784 Roberts Nora Kolejna wygrana Minikolekcja Nory Roberts 5

Nora Roberts

KOLEJNA WYGRANA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przyglądał się, jak podjeżdża. Choć ubrana była w kurtkę i dżinsy, a na głowie miała maskujący kask, Katcha uderzyła jej kobiecość. Przyjechała na małym motocyklu marki Honda. Zaciągając się cygaretką, po­dziwiał, z jaką zręcznością zaparkowała.

Powoli zsiadła z motocykla. Była bardzo wysoka i smukła. Katch oparł się o automat z napojami i z bez­myślną ciekawością dalej obserwował nieznajomą. Gdy zdjęła kask, jego zainteresowanie wzrosło.

Rozpuszczone proste włosy sięgały jej do ramion, a na czoło opadała grzywka. Była ciemną brunetką, choć w jej włosach lśniły czerwone i złote refleksy od słońca. Twarz miała szczupłą o ostrych, wyrazistych rysach, a jednocześnie pełnych, wydatnych ustach. Znał modelki, które głodziły się, by uzyskać taki wygląd.

Katch, znając się trochę na kosmetykach, wiedział, że żadnego nie użyła dla podkreślenia swej urody. Nie potrzebowała ich. Miała duże oczy, nawet z daleka za­uważył, że były ciemnobrązowe. Przypominały oczy źrebaka - były szeroko rozstawione, rozwarte i czujne. Poruszała się z naturalnym wdziękiem. Musiała być bardzo młoda. Wyglądała najwyżej na dwadzieścia lat.

Zaciągnął się znów cygarem. Tak, naprawdę była piękna.

- Cześć, Megan!

Dziewczyna odwróciła się, odgarniając włosy z czo­ła i uśmiechnęła do sióstr Bailey, bliźniaczek, które za­trzymały swojego dżipa przy krawężniku.

- Cześć. - Megan podeszła do samochodu. Bardzo lubiła siostry Bailey.

Tak jak ona miały dwadzieścia trzy lata. Były drobnymi blondynkami o niebieskich oczach i długich, delikatnych włosach, potarganych teraz przez wiatr. Obie pary niebie­skich oczu przesunęły się po Megan i skupiły na mężczyźnie, który stał oparty o automat. Jak na komendę dziewczyny wyprostowały się i założyły włosy za uszy, świadome, że ich prawy profil jest bardziej atrakcyjny.

- Dawno cię nie widziałam! - Teri Bailey, zwracając się do Megan, zerkała z ukosa na Katcha.

- Miałam sporo spraw do załatwienia przed rozpo­częciem nowego sezonu. - Megan miała niski głos i mówiła z lekkim południowym akcentem. - Co u was słychać?

- Świetnie! - odpowiedziała Jeri, poruszając się na siedzeniu kierowcy. - Mamy wolne popołudnie. Może pojedziesz z nami na zakupy? - Również ona zerkała na Katcha.

- Chciałabym... - Megan pokręciła głową - ale muszę tu coś załatwić.

- Może z tym facetem o wspaniałych, szarych oczach? - wtrąciła Jeri.

Megan wybuchnęła śmiechem.

- I szerokich ramionach - dodała Teri.

- On nie spuszcza z niej wzroku, prawda, Teri? - dodała Jeri.

- O czym wy mówicie? - Megan była całkowicie zdezorientowana.

- Spójrz za siebie. - Teri delikatnie poruszyła gło­wą. - Na tego przystojniaka przy automacie. Olśniewa­jący, prawda? - Ale gdy Megan zaczęła odwracać gło­wę, Teri dodała dramatycznym szeptem: - Nie obracaj się tak ostentacyjnie, na litość boską!

- Przecież nic nie zobaczę, jeśli nie spojrzę - zauwa­żyła rozsądnie Megan, odwracając jednak głowę.

Mężczyzna miał gęste blond włosy, choć nie tak jas­ne jak bliźniaczki Teri i Jeri, lekko przydymione, z pa­semkami rozjaśnionymi przez słońce. Był smukły, wy­soki i miał na sobie sprane dżinsy. Stał oparty o automat do napojów, w niedbałej pozie, potargany, i pił z pusz­ki. Ale wyraz jego twarzy jest skupiony, a nawet czujny, pomyślała Megan, gdy bez mrugnięcia okiem wytrzy­mał jej spojrzenie. Miał regularne rysy twarzy, rzec można - doskonałe, choć jego policzki wymagały ogo­lenia. Mały dołek w podbródku dodawał mu uroku.

W zwykłych okolicznościach Megan uznałaby tę przystojną twarz za fascynującą. Jednak spojrzenie sza­rych, nieprzeniknionych oczu było impertynenckie. Megan dobrze znała takie typy - tajemniczy samotnik, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca, szukający przelotnych znajomości z kobietami. Ściągnęła brwi. Bezceremonialnie jej się przyglądał. A nawet, o zgrozo, dotykając ustami puszki, mrugnął wesoło.

Słysząc chichot jednej z bliźniaczek, Megan odwró­ciła głowę.

- Fantastyczny facet - zdecydowała Jeri.

- Nie bądź idiotką! - Megan energicznym ruchem głowy odrzuciła włosy do tyłu. - Pospolity typ. Nawet prymitywny.

Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, po czym Jeri od­paliła dżipa.

- Jesteś zbyt wybredna - oświadczyła. Uśmiechnęły się jednocześnie do Megan, a potem ruszyły.

- Na razie!

Megan pomachała im na pożegnanie, a potem, świa­domie ignorując mężczyznę, który spacerował po par­kingu, weszła do sklepu.

Skinieniem głowy odpowiedziała na powitanie ka­sjera. Dorastała w Myrtle Beach i znała wszystkich ku­pców w promieniu pięciu mil od wesołego miasteczka, które było własnością jej dziadka.

Wzięła wózek i zaczęła prowadzić go wzdłuż pierw­szej alejki. Potrzebowała tylko kilku rzeczy. Zresztą na motocyklu miała niewielką torbę na zakupy. Jeśli nie naprawią pikapa... Oderwała myśli od tego problemu. W tej chwili go nie rozwiąże.

Wzięła już karton mleka, a potem zatrzymała się przy półce ze słodyczami. Nie jadła dziś lunchu, a kolorowe opakowania ciasteczek wyglądały niezwykle kusząco. Może owsiane...

- Te są lepsze.

Megan przestraszyła się, widząc czyjąś rękę chwytającą torbę z czekoladowymi chipsami. Odwróciła gło­wę, a wtedy spojrzała prosto w impertynenckie, szare oczy.

- Weź te! - Mężczyzna uśmiechnął się bezceremo­nialnie.

- Nie, dziękuję - odpowiedziała, znacząco spoglą­dając na jego rękę w swoim koszyku.

Wzruszył ramionami i cofnął ją. Ale ku irytacji Me­gan nadal szedł obok niej.

- Co masz jeszcze na liście zakupów, Meg? - spytał życzliwym tonem, otwierając torbę z ciasteczkami.

- Sama dam sobie radę, dziękuję. - Skręciła w na­stępną alejkę, po drodze biorąc puszkę tuńczyka. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna szedł, niczym uzbrojony bandyta, długimi, posuwistymi krokami, jednocześnie lekko się kołysząc.

- Masz ładny motocykl. - Ugryzł kawałek ciastecz­ka. - Mieszkasz w pobliżu?

Megan wybrała pudełko herbaty w torebkach. Oce­niła je wzrokiem, po czym wrzuciła do koszyka.

- Jestem zajęta - powiedziała i ruszyła energicznie do przodu.

- Nie szkodzi - stwierdził wesoło i zaproponował jej ciasteczko.

Zignorowała propozycję i poszła dalej. Gdy sięgnęła po chleb, mężczyzna położył rękę na jej dłoni.

- Najlepszy będzie dla ciebie pełnoziarnisty.

Jego dłoń wydawała się twarda i stanowcza. Megan, spojrzawszy na niego z oburzeniem, usiłowała wyrwać rękę.

- Posłuchaj... - zaczęła.

- Brak obrączki - skonstatował, podnosząc jej dłoń, by się lepiej przyjrzeć. - Żadnych zobowiązań. Może zjemy razem kolację?

- Wykluczone. - Potrząsnęła ręką, ale mężczyzna nadal ją trzymał.

- Nie bądź taka niemiła, Meg. Masz piękne oczy. - Uśmiechnął się. Patrzył na nią w takim skupieniu, jakby byli jedynymi ludźmi na świecie. Jakiś klient, mrucząc coś pod nosem z irytacją, sięgnął ponad jej głową, by wziąć bochenek żytniego chleba.

- Odejdź! - zażądała przyciszonym głosem. Dziwi­ło ją, że pozostawała pod jego urokiem, mimo że wie­działa, co kryje się pod tym uśmiechem. - Bo zrobię scenę! - zagroziła.

- Nie mam nic przeciwko scenom - rzekł spokoj­nie i uśmiechnął się.

To prawda, pomyślała, przyglądając mu się uważnie. Doskonale by się bawił.

- Nie wiem, kim jesteś - zaczęła ze złością - ale...

- David Katcherton - przedstawił się z sympatycz­nym uśmiechem. - O której po ciebie przyjechać?

- Nie będziesz po mnie przyjeżdżać - powiedziała z naciskiem. - Ani dzisiaj, ani nigdy. - Rozejrzała się po sklepie. Wokół było pusto. Nawet gdyby urządziła tu scenę, na nikim nie zrobiłaby wrażenia. - Puść moją rękę - nakazała stanowczo.

- Izba Handlowa uznała Myrtle Beach za przyjazne miasto, Meg. - Katch puścił jej rękę. - Zadajesz kłam tej opinii.

- I przestań nazywać mnie Meg! - powiedziała z fu­rią. - Nie znam cię!

Ruszyła wściekle do przodu, popychając przed sobą wózek.

- Ale poznasz - oświadczył cicho.

Znów skrzyżowali spojrzenia. Jej oczy pałały zło­ścią, jego - niezmąconą pewnością siebie. Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem podążyła do kasy.

- Nie uwierzysz, co mi się przydarzyło w sklepie. Megan z łoskotem postawiła torbę z zakupami na ku­chennym stole.

Jej dziadek siedział za stołem na jednym z czterech klonowych krzeseł, zajęty przypinaniem do haczyka węd­ki sztucznej przynęty. Mruknął coś pod nosem. Przed nim piętrzyła się kupka drucików, piórek i ciężarków.

- Ten mężczyzna - zaczęła, wyjmując z torby chleb - ten niewiarygodnie impertynencki mężczyzna próbo­wał się ze mną umówić. Stałam wtedy przy półce z cia­steczkami. - Megan zmarszczyła brwi, chowając toreb­ki herbaty do puszki. - Zaprosił mnie na kolację.

Aha. - Jej dziadek z wielką precyzją przywiązy­wał żółte piórko do muchy. - Miłego wieczoru.

- Pop! - Megan pokręciła głową, a uśmiech wy­krzywił jej usta.

Timothy Miller był niskim, szczupłym mężczyzną po sześćdziesiątce. Jego okrągłą, pomarszczoną twarz ota­czała gęsta, siwa czupryna i starannie utrzymana broda. Niebieskie oczy, które mimo upływu lat nie straciły blasku, były głęboko osadzone i okolone zmarszczkami. Niewiele uchodziło ich uwadze. Megan wiedziała, że teraz był bardzo skupiony na osadzaniu przynęty. To, że w ogóle ją usłyszał, wynikało jedynie z głębokiego przywiązania do wnuczki.

Megan pochyliła się i pocałowała dziadka w czoło.

- Idziesz jutro na ryby?

- Tak, wczesnym rankiem. - Pop policzył przynęty i jeszcze raz powtórzył w myślach strategię. Wędkowa­nie to poważna sprawa. - Muszę dziś wieczorem spa­kować wóz. Wrócę na kolację.

Megan skinęła głową i raz jeszcze go pocałowała. Dzia­dek potrzebował odpoczynku. A łapanie ryb to była jego pasja. Wesołe miasteczko, które wspólnie prowadzili, jesie­nią i wiosną było otwarte tylko w weekendy. Ale podczas trzech letnich miesięcy pracowali przez siedem dni w tygo­dniu. Przyjeżdżało wtedy mnóstwo turystów. Na te trzy miesiące lata liczba ludności nadmorskiego, trzynastotysięcznego Myrtle Beach wzrastała w porywach do trzystu tysięcy. Przyjeżdżały tu tłumy w poszukiwaniu rozrywki.

Dziadek ciężko pracował, by dostarczyć im tej roz­rywki oraz zarobić na życie. Zawsze ciężko pracował, zamyśliła się Megan. Byłoby to naprawdę uciążliwe, gdyby tak bardzo nie kochał swojego lunaparku. Odkąd pamiętała, to miejsce było również częścią jej życia.

Megan straciła rodziców w wieku pięciu lat. Od tam­tej pory Pop był dla niej matką, ojcem i przyjacielem. Dawno temu połączył ich wspólny ból. Dziś ich miłość była twarda jak skała. Megan cechowała ostrożność w sprawach uczuciowych, ponieważ gdy już się anga­żowała, to na całego. Gdy kochała, to na zabój.

- Z przyjemnością zjem pstrąga - powiedziała, mocno ściskając dziadka. - A dziś wieczorem zjemy tuńczyka.

- Myślałem, że wychodzisz?

- Pop! - Megan oparła się o kuchenkę i obiema rę­kami odgarnęła włosy z twarzy. - Czy sądzisz, że spę­dzę wieczór z mężczyzną, który próbował mnie pode­rwać na paczkę czekoladowych ciasteczek?

- To zależy, co to za mężczyzna. - Gdy na nią spoj­rzał, dostrzegła filuterny błysk w jego oczach. - Jak wyglądał?

- Jak plażowy playboy - odparła, choć wiedziała, że nie była to prawda. - Z niewielką domieszką kowboja.

- Odpowiedziała szerokim uśmiechem na uśmiech Po­pa. - Tak naprawdę ma wspaniałą twarz. Szczupłą, silną i bardzo atrakcyjną. Można ją wyrzeźbić.

- Brzmi interesująco. Gdzie go spotkałaś?

- W dziale ze słodyczami.

- I zamierzasz robić zapiekankę z tuńczyka zamiast zjeść kolację w restauracji? - Pop westchnął ciężko i po­kręcił głową. - Nie wiem, co się z tobą dzieje, dziewczyno - dodał, przyglądając się swojej ulubionej przynęcie.

- On był zbyt pewny siebie - oświadczyła Megan, krzyżując ramiona. - I patrzył na mnie tak jakoś... po­żądliwie. Czy w takich przypadkach porządni dziadko­wie nie wyciągają rewolweru, by wypłoszyć zalotnika?

- Chcesz wziąć rewolwer na wszelki wypadek? Przenikliwy gwizd czajnika zagłuszył odpowiedź Megan. Pop patrzył, jak wstała i zaczęła przygotowy­wać herbatę.

Była dobrą dziewczyną... Może czasami zbyt po­ważnie podchodziła do pewnych spraw, ale była dobrą dziewczyną. A na dodatek piękną. Wcale go nie dziwi­ło, że jakiś mężczyzna chciał się z nią umówić. Zdzi­wiony był raczej, że nie zdarzało się to częściej. Ale Megan samym spojrzeniem potrafiła zmrozić mężczy­znę. Wystarczyło, że spojrzała w taki sposób, jakby mó­wiła „chyba się przesłyszałam" i większość jej adorato­rów rej terowała. Wyglądało na to, że jeszcze żaden jej się nie spodobał.

Zajęta pracą w wesołym miasteczku, a w wolnych chwilach swoją sztuką, nie miała czasu na życie towa­rzyskie. Albo nie chciała go mieć, poprawił się Pop w myślach.

Teraz jednak nie był pewny, czy w jej stosunku do nieznajomego nie kryło się coś więcej poza rozdrażnie­niem. Chyba była rozbawiona i on jej się trochę po­dobał. A ponieważ Pop dobrze znał wnuczkę, postano­wił zostawić sprawę biegowi czasu.

- Pogoda ma być ładna przez cały weekend - za­uważył, starannie umieszczając przynęty w pudełku. - W miasteczku powinno być sporo ludzi. Będziesz pra­cować w salonach gier?

- Oczywiście. - Megan postawiła na stole filiżanki z herbatą i usiadła. - Czy siedzenia na karuzeli zostały już naprawione?

- Dopilnowałem tego dziś rano. - Pop dmuchając, studził herbatę, a potem popijał ją małymi łykami.

Megan zauważyła, że był dziś wypoczęty i w dobrym humorze. Pop był prostym człowiekiem. Zawsze podziwiała jego skromny sposób bycia i subtelne poczucie humoru. Uwielbiał patrzeć, jak ludzie się bawią. Lubił to nawet bardziej, pomyślała z westchnieniem, niż po­bieranie za to opłaty. Joyland przynosił zaledwie skrom­ne zyski. Megan już dawno doszła do wniosku, że Pop był o wiele lepszym dziadkiem niż biznesmenem.

To ona zajmowała się finansami firmy. I choć ten obowiązek pochłaniał mnóstwo czasu, który mogłaby poświęcić na rzeźbienie, zdawała sobie doskonale spra­wę, że wesołe miasteczko stanowi ich podstawowe źródło utrzymania. A - co ważniejsze, Pop je kochał.

Ostatnio ich dochody spadły gwałtownie. To ją za­niepokoiło, ale z dziadkiem nie rozmawiała na ten te­mat. Zaledwie wspomniała o konieczności wprowadze­nia pewnych zmian w nowym sezonie, zwłaszcza o zainwestowaniu w reklamę.

Megan, popijając herbatę, z roztargnieniem słuchała, jak Pop rozwodził się na temat konieczności zatrudnie­nia kogoś do pomocy na lato. Zajmie się tym sama, gdy przyjdzie pora. Pop miał tendencję do płacenia zbyt wysokich wynagrodzeń pracownikom, którzy na to nie zasługiwali. Megan była bardziej praktyczna. Z konieczności.

Doszła do wniosku, że tego lata będzie musiała pra­cować w pełnym wymiarze godzin. Przelotnie pomy­ślała o nie dokończonej rzeźbie stojącej w pracowni nad garażem. Trzeba będzie poczekać z tym do grudnia, pomyślała, tłumiąc westchnienie. Nie było innego spo­sobu na poprawę ich sytuacji finansowej. Może w przy­szłym roku... Zawsze wszystko odkładała do przyszłego roku. Zawsze było coś do zrobienia, do załatwie­nia. Wzruszyła ramionami i skupiła uwagę na monolo­gu Popa.

- Przypuszczam, że jak zwykle zatrudnimy kilku studentów oraz sezonowych pracowników do obsługi urządzeń.

- Nie będzie z tym żadnego problemu - mruknęła Megan. Gdy Pop wspominał o sezonowych pracowni­kach, przyszedł jej na myśl David Katcherton.

Katch... Przywołała w myślach jego twarz. Mogłaby wziąć go za plażowego playboya, ale musiała przyznać, że było w nim coś więcej. Była dumna ze swego zmysłu obserwacji i umiejętności charakteryzowania ludzi. Toteż złościło ją, że tym razem nie potrafi wydać osta­tecznej opinii. A jeszcze bardziej złościło ją, że cią­gle wraca myślami do tego idiotycznego spotkania w sklepie.

- Chcesz jeszcze herbaty? - Pop podszedł do ku­chenki, ale Megan pokręciła głową.

- Nie, dziękuję. - Zgromiła się w duchu, że myśli o nieistotnych sprawach, podczas gdy tyle jest do zro­bienia. - Zabieram się za kolację. Powinieneś iść wcześ­niej spać, skoro jutro wybierasz się na ryby.

- Mam wspaniałą wnuczkę! - Pop zgasił płomień pod czajnikiem i wyjrzał przez okno, a potem obrzucił Megan przelotnym spojrzeniem. - Mam nadzieję, że i tuńczyka wystarczy dla trzech osób - rzekł obojętnie.

- Wygląda na to, że twój kowboj z plaży odnalazł drogę na ranczo.

- Co? - Megan gwałtownie wstała, ściągając brwi.

- Jak zwykle doskonałe go opisałaś - pochwalił ją Pop, obserwując zbliżającego się zawadiackim krokiem mężczyznę o wyrazistej, przystojnej twarzy. Popowi spodobał się z wyglądu. Odwrócił się do Megan rozpro­mieniony.

Megan podeszła do okna i wyjrzała. Na widok wy­razu jej twarzy Pop stłumił chichot.

- To on! - szepnęła, ledwo wierząc własnym oczom, podczas gdy Katch podchodził do kuchennych drzwi.

- Domyśliłem się, że to on - rzekł Pop.

- Co za tupet! - wymamrotała. - Co za niewiary­godny tupet!

ROZDZIAŁ DRUGI

Zanim dziadek zdążył skomentować jej słowa, Me­gan podeszła do kuchennych drzwi i otworzyła je z roz­machem akurat w momencie, gdy Katch stanął w pro­gu. Dostrzegła przebłysk, zaledwie przebłysk zaskocze­nia w jego szarych oczach.

- Ale masz tupet! - powitała go zimno.

- Już mi to mówiono - zgodził się swobodnym to­nem. - Jesteś jeszcze ładniejsza niż godzinę temu. - Przesunął palcem po jej policzku. - Zaróżowiona. Bar­dzo twarzowo. - Dotknął jej podbródka, potem opuścił rękę. - Tutaj mieszkasz?

- Doskonale wiesz, że tak - odparowała. - Śledziłeś mnie!

Katch uśmiechnął się szeroko.

- Przykro mi, ale muszę cię rozczarować, Meg. Od­nalezienie cię tutaj to dodatkowa premia. Szukam Timothy'ego Millera. Czy to twój przyjaciel?

- To mój dziadek. - Przesunęła się prawie niedostrze­galnie i stanęła pośrodku drzwi. - Czego od niego chcesz?

Katch zauważył tę obronną postawę, ale zanim zdą­żył skomentować, dobiegł ich z tyłu głos Popa.

- Dlaczego nie wpuścisz gościa do środka, Megan? Sam mi wszystko wyjaśni.

Megan zerknęła przez ramię, potem odwróciła się z po­wrotem do Katcha. Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Tylko go nie zdenerwuj - syknęła.

O dziwo, w jego oczach zauważyła łagodność. Tego się naprawdę nie spodziewała. I to ją zaniepokoiło. O wiele bardziej niż wcześniejsza arogancja.

W końcu wycofała się do kuchni, pozostawiając otwarte drzwi.

Katch znów się uśmiechnął, a przechodząc obok niej, pozwolił sobie na intymny gest. Odgarnął kosmyk wło­sów z jej policzka. Megan na moment zastygła, zasta­nawiając się, dlaczego dotyk nieznajomego zrobił na niej aż takie wrażenie.

- Pan Miller? - Usłyszała naturalną życzliwość w głosie Katcha, gdy wyciągnął rękę do jej dziadka.

- Nazywam się David Katcherton.

Pop skinął głową.

- To pan dzwonił do mnie dwie godziny temu, pra­wda? - Ponad ramieniem Katcha zerknął na Megan.

- Widzę, że poznał już pan moją wnuczkę. W oczach Katcha pojawił się uśmiech.

- Tak, jest urocza.

Pop zachichotał i podszedł do kuchenki.

- Właśnie parzymy herbatę. Napije się pan? Megan zauważyła, że nieznajomy lekko uniósł brew.

Domyśliła się, że wolałby pewnie co innego.

- Chętnie, dziękuję. - Podszedł do stołu i usiadł ze swobodą człowieka zadomowionego.

Megan, pohamowując niechęć, usiadła obok, zerka­jąc na niego pytająco.

- Powiedziałem ci już, że masz cudowne oczy? - spytał półgłosem. Nie czekając na odpowiedź, skiero­wał uwagę na pudełko ze sprzętem wędkarskim Popa. - Ma pan wspaniałe przynęty - zauważył, biorąc, do ręki kalmara wykonanego z kości, a potem drewnianą żabkę. - Sam je pan robi?

- To połowa zabawy - powiedział Pop, przynosząc filiżankę herbaty. - Dużo pan wędkował?

- Trochę. Przypuszczam, że zna pan najlepsze miej­sca na Grand Strand.

- Kilka znam - rzekł Pop skromnie.

Megan ze złością wpatrywała się w swoją herbatę. Nieznajomy podjął temat wędkowania, domyślając się, że Pop potrafi rozwodzić się nad nim godzinami.

- Pomyślałem, że podczas pobytu w tych stronach powędkuję trochę na plaży - rzucił Katch chytrze.

- Mogę pokazać panu kilka dobrych miejsc - ożywił się Pop. - Ma pan sprzęt?

- Nie, nie mam.

Pop nie zwrócił uwagi na tę niekonsekwencję.

- Skąd pan pochodzi, panie Katcherton?

- Katch, po prostu Katch - poprawił nieznajomy, odchylając się na krześle. - Z Kalifornii.

Ach, to wiele wyjaśniało, pomyślała Megan. Przede wszystkim ten wygląd plażowego podrywacza. Popijała stygnącą herbatę, obserwując go ukradkiem.

- Wypuściłeś się daleko od domu - zauważył Pop. Sięgnął po fajkę, którą zapalał tylko podczas szczegól­nie interesujących rozmów. - Jak długo zamierzasz za­bawić w Myrtle Beach?

- To zależy. Chcę pogadać o twoim wesołym mia­steczku.

Pop, który właśnie zapalał fajkę, raptownie wciągnął powietrze. Tytoń zajął się, roztaczając aromatyczny, wiśniowy dym.

- Wspomniałeś o tym przez telefon. Widzisz, właśnie rozmawialiśmy z Megan o zatrudnieniu kogoś do pomocy na lato. Zostało zaledwie sześć tygodni do otwarcia sezo­nu. - Pyknął fajkę i dym leniwie poszybował w powie­trze. - A tylko trzy tygodnie do Wielkanocy. Czy obsłu­giwałeś kiedyś urządzenia w lunaparku?

- Nie. - Katch upił łyk herbaty.

- Łatwo się tego nauczyć. - Pop nie przejął się jego brakiem doświadczenia. - Wyglądasz na inteligentnego.

Megan zauważyła zapowiedź uśmiechu w kącikach ust Katcha. Odstawiła filiżankę.

- Osobie niedoświadczonej nie możemy zapłacić zbyt dużo - wtrąciła z udawanym żalem.

Katch działał jej na nerwy. Miała nadzieję, że go zniechęci. Niech poszuka sobie szczęścia gdzie indziej.

Ale coś ją niepokoiło. Katch nie wyglądał na czło­wieka, który przyjąłby pracę przy obsłudze kolejki gór­skiej lub sprzedaży pamiątek. Jego twarz naznaczona była autorytetem, a cała postawa świadczyła o dużej pewności siebie. Tylko w jego naturalnym, trochę non­szalanckim wdzięku kryło się coś podejrzanego...

Odpowiedział na jej spojrzenie z zupełnym brakiem skrępowania.

- To oczywiste - rzekł. - Pracujesz w wesołym miasteczku, Meg?

Miała ochotę odparować mu ostro, by tak śmiało sobie nie poczynał, ale powstrzymała się od komentarza.

- Często - powiedziała.

- Megan ma głowę do interesów - wtrącił Pop. - Dba o moje sprawy.

- Naprawdę? - rzekł Katch, jakby wyrwany z zadu­my. - A ja zastanawiałem się, czy nie jesteś modelką. Masz bardzo oryginalny typ urody. - Tym razem ton jego głosu był poważny.

- Megan jest artystką - powiedział Pop z zadowo­leniem, pykając fajką.

- Naprawdę?

Obserwowała, jak Katch mruży oczy i przypatruje jej się z uwagą. Zakłopotana poruszyła się na krześle.

- Chyba odbiegliśmy od tematu - powiedziała szor­stko. - Jeśli przyjechałeś tu w sprawie pracy...

- Nie - padła krótka odpowiedź.

- Ale... chyba powiedziałeś...

- Nie sądzę - znów jej przerwał i uśmiechnął się lekko. Potem zwrócił się do Popa: - Nie chcę pracować w waszym wesołym miasteczku. Chcę je kupić. Czy możemy o tym porozmawiać?

Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Pop był niewąt­pliwie zaskoczony, ale w jego oczach pojawił się na­mysł. Żaden z nich nie zauważał teraz Megan. Wpatry­wała się niemo w Katcha, a na jej otwartej twarzy ma­lował się przestrach. Miała ochotę roześmiać się i po­wiedzieć mu, by przestał żartować, ale instynktownie wiedziała, że Katch mówi poważnie.

Dostrzegła moc i siłę pod maską chłopięcej nonszalancji. Chodziło mu o interes. Czysty, uczciwy biznes. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Spojrzała na dziadka w przypływie paniki.

- Pop? - Głos miała cichy, a Pop w żaden sposób nie zdradził się, że ją usłyszał.

- A to dopiero niespodzianka! - powiedział. Potem znów pyknął z fajki. - Ale dlaczego właśnie moje we­sołe miasteczko?

- Rozejrzałem się już po tutejszych obiektach roz­rywkowych. - Nie zamierzał wdawać się w szczegóły. - Podoba mi się właśnie ten.

Pop westchnął i wypuścił dym prosto w sufit.

- Nie mogę powiedzieć, bym był zainteresowany sprzedażą, synu - rzekł wolno. - Człowiek przywiązuje się do określonego stylu życia.

- Gdy usłyszy pan moją propozycję, może pan zmie­ni zdanie.

- Ile masz lat, Katch? - odpowiedział z uśmiechem Pop.

- Trzydzieści jeden.

- Właśnie od tylu lat prowadzę ten interes. A co ty właściwie wiesz o prowadzeniu wesołego miasteczka?

- Oczywiście, nie tak dużo jak pan. - Katch uśmiech­nął się szeroko i znów odchylił na oparcie krzesła. - Ale od dobrego nauczyciela mógłbym się wiele nauczyć.

Megan spostrzegła, że dziadek uważnie przygląda się Katchowi. Czuła się wyłączona z rozmowy i bardzo jej się to nie podobało. Dziadek potrafił to robić bardzo subtelnie. David Katcherton, jak widać, miał taki sam talent.

