Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 07 Miłość czeka za rogiem

Liliana Fabisińska

Miłość czeka za rogiem

Bezsennik
czyli
O czym dziewczyny rozmawiają nocą

ROZDZIAŁ 1
Chora wielbłądzica

Julce odbiło. Taka jest prawda.

- Postanowiłam się zakochać - oznajmiła tydzień przed feriami. - Wy wszystkie macie chłopaków, tylko ja jedna jakoś tak...

- Ty przecież czekasz na księcia z bajki - uśmiech­nęłam się. - On kiedyś przyjedzie na białym koniu, zapomniałaś?

- No właśnie lękam się, że niestety nie przyjedzie - ponuro westchnęła nasza poetka. - Czekam już tyle lat, a tu nikogo choćby trochę do księcia podobnego... Nie chcę umrzeć jako zgorzkniała stara panna.

- I co w związku z tym? - zapytała Zuzka trzeźwo jak zwykle. - Zamierzasz zgłosić się do biura matrymo­nialnego specjalizującego się w książętach na białych koniach? Obawiam się, że nieletnich nie obsługują.

- Już wypatrzyłam takiego jednego... - Julka wyraź­nie się zaczerwieniła.

I stanowczo nie chciała powiedzieć nic więcej! Męczy­łyśmy ją przez dwa dni od świtu do nocy, ale bez skutku. Oznajmiła, że nic nie powie i już.

- Bo mnie wyśmiejecie - wyjaśniła, oczywiście nic nie wyjaśniając.

Tajemnica jednak wydała się przypadkiem. Spotka­łyśmy się za dziesięć ósma na skwerku, jak zwykle. To było w środę, trzy dni przed końcem semestru. Oceny wystawione, nauczyciele wyluzowani... My też szłyśmy do szkoły w jakichś takich wyjątkowo dobrych nastro­jach, myśląc już trochę o feriach. I nagle Julka zaczęła chować się za kiosk. Jakby miała pięć lat, a nie trzynaście. Przykucnęła za tym kioskiem i udawała, że w ogóle jej nie ma! Jak dziecko zakryła oczy i myślała, że to załatwia sprawę. Ale nie załatwiało, oczywiście. My trzy nadal ją widziałyśmy. I chyba tylko my...

- Przed kim się chowiesz? - zapytała Emma.

- Chowasz - poprawiłam ją odruchowo i natychmiast rozejrzałam się dookoła.

Może przez skwerek faktycznie jechał właśnie jakiś rycerz na białym koniu, a my po prostu go przegapiłyśmy, bo na śniegu nie słychać tak wyraźnie stukania kopyt... a poza tym biały koń na białym śniegu jest niemal nie­widoczny. Mogłyśmy go nie zauważyć... Przynajmniej teoretycznie. Zwłaszcza jeśli rycerz na tym koniu też był biały. Jak zjawa. Nieistniejąca zjawa...

- Zobaczyłaś ducha? - zapytała Zuzia, odgadując moje myśli.

- Tu nie ma nikogo oprócz nas i tego głąba ze sklepu spożywczego - powiedziałam, rozglądając się jeszcze raz wokół siebie.

- No właśnie - głos Julki ukrytej za kioskiem brzmiał tak, jakby nie oddychała mniej więcej od lipca ubiegłego roku.

- Głąb ze spożywczego? To twój rycerz?! - Zuzia pierwsza zrozumiała, co oznacza ten dziwny zduszony głos. - Zakochałaś się w piegowatym głąbie?!

- Piegi są bardzo romantyczne - Julka tym razem szeptała, wciąż przyczajona za budką z gazetami. - Świadczą o dużej wrażliwości.

- Chyba o wrażliwości skóry na słońce! - prychnęłam.

Wiem, nie powinnam. Ale nie mogłam się powstrzy­mać. Julka odmawiała przez całe pół roku naszej znajo­mości spojrzenia na jakiegokolwiek chłopaka. Na klasową dyskotekę w ogóle nie poszłyśmy, właśnie przez nią. Bo powiedziała, że nie zamierza tańczyć z półgłówkami. A skoro ona nie zamierzała, to my... my też nie mogłyśmy. W końcu jesteśmy Bractwem Zeta, a to zobowiązuje do lojalności. Nawet Emma nie poszła i nie zatańczyła żadnego wolnego przytulanego tańca ze swoim Krzysiem Więckiem. A przecież chciała. Skoro jednak Julka miała się nie bawić... Skoro Julka nie mogła się bawić, bo czekała na księcia...

Trzeba wierzyć w swoje marzenia”, Powtarzała. „Nie wolno być minimalistką”.

Wierzyłyśmy. W imię JEJ marzeń zrezygnowałyśmy z dyskoteki. A teraz okazuje się, że książę już się poja­wił! I że to nikt inny tylko ten głąb ze sklepu spożywczego!

- Rozmawiałaś z nim kiedyś? - zapytała Emma.

A Julka oczywiście pokręciła głową, wciąż skulona za kioskiem.

- To skąd wiesz, że to książę? - nie rozumiałam.

- Ma takie rozmarzone oczy - wyjaśnił zduszony głos.

- Wyłaź z tych krzaków, bo spóźnimy się na chemię - Zuzia postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.

- Przecież oceny już są wystawione - Julka jednak nie zamierzała się poddać. - Nic się nie stanie, jeżeli się spóźnimy.

- Zapomniałaś chyba, że chemii uczy moja mama, to znaczy pani Zawadzka - Zuzka wciąż miała problemy z tym, jak się zwracać do mamy, która nagle została naszą nauczycielką. - Ona nam nie daruje... zwłaszcza mnie. Coś wymyśli. Postawi mi ocenę już na przyszły semestr... Awansem, jak mówi. Jedynkę, oczywiście. Jak zwykle...

Zuzia miała już pięć jedynek z chemii i cztery z fizyki. Z obu tych przedmiotów dostała na semestr „słabe trójki” z zastrzeżeniem, że to i tak oceny wystawione „na zapas” i że w przyszłym semestrze musi się bardziej postarać.

- A jeszcze w grudniu, u Bzyka, zapowiadało się na piątki! - lamentowała.

No tak, ale Bzyk złamał nogę. Nie wiem, nie nogę, tylko miednicę czy coś takiego... Ma go nie być do końca roku. I dlatego uczy nas pani Zawadzka. Najbardziej wymagająca kobieta na świecie. Zwłaszcza w stosunku do własnej córki.

- Muszę zdążyć na lekcję! - Zuzia była gotowa zosta­wić Julkę za kioskiem. I Julka chyba o tym wiedziała.

- Wychodzę - szepnęła dramatycznie. - Tylko mnie zasłońcie, żeby on mnie nie widział.

- A co takiego się stanie, jeżeli cię zobaczy? - nie rozumiałam.

Natychmiast jednak uznałam, że to bez znaczenia. Musimy po prostu jak najszybciej iść do szkoły. A jeśli Julka odmawia wyjścia zza kiosku w inny sposób, to trudno, musimy ją zasłonić, choćby to było zupełnie bez sensu. Podyskutujemy o tym później, teraz nie ma na to czasu. Teraz trzeba biec.

- Szalikiem! Zakryj mi nogi szalikiem! - wiła się nasza poetka.

Nie miałam pojęcia, dlaczego zasłaniać akurat nogi. Ma je najzgrabniejsze z nas czterech, fakt. Nawet w podkolanówkach w paski wyglądają prześlicznie, nie są ani trochę grube, nie to co moje... Ale czy naprawdę łatwiej ją poznać po łydkach niż po twarzy? Twarz prze­cież też ma śliczną...

- Faceci zwracają uwagę tylko na nogi i piersi, czyta­łam w gazecie - Zuzia odgadła, jakim torem biegły myśli Julki. A raczej wydawało jej się, że odgadła, bo Julka natychmiast zaprotestowała:

- Twarz schowam sama, a z nogami sobie nie po­radzę.

Przez moment nie byłyśmy pewne, w jaki sposób zamierza sama schować twarz. Też zakryje ją szalikiem? Okazało się jednak, że ma lepszy pomysł.

- Zakryję się kurtką, to będzie wyglądać zupełnie naturalnie - wyjaśniła.

Naturalnie! Jasne! Szkoda, że Zuzka nie miała przy sobie aparatu fotograficznego! Błękitna kurtka Julki, sięgająca prawie do kolan, nagle podjechała do góry i kończyła się na wysokości jej biustu, to znaczy miejsca, gdzie byłby biust - gdyby Julka go miała. Prawie cała kurtka znajdowała się na jej głowie, tworząc jakiś dzi­waczny, nieforemny namiot. Spod namiotu wystawała bluzka, wyjątkowo nie niebieska ani beżowa, jak więk­szość rzeczy Julki, lecz wściekle pomarańczowa. Błękitny namiot z pomarańczowym dołem niewątpliwie był wi­doczny z daleka i musiał robić kolosalne wrażenie.

- Wyglądasz jak chory wielbłąd - powiedziała Zuzia, patrząc na nią krytycznie.

- Dlaczego wielbłąd? - spod zwojów puchowej kurtki ledwie było słychać głos Julki.

- Bo masz garb... To jest, wyglądasz, jakbyś go mia­ła... A to, że owinęłaś go szmatami, sugeruje chorobę wielbłąda. Zabandażowany garb... A może nawet dwa... Z dwoma garbami to jest dromader, tak? Czy z jednym? Sama już nie wiem... - Zuzia machnęła ręką. - Nieważne, chodźmy lepiej do tej szkoły.

- Chodźmy - zgodził się stłumiony głos wielbłąda, czy raczej wielbłądzicy.

A potem wielbłądzica zrobiła krok przed siebie... i ru­nęła jak długa.

- Nie widziałaś tego kradzieżnika? - zainteresowała się Emma.

- Krawężnika - poprawiła ją wściekła Julka. - Nie widziałam. Nic nie widziałam. Miałam kurtkę na twa­rzy, nie zauważyłyście?

- Nie zostawiłaś sobie dziury na oczy? Nawet naj­mniejszej? - nie mogłam uwierzyć.

Julka jest poetką. Poeci są niepraktyczni, co wiadomo od dawna. Zwłaszcza zakochani poeci. Ale aż tak???

- Myślicie, że on coś zauważył? - zapytała Julka, naciągając znowu kurtkę na twarz.

- Twój Romeo? - upewniła się Zuzia, zupełnie jakby nie wiedziała, że jest tylko jedna osoba, o którą może chodzić naszej błękitno - pomarańczowej wielbłądzicy.

- Romeo ze spożywczego - prychnęłam. A potem powiedziałam najbardziej stanowczym i przekonującym głosem, na jaki było mnie stać: - Coś ty, w ogóle nie patrzy w tę stronę.

Piegowaty Romeo stał oczywiście w drzwiach sklepu, razem ze swoim szefem... chyba szefem... i śmiał się do rozpuku. Ale Julka miała kurtkę na oczach, więc tego nie widziała. A ja wolałam nic o tym nie mówić.

Chciałam przecież, żeby wstała w końcu z chodnika i poszła z nami do szkoły. Gdyby zrozumiała, że Romeo widział całą akcję pod kryptonimem „Jestem niewidzial­na”, mogłaby popaść w rozpacz, postanowić popełnić samobójstwo, natychmiast, na jego oczach... Z dwojga złego wolałam już jedynkę z chemii niż śmierć przyjaciółki pod kioskiem z gazetami. Romantyczne poetki stanow­czo nie powinny umierać w taki sposób!

- Jesteście pewne, że nie zauważył? - zapytała Julka, powoli wstając z ziemi.

- Całkowicie pewne! - przytaknęła Zuzia, puszczając do mnie oko.

- Całkowicie - powiedziała Emma, dusząc się ze śmiechu.

- Gdyby coś zauważył, umarłabym ze wstydu albo podcięła sobie żyły - powiedziała nasza wielbłądzica.

Gdy byłyśmy już za rogiem, zdjęła nareszcie kurtkę z głowy i ruszyła galopem w stronę szkoły.

ROZDZIAŁ 2
Tajemnicza tajemnica

Myślicie, że on mnie rozróżnia w tłumie? - zapytała Julka, kiedy siedziałyśmy na korytarzu przychodni, cze­kając na Zuzię.

Czekałyśmy tak dwa razy w tygodniu. Od dnia kiedy zemdlała z głodu, chodziła regularnie do poradni dla anorektyczek, do psychologa specjalizującego się w zabu­rzeniach łaknienia.

- Nie mam żadnych zaburzeń łaknienia! - wściekała się Zuzka. - Zaburzenia łaknienia polegają przecież na rym, że człowiekowi nie chce się jeść, że nie czuje głodu... A ja byłam głodna cały czas, tylko po prostu nie jadłam. Bo chciałam schudnąć.

- A więc to zaburzenia psychiczne - pokiwała głową Julka, tym razem wyjątkowo mało poetycka. - Choroba umysłowa. Mogłaś umrzeć przez tę głodówkę.

- Wcale nie głodowałam! - protestowała Zuzia. - Jadłam, tylko mniej niż zwykle.

- Czyli mniej, niż jada przeciętny wróbel - westchnęłam. Uważałam... wszystkie trzy uważałyśmy, że ten psy­cholog bardzo się Zuzce przyda.

- Nie sądziłam, że to się może przydarzyć komuś takiemu jak ona - kręciła głową Julka, gdy siedziałyśmy na korytarzu. - To przecież najbardziej rozsądna osoba świata. Zawsze uśmiechnięta i zadowolona z życia...

- No właśnie - ja i Emma też kręciłyśmy zdumione głowami.

- Myślicie, że to z powodu miłości? W imię miłości ludzie robią najdziwniejsze i najbardziej pozbawione sensu rzeczy na świecie - powiedziała Julka i nagle zrobiła się cała czerwona. Bo uświadomiła sobie, że to, co ona robiła w imię miłości do swojego Romea, też kwalifikowało ją do wizyty w takiej poradni. Może nawet bardziej niż Zuzię? Zuzia chciała po prostu schudnąć, ale nie mogła chyba równać się z błękitno - pomarańczowym wielbłądem, którego Julka udawała pod kioskiem.

- To nie robi sens - Emma energicznie machnęła włosami, tuż przed moim nosem.

- To nie ma sensu - poprawiłam ją i natychmiast się zainteresowałam: - Ale co nie ma sensu? Miłość?

- Miłość Zuzi - wyjaśniła Emma, co oczywiście nic nam nie wyjaśniło. A przynajmniej mnie...

- Miłość Zuzi - powtórzyła zamyślona Julka. - Cho­dzi ci o to, że Radek to zły wybór? Że nie będzie z nim szczęśliwa?

- Nie o to - Emma była wyraźnie zirytowana faktem, że wciąż miała trochę problemów z jasnym wyrażaniem swych myśli po polsku. Zwłaszcza wtedy, kiedy bardzo chciała powiedzieć dużo i szybko. - Chodzi o to, że Zu­zia nie chudła dla Radek.

- Nie chudła dla Radka - tym razem to ja powtórzy­łam jej zdanie, licząc na to, że coś zrozumiem. - Nie chudła dla Radka, czyli nie chodziło o miłość. Tak? To chciałaś powiedzieć?

- Tak - rozpromieniła się Emma.

A więc to właśnie chciała nam przekazać. Że w tej okropnej, zabójczej diecie Zuzki i spędzaniu długich godzin w siłowni nie chodziło wcale o to, żeby podobać się Radkowi.

- No to po co to robiła? - Julka powiedziała to, co myślałyśmy obie. - Skoro nie w imię miłości?

- Ona chciała zostać modelka...

Kompletnie nas zatkało - i mnie, i Julkę. Obie słysza­łyśmy głos Emmy bardzo dokładnie... Rozumiałyśmy wszystkie słowa, ale nie mieściło nam się w głowach, że ich sens może być... że może być właśnie taki. Emma musiała mieć na myśli coś innego! Musiała znowu się pomylić!

- Zuzia modelką? - pierwsza odzyskała zdolność oddychania i mówienia Julka. - Jesteś pewna?

- Pewna - pokiwała głową Emma. - To chyba tajem­nicza...

- Tajemnica - westchnęłam. - Tajemnicza tajem­nica...

No tak, teraz to już na pewno nie zasnę do końca świata. Jak mogłabym spać, znając taką tajemnicę i nie mogąc zapytać Zuzki, co to ma znaczyć!? Przecież uduszę się z niepewności! Każdą z nas bym podejrzewała o to, że chce zostać modelką. Gdyby Emma chciała, to w ogóle bym się nie zdziwiła. Ona przecież brała w Anglii udział w castingu do jakiegoś musicalu, miała niesamowite ciuchy i znała się na modzie jak nikt... Nie brakowało jej ani wiedzy, ani urody, ani odwagi. Gdyby chciała Julka... no, trochę bym się zdziwiła, ale nie uznałabym tego za niemożliwe. Julka w końcu jest śliczna, ma porcelanową cerę i włosy jak aktorka... I długie nogi... Nawet to, że jest płaska jak deska, w tym zawodzie byłoby raczej zaletą, a nie wadą. Tak, ona na pewno nadawałaby się na modelkę. Tylko że pewnie nigdy nie byłaby taką karierą zainteresowana. Ją obchodzą tylko wartości duchowe. Gdyby jednak pozowała do jakichś zdjęć... Tak, nie padłabym z wrażenia, słysząc coś takiego. Zdziwiłabym się, alebym nie padła. Nawet gdybym usły­szała, że sama chcę nagle, z jakiegoś powodu, zostać modelką, uznałabym to za teoretycznie możliwe. Gdyby rozbiły mi się w domu wszystkie lustra, dostałabym amnezji i nie miałabym pojęcia, jak wyglądam. To tłu­maczyłoby taki krok. W końcu w pierwszej klasie bawiłam się z Aśką w pokazy mody, zakładałyśmy sukienki mamy, jej szpilki... Sukienki wlokły nam się po ziemi, w szpil­kach Aśka skręciła nogę - ale zabawę miałyśmy świetną. Więc może coś we mnie z tamtych zamierzchłych czasów zostało? Może jakiś malutki kawałek marzenia, by zostać modelką? Podobno każda dziewczynka o tym marzy!

- Każda, ale nie Zuzka! - Julka wyrzekła dokładnie to, do czego doszłam w moich przydługich rozmyślaniach.

- Jej kompletnie nie interesowały takie sprawy - westchnęłam. - Moda, ciuchy, kosmetyki... Zawsze miała to za nic.

- Ignorowała to - pokiwała głową Julka. - Dosta­wała od dziadków idiotyczne ubrania w żabki i myszki i w ogóle się nie przejmowała - nosiła je.

- Ona miała plan - powiedziała Emma szeptem, po raz kolejny kompletnie szokując mnie i Julkę.

A co najgorsze, nie mogłyśmy już zapytać, co miała na myśli! Nie mogłyśmy się dowiedzieć, jaki to był plan! W tym momencie z gabinetu wyszła bowiem Zuzia, cała roześmiana. Zupełnie jakby była u koleżanki na imie­ninach, a nie u psychologa.

- Miałam spotkanie z dietetyczką - powiedziała. - Dostałam specjalny notes, w którym mam pisać, co jem. Każdego dnia przez miesiąc.

Nie widziałam w tym nic szczególnie zabawnego, ale skoro ją wprawiło to w dobry nastrój, nie zamierzałam się czepiać. Gdyby jeszcze zapisała w notesie, co jej odbiło z tym marzeniem o karierze modelki, a potem przez nieuwagę zostawiłaby otwarty notes na stole i mo­głybyśmy to przeczytać... Przecież była naszą druhną zastępową, naszą przewodniczącą klasy, naszym nie­ustannie tryskającym źródełkiem optymizmu, energii, pomysłowości. Takie osoby nie marzą o sukcesach mo­delki! One mają prawdziwe, porządne aspiracje!

- To co, idziemy do mnie? - zapytała Zuzka, wpra­wiając nas w zdumienie po raz kolejny.

- Do ciebie? - Emma uniosła rude brwi. - Przecież u ciebie nie można...

- Nie można było - uściśliła Zuzia. - Przez ostatnie tygodnie nie można było spokojnie pogadać, ale to się zmieniło. Teraz nikogo tam nie ma, możemy zrobić sobie herbatę i zamówić pizzę.

Pizzę? Czyżby dietetyczka zaleciła jej aż tak radykalną zmianę diety? Najpierw dwa jajka na twardo dziennie, a teraz pizza? Jak to zniesie biedny żołądek Zuzi?

- Co z Agatą? - zapytałam jeszcze, zapinając kurtkę. Siostra Zuzi rzuciła przecież za jednym zamachem studia i narzeczonego i siedziała w domu o każdej porze, od świtu do nocy, gadając godzinami przez telefon i słu­chając strasznie głośnej jakiejś niesamowitej muzyki, od której odechciewało się żyć.

- Nie ma ani Agaty, ani mojego taty - uśmiechnęła się Zuzia.

Pomyślałam, że być może wcale nie dietetyczka wpra­wiła ją w taki dobry nastrój.

- Twój tata wrócił do pracy? - odważyłam się zadać to pytanie, które gniotło nas wszystkie od pewnego feral­nego popołudnia.

- Nie wrócił, znalazł nowa - uśmiech Zuzi był coraz szerszy. - Agata wróciła na studia i zamieszkała z chło­pakiem. Nowym chłopakiem. Wszystko nareszcie jest normalnie.

Normalnie? W ciągu dwóch tygodni wyprowadzić się od jednego chłopaka i wprowadzić do następnego - to według mnie nie było zbyt normalne. Ale nie zamie­rzałam się czepiać. Skoro państwo Zawadzcy nie mieli nic przeciwko temu...

- Rodzice oczywiście się wściekli - tym razem Zuzia odgadła moje myśli. - Awantura trwała dwa dni.

Niezbyt umiałam sobie to wyobrazić. Państwo Za­wadzcy są naprawdę niespotykanie spokojnymi i pogod­nymi ludźmi. Dwudniowa awantura w ich domu to chyba naprawdę mistrzostwo świata.

- A jak Agata ich przekonała? - zainteresowałam się nagle.

- Nie przekonała - wzruszyła ramionami Zuzka. - Ani ona ich, ani oni jej. Uparła się, no więc co mogli zrobić?

- Przestać do niej rozmawiać - podpowiedziała Emma.

- Przestać z nią rozmawiać? I co by to dało? Po prostu straciliby z nią kontakt, przestałaby przychodzić do nich z problemami... Moi rodzice wiedzą, że obrażanie się na własne córki to kiepska metoda wychowawcza - Zuzia znów była rozsądną i trzeźwo myślącą osobą. Ta, którą znałyśmy tak dobrze. Nie mogłam uwierzyć, że w tej samej głowie, w której rodziły się mądre myśli, powstał pomysł, żeby zostać modelką. Ale cóż, podobno kobieta zmienną jest...

- Moi obraziliby się i już - westchnęła Julka.

- Moi chyba też - zacisnęłam usta. - Gdy tylko coś mówię o tym, że nie chcę studiować medycyny ani wete­rynarii, to i mama, i babcia od razu przestają się odzywać i robią dziwne miny.

- Chcą dla ciebie dobrze - powiedziała Emma.

- Moi rodzice też chcą dla Agaty dobrze - uśmiech­nęła się Zuzka nieco smutno. - Wiedzą, że zamieszkiwanie z coraz to nowymi chłopakami i rzucanie studiów po każdej awanturze to kiepski sposób na życie. Tłumaczyli jej to przez wiele godzin. Ale skoro się uparła?

- Może musi się przekonać sama, nauczyć na włas­nych błędach? - przypomniałam sobie powiedzonko babci... to znaczy, prawie przypomniałam. Coś tam było o tym, że trzeba się samemu sparzyć... Może Agata właśnie tego potrzebowała?

- To co, idziemy do mnie i zamawiamy pizzę? - zapy­tała Zuzia, gdy przeszłyśmy w końcu przez park koło przychodni i dotarłyśmy na przystanek. Na dworze było już całkiem ciemno.

- A mogłybyśmy przejść przez skwerek? - szepnęła Julka. Na pewno się w ciemności czerwieniła. - Bo wiecie, wieczorem ze sklepu nie widać, kto stoi na dworze... Za to z zewnątrz bardzo dobrze widać, co się dzieje w skle­pie. Mogłabym na niego chwilę popatrzeć, na te jego natchnione oczy i anielskie loki...

- Ale to trochę nie po drodze - westchnęła Zuzia, a potem dodała: - Zresztą, co nam zależy? Chodźmy. Nie wolno uciekać przed przeznaczeniem...

ROZDZIAŁ 3
Miłość nie jest uczuciem logicznym

Chodziłyśmy przez ten skwerek kilka razy dziennie. Do szkoły, ze szkoły, do Zuzi, od Zuzi, do sklepu papier­niczego, w którym tak naprawdę nie miałyśmy przed samymi feriami nic do załatwienia, i do kiosku po gazetę, której nagle Julka pilnie potrzebowała...

- Wejdź tam i coś do niego powiedz! - błagałyśmy nieustannie.

Julka jednak zdecydowanie odmawiała zacieśnienia kontaktu ze swoim bóstwem.

- W ferie też będziemy udawać, że idziemy tędy do szkoły? - parsknęła Zuzia. - Myślisz, że twój Romeo nie wie, że są dwa tygodnie wolnego?

- Skąd miałby wiedzieć, przecież nie chodzi do szko­ły - Julka nie widziała problemu. - Chyba że ma młodsze rodzeństwo... albo dziecko. Myślicie, że on może mieć dziecko?

