Wilkinson Lee Duma i pieniądze

Lee Wilkinson

Duma i pieniądze

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ciepłe czerwcowe powietrze napływało przez otwarte okna. W pobliskim parku radośnie ujadały psy, a w tle słychać było wszechobecny pomruk wielkiego Londynu.

Virginia, patrząc z wysokości drugiego piętra, widziała czerwoną piłkę, ulatującą nad drzewa. Uśmiechnęła się, po czym wróciła do nudnej czyn­ności katalogowania. W chwilę później zadzwonił wewnętrzny telefon.

- Tak, słucham?

Głos Helen zabrzmiał jak zwykle oficjalnie.

- Panno Ashley, przyszedł pan, który pyta, czy posiadamy obrazy Brada albo Mii Adamsów. Poin­formowałam go, że w tej chwili nie mamy, lecz chciałby wiedzieć, czy jest szansa, że pojawią się w najbliższym czasie.

W ciągu ostatnich lat dzieła Adamsów wyraźnie zdobywały popularność i Virginia, chcąc nie chcąc, zaczęła oswajać się z myślą, że jej rodzice są uzna­nymi artystami - przynajmniej w środowisku, które zna się na sztuce.

- Zaraz schodzę - rzuciła.

Helen Hutchings, przystojna czterdziestoletnia wdowa, sprzedawała w Charles Raynor Gallery współczesną, przyzwoitą sztukę dla turystów. Vir­ginia obsługiwała bardziej wyrafinowanych klien­tów, poszukujących rzadkich okazów.

Zanim wyszła z gabinetu, odruchowo sprawdziła, czy z gładkiego koka orzechowych włosów nie wymknęło się niesforne pasemko. Poprawiła na no­sie okulary w metalowych oprawkach, w których wyglądała na więcej niż swoje dwadzieścia cztery lata. To, razem z garniturem z jedwabiu - eleganc­kim, lecz skrojonym na modłę korporacyjną - czyni­ło z niej atrakcyjną kobietę interesu.

Salon wystawienniczy miał kształt owalu, który wieńczyła galeria, zabudowana szklanym dachem. Tego dnia blask słońca był tak jaskrawy, że luksfery osłonięto mlecznymi żaluzjami.

Virginia zerknęła w dół przez kute poręcze scho­dów. Po galerii kręciło się kilkoro ludzi, głównie turystów, jak oceniła. Lecz jej wzrok przyciągnęła inna postać. W najdalszym krańcu, przy wejściu, dostrzegła wysoką sylwetkę dobrze zbudowanego ciemnowłosego mężczyzny.

Stał, niedbale oparty o ladę recepcji, w klasycznej pozycji wyczekiwania, lecz z całej jego postawy przebijała źle skrywana niecierpliwość.

Już tylko kilka kroków dzieliło Virginię od dołu schodów, na które wstępu bronił złoty, pleciony sznur z wywieszką „przejście służbowe”.

Boże, to chyba Ryan...

Tak, nie mogła się mylić! Szczupła twarz o wyra­zistych rysach, szlachetnie osadzona głowa; postać silna, ruchy pełne tygrysiej gracji. Nie musiała wi­dzieć jego oczu, aby wiedzieć, że mają niezwykły, granatowofiołkowy odcień.

Oddech uwiązł jej w gardle. Kurczowo zacisnęła palce na poręczy.

Bała się tego człowieka. Przez niego uciekła z Nowego Jorku i ukryła się w Londynie pod zmie­nionym nazwiskiem. Musiało minąć pół roku, zanim przestała lękać się, że znowu go spotka. I teraz, kiedy wydawało się, że wreszcie odzyskała spokój, a przeszłość pozostawiła bezpowrotnie za sobą, Ry­an Falconer znów zjawia się w polu jej widzenia!

Serce ruszyło galopem, a gwałtowna dawka ad­renaliny dała wreszcie pożądany impuls. Virginia zawróciła, salwując się ucieczką do swojego pokoju. Tam bezsilnie opadła na krzesło, gorączkowo za­stanawiając się, czy Ryan ją rozpoznał. Bo jeśli tak...

Nie należał do mężczyzn, którzy łatwo rezygnują ze zdobyczy, zwłaszcza jeśli ucierpiała ich ambicja. Przecież odeszła od niego, mimo że tak wiele ich łączyło. Nie mogła znieść jego perfidii i jednocześ­nie bała się wystąpić otwarcie z obawy o rodzinne reperkusje. Dlatego uciekła bez słowa.

Tego z pewnością jej nie wybaczył.

Kiedy uspokoiła oddech, sięgnęła po telefon z na­dzieją, że Charles już wrócił ze spotkania i będzie mógł ją zastąpić. Omal nie rozpłakała się z radości, słysząc jego głos.

- Tak... co się stało?

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale czy mógłbyś zejść do recepcji i przejąć klienta? Wy­gląda na kogoś, kto ma pieniądze i wie, czego chce.

- A czego chce?

- Pyta o obrazy Adamsów.

W głosie Charlesa zabrzmiało zdziwienie.

- Czemu w takim razie się nim nie zajmiesz?

- Bo... to jest ktoś, kogo kiedyś znałam i wolała­bym więcej nie mieć z nim do czynienia.

Choć postarała się o swobodny ton, musiał wy­czuć ukryte napięcie w jej głosie.

- Rozumiem - powiedział spokojnie. - Zaraz się nim zajmę.

Szarozielone oczy dziewczyny pociemniały z nie­pokoju. Czemu, na Boga, ze wszystkich galerii wielkiej metropolii Ryan wybrał właśnie tę?

Przyjechała do Londynu prawie trzy lata temu. Meldując się, używała imienia jako nazwiska, aby jeszcze lepiej się ukryć. Nikomu nie mówiła, dokąd jedzie i gdzie mieszka, nawet rodzicom.

Z początku zatrzymała się w tanim hotelu na ty­łach Bayswater Road, ale oszczędności szybko się skończyły. Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami i stwierdziła, że musi pilnie poszukać pra­cy. Agencja pośrednictwa skierowała ją do Raynor Gallery. Rozmowę wstępną przeprowadził sam szef, Charles Raynor.

Powiedziała mu o kursach zarządzania przedsię­wzięciami artystycznymi, które ukończyła w col­lege'u, i stwierdziła, bez wdawania się w szczegóły, że niedawno przeniosła się do Anglii ze Stanów. Przez cały czas czuła na sobie jego uważny wzrok. Nie wierzyła własnemu szczęściu, kiedy zaoferował jej posadę swojej asystentki. Zainteresował się także, gdzie mieszka. Kiedy usłyszał o podłym hotelu, powiedział, że odziedziczył po rodzicach reprezen­tacyjny dom, znajdujący się niedaleko galerii. Oka­zało się, że mieszka tam sam, praktycznie nie wyko­rzystując ogromnej powierzchni, i chętnie wynajmie jej pokój z sypialnią i łazienką, z możliwością korzy­stania z kuchni. Przyjęła propozycję z wdzięcznoś­cią, zwłaszcza że cena, którą podał, była wręcz symboliczna.

Virginia zdążyła przepracować już prawie rok w Raynor' s Gallery, kiedy Charles zaczął ściągać i wystawiać dzieła Adamsów. Kiedy zasugerował, aby zajęła się obsługą tej działki, została zmuszona powiedzieć mu prawdę, a przynajmniej jej część.

- Ależ Virginio - zaprotestował - tym bardziej, skoro jesteś ich córką, powinnaś...

- Nie chcę, żeby wiedzieli, gdzie jestem - ucięła. Rodzice lubili Ryana, toteż wolała nie ryzykować.

Charles zmarszczył brwi.

- Czy oni się o ciebie nie martwią?

- Och, nie sądzę - zbagatelizowała. - Nigdy nie byliśmy zbyt zżytą rodziną. - Nie wyglądał na przekonanego, więc wyjaśniła: - Kiedy mama po­znała ojca, była świeżo po szkole artystycznej. Tata właśnie przyleciał ze Stanów. Oboje malowali od dziecka i żyli ze sprzedaży obrazów. Prawdopodob­nie to ich połączyło. Po ślubie przez parę lat miesz­kali w Greenwich Village, a potem osiedli w Anglii. Kiedy się urodziłam, mieli już dobrze po trzydziest­ce. - Umilkła na moment, wracając do dawnych wspomnień. - Pojawiłam się przypadkiem - wy­znała ze smutkiem. - Nie chcieli dziecka. Gdyby matce nie wpajano w młodości, że życie jest święte, pewnie usunęłaby ciążę.

- Nie wierzę! Nie powinnaś mówić w ten spo­sób! - Charles, zwykle opanowany, był do głębi poruszony.

- Oboje byli tak zajęci swoją twórczością, że dziecko stanowiło dla nich jedynie życiową kom­plikację.

Choć wypowiedziała te słowa chłodnym, obojęt­nym tonem, dało się wyczuć, że nawet teraz, po latach, cierpi. Szczerze jej współczuł.

- Dobrze im się powodziło, więc pozbyli się kłopotu, zatrudniając całą armię nianiek i opieku­nek. A potem oczywiście odesłali mnie do szkoły z internatem. Kiedy zdałam na studia, wynieśli się z powrotem do Stanów.

- I zostawili cię?

- Byłam już pełnoletnia.

- Ale z pewnością pomagali ci finansowo?

- Nie. Nie chciałam, wolałam być niezależna. Utrzymywałam się sama, pracując wieczorami i w weekendy. Teraz, kiedy już ci wszystko opowie­działam, nie dziwisz się chyba, czemu twierdzę, że nie będą się o mnie martwić - zakończyła.

- W takim razie ja z nimi porozmawiam.

- Ale nie zdradzisz, gdzie jestem? - zapytała z niepokojem.

- Absolutnie nie. Możesz mi zaufać.

Wzruszył ją. Był naprawdę porządnym człowie­kiem i odczuła ulgę, kiedy obiecał, że dochowa tajemnicy.

Szczęknęła klamka. Virginia drgnęła, wyrwana z zamyślenia. Boże, czy to nie...

Na szczęście był to tylko Charles, jak zwykle nienagannie ubrany w lekki biznesowy garnitur. Tylko kosmyk jasnych włosów niesfornie opadał na czoło, nadając mu chłopięcy wygląd, który zacho­wał pomimo swoich czterdziestu trzech lat.

- Nie musisz się martwić - zapewnił od progu, wi­dząc, że Virginia zbladła gwałtownie. - Już poszedł.

Podświadomie oczekiwała, że do pokoju wtarg­nie Ryan Falconer, toteż poczucie ulgi na widok Charlesa było wręcz kojące.

- Czy pytał o mnie? - zagadnęła z niepokojem.

- A powinien? - zdziwił się, przysuwając sobie krzesło.

- Byłam już prawie na dole, kiedy uświadomi­łam sobie, kto przyszedł. Mógł mnie zauważyć.

- W każdym razie nic o tobie nie wspominał - zapewnił.

Obserwując, jak kolory powracają na policzki dziewczyny, zastanawiał się, co łączyło ją z wład­czym mężczyzną, którego przed chwilą pożegnał. Z pewnością żywiła do niego uczucia o wiele głęb­sze, niż wynikałoby to ze zdawkowych słów „kiedyś go znałam”. Kto wie, czy może właśnie z powodu owego Falconera odrzuciła małżeńską propozycję, którą nie tak dawno jej złożył?

- Co powiedział? - zapytała, kryjąc napięcie.

- Jak się zachowywał?

- Zachowywał się jak ktoś, kto jest pewny siebie i wie, po co się tu zjawił. Przedstawił się jako Ryan Falconer i powiedział, że chętnie kupiłby coś u nas, a przede wszystkim wczesne prace Adamsów. Obie­całem, że rozpuszczę wici i powiadomię go, kiedy tylko coś pojawi się na rynku.

- Mówił, czy zostaje w Anglii?

- Jeśli tak, to tylko na parę dni. Na wizytówce miał adres na Manhattanie, lecz podał mi także te­lefon do hotelu Mayfair.

Mayfair. Virginia wzdrygnęła się niedostrzegal­nie. Zbyt blisko galerii, aby mogła się czuć bez­piecznie. Niemalże drzwi w drzwi.

- Jest rasowym biznesmenem, maklerem z Wall Street, lecz, jak rozumiem, interesuje się sztuką i ma nawet własną Falconer Gallery w Nowym Jorku. Ale po co to mówię.... pewnie i tak wiesz.

- Wiem - potwierdziła krótko. Charles zerknął na nią badawczo, ale mówił dalej:

- W tym wypadku mam jednak wrażenie, że chodzi mu o obrazy do własnej, prywatnej kolekcji. Wspomniał, że zwłaszcza pragnąłby kupić Środowe dziecko Mii Adams.

Virginia zamarła po raz kolejny.

- Falconer sądzi, że obraz został namalowany siedem albo osiem lat temu i jest jednym z najlep­szych dzieł artystki. Ze wstydem przyznam, że ni­gdy o nim nie słyszałem. Dał mi jasno do zro­zumienia, że w tym wypadku pieniądze nie grają roli. Obiecałem, że zrobię, co się da. Oczywiście może się zdarzyć, że jeśli nawet namierzę obraz, jego właściciel może nie chcieć go sprzedać. Czy pamiętasz go może? - zagadnął, widząc, że Virginia słucha go w rosnącym napięciu.

Wzięła głęboki oddech, jak pływaczka, która szykuje się do skoku na głęboką wodę.

- Znam ten obraz. Pozowałam do niego. Miałam wtedy siedemnaście lat.

- Coś takiego! - wykrzyknął, a oczy mu zabłysły. - Nie wiedziałem, że byłaś modelką swojej mamy.

- Malowała mnie tylko raz. Miałam spędzić wa­kacje razem z Jane, moją szkolną przyjaciółką, i jej rodzicami. Jednak w ostatniej chwili wszystko od­wołano i wróciłam do domu. Mama powiedziała wtedy, że skoro i tak jestem w domu, nie będzie zatrudniała modelki do swojego kolejnego obrazu, bo równie dobrze ją mogę nią być. Jednak ten portret z jakichś powodów nie spodobał się jej i więcej nie prosiła mnie o pozowanie.

- A tobie podobał się ten obraz?

- Nie widziałam go - odparła krótko. - Najpierw matka mówiła, że jest jeszcze nie oprawiony, a po­tem okazało się, że został sprzedany.

A teraz, po latach Ryan chce go kupić...

- Powiedzmy, że uda mi się zdobyć Środowe dziecko - powiedział powoli Charles. - Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli Falconer go kupi?

- Wolałabym, żeby nie kupił - wyznała szczerze.

- W takim razie powiem mu, że mi się nie udało - stwierdził i zerknął na zegarek. Virginia miała tak udręczoną minę, że wolał dłużej nie męczyć jej rozmową. - Wyglądasz na zmęczoną - dodał z tros­ką. - Może pójdziesz do domu i położysz się?

Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

- Rzeczywiście, kiepsko się czuję. Jeśli napraw­dę ci to nie przeszkadza, z chęcią skorzystałabym z twojej propozycji.

- W takim razie zmykaj do domu! Helen na pewno da sobie radę.

- Okay, położę się wcześniej i jutro na pewno już będzie dobrze. Dzięki!

Śledziła wzrokiem jego wysoką, szczupłą postać, znikającą w drzwiach. Kochany Charles! Dobry, szlachetny człowiek, wyczulony na potrzeby in­nych. Znakomity kompan, z którym można było pogadać o wszystkim. W ciągu prawie czterech miesięcy mieszkania pod wspólnym dachem zdąży­ła poznać jego zalety. Bardzo szybko osiągnęli poro­zumienie w sprawach domowych. Na zmianę goto­wali wspólne posiłki i jedli je w doskonałej komity­wie, dzieląc się wrażeniami z całego dnia. Nigdy nie narzucał się jej, a jednocześnie zawsze mogła na niego liczyć, jak na najlepszego przyjaciela. Byłby idealnym mężem dla każdej kobiety. Mógł się podo­bać; miał łagodny wdzięk i niewątpliwy seksapil. Virginia była pewna, że Helen kocha się w nim.