- Dlaczego chcesz zostać właścicielem parku roz­rywki? - spytał nagle Pop.

Megan nabrała przekonania, że David Katcherton wzbudził jego zainteresowanie. W jej głowie zabrzęczał ostrzegawczy dzwonek. Naprawdę nie chciała, by jej dziadka połączyły z Katchem jakieś interesy. Przeczu­wała zbliżające się kłopoty.

- To dobry interes - odpowiedział Katch na pytanie Popa. - I zabawny. - Uśmiechnął się. - Lubię rzeczy, które sprawiają radość.

Potrafił przemówić do Popa, pomyślała Megan z za­zdrością, obserwując wyraz twarzy swego dziadka.

- Byłbym zobowiązany, gdyby pan to sobie przemy­ślał, panie Miller - ciągnął Katch. - Możemy wrócić do tej rozmowy za kilka dni.

I wiedział, kiedy dyplomatycznie się wycofać, po­myślała.

- Mogę pomyśleć - zgodził się Pop, choć jednocześ­nie kręcił głową. - Ale lepiej rozejrzyj się gdzie indziej. Prowadzimy Joyland od wielu lat. Ja i Megan. To nasz dom. - Popatrzył przekornie na wnuczkę. - Czy przy­padkiem nie wybieracie się na kolację?

- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie, rzucając mu roz­złoszczone spojrzenie.

- Właśnie pomyślałem o tym samym - wtrącił gład­ko Katch. - Chodźmy, Meg. Kupię ci hamburgera.

- Ogromnie mi przykro, że muszę odmówić tak uro­czemu zaproszeniu - powiedziała kwaśno.

- A więc nie odmawiaj - powiedział Katch, a potem zwrócił się do Popa: - Pójdzie pan z nami?

Pop zaśmiał się cicho i zbył ich machnięciem ręki.

- Zmykajcie już. Muszę przygotować sprzęt na jutro.

- Mogę wybrać się z panem? - spytał znienacka Katch. Pop przyjrzał mu się uważnie.

- Wychodzę o piątej trzydzieści rano - powiedział po chwili. - Mam zapasowy sprzęt.

- Przyjdę.

Megan była tak zaskoczona, że bez słowa protestu pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz. Pop nigdy ni­kogo nie zapraszał na wspólne wędkowanie. Lubił ło­wić ryby w samotności. W ten sposób się odprężał.

- On nigdy nikogo ze sobą nie zabiera - powiedzia­ła, głośno myśląc.

- Bardzo mi to pochlebia.

Megan dopiero teraz zauważyła, że Katch nadal trzy­mają za rękę, splatając jej palce ze swoimi.

- Nigdzie z tobą nie pójdę - oświadczyła stanowczo, przystając. - Mogłeś zauroczyć Popa, ale...

- Naprawdę uważasz, że jestem uroczy? - Z zu­chwałym uśmiechem wziął jej drugą rękę.

- Wcale nie - odparła twardo, ale musiała powstrzy­mywać uśmiech.

- Dlaczego nie chcesz zjeść ze mną kolacji?

- Ponieważ cię nie lubię - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Daj mi szansę, bym zdołał cię przekonać do zmia­ny zdania.

- To niemożliwie. - Megan usiłowała wyrwać dło­nie, ale Katch zacisnął na nich palce.

- Chcesz się założyć? Ale jeśli uda mi się skłonić cię do zmiany zdania, obiecaj, że pobawimy się razem w lu­naparku w piątkowy wieczór.

Znów musiała tłumić uśmiech.

- A jeśli nie zmienię zdania? Co wtedy?

- Wtedy nie będę ci się więcej narzucać. - Uśmiech­nął się tak wymownie, jakby już był pewien swego.

Uniosła pytająco brew. Nieoczekiwanie przyszło jej do głowy, że może warto z nim wyjść.

- Musisz tylko zjeść ze mną dziś wieczorem kolację - przekonywał, wpatrując się w jej twarz. - Zajmie ci to najwyżej dwie godziny.

- W porządku - zgodziła się impulsywnie. - Umo­wa stoi. - Wykręciła palce, ale on ich nie puszczał.

- Moglibyśmy podać sobie ręce - powiedziała - ale ty nadal mi nie pozwalasz.

- To prawda. A więc przypieczętujmy to inaczej. Tak szybko przyciągnął ją do siebie, że uderzyła o jego klatkę piersiową. Wyczuła w nim ogromną siłę, choć ciało miał szczupłe i z pozoru kościste. Nim zdążyła zaprote­stować, poczuła jego władcze usta na swoich.

Był zręczny i nieustępliwy. Nie pamiętała potem, czy instynktownie rozchyliła usta, czy delikatnie dotykając jej języka, skłonił ją, by to zrobiła.

Gdy znalazła się w jego objęciach, nagle poczuła pustkę w głowie. Nie potrafiła zebrać myśli, ulegając nieoczekiwanym potrzebom swego ciała. Stopiła się z nim, świadoma jego twardej klatki piersiowej, o którą się oparła, świadoma jego ust atakujących jej usta. Wo­kół panowała pustka. Odkryła, że nie było niczego, na czym mogłaby się wesprzeć. Żadnej kotwicy, która po­wstrzymałaby ją przed wypłynięciem na wzburzone wody.

Nagle wydała cichy jęk protestu i odsunęła się od niego.

Oczy miał pociemniałe i zbyt zamglone, by mogła cokolwiek z nich wyczytać. Nazbyt pochopnie myślała, że łatwo je rozszyfrować. Jak mogła naiwnie sądzić, że łatwo nim sterować! Wszystko wyglądało teraz inaczej niż kilka minut temu. Cała drżała, bezskutecznie usiłu­jąc zapanować nad sobą.

- Jesteś podniecona - stwierdził łagodnie Katch. - Szkoda, że tak usilnie walczysz, by zachować chłód.

- Ja nie... - Megan rozpaczliwie kręciła głową, prag­nąc, by jej serce zwolniło.

- Ależ tak. Nadal to robisz. - Katch po przyjacielsku uścisnął jej dłonie, a w końcu puścił jedną z nich. Drugą nadal mocno trzymał w swojej dłoni, gdy odwrócił się do samochodu.

Megan poczuła przypływ paniki. Usiłowała nad sobą zapanować. Już przecież całowała się z chłopakami... Katch po prostu ją zaskoczył.

Ale wiedziała, że to nie było wytłumaczenie. Nigdy przedtem tak jej nie całowano.

- Myślę jednak, że z tobą nie pojadę - powiedziała trochę spokojniejszym tonem.

Ale Katch już otworzył drzwi samochodu.

- Umowa stoi, Meg.

ROZDZIAŁ TRZECI

Katch jeździł czarnym porsche. Megan to nie zdzi­wiło. Łatwo było się domyślić, że David Katcherton może pozwolić sobie na wszystko co najlepsze.

Opierając się o srebrnoszare poduszki siedzenia, doszła do wniosku, że swój majątek zapewne odziedziczył. Pra­wdopodobnie nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Przypominając sobie twardą skórę jego dłoni, pomyślała, że pewnie uprawia jakiś sport. Gra w tenisa, squasha albo żegluje. Nigdy nie robi niczego użytecznego. Szuka wy­łącznie przyjemności. I łatwo je znajduje.

Megan odrzuciła włosy na ramiona i odwróciła się do niego. Miał bardzo atrakcyjny profil. Ciemnoblond włosy niesfornie wiły się za uchem.

- Zobaczyłaś coś, co ci się spodobało? Przyłapana na podglądaniu, zarumieniła się ze złości.

- Powinieneś się ogolić - powiedziała chłodno. Katch zerknął w lusterko.

- Chyba masz rację. - Uśmiechnął się, gdy włączali się do ruchu. - Następnym razem, gdy po ciebie przy­jadę, będę o tym pamiętał. - Tylko nic już nie mów - dodał szybko, czując, że zesztywniała. - Czy twoja matka nigdy ci nie mówiła, że lepiej się w ogóle nie odzywać, jeśli nie można powiedzieć czegoś naprawdę przyjemnego?

Megan przełknęła ostre słowa, jakie przyszły jej do głowy.

- Jak długo tu mieszkasz? - zagadnął po chwili jak gdyby nigdy nic.

- Od niepamiętnych czasów. - Przez otwarte okno dobiegała muzyka płynąca z samochodowych odbiorni­ków. Megan podobała się ta kakofonia dźwięków. Od­prężyła się, wyprostowała ramiona i znów odwróciła w stronę Katcha.

- Czym się zajmujesz? - spytała.

Zauważył cień lekceważenia w jej głosie, ale skwi­tował to uniesieniem brwi.

- Posiadam pewne rzeczy.

- Jakie rzeczy?

Katch zatrzymał się na czerwonym świetle i spojrzał na nią badawczo.

- Wszystkie, które zechcę. - Gdy światło zmieniło się, zręcznie wjechał na parking i zatrzymał samochód.

- Nie możemy tam pójść - powiedziała Megan, zer­kając na elegancką restaurację.

- Dlaczego nie? - Katch wyłączył silnik. - Można tu nieźle zjeść.

- Wiem, ale nie jestem odpowiednio ubrana i...

- Czy zawsze robisz odpowiednie rzeczy, Meg? To pytanie zbiło ją z tropu. Przyglądała się przez chwilę jego twarzy, zastanawiając się, czy z niej kpił.

- Pomyśl o tym przez chwilę. - Wysiadł z samocho­du, a potem wystawił głowę przez okno. - Zaraz wracam.

Megan obserwowała, jak niespiesznym krokiem wchodzi przez eleganckie drzwi do restauracji. Pokrę­ciła głową. Zaraz go wyproszą, pomyślała. Podziwiała jego pewność siebie. Skrzyżowała ramiona. Mimo wszystko nie lubię go, zapewniła się w duchu.

Po piętnastu minutach doszła do wniosku, że lubi go jeszcze mniej. Co za nieuprzejmość! Nadąsana wysiadła z samochodu. Tyle czasu kazać jej czekać!

Rozejrzała się za najbliższą budką telefoniczną. Za­dzwoni do dziadka, by po nią przyjechał. Sięgnęła do kieszeni kurtki, a potem do dżinsów. Nie miała przy sobie nawet dziesięciu centów. Wzięła głęboki oddech i wpatrywała się w drzwi restauracji. Za chwilę będzie musiała pożyczyć jakieś drobne, albo prosić, by pozwo­lono jej skorzystać z telefonu. Upokarzające! Ale wszy­stko było lepsze, niż czekać tu na niego.

W chwili, gdy otworzyła drzwi do restauracji, poja­wił się w nich Katch.

- Dzięki - powiedział uprzejmie, przechodząc ostrożnie obok niej.

Patrzyła za nim w zdumieniu. Niósł największy kosz piknikowy, jaki w życiu widziała. Otworzył bagażnik i wstawił kosz do środka.

- Chodźmy - powiedział, zatrzaskując klapę bagaż­nika. - Umieram z głodu.

- Co tam masz? - spytała podejrzliwie.

- Kolację. - Ponaglił ją gestem ręki.

Megan nadal stała przy zamkniętych drzwiach od strony pasażera.

- W jaki sposób to załatwiłeś?

- Poprosiłem. Nie jesteś głodna?

- Owszem, jestem... Ale...

- A więc jedźmy. - Katch usiadł za kierownicą i włączył silnik. Ledwie Megan zdążyła zająć miejsce, ruszył z parkingu. - Masz jakieś ulubione miejsce? - spytał po chwili.

- Ulubione miejsce? - powtórzyła jak echo.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że mieszkając tu całe życie, nie masz tu swojego ulubionego miejsca? - Katch skręcił w stronę oceanu. - A więc dokąd jechać?

- Na północny kraniec plaży - odpowiedziała. - Nie­wielu ludzi tam dociera, chyba że jest pełnia sezonu.

- To świetnie. Wolę być z tobą sam na sam. Ta szczerość ją poruszyła. Powoli odwróciła się i spojrzała na niego z uwagą.

- Czy jest w tym coś złego? - Uśmiechnął się tak zuchwale, że Megan aż dech zaparło.

- Prawdopodobnie - mruknęła pod nosem.

Plaża była zupełnie pusta, nie licząc krążących nad nią krzykliwych mew. Megan stała przez chwilę z twa­rzą zwróconą ku zachodowi, napawając się urodą za­chodzącego słońca.

- Uwielbiam tę porę dnia - powiedziała cicho. - Wszystko jest teraz takie spokojne. Jakby dzień wstrzy­mał oddech. - Katch położył ręce na jej ramionach. Megan drgnęła.

- Spokojnie - powiedział. Stojąc za nią i obserwując ponad jej głową zachodzące słońce, niespodziewanie za­czął masować jej napięte mięśnie. - Ja najbardziej lubię tę chwilę przed świtem, gdy ptaki zaczynają śpiewać, a światło jest nadal rozproszone. - Przesuwał palcami w górę i dół jej szyi. - Powinnaś częściej się odprężać.

- Gdy chciała się odsunąć, odwrócił jej twarz do siebie.

- Nie! - zaprotestowała, opierając się rękami o jego klatkę piersiową. - Nie!

- W porządku. - Zwolnił uścisk, ale jeszcze przez chwilę jej nie puszczał. Potem pochylił się nad koszy­kiem piknikowym, wyjął z niego biały obrus i energicz­nie stwierdził: - Pora coś zjeść. Proszę.

Megan wzięła serwetkę z jego rąk, nie wychodząc z podziwu, że dano mu adamaszkowy obrus.

Kryształowe, pomyślała oszołomiona, gdy wręczył jej kieliszki.

- Dlaczego dali ci to wszystko? - Patrzyła na porce­lanową zastawę i srebra.

- Zabrakło im papierowych talerzy. Szampan?

- Chyba oszalałeś!

- Co się stało? Nie lubisz szampana?

- Lubię, ale do tej pory piłam tylko amerykański - powiedziała niepewnie.

- Ten jest francuski - odpowiedział swobodnie, na­lewając trunek.

Megan wypiła mały łyk.

- Cudowny - oceniła, zanim pociągnęła następny.

- Ale nie musiałeś... - Bezradnie rozłożyła ręce.

- Doszedłem do wniosku, że nie mam ochoty na hamburgera. - Katch wbił butelkę w piasek. Postawił mały pojemnik na obrusie, potem znów zaczął grzebać w koszyku.

- Co to jest? - spytała Megan, otwierając pojemnik. Zmarszczyła brwi na widok lśniącej, czarnej masy. - Czy to...? - Urwała z niedowierzaniem, zerkając na Katcha, który układał grzanki na talerzu. - Czy to na­prawdę kawior?

Tak Pozwól, że coś zjem, dobrze? Umieram z gło­du. - Wyjął jej z rąk pudełko i posmarował grzankę grubo kawiorem. - Nie masz ochoty? - spytał, gdy ugryzł kęs.

- Nie wiem... - Megan przyglądała się grzance kry­tycznym wzrokiem. - Nigdy przedtem nie jadłam ka­wioru.

- Naprawdę? - Oddał jej swoją grzankę. - A więc spróbuj. - A gdy się zawahała, uśmiechnął się szerzej i przysunął grzankę do jej ust. - Odwagi, Meg, ugryź kawałek.

- Słony - mruknęła zaskoczona. Wyjęła mu grzankę z ręki i ugryzła następny kęs. - Ale bardzo dobry - oce­niła, przełykając.

- Mogłaś mi trochę zostawić - pożalił się, gdy Megan skończyła grzankę. Roześmiała się, po czym nałożyła ob­ficie kawioru na następną grzankę i podała ją Davidowi. - Zastanawiałem się, jaki on będzie. - Katch przyjął grzankę, ale jego uwaga skupiona była na Megan.

- Co takiego? - Uśmiechając się, oblizała kciuk.

- Twój śmiech. Zastanawiałem się, czy będzie rów­nie pociągający jak twoja twarz... - Nie spuszczając z niej wzroku, ugryzł kawałek grzanki. - I jest.

Megan usiłowała zapanować nad swoim przyspie­szonym pulsem.

- Nie musiałeś karmić mnie kawiorem i szampa­nem, żeby usłyszeć mój śmiech. - Z obojętnym wzru­szeniem ramion odsunęła się od niego. - Śmieję się całkiem często.

- Nie dość często.

- Dlaczego tak mówisz? - Była zaskoczona.

- Twoje oczy są takie poważne. Twoje usta też. - Prze­sunął wzrokiem po jej twarzy. - Być może dlatego poczu­łem wewnętrzny przymus, by skłonić cię do uśmiechu.

- To niebywałe. - Megan przykucnęła i wpatrywała się w niego. - Ledwie mnie znasz.

- Czy to ma znaczenie?

- Zawsze myślałam, że powinno - wyszeptała, pod­czas gdy Katch znów sięgnął do koszyka. Już bez zdzi­wienia patrzyła, jak wyciąga sałatkę z homara i truska­wki. Roześmiała się, odrzuciła włosy do tyłu i przysu­nęła bliżej do niego.

- Dasz mi spróbować? - powiedziała.

Zanim skończyli tę ucztę, słońce już zaszło i księżyc rzucał drżącą, białą poświatę na morze. Megan pomy­ślała, że wszystko działo się jak we śnie. Porcelana, srebra lśniące w świetle księżyca, wykwintne jedzenie, znajomy szum fal i ten nieznajomy obok niej, który z każdą minutę stawał się coraz mniej obcy.

Megan wyczuwała już, kiedy Katch się uśmiecha, po­znała modulację jego głosu, wyraz oczu, gdy się cieszy i gdy ironizuje. Zapamiętała również charakterystyczny sposób, w jaki włosy układały mu się za uchem. Więcej niż raz, oczarowana szampanem i poświatą księżyca, mu­siała się powstrzymywać, by nie przygładzić ich palcami.

- Nie masz ochoty na kawałek sernika? - Katch ma­chnął widelcem, a potem wsunął go jej do ust.

- Już nie mogę. - Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i oparła na nich podbródek. Patrzyła, jak Katch delektuje się deserem. - Jak ty to robisz?

- Poświęcam się - zażartował, zjadając ostatni kęs. - Zawsze staram się doprowadzić sprawy do końca.

- Nigdy nie byłam na takim pikniku - powiedziała, wzdychając z zadowolenia. Oparła się na łokciach, wy­ciągnęła nogi i zapatrzyła się w gwiazdy. - Nigdy nie jadłam takich delicji.

- Przekażę Ricardo twoje wyrazy uznania. - Katch zmienił pozycję i usiadł obok niej.

- Kto to jest Ricardo? - spytała machinalnie, a po­tem bez sprzeciwu pozwoliła, by Katch odgarnął jej włosy za ucho.

- Szef kuchni. Uwielbia komplementy.

Megan uśmiechnęła się, zachwycona tym, jak dźwięk jego głosu mieszał się z szumem fal.

- Skąd wiesz?

- W ten sposób ściągnąłem go z Chicago.

- Ściągnąłeś go z Chicago? Co masz na myśli? - Po chwili się zreflektowała: - Jesteś właścicielem tej re­stauracji?

- Tak. - Z uśmiechem przyjął niedowierzanie malu­jące się na jej twarzy. - Kupiłem ją dwa lata temu.

Megan zerknęła na delikatną porcelanę i ciężkie sre­bra rozrzucone na białym obrusie. Przypomniała sobie, że ponad dwa lata temu ta restauracja była bliska ban­kructwa. Jedzenie było za drogie, a obsługa beznadziejna. Potem lokal został zmodernizowany. Słyszała, że zmieniono wystrój wnętrza, a na suficie zamontowano lustra. Od czasu ponownego otwarcia restauracja zapra­cowała na miano najlepszej w mieście.

- Kupiłeś ją? - powtórzyła.

- To prawda. - Katch usiadł na piętach obok Megan, która leżała oparta na łokciach. - Czy to cię dziwi?

Megan dokładnie mu się przyjrzała. Potargane non­szalancko włosy, wytarte na kolanach dżinsy, podnisz­czone sportowe buty. Nie przypominał prosperującego biznesmena. A jednak... Jednak musiała przyznać, że w jego twarzy było coś takiego...

- Nie - powiedziała w końcu. - Raczej nie. - Zmar­szczyła brwi, gdy zmienił pozycję. W jednej chwili zna­lazł się obok niej i patrzył na morze tak jak ona. - Ku­piłeś ją w taki sam sposób, jak chcesz kupić Joyland - zawyrokowała.

- Mówiłem ci, że właśnie tym się zajmuję.

- Ale to coś więcej niż samo posiadanie, prawda?

- nalegała. - Ty jeszcze doprowadzasz swoje nabytki do stanu świetności.

- Na tym to polega - zgodził się. - Sukces przy­sparza mnóstwo satysfakcji, nie uważasz?

Megan usiadła i odwróciła się do niego.

- Ale nie możesz mieć Joylandu. Jest całym życiem Popa. Nie rozumiesz...

- Wyjaśnisz mi to później, zgoda? - rzekł swobod­nie. - Nie dziś wieczorem. - Nakrył jej dłoń swoją. - To nie jest biznesowa kolacja.

- Katch, musisz...

- Spójrz na gwiazdy, Meg - poprosił. - Czy kiedy­kolwiek próbowałaś je policzyć?

- Gdy byłam mała - zaczęła. - Ale...

- Nie tylko dzieci liczą gwiazdy - powiedział cie­płym tonem. - Przychodzisz tu czasami wieczorami?

Gwiazdy nisko zawieszone nad morzem jasno lśniły.

- Czasami - powiedziała cicho. - Gdy praca nie idzie mi dobrze, albo gdy chcę coś przemyśleć, albo po prostu gdy chcę być sama.

- Malujesz morskie pejzaże? Portrety? Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Rzeźbię.

- Ach! - Uniósł jej rękę, a potem przyjrzał jej się uważnie z jednej i z drugiej strony. - Tak, teraz widzę. Twoje ręce są silne i zręczne. - Gdy przywarł ustami do jej dłoni, poczuła prąd elektryczny przeszywający całe jej ciało.

Ostrożnie cofnęła rękę. Potem przyciągnęła kolana do piersi i objęła je ramionami.

Nie patrząc na Katcha, wiedziała, że się uśmiechał.

- W jakim materiale rzeźbisz? W glinie, drewnie, kamieniu?

- We wszystkich trzech. - Odwróciła głowę i znów się uśmiechnęła.

- Gdzie studiowałaś?

- Skończyłam kursy w college'u. - Wzruszyła ra­mionami. - Nie miałam na studiowanie zbyt dużo cza­su. - Znów spojrzała w niebo. - Księżyc tak jasno dziś świeci. Lubię tu przychodzić, gdy jest pełnia. Wtedy wszystko tonie w srebrzystym blasku.

Gdy musnął wargami jej ucho, chciała raptownie się odsunąć, ale on jej nie pozwolił. Objął ją za ramiona.

- Odpręż się, Meg - szepnął prosto w jej policzek. - Jest tylko księżyc i ocean. Tylko to jest prócz nas.

Prawie mu uwierzyła, zwłaszcza że jego wargi przy­jemnie drażniły jej skórę, a w całym ciele czuła słodką ociężałość po winie. Ale gdy Katch przesunął wargi w dół jej szyi, nagle puls jej podskoczył i jęknęła.

- Katch, lepiej już pójdę... Proszę...

- Później - wymamrotał, pokrywając lekkimi poca­łunkami jej szyję, potem znów podbródek i wracając do ucha. - Później, znacznie później.

Odwróciła głowę, chciała coś powiedzieć, ale głos za­marł jej w gardle. Jego usta były tak blisko. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, czujnymi oczami, on zaś pochylał się coraz bliżej i bliżej. Nadal jednak nie dotknął ustami jej ust. Krążyły one nad nią, wabiąc i obiecując. Gdy wreszcie dotknął kącików jej ust, jęknęła znów i przymknęła oczy. Tym razem w ogóle nie dotykał jej rękami. Łączyły ich usta, języki i wymieszane oddechy.

Megan czuła, że jej opór słabnie, warstwa po warstwie, aż pozostało nagie pożądanie. Zapomniała o niebezpie­czeństwie, o konsekwencjach. Zawładnęły nią zmysły. Jej usta szukały jego ust, odpowiadały na pocałunki. Porzu­ciła wahanie, nieśmiałość, dotknięta szaleństwem pożąda­nia i pragnieniem, by doznać znów tego, co czuła już przedtem - rozkosznego zawrotu głowy.

Ponieważ nadal jej nie obejmował, sama oplotła go pożądliwie ramionami i mocno do siebie przyciągnęła. Pozwolił jej przejąć inicjatywę, jedynie gładząc palcami jej włosy. Megan ledwie słyszała szum fal poprzez głu­che dudnienie swego serca.

Wreszcie oderwała się do niego z głębokim wes­tchnieniem. Ale on nie chciał pozwolić jej odejść.

- Powtórzymy? - Mimo że pytanie padło cichym głosem, w nocnej ciszy zabrzmiało jak krzyk.

Miała na końcu języka odmowę. Wiedziała, że traci grunt pod nogami. Katch, trzymając rękę na jej karku, przyciągnął ją bliżej.

Tym razem był natarczywy. Pokazał jej wiele odmian pocałunku. Zarówno język, jak i wargi mogły dostar­czyć przyjemności.

Megan wsunęła palce we włosy Katcha, gdy całował ją coraz gwałtowniej i mocniej. Była gotowa, odpowia­dała na jego pocałunki. Pragnęła go.

Gdy objął dłonią jej nagą pierś, ledwie wyszeptała sło­wa sprzeciwu. Nie czuła, gdy rozpiął suwak jej kurtki, a potem guziki bluzki. Pieszczota jego ręki była delikatna, a jednocześnie zuchwała. Opór jej powoli topniał, by wre­szcie przeistoczyć się w dzikie pożądanie, które tliło się pod jej skórą, w każdej chwili grożąc wybuchem.

- Pragnę cię - szepnął Katch prosto w jej usta. - Pragnę się z tobą kochać.

Megan czuła, jak pożądanie ją obezwładnia, jak ogar­niają nieposkromiony apetyt na miłość. Toczyła walkę, by wrócić do rzeczywistości, przypomnieć sobie oko­liczności, nazwiska, miejsca, obowiązki. Było przecież coś więcej niż tylko księżyc i morze. A Katch był obcy, był mężczyzną, którego ledwie znała.

- Nie! - Udało jej się wreszcie wyzwolić usta ze słodkiej niewoli jego ust. Z trudem podniosła się z pia­sku. - Nie - powtórzyła, zapinając guziki.

Katch również wstał i chwycił ją za połę koszuli. Megan popatrzyła ze zdziwieniem w jego oczy jaśnie­jące dziwnym blaskiem.

- Dlaczego nie?

Megan przełknęła ślinę. W jego głosie nie było teraz leniwej nonszalancji lecz jakaś oschła, bezwzględna nuta.

- Nie chcę - powiedziała.

- Kłamiesz! - rzucił jej w twarz.

- Zgoda - przyznała. - Nie znam cię.

- Ale poznasz - zapewnił. Potem pocałował ją moc­no, jakby chciał sprawić jej ból. - Ale zaczekamy, aż to nastąpi.

- Zawsze osiągasz to, co chcesz? - spytała w przy­pływie zuchwałości.

- Tak - odpowiedział i uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście, że tak.

- Będziesz więc rozczarowany. - Wyrwała mu z rąk koszulę i zaczęła znów zapinać guziki. - Nie możesz mieć Joylandu i nie możesz mieć mnie.

Katch przyglądał jej się przez chwilę, gdy stała od­wrócona plecami do morza. Na jego twarzy znów za­gościł arogancki uśmiech.

- Będę miał i Joyland, i ciebie, Meg - obiecał cicho. - Zanim nadejdzie sezon.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Popołudniowe słońce zalewało pracownię, ale Me­gan nie zwracała na nie uwagi, tak samo jak na śpiew ptaków za oknem. Była skupiona na glinie, nad którą pracowała, a raczej nad tym, co w tej chwili było czę­ściowo uformowaną głową.

Zrobiła coś, co zdarzało jej się niezmiernie rzadko - odsunęła na bok aktualną pracę, żeby rozpocząć na­stępną. Nowy temat ścigał ją przez całą noc i w końcu doszła do wniosku, że uwolni się od myśli o Davidzie Katchertonie, wykonując jego popiersie. To wydawało się najlepszym sposobem.

Megan miała bardzo wyraźną wizję, dokładnie wie­działa, co pragnie uchwycić: siłę i determinację tkwiącą pod powierzchnią uprzejmości i pewnej nonszalancji.

Musiała jednak przyznać, że wczoraj wieczorem Katch ją nieco przestraszył. Nie fizycznie, oczywiście - wiedziała, że był mężczyzną zbyt inteligentnym, by zachować się wobec niej brutalnie - ale siłą swej oso­bowości.

Ze złością uderzyła w glinę. Wyglądał na człowieka, który osiąga to, co chce. Ale nie tym razem. Była zde­cydowana zrobić wszystko, by tym razem mu się nie powiodło. Katch wkrótce zrozumie, że nie można nią dyrygować. Nawet Popowi to się nie udawało.

Wolno, precyzyjnie modelowała rysy jego twarzy. To dawało jej uczucie pewnej przewagi.

Instynktownie, jakby w natchnieniu, nadała kształt niesfornemu kosmykowi włosów tuż nad uchem. Cof­nęła się o krok, by lepiej przyjrzeć się swemu dziełu. Udało jej się uchwycić pewien rys jego osobowości. Doszła do wniosku, że był typem słodkiego drania. To staroświeckie określenie bardzo do niego pasowało. Mogła wyobrazić go sobie w kowbojskich butach i z re­wolwerem za pasem, grającego w pokera w jakiejś szulerni w Tuscon; albo z szablą, gdy zdobywa statek.

Bezwiednie zaczęła pieścić palcami uformowane w glinie loki. Taki mężczyzna, prawdziwy pirat, nie lękał się sztormu, zdobywał skarby i kobiety wszędzie, gdzie tylko chciał. Kobiety... Myśli Megan wróciły do poprzedniego wieczoru. Do jego ust na jej ustach, do pieszczoty jego dłoni. Zapamiętała nawet strukturę pia­sku, na którym razem leżeli, zapach i odgłos oceanu za plecami. Pamiętała, jak światło księżyca oświetlało jego włosy, które przeczesywała spragnionymi palcami, pod­czas gdy Katch wędrował ustami po jej ciele. Wydały jej się miękkie, a zarazem szorstkie... Jak...