Stanęłyśmy jak wryte, przerażone tą wizją. No jasne! On mógł mieć żonę, dziecko, pięcioro dzieci, wnuki... Nie, wnuków nie... Z wnukami trochę przesadziłam, to przecież młody facet, chłopak właściwie, a nie dziadek... Ale ile ma lat? Skoro pracuje w sklepie to chyba nie piętnaście? Musi być pełnoletni...

- Wygląda jak koledzy Agaty ze studiów - Zuzka też usiłowała odgadnąć wiek piegowatego Romea. - Może ma dwadzieścia lat albo dwadzieścia jeden...

- Dwadzieścia jeden?! - Julka była zaskoczona. - Myślałam, że jest w naszym wieku... to znaczy prawie w naszym wieku...

- I co, zamiast do szkoły chodzi co rano do sklepu? - Zuzia popukała się kciukiem w czoło. - Nie słyszałaś o obowiązku szkolnym?

- Ja... - Julka była czerwona jak burak. - Ja tak właściwie nic nie myślałam. Nie zastanawiałam się nad jego wiekiem. Po prostu jak go zobaczyłam, poczułam w samym wnętrzu, w głębi serca, że to on, że moje prze­znaczenie objawia mi się właśnie w takiej niecodziennej postaci...

W niecodziennej postaci? Sprzedawca ze spożywczego to, przynajmniej według mnie, postać bardzo codzienna! Aż za bardzo jak dla takiej uduchowionej poetki! Ale może ja się nie znam... Może poetki wcale nie potrzebują do szczęścia poetów, malarzy ani książąt na białym koniu. Tylko trochę nie mogłam zrozumieć, jak to jest, że Julka przez całe życie była taka wybredna, nie chcia­ła patrzeć nawet na najprzystojniejszych chłopaków w szkole - a potem nagle zakochała się w piegowatym sprzedawcy, z którym nigdy nie zamieniła ani słowa. Trochę to było, według mnie, mało logiczne.

- Miłość nie jest uczuciem logicznym - westchnęła Julka, odgadując moje myśli. Który to już raz?!

- Jest stary - powiedziała Emma. - Ze dwadzieścia lat stary.

- Ma ze dwadzieścia lat, Zuzia myśli podobnie... - pokiwałam głową. - Faktycznie, stary...

- Może ma mniej? - w głosie Julki wyraźnie było słychać nadzieję. - Może siedemnaście, jak myślicie?

- To i tak dużo - Zuzia była bezlitosna. - Żaden siedemnastolatek na świecie nie chciałby się zadawać z trzynastolatką. Zresztą nie łudź się, ma więcej... Na pewno. Dwadzieścia albo i dwadzieścia dwa.

- To już po mnie - Julka wyglądała, jakby miała się rozpłakać. - On na pewno ma żonę i dzieci, a moje zasady moralne są niezłomne i nie dopuszczają zabie­rania męża ufnej kobiecie i ojca niewinnym, drobnym pociechom.

Drobnym pociechom? A już mi się wydawało, że pod naszym wpływem język Julki stał się niemal normalny!

- A ma obrączkę na palcu? - zapytała Zuzia prak­tyczna jak zwykle.

Julka bezradnie wzruszyła ramionami.

- Nigdy go z bliska nie widziałam.

No tak... Julka jest naprawdę niesamowita. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć, wciąż myślałam o tym samym: jak to możliwe, że najpierw nie jest w stanie w nikim się zakochać, bo wszyscy są niedoskonali... a potem nagle zakochuje się w chłopaku, czy raczej facecie, którego widuje tylko przez szybę. I który, przysięgam, wcale nie jest piękny! Ani troszkę!

- Wejdziesz kiedyś do tego sklepu? - Zuzia nie zamie­rzała odpuścić. - Czy spędzimy całe ferie, spacerując jak głupie po skwerku?

- Całe ferie - przytaknęła Julka z zapałem.

A potem powiedziała coś, co sprawiło, że piegowaty sprzedawca zszedł na chwilę na dalszy plan:

- Moi rodzice chcieli, żebyśmy w czwórkę wyjechały w góry. Dostali od jakiegoś kontrahenta darmowy pobyt w luksusowym hotelu z krytym tropikalnym basenem ze zjeżdżalniami, kręgielnią i czymś tam jeszcze... Sami nie mogą jechać, więc myśleli, żebym jechała z wami... Ale wiecie, ja nie mogę...

Nie może??? No tak, sprzedawca powróci! gwałtownie na pierwszy plan.

- Nie możesz, bo musisz stać pod sklepem? - upew­niła się Zuzia, a Julka oczywiście pokiwała głową.

- To moje przeznaczenie, nie mogę odwrócić się do niego plecami.

Spojrzałam szybko na Emmę i Zuzkę. Wszystkim nam opadły ręce.

- Hotel... luksusowy hotel... basen... bowling... - Emma chciała chyba jakoś powiedzieć Julce, że jej de­cyzja jest bez sensu, że skoro mamy okazję wyjechać, powinnyśmy to zrobić. Może to jedyna taka szansa w naszym życiu... Ale w połowie zdania zrezygnowała. Bo jak można wytłumaczyć coś takiego osobie, która spędziła pewnie łącznie z pięć lat w podobnych hote­lach? I która woli zimny skwerek z widokiem na sklep spożywczy niż hotel z krytym basenem ze zjeżdżalniami i innymi atrakcjami?

- Nie mogę jechać - zacisnęła usta Julka. - Rozu­miecie mnie, prawda?

- Nie rozumiemy! - zdenerwowała się Zuzia. - Nic nie rozumiemy! Nie możesz jechać, bo się zakochałaś. W porządku. Marnujesz swoim najlepszym przyjaciółkom szansę na wyjazd w góry. Będziemy za to łazić po mieście i oglądać filmy na wideo... ale w porządku, miłość to miłość, nie możemy z nią konkurować. Tylko że, kur­czę, ty z nim nawet nie rozmawiałaś! I nie zamierzasz porozmawiać!

- Gdybyśmy nie wyjechały z powodu twoich roman­tycznych randek, byłoby jakoś łatwiej - odezwałam się, postanawiając trochę wesprzeć Zuzkę. - Wiedziałybyśmy, że warto się poświęcić dla tych wszystkich pięknych chwil. Ale my rezygnujemy z wyjazdu, żeby sterczeć na skwerku i marznąć, wpatrując się w drzwi sklepu spożywczego. Czy uważasz, że to normalne?

- Miłość nie zawsze jest normalna - westchnęła Julka, niezbyt przejęta naszym wywodem. - I nie zawsze jest logiczna. Kiedyś same to zrozumiecie. Gdy też się zakochacie tak naprawdę...

- Myślisz, że my się nie zakochaliśmy... zakochały­śmy? - zdenerwowała się Emma. - Że my to jakoś mniej niż ty?

- Jeśli już, to chyba my raczej jakoś bardziej niż ty - udzieliły mi się jej nerwy, nie mówiłam chyba zbyt popraw­nie po polsku, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. - Mamy chłopaków z krwi i kości, spotykamy się z nimi, rozmawiamy z nimi, całujemy się z nimi... No nie, nie całujemy się, ale mogłybyśmy... gdybyśmy chciały... Tomek mnie uczył sztucznego oddychania... Zuzia była z Radkiem chyba na stu spacerach w parku... Krzysiek odwiedza Emmę prawie codziennie... A twój sprzedaw­ca co?

- Jest piękny i natchniony - westchnęła rozmarzona Julka.

- Natchniony? - Zuzia miała w oczach prawdziwą furię. - Skąd to wiesz? Pisze sonety? Mówi trzynastozgłoskowcem? Jak odkryłaś, że jest natchniony? To tylko twoja wyobraźnia! Nie masz pojęcia, jaki on jest, tak naprawdę! Więc dowiedz się! Wejdź tam i porozma­wiaj z nim! Natychmiast!

- O czym? - Julka była przerażona.

- Na przykład o wędlinie - zaproponowałam, zapo­minając na moment, że nasza poetka nie je mięsa. - O biszkoptach. Chyba umiesz powiedzieć: „Poproszę paczkę biszkoptów”? Albo litr mleka? Albo serek homoge­nizowany? Cokolwiek! Idź i coś kup, będziesz przynajmniej mogła spojrzeć mu w oczy, usłyszysz jego głos... To będzie jakiś postęp! Niewielki, ale jednak.

- Świetny pomysł - zgodziła się ze mną Zuzia.

- Świetny - przytaknęła Emma energicznie.

- Beznadziejny - pokręciła głową Julka. - Nie ma mowy. Nie wyduszę z siebie słowa. Umrę na jego widok.

No tak, skoro ma umrzeć... Nie wyglądało to najlepiej. Przez chwilę miałam okropne wrażenie, że spędzimy na tym skwerku nie tylko całe ferie, ale resztę życia. Że zestarzejemy się skulone za kioskiem. Będziemy sobie w kiosku kupować batoniki i sok, a więc śmierć głodowa nam nie grozi... Będziemy tam siedzieć i patrzeć w skle­powe okna... A potem może nawet śledzić piegusa w drodze z pracy do domu. A w nocy...

- Co będziemy robić w nocy? - niechcący zapytałam głośno, zamyślona.

- Jak to w nocy? - zdziwiła się Emma.

Moje przyjaciółki oczywiście nie wiedziały, co sobie wyobraziłam, nie mogły tego wiedzieć...

- W nocy sprzedawca śpi, więc my też - na szczę­ście - będziemy spać - powiedziała Zuzia. Po raz chyba tysięczny jedna z nich trzech odgadła bez kłopotu moje myśli.

- A może... - Julce, zdaje się, przyszło coś do głowy. - A może wy byście poszły do tego sklepu? Wam przecież nie zależy, możecie kupić biszkopty...

- Pewnie, że możemy - zgodziłam się. - Tylko co nam z tego przyjdzie? To nie my chcemy mu spojrzeć w oczy i usłyszeć jego głos. Mamy ci opowiedzieć, jak brzmi? Co przez to osiągniesz?

Julka milczała. Wiedziała, że to bez sensu. Wiedziała, że to nie nasza miłość, lecz jej, i że to ona powinna sta­nąć z piegusem twarzą w twarz. Ale strasznie brakowało jej odwagi.

- Chodźmy! - powiedziała nagle Zuzka, zaskakując nas kompletnie. Miała bardzo zdecydowany głos. - Żaba, Emma, chodźcie do tego sklepu. Przynajmniej obejrzy­my sprzedawcę. Rozsypiemy pieniądze na podłodze, zobaczymy, czy nam pomoże zbierać... Powiemy coś inteligentnego i zobaczymy, czy się roześmieje... Coś wymyślimy, żeby sprawdzić, czy jest fajny.

- Może lepiej wymyślmy teraz, a nie w sklepie - westchnęłam, przeczuwając jakąś katastrofę.

To przecież nie jest chłopak w naszym wieku, lecz prawie mężczyzna! Dorosły człowiek! Nawet jeżeli ma osiemnaście lat, a nie dwadzieścia, to i tak jest dorosły, ma już dowód osobisty i w ogóle... Jak mamy z nim mimo­chodem porozmawiać i przekonać się, czy jest fajny? Gdyby chodziło o kogoś z naszej klasy albo z równoległej, to od razu miałabym siedemnaście pomysłów. Ale taki dorosły facet? Jakie są normy fajności w świecie doros­łych? Może Zuzka wie to lepiej niż ja? Jej siostra jest przecież dorosła... chociaż chyba, niestety, tylko w świetle prawa. Bo gdy się jej słucha, to jest czasami bardziej dziecinna i szurnięta niż my cztery razem wzięte. Ale kto wie, jakie są jej koleżanki? I koledzy? Nigdy nie roz­mawiałam z takimi ludźmi, poza Agatą Zawadzką właśnie. Jedyna nadzieja była w Zuzi i jej doświadczeniu...

- Improwizacja jest w takich przypadkach najlepsza - Zuzka była chyba pewna, że sobie poradzi.

Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko jej uwierzyć.

- Chodźmy więc - zgodziłyśmy się z Emmą. Julka biała jak ściana mimo mrozu szczypiącego w policzki schowała się za kioskiem.

ROZDZIAŁ 4
Romeo wraca do domu

I już nie wróci? - Julka płakała w żółtą, puchatą po­duszkę Zuzi. - Wyjechał całkiem, na zawsze?

- Na zawsze - przytaknęłam bezlitośnie. Romeo wrócił do domu. Taka była okrutna prawda.

- A może coś źle zrozumiałyście? - Julka najwyraź­niej nie chciała się pogodzić z tą prawdą.

- Mam ci opowiedzieć wszystko jeszcze raz, od po­czątku do końca? - Zuzia mówiła do niej jak do dziecka, ale jej głos był lekko zniecierpliwiony.

Przecież powtarzałyśmy tę historię już chyba z dzie­sięć razy. A Julka ciągle miała wątpliwości.

- Nie było go w stepie - zaczęła Emma, oczywiście wywołując tym „stepem” salwę śmiechu. Nawet Julka troszkę się uśmiechnęła. - W sklepie, znaczy... nie było go w sklepie. Czekałyśmy, zaglądałyśmy do zapieca...

- Na zaplecze - poprawiłam ją i przejęłam pałeczkę. Przy opowieści Emmy będziemy się męczyć do rana. A ja bardzo chciałam zmienić w końcu temat i przejść do zupełnie innej sprawy: do hotelu z basenem!

- Zaglądałyśmy wszędzie, w końcu się nami zainte­resował właściciel sklepu, myślał chyba, że chcemy coś ukraść, więc powiedziałyśmy, że szukamy kuzyna... - Zuzia z kolei wyrwała pałeczkę mnie i opowiadała histo­ryjkę jeszcze raz, w iście ekspresowym tempie. Chyba też chciała porozmawiać w końcu o hotelu z basenem. - No i trochę się wkopałyśmy, bo okazało się, że ten właści­ciel jest kuzynem twojego amorka, czyli Władzia, a więc powinien być też naszym. Swoją drogą, czy tak może mieć na imię Romeo? Władzio?!

- Bardzo piękne imię... - rozmarzyła się Julka. - Władysław Warneńczyk, Władysław Jagiełło... Sami śmiali, mężni, cudowni mężczyźni. I jeszcze Reymont, noblista!

Robiło mi się słabo od tych jej westchnień! Zuzia mówiła dalej:

- Więc okazało się, że Władzio to siostrzeniec właści­ciela sklepu. Był u niego przez miesiąc, miał urlop bezpłatny czy coś takiego, jakąś przerwę w swojej zwyk­łej pracy. Ale teraz urlop się skończył i Władzio wczoraj wrócił do domu, do Krynicy czy Wisły...

- To w końcu do Krynicy czy do Wisły? - zdenerwo­wała się Julka. - Mów dokładnie!

- A co, pojedziesz go szukać? - roześmiałam się.

I nagle dotarło do mnie, że to wcale nie jest taki głu­pi pomysł. Do Emmy zresztą dotarło to samo, dokładnie w tym samym momencie.

- Wiśla jest w górach? - zapytała.

- W górach - przytaknęła Julka. - I Wisła w górach, i Krynica w górach, tylko chyba nie tak całkiem obok siebie. Ale co ma dla nas za znaczenie?

- Bo hotel, do którego chcieli nas wysłać twoi rodzice, to chyba też w górach... - powiedziała Zuzia z najniewinniejszą miną pod słońcem. A ja wiedziałam, że wygrałyśmy. Że najnudniejsze ferie świata zamienią się w wielką przygodę!

Byłyśmy w tym sklepie jeszcze dwa razy. Zuzka wspięła się na wyżyny improwizacji. Opowiadała jakieś bardzo dziwaczne historie, że jest daleką kuzynką, o której nikt nie słyszał, że jej mama mieszka w Stanach i chce zapi­sać piegowatemu Władziowi jakiś spadek, ale najpierw koniecznie musi go poznać osobiście... Bo ten spadek to dlatego, że on jest podobny do narzeczonego mamusi z wczesnej młodości... Moim zdaniem to wszystko nie trzymało się kupy, nawet w najgorszych wenezuelskich telenowelach intryga była bardziej przemyślana, ale właściciel sklepu, o dziwo, kupił tę historię i podał nam nazwisko Władzia... równie śliczne jak imię zresztą: Wątróbski. Władzio Wątróbski, czyli Romeo Montecchi dwudziestego pierwszego wieku! Rety! Dostałyśmy też adres Romea, w jakiejś wsi, która nie nazywała się ani Wisła, ani Krynica, ale na szczęście faktycznie była w górach.

- Już do końca życia nie będziemy mogły chodzić przez skwerek - szepnęła Zuzka, gdy siwy kuzyn, a ra­czej wujek Władzia W. poszedł szukać numeru telefonu do obiektu westchnień Julki.

- Chyba będziemy musiały zmienić szkołę, jak to się wyda - powiedziałam w panice, nagle uświadamiając sobie, że ten facet może chcieć nas odnaleźć... Przecież nie odpuści sobie, to znaczy nie sobie, ale piegowatemu siostrzeńcowi, spadku, tak po prostu... Spróbuje nas szukać, a to nie będzie trudne: po prostu pójdzie do najbliższej szkoły i namierzy nas bez problemu. Ta naj­bliższa szkoła jest przecież, przypadkiem, naszą szkołą!

- Nie mam, psiakość, jego komórki - właściciel skle­piku przyniósł z zaplecza gruby notes. - Ale mam numer Mańki, jego żony. Może być?

- Do jego żony? - zapytała blada jak ściana Emma.

- No do żony. Nie wiecie, że Władzio ma żonę i dwóch nygusów? - zaskoczony mężczyzna patrzył na nas spod krzaczastych brwi.

Nygusów? Chyba nie znałam tego słowa. Ale domyśli­łam się, że nie chodzi o psy, koty ani komórki na węgiel. Nygusy to chyba dzieci... Prawdopodobnie płci męskiej.

- Pierworodny ma na imię Władzio, po ojcu - sklepi­karz wyjął z notesu wymięte zdjęcie i wcisnął Zuzi do ręki. - A młodszy właśnie kończy roczek, Władek na jego urodziny tak się spieszył... Młodszy to, wiecie, Mietek, tak jak ja.

Mężczyznę wyraźnie rozpierała duma. Nie na tyle jednak, by nie zauważyć, że nie jesteśmy zachwycone informacją o żonie i synach naszego Romea.

- A co, szanowna mamusia w młodych gustuje? - roześmiał się nerwowo. - Chciała Władziowi majątek zapisać, ale nie za darmo, tylko tak, no wiecie, za ślub?

- Co pan opowiada, mamusia to porządna kobieta - roześmiała się Zuzia jeszcze bardziej nerwowo niż właści­ciel sklepu. - To nie ma być transakcja, lecz miły, całkiem bezinteresowny gest. Po prostu wydawało nam się, że Władek jest trochę za młody na żonę i dzieci.

- Za młody? - tym razem śmiech pana Mietka był głośny i wcale nie zdradzał zdenerwowania. - A na co miał czekać, ożenił się zaraz po wojsku, teraz już mu dwudziesta siódma wiosna idzie...

No tak, chyba nie miałyśmy doświadczenia w ocenia­niu wieku na oko. Julka uznała, że jest „prawie w naszym wieku”, ja miałam nadzieję, że ma osiemnaście lat, Zuzia z kolei, najbardziej doświadczona, gdyż ma siostrę stu­dentkę, dawała mu dwa lata więcej. A tu dwadzieścia siedem! Ta wiadomość załamie Julkę pewnie jeszcze bardziej niż ta, że Romeo ma żonę i dzieci. A może jednak mniej?

- Nie możemy nic powiedzieć Julce - szepnęła Zuzia, gdy pan Miecio zajął się klientem. - Bo z naszego wyjazdu w góry nici...

- O, Zuzanko, jak dobrze, że tu jesteś! Zabierzesz, córciu, zakupy do domu, a ja pobiegnę prosto do szkoły, prowadzę dziś kółko chemiczne i już jestem spóźniona - głos, który rozległ się od strony sklepowych drzwi, ude­rzył w nas wszystkie jak grom z jasnego nieba. Jak strzała Apacza. Jak... Uderzył i już. I zwalił nas z nóg. Mama Zuzi! Tutaj!

- Ach, więc tak wygląda szacowna mamusia! Całuję rączki! Dobroczyńcy moich krewnych są moimi dobro­czyńcami! Niech pani wybiera, co pani zechce, proszę bardzo, na koszt firmy! - właściciel sklepu natychmiast porzucił klienta i przyglądał się krytycznie wytartej kurtce pani Zawadzkiej. Nie wyglądała raczej na bogatą damę z Ameryki... A my nie wyglądałyśmy chyba na osoby, które czeka radosne popołudnie...

- Nie rozumiem, o co panu chodzi - powiedziała mama Zuzki lekko zaskoczona. - Jakaś promocja?

- Promocja, specjalnie dla gości z Ameryki! - pan Mietek nie zwracał już najmniejszej uwagi na mężczyznę kupującego mleko i chleb. - Te małe szelmy nic nie powiedziały, że pani przyjechała. Od razu zadzwoniłbym do Władeczka, żeby wracał swoją dobrodziejkę poznać.

- Do Władeczka? - oczy pani Zawadzkiej były wielkie i okrągłe jak statki kosmiczne.

- Ja ci potem wszystko wytłumaczę - Zuzka złapała mamę za rękę i siłą wyciągnęła ze sklepu.

- Coś nie tak? - zapytał pan Mietek. - Coś ona chyba dziwna jakaś? W tej Ameryce to tak wszyscy?

- Wszyscy - przytaknęła Emma, usiłując się prze­cisnąć do wyjścia.

Nagle jednak zmieniła zdanie i odśpiewała między regałami piosenkę. Bardzo dziwną, z jakąś zwariowaną choreografią, z pokazywaniem, podskakiwaniem i pada­niem na kolana. Całą po angielsku oczywiście.

- My tak w United States się bawiąc - powiedziała z najbardziej niepolskim akcentem, na jaki było ją stać, a potem wybiegła ze sklepu. A ja za nią, oczywiście. Prosto w ramiona pani Zawadzkiej.

- Musicie mi chyba sporo wyjaśnić - powiedziała lodowatym głosem. - Idziemy na herbatę. Do nas do domu.

- A kółko chemiczne? - zapytała Zuzia z nadzieją. - Tam czeka połowa trzeciej klasy...

- Rzeczywiście... - pani Zawadzka jest osobą pięć razy bardziej obowiązkową niż jej córka. Ale przecież nawet Zuzia nie zostawiłaby dziesięciu czekających na nią osób, żeby trochę się pokłócić ze swoją rodziną. - Idźcie więc do domu i czekajcie na mnie. Będę za dwie godziny. I chcę usłyszeć całą prawdę. Nie opracowujcie żadnej strategii, i tak nie dam się zwieść. Tylko prawda, umowa stoi?

- Stoi - pokiwała głową wyraźnie wystraszona Zuzia. Pani Zawadzka pobiegła więc w stronę szkoły. Gdy zniknęła za rogiem, zza kiosku wyszła przerażona Julka.

- Czy stało się to, co myślę, że się stało? - zapytała, wprowadzona dokładnie w nasz plan.

- Właśnie tak - przytaknęłam. - Idź lepiej do domu... Same jakoś to wytłumaczymy, ale musimy trochę cię pogrążyć. Wiesz, powiedzieć, że się zakochałaś i w ogó­le... Lepiej, żebyś tego nie słuchała.

- A może ja sama powinnam to wyjaśnić? - Julka wyraźnie poczuwała się do odpowiedzialności. - W końcu to ja sprowadziłam na was nieszczęście...

- Żadne nieszczęście, poradzimy sobie - machnęła ręką Zuzia, starając się udawać, że nie stało się abso­lutnie nic ważnego. - Ale lepiej bez ciebie...

- Naprawdę tak chcecie? - Julka nie wiedziała, co robić. - Ja bym mogła sama... Ja mogłabym opowiedzieć o płomiennej sile mojego uczucia, wyznać, że zmusiłam was przemocą, żebyście mi pomogły odnaleźć mego zagi­nionego ukochanego, że zrobiłyście to po to, by uratować moje usychające z tęsknoty biedne serce...

- Same to opowiemy - Emma włączyła się do kam­panii na rzecz wygonienia Julki. - Same opowiemy, a ty idź home, pakuj plecownik.

- Plecak - poprawiła ją Julka. - Więc macie ten adres? Adres Władysława? To gdzieś blisko naszego hotelu?

- Bardzo blisko - powiedziałam w panice. - Pakuj się, Emma ma rację. Jutro wyjeżdżamy.

- Ale macie jego adres? - upewniła się jeszcze Julka. Pokiwałyśmy energicznie głowami, a ona wreszcie poszła w stronę przystanku.

- Myślicie, że w ogóle wyjedziemy? - westchnęłam, gdy oddaliła się od nas na bezpieczną odległość. - Że pani Zawadzka nie zrobi afery?

- Nie zrobi - powiedziała Zuzia, chociaż jej głos nie brzmiał zbyt pewnie. - Powiemy jej prawdę i zrozumie.

- Myślisz, że nie będzie się bała nas puścić w góry bez opieki, kiedy się dowie, że Julka zamierza tam się uganiać za starym żonatym facetem z dwójką dzieci? - byłam bardzo sceptyczna.