Szkoda tylko, że jej serce nie biło mocniej na widok tego mężczyzny.

Zaledwie przed paroma tygodniami, kiedy zmy­wali wspólnie naczynia po posiłku, zaczął mówić o małżeństwie - nieśmiało, uważając, aby nie urazić Virginii. Zaskoczył ją zupełnie. Dotąd uważała go za zdeklarowanego starego kawalera. Do głowy jej nie przyszło, że mógłby się oświadczyć i nie od razu pojęła, o co mu chodzi.

- Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem samotny, dopóki nie pojawiłaś się ty... Czy odpowia­da ci nasz układ?

- Tak, bardzo - uśmiechnęła się do niego ser­decznie.

Ośmielony jej reakcją, wyprostował się z poważ­ną miną, odkładając trzymany w ręku talerz.

- Virginio... jest coś, co pragnę ci powiedzieć. Nie wiem, jak to przyjmiesz, ale obiecaj mi, że jeśli powiesz „nie”, nasza przyjaźń przetrwa.

- Obiecuję - potwierdziła, nic nie rozumiejąc.

- Kocham cię... - Niebieskie oczy wpatrywały się w nią z uwielbieniem, pełnym tłumionego napię­cia. - Zakochałem się w tobie w chwili, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłem. - Wyprostował się i przy­brał oficjalną minę. - Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, gdybyś zgodziła się wyjść za mnie.

Przez chwilę miała ochotę ulec pokusie. Jak cu­downie byłoby mieć kochającego męża, rodzinę, własny dom, dzieci...

Ale nie, postąpiłaby nie fair wobec Charlesa. Zasługiwał na żonę, która kochałaby go naprawdę i głęboko, a nie zaledwie lubiła i doceniała.

Wzięła głęboki oddech i popatrzyła mu w oczy.

- Wybacz, lecz muszę być szczera... Nie mogę.

- Chodzi ci o różnicę wieku?

- Nie, Charles. Ja... naprawdę bardzo cię szanuję i uważam, że jesteś wspaniałym facetem, ale...

- Nie musisz mnie kochać - przerwał szybko. - Wiele małżeństw miało jeszcze gorszy start. Uczu­cie przyjdzie z czasem. Będę czekał.

- Nie, to byłoby nie fair wobec ciebie.

Był cudowny. Jeden na milion. Szkoda, że nie może go pokochać. Ale miłość nie podlega naka­zom. Wiedziała o tym, a jednak usiłowała wyperswadować sobie uczucie do Ryana. Oczywiście na próżno.

Nerwowo przygryzła wargi. Teraz, wspominając tamtą rozmowę, miała przed oczami twarz, zobaczoną przed kilkunastoma minutami w galerii. Twarz ciem­nowłosego mężczyzny o niesamowitym spojrzeniu, na której wspomnienie serce zaczynało bić żywiej.

Sięgnęła po torebkę i szybko wyszła z gabinetu. Gdy znalazła się na ulicy, odruchowo zerknęła w stronę przystanku. Nie było widać autobusu i po chwili wahania postanowiła przejść piechotą przez park. Ozdobna wiktoriańska brama czekała, rozwar­ta zapraszająco. Miała nadzieję, że spacer uspokoi jej rozgorączkowane myśli. Z przyjemnością weszła w zielony cień drzew, rozjaśniony barwnymi klom­bami, i skierowała się w stronę stawu.

Szła szybko, jakby chciała przegonić własne myśli. Dlaczego Ryan chciał kupić Środowe dziecko?

Aby posiadać jej wizerunek, w który mógłby wbijać szpilki, dręcząc na odległość? Odruchowo zwolniła, sparaliżowana nagłym poczuciem osa­czenia.

Znienacka, bez ostrzeżenia, czyjeś dłonie zakryły jej oczy, zmuszając, by stanęła w miejscu, a zmys­łowy męski głos zapytał:

- Zgadnij, kto to?

Serce Virginii opuściło kilka uderzeń, pozbawia­jąc mózg dopływu tlenu. Nogi ugięły się pod nią i przez moment myślała, że zemdleje. Kiedy doszła do siebie, znajdowała się w uścisku silnych ramion, z głową przy szerokiej piersi mężczyzny. Szarpnęła się, lecz uścisk nie zelżał. Starsza pani z pieskiem wyminęła ich, rzucając zaciekawione spojrzenie.

Intruz delikatnie, lecz stanowczo popchnął Virginię ku ławce. Usiadła z ulgą i usiłując równym oddechem uspokoić oszalałe serce, spojrzała w po­ważną, skupioną twarz Ryana Falconera. Twarz, którą znała tak dobrze, w którą tak żarliwie wpat­rywała się w czasie ich miłosnych uniesień. Ciemne, gęste włosy, które chętnie układały się w fale, miał przycięte krótko, niemal po żołniersku. Wyraziste usta były jak zawsze zmysłowe, a spod długich rzęs spoglądały oczy w odcieniu morskiej głębi.

- Virginio, nie udawaj, że się mnie boisz.

- Zobaczyłeś mnie w galerii? - spytała cierpko.

- Cudem, bo jak zwykle wybrałaś szybką ucieczkę.

- Dlaczego nie powiedziałeś nic Charlesowi?

- Widocznie chciałem ci sprawić niespodziankę. - W głosie Ryana zabrzmiała ironia.

Faktycznie, sprawił!

- A skąd wiedziałeś, że będę w parku?

- Czekałem w zaułku obok waszej bramy, aż wreszcie zobaczyłem, jak wychodzisz.

- Śledziłeś mnie! Dlaczego?

Białe zęby błysnęły w zbójeckim uśmiechu.

- Po prostu uznałem, że już najwyższy czas, abyśmy porozmawiali.

- Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać - odparła chłodno, wstając z ławki. Nie zdążyła zrobić kroku, a Ryan zacisnął jej stalowe palce na nadgarstku.

- Nie odchodź!

- Zostaw mnie! - Szarpnęła się, lecz zmusił ją, aby znów usiadła.

- I tak nie unikniesz tej rozmowy - stwierdził już spokojniej. - Muszę wiedzieć, dlaczego ode mnie uciekłaś, dlaczego zostawiłaś mnie bez słowa i znikłaś.

Jego głos, tak zwykle ciepły i zmysłowy, stał się nagle obcy, twardy, lodowaty. Virginia wzdrygnęła się niedostrzegalnie.

- Od tamtego czasu minęły już dwa lata - powie­działa zmęczonym tonem. Nie miała ochoty odgrze­bywać upiorów przeszłości. - Doprawdy nie rozu­miem, czemu wyjaśnienie jest dla ciebie takie ważne.

Jasne, że ważne, dodała w myślach. Cholernie ważne...

- Jesteśmy innymi ludźmi, Ryan - ciągnęła.

- Nie ma już tamtej naiwnej dziewczyny.

- To prawda, zmieniłaś się - przyznał, lustrując jej twarz uważnym spojrzeniem. Czysty owal, kla­syczne, delikatne rysy, prosty nos i długie rzęsy, ocieniające szarozielone oczy pod ciemnymi łukami brwi. Całości dopełniały rozkosznie zmysłowe, miękkie usta.

- Wtedy byłaś młoda, niewinna i śliczna jak obrazek - dodał. Pamiętał, jak promieniała szczęś­ciem. - A teraz... - urwał, jakby wolał oszczędzić sobie słów.

Wcale się nie dziwiła. Aż za dobrze znała widok, jaki podsuwało jej lustro. Obraz młodej kobiety, która zdążyła już coś przegrać w życiu i straciła żywiołową radość młodości. Twarz o smutnych oczach i lekko opuszczonych kącikach ust, które z trudem dały się zmusić do uśmiechu.

Z wysiłkiem przełknęła ślinę.

- Dziwiłabym się, gdybyś rozpoznał mnie od pierwszego spojrzenia.

- Rzeczywiście, ledwo cię poznałem. Zmieniło cię biurowe uczesanie i okulary, a do tego ta Nina Ashley... Naprawdę, gdybym nie wiedział, że mu­sisz tam być...

- Wiedziałeś wcześniej?! - podchwyciła ze wzburzeniem.

- Oczywiście, już od pewnego czasu. Naprawdę myślałaś, że cię nie znajdę?

- Dlaczego zjawiłeś się w galerii? - zapytała szybko.

- Już mówiłem - uważam, że musimy wreszcie porozmawiać szczerze o pewnych sprawach.

- Dlaczego powiedziałeś Charlesowi, że chcesz kupić akurat ten obraz?

- Domyśl się. Jak uważasz, czy zdobyłby go dla mnie?

- Nie mam pojęcia.

- W każdym razie poprosiłby cię o pośrednictwo w transakcji. Musiałby wpaść na myśl o dotarciu do rodziców przez ich córkę.

Zmilczała to wyjaśnienie.

- Teraz nie potrzebuję już Środowego dziec­ka, skoro mogę popatrzeć na oryginał - rzucił nie­winnie.

Wolała nie pytać, co dokładnie ma na myśli.

- Z zachowania Raynora wnioskuję, że nie mó­wiłaś mu o naszych... hm, dawnych, bliskich związ­kach?

- Nie są to sprawy, o których miałabym ochotę rozmawiać. Powiedziałam mu tylko, że zjawił się ktoś, kogo kiedyś znałam, a obecnie nie mam ochoty znów go widzieć.

- Co za opanowanie i zimna krew!

- Nie, Ryan. Po prostu mówiłam prawdę. Dla mnie sprawa jest dawno skończona.

- Mylisz się. Chcę, żebyś wróciła do mnie.

- Co takiego? - wyjąkała.

- Nie pamiętasz? Poprzysiągłem, że nie pozwolę ci odejść.

- N - nigdy już do ciebie nie wrócę - wykrztusiła z wysiłkiem.

- Nie bądź taka pewna. - Uśmiechnął się tak, że krew szybciej popłynęła jej w żyłach.

- Ryan, błagam, przestań - jęknęła. - Zaczęłam nowe życie i nie chcę go zmieniać.

Właśnie, jeśli tylko przekona Ryana, że już nie jest sama, może da jej spokój. W każdym razie nie pozwolę, aby znów mnie skrzywdził, powiedziała sobie stanowczo.

Ryan zacisnął szczęki, ale po chwili odezwał się spokojnie:

- Zdradzisz mi, kto jest szczęśliwym wybrankiem?

- Nie twój interes.

- Teraz już mój. Więc kto? - Oczy mu pociem­niały jak morze przed sztormem.

- Charles Raynor.

- Cooo? - roześmiał się. - Te ciepłe kluski?

- Nie nazywaj go tak! Jest wrażliwy, miły i mam wobec niego ogromny dług wdzięczności. Dał mi pracę i mieszkanie, kiedy byłam na lodzie.

- Owszem, wiem, że mieszkasz u niego, bo mój detektyw wiele razy widywał was razem, wchodzą­cych i wychodzących o różnych porach. Do głowy mi jednak nie przyszło, że z wdzięczności mogłabyś dzielić z nim łóżko.

- Nie z wdzięczności, tylko z miłości - zaprze­czyła nazbyt skwapliwie. Kpiący uśmiech Ryana wyraźnie świadczył, że nie wierzył jej ani przez chwilę.

- Od kiedy jesteście kochankami?

- Och, prawie od początku.

- Dlaczego w takim razie macie oddzielne sypial­nie?

- Czemu tak sądzisz?

- Nie sądzę, wiem.

- A niby skąd? - żachnęła się.

- Poczciwa pani Crabtree nie dała się długo prosić. Okazała się nieocenionym źródłem pożytecz­nych ploteczek.

Virginia kompletnie upadła na duchu. Pani Crab­tree, przyjacielska, gadatliwa starsza pani sprzątała u Charlesa kilka razy w tygodniu. Wobec takiej zdrady nie było sensu brnąć dalej w kłamstwo.

- Okay, mamy oddzielne sypialnie - przyznała niechętnie. - Raynor należy do mężczyzn, prze­strzegających pewnych konwenansów.

- Wcale się nie dziwię, mógłby być twoim ojcem.

- On ma dopiero czterdzieści trzy lata. Zresztą wiek nie gra dla mnie roli. Charles jest wspaniałym kochankiem.

Wypowiadając te słowa, czuła wyrzuty sumienia. Nie powinna w taki sposób posługiwać się nim w rozgrywce z Ryanem. Trzeba było od razu powie­dzieć prawdę. Niestety, zabrnęła za daleko, aby się wycofać.

- Nie wierzę, żeby Raynor był w twoim typie - stwierdził Falconer z niezachwianą pewnością.

- Więc bardzo się mylisz. Mało tego, zapropono­wał mi małżeństwo.

Na jego policzkach pojawił się ciemny rumieniec.

- Po moim trupie - warknął. - Nie pozwolę, żeby mi cię ktoś zabrał.

- Ale sam powiedziałeś, że zmieniłam się i już nie jestem ładna jak dawniej. - Virginia uczepiła się ostatniego argumentu.

- Nie, już nie jesteś ładna. Teraz jesteś po prostu dojrzałą pięknością - sprostował z niebezpiecznym błyskiem w oku.

Niedowierzająco pokręciła głową.

- Nawet gdyby tak było, świat jest pełen pięk­nych kobiet.

- Miałem już swoją pulę pięknych kobiet. Teraz pragnę tylko jednej. I w łóżku, i w życiu.

- Nie rozumiem, dlaczego ja - jęknęła z de­speracją.

W głosie Ryana zabrzmiała stalowa nuta:

- Chociażby dlatego, że mam z tobą porachunki, kochanie. Jesteś mi coś winna.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Porachunki? - wyszeptała pobladłymi war­gami.

- Zaskoczona? Myślałaś, że pozwolę zrobić z siebie idiotę? Że zostawisz mnie tak po prostu, z biegu, i odejdziesz w siną dal, jak gdyby nigdy nic?

Miał rację. Sama w dużym stopniu tęskniła za rewanżem. Marzyła, aby dopiec mu tak, jak on dopiekł jej. Przymknęła powieki, aby nie wyczytał z jej oczu zbyt wiele.

Skupiła wzrok na chłopczyku w niebieskiej ko­szulce i czerwonych szortach, który pędem biegł w stronę stawu, wymachując kolorową, nowiutką motorówką, którą zapewne dostał w prezencie i prag­nął natychmiast wypróbować.

Kiedy przyklęknął na betonowej krawędzi, aby spuścić stateczek na wodę, jego mama, kołysząca w wózku młodszą pociechę, krzyknęła, aby uważał i nie wychylał się za daleko.

- Czy zdajesz sobie sprawę, jak się czułem, kiedy tak nagle znikłaś z mojego życia? - Ryan cedził słowa prosto w jej twarz. - Przez te dwa i pół roku szalałem, nie wiedząc, co się z tobą dzieje, i wydałem majątek na poszukiwania. A teraz, kiedy cię wreszcie znalazłem - ciągnął głosem nabrzmia­łym wściekłością - chcę, żebyś wróciła do mnie... Zdradzieckie ciało zareagowało falą gorąca. Vir­ginia musiała zmobilizować całą siłę woli, aby do­puścić do głosu rozum.

- Nie! Nie zniosę myśli, że mógłbyś znowu mnie dotykać! - zawołała zduszonym głosem.

- Naprawdę? - Przez jego twarz przemknął gry­mas. - Przecież wiesz, jak byłoby nam dobrze...

Rozległ się cienki, dziecięcy krzyk, plusk, a po­tem okrzyki przerażenia. Ryan zerwał się na równe nogi i popędził w stronę stawu, gdzie kobieta z wóz­kiem, stojąc nad brzegiem, histerycznie wzywała pomocy.

Krzyknął coś do niej w przelocie i bez zastano­wienia wskoczył w wodę. Virginia zamarła w bez­ruchu, z zapartym tchem śledząc niespodziewaną akcję. Za chwilę już szedł do brzegu, brodząc w męt­nej wodzie, sięgającej mu do pasa. W ramionach dźwigał przestraszonego, ociekającego wodą chłop­ca. Postawił go na trawie obok wózka i wrócił po jachcik, który wiatr wyniósł na środek stawu. Malec, bezpieczny w ramionach matki, nagrodził go rados­nym uśmiechem.

