomogła uzbroić się na łowy? — spytała lady Merel oschłym, obraźliwym tonem, jakim zawsze zwracała się do Baraka.
— To niepotrzebne Merel.
— Nie chciałabym zaniedbać swego obowiązku.
— Daj spokój, Merel. Pokazałaś, co chciałaś.
— Czy zatem pan mój zezwoli, bym się oddaliła?
— Zezwoli — odparł krótko.
— Może wasze wysokości zechcą udać się ze mną — rzekła królowa Islena. — Spróbujemy wywróżyć rezultat łowów.
Porenn, stojąca za plecami królowej Chereku, z rezygnacją wzniosła oczy w górę. Silar uśmiechnęła się tylko.
— Idźmy więc — powiedział Barak. — Dziki czekają.
— I pewnie ostrzą już kły — dodał Silk.
Poszli razem do czerwonych drzwi zbrojowni, gdzie czekał już posiwiały mężczyzna o niewiarygodnie szerokich barach, ubrany w kubrak z wołowej skóry, na którym naszyto metalowe płytki.
— Torvik — przedstawił go Barak. — Wielki łowczy Anhega. Zna z imienia każdego dzika w puszczy.
— Lord Barak jest nadto uprzejmy — skłonił się Torvik.
— Jak się poluje na dziki, przyjacielu? — spytał grzecznie Durnik. — Nigdy jeszcze tego nie próbowałem.
— Prosta sprawa. Zabieram moich łowczych do puszczy, gdzie hałasem i krzykami pędzimy przed sobą bestie. Ty i pozostali myśliwi czekacie z tym — wskazał stojak pełen mocnych włóczni o szerokich ostrzach. — Kiedy dzik cię zobaczy, atakuje próbując przebić swymi kłami. Ale zamiast tego, ty przebijasz go włócznią.
— Rozumiem — stwierdził niezbyt pewnym głosem Durnik. — Nie wydaje się to szczególnie skomplikowane.
— Nosimy kolczugi, Durniku — dodał Barak. — Nasi łowcy rzadko kiedy doznają poważniejszych obrażeń.
— „Rzadko kiedy” ma jakieś nieprzyjemne brzmienie, sugerujące możliwość takiego przypadku — Silk przesuwał w palcach kolczugę, zawieszoną na haku przy drzwiach.
— Żadna rozrywka nie dostarczy właściwej emocji, jeśli nie zawiera elementu ryzyka — Barak wzruszył ramionami i zważył w ręku włócznie.
— A myślałeś kiedy o grze w kości?
— Ale nie twoimi kośćmi, przyjacielu.
Zaczęli naciągać kolczugi, gdy tymczasem myśliwi Torvika wynosili całe naręcza włóczni do sań czekających na zaśnieżonym pałacowym dziedzińcu.
Garion stwierdził, że kolczuga jest ciężka i bardziej niż trochę niewygodna. Stalowe kółka uciskały skórę nawet przez ciężka, zimową odzież. Za każdym razem, gdy próbował zmienić pozycję, by zmniejszyć nacisk jednej ich partii, natychmiast kąsało go pół tuzina innych. Kiedy wspinał się na sanie, miał wrażenie, że zrobiło się bardzo zimno i futra ledwie chronią przed mrozem.
Przemknęli wąskimi, krętymi uliczkami Val Alom w stronę wielkiej, zachodniej bramy, po przeciwnej niż port stronie miasta. W lodowatym powietrzu z końskich pysków unosiły się kłęby pary.
Obszarpana, ślepa starucha ze świątyni wyszła z cienia i stanęła przed nimi.
— Bądź pozdrowiony, lordzie Baraku — zakrakała. — Twoja Zguba się zbliża. Poznasz jej smak nim jeszcze słońce dzisiejszego dnia odnajdzie drogę do swego łoża.
Barak bez słowa uniósł się w saniach, chwycił włócznię i ze śmiertelną dokładnością cisnął prosto w staruchę.
Z zadziwiającą szybkością wiedźma uniosła laskę i odbiła włócznie w locie.
— Nic nie zyskasz, próbując zabić starą Martje — zaśmiała się pogardliwie. — Nie odnajdzie jej twoja włócznia ni miecz twój. Idź już, lordzie Baraku. Twoja Zguba czeka.
Po czym zwróciła się w stronę sań gdzie obok zdumionego Durnika siedział Garion.
— Bądź pozdrowiony, królu królów — zakrzyknęła. — Wielkie spotkasz tego dnia niebezpieczeństwo, ale przeżyjesz je. I to niebezpieczeństwo odsłoni znak bestii, która jest Zgubą druha twego Baraka.
Skłoniła się i odbiegła skulona, nim Barak zdążył sięgnąć po drugą włócznię.
— O co jej chodziło, Garionie? — spytał Durnik, nadal szeroko otwierając zdziwione oczy.
— Barak twierdzi, że to stara, ślepa wariatka — odparł Garion. — Zatrzymała nas kiedy przybyliśmy do Val Alorn i jechaliśmy za wami.
— Co miało znaczyć to jej gadanie o Zgubie? — Durnik zadrżał.
— Nie wiem. Barak nie chciał o tym mówić.
— Zły omen; i to z samego rana. Ci Cherekowie to dziwni ludzie.
Garion pokiwał głową.
Za zachodnią bramą miasta leżały pola lśniące bielą w oślepiającym blasku porannego słońca. Jechali ku ciemnej linii puszczy, oddalonej o dwie mile. Pióropusze suchego śniegu wznosiły się za pędzącymi saniami.
Po drodze mijali otulone śniegiem farmy. Wszystkie budynki, ze stromymi drewnianymi dachami, zbudowane były z drewnianych belek.
— Ci ludzie chyba w ogóle nie dbają o bezpieczeństwo — stwierdził Durnik. — Ja na przykład, nie chciałbym mieszkać w drewnianym domu gdzie może wybuchnąć pożar.
— To po prostu inny kraj — odparł Garion. — Trudno oczekiwać, by na całym świecie ludzie żyli tak jak my w Sendarii.
— Chyba masz rację — kowal westchnął. — Ale wyznam ci, Garionie, że nie czuję się tu zbyt pewnie. Niektórzy po prostu nie są stworzeni do podróży. Czasem żałuję, że opuściliśmy farmę Faldora.
— Ja także — Garion spojrzał na góry, które wyrastały pod niebo jakby wprost z puszczy przed nimi. — Pewnego dnia jednak to wszystko się skończy i będziemy mogli wrócić do domu.
Durnik pokiwał głową i westchnął raz jeszcze.
Zanim wjechali w las, Barak odzyskał spokój i dobry humor. Jakby nic się nie wydarzyło, zaczął rozstawiać łowców. Poprowadził Gariona przez sięgający łydek śnieg pod wielkie drzewo, rosnące w pewnej odległości od wąskiego szlaku sań.
— To dobre miejsce — zapewnił. — Tam jest leśna ścieżka i dziki zwykle tędy uciekają przed krzykami Torvika i jego łowczych. Kiedy któryś wyjdzie na ciebie, stań mocno i trzymaj włócznię skierowaną ostrzem w jego pierś. One dość słabo widzą, więc pewnie nadzieje się zanim w ogóle cokolwiek zauważy. Potem najlepiej chyba odskoczyć za drzewo. Włócznia zwykle bardzo je denerwuje.
— A jeśli chybię? — spytał Garion.
— Nie próbowałbym tego — doradził Barak. — To nie najlepszy pomysł.
— Nie mówię, że zrobię to celowo — wyjaśnił Garion. — Czy będzie próbował uciekać?
— To się zdarza. Ale nie liczyłbym na to. Raczej spróbuje kłami rozerwać ci brzuch. W takiej sytuacji zwykle niezłym wyjściem jest wdrapanie się na drzewo.
— Będę pamiętał.
— Gdybyś miał kłopoty, będę niedaleko — obiecał Barak, wręczając chłopcu parę ciężkich włóczni. Później, brnąc w śniegu, wrócił do sań, które oddaliły się galopem. Garion został sam pod rozłożystym dębem.
Między drzewami panował półmrok i mocno kąsał mróz.
Garion pochodził trochę po śniegu w poszukiwaniu najlepszego miejsca, gdzie mógłby czekać na dzika. Ścieżka, która wskazywał Barak, była wąska, wydeptana w gęstych krzakach. Ślady odbite na śniegu wydawały się niepokojąco duże. Nisko zwieszone gałęzie dębu wyglądały bardzo pociągająco, lecz chłopiec gniewnie odepchnął od siebie tę myśl. Powinien zostać na ziemi i stawić czoło szarży dzika. Postanowił zginąć raczej, niż jak dziecko kryć się na drzewie.
Oschły głos w jego myślach stwierdził, że zbyt wiele czasu marnuje martwiąc się takimi rzeczami. Póki nie dorośnie, nikt go nie uzna za mężczyznę, więc po co się naraża, by wykazać własną odwagę? I tak nic mu z tego nie przyjdzie.
W puszczy panowała cisza, a śnieg tłumił wszelkie dźwięki. Nie śpiewał żaden ptak, i tylko od czasu do czasu słychać było głuche uderzenie zsuwającej się z gałęzi śnieżnej czapy. Garion czuł się strasznie samotny. Co właściwie tu robił? Czego może szukać porządny sendarski chłopiec w samym środku puszczy w Chereku, w towarzystwie jedynie pary włóczni oczekując ataku wściekłego dzika? Co to zwierzę mu zrobiło? Nagle zdał sobie sprawę, że nawet szczególnie nie przepada za wieprzowiną.
Stał w pewnej odległości od leśnej drogi, którą przejechały sanie. Oparł się plecami o pień, stanął wygodnie i czekał.
Nie wiedział, jak długo słuchał tego dźwięku, zanim go sobie uświadomił. Nie było to tupanie, kwiczenie i odgłos biegu dzika, którego oczekiwał, a raczej miarowy tętent kilku koni, jadących wolno po zaśnieżonej ziemi. Głos dobiegał z tyłu i Garion ostrożnie wysunął głowę zza drzewa.
Trzech jeźdźców opatulonych w futra wynurzyło się spomiędzy drzew po przeciwnej stronie rozjeżdżonej płozami drogi. Zatrzymali się, jakby na coś czekali. Dwaj z nich, brodaci wojownicy, niewiele się różnili od dziesiątków innych, których widział w pałacu króla Anhega. Trzeci jednak miał długie, płowe włosy i nie nosił brody. Jego znudzona, wzgardliwa mina przywodziła na myśl buzię zepsutego dziecka, choć był już mężczyzną w średnim wieku. Siedział na koniu wyniośle, jakby towarzystwo dwóch pozostałych w jakiś sposób mu uwłaczało.
Po chwili od skraju puszczy dał się słyszeć stuk kopyt jeszcze jednego wierzchowca. Garion czekał wstrzymując oddech. Czwarty jeździec zbliżał się wolno do trzech pierwszych, stojących spokojnie na granicy linii drzew. Był to mężczyzna z jasną brodą i w zielonym płaszczu. Dwie noce temu Garion widział, jak skrada się po korytarzach pałacu króla Anhega.
— Witaj, panie — rzekł z szacunkiem przybysz.
— Gdzie byłeś? — zapytał groźnie płowowłosy.
— Dziś rano lord Barak zabrał kilku swoich gości na polowanie. Jechali tą samą trasą co ja i nie chciałem podążać za nimi zbyt blisko.
— Widzieliśmy ich głębiej w puszczy — burknął niechętnie szlachcic. — A więc, co podsłuchałeś?
— Niewiele, panie. Królowie spotykają się ze starcem i kobietą w strzeżonych komnatach. Nie mogę podejść dość blisko, by słyszeć, co mówią.
— Płacę ci szczerym złotem za to, żebyś podchodził dość blisko. Wracaj do pałacu i staraj się znaleźć sposób, by odkryć, o czym rozprawiają.
— Spróbuję, panie — mężczyzna w zielonym płaszczu skłonił się dość sztywno.
— Nie tylko spróbujesz — warknął płowowłosy.
— Jak sobie życzysz, panie — przybysz zaczął zawracać konia.
— Czekaj — rozkazał szlachcic. — Udało ci się spotkać z naszym przyjacielem?
— Z twoim przyjacielem, panie — sprostował z niesmakiem tamten. — Odnalazłem go, poszliśmy do karczmy i porozmawialiśmy chwilę.
— Co powiedział?
— Nic użytecznego. To typowe dla takich jak on.
— Czy spotka się z nami, jak obiecał?
— Powiedział, że tak. Jeśli chcesz mu wierzyć, twoja wola.
Szlachcic nie zwrócił na to uwagi.
— Kto przypłynął z królem Sendarów?
— Starzec, kobieta, jeszcze jeden starzec, chyba jakiś sendarski szlachcic. Także lord Barak, Drasanin o twarzy łasicy i jeszcze jeden Sendar, jakiś prostaczek.
— I to wszyscy? Nie było z nimi chłopca?
Szpieg wzruszył ramionami.
— Nie sadziłem, że chłopak też jest ważny — wyjaśnił.
— Więc jest tutaj, w pałacu?
— Tak, panie. Zwykły sendarski chłopiec, mniej więcej czternastoletni. Chyba jest czymś w rodzaju służącego tej kobiety.
— Dobrze. Wracaj do pałacu i zbliż się do tej komnaty na tyle, by podsłuchać, o czym mówią królowie i starzec.
— To może być niebezpieczne, panie.
— Będzie jeszcze bardziej groźne, jeśli tego nie zrobisz. Teraz jedź zanim wróci ta małpa Barak, i zobaczy, że się tutaj włóczysz.
Zawrócił konia i wraz ze swoimi wojownikami zniknął w lesie za drogą, wijącą się wśród czarnych drzew.
Mężczyzna w zielonym płaszczu posępnie spoglądał za nimi, po czym także odjechał w stronę, z której przybył.
Garion wyprostował zgięte kolana. Tak mocno zaciskał palce na drzewcu włóczni, że teraz czuł ból. Uznał, że cała sprawa posuwa się za daleko. Najwyższy czas komuś o tym powiedzieć.
Wtedy, dość daleko jeszcze, w głębi zasypanej śniegiem puszczy, usłyszał granie myśliwskich rogów i rytmiczne, dźwięczne uderzenia mieczy o tarcze. Nadchodzili łowcy, pędząc przed sobą zwierzynę.
Usłyszał trzask gałęzi i w polu widzenia pojawił się wielki jeleń. Oczy płonęły mu przerażeniem, a wspaniale rogi wznosiły się wysoko nad głową. Wystarczyły trzy potężne skoki, by zniknął. Garion trząsł się z podniecenia.
Rozległy się kwiki, tupot i ścieżką przebiegła locha o przekrwionych ślepiach, a za nią pół tuzina przestraszonych warchlaków. Garion cofnął się za drzewo i pozwolił im przejść.
Kolejne kwiki były grubsze i brzmiało w nich mniej strachu, a więcej złości. Dzik — Garion to wiedział, nim jeszcze zwierz wynurzył się z krzaków. Gdy się pojawił, serce chłopca zamarło. To nie był tłusty, senny wieprzek ale rozjuszona, wściekła bestia. Połamane w biegu gałązki i skrawki kory przylegały do straszliwych, żółtych kłów wystających przed rozwarty ryj. Były niemym dowodem, że dzik zaatakuje wszystko, co stanie mu na drodze — drzewa, krzaki czy sendarskiego chłopca, który nie ma dość rozsądku, by uciec jak najszybciej.
I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Tak samo jak dawno temu, w pojedynku z Rundorigiem, albo podczas bójki z rzezimieszkami Brilla na uliczce Muros, Garion poczuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach. W uszach zabrzmiał dźwięk dzwonów. Usłyszał dumne wyzwanie i nie mógł uwierzyć, że pochodzi z jego własnych ust. Zdał sobie sprawę, że staje na samym środku ścieżki, pochyla się, opiera włócznię i kieruje ostrze ku potężnej bestii.
Dzik zaatakował. Oczy zaszły mu krwią, piana popłynęła z pyska i z gardłowym, wściekłym kwikiem runął na wyczekującego chłopca. Śnieżny puch strzelił spod racic niby odkosy piany spod dziobu okrętu. Śnieżne kryształki zdawały się wisieć w powietrzu, połyskując w pojedynczym słonecznym promieniu, który akurat w tym miejscu dotarł do ziemi.
Uderzenie trafiającego na włócznię dzika było straszliwe lecz Garion wymierzył celnie. Szerokie ostrze przebiło porośnięta szorstkim włosem pierś, a ściekająca z kłów piana nabrała krwistej barwy. Impet pchnął chłopca do tyłu; poczuł, jak rozjeżdżają mu się nogi. potem drzewce włóczni trzasnęło niby sucha gałązka i dzik znalazł się nad nim.
Pierwszy cios — silne cięcie od dołu trafiło Gariona w brzuch. Poczuł, jak uchodzi mu z płuc powietrze. Drugie zahaczyło o udo, gdy dysząc próbował przeturlać się w bok. Kolczuga odbijała kły i chroniła od ran. lecz uderzenia były przerażająco silne. Trzeci cios dzika trafił w plecy, a Garion wyleciał w powietrze i zderzył się z pniem. Migocący blask zalał mu oczy, gdy walnął głową w szorstką korę.
Wtedy zjawił się Barak; pędził z rykiem po śniegu... lecz wydawało się, że to wcale nie Barak. Zaszklone po wstrząsie oczy Gariona patrzyły w zdumieniu na coś, co nie mogło być prawdą. Widział Baraka, nie miał najmniejszych wątpliwości, ale także coś całkiem innego. Miał dziwne wrażenie, jak gdyby tę samą przestrzeń, co Barak, zajmował równocześnie olbrzymi, straszliwy niedźwiedź. Obrazy obu pędzących w śniegu postaci nakładały się na siebie. Wykonywały identyczne ruchy, jakby dzieląc przestrzeń dzieliły także swe myśli.
Potężne ramiona pochwyciły śmiertelnie ranne zwierzę i zamknęły w miażdżącym uścisku. Jasna krew trysnęła z paszczy bestii, a kosmaty, półludzki stwór, który przypominał Baraka i równocześnie coś innego, poderwał konającego dzika i cisnął o ziemię. Podniósł wysoko swą straszliwą twarz i grunt zadygotał od jego tryumfalnego ryku. Blask przygasał w oczach Gariona, gdy z wolna osuwał się w otchłań szarej studni nieświadomości.
Nie mógł wiedzieć, ile upłynęło czasu, nim doszedł do siebie. Leżał na saniach, a Silk przykładał mu do karku skrawek płótna wypełniony śniegiem. Przez oślepiająco białe pola pędzili ku Val Alorn.
— Widzę, że zdecydowałeś się przeżyć — uśmiechnął się Drasanin.
— Gdzie jest Barak? — wymamrotał niepewnie Garion.
— W saniach za nami — Silk spojrzał przez ramię.
— Czy... nic mu nie jest?
— A co mogłoby zranić Baraka?
— To znaczy... czy wygląda normalnie?
— Wydaje się zwykłym Barakiem — Silk wzruszył ramionami. — Dość chłopcze. Leż spokojnie. Ta dzika świnia mogła ci połamać żebra — oparł dłonie o pierś chłopca i przytrzymał go delikatnie.