- Po pierwsze, będziemy mieć opiekę, właściciel hote­lu to znajomy rodziców Julki, obiecał mieć nas na oku... A po drugie, to przecież Julka nie będzie się za nikim uganiać - Zuzia znowu była optymistką, którą tak lubi­łyśmy. - Nie pozwolimy jej. Przecież taki mamy plan, prawda? Powiemy jej o tym, ile Romeo ma lat, i o żonie, i o dzieciach, ale dopiero w górach. Bo inaczej nie poje­dzie. To chyba jasne, prawda?

Jasne, faktycznie. Mamy plan. Przecież to całkiem oczywiste... Właśnie taki, jak powiedziała Zuzia. Jak mogłam na to nie wpaść?!

ROZDZIAŁ 5
Czy ja śnię?

Czy ja śnię?!

- To niemożliwe!

- Kurczę, ale jazda!

- Czad!

Wykrzykiwałyśmy te zdania chyba przez dwie godzi­ny. Bo to było jak sen. Jak bajka. Bo to było zbyt piękne, by było prawdziwe. Jeszcze dzień wcześniej siedziałyśmy w kuchni pani Zawadzkiej i, wyłamując palce, nerwowo przygryzając usta, opowiadałyśmy jej całą historię, całą idiotyczną intrygę, którą uknułyśmy, żeby zdobyć adres Władzia.

- Musicie powiedzieć Julce prawdę - mama Zuzi była mniej rozgniewana, niż się spodziewałyśmy. Chyba na­wet trochę ją ubawił nagły awans na bogatą krewną z Ameryki.

- Powiemy jej prawdę - Zuzka podniosła dwa palce w górę, jak dobra harcerka. - Powiemy, ale jak dojedzie­my w góry. Bo wiesz, mamo, przecież wiesz, ona nie pojedzie, jak się dowie teraz. A jak ona nie pojedzie, to my też...

Pani Zawadzka zasępiła się na moment, a ja miałam okropne wrażenie, że zaraz powie: „I tak nigdzie nie pojedziecie, jesteście jeszcze dziećmi i nie możecie same mieszkać w hotelu”. Moi rodzice powtarzali to zdanie przez dwa dni. Przekonała ich dopiero babcia. Moja konserwatywna babcia hrabianka uznała, że wyjazd to świetny pomysł! Że ci właściciele, znajomi państwa Ździebełków, zaopiekują się nami, a my „dowiemy się, jak smakuje samodzielność”. Moi rodzice dali się jakoś namówić na udzielenie nam tego, jak się wyrazili, kre­dytu zaufania. Ale czy pani Zawadzka podzieli ich zdanie?

- A co na to twoja mama, Emmo? - zapytała.

- Mama powie... mówi... że to my only chance na wakacje, na trip...

- Jedyna szansa na jakiś wyjazd - podpowiedziała Zuzia, zapominając chyba, że jej mama też zna angielski. I to zna bardzo dobrze! Kiedyś nawet miała zastępstwo u Tomka w klasie, kiedy Marta Mądra pojechała na szkolenie.

- No tak... ale ty, Zuzanko, mogłabyś pojechać do babci... - pani Zawadzka nie była przekonana. - Nie chciałabyś?

- Chciałabym - westchnęła Zuzka. - Ale może nie teraz. Może na jakiś weekend. Bo wiesz, w tym hotelu jest basen i kręgielnia, i chyba nawet kasyno...

- Do kasyna to was raczej nie wpuszczą - roześmiała się pani Zawadzka. - A co do sportu, to wiesz, że musisz się oszczędzać. Jesteś osłabiona po tej diecie. No i masz przecież spotkanie z terapeutką, zapomniałaś? Nie mo­żesz go opuścić!

- Terapeutką powiedziała, że w czasie ferii wszyscy jej pacjenci mają wolne od spotkań - Zuzia uśmiechnęła się szeroko.

- Wszyscy? - jej mama chyba nie była przekonana.

- No... nie wszyscy - przyznała Zuzka. - Tylko, jak powiedziała pani psycholog, „lżejsze przypadki”. A ja jestem właśnie lżejszym przypadkiem. Pani psycholog twierdzi, że świetnie sobie radzę i robię postępy.

Spojrzałam na nią uważnie. No tak, faktycznie, jej policzki już nie były tak przerażająco zapadnięte jak kilka tygodni temu. To był wyraźny postęp. Ale czy naprawdę można ją było uznać za „lżejszy przypadek”? Z pomysłem, żeby zostać modelką, nadawała się moim zdaniem do leczenia szpitalnego!

- Nie mam sumienia ci zabraniać - powiedziała pani Zawadzka po chwili milczenia. - To faktycznie może być jedyna okazja w waszym życiu, żeby się popławić przez tydzień w luksusie. Jedźcie, dziewczynki. I bawcie się dobrze.

- Dziękujemy! - Zuzia zawisła na szyi swojej mamy.

- Dziękujemy - powiedziałyśmy, starając się dygnąć jak najpiękniej.

- Ale pamiętajcie, że to poważny sprawdzian w wa­szym życiu - dodała pani Zawadzka bardzo poważnie. - Liczę, że będziecie mądre i rozsądne. Bo jeśli nie, to...

- To całe wakacje przesiedzimy w domu! - roześ­miała się Zuzka. - Umowa stoi!

I tym sposobem w niedzielę wstałyśmy, kiedy było jeszcze całkiem ciemno. Samochód taty nie chciał oczy­wiście zapalić, przez długą, okropną chwilę myślałam, że przyjaciółki pojadą beze mnie. Że Bractwo Zeta będzie przez tydzień bractwem trzyosobowym, jak na początku, we wrześniu, zanim do naszej klasy trafiła Emma. Tyle że tym razem to nie Emmy będzie brakowało, lecz mnie. Będę siedziała w zimnym samochodzie, którego silnik pozostanie głuchy na prośby i groźby... a autobus, na który mamy bilety, odjedzie w tym czasie w stronę luksu­sowego hotelu.

- Zapal, do ciężkiej cholery! - krzyknął tata, waląc pięścią w kierownicę.

Nie widziałam go tak zdenerwowanego od... sama nie pamiętałam, od kiedy. I byłam pod dużym wraże­niem. Nasz samochód chyba też, bo nagle zaburczał, zazgrzytał, zapiszczał przeraźliwie - i zapalił! Tak, jak chciał tata. I tak, jak chciałam ja, oczywiście. Zapiszcza­łam jak samochód, ale znacznie ciszej i bardziej radośnie. Miałam jeszcze szansę zdążyć na autobus!

- Zdążyłaś w ostatniej chwili - powiedziała Zuzia, patrząc na mnie z wyrzutem.

- Samochód? - odgadła Emma. - Nie chciał się spalić?

- Ani się spalić, ani zapalić - roześmiałam się, wsa­dzając plecak do autobusowego bagażnika. Ledwie się tam zmieścił! Ludzie wieźli wielkie walizy, narty, deski snowboardowe... A ja tylko nieduży plecak. W nim trzy ubrania na krzyż, no i mojego pluszowego pieska Feliksa. Bez niego nigdzie bym nie pojechała!

- Wy też macie tyle rzeczy, co ci ludzie? - zapytałam niepewnie. Torby czy plecaki moich przyjaciółek tkwiły już gdzieś w czeluściach bagażnika, nie mogłam więc domyślić się, czy mają miniaturowe woreczki czy wielkie paki.

- Ja mam tylko plecak, nawet mniejszy od twojego - uśmiechnęła się Zuzia. - Agata nie pożyczyła mi swojego, musiałam więc spakować stary, jeszcze z harcerskich czasów taty.

- Twój tata był harcerzem? - zainteresowałam się. A potem pomyślałam, że to trochę w tej chwili nieistotne.

Chciałam przecież dowiedzieć się, czy moje przyjaciółki zabrały pół szafy swoich ciuchów i czy będę przy nich wyglądać jak uboga krewna. Z Zuzią, zdaje się, byłam bezpieczna.

- Ja już nie mogę nosić tamte ubrania z Anglia, wiecie, już są za krótcy - westchnęła Emma.

- Za krótkie - poprawiła już Julka. - Nie martw się, ja też mam ze sobą tylko trzy pary spodni i kilka swetrów. No i notebook, oczywiście.

- Notebook? - wszystkie trzy spojrzałyśmy na nią zdumione. - A po co ci notebook w czasie ferii?!

- Po to samo, po co w czasie roku szkolnego - powie­działa nasza poetka, nic oczywiście nie wyjaśniając.

Do pisania wierszy? Nie pisze ich już w jednym ze ślicznych zeszytów, choćby w tym z okładką w chmurki, który dostała ode mnie na Gwiazdkę, tylko w kompute­rze? No tak, może to i lepiej... Wiersze nie zginą, można będzie je wydrukować, skopiować, a nawet poprawić, gdyby Julka chciała coś zmienić, pewnego dnia. Ale jednak jakoś mi to trochę do niej nie pasowało. Uducho­wione poetki powinny siedzieć na skałach, patrzeć w ponurą toń morza albo przynajmniej stać w oknie i wpatrywać się rozmarzone w rozgwieżdżone niebo... a nie pracować przy komputerze, jak jakieś sekretarki!

Chciałam ją przycisnąć, zmusić, żeby powiedziała, dlaczego tak zdecydowała... Nawet jeśli w domu pisze na komputerze, to przecież nie musi go taszczyć z sobą w góry. To w końcu tylko tydzień. Ile wierszy napisze przez ten czas? Trzy? Cztery? Czterdzieści? Nawet jeśli byłoby ich czterdzieści, to chyba lepiej poświęcić godzinę albo dwie na wpisanie ich po powrocie do domu do komputera niż jechać na ferie z notebookiem!

Nie zdążyłam jednak wymyślić pytania, które wymo­głoby na niej jakąś precyzyjną odpowiedź. Nie zdążyłam w ogóle nic wymyślić, bo w tym momencie do autobusu podbiegło trzech zdyszanych chłopaków. Tomek, Krzy­siek i Radek! Razem!

- Chcieliśmy was pożegnać - wysapał Tomek, ledwie łapiąc oddech. Bieg o kuli musiał go kosztować najwięcej wysiłku! Przytuliłam się więc do jego ciepłej, puchowej kurtki i przez moment pożałowałam, że zdecydowałam się na wyjazd w góry. Mogłabym przecież spędzić takie miłe ferie w mieście. Nie miałabym tu żadnych atrakcji, ale miałabym Tomka... Czy może być coś lepszego?

Kątem oka zauważyłam, że Emma i Zuzia, wtulone w swoich chłopaków, mają smutne miny. Zupełnie jak ja! A potem zobaczyłam Julkę. Ona to dopiero była smutna! Dramatycznie smutna! Stała sama i patrzyła, jak się żegnamy... Jej jednej nikt nie przyszedł pożegnać. To było przeraźliwe, okropne, dobijające... Zrobiło mi się jej tak strasznie żal.

- Wy żegnacie swoich chłopaków, a ja jadę przywitać się z moim - powiedziała szeptem, łapiąc mój wzrok i od­gadując, oczywiście, moje myśli.

Nie wiedziała tylko tego, co wiedziałam ja... co wie­działyśmy wszystkie trzy: że jej chłopak ma żonę i dzieci. I nigdy nie będzie jej chłopakiem. To było okropne!!!

- Proszę wsiadać! - zawołał wesołym głosem kierow­ca, odrywając mnie od Tomka i od ponurych rozważań.

- Uważaj na siebie, nie chcę, żebyś teraz ty leżała połamana - Tomek puścił do mnie oko i uścisnął po raz ostatni.

- Jestem idiotką, że wyjeżdżam, zamiast zostać z tobą - westchnęłam, wchodząc na schodek autobusu.

Tkwiłam w tym ponurym przekonaniu przez całą drogę. Nie mogłam uwierzyć, że zdecydowałam się na ferie w górach, mając takiego chłopaka. Kto wie, co się stanie, kiedy mnie nie będzie przez cały tydzień? Może Tomek pozna jakąś dziewczynę? W końcu pół naszej szkoły nie wyjeżdża nigdzie na ferie... Chyba nawet większe pół. Znacznie większe pół. W innych szkołach pewnie jest podobnie. Całe miasto pięknych, znudzonych dziewczyn. A wśród nich samotny, opuszczony przeze mnie Tomek. Na pewno podoba się niejednej. Dziewczy­ny lubią takich dryblasów z aksamitnym głosem i krzywą grzywką. Na pewno któraś postanowi go zdobyć... a on nie będzie się nawet specjalnie opierał, bo przecież mnie nie ma... a co z oczu, to i z serca...

Chciało mi się płakać. Ale i tak trzymałam się dziel­niej niż Emma, która chyba przez godzinę ryczała jak bóbr. Zuzia też patrzyła ponuro w okno i najwyraźniej myślała o tym samym, co ja. Że przez tydzień wszystko może się zmienić, że Radek może znaleźć sobie inną dziewczynę... Prawie mogłam zobaczyć jej myśli.

Tylko Julka była promienna. Cieszyła się na spotka­nie ze swoim Romeem.

- W górach wszystko będzie łatwiejsze - mówiła roześ­miana. - Już to sobie dokładnie zaplanowałam. Będę udawała, że wpadam na niego przypadkiem. Że po prostu jestem tu na feriach, wszystkie cztery jesteśmy... I aku­rat będziemy sobie spacerować koło jego domu. Powiem do niego na przykład: „Czy przypadkiem nie pracuje pan w tym urokliwym sklepiku spożywczym na pięknym skwerku z niebieskimi ławkami?”. Ale nie powiedziały­ście jeszcze, gdzie on mieszka. Czy to daleko od naszego hotelu? Więcej niż pięćdziesiąt kilometrów, jak myślicie?

- Mniej. To niedaleko - odpowiedziała Zuzia, wzdy­chając. - Gdy dojedziemy do hotelu, to...

Wiedziałam, jak ma brzmieć ciąg dalszy tego zdania: „to powiemy ci całą prawdę i wtedy odległość nie będzie miała znaczenia”. Albo inaczej, krócej: „to powiemy ci prawdę, która cię załamie”. Ale to zdanie stanowczo nie powinno paść w autobusie! Julka na pewno zacznie płakać, może będzie chciała wysiąść, wracać do domu piechotą, co zajmie jej ze trzy tygodnie... Nie, zdecydo­wanie musiałyśmy poczekać z tą informacją do chwili, gdy wejdziemy do hotelu.

Przerwałam więc Zuzi i dokończyłam zdanie za nią:

- Kiedy dojedziemy do hotelu, to wyjmiemy mapę i sprawdzimy.

- Ale od razu, jak tylko wejdziemy do pokoju, zgoda? Od razu? - Julka wyraźnie nie zamierzała tracić czasu.

- Od razu - obiecałam.

Na szczęście nie musiałam jednak spełniać tej obietni­cy, bo gdy tylko weszłyśmy do hotelu, Władzio Wątróbski i wszyscy inni mężczyźni świata wylecieli nam z głowy. Nawet Tomek jakoś nagle, na moment, przestał mnie kompletnie obchodzić. Stałam i nie wierzyłam własnym oczom. Mogłam powtarzać tylko jak moje przyjaciółki:

- Czy ja śnię???

ROZDZIAŁ 6
Bardzo miękki dywan

Nie wiem, jak to nazwać. Nie wiem, jak to opisać.

- Masakra! - tyle miała do powiedzenia Zuzka. No tak, masakra... Tylko taka mało krwawa. To było niesamowite. Ten hotel... Oglądałam różne seriale, w których pokazywano różne hotele, oczywiście... Bardzo luksusowe hotele. W Stanach, w Wenezueli, w Brazylii, w Anglii... Ale w żadnym serialu nie widziałam czegoś takiego! Takiego miejsca! Ono było...

- Tu jest za perfect... za dobrze... - Emma mówiła dokładnie to, o co chodziło mnie.

- To miejsce jest zbyt doskonałe, by było prawdziwe - powiedziałam. A ona pokiwała energicznie głową.

- Fajny hotel - nawet Julka musiała przyznać, że było tam niesamowicie. A przecież niejedno już widziała.

- Widziałyście kiedyś taki pokój, to znaczy... takie pokoje? - Zuzia zdjęła buty i skarpetki i chodziła boso po mięciutkiej, zielonej wykładzinie. Zupełnie jakby była na łące. Bardzo dużej łące...

- Dostałyśmy apartament rodzinny - wyjaśniła Julka głosem znawcy. - Dwa połączone pokoje, zwykle korzystają z nich rodziny z dziećmi, żeby mieć dzieci na oku.

Z nami nie było jednak żadnych rodziców. Nikogo, kto mógłby „mieć nas na oku”. To był apartament tylko dla dzieci...To jest: tylko dla gimnazjalistek. Dorosłym wstęp wzbroniony!

- Naprawdę możemy tu mieszkać przez cały tydzień? To nie pomyłka? - zaniepokoiłam się nagle. - Może nam należy się jakiś gorszy pokój, jakiś zwyczajny...

- Ten jest zwyczajny, w tym hotelu pewnie wszystkie tak wyglądają - Julka była przejęta znacznie mniej niż my. Ale właściwie trudno się dziwić...

- Kurczę, widziałyście łazienkę? - zawołała Zuzia zza ciężkich, jasnozielonych drzwi.

Pobiegłyśmy do niej wszystkie trzy. Nawet Julka. I nawet Julka wydała z siebie pisk zachwytu.

- Ta łazienka jest chyba bigger... większy od mojego mieszkanie! - rozemocjonowana Emma miała śliczne, okrągłe wypieki na policzkach.

- A ta wanna jest... jest... - zabrakło mi słów.

- A ta wanna jest z hydromasażem - dokończyła za mnie Julka, znów opanowana. Wzięła na siebie rolę naszej przewodniczki po świecie luksusu. Jako jedyna miała o nim jakiekolwiek pojęcie. - Jacuzzi, wiecie...

- Wiemy - uśmiechnęła się Zuzia. - U ciebie w domu też chyba takie jest, prawda?

- Prawda - usta Julki zacisnęły się w wąską kreseczkę jak zwykle, kiedy wspominałyśmy coś o majątku jej rodziców. Coraz mniejszym, zdaje się...

- Twoi rodzice chyba mieli jakieś kłopoty? - przy­pomniałam sobie. - Stać ich na nasz pobyt tutaj?

- Przecież dostali go w prezencie - powiedziała Jul­ka. - I nie stać ich na to, żeby tego prezentu nie przyjąć. Właściciele hotelu są ich kontrahentami od lat, mogliby się obrazić, wyrobić im złą opinię... Powiedzieć innym ludziom, że Ździebełkowie zadzierają nosa... Więc bar­dzo chcieli, żebym z wami tu przyjechała. Bo kontakt z właścicielami jest dla nich chyba strasznie ważny...

- Jeśli to coś pomoże, to możemy tu przyjeżdżać co miesiąc - roześmiała się Zuzia. - I spędzać całe dnie w wannie, czyli w jacuzzi. Na ile ono jest osób? Dziesięć?

- Sześć - Julka znów przybrała fachowy ton. - Zwykle jacuzzi w takich apartamentach są sześcioosobowe, to po prostu najpopularniejsza wielkość.

Najpopularniejsza wielkość?! Byłam kiedyś z rodzi­cami w dużym centrum handlowym z samymi rzeczami przeznaczonymi do domu. Mama chciała kupić umywalkę do swojego gabinetu... Stoisko z umywalkami było nie­daleko stoiska z wannami, bardzo niedaleko... Właściwie to było chyba to samo stoisko. Widziałam więc pewnie ze sto wanien, to był naprawdę wielki sklep. Niektóre też miały hydromasaż... Były bardzo duże... Ale żadna nie była nawet w połowie tak duża jak ta w naszej hote­lowej łazience. A Julka mówi, że to najpopularniejsza wielkość?!

- Tu jest drugi łazienka! - usłyszałyśmy nagle stłu­miony głos Emmy.

- Drugi? - pobiegłyśmy tam, skąd dochodził głos.

- No oczywiście - Julka patrzyła na nas jak na dzie­ci. - Skoro są dwa pokoje, to muszą być przecież i dwie łazienki.

Jasne... Jak mogłyśmy na to nie wpaść?

- Ale ta jest mniejsza, bez jacuzzi, ze zwykłym prysz­nicem... - Zuzia była chyba troszkę rozczarowana. - Chociaż właściwie po co nam dwie takie wanny? Wszyst­kie zmieścimy się w jednej.

- No to chodźmy - powiedziałam. - Chodźmy i zo­baczmy, czy faktycznie się zmieścimy!

Zdejmowałyśmy ubrania na wyścigi, biegnąc do tej gigantycznej wanny. Piszczałyśmy i krzyczałyśmy, jak zwariowane dzieciaki. I tak się czułyśmy. Nawet Julka.

- Byłam w takich hotelach... w lepszych hotelach... w najlepszych hotelach, wiele razy - mówiła, ściągając spodnie i sweter, i jednocześnie odkręcając wodę. - Ale zawsze nudziłam się jak mops. Byłam tylko z rodzicami albo z rodzicami i ich znajomymi... Ale z wami to zupeł­nie coś innego. To mogą być naprawdę świetne ferie.

- Pewnie, że będą świetne - powiedziała Zuzia. - Najlepsze ferie świata. Ferie Bractwa Zeta! Będziemy się fantastycznie bawić, od świtu do nocy.

- Będziemy - pokiwałam głową, wsadzając nogę do wanny.

- Będziemy - uśmiechnęła się szeroko Emma.

- No to co, włączamy bąbelki? - zapytała Julka.

I nie czekając na naszą odpowiedź, włączyła bąbelki, czyli hydromasaż, czyli jacuzzi, czyli całą tę aparaturę, dzięki której woda zaczęła nagle bulgotać jak gejzer.

Zanurzyłam się w niej niepewnie. Kto wie, może wanna jest zepsuta? Może te bąbelki są niebezpieczne? Może kopnie mnie prąd? Prąd w wodzie to bardzo niebez­pieczna rzecz, widziałam kiedyś taki film w telewizji... Nagle jednak zapomniałam o telewizji i o prądzie... Za­pomniałam o wszystkim. Usiadłam, zanurzając się coraz głębiej i głębiej. Aż po szyję. Bąbelki biegały mi po plecach, śmiesznie szczypały w ramiona. Zamknęłam oczy.

- Jeśli istnieje raj, to chyba jest w nim właśnie tak jak w tej wannie - powiedziała Zuzka, równie rozmarzo­na. Nawet nie zauważyłam, kiedy usiadła obok mnie!

- Cudownie - westchnęła Emma.

- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz siedziałam w ja­cuzzi - uśmiechnęła się Julka. - Zawsze wydawało mi się to beznadziejne. Takie... takie bogate... Nie wiem, jak to powiedzieć. Takie jakieś... no wiecie...

- Wydawało ci się, że to nie pasuje do romantycz­nych poetek? - roześmiałam się.

A Julka pokiwała głową całkiem już mokrą od pryska­jących na wszystkie strony bąbelków. I też się roześmiała. Bardzo, bardzo głośno. Chyba pierwszy raz widziałam ją aż tak wyluzowaną. I bardzo mi się podobała. Przeszka­dzała mi tylko trochę myśl, że niedługo będziemy musiały popsuć jej świetny humor wiadomością o Władziu Wątróbskim.

Nie wiem, ile czasu siedziałyśmy w tej wannie. Pół godziny? Godzinę? Kiedy wyszłyśmy owinięte w wielkie, mięciutkie białe szlafroki, które znalazłyśmy w łazience, na dworze było już całkiem ciemno. Zapaliłyśmy wszyst­kie światła, zasłoniłyśmy dokładnie okna, a potem...

- Ale fajne łóżko! - zawołała Zuzka, wskakując na wielki materac w metalowej ramie. Naprawdę wielki. Chyba tak jak jacuzzi, przeznaczony dla co najmniej sześciu osób. Mogłybyśmy spać na nim we cztery, nawet się nie dotykając. A w naszym apartamencie były cztery takie łóżka! Wszystkie ogromne, wszystkie miękkie i ta­kie strasznie...

- Ono jest strasznie sprężyste! Jak trampolina! - Zuzka skakała jak piłeczka.

Biały szlafrok, o wiele na nią za duży, plątał się wokół jej stóp. Pasek rozwiązał się i zsunął, oplatając jej łydkę. Bałam się, że zaraz się przewróci. Ale ona chyba wcale nie zwracała na to uwagi. Skakała, jakby od tego zależało jej życie. Jakby miała wygrać ogromnie ważny zakład, jeśli tylko będzie skakać dostatecznie długo.

- Co tak na mnie patrzycie? - czarnowłosa piłeczka, nieco wychudzona po akcji „Błyskawiczna dieta - cud”, przestała na moment podskakiwać rytmicznie i spojrzała na nas z wyrzutem. - Wiecie, jakie to fajne? Wskakujcie do mnie! Nie wiadomo, czy kiedyś będziemy miały jeszcze takie świetne łóżko tylko dla siebie! Trzeba to wykorzys­tać! No już, chodźcie! Będziemy tak skakać każdego dnia.

Emma z wahaniem podwinęła szlafrok i postawiła nogę na łóżku, tuż obok Zuzi.

Ja i Julka poszłyśmy w jej ślady. W końcu Zuzka naprawdę miała rację: skoro już tu jesteśmy, musimy to wykorzystać jak najlepiej. Każdą chwilę pławienia się w luksusie. Żadnego siedzenia w fotelu i czytania książki, żadnych zwyczajnych spacerów... Nasycimy się dobrobytem tak, żeby nam starczyło do końca życia. Nie zmarnujemy ani minuty!