Dopiero teraz mózg Virginii odzyskał zdolność myślenia. Widząc, że akcja zakończyła się pomyśl­nie, a zmoczony wybawca przyjmuje niekończące się podziękowania, zawróciła na pięcie i wybiegła z parku, jakby ścigało ją piekło. Czarna londyńska taksówka, reagując na jej rozpaczliwe machanie, zatrzymała się przy krawężniku.

- Dokąd jedziemy, proszę pani?

- Usher Street, numer szesnasty - wydyszała. Gdy auto ruszyło, odruchowo spojrzała za siebie.

Nikt nie wybiegł z parkowej bramy, nikt jej nie ścigał. Tym razem udało się ujść prześladowcy. Ale na jak długo?

Falconer wiedział o niej wszystko, śledził jej ruchy... miała upiorne wrażenie, że nawet śledzi myśli. Powiedział, że wróci, i wiedziała, że do­trzyma obietnicy.

Już sam widok tego człowieka wstrząsnął nią do głębi, a świadomość, że chce ją znów mieć przy sobie, była jeszcze bardziej dramatyczna. Na doda­tek pałał żądzą zemsty. I, co najgorsze, wcale jej nie kochał.

Usher Street była spokojną ulicą, zabudowaną eleganckimi, miejskimi rezydencjami o kremowych fasadach, oddzielonych od ulicy kutymi, ozdobnymi ogrodzeniami. Charles odziedziczył swój dom po rodzicach, przed pięciu laty. Jakkolwiek ciągle po­wtarzał, że powinien zamienić go na mniejsze i tań­sze lokum, do czasu, kiedy pojawiła się Virginia, sam zaludniał ogromny metraż, pozostając zdekla­rowanym kawalerem.

Wpadła do domu rozdygotana, z łomoczącym sercem. Z rozmachem zatrzasnęła drzwi i popędziła przez korytarz do swojego pokoju - obszernego salonu w wysokimi oknami. Cisnęła torebkę na kanapę, podeszła do okna i podejrzliwie zerknęła na ulicę zza firanki, jakby spodziewała się zobaczyć na chodniku typa w ciemnych okularach i kapeluszu, udającego, że czyta gazetę.

Wzruszyła ramionami i zawróciła do kuchni. To już zakrawało na lekką paranoję! Głowa rozbolała ją tak, że musiała wziąć proszki. Ulżyło jej dopiero wtedy, kiedy zrzuciła z siebie ubranie i stanęła pod prysznicem, nastawiając twarz pod ożywcze stru­mienie wody. Dawno temu, w nowojorskim luk­susowym apartamencie Ryana na Piątej Alei, brali prysznic razem. Wspomnienia wróciły falą. Virginia zaczęła namydlać ciało powolnymi ruchami, przy­pominając sobie, jak Ryan dotykał jej piersi, brzu­cha, pośladków...

Nie! Spłukała się szybko i wyskoczyła spod prysznica. Wycierała się gwałtownymi ruchami, jakby chciała zetrzeć z siebie te niebezpieczne odczucia. Pozostawiła włosy luźno rozpuszczone i założyła długą, powiewną, zieloną suknię domową, którą dostała od Charlesa na Gwiazdkę. Kiedy zeszła na dół do salonu, stary zegar na kominku wybił szóstą trzydzieści. Najwyższa pora, aby za­mówić coś do jedzenia. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że od rana nic nie jadła. Sięgnęła po telefon i szybko wystukała numer z ulotki, leżącej na stoliku.

- Jade Garden, słucham? - zaświergotał uprzej­my kobiecy głos.

Myśli miała tak zajęte Ryanem, że nie wiedziała, co zamawia. Jaki będzie jego następny krok? - gło­wiła się, odkładając słuchawkę. Nie wątpiła bowiem ani przez chwilę, że Falconer nie zniechęci się i nie zrezygnuje. Za bardzo jej pragnął. Za bardzo pożą­dał zemsty. Usiadła na kanapie w salonie i sięgnęła po kolorowy magazyn. Kartkowała go, nie wiedząc, co czyta.

Przemożne wrażenie, jakie wywarło na niej spot­kanie z Ryanem, siła jego osobowości, niemal zwie­rzęcy, zmysłowy magnetyzm budziły w niej lęk. Jak długo zdoła się opierać temu bezlitosnemu oblęże­niu? Jest tylko jeden sposób, aby pozbyć się Ryana - poprosić o pomoc Charlesa. Ale jak może prosić tego człowieka, aby udawał jej kochanka, skoro niedawno odrzuciła jego małżeńską ofertę?

Drgnęła, gdy z przedpokoju dobiegł odgłos gon­gu. Dziwnie szybko zrealizowano dostawę! Zerwała się z kanapy, wyjęła portmonetkę z torebki i po­spieszyła do drzwi.

Tak ją zaskoczył, że zamiast zareagować w porę, pozwoliła, aby wślizgnął się do przedpokoju. Swoją potężną postacią zdawał się wypełniać cały kory­tarz.

- Wyjdź stąd natychmiast! - wrzasnęła w panice.

- Wszedłeś bez pozwolenia.

- Przesadzasz - stwierdził z bezczelnym uśmiechem, taksując uważnym spojrzeniem jej postać. Miękki materiał domowej sukni uwydatniał ponętne kształty. Kasztanowe, wijące się włosy opadały na ramiona, podkreślając urok delikatnych rysów.

- Przecież sama otworzyłaś mi drzwi.

- Myślałam, że to dostawa.

- A, rozumiem - stwierdził, zerkając na portfel, który ściskała w dłoni. - Skoro zamówiłaś coś dobrego, poczęstujesz mnie? Umieram z głodu.

- Nie! - syknęła. - Nie możesz tu zostać. W ogó­le nie wiem, dlaczego się tu...

- Dlatego, że nie dokończyliśmy naszej rozmo­wy - wpadł jej w słowo.

- Nie mam ci już nic więcej do powiedzenia - ucięła. - Nie wrócę do ciebie, więc nie ma o czym mówić. Tracisz tylko czas.

Ryan zrobił krok i znalazł się tuż przy Virginii. Gdy palcem uniósł jej podbródek, zmuszając, aby spojrzała mu w oczy, poczuła się śmiesznie mała i bezbronna. Skupił spojrzenie na jej ustach. Niemal namacalnie czuła jego palący dotyk. Szarpnęła się, przeczuwając, co się za chwilę stanie.

- Och, Ryan, proszę, nie rób tego! - jęknęła błagalnie, zdając sobie sprawę z własnej bezsil­ności.

Ale jego dłoń zaborczym ruchem wsunęła się od tyłu w gęstwę włosów, a zachłanne usta przylgnęły do drżących warg, ucinając dalsze protesty.

Portfel, który dotąd kurczowo ściskała, wysunął się z bezwładnej dłoni i spadł na podłogę u ich stóp. Krew zatętniła w uszach Virginii, a świat zawirował.

Z początku pocałunek Ryana był twardy, mściwy, zadający ból. Silne ramiona unieruchomiły ją jak stalowa obręcz. Virginia spodziewała się najgor­szego i wiedząc, że nic nie wywalczy, poddała się, rezygnując z dalszego oporu. Wówczas, ku jej za­skoczeniu, pocałunek zamierzony jako kara stał się pieszczotą, rozpalającą krew w żyłach, gorącą i peł­ną pasji, odegraną z wirtuozerską fantazją.

Virginia była oszołomiona. Zamęt emocji mącił myśli, pobudzone zmysły domagały się spełnienia. Dopiero kiedy poczuła, że palce Ryana zręcznie rozsupłują pasek sukni, zdała sobie sprawę, jak daleko się posunął i na ile mu pozwoliła. Lecz nie miała już siły tłumić pragnień, zbyt długo spycha­nych w zapomnienie.

Już nie protestowała, kiedy lekki materiał osunął się wzdłuż bioder i miękko opadł na podłogę. Poca­łunek stał się jeszcze bardziej gorący, a dłonie Ryana ogarnęły jej piersi, pieszcząc je pożądliwie. Czas skurczył się do tej jednej, ekscytującej chwili i wró­ciło dawne szaleństwo.

W ciszy, przerywanej zdyszanymi oddechami, rozbrzmiał gong u drzwi.

Ryan zareagował momentalnie, kiedy Virginia orbitowała jeszcze w kosmicznej oddali. Szybkim ruchem narzucił na nią okrycie i popchnął do kuchni, aby tam się schowała. Wycofała się, kompletnie oszołomiona. Jak przez mgłę słyszała głos Ryana, odbierającego dostawę.

Kiedy wkroczył do kuchni radośnie uśmiechnięty, trzymając w rękach kolorowe pudełka, Virginia zdążyła wrócić do rzeczywistości. Wyprostowała się, zaciągając poły sukni i usiłując przybrać groźną minę.

- Chcę, żebyś sobie poszedł, natychmiast! Postawił pudełka na stole i zaczął wypakowywać dania, jakby nie usłyszał rozkazu.

- Uwielbiam chińszczyznę - oznajmił, oblizując się demonstracyjnie. - Widzę, że zamówiłaś porcję na dwoje, więc szkoda, żeby się zmarnowało, nie uważasz?

Zdziwiona zerknęła na pojemniki. Rzeczywiście, była tak rozkojarzona, że zamówiła dwie porcje. Ryan spojrzał na nią uważnie.

- Czyżby freudowska pomyłka, moja droga? Oczekiwałaś mnie podświadomie?

- Absolutnie nie. Jeśli już, to Charlesa. Zupełnie świadomie.

Niedostrzegalnie zacisnął wargi.

- Masz miseczki i pałeczki?

- Są w kredensie.

Ryan zdjął marynarkę i żwawo zaczął wyjmować naczynia.

- A masz przypadkiem wino? - zagadnął, zde­jmując pokrywki.

- Jest w lodówce - powiedziała z rezygnacją i otworzyła szafkę, aby wyjąć kieliszki.

Zasiedli do stołu. Ryan rozlał chłodne chablis, ujął w dłoń pałeczki i, wybrawszy z dania dorodny orzech nerkowca, podał go Virginii do ust.

Zanim zdążyła pomyśleć, rozchyliła wargi i schrupała przysmak. Fala wspomnień, którą przy­wołał ów prosty gest, znów pobudziła jej serce do galopu. Pierwszy posiłek, jaki jedli razem w nowo­jorskim Chinatown, był daniem, które również za­wierało jej ukochane orzechy. Od tamtej pory często zamawiali podobne specjały i Ryan rytualnie karmił ją przysmakiem. Niestety, ta czułość była tylko efekciarskim chwytem. Nie kochał jej, pragnął tylko łatwego romansu.

- Ciągle nie wyjaśniłaś mi, dlaczego wtedy ucie­kłaś - powiedział nagle, jakby czytał jej w myślach.

- Powinieneś wiedzieć. Zmarszczył brwi.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Może jed­nak mi wytłumaczysz?

- Nie będę ci nic tłumaczyć - zirytowała się. - Nie chcę cię więcej widzieć! Jeśli zaraz stąd nie pójdziesz, ja to zrobię.

Na dowód, że nie żartuje, uczyniła ruch, jakby chciała wstać od stołu, lecz Ryan przytrzymał ją mocno za rękę.

- Siedź i zjedz spokojnie - powiedział niskim głosem. Na moment starli się wzrokiem. Virginia przegrała pojedynek i z rezygnacją sięgnęła po pa­łeczki.

- Mogłaś chociaż dać mi znać, że nic ci się nie stało - odezwał się niespodziewanie łagodnym tonem.

- A po co?

- Uważałaś, że nie martwię się o ciebie?

- Usiłowałam w ogóle o tobie nie myśleć.

- O mojej rodzinie też nie? Virginia milczała, więc ciągnął dalej:

- Byli zaskoczeni i bardzo zmartwieni, że odesz­łaś w takim momencie, bez słowa wyjaśnienia. Szczególnie Beth...

- Bardzo mi przykro z jej powodu. Lubiłam twoją macochę - powiedziała cicho. Praktycznie, z jednym wyjątkiem, lubiła całą jego rodzinę.

- Miała drugi zawał - poinformował sucho. Virginia wstrzymała oddech.

- Na szczęście lekki - dodał, widząc w jej oczach prawdziwą troskę.

- Teraz czuje się dobrze?

- Tak, na szczęście rekonwalescencja postępuje szybko.

- Rozumiem, że gdyby stało się coś gorszego, obwiniałbyś mnie?

- Ja i tak cię obwiniam.

Ton gorzkiej ironii w jego głosie zabolał jak obelga. Między innymi odeszła dlatego, aby nie przyczyniać więcej zmartwień tej kruchej, chorowi­tej kobiecie.

- Janice i Steven też tak myślą?

- A jak uważasz?

Virginia była zdruzgotana. Z drugiej strony lepiej się stało, że zrzucono winę na nią, osobę obcą w tym klanie. Gdyby rodzina Ryana znała prawdę, mogła­by nie przetrwać. Nawet teraz, po latach, ciągle zastanawiała się, jak mógł tak postąpić. Może nie potrafił sobie poradzić? Miłość jest potężną siłą... podobnie jak żądza zemsty.

Na szczęście udało się jej zniweczyć wszystkie jego posunięcia, tak starannie i cynicznie zaplano­wane. W rezultacie Ryan skompromitował się, przynajmniej w swoich własnych oczach. Męż­czyźni jego pokroju nie wybaczają takich upoko­rzeń.

Wzdrygnęła się mimowolnie. Zapłaciła wysoką cenę za odejście, a teraz jeszcze Beth... Kobieta, którą pokochała jak własną matkę. Być może powin­na wtedy zadzwonić, napisać list, ale poczucie krzy­wdy było tak głębokie, że wszystko, co dotyczyło Ryana, sprawiało jej ból. Również jego bliscy.

Drgnęła, gdy napiętą ciszę przerwał głośny, me­lodyjny sygnał. Ryan wstał i sięgnął do kieszeni po komórkę.

- Słucham, Falconer. Gotowe? Świetnie... Tak, tak, zaraz się zjawię.

Wsunął aparat z powrotem do kieszeni i założył marynarkę.

- Przykro mi, ale muszę cię opuścić. Mam pilną sprawę.

- Nie martw się, nie będzie mi przykro - zapew­niła skwapliwie.

Ryan nie byłby sobą, gdyby pozostawił tę obrazę bez odpowiedzi. Zawrócił do stołu, stanął za Vir­ginia i prowokującym gestem wsunął dłoń w wycię­cie jej sukni, głaszcząc piersi.

Liczył, że zareaguje zmysłowym dreszczem, lecz tym razem, przywołując całą siłę woli, trwała nie­ruchomo, nie odezwawszy się słowem. Uśmiechnął się i nachylił, muskając pocałunkiem czubek jej głowy.

- Kiedy będziesz zasypiać, pomyśl, że leżę z to­bą w łóżku i kochamy się - poprosił, pocierając opuszkiem palca napięty sutek.

Tego już nie mogła znieść. Zerwała się gwałtow­nie, stając twarzą w twarz z dawnym kochankiem.

- Na szczęście nie potrzebuję myśleć o tobie w łóżku! - warknęła. - Zapomniałeś chyba o kimś?

Popatrzył na nią przeciągle spod zmrużonych powiek.

- Być może według twoich kryteriów Charles nie jest młodzieńcem, ale dla mnie to świetny facet w swojej szczytowej formie - oznajmiła dobitnie.

- Coraz bardziej wydaje mi się, że...

Nie dokończyła. Ryan wściekłym gestem chwycił ją w ramiona. Jego twarde palce wpiły się w jej ciało.

- Nawet nie myśl o tym! - rzucił ostrzegawczo.

- Mam zamiar zostać jedynym mężczyzną w twoim życiu i jeśli Raynor będzie miał dalej na ciebie ochotę, może go to dużo kosztować. I ty też miej się na baczności!

Zanim zdążyła odpowiedzieć, przyciągnął ją je­szcze raz do siebie i pocałował - krótko, niemal brutalnie.

- Do zobaczenia - rzucił, zostawiając ją roz­dygotaną i spazmatycznie łapiącą oddech.