Przerażona odegnała zdrożne myśli. Zerknęła w dół na własne palce błądzące po glinianych włosach Katcha. Zaklęła pod nosem, o mały włos nie niszcząc ro­dzącego się dzieła. Wstała i odeszła od stołu. Nie po­winna dopuścić, by jakieś drobne zawirowania odrywa­ły ją od pracy. Wczorajszy wieczór spędzony w towarzystwie Katcha należał do tej kategorii. Tylko drobne zawirowanie. Nic ważnego.

A jednak intuicja podpowiadała jej, że Katch był ważny, o wiele ważniejszy, niżby sobie tego życzyła.

Gdzie podział się jej zdrowy rozsądek? Zaczerpną­wszy powietrza, podeszła do umywalki, by umyć ręce. Musi być rozsądna. Pop potrzebował kogoś, kto przy­pominałby mu o konieczności płacenia rachunków. Uśmiechnęła się, wycierając ręce. Przyszło jej do gło­wy, zresztą nie po raz pierwszy, że jest w takim samym stopniu potrzebna swemu dziadkowi, jak on jej.

Dawno temu, gdy była jeszcze dzieckiem, a potem młodą dziewczyną, była od niego całkowicie zależna. I on jej nie zawiódł. W miarę jak dorastała, stopniowo przejmowała od niego obowiązki, które sprawiały mu trudność, a więc księgowość czy pertraktacje z ban­kiem. Zdarzało się, że rezygnowała z własnych prag­nień, by zrobić to, co uważała za swój obowiązek. Zaj­mowała się nudnymi, mało romantycznymi rachunka­mi, choć wolała przebywać w zaczarowanym świecie sztuki. Bywały momenty, gdy pochłonięta swoją twór­czością, zapominała o codzienności. Często czuła się rozdarta pomiędzy tymi dwoma światami.

Miała naprawdę dość życiowych rozterek nawet bez Davida Katchertona.

Nie rozumiała, jak to się stało, że nieznajomy męż­czyzna tak szybko i tak skutecznie naruszył delikatną równowagę jej świata. Pokręciła głową. Zamiast się nad tym zastanawiać, postanowiła wyładować złość, koń­cząc popiersie.

Następna godzina szybko minęła. W ferworze pracy zapomniała o irytacji, z jaką przyjęła wiadomość, że Katch wybiera się z jej dziadkiem na ryby. Rozzłościło ją, gdy o wpół do szóstej rano, wyglądając zza firanki, zobaczyła go wypoczętego i pełnego zapału do wędko­wania. Rzuciła się z powrotem na łóżko i przez nastę­pną godzinę martwo wpatrywała się w sufit. Jakże po­ciągająco zabrzmiał o świcie jego śmiech... Wolałaby o tym zapomnieć.

Rzeźbiona twarz zaczęła nabierać kształtu pod jej palcami. Po chwili Meg usłyszała nadjeżdżający samo­chód. Śmiechowi Katcha towarzyszył szorstki, rubasz­ny głos jej dziadka.

Z pracowni znajdującej się nad garażem Megan miała doskonały widok na dom i podjazd. Patrzyła, jak Katch wyciąga sprzęt i połów z pikapa, a potem z szerokim uśmiechem mówi coś do jej dziadka. Pop odrzucił do tyłu grzywę białych włosów i roześmiał się głośno, jak­by zachwycony jakimś pomysłem. Po przyjacielsku po­klepał Katcha po plecach. Dziwne, ale Megan poczuła się urażona. Czy dlatego, że, jak widać, panowie dosko­nale czuli się w swoim towarzystwie?

Przyglądała się Katchowi, gdy wyciągał z bagażnika pudełka z przynętami. Ubrany był, tak samo jak wczo­raj, w jasnoniebieską, spłowiała koszulkę, ozdobioną jakimś nadrukiem na przodzie. Na głowę włożył czapkę z daszkiem, własność Popa, co dodatkowo zdenerwo­wało Megan. Musiała jednak przyznać, że obydwaj do­brze się prezentowali. Mimo różnicy wieku i budowy ciała obaj robili bardzo męskie wrażenie. Różnice i podobieństwa pomiędzy nimi zaabsorbowały ją na chwilę tak bardzo, że nawet gdy Katch spojrzał do góry i za­uważył ją w oknie, nie zwróciła na to uwagi i nadal im się przyglądała.

Katch uśmiechnął się, przesuwając do tyłu daszek czapki, by miała lepszy widok. Okno było długie i wą­skie, a parapet sięgał jej do kolan. Wyglądała jak na oprawionym w ramy obrazie. Z włosami związanymi do tyłu wstążką wydawała się jeszcze młodsza i bardziej niewinna, a jej oczy pełne melancholii przypominały czarne jeziora. Stara koszula Popa, którą założyła za­miast fartucha, szczelnie spowijała jej kruchą postać.

Na chwilę skrzyżowali wzrok i Megan dojrzała w oczach Katcha ten sam wewnętrzny blask, jaki za­uważyła wczoraj przez moment w świetle księżyca. Za­drżała. Po chwili jego usta znów wykrzywił arogancki uśmiech, a z oczu wyjrzało rozbawienie.

- Zejdź na dół, Meg! - Machnął do niej ręką. - Przywieźliśmy ci prezent. - Odwrócił się, by podnieść lodówkę z połowem.

- Wolałabym szmaragdy! - zawołała w odpowiedzi.

- Następnym razem - obiecał, znikając z lodówką na tyłach domu.

Znalazła Katcha w kuchni, skrobiącego ryby. Uśmiech­nął się na jej widok, odłożył nóż, a potem wziął ją w ra­miona i ku jej ogromnemu zdziwieniu pocałował. Mimo że pocałunek był bardziej przyjacielski niż namiętny, wywołał w niej reakcję, której siła ją zdumiała. Zszokowana oderwa­ła się od niego.

- Nie możesz...

- Już to zrobiłem - podkreślił, a potem dodał obo­jętnym tonem, jakby pocałunek w ogóle nie miał miej­sca: - Chciałbym zobaczyć twoją pracownię.

W gruncie rzeczy była oczywiście zadowolona ze zmiany tematu.

- Gdzie jest mój dziadek? - spytała, podchodząc do torby - lodówki i unosząc wieko.

- Pop odkłada sprzęt.

Wszyscy, którzy znali Timothy'ego Millera, zwracali się do niego Pop. Ale Megan zmarszczyła brwi.

- Szybko się zaprzyjaźniasz, prawda?

- To fakt. Polubiłem twojego dziadka, Meg. Ty naj­lepiej powinnaś wiedzieć dlaczego.

Postąpiła krok w jego stronę.

- Nie wiem, czy powinnam ci ufać - powiedziała.

- Nie powinnaś. - Katch uśmiechnął się szeroko i przesunął palcem po jej nosie. - Ani przez sekundę. - Otworzył pokrywę lodówki, żeby pokazać złowione ryby. - Jesteś głodna?

Megan uśmiechnęła się, ulegając jego urokowi, mi­mo ostrzeżeń płynących z bardziej rozsądnej strony swej natury.

- Nie byłam. Ale mogę być. Zwłaszcza, jeśli nie muszę ich czyścić.

- Pop powiedział mi, że masz delikatny żołądek.

- Doprawdy? I co jeszcze ci powiedział?

- Powiedział, że lubisz narcyzy i miałaś pluszowego słonia o imieniu Henry.

- Powiedział ci to? - Megan nie była zadowolona.

- I jeszcze, że lubisz oglądać horrory, a potem wcho­dzisz z głową pod kołdrę.

Megan zmrużyła oczy, widząc coraz szerszy uśmiech Katcha.

- Przepraszam - rzuciła ze złością, a potem ode­pchnęła Katcha na bok i pobiegła do kuchennych drzwi. Za plecami słyszała jego gromki śmiech.

- Pop! - Znalazła dziadka w małym pokoju przyle­gającym do kuchni, gdzie trzymał swoje wędkarskie akcesoria.

- Cześć, kochanie. - Na widok Megan stojącej w drzwiach z rękami na biodrach Pop uśmiechnął się czule. - Muszę ci powiedzieć, że ten chłopak zna się na łowieniu ryb. Naprawdę wie, jak to się robi!

Jego zachwyt nad Katchem był tak oczywisty, że Megan tylko zacisnęła zęby.

- To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałam dzisiejsze­go dnia - zadrwiła, wchodząc do pokoju. - Ale dlaczego uznałeś za konieczne informowanie tego chłopaka, że mia­łam pluszowego słonia i śpię z głową pod kołdrą?

Pop uniósł rękę, by podrapać się w głowę. Nie zrobił tego jednak na tyle szybko, by ukryć uśmiech.

- Pop, naprawdę... - Megan ściągnęła brwi. - Czy musisz pleść o mnie takie rzeczy, jakbym była małą dziewczynką?

- Zawsze będziesz moją małą dziewczynką - po­wiedział Pop i pocałował ją w policzek. - Widziałaś na­sze pstrągi? Dziś wieczór usmażymy mnóstwo ryb.

- Przypuszczam - Megan skrzyżowała ramiona - że on zje z nami kolację?

- Oczywiście. - Pop zamrugał oczami. - W końcu to on złowił połowę ryb.

- To wspaniale.

- Pomyślałem, że mogłabyś upiec swoje ciasteczka, z jagodami... - Pop uśmiechnął się prostodusznie.

Megan westchnęła, uznając swoją klęskę.

Po kilku minutach Pop usłyszał łoskot wyjmowanych foremek. Uśmiechnął się pod nosem, a potem cicho prze­ślizgnął się przez dom i wyszedł frontowymi drzwiami.

- Upiecz swoje ciasteczka! - przedrzeźniała Megan, siekając masło z mąką - Ci mężczyźni!

Gdy pochylała się, by wsunąć foremki do piekarnika, usłyszała za sobą dźwięk zamykanych szklanych drzwi.

- Słyszałem już o ciasteczkach - powiedział Katch, kładąc na blacie oczyszczone ryby. - Pop jest zajęty w garażu. Prosił, by go zawołać, gdy kolacja będzie gotowa.

Megan ze złością spojrzała przez szklane drzwi na sąsiedni budynek.

- Naprawdę? - Znów odwróciła się do Katcha. - Je­śli myślisz, że będziesz siedział i czekał, to się grubo mylisz.

- Chyba nie sądzisz, że pozwoliłbym ci smażyć mo­je ryby!

Wpatrywała się w jego kamienną twarz.

- Zawsze sam je smażę - dodał tonem wyjaśnienia. - Gdzie jest patelnia?

Megan, obserwując go uważnie, w milczeniu poka­zała właściwą szafkę. Patrzyła, jak przykucnął, by po­szukać patelni.

- To oczywiście nie znaczy, że uważam cię za kie­pską kucharkę. - Wyjął ciężką patelnię z nierdzewnej stali. - Po prostu lubię i umiem gotować.

- Czyżbyś jednak sugerował, że ja nie potrafię us­mażyć tych żałosnych, małych sardynek?

- Powiedzmy, że w sprawie posiłków nie lubię zda­wać się na przypadek. - Zaczął przeszukiwać szufladę. - Lepiej przygotuj sałatę - podpowiedział - a mnie zo­staw ryby.

Megan patrzyła, jak bez skrępowania buszuje w ku­chennych szufladach.

- Dlaczego nie zabierzesz swoich pstrągów i... Przenikliwy dzwonek minutnika przerwał jej gniew­ną wypowiedź.

- Twoje ciastka. - Katch podszedł do lodówki po jajka i mleko.

Megan najwyższym wysiłkiem opanowała się i zaję­ła wypiekiem. Odstawiając ciasteczka, żeby wystygły, postanowiła zrobić swoją specjalną sałatkę. Miała na­dzieję, że zakasuje nią smażonego pstrąga.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Rozgrzana oliwa syczała, gdy Katch kładł na nią przyprawione ryby. Megan darła sałatę, potem kroiła warzywa. Zapach uno­szący się z patelni był niezwykle kuszący. Megan obrała marchewkę i westchnęła. Katch uniósł pytająco brew.

- Jesteś dobrym kucharzem, prawda? - Megan uśmiechnęła się niechętnie.

Wzruszył ramionami, a potem wyrwał jej z ręki ob­raną marchewkę i schrupał.

- Wolałabyś, aby było inaczej, prawda?

- Byłbyś bardziej uroczy, gdybyś kręcił się nieporad­nie po kuchni i robił bałagan - stwierdziła.

Katch sprawdził szpikulcem, czy ryba na patelni jest już gotowa.

- Czy to komplement?

Marszcząc brwi, w skupieniu nadal pedantycznie kroiła marchewkę.

- Nie wiem... Może byłoby łatwiej się z tobą poro­zumieć, gdybyś był mniej kompetentny.

Ku jej zaskoczeniu chwycił ją za ramiona i odwrócił twarzą do siebie.

- Naprawdę chciałabyś tego? - Delikatnie masował palcami jej ciało. - Porozumieć się ze mną? - Gdy przy­ciągnął ją bliżej, położyła ręce na jego klatce piersiowej w obronnym geście. - Czy ja cię denerwuję?

- Nie. - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Oczywiście, że nie. - Ale gdy Katch, unosząc brew, przyciągnął ją jeszcze bliżej, przyznała pospiesznie: - Tak, jak diabli!

- Odsunęła się od niego. Podeszła do lodówki, by wyjąć stamtąd jagodowe nadzienie do ciasteczek. - Nie mu­sisz okazywać z tego powodu takiego zadowolenia. - Pożałowała, że nie potrafi okazać zniecierpliwienia, które powinna odczuwać. - Kilka rzeczy doprowadza mnie do złości - ciągnęła, napełniając babeczki nadzie­niem. - Węże, próchnica zębów i małe ujadające pieski.

- Gdy usłyszała, że zachichotał, odwróciła głowę i sa­ma się roześmiała. - Trudno cię nie lubić, ponieważ mnie rozśmieszasz.

- Naprawdę nie możesz mnie polubić? - Katch zręcz­nie wrzucił następną rybę na skwierczący tłuszcz.

- Taki miałam plan - przyznała Megan. - To wyda­wało się dobrym pomysłem.

- Opracuj więc inny plan - poradził, wyjmując z szafki półmisek. - Co jeszcze lubisz oprócz narcy­zów? - spytał niespodziewanie.

- Roztopione lody - odparła spontanicznie. - Oska­ra Wilde'a i chodzenie na bosaka.

- A baseball?

Na chwilę przerwała napełnianie babeczek.

- O co ci chodzi?

- Czy lubisz baseball?

- Tak - rzekła po namyśle, uśmiechając się. - Wła­ściwie to lubię.

- Wiedziałem, że coś nas łączy. - Katch z promien­nym uśmiechem zgasił ogień pod patelnią. - Zawołamy Popa? Ryby gotowe.

Megan doszła do wniosku, że było coś zbyt słodkie­go w tym, że siedzieli we trójkę przy posiłku, który wspólnie przygotowali. Wyczuwała coraz większą sym­patię pomiędzy dwoma mężczyznami i to ją najbardziej niepokoiło. Była pewna, że Katch nadal jest zdecydo­wany kupić Joyland. A Pop najwyraźniej dobrze czuł się w jego towarzystwie. Instynktownie nie ufała Katchowi. Musiała jednak przyznać, że ona również go polubiła.

- Coś wam powiem... - Pop westchnął nad pustym talerzem i odchylił się na krześle. - Skoro we dwoje przygotowaliście ucztę, ja przynajmniej pozmywam. - Popatrzył na Megan, potem na Katcha. - Dlaczego nie pójdziecie sobie na spacer? Megan bardzo lubi spacery po plaży.

- Pop!

- Wiem, że młodzi ludzie wolą być sami - ciągnął Pop bezlitośnie.

Megan otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Katch przemówił pierwszy.

- Chętnie pójdę na spacer z piękną kobietą, zwłasz­cza jeśli to oznacza uniknięcie prac domowych.

- Bardzo wdzięcznie to ująłeś - skwitowała Megan.

- Ale najpierw chciałbym zobaczyć twoją pracow­nię, dobrze?

- Zabierz Katcha na górę, Megan - nalegał Pop. - Tak pięknie rzeźbisz. Pozwól Katchowi zobaczyć twoje prace.

Po chwili wahania Megan wyraziła zgodę. W gruncie rzeczy nie miała nic przeciwko pokazaniu Katchowi swoich prac. Zresztą na pewno bezpieczniej było prze­bywać z nim w pracowni, niż iść z nim na plażę.

Ledwie opuścili kuchnię, Katch objął ją ramieniem.

- To bardzo miły dom - zauważył, rozglądając się po zadbanym trawniku okolonym krzewami azalii. - Spokojny i przytulny.

Ciężar jego ramienia był przyjemny. Gdy szli w stro­nę garażu, Megan nie uwolniła się z ramion Davida.

- Nie sądziłam, że coś cichego i spokojnego będzie dla ciebie pociągające.

- Jest czas na huśtanie się na werandzie i czas na kolejki górskie - odpowiedział, zerkając na nią, gdy zatrzymała się przy schodach. - Myślę, że o tym wiesz.

- Wiem - powiedziała, zdając sobie sprawę, że uczucia do niego wymykają jej się spod kontroli. - Ale dziwię się, że ty wiesz. - W zamyśleniu wchodziła po schodach. - To mała pracownia - uprzedziła. - Nie robi dużego wrażenia. Właściwe to tylko kąt do pracy, gdzie nie przeszkadzam Popowi, a on nie przeszkadza mnie.

Otworzyła drzwi i zapaliła światło, ponieważ zaczy­nało się ściemniać.

Panował tu artystyczny nieład. Na taki nieporządek nie pozwalała sobie w innych dziedzinach życia. To pomie­szczenie należało tylko do niej, bardziej nawet niż sypial­nia znajdująca się w sąsiednim domu. Tu i ówdzie leżały rozmaite narzędzia - imadła, dłuta, noże i pilniki. Z krzes­ła zwisał rzucony tam naprędce fartuch. Pod ścianami stały szkice przyszłych prac, nietknięte jeszcze kawałki piaskowca i drewna. Był też cenny kawałek marmuru, który chroniła jak największy skarb. Wszędzie - na pół­kach, stołach oraz na podłodze, stały jej rzeźby.

Katch ominął ją w drzwiach i wszedł do środka. Po­czuła zdenerwowanie. Zastanawiała się, jak zareaguje, jeśli Katch wypowie się krytycznie lub, co gorsze, wy­stąpi z jakimiś banalnymi komplementami. Jej twór­czość była dla niej sprawą bardzo ważną i bardzo oso­bistą. Ku swemu niemałemu zdziwieniu doszła do wniosku, że zależy jej na jego opinii. Cicho zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami.

Katch podszedł do małego studium dziewczynki budu­jącej zamek z piasku. Tę rzeźbę wykonała w drzewie orze­chowym i była z niej bardzo dumna, ponieważ osiągnęła nastrój, jaki chciała. Na twarzy dziecka malowało się coś więcej niż tylko młodość i niewinność. Dziewczynka uważała się za księżniczkę zamkniętą w zamkowej wie­ży. Półuśmiech błąkający się na jej ustach świadczył, że wierzyła w szczęśliwe zakończenie.

Rzeźba była misternie wykończona, począwszy od zwieńczonego blankami dachu i wieżyczek zamko­wych, aż po drobne palce dziewczynki. Dziewczynka miała długie włosy opadające na ramiona; kilka kosmy­ków wiatr rozwiewał na jej twarzy. Po skończeniu tej pracy Megan była ogromnie z siebie zadowolona; czu­ła, że odniosła sukces, ale teraz, widząc, jak Katch w skupieniu, z dziwnie ponurym wyrazem twarzy ob­raca rzeźbę w rękach, dopadły ją wątpliwości.

- To twoja praca?

Ponieważ cisza się przeciągała, Megan aż podsko­czyła, słysząc pytanie.

- Tak... - Gdy szukała w myślach czegoś stosow­nego, co mogłaby powiedzieć, Katch odwrócił się i za­czął chodzić po pracowni. Słyszała każde skrzypnięcie podłogi pod jego sportowymi butami.

W milczeniu oglądał kolejne rzeźby. W miarę jak cisza się przedłużała, Megan robiła się coraz bardziej spięta. Powinna wreszcie coś powiedzieć... Podniosła niedbale rzucony fartuch i złożyła go nerwowym ru­chem, wygładzając fałdy.

- Co ty tu jeszcze robisz?

Szeroko otworzyła oczy. Spodziewała się po nim każdej reakcji, ale nie gniewu. Na jego zaś twarzy ma­lowała się złość. Mocnej zacisnęła palce na starym, znoszonym fartuchu.

- Co masz na myśli? - Głos miała spokojny, ale jej serce biło coraz szybciej.

- Dlaczego się tu ukrywasz? - spytał. - Czego się boisz?

Zdumiona pokręciła głową.

- Wcale się nie ukrywam, Katch. Mówisz bez sensu.

- Ja mówię bez sensu? - Zrobił krok w jej stronę, potem zatrzymał się, odwrócił i zaczął znów maszero­wać po pracowni. Obserwowała go zafascynowana. - Uważasz, że tworzenie takich rzeczy, żeby je trzymać w zamknięciu, ma sens? - Podniósł wypolerowany pia­skowiec, przedstawiający mężczyznę i kobietę w obję­ciach. - Gdy ma się taki talent, ma się również pewne zobowiązania. Zamierzasz upychać tu swoje prace, aż nie starczy ci miejsca?

Jego reakcja wytrąciła ją z równowagi. Rozejrzała się bezradnie po pracowni.

- Od czasu do czasu zanoszę niektóre prace do ga­lerii w centrum miasta - powiedziała. - Sprzedają się nieźle, zwłaszcza w sezonie i...

Ostre przekleństwo Katcha przerwało jej wypowiedź. Spojrzała na niego z uwagą. Czyżby ten wściekły, nabur­muszony człowiek był tym samym sympatycznym face­tem, który niedawno smażył pstrągi w jej kuchni?

- Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki zły - powie­działa.

- Straty! - rzucił ostro, odstawiając rzeźbę z pia­skowca na półkę. - Straty zawsze doprowadzają mnie do furii. - Podszedł do niej i gwałtownie chwycił ją za ramiona. - Dlaczego nic nie zrobiłaś ze swoim talentem, Megan? - Patrzył jej prosto w oczy, domagając się od­powiedzi.

- To nie jest takie proste - zaczęła. - Mam pewne zobowiązania.

- Masz zobowiązania wobec siebie i swego talentu.

- Mówisz tak, jakbyś uważał, że dopuściłam się wy­stępku. - Zmieszana, zaczęła uważnie przyglądać się jego twarzy. - Robię to, co uważam za właściwe. Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki zły. W grę wchodzą je­szcze inne sprawy - czas, pieniądze i interes, który trze­ba prowadzić. I rzeczywistość, której trzeba stawić czo­ła. - Pokręciła głową. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że zawiozę swoje rzeźby do galerii w Charlestonie i za­żądam wystawy?

- To byłoby na pewno bardziej sensowne, niż trzy­mać je tu pod kluczem. - Puścił ją nagle i znów zaczął przechadzać się po pracowni.

Był bardziej impulsywny, niż osądziła na podstawie pierwszego wrażenia. Zerknęła na glinę owiniętą mo­krym ręcznikiem. Zapragnęła poczuć ją pod swoimi palcami.

- Kiedy ostatnio byłaś w Nowym Jorku? - spytał, zatrzymując się naprzeciwko niej. - Albo w Chicago czy Los Angeles?

- Nie wszyscy możemy być obieżyświatami - po­wiedziała. - Niektórzy są stworzeni do czego innego.

Podniósł znów dziewczynkę z zamkiem z pia­sku, a potem musnął palcem parę zakochanych z pia­skowca.

- Chcę te dwie - oświadczył. - Sprzedasz mi?

To były jej ulubione prace, choć tak odmienne w na­stroju.

- Dobrze... - zgodziła się z wahaniem. - Jeśli chcesz.

- Dam pięćset dolarów. Za każdą.

Oczy Megan rozszerzyły się ze zdumienia.

- Och, nie są tyle warte...

- Są warte o wiele więcej, jak sadzę. Masz jakieś pudełko, w które mógłbym je zapakować?

- Tak, ale... - Megan przecierała oczy. - Tysiąc do­larów?

Odstawił rzeźby na stół i podszedł do niej. Nadal był nachmurzony.

- Uważasz, że bezpieczniej jest siebie nie doceniać, niż stanąć oko w oko z własnym talentem?

Wytrącona z równowagi, zrobiła bezradny gest ręka­mi. Katch odwrócił się i zaczął szukać pudełka. Potem przyglądała się, jak zawijał rzeźby w stare gazety. Czoło miał nadal zmarszczone, a w oczach złość.

- Przyniosę ci czek - oświadczył, po czym bez sło­wa wyszedł.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Rozległ się długi, przeraźliwy krzyk. Kolejka górska z turkotem pięła się w górę, potem wzięła ostry zakręt, niebezpiecznie przechylając się na bok. Wzdłuż toru ko­lejki migotały światełka i było głośno. Bardzo głośno. Słychać było łoskot i jęki maszynerii, gwizdy i brzęczenie maszyn elektronicznych z grami wideo, trzaski korkow­ców i nawoływania sprzedawców.

Z głośników dobiegała jazgotliwa muzyka, zagłusza­na przez ludzkie głosy. Ludzie śmiali się, nawoływali, krzyczeli. W powietrzu unosiły się zapachy popcornu, orzeszków ziemnych, hot dogów i smażonego oleju.

Megan naładowała magazynek i podała pistolet przyszłemu Wyattowi Earpowi.

- Króliki po pięć punktów, kaczki po dziesięć, jele­nie dwadzieścia pięć, a niedźwiedzie pięćdziesiąt.

Szesnastoletni strzelec wyborowy wycelował i udało mu się ustrzelić kaczkę i królika. W nagrodę wybrał gumowego węża, mimo okrzyków przerażenia towarzy­szącej mu dziewczyny.

Megan, kręcąc głową, obserwowała ich, jak odcho­dzili. Chłopak objął dziewczynę ramieniem, a potem objawiał swe uczucia, machając wężem przy jej twarzy. Zarobił mocnego kuksańca w żebra.

Dziś wieczorem nie było tłumu, jak zwykle przed sezonem. Poza tym, o czym Megan wiedziała, w oko­licy było kilka parków rozrywki, oferujących więcej atrakcji. Megan nie przeszkadzał ten luz. Od tamtego wieczoru, gdy Katch odwiedził jej pracownię, pochło­nięta była własnymi myślami.

Od trzech dni nie odezwał się ani słowem. Z po­czątku bardzo chciała się z nim zobaczyć, porozma­wiać o tym, co jej powiedział. Było niewątpliwie za­sługą Katcha, że zaczęła myśleć o tej stronie swej na­tury, którą przez większą część życia ignorowała lub tłumiła.

Ale w miarę upływu czasu to pragnienie słabło. Osta­tecznie, czy Katch miał prawo krytykować jej sposób życia, traktować ją tak, jakby popełniła przestępstwo? W ciągu paru minut oskarżył ją, osądził i skazał. A po­tem zniknął.

Trzy dni, rozmyślała, podając kolejnemu strzelcowi pistolet. Trzy dni i ani jednego słowa. Czekała na niego, mimo że czuła do siebie z tego powodu wewnętrzną niechęć. Po trzech dniach, tęsknota przerodziła się w gniew. Przypominała sobie, że nie tylko ją skrytyko­wał i obraził, ale w dodatku wyszedł z jej dwiema ulu­bionym rzeźbami. Tysiąc dolarów, dobre sobie! Marsz­cząc brwi, wsunęła nowy magazynek do pistoletu. Ga­danina, czcza gadanina, to wszystko! Przyznać trzeba, że robił to bardzo dobrze. Gadanie o prowadzeniu re­stauracji pewnie też było kłamstwem.

Ale dlaczego? Po co? Doszła do wniosku, że męż­czyźni tacy jak on nie muszą kierować się logicznymi powodami. To wszystko przez rozbuchane ego, uznała na koniec.

- Ach, mężczyźni... - mruknęła, podając pistolet nowemu klientowi.

- Wiem, co masz na myśli, moja droga. - Pulchna blondynka wzięła karabin z rąk Megan i puściła do niej oko.

Megan mocniej zmarszczyła czoło.

- Komu oni są potrzebni? - spytała.

- Nam, kochanie. - Kobieta przyłożyła karabin do ramienia. - Na tym polega problem.

Megan westchnęła, gdy kobieta zdobyła sto dwadzie­ścia punktów.

- Niezły wynik - pogratulowała. - Może pani sobie wybrać nagrodę z drugiego rzędu.

- Poproszę hipopotama. Odrobinę przypomina mo­jego drugiego męża.

Megan ze śmiechem zdjęła hipopotama z półki.

- Bardzo proszę.

Kobieta mrugnęła porozumiewawczo, wsadziła hi­popotama pod ramię i odeszła kołyszącym się krokiem.

Megan cofnęła się, gdy znów dwóch nastolatków pró­bowało szczęścia. Uśmiechnęła się, przypominając sobie słowa tamtej kobiety. W jakiś sposób ją rozbawiły i udo­bruchały. Chociaż, pomyślała, znów podając karabin i in­kasując ćwierć dolara, ona przecież nie zna Katcha.

I ja też go nie znam, przypomniała sobie.

Automatycznie rozmieniła banknot jednodolarowy, który pojawił się na ladzie.

- Dziesięć strzałów za ćwierć dolara - zaczęła jak zwykle. - Króliki za pięć, kaczki za dziesięć... - Po­pchnęła trzy ćwierćdolarówki po ladzie i sięgnęła po karabin. Nagle rozpoznała palce, które odsunęły resztę w jej stronę.

- Postrzelam za dolara - powiedział Katch, gdy zasko­czona podniosła wzrok. Uśmiechnął się, a potem pochylił i przelotnie pocałował ją w usta. - To na szczęście - oświadczył, gdy odskoczyła.