- Myślicie, że sprężyny wytrzymają? - roześmiała się Julka, podskakując najwyżej z nas wszystkich. - Zresztą, co to ma za znaczenie? Jak się zepsują, to przeniesiemy się na drugie łóżko.

- A potem na trzecie! - perlisty śmiech Zuzi zagłu­szyła salwa śmiechu Emmy.

- I na czwarte! - dopowiedziałam równie roześmiana i szczęśliwa.

- A potem zmusimy recepcjonistkę, żeby nas prze­niosła do innego pokoju - Julka najwyraźniej była w szampańskim nastroju. - Sterroryzujemy ją, przykładając jej długopis do pleców i udając, że to pistolet. Będzie nam musiała dać najlepszy pokój w tym hotelu!

- Mówiłaś, że wszystkie są najlepsze? - zdziwiłam się. - Czyli takie jak ten...

Julka nie zdążyła nic odpowiedzieć. W tym momencie rozległo się bowiem energiczne stukanie do drzwi.

W ułamku sekundy zastygłyśmy w bezruchu. Zuzia stała z rękami wyciągniętymi do góry. Starała się, pod­skakując, za każdym razem dotknąć sufitu. Emma była lekko zgięta, chyba akurat miała odbić się z pięt, wysoko w górę. Ja usiłowałam złapać zsuwający się z moich ramion szlafrok, a Julka klęczała, zanosząc się śmiechem. To znaczy: teraz już tylko klęczała. Śmiech zamarł jej na ustach.

- Pewnie ludzie z dołu - szepnęłam, mając nadzieję, że mojego głosu nie słychać po drugiej stronie drzwi. - Mieszkają pod nami i tynk sypie im się na głowę od naszego skakania.

Przyjaciółki pokiwały głowami. To było jedyne wytłu­maczenie. Dobijali się do nas, bo mieli dosyć tego hałasu. A w takim razie miałyśmy tylko jedno wyjście: musiały­śmy udawać, że nas tu nie ma. Nie poruszać się. Nie oddychać. I mieć nadzieję, że w końcu sobie pójdą. W końcu lepiej jest spać w ślicznym, luksusowym poko­ju, nawet jeśli jest w nim trochę głośno, niż na hotelowym korytarzu, pod drzwiami pokoju, w którym nikogo nie ma... Bo przecież nas tu nie ma! I oni po prostu muszą w to uwierzyć!

- Otwieram - powiedziała Zuzia, opuszczając ręce i schodząc z łóżka. - Jakoś im to wyjaśnimy, przepro­simy i w ogóle...

- Ale po co? - nie rozumiałam.

- Bo jak tego nie zrobimy, to pójdą na skargę do recepcji, recepcjonistka powie szefowi, a szef zadzwoni do rodziców Julki, w końcu jest ich znajomym. I jutro będziemy z powrotem w domu. Nawet nie zobaczymy basenu i kręgielni.

Zuzia miała rację, oczywiście. Trzeba było przepro­sić, wyjaśnić, obiecać poprawę. Nie miałam tylko pojęcia, jak to zrobić.

Nie zdążyłam się jednak zastanowić. Żadna z nas nie zdążyła. Zuzka podciągnęła opadający szlafrok, za duży na nią chyba o pięć numerów, i zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi.

- Dzień dobry - na korytarzu stał mężczyzna w gar­niturze. To chyba jednak nie był zwyczajny garnitur... Marynarka była jakaś dziwna, nigdy takiej nie widziałam. Ci ludzie mieszkający pod nami musieli być strasznie ekscentryczni!

- Dzień dobry - odpowiedziałyśmy mu grzecznie zgodnym chórem.

- Pan dyrektor serdecznie przeprasza, że przywita panie osobiście dopiero jutro, i przekazuje mały poczęstu­nek powitalny. Jeśli miałyby panie jakieś życzenia, proszę dzwonić do recepcji. Wszystko oczywiście na koszt firmy. Pan dyrektor prosi serdecznie, żeby się panie nie krę­powały i korzystały z wszystkich atrakcji. Wszystkie restauracje stoją dla pań otworem. Ufam, że zechcą panie niebawem zejść na kolację. Może z przewodnikiem chciałyby panie obejrzeć hotel? Jeśli tak, to zapraszam serdecznie, jestem do pań dyspozycji.

- Dziękujemy serdecznie - wyjątkowo tym razem to Julka pierwsza odzyskała zimną krew i dostroiła się do „serdecznego” tonu rozmowy.

- A więc mają panie ochotę przejść się ze mną i zo­baczyć, co mamy do zaoferowania? - mężczyzna stał wciąż lekko pochylony, jakby chciał nam pokazać, że naprawdę jest gotów spełnić wszystkie nasze życzenia.

- Oczywiście - roześmiała się Zuzia. - Chodźmy! Niech nam pan pokaże, gdzie jest basen!

- Z największą przyjemnością - mężczyzna otworzył nam szeroko drzwi, kłaniając się nisko.

A ja dopiero na schodach zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, nie wzięłyśmy z sobą klucza. Zatrzasnęłyśmy pokój, odcinając sobie drogę powrotu! To było okropne! Ale nie tak straszne, jak druga rzecz, która przyszła mi do głowy, kiedy postawiłam stopę na pierwszym z szerokich, wyłożonych aksamitnym dywa­nem schodów: moja stopa była bosa. Wszystkie byłyśmy bose! I miałyśmy na sobie tylko białe, o wiele za duże szlafroki!

ROZDZIAŁ 7
Wyjście... czyli wyjście

Naprawdę myślałaś, że mogłabym nie wziąć klucza? - Zuzia postukała się kciukiem w czoło, kiedy już wróciły­śmy do pokoju. - Ja przecież NIGDY nie zapominam o takich rzeczach!

- W tym hotelu można zapomnieć nie tylko o klu­czach, ale o wielu znacznie ważniejszych sprawach - westchnęłam rozmarzona, rzucając się na łóżko. - Tu jest cudownie. Chyba wrócę do domu cała w siniakach.

- W siniakach? Takich sinych? - Emma chyba nie zrozumiała, o co mi chodzi.

- W siniakach - przytaknęłam. - Bo będę musiała się cały czas mocno szczypać, żeby się upewnić, że to mi się nie śni. Że jestem naprawdę w takim bajecznym miejscu.

- Szczypać? - moje wyjaśnienie chyba niewiele jej pomogło. Emma wciąż nie znała wielu idiomów. A to chyba był idiom? Tak mi się przynajmniej wydawało...

- To jest taki idiom - Julka zajęła się wyjaśnianiem związku między szczypaniem się w rękę a pewnością, że to, co widzę, to jawa, a nie sen.

- Musimy się ładnie ubrać na tę kolację - powie­działa Zuzia, przyprawiając nas o dreszcz przerażenia.

- Ależ ze mnie idiotka - syknęłam, zrywając się z mięciutkiego łóżka i zaglądając do mojego plecaka, opartego o ścianę. Na wierzchu leżał piesek Feliks, spo­glądający na mnie, jak zwykle, czarnym okiem spod naderwanego ucha. A pod nim... zielony sweter... czarny sweter... czarne dżinsy... Świetny wybór! Idealne ciuchy na kolację w najbardziej eleganckim hotelu świata.

- Widziałyście, jak byli ubrani ludzie w restauracji? - Zuzia zrozumiała to samo co ja i była tak samo załama­na. - Pewna kobieta miała suknię do ziemi! Wszyscy faceci w krawatach! A my co, pójdziemy w porozciąganych swetrach? Kurczę, wybrałyśmy się jak do schroniska młodzieżowego, jak na wycieczkę klasową!

- Nie myślaliśmy, że tu będzie tak... tak... no, że będzie aż tak - Emma też była przerażona. - Julka, dlaczego ty nic nie mówiłeś, żeby się ubrać?

- Dlaczego nie powiedziałaś nam, że powinnyśmy wyglądać jak damy!? - dołączyłam do Emmy w tym zdenerwowaniu. Gdyby Julka nas uprzedziła, jakie rzeczy powinnyśmy zabrać, wszystko byłoby inaczej. Wprawdzie i tak nie mam takich rzeczy, które mogłabym założyć, żeby wyglądać jak ci ludzie w restauracji, ale mogłabym się chociaż postarać, może namówiłabym mamę, żeby coś mi kupiła... albo babcię... Babcia cza­sami ma jakieś pieniądze schowane na czarną godzinę... A to przecież była czarna godzina! Właśnie wybiła! Naj­pierw przeszłyśmy się po całym hotelu boso, w białych szlafrokach, jak kretynki, a teraz pójdziemy w dżinsach i swetrach do eleganckiej restauracji. Czy mogło nas spotkać większe upokorzenie?

- Julka, co ty masz w plecaku? - głos Zuzki brzmiał bardzo, bardzo podejrzliwie. - Ty przecież wiedziałaś, jak tu będzie... Nie mów, że nie zabrałaś eleganckich ciuchów, i tak ci nie uwierzę!

- Jasne, że nie zabrałam - roześmiała się Julka, siadając w szlafroku na podłodze, na tej mięciutkiej, zielonej wykładzinie, i wyciągając z plecaka jedną parę dżinsów, potem drugą...

- Nie wiedziałaś, że to TAKI hotel? - nie rozumia­łam. - Nie wiedziałaś, że zrobimy z siebie idiotki?

- Wiedziałam dokładnie, jaki to hotel, rodzice byli tu kilka razy - Julka wydawała się naprawdę rozbawiona naszymi problemami. - Ale wiecie, to jest hotel w gó­rach... I chodzenie w wieczorowych sukniach świadczy tu po prostu o zaściankowości i nowobogackości. Jest w ogóle takie słowo: „nowobogackość”? Chyba nie, chyba raczej „nowobogactwo”... Ale brzmi gorzej... Nieważne, sprawdzę potem w słowniku w komputerze. Najważ­niejsze, że ludzie naprawdę wyrobieni przyjeżdżają w góry ubrani na luzie. Modne swetry, dżinsy dobrej jakości, to się powinno tutaj nosić. Elegancki luz na poziomie, a nie jakieś pokazy mody! Więc to te panie w sukniach balowych mają problem, a nie my.

- My nie mamy modnych swetrów i dżinsów dobrej jakości - jęknęła Zuzia. - Mamy zwyczajne, powycierane spodnie. I stare swetry. Jeden odziedziczyłam po mamie, drugi po Agacie, a trzeci, w małe myszki, dostałam od...

- Niech zgadnę! Od dziadków? - roześmiałam się, mimo że nie było mi wcale do śmiechu. Moje ciuchy też nie przypominały w niczym „eleganckiego luzu na poziomie”. Ani trochę...

- Już nic nie zmienimy - powiedziała Emma bardzo poprawnie i bardzo smutno. - Nie kupimy teraz nowej ubrani.

- Masz rację - uśmiechnęła się Zuzia. - Mamy trzy wyjścia z tej sytuacji. Pierwsze to iść spać bez jedzenia. Chyba nam się niezbyt podoba?

- Wykluczone, obiecałyśmy twojej mamie, że będzie­my cię pilnować i zmuszać do jedzenia - powiedziałam. - I zamierzamy dotrzymać słowa.

- Nie musicie mnie pilnować, jestem strasznie głodna, naprawdę - Zuzia nareszcie wstała i zaczęła wyjmować z plecaka ubrania. - A więc wyjście pierwsze odpada. Wyjście drugie to wyjście.

Wyjście to wyjście? Chyba nie zrozumiałam zbyt dobrze, o co jej chodziło. Na szczęście Emma przeżywała akurat chwilę geniuszu.

- Wyjście z hoteli na obiad? Nie tu w restauracja tylko gdzieś poza hotelą?

- No właśnie - pokiwała głową Zuzka. - Pizzeria albo coś... Tylko nie wiem, czy tu jest jakieś centrum... Podobno ten hotel zapewnia swoim gościom idealną ciszę i spokój z dala od cywilizacji.

- Siedem kilometrów do najbliższej wioski - podpo­wiedziała ponuro Julka, podnosząc z szafki, na której stał telefon, ulotkę. Pewnie prospekt z informacjami o naszej hoteli... o naszym hotelu! Gramatyka Emmy bywała zaraźliwa!

- A więc wyjście drugie, czyli wyjście, też odpada - powiedziałam. - A jakie jest trzecie?

- Iść na dół i się nie przejmować. Nosić nasze stare swetry tak, jakby były ostatnim krzykiem mody. Jeść pyszności w tej różowej restauracji w stylu włoskim albo w tamtej francuskiej, przy zejściu na basen. Albo... była jeszcze trzecia, ten facet nam pokazywał... Co to było? Kuchnia europejska? A meksykańska? Przysięgłabym, że mówił coś o pikantnych meksykańskich daniach... Ale chyba nie słuchałam go dostatecznie uważnie.

- Czwarte wyjście! - uświadomiłam sobie nagle i poderwałam się z łóżka. - Ten facet, który nas oprowa­dzał po hotelu... On przecież przyszedł tu z poczęstunkiem! Ten wózeczek...

Podbiegłam do drzwi, obok których stał śliczny srebrny wózeczek przykryty jeszcze śliczniejszą i jeszcze bardziej srebrzystą kopułką. Podniosłam kopułkę, a pod nią...

- Super! - jęknęły moje przyjaciółki.

- Super! - jęknęłam też, nie dowierzając własnym oczom.

Pod kopułką był tort. Chyba czekoladowy. A na nim biały napis „Witamy w naszym hotelu. Dobrej zabawy!”. Obok leżały owoce, które widziałam pierwszy raz w życiu. Na półmisku siedziały wśród truskawek czekoladowe łabędzie.

- Truskawki? O tej porze roku? - Zuzia była jak zwykle praktyczna do bólu. - Z tego co wiem, truskawki rzadko owocują pod śniegiem...

- Pewnie hiszpańskie, szklarniowe, kompletnie bez smaku - wzruszyła ramionami Julka i podniosła za skrzydło najmniejszego łabędzia.

- No to nie musimy już nigdzie iść, zjemy to wszystko i w zupełności nam wystarczy - uśmiechnęłam się uspo­kojona.

Kciuk Zuzi znowu pukał w jej czoło.

- Nie jadłyśmy nic od rana - powiedziała nasza nie­oceniona druhna zastępowa. - Chcesz zamiast obiadu i kolacji zjeść tort? Gdy na dole ludzie rozkoszują się homarami, ostrygami, ośmiornicami...

- Chcesz jeść ośmiornice?! - z dwojga złego tort i truskawki bez smaku wydawały mi się znacznie atrak­cyjniejsze.

- Nie chcę, tak sobie powiedziałam - Zuzia wyjęła z plecaka sweter w myszki i zaczęła zdejmować szlafrok. - Chodzi o to, że na dole jest mnóstwo żarcia. Pysznego żarcia. Byłybyśmy idiotkami, gdybyśmy z tego nie sko­rzystały. A że będziemy dziwnie wyglądać w naszych ciuchach? Co z tego? Chodząc boso i w szlafrokach, na pewno wyglądałyśmy dużo dziwniej!

- W takich hotelach wszyscy chodzą w szlafrokach, w końcu to hotel spa - powiedziała Julka, zatykając nas tym słowem zupełnie. A potem spojrzała na Zuzię i szepnęła, przerażona: - Ależ ty jesteś chuda!

Faktycznie, była chuda. Niesamowicie chuda. Nie tylko chudsza niż ta Zuzia, którą pamiętałyśmy z wrześ­nia i października, ale też chudsza niż my wszystkie... Obojczyki sterczały, podobnie żebra - można je było policzyć. Byłam zdruzgotana. Nie zauważyłam tego, kiedy rozbierałyśmy się przed WF - em, nie zauważyłam nawet dzisiaj, kiedy wchodziłyśmy do wanny. Dopiero teraz, gdy stała tak spokojnie... Ona chyba naprawdę w pewnym momencie po prostu przestała jeść. W dodat­ku biegała na aerobik i siłownię, ćwiczyła w domu... Nie mieściło mi się w głowie, że zrobiła coś takiego, by zostać modelką. Każdy, ale nie Zuzka!

- Będziecie się tak gapić, czy pójdziemy w końcu na kolację? - obiekt naszego zainteresowania był wyraźnie zdenerwowany. - Przedstawienie skończone, zamykamy teatrzyk - naciągnęła sweter przez głowę, zakrywając wystające obojczyki i płaski jak deska brzuch. - No, ubierajcie się, bo nam zamkną restaurację!

- Którą? - tym razem to ja myślałam trzeźwo jak... jak Zuzia. - Wybrałyśmy już, do której restauracji idzie­my na naszą pierwszą hotelową kolację?

- Zdecydujemy na doła... na dole - uśmiechnęła się Emma.

- Będziemy improwizować - zgodziła się Julka.

A potem wszystkie szybko przeczesałyśmy włosy i wyszłyśmy z pokoju.

ROZDZIAŁ 8
Jak rozmasować fasolę?

Dziś mamy dzień kuchni międzynarodowej. Ośmielam się rekomendować szanownym paniom carpaccio, musakę lub rogan Josh... a z kuchni południowoamerykańskiej, quesadille z fasolą i świeżutkim guacamole oraz chili eon carne, dziś wyjątkowo aromatyczne.

- Dla mnie coś bez mięsa - Julka przerwała kelne­rowi starającemu się ze wszech sił.

Miałam nadzieję, że nasza przyjaciółka, obyta z luksu­sowymi hotelami, powie coś mądrzejszego. Da nam jakąś wskazówkę, podpowie, jak poruszać się w tym gąszczu dziwacznych nazw. A ona po prostu chciała „cos bez mięsa”!

- W takim razie sugerowałbym quesadille lub pyszny suflet rokforowy z sosem z gorgonzoli...

- Poproszę quesa... quesalidię - zdecydowała Julka.

- Quesadille, oczywiście - kelner zgiął się w głębo­kim ukłonie. - Znakomity wybór. A dla pań?

- Dla mnie może te karpaty - powiedziałam. To była jedyna nazwa, którą zapamiętałam. Trochę się bałam, że karpaty okażą się ciastem... Ciocia Iza piecze pyszne ciasto z kremem, które ma podobną nazwę. Chyba karpatka?

- Karpaty? - kelner wyglądał, jakby miał się Zakrztu­sił - Pani sugeruje, że mówiłem coś o Karpatach?

- Na samym początku, wymienił je pan jako pierwsze danie - podpowiedziała Zuzia.

- Pierwsze... ach, carpaccio, oczywiście! Ależ ze mnie dureń! - kelner chyba uznał to, co powiedziałam, za świetny dowcip, bo wyglądał, jakby trochę się dusił. Był cały czerwony...

- Dla mnie to samo - natychmiast zdecydowała Zuzia.

- I dla mnie - zgodziła się Emma.

Chyba żadna nie chciała ryzykować wymawiania kolejnej nazwy z listy wymienionej przez kelnera. Nie sposób było je zapamiętać!

Szybko okazało się, że nie do zapamiętania były tylko nazwy, bo resztę, czyli same potrawy, na pewno zapa­miętamy do końca życia. I to, niestety, wcale nie jako najpyszniejsze dania świata.

- Co to jest? - zapytała zduszonym szeptem Zuzia, kiedy kelner postawił na stole trzy wielkie talerze pełne czegoś, co wyglądało zupełnie jak...

- Surowe mięso! - zakryłam dłonią usta, po części dlatego, że nie chciałam, żeby usłyszano mnie przy sąsiednich stolikach, a trochę... nawet bardziej niż tro­chę z tego powodu, że nie chciałam zwymiotować na śliczny czerwony obrus. A właśnie w tej chwili strasznie się na to zanosiło.

- To obrzydliwe - Emma z kolei zakryła oczy, chyba też usiłując jakimś sposobem powstrzymać mdłości.

- Nie jedzcie tego, podzielę się z wami moimi naleś­nikami, to naprawdę duża porcja - Julka najwyraźniej miała więcej szczęścia. To coś bez mięsa, o dziwnej nazwie, faktycznie wyglądało jak zwyczajne naleśniki z gęstym, zielonym sosem. Ciekawe, swoją drogą, z czego zrobiono sos? A może lepiej tego nie wiedzieć? Ale chyba nie mógł być z żadnej egzotycznej ryby ani ośmiornicy, w końcu to też jest mięso, a ona wyraźnie powiedziała, że mięsa nie chce... Więc najwyżej z egzotycznej rośliny. Ale z jakiej? Z kaktusa? Kolor miała ta papka mocno kaktusowy...

- Co to jest?! - Julka nagle zrobiła się bardziej czer­wona niż kelner, kiedy zamawiałam Karpaty, i z trudem łapała oddech.

- Ten sos od razu wydawał mi się podejrzany - powie­działam, podając jej szklankę wody mineralnej i mając nieprzyjemne wrażenie, że cała restauracja wpatruje się łapczywie w nasz stolik.

- To nie sos... - Julka powoli dochodziła do siebie po wypiciu duszkiem całej wody. - To to coś w środku... Co to jest?

Rozgrzebała widelcem zawartość naleśnika.

- Fasola - orzekłyśmy stanowczo. - Czerwona fasola. Chyba z jakimiś przyprawami...

- Nie da się tego zjeść - powiedziała Zuzia, próbując odrobinkę, na samym końcu łyżeczki, i od razu różowie­jąc na twarzy. - A więc znowu jesteśmy bez obiadu... Cztery porcje do wyrzucenia. Chodźmy stąd.

- Ale im będzie smutni... - westchnęła Emma.

- Będą smutni, masz rację - natychmiast zrozumia­łam, co ma na myśli. - Zostawimy cztery nieruszone porcje... to znaczy, trzy nieruszone i jedną trochę roz­grzebaną... Zobaczą, że nic nie zjadłyśmy, domyśla się, że nam nie smakowało, powiedzą szefowi kuchni, on temu dyrektorowi... Wszyscy będą się denerwować... To może się odbić na kontaktach państwa Ździebełków z właścicielem hotelu. A przecież miałyśmy zrobić wszyst­ko, żeby były jak najlepsze!

- To co, próbujemy to jeść? - Zuzia patrzyła z obrzy­dzeniem na cienkie płatki czerwonego, surowego mięsa, ułożone na fioletowym talerzu, wśród liści sałaty. - Ja chyba nie dam rady...

- Ja też nie - pokręciłam głową, czując, że znowu zaczynam mieć mdłości.

- Ja też nie - Emma zamknęła oczy i dodatkowo zakryła je dłonią, jakby chciała mieć pewność, że nie zobaczy ani kawałka tego mięsa.

- Ja odmawiam kontaktu z tymi naleśnikami - Julka zdecydowanym ruchem odsunęła od siebie talerz. - One mają chyba farsz z pieprzu z niewielkim dodatkiem fasoli. Nie dam rady.

- No to co zrobimy? - chciało mi się płakać. Przecież nie mogłyśmy zrobić przykrości dyrektorowi hotelu i ro­dzicom Julki! To mogło im zburzyć karierę! Musiało być jakieś inne wyjście! A swoją drogą, kto by pomyślał, że jeszcze pół godziny temu naszym największym proble­mem było to, czy wypada zejść na kolację w swetrach!

- Może jakoś to... jakoś tak no... rozmasujemy? - zaproponowała Emma.

A ja, w błysku jasnowidzenia, zrozumiałam, o co jej chodzi.

- Rozpaćkamy, rozprowadzimy po talerzu, sprawi­my, że będzie wyglądało, jakbyśmy trochę zjadły. Że będzie wyglądało na...

- Na danie używane - dokończyła rozpromieniona Zuzia. - Świetny pomysł, naprawdę. No to już, szybko, do roboty. Ta, która sprawi, że jej porcja będzie sprawiać wrażenie najbardziej rozmasowanej... to jest nadjedzonej, dostanie na górze dodatkową porcję tortu!

Wspomnienie słodyczy, które czekały na nas w poko­ju, sprawiło, że zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. Byłam przeraźliwie głodna, nie jadłam nic od rana... a to, co jadłam rano, to była malutka kanapka i wielki batonik pochłonięte w autokarze. Trochę mało. Chciałam zjeść jakiś normalny obiad czy raczej kolację. Jakieś pierogi albo pizzę... A zamiast tego musiałam grzebać widelcem w surowym mięsie i rozrywać je na kawałki.

- To wygląda, jakby tego jedzenia na naszych tale­rzach było coraz więcej, a nie coraz mniej - westchnęła Julka chyba po dziesięciu minutach wytężonej pracy.

Miała rację, niestety. Cienkie płatki mięsa, rozpaćkane na milion kawałków, rozrosły się do monstrualnych rozmiarów. Dosłownie wysypywały się z talerza. Naleśniki Julki przejawiały podobne właściwości. Co za koszmar! Dlaczego to jedzenie nie chce się jakoś ścisnąć i znik­nąć, chociaż troszkę?!

- Może przykryjemy je serwetkami i nikt nie zauwa­ży? - nadzieja w głosie Zuzi nie była zbyt duża.

Spróbowałyśmy, mimo wszystko. W końcu i tak nie miałyśmy innego pomysłu.

- Teraz to wyglądają jak... jak góry - powiedziała Emma z rezygnacją. - Chyba niedobrze.

- Bardzo niedobrze - pokiwałam głową. Serwetki sprawiły, że porcje były jeszcze większe niż poprzednio. I zrobiły się jakieś podejrzane.

- Żaden kelner nie oprze się pokusie, żeby tam nie zajrzeć i nie zobaczyć, co ukryłyśmy pod serwetkami - Julka powiedziała dokładnie to, co myślałam.