— Mój dzik? — spytał słabym głosem Garion. — Co z nim?
— Łowcy go wiozą. Będziesz miał swój tryumfalny wjazd. Jeśli jednak mógłbym coś doradzić, to pomyśl czasem o cnocie konstruktywnego tchórzostwa. Te bohaterskie instynkty mogą ci skrócić życie.
Lecz Garion ponownie zapadł w nieświadomość. A potem byli już w pałacu i Barak trzymał go na rękach, a ciocia Pol stała obok, blada od widoku krwi.
— To nie jego — uspokoił ja spiesznie Barak. — Nadział dzika na włócznię i bestia zachlapała go, gdy się szamotali. Drobne stuknięcie w głowę, to wszystko.
— Zanieś go — rzuciła lakonicznie ciocia Pol i ruszyła przodem do pokoju Gariona.
Później, z zabandażowaną głową i piersią, gdy obrzydliwy napar cioci Pol sprawiał, że czuł się oszołomiony i senny. Garion leżał w łóżku i słuchał, jak ciocia zajmuje się w końcu Barakiem.
— Ty przerośnięty głupku — wściekała się. — Widzisz, do czego doprowadziły twoje pomysły?
— Chłopak był bardzo dzielny — odparł Barak. Cichy głos zdawał się tonąć w apatycznej melancholii.
— Odwaga mnie nie interesuje — warknęła ciocia Pol. I nagle coś zauważyła. — Co z tobą? — spytała.
Wyciągnęła ręce i położyła dłonie na skroniach olbrzyma. Przez chwilę patrzyła mu w oczy wreszcie puściła powoli.
— Och — powiedziała cichym głosem. — Widzę, że stało się w końcu.
— Nie mogłem tego opanować, Polgaro — odparł żałośnie Barak.
— Wszystko będzie dobrze, Baraku — zapewniła, gładząc lekko jego pochyloną głowę.
— Już nigdy nie będzie dobrze.
— Prześpij się — poradziła. — Rankiem nie będzie to wyglądać tak tragicznie.
Potężny mężczyzna odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Garion wiedział, że mówili o tym niezwykłym czymś, które widział, gdy Barak przybył mu na pomoc. Chciał spytać ciocię Pol, co to było, ale gorzki wywar, jaki mu podała, ściągnął go w głębinę twardego snu bez marzeń, zanim jeszcze zdążył dobrać słowa i zadać pytanie.
Rankiem Garion był zbyt obolały, by nawet myśleć o wstawaniu. Tłumy odwiedzających za bardzo mu jednak pochlebiały, by pamiętał o potłuczeniach i bólu. Szczególnie połechtały jego dumę wizyty królów Alornów we wspaniałych szatach, zwłaszcza że każdy z nich wychwalał jego męstwo. Potem zjawiły się królowe i użalały nad jego ranami, okazując ciepłe współczucie i delikatnie gładząc czoło chorego. Połączenie podziwu, współczucia i pewności, że jest absolutnym ośrodkiem powszechnego zainteresowania przytłaczało go i wypełniało serce radością.
Ostatnim gościem tego dnia był jednak pan Wilk, który przybył, gdy wieczór zalegał już ośnieżone uliczki Val Alom. Miał na sobie swą zwykłą tunikę, płaszcz i kaptur, jakby właśnie wrócił z przechadzki.
— Widziałeś mojego dzika, panie Wilku? — spytał z dumą Garion.
— Piękne zwierzę — przyznał Wilk, choć bez szczególnego entuzjazmu. — Ale czy nikt ci nie powiedział, że zwyczaj każe schodzić dzikowi z drogi, kiedy już nabije się go na włócznię?
— Szczerze mówiąc, nie pomyślałem o tym — wyznał chłopiec. — Ale czy nie byłoby to... no... tchórzostwem?
— Czy aż tak ci zależy na tym, co o tobie pomyśli świnia?
— Właściwie... — Garion zawahał się. — Chyba nie.
— Rozwijasz w sobie brak rozsądku zadziwiający u kogoś tak młodego wiekiem — zauważył Wilk. — Zwykle całe lata trwa osiągnięcie etapu, na jaki ty wkroczyłeś w ciągu jednej nocy.
Spojrzał na siedzącą w pobliżu ciocię Pol.
— Polgaro, jesteś pewna, że nie płynie w nim odrobina krwi Arendów? Ostatnio zachowuje się prawie po arendzku. Najpierw przepływa Wielki Maelstrom niby cwałujący koń, a wkrótce potem własnymi żebrami próbuje połamać dzikowi kły. Może upuściłaś go na głowę, gdy był jeszcze niemowlęciem?
Ciocia Pol uśmiechnęła się, lecz milczała.
— Mam nadzieję, że wkrótce wyzdrowiejesz, mój chłopcze — zakończył Wilk. — I przemyślisz sobie wszystko, o czym mówiliśmy.
Garion nadąsał się, śmiertelnie urażony słowami starca. Łzy stanęły mu w oczach, choć z całych sił starał się je powstrzymać.
— Dziękuję, że do nas zajrzałeś, ojcze — powiedziała ciocia Pol.
— Zawsze chętnie cię odwiedzam, córko — odparł Wilk i wyszedł cicho.
— Dlaczego tak ze mną rozmawiał? — wybuchnął Garion wycierając nos. — Teraz sobie poszedł i wszystko zepsuł.
— Co zepsuł, kochanie? — spytała ciocia Pol, wygładzając gors swej szarej sukni.
— Wszystko. Wszyscy królowie mówili, że byłem bardzo dzielny.
— Królowie zawsze mówią takie rzeczy. Na twoim miejscu nie zwracałabym na to uwagi.
— Przecież byłem odważny, prawda?
— Jestem przekonana, kochanie. Z pewnością wywarłeś na dziku wielkie wrażenie.
— Jesteś tak samo niedobra jak pan Wilk — poskarżył się chłopiec.
— To prawda, skarbie. Przypuszczam, że istotnie jestem ale to przecież naturalne. A teraz, co chciałbyś na kolację?
— Nie jestem głodny.
— Naprawdę? Więc musisz wypić coś na wzmocnienie. Zaraz przygotuję.
— Chyba zmieniłem zdanie — zawołał szybko Garion.
— Właśnie myślałam, że zmienisz — stwierdziła ciocia Pol. A potem, bez żadnych wyjaśnień, nagle objęła go ramionami i tuliła przez długą chwilę. — I co ja mam z tobą zrobić? — spytała w końcu.
— Nic mi nie jest, ciociu Pol — zapewnił.
— Tym razem nie — ujęła w dłonie jego twarz. — To wspaniała rzecz być dzielnym, mój Garionie. Ale czasem spróbuj najpierw choć chwilę pomyśleć. Obiecaj.
— Dobrze, ciociu Pol — powiedział, trochę tym wszystkim zakłopotany. To dziwne, ale wciąż zachowywała się tak, jakby jej na nim zależało. Przyszło mu do głowy, że może jednak coś ich łączy, choć nie są krewnymi. Nigdy już nie będzie tak jak kiedyś, ale przynajmniej nie stracił wszystkiego. Czuł się teraz trochę pewniej.
Następnego dnia mógł już wstać z łóżka. Wciąż odczuwał ból mięśni, a żebra trochę mu dokuczały, lecz był młody i szybko odzyskiwał siły. Wczesnym popołudniem siedział z Durnikiem w wielkiej hali pałacu Anhega, gdy zjawił się siwobrody hrabia Seline.
— Król Fulrach pyta, czy zechciałbyś uczynić nam uprzejmość i przybyć do sali rady. Mistrzu Durniku — odezwał się grzecznie.
— Ja, wasza miłość? — zdumiał się Durnik.
— Jego wysokość pozostaje pod wrażeniem twego rozsądku — wyjaśnił stary arystokrata. — Sądzi, że reprezentujesz najlepsze cechy sendarskiego racjonalizmu. To o czym radzimy, dotyczy wszystkich ludzi, nie tylko władców zachodu. Jest więc właściwym, by solidna, życiowa mądrość znalazła swój udział w naszych decyzjach.
— Pójdę natychmiast, wasza miłość — Durnik poderwał się na nogi. — Musicie jednak wybaczyć, gdy nie będę odzywał się zbyt często.
Garion czekał w napięciu.
— Wszyscy słyszeliśmy o twej przygodzie, chłopcze — oświadczył uprzejmie hrabia Seline. — Och, gdyby lak znowu być młodym... — westchnął. — Idziemy, Durniku?
— Natychmiast, wasza wysokość — odparł kowal i razem ruszyli przez halę ku drzwiom.
Garion siedział samotny, dotknięty do żywego wyłączeniem z rady. Był w wieku, kiedy poczucie własnej godności jest niezwykle wyczulone. We wnętrzu dygotał z gniewu, urażony lekceważeniem, jakie kryło się za brakiem zaproszenia. Obrażony i nadąsany ruszył odwiedzić swojego dzika, który wisiał w pełnej lodu chłodni tuż obok kuchni. Przynajmniej to zwierzę traktowało go poważnie.
Jednak nie można spędzić zbyt długiego czasu w towarzystwie martwego dzika bez wpadania w depresję. Zwierzę nie wydawało się tak wielkie jak wtedy, gdy żyło jeszcze i szarżowało na niego: kły wywierały należyte wrażenie, lecz nie były ani długie, ani tak ostre, jak zapamiętał je Garion. Poza tym w chłodni panowało zimno i obolałe mięśnie szybko sztywniały.
Wizyta u Baraka nie miała sensu. Pogrążony w najczarniejszej melancholii rudobrody wielkolud zamknął się w swych komnatach i nie otwierał nikomu, nawet własnej żonie. I tak Garion, pozostawiony samemu sobie, przez pewien czas włóczył się bez celu, po czym uznał, że równie dobrze może zacząć zwiedzanie wielkiego pałacu: zakurzonych, pustych komnat i mrocznych, krętych korytarzy. Zdawało mu się że całe godziny chodzi, otwiera drzwi, podąża przejściami zakończonymi czasem ślepymi kamiennymi ścianami.
Pałac Anhega był ogromny. Jak tłumaczył Barak, jego budowa trwała już ponad trzy tysiące lat. Południowe skrzydło opuszczono tak dawno, że dach zapadł się całe wieki temu. Garion wędrował po korytarzach drugiego piętra ruin dumając ponuro o śmiertelności i przemijającej chwale. Zaglądał do komnat, gdzie pod warstwą śniegu stały stare łoża i stoły, a wszędzie biegły drobniutkie ślady myszy i wiewiórek. Wreszcie trafił na odkryty korytarz gdzie znalazł inny trop — trop człowieka. Ślady stóp były całkiem świeże, gdyż nie dostrzegł w nich nawet odrobiny śniegu, a przecież padało mocno przez całą noc. Z początku myślał, że zatoczył koło, trafił w miejsce, przez które już przechodził, i widzi teraz własny ślad. Jednak wgłębienia w śniegu były o wiele większe od jego stóp.
Istniał tuzin możliwych wyjaśnień tego faktu, lecz Garion poczuł, że oddycha szybciej. Mężczyzna w zielonym płaszczu wciąż czaił się gdzieś w pałacu, Murgo Asharak przebywał w Val Alom, a płowowłosy szlachcic o wyraźnie nieprzyjaznych zamiarach kryl się w puszczy.
Garion zdał sobie nagle sprawę, że sytuacja może się okazać niebezpieczna, a on, jeśli nie liczyć małego sztyleciku, nie ma broni. Stąpając po własnych śladach wrócił szybko do zaśnieżonej komnaty, którą przed chwilą opuścił, i zdjął z haka zardzewiały miecz, wiszący tu od niepamiętnych lat. Czując się nieco pewniej, ruszył tajemniczym tropem.
Dopóki nieznany intruz podążał tym pozbawionym dachu, od dawna nie używanym korytarzem, ślady odcinały się wyraźnie na świeżym śniegu i śledzenie było czystą przyjemnością. Potem jednak, za kupą gruzu, trop prowadził w zakurzony korytarz o wciąż jeszcze szczelnym dachu i sprawy się skomplikowały. Kurz na podłodze pomagał, lecz chłopiec musiał często się pochylać. Wciąż odczuwał ból żeber i nóg, więc krzywił się i stękał za każdym razem, gdy miał zgiąć się wpół i zbadać kamienną posadzkę. Wkrótce ociekał potem, zgrzytał zębami i myślał o porzuceniu wyprawy.
Wtedy usłyszał przed sobą jakiś cichy szmer. Cofnął się pod ścianę. Miał nadzieję, że blask z tyłu będzie się sączyć przez mrok w dostatecznym stopniu, by rozproszyć ciemności. Daleko z przodu jakaś postać przemknęła ukradkiem przez smugę światła padającą z samotnego okienka. Garion dostrzegł błysk zieleni i wiedział już, kogo śledzi. Kocim krokiem ruszył tuż przy ścianie; miękkie skórzane buty nie wydawały żadnego dźwięku. Mocno ściskał w dłoni zardzewiały miecz. Mimo ostrożności prawdopodobnie zderzyłby się z człowiekiem, którego szukał, gdyby nagle nie zaskoczył go wyraźny głos hrabiego Seline.
— Czy jest możliwym, szlachetny Belgaracie, by nasz nieprzyjaciel przebudził się, nim zostaną spełnione wszystkie warunki starożytnego proroctwa? — pytał hrabia.
Garion zatrzymał się. Wprost przed sobą, w wąskiej wnęce muru korytarza, dostrzegł jakieś poruszenie. Tam przyczaił się człowiek w zielonym płaszczu, nasłuchujący w mroku głosów dobiegających gdzieś z dołu. Chłopiec przylgnął do ściany, nie śmiejąc choćby głębiej odetchnąć. Wycofywał się ostrożnie, póki nie natrafił na drugą wnękę i wsunął się w kryjącą wszystko ciemność.
— To bardzo ważne pytanie, Belgaracie — usłyszał spokojny głos Cho-Haga. — Czy ten Apostata mógłby wykorzystać potęgę, jaką ma teraz w ręku, by ożywić Przeklętego?
— Posiada moc — przyznał znajomy głos pana Wilka. — Ale może cofnie się przed jej użyciem. Jeśli nie uczyni tego we właściwy sposób, moc go zniszczy. Nie będzie się spieszył, raczej najpierw głęboko wszystko przemyśli. Jego wahanie daje nam tę odrobinę czasu, jaką dysponujemy.
— Czy nie wspominałeś, że zechce może zatrzymać tę rzecz dla siebie? — odezwał się Silk. — Może zamierza pozostawić swego Pana drzemiącego spokojnie i przy pomocy skradzionej potęgi wynieść siebie na tron króla wszystkich ziem Angaraków?
— Jakoś sobie nie wyobrażam — parsknął król Rhodar — by Grolimowie tak łatwo oddali władzę w ręce obcego. Najwyższy Kapłan Grolimów sam jest potężnym czarodziejem.
— Wybacz, Rhodarze — wtrącił Anheg. — Ale póki moc pozostaje w rękach złodzieja, Grolimowie nie mają wyboru i muszą uznać jego panowanie. Studiowałem potęgę magicznego przedmiotu i jeśli choć połowa tego, co przeczytałem, jest prawdą, rabuś może zburzyć Rak Cthol tak łatwo, jak ty kopniakiem rozwalasz mrowisko. Potem gdyby stawiali opór, może wyludnić całe Cthol Murgos od Rak Goska aż do tolnedrańskiej granicy. Dlatego nieważne, czy to Apostata, czy Przeklęty użyje w końcu tej mocy. Angarakowie pójdą za nim. I ruszą na zachód.
— Czy nie należy zatem powiadomić Arendów i Tolnedran, a także Ulgosów, o tym, co zaszło? — zapytał Brand Strażnik Rivy. — Nie dajmy się tym razem zaskoczyć.
— Nie alarmowałbym zbyt szybko naszych południowych sąsiadów — odparł pan Wilk. — Kiedy Pol i ja stąd odjedziemy, wyruszymy na południe. Gdyby Arendia i Tolnedra szykowały się do wojny, ogólne zamieszanie opóźniałoby naszą podróż. Legioniści imperatora to doświadczeni żołnierze. W razie potrzeby potrafią reagować bardzo szybko, zaś Arendowie zawsze są gotowi. Ich królestwo przez cały czas balansuje na krawędzi wojny.
— To byłoby przedwczesne — przyznał mu rację głos cioci Pol. — Armie przeszkadzałyby naszym zamiarom. Jeśli dogonimy dawnego ucznia mego ojca i wrócimy z przedmiotem kradzieży do Rivy, kryzys przeminie. Nie warto bez powodu niepokoić południowców.
— Ma rację — dodał Wilk. — Mobilizacja zawsze niesie pewne ryzyko. Król z armią na głowie często trafia w szkodę. Przejeżdżając tamtędy poinformuję króla Arendów w Vo Mimbre i imperatora w Tol Honeth o wszystkim, o czym powinni wiedzieć. Należy też przekazać wiadomość do Gorima z Ulgo. Jak sadzisz. Cho-Hagu, czy zdołasz o tej porze roku wysłać kogoś do Prolgu?
— Trudno powiedzieć, Czcigodny — odparł Cho-Hag. — Zimą przełęcze są prawie nieprzejezdne. Spróbuję jednak.
— Dobrze. Poza tym niewiele więcej możemy teraz zrobić. Przez pewien czas dobrze będzie zatrzymać te sprawy w rodzinie, że tak to określę. Gdyby doszło do najgorszego i Angarakowie zaatakowali znowu Aloria przynajmniej będzie uzbrojona i gotowa. Arendia i Imperium zyskają więc dość czasu na przygotowania.
— Łatwo władcom Alornów mówić o wojnie — odezwał się strapiony glos króla Fulracha. — Alornowie są wojownikami. Ale Sendaria to spokojny kraj. Nie mamy zamków ani fortyfikacji, a mój lud to farmerzy i kupcy. Kal Torak popełnił błąd, wybierając pole bitwy pod Vo Mimbre. Nie sądzę, by Angarakowie powtórzyli jego omyłkę. Moim zdaniem, uderzą wprost przez trawiaste równiny północnej Algarii i runą na Sendarię. Mamy dużo żywności i bardzo niewielu żołnierzy. Nasz kraj będzie idealną bazą dla kampanii na zachodzie i boję się, że nie wytrzymamy długo.
Wtedy, ku zdumieniu Gariona, głos zabrał Durnik.
— Nie poniżaj ludu Sendarii, najjaśniejszy panie — rzekł twardo. — Znam moich sąsiadów. Będą walczyć. Niewiele wiemy o mieczach i lancach, ale będziemy się bronić. Jeśli Angarakowie wejdą do Sendarii, nie zdobędą jej tak łatwo, jak niektórzy mogliby sądzić. A jeśli podpalimy pola i spichrze, nie pozostanie im wiele do jedzenia.
Przez długą chwilę panowała cisza, po czym raz jeszcze odezwał się Fulrach dziwnie pokornym tonem.