ROZDZIAŁ TRZECI

Virginia snuła się po mieszkaniu, nie mogąc uporać się z nawałem myśli i sprzecznych odczuć. Co robić? Jak ma wyperswadować sobie miłość do Ryana? Jak zdusić w sobie pożądanie, jak wzmocnić gniew i niechęć, które nie wystarczają, aby odwróci­ła się od niego?

Boże, gdyby potrafiła pokochać Charlesa, cho­ciaż na tyle, by nie odrzucać jego awansów! Jak może ciągle kochać człowieka, który ją skrzywdził? Miłość do Ryana... chora miłość, która zniszczy całe jej życie.

Jeśli pozwoli na to.

Bicie zegara przywróciło ją do rzeczywistości. Niedługo powinien się zjawić Charles. Mężczyzna, którego ceni i szanuje. Który zapewniłby jej uprag­niony spokój i stabilizację. Który kochają i nigdy by jej nie skrzywdził. Jeżeli nie chce dalej żyć jak zakonnica, powinna wyjść za niego i cieszyć się spokojnym, rodzinnym życiem. Czemu nie? Można żyć bez wielkiej miłości, a uczucie, jak sam powie­dział, pojawi się z czasem.

Co prawda, niezbyt uczciwe jest podjęcie kwestii małżeństwa po niedawnej odmowie, ale jeśli szcze­rze opowie mu o swoich rozterkach, może nie będzie miał jej za złe?

Przeszła do kuchni i zaczęła sprzątać ze stołu, usiłując dodać sobie energii nową życiową perspek­tywą.

Kiedy odstawiała ostatni umyty talerzyk, usłysza­ła zgrzyt klucza w zamku. Charles! Pospieszyła do drzwi, aby go powitać.

- Jak miło, że już jesteś!

Uśmiechała się do niego, lecz ton jej głosu był dziwnie niepewny, a twarz miała bladą.

- Ciągle jeszcze boli cię głowa? - zapytał z tro­ską.

- Już nie. Wzięłam proszki, jak tylko przyszłam do domu. Właśnie zagotowałam wodę. Napijesz się kawy?

- Chętnie.

Miała na sobie domową suknię, którą jej kupił, i wyglądała zarazem krucho i ponętnie, z włosami wijącymi się wokół ślicznej buzi, teraz smutnej i wymizerowanej. Wyczuwał w niej napięcie. Coś musiało się stać, lecz nie chciał pytać. Miał nadzieję, że sama mu powie.

- Napijesz się ze mną kawy? - zapytał miękko.

- Tak, chętnie. Tym bardziej że chciałam po­rozmawiać.

Charles zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła i ruszył za Virginia do kuchni.

- Poczekaj w salonie, przyniosę ci tam kawę - powiedziała szybko. W kuchni ciągle czuła jeszcze przemożną obecność Ryana.

Zjawiła się po paru minutach i postawiła tacę z zastawą na niskim stoliku.

- Dziękuję - powiedział, lekko zdziwiony. - Czemu zawdzięczam tak uprzejmą obsługę?

Nie odpowiedziała. Nalała sobie kawy, lecz nie wzięła parującej filiżanki. Nerwowo podeszła do okna i wyjrzała na ulicę, jakby tam szukała za­chęty.

- Co takiego chciałaś mi powiedzieć? - zapytał, widząc jej wahanie.

Nie było sensu ciągnąć tego dalej. Wóz albo przewóz, postanowiła, nabierając głęboko powiet­rza i obracając się ku niemu.

Niebieskie oczy Charlesa zabłysły nadzieją.

- Czyżbyś zmieniła zdanie?

- Tak. Wyjdę za ciebie, jeśli nadal mnie ze­chcesz.

- Kochana! - Zerwał się na równe nogi i chwycił ją w ramiona, radośnie, jak chłopiec, któremu dano ukochaną zabawkę. - Niczego tak nie pragnę, jak być z tobą.

Przyciągnął ją do siebie bliżej i pocałował. Dotyk jego ust był przyjemny, niemal ekscytujący.

- Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? - zapytał, gdy po długiej chwili oderwał się od niej.

- Po prostu... no, po prostu przemyślałam wszystko jeszcze raz - powiedziała z wysiłkiem. - I stwier­dziłam, że nareszcie dojrzałam do założenia rodzi­ny. Chciałabym mieć męża, dom i dzieci. A ty chciałbyś dzieci? - zapytała z lekkim niepokojem.

- Prawdę mówiąc, na razie o tym nie myślałem - przyznał szczerze. - Ale jeśli miałyby sprawić ci radość, oczywiście, tak. - Charles miał minę czło­wieka, który wygrał los na loterii i ciągle nie wierzy we własne szczęście. - Powiedz, kiedy moglibyśmy wziąć ślub?

- Kiedy tylko zechcesz.

- Chciałabyś, żeby było uroczyście? Marzy ci się biała suknia?

- Nie wiem... Biały kolor jest symbolem dzie­wictwa.

- Nie jesteś dziewicą?

- Niestety, nie.

- Nie szkodzi. Nie mam w tych sprawach wik­toriańskich poglądów. Sam nigdy nie byłem kobie­ciarzem, lecz nie mogę też powiedzieć, że żyłem jak mnich. Trudno też oczekiwać od pięknej, dwudzies­toczteroletniej kobiety, że nie będzie miała kochan­ków. ..

- Nie w liczbie mnogiej - przerwała mu.

- Ten jeden, wyjątkowy?

- Tak.

To była zła wiadomość. Jeden wybraniec znaczył więcej niż nawet kilkunastu przypadkowych miłoś­ników.

- Czy chodzi o Ryana Falconera? - zapytał, przypominając sobie, jak zareagowała na widok ciemnowłosego macho, który odwiedził galerię.

Virginia skinęła głową, niedostrzegalnie oblizu­jąc suche wargi. Charles podprowadził ją do sofy i zachęcił, aby usiadła obok niego.

- Myślę, że powinnaś opowiedzieć mi o nim. Virginia uciekła spojrzeniem w bok. Ryan był ostatnią osobą, o której chciałaby mówić. Zarazem czuła, że jest winna tę opowieść Charlesowi.

- N - nie wiem, od czego zacząć - zająknęła się.

- Zacznij od początku - zaproponował spokoj­nie.

Galeria był pustawa i senna, jak zwykle około południa. Virginia urzędowała za ladą recepcji, wy­polerowaną na wysoki połysk, adjustując zawartość katalogów. Nagle drzwi z przydymionego szkła ot­worzyły się i do galerii wszedł energicznym kro­kiem ciemnowłosy mężczyzna, wysoki i dobrze zbudowany. Był ubrany swobodnie, lecz rzucało się w oczy, że jego sportowa marynarka musi mieć słynną metkę, a mokasyny z miękkiej skóry są robione na miarę, najpewniej we Włoszech. Na oko miał około trzydziestki. Kiedy podszedł bliżej, zo­baczyła silne, wyraziste rysy i pięknie wykrojone usta. Jeszcze nigdy nie widziała tak przystojnego faceta.

- Panna Adams?

Te oczy o nieprawdopodobnym, bystrym i zmys­łowym spojrzeniu! I kuszące usta, uśmiechające się do niej leciutko... Virginia poczuła gwałtowną su­chość w ustach, a jej serce niepokojąco przyspieszy­ło rytm.

- T - tak, to ja - wyjąkała.

- Nazywam się Ryan Falconer. Poznałem pani rodziców.

- Oni mieszkają w Nowym Jorku - odezwała się głupio.

Białe zęby błysnęły w olśniewającym uśmiechu.

- Tak, wiem. Nie dalej jak kilka dni temu jadłem z nimi lunch. Powiedzieli mi, gdzie pani szukać.

Miał niski, ciepły głos z lekką, interesującą chryp­ką i nienachalnym amerykańskim akcentem.

- Chciałbym omówić z panią pewne sprawy, czy zatem pozwoli pani zaprosić się na lunch?

- Przykro mi, ale nie mogę opuścić galerii - wy­jąkała, kompletnie zaskoczona. - Nie ma kto mnie zastąpić. Marsha jest chora, więc mogę mieć naj­wyżej kwadrans przerwy.

Gość omiótł wzrokiem galerię.

- Chyba nie jest tu pani zupełnie sama?

- Ależ skąd, państwo Trantor siedzą w swoim biurze.

- Gdzie ono się mieści?

- Pierwsze drzwi na lewo.

- Pójdę porozmawiać z nimi.

- To nie ma sensu, proszę mi wierzyć.

- Nie chce pani iść ze mną na lunch?

- Nie w tym rzecz. Właściciele i tak nie zgodzą się na moje wyjście.

- Zobaczymy.

Jak miała mu wytłumaczyć, że nie chce narazić się szefostwu i stracić pracy? Skąd weźmie pie­niądze na wyśrubowany czynsz za swoje obskurne, dwupokojowe lokum, które z takim trudem zdo­była?

- Proszę, panie Falconer... właśnie udało mi się wynająć dwa pokoje w dobrym punkcie i nie chcia­łabym stracić pracy...

- Po pierwsze, mam na imię Ryan. A po drugie, nie musisz się obawiać.

I zanim zdążyła zaprotestować, ruszył w stronę biura. Virginia wstrzymała oddech, gdy zapukał i wszedł. Nie czekała długo. Wyłonił się stamtąd w towarzystwie rozpromienionej pani Trantor. Nie wierzyła własnym oczom - ten babsztyl, zwany przez podwładnych Smokinią, dosłownie rozpływał się w uśmiechach.

- Ależ naturalnie, panie Falconer, nic nie stoi na przeszkodzie. Panna Adams może jechać z panem. Zastąpię ją w recepcji.

Virginia oniemiała na moment, a w następnym wyskoczyła zza lady, chwytając torebkę i żakiet. Wolała nie czekać, aż szefowa się rozmyśli. Zdążyła tylko w przelocie przeczesać włosy i za chwilę była już na ulicy, rozświetlonej ukośnym blaskiem je­siennego słońca, przesianego przez kolorowe lis­towie. Duża, czarna limuzyna, dyskretnie zaparko­wana w oddali, podjechała pod wejście. Szofer w li­berii zapraszająco otworzył drzwi. Virginia wsiadła, czując się jak Kopciuszek z bajki. Ryan usadowił się przy niej i rzucił coś krótko do kierowcy. Ruszyli.

- Pomyślałem, że wpadniemy do Pentagramu - rzucił mimochodem. - Odpowiada ci mój wybór?

Pentagram należał do najbardziej ekskluzywnych londyńskich restauracji, lecz to akurat nie zrobiło wrażenia na Virginii. Z tak fascynującym facetem mogłaby iść nawet do zwykłego, przekąskowego baru. Liczyło się tylko jego towarzystwo.

- Bardzo chętnie, ale... nie jestem odpowiednio ubrana.

Otaksował spojrzeniem zgrabny kostiumik w ko­lorze oberżyny i beżową bluzkę.

- Dla mnie wyglądasz w sam raz - ocenił. Virginia z trudem ukryła dreszcz podekscyto­wania.

- Chciałeś ze mną o czymś porozmawiać? - za­pytała, poważniejąc.

- Tak, ale najpierw spokojnie zjedzmy.

- Potem będę musiała wrócić do pracy.

- Skądże, nie martw się o to. Pani Trantor zwol­niła cię aż do popołudnia.

- Słucham? - zająknęła się Virginia, nie wierząc własnym uszom. - Jakim cudem ją przekonałeś?

Ryan zachichotał.

- Bardzo prosto, moja droga. Wystarczyło wspo­mnieć, że jestem poważnie zainteresowany którymś z dzieł Jonathana Crossa.

Tym zastrzelił ją zupełnie. Powiedzenie, że chce się kupić „któreś z dzieł Crossa”, sygnalizowało jasno, że jest się gotowym wydać grube miliony na płótna, które zyskały status kultowych arcydzieł. Nic dziwnego, że Smokini była taka słodka!

- Więc jesteś miłośnikiem sztuki? Zastanowił się przez chwilę.

- Szczerze mówiąc, raczej biznesmenem. Kupu­ję tylko to, co może mi przynieść zysk. Chyba że chodzi o dzieła do mojej prywatnej kolekcji. Dla niej szukam rzeczy wyjątkowych.

- Więc Cross...

- Jest przeznaczony do mojej prywatnej kolek­cji. Choć nie wykluczam, że powieszę go w galerii, w celach czysto promocyjnych.

- Prowadzisz również galerię? - ożywiła się.

- Przy Madison Avenue. Dzięki niej poznałem twoich rodziców. Parę tygodni temu mieli tam wspólną wystawę. Virginio... czy mogę tak do ciebie mówić?

- Proszę bardzo - skinęła głową.

- Wyjaśnij mi, jeśli możesz... czemu nie powie­działaś Trantorom, że jesteś córką Briana i Mii Adamsów?

- Nie uważałam, aby to było dla nich ważne.

- Wzruszyła ramionami. - Skąd zresztą wiesz, że nie powiedziałam? - dodała szybko.

- Sprawa jest oczywista. Gdyby wiedzieli, nie traktowaliby cię jak podrzędną recepcjonistkę.

- Niestety, po prostu nią jestem.

- Jak długo pracujesz w galerii?

- Już prawie cztery miesiące. Ryan zmarszczył brwi.

- W takim razie czemu tu tkwisz? Chyba nie po to skończyłaś college, żeby teraz tkwić za ladą i uśmiechać się do gości?

- Nie po to. Ale na rynku sztuki nie jest łatwo o etat.

- Gdybyś nie ukrywała, czyją jesteś córką, wiele drzwi otworzyłoby się przed tobą.

Virginia uparcie pokręciła głową.

- Nie mam zdolności twórczych, więc nazwiska rodziców nic by mi nie pomogły. Liczą się tylko moje predyspozycje i wszystko, czego się sama nauczyłam.

W spojrzeniu, jakim ją obdarzył, zobaczyła po­dziw i zachwyt.

- Doprawdy, jesteś wyjątkowa - stwierdził. - Większość ludzi nie waha się przed użyciem każdego chwytu, byle dopiąć swego.

Niesamowite oczy wpatrywały się w nią, mącąc myśli i wywołując wewnętrzne drżenie.

- Domyślam się, że przy tak artystycznych rodzi­cach nie miałaś łatwego dzieciństwa?

- Owszem - przyznała. I niespodziewanie dla samej siebie opowiedziała mu o tym, z czego dotąd nie zwierzała się nikomu. - W sensie materialnym nie brakowało mi niczego, ale nigdy nie mieli dla mnie czasu; nigdy nie przytulali mnie i nie brali na kolana.

- Tak często zdarza się artystom. - Ryan po­kiwał głową. - Zwykle nie zauważają swoich dzieci.

- Mówisz, jakbyś coś o tym wiedział.

- Bo wiem - uśmiechnął się gorzko. - Widzę, że jesteśmy bratnimi duszami. Ja również miałem wszystko, co można mieć za pieniądze, ale przez całe dzieciństwo o miłości wiedziałem tylko tyle, ile trzeba, żeby przeżyć bez niej.

Virginia, owładnięta falą współczucia, ze wzru­szeniem wyobraziła go sobie jako niekochanego, osamotnionego chłopca. Musiał wyczuć ten nastrój, gdyż wyciągnął rękę i porozumiewawczo ścisnął jej dłoń.

- Dla mojego ojca liczyły się wyłącznie pienią­dze i polityka - ciągnął. - Cały swój czas spędzał albo na Wall Street, albo na mityngach i zebraniach, więc praktycznie go nie widywałem. To byłoby jeszcze do przeżycia, gdybym miał oparcie w matce - lecz ona również wybrała politykę. Udzielała się w różnych organizacjach, lobbowała, zbierała fun­dusze i organizowała bale, na których obstawiała wpływowe osobistości, mając nadzieję, że kiedyś zasiądą w Białym Domu. Sądzę, że urodziła mnie tylko dlatego, że ojciec pragnął mieć dziedzica. Potem byłem już tylko pod opieką kolejnych nianiek.