- Słuchajcie... - Zuzia miała chyba jeszcze jakiś pomysł. - Pamiętacie, co się robiło w przedszkolu? Nie wiem, czy u was, ale u mnie, gdy było jakieś okropne jedzenie, chowaliśmy je do kieszeni i wyrzucaliśmy potem w łazience. Okropne to było, kieszenie były całe upać­kane... Ale chyba nie mamy innego wyjścia. Upierzemy jakoś spodnie w pokoju. Świeże plamy dobrze się spie­rają... Co wy na to?

Myśl o wepchnięciu sobie do kieszeni moich przycias­nych dżinsów ogromnej ilości surowego mięsa wcale mnie nie zachwycała, ale chyba faktycznie był to jedyny pomysł, jaki mogłyśmy zrealizować. Zwłaszcza że właśnie podszedł do nas kelner i spytał, kłaniając się nisko i spo­glądając podejrzliwie na nasze talerze:

- Czy smakują paniom nasze specjały? Może podać coś jeszcze? Jeśli mógłbym zasugerować...

- Dziękujemy, pyszne, na razie nie potrzebujemy niczego więcej - Julka przywołała na twarz swój prze­śliczny, niewinny, bardzo uduchowiony uśmiech.

Kelner odszedł, patrząc na nas przez ramię. Pocze­kałyśmy, aż wejdzie na zaplecze, po czym przystąpiłyśmy do akcji pod tytułem „Znikające mięso”. Starałam się nie myśleć o tym, jak będą wyglądały moje spodnie... i tak było mi dostatecznie niedobrze.

- Myślicie, że możemy iść do jeszcze jednej restau­racji? - Zuzia wyszła z łazienki jako pierwsza. Obciągnęła sweter w myszki, by zakryć plamy przy kieszeniach dżin­sów, i rozglądała się bezradnie po holu. - Jestem coraz bardziej głodna... ale pewnie każą nam zapłacić.

- Zwrot „wszystko w cenie” oznacza, że możemy robić, co zechcemy - powiedziała Julka. - Jeść choćby siedem kolacji i osiem śniadań dziennie, jeśli mamy ochotę. Tylko jak tu wybrać coś normalnego? Te wszyst­kie nazwy...

- Myślałam, że ty się na tym nieco znasz - westchnę­łam, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać wyrzutu.

- Zawsze jadłam to, co zamówili rodzice, pilnując tylko, żeby było bez mięsa - Julka czuła się chyba winna nawet bez moich wyrzutów. - Ale wiecie co... mam po­mysł. .. chyba mam, tylko muszę to sprawdzić... wracamy do pokoju!

- A kolacja? - Emma wyraźnie nie zamierzała rezy­gnować z posiłku. - Ja muszę coś zdajać... zjadać... nawet chleba bez masła, ale muszę.

- Zjesz - obiecała jej Julka. - Wszystkie zjemy. I tym razem nie będzie to surowe mięcho ani fasola wymie­szana z pieprzem w stosunku jeden do jednego. Ale musimy wrócić do pokoju!

Wrócić po to, żeby coś zjeść? Wejść na drugie piętro, choć restauracje są na parterze? Chyba jej nie rozumia­łam. .. Ale nie o zrozumienie tu chodziło, lecz o to, byśmy mogły wypełnić żołądki czymś lepszym niż to okropne carpaccio.

ROZDZIAŁ 9
Skoro to nie wiersz...

Genialna! Jesteś genialna! - Zuzia uśmiechnęła się do Julki promiennie znad ogromnego talerza makaronu z sosem pomidorowym.

- W takich hotelach przecież zawsze można zama­wiać jedzenie do pokoju, nie wiem, jak mogłam od razu na to nie wpaść! A żeby zamówić, trzeba mieć menu, wystarczyło otworzyć szufladę szafki nocnej... A tam menu wszystkich restauracji! Z dokładnym opisem każdej potrawy! Trzeba po prostu czytać menu, zamiast wysłuchiwać rekomendacji kelnera! - nasza poetka wyrzucała z siebie potoki stów, siedząc elegancko po drugiej stronie niedużego stolika i wyglądając jak praw­dziwa dama.

Tak naprawdę wszystkie wyglądałyśmy teraz jak damy. Stoliczek w okamgnieniu rozłożyło dwóch kelnerów i przykryło pięknym grubym obrusem... a potem zna­lazły się na nim porcelanowe talerze, kryształowe kieliszki, mnóstwo sztućców i serwetek... A na małym wózeczku, tuż obok krzesła Zuzki, stały napoje, sałatki, oliwki... Chyba oliwki? Zielone, podane w miseczce? Chyba jednak nie, oliwki przecież kiedyś jadłam i były dużo większe...

- Szanowne panie, życzę wam udanego posiłku - powiedziała Zuzia, robiąc minę królowej angielskiej. Jeżeli królowa w ogóle potrafi robić takie fajne miny...

- My pani też, hrabino - roześmiała się Julka, roz­kładając serwetkę i kładąc ją na kolanach.

No jasne, tak właśnie robią kulturalni ludzie w res­tauracji! My co prawda nie byłyśmy w restauracji... W restauracji zresztą wcale nie zachowałyśmy się jak kulturalni ludzie... Ale teraz mogłyśmy to choć trochę nadrobić.

- Szanowne panie, to wino jest doprawdy wyborne - wczułam się w konwencję, wznosząc toast pięknym kieliszkiem wypełnionym coca - colą.

- Tak, ten bukiet, absolutnie niezrównany - powie­działa Julka rozmarzona.

- Bukiet? - Emma uniosła brwi.

Tym razem to nie była kwestia języka. Ja i Zuzka też nie rozumiałyśmy, o co chodzi Julce. Jaki bukiet? Kwiatki, którymi udekorowano wózeczek z napojami i sałatkami? To nawet nie był bukiecik, ledwie kilka kwiatuszków...

- Bukiet wina, wiecie... - Julka nie wyglądała zbyt pewnie. - Tak się mówi... Sama nie wiem, chyba chodzi o zapach, aromat, coś takiego... Tak ludzie mówią... dorośli ludzie...

- A więc niezrównany bukiet! - napełniłam kieliszek kolejną porcją coli. - Wznieśmy toast za nasz uroczy wypoczynek!

- Zaczynasz mówić jak Julka, chyba wino uderzyło ci do głowy - roześmiała się Zuzia.

A ja przez chwilę miałam absurdalne wrażenie, że cola w kieliszku faktycznie pachnie ciemnym, mocnym czerwonym winem. I że kręci mi się od niej w głowie. Tej nocy wszystko było możliwe...

- Wyborowy hamburger! - Emma też chyba chciała wpasować się w elegancki klimat naszej rozmowy. Ale trochę jej nie wyszło.

- Wyborny hamburger - poprawiłam ją szybko. - Wyborowa to jest wódka, a hamburger pyszny, czyli wyborny.

- Wyborny więc - zgodziła się Emma, połykając ko­lejny kęs. - Ależ byłam głodna!

- Moje drogie panie, czy nie uważacie, że spaghetti to bardzo niewygodny makaron? - roześmiała się Zuzka, rezygnując nagle z dobrych manier, odkładając sztućce i wciągając kluski wargami prosto z talerza. - Kurczę, nigdy się nie nauczę tego nabierać na widelec! Nie nadaję się nie tylko do eleganckiej restauracji, ale nawet do włoskiej knajpy, gdzie prości ludzie jedzą makaron.

- Możesz zamówić następnym razem rurki albo świder­ki, albo kokardki... - powiedziałam bez przekonania. - Choć chyba nie tutaj. W menu jest tylko spaghetti.

- Zwrócimy na to uwagę właścicielom hotelu - posta­nowiła Julka. - To koszmarne niedopatrzenie, wielu ludzi nie potrafi jeść porządnie takich długich klusek... powinni mieć jakiś wybór. Zapiszemy to na kartce i im powiemy. Powinni się o tym dowiedzieć, prawda?

- I jeszcze o tym, żeby kelnerzy podawali najpierw menu, a dopiero potem opowiadali o tym, co polecają! - dodałam.

- I o poręczy przy schodach, jest jakaś taka... - Zuzia chyba miała jakiś problem, z którym nie umiała sobie poradzić. - No wiecie, nie jest taka, jaka być po­winna.

- Nie rozumiem - Julka podniosła głowę znad kartki i popatrzyła na nią uważnie. - Za wysoka? Za niska? Wyślizgana i przez to niebezpieczna? Mów dokładnie!

Do czego to doszło: niekonkretna, uduchowiona, uno­sząca się dwa metry nad ziemią dziewczyna z anielskimi skrzydłami schowanymi pod swetrem napomina w taki sposób najbardziej konkretną i praktyczną osobę na świecie! Kazać być Zuzi bardziej konkretną to trochę jak kazać wodzie być bardziej mokrą. Ale tym razem nasza druhna zastępowa chyba faktycznie miała jakieś problemy z wyartykułowaniem, o co jej chodzi.

- Ta poręcz jest jakaś taka... no wiecie... pokręco­na... i ma niepotrzebnie te kąty proste... - Zuzka zrobiła się cała czerwona jak burak.

- O co ci chodzi? - wsparłam Julkę w nawoływaniu o jakiekolwiek konkrety. - Masz chyba coś szczególnego na myśli...

- Mam na myśli to, że nie można po tej poręczy zjeż­dżać w dół! - wydusiła z siebie w końcu Zuzia. - A ja uwielbiam zjeżdżać po poręczy. Wy nie?

- Nigdy nie próbowałam - przyznałam, myśląc jednocześnie, że mogłoby to być całkiem miłe.

- Chciałabyś to robić... zjeżdżać z poręczy w hotelu? W tym hotelu? - Emma patrzyła na Zuzkę z niedowie­rzaniem. - Nie byłabyś, no wiesz, trochę głupia?

- Czy nie byłoby mi głupio? - roześmiała się Zuzia. - Nie. W takim hotelu byłoby właśnie najfajniej. Na szero­kich schodach. Zawsze marzyłam o czymś takim. W moim bloku jest beznadziejna poręcz, że nie ma nawet mowy o zjeżdżaniu, u dziadków jeszcze gorzej... Myślałam, że tu będę mogła jeździć całymi nocami. Gdy tylko wszyscy goście pójdą spać...

Wyobraziłam to sobie. I pomyślałam, że to nawet nieźle, że poręcz hotelowa jest bezsensownie pogięta i ma okropne kąty proste dyskwalifikujące ją jako miejsce uciech. Gdyby była taka, jak w marzeniach Zuzi, mogły­byśmy chyba bardzo szybko wyprowadzić się z tego hotelu... I to wcale nie na własną prośbę...

- Chciałam jeszcze dzisiaj koniecznie iść na basen, ale chyba nie dam rady - Zuzia leżała na łóżku i trzymała się za brzuch. - Dawno się tak nie najadłam. Strasznie dawno...

- Pewnie gdzieś w październiku - popatrzyłam na nią spod oka i przewróciłam się na bok, żeby nie uciskać żołądka. - Ta dokładka tortu była zupełnie, ale to zupełnie niepotrzebna...

- Może nam ominie? - jęknęła Emma. - Wiecie, za godzina albo dwie będziemy czuły się lepsze i pójdziemy na basen...

- Będziemy czuły się lepiej? - sapnęłam. - Mam nadzieję, bo gorzej już się nie da. Strasznie bym chciała iść na basen, chociaż na chwilę.

- Może zamówimy sobie herbatę do pokoju? - zapro­ponowała Julka. - Mocna herbata przyspiesza trawienie, tak przynajmniej twierdzi moja mama.

- Twoja mama parzy herbatę z maczanymi w sosie waniliowym pancerzykami chitynowymi jakichś okrop­nych żuków - przypomniałam jej. - A tu mogą nie mieć takiej w menu. Ale możemy zadzwonić i zapytać, oczy­wiście.

- Nie nabijaj się ze mnie - poprosiła Julka, a mnie zrobiło się głupio. Stanowczo powinnam się ugryźć w ję­zyk, zamiast robić przykrość przyjaciółce!

- Sorry - przeczołgałam się przez całe łóżko i mocno ją przytuliłam. - Z herbatą to świetny pomysł, zaraz zadzwonię i zamówię cztery kubki... to znaczy filiżanki.

- A nie możemy się napić tej, która jest w pokoju? - zapytała zdumiona Zuzka. - Przecież mamy tu czajnik bezprzewodowy i chyba z dziesięć gatunków herbaty. I śliczne filiżanki z cienkiej porcelany. Nie podobają wam się?

Jak mogłyśmy tego nie zauważyć?! Czajnik stał na szafce przy samych drzwiach, filiżanki tuż obok... Kto wie, jakie jeszcze niespodzianki czekają na nas w hote­lu? I czego jeszcze nie zauważyłyśmy?

- Idziemy na basen? - Zuzia faktycznie po godzinie poczuła się znacznie lepiej. - O tej porze chyba nie ma tam zbyt wielu ludzi?

- Chodźmy - wstałam, niepewna, czy to już właściwa pora. Mój brzuch wciąż jeszcze był pełny. Ale pewnie nie­długo zamkną basen... Nie jest chyba czynny całą noc?

- Chodźmy - zgodziła się Emma.

- Idźcie same, ja posiedzę trochę przy komputerze i niedługo do was przyjdę - powiedziała Julka.

Przy komputerze?! Czy ona żartowała? Jechała taki kawał drogi, żeby teraz stukać w klawiaturę, podczas gdy my będziemy się wygłupiać i chlapać wodą?

- Napisz szybko ten wiersz, poczekamy na ciebie - Zuzia wróciła na łóżko.

- Napisz - zgodziłam się i położyłam obok niej.

- Ale ja nie piszę wiersza... to znaczy, teraz nie chcę pisać wiersza... - Julka wyraźnie się zarumieniła.

- To co zamierzasz pisać? - nie rozumiałam. - Coś większego?

- Powieść! - odgadła Emma. - Piszesz powieść, tak? Skoro nie wiersz...

- Nie... to znaczy... to mogłaby być powieść, w przy­szłości, ale teraz to nie jest tak naprawdę powieść... - Julka była już cała czerwona i mówiła coraz ciszej i ciszej, jak zwykle, kiedy się wstydziła. - To taki bardziej, no... taki pamiętnik... wiecie...

- Piszesz blog? - zapytała Zuzka, nasz ulubiony, niezastąpiony sędzia śledczy. - No jasne, masz blog! I nic nam nie powiedziałaś? Jak mogłaś?

- No, bo tam... tam jest dużo o was - głos Julki był już niemal niesłyszalny, a twarz wyglądała jak wóz stra­żacki. Choć ta czerwień była ciemniejsza od strażackiej, raczej w odcieniu purpury...

- I co, piszesz o nas same złe rzeczy? - zrobiło mi się przykro. - Udajesz naszą przyjaciółkę, a tam, tak naprawdę, wyznajesz, że nas nie znosisz, naśmiewasz się z nas i w ogóle... Tak?

- Co ty? - Julka odzyskała nagle zdolność głośnego mówienia. - Jak bym mogła pisać o was złe rzeczy? Piszę same dobre, przecież jesteśmy przyjaciółkami, bratnimi duszami, przecież nie mogłabym nic knuć prze­ciw wam, serce by mi pękło na samą myśl o czymś takim. Jesteśmy przecież Sekretnym Siostrzanym Bractwem Zeta!

- I obiecałyśmy sobie, że nie będziemy miały przed sobą tajemnic - przypomniała jej Zuzka bardzo surowym tonem. - A ty tę obietnicę złamałaś. Powiedz przynaj­mniej, dlaczego. Skoro nie piszesz o nas nic złego...

- No, boja... no wiecie... - twarz Julki znowu robiła się buraczana. - Bo ja tam piszę o Władziu. Dużo o Wła­dziu. A mam wrażenie, że wy go nie lubicie. I że nie chciałybyście czytać o moich marzeniach. Że wydawałyby się wam bardzo głupie. Jesteście kochane, że pomagacie mi się z nim spotkać, zdobyłyście jego adres i w ogóle... Ale gdybyście przeczytały moje wiersze, gdybyście się dowiedziały, o czym myślę, to mogłybyście...

- Mogłybyśmy pomyśleć, że ci odbiło? - dokończyła za nią Zuzia. - Kurczę, przecież my to wiemy od dawna! Więc już włącz komputer i pokaż ten blog. Postaramy się nie śmiać z wyznań miłości do Władzia Wątróbskiego.

- To może być trudne - wtrąciłam, znowu zapomi­nając, że miałam w takich sytuacjach gryźć się mocno w mój niewyparzony, długi jęzor.

- Masz rację - Zuzia na szczęście stanęła po mojej stronie. - Możemy nie wytrzymać... Ale przynajmniej postaramy się nie śmiać bardzo głośno! Włączaj już ten notebook! Przecież wiesz, że ci nie darujemy!

- Wiem - pokiwała głową Julka. Jej głos znowu stał się niemal niesłyszalny.

ROZDZIAŁ 10
Żaba to żmija

Oczywiście natychmiast zapomniałyśmy o basenie. Siedziałyśmy we trzy przy komputerze i czytałyśmy blog Julki z wypiekami na twarzy. Autorka powiedziała po pięciu minutach:

- Nie mogę na to patrzeć... na wasze reakcje... za bardzo się denerwuję.

Po czym wyszła do drugiego pokoju pisać wiersze. Nie zamknęła jednak drzwi, więc nie mogłyśmy rozmawiać zbyt swobodnie. Mogłyśmy jedynie komentować to, co pisała o szkole, o nas, o rodzicach i ich problemach... Nie wiedziałyśmy nawet, że z pralniami jest aż tak źle, że Ździebełkowie co miesiąc musieli jedną zamykać... Przeczytałyśmy też nareszcie całą smutną historię dom­niemanej adopcji, wiedziałyśmy już, dlaczego Julka przez kilka okropnych dni myślała, że nie jest dzieckiem swoich rodziców, i co oznaczało zdjęcie czarnookiej Ewuni w szuf­ladzie pani Ździebełko... Oczywiście to wszystko było bardzo, bardzo interesujące, w normalnej sytuacji mogły­byśmy gadać o tym do rana. W dodatku Julka naprawdę świetnie pisała i cudownie się to czytało. Jak najlepszą powieść. Tak, w normalnej sytuacji mogłybyśmy siedzieć i rozmawiać o tym wszystkim przez dziesięć godzin.

Teraz jednak sytuacja nie była normalna. I tak napraw­dę liczyła się tylko jedna sprawa: Władzio. No, a o tej sprawie właśnie nie mogłyśmy zamienić ani słowa. Bo Julka przecież nadal nie wiedziała o jego żonie i dzie­ciach. A im więcej czytałyśmy o jej miłości, o nadziejach i planach, tym bardziej nie mogłyśmy sobie wyobrazić, jak jej to powiemy. Sytuacja z każdą chwilą robiła się coraz trudniejsza.

Trzeba jej powiedzieć! - napisała Zuzka na kartce leżącej obok komputera.

Ja i Emma pokiwałyśmy energicznie głowami.

Tylko jak? - napisałam ja. - Ona się załamie. Czyta­łyście przecież, że ona się zabije, jeśli on ją odrzuci.

Może to tylko takie gadanie? - literki Zuzi były dziw­nie nierówne.

- Co tak cicho siedzicie? Co tam wyczytałyście? - w drzwiach do pokoju stanęła Julka.

Nerwowo zmięłam kartkę i wrzuciłam pod stolik. A potem wkopałam ją jeszcze dalej, pod samą ścianę, żeby przypadkiem Julce nie przyszło do głowy podnieść papierek. Kto wie, może będzie chciała zadbać przed snem o porządek w naszym apartamencie?

- Przeczytałyście już wszystko? - autorka błoga pa­trzyła na nas bardzo podejrzliwie. - Nagle umilkłyście. O co chodzi? O Władzia?

- Twoja miłość do niego zwaliła nas z nóg - Zuzia usiłowała obrócić wszystko w żart. - Cóż można powie­dzieć, gdy jest się świadkiem takiego pięknego uczucia? Po prostu nagle zabrakło nam słów...

Julka chyba nie uwierzyła w to wyjaśnienie. Ode­pchnęła nas od komputera i zaczęła z zapamiętaniem walić w klawiaturę.

- Co robisz? - zapytałam.

- No jak to co? Bloguję! Nic nie pisałam od wczoraj, a mój blog ma wiernych fanów... Gdy za długo nic nie piszę, to się denerwują, przysyłają maile ponaglające... Taki blog to jednak straszny obowiązek. Muszę więc na­pisać chociaż kilka słów o naszym wyjeździe, o pierwszym dniu w hotelu. Żeby się o mnie nie martwili...

- Pisz, fani czekają - mruknęłam z przekąsem.

Z dwojga złego, wolałam jednak, żeby myślała o swoich fanach niż o Władziu.

Nie mam pojęcia, o której Julka skończyła pisanie. Na pewno nie trwało to kwadrans... Ani dwa, ani trzy... Zrobiła sobie co prawda krótką przerwę, żeby posiedzieć z nami w jacuzzi i powspominać przygody w restauracji. Ale po pięciu minutach wyszła, mówiąc:

- Generalnie to ja wolę prysznic... Jest taki orzeźwia­jący. A ja potrzebuję orzeźwienia, żeby pisać dalej.

I ruszyła, owinięta szlafrokiem, do drugiej łazienki.

Nareszcie zostałyśmy same! Nareszcie mogłyśmy, zanurzone po szyje w bulgoczącej wodzie, porozmawiać o Władziu!

- Kurczę, ona naprawdę go kocha - westchnęła Zu­zia. - Świata poza nim nie widzi. Ten blog... widziałyście same: w ostatnich dniach nie pisze już o niczym innym. Nawet nie zanotowała afery w sklepie, awantury z moją mamą. Zupełnie jej to nie obeszło. A przecież mogłyśmy przez to mieć szlaban i w ogóle nie wyjechać w góry.

- Coś tam jednak napisała na ten temat - zaprotesto­wałam. - Jeśli dobrze pamiętam, całe długie zdanie: „Dziewczyny są kochane, zdobyły dla mnie adres i telefon Władzia”. A potem cały akapit na temat tego, że już niedługo się z nim spotka i jak bardzo na to czeka, jak strasznie się cieszy i jakie to będzie cudowne doświad­czenie... Rety, jak my jej to powiemy?

- O co chodzi? - nie zauważyłyśmy nawet, kiedy Julka weszła z powrotem do łazienki.

- Brałaś już prysznic? Tak szybka? - zdziwiła się Emma.

- Nie doszłam do prysznica - Julka była blada jak ściana.

Dopiero po kilku sekundach zauważyłam, że trzyma w ręku kartkę, którą wkopałam pod stół. Przeszedł mnie dreszcz. Nie mogłam sobie przypomnieć, co tam dokładnie napisałyśmy. Pisałyśmy o Władziu Wątróbskim, to jasne... Ale co dokładnie??? Czego dowiedziała się z tej kartki, a czego mogła się tylko domyślać?! Sy­tuacja wyglądała kiepsko... Musiałyśmy powiedzieć jej prawdę teraz, zaraz, siedząc w wannie. Przynajmniej część prawdy.

- O co chodzi? - powtórzyła Julka lodowatym to­nem. - Co przede mną ukrywacie?

- A co tam przeczytałaś? - zapytała Zuzia, siląc się na wesołość.

- Że trzeba mi powiedzieć - głos Julki zaczął się zmieniać w świszczący szept. Była naprawdę zdenerwo­wana! A to przecież dopiero początek... Za chwilę zacznie mieć prawdziwe powody do zdenerwowania. I co wtedy?

- No, chciałyśmy ci powiedzieć, że my... - usiłowałam szybko wymyślić coś prawdopodobnego. - Że wybiera­my się jutro na spacer w góry i... i chciałyśmy, żebyś...

- To bez sensu - przerwała moje wysiłki Zuzka. - Przecież miałyśmy nigdy nie kłamać, prawda? Powiemy ci prawdę. Tylko, kurczę, to nie będzie miła prawda.

- Chodzi o Władzia, tak? - Julka wspięła się na wyżyny dedukcji. - Tylko nie zaprzeczajcie, przecież na tej kartce jest napisane wyraźnie: Ona się załamie. Czytałyście przecież, że ona się zabije, jeśli on ją odrzu­ci. Żaba, to chyba twój charakter pisma? Napisałaś, że Władzio mnie odrzuci. Skąd ci to przyszło do głowy? Wiesz coś więcej niż ja? Powiedz!

- Wiem - przytaknęłam, spuszczając głowę.

A Julka nagle zaczęła płakać. I to jak! Nigdy nie widziałam jej aż tak zapłakanej! Cała się trzęsła, szlo­chała, ręka zsunęła jej się z framugi drzwi, o którą się opierała, a ona nawet tego nie zauważyła.

Nie byłam pewna, czy nie powinnyśmy wyjść z wanny i porozmawiać z nią w normalniej szych warunkach. Siedząc na podłodze albo na łóżku, albo na krzesłach. O takich rzeczach nie powinno się chyba rozmawiać w taki sposób: my we trzy w wielkiej, bulgoczącej wan­nie, a Julka zapłakana, pięć kroków od nas, oparta o drzwi.

- Wskakuj do wanny - Zuzia znów pomyślała o tym samym co ja. Tylko zrobiła z tych myśli zupełnie prze­ciwny użytek. - Te bąbelki podobno mają właściwości relaksujące, a nie ma wątpliwości, że tobie bardzo się to przyda.