— Twoje słowa zawstydzają mnie, Mistrzu Durniku — powiedział. — Może zbyt długo jestem królem i zapomniałem już, co znaczy być Sendarem.
— Jak pamiętam, tylko kilka przejść wiedzie przez wschodnie urwisko do Sendarii — wtrącił spokojnie Hettar, syn Cho-Haga. — Parę lawin w odpowiednich punktach może ją uczynić równie niedostępną jak księżyc. A jeśli lawiny runą we właściwych momentach, całe armie Angaraków mogą zostać uwięzione w tych wąskich przesmykach.
— To zabawny pomysł — zachichotał Silk. — Moglibyśmy wtedy wykorzystać ogniste instynkty Durnika do lepszych celów niż podpalanie zagonów rzepy. Torak Jednooki podobno lubi zapach płonących ofiar. Można by mu zrobić przyjemność.
W głębi korytarza Garion dostrzegł nagle migotanie pochodni i usłyszał brzęk kolczug. Niemal do ostatniej chwili nie pojmował grożącego mu niebezpieczeństwa. Człowiek w zielonym płaszczu także zwrócił uwagę na hałas i światło. Wynurzył się z kryjówki i pobiegł drogą, którą przyszedł — tuż obok wnęki, gdzie schował się Garion. Chłopiec cofnął się, ściskając miecz, ale szczęście mu sprzyjało — mężczyzna spoglądał przez ramię na płomień pochodni.
Gdy tylko go minął, Garion także opuścił kryjówkę i uciekł biegiem. Wojownicy Chereków szukali obcych i niełatwo byłoby im wytłumaczyć, co robi w ciemnym korytarzu. Przez chwilę myślał, czy nadal nie śledzić szpiega, uznał jednak, że na jeden dzień wystarczy. Pora opowiedzieć komuś o wszystkim, co widział — komuś, kogo wysłuchają królowie. Gdy tylko dotarł do częściej odwiedzanych korytarzy, pewnym krokiem skierował się ku komnatom, gdzie Barak samotnie przeżywał atak melancholii.
— Baraku! — zawołał Garion, gdy przez kilka minut nikt nie odpowiadał na stukanie.
— Odejdź — odezwał się zza drzwi chrapliwy głos przyjaciela.
— Baraku, to ja, Garion. Muszę z tobą porozmawiać.
W komnacie zaległa cisza. Po dłuższej chwili ktoś podszedł wolno i otworzył drzwi.
Barak wyglądał strasznie. Miał na sobie brudną, pomiętą tunikę, ruda broda była zmierzwiona, a włosy, zwykle splecione w długie warkocze, rozpuszczone i zwichrzone. Najgorszy jednak był wyraz cierpienia w oczach — spojrzenie, w którym mieszały się groza i pogarda dla siebie tak przerażająca, że Garion musiał odwrócić wzrok.
— Widziałeś to, chłopcze. Prawda? — spytał Barak. — Widziałeś, co się ze mną działo.
— Nic właściwie nie widziałem — odparł ostrożnie Garion. — Uderzyłem głową o drzewo i miałem w oczach wyłącznie gwiazdy.
— Musiałeś widzieć — upierał się olbrzym. — Musiałeś dostrzec moją Zgubę.
— Zgubę? — zdziwił się chłopiec. — O czym ty mówisz? Przecież żyjesz jeszcze.
— Zguba tylko czasem oznacza śmierć — odparł Barak osuwając się na fotel. — Chciałbym, by moja taka była. Zguba to coś strasznego, co jest człowiekowi przeznaczone. Śmierć nie jest najgorszą z możliwości.
— Pozwoliłeś, by słowa starej, ślepej wariatki opanowały twoją wyobraźnię.
— Nie chodzi o Martje. Ona tylko powtarza to, o czym wiedzą wszyscy w Chereku. Kiedy się urodziłem, wezwano wróżbitę. Taki panuje obyczaj. Na ogół wróżby nic nie przepowiadają i w życiu dziecka nie zdarza się nic szczególnego. Czasem jednak czyjaś przyszłość jest tak wyraźna, że niemal każdy może dostrzec Zgubę.
— To zwykle zabobony — próbował zakpić Garion. — Nie spotkałem jeszcze wróżbity, który potrafiłby przewidzieć, czy następnego dnia będzie deszcz. Jeden taki zjawił się kiedyś na farmie Faldora i powiedział, że Durnik umrze dwa razy. Czy to nie głupie?
— Wróżbici i przepowiadający przyszłość w Chereku lepiej opanowali swój kunszt — odparł Barak, wciąż pogrążony w melancholii. — Zguba, jaką dla mnie przewidzieli, była zawsze taka sama: miałem się zmienić w zwierzę. Było ich kilkunastu i wszyscy powtarzali to samo. I teraz to się zdarzyło. Siedzę tu od dwóch dni i obserwuję siebie. Włosy na moim ciele rosną gęściej, zęby stają się spiczaste.
— Wydaje ci się. Moim zdaniem wyglądasz tak, jak zawsze.
— Dobry z ciebie chłopiec, Garionie. Próbujesz mnie uspokoić, ale mam przecież oczy. Wiem, że zęby są coraz ostrzejsze i sierść wyrasta na skórze. Już niedługo Anheg będzie musiał trzymać mnie w lochu na łańcuchu, żebym kogoś nie zranił. Albo sam ucieknę w góry, by żyć wśród trolli.
— Bzdura — upierał się Garion.
— Opowiedz, co wczoraj widziałeś — poprosił Barak. — Jak wyglądałem, kiedy zmieniłem się w zwierzę?
— Widziałem tylko gwiazdy. Walnąłem głową o drzewo — powtórzył chłopiec starając się, by brzmiało to szczerze.
— Chcę tylko wiedzieć, w jakie zwierzę się przemienię — mówił żałosnym głosem Barak. — Czy będę wilkiem, niedźwiedziem, czy może jakimś potworem, który nawet nie ma nazwy?
— Nic nie pamiętasz z tego, co się wtedy wydarzyło? — spytał Garion. Starał się wymazać z. pamięci niezwykły obraz Baraka i niedźwiedzia.
— Nic. Usłyszałem twój krzyk, a potem martwy dzik leżał u moich stóp, a ty, cały we krwi, zsuwałeś się z tego drzewa. Ale czułem w sobie bestię. Czułem nawet jej zapach.
— To był zapach dzika. Po prostu w całym zamieszaniu straciłeś głowę.
— Wpadłem w szał, jak berserker? — Barak spojrzał z nadzieją. — Nie, Garionie, takie rzeczy już mi się zdarzały i to nie było to samo — westchnął. — Zupełnie inne uczucie.
— Nie zmieniasz się w zwierzę — nie ustępował Garion.
— Wiem, co mówię — upierał się Barak.
Wtedy właśnie przez ciągle otwarte drzwi wkroczyła lady Merel.
— Widzę, że pan mój odzyskuje zmysły — stwierdziła.
— Zostaw mnie, Merel. Nie mam nastroju do tych twoich gierek.
— Gierek, panie? — powtórzyła niewinnie. — Po prostu wykonuję swoje obowiązki. Jeśli pan mój źle się czuje, powinnam go pielęgnować. To prawo każdej małżonki.
— Przestań się przejmować prawami i obowiązkami, Merel. Wyjdź stąd i zostaw mnie samego.
— Mój pan był bardzo natarczywy w kwestii niektórych praw i obowiązków pewnej nocy, gdy wrócił do Val Alorn. Nawet zamknięte drzwi mojej sypialni nie zdołały powstrzymać tej natarczywości.
— Masz rację — Barak zarumienił się lekko. — Przykro mi z tego powodu. Miałem nadzieję, że coś między nami może się zmienić. Myliłem się. Nie będę cię więcej kłopotał.
— Kłopotał, panie mój? Obowiązek to żaden kłopot. Dobra żona musi spełniać wszelkie pragnienia swego małżonka. Nieważne, jak jest pijany czy brutalny, gdy wchodzi do jej łoża. Nikt nigdy nie oskarży mnie o niedbałość w tym względzie.
— Bawi cię to, prawda? — spytał oskarżycielsko Barak.
— Co mnie bawi, panie? — zdziwiła się obojętnie, lecz w głosie zabrzmiały ostre tony.
— Czego właściwie chcesz, Merel?
— Chcę służyć memu panu w nieszczęściu — odparła. — Chcę się nim opiekować i patrzeć, jak rozwija się choroba. Widzieć każdy objaw, gdy tylko wystąpi.
— Czy aż tak mnie nienawidzisz? — zapytał Barak z głęboką pogardą. — Uważaj Merel. A jeśli zażądam, byś została przy mnie? Co na to powiesz? Spodoba ci się zamknięcie w jednej komnacie ze wściekłą bestią?
— Jeśli nie zdołasz się opanować, zawsze mogę przykuć cię łańcuchem do ściany — zauważyła z chłodną obojętnością.
— Baraku — wtrącił niepewnie Garion. — Muszę z tobą porozmawiać.
— Nie teraz, Garionie — rzucił wielkolud.
— To ważne. W pałacu jest szpieg.
— Szpieg?
— Mężczyzna w zielonym płaszczu. Widziałem go już kilka razy.
— Wielu ludzi nosi zielone płaszcze — zauważyła Merel.
— Nie wtrącaj się do tego, Merel — uciszył ją Barak. — Dlaczego sądzisz, że to szpieg? — zwrócił się do Gariona.
— Zobaczyłem go dzisiaj rano i poszedłem za nim. Przekradał się korytarzem, którym chyba nikt nie chodzi. Biegnie nad salą, gdzie królowie odbywają spotkania z panem Wilkiem i ciocią Pol. Wyłowił każde słowo, jakie tam wypowiedziano.
— Skąd wiesz, że wszystko słyszał? — Merel zmrużyła oczy.
— Ja też tam byłem. Ukryłem się niedaleko. Głosy były tak wyraźne, jakbym siedział w tej sali.
— Jak on wygląda? — spytał Barak.
— Ma jasne włosy i brodę. Mówiłem już, że nosi zielony płaszcz. Widziałem go też. kiedy poszliśmy obejrzeć twój statek. Wchodził do karczmy z jakimś Murgiem.
— W Val Alorn nie ma Murgów — wtrąciła Merel.
— Jest jeden — odparł Garion. — Znam go. Wiem, kim jest.
Musiał ostrożnie zbliżać się do tego tematu. Opór przed mówieniem o tym ciemno odzianym nieprzyjacielu był silny jak zawsze. Wystarczyło, że o nim wspomniał, a sztywniał język i bezwład ogarniał mięśnie.
— Kim jest? — chciał wiedzieć Barak. Garion zignorował pytanie.
— A potem, w czasie polowania na dziki, widziałem go w lesie.
— Murga?
— Nie. Człowieka w zielonym płaszczu. Spotkał się z innymi. Rozmawiali niedaleko miejsca, gdzie czekałem na dzika. Nie zauważyli mnie.
— Nie ma w tym nic podejrzanego — stwierdził Barak. — Człowiek może się spotkać z kompanami, gdzie tylko przyjdzie mu ochota.
— Nie sądzę, by byli przyjaciółmi. Ten w zielonym płaszczu zwracał się do jednego z tamtych „panie”. A on mu polecił, żeby przedostał się tak blisko, by podsłuchać, o czym rozmawiają pan Wilk i królowie.
— To poważna sprawa — Barak jakby zapomniał o swym zmartwieniu. — Mówili jeszcze coś?
— Ten płowowłosy chciał wiedzieć o nas wszystko. O tobie, o mnie, o Durniku i Silku... o wszystkich.
— Płowe włosy? — wtrąciła szybko Merel.
— To ten, do którego mówili „panie” — wyjaśnił Garion. — Chyba coś o nas wiedział. Znał nawet mnie.
— Długie, bardzo jasne włosy? — spytała Merel. — Bez brody? Trochę starszy od Baraka?
— To nie mógł być on — stwierdził jej małżonek. — Anheg wygnał go i zagroził karą śmierci.
— Jesteś jak dziecko, Baraku. Nie będzie na to zważał, jeśli ma mu to przynieść korzyść. Chyba lepiej zawiadomić o wszystkim Anhega.
— Znacie go? — zdziwił się Garion. — Pewne jego wypowiedzi na temat Baraka wcale nie były uprzejme.
— Wyobrażam sobie — stwierdziła z ironią Merel. — To przecież Barak przekonywał, że powinno się ściąć mu głowę.
Barak wciągał już kolczugę.
— Popraw włosy — co dziwne, w głosie Merel nie było ani śladu dawnej złośliwości. — Wyglądasz jak stóg siana.
— Nie ma na to czasu — odparł niecierpliwie olbrzym. — Chodźcie oboje. Idziemy do Anhega.
Trudno było pytać jeszcze o cokolwiek, gdyż Garion i Merel musieli biec, by za nim nadążyć. Przeszli przez wielką halę, a zdumieni wojownicy pospiesznie usuwali się z drogi, gdy choćby przez moment spojrzeli na twarz Baraka.
— Lordzie Baraku — powitał go strażnik przy wejściu do sali rady.
— Na bok — rzucił olbrzym i pchnął drzwi tak mocno, że uderzyły o ścianę.
Król Anheg podniósł głowę, zaskoczony nagłym wtargnięciem.
— Witaj, kuzynie... — zaczął.
— Zdrada, Anhegu! — ryknął Barak. — Jarl Jarvik złamał nakaz banicji i wprowadził szpiegów do twego pałacu!
— Jarvik? — powtórzył Anheg. — Nie ośmieliłby się.
— Owszem, ośmielił się. Widziano go niedaleko Val Alorn. Podsłuchano niektóre jego intrygi.
— Kim jest ten Jarvik? — wtrącił Strażnik Rivy.
— To jarl, którego wygnałem w zeszłym roku. Zatrzymaliśmy jednego z jego ludzi i znaleźliśmy przy nim wiadomość. Przeznaczona była dla pewnego Murga w Sendarii i zawierała wszystkie szczegóły naszych najtajniejszych obrad. Jarvik próbował zaprzeczać, że jest autorem, choć list miał osobistą pieczęć, a jego skarbiec pękał od czerwonego złota z kopalni Cthol Murgos. Nabiłbym na pal głowę zdrajcy, ale jest żonaty z moją krewniaczką i ona błagała o życie męża. Wygnałem go tylko do posiadłości na zachodnim wybrzeżu.
Spojrzał na Baraka.
— Skąd o tym wiesz? — zapytał. — Ostatnio zamknąłeś się podobno w swojej komnacie i z nikim nie chciałeś rozmawiać.
— Słowa mego męża są prawdą — oświadczyła Merel, a w jej głosie zabrzmiało wyzwanie.
— Nie wątpię, Merel — Anheg spojrzał na nią lekko zaskoczony. — Chciałem tylko spytać, skąd się dowiedział o Jarviku. Nic więcej.
— Widział go ten chłopiec z Sendarii — wyjaśniła kobieta. — I słyszał, jak rozmawia ze swoim szpiegiem. Byłam obecna, gdy o tym opowiadał i stanę za swym mężem, gdyby ktokolwiek odważył się wątpić w jego słowa.
— Garion? — zdumiała się ciocia Pol.
— Chciałbym zaproponować, byśmy wysłuchali chłopca — rzekł ze spokojem Cho-Hag, władca Algarów. — Szlachcic, znany z przyjaźni z Murgami, który akurat w tym momencie postanawia wrócić z wygnania, to sprawa interesująca nas wszystkich.
— Powtórz, co mówiłeś mnie i Merel, Garionie — polecił Barak, wypychając chłopca do przodu.
— Wasza wysokość — Garion skłonił się niezgrabnie. — Od naszego przyjazdu kilkakrotnie widziałem w twoim pałacu człowieka w zielonym płaszczu. Krył się, przekradał korytarzami i bardzo starał, by nikt go nie zauważył. Zobaczyłem go zaraz pierwszej nocy, a potem następnego dnia, gdy wchodził z Murgiem do karczmy. Barak twierdzi, że w Chereku nie ma Murgów, ale jestem pewien, że człowiek, który mu towarzyszył, był Murgiem.
— Skąd wiesz? — spytał podchwytliwie Anheg.
Garion spojrzał na niego bezradnie. Nie potrafił wymówić imienia Asharaka.
— No więc, chłopcze? — przynaglił go Rhodar.
Garion walczył z własnym językiem, lecz bez rezultatu.
— Może znasz tego Murga? — zasugerował Silk.
Chłopiec przytaknął z ulgą, zadowolony, że ktoś potrafi mu pomóc.
— Nie możesz ich znać zbyt wielu — Silk potarł palcem nos. — Czy to może ten, którego spotkaliśmy w Darine, a potem w Muros? Znany jako Asharak?
Garion znowu przytaknął.
— Czemu nam nie powiedziałeś? — spytał zdumiony Barak.
— Ja... ja nie mogłem — zająknął się Garion.
— Nie mogłeś?
— Słowa nie przechodziły mi przez usta — wyjaśnił chłopiec. — Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie potrafiłem o nim mówić.
— Więc widywałeś go już wcześniej? — upewnił się Silk.
— Tak.
— I nigdy nikomu nie mówiłeś?
— Nie.
Silk spojrzał na ciocię Pol.
— Czy to jeden z tych problemów, o których możesz wiedzieć więcej od nas, Polgaro? — zapytał.
Wolno kiwnęła głową.
— Można to zrobić — mruknęła. — Proces nigdy nie jest pewny, więc nie zajmowałam się czymś takim. Ale to możliwe.
Spoważniała.
— Grolimowie uważają, że imponujące — zauważył pan Wilk. — Ale Grolimom łatwo zaimponować.
— Chodź ze mną, Garionie — poleciła ciocia Pol.
— Jeszcze nie — rzucił Wilk.
— To ważne — jej twarz stwardniała.
— Możesz to załatwić później. Wysłuchajmy tej historii do końca. Zło już się stało. Mów dalej, Garionie. Co jeszcze widziałeś?
Chłopiec nabrał tchu.
— Dobrze — łatwiej mu było rozmawiać ze starcem niż z królami. — Jeszcze raz zobaczyłem tego człowieka w zielonym płaszczu tego dnia, gdy pojechaliśmy na polowanie. Spotkał się w lesie z mężczyzną o żółtych włosach i bez brody. Rozmawiali chwilę i słyszałem, co mówią. Ten żółtowłosy chciał wiedzieć, o czym radzicie w tej sali.
— Powinieneś zaraz przyjść do mnie — wtrącił król Anheg.
— Walczyłem z dzikiem — wyjaśnił chłopiec. — Uderzyłem głową o drzewo i straciłem przytomność. Nie pamiętałem o niczym aż do dzisiejszego ranka. Kiedy król Fulrach wezwał tutaj Durnika, poszedłem się rozejrzeć. Trafiłem do części pałacu, gdzie dach zapadł się zupełnie, i znalazłem ślady. Podążyłem za nimi i po pewnym czasie znowu zobaczyłem człowieka w zielonym płaszczu. Wtedy sobie przypomniałem. Ruszyłem za nim, a on wszedł w korytarz biegnący gdzieś nad tą salą. Schował się tam i słuchał, o czym mówicie.
— Jak sądzisz, Garionie, ile mógł podsłuchać? — zapytał król Cho-Hag.