Virginia słuchała go z przejęciem i wzruszeniem. Miała dziwne uczucie, że zna tego człowieka od lat, a jego dusza jest wiernym odbiciem jej duszy. Tym­czasem Ryan mówił dalej.

- Miałem niecałe dziesięć lat, kiedy matka zgi­nęła w katastrofie lotniczej. Ale tak rzadko ją widy­wałem, że po kilku miesiącach nie pamiętałem już, jak wyglądała. Wkrótce potem ojciec ożenił się po raz drugi i dopiero wtedy odkryłem, jak wygląda prawdziwa troska i ciepło. Beth była Angielką, wdową, wychowującą małego syna i córkę z po­przedniego małżeństwa. Pokochała mnie jak własne dziecko i zawsze miała dla mnie czas. Dała mi całą miłość, której dotąd nie doznałem... O, jesteśmy na miejscu...

Limuzyna wjechała w cichą, boczną ulicę, ob­sadzoną drzewami i zatrzymała się przed ładnym budynkiem z kolumnowym wejściem, który wyglą­dał bardziej na prywatną rezydencję niż na lokal. Jedynie nazwa, wypisana złotymi literami nad wej­ściem, i pięć gwiazdek świadczyły o jego prze­znaczeniu.

Wysiedli. Ryan wprowadził Virginię do marmu­rowego holu, gdzie powitał ich menedżer - eleganc­ki, siwowłosy pan z kremową różą w butonierce.

Obaj mężczyźni powitali się serdecznie, jakby znali się od dawna.

Zaprowadzono ich do salonu, urządzonego w sty­lu orientalnym, ze ścianami w tonacji czerwono - złotej i tureckim dywanem na podłodze. Z ośmiu stolików prawie wszystkie były zajęte. Dostali ten najbardziej oddalony, ustawiony blisko płonącego kominka. Okryty był śnieżnobiałym, adamaszko­wym obrusem. Srebrna zastawa i kryształy kielisz­ków lśniły w blasku, wpadającym z wysokiego okna, którego parapet zdobiła dekoracja z kremowych róż.

Gdy usiedli, jak spod ziemi pojawił się szef sali, a za nim młody kelner z dwoma kieliszkami sherry na srebrnej tacy.

- Mam nadzieję, że lubisz wytrawne sherry? - zapytał Ryan.

- Tak, bardzo.

- To dobrze. Muszę cię uprzedzić, że wszystko, co zostanie zaserwowane, będzie najwyższej klasy, lecz nie pozostawię ci wyboru - oznajmił prowoku­jąco.

- Naprawdę? - uśmiechnęła się, natychmiast po­dejmując grę. - Zniosę wszystko, z wyjątkiem os­tryg.

- Lubię kobiety, które nie boją się ryzyka.

- Najwyżej ich nie zjem.

- Wykluczone. Wóz albo przewóz - uciął z błys­kiem w oku.

Virginia zaśmiała się, rozbawiona, pokazując równe, olśniewająco białe zęby. W zielonoszarych oczach zabłysły wesołe ogniki.

- Dobrze - powiedziała. - Tylko nie dziw się, jeśli ucieknę z wrzaskiem, gdy każesz mi zjadać je żywcem.

- Jeśli uciekniesz, będę sobie rwał włosy z gło­wy - powiedział niespodziewanie poważnym to­nem. - Reputacja tego miejsca bardzo leży mi na sercu.

- Czemu aż tak? - zdziwiła się.

- To proste - bo mam w nim udziały.

- Udziały? Myślałam, że pracujesz w Nowym Jorku.

- Tak, lecz jako specjalista od międzynarodo­wych inwestycji mam interesy w różnych częściach świata.

Podano tarte z owoców morza z wychłodzonym białym winem.

- Może być? - upewnił się Ryan.

- Jak najbardziej.

Zaledwie uporali się z tartą, zaserwowano im suflet serowy, wyborny i leciutki jak pianka oraz kompot owocowy z maderą, uzupełniony sorbetem. Przy tak wirtuozerskich daniach rozmowa była grze­chem, więc jedli w milczeniu, napawając się roz­maitością smaków. Mimo to Virginia miała niepo­kojącą świadomość, że wzrok Ryana Falconera czę­ściej koncentruje się na jej twarzy niż na jego talerzu.

Kiedy podano kawę, przenieśli się na wygodne kanapki z niskim stoliczkiem.

- Masz rację, to była niezwykła przygoda - stwierdziła.

- W takim razie bardzo się cieszę. Honor mojego przedsięwzięcia został ocalony. I powiem ci jeszcze komplement - jesteś pierwszą kobietą, jaką znam, która nie ma zwyczaju paplać przy posiłku. - Roz­parł się wygodniej na siedzisku i wyciągnął nogi w kierunku ciepłego kręgu kominka. - Teraz jednak przyszedł czas na konwersację. Powiedz mi, Virginio, czy byłaś w Nowym Jorku?

- Nie, ale zawsze chciałam tam pojechać - od­parła, zaskoczona nagłą zmianą tonacji rozmowy.

- A gdybyś jeszcze miała tam pracować?

- Och, byłoby cudownie, ale... - zerknęła na niego czujnie. - Czyżby oferta pracy?

- Powiedzmy, że tak.

- Zależy, o co chodzi - powiedziała ostrożnie.

- Podejrzewasz, że mogą za tym stać twoi ro­dzice, tak?

- Owszem.

- Wcześniej mówiłaś mi, że liczy się tylko to, czego sama się nauczyłaś. - Zmarszczył ciemne brwi. - Czy naprawdę sądzisz, że dla mnie liczy się wyłącznie fakt, iż jesteś córką „tych” Adamsów?

- Może i nie, ale przecież musieli o mnie wspominać. Inaczej nie wiedziałbyś o moim ist­nieniu.

- Tak, i byli bardzo dumni z twoich osiągnięć. Podobno dostałaś nagrodę na studiach. Zdradzisz mi, za co?

- Za organizację wystawy, mającej na celu wy­promowanie mało znanego artysty. Byłam odpowie­dzialna za wszystko - począwszy od doboru prac, poprzez aranżację przestrzeni wystawowej i opraco­wanie katalogu, aż do marketingu i reklamy. Oce­niany był zarówno sukces artystyczny, jak i finan­sowy.

- Odpowiada ci taka robota?

- Bardzo!

- Chciałabyś wykonywać ją zawodowo?

- Oczywiście. - Virginia z trudem opanowała dreszcz emocji. - Czy to właśnie chcesz mi za­proponować?

- Dokładnie.

- Ale dlaczego?

- Panna Caulfield, kurator mojej galerii, która pracowała dla mnie przez cztery lata, odchodzi, gdyż wyszła za mąż za Kanadyjczyka i przenosi się do Vancouver.

- Dobrze, tylko czemu ja? W Nowym Jorku znajdziesz tłumy fachowców z większą wiedzą i do­świadczeniem.

Ryan wzruszył ramionami.

- Powiedzmy, że wolę stawiać na młodość.

W umyśle Virginii życiowy praktycyzm wziął górę nad entuzjazmem.

- Pięknie, ale przecież będę musiała gdzieś mie­szkać.

- Jest mieszkanie służbowe, wliczone w pen­sję... a propos, wynosi ona... - tu podał sumę, która wydała się Virginii wręcz niebotyczną. Wi­dząc jej zaskoczenie, dodał: - Pamiętaj, że Nowy Jork nie jest tani. Ale lokum powinno ci się spo­dobać.

Mówił tak, jakby Virginia uważała przyjęcie ofer­ty za rzecz oczywistą. Tymczasem nie mogła uwie­rzyć, że ktoś taki jak Ryan Falconer zechciał specjal­nie poświęcić dla niej swój czas, aby zaoferować jej atrakcyjną posadę.

Taka szansa może się już nie zdarzyć. Miała w perspektywie pracę w najbardziej interesującym mieście świata, a w dodatku pracę u niego. Tu kryło się największe ryzyko. Już teraz była nie­bezpiecznie zafascynowana Falconerem, a głos roz­sądku podpowiadał jej, że tak bogaty i atrakcyjny mężczyzna musi być albo żonaty, albo zaangażo­wany w jakiś związek. Z drugiej strony była tylko zwykłą, młodą dziewczyną na dorobku, która na pierwszym miejscu powinna stawiać swój zawo­dowy byt, a nie uczucia. Czy powinna zatem od­rzucić bajkową ofertę?

- Jaka jest twoja odpowiedź?

Pytanie dotarło do niej jak przez mgłę. Milczała jeszcze chwilę, po czym wzięła głęboki oddech, jakby szykowała się do skoku na głęboką wodę.

- Moja odpowiedź brzmi: tak. Kiedy miałabym zacząć?

Uśmiechnął się i przysięgłaby, że uczynił to z wy­raźną ulgą.

- Och, jak najszybciej. Najlepiej od przyszłego tygodnia.

- Ale...

- Nie martw się, załatwię wszystko z Trantorami.

- Nie o to chodzi... - zająknęła się.

- Więc o co? Masz ukochanego?

- Nie, właściwie nie ma o czym mówić, nic poważnego.

Znów ten sam wyraz ulgi. A może tylko się jej zdawało?

- Hm, wspominałaś o wynajętym mieszkaniu. Będziesz mogła je szybko zwolnić?

- Tak mi się wydaje.

- Może boisz się latać? - dociekał. Pokręciła głową. - Powiedz mi w takim razie, w czym prob­lem? - Uważnie popatrzył jej w oczy.

- Obawiam się, że nie starczy mi pieniędzy na bilet - przyznała się wreszcie.

- Nawet nie miałem zamiaru obciążać cię kosz­tami przelotu - powiedział, rozbawiony. - Polecisz ze mną firmowym odrzutowcem. Będziesz gotowa na piątek?

- Na pewno.

- Świetnie.

Virginia, dręczona ciekawością, czuła, że musi wreszcie zadać to pytanie.

- Co by było, gdybym nie zdążyła do piątku?

- Nic. Odłożyłbym lot i poczekałbym na ciebie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Odrzutowiec, jakkolwiek przy pasażerskich liniow­cach wydawał się karzełkiem, był szczytem luksusu, z sypialnią i salonikiem, ozdobionym obrazem Mo­neta na ścianie.

Lot przez „sadzawkę”, jak lekceważąco wyrażał się o Atlantyku pilot, odbył się gładko, lecz dla Virginii był przygodą życia.

Kiedy wylądowali na lotnisku Johna F. Kennedy'ego, u wyjścia czekała na nich srebrna limu­zyna z szoferem. Nowy York objawił się jej jako miasto czarodziejskie, z ciemnymi sylwetkami dra­paczy chmur, zawrotnie pnącymi się ku niebu, które emanowało niezwykłym, malarskim blas­kiem. Miała ochotę uszczypnąć się, aby sprawdzić, czy nie śni. Jeśli to był sen, nie miała ochoty się obudzić. Sen, śniony u boku niezwykłego męż­czyzny.

Od czasu obiadu w Pentagramie Ryan praktycz­nie jej nie odstępował. Żaden kochanek nie byłby tak wierny. Kiedy któregoś dnia nieśmiało zapytała, czy nie ma ważniejszych zajęć, odpowiedział ze śmie­chem:

- Moim najważniejszym zajęciem jest dopilno­wanie, żebyś nie zmieniła zdania.

Virignia nie bardzo rozumiała, o co mu chodzi, lecz pochlebiało jej zainteresowanie mężczyzny ta­kiego jak Ryan Falconer.

Przez kilka dni dzielące ich od wyjazdu z Lon­dynu zabierał ją na kolacje do najlepszych lokali, po czym odstawiał grzecznie do domu. Virginia upominała samą siebie, że zakochanie się w tym facecie jest czystym szaleństwem, lecz było coraz bardziej jasne, że rozum nie ma tu nic do powie­dzenia.

Gdyby była kobietą bardziej doświadczoną, za­częłaby z nim erotyczny flirt. Nie uczyniła tego, choć miałaby ochotę. Zabrakło jej pewności siebie; przeszkadzała źle pojęta duma.

Coraz częściej zastanawiała się jednak, czy Ryan jej pragnie. Już kilka razy dostrzegła w jego oczach błysk, który przyspieszał jej puls do niebezpiecz­nych granic. Mimo to nie posuwał się dalej, traktując ją raczej jak miłego kompana do rozmowy i żartów. Doprawdy, nie potrafiła rozgryźć tego człowieka!

W drodze do miasta musieli przebijać się przez korki i było już dobrze po południu, gdy dotarli wreszcie na Piątą Aleję, rojącą się od przechodniów i olśniewającą witrynami sklepów. Szklane ściany wieżowców, malowane blaskiem słońca chylącego się ku zachodowi, lśniły kolorami tęczy, a w dali drzewa Central Parku jarzyły się barwami jesieni.

- Gdzie będę mieszkać? - zapytała podekscyto­wana.

- Jak to gdzie? Tutaj.

- Chyba nie na Piątej Alei! - zachichotała, są­dząc, że Ryan żartuje.

- Właśnie na Piątej Alei - potwierdził. - A do­kładnie w tym budynku - dodał, pokazując na prze­szklony wieżowiec o imponującej fasadzie. - Nazy­wają go Falconer's Tower, Wieżą Falconera. Mój ojciec zbudował go trzydzieści lat temu.

Młody człowiek w liberii powitał ich w drzwiach, prężąc się służbiście. Ryan polecił mu, aby zabrał bagaże na górę.

- Cały gmach należy do ciebie? - zagadnęła, rozglądając się z podziwem.

- Tak. Na dole jest parking, nad nim centrum handlowe, a potem rozmaite biura i oddziały. Dwa najwyższe piętra są prywatne i zostały podzielone na cztery apartamenty. Ja mieszkam na samym szczycie. A ty - dodał - zamieszkasz drzwi w drzwi ze mną.

Virginia z wrażenia zatrzymała się i popatrzyła na niego wielkimi oczami. Ryan z uśmiechem ujął ją pod rękę i poprowadził korytarzem do prywatnego holu, wyłożonego dywanem i oświetlonego kinkie­tami. Strażnik, postawny mężczyzna w średnim wie­ku, powitał ich krótkim ukłonem.

- Dzień dobry, panie Falconer.

- Dzień dobry, George. Jak się miewa nowy dziedzic rodu?

- Rośnie jak na drożdżach - odparł rozpromie­niony ojciec. - I podobny do tatusia.

- Mogło być gorzej. Przedstawiam ci pannę Adams. Będzie mieszkała na górze.

- Dobrze, panie Falconer. Zawiadomię załogę. Wsiedli do windy, która szybko i bezszelestnie wyniosła ich na sam szczyt. Virginia nadal miała ochotę się uszczypnąć. Gdyby ktoś powiedział jej jeszcze wczoraj, że będzie mieszkać na Piątej Alei, tuż obok tego fantastycznego mężczyzny, wyśmia­łaby go. O co w tym wszystkim chodzi? Ryan Falconer z pewnością nie traktowałby w ten sposób zwykłego pracownika. A może pani kurator jeszcze nie wyjechała do Kanady i nie zwolniła mieszkania, przeznaczonego dla niej?

- Pomieszkam tu tylko czasowo, prawda? - upew­niła się.

Ryan spojrzał na nią zdziwiony, ale szybko pojął, o co chodzi.

- Ach, rozumiem. Nie, tu będzie twój stały adres. Dom, w którym mieszkała panna Caulfield, został przeznaczony do modernizacji, a ponieważ to mie­szkanie stało puste...

Puste mieszkanie, w tak prestiżowym miejscu? Dziwne, pomyślała. Ryan musiał wyczuć jej wątp­liwości, gdyż wyjaśnił szybko:

- Miała się tu wprowadzić na czas studiów Ja­nice, moja przyrodnia siostra, lecz w końcu zrezyg­nowała z zamieszkania w Nowym Jorku.

Drzwi windy otworzyły się na obszerne, mar­murowe foyer, ozdobione posągami greckich bogów i kwitnącymi drzewkami w donicach. Przez okrągłe szklane sklepienie sączyło się złociste światło za­chodu. Naprzeciwko widać było okazałe, bogato rzeźbione drzwi.