- Pewnie, że się przyda - chlipnęła Julka i zsunęła szlafrok z ramion, a potem usiadła obok mnie. - No to mów, Żaba, o co ci chodziło z tym, że Władzio mnie od­rzuci. Skąd ci to przyszło do głowy?

- No, bo... - nie wiedziałam, jak to wyjaśnić. I w ogóle dlaczego niby to ja miałam jej to wyjaśniać? Przecież wszystkie trzy wiedziałyśmy dokładnie, co się stało. Ja tylko napisałam na kartce kilka stów!

- Czy jest tak, jak myślę? - zapytała Julka, patrząc mi w oczy jakimś takim okropnym, lodowatym i jedno­cześnie świdrującym spojrzeniem.

Poczułam ulgę! A więc domyśliła się sama! Nie trzeba będzie już nic tłumaczyć!

- Jest tak, jak myślisz - powiedziałam, uśmiechając się szeroko.

A Julka na to... a Julka... Julka po prostu uderzyła mnie w twarz. Mokrą dłonią. Bardzo mocno. A potem oczywiście wybiegła z tej wanny i, nie wycierając się, ociekając wodą, rzuciła się w stronę pokoju.

- Julka! - wrzasnęła Zuzia do drzwi. - Julka, wra­caj! Ty chyba...

- Ona się zdenerwowała - usiłowałam jakoś ją uspra­wiedliwić, mimo że po policzkach ciekły mi łzy.

- Bez względu na okoliczności nie ma usprawiedli­wienia dla takiego zachowania, człowiek powinien zawsze umieć nad sobą panować - powiedziała Zuzka, po czym zamilkła.

I siedziałyśmy tak sobie w kompletnym milczeniu. Całkiem nas zatkało. Piekł mnie policzek... i to nie tylko ten uderzony, ale i jakiś policzek w środku, w sercu. To brzmiało głupio, wiem - ale naprawdę tak to było. Miałam policzek w samym środku i on piekł jak szalo­ny. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Julka to zrobiła. Przecież to Władzio miał żonę i dzieci, a nie ja! Powinna uderzyć jego!

- Chyba coś nie tak... ona chyba źle rozumie, co się stało - powiedziała Emma niepewnie.

- Jakaś paranoja, kompletnie nie pojmuję jej zacho­wania - Zuzia pokręciła mokrą głową i zamyśliła się na chwilę. A potem powróciła do nas w swojej ulubionej roli: dociekliwego sędziego śledczego. - Jak to było? Powtórzmy sobie dokładnie: Julka od początku rozma­wiała tylko z Żabą... Uznała, że ona wie więcej niż my dwie... Ciekawe czemu? A, no tak, bo to Żaba napisała te słowa na kartce... Więc Julka zwracała się cały czas do Żaby. A potem zapytała „Czy jest tak, jak myślę?”, a Żaba przytaknęła.

- I dostałam za to w twarz - przypomniałam jej i sobie. Chociaż sobie właściwie chyba nie musiałam. Twarz wciąż piekła, nie pozwalając zapomnieć, co się stało...

- Ten policzek był bez sensu - zgodziła się Zuzia. - Przecież to nie twoja wina. Julka nie powinna tak zareago­wać na wiadomość, że Władzio ma żonę. Nie było powodu, żeby złościć się na ciebie. A skoro tak, to ona musiała pomyśleć coś innego...

- Tylko co? - zastanowiła się Emma.

A Zuzia wyskoczyła jak piłeczka z wanny, otuliła się szlafrokiem i pobiegła do Julki. Usłyszałyśmy, jak krzyczy do niej:

- Co ty sobie pomyślałaś? Mów!

Mnie i Emmie nie pozostawało nic innego jak też pobiec do pokoju. I tak właśnie zrobiłyśmy.

- Żaba, jak mogłaś mi go odbić? - łkała Julka, leżąc na podłodze. - Poszłaś do tego sklepu jako moja przy­jaciółka, jako emisariuszka miłości... A wyszłaś jako żmija...

- Co??? - zakręciło mi się w głowie od tej nagłej przemiany emisariuszki w żmiję.

Chwilę trwało, zanim dotarł do mnie sens jej słów. „Odbić go” - to był klucz do wszystkiego!

- Ty myślisz, że ja i Władzio? Że ja z nim? - zaczęłam się śmiać, nie dowierzając temu, co słyszałam. To był najbardziej absurdalny pomysł wszechczasów! - Myślisz. że zaczęłam z nim rozmawiać, kiedy poszłyśmy we trzy do sklepu, i...

- I się w nim zakochałaś, a on w tobie... Zuzia i Emma postanowiły ci pomóc, wymyśliłyście tę głupią historyjkę o tym, że Władzio wyjechał w góry. Myślałyście, że za­pomnę, tak? Że nie będę chciała go odnaleźć? Że nie będę was męczyć o jego adres, który podobno macie? Jak mogłabym zapomnieć o moim księciu?! Jak mogły­ście sądzić, że moja miłość jest taka mała i ugnie się przed byle przeszkodą?

- Stop, stop, stop! - Zuzia zaczęła machać rękami. - Już wiemy, co sobie pomyślałaś. Już wiemy, dlaczego uderzyłaś Żabę. Tylko że naprawdę było zupełnie inaczej.

- Powiesz mi, że Władzia nie było w sklepie, kiedy tam poszłyście? - Julka wodziła wzrokiem od Zuzi do Emmy i od Emmy do Zuzi, mnie starannie omijając. Przecież uważała mnie za zdradliwą żmiję. I nawet jej się nie dziwiłam. Też nie chciałabym patrzeć w oczy komuś, kto odbił mi chłopaka. Przecież miesiąc temu myślałam, że to Julka romansuje z moim Tomkiem. Nie uderzyłam jej, ale było mi bardzo, bardzo przykro. Myślałam sobie o niej najgorsze rzeczy. Więc właściwie doskonale ją rozumiałam. Tyle że, podobnie jak wtedy z Tomkiem, to było kompletne nieporozumienie.

- Władzia nie było w sklepie - przytaknęła Emma.

- Nie było - pokiwała głową Zuzia.

Ja przezornie w ogóle się nie odezwałam.

- No to gdzie jest tajemnica? O czym nie chcecie mi powiedzieć? - nie rozumiała Julka.

- Chcesz znać prawdę? - Zuzka usiadła na podłodze obok niej i zaczęła głaskać ją po ramieniu. - To naprawdę nie jest miła prawda... Bardzo niemiła...

- Gorsza niż to, że Żaba odbiła mi Władzia?

- Gorsza - pokiwała głową Zuzia. Po czym zmieniła zdanie: - A właściwie nie. To, co chcemy ci powiedzieć, jest okropne... Ale przynajmniej nie ma w tym winy Żaby ani żadnej z nas. Zniknie twoja wiara w miłość, ale nie wiara w przyjaźń. Nasza przyjaźń pozostanie tak samo mocna jak zawsze. Więc w pewnym sensie to, co mamy ci do powiedzenia, jest jednak lepsze niż wersja z zako­chaną, żmijowatą, obłudną Żabą. Nawet dużo lepsza.

- No to mów! - Julka była chyba pokrzepiona tym wyjaśnieniem. - To znaczy, mówcie... Albo nie, jeszcze chwilę... Przepraszam, Kasia... Nie chciałam cię uderzyć, wiesz przecież. Tak mi głupio... Przeraźliwie głupio. Zachowałam się niewybaczalnie, jak infantylna paniusia. Serce mi krwawi na myśl o tym, że zwątpiłam w przyja­ciółkę.

- Wszystko dobrze, Julka - położyłam jej rękę na ramieniu i poczułam, że mnie też krwawi serce. Na myśl o tym, co ona zaraz usłyszy.

- No to mówcie! - ponaglała nas Julka.

- Więc... - Zuzia wzięła głęboki oddech. - Więc Wła­dzio ma dwadzieścia siedem lat.

- Co??? - Julka wyglądała na załamaną. - Emeryt! Zakochałam się w emerycie!

- To nie jest jeszcze najgorsze - włączyłam się do rozmowy. - On ma nie tylko dwadzieścia siedem lat, ale też żonę i dwóch małych synków.

Tym razem Julka nic nie powiedziała. Po prostu padła na podłogę i zaniosła się płaczem.

ROZDZIAŁ 11
Adaś mnie rozumie

Ile czasu ona może tak płakać? - zastanawiałyśmy się, leżąc we trzy na wielkim łóżku.

Julka leżała na podłodze w pokoju obok. Siedziały­śmy przy niej chyba przez dwie godziny. Głaskałyśmy po włosach i plecach, mówiłyśmy jak do dziecka... Ale nie działało.

- Zostawcie mnie samą - chlipnęła w końcu. - Pro­szę, zostawcie mnie samą.

- Jesteś pewna? - zapytałam. A ona pokiwała głową.

Nie miałyśmy więc wyjścia. Poszłyśmy do drugiego pokoju, ale zostawiłyśmy uchylone drzwi. W końcu Julce mogło przyjść do głowy coś głupiego. Napisała w blogu, że jeśli Władzio ją odrzuci, to odbierze sobie życie. Wła­dzio jej nie odrzucił. Nie miał pojęcia o jej istnieniu. To znaczy, widział ją ukrytą za kioskiem, udającą chorego niebiesko - pomarańczowego wielbłąda... ale nie miał po­jęcia, jaki to ma związek z jego osobą. Mógł coś słyszeć od wujka o naszych wizytach w sklepie i o spadku... ale z Julką też się to niespecjalnie łączyło. Władzio więc nie mógł się domyślić, że jest przedmiotem tak wielkich, romantycznych uczuć. Na pewno jednak nie mógł ich też odwzajemnić. Bo on już miał inny obiekt uczuć... A więc Julka mogła czuć się odrzucona. I chcieć się zabić. A naszym zadaniem było oczywiście do tego nie dopuścić.

Leżałyśmy na wielkim łóżku i bez słowa wsłuchiwa­łyśmy się w jej łkanie. Godzinę, półtorej... Nawet nie zauważyłam, kiedy usnęłyśmy. Nie przykryłyśmy się kołdrą, nie zdjęłyśmy nawet z łóżka ślicznej, zielonej narzuty. Po prostu leżałyśmy na niej w szlafrokach. A Julka...

- Co z Julką? - zdenerwowała się Zuzia, budząc się o dziewiątej i od razu biegnąc do drugiego pokoju.

Julka spała jak zabita. No, może to nie było najtraf­niejsze porównanie... Ale spała. Na podłodze, w szlafroku, z rękami zaciśniętymi w pięści i twarzą opuchniętą od płaczu. Było mi jej bardzo żal.

- Budzimy ją? - szepnęłam niepewnie.

Zuzia i Emma pokręciły głowami. Pewnie miały rację. Gdy się obudzi, znowu zacznie płakać i będziemy mu­siały siedzieć i ją pocieszać... A tak przynajmniej zdążymy się umyć i ubrać.

- Idę pod prysznic - powiedziałam jak najciszej i zam­knęłam się w mniejszej łazience.

Prysznic... Brzmiało niewinnie. Brzmiało fajnie. Ale ten prysznic wcale nie przypominał pryszniców, z któ­rych korzystałam do tej pory. To była jakaś kosmiczna kapsuła z setką wypustek na ścianach i suficie. Najpierw nie wiedziałam, jak odkręcić wodę, potem, gdy mi się to w końcu udało, woda zaczęła lecieć ze wszystkich stron... I to nie tylko lecieć, ale jakoś dziwnie wirować, bić we mnie silnymi strumieniami. To chyba też był hydromasaż, tyle że trochę inny niż w wannie. Prawdę mówiąc, znacznie silniejszy. Chwilami rzeczywiście mnie bolało! A jednocześnie było całkiem przyjemne!

- Będę posiniaczona nie tylko od szczypania się w rękę, ale i od tych masaży wodnych - powiedziałam, wychodząc z łazienki, zmęczona jak po długim biegu.

W tym momencie zauważyłam, że Julka już nie śpi. Siedziała na podłodze i płakała. Tak samo jak wieczorem. A nawet bardziej. Jakby przez noc nazbierał jej się nowy zapas łez.

- Julka, musimy iść na śniadanie - westchnęłam, czując, że nasze ferie przestają być zabawne.

I oczywiście wcale nie zdziwiła mnie odpowiedź:

- Ja nigdzie nie idę. Nie zamierzam w ogóle nic jeść. Chcę umrzeć.

Od tej pory nasze hotelowe dni i noce były dostoso­wane do Julki. Postanowiłyśmy nie zostawiać jej samej ani na sekundę. Nawet kiedy szła do łazienki, któraś z nas stała pod drzwiami i nasłuchiwała. Posiłki zama­wiałyśmy do pokoju. Na basen chodziłyśmy po dwie, żeby jedna zostawała zawsze z Julka. Na kręgielnię też. Na spacery nie chodziłyśmy wcale. Z dyrektorem hotelu, który wciąż martwił się, czy dobrze się bawimy, rozma­wiałyśmy na korytarzu, żeby nie patrzył na Julkę. Na pewno natychmiast zadzwoniłby do jej rodziców! A tak to tylko podejrzewał, że mamy w pokoju bałagan i wsty­dzimy się go wpuścić. Co zresztą częściowo zgadzało się z prawdą. Naszym bałaganem była Julka.

Julka, która przez pierwsze dwa dni chodziła w szlaf­roku i stanowczo odmawiała zjedzenia czegokolwiek. Zgadzała się najwyżej wypić herbatę albo szklankę soku. Jej ulubionym miejscem stała się podłoga. Siedziała na niej godzinami, patrząc w ścianę. Drugiego dnia wieczorem coś się zmieniło: Julka zaczęła walić w kla­wiaturę. Spędziła przy komputerze chyba ze trzy godziny. I nie pozwoliła nam zobaczyć, co pisze. Przez następne dni było tak samo: pisała na komputerze, potem w ze­szycie z wierszami i znowu na komputerze... Od świtu do nocy.

- Chyba jej to dobrze robi - szepnęła do mnie Zuzia. - Rzadziej płacze i jest zawzięta, ale trochę mniej zrozpa­czona.

Miała rację. Niepokoiło mnie tylko to, że nie wolno nam było przeczytać ani słowa z tego, co pisała. Gdy tylko podchodziłyśmy do stolika, zatrzaskiwała notebook. Nawet nie udawała, że robi to przypadkiem.

- To moje prywatne sprawy - mówiła.

A ja czułam przez skórę, że szykują się kolejne kło­poty. Chociaż nie bardzo wiedziałam jeszcze, gdzie bije ich źródło.

Dowiedziałyśmy się tego dzień przed wyjazdem z hotelu.

- Mam fajnego kolegę - powiedziała Julka, a przez jej blada, zmęczoną twarz przebiegło coś na kształt uśmiechu. - Ma na imię Adaś. Jest od początku fanem mojego błoga, codziennie przysyła mi maile... No i opo­wiedziałam mu o tej całej sprawie z Władziem. A on zachował się cudownie. Podniósł mnie na duchu jak nikt. Rozmawialiśmy całymi godzinami.

Rozmawiali? No tak, pewnie na jakimś czacie w Inter­necie, oczywiście...

- Nie mogłaś porozmawiać z nami? - Zuzi zrobiło się przykro. - Wolisz zwierzać się komuś, kogo nigdy nawet nie widziałaś na oczy, niż najlepszym przyja­ciółkom?

- Z nim jest łatwiej - spuściła wzrok Julka. - Wiecie, on mnie nie zna, gdy przestanę pisać, nigdy mnie nie odnajdzie... Mogę mu powiedzieć wszystko. A wam bym nie umiała. Byłoby mi głupio. Przecież zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.

- Po prostu się zakochałaś - Emma przytuliła ją do siebie. - To normalne.

Normalne? No cóż, może miałam inne spojrzenie na normalność. Dla mnie zakochiwanie się w facecie, z którym nie zamieniło się ani słowa, nie było normalne. Ale Julka widać tak musiała. Najpierw wielka miłość do Władzia ze spożywczego, teraz wielka przyjaźń z Adasiem, którego nie znała... Może tak było jej łatwiej?

- Wiecie, Adaś przeżył coś podobnego i dzięki temu świetnie mnie rozumie - tak, to coś na twarzy Julki, to na pewno był uśmiech! - On kocha się w dziewczynie, która o tym nie wie. Teraz może już się nie kocha tak bardzo, ale przez pół roku był w niej strasznie zakochany. Ale nigdy jej tego nie powiedział.

- Bo ona ma innego? - zainteresowałam się.

- Chyba nie - pokręciła głową Julka. - Raczej on nie jest w jej typie... Po prostu wie o tym i już. Ona go ignoruje. Wyobrażam sobie, jak musi cierpieć. A mie­szkają w jednym bloku, widzą się codziennie...

No tak, to musiało być nawet gorsze niż miłość do Władzia. Zrobiło mi się żal Adasia nieszczęśliwie zako­chanego w sąsiadce. Bardzo żal.

- A może on wcale nie... wcale nie... - Emmie za­brakło stów, jak zwykle, kiedy chciała powiedzieć bardzo dużo, szybko i mądrze. - Może on nie ma tej sąsiadki?

- Chodzi ci o to, że wymyślił ją, by pomóc Julce? - Zuzka odgadła natychmiast, co miała na myśli Emma. - To możliwe... Bardzo możliwe. Julka, może on po prostu cię podrywa?

Julka postukała się w czoło.

- Adaś pisze dla tej dziewczyny wiersze. Naprawdę niezłe wiersze. Nie wymyśliłby ich na poczekaniu, żeby mnie pocieszyć. I wcale mnie nie podrywa. Jesteśmy przyjaciółmi, obydwoje mamy zranione serca i oczekujemy po prostu odrobiny współczucia.

- U nas też znalazłabyś współczucie, gdybyś tylko dała nam szansę, gdybyś chciała z nami porozmawiać - powiedziałam, a potem machnęłam ręką. To nieważne, czy pomagamy jej my czy jakiś Adaś. Nie ma sensu być o niego zazdrosną. Najważniejsze, że Julka nareszcie czuje się lepiej. Wyraźnie lepiej!

- A może... - Zuzia też to zauważyła i postanowiła zaryzykować. - A może pójdziemy na basen? Wszystkie.

I na kręgle? I na jakąś porządną prawdziwą kolację w restauracji? W końcu to nasz ostatni dzień. Cały tydzień przesiedziałyśmy w pokoju!

- A może na spacer? - podsunęłam. - W ogóle nie wychodziłyśmy z tego hotelu, widziałyśmy góry tylko przez okno...

- A może do kasyna? - uśmiechnęła się Emma. - Może nas wpuszczą?

- Chodźmy! - Julka oderwała się od komputera i za­częła się czesać. - Najpierw spacer, potem obiad, basen, kręgle, kolacja, kasyno... To będzie fantastyczny dzień!

ROZDZIAŁ 12
Pocałunek

To był fantastyczny dzień. Faktycznie. Ach, gdyby całe nasze ferie były takie! Długi, bardzo długi spacer po prześlicznej, ośnieżonej dolinie... Potem pyszny obiad w restauracji francuskiej. Żadnych ostryg ani żabich udek, zwyczajne naleśniki... Potem basen, w którym nie było nikogo oprócz nas. I kręgielnia, na której oprócz nas było sześciu Niemców, na oko osiemnastoletnich. Ale z tym „na oko”, to - jak już wiadomo - nie szło nam najlepiej. Więc po prostu: sześciu młodych Niemców, którzy mrugali do nas i usiłowali zagadywać łamaną angielszczyzną. Pewnemu bardzo wysokiemu blondynowi wyraźnie wpadła w oko Julka. Ona od razu to zauwa­żyła... i świetnie jej to zrobiło. Czerwieniła się, udawała, że nie patrzy, ale patrzyła... udawała, że się nie przej­muje, ale prężyła się wdzięcznie, podnosząc kulę... Jeśli to się nazywa kula? Nie byłam pewna. W bilardzie to bila, a w kręglach? Nieważne! Julka wyraźnie promie­niała i bardzo mi się to podobało.

- Szkoda, że rozpacz nie przeszła ci trochę wcześ­niej - nie wytrzymała Zuzia, kiedy jadłyśmy kolację.

Tym razem byłyśmy we włoskiej restauracji. Pod ostrzałem spojrzeń i delikatnych zaczepek sześciu Niemców, siedzących - oczywiście zupełnie przypadkiem! - przy sąsiednim stoliku.

- Zmarnowałam wam ferie - westchnęła Julka, pochylając się nad lasagne ze szpinakiem. - Przepraszam. Wybaczcie.

- No co ty - roześmiałam się. - Pierwszy dzień był super i ostatni też. A pośrodku,..

- A pośrodku katastrofa - dokończyła Emma i wszyst­kie wybuchnęłyśmy gromkim śmiechem.

W gronie Bractwa Zeta nawet taka katastrofa nie była zbyt straszna!

- Te godziny spędzone na zielonej wykładzinie, na głaskaniu cię po włosach, będziemy wspominać przez całe lata - puściła oko Zuzia.

A Niemcy przy stoliku obok oszaleli z zachwytu, myśląc, że to oczko było skierowane do nich.

- Więc jak było? - pytał Tomek, który oczywiście pojawił się na dworcu autobusowym razem z moim tatą i oczywiście przyjechał razem z nim i ze mną do mojego domu.

- Było... - co miałam powiedzieć? Prawdę? - Było fantastycznie. Pierwszego dnia i ostatniego.

- A pośrodku? - zainteresowała się mama.

- A pośrodku katastrofa - przypomniałam sobie słowa Emmy. - Julka się zakochała, bardzo nieszczęśli­wie, no i właściwie nie wychodziłyśmy z pokoju...

Miałam wyrzuty sumienia, że ją wrabiam. Ale prze­cież mówiłam tylko prawdę. A poza tym moja mama była ostatnią mamą, która o niczym nie miała pojęcia. Bo przecież mama Zuzki dowiedziała się o miłości do chłopaka ze spożywczego jeszcze przed naszym wyjazdem, pewnie powiedziała mamie Emmy, której wciąż udzielała korepetycji z chemii i fizyki...

- Mam tylko nadzieje, że pani Adams nie powie nic Ździebełkom - westchnęłam nagle. - Ona przecież u nich pracuje.

- Na pewno nic nie powie - uśmiechnęła się babcia. - Pani Adams to prawdziwa dama, jestem o niej jak naj­lepszego zdania. A prawdziwe damy dobrze wiedzą, kiedy trzymać język za zębami.

Określenie „dama” jakoś średnio mi pasowało do mamy Emmy. I w ogóle nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy babcia miała okazję ją poznać. Ale jakoś mało mnie to w tej chwili obchodziło. Bo w tej chwili tak na­prawdę obchodził mnie tylko Tomek. Chciałam, żeby ta rodzinna kolacja nareszcie się skończyła i żebym mogła usiąść z nim spokojnie z dala od spojrzeń mamy, taty i babci. Przytulić się i powiedzieć, jak bardzo za nim tęskniłam.

- Stęskniliśmy się za tobą, córeczko - powiedziała mama czule. Podejrzanie czule. - Nie pozwolimy ci wyjść z tej kuchni do rana, musisz nam wszystko dokładnie opowiedzieć. Po kolei! Zacznij od chwili, gdy autokar ruszył z dworca...

Przerażenie w moich oczach było chyba widoczne nawet z drugiego końca ulicy. Mama nie wytrzymała i roześmiała się figlarnym śmiechem, który tak lubię - a który słyszę ostatnio coraz rzadziej:

- Żartowałam! Wiem, że nie możecie się z Tomkiem doczekać, aż pozwolimy wam odejść od stołu. No to już, zmykajcie! Szybko, zanim się rozmyślę!

Nie trzeba mi tego było dwa razy powtarzać. Wstałam, nie kończąc nawet kanapki z powidłami śliwkowymi i nie dopijając herbaty, i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Tomek ruszył za mną. Dopiero w tej chwili za­uważyłam, że nie ma już kuli. A więc przez ten tydzień naprawdę dużo się zmieniło!

- Nie masz już kuli - powiedziałam, gdy zamknęliśmy za sobą drzwi.

- Będziemy rozmawiać o mojej nodze? - zapytał i przytulił mnie mocno do siebie.

A ja nagle poczułam, że po policzkach płyną mi łzy.

- Co się stało? - mój chłopak chyba trochę się prze­straszył. - Coś nie tak?

- Wszystko tak - uśmiechnęłam się, połykając łzy, które nie chciały przestać płynąć. - Wszystko nareszcie tak, jak trzeba. Strasznie za tobą tęskniłam. Nie wiem, po co w ogóle wyjeżdżałam w te góry...

- Nie mów, że nie było fajnie - Tomek usiadł na moim tapczanie i posadził mnie sobie na kolanach. - W takim luksusowym hotelu musiało być super.

- Żebyś ty wiedział, ile my tam miałyśmy kłopotów - westchnęłam, wspominając pierwszy dzień. - Z jedzeniem, z prysznicem, z ubraniami... Chciałyśmy uciekać!

- Ale zostałyście - Tomek przytulił mnie jeszcze mocniej, chyba na znak, że też bardzo za mną tęsknił. A potem nawet powiedział coś, co oznaczało, że moja interpretacja była całkowicie poprawna: - Stęskniłem się za tobą jak wariat. Liczyłem dni. Chciałem nawet jechać w góry i szukać cię. Nie myślałem, że będę za kimś tak tęsknił.