— Rozmawialiście o kimś zwanym Apostatą. Zastanawialiście się, czy mógłby wykorzystać jakąś moc, by przebudzić nieprzyjaciela od bardzo dawna uśpionego. Niektórzy sądzili, że należy ostrzec Arendów i Tolnedran, ale pan Wilk tak nie uważał. A Durnik mówił, że ludzie w Sendarii będą walczyć, gdyby nadeszli Angarakowie.
Wszyscy byli zaszokowani.
— Ukryłem się niedaleko człowieka w zielonym płaszczu — wyjaśnił Garion. — Z pewnością słyszał to samo, co ja. Potem nadeszli żołnierze i on uciekł. Postanowiłem wtedy opowiedzieć o wszystkim Barakowi.
— Gdzieś tutaj — Silk stanął przy ścianie i wskazał w róg sufitu. — Zaprawa się wykruszyła. Przez szczeliny między kamieniami nasze głosy docierają do korytarza piętro wyżej.
— Bardzo wartościowego chłopaka przywiozłaś ze sobą lady Polgaro — stwierdził z powagą król Rhodar. — Gdyby szukał zajęcia, może coś bym dla niego znalazł. Gromadzenie informacji to interesujący zawód, a on ma chyba naturalne uzdolnienia w tej dziedzinie.
— Ma także inne zdolności — odparła ciocia Pol. — Jest bardzo dobry, jeśli idzie o trafianie do miejsc, gdzie nie powinien się znaleźć.
— Nie bądź dla niego zbyt sroga, Polgaro — wtrącił Anheg. — Oddał nam wielką przysługę, za którą być może nigdy nie będziemy w stanie się odwdzięczyć.
Garion skłonił się i cofnął przed nieruchomym wzrokiem cioci Pol.
— Kuzynie — Anheg zwrócił do Baraka. — Jak słyszałeś, mamy w pałacu nieproszonego gościa. Chciałbym zamienić kilka słów z tym szpiegiem w zielonym płaszczu.
— Wezmę paru ludzi — rzekł groźnie olbrzym. — Wywrócimy pałac dachem w dół, potrząśniemy trochę i zobaczymy, co wypadnie.
— Chciałbym go dostać mniej więcej całego.
— Oczywiście.
— Ale bez przesady. Byle tylko mógł mówić, a całkowicie zaspokoi nasze potrzeby.
— Dopilnuje, kuzynie, by był należycie rozmowny, gdy ci go przyprowadzę — wyszczerzył zęby Barak.
Blady uśmiech przemknął po wargach Anhega, a olbrzym ruszył ku drzwiom.
Król spojrzał na żonę Baraka.
— Chciałbym także tobie podziękować, lady Merel — powiedział. — Pewien jestem, że odegrałaś znaczącą rolę w przedstawieniu nam tej sprawy.
— Nie potrzebuję podziękowań, wasza królewska mość. To był mój obowiązek.
Anheg westchnął.
— Czy zawsze musi to być obowiązek, Merel? — zapytał ze smutkiem.
— Czy jeszcze coś się liczy?
— Bardzo wiele. Ale sama musisz to odkryć.
— Garionie — zawołała ciocia Pol. — Chodź tutaj.
— Już idę — odparł chłopiec i zbliżył się lękliwie.
— Nie bądź głuptasem, kochanie — uspokoiła go. — Nic ci nie zrobię.
Lekko dotknęła palcami jego czoła.
— I co? — spytał pan Wilk.
— Jest — potwierdziła. — Bardzo lekki. Inaczej dawno bym zauważyła. Przepraszam, ojcze.
— Sprawdźmy. — Wilk podszedł bliżej i położył dłoń na czole Gariona. — To nic poważnego — oznajmił.
— Ale mógł być poważny — stwierdziła ciocia Pol. — Odpowiadałam za to, by nic takiego się nie zdarzyło.
— Nie zadręczaj się Pol. Nie wypada. Po prostu zlikwiduj go.
— Co się stało? — spytał przestraszony Garion.
— Nie ma się o co martwić, kochanie — zapewniła ciocia Pol. Ujęła jego prawą dłoń i przyłożyła do białego loka na swoim czole.
Garion poczuł wstrząs, zamęt niejasnych wrażeń, a potem wibrujące uderzenie za uszami. Nagły zawrót głowy sprawił, że upadłby, gdyby nie przytrzymała go ciocia Pol.
— Kim jest ten Murgo? — spytała patrząc mu w oczy.
— Ma na imię Asharak — odpowiedział bez wahania Garion.
— Jak dawno go znasz?
— Przez całe życie. Przyjeżdżał na farmę Faldora i obserwował mnie, gdy byłem jeszcze mały.
— Na razie wystarczy, Pol — wtrącił pan Wilk. — Niech najpierw trochę odpocznie. Przygotuję coś by cała sprawa nie mogła się powtórzyć.
— Czy chłopiec jest chory? — zainteresował się Cho-Hag.
— Właściwie nie jest to choroba — odpowiedział pan Wilk. — Trudno to wytłumaczyć. W każdym razie wyleczyliśmy go.
— Idź teraz do swojego pokoju, Garionie — ciocia Pol wciąż trzymała go za ramiona. — Czy stoisz pewnie? Potrafisz tam dojść bez pomocy?
— Nic mi nie jest — odparł, choć nadal szumiało mu trochę w głowie.
— Żadnych wycieczek po drodze i żadnego zwiedzania.
— Nie, ciociu.
— Kiedy tam trafisz, połóż się do łóżka. Chcę, żebyś sobie przypomniał i zapamiętał wszystkie spotkania z tym Murgiem. Co mówił i co robił.
— Nigdy się do mnie nie odzywał. Tylko patrzył.
— Przyjdę do ciebie za chwilę — mówiła dalej. — Opowiesz mi wszystko, co o nim wiesz. To bardzo ważne, Garionie więc skoncentruj się tak mocno, jak tylko potrafisz.
— Dobrze, ciociu Pol.
Pocałowała go lekko w czoło.
— Biegnij już, skarbie.
Wciąż czując lekki zawrót głowy, Garion minął drzwi i wyszedł na korytarz.
W wielkiej hali wojownicy Anhega przypasywali miecze i dobierali groźnie wyglądające topory, szykując się do przeszukania pałacu. Nadal nieco oszołomiony Garion przeszedł obok nich bez zatrzymania.
Część jego umysłu zdawała się wpółuśpiona, lecz owa tajemna, wewnętrzna część była przytomna i czujna. Oschły głos zauważył, że zdarzyło się coś bardzo istotnego. Potężny opór przed wspominaniem o Asharaku najwyraźniej zniknął. Ciocia Pol zdołała jakoś całkowicie usunąć zaporę z jego myśli. Chłopiec czuł się niepewnie. Dziwna relacja między nim a ciemno odzianym, milczącym Asharakiem była czysto osobistą więzią, którą mu nagle odebrano. Miał wrażenie, że jego umysł jest teraz pusty i jakby pogwałcony. Westchnął i ruszył szerokimi schodami w stronę swojego pokoju.
W korytarzu przed drzwiami czekało pół tuzina wojowników, zapewne część grupy Baraka poszukującej człowieka w zielonym płaszczu. Garion stanął. Coś się nie zgadzało. Poruszył głową, by otrząsnąć się z oszołomienia. W tej części pałacu bywało zbyt wielu ludzi, by szpieg mógł się tu ukrywać. Serce zabiło mu mocniej i krok za krokiem cofnął się ku schodom, skąd przyszedł. Wojownicy wyglądali jak wszyscy Cherekowie w pałacu: brodaci, w hełmach, kolczugach i futrach. Ale coś się tu nie zgadzało.
Otyły mężczyzna w ciemnym płaszczu z kapturem stanął w drzwiach pokoju Gariona. To był Asharak. Chciał coś powiedzieć, ale wtedy zobaczył chłopca.
— Aha — rzucił cicho. Ciemne oczy błyszczały na jego pooranej bliznami twarzy. — Właśnie cię szukałem, Garionie. Chodź tutaj.
Garion poczuł w umyśle lekkie szarpnięcie, które zdawało się ześlizgiwać, jakby coś nie potrafiło znaleźć punktu zaczepienia. W milczeniu pokręcił głową i wycofywał się dalej.
— No chodź już — przynaglił Asharak. — Zbyt długo się znamy na takie zabawy. Rób, co mówię. Wiesz, że musisz.
Szarpnięcie zmieniło się w potężny nacisk, który raz jeszcze się ześliznął.
— Chodź, Garionie — warknął chrapliwie Asharak.
Garion cofał się krok za krokiem.
— Nie — oświadczył.
Oczy Asharaka błysnęły i Murgo wyprostował się groźnie.
Tym razem nie było to szarpnięcie ani nacisk, lecz cios. Garion poczuł jego siłę, choć miał wrażenie, że chybił lub został jakoś oddalony.
Asharak spojrzał zdziwiony, po czym zmrużył oczy.
— Kto to zrobił? — zapytał. — Polgara? Belgarath? Nic ci to nie pomoże, Garionie. Raz już cię miałem i mogę pochwycić znowu, gdy tylko zechcę. Nie masz dość sił, by mi się opierać.
Chłopiec spojrzał na nieprzyjaciela i odpowiedział, pchany jakąś potrzebą przeciwstawienia się:
— Może i nie mam. Ale najpierw musisz mnie złapać.
— To jest ten chłopiec — rzucił Asharak wojownikom. — Trzymajcie go!
Płynnie, jakby bez udziału świadomości, jeden z wojowników podniósł łuk i wymierzył strzałę w Gariona. Asharak wyciągnął ramię i pchnął łuk na bok w chwili, gdy żołnierz zwolnił cięciwę. Strzała świsnęła w powietrzu i szczęknęła o kamienie muru kilka stóp na lewo od chłopca.
— Żywego, durniu — warknął Asharak i wymierzył łucznikowi straszliwy cios w skroń. Wojownik runął w drgawkach na kamienną posadzkę.
Garion odwrócił się, dopadł schodów i pognał w dół przeskakując po trzy stopnie naraz. Nie oglądał się za siebie. Tupot ciężkich kroków powiedział mu, że Asharak i jego ludzie ruszyli w pogoń. Na dole skręcił w lewo i pobiegł długim, mrocznym korytarzem, wiodącym na powrót w labirynt pałacu Anhega.
Wszędzie biegali wojownicy i rozlegały się odgłosy walki. W pierwszych sekundach ucieczki plan Gariona był zupełnie prosty: wystarczy odszukać ludzi Baraka, a będzie bezpieczny. Ale w pałacu znajdowali się także inni wojownicy. Przez zrujnowane południowe skrzydło jarl Jarvik wprowadził małą armię i na korytarzach wrzała bitwa.
Garion szybko zrozumiał, że w żaden sposób nie zdoła odróżnić przyjaciół od wrogów. Jeden Cherek-wojownik niczym się w jego oczach nie różnił od drugiego. Jeśli nie znajdzie Baraka lub kogoś innego, kogo zna, nie ośmieli się zdradzić. Świadomość, że musi się kryć przed sprzymierzeńcami, tak samo jak przed nieprzyjaciółmi, pogłębiała tylko rozterkę. Było zupełnie możliwe, a nawet wysoce prawdopodobne, że ucieknie przed ludźmi Baraka wprost w ramiona napastników Jarvika.
Najrozsądniejszym wyjściem byłby powrót do sali rady, lecz w pospiesznej ucieczce przed Asharakiem przebiegł zbyt wiele mrocznych korytarzy, minął zbyt wiele zakrętów, a teraz nie miał pojęcia, gdzie się znalazł i jak ma wrócić do znanych części pałacu. Ten bieg na oślep był niebezpieczny. Asharak lub jego ludzie mogli czekać za każdym rogiem. Wiedział, że Murgo szybko odnowi tę dziwną więź między nimi, którą ciocia Pol zerwała swym dotknięciem. Tego musiał się strzec za wszelką cenę. Jeśli Asharak schwyta go znowu, nigdy już nie wypuści. Musiał więc znaleźć jakąś bezpieczną kryjówkę.
Skręcił w wąskie przejście i stanął zdyszany, przyciskając plecy do kamieni muru. Na końcu korytarza dostrzegł w migotliwym blasku pochodni wijące się w górę wytarte kamienne stopnie. Szybko doszedł do wniosku, że im wyżej wejdzie, tym mniejszą ma szansę spotkania kogokolwiek. Walka toczy się pewnie na najniższych piętrach. Odetchnął głęboko i pędem ruszył do schodów.
W połowie drogi na górę pojął niedoskonałość swego planu. Nie było tu żadnych bocznych korytarzy, żadnej drogi ucieczki i żadnej kryjówki. Musiał jak najszybciej dostać się na szczyt, lub ryzykować odkrycie i schwytanie. Albo i gorzej.
— Chłopcze! — dobiegło go z dołu czyjeś wołanie.
Obejrzał się przez ramię. Ponury Cherek w kolczudze i hełmie wspinał się za nim z wyciągniętym mieczem.
Potykając się Garion pognał do góry.
Usłyszał inny okrzyk nad sobą i zamarł. Wojownik u szczytu schodów był równie ponury, jak ten na dole. i trzymał w ręku groźnie wyglądający topór.
Garion znalazł się w pułapce. Stanął pod ściana i szukał dłonią sztyletu, choć wiedział, że nie na wiele się przyda.
Wtedy wojownicy zobaczyli się nawzajem i z głośnym krzykiem rzucili do ataku. Ten z mieczem przemknął w górę obok Gariona, gdy ten z toporem skoczył w dół.
Topór zatoczył łuk, chybił i skrzesał snop iskier z kamieni muru. Miecz, był celniejszy. Z włosami stojącymi dęba ze zgrozy Garion patrzył, jak ostrze przebija pędzące w dół ciało napastnika. Topór upadł z brzękiem, a topornik, zsuwając się na przeciwnika, wyrwał z pochwy na biodrze szeroki sztylet i wbił go w pierś wroga. Zderzenie przewróciło obu mężczyzn. Spleceni runęli w dół, a ich sztylety błyskały uderzając raz za razem.
Przerażony i bezradny Garion obserwował, jak przetaczają się obok niego, z obrzydliwym odgłosem zatapiając ostrza w swych ciałach. Czerwone fontanny krwi tryskały z ran.
Z trudem powstrzymał wymioty, zacisnął zęby i pomknął w górę usiłując nie słyszeć dobiegających z dołu strasznych dźwięków, gdy dwóch konających ludzi do końca nie przerywało swego krwawego dzieła.
Nie myślał już nawet o skradaniu się. Po prostu biegł, uciekając raczej od przerażającej potyczki na schodach niż przed Asharakiem czy jarlem Jarvikiem. W końcu, po nie wiadomo jak długim czasie, wpadł za uchylone drzwi zakurzonej, nie używanej komnaty. Zamknął je za sobą i drżąc oparł się o nie plecami.
Pod jedną ze ścian dostrzegł szerokie, zapadnięte łoże, a wysoko nad nim niewielkie okienko. W dwóch kątach wspierały się smętnie o ściany dwa połamane krzesła, w trzecim stała pusta, otwarta skrzynia. I to wszystko. To pomieszczenie pozwalało przynajmniej umknąć z korytarzy, gdzie dzicy ludzie mordowali się nawzajem. Szybko jednak Garion zdał sobie sprawę, że pozorne bezpieczeństwo jest tylko iluzją. Znajdzie się w pułapce, jeśli ktokolwiek otworzy te drzwi. Rozpaczliwie szukając wyjścia rozglądał się po pomieszczeniu.
Na nagiej ścianie naprzeciw łoża wisiały jakieś kotary. W nadziei że kryją jakąś szafę lub sąsiedni pokój, Garion podszedł bliżej i rozsunął je. Za kotarą było przejście, lecz nie do innej komnaty, a do ciemnego, wąskiego korytarza. Zajrzał tam, ale mrok był absolutny i widział jedynie najbliższy fragment podłogi. Zadrżał na myśl o podążaniu po omacku przez czerń, ze zbrojnymi następującymi mu na pięty.
Spojrzał na jedyne okienko. Potem przeciągnął skrzynię, by stanąć na niej i wyjrzeć przez szybę. Może zobaczy coś, co pomoże mu odgadnąć, gdzie się znalazł. Wszedł na skrzynię, stanął na palcach i wysunął głowę na zewnątrz.
Wieże wyrastały tu i tam wśród spadzistych dachów i nieskończonych galerii pałacu króla Anhega. To beznadziejne. Niczego nie rozpoznawał. Odwrócił się, by zejść na dół, i znieruchomiał nagle. W grubej warstwie kurzu na podłodze wyraźnie odbijały się odciski jego stóp.
Zeskoczył pospiesznie i zerwał poduszkę z dawno nie używanego łoża. Ułożył ją na podłodze i przeciągnął wokół komnaty, zamazując własne ślady. Wiedział, że nie zdoła ukryć faktu czyjejś obecności, lecz zniszczy odciski stóp. Swym rozmiarem natychmiast dowiodłyby Asharakowi czy jego ludziom, że ukrywający się tutaj nie był dorosłym mężczyzną. Kiedy skończył, rzucił poduszkę na łóżko. Metoda nie była doskonała, ale lepsza niż żadna.
Z korytarza dobiegło czyjeś wołanie i szczęk stali o stal.
Garion odetchnął głęboko i skoczył w mroczne przejście za kotarą.
Już po kilku krokach ciemność stała się absolutna. Czuł dreszcze, gdy pajęczyny muskały mu twarz, a kurz wieków zapierał oddech, unosząc się kłębami spod nóg. Z początku szedł szybko, bardziej niż czegokolwiek pragnąc odejść możliwie daleko od walczących w korytarzu. Potem potknął się i przez straszliwą sekundę był pewien, że runie. W umyśle błysnął obraz stromych schodów, opadających w ciemność. Pojął, że jeśli nie zwolni, w żaden sposób nie zdoła uniknąć upadku. Ruszył ostrożniej, przesuwając jedną rękę po ścianie, a drugą wyciągając do przodu, by odgarniać gęsto zwisające z niskiego stropu pajęczyny.
W ciemności stracił poczucie czasu i miał wrażenie, że całymi godzinami wymacuje drogę wąskim przejściem, które zdawało się nie mieć końca. Potem, mimo uwagi, zderzył się mocno z szorstką kamienną ścianą. Na moment ogarnęła go panika. Czy korytarz tu właśnie się kończył? Czyżby wpadł w pułapkę?
Wtedy dostrzegł kątem oka słaby poblask. Przejście nie kończyło się, lecz skręcało ostro w prawo. Na końcu było jakieś światło i Garion z ulgą podążył ku niemu.
Blask był coraz mocniejszy i chłopiec przyspieszył kroku. Wkrótce dotarł do jego źródła — wąskiej szczeliny w ścianie, bardzo nisko. Przyklęknął na pokrytych kurzem kamieniach i wyjrzał.