- Oto moje skromne poddasze - poinformował ze śmiechem Ryan. - Wystrój był pomysłem matki, nie moim. Ja byłem wtedy mały. Tutaj także ojciec mieszkał z Beth. Parę lat temu, po jego śmierci, Beth miała lekki zawał. Kiedy wyzdrowiała, przeniosła się do mniejszego i bardziej zacisznego lokalu piętro niżej. O, tu będziesz mieszkać. - Leciutko popchnął Virginię w kierunku dużo skromniejszych drzwi z lewej strony holu. - Apartament jest niewielki, ale znajduje się na rogu budynku i będziesz miała pięk­ny widok na obie strony.

Weszli. „Niewielki” apartament składał się z sy­pialni, salonu, pokoju jadalnego i kuchni. Wszystkie pomieszczenia były obszerne i luksusowo umeb­lowane. Zewnętrzne, przeszklone ściany salonu wy­chodziły na taras i piękny ogród dachowy. Wyżej było tylko niebo. Virginia z zachwytem podziwiała feerię barw zachodzącego słońca.

- Podoba ci się?

Skinęła głową, niezdolna wydobyć słowa. Czuła się jak Kopciuszek w zamku księcia.

- Kiedy już urządzisz się i odpoczniesz, pójdzie­my do Clouds.

Clouds! Lokai, w którym bawili wielcy tego świata. Znów nie wierzyła własnym uszom.

- Wychodząc, wstąpimy na dół, żebyś mogła poznać resztę rodziny - dodał.

- Resztę rodziny? - zająknęła się.

- Piętro pod nami zajmują Beth i Janice oraz mój brat przyrodni, Steven, z żoną Madeline. Zechcesz ich poznać?

Boże, będę miała naokoło siebie cały klan Falconerów, pomyślała w popłochu. Czuła na sobie spojrzenie Ryana. Czekał na odpowiedź i zrozumia­ła, że bardzo mu na niej zależy.

- Tak, oczywiście - odparła z udawanym prze­konaniem. Ci ludzie należeli do najwyższej i naj­bogatszej klasy społecznej, do innego świata. Wo­bec nich była niczym, zwykłą mrówką, ciężko zara­biającą na chleb urzędniczką Ryana, cóż z tego, że wykształconą...

Dźwięk dzwonka uwolnił ją na moment od przy­musu myśli. Przyniesiono walizki. Falconer odpra­wił boya i stanął w otwartych drzwiach.

- Rozpakuj się i odpocznij. I czuj się jak u siebie w domu. Aha, byłbym zapomniał - wręczył jej błyszczący kluczyk. - Przyjdę po ciebie o siódmej.

- Dzięki. - Uśmiechnęła się do niego, szczerze, radośnie, zachwycona perspektywą kolejnego wie­czoru, który mieli spędzić razem.

Ryan uczynił ruch, by odejść, ale nie ruszył się z miejsca. Przez jedną króciutką chwilę Virginii wydało się, że pragnie ją pocałować, tak tęskne i intensywne było jego spojrzenie. Lecz tylko mus­nął dłonią jej policzek, po czym odwrócił się na pięcie i szybko wyszedł.

Przez dłuższą chwilę stała nieruchomo jak posąg, dopóki nie ucichła burza emocji.

Punktualnie o siódmej zadźwięczał dzwonek u drzwi. Virginia poszła otworzyć, mając nadzieję, że wygląda jako tako w ostatniej, koktajlowej su­kience, której Ryan jeszcze na niej nie widział. Wstrzymała oddech, kiedy zobaczyła go przed sobą, w świetnie skrojonym wieczorowym garniturze i modnej koszuli, z gładko ułożonymi, ciemnymi włosami. Był tak piekielnie przystojny, że na jego widok miękły jej kolana i serce waliło w szalonym rytmie.

Czuła na sobie wzrok mężczyzny, taksujący jej postać.

Ryan z zachwytem przyglądał się ślicznej twarzy w oprawie lśniących, kasztanowych loków, wielkim szarozielonym oczom i szerokim, zmysłowym ustom. Smukłą postać opinała zielona sukienka, wąska jak rękawiczka. Żadnej biżuterii, po prostu naturalne piękno.

Ceremonialnie uniósł dłoń Virginii do ust i poca­łował. Ten romantyczny gest na moment zaparł jej dech.

- Nie ma mężczyzny, który nie będzie mi zazdrościł - zapewnił z przekonaniem, biorąc ją pod ramię i prowadząc ku marmurowym schodom. Fo­yer piętro niżej było nie mniej eleganckie. Zaledwie Ryan dotknął dzwonka, drzwi otworzyły się, jakby czekano na nich niecierpliwie.

- Panna Adams, jak się domyślam? Proszę wejść - powitała ich srebrnowłosa kobieta, gestem za­praszając do środka. - Jestem Elizabeth Falconer, macocha Ryana.

Nie było w niej nic z dystansu i wyniosłości, przeciwnie, emanowała życzliwością i ciepłem.

- Proszę, abyś mówiła do mnie Beth - zazna­czyła z uśmiechem. - Wszyscy tak się do mnie zwracają.

Virginia polubiła Beth od pierwszej chwili. Wszystkie opowieści Ryana o macosze okazały się prawdą.

- Chodź, poznasz resztę naszej rodziny.

W eleganckim salonie znajdowały się trzy inne osoby. Efektowna blondynka, mająca około trzy­dziestki, siedziała na sofie, kartkując kolorowy ma­gazyn. Przy barku wbudowanym w ścianę stał jasno­włosy i niebieskooki mężczyzna w średnim wieku, o miłej powierzchowności. Z wielką wprawą mie­szał drinki.

Na fotelu przed płonącym kominkiem siedziała młoda kobieta o ciemnych, długich do ramion wło­sach. Na kolanach trzymała wspaniałego, szylkretowego kota.

- Złaź, Sheba - lekko pchnęła zwierzaka i nieza­dowolona kocica z pomrukiem zeskoczyła na dy­wan. Jej pani wstała i podeszła, aby się przywitać.

- To moja córka, Janice - powiedziała Beth Falconer. Dziewczyna odziedziczyła po matce tę samą, drobną budowę i orzechowe oczy. Wyglądała jak jej młodsza kopia.

- Hej! - powiedziała z przyjaznym uśmiechem.

- Musisz być Virginia. Ryan miał rację - dodała tajemniczo.

- A to mój syn, Steven - kontynuowała Beth. Tu również widać było rodzinne podobieństwo.

Uścisk dłoni miał tak samo serdeczny jak matka i siostra.

- Miło mi panią poznać, panno Adams. Nie obra­zisz się, jeśli dalej będę mówił do ciebie po imieniu, Virginio?

- Wręcz przeciwnie - zapewniła. Byli tak uro­czy, że cała trema znikła. Czuła się radośnie i lekko.

- Przedstawiam ci moją żonę, Madeline - oznaj­mił z dumą Steven.

Jego duma była w pełni usprawiedliwiona. Natu­ralna blondynka o długich nogach i świetnej figurze była wyjątkowo atrakcyjną kobietą.

- Witaj w domu, panno Adams. - Oczy koloru akwamaryny chłodno lustrowały postać gościa.

- Podoba się pani nowe gniazdko? Muszę przyznać, iż Ryan zadziwił nas wieścią, że przyjeżdża z kobie­tą, którą dopiero co poznał.

Choć słowom, wypowiedzianym uprzejmym to­nem, towarzyszył olśniewający uśmiech, Virginia natychmiast stała się czujna.

- Wcale się nie dziwię - odparła ostrożnie. - Ja również jestem zaskoczona tak błyskawicznym roz­wojem wydarzeń.

- Proszę, zdejmij płaszcz i usiądź.

- Czego się napijesz?

Steven i jego matka przemówili jednocześnie. Zanim jednak Virginia zdążyła odpowiedzieć, Ry­an, który dotąd stał, milcząc, z boku, powiedział stanowczo:

- Dziękuję wam bardzo, ale Carson już czeka na nas w samochodzie. Zjemy w Clouds. Zarezerwo­wałem stolik na wpół do ósmej, bo Virginia jest zmęczona po podróży i chce się wcześniej położyć.

- Oboje powinniście - skomentowała Madeline ze słodkim uśmiechem.

- Chyba nie było aż tak strasznie? - zagadnął Ryan, gdy wsiedli do windy.

- Ależ skąd. Nie spodziewałam się, że będą aż tak mili.

- Może z wyjątkiem Madeline. W końcu można było się tego spodziewać. Ona nie potrafi nawiązy­wać przyjaźni z kobietami, zwłaszcza pięknymi.

- Ale ja nie jestem piękna! - zaprotestowała.

- Dla mnie jesteś - i myślę że nie tylko dla mnie. Nadal mu nie dowierzała, ale komplement wpra­wił ją w szampański nastrój, który wzmógł się, gdy weszli do Clouds. To był prawdziwy wielki świat, jakiego dotąd nie znała - znakomita orkiestra, olśniewające, wytworne wnętrze i towarzyska śmie­tanka Manhattanu. Jednak jej spojrzenie najczęściej wędrowało ku mężczyźnie, który w ostatnich dniach zajmował całkowicie jej czas i myśli.

Z początku usiłowała skierować rozmowę na sprawy galerii, lecz Ryan zdecydowanie uciął jej zapędy.

- Pozwól, że nie będziemy rozmawiać o pracy. Jesteśmy tu, aby miło spędzić czas i nacieszyć się sobą, okay?

- Okay.

Dalej był śmiech, wino i muzyka. Potrawy, choć znakomite, Virginia pozostawiła niemal nietknięte, co był jawną oznaką, że zakochała się po uszy.

Przy kawie nieuchwytne napięcie, które narastało między nimi, stało się jawnie zmysłowe. Virginia bała się spojrzeć Ryanowi w oczy z obawy, że spłonie zdradzieckim rumieńcem. Wreszcie zapadło niezręczne milczenie.

- Może zatańczymy? - zaproponował po chwili. Zadrżała na samą myśl, że mogłaby się znaleźć w jego ramionach.

- A może wolisz już wracać?

Dobrze wiedziała, że nie jest to zwykłe, grzecz­nościowe pytanie, a jej odpowiedź będzie decydu­jąca. Nadszedł nieunikniony moment decyzji - mu­si wybierać, jak ma traktować Ryana Falconera - przede wszystkim jako swojego pracodawcę czy jako mężczyznę.

Oczywiście jako mężczyznę. I kochanka, bo to nieuchronnie wisiało nad nimi.

Czekał. Zdawała sobie sprawę z jego niecierp­liwości. Odczuwała tak samo i w pewnej chwili, rozumiejąc, że ich emocje wibrują w jednym rytmie, powiedziała zdecydowanym głosem:

- Tak, mam ochotę wracać.

Do Falconer's Tower jechali w ciszy, ciężkiej i naładowanej napięciem jak przed burzą. W windzie Ryan ujął dłoń Virginii i poczuł, jak drży.

- Nie chcę wywierać na ciebie nacisku - powie­dział cicho - ale to już jest ponad moje siły. Chcesz tego, prawda, Virginio? - upewnił się.

- Tak - odszepnęła.

Dopiero wtedy pochylił ciemną głowę i pocało­wał ją. W college'u całowała się z chłopakami, ale Ryan jednym dotknięciem warg obudził w niej pa­sję, której dotąd nie znały jej zmysły. Kiedy winda stanęła, Virginia półprzytomnie zastanawiała się, czy pójdą do niej czy do niego. Ryan poprowadził ją za rękę ku drzwiom penthouse'u.

- A co z obsługą? - zapytała z niepokojem.

- Na noc zostaje tylko Randon, a on jest bardzo dyskretny. Ma w tym budynku swoje mieszkanie i nie wychodzi, dopóki go nie wezwę.

Za drzwiami Ryan porwał Virginię w ramiona i poniósł do sypialni. Tam ułożył ją na wielkim łożu i zaczął rozbierać, niespiesznie, z namaszczeniem. Ruchy miał skupione i dokładne.

Jednym ruchem zsunął pończochy; sprawnie upo­rał się ze stanikiem.

Kiedy już była naga, chwilę stał nad nią, sycąc się widokiem, a potem rozebrał się sam, pozwalając jej patrzeć do woli.

Patrzyła na szerokie ramiona, podziwiała rzeź­bione sploty mięśni i wąskie biodra. Drżała, widząc, jak bardzo pragnie jej ten piękny mężczyzna. Za­praszająco rozsunęła nogi, a wtedy Ryan jednym ruchem znalazł się na niej i z triumfalnym uśmie­chem wszedł w nią mocnym pchnięciem. Ukłucie bólu rozpłynęło się w szalonej radości doznań, kiedy ich ciała zespoliły się w jednym, wspólnym rytmie.

Ryan, zdumiony i zachwycony faktem, że Vir­ginia okazała się dziewicą, kochał się z nią jeszcze raz, tym razem leniwie i delikatnie. Szeptał jej zmysłowe komplementy, podżegając słowami ogień, którym płonęła za sprawą jego sztuki ko­chania.

Na koniec, kiedy nasycili się sobą po raz kolejny, Ryan miękkim ruchem przygarnął do siebie Virginię i ułożył jej głowę na swoim ramieniu.

- Nie rozumiem, jak mogłaś tak długo pozostać dziewicą - powiedział, gładząc jej plecy. - Jesteś kobietą nie tylko piękną, ale zmysłową i pełną ognia.

- Nie wiem - szepnęła zawstydzona. - Po prostu nie miałam pojęcia, że potrafię być taka. Samo wyszło... Poza tym nie odpowiada mi przypadkowy seks i dotąd nie spotkałam mężczyzny, z którym chciałabym się przespać. - Wypowiedziała te słowa, zanim zdążyła pomyśleć.

- Więc jestem wyjątkiem? - podchwycił skwap­liwie.

- Widocznie spodobałeś mi się - wyznała nie bez oporów.

- Tylko tyle?

- Nie wystarczy?

- Nie, bo widzisz, chcę się z tobą ożenić.

- Ożenić się? Ze mną? - Virginia nie wierzyła własnym uszom.

- Tak, z tobą - potwierdził solennie. Chyba jednak nie mówił serio!

- Lepiej sobie nie żartuj, bo jeszcze potraktuję twoją propozycję poważnie - ostrzegła.

- To świetnie, bo właśnie tego chcę.

- Przecież nawet dobrze mnie nie znasz.

- Nie wierzysz w miłość od pierwszego wejrze­nia? - powiedział, patrząc jej głęboko w oczy. - Bo ja wierzę, odkąd spotkałem ciebie.

- Tak... - Jego widok mącił myśli. W tym stanie była gotowa uwierzyć we wszystko, co mówił.

- Ryan, przecież należymy do zupełnie innych światów. Ty jesteś...

- Tym, który pragnie wziąć cię za żonę - dokoń­czył spokojnie, całując ją w sam czubek nosa. - Prag­nę założyć rodzinę i mieć dzieci - i tak się złożyło, że chcę je mieć z tobą. A ty nie myślałaś o własnym domu i rodzinie?

- Myślałam.

- W takim razie co stoi na przeszkodzie?

- Już mówiłam, nasze style życia są skrajnie różne.

- Ale nie wykluczają się nawzajem. Myślisz, że nie potrafiłabyś przywyknąć do bogactwa? Ponoć można się do niego bardzo szybko przyzwyczaić - zachichotał. - Poza tym w sferach, w których się obracam, powitano by cię z otwartymi ramionami. Jesteś piękna, inteligentna, wykształcona, a jeśli do­dać do tego zalety twojego charakteru, rezultat jest...

- Nie zapominaj, że mam także sławnych rodzi­ców - dopowiedziała gorzkim tonem.

- Okay, jeśli uważasz, że powinnaś dać sobie radę bez nich, nie musimy rozgłaszać o twoich rodzinnych powiązaniach. Chociaż ja osobiście jes­tem im ogromnie wdzięczny za umożliwienie kon­taktu z tobą i chętnie zaprosiłbym ich na nasz ślub. Czy przekonałem cię?

Duża, ciepła dłoń Ryana zabłądziła ku piersiom Virginii, obdarzając je pieszczotą. Tym razem nie musiała już ukrywać dreszczu błogości, który prze­niknął jej ciało.