- A ja... a ja myślałam, że ty szybko o mnie zapom­nisz - spuściłam głowę, przypominając sobie, o czym rozmyślałam w autokarze wiozącym mnie w góry. - Wiesz, jak to mówią: co z oczu, to i z serca. Że zapomnisz i znajdziesz sobie inną dziewczynę. W końcu większość naszej szkoły została na ferie w domu...

- Głupiutka Koti! - mój ulubiony dryblas podniósł rękę i popukał mnie w czoło. - Czy ty naprawdę jeszcze nie zauważyłaś, że jestem w tobie zakochany po uszy?

- Słyszałam, że tak twierdzi twoja mama - zaczer­wieniłam się. - Kiedyś podobno powiedziała to Julce...

- A ja nigdy ci tego nie powiedziałem? - zdziwił się Tomek. - Nigdy nie słyszałaś ode mnie, że nie widzę poza tobą świata? Musisz się takich rzeczy dowiadywać od Julki?

- Chyba coś mi wspominałeś... - droczyłam się z nim, zupełnie tak, jak przed feriami.

A więc naprawdę nic się nie zmieniło! Mój tygodniowy wyjazd niczego nie popsuł, a może nawet wprost prze­ciwnie: sprawił, że jeszcze bardziej cieszyliśmy się każda wspólną chwilą.

- Dobrze, że już jesteś - powiedział Tomek i pocało­wał mnie szybko w policzek. Tak szybko, że nie zdążyłam nawet zareagować!

- Też się cieszę - starałam się, żeby w moim głosie nie było słychać, jak kolosalne wrażenie to na mnie zro­biło. W końcu to był tylko przelotny pocałunek, prawie nic... Całus w policzek, jak u cioci na imieninach... - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - przypomniało mi się kolejne przysłowie. - Tu mam swoje biurko, łóżko, pościel... Może jestem głupia, ale wolę bawełnianą mięciutką pościel niż tę w hotelu, śliską jak podszewka.

- To pewnie był jedwab albo atłas - Tomek bawił się właśnie moimi włosami, a ja miałam dziwne wrażenie, że myśli i mówi o nich, a nie o hotelowych powłoczkach. Jakoś dziwnie, miękko mówił o tym jedwabiu...

- No i tu są powidła śliwkowe, których nie zamieniła­bym na wszystkie quesadille i carpaccio świata - udawa­łam, że nie dostrzegam tego, jak na mnie patrzy i jak nawija sobie powoli na palec kosmyk moich włosów, niby przypadkiem muskając mnie tym palcem po po­liczku.

- Koti... - jego głos był bardziej miękki i aksamitny niż wszystkie hotelowe wykładziny razem wzięte! Jego oczy patrzyły na mnie z odległości dziesięciu centymetrów! A ja wiedziałam doskonale, co się zaraz zdarzy. To nie będzie lekcja sztucznego oddychania. To nie będzie szybki całus w policzek jak na rodzinnym obiedzie. To będzie prawdziwy pocałunek!

Nie wiedziałam, co robić. Czułam, że cała się trzęsę. Przecież umawiałyśmy się z Emmą i Zuzka, że nie bę­dziemy się na razie całować z chłopakami! Obiecałyśmy to sobie uroczyście miesiąc temu! I co? I ja mam tę obiet­nicę złamać? Mam to zrobić pierwsza? I opowiedzieć im, jak było?

Nagle poczułam, że mam okropną ochotę złamać przyrzeczenie. Że strasznie się boję, ale strasznie chcę to zrobić. I... i poczułam, że jeśli to się stanie, że jeśli złamię obietnicę, to wcale nie będę chciała o tym opo­wiadać. Ani Emmie, ani Zuzce, ani Julce. Nie dlatego, że ich nie lubię. Nie dlatego, że im nie ufam. Ufam, uwielbiam, to w końcu moje jedyne prawdziwe przyja­ciółki... ale są na świecie, jak to powiedziała Julka, siedząc przy komputerze, „moje prywatne sprawy”. Takie właśnie jak pierwszy pocałunek. Nie chciałabym z nikim się nim dzielić. Chciałabym, żeby był tylko mój.

- Koti, kocham cię... - oczy Tomka były już dosłownie milimetry od moich oczu - to znaczy: okularów.

W panice pomyślałam o pięciu rzeczach naraz: że powinnam chyba okulary zdjąć. W żadnym filmie nie widziałam, żeby romantyczne bohaterki całowały się w okularach! W ogóle chyba w żadnym Simie nie widzia­łam żadnej romantycznej bohaterki w okularach. Okulary chyba z natury nie są romantyczne. Poza tym powinnam chyba zamknąć oczy. W filmach ludzie, którzy się całują, zawsze mają zamknięte oczy. I powinnam chyba coś zrobić z rękami. Może położyć je Tomkowi na ramionach? Albo go objąć? Nie pamiętałam zupełnie, co ludzie w fil­mach robili w takiej chwili z dłońmi.

Okazało się jednak, że nie muszę podejmować tej decyzji... jeszcze nie w tej chwili. Bo nagle ciszę przeszył dzwonek telefonu.

Odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni.

Telefon? W moim pokoju? Przecież zawsze stał na stoliku w przedpokoju, przy drzwiach do kuchni!

- Babcia zrobiła ci niespodziankę i zainstalowała u ciebie drugi aparat - uśmiechnął się do mnie Tomek, niepewnie oblizując spierzchnięte wargi. - Dzwoniła do mnie, żeby zapytać, czy to dobry pomysł.

Babcia? Moja kochana babcia majsterklepka! Najlepsza babcia świata! Pewnie, że to był dobry pomysł. Świetny. Najlepszy na świecie. Tyle że nie w tej chwili. Bo w tej chwili miałam po prostu ochotę wyrzucić telefon przez okno. Zepsuł mi przecież najbardziej romantyczną scenę w życiu!

- Halo? - z niechęcią podniosłam słuchawkę.

- Żaba, przyjedź do mnie! Dzwoniłam już do Emmy i do Zuzki, zaraz tu będą - to była Julka, bardzo zdener­wowana. - Coś się wydarzyło... Coś dostałam... Czekało na mnie w domu... Muszę wam to pokazać...

- Coś związanego z Władziem? - próbowałam cokol­wiek z niej wyciągnąć.

- Władzio już nie istnieje - głos Julki na moment zrobił się zimny jak stal. - Przyjedź, to naprawdę po­ważna sprawa.

ROZDZIAŁ 13
Pójdę i już!

Julka, nie idź tam - powiedziałam stanowczo.

- Nie idź - poparła mnie Zuzia. - On może być... on może być każdym. Mordercą, zboczeńcem, pedofilem...

- Zboczeniec i pedofil to chyba to samo - uśmiechnęła się Julka, jakimś strasznie nieobecnym i rozmarzonym uśmiechem, którego wcześniej u niej nie widziałam.

- Każdy pedofil jest zboczeńcem, ale nie każdy zbo­czeniec pedofilem - Zuzka, jak zwykle, była precyzyjna do bólu.

- Widziałam w telewizji program - przypomniałam sobie nagle. - O tym, jak nastolatki...

- Też go widziałam - machnęła ręką Julka. Uśmiech nie schodził z jej ust. - O dziewczynie wyprowadzonej na bocznicę i zamordowanej przez znajomego z Internetu, tak? I o innej, zabitej w ciemnym parku. Adaś też go widział, wczoraj nawet o tym dyskutowaliśmy.

Dyskutowali? No jasne, tak to można nazwać. Jej mail, pół godziny później jego mail, potem znów jej... Nie uważam tego za prawdziwą dyskusję, ale może się nie znam. Na polskim mieliśmy chyba nawet definicję dyskusji. Było tam coś o wewnętrznej dynamice, o pole­mikach. .. Julka jest ode mnie o wiele lepsza z polskiego.

Jest najlepsza w klasie. I na pewno pamięta każde słowo tej definicji. Jak każdej definicji z naszej książki. Tylko chyba w tej chwili jakoś zupełnie jej to nie obchodzi...

- Pójdziesz tam, yes? - Emma chyba pierwsza zrozumiała, że nie ma sensu spieranie się z Julka, bo ta już podjęła decyzję.

- Pójdę - rety, znowu ten uśmiech!

- Będziesz miała okropne, głębokie zmarszczki przy kącikach ust, jak się będziesz tak głupio szczerzyć przez cały czas - Zuzka robiła się zirytowana. - A wtedy twój Adaś nawet na ciebie nie spojrzy.

- Dla Adasia nie liczy się uroda, lecz wartości du­chowe - teraz do uśmiechu doszły jeszcze wydęte usta.

Całkiem do twarzy było jej z tym wydęciem, musia­łam przyznać. I strasznie jej zazdrościłam tego, że wcale jej nie obchodzi to, co sobie ten cały Adaś pomyśli na jej widok. Ja co rano spędzałam przed lustrem upiorne, długie minuty, zastanawiając się, czy Tomkowi spodoba się, jeśli zwiążę włosy inaczej niż zwykle, trochę niżej... Albo je rozpuszczę, nie rozpuszczałam już przecież od trzech dni... I czy zauważy, mijając mnie na korytarzu, w drodze z polskiego na matmę, że zawiązałam sobie na torbie apaszkę. Chciałam na szyi, ale zabrakło mi odwagi. Bo wyglądałoby to tak, jakbym chciała mu się spodobać, jakbym robiła to specjalnie. A przecież babcia zawsze powtarza, że facet nie powinien wiedzieć, że nam na nim zależy. Więc zawiązałam na torbie, przy suwaku, by widział, ale nie był pewny, czy to dla niego... A Julka nie zamierza wiązać żadnych apaszek ani upinać wło­sów w dziwaczne koki. Wierzy, że Adasia to nie obchodzi.

- Nie wierzysz chyba w takie głupoty? - Zuzka poszu­kała się kciukiem w czoło. - „Dla Adasia nie liczy się uroda, lecz wartości duchowe”! Kurczę, Julka, takie Adasie nie istnieją i już.

- Mój Adaś istnieje - głos naszej poetki zrobił się nagle stanowczy i zimny jak lód. - Nie przekonacie mnie, że jest inaczej. Wymyśliłam go sobie, wiedziałam, że pewnego dnia się pojawi. Czekałam. No i jest. I muszę tam iść. Muszę wyjść na spotkanie przeznaczeniu.

- A jak go niby rozpoznasz? - zainteresowała się trzeźwo Zuzka. - Jakieś romantyczne znaki? Będzie trzymał w dłoni czerwoną różę? Będzie galopował na białym koniu główną alejką parku?

- On ma moje zdjęcie - spuściła głowę Julka.

No tak, uroda się dla niego nie liczy... Łatwo powie­dzieć, kiedy ma się już zdjęcie Julki ślicznej jak z obrazka, z jej jasnymi włosami do pasa, z porcelanową cerą, wielkimi oczami... Tak, jasne, uroda kompletnie go nie obchodzi. Od kiedy wie, że Julka mogłaby z powo­dzeniem zostać miss naszej szkoły. Gdyby tylko założyła ten stanik push - up, który kupiła sobie na Gwiazdkę... Ale o staniku, miejmy nadzieję, Adaś nic nie wiedział.

- Wysłałaś mu zdjęcie? - Zuzia była oburzona. - No wiesz?!

- Które zdjęcie? - zainteresowała się Emma. - To blue?

- To blue - przytaknęła Julka, robiąc się czerwona jak burak.

No jasne, ona też nie wierzyła w zapewnienia Adasia. Wysłała mu zdjęcie, na którym wyglądała, jakby już była miss. I to nie szkoły, ale całego świata. Zuzia zrobi­ła je, kiedy u niej ostatnio wszystkie nocowałyśmy. Na niebieskim tle, w błękitnej zwiewnej szacie, z rozwianymi włosami. My oczywiście wiedziałyśmy, że ta niebieska szata to kawałek starej firanki znaleziony w szafie pani Zawadzkiej. A włosy rozwiewał jej nie wiatr, ale Emma i ja - wentylatorem. Emma aż sobie starła kolano, czołga­jąc się z wiatraczkiem po podłodze. Ale efekt był boski. Dosłownie! Julka wyglądała jak bogini. Adaś myślał, że koresponduje z najpiękniejszą dziewczyną świata. Nic dziwnego, że tak się upierał, żeby się spotkali!

- A ty masz jego zdjęcie? - zapytałam, chociaż, nie wiadomo dlaczego, byłam pewna, że odpowiedź będzie przecząca.

- Nie mam - Julce wcale nie było z tego powodu przykro ani głupio. Znowu się uśmiechnęła, najszerzej jak mogła. - On nie ma skanera ani aparatu cyfrowego, ani nic takiego... Więc nie mógł mi nic wysłać. Ale przy­słał mi kartkę.

Kartkę?!

- Dałaś mu swój adres? - Zuzia z trudem opanowała się, żeby po raz kolejny nie popukać się w czoło. - Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę z niebezpieczeństwa?

- Teraz wie już nie tylko to, że jesteś piękna, ale i to, że jesteś bogata - westchnęłam. - Twoje osiedle znają przecież wszyscy.

- Pokaż tę kartkę - poprosiła Emma. I Julka pokazała.

Na kartce były róże. Tysiące róż. Ale nie czerwonych, lecz niebieskich.

- Bo to mój ulubiony kolor - wyjaśniła nam Julka, jakbyśmy nie wiedziały! A z tyłu kartki było tylko jedno zdanie: „Zostań moją walentynką”.

- Umówiliśmy się na pierwsze spotkanie w walen­tynki - wyjaśniła Julka.

Jak mogłoby być inaczej!

- Ale przecież on miał być tylko przyjacielem, prze­cież on kocha inną dziewczynę, swoją sąsiadkę - Zuzia wreszcie powiedziała to, co męczyło mnie od początku.

- To już nieaktualne - Julka machnęła lekceważąco ręką. - On zrozumiał absurd tamtego uczucia... Ja mu pomogłam... Kiedy czytał moje listy o tym, jak bardzo kochałam kogoś, kogo właściwie nie znałam, stwierdził, że z nim jest tak samo. Że stworzył sobie romantyczną wizję tej dziewczyny, że prawie nic o niej nie wie... A na­prawdę zna mnie. Kocha mnie. Właśnie to napisał.

- A kiedy wysłałaś mu zdjęcie? - zainteresowałam się.

- Dziś, dwie godziny temu, jak tylko weszłam do domu - spuściła wzrok Julka. - Myślicie, że to dlatego?

Pokiwałyśmy głowami bez słowa. Bo co można było powiedzieć?

- Ale przecież kartkę wysłał mi już wcześniej... Już czekała w domu... - nasza poetka broniła się, jak mogła.

- Co innego kartka, a co innego takie nagłe płomienne wyznanie i propozycja spotkania - byłam zdumiona, że Julka nie łączy tych dwóch faktów. - Jesteś naiwna. Zobaczył, że jesteś śliczna. To go zdopingowało, a nie jakaś uroda duszy!

- Ale on... - Julce chyba brakowało argumentów. - Ale on naprawdę jest inny niż wszyscy. On mnie rozu­mie. .. Jak nikt. No, może oprócz was. I pisze takie piękne wiersze...

- A dlaczego nie chce się z tobą spotkać od razu, dziś, ale dopiero w walentynki? - zapytała Zuzia. - Prze­cież to jeszcze cały tydzień czekania.

- Przez ten tydzień zamierza wszystko zorganizować tak, żeby to był najwspanialszy wieczór mojego życia - promieniała Julka. - Napisał, że nigdy go nie zapomnę.

- Uważaj tylko, żeby to nie był ostatni wieczór twego życia - jęknęłam, porażona jej naiwnością.

Scenariusz z telewizyjnego programu o przestępcach wydawał mi się, niestety, znacznie bardziej prawdo­podobny niż to, w co chciała wierzyć Julka. Gwałt na kolejowej bocznicy zamiast bukietu róż. Jak my miały­śmy ja przed tym powstrzymać?

- Wiem, co myślicie - powiedziała stanowczo. - Ale nie powstrzymacie mnie. Z Władziem to była pomyłka. Nie znałam go. Ale Adasia znam. Wiem o nim rzeczy, których nie wie nikt inny. I on wie takie rzeczy o mnie. Rozumiemy się bez słów. Jesteśmy dwiema połówkami tej samej pomarańczy.

- Myślisz, że on jest ideał... idealnie? - zapytała Emma, nastawiona równie sceptycznie jak ja i Zuzka.

- Może nie jest idealny - pokiwała głową Julka po chwili milczenia. - Chyba nikt nie jest idealny. Może nie jest księciem z bajki. Ale mnie rozumie, naprawdę rozumie. Pomógł mi, kiedy byłam załamana i chciałam umrzeć. Jest wrażliwy, dobry... Jest cudowny. Kocham go, rozumiecie?

Nie rozumiałyśmy. Nie rozumiałyśmy, jak można kochać kogoś bez twarzy. Kogoś, kto składa się tylko z literek na monitorze komputera. Ale nasza opinia nie miała tu chyba najmniejszego znaczenia...

ROZDZIAŁ 14
Związek idealny

Tydzień do walentynek minął w okamgnieniu. Kto powie­dział, że ferie w mieście są nudne? Prawdę mówiąc, były o wiele ciekawsze niż te w luksusowym hotelu. Może dlatego, że Julka nareszcie była wesoła jak szczy­piorek, jak to mawia moja babcia (nie mam oczywiście pojęcia, dlaczego szczypiorek miałby być wesoły, ale podobno tak się mówi)... Była promienna, uśmiechnięta, radosna. A wszystko z powodu Adasia, którego nigdy w życiu nie widziała na oczy.

- Adaś napisał do mnie wczoraj list na sześć stron! - donosiła.

A następnego dnia:

- Adaś napisał o mnie wiersz, nie wyobrażacie sobie nawet jaki piękny!

A jeszcze następnego:

- Adaś zrobił sobie kalendarz, odlicza godziny do naszego spotkania.

Trochę już mnie mdliło od tego Adasia. A przede wszystkim strasznie się bałam, że to znowu będzie jakiś koszmarny niewypał. Tak jak z Władziem. Wolałabym, żeby poznała jakiegoś chłopaka zwyczajnie, tradycyjnie. Na przykład w szkole. Albo sąsiada, chociażby. Albo...

niechby ją w ostateczności zaczepił na ulicy. Ale żeby miał twarz, głos, żeby mogła się przekonać, jak się z nim rozmawia, jakie ma poczucie humoru... A nie tak cał­kiem w ciemno.

- Może książęta muszą się pojawiać w jej życiu nagle i niekonwencjonalnie? - zastanawiała się Zuzia, kiedy podzieliłam się z nią swoimi obawami. - A może zależy jej, żeby nie wiedział, że ona jest z tych bogatych Ździebełków... Żeby miała pewność, że nie leci na jej pie­niądze...

- Tych pieniądze ostatnio coraz mniej - westchnęła Emma. - Mama mówi, że pani Ździebełko płacze wczo­raj cały wieczór.

- Płakała wczoraj cały wieczór? - zrobiło mi się przykro. Nie lubiłam Ździebełków, ale trochę było mi ich żal.

Ciężko pracowali na swój majątek... I swoje już w życiu przeszli. Od kiedy dowiedziałam się z błoga Julki, że stracili po roku swoją adoptowaną córeczkę Ewunię, którą tak kochali, patrzyłam na nich jakoś inaczej. Byli bardziej ludzcy ze swoim cierpieniem.

Kolejne dni upływały w tym samym leniwym rytmie. Spotykałyśmy się u mnie albo u Zuzki, oglądałyśmy filmy, jadłyśmy chipsy... Potem szłyśmy do sklepu, oglądałyśmy ciuchy... Raz nawet namówiłyśmy Julkę, by kupiła bluzkę.

- W końcu musisz mieć na randkę w ciemno coś nowego! - powiedziała Zuzia.

I nasza poetka dała się przekonać. W dodatku: dała się przekonać, żeby bluzka nie była ani niebieska, ani beżowa, jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent jej ciuchów, lecz zielona. Prześlicznie wyglądała w zieleni! I w tym fasonie, bardzo kobiecym.

- Nawet piersi masz w niej jakby większe... - roześ­miała się Zuzka.

A Julka odpowiedziała urażona:

- W ogóle mam większe! Urosły mi!

- Doroślimy się wszystkie - powiedziała Emma. Chyba miała rację... Wszystkie byłyśmy coraz doroślejsze, niemal z każdym dniem. Ja po scenie z Tomkiem w moim pokoju, nie umiałam już myśleć o sobie jak o dziecku. Nie wiedziałam, czy Zuzia i Emma mają takie same problemy... Czy Krzysiek i Radek też chcieli je pocałować. A może już pocałowali? Emma jest przecież o rok od nas starsza...

- Boję się, że Krzyś będzie mnie chciał... no wiecie... w walentynki... - Emma oczywiście w mig odgadła moje nieprzyzwoite myśli.

- Że będzie chciał cię pocałować? - westchnęła Zuz­ka. - Kurczę, to jakaś epidemia z tym całowaniem! Radek też próbował już chyba ze trzy razy!

- I co? - zapytałam z wypiekami na twarzy.

- I nic... na razie... ale chyba w końcu mu się uda. Zabrzmiało to tak, jakby Radek chciał zrobić coś bardzo, bardzo złego, na przykład napaść na bank. A przecież to chyba nie było takie złe. Przecież ludzie na całym świecie codziennie się całują! Przecież u nas w klasie połowa dziewczyn już to robiła. Słyszałam wy­raźnie rozmowę Moniki Frankowskiej z Karoliną. Wymie­niały uwagi, których zupełnie nie rozumiałam... Ale wynikało z tego jasno, że całowały się już niejeden raz. Więc dlaczego my miałybyśmy tego nie zrobić?

- Chyba jesteśmy za młodzie... za młode - Emma czytała non stop w mojej głowie, odpowiadała na każdą z moich myśli, zanim zdążyłam ją do końca pomyśleć.

- A Tomek? - Julka popatrzyła na mnie uważnie. - Tomek nie chce się całować? Nie próbuje? Przecież on jest od nas starszy o dwa lata! Byłoby dziwne, gdyby nie chciał...

- Pewnie już to robił z wieloma dziewczynami - powiedziała Zuzia, a mnie zrobiło się zimno. Lodowato.

Ależ ze mnie idiotka! Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że pewnie nie jestem jego pierwszą dziew­czyną. Że pewnie całował się już nie raz. A może nie tylko całował? Jest przecież prawie dorosły... Kto wie, jaką ma przeszłość? Ilu dziewczynom przede mną wyzna­wał miłość?

Zachciało mi się płakać. Próbowałam to ukryć, ale przyjaciółki oczywiście natychmiast to zauważyły.

- Zuzka, puknij się w głowę - zdenerwowała się Julka. - Co ty opowiadasz?

- Ja tylko... wydawało mi się... - Zuzia zrobiła się czerwona. - No wiecie... on nie jest szpetny, chodzi do trzeciej klasy... Przecież to niemożliwe, żeby nie miał do tej pory żadnej dziewczyny. Nie wydaje się wam?

- Nie wydaje się nam - Julka była naprawdę zła. - Mieszkam z Tomkiem na tym samym osiedlu, spoty­kam się z nim codziennie. On nie miał przedtem żadnej dziewczyny. Jest najbardziej nieśmiałym chłopakiem, jakiego znam. To cud, że w ogóle zaczął chodzić z Żabą. Ale wiem na pewno, że przedtem nie spotykał się z nikim innym. Grał ze mną w szachy, uczył się hiszpańskiego i węgierskiego, pomagał mamie w kwiaciarni... Tak wy­glądało jego życie.

- Nie wierzę - mruknęła Zuzia.

Ja też nie wierzyłam. To znaczy wierzyłam... ale nie do końca. I nie mogłam przestać o tym myśleć. Aż do wieczora, do spotkania z Tomkiem. Poszliśmy do kina, bo chciałam wreszcie zobaczyć ostatnią część „Władcy pierścieni'. Jakoś cały czas nie mogłam się wybrać... No więc się wybrałam. Niestety, nic nie zapamiętałam z tego filmu. Nie zauważyłam nawet, kiedy na ekranie pojawiła się moja ukochana aktorka, Liv Tyler, i czy w ogóle się pojawiła. A na pewno się pojawiła, gra prze­cież główną rolę... Poszłam na ten film przede wszystkim dla niej... no i dla Tomka. I właśnie przez Tomka zu­pełnie nie mogłam się skupić. Trzymał mnie za rękę, obejmował, czule podsuwał mi popcorn, na moment położył mi nawet rękę na kolanie... A ja wciąż myślałam tylko o jednym: że być może robił to już wcześniej z inną dziewczyną. I w oczach kręciły mi się łzy.

- Wejdziemy do kawiarni na herbatę? - zapropono­wał Tomek, gdy wyszliśmy z kina. - A może jesteś głodna? Jakiś mały hamburgerek albo frytki?

- Nie, dzięki - mruknęłam, zła na niego o tę niezna­ną mi dziewczynę, z którą też kiedyś jadł hamburgery i frytki. I której tak samo kładł na ramieniu swoją długą rękę.

- Coś się stało - to nawet nie było pytanie. On po prostu od razu zauważył, że jestem zła i smutna. - Opowiadaj, Koti, co jest grane. Razem sobie z tym jakoś poradzimy.

- Chyba sobie nie poradzimy - z trudem powstrzy­mywałam łzy, które już zaczynały szczypać mnie w po­wieki. - Nie da się zmienić przeszłości.