Hala pod nim była ogromna. Wielkie ognisko płonęło w zagłębieniu na środku, a dym unosił się ku otworom w sklepieniu. Znajdowało się wysoko, powyżej miejsca, skąd wyglądał Garion. Choć z góry wszystko wyglądało inaczej, chłopiec od razu rozpoznał salę tronową króla Anhega. Pod sobą dostrzegł wielką postać króla Rhodara i, mniejszą. Cho-Haga z zawsze obecnym Hettarem za plecami. W pewnej odległości od tronów król Fulrach dyskutował z panem Wilkiem, a w pobliżu czekała ciocia Pol. Żona Baraka rozmawiała o czymś z królową Isleną, a królowa Porenn i królowa Silar stały obok. Silk spacerował nerwowo, spoglądając od czasu do czasu na silnie strzeżone drzwi. Gariona ogarnęło uczucie ulgi. Był bezpieczny.
Właśnie miał krzyknąć, gdy ciężkie odrzwia otworzyły się z rozmachem i do sali wkroczył król Anheg w kolczudze i z mieczem w dłoni. Barak i Strażnik Rivy prowadzili za nim wyrywającego się mężczyznę o płowych włosach, którego Garion widział w dniu polowania.
— Drogo zapłacisz za zdradę Jarviku — rzucił przez ramię Anheg. Z ponurą mina podszedł do swego tronu.
— Więc już po wszystkim? — spytała ciocia Pol.
— Już niedługo, Polgaro — zapewnił Anheg. — Moi ludzie ścigają resztę bandytów Jarvika w najdalszych zakątkach pałacu. Gdyby nas nie uprzedzono, sprawy mogły potoczyć się całkiem inaczej.
Krzyk czaił się tuż za wargami Gariona, lecz w ostatnim momencie chłopiec postanowił jeszcze przez kilka chwil zachować milczenie.
Anheg wsunął miecz do pochwy i zasiadł na tronie.
— Porozmawiamy trochę, Jarviku — powiedział. — Zanim stanie się to, co stać się musi.
Płowowłosy mężczyzna zrezygnował z beznadziejnej walki z Barakiem i niemal równie silnym Strażnikiem Rivy.
— Nie mam ci nic do powiedzenia, Anhegu — oświadczył butnie. — Gdyby los zrządził inaczej, siedziałbym teraz na twoim tronie. Zaryzykowałem i to wszystko.
— Niezupełnie. Chcę poznać szczegóły. Możesz mi opowiedzieć. I tak będziesz mówił, nie teraz, to później.
— Rób, co chcesz — skrzywił się pogardliwie Jarvik. — Odgryzę sobie język, zanim cokolwiek ci powiem.
— Jeszcze się przekonamy — mruknął ponuro Anheg.
— To niepotrzebne, Anhegu — wtrąciła ciocia Pol i wolno podeszła do więźnia. — Są prostsze sposoby, by go przekonać.
— Nic nie powiem — powtórzył Jarvik. — Jestem wojownikiem i nie boję się ciebie, czarownico.
— Jesteś większym durniem, niż sądziłem, lordzie Jarvik — zauważył pan Wilk. — Może wolisz, żebym ja to załatwił, Pol?
— Poradzę sobie, ojcze — odparła, nie spuszczając wzroku z Jarvika.
— Ostrożnie — uprzedził starzec. — Czasem posuwasz się za daleko. Lekkie muśnięcie zupełnie wystarczy.
— Wiem, co robię, Stary Wilku — odparła zgryźliwie. Spojrzała wprost w oczy jeńca.
Garion w swej kryjówce wstrzymał oddech.
Jarl Jarvik zaczął się pocić i rozpaczliwie próbował odwrócić wzrok od oczu cioci Pol. Bez skutku. Jej wola panowała nad nim i unieruchamiała spojrzenie. Zadrżał i zbladł. Ona nie uczyniła najmniejszego ruchu, żadnego gestu. Stała tylko przed nim, a jej oczy płonęły, wbijając się w mózg.
Wtedy, po krótkiej chwili, krzyknął. Potem jeszcze raz i opadł, zwisając w rękach trzymających go ludzi.
— Zabierz go — jęknął, nie mogąc opanować drgawek. — Będę mówił, ale zabierz go. Błagam.
Silk, stojący teraz za tronem Anhega, spojrzał na Hettara.
— Ciekawe, co zobaczył — mruknął.
— Chyba lepiej nie wiedzieć — odparł młody Algar.
Królowa Islena przyglądała się pilnie, jakby w nadziei że odgadnie, na czym polega sztuczka. Skrzywiła się wyraźnie, gdy Jarvik krzyknął, i odwróciła wzrok.
— Dobrze, Jarviku — rzekł Anheg dziwnie zduszonym głosem. — Zacznij od początku. Chcę wiedzieć wszystko.
— Z początku to były drobiazgi — Jarvik trząsł się jeszcze. — Sądziłem, że nikomu nie przyniosą szkody.
— Zawsze tak jest — stwierdził Brand.
Jarl Jarvik odetchnął głęboko, raz jeszcze spojrzał na ciocię Pol i zadrżał. Potem wyprostował się.
— Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata temu — powiedział. — Popłynąłem do Kotu w Drasni i spotkałem tam kupca, Nadraka imieniem Grashor. Wydawał się miłym człowiekiem, a kiedy już się lepiej poznaliśmy, zapytał, czy byłbym zainteresowany pewnym zyskownym przedsięwzięciem. Powiedziałem, że jestem jarlem, nie handlarzem, ale on nalegał. Twierdził, że lęka się piratów żyjących na wyspach w Zatoce Cherek, a jarlowski okręt z wojownikami na pokładzie powinien przepłynąć bezpiecznie. Ładunek stanowiła jedna niezbyt duża skrzynia. Myślę, że miał tam jakieś klejnoty, które przemycił przez komory celne w Boktorze i chciał przewieźć do Darine w Sendarii. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje, ale on otworzył kiesę i sypnął złotem. Pamiętam, że było jasnoczerwone i nie mogłem oderwać od niego oczu. Potrzebowałem pieniędzy, zresztą kto nie potrzebuje, i naprawdę nie widziałem nic niewłaściwego w spełnieniu prośby. Tak więc zabrałem Nadraka i tę skrzynię do Darine. Tam poznałem jego wspólnika, Murga imieniem Asharak.
Garion drgnął na dźwięk tego imienia. Usłyszał zdumione gwizdnięcie Silka.
— Zgodnie z umową — kontynuował Jarvik — Asharak wypłacił mi sumę równą tej, którą otrzymałem od Grashora i zyskałem na tym interesie worek pełen złota. Asharak powiedział, że zrobiłem im wielką przysługę i gdybym jeszcze kiedyś potrzebował złota, z przyjemnością znajdzie sposób, bym je zarobił. Miałem teraz więcej pieniędzy niż kiedykolwiek w życiu, ale nie wiem czemu uznałem, że to nie wystarczy. Z nieznanych powodów czułem, że potrzebuję więcej.
— To natura złota Angaraków — wyjaśnił pan Wilk. — Woła do swego. Im więcej się go posiada, tym bardziej się go pragnie. Dlatego Murgowie tak nim szafują. Asharak nie kupował twoich usług, Jarviku. On kupował twoją duszę.
Więzień przytaknął ponuro.
— W każdym razie niedługo potem znalazłem jakiś pretekst i znów popłynąłem do Darine. Asharak powiedział, że Murgom nie wolno wjeżdżać do Chereku, a on bardzo się interesuje nami i naszym królestwem. Zadawał mi mnóstwo pytań i płacił złotem za każdą odpowiedź. Pomyślałem, że to dość głupi sposób wydawania pieniędzy, ale udzielałem odpowiedzi i brałem cenny kruszec. Odpływając do Chereku miałem go już pełen worek. Wróciłem do Jarviksholmu i ułożyłem złoto przy tym, które dostałem wcześniej. Stwierdziłem, że jestem bogatym człowiekiem i nadal nie zrobiłem niczego niegodnego. Ale miałem wrażenie, że dni trwają zbyt krótko. Całe dnie spędzałem w skarbcu, przeliczałem dukaty, polerowałem je, aż lśniły czerwienią jak krew, i wsłuchiwałem się w ich brzęk. Po pewnym czasie jednak uznałem, że nie ma ich tak wiele, więc znowu wróciłem do Asharaka. Powiedział, że nadal ciekawi go Cherek i chciałby poznać plany Anhega. Obiecał, że da mi tyle złota, ile już mam, jeśli przez rok będę go informował, o czym się mówi na naradach w pałacu. Najpierw powiedziałem: nie, gdyż wiedziałem, że proponuje mi czyn niegodny. Ale pokazał dukaty i już nie potrafiłem odmówić.
Ze swego miejsca Garion widział twarze słuchaczy. Wyrażały dziwną mieszaninę pogardy i współczucia. Jarvik mówił dalej:
— Wtedy właśnie, Anhegu, twoi ludzie schwytali mojego posłańca i zostałem wygnany z Jarviksholmu. Z początku nie przejąłem się specjalnie, gdyż ciągle mogłem się cieszyć swoim złotem. Ale po krótkim czasie znowu stwierdziłem, że jest go za mało. Wysłałem szybki statek przez Przesmyk Chereku do Darine. Niósł wiadomość dla Asharaka. Błagałem go, by znalazł dla mnie jakiś sposób zarabiania pieniędzy. Statek wrócił z Asharakiem na pokładzie. Usiedliśmy wtedy i radziliśmy, jak mógłbym powiększyć swój skarb.
— Jesteś zatem podwójnym zdrajcą, Jarviku — w głosie Anhega zadźwięczał niemal smutek. — Zdradziłeś mnie i złamałeś najstarsze prawo królestwa. Żaden Angarak nie postawił stopy na naszej ziemi od czasów samego Chereka o Niedźwiedzich Barach.
— Wtedy już mnie to nie obchodziło — wzruszył ramionami Jarvik. — Asharak miał plan, który uznałem za dobry. Gdybyśmy przekradali się przez miasto w niewielkich grupkach, moglibyśmy ukryć całą armię w zrujnowanych południowych skrzydłach pałacu. Przy odrobinie szczęścia i z przewagą zaskoczenia była szansa, by zabić ciebie i pozostałych królów Alornów. Zasiadłbym wtedy na tronie Chereku, a może i całej Alorii.
— Jakiej ceny zażądał Asharak? — pan Wilk zmrużył oczy. — Czego chciał w zamian za uczynienie cię królem?
— Rzeczy tak drobnej, że wybuchnąłem śmiechem, gdy mi o niej powiedział — odparł Jarvik. — Ale obiecał, że jeśli to dla niego zrobię, ofiaruje mi nie tylko koronę, ale wypełni złotem całą komnatę.
— Co to było? — powtórzył pytanie Wilk.
— Powiedział, że chce chłopca, mniej więcej czternastoletniego, który przypłynął w orszaku króla Fulracha z Sendarii. Obiecał, że gdy tylko przekażę mu chłopaka, da mi więcej złota, niż potrafię zliczyć. I koronę Chereku na dodatek.
Fulrach spojrzał zdumiony.
— Garion? — zapytał. — Czemu Asharakowi miałoby na nim zależeć?
Jęk przerażenia cioci Pol dotarł aż do kryjówki Gariona.
— Durniku! — zawołała mocnym głosem, lecz Durnik pędził już do drzwi. Silk biegł tuż za nim. Ciocia Pol odwróciła się. Jej oczy płonęły, a białe pasemko promieniowało niemal wśród czerni włosów. Jarl Jarvik cofnął się przed gniewnym spojrzeniem.
— Jeśli chłopcu zdarzy się coś złego, Jarviku, przez tysiąc lat ludzie będą drżeli na wspomnienie twojego losu — oznajmiła.
Sprawy zaszły za daleko. Garion był zawstydzony i trochę przestraszony jej furią.
— Nic mi się nie stało, ciociu Pol — krzyknął przez szczelinę w ścianie. — Jestem tutaj, na górze.
— Garion? — szukała go wzrokiem. — Gdzie jesteś?
— U góry, pod sufitem — odpowiedział. — Za murem.
— Jak tam trafiłeś?
— Nie wiem. Jacyś ludzie mnie ścigali, więc uciekałem. I dotarłem aż tutaj.
— Natychmiast zejdź na dół.
— Nie potrafię, ciociu Pol. Biegłem tak daleko i skręcałem tyle razy, że nie wiem, jak wrócić. Zgubiłem się.
— No dobrze — stwierdziła, odzyskując panowanie nad sobą. — Nie ruszaj się. Znajdziemy sposób, żeby cię tu sprowadzić.
— Mam nadzieję — westchnął.
Ten korytarz musi gdzieś prowadzić — Anheg spojrzał w stronę, gdzie Garion nerwowo oczekiwał na pomoc. — Niech po prostu nim pójdzie.
— I wpadnie wprost w ręce Murga Asharaka? — mruknęła ciocia Pol. — Lepiej niech zostanie tam, gdzie jest.
— Asharak ucieka w strachu o życie — stwierdził Anheg. — Nie ma go już w pałacu.
— O ile pamiętam, nie powinno go być w królestwie — zauważyła.
— Zaczekaj, Pol — przerwał Wilk. — Garionie! — krzyknął. — Którędy biegnie ten korytarz?
— Chyba w kierunku tylnej części sali, gdzie stoją trony — odpowiedział chłopiec. — Trudno powiedzieć. Jest ciemno.
— Podamy ci pochodnie. Ustawisz jedną tam, gdzie stoisz w tej chwili, a z drugą pójdziesz przed siebie. Póki nie stracisz tej pierwszej z oczu, posuwasz się w linii prostej.
— Bardzo sprytne — ocenił Silk. — Szkoda, że nie mam siedmiu tysięcy lat. Też bym potrafił tak sprawnie rozwiązywać problemy.
Wilk puścił uwagę mimo uszu.
— Nadal uważam, że najlepszym wyjściem będzie przystawienie paru drabin i wybicie dziury w ścianie — wtrącił Barak.
— Może najpierw spróbujemy sposobu Belgaratha? — spytał zbolałym głosem Anheg.
Barak wzruszył ramionami.
— Ty tu jesteś królem.
— Dzięki — burknął sucho władca.
Jeden z wojowników przyniósł długą tykę i podał Garionowi dwie pochodnie.
— Jeśli korytarz biegnie prosto — zastanowił się Anheg — powinien doprowadzić gdzieś do królewskich apartamentów.
— To ciekawe — Rhodar uniósł brew. — Dobrze by było wiedzieć, czy wiedzie do królewskich komnat, czy w przeciwną stronę.
— Całkiem możliwe, że to jakaś zapomniana droga ewakuacyjna — odparł urażonym tonem Anheg. — Nasza historia nie była w końcu aż tak pokojowa. Nie ma powodu, by od razu podejrzewać najgorsze.
— Oczywiście — przyznał uprzejmie Rhodar. — Najmniejszego powodu.
Garion umieścił jedną z pochodni obok szczeliny w murze i podążył zakurzonym przejściem, oglądając się często, by sprawdzić, czy wciąż widzi jej światło. Po chwili dotarł do wąskich drzwiczek, otwierających się do wnętrza pustej szafy. Dalej znajdowała się bogata sypialnia z wyjściem na szeroki, dobrze oświetlony korytarz, którym zbliżało się kilku wojowników, a Garion rozpoznał wśród nich łowczego Torvika.
— Tu jestem — zawołał z ulgą i wyszedł im naprzeciw.
— Nie próżnowałeś, co? — uśmiechnął się Torvik.
— To nie moja wina.
— Wracajmy do króla Anhega. Ta dama, twoja ciotka, bardzo się martwi.
— Pewnie jest na mnie zła. — Garion ruszył obok potężnego myśliwego.
— Bardzo prawdopodobne — przyznał Torvik. — Kobiety zawsze się na nas złoszczą, z tych czy innych powodów. Kiedy dorośniesz, będziesz się musiał do tego przyzwyczaić.
Ciocia Pol czekała przed drzwiami sali tronowej. Nie robiła mu wyrzutów, przynajmniej na razie. Na jedną krótką chwilę przytuliła go mocno, po czym spojrzała z powagą.
— Czekaliśmy na ciebie, kochanie — powiedziała prawie całkiem spokojnie i wprowadziła go do środka.
— W apartamencie mojej babki, powiadasz? — mówił do Torvika Anheg. — Zdumiewające. Pamiętam ją jako zdziwaczałą staruszkę chodzącą o lasce.
— Nikt nie rodzi się starcem, Anhegu — zauważył z chytrą miną Rhodar.
— Jestem pewna Anhegu, że istnieje całkiem niewinne wyjaśnienie tej sprawy — pocieszyła króla Porenn. — Mój mąż się z tobą drażni.
— Jeden z ludzi zajrzał do tego przejścia, wasza wysokość — wtrącił taktownie Torvik. — Leży tam gruba warstwa kurzu. Możliwe, że nie było używane od stuleci.
— Zdumiewające — powtórzył Anheg.
Następnie delikatnie porzucono ten temat, choć kpiące spojrzenie króla Rhodara było aż nadto wymowne.
Hrabia Seline chrząknął dyskretnie.
— Sądzę — powiedział — że młody Garion mógłby nam opowiedzieć coś ciekawego.
— Spodziewam się — ciocia Pol spojrzała na chłopca. — O ile pamiętam, kazałam ci czekać w swoim pokoju.
— Tam był Asharak — wyjaśnił Garion. — Miał ze sobą wojowników. Próbował mnie zmusić, żebym z nim poszedł. Nie chciałem, a on powiedział, że już raz mnie miał i znowu może schwytać. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, ale odparłem, że najpierw musi mnie dogonić. I uciekłem.
Brand, Strażnik Rivy, parsknął śmiechem.
— Nie sądzę, by można mu było cokolwiek zarzucić, Polgaro — oświadczył. — Gdybym w swoim pokoju spotkał kapłana Grolimów, też bym chyba uciekał.
— Jesteś pewien, że to był Asharak? — spytał Silk.
Garion pokiwał głową.
— Znam go od bardzo dawna. Chyba przez całe życie. On też mnie poznał. Wołał mnie po imieniu.
— Mam ochotę na długą rozmowę z tym Asharakiem — stwierdził Anheg. — Chciałbym mu zadać kilka pytań na temat całego zamieszania, do jakiego doprowadził w moim królestwie.
— Wątpię, czy go znajdziesz Anhegu — odparł pan Wilk. — Wydaje się kimś więcej niż tylko Grolimem. Raz dotknąłem jego umysłu. W Muros. Nie jest to zwyczajny umysł.
— Zabawię się poszukiwaniem — mruknął z pozorną obojętnością król. — Nawet Grolim nie potrafi chodzić pieszo po wodzie, więc chyba zablokuję porty w całym Chereku. Potem wyślę ludzi, by przeczesali góry i puszcze. I tak zimą tyją i hałasują tylko, więc przyda się im jakieś zajęcie.
— Wypędzanie grubych, hałaśliwych wojowników na śnieg w samym środku zimy nie przysporzy ci popularności, Anhegu — zauważył Rhodar.
— Obiecaj hojne wynagrodzenie — zaproponował Silk. — W ten sposób zapędzisz ich do pracy i zachowasz popularność.
— Niezły pomysł. A jaką nagrodę byś sugerował, książę Kheldarze?