Zanim Megan zdążyła zebrać ćwierćdolarówki, ustrzelił wszystkie niedźwiedzie.

- Hej, proszę pana, może pan powtórzyć? - Dwóch chłopców stojących w pobliżu było pod wrażeniem.

- Naładujesz? - Katch spojrzał na Megan. Megan w milczeniu podała mu karabin.

- Ładnie pachniesz - zauważył. - Co to jest?

- Olej do karabinu.

Wybuchnął śmiechem, a potem kolejno zestrzelił nieszczęsne niedźwiedzie. Dwaj chłopcy jednocześnie zagwizdali z podziwem. Wokół Katcha zebrał się tłum.

- Hej, Megan!

- Zerknęła do góry i zobaczyła bliźniaczki Bailey oparte o kontuar. Obie pary ich oczu patrzyły znacząco na Katcha. - Czy to nie jest... ?

- Tak - ucięła Megan, nie wdając się w dalsze wy­jaśnienia.

- Boski! - westchnęła Teri i uśmiechnęła się zalot­nie do Katcha, gdy ten się wyprostował.

Katch odwzajemnił uśmiech i znów sięgnął po kara­bin, który podała mu Megan.

- Masz zamiar życzyć mi szczęścia? - spytał.

Megan wytrzymała jego długie spojrzenie.

- Dlaczego nie?

- Meg, szaleję na twoim punkcie!

Podczas gdy zestrzelił czwarty zestaw niedźwiedzi, Megan starała się opanować falę nagłego uczucia, którą wywołały jego beztrosko rzucone słowa. Zebrani wokół gapie zareagowali burzliwym aplauzem. Katch odłożył strzelbę na ladę, po czym znów zwrócił się do Meg:

- Co wygrałem?

- Wszystko, co zechcesz.

Ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jej twarzy, błysnął zębami w uśmiechu. Zarumieniła się, karcąc się za to w duchu. Wolno przeszedł na bok i pokazał nagrodę.

- Wezmę Henry'ego - powiedział, a gdy zaintrygo­wana podniosła wzrok, wyjaśnił: - Słonia. - A gdy Me­gan postawiła prawie metrowej wysokości słonia w ko­lorze lawendowym na ladzie, Katch ujął jej dłonie. - I ciebie - dodał cicho.

- Możesz wybierać tylko spośród wystawionych na­gród - powiedziała sztywno.

- Uwielbiam, gdy tak mówisz - skomentował.

- Przestań! - syknęła, słysząc chichot bliźniaczek.

- Założyliśmy się, pamiętasz? - Katch uśmiechnął się znacząco. - Jest piątek wieczór.

Megan próbowała wyrwać dłonie, ale jego palce splotły się z jej palcami.

- A kto mówi, że przegrałam zakład? - spytała. Starała się mówić cicho, ponieważ obok stoiska na­dal kłębił się tłum. Katchowi najwyraźniej to nie prze­szkadzało.

- Daj spokój, Megan. Wygrałem bezdyskusyjnie. Chyba nie zamierzasz wystrychnąć mnie na dudka?

- Nigdy nikogo nie wykiwałam - szepnęła, zerkając na zaciekawiony tłum. - Ale nawet jeśli przegrałam, czego nie powiedziałam, nie mogę teraz zostawić strzelnicy. Na pewno znajdziesz kogoś, kto dotrzyma ci towarzystwa.

- Chcę ciebie.

Walczyła, by patrzeć mu prosto w oczy.

- Naprawdę nie mogę stąd wyjść. Ktoś musi obsłu­giwać...

- Megan... - Jeden z zatrudnionych na godziny pra­cowników stanął za ladą. - Pop mnie przysłał, bym cię zastąpił.

- Doskonała koordynacja czasowa - skomentowała, patrząc na niego z niechęcią. - Wielkie dzięki.

- Ależ nie ma za co, Megan.

- Przechowaj go dla mnie, dobrze? - Katch wcisnął słonia w ręce pracownika, a gdy Megan schyliła się nad ladą, chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.

Pocałunek był długi i namiętny. Gdy odsunął ją od siebie, rękami oplatała jego szyję i wpatrywała się w je­go twarz oczami pociemniałymi z pożądania.

- Tęskniłem za tym od trzech dni - wyszeptał i lek­ko potarł jej nos swoim.

- To dlaczego tego nie zrobiłeś?

Katch uniósł brwi, a potem uśmiechnął się szeroko. Megan zawstydzona swą impulsywnością zarumieniła się.

- Och, nie miałam tego na myśli - dodała szybko, próbując wyswobodzić się z jego ramion.

- Ależ tak - odparował Katch. Puścił ją, ale zaraz po przyjacielsku objął ramieniem. - To było naprawdę miłe. Nie psuj efektu. - Powiódł wzrokiem po lunapar­ku. - Może się przejdziemy?

- Nie wiem po co. My nie sprzedamy Joylandu.

- To się jeszcze okaże - powiedział, jak zawsze z nieznośną pewnością siebie. - W każdym razie ja na­dal jestem zainteresowany. Wiesz, dlaczego ludzie tu przychodzą? - Gestem ręki omiótł cały park.

- Żeby się zabawić - odpowiedziała Megan, po­dążając wzrokiem za jego ręką.

- Zapominasz o dwóch najważniejszych powodach. Aby pomarzyć i aby się sprawdzić.

Zatrzymali się i przyglądali mężczyźnie w średnim wieku, który zdjął marynarkę i próbował zadzwonić dzwonkiem. Młot opadł na dół z głośnym łoskotem, ale kula podniosła się zaledwie do połowy masztu. Mężczy­zna potarł dłonie z zamiarem ponowienia próby.

- Masz rację. - Megan odrzuciła włosy do tyłu, a potem uśmiechnęła się do Katcha. - Ty powinieneś to wiedzieć.

Odchylił głowę i posłał jej szeroki uśmiech.

- Chcesz, żebym zadzwonił?

- Siła mięśni nie robi na mnie wrażenia - rzekła stanowczo.

- Naprawdę? - Nadal ją obejmując, poprowadził ją dalej. - A co robi na tobie wrażenie?

- Poezja - powiedziała bez namysłu.

- Aha. - Katch, pocierając podbródek, zręcznie wy­minął trójkę nastolatków. - A może limeryki? Znam kilka wspaniałych limeryków.

- Nie wątpię. - Megan pokręciła głową. - Chyba zrezygnuję.

- Tchórz!

- Przejedźmy się kolejką górską, a wtedy zoba­czysz, kto tu jest tchórzem - zaproponowała.

- Chętnie. - Wziął ją za rękę i zaczął biec.

Dopiero przy budce z biletami zdołała złapać od­dech. Przypatrując się jego twarzy, doszła do wniosku, że go naprawdę lubi. Nie ma sensu udawać, że jest inaczej, pomyślała.

- O czym myślisz? - spytał, gdy zapłacił za ich prze­jażdżkę.

- O tym, że mogłabym cię polubić za jakieś trzy czy cztery lata. A może w trochę krótszym czasie - dodała z uśmiechem.

Katch ujął jej dłonie i pocałował je, a Megan prze­szył silny dreszcz.

- Schlebiasz mi - mruknął pod nosem, a jego oczy rozjaśnił wesoły błysk.

Megan próbowała wyrwać ręce, zaskoczona siłą swojej reakcji. Instynktownie czuła, że ich znajomość nie powinna wykroczyć poza pewne ramy.

- Będziesz musiała trzymać mnie za rękę. - Katch ruchem głowy pokazał kolejkę górską. - Mam lęk wy­sokości.

Wybuchnęła śmiechem. Pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia. Nie wycofała ręki.

Katchowi nie wystarczyła przejażdżka górską kolej­ką. Potem zgubili się w labiryncie, przestraszyli w za­mku duchów i pokręcili leniwie na diabelskim młynie.

Z góry mogli podziwiać kolorowe światła lunaparku oraz ocean ciągnący się z prawej strony. Wiatr rozwiewał włosy Megan. Katch zebrał je, gdy pięli się znów w górę, i przytrzymał w dłoni. Gdy ją pocałował, przyjęła to nie­zwykle naturalnie, jakby ta chwila należała tylko do nich. Hałas i ludzie tam na dole - to był inny świat. W ich świecie był tylko kręcący się młyn oraz lekki wietrzyk wiejący od oceanu. I dotyk ust. I przyjemność...

Megan oparła się o Katcha; odkryła, że jej głowa doskonale pasuje do jego ramienia. Wtulona w nie, ob­serwowała, jak kręci się świat. Na niebie pulsowały niezliczone gwiazdy. Sierp księżyca pojawiał się i zni­kał za chmurami. W powietrzu czuło się morską wilgoć i lekki chłód. Westchnęła z rozkoszą.

- Kiedy po raz ostatni to robiłaś?

- Co takiego? - Pochyliła głowę, by na niego spoj­rzeć. Mimo że byli tak blisko siebie, nie czuła niebez­pieczeństwa.

- Kiedy po raz ostatni bawiłaś się w wesołym mia­steczku? - Katch zauważył wyraz zmieszania na jej twarzy. - Kiedy tak po prostu się tu bawiłaś?

Diabelski młyn zwolnił, potem zatrzymał się. Wago­niki kołysały się lekko, gdy jedni pasażerowie wysiada­li, inni wsiadali. Nagle wróciła myślami do dzieciństwa. Kiedy to było?

- Nie wiem - powiedziała niepewnie, podnosząc się z ławki.

Idąc u boku Katcha, rozglądała się wokół siebie. Za­uważyła kilka znajomych osób, ale w większości byli to turyści, którzy wzięli urlop przed sezonem.

- Powinnaś robić to częściej - zauważył Katch, kie­rując się w stronę wschodniej bramy. - Śmiać się - ciągnął, gdy odwróciła do niego głowę - odprężyć, za­pomnieć o ograniczeniach, które na siebie nałożyłaś.

Megan zesztywniała.

- Jak na kogoś, kto ledwie mnie zna, zbyt dobrze się orientujesz, co dla mnie dobre.

- To nic trudnego. - Zatrzymał się przy budce z lo­dami i zamówił dla Megan lody w waflu. - Nie masz żadnych tajemnic, Megan.

- Dziękuję bardzo.

Katch, śmiejąc się, podał jej lody.

- Nie dąsaj się, to miał być komplement.

- Przypuszczam, że znasz wiele bywałych w świecie kobiet.

Gdy zaczęli iść, Katch znów objął ją ramieniem.

- Owszem, znam taką - powiedział. - Nazywa się Jessica. To jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie spotkałem.

- Naprawdę? - Megan w roztargnieniu lizała lody.

- To blondynka o klasycznych rysach. Jasna skóra, delikatnie rzeźbione rysy, niebieskie oczy. Cudowne niebieskie oczy.

- To interesujące - wtrąciła Megan.

- I jeszcze coś - ciągnął Katch. - Jest bardzo inteli­gentna i ma poczucie humoru.

- Wygląda na to, że ją lubisz.

- Nawet więcej. Przez wiele lat razem mieszkaliśmy. - Nagle dodał obojętnym tonem: - Teraz jest już mę­żatką i ma dwoje dzieci, ale nadal często się spotykamy.

Może uda jej się przyjechać tu na parę dni, wtedy ją poznasz.

- Och, naprawdę? - Megan była nie na żarty zła. Przystanęła. - Jeśli myślisz, że marzę o tym, by poznać twoją...

- Siostrę - dokończył Katch, chrupiąc wafel. - Po­lubiłabyś ją. Lód ci kapie, Meg!

Podeszli do bramy wyjściowej.

- To bardzo ładny lunapark - pochwalił Katch. - Mały, ale dobrze zorganizowany. - Jakby od niechcenia sięgnął do kieszeni i wyciągnął kartkę papieru. - Och, zapomniałem dać ci czek.

Megan, nie patrząc, wsunęła czek do kieszeni. Oczy miała utkwione w twarzy Katcha. Doskonale zdawała sobie sprawę, w którą stronę biegły jego myśli.

- Mój dziadek poświęcił temu miasteczku całe swoje życie - przypomniała.

- Ty również - powiedział Katch.

- Dlaczego chcesz je kupić? Żeby na nim zarobić? Katch milczał przez długą chwilę. Jakby za obopólną zgodą zaczęli schodzić w dół po piasku ku oceanowi.

- Czy to taki zdrożny powód, Megan? - odpowie­dział. - Masz coś przeciwko zarabianiu pieniędzy?

- Nie, oczywiście, że nie. To byłoby śmieszne.

- Zastanawiałem się, czy dlatego nic nie zrobiłaś ze swoimi rzeźbami.

- Robię to, co mogę i na co mam czas. Istnieją w ży­ciu pewne priorytety.

- Być może źle je ustaliłaś. - Nim zdążyła odpowie­dzieć, znów się odezwał: - Jaki wpływ na zyski z lunaparku miałoby zainstalowanie nowoczesnych karuzeli i powiększenie pasażu handlowego?

- Nie możemy sobie pozwolić...

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Wziął ją za ramiona i poważnym wzrokiem spojrzał prosto w jej oczy.

- Naturalnie zyski byłyby większe - odpowiedziała. - Ludzie przychodzą tu, by się rozerwać. Im więcej atrakcji, tym bardziej są zadowoleni i wydają więcej pieniędzy.

Katch skinął głową ze zrozumieniem.

- Czytasz w moich myślach - skwitował.

- Ale, jak wiesz, nie mamy pieniędzy na moderni­zację. - Nadal na nią patrzył, ale Megan zauważyła, że myślami błądził daleko stąd. - O czym myślisz? - spy­tała.

Zwolnił uścisk na jej ramieniu i teraz delikatnie je gładził.

- Jesteś niezwykle piękna - powiedział.

- Nie, nie o tym myślałeś. - Odsunęła się od niego.

- Ale teraz myślę. - Oczy mu zabłysły, gdy obejmo­wał ją w talii. - To właśnie pomyślałem, gdy zobaczy­łem cię po raz pierwszy.

- Jesteś zabawny! - Próbowała się wyrwać, ale zdo­łał przyciągnąć ją bliżej.

- Temu nie przeczę. Ale nie możesz mówić, że je­stem zabawny, ponieważ twierdzę, że jesteś piękna. - Niespodziewanie pocałował ją w czoło. Megan poczu­ła, jak kolana się pod nią uginają. Oparła ręce na jego klatce piersiowej, częściowo by się na nim wesprzeć, a częściowo by zaprotestować. - Jesteś artystką - ciąg­nął zniżonym głosem. - Potrafisz rozpoznać piękno.

- Przestań! - zaprotestowała bez przekonania.

- Przestać cię całować? - Wolno, z namaszczeniem, jego usta zaczęły wędrować po jej skórze. - Ale ja muszę, Meg.

Gdy jego usta czule dotknęły jej ust, a potem wycofały się, Meg wydawało się, że serce jej stanęło. Jęknęła z roz­koszy, a potem przyciągnęła go do siebie. Miała wrażenie, że coś w niej eksploduje. Oszołomiona, przerażona siłą swej reakcji, przywarła do niego. Pożądanie, nowe, nie­znane wrażenia i emocje kłębiły się w niej zbyt szybko, by mogła je analizować. Nagle ogarnięta paniką zaczęła się wyrywać. Najchętniej uciekłaby na oślep przed siebie, ale Katch nadal trzymał ją mocno w ramionach.

- Co się stało? Cała drżysz. - Uniósł jej podbródek, by spojrzała mu w oczy. - Nie chciałem cię przestra­szyć, przepraszam.

Jego delikatność ją obezwładniła. Miłość, nowo od­kryta, gwałtownie szukała ujścia. Megan nie mogła się odezwać, ponieważ głos miała nabrzmiały od łez. Zdo­łała jedynie pokręcić głową. Potem przełknęła ślinę i modliła się, by się uspokoić.

- Nie... - zająknęła się. - Muszę już wracać. Za chwilę zamykamy. - Widziała, jak za jego plecami gas­ną światła w miasteczku.

- Meg... - Ton jego głosu zatrzymał ją w miejscu. Nie było to żądanie, lecz prośba. - Zjedz ze mną kolację.

- Nie mogę...

- Może w poniedziałek?

- Nie. - Twardo obstawała przy swoim.

- Proszę.

Jej stanowczość złagodziło lekkie westchnienie.

- Nie grasz fair - wyszeptała.

- Nigdy. O siódmej?

- Ale żadnych pikników na plaży - zdecydowała się na kompromis.

- Zjemy w środku, obiecuję.

- Zgoda, ale tylko kolacja. - Odsunęła się od niego. - Teraz muszę już iść.

- Odprowadzę cię. - Katch wziął jej rękę i, nim zdołała go powstrzymać, pocałował ją. - Muszę zabrać słonia.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Megan trzymała w dłoniach głowę Katcha. W sku­pieniu modelowała jego kości policzkowe. Gdy zaczy­nała pracę nad tym popiersiem, myślała, że będzie to dobra terapia. Do pewnego stopnia miała rację. Czas mijał spokojnie, bez niepokoju, który dręczył ją przez ostatnie dwie noce. Umysł miała skoncentrowany na pracy, nie było w nim miejsca na niepokojące myśli, które męczyły ją przez cały weekend.

Wolno otwierała i zamykała dłonie, ćwicząc mięśnie, aż zaczęły ją boleć. Zerknęła na zegarek. Pracowała dłużej, niż zamierzała. Przez okna wlewało się popołu­dniowe słońce. Masując palce, krytycznym wzrokiem przyglądała się swemu dziełu.

Doszła do wniosku, że ma powody do radości. Udało jej się uchwycić charakterystyczne cechy osobowości Katcha: pewną twardość oraz inteligencję. Usta miał mocno zarysowane i zmysłowe, oczy myślące, przeni­kliwe. Była to twarz wzbudzająca zaufanie.

Mrużąc oczy, przyglądała się glinianej replice Ka­tcha. Pomyślała, że są mężczyźni, którzy robią karierę dzięki kobietom, inni zdobywają je, kochają i porzuca­ją. Wreszcie są też tacy, którzy się ustatkowują, żenią się, zakładają rodzinę. Nie miała wątpliwości, do której kategorii należał Katch.

Wstała, by umyć ręce. Zauroczenie, pomyślała. Po prostu zauroczenie. On jest inny i naprawdę ekscytują­cy... Nie byłaby kobietą, gdyby nie schlebiało jej jego zainteresowanie. Och, zbyt silnie zareagowała, to wszy­stko. Wytarła ręce. Człowiek nie zakochuje się tak szyb­ko. A jeśli nawet, to nie może być nic trwałego.

Gliniany model znów przykuł jej wzrok. Uśmiech Katcha zdawał się drwić z jej jakże rozsądnych argu­mentów. Cisnęła ręcznik na podłogę.

- To nie mogło stać się tak szybko! - rzuciła mu w twarz z wściekłością. - Nie w ten sposób. Nie mogło przytrafić się właśnie mnie. - Odsunęła się, by nie widzieć jego pewnego siebie wyrazu twarzy. - Nie pozwolę na to!

On tylko chce kupić wesołe miasteczko, przypomnia­ła sobie. Gdy w końcu przekona się, że nie może go mieć, odejdzie. Ból, jaki ją przeszył, był niespodziewa­nie silny. Tego właśnie pragnę, pomyślała stanowczo. Chcę, by wyjechał i zostawił nas w spokoju. Starała się nie pamiętać wzruszeń, jakich doświadczała, gdy była w jego ramionach.

Potrząsając głową, zerwała z włosów wstążkę. Wło­sy rozsypały jej się na ramiona. Jutro zacznę pracować w drewnie, postanowiła, zakrywając gliniany model. A dziś będzie się dobrze bawić na kolacji z atrakcyjnym mężczyzną. To takie proste.

Z udawanym spokojem Megan zdjęła roboczy far­tuch i wyszła z pracowni.

- Cześć, kochanie! - Pop podjechał furgonetką, akurat gdy Megan zeszła na dół.

Gdy wysiadł z samochodu, Megan zauważyła, że jest zmęczony. Podeszła do niego szybko i objęła go wpół ramieniem.

- Cześć. Długo cię nie było.

- Miałem kilka spraw w miasteczku - powiedział, gdy szli w stronę domu.

To wyjaśniało, dlaczego jest zmęczony, pomyślała Megan, otwierając drzwi.

- Jakieś problemy? - Poczekała, aż usiadł przy stole, a następnie podeszła do kuchenki, by zaparzyć herbatę.

- Naprawy, Megan. - Westchnął. - Naprawy. Kolej­ka górska i ośmiornica oraz kilka mniejszych urządzeń. - Oparł się o krzesło, gdy Megan odwróciła się i spoj­rzała na niego.

- Bardzo źle?

Pop westchnął. Wiedział, że najlepiej od razu powie­dzieć prawdę.

- Dziesięć tysięcy, może piętnaście.

- Dziesięć tysięcy dolarów... - Megan wzięła długi oddech. Potarła dłonią czoło. Nie było sensu dopytywać się. Gdyby miał jakieś wątpliwości, zatrzymałby tę wia­domość dla siebie. - Możemy wyłożyć pięć tysięcy - zaczęła, dokładając w myślach do oszczędności sumę, którą dostała właśnie od Katcha. - Musimy znać do­kładną kwotę, by wiedzieć, jaką pożyczkę zaciągnąć w banku.

- Banki niechętnie pożyczają duże sumy ludziom w moim wieku - mruknął Pop.

- Nie bądź niemądry - starała się go pocieszyć. - I tak pożyczą pieniądze pod zastaw parku, prawda? - Starała się nie myśleć o wysokich odsetkach od kredytu.

- Jutro spróbuję porozmawiać z kilkoma osobami - obiecał, wyciągając rękę po fajkę i tym gestem koń­cząc rozmowę o interesach. - Wychodzisz dziś na kola­cję z Katchem, prawda?

- Tak. - Megan wyjęła filiżanki i spodki.

- Sympatyczny młody człowiek. - Pop pykał fajkę.

- Lubię go. Ma klasę.

- To prawda - bąknęła, gdy czajnik zaczął gwizdać. Ostrożnie nalała wrzątek do filiżanek.

- I potrafi łowić ryby - podkreślił Pop.

- Co, oczywiście, czyni go wcieleniem wszelkich cnót.

- Nie mam mu tego za złe, to fakt. - Mówił miłym tonem, uśmiechając się do Megan szeroko. - Zauważy­łem was wczoraj na diabelskim młynie. Ładnie razem wyglądaliście.

- Pop, naprawdę... - Czując, że się rumieni, Megan podeszła do zlewu i zaczęła przestawiać naczynia.

- Wydaje się, że trochę go lubisz - powiedział. - Nie zauważyłem, żebyś się wzbraniała, gdy cię całował.

- Pop rozradowany popijał herbatę. - Nawet wydawało mi się, że bardzo ci się to spodobało.

- Pop! - jęknęła zaskoczona.

- Och, Megan wcale cię nie szpiegowałem - wyjaś­nił uspokajająco. I zakaszlał, by zamaskować chichot.

- To się działo w miejscu publicznym, wiesz o tym. Założę się, że wielu ludzi was widziało. Wyglądaliście razem naprawdę ładnie.

Megan nie wiedziała, co powiedzieć. Podeszła i usiadła przy stole.

- To był tylko pocałunek - wykrztusiła. - To jeszcze nic nie znaczy.

Pop dwukrotnie skinął głową, drobnymi łykami po­pijając herbatę.

- Zupełnie nic - powtórzyła Megan.

Pop uśmiechnął się do niej jednym ze swoich pobła­żliwych uśmiechów.

- Ale ty go lubisz, prawda? Megan spuściła wzrok.

- Czasami - powiedziała cicho. - Czasami tak. Pop przykrył jej dłoń swoją i poczekał, aż wnuczka podniesie wzrok.

- To najbardziej naturalna rzecz na świecie - powie­dział. - Trzeba zostawić sprawy własnemu biegowi.

- Ledwie go znam - odparła pospiesznie.

- Mam do niego zaufanie - wyznał szczerze Pop. Megan przyjrzała mu się uważnie.

- Dlaczego?

Pop wzruszył ramionami i znów pociągnął fajkę.

- Mam takie przeczucie, a poza tym dobrze mu z oczu patrzy. Gdy się prowadzi interesy z ludźmi, trze­ba umieć właściwie oceniać charaktery. To uczciwy człowiek. Chce postawić na swoim, to fakt, ale nie jest oszustem. To ważne.

Megan przez chwilę siedziała w milczeniu, nawet nie upiła swej stygnącej herbaty.

- On chce mieć nasze wesołe miasteczko. Pop patrzył na nią poprzez obłok dymu.

- Wiem. Powiedział mi to wprost. Nie działa pod­stępnie. - Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy patrzył w oczy Megan. - W życiu zachodzą zmiany. Musisz to zaakceptować, Meg.

- Nie rozumiem, co masz na myśli? Czy... czyżbyś myślał jednak o sprzedaży?

Pop dosłyszał w jej głosie panikę i znów poklepał ją po dłoni.

- Nie martwmy się tym teraz. Przede wszystkim trzeba nareperować sprzęt przed feriami wielkanocny­mi. Może dziś wieczorem założysz tę żółtą sukienkę, którą tak lubię, Meg? Tę z małym żakiecikiem. Gdy cię w niej widzę, od razu myślę o wiośnie.

Megan zrezygnowała z dalszej indagacji. Dziadek to był twardy orzech do zgryzienia. Gdy postanowił za­mknąć temat, nic go od tego nie odwiedzie.

- Zgoda - powiedziała. - Pójdę teraz na górę i wez­mę kąpiel.

- Megan! - Odwróciła się od drzwi i popatrzyła na niego. - Baw się dobrze. Czasami lepiej jest popłynąć z prądem - dodał sentencjonalnie.

Gdy wyszła, patrzył za nią w zamyśleniu gładząc się po brodzie.

Godzinę później Megan przyglądała się swojemu od­biciu w lustrze. Żółta sukienka, o prostym kroju pasu­jącym do jej smukłej figury, miała ciepły, morelowy odcień, który podkreślał jej karnację.

Megan długimi pociągnięciami szczotki rozczesała włosy. W uszy wpięła maleńkie złote kółka. Stanowiły jej jedyną biżuterię.

- Cześć, Megan!

Szczotka znieruchomiała w powietrzu. Oczy, które Megan widziała w lustrze, zrobiły się okrągłe ze zdumie­nia. To niemożliwe, żeby to Katch stał pod jej oknem!

- Meg!

Kręcąc z niedowierzaniem głową, podeszła do okna. Katch istotnie stał pod jej oknem i machał do niej na powitanie.

- Co tutaj robisz?

- Otwórz! - poprosił.

- Jeśli spodziewasz się, że wyskoczę przez okno, to się rozczarujesz.

- Łap!

Refleks zadziałał, nim zdążyła pomyśleć. W porę wyciągnęła rękę i złapała bukiecik narcyzów.

- Jakie piękne! - Jej oczy śmiały się do niego z góry. - Dziękuję.

- Schodzisz już?

- Tak. - Odrzuciła włosy do tyłu. - Za chwilę.

Katch prowadził szybko i z wprawą. Nie pojechał jednak do swojej restauracji, czego się spodziewała, tylko skręcił w stronę oceanu i dalej jechał na północ. Megan odprężyła się, delektując się cichym zmierzchem i płynną, swobodną jazdą.

Rozpoznała okolicę. Domy za wysokimi żywopłotami były tu większe i bardziej eleganckie niż te na obrzeżach miasta. Katch zatrzymał się przed jednym z nich i zapar­kował pod kwitnącym na czerwono krzewem.

W porównaniu z sąsiednimi domami ten był mniejszy, jednopiętrowy, zbudowany z omszałych desek, ale Megan od razu przypadł do gustu.

- Co tu się mieści? - spytała.

- Tutaj mieszkam. - Katch otworzył furtkę i przepu­ścił Megan przed sobą.

- Mieszkasz tutaj?

Słysząc zaskoczenie w jej głosie, uśmiechnął się lekko.

- Muszę gdzieś mieszkać, Megan.

Szła kamienną ścieżką prowadzącą do domu.

- Nie sądziłam, że kupisz tu dom - powiedziała. To by świadczyło, że zapuszczasz korzenie.

- Przenoszę je z łatwością - oświadczył. Spojrzała na dom i rozległy ogród.

- Znalazłeś doskonałe miejsce.

Katch wziął ją za rękę i oplótł jej palce swoimi.

- Wejdź do środka - zaprosił.

- Kiedy go kupiłeś? - dopytywała się, wchodząc po schodkach.

- Kilka miesięcy temu, gdy tu przyjechałem. Przepro­wadziłem się w zeszłym tygodniu i jeszcze nie miałem zbyt wiele czasu na poszukanie odpowiednich mebli. - Włożył klucz do zamka - Znalazłem kilka rzeczy, a resztę wkrótce sprowadzę z mojego mieszkania w Nowym Jorku.

Umeblowanie rzeczywiście było skąpe, ale stylowe. W salonie stała niska, kremowa sofa, na której leżały barwne poduszki, oraz duży wiklinowy fotel, obok zaś stała ceramiczna donica z okazałym, wijącym się blu­szczem. W etażerkach wykonanych z mosiądzu i szkła znajdowała się kolekcja muszli, a na dębowej podłodze leżał sizalowy dywan.

Pokój był przestronny, na prawo znajdowały się schody wiodące na piętro, na lewo zaś kamienny komi­nek. Megan szybko omiotła wzrokiem pokój w poszu­kiwaniu swoich rzeźb. Ale ich nie znalazła. Zastanawia­ła się, co z nimi zrobił.

- Jest tu bardzo pięknie, Katch - pochwaliła. - Podeszła do okna. Trawnik schodził w dół, a na jego końcu stał wysoki żywopłot, zapewniając ogrodowi in­tymność. - Czy z góry widać ocean? - spytała.

Nie odpowiedział. Odwróciła się do niego i uśmiech jej zamarł na widok intensywności jego spojrzenia. Serce zabiło jej szybciej. Bała się, ale mimo lęku od­rzuciła głowę do tyłu i patrzyła mu w oczy. Katch ujął jej twarz w dłonie, odgarnął włosy z jej twarzy i przy­ciągnął ją do siebie. Pochylił głowę, ale zanim ją poca­łował, wstrzymał się na chwilę, by zobaczyć w jej oczach pożądanie. Pocałunek był od razu gorący i na­miętny.