- To fakt - Tomek przytulił mnie jeszcze mocniej, a ja napięłam mimowolnie wszystkie mięśnie, jakbym chciała strącić jego rękę. - To dotyczy nas? Jesteś na mnie zła? Przecież czuję nawet przez tę grubą kurtkę...

No i co miałam zrobić? Udawać, że nic się nie dzieje? Pewnie mogłabym udawać. Pewnie byłoby najlepiej, gdybym udawała. Tyle że nie umiem. Kompletnie nie umiem! I chyba nawet nie bardzo bym chciała. Bo prze­cież gdyby człowiek miał udawać w miłości albo przyjaź­ni, to co by to była za miłość albo przyjaźń? Bezsensowna chyba, krótko mówiąc...

- Mów! - Tomek stanął na środku ulicy, pochylił się nade mną i spojrzał mi uważnie w oczy.

- No, bo wiesz... - naprawdę chciałam powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam, jak zacząć. - Wiesz... myślałam o twoich poprzednich dziewczynach...

- O jakich dziewczynach? - roześmiał się Tomek. - Znasz jakieś? Bo ja żadnej!

- Nie miałeś nigdy dziewczyny? Z nikim przede mną nie chodziłeś? - czułam, że z mojego serca powoli zaczy­na spadać na ziemię ogromny, ciężki głaz. Nie dawałam mu jednak osunąć się do końca. Musiałam mieć najpierw pewność.

- A Julka ci nie mówiła, jak wyglądało moje życie, zanim cię poznałem? - on naprawdę się śmiał. - Nie uwierzę, że o tym nie rozmawiałyście.

- Rozmawiałyśmy - zaczerwieniłam się, mając na­dzieję, że nie widać tego zbyt dokładnie w świetle jedynej latarni na skrzyżowaniu, na którym toczyliśmy całą dyskusję. - Mówiła, że grałeś z nią w szachy, uczyłeś się języków, pracowałeś w kwiaciarni u mamy...

- Właśnie - pokiwał głową mój ukochany dryblas. - Jakoś nie widzę tam miejsca na tajemniczą dziewczynę.

- Mogłeś ją poznać wszędzie - prychnęłam. - W szkole, na ulicy, na kursie językowym albo u mamy w kwia­ciarni...

- Ale nie poznałem - Tomek był chyba bardzo roz­bawiony tym tematem. - Nie wiem, jak to udowodnić. Jeśli nie wystarczy ci moje słowo...

- Wystarczy! - głaz nareszcie spadł z wielkim hukiem na podłogę i rozbił się na milion kawałków. - Skoro mó­wisz, że nikomu wcześniej nie powiedziałeś tego, co mnie...

- Nikomu - Tomek uniósł w górę dwa palce jak zuch - pierwszoklasista podczas głosowania - - Nikomu nie po­wiedziałem, bo nigdy czegoś takiego nie czułem. Dopiero przy tobie... Naprawdę chcesz, żebym wyznawał ci mi­łość na środku skrzyżowania?

I padł na kolana w świeży śnieg, nie czekając na odpowiedź.

- Wariat! - roześmiałam się. - Jesteś wariat, wiesz? Wstawaj!

- A nie będziesz już smutna i zła? - mój niesa­mowity, cudowny chłopak wciąż klęczał przede mną w białym puchu.

- Nie będę, tylko wstań - prosiłam.

- Ale ja chcę ci wyznać miłość! - Tomek najwyraźniej nie zamierzał się podnieść. - Chce krzyczeć, aby wszyscy mnie słyszeli! Cały świat!

- Wystarczy, że usłyszę cię ja - szepnęłam nieco przerażona. - Może coś zjemy? Hamburgerka i frytki? Brzmi tak kusząco. Naprawdę w tym kinie zgłodniałam.

- Podobał ci się film? - zapytał Tomek, gdy już usied­liśmy przy stoliku z wielkimi kubkami coli, frytkami i podwójnymi hamburgerami.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Prawdę? Chyba tak... Miałam już przecież jakieś przemyślenia, że w mi­łości zawsze trzeba mówić prawdę...

- Nie bardzo mogłam się skupić - spuściłam wzrok, udając bardzo zainteresowaną jednorazowym pojemniczkiem z ketchupem, którym właśnie polewałam frytki.

- Przez moją dziewczynę, której nie było? - Tomek chyba powstrzymywał się przed postukaniem się w czo­ło. - Oj, Koti, Koti... Ja też niezbyt mogłem się skupić, ale z całkiem innego powodu. Przez pewną dziewczynę, która była tuż obok. Siedziała po mojej lewej stronie, wspólnie jedliśmy popcorn... Wiesz, to była wyjątkowo ładna dziewczyna i wyjątkowo fajna... Cały czas patrzy­łem na nią, a nie na ekran. Chyba pójdziemy więc na ten film jeszcze raz.

- Chyba tak - roześmiałam się i poczułam, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.

- Słuchaj... - staliśmy przy mojej furtce przytuleni, a Tomek wyraźnie nie zamierzał się jeszcze pożegnać. - Tak sobie myślałem po drodze, czy gdybym miał przed tobą dziewczynę... gdybym z kimś chodził i by nam nie wyszło, to czy nie miałbym u ciebie szans? Rzuciłabyś mnie?

- No coś ty - roześmiałam się. I zaraz potem spoważniałam.

- Nie rzuciłabym cię, ale... Ale byłoby mi...

- Byłoby ci smutno, przykro i jakoś trudniej - odgadł Tomek. - No właśnie, nad tym się zastanawiałem. Bo mnie pewnie też tak by było, gdyby okazało się, że miałaś kogoś przede mną.

- Ale nie miałam! - zdenerwowałam się, że w ogóle mogło mu to przyjść do głowy. - Nie wierzysz mi?

- Koti, wierzę, pewnie, że wierzę... Nie denerwuj się... Ja tylko tak, wiesz, czysto teoretycznie. Dysputa filozoficzna. Czy to powinno mieć znaczenie? Bo wiesz, na przykład moja mama już miała męża. I mama Emmy też. I co to zmienia? Są gorsze? Nie należy im się trochę szczęścia? Nie mają prawa ułożyć sobie życia od nowa?

- Mają - powiedziałam stanowczo. - Mają prawo i bar­dzo bym chciała, aby obie kogoś poznały, zakochały się i tak dalej...

- Wiem - uśmiechnął się Tomek. - Im dajesz takie prawo. A gimnazjalistom nie. A przecież człowiek popełnia błędy. Gdybym poznał w pierwszej klasie jakąś dziew­czynę, podobałaby mi się, spotkałbym się z nią kilka razy, może nawet pocałował, a potem okazałoby się, że to nie ta wymarzona, to co? To nie byłbym już ja?

- Byłbyś - nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. - Byłbyś, ale... Ale byłoby mi przykro, że nie jestem twoją pierwszą dziewczyną, gdy ty jesteś moim pierwszym chłopakiem. To byłoby tak jakby...

- Jakby trochę nie fair? - Tomek wciąż się uśmie­chał. - Pewnie tak. Mnie też byłoby przykro, gdyby się okazało, że miałaś kogoś przede mną. A przecież wiem, że nie powinno mi być przykro. Bo świat nie jest idealny.

- Ale nasz związek jest! - roześmiałam się głośno, a potem wspięłam się na palce, cmoknęłam zaskoczo­nego Tomka w policzek i pobiegłam do domu.

Byłam taka szczęśliwa!

ROZDZIAŁ 15
Plan B

Miałem inne plany na nasze walentynki - westchnął Tomek, gdy usłyszał, co zamierzamy.

Radek i Krzysiek Więcek pewnie wzdychali tak samo, dokładnie w tej samej chwili. Bo wszystkie trzy posta­nowiłyśmy poinformować naszych chłopaków o uknutej intrydze dopiero dzień przed walentynkami. Żeby nie mieli czasu się skontaktować i przygotować innego planu. Nasz był najlepszy. Jedyny! Musiałyśmy tak zrobić, choćby to oznaczało, że nie będzie zbyt romantycznie!

- Trzeba ratować Julkę - powiedziałam. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, że ona ryzykuje życie! Nie możemy jej zostawić samej w takiej chwili!

- Julka jest dorosła - Tomek chyba nie zdawał sobie kompletnie sprawy z tego, co mówi. Był bardzo rozczaro­wany moją decyzją i opowiadał głupoty. - No, nie jest dorosła w sensie prawnym, ale chyba wie, co robi. Umó­wiła się na randkę z nieznajomym? To ma problem. Umówiła się w odludnym miejscu? To ma jeszcze większy problem. Ale naprawdę nie musimy tam iść w sześć osób, żeby jej pilnować.

- Musimy - potrząsnęłam głową. - To nasza przyja­ciółka i musimy być obok, gdyby nas potrzebowała.

- Nawet w walentynki? - Tomek był nie tylko roz­czarowany, lecz załamany! Z jego głosu biła prawdziwa rozpacz!

- Co zaplanowałeś na ten wieczór? - zainteresowa­łam się nagle. - Coś szczególnego?

- Pewnie, że coś szczególnego - uśmiechnął się smut­no. - Ale jakie to ma teraz znaczenie?

- Żadnego - mnie też zrobiło się troszkę przykro. - Ale mógłbyś przynajmniej powiedzieć...

- A co, zmienisz zdanie, jeśli powiem? - Tomek spoj­rzał na mnie z nadzieją i natychmiast sam odpowie­dział: - Jasne, że nie zmienisz... I bardzo to podziwiam. Każdy chciałby mieć takie przyjaciółki jak to wasze Bractwo Zeta. Takie prawdziwe, na dobre i na złe...

- Cudownie, że to rozumiesz - przytuliłam się do niego i przymknęłam oczy.

Naprawdę miałam wspaniałego chłopaka. Takiego właśnie prawdziwego, na dobre i na złe... Wspaniałego chłopaka i wspaniałe przyjaciółki... Chyba miałam w życiu mnóstwo szczęścia!

- Muszę już iść, opracować plan B! - Tomek pod­niósł się i ruszył w stronę drzwi.

Zrobiło mi się nawet trochę przykro. Wiedziałam, że chce zrobić coś z tymi walentynkami... że chce, żeby mimo wszystko były fajne, szczególne, niezwykłe. Nie miałam pojęcia, jak to zrobi, ale wiedziałam, że jakoś sobie poradzi. Wymyśli coś niesamowitego, jak to on. Tylko dlaczego musiał w tym celu zostawić mnie samą? Walentynki są dopiero jutro, a ja chciałam poprzytulać się do niego dzisiaj, teraz... Było mi z nim tak dobrze...

- Zobaczysz, że warto poświęcić dzisiejszy wieczór w imię jutra - powiedział Tomek, wychodząc.

No tak, następny w klubie odgadujących moje myśli! Czy naprawdę było tak łatwo czytać w mojej głowie? To zaczynało być niepokojące!

- Stąd powinno być widać całkiem nieźle - przyczailiśmy się w szóstkę za murem, oddzielającym park od ulicy.

W murze były małe okienka, zrobione zupełnie nie wiadomo po co. Jakby dla strzelców wyborowych, pil­nujących warownego zamku. Tyle że wówczas, gdy mur budowano, czyli jakieś dziesięć lat temu, nie było chyba w okolicy żadnego zamku. Ani żadnych strzelców, którzy mogliby bronić naszego parku. Zresztą, po co w ogóle mieliby go bronić? Nie było w środku nic, co warto by­łoby ukraść. Chyba że ktoś miałby chrapkę na piękne, stare kasztanowce...

Każda z trzech par przyczaiła się przy jednym z okie­nek i wpatrywała się w napięciu w oświetlony placyk tuż przy wejściu do parku. Stal tam pomnik jakiegoś zasłużonego obywatela, przy którym Julka umówiła się ze swoim nowym Romeem. Nigdy nie dowiedziałam się, co to za brodaty obywatel na tym pomniku. Ale na pewno nie był romantycznym poetą. Wyglądał raczej na rewolucjonistę.

- Swoją drogą, nie mogli wybrać lepszego miejsca! W środku zimy, w ciemności, w wymarłym parku... - Radek był chyba najbardziej zirytowany tą idiotyczną sytuacją. Pewnie też miał jakiś plan, jak spędzić ten wieczór z Zuzią. Na pewno plan bardziej romantyczny niż sterczenie przy parkowym murze.

- Jest! Już jest! - Emma podskoczyła w górę rozemocjonowana. - Wysoki! Ładne!

- Ładny? - zdziwiłam się. - Skąd wiesz, że ładny, nie widać go zupełnie spod tego kaptura. Może jest stary i pomarszczony?

- Nie ładny tylko taki... przystawiany? - Emma jak zwykle coś pokręciła.

A Zuzia znów odgadła, o jakie słowo jej chodzi.

- Przystojny, tak? Chyba faktycznie przystojny... Wysoki, barczysty...

- Ale czemu on tak nasunął kaptur na twarz? - zdenerwowałam się. - Na pewno ma coś do ukrycia! To psychopata, zobaczycie! O, i tak chodzi w kółko, widać, że jest zdenerwowany. Ma nieczyste zamiary! Kaktus mi wyrośnie na dłoni, jeśli on ma naprawdę na imię Adaś! To musi być jakiś okropny zboczeniec! Na pewno pedofil!

- Nie denerwuj się, Koti - Tomek mocno mnie objął. - Przecież jesteśmy tu po to, żeby uratować Julkę, gdyby coś było nie tak.

- A jeśli on ją wepchnie do samochodu i odjedzie w dal? - wyobraźnia podsuwała mi coraz koszmarniejsze scenariusze. - Nie dogonimy ich.

- Wtedy moglibyśmy... - Tomek chyba miał rozwią­zanie nawet na taką okoliczność.

Nigdy nie dowiedziałam się jednak, jakie to było rozwiązanie. Bo w tym momencie na oświetlony placyk weszła Julka. Wyglądała zjawiskowo. Szła jak bogini wśród drobnych płatków padającego śniegu. A właści­wie wyglądało to tak, jakby płynęła w powietrzu, a nie szła.

- Jest piękna... - szepnęła Emma.

- Cicho, może coś usłyszymy! - Zuzia wystawiła głowę przez okienko strzelnicze.

I usłyszeliśmy, faktycznie. Usłyszeliśmy całe mnóst­wo stów!

Wszystko rozegrało się w okamgnieniu. Julka po­deszła do Adasia, wyciągnęła rękę, chyba chciała się przywitać... a na to on zdjął kaptur.

- Mateusz?! - krzyknęła Julka na cały park. - Mate­usz?! Ja tu jestem umówiona z kimś innym, idź sobie stąd, błagam, idź szybko... Ja czekam na...

- Na Adama? - głos Mateusza był o wiele cichszy niż Julki, ale chyba niewiele spokojniejszy. - Adam to ja...

- Adam to ty??? - miałam wrażenie, że Julka zaraz zemdleje z nadmiaru emocji. - Ty... ty... ty podstępny bydlaku!

Bydlaku? Nie wiedziałam, że nasza poetka w ogóle zna takie mało poetyckie słowo!

- Nie oszukałem cię! - Mateusz przesunął się w stronę muru, teraz słyszeliśmy go znacznie lepiej. - Poprosiłaś pod koniec semestru, żebym ci pomógł zrobić blog, pamiętasz... Więc znałem jego adres, sam go przecież rejestrowałem w Internecie... i zaglądałem tam codzien­nie... Napisałem do ciebie nawet mail, pochwaliłem twój styl pisania... pewnie nie pamiętasz.

- Nie pamiętam - przyznała Julka.

- No właśnie... Bo nie interesowałem cię jako twój kolega z klasy. Koledzy z klasy nie nadają się na Romea. I wtedy pomyślałem, że napiszę jako ktoś inny. Jako tajemniczy nieznajomy. I to zadziałało.

- Ale ty... ty kłamałeś... - Julka chyba płakała.

- Nie kłamałem - potrząsnął głową najprzystojniejszy i najfajniejszy chłopak w naszej klasie. - Tyle że... wy­myśliłem sobie imię. Ale reszta, wszystko, co pisałem, to była prawda.

- O tej sąsiadce, w której się zakochałeś, też? - Julka była bezlitosna.

- Też... tyle że to nie była sąsiadka, lecz koleżanka z klasy - głos Mateusza robił się coraz cichszy. - To ty. Zakochałem się w tobie już pierwszego września. Robi­łem, co mogłem, ale nie zwracałaś na mnie uwagi. Bo byłem taki zwyczajny. Taki codzienny. Czasami najtrud­niej zauważyć, że miłość może czekać na nas za rogiem. Ale nie mogłem przestać o tobie myśleć i dlatego wcieli­łem się w nieistniejącego Adasia.

- Ale ja... - Julka cała się trzęsła.

- Ty się zakochałaś w Adasiu, wiem - Mateusz usiłował położyć jej rękę na ramieniu. - Julka... Julia... przepra­szam za podstęp. Ale Adaś to ja, uwierz mi... Każde słowo, które napisałem, było prawdą. Każde. Wiersze, które ci wysyłałem, pisałem dla ciebie. Kalendarz, na którym odliczałem godziny do naszego spotkania, mam przy sobie...

Mateusz wyjął z kieszeni jakieś zawiniątko. Julka rzuciła na nie okiem i rozpłakała się jeszcze bardziej.

- Jesteś dziewczyną moich marzeń - mówił człowiek, który był chłopakiem marzeń połowy naszej szkoły. - Julia, błagam, daj mi szansę. Czy masz mi do zarzuce­nia coś poza tym, że chodzę z tobą do klasy?

Julka nie odpowiadała.

- Dziś walentynki... dzień zakochanych... jestem w tobie zakochany od pierwszego września... Błagam, wypij ze mną herbatę. Błagam.

- Nie odmawiaj mu! - nie wytrzymała Zuzia, wycho­dząc zza muru na środek placyku. - Kurczę, Julka, jeśli znowu wybierzesz marzenia zamiast rzeczywistego, fantastycznego faceta, to będziesz skończoną frajerką.

- Idź z nim na tę herbatę - poprosił Tomek, stając obok niej. - A gdy już się nagadacie, przyjdźcie do mnie.

- Do ciebie? - zdziwiłam się.

- Plan B - Tomek wyglądał jak chłopczyk, któremu udało się spłatać psikusa rodzicom. - Zadzwoniłem wczoraj do Radka i Krzyśka, ustaliliśmy, że zrobimy sobie u mnie malutką walentynkową imprezkę.

To brzmiało bardzo, bardzo miło... Byłam uradowana. Zuzka i Emma też wyglądały na zadowolone.

- To co, dacie się zaprosić? - Tomek skłonił się szarmancko.

A my pokiwałyśmy energicznie głowami.

Mała imprezka?! Mieszkanie Tomka i jego mamy wyglądało jak wspaniały klub. Wszędzie czerwone balo­niki. Mnóstwo czerwonych baloników. Pewnie ze sto albo więcej. I czerwone serduszka, I czerwone serpen­tyny. I czerwone kwiatki. I czerwone...

- Czerwień to kolor miłości, więc poszliśmy na ca­łość - roześmiał się Tomek, gdy oglądałyśmy efekt ich pracy. - Upinaliśmy to wszystko do czwartej rano.

- Plan B? - nie mieściło mi się w głowie, że włożyli aż tyle wysiłku w udekorowanie mieszkanka nad kwia­ciarnią. - Ciekawe, jaki był plan A...

- Zostawię go sobie na przyszły rok - mój chłopak puścił do mnie oko - ślicznie i radośnie. Odpowiedziałam mu tym samym.

- Nie musimy chyba dodawać, że w menu są same czerwone potrawy? - skłonił się Krzysiek. - Galaretka z czerwonych porzeczek, czerwone lody malinowe, czer­wony sok wiśniowy, a z rzeczy bardziej wytrawnych kanapeczki z czerwonym serkiem paprykowym i czerwoną szyneczką, a do tego czerwone pomidorki i czerwony ketchup, naturalnie.

Chciało mi się płakać. Ze szczęścia i wzruszenia oczywiście. Miałyśmy chyba najfajniejszych chłopaków na świecie. I Julka też miała chłopaka. Takiego z krwi i kości, nareszcie! Chłopaka, który siedzi dwie ławki za nią.

- Ależ byłam idiotką, że kochałam się we Władziu, mając pod bokiem takiego księcia z bajki - szepnęła do mnie Julka, zaczerwieniona, gdy już, chyba koło dziesiątej wieczorem, przyszła z Mateuszem na naszą imprezę. Z bardzo zaczerwienionym Mateuszem. Nie byłam pewna, czy te ich rumieńce to z powodu mrozu czy ze szczęścia. A może z obu tych przyczyn naraz?

- Dobrze, że Mateusz znalazł sposób, żeby cię prze­konać. Że... jak on to powiedział? - Zuzia zmarszczyła brwi. - Jakoś tak ładnie...

- Że miłość czasami czeka tuż za rogiem - uśmiech­nęła się Julka. - I wtedy najtrudniej ją zauważyć...


Możesz zrobić to, co Bractwo Zeta...

tylko jeszcze lepiej!

IMPREZA WALENTYNKOWA

Jeśli Twoim chłopakiem nie jest Tomek i nie masz co liczyć na to, że zaprosi Cię 14 lutego na najpiękniejszą i najbardziej romantyczną imprezę świata, zorganizuj ją sama. W ogóle nie masz chłopaka? Nic nie szkodzi! Taka impreza w gronie przyjaciół, a nawet tylko przyja­ciółek, może być jeszcze fajniejsza.

1. Włóż trochę wysiłku w udekorowanie pokoju. Nie musisz od razu zawieszać w nim stu czerwonych baloni­ków. Wystarczą serduszka wycięte z kartonu, czerwone serpentyny i kilka baloników.

2. Piorunujące wrażenie zrobi serce z lampek choinko­wych. Wystarczy zrobić serce z drutu, owinąć światełkami i powiesić tę konstrukcję na ścianie na przykład na haczyku, na którym na co dzień wisi obrazek. Oczywiście przed wejściem gości trzeba lampki włączyć do kontaktu!

3. Stół przykryj obrusem, oczywiście czerwonym. Nie masz takiego w domu? Świetnie go zastąpi rolka czerwo­nej krepiny lub arkusz czerwonej bibuły. Możesz kupić jednorazowy papierowy obrus. Jeśli chcesz iść na całość, kup też małe czerwone papierowe serwetki i czerwone świeczki. Przy świecach będzie bardziej romantycznie!

4. Do menu włącz wszystko, co ma kolor czerwony lub zbliżony do czerwieni. Świetnie wyglądają serca powycinane z ugotowanych czerwonych buraków. Jeśli podasz w miseczce obok majonez z odrobiną curry, wciśniętym do środka ząbkiem czosnku i łyżeczką ketchupu, która zabarwi sos na obowiązkowy kolor czerwony, to będą nie tylko świetnie wyglądały, ale też smakowały! Masło i serek możesz zabarwić papryką mieloną (wybierz łagod­ną, nie pikantną!) albo zakryć je plasterkami pomidorów, paseczkami czerwonej papryki i czerwoną wędliną. Do picia podaj sok wiśniowy, porzeczkowy i herbatę truskaw­kową, a na deser galaretkę malinową lub porzeczkową i ciasto z truskawkami (o tej porze roku, niestety, będziesz musiała użyć mrożonych). Podaj też czerwone cukierki i czerwone jabłka. Smakują tak samo dobrze zimą i latem, a ponadto pięknie wyglądają.

5. Żeby wprowadzić walentynkową atmosferę, zorgani­zuj kilka konkursów. Mogą to być na przykład zgady­wanki: ktoś opowiada o sławnej zakochanej parze (David i Victoria Beckham, Jennifer Lopez i Ben Afleck, król Jan III Sobieski i królowa Marysieńka), a reszta zga­duje, o kogo chodzi. Można się bawić w kalambury: ktoś rysuje słowo związane z miłością, reszta odgaduje. Możesz ogłosić konkurs na najpiękniejszy wiersz miłos­ny (nie musi być rymowany!) - daj gościom na jego napisanie dziesięć minut. Świetnym pomysłem jest też konkurs na odgadnięcie tytułów filmów - w grę wchodzą tylko filmy o miłości. A na koniec wieczoru koniecznie obejrzyjcie taki film. Na pewno będzie ich w walentynki mnóstwo w telewizji, w wypożyczalniach wideo wybór jest jeszcze większy. Ważne, żeby film był romantyczny - i koniecznie z happy endem!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 01 Burza z piorunami
Fabisińska Liliana Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 05 Gwiazdka z nieba
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 04 Andrzejkowa przepowiednia
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 03 Wszystkiego najlepszego
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 02 Kłopotliwe ognisko
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli 07 Miłość czeka za rogiem
Fabisińska Liliana Bezsennik 01 Burza z piorunami
Fabisińska Liliana Nie czyli tak
Fabisińska Liliana Nie czyli tak
Fabisińska Liliana Bezsennik 05 Gwiazdka z nieba
Liliana Fabisińska Bezsennik czyli 02 Kłopotliwe ognisko
III filar czyli o czym warto wiedziec oszczedzajac tcm75 28875
Ekonomia dla każdego czyli o czym każdy szanujący się obywatel, wyborca i podatnik wiedzieć powinni
O CZYM WARTO ROZMAWIAĆ KS. A. SIEMIENIEWSKI, apologetyka
Animator Muzyczny czyli o czym pamiętać

więcej podobnych podstron