— Obiecaj tyle złota, ile waży głowa Asharaka — rzekł Silk. — To powinno nawet najtłuściejszych wojowników odciągnąć od kości i antałka piwa.
Anheg skrzywił się lekko.
— To Grolim — pocieszył go Silk. — Zapewne i tak go nie znajdą, ale szukając rozłożą całe królestwo na części. Twe złoto będzie bezpieczne, twoi wojownicy rozruszają się trochę, ty sam zyskasz sławę człowieka hojnego. W dodatku, Asharak nie zdoła dalej spiskować, gdy każdy w Chereku będzie go szukał z toporem w ręku. Ktoś, czyja głowa cenniejsza jest dla innych niż dla niego samego, nie ma czasu na głupstwa.
— Książę Kheldarze — stwierdził z powagą Anheg. — Jesteś człowiekiem podstępnym.
— Staram się, najjaśniejszy panie — skłonił się kpiąco Silk.
— Czy możliwe, byś zechciał pracować dla mnie? — zaproponował władca Chereku.
— Anhegu! — zawołał oburzony Rhodar.
— Krew, wasza wysokość — westchnął Silk. — Więzy pokrewieństwa trzymają mnie u boku wuja. Chętnie jednak wysłucham twej oferty. Będzie pomocna w przyszłych negocjacjach na temat wynagrodzenia za moje usługi.
Śmiech królowej Porenn zabrzmiał niby mały, srebrny dzwoneczek, a na twarzy Rhodara pojawił się wyraz rozpaczy.
— Sami widzicie — westchnął. — Ze wszystkich stron otaczają mnie zdrajcy. I co ma zrobić biedny, stary grubas?
Posępny wojownik wkroczył do sali i podszedł do króla Anhega.
— Stało się najjaśniejszy panie — oznajmił. — Czy chcesz spojrzeć na jego głowę?
— Nie — odparł krótko Anheg.
— Czy mamy nabić ją na pal i zatknąć koło portu?
— Nie. Jarvik był kiedyś dzielnym człowiekiem, a przez małżeństwo moim powinowatym. Przekażcie ciało jego żonie. Niech je pochowa jak należy.
Wojownik skłonił się i wyszedł.
— Intryguje mnie sprawa tego Grolima, Asharaka — zwróciła się do cioci Pol królowa Islena. — Może we dwie, lady Polgaro, znajdziemy sposób, by go odszukać?
Na jej twarzy malowało się głębokie przekonanie o własnych zdolnościach.
Pan Wilk odezwał się szybko, zanim ciocia Pol zdążyła zareagować.
— Odważne słowa, Isleno. Ale nie możemy dopuścić, by władczyni Chereku narażała się na takie ryzyko. Wiem, że twa sztuka nie ma sobie równych, lecz takie poszukiwanie całkowicie otwiera umysł. Gdy Asharak wyczuje, że próbujesz go znaleźć, natychmiast odpowie ciosem. Polgarze nic nie grozi, ale obawiam się, że twój umysł zostanie zdmuchnięty jak świeca. To nie do pomyślenia, by królowa Chereku dożyła swych dni jako oszalała maniaczka.
Islena zbladła nagle i nie zauważyła, jak pan Wilk mrugnął porozumiewawczo do Anhega.
— Nie mogę na to pozwolić — orzekł stanowczo Anheg. — Królowa jest mi zbyt droga, by narażała się na tak straszne niebezpieczeństwo.
— Muszę być posłuszna woli mego pana — powiedziała z ulgą Islena. — Na jego rozkaz odwołuję swoją propozycję.
— Odwaga mej królowej czyni mi zaszczyt — oświadczył Anheg z twarzą absolutnie nieruchomą.
Islena skłoniła się i wycofała spiesznie. Ciocia Pol spojrzała na pana Wilka unosząc brew, ale zachowała milczenie.
Wilk spoważniał wstając z fotela, na którym siedział.
— Sądzę, że nadszedł czas podjęcia wielkiej wagi decyzji — oznajmił. — Zdarzenia następują zbyt szybko, byśmy mogli sobie pozwolić na zwłokę.
Popatrzył na Anhega.
— Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy bezpiecznie porozmawiać?
— Jest pewna komnata w jednej z wież. Myślałem o niej jeszcze przed pierwszym spotkaniem, ale... — zamilkł, spoglądając na Cho-Haga.
— Nie powinieneś dopuścić, by to cię powstrzymało — rzekł król Algarów. — Radzę sobie ze schodami, jeśli muszę. Lepiej było narazić mnie na niewygody, niż pozwolić szpiegowi Jarvika na podsłuchiwanie.
— Zostanę z Garionem — obiecał Durnik cioci Pol.
Zdecydowanie pokręciła głowa.
— Nie. Dopóki Asharak jest w Chereku na wolności, nie chcę go spuszczać z oka.
— Może pójdziemy? — przynaglił pan Wilk. — Robi się późno, a chcę odpłynąć o świcie. Trop, którym podążałem, stygnie.
Królowa Islena, wciąż nieco wstrząśnięta, stała z boku z Porenn i Silar. Nie drgnęła nawet, gdy Anheg poprowadził zebranych za sobą.
Dam ci znać, co się dzieje, zasygnalizował żonie król Rhodar.
Oczywiście, odpowiedziała Porenn. Twarz miała spokojną, lecz ruchy palców zdradzały irytację.
Spokojnie, dziecko, prosiły palce Rhodara. Jesteśmy tu gośćmi i musimy przestrzegać miejscowych zwyczajów.
Co tylko każe mój pan i władca, odparła, z sarkazmem pochylając dłonie.
Z pomocą Hettara Cho-Hag pokonał stopnie, choć wspinali się boleśnie powoli.
— Przepraszam — wysapał, zatrzymując się w połowie drogi, by odpocząć. — Jest to równie męczące dla mnie, jak dla was.
Anheg ustawił strażników przed schodami, po czym wszedł na górę i zamknął za sobą ciężkie drzwi.
— Rozpal ogień, kuzynie — zwrócił się do Baraka. — Nie musimy przecież marznąć.
Olbrzym skinął głową i przysunął pochodnię do stosu drewna w kominku.
Komnata była okrągła i niezbyt przestronna, ale było w niej dość miejsca dla wszystkich. Pod ścianami stały krzesła i ławy.
Pan Wilk wyjrzał oknem na migocące w dole światła Val Alorn.
— Zawsze lubiłem wieże — szepnął jakby do siebie. — Mój Mistrz mieszkał w wieży podobnej do tej. Spędziłem tam wiele pięknych chwil.
— Oddałbym życie, by poznać Aldura — westchnął Cho-Hag. — Podobno otaczał go blask?
— Dla mnie wyglądał całkiem zwyczajnie. Przeżyłem u niego pięć lat zanim w ogóle się zorientowałem, kim jest.
— I naprawdę był tak mądry, jak powiadają? — spytał Anheg.
— Prawdopodobnie mądrzejszy — odparł Wilk. — Byłem dzikim, zagubionym chłopakiem, gdy mnie znalazł konającego w śnieżycy u stóp wieży. Zdołał mnie jakoś oswoić, chociaż zajęło mu to kilkaset lat — westchnął głęboko i odwrócił się od okna. — Do pracy — powiedział.
— Gdzie chcesz płynąć, by podjąć pościg? — spytał Fulrach.
— Do Camaaru. Tam trafiłem na ślad. Sądzę, że prowadził do Arendii.
— Wyślę z tobą wojowników — oświadczył Anheg. — Po ostatnich wydarzeniach boję się, że Grolimowie zechcą cię zatrzymać.
— Nie — odmówił stanowczo Wilk. — Wojownicy będą bezużyteczni w spotkaniu z Grolimami, a ja nie mogę podróżować z armią plącząca się pod nogami. I nie mam czasu na tłumaczenie królowi Arendii, czemu najeżdżam na jego państwo z hordą wojska. Wyjaśnienie czegokolwiek Arendom jest jeszcze trudniejsze niż Alornom choć ciężko w to uwierzyć.
— Nie bądź niegrzeczny, ojcze — zwróciła mu uwagę ciocia Pol. — To także ich świat, więc się o niego martwią.
— Nie musi to być cała armia Belgaracie — wtrącił Rhodar. — Ale czy rozsądek nie nakazuje wziąć ze sobą kilku silnych ludzi?
— Niewiele jest problemów, z którymi ja i Polgara nie potrafimy sobie poradzić. A Silk, Barak i Durnik będą z nami, by rozwiązywać bardziej przyziemne sprawy. Im mniejsza grupa, tym rzadziej zwraca uwagę — spojrzał na Cho-Haga. — Skoro jednak już o tym mówimy, to chciałbym zabrać twego syna, Hettara. Jego specyficzne talenty mogą się okazać przydatne.
— Niemożliwe — odparł chłodno Hettar. — Muszę pozostać przy ojcu.
— Nie, Hettarze — rzekł Cho-Hag. — Nie chcę, byś spędził życie jako nogi kaleki.
— Służenie tobie, ojcze, nigdy nie było dla mnie ciężarem — zapewnił Hettar. — Wielu ludzi dysponuje takim samym talentem. Niech Czcigodny wybierze kogoś innego.
— Ilu jest Sha-Darim wśród Algarów? — spytał z powagą Wilk.
Hettar spojrzał na niego ostro, jakby wzrokiem próbował coś powiedzieć.
Cho-Hag głośno wciągnął powietrze.
— Hettarze — zapytał. — Czy to prawda?
— Być może, ojcze — Hettar wzruszył ramionami. — Nie sądziłem, że to ważne.
Cho-Hag spojrzał pytająco na Wilka.
— To prawda — kiwnął głową starzec. — Wiedziałem o tym od chwili, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. To Sha-Dar. Ale sam musi się o tym przekonać.
Oczy króla wypełniły się łzami.
— Mój syn! — rzekł z dumą, przyciągnął Hettara do siebie i uścisnął niezręcznie.
— To nic takiego, ojcze — szepnął młodzieniec, jakby nagle zakłopotany.
— O czym oni mówią? — szepnął Garion do Silka.
— O czymś, co Algarowie traktują bardzo poważnie. Uważają, że niektórzy ludzie potrafią rozmawiać z końmi jedynie z pomocą myśli. Nazywają ich Sha-Darim, Wodzowie Klanów koni. To wielka rzadkość: dwie, może trzy osoby w całym pokoleniu. Ten dar oznacza najwyższe honory dla każdego Algara który go posiada. Cho-Hag eksploduje z dumy, gdy tylko wróci do Algarii.
— Więc to aż tak ważne?
— Algarowie tak sądzą — Silk wzruszył ramionami. — Kiedy znajdą nowego Sha-Dara. wszystkie klany gromadzą się w Twierdzy. Cały naród świętuje przez sześć tygodni. Składają dary. Hettar będzie bogaty, jeśli zgodzi się je przyjąć. Może odmówić. To dziwny człowiek.
— Musisz jechać — przekonywał Hettara Cho-Hag. — Z tobą będzie duma Algarii. Droga obowiązku jest jasna.
— Jeśli mój ojciec tak postanowił — zgodził się opornie Hettar.
— To dobrze — stwierdził pan Wilk. — Ile czasu ci trzeba, by dotrzeć do Algarii wybrać z tuzin najlepszych koni i doprowadzić je do Camaaru?
Młodzieniec zastanowił się przez chwilę.
— Dwa tygodnie — orzekł. — O ile nie zatrzyma mnie zamieć w górach Sendarii.
— Zatem wszyscy ruszamy o świcie. Anheg da ci okręt. Poprowadzisz konie Wielkim Traktem Północnym do miejsca o kilka mil na północ od Camaaru, gdzie odbiega droga na południe. Przejdziesz bród na rzece Wielki Camaar i pojedziesz dalej, aż dotrzesz do Wielkiego Traktu Zachodniego w pobliżu ruin Vo Vacune w północnej Arendii. Spotkamy się tam za dwa tygodnie.
Hettar skinął głową.
— Pod Vo Vacune dołączy do nas także asturski Arend — ciągnął Wilk. — A trochę później mimbrański. Mogą się przydać na południu.
— A także wypełnią proroctwo — dodał tajemniczo Anheg.
Wilk wzruszył ramionami, a jego błękitne oczy zamigotały nagle.
— Nie mam nic przeciwko wypełnianiu proroctw — stwierdził. — Byle tylko nie przeszkadzały mi za bardzo.
— Czy możemy jakoś pomóc w poszukiwaniach? — spytał Brand.
— Macie dość pracy. Niezależnie od wyników naszego pościgu, Angarakowie szykują się najwyraźniej do jakiejś większej akcji. Jeśli nam się uda, może się zawahają, ale Angarakowie nie myślą w taki sposób, jak my. Pamięć o klęsce pod Vo Mimbre nie powstrzyma ich przed inwazją na zachód. Może wypełniają wskazania własnych proroctw, o których nie mamy pojęcia. W każdym razie powinniście się liczyć z poważnymi kłopotami z ich strony. Musicie się przygotować.
Anheg wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
— Przygotowujemy się od pięciu tysięcy lat — oświadczył. — Tym razem oczyścimy świat z zarazy Angaraków. Gdy zbudzi się Torak Jednooki, będzie samotny jak Mara. I tak samo bezsilny.
— Może. Ale nie planuj ceremonii zwycięstwa przed końcem wojny. Szykujcie się dyskretnie i nie róbcie w swoich królestwach większego zamieszania, niż to niezbędne. Na zachodzie roi się od Grolimów którzy obserwują wszystkie nasze poczynania. Ślad którym podążę, może mnie zaprowadzić do Cthol Murgos. Wolę nie spotkać na granicy armii Murgów.
— Ja też grywam w obserwacje — zauważył Rhodar, z ponurym wyrazem swej pulchnej twarzy. — I to lepiej od Grolimów. Pora już wysłać na wschód kilka karawan. Angarakowie nie ruszą bez wsparcia z tej strony, a zanim Malloreanie dotrą na południe, muszą przypłynąć do Gar og Nadrak. Jedna czy druga łapówka tu i tam, parę beczek mocnego trunku we właściwym obozie górniczym... Kto wie, co zdoła odsłonić sprawne przekupstwo? Przypadkowe słowo czy dwa mogą zagwarantować ostrzeżenie na kilka miesięcy przed atakiem.
— Jeśli planują coś poważnego Thullowie będą stawiali magazyny wzdłuż wschodniego urwiska — dodał Cho-Hag. — Thullowie nie są zbyt inteligentni i łatwo ich niepostrzeżenie obserwować. Wzmocnię patrole w górach. Przy odrobinie szczęścia uda się przewidzieć kierunek uderzenia. Czy możemy zrobić coś jeszcze Belgaracie?
Pan Wilk myślał przez chwilę i nagle uśmiechnął się szeroko.
— Jestem pewien, że nasz złodziej nasłuchuje pilnie i czeka, aż ktoś z nas wypowie jego imię lub imię przedmiotu, który ukradł. Prędzej czy później ktoś to zrobi, a kiedy już raz nas zlokalizuje, będzie słyszał każde słowo. Zamiast kneblować sobie usta, lepiej poszukajmy mu jakiegoś zajęcia. Jeśli to możliwe, niech każdy minstrel na północy powtarza pewne stare opowieści. Wiecie, które. Gdy te imiona zaczną rozbrzmiewać na każdym wiejskim rynku na północ od rzeki Camaar, huk w jego uszach będzie jak burza. W najgorszym przypadku da nam to swobodę rozmowy. On się z czasem zmęczy i przestanie nasłuchiwać.
— Już późno, ojcze — przypomniała ciocia Pol.
Wilk kiwnął głową.
— Gramy w śmiertelnie niebezpieczną grę — powiedział na zakończenie. — Lecz nasi wrogowie grają w równie niebezpieczną. Ich ryzyko jest tak wielkie, jak nasze i w tej chwili nikt nie może przewidzieć, jaki będzie wynik. Czyńcie przygotowania. Posyłajcie zaufanych ludzi, by obserwowali wszystko, co się dzieje. Bądźcie cierpliwi i unikajcie nierozważnych kroków. Mogą się teraz okazać groźniejsze niż cokolwiek innego. Tylko Polgara i ja możemy działać. Na razie. Musicie nam zaufać. Wiem że czasami niektóre z naszych czynów mogą się wydać dziwne, ale mamy powody, by robić to co robimy. Proszę, byście się już nie wtrącali. Co pewien czas zawiadomię o postępie poszukiwań. Gdybym czegoś potrzebował, dam znać. Zgoda?
Królowie przytaknęli z powagą i zaczęli się podnosić.
Anheg zatrzymał się obok pana Wilka.
— Mógłbyś za godzinę zajrzeć do mojej pracowni, Belgaracie? — zapytał cichym głosem. — Zanim odpłyniecie, chciałbym zamienić kilka słów z tobą i Polgarą.
— Jak sobie życzysz, Anhegu.
— Chodźmy, Garionie — zawołała ciocia Pol. — Trzeba się zająć pakowaniem.
Garion, lekko oszołomiony wagą prowadzonych rozmów, wstał i cicho poszedł za nią do drzwi.
Pracownia Anhega była sporym, zagraconym pomieszczeniem, położonym wysoko w kwadratowej wieży. Wszędzie leżały oprawne w skórę księgi, a na stołach i stojakach umieszczono niezwykłe urządzenia z dźwigniami, bloczkami i cienkimi mosiężnymi łańcuszkami. Pięknie nakreślone mapy wisiały na ścianach, a podłogę zaścielały kawałki pokrytego drobnym pismem pergaminu. Król, z włosami opadającymi na czoło, stał przy pochylonym blacie i w delikatnym blasku pary świec studiował wolumin spisany na cienkich arkuszach starego pergaminu.
Strażnik przy drzwiach przepuścił ich bez słowa i pan Wilk przeszedł dziarskim krokiem na środek komnaty.
— Chciałeś nas widzieć, Anhegu?
Władca Chereku wyprostował się i odsunął księgę.
— Witaj, Belgaracie — skinął głową. — I ty, Polgaro.
Spojrzał zdziwiony na Gariona, który zatrzymał się niepewnie u drzwi.
— Mówiłam poważnie — oznajmiła ciocia Pol. — Nie spuszczę go z oka, póki nie będę pewna, że Asharak nie zdoła go dosięgnąć.
— Jak sobie życzysz, Polgaro — zgodził się Anheg. — Wejdź chłopcze.
— Widzę, że nie porzuciłeś studiów — stwierdził z aprobatą pan Wilk, rozglądając się po zaśmieconym pokoju.
— Tak wiele muszę się nauczyć — bezradny gest Anhega obejmował zbiorowisko ksiąg, papierów i dziwacznych maszyn. — Mam wrażenie, że byłbym szczęśliwszy, gdybyś nigdy nie ukazał mi tego niewykonalnego zadania.
— Sam prosiłeś — odparł krótko Wilk.
— Mogłeś odmówić — Anheg roześmiał się. Potem jego surowa twarz przybrała wyraz powagi. Spojrzał na Gariona i zaczął mówić, najwyraźniej unikając bezpośrednich sformułowań. — Nie chciałbym się wtrącać, ale intryguje mnie zachowanie tego Asharaka.