Ten człowiek miał nad nią przerażającą władzę.

- Nie wiem - wykrztusiła, odwołując się do resztek rozsądku. - Na razie nie potrafię ci od­powiedzieć.

- W porządku, moja kochana, ale ostrzegam cię, że jeśli szybko nie powiesz „tak”, przytrzymam cię w łóżku i będę tak długo się z tobą kochał, dopóki się nie poddasz - stwierdził tonem pogróżki.

- Mmm... - mruknęła, przeciągając się rozkosz­nie. - W takim razie odmawiam - dodała prowo­kująco.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Więcej nie rozmawiali tej nocy, szkoda im było czasu. Dopiero rano, przy śniadaniu, które jedli w dużej, słonecznej kuchni, Ryan powrócił do tema­tu małżeństwa.

- Zastanówmy się, kiedy ma być ślub - rzucił.

Virginia siedziała naprzeciwko niego na wyso­kim stołku, otulona białym, puszystym szlafrokiem. Jej buzia bez makijażu, w ramce wilgotnych kędzio­rów, wyglądała świeżo i niewinnie. Ryan wpatrywał się w nią z nieskrywanym zachwytem. Zielone oczy ze złotymi iskierkami czujnie poszukały jego oczu.

- Jesteś pewien, że to ja mam być twoją żoną?

- Na sto procent.

Sięgnęła po tost i zaczęła go smarować, niedo­strzegalnie marszcząc brwi.

- Czyżbyś nie była przekonana do tego po­mysłu?

- Wiesz... - powiedziała z wahaniem. - Zastana­wiam się, co będzie, jeśli twoja rodzina okaże się przeciwna.

- Po pierwsze, jestem dorosły i nie muszę nikogo pytać o zdanie - oświadczył sucho. - A po drugie, nie ma o czym mówić. Jestem pewien, że są za­chwyceni moim pomysłem, zwłaszcza Beth.

- Kiedy według ciebie miałby być ślub?

- Najszybciej, jak tylko będzie możliwe. Powiedz­my, że w połowie grudnia, zgadzasz się? Dwa mie­siące na przygotowania powinny wystarczyć.

- Przygotowania? - powtórzyła jak echo.

- Czemu się dziwisz? Tyle zwykle to zajmuje.

- Ale nasz ślub ma być skromny!

- Kto tak powiedział? Muszę olśnić moją wy­brankę. Uroczystość w katedrze świętego Patryka i weselisko, które rzuci nowojorską elitę na kolana...

Mówił z takim przejęciem, że nie miała siły oponować.

- Dobrze, jeżeli tego chcesz - powiedziała ugo­dowo.

- Ponadto, jeśli nie masz zastrzeżeń, chciałbym zaprosić twoich rodziców.

- Oczywiście, że nie mam. Zaprosimy ich.

- Jesteś cudowna, kochanie. - Impulsywnie sięg­nął przez stół, chwycił jej dłoń i przycisnął do ust.

- A co do przygotowań... myślę, że Beth byłaby szczęśliwa, mogąc włączyć się w nie. Jej pomoc byłaby nieoceniona. Jeśli oczywiście jej pozwolisz - dodał szybko.

- Naturalnie, będzie mi bardzo miło - zapewniła z uśmiechem Virginia. Od samego początku między nią a starszą panią nawiązała się nić serdecznego porozumienia.

- W takim razie ubierzmy się szybko i pędźmy na dół, żeby oznajmić jej nowinę! - zawołał Ryan, podekscytowany jak mały chłopiec.

Ku radości Virginii Beth, tak jak przewidywał Ryan, była szczerze zachwycona ich propozycją. Inni członkowie rodziny, jeśli mieli jakiekolwiek obiekcje, niczego po sobie nie pokazali.

Jeszcze tego samego ranka pojechali z wizytą do rodziców Virginii, którzy mieszkali w Soho, w snobi­stycznej willi we włoskim stylu, z kolumnowym wejściem i ozdobnymi balustradami balkonów. Jej matka, wysoka i ciągle jeszcze ciemnowłosa, o rozkojarzonym spojrzeniu artystki, okazała zadowolenie. Ojciec, przystojny, szpakowaty mężczyzna, pogratu­lował córce i życzył jej powodzenia w życiu. Wyjął nawet szampana i wypili toast za przyszły ślub, po czym Adamsowie dali do zrozumienia, że mieliby ochotę wrócić do swojego hermetycznego światka.

Po lunchu w chińskiej dzielnicy Ryan zabrał Virginię do jubilera, aby kupić jej pierścionek zarę­czynowy. Oszołomiona bogactwem pięknych ka­mieni, długo wybierała ten, który najbardziej się jej podobał.

- Gratuluję pani wyboru - powiedział jubiler. - Ten kamień nazywa się sardonyks. Jest rzadki i ma wyjątkową urodę. Chętnie wybierają go osoby o ro­mantycznej naturze, gdyż w mowie szlachetnych kamieni symbolizuje szczęście małżeńskie.

Virginia obracała w palcach pierścionek, z upo­dobaniem oglądając świetlisty, bursztynowy klej­not, osadzony w subtelnie zdobionej, złotej oprawie. Zerknęła na swego towarzysza.

- Podoba ci się? - zapytał Ryan.

- Bardzo.

Wyjął jej pierścionek z ręki i delikatnie wsunął na smukły palec.

- Pasuje do ciebie - ocenił.

- A nie wolałbyś brylantu?

- Brylanty są nudne - wzruszył ramionami. Tego dnia wszystko szło jak w bajce. Janice była zachwycona, kiedy poprosili ją na druhnę, podobnie jak Steven, przyszły drużba. Tylko Madeline jak zwykle zachowała dystans i chłodną uprzejmość. Kiedy tylko Ryana nie było w pobliżu, rzucała uwagi, kryjące zawoalowaną złośliwość. Zwłaszcza na temat pierścionka Virginii.

- Co to za kamyczek? - dociekała, pochylając się nad jej dłonią.

- Sardonyks.

- Nie słyszałam o takim. Uważam, że diament byłby lepszy! Gdyby Ryanowi nagle się odmie­niło, przynajmniej zostałoby ci po nim coś cen­nego.

Ale nawet ten jadowity ton nie był w stanie zamącić szczęścia Virginii. Miała wrażenie, że za chwilę uniesie się w powietrze jak tęczowa, mydlana bańka. Ryan, najpiękniejszy z mężczyzn, kocha ją i pragnie zostać jej mężem. Czego można więcej chcieć od losu?

Dwa tygodnie, w czasie których Ryan zdążył przedstawić przyszłą małżonkę wszystkim, którzy liczyli się w Nowym Jorku, minęły niepostrzeżenie. Ryan wrócił do pracy. Virginia zapragnęła zrobić to samo. Dało o sobie znać jej wrodzone poczucie niezależności. Poza tym nie chciała być całkowicie zależna finansowo od męża.

Pewnego wieczoru, kiedy kochali się i leżeli nasyceni, tuląc się do siebie, postanowiła wreszcie poruszyć ten temat.

- Ryan?

- Mmm...? - Leniwie musnął wargami jej szyję.

- Chciałabym zacząć pracę w galerii.

- Absolutnie nie musisz pracować, kotku. Bę­dziesz miała wszystko, czego zapragniesz.

- Ale ja chcę! Co będę robiła całymi dniami, kiedy ciebie nie będzie w domu?

- Kochanie, na razie chyba masz co robić? Trze­ba wybrać ślubną suknię i zorganizować przygoto­wania. Czy to mało?

- Nie, ale nie zapełnia mi całych dni. Spokojnie jestem w stanie pogodzić przygotowania z pracą. Pamiętaj, że obiecałeś mi galerię - zakończyła z uporem.

- Jesteś straszna - jęknął.

Virginia z uśmiechem cmoknęła go w sam czubek nosa.

- Dobrze - spasował po chwili, z pełnym rezyg­nacji westchnieniem. - Pójdziesz do galerii, ty mój pracusiu, ale obiecaj, że najpierw wybierzesz ab­solutnie boską, ślubną kreację.

- Dobrze - zapewniła z radością, obdarzając go serią czułych pocałunków.

- A skoro mowa o sprawach ślubnych - nie rezygnował - gdzie miałabyś ochotę spędzić mie­siąc poślubny?

- Nie mam pomysłu. - Z tym mężczyzną każde miejsce było niebiańskie.

- Powiedz przynajmniej, czy wolisz lato czy zimę, plażę czy narty?

- Jeśli już, wolę słońce.

- Meksyk? Hawaje? Karaiby?

- Zawsze marzyłam o Hawajach.

- W takim razie lecimy na Hawaje.

- Dobrze, ale najpierw chcę trochę popracować - zastrzegła z upartą miną.

Ryan demonstracyjnie przewrócił oczami.

- Ach, ty potworna kobieto - westchnął, przygar­niając Virginię mocniej do siebie.

Betty całą duszą zaangażowała się w przygotowa­nia. Pewnego dnia, po pracowitym przedpołudniu, które spędziły z Virginia na oglądaniu ślubnych kolekcji, poszły na lunch do Blundells, aby tam w spokoju omówić kolejne pilne sprawy do załat­wienia.

Ceremonia ślubna została wyznaczona na godzi­nę jedenastą. Następnie zaplanowano przyjęcie na dwieście osób w hotelu Waldorf - Astoria. W związ­ku z tym pojawiła się kwestia, której ważności Virginia zdecydowanie nie doceniała - właściwego usadzenia gości przy stołach. W tym świecie na świeczniku, gdzie strategiczne interesy, zasługi i ko­neksje potrafiły przesądzać o wielomilionowych transakcjach, nie można było sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Beth uraczyła młodą adeptkę for­tuny krótkim wykładem na temat aktualnych nowo­jorskich stosunków towarzyskich. Virginia z lekkim przerażeniem spojrzała na starszą kobietę.

- Błagam, doradź mi coś, przecież znasz ich wszystkich - powiedziała w popłochu.

Beth przybrała minę wojskowego stratega.

- Naturalnie, zaraz wszystko rozpracujemy. Naj­ważniejsze jest ustalenie, kto ma siedzieć obok ambasadora. To uroczy dżentelmen i świetny gawę­dziarz, więc proponuję...

Virginia od pierwszej chwili polubiła swoje nowe zajęcie, a jednak, choć świetnie czuła się w galerii, już po lunchu zaczynała tęsknić za towarzystwem Ryana i marzyła o kolejnej wspólnej nocy. Jedno­cześnie zdawała sobie sprawę, że naprawdę będą mieli okazję nacieszyć się sobą dopiero w czasie podróży poślubnej, na którą wybrali Hawaje. Nie mogła się doczekać dnia ślubu.

W piątek wzięła dzień wolny i razem z Beth pojechały do Claude'a Fucielle na przymiarkę. Ślub­na suknia był przepiękna i bardzo romantyczna, z obcisłym, wydekoltowanym staniczkiem i długimi rękawami. Dół, uszyty z koła, płynnie falował przy każdym kroku.

Kiedy po trudach przymiarki oraz po kawie i ciasteczkach u Myersa wracały do domu, Beth zapytała:

- Spotkasz się z Ryanem, czy znów będzie dzi­siaj pracować do późna?

- Pracuje normalnie, ale musi iść na kolację ze sponsorami akcji charytatywnej.

- Dobry z niego chłopak. Stale udziela się w ta­kich sprawach i sam nie skąpi pieniędzy - przytak­nęła Beth. - W takim razie mam propozycję, żebyś zjadła ze mną kolację.

- Z przyjemnością. - Virginia zdążyła już polu­bić tę przemiłą, mądrą kobietę i miała wrażenie, że od dawna są przyjaciółkami.

- Świetnie - powiedziała Beth. - Właściwie po­winnam jeszcze zaprosić Madeline, bo Steven wyje­chał służbowo - dodała, marszcząc brwi. - Chociaż wątpię, czy przyjmie zaproszenie.

Kiedy Virginia punktualnie o wpół do siódmej wkroczyła do mieszkania piętro niżej, z ulgą przyję­ła wiadomość, że Madeline wymówiła się od wizyty. Spędziła z Beth przemiły wieczór. Słuchały muzyki i grały w karty, prowadząc lekką, niezobowiązującą konwersację. Była już prawie jedenasta, kiedy pożeg­nały się i Virginia poszła na górę.

Z daleka zobaczyła, że drzwi do apartamentu Ryana są otwarte, a on sam stoi w korytarzu z jakąś kobietą - blisko, twarzą w twarz, jakby miał zamiar czule pożegnać się po miłosnej nocy. Był w szlaf­roku i miał bose nogi.

Kobietą okazała się Madeline. Była ubrana w wy­tworne, domowe kimono, uwydatniające posągowe kształty. Burza jasnych włosów opadała luźno na ramiona. Jak na kobietę była bardzo wysoka i jej usta znajdowały się niemal na poziomie ust Ryana. Smuk­łe palce dłoni o krwistoczerwonych paznokciach skubały rękaw jego szlafroka.

Virginia zawahała się i zwolniła kroku. Para w korytarzu zdawała się nie zauważać jej, lecz złowiła krótkie spojrzenie Madeline. Za moment blond piękność zarzuciła ramiona na szyję Ryana i pocałowała go - krótko, lecz namiętnie, a przynaj­mniej tak się wydawało.

Virginia zamarła w miejscu, a Madeline oderwała się od Ryana i odeszła krokiem modelki, mijając ją z triumfującym uśmiechem.

- Gdzie się podziewałaś? - powitał ją z wy­rzutem.

- Beth zaprosiła mnie na kolację - wyjaśniła odrętwiałymi wargami.

W odpowiedzi Ryan przygarnął ją do siebie i gorąco pocałował. W natychmiastowym odruchu szarpnęła się i wargi mężczyzny musnęły tylko policzek.

- Och, daj spokój... - Wyprostował się, bagateli­zując sytuację lekceważącym gestem. - Madeline zachowała się... no cóż, cokolwiek demonstracyjnie, ale nic ponad to. Przecież jesteśmy w jednej rodzi­nie, prawda? - dodał lekkim tonem, widząc napię­cie w twarzy Virginii. - Powiedz lepiej, jak poszła przymiarka?

Owszem, szwagier ze szwagierką może się cało­wać na pożegnanie czy na powitanie, ale czy tak ogniście? Jak w ogóle mogła myśleć, że ta kobieta jest z lodu?

Ryan zatrzasnął drzwi i pociągnął ją w głąb mieszkania.

- Dobrze - bąknęła, z ulgą siadając na kanapie. - A twoje przyjęcie? Rozumiem, że skończyło się wcześniej?

- Tak. Wróciłem pół godziny temu. W pokojach nie było nikogo, więc pomyślałem, że się kąpiesz. Gdybym wiedział, że jesteś u Beth, poszedłbym po ciebie.

A tak zafundował sobie małe sam na sam z Made­line... Bardzo chciała mu wierzyć, ale nie mogła.

Ryan musiał dostrzec wahanie w twarzy Virginii, bo chwycił ją za rękę i przysunął się bliżej.

- Nie wiem, co sobie wyobraziłaś, ale chcę cię zapewnić, że kiedy nadeszłaś, rozmawialiśmy do­słownie tylko chwilę. Nawet nie weszła do środka - powiedział z naciskiem. - Poszedłem pod prysz­nic, usłyszałem dzwonek i otworzyłem, bo myśla­łem, że to ty.

- I wtedy ją pocałowałeś?

- Nie pocałowałem jej. To ona pocałowała mnie. Czy zadowala cię wyjaśnienie? Nie będziesz mnie już więcej dręczyć?

- Przepraszam - wybąkała, wtulając się w ramio­na ukochanego. Nie mogła zrozumieć, co ją pod­kusiło, aby być tak idiotycznie zazdrosną? Z ulgą wtuliła twarz w szyję Ryana.

Ale demon podejrzliwości nie dawał za wygraną. Tym razem niepokój w umyśle Virginii na nowo zasiała Janice. Pewnego dnia, po powrocie z pracy, parzyła sobie herbatę w kuchni, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się entuzjastyczny szczebiot przyszłej szwagierki.