Była głupia, jakże naiwna, myśląc, że uda jej się w nim nie zakochać!

Gdy Katch odsunął ją od siebie, Megan przytuliła policzek do jego piersi, pozwalając mocno objąć się w talii. Z wahaniem, nie dłuższym jednak niż ułamek sekundy, przyciągnął ją znów do siebie. Gdy poczuła jego usta na swoich, westchnęła z rozkoszy. Słyszała szybkie, równomierne bicie jego serca.

- Mówiłaś coś?

- Kiedy?

- Przedtem. - Pomasował palcami jej kark. Megan zadrżała z przyjemności, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć, co było przedtem, nim znalazła się w ramionach Katcha...

- Chyba spytałam cię, czy z góry widać ocean - po­wiedziała.

- Tak. - Objął rękami jej twarz i całował ją znów długo i namiętnie. - Widać.

- Pokażesz mi?

Zacisnął mocniej palce na jej skórze, aż przymknęła oczy, czekając na następny pocałunek. Ale tym razem uwolnił ją z objęć.

- Po kolacji - obiecał.

- Będziemy jeść tutaj? Uśmiechnął się tajemniczo.

- Nie lubię restauracji - powiedział i poprowadził ją do kuchni.

- To dziwne, jak na właściciela jednej z nich.

- Powiedzmy, że w pewnych okolicznościach wolę bardziej kameralny nastrój.

- Rozumiem. - Popchnął drzwi i Megan zobaczyła nowoczesną kuchnię z drewna i nierdzewnej stali. - A kto dziś gotuje?

- My - rzekł swobodnie. - Co powiesz na steki?

Zjedli wspaniały posiłek przy stole z blatem z przy­dymionego szkła, popijając smakowite mięso wybor­nym czerwonym winem. Na bufecie w tle migotały pło­mienie tuzina świec oprawionych w małe mosiężne świeczniki. Megan poddała się intymnemu nastrojowi, czując w głowie szum wina. Mężczyzna, który siedział naprzeciwko niej, miał ją w garści. Gdy podniosła się, by posprzątać ze stołu, chwycił ją za rękę.

- Nie teraz. Chodźmy. Dzisiaj widać księżyc. Bez wahania poszła za nim.

Weszli po szerokich, drewnianych schodach, które na podeście rozchodziły się w dwie strony. Katch popro­wadził Megan przez sypialnię zdominowaną przez ogromne łóżko z mosiężnym wezgłowiem. Wysokie, szklane drzwi wiodły na korytarz, skąd po schodach w górę wchodziło się na taras widokowy na dachu.

Megan usłyszała szum fal uderzających o brzeg, je­szcze zanim podeszła do barierki. Poniżej żywopłotu przewalały się niespokojne fale. Białe grzywy lśniły w ciemnościach. Księżyc świecił słabo, ale pomagały mu niezliczone gwiazdy.

Z głębokim westchnieniem szczęścia oparła się o ba­rierkę.

- Jak tu pięknie. Uwielbiam patrzeć na ocean. - Usłyszała trzask zapalniczki, a potem zapach tytoniu zmieszał się przyjemnie z zapachem morza.

- Myślałaś kiedyś o podróżach?

- Oczywiście, czasami. - Megan wzruszyła ramio­nami. - Ale teraz to nie jest możliwe.

Katch zaciągnął się cienkim cygarem.

- Dokąd chciałabyś pojechać?

- Dokąd bym pojechała? - powtórzyła.

- Tak, dokąd byś pojechała, gdybyś mogła? - Dym z cygara szybował do góry i rozpływał się w powietrzu.

- Pofolguj wyobraźni, Megan. Przecież lubić marzyć, prawda?

Przymknęła oczy, pozwalając, by fantazja pokiero­wała jej myślami.

- Do Nowego Orleanu - powiedziała półgłosem. - Zawsze chciałam zobaczyć Nowy Orlean. I Paryż. Gdy byłam młodsza, marzyłam o studiach w Paryżu, śladami wielkich artystów. - Otworzyła oczy. - Przy­puszczam, że ty tam już byłeś? W Nowym Orleanie i Paryżu?

- Tak, byłem.

- I jak tam jest?

Zanim odpowiedział, pogładził jej podbródek.

- Latem Nowy Orlean pachnie rybami i potem. Przez całą dobę rozbrzmiewa muzyka grana w nocnych klubach i przez ulicznych grajków. Podobnie jak Nowy Jork, miasto nieustannie tętni życiem.

- A Paryż? - dopytywała się, chcąc zobaczyć swoje marzenie jego oczami. - Opowiedz mi o Paryżu.

- Jest staroświecki i dostojny, jak dama w pode­szłym wieku. Nie jest zbyt czysty, ale to nie ma znacze­nia. Najpiękniej wygląda wiosną; nic tak nie pachnie jak Paryż wiosną. Chciałbym cię tam zabrać. - Nie­spodziewanie ujął pukiel jej włosów. Oczy wpatrzone w nią przybrały intensywny wyraz. - Chciałbym zoba­czyć, jak ulegasz emocjom, które tutaj tak skutecznie kontrolujesz. W Paryżu nie da się trzymać uczuć na wodzy.

- Wcale tego nie robię! - zaprzeczyła natychmiast z ożywieniem.

Wyrzucił cygaro przez barierkę, a potem wolno objął ją wpół i przyciągnął do siebie.

- Naprawdę? - Ściągając żakiet z jej ramion, dodał z lekkim zniecierpliwieniem: - Masz w sobie życiową pasję, którą stale tłumisz. Znajdujesz dla niej ujście w pracy, ale nawet swoje rzeźby trzymasz zamknięte w pracowni. Gdy cię całuję, czuję, jak walczysz z na­miętnością, by nie wydostała się na zewnątrz.

Uwolnił ją od żakietu i powiesił go na barierce tara­su. Wolno, zmysłowo przesuwał palcami po jej nagiej skórze, czując, jak powoli rozbudza jej zmysły.

- Pewnego dnia ona wybuchnie - dokończył. - Za­mierzam to zobaczyć.

Zsunął ramiączka, potem sukienkę z jej ramion i za­czął całować jej szyję. Megan nie protestowała, gdy poczuła jego dłoń na swojej piersi. A gdy jego usta znalazły się na jej ustach, odpowiedziała mu z równą namiętnością.

Katch mamrotał z zadowoleniem, czując, jak jej pier­si twardnieją z pożądania. Megan pozwalała mu na wszystko, ponieważ wezbraną falą ogarniało ją podnie­cenie. Nie miała wiedzy, która służyłaby jej za przewod­nika, nie miała żadnego doświadczenia. Rządziło nią pożądanie i instynkt.

Przesuwała palcami po jego karku, uciskając ciepłą skórę i rozkoszując się jego reakcją na swój dotyk. Tej swojej siły jeszcze nie znała. Wsunęła ręce pod sweter Katcha. Wolno, z namysłem odnajdywała zakamarki je­go ciała. Czuła pod palcami, jak tężeją mu mięśnie.

Całował ją coraz głębiej, coraz bardziej gorączkowo, jego namiętność ją pochłaniała, mieszała się z jej na­miętnością. Ból przyszedł nagle, znikąd. Rozprzestrze­nił się po jej ciele z nienasyconą gwałtownością. Pożą­danie było tak ostre, że nie mogła mu się oprzeć. Poddała się z nieznośnym wyczekiwaniem, przywierając do Katcha całym ciałem.

- Katch... - Miała zduszony głos. - Chcę zostać u ciebie na noc...

Na moment gwałtownie ją do siebie przycisnął i trzy­mał w objęciach mocno, niemal nie pozwalając jej na oddech.

Potem poczuła, że zwalania uścisk. Wziął ją za ra­miona i popatrzył na nią z góry przenikliwymi ocza­mi. Rwał jej się oddech, dreszcze przeszywały ciało. Wolno, prawie jej nie dotykając, założył jej z powrotem sukienkę.

- Odwiozę cię do domu.

Szok z powodu odrzucenia był bolesny jak cios. Z drżeniem otworzyła usta, ale zaraz jej zamknęła. Szybko, walcząc z napływającymi do oczu łzami, nie­zdarnymi ruchami zakładała żakiet.

- Meg! - Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia, ale ona cofnęła się gwałtownie.

- Nie, nie dotykaj mnie... - Głos miała nabrzmiały łzami. Przełknęła ślinę. - Nie musisz głaskać mnie po głowie. Chyba się źle zrozumieliśmy.

- Nieprawda - odrzekł. - I nie płacz, do diabła!

- Nie zamierzam płakać - powiedziała. - Chcę już wrócić do domu. W jej oczach czaił się ból, do którego nie chciała się przyznać.

- Porozmawiajmy spokojnie. - Wziął ją za rękę, ale mu się wyrwała.

- Nie będziemy rozmawiać. - Wyprostowała ramio­na i popatrzyła mu prosto w oczy. - Zjedliśmy kolację, potem sprawy zaszły trochę za daleko. To proste. I już minęło.

- To nie jest proste i wcale nie minęło, Meg - za­oponował. Popatrzył jej głęboko w oczy. - Ale na razie to zostawmy.

Megan odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W świetle dnia lunaparki tracą wiele ze swego uroku. Bród, rdza i odrapana farba wychodzą na wierzch. To, co w sztucznym świetle lśni i mieni się kolorami, w na­turalnym wygląda bardzo pospolicie. Tylko bardzo mło­dzi ludzie, a przynajmniej młodzi duchem, mogą wie­rzyć w magię, gdy zderzają się z rzeczywistością.

Pop należał do tych wiecznie młodych. Megan ko­chała go za to. Ze wzruszeniem obserwowała, jak nad­zoruje naprawy w zamku duchów. Weszła do środka, odganiając własne upiory. Minęło dziesięć dni od czasu spotkania z Katchem. Odsunęła myśl o nim, skupiając uwagę na rzeczywistości. Myślała o dziadku i ich we­sołym miasteczku. Była wystarczająco dorosła, by od­różniać realne życie od fantazji.

- Jak leci? - zawołała za plecami Popa.

Pop odwrócił się i uśmiechnął od ucha do ucha.

- Doskonale, Megan. - Jego słowom towarzyszyły odgłosy prac remontowych. - Lepiej niż myślałem. Ru­szymy jeszcze przed wielkanocną gorączką. - Objął ją ramieniem i uścisnął. - Wszystkie mniejsze urządzenia są w porządku. A co u ciebie?

Nie wzbraniała się, gdy wyprowadził ją na zewnątrz. Hałas był taki, że trudno było rozmawiać.

- U mnie? - powtórzyła. W ostrym świetle słonecz­nym zamrugała oczami. Wiosenny dzień był równie gorący jak w środku lata.

- Masz takie smutny wyraz oczu. Już od tygodnia.

- Pop poklepał ją po ramieniu, jakby mimo gorącego dnia chciał ją rozgrzać. - Wiesz, że przede mną nic nie ukryjesz. Znam cię zbyt dobrze.

Milczała przez chwilę, szukając odpowiednich słów.

- Niczego nie próbuję ukryć, Pop. - Wzruszyła ra­mionami, potem odwróciła się i obserwowała ludzi pra­cujących przy górskiej kolejce. - Po prostu sprawa nie jest aż tak ważna, by się nad nią rozwodzić. To wszy­stko. Kiedy kolejka ruszy?

- To musi być ważna sprawa, ponieważ jesteś nie­szczęśliwa - odpowiedział, ignorując próbę zmiany te­matu. - Czyżbyś już była za dorosła, by rozmawiać ze mną o swoich problemach?

Rzuciła mu przepraszające spojrzenie.

- Ależ nie, Pop! Zawsze będę ci się zwierzać.

- A więc słucham - rzekł po prostu.

- Popełniłam błąd. To wszystko.

- Megan. - Pop położył ręce na jej ramionach. Ich oczy, ponieważ byli tego samego wzrostu, znajdowały się na tym samym poziomie. - Zapytam cię wprost. Jesteś w nim zakochana?

- Nie - zaprzeczyła pospiesznie.

- Jak widzę, nie musiałem wymieniać jego imienia.

- Pop uniósł brew.

Jakże sprytny potrafił być jej dziadek! Nie powinna o tym zapominać.

- Myślałam, że je wymieniłeś - powiedziała ostroż­nie. - Ale się pomyliłam.

- A więc dlaczego jesteś taka nieszczęśliwa? - kon­tynuował przesłuchanie.

- Proszę... - Chciała się cofnąć, ale duże ręce Popa znów ją powstrzymały.

- Zawsze mówiłaś mi prawdę, Meg. Westchnęła, wiedząc, że wszelkie uniki i półprawdy na nic się nie zdadzą, jeśli dziadek postanowił się czegoś dowiedzieć.

- W porządku. Tak, jestem w nim zakochana, ale to już nie ma znaczenia.

- Niezbyt to inteligentne stwierdzenie, jak na tak mądrą dziewczynę - rzekł z pewną dezaprobatą w gło­sie. - Może wyjaśnisz, dlaczego to nie ma znaczenia?

- Nie ma znaczenia - powtórzyła, wzruszając ra­mionami - ponieważ jest to nieodwzajemnione uczucie.

- A kto to powiedział? - dopytywał się Pop. W jego głosie słychać było lekkie oburzenie.

- Pop... - Wyraz jej twarzy złagodniał. - To, że ty mnie kochasz, nie oznacza, że wszyscy inni też muszą.

- Dlaczego jesteś taka pewna, że on cię nie kocha? r upierał się dziadek. - Pytałaś go o to?

- Nie! - Megan ze zdumienia niemal się roześmiała.

- Dlaczego nie? Wszystko byłoby wtedy prostsze. Megan wzięła głęboki oddech. Miała nadzieję, że jednak go przekona.

- David Katcherton nie należy do mężczyzn, którzy się zakochują. W każdym razie nie na poważnie. A jeśli nawet, to z pewnością nie w kimś takim jak ja. - Podkreśliła słowa energicznym machnięciem ręki. - On był w Paryżu, mieszka w Nowym Jorku... Ma siostrę o imieniu Jessica...

- To rzeczywiście wszystko wyjaśnia - zgodził się Pop ironicznie.

- Ja nigdy nigdzie nie byłam. - Megan westchnęła, przeciągając dłonią po włosach. - Latem widuję tu ty­siące ludzi, naprawdę tysiące, ale to tylko turyści. Naj­dalej byłam w Charlestonie.

Pop pocieszająco pogłaskał ją po głowie.

- Zawsze trzymałem cię zbyt blisko siebie - wy­mamrotał. - Mówiłem sobie, że jeszcze będziesz mieć wiele okazji.

- Och, nie, Pop, nie to miałam na myśli! - Objęła go i zatopiła twarz w jego ramieniu. - Nie chciałam, by to tak zabrzmiało. Kocham cię! I kocham to miejsce. Nicze­go nie chcę zmieniać. To było okropne z mojej strony.

Pop roześmiał się i poklepał ją po plecach. Delikatny zapach jej perfum przypomniał mu, że Megan nie jest już małą dziewczynką. Jak szybko minęły te lata!

- Nigdy w życiu nie zrobiłaś niczego okropnego. Obydwoje wiemy, że chciałabyś zobaczyć kawałek świata, a ja wiem, że tkwisz tu ze mną, by się mną opiekować. - Ależ tak - powiedział szybko, przewidu­jąc jej protesty. - To ja byłem samolubny, że ci na to pozwoliłem.

- Nigdy nie byłeś egoistą - odrzekła i odsunęła się od niego. - Chciałam tylko powiedzieć, że ja i Katch mamy ze sobą tak niewiele wspólnego. On patrzy na świat inaczej niż ja. Przy nim tracę grunt pod nogami.

- Przypominam sobie, że jesteś niezłą pływaczką. - Pop pokręcił głową, widząc wyraz jej twarzy i wes­tchnął. - W porządku. Zostawmy to. Jesteś również uparta.

- Stanowcza - poprawiła go z uśmiechem. - To ład­niejsze określenie.

- Jedynie bardziej elegancki sposób stwierdzenia, że ktoś jest uparty jak osioł - rzekł szczerze, ale nie mógł ukryć uśmiechu w oczach. - Dlaczego nie popracujesz nad swoimi rzeźbami, zamiast kręcić się tutaj w środku dnia?

- Praca nie szła mi zbyt dobrze - wyznała, myśląc o niedokończonej twarzy Katcha, która ją prześladowa­ła. - A zresztą lubię tu przychodzić. - Wzięła go pod ramię i zaczęli iść razem.

- W przyszłym tygodniu już wszystko będzie goto­we - powiedział Pop, rozglądając się dookoła z zado­woleniem. - Przy odrobinie szczęścia, jak będzie dobry sezon, spłacimy znaczną część z tych dziesięciu tysięcy.

- Może bank pójdzie nam na rękę i dogodnie rozło­ży spłaty - zasugerowała Megan, wsłuchując się w stu­kot młotków, gdy zbliżali się do kolejki górskiej.

- Nie pożyczyłem pieniędzy od banku... - Pop ur­wał w pół zdania. Potem chrząknął i pochylił się, by zawiązać but.

- Nie pożyczyłeś pieniędzy od banku? - Megan zmarszczyła brwi i ze zdziwioną miną wpatrywała się w posiwiałą głowę dziadka. - Skąd więc, na Boga, je wziąłeś?

Pop w odpowiedzi mruknął coś niezrozumiale.

- Nie znam nikogo z takimi pieniędzmi - podjęła z zastanowieniem i nagle zamilkła. - Nie! Nie zrobiłeś tego, prawda? Chyba nie wziąłeś od niego pieniędzy?

- Och, Megan miałaś o tym nie wiedzieć! - W jego głosie pobrzmiewała niepewność, a w oczach pojawił się niepokój. - On bardzo prosił, by ci o tym nie mó­wić... Jak mogłem...

- Dlaczego? - spytała. - Dlaczego to zrobiłeś, Pop?

- Och, to był zwykły przypadek, Megan. - Pop wy­ciągnął rękę i w stary, wypróbowany sposób poklepał ją pocieszająco po dłoniach. - Akurat tu był. Gdy wspo­mniałem o naprawach i konieczności zaciągnięcia kre­dytu, od razu zaproponował mi pożyczkę. Wydało mi się to doskonałym rozwiązaniem. - Bawił się sznurów­kami. - Banki tracą mnóstwo czasu na papierkową ro­botę, a on bierze zdecydowanie mniejsze odsetki. My­ślałem, że się z tego powodu ucieszysz...

- Czy spisaliście umowę? - spytała ze śmiertelnym spokojem.

- Oczywiście. Katch, co prawda, nie nalegał, ale ponieważ wiem, jaka jesteś pedantyczna, jeśli chodzi o finanse, spisałem prawną umowę.

- A co dałeś w zastaw? - spytała półgłosem.

- Oczywiście, wesołe miasteczko.

- Oczywiście! - powtórzyła, a słowo to pulsowało furią. - Założę się, że zrobił to z wielkim zapałem.

- Meg, nie martw się. Wszystko dobrze się układa, Naprawy idą sprawnie i otworzymy zgodnie z planem. A prócz tego - dodał z westchnieniem - wcale nie mia­łaś się o tym dowiedzieć. Katch tak chciał.

- Och, tego jestem pewna - skomentowała z gory­czą. - Absolutnie pewna. - Odwróciła się i uciekła.

Pop obserwował, jak znika mu z pola widzenia. Po­tem wstał. Co za temperament ma ta dziewczyna! Z sze­rokim uśmiechem otrzepał dłonie. Był zadowolony ze swoich działań. Naprawdę zadowolony.

Megan zatrzymała motor przed domem Katcha i zga­siła silnik. Zdjęła kask i przyczepiła go do siedzenia.

Z mocnym postanowieniem, że nie ujdzie mu to na sucho, przeszła przez trawnik do frontowych drzwi. Zastukała, potem załomotała w drzwi, ale nikt nie otwierał.

Ze złością wsadziła ręce do kieszeni. Jej motocykl stał zaparkowany za jego czarnym porsche. Porzucając zasady dobrego wychowania, usiłowała przekręcić gał­kę. Gdy ustąpiła, Megan bez wahania otworzyła drzwi i weszła do środka.

W domu panowała cisza. Instynktownie czuła, że nikogo nie ma. Weszła do salonu, mimo wszystko roz­glądając się za gospodarzem.

Złoty, cienki jak opłatek zegarek leżał na jednej ze szklanych półek etażerki. Na stoliku do kawy zobaczyła aparat fotograficzny, otwarty i bez filmu. Spod kanapy wystawała para używanych adidasów. Obok leżała otwarta książka Johna Cheevera.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Wdarła się do cudzego domu! Czuła zażenowanie, a zarazem podniecenie. Niedopałek cygara leżał w popielniczce...

Po krótkiej walce z sumieniem weszła do kuchni.

Powtarzała sobie w duchu, że wcale nie myszkuje, a je­dynie upewnia się, czy Katcha nie ma w domu. W koń­cu jego samochód stał przed domem, a drzwi były otwarte.

W zlewie stała filiżanka, na kuchence dzbanek z zi­mną kawą. Rozlał trochę kawy na blat i jej nie wytarł. Megan powstrzymała się przed instynktownym sięgnię­ciem po gąbkę. Gdy już się odwracała, by wyjść, jed­nostajny, mechaniczny dźwięk przykuł jej uwagę. Pode­szła do okna i wtedy go zobaczyła.

Nadchodził z południowego krańca ogrodu, pchając przed sobą elektryczną kosiarkę. Był nagi do pasa, dżin­sy opadały mu nisko na biodra. Opalone na złoto ciało lśniło z powodu fizycznego wysiłku. Patrzyła z podzi­wem na grę mięśni na jego klatce piersiowej.

Raptownie odskoczyła od okna, wypadła przez ku­chenne drzwi i pobiegła przez trawnik.

Nagły ruch i błysk czerwieni przykuł uwagę Katcha. Podniósł głowę i zobaczył zmierzającą ku niemu Me­gan, ubraną w czerwoną, dopasowaną koszulę i białe dżinsy. Mrużąc oczy w słońcu, wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Następnie pochylił się i wyłączył kosiarkę.

- Witaj, Meg - powiedział swobodnie, ale w jego oczach zabłysł niepokój.

- Jesteś bezczelny, Katcherton! - rzuciła. - Ale mi­mo wszystko nie sądziłam, że wykorzystasz łatwowier­ność starego człowieka!

Katch uniósł brew i oparł się o kosiarkę.

- Jeszcze raz - poprosił. - Powiedz to trochę jaśniej.

- Należysz do ludzi, którzy lubią mieszać się w cudze interesy - ciągnęła. - Po prostu musiałeś przyjść do naszego lunaparku i wysunąć swoją wspaniałomyślną propozycję, posługując się starannie przygotowaną ba­jeczkę dla naiwnych!

- Och, wreszcie snop światła. - Wyprostował plecy.

- Podejrzewałem, że nie będziesz zachwycona, iż pie­niądze pochodzą ode mnie. I, jak widać, miałem rację.

- Wiedziałeś, że nigdy bym na to nie pozwoliła!

- Nie zastanawiałem się nad tym. - Znów oparł się o kosiarkę, ale nie wyglądał na odprężonego. - Nie rzą­dzisz życiem Popa, Meg, a już na pewno nie rządzisz mną. Mam rację?

Rozpaczliwie starała się, by głos jej brzmiał spokoj­nie i zimno.

- Bardzo interesuję się lunaparkiem i wszystkim, co go dotyczy.

- Doskonale, a więc powinnaś być zadowolona, że szybko otrzymałaś pieniądze na remont, w dodatku pła­cąc bardzo niskie odsetki. - Ton jego głosu był oschły, niemal urzędowy.

- Dlaczego? - spytała. - Dlaczego pożyczyłeś nam pieniądze?

- Nie muszę ci niczego wyjaśniać - rzekł Katch po dłuższym milczeniu.

- A więc ja zrobię to za ciebie - odparowała, gotując się ze złości. - Dostrzegłeś okazję i ją wykorzystałeś. Przypuszczam, że tak postępują ludzie w twoim świe­cie. Biorą, co chcą, nie myśląc o innych.

- Może się mylę - powiedział bezosobowym głosem - ale miałem wrażenie, że ja coś dałem.

- Pożyczyłeś - poprawiła go. - Pod zastaw...

- Jeśli w tym leży problem, porozmawiaj ze swoim dziadkiem. - Pochylił się i sięgnął po sznur, by urucho­mić kosiarkę.

- Nie miałeś prawa go wykorzystywać! On ufa każ­demu.

Katch gwałtownie upuścił sznur.

- Szkoda, że nie jest to u was cecha dziedziczna.

- Nie mam powodu ci ufać.

- Wygląda na to, że nie ufasz mi od pierwszej chwili. - Zmrużył oczy, jakby się nad czymś zastanawiał. - Czy chodzi tu tylko o mnie, czy żywisz urazę do wszystkich mężczyzn?

Nie zamierzała odpowiadać na tę prowokację.

- Chcesz mieć nasze miasteczko - powtórzyła.

- Tak, i postawiłem tę sprawę jasno od samego po­czątku. - Katch odstawił na bok kosiarkę. Nie było teraz pomiędzy nimi przeszkody. - Nadal też mam zamiar zdobyć ciebie. - Cofnęła się o krok, ale Katch był szyb­szy. Lekko chwycił ją za ramię. - Może popełniłem błąd, pozwalając ci tamtej nocy odejść.

- Wcale mnie nie pragnąłeś. To tylko gra.

- Nie pragnąłem cię? - Zrobiła kolejną próbę, by się odsunąć, ale jej się nie udało. - Tak, to prawda, nie chciałem cię. - Przyciągnął ją do siebie i wycisnął na jej ustach namiętny, nieco brutalny pocałunek. W gło­wie jej się zakręciło. - I teraz też cię nie chcę. - Nim zdążyła odpowiedzieć, znów zaatakował jej usta. - Tak samo nie chciałem cię od kilku dni. - Pociągnął ją na ziemię.

- Nie! - powiedziała wystraszona. - Nie... - Ale je­go usta ją uciszyły.

Nie było teraz w jego zachowaniu tej łagodnej, znie­walającej siły przekonywania, którą demonstrował do tej pory, ani też śladu arogancji. Powodowało nim pry­mitywne pragnienie, na które odpowiadała tym samym. Jego usta zostawiły na chwilę jej usta i powędrowały na szyję, a potem niżej. Megan czuła, jak traci oddech, jak niemal dusi się z gorąca. Powietrze zatrzymało się w jej płucach, wydostając się z nich krótkimi, urywanymi spazmami. Tak długo przesuwał kciukiem po jej piersi, aż znalazła się poza strachem. Potem wrócił gorącymi ustami do jej ust. Mamrotała coś bez sensu, jęcza­ła, przywierając do niego ciałem, którym wstrząsały dreszcze.

Katch uniósł głowę, ciepłym, urywanym oddechem omiatając jej twarz. Megan zamrugała powiekami, otwierając oczy, zamglone namiętnością, ciężkie z po­żądania. Gdyby była w stanie cokolwiek powiedzieć, powiedziałaby, że go kocha. Nie czuła w tej chwili ani upokorzenia, ani wstydu, tylko rosnącą namiętność i miłość, które były tak silne, że aż bolesne.

- To nie jest odpowiednie miejsce. - Głos miał chrap­liwy, gdy przewracał się na plecy. Przez chwilę leżeli obok siebie, nawet się nie dotykając. - I nie jest to odpowiedni sposób.

Umysł miała zamglony, krew szumiała jej w żyłach.

- Katch - powiedziała z wysiłkiem i z trudem usiadła.

Wolno przesunął wzrokiem po jej ciele, aż zatrzymał się na jej twarzy. Chciała go dotknąć, ale się bała. Na chwilę ich oczy się spotkały.

- Czy... sprawiłem ci ból? - zapytał. Pokręciła głową. Owszem, bolało ją ciało, ale z po­wodu niezaspokojonych pragnień.

- A więc wracaj do domu. - Wstał i raz jeszcze spoj­rzał na nią przelotnie. - Ja już idę. - Odwrócił się i zo­stawił ją pośrodku ogrodu.

Po chwili usłyszała trzask zamykanych kuchennych drzwi.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Przez najbliższe dwa tygodnie Megan z trudem ra­dziła sobie z napływem turystów. Zawsze przyjeżdżali tłumnie na każdą Wielkanoc. To był przedsmak tego, co działo się w lecie. Przybywali, by smażyć się na plaży, a potem imponować wiosenną opalenizną tym, którzy pozostali w domach. Przyjeżdżali, by zażywać mor­skich kąpieli i surfować na falach. Przyjeżdżali wresz­cie, by się zabawić. Jakie lepsze miejsce mogli znaleźć niż plażę z białym piaskiem i ocean ze spokojnymi prą­dami? Przyjeżdżali, by się pośmiać i szukali rozrywki na wodnych zjeżdżalniach, w hałaśliwych centrach handlowych lub zatłoczonych lunaparkach.

Megan po raz pierwszy w życiu miała ich dosyć. Tra­ktowała ich jak intruzów. Pragnęła ciszy, tęskniła za spo­kojem, który panował tu przed sezonem. Chciała być sa­ma, chciała pracować, by ukoić ból. Tylko sztuka mogła ją pocieszyć. Nie potrafiła rozmawiać z dziadkiem o swo­ich uczuciach. Zbyt wiele spraw musiała jeszcze sobie ułożyć w myślach. Pop przez delikatność o nic nie pytał.

Godziny w lunaparku mijały jedna po drugiej. Prze­wijały się przed jej oczami obce ludzkie twarze. Megan czuła do nich niechęć. Denerwowało ją, że inni się bawili, gdy jej życie stanęło w miejscu. Pociechę znajdowała tylko w swojej pracowni. Światło paliło się tam długo po północy. Tutaj nie zauważała upływu czasu. Kipiała wprost energią, nerwową, gorączkową energią, która pozwalała jej żyć.

Było już dobrze po południu. Megan sprawdzała bi­lety przy wejściu na karuzelę dla dzieci. A potem, gdy wozy strażackie, ambulanse, samochody wyścigowe i policyjne zostały załadowane, naciskała dźwignię, wprawiając maszynerię w ruch. Dzieci chwytały się kie­rownicy, piszczały i śmiały się głośno.