Garion zostawił ciocię Pol i oglądał jedną z niezwykłych, małych maszynek, ustawioną obok drzwi. Uważał, by jej nie dotykać.
— Zajmiemy się Asharakiem — zapewniła ciocia Pol.
Lecz Anheg nie ustępował.
— Od wieków krążą pogłoski, że ty i twój ojciec chronicie... — zawahał się, spojrzał na Gariona i podjął gładko: — ...pewien obiekt, którego należy strzec za wszelką cenę. Wspomina o tym kilka moich książek.
— Za dużo czytasz, Anhegu — zauważyła ciocia Pol.
Anheg roześmiał się znowu.
— Trzeba się czymś zajmować, Polgaro. Jedyną alternatywą są pijatyki z moimi ludźmi, ale na takie rzeczy mam już zbyt delikatny żołądek. Uszy także. Możecie sobie wyobrazić, jaki hałas panuje w sali pełnej pijanych Chereków? Moje książki nie piją, nie przechwalają się, nie spadają pod stół i nie chrapią. Stanowią o wiele lepsze towarzystwo.
— Głupstwa — orzekła ciocia Pol.
— Od czasu do czasu wszyscy je popełniamy — stwierdził filozoficznie Anheg. — Ale wróćmy do tamtej sprawy. Jeśli prawdziwe są pogłoski, o których wspomniałem, to czy nie ryzykujecie zanadto? Wasza wyprawa może się okazać bardzo niebezpieczna.
— Nie istnieje naprawdę bezpieczne miejsce — odparł pan Wilk.
— Po co narażać się niepotrzebnie? Wiecie sami, że Asharak nie jest jedynym Grolimem na świecie.
— Teraz rozumiem, dlaczego nazywają cię Anhegiem Przebiegłym — uśmiechnął się Wilk.
— Czy rozsądek nie nakazuje, by ów obiekt pozostawić do waszego powrotu pod moją opieką? — zaproponował król.
— Przekonaliśmy się niedawno, że nawet Val Alorn nie jest bezpieczne od Grolimów — odparła stanowczo ciocia Pol. — Niewyczerpane są złoża Cthol Murgos i Gar og Nadrak, a Murgowie mają do dyspozycji więcej złota, niż potrafisz sobie wyobrazić. Ilu takich jak Jarvik mogli kupić? Stary Wilk i ja mamy spore doświadczenie w chronieniu obiektu, o którym wspominałeś. Z nami będzie bezpieczny.
— Niemniej jednak dziękuję za zainteresowanie — dodał pan Wilk.
— Ta sprawa dotyczy nas wszystkich.
Mimo młodego wieku i okresowego braku rozwagi, Garion nie był głupi. Pojmował, że to, o czym mówią, odnosi się także do niego, w pewien sposób. A możliwe, że ma również związek z tajemnicą jego pochodzenia. By ukryć swoje zaciekawienie, podniósł niewielką książkę oprawną w czarną skórę o niezwykłej fakturze. Otworzył ją, ale nie znalazł ani obrazków, ani ozdobnych inicjałów, a tylko nierówne rządki dziwnie odpychającego pisma.
Ciocia Pol zawsze jakoś wiedziała, czym się akurat zajmuje. Spojrzała przez ramię.
— Co ty z tym robisz? — spytała ostrym tonem.
— Oglądam tylko — wyjaśnił. — Nie umiem czytać.
— Odłóż to natychmiast — poleciła.
— I tak byś jej nie przeczytał, Garionie — uśmiechnął się Anheg. — Jest napisana w dawnej mowie Angaraków.
— A co właściwie zamierzasz zrobić z tym paskudztwem? — zapytała ciocia Pol. — Powinieneś najlepiej wiedzieć, że to zakazane.
— To tylko książka, Pol — wtrącił pan Wilk. — Nie ma żadnej władzy, póki jej na to nie pozwolimy.
— Poza tym — Anheg w zamyśleniu potarł dłonią policzek — daje nam wskazówki co do umysłu nieprzyjaciela. Zawsze dobrze wiedzieć, czego można oczekiwać.
— Nie poznasz umysłu Toraka, a niebezpiecznie jest odsłaniać mu własny. On potrafi cię zatruć, zanim zdasz sobie sprawę, co się dzieje.
— Chyba nie ma takiego ryzyka — zauważył pan Wilk. — Umysł Anhega jest dostatecznie wyćwiczony, by unikać pułapek w książce Toraka. To akurat jest raczej oczywiste.
Anheg spojrzał w drugi koniec komnaty i skinął na Gariona. Ten podszedł i stanął przed władcą Chereku.
— Jesteś spostrzegawczym młodzieńcem, Garionie — pochwalił go król. — Wyświadczyłeś mi dzisiaj przysługę i kiedy tylko zechcesz, możesz zażądać rewanżu. Wiedz, że Anheg z Chereku jest twoim przyjacielem.
Wyciągnął prawicę, a Garion bez namysłu podał mu swoją.
Oczy Anhega rozszerzyły się nagle, a twarz zbladła lekko. Obrócił dłoń Gariona i spojrzał z uwagą na srebrzyste znamię.
Wtedy wsunęły się między nich ręce cioci Pol, stanowczym ruchem zagięły palce Gariona i wyrwały jego dłoń z uścisku władcy.
— Więc to prawda — szepnął król.
— Wystarczy — oświadczyła ciocia Pol. — Przestań niepokoić chłopca — jej dłonie wciąż trzymały mocno ręce Gariona. — Chodźmy, skarbie — powiedziała. — Trzeba kończyć pakowanie.
Odwróciła się i razem wyszli z pokoju.
Garion czuł oszołomienie. Dlaczego znak na dłoni tak zdumiał Anhega? Znamiona, jak wiedział, były dziedziczne. Ciocia Pol powiedziała kiedyś, że jego ojciec miał takie samo, ale czemu Anheg miałby się tym interesować? Sprawy zaszły już za daleko i ciekawość chłopca stała się prawie nie do zniesienia. Musiał poznać prawdę o rodzicach, o cioci Pol, o wszystkim. Jeśli będzie bolesna, trudno, jakoś to przecierpi. Ale się dowie.
Ranek wstał czysty i wcześnie wyszli przed pałac. Zebrali się na dziedzińcu, gdzie czekały sanie.
— Nie musiałaś przecież wychodzić na mróz, Merel — Barak zwrócił się do swej okrytej futrem żony, która usiadła przy nim w saniach.
— Mam obowiązek odprowadzić mego pana na okręt — odparła, wyzywająco unosząc brodę.
— Jak chcesz — westchnął olbrzym.
Król Anheg i królowa Islena jechali na czele. Sanie wykręciły na dziedzińcu i rzędem wyjechały na zaśnieżoną ulicę. Słońce lśniło jasno, a powietrze było suche i rześkie. Garion siedział milcząc obok Silka i Hettara.
— Czemu nic nie mówisz, Garionie? — spytał Silk.
— Zdarzyło się tu wiele rzeczy, których nie rozumiem.
— Nikt nie zrozumie wszystkiego — oświadczył sentencjonalnie Hettar.
— Cherekowie są gwałtownym i drażliwym ludem — dodał Silk. — Sami siebie nie rozumieją.
— Nie chodzi tylko o Chereków — Garion z trudem dobierał słowa. — Jest jeszcze ciocia Pol, pan Wilk, Asharak i w ogóle. Za dużo się dzieje. Nie potrafię się w tym zorientować.
— Wydarzenia są jak konie — pocieszył go Hettar. — Czasem pędzą cwałem, ale po pewnym czasie znowu ruszają stępa. Wtedy nadchodzi czas, by poukładać wszystko po kolei.
— Mam nadzieję — mruknął z powątpiewaniem Garion i zamilkł na nowo.
Sanie wyjechały zza rogu na plac przed Świątynią Belara. Ślepa żebraczka znowu tu była i Garion zdał sobie sprawę, że właściwie jej oczekiwał. Stanęła na stopniach świątyni i uniosła laskę. Z nieznanej przyczyny konie w zaprzęgach zatrzymały się drżące, nie zwracając uwagi na wysiłki woźniców.
— Bądź pozdrowiony, o wielki — zawołała ślepa starucha. — Życzę ci szczęśliwej podróży.
Sanie, w których siedział Garion. stały najbliżej stopni i zdawało się że kobieta przemawia właśnie do niego. Odpowiedział więc, niemal bez namysłu:
— Dziękuję. Ale dlaczego tak mnie nazywasz?
Zignorowała pytanie.
— Wspomnij mnie — poprosiła z głębokim pokłonem. — Wspomnij Martje, gdy obejmiesz swoje dziedzictwo.
Już po raz drugi o tym mówiła i Garion poczuł ostre ukłucie ciekawości.
— Jakie dziedzictwo? — próbował się dowiedzieć. Barak jednak ryczał już w furii i usiłował równocześnie zrzucić futro i wydobyć miecz. Anheg także zsuwał się z sań, a twarz miał czerwoną ze złości.
— Nie! — rzuciła ostro ciocia Pol. — Ja to załatwię.
Wstała.
— Posłuchaj mnie, wiedźmo — zawołała czystym głosem, odrzucając kaptur płaszcza. — Sądzę, że za wiele widzisz tymi ślepymi źrenicami. Wyświadczę ci przysługę. Nie będzie cię męczyła ciemność ani niepokojące wizje, które z niej biorą początek.
— Uderz we mnie, jeśli taka jest twoja wola, Polgaro — odparła starucha. — Widzę jednak to, co widzę.
— Nie uderzę w ciebie Martje. Ofiaruję ci dar.
Poruszyła ręką szybkim, niezwykłym gestem.
Garion widział wszystko całkiem wyraźnie i nie mógł później sam siebie przekonać, że było to tylko złudzenie. Patrzył prosto w twarz Martje i ujrzał, jak biała błona zsuwa się z jej oczu, niby mleko spływające ze ścian naczynia.
Starucha znieruchomiała. Jasny błękit oczu wyłonił się spod kryjącego je bielma. Wtedy krzyknęła. Podniosła ręce, spojrzała na nie i krzyknęła znowu. A w krzyku brzmiała rozdzierająca rozpacz po stracie, której nie da się opisać.
— Co zrobiłaś? — dopytywała się Islena.
— Zwróciłam jej oczy — ciocia Pol usiadła i otuliła się futrem.
— Potrafisz tego dokonać? — spytała słabym głosem pobladła nagle królowa.
— A ty nie? To prosty zabieg.
— Przecież — zauważyła Porenn — kiedy odzyska wzrok, straci tamtą zdolność widzenia, prawda?
— Chyba tak — przyznała ciocia Pol. — Ale myślę, że to skromna cena.
— Więc przestanie być czarownicą? — nie ustępowała Porenn.
— Jako czarownica i tak nie była najlepsza. Jej widzenia były mgliste i niepewne. Tak będzie lepiej. Przestanie niepokoić cieniami siebie i innych — ciocia Pol spojrzała na Anhega, który siedział skamieniały ze zdumienia obok swej na wpół omdlałej małżonki. — Możemy jechać? — spytała chłodno. — Statek czeka.
Konie, jakby uwolnione tymi słowami, skoczyły do przodu, a sanie pomknęły drogą, tryskając śniegiem spod płóz.
Garion spojrzał za siebie. Stara Martje stała na stopniach, wpatrywała się w wyciągnięte dłonie i drżała od nieopanowanego szlochu.
— Dano nam przywilej, by być świadkami cudu przyjaciele — rzekł Hettar.
— Zauważyłem jednak, że jego adresat nie był zachwycony — odparł sucho Silk. — Przypominajcie mi czasem, żebym nie denerwował Polgary. Jej cuda miewają po dwa oblicza.
Ukośne promienie porannego słońca migotały na lodowatych wodach portu, gdy sanie zatrzymały się przy jednym z kamiennych nabrzeży. Okręt Greldika kołysał się i szarpał cumy, a niniejszy statek w pobliżu także rwał się do drogi.
Hettar wysiadł i podszedł do Cho-Haga i królowej Silar. Wszyscy troje rozmawiali spokojnie i z powagą, jakby zaciągając wokół siebie zasłonę prywatności.
Islena odzyskała panowanie nad sobą i siedziała wyprostowana, z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Gdy Anheg wysiadł, by zamienić kilka słów z panem Wilkiem, ciocia Pol podeszła do sań królowej Chereku.
— Na twoim miejscu, Isleno — stwierdziła stanowczo — poszukałabym sobie innego hobby. Twoje talenty w sztuce magii są ograniczone, a zabawy w tej dziedzinie bywają niebezpieczne. Zbyt wiele rzeczy może się nie udać, jeśli nie wiesz dokładnie, co trzeba robić.
Królowa spoglądała na nią w milczeniu.
— Aha — dodała ciocia Pol. — Jeszcze jedno. Moim zdaniem powinnaś zerwać kontakty z kultem Niedźwiedzia. Nie wypada królowej zadawać się z politycznymi przeciwnikami męża.
Oczy Isleny rozszerzyły się.
— Czy Anheg wie? — spytała zduszonym głosem.
— Nie byłabym zdziwiona. Wiesz, jest o wiele sprytniejszy, niż można by sądzić. Kroczysz bardzo blisko granicy zdrady. Przydałoby ci się kilkoro dzieci. Miałabyś zajęcie i nie robiła głupstw. To tylko sugestia, naturalnie, ale przemyśl ją sobie. Cieszę się, że mogliśmy was odwiedzić. Dzięki za gościnność — z tymi słowami odwróciła się i odeszła.
Silk gwizdnął cicho.
— To wyjaśnia parę spraw — mruknął.
— Co wyjaśnia? — spytał Garion.
— Najwyższy Kapłan Belara miesza się ostatnio do polityki Chereku. Najwyraźniej przeniknął do pałacu głębiej, niż przypuszczałem.
— Królowa? — Garion był zaszokowany.
— Islena ma obsesję na punkcie magii — wyjaśnił Silk. — Kult Niedźwiedzia stosuje pewne rytuały, które komuś tak łatwowiernemu jak ona mogą się wydać magiczne. — Obejrzał się na Rhodara, zajętego rozmową z pozostałymi władcami i panem Wilkiem. Potem odetchnął głęboko. — Chodźmy porozmawiać z Porenn — powiedział.
Przeszli przez molo do miejsca, gdzie drobna, jasnowłosa królowa Drasni spoglądała na fale.
— Wasza wysokość — zaczął z szacunkiem Silk.
— Słucham cię Kheldarze — uśmiechnęła się.
— Czy zechcesz przekazać wujowi pewna informację ode mnie?
— Oczywiście.
— Jak się zdaje, Islena była nieco nieostrożna. Utrzymuje kontakty z kultem Niedźwiedzia w Chereku.
— Ojej — zdziwiła się Porenn. — Anheg wie o tym?
— Trudno powiedzieć. Jeśli nawet, wątpię, by to potwierdził. Garion i ja słyszeliśmy przypadkiem, jak Polgara kazała jej się wycofać.
— Mam nadzieję, że to rozwiąże całą tę sprawę. Gdyby zaszła za daleko Anheg musiałby podjąć niezbędne kroki. Koniec mógłby się okazać tragiczny.
— Polgara była bardzo stanowcza — dodał Silk. — Sadzę, że Islena postąpi zgodnie z jej radą. Ale zawiadom mojego wuja. Lubi wiedzieć o takich rzeczach.
— Na pewno mu powiem — obiecała.
— Poproś także, by obserwował miejscowe ośrodki kultu w Boktorze i Kotu. Takie ruchy rzadko bywają izolowane. Minęło prawie pięćdziesiąt lat od ostatniej okazji, gdy trzeba było zgnieść ten kult.
— Dopilnuję tego — Porenn z powagą kiwnęła głową. — Kilku moich ludzi działa w kulcie Niedźwiedzia. Gdy tylko wrócimy do Boktoru, porozmawiam z nimi i sprawdzę, na co się zanosi.
— Twoich ludzi? Posunęłaś się do tego? — spytał kpiąco. — Szybko dojrzewasz, moja królowo. Niedługo będziesz tak zepsuta, jak my wszyscy.
— Boktor jest pełen intryg, Kheldarze — wyjaśniła spokojnie. — Sam wiesz, że nie chodzi tylko o kult Niedźwiedzia. Kupcy z całego świata zjeżdżają do naszego miasta, a ponad połowa z nich to szpiedzy. Muszę się bronić... i chronić mego męża.
— Czy Rhodar wie, czym się zajmujesz? — spytał Silk z pozorną obojętnością.
— Naturalnie. Pierwszy tuzin szpiegów sam mi podarował, jako prezent ślubny.
— Typowo po drasańsku.
— To praktyczne. Mój mąż zajmuje się sprawami dotyczącymi innych królestw. A ja pilnuję spraw domowych, żeby nie musiał się o nie martwić. Moje operacje są skromniejsze, ale na ogół wiem o ważnych sprawach — rzuciła mu szelmowskie spojrzenie spod rzęs. — Gdybyś kiedyś postanowił wrócić do Boktoru i zostać na stałe, może znalazłabym dla ciebie pracę.
— Świat jest pełen wolnych stanowisk — zaśmiał się Silk.
Królowa spoważniała nagle.
— A kiedy wrócisz, książę Kheldarze? — spytała. — Kiedy porzucisz tego włóczęgę Silka i zajmiesz należne ci miejsce? Mój mąż bardzo za tobą tęskni. Lepiej przysłużysz się Drasni jako jego główny doradca, niż wędrując po świecie.
Silk odwrócił wzrok, wystawiając twarz na jasne, zimowe słońce.
— Jeszcze trochę, wasza wysokość — odparł. — Belgarath także mnie potrzebuje, a to, co teraz robimy, jest bardzo ważne. Zresztą, nie jestem jeszcze gotów, by osiąść na stałe. Rozgrywka ciągle mnie bawi. Może kiedyś przestanie, gdy wszyscy będziemy już o wiele starsi... kto wie?
Westchnęła.
— Ja też za tobą tęsknię Kheldarze — powiedziała cicho.
— Biedna, samotna, mała królowa — użalił się kpiąco Silk.
— Jesteś niemożliwy — Porenn tupnęła drobną stopa.
— Każdy się stara jak może — Silk wyszczerzył zęby.
Hettar uścisnął rodziców i wskoczył na pokład niewielkiego statku, jaki przydzielił mu Anheg.
— Belgaracie! — zawołał, gdy żeglarze zrzucali grube liny, wiążące ich z nabrzeżem. — Za dwa tygodnie spotkamy się przy ruinach Vo Vacune.
— Będziemy czekać — odkrzyknął Wilk.
Marynarze odepchnęli statek od brzegu i powiosłowali ku redzie. Hettar stał na pokładzie, a długi kosmyk włosów powiewał mu na wietrze. Raz tylko pokiwał im ręką, po czym odwrócił się twarzą ku morzu.
Długi trap przerzucono z burty okrętu kapitana Greldika na oblodzone kamienie mola.
— Wejdziemy, Garionie? — zaproponował Silk. Przeszli chwiejnym pomostem i znaleźli się na pokładzie.
— Przekaż córkom ucałowania — poprosił żonę Barak.
— Uczynię to, panie — odparła Merel swym zwykłym, oschłym i oficjalnym tonem. — Czy masz jeszcze jakieś polecenia?