Chłopiec siedzący za kierownicą wozu strażackiego miał szeroko otwarte oczy. Malował się w nich taki zachwyt, że Megan mimo zmęczenia uśmiechnęła się do siebie.

- Przepraszam. - Megan podniosła głowę, by odpo­wiedzieć na pytanie jakiejś matki. Kobieta była eleganc­ką blondynką o gładko zaczesanych do tyłu włosach. - Pani ma na imię Megan? - spytała. - Megan Miller?

- W czym mogę pani pomóc?

- Jestem Jessica Delaney.

- Siostra Katcha - powiedział Megan szybciej, niż zdążyła pomyśleć.

- Tak. - Jessica uśmiechnęła się. - Katch wspomi­nał, że jest pani bardzo inteligenta i spostrzegawcza. Oczywiście, jest pomiędzy nami pewne rodzinne podo­bieństwo, ale niewielu ludzi je zauważa, chyba że stoi­my obok siebie.

Megan patrzyła na ludzkie twarze okiem artystki. Zwracała uwagę na strukturę kości. Poza tym Jessica miała niebieskie oczy i delikatniej zarysowane brwi, ale takie same jak Katch gęste rzęsy i ciężkie powieki.

- Cieszę się, że panią poznałam - powiedziała Me­gan, szukając w myślach dalszych słów. - Przyjechała pani odwiedzić Katcha? - Jessica nie wyglądała na stałą bywalczynię lunaparków.

- Na dzień lub dwa - odpowiedziała. Gestem wska­zała karuzelę, na której kręciły się dzieci. - Jestem tu z rodziną. To Rob, mój mąż.

Megan uśmiechnęła się do wysokiego mężczyzny z cie­mnymi, prostymi włosami i przystojną, kościstą twarzą.

- A to moje dziewczynki - ciągnęła Jessica. - Erin i Laura. - Skinęła głową w stronę dwóch kilkuletnich dziewczynek o brązowych włosach, które razem szybo­wały w samolocie. - Katch nie wiedział, gdzie mogę panią dziś znaleźć, ale opisał panią bardzo dokładnie - dodała.

- On tu jest? - Megan postarała się, by głos jej za­brzmiał obojętnie, ale wzrokiem zaczęła przeszukiwać tłum.

- Nie, miał spotkanie w interesach. Zadźwięczał dzwonek, sygnalizując, że przejażdżka skończona.

- Przepraszam na chwilę - bąknęła Megan. Zado­wolona z tej przerwy, doglądała wysiadania i Wsiadania malców na następną karuzelę. Miała czas na uspokoje­nie. Dwie ostatnie dziewczynki to były siostrzenice Ka­tcha. Erin uśmiechnęła się do niej oczami, które były identyczne jak oczy jej wuja.

- Ja prowadzę - rzekła Erin stanowczo, gdy jej sio­stra siadała obok niej.

- Nieprawda! - Laura z energią chwyciła swoją kie­rownicę.

- To cecha rodzinna - oświadczyła stojąca za nimi Jessica. - Upór. Pewnie zdążyła pani zauważyć?

Megan zapięła ostatni z pasów bezpieczeństwa i podeszła do tablicy z dźwignią.

- Tak, raz czy dwa - przyznała z uśmiechem.

- Wiem, że jest pani zajęta. - Jessica spojrzała na wypełnioną po brzegi karuzelę.

- Muszę dopilnować przede wszystkim, by dzieci były zapięte pasami - powiedziała.

- Czy możemy porozmawiać, gdy skończy pani pracę?

- Tak, oczywiście. - Megan zmarszczyła brwi. - Powinnam być wolna za godzinę.

- Świetnie. - Jessica uśmiechnęła się tak samo uro­czo, jak jej brat. - Chciałabym przyjechać do pani pra­cowni. Oczywiście, jeśli się pani zgodzi. Mogłybyśmy się spotkać za półtorej godziny.

- W mojej pracowni?

- Świetnie! - powiedziała od razu Jessica i poklepa­ła Megan po dłoni. - Katch objaśnił mi, jak dojechać.

Znów rozległ się dzwonek, wzywając Megan do jej obowiązków. Uruchamiając karuzelę, zastanawiała się, dlaczego Jessica chciała się z nią spotkać w pracowni.

Megan ściągnęła brwi i przyglądała się swemu odbi­ciu w lustrze. Czy mężczyźnie, który zachwycał się de­likatną, eteryczną Jessica, mogła się spodobać kobieta o tak wyrazistych, ostrych rysach? Megan wzruszyła ramionami. To nie miało znaczenia. Bezwiednie zaczęła obracać szczotkę w ręce. Zapewne Katch, jak większość ludzi, którzy tu przyjeżdżali, po prostu szukał przelotnej rozrywki.

- Jesteś głupia - powiedziała cicho do kobiety w lu­strze. Przymknęła powieki, by nie widzieć potwierdze­nia we własnych oczach. - Dobrze wiesz, że w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, dlaczego cię pragnął. Ważne, że w ogóle cię pragnął. Bo ty nadal go pragniesz, prag­niesz całym sercem.

Potrząsnęła głową, niszcząc fryzurę, którą przed chwilą ułożyła. Musiała wreszcie z tym skończyć. Przestać o tym myśleć. Za chwilę zjawi się tu Jessica Delaney.

Po co ona tu przyjeżdża? Megan odłożyła szczotkę i zmarszczyła brwi. Czego może chcieć? Megan nie mogła znaleźć sensownego wytłumaczenia. Katch nie dawał znaku życia od dwóch tygodni. Dlaczego jego siostra nagle zapragnęła się z nią widzieć?

Tok jej myśli przerwał szum samochodowego silni­ka. Megan podeszła do okna. Z samochodu Katcha wy­siadła Jessica.

Megan wyszła jej naprzeciw na tylną werandę.

- Witam. - Megan czuła się trochę niezręcznie.

- Jakie urocze miejsce! - Jessica uśmiechnęła się, upodabniając się jeszcze bardziej do swego brata. - Jak­że zazdroszczę wam tych azalii.

- To Pop... mój dziadek je hoduje - wyjaśniła Megan.

- Tak. - Niebieskie oczy były ciepłe i pogodne. - Słyszałam wspaniałe rzeczy o pani dziadku. Bardzo chciałabym go poznać.

- Pracuje jeszcze w lunaparku. - Megan czuła, jak jej początkowe skrępowanie mija. Urok osobisty był jak widać cechą dziedziczna u Katchertonów. - Napije się pani kawy? Herbaty?

- Może później. Chodźmy do pracowni, dobrze?

- Jeśli nie ma pani nic przeciwko, pani Delaney...

- Och, mówmy sobie wreszcie po imieniu. Jestem Jessica - dodała radośnie i zaczęła piąć się w górę po schodach.

- Jessico - poprawiła się szybko Megan - skąd wiesz, że moja pracownia jest nad garażem?

- Katch mi powiedział - odparła Jessica beztrosko. - On dużo mi opowiada. - Zatrzymała się przed drzwia­mi, czekając, aż Megan je otworzy. - Nie mogę się doczekać, by zobaczyć twoje prace. Ja również maluję po amatorsku.

- Naprawdę? - Teraz zainteresowanie Jessiki wyda­ło jej się bardziej zrozumiałe.

- Niestety, obawiam się, że moje prace nie są zbyt udane. Stale przyprawiają mnie o frustrację. - Znów uśmiech Katchertonów rozświetlił jej twarz.

Megan, sięgając do klamki, podjęła temat:

- Nigdy nie wychodziło mi malowanie na płótnie... - Potrzebowała słów, wielu słów, by pokryć to, co jak się obawiała, łatwo było zauważyć. - Zresztą nic mi nie wy­chodzi tak, jak zamierzałam - ciągnęła, gdy weszły do pracowni. - To naprawdę frustrujące, gdy nie można wy­razić tego, co się chce. Latem, podczas sezonu, wykonuję trochę kompozycji techniką aerografii, ale...

Jessica jej nie słuchała. Poruszała się po pracowni w bardzo podobny sposób jak jej brat - wdzięcznie, w skupionym milczeniu. Jednych rzeźb dotykała palca­mi, inne unosiła do góry. Tak długo przyglądała się małemu jednorożcowi z kości słoniowej, że Megan za­częła się kręcić nerwowo.

Co ona robi? - rozmyślała. Dlaczego? Promienie za­chodzącego słońca wpadały do pokoju, rysując desenie na podłodze. Drobinki kurzu tańczyły w powietrzu. Zbyt późno Megan przypomniała sobie o popiersiu Katcha. Ukośny promień padł na nie, wydobywając płasz­czyzny już zaznaczone dłutem. Chociaż popiersie było jeszcze surowe i dalekie od ukończenia, łatwo można było rozpoznać, że przedstawia Katcha. Megan, czując zażenowanie, podeszła i stanęła przed nim w nadziei, że ukryje je przed Jessiką.

- Katch miał rację - powiedziała Jessica w skupie­niu. Nadal trzymała w ręce jednorożca i pieściła go pal­cami. - Bez wątpienia. Zwykle mnie to denerwuje, ale nie tym razem. - Jej podobieństwo do Katcha było ude­rzające. Nawet teraz, gdy Megan starała się nadążyć za jej rozumowaniem, aż swędziały ją palce, by szybko ją naszkicować.

- W jakiej sprawie?

- Masz niezwykły talent.

- Co? - Megan szeroko otworzyła oczy.

- Katch powiedział mi, że twoje prace są genialne - ciągnęła. Po raz ostatni obrzuciła zachwyconym spoj­rzeniem jednorożca, po czym go odstawiła. - Na pod­stawie tych dwóch rzeźb, które mi przysłał, zgodziłam się z nim. Ale to były zaledwie dwie prace. - Podniosła dłuto i zaczęła nim bezwiednie uderzać o dłoń, podczas gdy jej oczy nadal wędrowały po pracowni. - To zdu­miewające!

- Wysłał ci moje rzeźby?

- Tak, kilka tygodni temu. Zrobiły na mnie duże wra­żenie. - Jessica odłożyła dłuto i podeszła do niedokończo­nego studium kobiety wyłaniającej się z morza. Megan pracowała nad nim, zanim zajęła się popiersiem Katcha.

- To jest wspaniałe! - powiedziała z zachwytem. - Wez­mę je, jak również jednorożca. Dwie rzeźby, które przysłał mi Katch, zostały entuzjastycznie przyjęte.

- Nie rozumiem, o czym mówisz.

- Przez moich klientów - wyjaśniła Jessica. - W mo­jej galerii w Nowym Jorku. - Uśmiechnęła się do Megan.

- Czy nie wspomniałam ci, że prowadzę galerię?

- Nie. Nie wspomniałaś.

- Och, pewnie myślałam, że zrobił to już Katch. Zacznę więc od początku.

- Będę naprawdę zobowiązana - powiedziała Me­gan i poczekała, aż Jessica usiądzie na małym drewnia­nym krześle.

- Dwa tygodnie temu Katch przysłał mi dwie twoje prace - rozpoczęła Jessica. - Chciał usłyszeć moją opinię. Mimo że sama słabo maluję, znam się na sztuce. - Mówiła z dużą pewnością siebie. - Gdy zorientowałam się, że nigdy nie będę wielką artystką, poświęciłam się studiowa­niu sztuki. Potem otworzyłam galerię na Manhattanie. Przez ostatnie sześć lat wyrobiłam sobie dobrą markę i pozyskałam klientelę. - Uśmiechnęła się z dumą. - A więc naturalnie, gdy mój wiecznie podróżujący brat zobaczył twoje prace, przysłał mi je do oceny. On zawsze poddaje swoje instynktowne działania weryfikacji eksperta, a potem i tak robi to, co sam uważa za sto­sowne. - Westchnęła pobłażliwie. - W zeszłym roku na przykład eksperci odradzali mu budowę szpitala w Afryce, ale on i tak go wybudował.

- Szpital? - Megan uchwyciła się nowego tematu.

- Tak, szpital dziecięcy. Katch ma miękkie serce dla dzieci. - Jessica starała się mówić z nonszalancją, ale w jej głosie czuło się wzruszenie. - Katch zrobił zadzi­wiające rzeczy dla osieroconych dzieci z Wietnamu - ciągnęła. - I wreszcie ten fantastyczny park rozrywki, który zbudował w Nowej Południowej Walii.

Megan siedziała jak zamurowana. Czy naprawdę roz­mawiały o tym samym Davidzie Katchertonie? Czy to ten sam człowiek, który tak bezczelnie zaczepił ją w sklepie spożywczym?

Przypomniała sobie, jak oskarżyła go, że usiłował oszukać i wykorzystać jej dziadka. Zarumieniła się ze wstydu. Wmówiła sobie, że był oportunistą, pyszałkiem zepsutym przez bogactwo, zakochanym w sobie narcy­zem. Próbowała przekonać samą siebie, że był nieod­powiedzialny, że nie można było na nim polegać oraz że w życiu szukał wyłącznie przyjemności.

- Nie wiedziałam - wymamrotała. - Nic o tym nie wiedziałam.

- Och, Katch jest bardzo skromny i trzyma się w cie­niu - powiedziała Jessica. - Nie szuka rozgłosu. Jest nie­wiarygodnie energiczny i pewny siebie, ale jednocześnie to bardzo ciepły i wrażliwy człowiek. - Spojrzała gdzieś poza ramię Megan. - No, ale ty chyba dobrze go znasz.

Przez moment Megan wpatrywała się w Jessicę nie­obecnymi oczami. Gdy odwróciła głowę, wzrok jej padł na popiersie Katcha. Na chwilę zapomniała, że chce je zasłonić. Powoli odwróciła głowę i powiedziała ze spo­kojem, starając się zachować obojętny wyraz twarzy:

- Nie. Myślę, że tak naprawdę w ogóle go nie znam. Wiem tylko, że ma fascynującą twarz. Nie mogłam się oprzeć pokusie, by go wyrzeźbić.

Dostrzegła błysk zrozumienia w oczach Jessiki.

- To w ogóle fascynujący człowiek - dodała Jessica. Megan odwróciła wzrok.

- Przepraszam - zreflektowała się Jessica. - Wtrąci­łam się w nie swoje sprawy. Nie będziemy rozmawiać o Katchu. Porozmawiajmy o twojej wystawie.

- O czym? - Megan znów podniosła wzrok.

- O twojej wystawie - powtórzyła Jessica, rzucając się pospiesznie na nowy temat. - Jak myślisz, czy masz już dość gotowych prac? Katch wspomniał mi coś o ja­kiejś galerii w mieście, gdzie wstawiałaś swoje rzeźby. Myślę, że można by urządzić ci wystawę na jesieni... Co o tym sądzisz?

- Jessico, naprawdę nie wiem, o czym mówisz. - W głosie Megan pojawiła się nuta paniki. Jessica ją zauważyła. Wyciągnęła dłoń i ujęła ręce Megan. Ten uścisk był niespodziewanie stanowczy.

- Megan, posiadasz coś specjalnego, coś potężnego. Czas, byś się tym podzieliła z innymi. - Wstała, pocią­gając Megan za sobą. - Może napijemy się teraz kawy?

Godzinę później Megan siedziała samotnie w kuchni. Zapadała ciemność, ale Megan nie wstała, by zapalić światło. Na stole nadal stały dwie filiżanki. Megan sta­rała się uporządkować w myślach to wszystko, co usły­szała w ciągu ostatniej godziny.

Wystawa w galerii Jessiki na Manhattanie w Nowym Jorku. Publiczna wystawa. Wystawa jej prac!

To się nie mogło zdarzyć, myślała. To tylko wytwór mojej wyobraźni. Zerknęła znów na pustą filiżankę. W powietrzu nadal unosił się lekki, wytworny zapach perfum Jessiki.

W końcu, nadal oszołomiona, zaniosła filiżanki do zlewu i automatycznie zaczęła je myć.

Jak dała się namówić? Uzgadniała daty i szczegóły, zanim jeszcze zgodziła się na wystawę... Ale czy ktoś potrafił kiedyś odmówić czegoś Katchertonom? Wes­tchnęła, spoglądając na swoje mokre ręce. Musi do nie­go zadzwonić. Gdy sobie to uzmysłowiła, ogarnęła ją jeszcze większa panika. Musi...

Postawiła filiżanki i spodki na suszarce. Musi mu podziękować. Ze zdenerwowania i tremy dławiło ją w gardle, ale aby zachować pozory przed samą sobą, metodycznie wytarła ręce. Potem podeszła do telefonu wiszącego na ścianie obok kuchenki.

- To przecież proste - szepnęła do siebie, a potem zagryzła wargę. Odchrząknęła. - Muszę mu tylko po­dziękować. To zabierze minutę. - Sięgnęła po słuchaw­kę, ale zaraz cofnęła rękę. Myśli tłukły jej się po głowie w szalonej gonitwie. Tak samo biło jej serce.

Wreszcie podniosła słuchawkę. Znała numer. Czyż przez ostatnie dwa tygodnie nie zaczynała wykręcać tego numeru co najmniej dziesięć razy dziennie? Głęboko wciągnęła powietrze, zanim wybrała pierwszą cyfrę. To zajmie pięć minut, a potem nie będzie już żadnego po­wodu, by się z nim kontaktować. Byłoby lepiej, gdyby ich znajomość skończyła się w jakiś przyjemniejszy sposób. Nacisnęła ostatni klawisz i czekała.

Zabrzmiały cztery dzwonki, cztery długie dzwonki, zanim Katch podniósł słuchawkę.

- Katch? - Ledwie usłyszała własny głos.

- Meg?

- Tak, to ja... - Szukała odpowiednich słów. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam... - Jakie to wyświe­chtane. .. jakie banalne...

- Wszystko w porządku? - W jego głosie zabrzmiał niepokój.

- Tak, oczywiście. - Gorączkowo szukała prostych, zwyczajnych słów. - Katch, chciałabym z tobą poroz­mawiać. Była tu twoja siostra i...

- Wiem, wróciła kilka minut temu - powiedział z lekkim zniecierpliwieniem. - Czy coś się stało?

- Nie, nic się nie stało. - Nadal nie mogła uspokoić głosu.

- Jesteś sama?

- Tak...

- Przyjadę za dziesięć minut.

- Nie! - Megan nerwowo przeczesała włosy palca­mi. - Proszę, nie przyjeżdżaj.

- Za dziesięć minut - powtórzył i przerwał połączenie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Przez dłuższą chwilę Megan wpatrywała się w głu­chą słuchawkę telefonu. Ale narobiła zamieszania! Wcale nie chciała, by przyjeżdżał. W ogóle nie chciała go widzieć. Och, to kłamstwo...

Powoli odłożyła słuchawkę. Chciała go zobaczyć. Chciała go zobaczyć od wielu dni. Odwróciła się i pu­stym wzrokiem rozejrzała po kuchni. W pomieszczeniu panowała prawie całkowita ciemność. Stół i krzesła wy­glądały jak ponure cienie. Podeszła do kontaktu i włą­czyła światło.

Tak lepiej, pomyślała. Bezpieczniej. Kawa. Zaparzy kawę. Musiała czymś zająć ręce.

Zaczęła się krzątać przy ekspresie. Czuła ogromne zdenerwowanie. Miała nadzieję, że za kilka minut zdoła się uspokoić. Gdy Katch przyjedzie, powie mu, co ma do powiedzenia, a potem się rozstaną.

Zadzwonił telefon. Podskoczyła nerwowo. Usiadła i podniosła słuchawkę.

- Cześć, Megan - zatrzeszczał w słuchawce jowial­ny głos Popa.

- Pop, nadal pracujesz w lunaparku? Która to już godzina? - zastanawiała się nieprzytomnie, zerkając na zegarek.

- Właśnie dlatego dzwonię. Wpadł do mnie George. Zjemy kolację w mieście. Nie chciałem, byś się martwiła.

- Nie będę. - Uśmiechnęła się. Napięcie powoli mi­jało. - Przypuszczam, że macie sobie dużo do opowie­dzenia o ostatnich wędkarskich przygodach.

- A może wpadniesz do miasta, kochanie? Postawi­my ci drinka.

- Och, chcecie mieć po prostu wdzięcznego słucha­cza. - Uśmiechnęła się szerzej, a Pop zachichotał. - Ale dziś wieczorem dziękuję. Mam w lodówce resztkę spag­hetti, poradzę sobie.

- Przywiozę ci coś dobrego na deser. - To był stary zwyczaj. Od niepamiętnych czasów, gdy Pop jadł kola­cję bez niej, zawsze przywoził jej coś słodkiego. - Na co masz ochotę?

- Na tęczowy sorbet - zdecydowała natychmiast. - Baw się dobrze.

- A ty nie pracuj za długo, kochanie.

Gdy odłożyła słuchawkę, zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie powiedziała dziadkowi, że Katch złoży jej wizytę. Nie wspomniała ani o Jessice, ani o planowanej wystawie.

To musi poczekać. Aż będą mogli spokojnie poroz­mawiać.

Tylko w ten sposób dowie się, co dziadek naprawdę czuje i myśli o jej planach.

To nie był najlepszy pomysł. Megan zaczynała mieć wątpliwości. W zdenerwowaniu przeczesywała włosy palcami. Szalony pomysł. Przecież nie może wyjechać do Nowego Jorku i...

Jej myśli przerwał widoczny w oknie blask świateł nadjeżdżającego samochodu. Powoli, starając się po drodze odzyskać równowagę, skierowała się do szkla­nych, przesuwanych drzwi.

Katch wszedł na werandę i położył dłoń na klamce. Przez chwilę w milczeniu przyglądali się sobie przez szybę. Megan słyszała delikatny trzepot skrzydeł owa­dów wpadających na lampę na zewnątrz.

W końcu Katch otworzył drzwi. Gdy zamknął je cicho za sobą, wyciągnął rękę i dotknął policzka Megan. Nie odrywając dłoni, oczami badał jej twarz.

- Wydaje mi się, że jesteś zdenerwowana - powie­dział cicho.

Megan zwilżyła usta.

- Wszystko w porządku. - Cofnęła się o krok. Katch wolno opuścił rękę. - Przepraszam, że cię niepo­koję...

- Megan, przestań. - Głos miał cichy i opanowany. Znów spojrzała na niego, trochę zaintrygowana. - Prze­stań przede mną uciekać. I przestań mnie przepraszać!

- Robię kawę - powiedziała sucho. - Za chwilę po­winna być gotowa. - Już miała się odwrócić, by przy­gotować filiżanki, gdy Katch złapał ją za ramię.

- Nie przyjechałem na kawę. - Opuścił rękę i objął ją wpół.

- Katch, proszę, nie utrudniaj mi tego. - Pod jego dotykiem puls zaczął jej przyspieszać. Zauważyła, jak coś zabłysło w jego oczach, a potem znikło.

- Przepraszam - powiedział. - Przez ostatnie dwa tygodnie miałem pewne trudności z poradzeniem sobie z tym, co zaszło podczas naszego ostatniego spotkania. - Zauważył, że gwałtownie się zarumieniła, ale nie od­wracała wzroku. Wsunął ręce do kieszeni. - Chciałbym to naprawić, Megan.

Poruszona niezwykłą delikatnością w jego głosie, pokręciła głową i odwróciła się do ekspresu z kawą.

- Nie wybaczysz mi?

Gdy znów na niego spojrzała, oczy miała pociemnia­łe ze zmieszania.

- Nie... - zająknęła się. - To znaczy, tak, oczywi­ście, ja...

- Oczywiście nie chcesz mi wybaczyć? - dopytywał się. W jego oczach i wokół ust pojawił się cień uśmie­chu. A wtedy poczuła, że tonie.

- Oczywiście, że ci przebaczam - poprawiła się i znów odwróciła głowę, by nalać kawę. - Już o wszy­stkim zapomniałam, - Aż podskoczyła, gdy położył ręce na jej ramionach.

- Naprawdę? - Obrócił ją do siebie. Uśmiech znik­nął z jego oczu. - Mam wrażenie, że nie znosisz mojego dotyku. Myślę, że się mnie boisz.

Uczyniła wysiłek, by odprężyć się pod jego delikat­nym dotykiem.

- Nie boję się ciebie, Katch - powiedziała półgło­sem. - Wprawiasz mnie tylko w zakłopotanie. Przez cały czas.

Obserwowała, jak z namysłem unosi brwi.

- Nie zamierzałem wprawiać cię w zakłopotanie. Przepraszam cię, Megan.

- Wiem, że mówisz szczerze. - Uśmiechnęła się.

Przyciągnął ją do siebie.

- A więc możemy się pocałować na przeprosiny? Megan zaczęła protestować, ale jego usta, mimo że czułe i delikatne, były nieubłagane. Serce zaczęło jej walić. Katch nie próbował pogłębić pocałunku. Ręce nadal trzymał swobodnie na jej ramionach. Wbrew ostrzeżeniom zdrowego rozsądku przytuliła się do nie­go, przyzwalając na więcej. Ale on nie wziął więcej.

Odsunął ją od siebie i poczekał, aż otworzy oczy. Następnie bez słowa odwrócił się i podszedł do okna.

- Chciałam porozmawiać z tobą o twojej siostrze.

- Za wszelką cenę starała się wypełnić ciszę. - A mó­wiąc dokładniej, o jej wizycie w mojej pracowni.

Katch odwrócił głowę i obserwował, jak rozlewa ka­wę do filiżanek. Podszedł do lodówki i wyjął mleko.

- Zgoda. - Stojąc przy niej, nalał mleko do filiżanek.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że wysłałeś swojej siostrze moje rzeźby?

- Wolałem poczekać, aż wypowie swoją opinię. - Katch usiadł obok Megan i podniósł filiżankę do ust.

- Mam do niej zaufanie. Pomyślałem, że ty również bardziej zaufasz jej opinii niż mojej. Zamierzasz urzą­dzić wystawę? Jessica nie zdążyła mi wszystkiego powiedzieć, gdy zadzwoniłaś.

Wpatrując się w kawę, lekko poruszyła się na krześle. Potem uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Ona ma ogromną siłę perswazji. Zgodziłam się, zanim jeszcze zdałam sobie z tego sprawę.

- To świetnie - powiedział po prostu, popijając kawę.

- Chcę ci podziękować - dodała pewniejszym gło­sem - za załatwienie tej sprawy.

- Niczego nie załatwiałem - odparł. - Jessica sama podejmuje decyzje, odpowiedzialnie i profesjonalnie. Ja tylko wysłałem jej twoje rzeźby z prośbą o opinię.

- A więc dziękuję ci za wykonanie tego pierwszego ruchu, którego ja pewnie nigdy bym nie zrobiła z ty­siąca powodów, które przyszły mi do głowy już pięć minut po wyjściu Jessiki.

Katch wzruszył ramionami.

- W porządku, skoro tak bardzo chcesz być mi wdzięczna.

- Jestem ci wdzięczna - przyznała. - Ale boję się, naprawdę jestem przerażona, że moje prace zostaną wy­stawione na widok publiczny. - Oddychała z drżeniem. - A ponieważ po otwarciu wystawy krytycy sztuki mo­gą mnie całkowicie zmiażdżyć, wtedy będę na ciebie wściekła. Dlatego lepiej teraz przyjmij moją wdzięcz­ność, zgoda?

Gdy Katch podszedł do niej, poczuła zawrót głowy, ponieważ była absolutnie pewna, że weźmie ją zaraz w ramiona. Ale on tylko wierzchem dłoni pogładził ją po policzku.

- Gdy odniesiesz olśniewający sukces, będziesz znów mogła mi ją okazać. - Uśmiechnął się, a wtedy cały świat nabrał barw i ostrości. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak nudne i szare było jej życie bez niego.

- Cieszę się, że przyjechałeś - wyszeptała i, nie mo­gąc się powstrzymać, objęła go i wtuliła twarz w jego ramię. Po chwili Katch delikatnie objął ją w talii. - Przepraszam za to, co powiedziałam... na temat po­życzki. Wcale nie miałam tego na myśli. Mówię okrop­ne rzeczy, gdy jestem wściekła.

- Czy teraz przyszła kolej na okazanie skruchy? Potrafił ją rozśmieszyć.

- Tak. - Odchyliła głowę i uśmiechnęła się. Nadal go obejmowała. Pocałował ją lekko i wypuścił z objęć. Z niechęcią mu na to pozwoliła. Stał przez chwilę w milczeniu i patrzył na nią z góry.

- Co robisz? - spytała trochę zażenowana.

- Zapamiętuję twoją twarz. Jadłaś już kolację? Pokręciła głową, zastanawiając się, jak to się działo, że ciągle wprawiał ją w zakłopotanie.

- Jeszcze nie. Miałam zamiar podgrzać sobie makaron.

- To nie do przyjęcia. Co powiesz na pizzę?

- Wspaniale, ale ty masz przecież gości.

- Jessica i Rob zabrali dzieci na minigolfa. Nie będą za mną tęsknić. - Wyciągnął rękę. - Chodźmy!

- Och, poczekaj - powiedziała, zanim podała mu dłoń.

Na tablicy obok szklanych drzwi napisała: „Wyszłam z Katchem". To wystarczyło.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Katch pojechał nadmorskim bulwarem. Poruszali się wolno w tłumie turystów. Radia w samochodach grały na cały regulator. Zewsząd dobiegały śmiechy i muzy­ka. Ludzie siedzieli na hotelowych balkonach i obser­wowali wolno płynący potok samochodów i pieszych. Z lewej strony pomiędzy budynkami raz po raz poły­skiwało morze.

Zadowolona i nieco senna po zjedzeniu olbrzymiej pizzy i wypiciu chianti Megan zapadła się głęboko w miękki, skórzany fotel.

- Po weekendzie wróci tu spokój - zauważyła.

- Czy czasami nie macie wrażenia, że jesteście obie­ktem inwazji? - spytał Katch, gestem pokazując tłum.

- Lubię tłok i gwar - odparła natychmiast, a po chwili wybuchnęła śmiechem. - Ale lubię też zimę, gdy plaże są puste. Przypuszczam, że jest coś takiego w tym zgiełku, co do mnie przemawia, zwłaszcza gdy sobie przypominam senne zimowe miesiące.

- To przecież twój czas - powiedział Katch, zerka­jąc na nią. - Czas, który poświęcasz swoim rzeźbom.

Wzruszyła ramionami, czując się trochę niezręcznie pod jego intensywnym spojrzeniem.

- Rzeźbię również latem - powiedziała. - Gdy mam wolną chwilę... Właściwie zapomniałam o wolnym czasie, gdy Jessica mówiła o wystawie i robiłyśmy pla­ny... - Urwała, marszcząc brwi. - Nie wiem, jak zdo­łam to wszystko przygotować.

- Chyba się nie wycofasz?

- Nie, ale... - Znów zawstydziło ją jego spojrzenie. - Nie - dodała bardziej stanowczo. Nie wycofam się.

- Nad czym teraz pracujesz?

Megan przeniosła wzrok za okno, myśląc o na wpół ukończonym popiersiu Katcha.

- Nic wielkiego... - Wzruszyła ramionami i zaczęła bawić się gałkami radioodbiornika. - Mała rzeźba w drewnie.

- Co przedstawia?

Megan mruknęła coś niewyraźnie. Katch odwrócił się do niej z szerokim uśmiechem.

- Pirata - powiedziała szybko, gdy światło latarni padło na twarz Katcha, uwydatniając jej płaszczyzny i cienie. - Głowę pirata.

- Chciałbym ją zobaczyć - rzekł w skupieniu.

- Nie jest jeszcze skończona - odparła pospiesznie. To zaledwie gliniany model. Możliwe, że odłożę ją na bok, jeśli mam przygotować resztę moich prac na wy­stawę.

- Meg, dlaczego nie przestaniesz się martwić i nie zaczniesz wreszcie się cieszyć?

- Cieszyć się? - Nieco zdezorientowana wpatrywała się w niego.

- Z wystawy.

- Och! - Walczyła, by uporządkować myśli. - Będę się cieszyć... gdy już wszystko się skończy - dodała z uśmiechem. - Będziesz wtedy w Nowym Jorku?

- Zastanawiam się.

- Chciałabym, byś tam był. - Gdy się roześmiał, potrząsając głową, dodała tonem wyjaśnienia: - Chodzi mi o to, że potrzebuję mieć obok siebie jakieś przyjazne twarze.

- Zobaczysz, że nie będziesz potrzebować niczego prócz swoich rzeźb - zapewnił ją Katch nadal z rozba­wieniem w oczach. - Nie sądzisz, że zechcę być obok ciebie na wernisażu, bym mógł się przechwalać, że cię odkryłem?

- Miejmy nadzieję, że obydwoje nie będziemy tego żałować - bąknęła Megan, a on znów się roześmiał. - Nie dopuszczasz do siebie myśli, że mogłeś się pomy­lić - oskarżyła go cierpko.

- A ty nie dopuszczasz myśli, że możesz odnieść sukces - odparował.

Megan otworzyła usta, a potem znów je zamknęła.

- Tak - odezwała się po namyśle - obydwoje mamy rację. - Gdy zatrzymali się w korku, dotknęła jego ra­mienia. - Katch?

- Tak?

- Dlaczego zbudowałeś szpital w Środkowej Afryce?

Odwrócił się do niej, lekko marszcząc brwi.

- Ponieważ był tam potrzebny.

- Tylko tyle? - naciskała, choć czuła, że nie był zadowolony z tej indagacji. - Jessica wspomniała, że ci odradzano, ale ty...

- Szczęśliwym trafem posiadam dość pieniędzy. - Niecierpliwie wzruszył ramionami. - I mogę robić z ni­mi, co zechcę. Och, są pewne rzeczy, które lubię robić. To wszystko. - Widząc wyraz jej twarzy, pokręcił gło­wą. - Nie rób ze mnie świętego, Meg.

Odprężona, bezwiednie pogłaskała go po włosach nad uchem.

- Ani mi się śni. - Wolałby uchodzić za ekscentryka niż za dobroczyńcę, pomyślała z nagłą czułością. Jesz­cze łatwiej było go kochać, znając ten sekret. - O wiele łatwiej cię polubić, niż myślałam wtedy w sklepie, gdy mi się naprzykrzałeś - powiedziała głośno.

- Próbowałem ci tylko coś uświadomić - podkreślił. - Ale ty udawałaś, że nie jesteś zainteresowana.

- Nie byłam zainteresowana. W najmniejszym sto­pniu. - Jego uśmiech był zaraźliwy i stwierdziła, że sama się śmieje. - W każdym razie nie bardzo - dodała. Gdy raptownie skręcił w boczną uliczkę, spojrzała na niego pytająco: - Co robisz?

- Pospacerujemy po promenadzie. - Zaparkował sa­mochód i energicznie wysiadł. - Może kupię ci jakąś pamiątkę - obiecał.

- Trzymam cię za słowo! - zawołała radośnie Me­gan, dołączając do niego.

- Powiedziałem „może".

- Umówmy się, że tego nie dosłyszałam. - I dodała, splatając palce z jego palcami: - Liczę na coś ekstrawa­ganckiego.

- Na przykład? - Przecinali nieprawidłowo jezdnię, lawirując między samochodami.

- Gdy zobaczę, dam ci znad.

Promenada była zatłoczona, pełna ludzi, świateł i ha­łasu. Wiatr od morza przynosił orzeźwiający zapach soli, który mieszał się z zapachem smażonego mięsa dochodzącego z barów.

Zamiast wejść do jednego ze sklepików z pamiątka­mi, Katch pociągnął Megan do salonu gier.

- Wielkie słowa o prezencie, a potem coś takiego... - skomentowała, gdy wymieniał banknoty na żetony.

- Jeszcze za wcześnie na taką opinię - powiedział, wysypując jej kilka żetonów na rękę. - Może spróbujesz szczęścia i ocalisz naszą galaktykę przed najeźdźcami?

Megan ze znaczącym uśmiechem wybrała maszynę i wsunęła do niej dwa żetony.

- Gram pierwsza. - Nacisnęła guzik startowy, a potem posługując się dźwignią, zaczęła unieszkodliwiać wroga. Mocno ściągając brwi, skręciła swym pojazdem w prawo, a wtedy maszyna eksplodowała kolorami i hałasem.

Katch rozbawiony włożył ręce do kieszeni i obser­wował ożywioną mimikę jej twarzy. Podczas manew­rów Megan marszczyła brwi, zagryzała wargi, a gdy na ekranie pojawiał się laserowy wybuch, mrużyła oczy. Walczyła bardzo dzielnie, by uniknąć krzyżowego og­nia, ale w końcu jej pojazd został unicestwiony.

- Całkiem nieźle! - Katch pochwalił osiągnięty przez nią wynik.

- Trzeba być dzielną, gdy jest się ostatnią nadzieją planety - odrzekła skromnie.

Katch zaśmiał się, odsunął ją na bok i sam zmierzył się z maszyną.

Megan doceniła jego zręczność, gdy jeszcze szybciej niż ona niszczył przeciwników. Lubi ryzykować, po­myślała, gdy o mały włos nie został zestrzelony przez ogień laserowy w trakcie wysadzania trzech statków. Podeszła bliżej, by lepiej obserwować jego technikę.

Przypadkowo musnęła ramieniem jego ramię, a wte­dy zauważyła, że na krótką, ledwie dostrzegalną chwilę stracił rytm. Prowokacyjnie przysunęła się jeszcze bli­żej. Nastąpiło kolejne krótkie zakłócenie jego rytmu. Delikatnie dotknęła wargami jego ramienia, a potem uśmiechnęła się mu prosto w twarz. Wtedy usłyszała eksplozję. Jego statek wystrzelił w powietrze.

Katch nie patrzył na ekran, tylko na nią. Zauważyła przelotny błysk w jego oczach, zanim zmierzwił ręką jej włosy.

- Oszustka - wymamrotał.

Na chwilę Megan zapomniała o panującym na sali zgiełku, zapomniała o tłumie ludzi, którzy kręcili się wokół nich. Zatraciła się w tych zamglonych, szarych oczach oraz swym własnym, przyprawiającym o zawrót głowy poczuciu siły.

- Oszustka? - powtórzyła, zostawiając lekko roz­chylone usta. - Nie wiem, co masz na myśli.

Zacisnął palce na jej włosach.

- Myślę, że dobrze wiesz - wykrztusił z wysiłkiem, jakby zmagając się z własnymi uczuciami. - I myślę, że muszę teraz być bardzo ostrożny, ponieważ zdałaś sobie sprawę, jaką masz nade mną władzę.

- Katch... - Wzruszona przywarła wzrokiem do je­go ust. - Może ja nie chcę, żebyś był dłużej ostrożny?

Puścił jej włosy i pogłaskał ją po policzku.

- Mam ku temu swoje powody - powiedział stłu­mionym głosem. - Chodźmy. - Wziął ją pod ramię i od­ciągnął od maszyny. - Zagramy w coś innego.

Megan nie sprzeciwiała się, zadowolona, że spędza z nim czas. Wrzucali żetony do następnych automatów i rywalizowali zaciekle - zarówno ze sobą, jak i z ma­szynami. Megan czuła ten sam radosny nastrój, jak pa­miętnego wieczoru w wesołym miasteczku. Przebywa­nie z Katchem przypominało jazdę na górskiej kolejce. Błyskawiczne zakręty, szybkie podjazdy i zjazdy na łeb na szyję, niespodziewane przeszkody i hamowanie.

Z rękami na biodrach stała za nim, gdy wygrywał z kolejną maszyną.

- Czy ty kiedykolwiek przegrywasz? - spytała wyzywająco.

Katch rzucił kolejną piłkę za czterdzieści punktów.

- Staram się, by nie weszło mi to w nawyk. Chcesz rzucić?

- Nie. Wspaniale się popisujesz.

Śmiejąc się, Katch rzucił dwie ostatnie piłki za dzie­więćdziesiąt punktów, a potem pochylił się, by oderwać kolejny wygrany kupon.

- Uważaj, bo nie zamienię tego na prezent dla ciebie - ostrzegł.

- Obiecałeś - powiedziała Megan z wyrzutem, pa­trząc na wygrany plik kuponów.

- To prawda. - Z uśmiechem zwinął kupony, potem objął ją ramieniem i podszedł do stoiska z nagrodami.

- Zaraz zobaczymy, co tu jest... Mam dwa tuziny. Co powiesz na przykład na jeden z tych wielofunkcyjnych scyzoryków?

- Jeśli to ma być dla mnie - powiedziała Megan, przy­glądając się asortymentowi na półkach - to podoba mi się ta mała, jedwabna różyczka. - Postukała palcem w szkla­ną ladę, wskazując szpilkę do wpinania w klapę. - Mam wszystkie narzędzia - dodała z figlarnym uśmiechem.

- W porządku. - Katch skinął na kobietę stojącą za ladą, a potem oderwał kupony. - Zostały jeszcze cztery - policzył, potem rozejrzał się po pólkach. - Poproszę jeszcze to.

Megan z ciekawością przyglądała się maleńkiej fi­gurce, którą podała sprzedawczyni. Przedstawiała coś pośredniego między kaczką a pingwinem.

- Co zamierzasz z tym zrobić? - spytała.

- Podarować tobie. - Katch podał kobiecie resztę kuponów. - Mam szczodre serce.

- Jestem do głębi poruszona - powiedziała Megan, obracając figurkę w dłoni, podczas gdy Katch przypinał jej do kołnierzyka koszuli spinkę z różyczką. - Co to właściwie jest?

- Chyba jakiś mutant. - Objął ją ramieniem i wypro­wadził z salonu gier. - Sądziłem, że jako artystka docenisz jego walory estetyczne.

Megan uważnie przyjrzała się figurce, potem wsunę­ła ją do kieszeni.

- Dostrzegam jej urok. I - dodała, stając na palce, by pocałować go w policzek - to było naprawdę miłe z twojej strony, że całą wygraną przeznaczyłeś dla mnie.

Katch z uśmiechem przesunął palcem po jej nosie.

- Czy pocałunek w policzek to jedyne twoje podzię­kowanie?

Śmiejąc się, Megan obejmowała go w pasie, gdy przechodzili przez promenadę, a potem schodzili w dół na plażę.

Księżyc w nowiu wyglądał jak cienki rogalik, ale gwiazdy błyszczały jasno i odbijały się w wodzie. Fale rozbijały się z szumem o brzeg. Zakochani spacerowali tam i z powrotem, ramię przy ramieniu, cicho rozma­wiając albo milcząc. Dzieci biegały z latarkami po pia­sku, poszukując skarbów.

Megan zdjęła buty i podwinęła nogawki dżinsów. W milczącym porozumieniu Katch zrobił to samo. Chłodna woda lizała im stopy, a oni szli i szli coraz dalej, aż śmiech i muzyka dobiegająca z promenady stała się tylko odległym echem.

- Twoja siostra jest urocza - odezwała się w końcu Megan. - I bardzo ładna. Tak jak mówiłeś.

- Jessica zawsze była piękna - zgodził się w zamy­śleniu. - Realistka, ale zawsze piękna.

- Widziałam w parku twoje siostrzenice. - Megan uniosła głowę; wiatr od morza targał jej włosami. - Bu­zie miały wysmarowane czekoladą.

- Typowe. - Śmiejąc się, gładził ją po ramieniu. Me­gan czuła, jak krew zaczyna pulsować w jej żyłach. - Dziś wieczorem poszły kopać robaki. Jutro mam za­brać je na ryby.

- Lubisz dzieci - stwierdziła.

Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć, ale Megan wpa­trywała się w ocean.

- Tak, dzieci to nieustanna przygoda, prawda?

- Co roku w lunaparku widzę ich mnóstwo, ale ni­gdy nie przestają mnie zadziwiać. - Odwróciła się; słodki, kobiecy uśmiech rozjaśniał jej twarz. - Widuję z nimi również udręczonych rodziców.

- Kiedy straciłaś swoich rodziców?

Zauważył zaskoczenie w jej oczach, nim znów zapa­trzyła się w przestrzeń.

- Miałam pięć lat - powiedziała.

- Pewnie słabo ich pamiętasz?

- Mam tylko niejasne wspomnienia, właściwie im­presje. Pop oczywiście ma fotografie. Gdy je oglądam, zawsze dziwię się, jak bardzo byli młodzi.

- To musiało być dla ciebie niezwykle trudne - powiedział Katch. - Dorastać bez nich.

Współczucie w jego głosie ją ujęło. Odwróciła do niego głowę. Przeszli plażą już tak daleko, że teraz oświetlały im drogę tylko gwiazdy. Katch zauważył ich odbicie w oczach Megan.

- Byłoby nie do zniesienia, gdyby nie Pop - powie­działa. - Zrobił więcej, niż powinien. - Zatrzymała się i weszła głębiej do morza. Woda pieniła się i pluskała wokół jej stóp. - Nigdy nie zapomnę, jak Pop starał się uprasować moją odświętną, organdynową sukienkę. Miałam wtedy jakieś osiem lat... - Kręcąc głową, roze­śmiała się, rozpryskując stopą wodę. - Nadal mam ten obrazek przed oczami. Stał nad deską do prasowania i walczył z falbankami i zakładkami, a klął jak szewc. Oczywiście, nie wiedział, że tam byłam. Nadal kocham go za to - dodała. - Choćby tylko za to.

Katch objął ją w pasie i przyciągnął plecami do sie­bie. Musnął ustami czubek jej głowy.

- Wyobrażam sobie, że niedługo potem powiedzia­łaś mu, że nie lubisz odświętnych sukienek.

- Skąd wiesz? - Spojrzała na niego kompletnie za­skoczona.

- Bo znam cię. - Pieszczotliwie powiódł palcem po jej twarzy.

Megan ze zmarszczonymi brwiami patrzyła gdzieś ponad jego ramieniem.

- Jestem aż tak nieskomplikowana?

- Ależ nie. - Dotykając nadal palcem jej policzka, odwrócił ku sobie jej twarz. - Muszę przyznać, że dużo o tobie rozmyślałem.

- Dlaczego? - Poczuła, że krew niemal zastyga jej w żyłach.

Katch pokręcił głową i zatopił znów palce w jej pu­szystych włosach.

- Dziś wieczorem żadnych pytań - rzekł cicho. - Nie znam jeszcze odpowiedzi.

- Żadnych pytań - zgodziła się, a potem wspięła na palce i dotknęła ustami jego ust.

Był to czuły, ale zarazem zmysłowy pocałunek. Katch obejmował ją tak lekko i delikatnie, jakby była porcelanową lalką, która może się stłuc. Rozchyliła usta i to ona pierwsza zawładnęła jego ustami, zaczęła draż­nić jego język swoim. Chłodna, aksamitna woda obmy­wała jej łydki.

Przesuwała dłońmi po jego plecach, a następnie jej silne palce artystki wsunęły się w jego włosy i pieściły jego kark. Wyczuwała, że jest spięty, szeptała więc coś prosto w jego usta, jakby chciała go tym szeptem ukoić. Wyczuwała jego opór, ale jednocześnie coraz mocniej zaciskał palce na jej skórze. Jej zaś ciało coraz bardziej natarczywie naciskało na jego.

Namiętność narastała z każdą chwilą. Megan czuła, że wzbudza w Katchu podniecenie, które wymyka mu się spod kontroli. Zdumienie z powodu własnej siły uderzyło ją jak błyskawica. Powstrzymywał się, hamo­wał, pozwalał jej narzucać tempo, ale czuła, że jest bliski wybuchu. Kusiło ją, jakże kusiło ją, by wytrącić go z równowagi, podkopać jego samokontrolę. Nie mogła zmusić go do miłości, ale mogła sprawić, by jej pragnął do szaleństwa. To powinno jej wystarczyć.

Toczył walkę z ogarniającym go pożądaniem. Obej­mował ją coraz mocniej, przytulał coraz gwałtowniej, aż stali się jedną sylwetką. W pewnej chwili złapał ją za włosy i odchylił jej głowę do tyłu, jakby zdecydował się przejąć przywództwo. Płonął teraz jasnym, gorącym ogniem. W niej też narastał żar, pulsowała krew. Złapa­ła zębami jego wargę. Wtedy usłyszała jego cichy jęk i raptownie wypuścił ją z objęć.

- Meg...

Z głową odrzuconą do tyłu, z włosami, którymi szar­pał wiatr, czekała na dalsze słowa. Właściwie, co chciała usłyszeć? Czuła się niewiarygodnie silna. Wpatrzone w nią badawczo oczy Katcha była prawie czarne. Na wargach czuła jego oddech - gorący, ciężki, nierówny.

- Meg - powtórzył jej imię, kładąc dłonie na jej ramionach. - Muszę iść.

Ośmielając się na rzecz niemożliwą, Megan znów przycisnęła usta do jego ust.

- Czy naprawdę tego chcesz? - wymamrotała. - Chcesz teraz mnie zostawić?

Konwulsyjnie zacisnął palce na jej ramionach, by zaraz znów oderwać ją od siebie.

- Znasz odpowiedź - rzekł szorstko. - Co chcesz zrobić? Doprowadzić mnie do szaleństwa?

- Może... - Nadal czuła podniecenie rozchodzące się po ciele ciepłą falą. Odbijało się w jej oczach, gdy w nie spojrzał. - Może tak.

Przycisnął ją do siebie, mocno i stanowczo. Czuła szaleńcze tempo, w jakim biło mu serce. Ich wargi znaj­dowały się znów tak blisko siebie...

- Przyjdzie taka chwila - powiedział czule. - Przy­sięgam, że nadejdzie czas, gdy będziemy tylko ty i ja. Niedługo, Meg. Pamiętaj o tym.

Patrzyła mu prosto w oczy. Poczucie siły nadal ją uskrzydlało.

- To ma być obietnica?

- Tak - powiedział. - Dokładnie tak.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nad popiersiem Katcha pracowała jeszcze dwa dni. Gdy skończyła, próbowała zdystansować się do swego dzieła i ocenić je obiektywnie.

Miała rację, że wybrała drewno. Materiał był o wiele cieplejszy niż kamień. Zagryzła wargi i długo szukała niedociągnięć. W końcu jednak całkiem obiektywnie stwierdziła, że to jedna z jej lepszych prac. Może nawet najlepsza.

Ta twarz nie była nienagannie piękna, ale miała w so­bie siłę i przykuwała uwagę. Poczucie humoru widocz­ne było w wygięciu brwi i ust. Przesunęła palcem po tych ustach. Były niewiarygodnie zmysłowe. Przypo­mniała sobie ich smak, ich dotyk. Widziała, jak wyglą­dają, gdy jest rozbawiony, zły lub podniecony. A jego oczy... Te oczy zmieniały barwę i wyraz w zależności od jego nastroju. Bywały jasne, gdy się cieszył, zamglo­ne złością, gdy wpadał w szał, pociemniałe z namiętno­ści, gdy ją całował.

Znała tę twarz tak dobrze jak swoją własną. Ale nadal nie przeniknęła jego duszy. Nadal jego umysł był dla niej ziemią nieznaną. Z westchnieniem oparła łokcie na stole i położyła podbródek na dłoniach.

Czy Katch kiedykolwiek pozwoli jej wniknąć do swego serca? Czule pogłaskała jego rozwichrzone loki. Jessica zna go zapewne lepiej niż ktokolwiek. Jeśli był w kimś zakochany...

Jak by zareagował, gdyby wyznała mu miłość? Co by się stało, gdyby po prostu powiedziała mu „kocham cię"? Niczego od niego nie żądając, niczego nie oczekując. Może powinna to zrobić? Czyż miłość nie była uczuciem zbyt rzadkim, zbyt specjalnym, by ją ukrywać?

Ale Meg wyobraziła sobie wyraz współczucia w jego oczach.

- Nie zniosłabym tego - szepnęła, pochylając się i dc tykając czołem drewnianego czoła Katcha. - Po prostu bym nie zniosła. - Jej rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Megan przybrała obojętny wyraz twarzy i przekrę­ciła się na obrotowym krześle. - Proszę!

W drzwiach stanął Pop. Wędkarską czapkę z daszkiem miał zawadiacko nasadzoną na czubek siwej głowy.

- Co powiesz o świeżej rybie na kolację? - Szeroki uśmiech świadczył, że jego poranna wyprawa zakoń­czyła się sukcesem.

- Chyba dam radę przełknąć kilka kęsów. - Megan przekornie przechyliła głowę. Uśmiechnęła się zadowo­lona, widząc błysk w oczach dziadka i rumieniec na jego policzkach. Wstała i, tak samo jak robiła to w dzie­ciństwie, objęła go za szyję. - Och, kocham cię, Pop!

- Je też cię kocham, Megan. - Zaskoczony, ale za­dowolony pogładził ją po głowie. - Wygląda na to, że powinienem częściej przynosić pstrąga na kolację.

Oderwała głowę od jego ramienia i uśmiechnęła się ciepło.

- Nie trzeba wiele, by mnie uszczęśliwić.

Pop przybrał poważny wyraz twarzy. Z czułością za­łożył jej włosy za ucho.

- To prawda. Zawsze tak było. - Szorstką dłonią dotknął jej policzka. - Przez te wszystkie lata to ty dałaś mi wiele szczęścia, Megan. Wiele radości. Będę za tobą tęsknił, gdy wyjedziesz do Nowego Jorku.

- Och, Pop! - Znów ukryła twarz w jego ramieniu. - To tylko miesiąc lub dwa. Potem wrócę. - Czuła zapach tytoniu, który zawsze nosił w kieszonce na piersi. - Może zresztą wybierzesz się ze mną? Sezon już się skończy...

- Meg - przerwał jej, unosząc głowę, tak by ich oczy się spotkały. - To dla ciebie początek nowego eta­pu w życiu. Nie narzucaj sobie ograniczeń.

Kręcąc głową, Megan zaczęła nerwowo przechadzać się po pracowni.

- Nie wiem, co masz na myśli.

- Musisz zrobić coś dla siebie, coś bardzo ważnego. Masz talent, Meg. - Pop rozejrzał się po pomieszczeniu, aż jego wzrok spoczął na popiersiu Katcha. - Masz przed sobą całe życie. Chcę, byś od razu ruszyła pełną parą.

- Mówisz to tak, jakbym miała tu nie wrócić. - Gdy się odwróciła, zobaczyła, co przykuło uwagę Popa. - Właśnie ją skończyłam - objaśniła, walcząc, by je głos brzmiał normalnie. - Dość dobra, nie sądzisz?

- Myślę, że bardzo dobra. - Spojrzał na nią uważnie. - Usiądź, Megan, muszę z tobą porozmawiać.

Wiedziała, że mówił poważnie. To ją nieco speszyło. Bez słowa podeszła do krzesła. Pop poczekał, aż usiadła i znów wbił uważny wzrok w jej twarz.

- Jakiś czas temu - podjął - powiedziałem ci, że wszystko się zmienia. Przez większość twego życia by­liśmy tylko we dwoje. Byliśmy sobie potrzebni, pole­galiśmy na sobie. Dzięki wesołemu miasteczku mieli­śmy dach nad głową i pracę. - Jego głos złagodniał.

- Przez te osiemnaście lat ani przez chwilę nie byłaś dla mnie ciężarem. Dzięki tobie czułem się młody. Obser­wowałem, jak dorastasz i byłem z ciebie ogromnie dumny. Teraz nadszedł czas na zmianę.

Megan z trudem przełknęła ślinę.

- Nie rozumiem, co próbujesz mi powiedzieć.

- Nadszedł czas, byś wyruszyła w świat, Megan. Czas, bym wypuścił cię spod swoich skrzydeł. - Sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął starannie złożone papiery. Rozłożył jej i podał Megan.

Patrząc mu prosto w oczy, wzięła je dopiero po chwi­li wahania. Od razu domyśliła się, co ma przed sobą. Mimo to przeczytała wszystko bardzo starannie, zdanie po zdaniu.

- A więc sprzedałeś mu nasze wesołe miasteczko - skwitowała oschłym tonem.

- Musimy jeszcze podpisać dokumenty - odpo­wiedział. - A ty będziesz świadkiem. - Klęska odma­lowała się w jej oczach. - Megan, posłuchaj, wiele o tym myślałem. - Pop wyjął jej z dłoni papiery, odło­żył je na stół i chwycił jej dłonie. - Katch nie był pierw­szy, który zwrócił się do mnie z taką propozycją. I nie po raz pierwszy się nad tym zastanawiałem. Tylko przedtem nie wszystko pasowało do siebie tak, jak chciałem.

- A teraz co pasuje? - spytała, czując, jak jej oczy wypełniają się łzami.

- To jest właściwy człowiek, Megan. I odpowiedni moment. - Gładził ją po dłoniach, z bólem patrząc na malujące się w jej oczach cierpienie. - Wiedziałem to od chwili, gdy spadły na mnie te wszystkie naprawy. Jestem gotów oddać nasz lunapark komuś młodszemu, kto .go sprawnie poprowadzi, abym sam mógł iść na ryby. Teraz potrzebuję tylko łódki i wędki. A on jest takim człowiekiem, którego chętnie zobaczę na moim miejscu. - Przerwał i zaczął szukać w kieszeni chu­steczki, by wytrzeć jej oczy. - Powiedziałem ci, że mu ufam i nie zmieniłem zdania. - A ty - ciągnął, wycie­rając jej łzy z policzków - musisz pójść wreszcie swoją drogą. Nie możesz robić tego, co chcesz, ślęcząc nad księgowością czy listą płac.

- Jeśli ty tego naprawdę chcesz... - zaczęła, ale Pop jej przerwał.

- Nie, to ty musisz chcieć. Dlatego ostatnie linijki kontraktu są ciągle puste. - Popatrzył na nią swymi poważnymi, głęboko osadzonymi oczami. - Nie podpi­szę tego, Megan, jeśli ty się nie zgodzisz. To musi być najlepsze dla nas obojga.

Megan wstała, a Pop uwolnił jej ręce. Podeszła do okna. Nie rozumiała teraz swoich uczuć. Wiedziała tyl­ko, że zgadzając się na wystawę w Nowym Jorku, zro­biła milowy krok, oddalający ją od dotychczasowego życia. A lunapark był tego życia istotnym elementem. Wiedziała, że jeśli chce poświęcić się karierze artystycz­nej, nie może przywiązywać się do Joylandu.

Lunapark dawał jej poczucie bezpieczeństwa, był jej drugim domem, tak samo jak stojący za nią mężczyzna był dla niej i matką, i ojcem. Pamiętała to znużenie i za­troskanie na jego twarzy, gdy przyszedł do domu i powie­dział, że park potrzebuje pieniędzy. Megan wiedziała, ile niekończących się problemów przyniesie najbliższe lato.

Pop miał prawo przeżyć starość w spokoju, poświęca­jąc się swojemu hobby. Miał już w życiu wystarczająco dużo zmartwień i dużo odpowiedzialności. Miał prawo do chodzenia na ryby, wysypiania się, do hodowania azalii. Czyż mogła mu tego odmawiać jedynie z lęku przed prze­cięciem ostatniej nici, jaka łączyła ją z dzieciństwem? Pop miał rację. Nadszedł czas na zmiany.

Wolno podeszła do biurka i poszukała długopisu.

- Podpisz to - zwróciła się do Popa. - Wypijemy szampana na kolację.

Pop wziął długopis, ale nie spuszczał z niej wzroku.

- Jesteś pewna, Meg?

Skinęła głową bez najmniejszego wahania.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się na widok błysku w jego oczach, gdy pochylał się, by podpisać akt sprze­daży.

Napisał swoje nazwisko zamaszyście, potem podał Megan długopis, by mogła poświadczyć podpis. Megan podpisała się wyraźnymi, dużymi literami, nie pozwa­lając, by jej zadrżała ręka.

- Powinienem zadzwonić teraz do Katcha - powie­dział Pop z westchnieniem ulgi, zupełnie jakby zdjęto mu z piersi ogromny ciężar. - Albo odwieźć mu te do­kumenty.

- Ja je zawiozę. - Megan starannie złożyła papiery. - Chciałabym z nim porozmawiać.

- Doskonały pomysł. Weź pikapa - zasugerował, gdy odwracała się w stronę drzwi. - Zanosi się na deszcz.