— Przez dłuższy czas mnie nie będzie. W tym roku zasiej owies na południowych polach, a zachodnie niech leżą ugorem. Z północnymi zrób, co zechcesz. I nie przeganiaj bydła na górskie pastwiska, póki szron nie zniknie do końca.
— Będę pilnie uważać na stada i ziemię mego pana — odparła.
— Należą także do ciebie.
— Skoro tak sobie życzy mój małżonek.
Barak westchnął.
— Nigdy nie przestaniesz, Merel? — zapytał ze smutkiem.
— Nie rozumiem, panie.
— Drobiazg.
— Czy pan mój uściśnie mnie, nim odjedzie?
— Niby po co? — mruknął Barak. Przeskoczył na okręt i natychmiast zniknął pod pokładem.
Ciocia Pol zatrzymała się i z powagą zmierzyła wzrokiem jego żonę. Zdawało się, że ma zamiar coś powiedzieć, ale nagle roześmiała się bez powodu.
— Coś zabawnego, lady Polgaro? — spytała Merel.
— Bardzo zabawnego, Merel — potwierdziła ciocia Pol z tajemniczym uśmiechem.
— Czy wolno mi będzie dzielić tę wesołość?
— Ubawisz się, Merel. Obiecuję. Ale nie powiem ci teraz, żeby nie popsuć zabawy.
Roześmiała się znowu i wkroczyła na trap. Durnik podał jej ramię i razem przeszli na pokład.
Pan Wilk uścisnął dłoń każdemu z królów po kolei, po czym żwawo wkroczył na okręt. Przez chwilę spoglądał jeszcze na prastare, otulone śnieżnym całunem miasto Val Alorn i wyrastające za nim niebotyczne góry Chereku.
— Żegnaj, Belgaracie! — zawołał Anheg. Pan Wilk skinął głową.
— Nie zapomnijcie o minstrelach — rzucił jeszcze.
— Nie zapomnimy — obiecał Anheg. — Powodzenia.
Pan Wilk uśmiechnął się i ruszył na dziób statku Greldika. Pchnięty nagłym impulsem Garion poszedł za nim. Miał wiele pytań, które domagały się odpowiedzi, a jeśli ktokolwiek je znał, to z pewnością ten starzec.
— Panie Wilku — odezwał się, gdy obaj stanęli na wysokim dziobie.
— Tak, Garionie?
Chłopiec nie wiedział, jak zacząć, więc zaatakował problem okrężną drogą.
— Jak ciocia Pol wyleczyła oczy starej Martje?
— Wola i Słowo — wyjaśnił Wilk. Długi płaszcz starca powiewał na wietrze. — To nietrudne.
— Nie rozumiem.
— Po prostu chcesz, by coś się stało. Potem wypowiadasz słowo. Jeśli twa wola jest dostatecznie silna, staje się.
— I to wszystko? — Garion był nieco rozczarowany.
— Wszystko — potwierdził Wilk.
— Czy słowo ma być magiczne?
Starzec wybuchnął śmiechem. Patrzył na słońce, odbijające się jasno od powierzchni morza.
— Nie — odparł. — Nie ma żadnych magicznych słów. Niektórzy ludzie w to wierzą, ale nie mają racji. Grolimowie używają dziwacznych sformułowań, ale to zbędne. Każde się nada. To Wola jest ważna, nie Słowo. Słowo to tylko ukierunkowanie Woli.
— Czy ja bym tak potrafił? — spytał z nadzieją chłopiec.
Wilk przyjrzał mu się uważnie.
— Nie wiem Garionie. Kiedy mnie udało się po raz pierwszy, nie byłem dużo starszy od ciebie. Ale przeżyłem kilka lat u boku Aldura, a to chyba istotna różnica.
— I co się stało?
— Mój Mistrz chciał, bym przesunął głaz. Chyba uważał, że leży mu na drodze. Próbowałem, ale był za ciężki. Po pewnym czasie zezłościłem się i kazałem mu się ruszyć. I przesunął się. Byłem trochę zdziwiony, ale mój Mistrz nie dostrzegł w tym nic niezwykłego.
— Powiedziałeś „rusz się” I już? — Garion nie mógł uwierzyć.
— I już — Wilk wzruszył ramionami. — Rzecz wydawała się tak prosta, że sam byłem zdziwiony, dlaczego wcześniej na to nie wpadłem. Sądziłem wtedy, że każdy to potrafi. Ale od tamtych dni ludzie bardzo się zmienili. Może to już w ogóle niemożliwe? Trudno powiedzieć.
— Zawsze myślałem, że magia polega na długich zaklęciach, niezwykłych znakach i podobnych rzeczach.
— To tylko sztuczki oszustów i szarlatanów. Urządzają pokazy, zadziwiają i przerażają prostych ludzi, ale zaklęcia i uroki nie mają nic wspólnego z prawdziwymi czarami. Wszystko wynika z Woli. Zogniskuj Wolę, wypowiedz Słowo i rzecz się staje. Czasem pomaga gest, ale nie jest naprawdę konieczny. Twoja ciotka zawsze wykorzystuje jakieś gesty, kiedy sprawia, że coś się staje. Od paru stuleci próbuję u niej wykorzenić ten nawyk.
Chłopiec zamrugał z niedowierzaniem.
— Od paru stuleci? — odetchnął głośno. — Ile ona ma lat?
— Więcej, niż się wydaje. Ale niegrzecznie jest pytać o wiek damy.
Gariona ogarnęło uczucie strasznej pustki. Najgorsze obawy zyskały właśnie potwierdzenie.
— Więc nie jest naprawdę moją ciocią, czyż tak? — spytał nieszczęśliwym tonem.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież nie może. Zawsze sądziłem, że jest siostrą ojca, ale jeśli ma setki i tysiące lat, to przecież niemożliwe.
— Za często używasz tego słowa, Garionie. Kiedy się dobrze zastanowić, to nic nie jest naprawdę niemożliwe. A przynajmniej bardzo niewiele.
— Więc jak? To znaczy, jak może być moją ciotką?
— No dobrze — westchnął Wilk. — Ściśle mówiąc, Polgara nie jest siostrą twojego ojca. Ich pokrewieństwo jest bardziej odległe. Była siostrą jego babki, ostatecznej babki, jeśli istnieje takie określenie. I twojej także, naturalnie.
— Czyli jest moją stryjeczną babcią — stwierdził Garion, czując słaby promyk nadziei. To już było coś.
— Raczej nie używałbym przy niej tego akurat określenia — uśmiechnął się Wilk. — Może się obrazić. Ale czemu tak cię to interesuje?
— Bałem się, że tylko mówi, że jest moją ciocią, a naprawdę wcale nie jesteśmy krewnymi. Już od dłuższego czasu o tym myślę.
— A czemu się bałeś?
— Trochę trudno to wytłumaczyć. Widzisz, tak naprawdę to nie wiem, kim ani czym jestem. Silk twierdzi, że nie Sendarem, a Barak sądzi, że przypominam trochę Rivanina, choć nie do końca. Zawsze uważałem się za Sendara, jak Durnik, ale to chyba nieprawda. Nic nie wiem o rodzicach; ani skąd pochodzili, ani nic. Gdyby ciocia Pol nie była moją krewną, nie miałbym absolutnie nikogo na całym świecie. Byłbym zupełnie sam, a to bardzo smutne.
— Ale teraz już nie jesteś. Twoja ciotka jest prawdziwą ciotką, a przynajmniej w waszych żyłach płynie ta sama krew.
— Cieszę się, że mi to powiedziałeś. Martwiłem się.
Marynarze Greldika rzucili cumy i zaczęli odpychać okręt od nabrzeża.
Nagle przyszła Garionowi do głowy niezwykła myśl.
— Panie Wilku — powiedział.
— Słucham, Garionie.
— Ciocia Pol jest moją prawdziwą ciocią, czy raczej stryjeczną babcią?
— Tak.
— I jest twoją córką?
— Muszę przyznać, że tak — mruknął niechętnie Wilk. — Czasem próbuję o tym zapomnieć, ale naprawdę nie mogę zaprzeczyć.
Garion nabrał tchu i skoczył w głębinę:
— Jeśli ona jest ciotką, a ty jej ojcem, to czy nie jesteś przez to moim dziadkiem?
Wilk spojrzał na niego zaskoczony.
— Rzeczywiście — roześmiał się nagle. — Jestem twoim dziadkiem. Nigdy jakoś nie przyszło mi to do głowy.
Oczy Gariona wypełniły się łzami. Impulsywnie uścisnął starca.
— Dziadek — szepnął, wypróbowując nowe określenie.
— Tak, tak — mruknął Wilk dziwnie zduszonym głosem. — Zadziwiające odkrycie.
Niezręcznym gestem poklepał chłopca po ramieniu.
Obaj byli trochę zakłopotani niespodziewaną demonstracja uczuć Gariona. Stali milcząc i patrzyli, jak marynarze Greldika pochylają się nad wiosłami, wyprowadzając okręt z portu.
— Dziadku — odezwał się chłopiec po chwili.
— Słucham?
— Co się naprawdę stało z moimi rodzicami? To znaczy, jak zginęli?
Wilk sposępniał nagle.
— Wybuchł pożar — odparł krótko.
— Pożar? — powtórzył Garion. Wyobraźnia cofała się przed straszna myślą o niewyobrażalnym bólu. — Jak do tego doszło?
— To niezbyt przyjemna historia — rzekł ponuro Wilk. — Naprawdę chcesz wiedzieć?
— Muszę, dziadku — oświadczył cicho Garion. — Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Nie wiem, czemu, ale to bardzo ważne.
Wilk westchnął.
— Tak, Garionie. Chyba rzeczywiście. No dobrze. Jeśli jesteś dostatecznie dorosły, by zadawać takie pytania, to jesteś równie dojrzały, by wysłuchać odpowiedzi.
Przysiadł na ławeczce, osłoniętej przed zimnym wiatrem.
— Chodź, siadaj — klepnął deskę obok siebie.
Garion zajął miejsce i otulił się płaszczem.
— No więc — starzec poskubał brodę. — Od czego tu zacząć? — zamyślił się na chwilę. — Twój ród jest bardzo stary — rzekł w końcu. — I jak wiele starych rodów, posiada pewną liczbę wrogów.
— Wrogów? — zdziwił się Garion. Jakoś nigdy nie przyszło mu to do głowy.
— Zwykła rzecz. Gdy zrobimy coś, co się komuś nie spodoba, zaczyna nas nienawidzić. Uczucie to narasta przez lata i w końcu zmienia się w rodzaj religii. Nienawidzą już nie tylko nas, ale i wszystkiego, co się z nami łączy. W każdym razie, wiele lat temu, wrogowie stali się tak niebezpieczni, że ciocia Pol uznała, iż najlepszą metodą ochrony będzie ukrycie całej rodziny.
— Nie mówisz mi wszystkiego — zauważył Garion.
— Nie — przyznał spokojnie Wilk. — Nie mówię. Opowiadam tyle, ile możesz wiedzieć. Gdybyś poznał pewne sprawy, zachowywałbyś się inaczej i ludzie by to zauważyli. Bezpieczniej będzie, jeśli na pewien czas pozostaniesz zwyczajnym chłopcem.
— To znaczy ignorantem — stwierdził oskarżycielsko Garion.
— No dobrze, ignorantem. Chcesz wysłuchać całej historii, czy wolisz się kłócić?
— Przepraszam.
— Nie szkodzi — Wilk poklepał chłopca po ramieniu. — Ponieważ twoja ciocia i ja jesteśmy w bardzo szczególny sposób spokrewnieni z twoją rodziną, naturalnie zależało nam na waszym bezpieczeństwie. Dlatego ukryliśmy ich.
— Czy można ukryć całą rodzinę?
— Nigdy nie była zbyt liczna. Z tych czy innych powodów istniała tylko jej główna, nieprzerwana linia. Żadnych kuzynów, wujów ani niczego podobnego. Nietrudno ukryć męża, żonę i jedno dziecko. Robimy to już od setek lat. Chowaliśmy ich w Tolnedrze, Rivie, Chereku, Drasni, w najróżniejszych miejscach. Żyli prosto, na ogół jako rzemieślnicy, czasem zwykli chłopi — ludzie, na których nikt nie spojrzy po raz drugi. W każdym razie wszystko szło znakomicie aż do wydarzeń, jakie nastąpiły mniej więcej dwadzieścia lat temu. Przenieśliśmy twojego ojca z Arendii do małej wioski w górach wschodniej Sendarii, jakieś sześćdziesiąt mil na południowy wschód od Darine. Geran był kamieniarzem. Chyba ci o tym wspominałem.
Garion kiwnął głową.
— Bardzo dawno — potwierdził. — Mówiłeś, że go lubiłeś i odwiedzałeś co jakiś czas. Czy moja matka pochodziła z Sendarii?
— Nie. Ildera była Algarką, drugą córką Wodza Klanu. Twoja ciotka i ja poznaliśmy ją z Geranem, gdy osiągnęli odpowiedni wiek. Nastąpiło to, co zwykle w takich sytuacjach i pobrali się. Ty przyszedłeś na świat mniej więcej po roku.
— Kiedy zdarzył się pożar?
— Właśnie do tego zmierzam. Jeden z nieprzyjaciół twojej rodziny szukał jej przez bardzo długi czas.
— Jak długi?
— Setki lat.
— To znaczy, że był jakimś czarodziejem, prawda? — spytał Garion. — Tylko czarodzieje żyją tak długo.
— Dysponował pewnymi zdolnościami w tej dziedzinie — przyznał Wilk. — Czarodziej jednak nie jest właściwym określeniem. Na ogół nie mówimy tak o sobie. Inni ludzie, owszem, ale my nie myślimy w ten sposób. To wygodny termin dla tych, którzy naprawdę nie rozumieją, na czym to wszystko polega. W każdym razie twoja ciotka i ja byliśmy akurat daleko, kiedy ten nieprzyjaciel wytropił w końcu Gerana i Ilderę. Zjawił się przy ich domu wczesnym rankiem, gdy jeszcze spali. Zablokował drzwi i okna, a potem podłożył ogień.
— Mówiłeś chyba, że dom był z kamienia.
— Był. Ale można spalić kamień, jeśli naprawdę ci na tym zależy. Ogień jest wtedy bardziej gorący, nic więcej. Geran i Ildera wiedzieli, że w żaden sposób nie wydostaną się z płonącego domu, ale Geran zdołał wybić z muru jeden kamień, a Ildera wypchnęła cię przez otwór na zewnątrz. Podpalacz na to właśnie czekał. Chwycił cię i uciekł z wioski. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co planował: zabić cię, a może zatrzymać dla własnych, nieznanych celów. W każdym razie wtedy właśnie zjawiłem się na miejscu. Zgasiłem ogień, ale Geran i Ildera już nie żyli. Ruszyłem więc za tym, który cię porwał.
— Zabiłeś go? — spytał rozgorączkowany Garion.
— Staram się tego nie robić częściej, niż to konieczne. Zabójstwo zbyt mocno zakłóca naturalny bieg rzeczy. Miałem wtedy kilka innych pomysłów, o wiele bardziej nieprzyjemnych niż śmierć — jego oczy przypominały odłamki lodu. — Okazało się jednak, że nie dano mi tej szansy. Cisnął tobą we mnie — byłeś całkiem maleńki — więc musiałem cię łapać, a on zyskał czas na ucieczkę. Zostawiłem cię z Polgarą i ruszyłem za nieprzyjacielem. Jak dotąd, nie zdołałem go odszukać.
— To dobrze — oświadczył Garion.
Wilk spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Kiedy urosnę, sam go znajdę — stwierdził chłopiec. — Sam powinienem mu odpłacić za to, co uczynił.
Wilk popatrzył na niego posępnie.
— To może być niebezpieczne.
— Nie szkodzi. Jak ma na imię?
— Sądzę, że na razie zachowam tę informację dla siebie. Nie chcę, żebyś rzucał się na coś, póki nie jesteś gotów.
— Ale powiesz?
— Gdy nadejdzie czas.
— To bardzo ważne, dziadku.
— Tak — mruknął Wilk. — Rozumiem.
— Obiecujesz?
— Skoro nalegasz... A jeśli nawet nie ja, z pewnością powie ci twoja ciotka. Ona odbiera to w ten sam sposób.
— A ty nie?
— Jestem dużo starszy — odparł Wilk. — Inaczej patrzę na pewne sprawy.
— Ja nie jestem jeszcze tak dojrzały — oznajmił Garion. — Nie potrafię robić tych innych rzeczy, które planowałeś, więc muszę go zwyczajnie zabić.
Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. Wrzał z gniewu.
— Nie przypuszczam, bym zdołał cię skłonić do rezygnacji z tego planu — powiedział Wilk. — Myślę jednak, że po wszystkim zobaczysz tę sprawę w całkiem innym świetle.
— Nie sądzę.
— Przekonamy się.
— Dziękuję, że mi powiedziałeś, dziadku — rzekł Garion.
— Prędzej czy później i tak byś się dowiedział. Lepiej usłyszeć to ode mnie niż od kogoś, kto mógłby ci przedstawić zniekształcony obraz.
— Mówisz o cioci Pol?
— Polgara nie okłamałaby cię świadomie. Ale odbiera pewne sprawy w sposób bardziej osobisty, co czasem ubarwia ocenę. Ja staram się przyjmować wszystko z punktu widzenia wielu, wielu lat — zaśmiał się sucho. — Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba inaczej nie mogę.
Garion spojrzał na starca, którego siwe włosy i broda jaśniały w promieniach porannego słońca.
— Jak to jest, kiedy żyje się wiecznie, dziadku? — zapytał.
— Nie wiem — odparł Wilk. — Nie jestem wieczny.
— Wiesz, o co mi chodzi.
— Sposób bycia nie zmienia się specjalnie. Wszyscy żyjemy tyle, ile potrzeba. Ja akurat mam do zrobienia coś, co zajmuje bardzo wiele czasu — wstał nagle. — Zeszliśmy na ponure tematy — stwierdził.
— To, co robimy, jest bardzo ważne, prawda, dziadku?
— W tej chwili to najważniejsza rzecz na świecie.
— Boję się, że niewiele zdołam pomóc.
Wilk przyjrzał mu się z powagą i objął ramieniem.
— Mam wrażenie, że zanim wszystko dobiegnie końca, przeżyjesz sporą niespodziankę, Garionie — powiedział.
Potem spoglądali ponad dziobem na ośnieżone brzegi Chereku, przesuwające się za prawą burtą, gdy popychany wiosłami okręt płynął na południe — do Camaaru i tego, co czekało dalej.
Tu kończy się Belgariady Księga Pierwsza.
Księga Druga, Królowa magii,
odkryje groźną, magiczną moc Gariona i więcej szczegółów o jego dziedzictwie, które jest praprzyczyną tej wyprawy.
1 Istniało kilka krótszych, nie tak formalnych wersji tej opowieści, podobnych do adaptacji użytej w Prologu. Nawet sama Księga Alornów jest podobno skrótem o wiele starszego dokumentu.
2 Ale (ang.) — rodzaj angielskiego ciemnego piwa.