Gdy dojeżdżała do domu Katcha, odzyskała już cał­kowity spokój. Dokumenty wsunęła bezpiecznie do tyl­nej kieszeni spodni. Zaparkowała pikapa za samocho­dem Katcha i wysiadła.

Powietrze było śmiertelnie ciche i ciężkie, niemal drżało od zbierającego się deszczu. Na niebie kłębiły się czarne chmury. Tak jak poprzednim razem, podeszła do frontowych drzwi i zapukała. I tak samo jak przedtem nie było odpowiedzi. Odwróciła się i obeszła dom do­okoła.

Ale nie znalazła Katcha w ogrodzie. Nie słyszała żadnego dźwięku prócz szumu morza stłumionego przez wysoki żywopłot. Zauważyła, że Katch posadził młodą wierzbę na zboczu, które schodziło do plaży. Ziemia pod drzewem była jeszcze ciemna, świeżo po­ruszona. Nie mogąc się pohamować, Megan podeszła do drzewka, by dotknąć jego delikatnych, młodych liści. Dziś nie było wyższe od niej, ale wyobraziła je sobie w przyszłości - potężne, rozłożyste, latem stanowiące oazę cienia. Instynkt nakazał jej pójść zboczem dalej ku morzu.

Katch stał z rękami w kieszeniach, obserwując nad­chodzący przypływ. Nagle odwrócił się, jakby wyczuł jej obecność.

- Stałem tu i myślałem o tobie - powiedział. - Czyżbym cię tu ściągnął?

Wyjęła dokumenty i podała mu zamaszystym gestem.

- Lunapark jest twój - powiedziała. - Tak jak chciałeś. Nawet nie spojrzał na dokumenty, ale dostrzegła przelotny błysk w jego oczach.

- Chciałbym z tobą porozmawiać, Meg. Wejdźmy do domu.

- Nie. - Cofnęła się o krok. - Naprawdę nie ma już nic do powiedzenia.

- To twoja opinia. Ja mam ci wiele od powiedzenia. A ty mnie wysłuchasz. - Jego głos, w którym pojawiło się zniecierpliwienie, dotarł do Megan wraz z silnym podmuchem wiatru.

- Nie chcę cię słuchać, Katch! - Przy świetle pierw­szej błyskawicy na niebie wcisnęła mu do ręki doku­menty. - Weź je!

- Megan, poczekaj... - Gdy się odwróciła, chwycił ją za ramię. Grzmot zagłuszył jego dalsze słowa.

- Nie będę czekać! - odparowała, wyrywając mu się. - Przestań mnie szarpać. Masz to, czego chciałeś. Nie jestem już ci potrzebna.

Katch zaklął, wcisnął dokumenty do kieszeni i, za­nim uszła dwa kroki, znów chwycił ją za ramię i obrócił w kółko.

- Nie jesteś chyba taką idiotką. Musimy porozma­wiać. Mam ci coś do powiedzenia. Coś ważnego. - Pod­muchy wiatr smagały twarz Megan, targały jej włosami.

- Czy ty nie rozumiesz prostego słowa „nie"? - krzyknęła, a jej głos walczył z narastającym hukiem fal i świstem wiatru. - Nie chcę słuchać, co masz mi do powiedzenia! Nic mnie to nie obchodzi!

Z nieba lunął deszcz, tak silny, że zmoczył ich w okamgnieniu.

- A szkoda - odpowiedział równie zły jak ona. - Po­nieważ i tak mnie wysłuchasz. Chodźmy do środka!

Zaczął ją ciągnąć przez plażę, ale udało jej się wy­rwać i skręcić gwałtownie. Deszcz lał strugami, tworząc wokół nich ściany wody.

- Nie! - krzyknęła. - Nie wejdę z tobą do środka!

- Ależ wejdziesz - upierał się.

- A co zrobisz? Zaciągniesz mnie za włosy?

- Nie podpuszczaj mnie. - Znów wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. - W porządku - powiedział wresz­cie i jednym sprawnym ruchem, którym całkowicie ją zaskoczył, wziął ją na ręce.

- Zostaw! - Oślepiona złością, kopała i rzucała się w powietrzu. Ale Katch, ignorując całkowicie jej opór, bez widocznego wysiłku wspinał się po zboczu. - Nie­nawidzę cię! - krzyczała niemal histerycznie, gdy szyb­kim krokiem maszerował po trawniku.

- Nie szkodzi. To dopiero początek. - Otworzył biodrem drzwi, a potem przez kuchnię wniósł ją do salonu. Pozostawili za sobą na podłodze smugę wody. Bez dalszych ceremonii rzucił ją na sofę. - Siedź spo­kojnie - rozkazał, nim zdążyła odzyskać oddech. - Choć przez chwilę bądź cicho! - Podszedł do kominka i długą zapałką podpalił papier wsadzony pomiędzy gałęzie i polana. Suche drewno zajęło się ogniem nie­mal natychmiast.

Megan, która zdążyła już złapać oddech, wstała i skierowała się do drzwi. Katch powstrzymał ją, zanim palcami dotknęła klamki. Chwycił ją za ramiona i obrócił plecami do drzwi.

- Ostrzegam cię, Megan, moja cierpliwość wisi na cienkim włosku. Nie prowokuj mnie!

- Nie przestraszysz mnie - powiedziała niecierpliwie, potrząśnięciem głowy odrzucając mokre włosy z czoła.

- Wcale nie próbuję cię przestraszyć. Próbuję rozsądnie z tobą porozmawiać. Ale ty jesteś zbyt uparta, by zamilknąć na chwilę i posłuchać.

Oczy jej się rozszerzyły w przypływie nowej fali gniewu.

- Nie odzywaj się do mnie w ten sposób! Wcale nie muszę cię słuchać.

- Owszem, musisz. - Zręcznie sięgnął do jej prawej kieszeni i wyciągnął stamtąd kluczyki od pikapa. Przynajmniej tak długo, jak mam to!

- Mogę iść piechotą - odparowała, patrząc, jak jej kluczyki lądują w jego kieszeni.

- W taką ulewę?

- Oddaj mi kluczyki. - Potarła ramiona, ponieważ zaczynała trząść się z zimna.

Zamiast odpowiedzi pociągnął ją bliżej kominka.

- Musisz zdjąć te mokre ciuchy - poradził.

- Jesteś szalony, jeśli myślisz, że się tutaj rozbiorę.

- Jak chcesz. - Ostentacyjnie ściągnął z siebie przemoczony podkoszulek i odrzucił ją na bok. - Jesteś uparta jak osioł.

- Dzięki. - Ledwie opanowała kichnięcie. - To wszystko, co miałeś mi do powiedzenia?

- Nie. - Podszedł do ognia. - To dopiero początek. Usiądź.

- A więc może ja najpierw powiem, co mam do powiedzenia. - Ciało przeszywały dreszcze; musiała walczyć, by opanować drżenie. - Myliłam się co do ciebie. Nie jesteś ani leniwy, ani niefrasobliwy, ani też nie szukasz poklasku. I na pewno postępowałeś ze mną uczciwie. - Wytarła oczy mokre od deszczu i łez. - Powiedziałeś mi otwarcie, że zamierzasz kupić nasz park. Dochodzę do wniosku, że być może to najlepsze wyj­ście. To, co zdarzyło się między nami, to była moja wina, ponieważ pozwoliłam ci się do siebie zbliżyć.

- Przełknęła ślinę; chciałaby ocalić trochę dumy, ale musiała to powiedzieć. - Ale ty jesteś mężczyzną, któ­rego trudno ignorować. Teraz, gdy osiągnąłeś swój cel, wszystko dobiegło końca.

- Mam dopiero część tego, czego chciałem. - Pod­szedł do niej i wziął do ręki jej ociekające wodą włosy.

- Tylko mizerną część, Meg.

Spojrzała na niego z rezygnacją. Była zbyt zmęczo­na, by się dalej z nim kłócić.

- Czy nie możesz po prostu zostawić mnie w spo­koju? - spytała trochę bezradnie.

- Zostawić cię w spokoju? Wiesz, ile razy spacero­wałem po tej plaży o trzeciej nad ranem, ponieważ prag­nienie posiadania ciebie nie dawało mi spać? Czy wiesz, jak trudno mi było oderwać się od ciebie, gdy trzyma­łem cię w ramionach? - Zacisnął mocniej palce na jej włosach, przyciągając ją bliżej.

Oczy miała teraz ogromne, a dreszcze nadal przeszywały jej skórę. Co on wygaduje? Nie mogła zaryzyko­wać pytania, nie mogła zacząć się zastanawiać. Nagle zaklął i chwycił ją w ramiona.

Cienkie, mokre ubranie nie stanowiło wystarczającej osłony przed jego rękami. Nie zaprotestowała, gdy po­ciągnął ją na podłogę, gdy jego palce pospiesznie roz­pinały guziki jej bluzki, a usta, chłodne i zarazem go­rące, wędrowały od jej szyi w dół i w dół. Jej wychło­dzona, mokra skóra zapłonęła ogniem pod pieszczotą tych palców, pod dotykiem ust.

Ich przyspieszonym oddechom towarzyszyło dzwo­nienie deszczu o szyby i trzaski polan w kominku.

Megan usłyszała, jak Katch bierze długi, głęboki od­dech, by się uspokoić.

- Przepraszam... Chciałem porozmawiać. Jest tyle spraw, o których muszę ci powiedzieć. Ale tak cię prag­nę... Zbyt długo to w sobie tłumiłem.

Pragnę... ? „Pragnę" brzmiało trochę lepiej niż zwyk­łe „chcę" - mocniej i bardziej osobiście i, choć nadali nie wyrażało miłości, Megan uchwyciła się tego słowa z nadzieją.

- W porządku. - Chciała usiąść, ale Katch, pochy­lając się nad nią, znów przygwoździł ją do podłogi.

- Proszę cię, Meg, wysłuchaj mnie. Przyglądała się bacznie jego twarzy i zauważyła, że jego oczy i wyraz ust były poważne. Naprawdę to, co chciał jej powiedzieć, musiało być dla niego bardzo istotne.

- Zgoda - powiedziała już spokojnie. - Słucham.

- Pragnę cię od pierwszej chwili, w której cię zobaczyłem, Meg. Od pierwszej minuty. Wiesz o tym. - Głos miał niski, wyraźnie podenerwowany. - Podczas pierwszego wieczoru, który razem spędziliśmy, zaintry­gowałaś mnie w równym stopniu, jak mi się spodobałaś. Z początku myślałem, że zdobycie ciebie będzie pro­ste... Zwykły, przyjemny romans na parę tygodni.

- Wiem - wtrąciła półgłosem, starając się nie okazać bólu.

- Nie mów tak. - Przytknął palce do jej ust. - Nic nie wiesz. To bardzo szybko przestało być proste. Gdy przywiozłem cię tutaj na kolację, a ty powiedziałaś, że chcesz zostać... - Zamilkł na chwilę i odsunął kosmyki mokrych włosów z jej policzków. - Nie mogłem ci na to pozwolić. Choć nie byłem do końca pewien dlaczego. Pragnąłem cię, pragnąłem bardziej niż jakiejkolwiek kobiety w moim życiu. Ale nie mogłem cię wziąć...

- Katch... - Megan pokręciła głową. Nie była pew­na, czy potrafi udźwignąć prawdę. Przymknęła oczy. Katch poczekał, aż je otworzy, zanim znów się odezwał.

- Próbowałem trzymać się z dala od ciebie, Meg. Próbowałem wmawiać sobie, że tylko wyobrażam sobie swoje uczucia do ciebie. Ale potem, gdy wściekła pę­dziłaś przez trawnik, wyglądałaś tak pięknie, że już nie mogłem myśleć o niczym innym. Sam twój widok ode­brał mi oddech. - Uniósł jej dłoń i przycisnął do ust. Ten gest niezwykle ją poruszył.

- Przestań - wyszeptała. - Przestań, proszę... Katch przez długą chwilę wpatrywał się w jej oczy, potem puścił jej rękę.

- Pragnąłem cię - powtórzył spokojniejszym głosem.

- Pragnąłem i byłem na ciebie z tego powodu wściekły.

- Przyłożył czoło do jej czoła i zamknął oczy. - Nigdy nie chciałem cię zranić, Meg. Ani cię przestraszyć.

Leżała spokojnie, jakby bez czucia. Powoli, bardzo wolno docierały do niej jego słowa. Zdawała sobie spra­wę, że był podekscytowany i mówił szczerze. Płomyki ognia połyskiwały na skórze jego ramion i pleców.

- Nie mogłem uwierzyć, że się tak zaangażowałem - ciągnął. - Ale nie potrafiłem się wycofać. Byłaś stale obecna w moich myślach, w moich snach. Nie miałem odwrotu. I tamtej nocy, gdy odwiozłem cię do domu, przyznałem sam przed sobą, że wcale nie chcę uciekać. Nie tym razem. Nie od ciebie. - Uniósł głowę i spojrzał na nią z góry. - Najpierw musisz wiedzieć, że zrezyg­nowałem z kupna waszego lunaparku. Ale wczoraj z tą propozycją wystąpił twój dziadek. Nie chciałem, by ta sprawa stanęła między nami, ale Pop nalegał. Uważał, że to i dla ciebie, i dla niego najlepsze rozwiązanie. Ale jeśli nie chcesz się z tym pogodzić, podrę te przeklęte dokumenty...

- Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - Wiem, że to najlepsze wyjście. Po prostu czuję pustkę, jakbym stra­ciła coś bardzo drogiego. To boli, nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że to najdogodniejsze rozwiązanie. Ale, proszę, nie chcę, byś mnie przepraszał. Nie powinnam tu wpa­dać z krzykiem i mieć do ciebie pretensji. - Czuła, że uwalnia się od wielkiego ciężaru. Ból ustąpił, a wszy­stkie lęki zaczęły z niej opadać. - Pop dobrze robi, sprzedając park, a ty masz wszelkie prawo go kupić.

- Westchnęła, chcąc już zakończyć te wyjaśnienia. - Przypuszczam, że w pewnym sensie poczułam się zdra­dzona. I nie umiałam spokojnie tego przemyśleć.

- A teraz?

- A teraz wstydzę się, że zachowałam się jak idiotka. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Chciałabym już je­chać do domu. Pop będzie się martwić.

- Jeszcze nie - poprosił.

Gdy odchylił się, by wyjąć coś z kieszeni, Megan zdołała wreszcie usiąść. Zebrała do tyłu mokre, splątane włosy. Wtedy zauważyła, że Katch trzyma w dłoni małe pudełko. Na moment zawahał się, zanim je jej ofiaro­wał. Zaintrygowana zarówno prezentem, jak i bijącym od Katcha napięciem, uchyliła wieczko. I zaniemówiła.

Był tam pierścionek z kwadratowym, zielonym szmaragdem, wytworny w swej prostocie. Megan oszo­łomiona wpatrywała się w niego, a potem w Katcha. W milczeniu kręciła głową.

- Katch... - wyjąkała. - Nie rozumiem... Nie mogę tego przyjąć.

- Nie odmawiaj, Meg. - Katch przykrył jej dłoń swoją. - Niezbyt dobrze znoszę odmowę.

Mimo że ton jego głosu był swobodny, zauważyła napięcie w jego twarzy. Przelotna myśl zadrżała w jej umyśle, a serce zatrzepotało.

Próbowała zachować spokój i patrzeć mu prosto w oczy.

- Nie wiem... nie rozumiem, o co mnie prosisz.

- Wyjdź za mnie. - Uścisnął jej palce. - Kocham cię, Megan.

Zawładnęły nią gwałtowne emocje. Pomimo że jego głos brzmiał śmiertelnie poważnie, przeleciało jej przez myśl, że Katch żartuje. Ale nie, on nie żartował. Miał ściągniętą twarz, był poruszony. Megan wstała, mocno ściskając w dłoni pudełko. Musiała to przemyśleć. Mu­siała zyskać na czasie.

Małżeństwo... W najśmielszych snach nie oczekiwała, że poprosi ją o rękę. Że zechce spędzić z nią życie. Jakie byłoby to życie? Czy rozpędzone, pełne nieoczekiwanych zakrętów i nadspodziewanych wrażeń, podobne do jazdy na kolejce górskiej? Tego się spodziewała, ale pomyślała również o cichych, kameralnych momentach, ciepłych chwilach we dwoje, które na pewno ich czekały. O takich chwilach, po których każdy nowy zwrot czy zakręt byłby jeszcze bardziej podniecający.

Być może oświadczył jej się tak otwarcie i prosto, bez ogródek i wybiegów, ponieważ był szczerze zde­sperowany. Tak samo jak ona. Cóż za pomysł! Przycis­nęła palce do skroni. A jednak... Megan przypomniała sobie ten błagalny wyraz jego oczu, gdy prosił ją o rękę.

Kocham cię. Te dwa słowa, słowa wypowiadane przez ludzi na całym świecie, na zawsze odmieniły jej życie. Megan odwróciła się, potem podeszła do Katcha i uklękła. Jej oczy prześwietlał wewnętrzny blask. Trzy­mając pudełko w wyciągniętej dłoni, oświadczyła po­spiesznie, widząc rozpacz na jego twarzy:

- Będę go nosić na serdecznym palcu lewej dłoni. Wtedy chwycił ją w ramiona i zamknął jej usta gwał­townym pocałunkiem.

- Och, Meg! - Obsypał pocałunkami jej twarz. - Tak się bałem, że mi odmówisz.

- Jak bym mogła! - Zarzuciła mu ramiona na szyję i oddawała mu pocałunki. - Kocham cię, Katch - wy­powiedziała prosto w jego usta. - Rozpaczliwie, bez reszty. Przygotowywałam się na powolną śmierć, gdy już odejdziesz.

- Nie miałem zamiaru odchodzić. - Leżeli znów na podłodze, a Katch zanurzył twarz w pachnących de­szczem włosach Megan. - Pojedziemy do Nowego Or­leanu w krótką podróż poślubną, żebyś zdążyła przygo­tować swoją wystawę. A na wiosnę polecimy do Paryża.

- Uniósł głowę i spojrzał na nią z góry. - Wyobrażam już sobie, jak kochamy się w Paryżu. Chcę zobaczyć twoją twarz w miękkim świetle poranka.

Dotknęła czule jego policzka.

- Już wkrótce, kochany - powiedziała półgłosem.

- Pobierzmy się jak najszybciej. Pragnę być z tobą.

Podniósł pudełko, które leżało na podłodze obok nich, wyjął pierścionek i wsunął jej na palec.

- Jesteśmy zaręczeni, Meg - powiedział stłumio­nym głosem. - Nie możesz teraz odejść.

- Nigdzie się nie wybieram - odparła, podając mu usta.

EPILOG

Megan nerwowym ruchem przekręciła szmaragd na palcu. Spróbowała szampana, którego Jessica wcisnęła jej do ręki. Uśmiechała się niepewnie. Nigdy nie spo­dziewała się tylu ludzi. Takie tłumy! Co ona tutaj robi? W sławnej galerii na Manhattanie stała oto pośród pod­nieconych gości, udając artystkę! Najchętniej schowa­łaby się w jakimś zacisznym kąciku.

- Chodź do bufetu, Meg! - Pop wyglądał nadzwy­czaj dystyngowanie w swym najlepszym - i jedynym - czarnym garniturze. - Powinnaś skosztować tych smakołyków. - Podsunął jej mikroskopijną kanapkę.

- Dziękuję. - Megan, zżerana przez tremę, nie miała wcale apetytu. - Cieszę się, że przyleciałeś na weekend.

- Jakże mógłbym przegapić wielki wieczór mojej wnuczki! - obruszył się Pop. Połknął kanapkę i uśmiech­nął się jowialnie. - Co powiesz na ten tłum?

- Czuję się jak oszustka - wymamrotała Megan, uśmiechając się bohatersko, gdy jakiś mężczyzna w ka­peluszu na bakier przystanął nieopodal, by podziwiać jedną z jej marmurowych rzeźb.

- Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek ładniej wyglą­dała. - Pop dotknął rękawa jej pastelowej jedwabnej sukni. - No, może z wyjątkiem dnia ślubu.

- Och, dziś jestem o wiele bardziej stremowana. - Omiotła wzrokiem tłum gości. - Gdzie się znowu po­dział Katch?

- Ostatnio widziałem go w towarzystwie bardzo ele­ganckiej pary. Ale słyszałem, jak Jessica mówiła, że ty masz teraz wmieszać się w tłum i rozmawiać z gośćmi.

- Nie mogę się ruszyć. - Megan westchnęła zroz­paczona.

- Nie sądziłem, że jesteś taka tchórzliwa, Meg - rzu­cił Pop prowokacyjnie.

Z ustami na wpół otwartymi w proteście, Megan ob­serwowała, jak dziadek odchodzi. Tchórzliwa! - obru­szyła się w duchu. Wyprostowała ramiona i upiła łyk szampana. Raz kozie śmierć. Nie będzie ukrywać się w kącie. Z dumnie podniesioną głową, wolno zaczęła iść do bufetu.

- To pani wystawa?

Odwróciła głowę i zobaczyła dostojną starszą kobie­tę w czarnej jedwabnej sukni ozdobionej brylantami.

- Tak - przyznała Megan, nieznacznie unosząc pod­bródek. - To ja.

Elegancka dama omiotła Megan długim, taksującym spojrzeniem.

- Zauważyłam, że studium dziewczynki budującej zamek z piasku nie jest na sprzedaż.

- Rzeźba należy do mojego męża. - Nawet po dwóch miesiącach, gdy wymawiała to słowo, robiło jej się cieplej na sercu, a krew zaczynała szybciej krążyć w jej żyłach. Katch... Jej mąż... Rozejrzała się wokół z lekkim roztargnieniem.

- Szkoda - zauważyła kobieta w czerni.

- Słucham panią?

- Powiedziałam, szkoda. Chciałabym ją mieć.

- Pani... - Megan, oszołomiona, wbiła wzrok w swą rozmówczynię - pani naprawdę chciałaby ją mieć?

- Kupiłam już „Kochanków" - ciągnęła kobieta. - To znakomita rzeźba. Chciałabym zamówić kolejny za­mek z piasku. Skontaktuję się z panią przez Jessicę.

- Tak, oczywiście - bąknęła Megan, automatycznie podając nieznajomej dłoń. Zamówienie? - Dziękuję - dodała, gdy kobieta już odchodziła.

- Miriam Tailor Marcus - odezwał się obok znajo­my głos. - Ciężki orzech do zgryzienia.

Megan odwróciła się i chwyciła Katcha za ramię.

- Katch, ta kobieta... Ona...

- Miriam Tailor Marcus - powtórzył i pochylił się, by ją pocałować w usta. - Wszystko słyszałem. Przed chwilą ze skromną miną zbierałem komplementy za mój wkład do świata sztuki. - Stuknął kieliszkiem o jej kie­liszek. - Moje gratulacje, kochanie!

- Podobają im się moje prace?

- Gdybyś nie była tak zajęta udawaniem, że cię nie ma, wiedziałabyś, że odniosłaś ogromny sukces. Chodź ze mną. - Wziął ją za rękę. - I obejrzyj te wszystkie maleńkie niebieskie znaczki przy twoich rzeźbach. One oznaczają „sprzedane".

- Kupują je? - Megan roześmiała się z niedowierza­niem. - Naprawdę je kupują?

- Jessica gorączkowo usiłuje zapanować nad sytu­acją. Już trzy osoby próbowały kupić tę alabastrową rzeźbę, którą sama od ciebie kupiła, i to za podwójną cenę. A jeśli za chwilę nie porozmawiasz z krytykami sztuki, Jessica naprawdę oszaleje.

- Nie wierzę...

- Uwierz. - Podniósł rękę Megan do ust. - Jestem z ciebie bardzo dumny, Meg.

Oczy Megan wypełniły łzy.

- Proszę... - zdołała wyszeptać.

Bez słowa pociągnął ją przez tłum i wyprowadził do magazynu położonego na zapleczu.

- Jaka jestem głupia - powiedziała, gdy zamknął za nimi drzwi. Łzy popłynęły strumieniami po jej policz­kach. - Jestem idiotką... Mam wszystko, o czym w ży­ciu marzyłam, a zamiast cieszyć się, płaczę na zapleczu. O wiele lepiej znosiłam porażki.

- Kocham cię, Megan. - Śmiejąc się z cicha, przy­cisnął ją do piersi.

- To wszystko jest takie nierealne - wyjąkała drżą­cym głosem. - Nie tylko wystawa... ale wszystko. Gdy patrzę na ten pierścionek na palcu, zastanawiam się, kiedy się w końcu obudzę. Nie mogę w to uwierzyć...

Zamknął jej usta pocałunkiem. Bezradnie westchną­wszy, wtuliła się w jego marynarkę. Nadal, po tych wszystkich razem spędzonych dniach i szalonych no­cach, wystarczyło, że jej dotknął, że ją pocałował, a sta­wała się miękka jak wosk, bezbronna jak lalka. Prze­łknęła łzy, czując znów w żyłach pulsującą krew. Przy­tuliła się do niego mocniej, przesuwając dłońmi po jego twarzy, a potem po włosach.

- To rzeczywistość - szeptał prosto do jej ucha. - Uwierz w nią wreszcie. Naprawdę każdej nocy jesteś w moich ramionach i naprawdę każdego ranka budzisz się przy mnie. - Wolno odsunął ją od siebie, a potem całował jej wilgotne policzki, aż zamrugała oczami. - A dziś wieczorem - dodał z łagodnym uśmiechem - zamierzam kochać się z najnowszą gwiazdą nowojor­skiego świata artystycznego. A jutro rano, gdy będzie uszczęśliwiona po przeczytaniu recenzji w porannej prasie, zamierzam kochać się z nią znów.

- O której możemy stąd wyjść? - spytała z nadzieją. Rozpromieniony szczęściem znów mocno i namięt­nie ją pocałował.

- Nie kuś mnie. Jessica obedrze nas ze skóry, jeśli nie zostaniemy tu do ostatniego gościa. A teraz, popraw makijaż i idź na salę upajać się powszechnym podzi­wem. To wzmacnia ego.

- Katch! - Megan powstrzymała go, zanim otwo­rzył drzwi. - Mam jedną rzeźbę, której dziś wieczorem nie wystawiłam.

- Tak? - Zaciekawiony uniósł brew.

- Tak... - Zarumieniła się lekko. - Bałam się, że wy­stawa skończy się fiaskiem, ale od początku uważałam, że jakoś zniosę krytykę. Ale ta praca... Nie zniosłabym, gdy­by ktoś powiedział, że jest słaba lub amatorska.

- Widziałem ją?

- Nie. - Ruchem głowy odrzuciła z czoła grzywkę.

- Chciałam dać ci ją w prezencie ślubnym, ale wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyłam. Ostatecznie - dodała z promiennym uśmiechem - byliśmy zaręcze­ni zaledwie trzy dni.

- I tak byłem bardzo cierpliwy - podkreślił.

- A potem - ciągnęła - byłam zajęta wystawą i zbyt zdenerwowana, by ci ją podarować. - Zaczerpnęła po­wietrza. - Chcę dać ci ją teraz, gdy czuję się, naprawdę czuję się artystką.

- Ona jest tutaj? - spytał coraz bardziej zaciekawiony.

Megan bez słowa sięgnęła na półkę, gdzie stało sta­rannie przykryte płótnem popiersie. W milczeniu poda­ła je Katchowi.

Katch zdjął zasłonę, a potem długo wpatrywał się we własną twarz.

Megan niezbyt dokładnie wypolerowała drewno, po­nieważ chciała zachować tę nieco buntowniczą aurę, która otaczała Davida. Rzeźba oddawała jego tupet, pewność siebie, ale i wewnętrzne ciepło, które prędzej spostrzegła okiem artystki niż kobiety. Katch przyglądał się swemu popiersiu tak długo, że Megan zaczęła się niepokoić. Wreszcie podniósł wzrok i długą chwilę przeszywał ją pociemniałymi oczami.

- Meg... - Jedynie tyle był w stanie powiedzieć.

- Nie chcę jej wystawiać - rzekła pospiesznie. - Jest dla mnie zbyt osobista. Były takie chwile podczas pracy nad gipsowym modelem - wyznała, biorąc od niego popiersie i przesuwając palcem po wyrzeźbionych ko­ściach policzkowych - gdy chciałam go roztrzaskać na kawałki. - Odstawiła rzeźbę na mały stolik. - Ale nie mogłam. Z początku wmawiałam sobie, że stale myślę o tobie tylko dlatego, że masz niezwykle plastyczną twarz. Twarz, którą chciałabym rzeźbić. - Podniosła głowę i napotkała oczy Katcha. - Zakochałam się w tobie, siedząc w pracowni i modelując twoją głową. My­ślałam, że nie mogę kochać cię bardziej niż wtedy. Ale się myliłam.

- Meg... - Katch znów wziął ją za ręce i uścisnął. - Słów mi brakuje...

- Po prostu mnie kochaj.

- Zawsze będę cię kochać.

Megan z westchnieniem położyła głowę na jego ra­mieniu.

- Świadomość tego pozwoli mi lepiej znieść sukces. Katch objął ją i otworzył drzwi.

- Chodźmy napić się szampana. To wyjątkowy wie­czór. Trzeba go uczcić.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
784 Roberts Nora Kolejna wygrana Minikolekcja Nory Roberts 5
794 Roberts Nora Kuzyn z Bretanii Minikolekcja Nory Roberts7
789 Roberts Nora Pieśń gór Minikolekcja Nory Roberts
794 Roberts Nora Kuzyn z Bretanii Minikolekcja Nory Roberts7
764 Roberts Nora Dziewczyna z okładki Minikolekcja Nory Roberts
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Kolejna wygrana
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nieodparty urok
R789 Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Pieśń gór
774 Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nowe życie
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Błękitne wzgórza
804 Nora Roberts Błękitne wzgórza Minikolekcja Nory Roberts
799 Nora Roberts Wyspa kwiatów Minikolekcja Nory Roberts
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Pieśń gór
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Kuzyn z Bretanii
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nowe życie
769 Roberts Nora Pokusa 01 Nieodparty urok Minikolekcja Nory Roberts
Kolejna wygrana Nora Roberts
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Wyspa kwiatów
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Dziewczyna z okładki

więcej podobnych podstron