- Przysłali mi sukienkę dla druhny i całą kolek­cję stroików na głowę, wiesz? Mamy nie ma, więc przyjdź, proszę, bo zupełnie nie wiem, co wybrać. Wszystkie są takie piękne!

- Zaraz będę.

Janice powitała ją drzwiach, promieniejąc en­tuzjazmem.

- Chodź, chodź, parę jest zupełnie odlotowych!

Po chwili obie, piszcząc z zachwytu, przymierza­ły przed lustrem przybrania głowy. Znieruchomiały na moment, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

- Otworzę - Virginia ruszyła do korytarza.

Janice podreptała za nią, podtrzymując suknię.

W progu stała Madeline, jak zwykle piękna i ele­gancka. Minęła je bez słowa i ruszyła prosto do salonu, rozglądając się po drodze.

- Gdzie jest Ryan? - rzuciła. - Muszę z nim pilnie porozmawiać.

- Nie mamy pojęcia - odparła Virginia. Janice bezradnie rozłożyła ręce.

Madeline otaksowała obie badawczym spojrze­niem, nie omieszkawszy zauważyć sukienki i kolek­cji drogich stroików, porozsiewanych po krzesłach i kanapach.

- Widzę, że zapowiada się nie byle jaka ceremo­nia - skonstatowała. - Na szczęście rodzinka jest zasobna.

- Napijesz się z nami herbaty? - zapytała uprzej­mie Janice.

- Nie, dzięki, Steven zaprosił mnie na kolację. Ale najpierw muszę zamienić słowo z Ryanem.

- Przykro mi - ton Janice był jak najdalszy od ubolewania.

Madeline, idąc do drzwi, odpaliła pożegnalną salwę.

- Biedny Ryan, chyba zgadzając się na ten ślub, nie wiedział, w co się pakuje.

Kiedy znikła za drzwiami, Janice współczująco spojrzała na Virginię.

- Nie przejmuj się nią - poradziła.

- Zrozum, nie potrafię. Kiedy jej słucham, czuję się jak oszustka, która poluje na majątek.

- To, co mówi, odzwierciedla jej kompleksy. Była początkującą aktoreczką bez centa przy duszy, kiedy złapała Stevena. Mama wydała majątek na ich ślub i nie usłyszała nawet słowa wdzięczności. Fakt, ma urodę, ale skończyła już trzydziestkę i jest starsza o siedem lat od Stevena - co nie przeszkadza, że potrafiła go całkowicie omotać. Szkoda, że się z nią ożenił. Trzeba przyznać, że Ryan miał więcej rozumu.

- Ryan?

Janice spłoszyła się, widząc, że za dużo powie­działa.

- No wiesz... - próbowała zbagatelizować sytuację. - Była z Ryanem bardzo krótko, bo szybko za­stawiła sidła na naszego Stevena. Biedak dał się złapać od razu na piękną buzię i figurę. Powiedz, czy ci mężczyźni są ślepi i głusi?

- No wiesz... jeśli mu z tym dobrze... - Virginia nie mogła pozbierać myśli.

- Wątpię - skrzywiła się Janice. - Zaraz po ślubie Madeline owinęła go sobie wokół palca i musiał spełniać każdą jej zachciankę. I pewnie by tak trwało, gdyby Ryan nie przyprowadził ciebie. Wtedy jakby demon w nią wstąpił. Myślę, że dopiero teraz zdała sobie sprawę, że tak naprawdę chciała tylko Ryana. Dlatego jest o ciebie piekielnie zazdrosna. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że nadal myśli o nim jako o...

Urwała gwałtownie, zdając sobie sprawę, że znów zapędziła się za daleko.

- Wiesz co, dajmy spokój tej czarownicy - rzuci­ła, nakładając na ciemne włosy stroik z uroczymi, kremowymi różyczkami. - Nie jest warta naszej uwagi. Powiedz lepiej, jak ci się to podoba?

W końcu, po ostrej selekcji, wybrały dwa stroiki, pozostawiając ostateczną decyzję gustowi Beth. Vir­ginia pożegnała się z Janice i wróciła do siebie. Do­piero tam, w ciszy swojego salonu, usiłowała zmie­rzyć się z najnowszymi rewelacjami. Zastanawiała się zwłaszcza, dlaczego Madeline zostawiła Ryana. Steven, choć przystojny i miły, nie był nawet w poło­wie tak atrakcyjny, jak Falconer. I czy jego zdradziec­ka małżonka, jak podejrzewała Janice, nie żałuj e teraz swojego kroku i nadal pożąda dawnego kochanka?

A Ryan? Jeszcze raz pomyślała o wczorajszym, czułym pożegnaniu. Czemu, szykując się do ślubu z inną kobietą, pozwala Madeline na takie prowoka­cje? Może skrycie jej pragnie?

Przez kilka następnych dni Virginia za wszelką cenę usiłowała nie dopuścić, aby postać demonicz­nej Madeline zatruwała jej myśli. Na próżno. Wbrew sobie bezustannie analizowała zachowania Ryana i rozmowy z nim, usiłując doszukać się w nich ukrytych wątków. Wyobraźnia, nieproszona, ciągle podsuwała jej obraz tych dwojga, złączonych w namiętnym pocałunku. Owszem, Falconer prag­nął jej, tego była pewna, ale czy kochał? Mężczyzna może pożądać wielu kobiet jednocześnie. Od czasu do czasu zwracał się do niej per „kochanie” i pytał, czy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, lecz, choć parł do ślubu, ani razu nie zdobył się na prawdziwe miłosne wyznanie.

Właśnie, ślub - po co ciągnął ją do ołtarza? Czemu marzyła mu się wielka towarzyska gala w świetle fleszy? Mogli przecież mieszkać ze sobą bez żadnych przeszkód, bez całego tego szumu.

Nie znajdywała odpowiedzi na swoje pytania. Wątpliwości narastały, a bezustanne napięcie spra­wiło, że zaczęła źle sypiać. Nawet leżąc w ramio­nach Ryana, nie potrafiła zapomnieć. Usiłowała udawać przed nim, że nic się nie dzieje, lecz okazała się kiepską aktorką. Wreszcie pewnego dnia, widząc wymizerowana twarz narzeczonej i sińce pod ocza­mi, zapytał, co się stało.

- N - nic - wymamrotała Virginia. Ryan pogładził ją po głowie.

- Przecież widzę, kochana, że coś cię gnębi. - Milczała, więc pytał dalej: - Czy obawiasz się, że nie nadaję się na męża?

Bez słowa pokręciła głową.

- Każesz mi dalej zgadywać, czy wreszcie po­wiesz, o co chodzi? - zniecierpliwił się.

- Naprawdę, nic takiego się nie stało - odpowie­działa z westchnieniem. - Przyszła panna młoda ma prawo przeżywać rozterki na myśl o ślubie, nie uważasz?

- Przeżywasz przedślubne rozterki? - uważnie popatrzył jej w oczy.

- Czyżby pan młody nie miał żadnych wątpliwo­ści? - podchwyciła.

- Żadnych - stwierdził z absolutnym przekona­niem. - I tobie też radzę - ciesz się tym, co ma być i nie zaprzątaj sobie ślicznej główki niepotrzebnymi rozmyślaniami!

Na kilka dni przed ślubem, kiedy przygotowania wrzały pełną parą, Virginia praktycznie nie miała czasu myśleć o niczym innym. Noc przed ceremonią na prośbę Beth mieli z Ryanem spędzić osobno, aby nie zapeszyć małżeńskiego szczęścia. Steven nalegał, aby urządzić Ryanowi kawalerski wieczór, kobiety zaś zaproponowały babską imprezę dla Vir­ginia W rezultacie znalazła się z Janice i Beth w Mariendales - miłym lokalu ze znakomitą kuch­nią, słynącym ze świetnej rewii. Radość popsuła jej tylko wiadomość o przyjęciu zaproszenia przez Madeline.

Mimo to impreza okazała się nadspodziewanie udana. Madeline schowała pazurki i całe towarzyst­wo bawiło się świetnie przy szampanie i wybornym jedzeniu. Wracały do Falconer's Tower w świetnych humorach. Virginia promieniała. Jej sen o szczęś­liwej, wielkiej rodzinie miał się lada chwila ziścić!

Zaledwie weszła do mieszkania i zdjęła płaszcz, ktoś zadzwonił do drzwi. Był kwadrans przed pół­nocą. Z uśmiechem poszła otworzyć, przypuszczając, że Ryan wpadł na moment, aby życzyć jej dobrej nocy. Tymczasem zobaczyła Madeline - ostatnią osobę, jakiej się spodziewała.

Jasnowłosa piękność weszła, nie czekając na za­proszenie.

- Wpadłam, bo mam dla ciebie coś - oznajmiła, wręczając Virginii małe, płaskie pudełeczko, prze­wiązane wstążką. - Wiesz, że wedle zwyczaju na­rzeczona powinna mieć coś pożyczonego.

W środku była piękna, ozdobna podwiązka z saty­ny i koronki.

- O, jaka śliczna, dzięki. Po ślubie na pewno ci ją oddam.

Białe zęby Madeline błysnęły w uśmiechu.

- Nie trzeba, ja zawsze odbieram to, co moje - powiedziała dziwnym tonem. - Cieszę się, że jesteś szczęśliwa z powodu ślubu - dodała. - Choć muszę przyznać, że czuję się nieco zazdrosna.

- Słucham? - Virginia momentalnie stała się czujna.

- Nie powiedział ci, dlaczego się żeni, prawda? Cóż, zapewne myślał, że tak będzie lepiej. Ale skoro już o tym mówimy, chętnie ci wyjaśnię. Otóż Ryan i ja byliśmy kiedyś ze sobą...

- Wiem o tym.

- Aha... - Madeline zawahała się, ale tylko na moment. - To był gorący romans - ciągnęła - i jak to zwykle bywa, bardzo burzliwy. Ryan nie palił się do ślubu i pokłóciliśmy się. Wtedy zaczęłam kręcić ze Stevenem - tylko po to, żeby zrobić Falconerowi na złość. Ale on nie zmienił zdania, choć szalał za mną. Zawsze był uparty. - Zacisnęła w gniewie wargi, przypominając sobie tamto upokorzenie. - Na szczęście zdążyłam zmądrzeć i nie przespałam się ze Stevenem. Kiedy dojrzał do oświadczyn, stwierdzi­łam, że byłabym głupia, gdybym ich nie przyjęła... - Urwała, widząc minę Virginii. - Nie bądź taka oburzona - żachnęła się. - Nie zrobiłam tego dla majątku, choć każdy musi się jakoś ustawić. Szybko mnie pokarało, bo już w czasie ślubu zrozumiałam, że popełniłam błąd i liczy się tylko Ryan. A więc Janice miała rację...

- Pewnego wieczoru, kiedy Steven wyjechał, zaczęliśmy się z Ryanem całować i między nami znów zaiskrzyło. Ponownie zostaliśmy kochankami i robiliśmy to przy każdej okazji, u mnie albo u niego. - Westchnęła z rozmarzeniem. - Ale Ryan bał się, że ktoś nas wreszcie nakryje i nie chciał dłużej...

- Dobrze, tylko co to wszystko ma wspólnego ze mną? - zapytała z irytacją Virginia.

- Ryan stwierdził, że jeśli ożeni się z jakąś po­rządną osóbką, a ślub będzie odpowiednio paradny i tradycyjny - no wiesz, z orszakiem druhen i z ro­dzinami pary młodej, szacownie prezentującymi się w kościelnych ławach - zyska opinię mężczyzny ustatkowanego i solidnego. Takiego świeżo poślu­bionego żonkosia nikt nie będzie podejrzewał o romans, i to ze szwagierką. Idealna zasłona dymna, nie uważasz?

Virignia miała uczucie, jakby dostała cios w splot słoneczny. Nagle niepokojące sygnały z okrutną logiką ułożyły się w jeden ciąg. Czemu Ryan wybrał właśnie ją, czemu tak spieszył się do ślubu, który miał być wystawny; czemu tak skwapliwie zawiado­mił o nim rodzinę... i jeszcze jeden, drobny fakt: nigdy nie powiedział jej wprost, że ją kocha.

- I w ten sposób wszyscy będziemy szczęśliwi - podsumowała Madeline, uśmiechając się jak dra­pieżna kotka.

- Jeśli myślisz, że dam się w to wpędzić, bardzo się mylisz! - warknęła Virginia, ledwie panując nad sobą.

- Och, przesadzasz, moja droga. Będziesz miała przystojnego męża, klejnoty, ciuchy, życie jak z baj­ki... pewnie nawet dzieci. Po co ci uczucie?

- Dosyć! Wynoś się! I zabieraj to z powrotem!

- Virginia cisnęła rywalce pudełeczko.

- Proszę bardzo, już znikam. Ale spróbuj prze­myśleć sobie wszystko jeszcze raz. Przekonasz się, że mam rację.

Kiedy drzwi zamknęły się za Madeline, Virginia z łkaniem oparła się o ścianę w przedpokoju.

Piękne marzenia prysły na zawsze. Po długiej chwili uspokoiła się na tyle, aby podejść do telefonu. Obcy głos, który był jej głosem, zamówił taksówkę. Nawet nie spojrzała na walizy, spakowane na podróż poślubną. Wyciągnęła z szafy dwie stare walizki i szybko rzuciła do nich swoje rzeczy. W kwadrans później, zostawiwszy na szafce pierścionek zaręczy­nowy i zabrawszy tylko pieniądze, które zarobiła w galerii, zjechała na dół. Na szczęście w portierni nie było nikogo.

- Dokąd jedziemy, proszę pani? - zapytał tak­sówkarz, zapakowawszy jej bagaże.

- Na lotnisko.

- JFK?

- Tak.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Opowiadanie poruszyło wspomnienia, zepchnię­te na dno pamięci. Virginia skończyła mówić i z tru­dem wróciła do rzeczywistości.

- Co było dalej? - zapytał łagodnie Charles.

- Siedziałam na lotnisku do rana i udało mi się dostać na lot do Londynu. W porze ceremonii ślub­nej leciałam nad Atlantykiem. A dalej... już wiesz.

- Nie zostawiłaś żadnej wiadomości? Nikomu nic nie powiedziałaś?

- Nie. Zrozum, byłam w szoku. Zresztą... gdy­bym wyjawiła prawdę, byłby to cios dla rodziny. Zwłaszcza dla Beth, która miała słabe serce. Chcia­łam im tego oszczędzić.

- Powiedz mi - Charles ujął jej dłoń w swoje - czy kochałaś Falconera?

- Nie wiem - przyznała szczerze. - A jeśli pytasz o uczucia... w każdym razie kiedy zobaczyłam go w galerii, byłam przerażona. A już zaczęłam czuć się bezpiecznie w Londynie!

- Przecież nie poznał cię.

- Niestety, poznał. I zaczepił mnie, kiedy wraca­łam do domu przez park.

- Jak to, zaczepił cię? - Palce Charlesa zacisnęły się mocniej na dłoni Virginii.

- Musiał iść za mną. Podszedł, zaczął rozmowę. I od razu oznajmił, że chce, abym do niego wróciła.

Charles zesztywniał.

- Drań! Po tym wszystkim, co ci zrobił? Jakim prawem?

- Nie może mi darować, że odeszłam, a do tego w taki sposób. Mówi, że mamy rachunki do wyrów­nania. Ale ja nie chcę wrócić - zapewniła, krzyżując ramiona na piersi, jakby było jej zimno.

- Falconer nie wygląda mi na kogoś, komu wy­starczy zwykłe „nie” - zauważył trzeźwo Raynor.

- Dlatego powiedziałam mu, że mieszkamy ze sobą. Nie masz żalu?

- Nie, skądże. Z jednej strony jest to zdanie prawdziwe, a z drugiej... hm, powinno mi pochle­biać - dodał z humorem. - Powiedz mi jeszcze, jak się go pozbyłaś?

Opowiedziała mu przygodę z chłopcem nad par­kowym stawem. Wzdrygnęła się, wspominając po­płoch, z jakim łapała taksówkę.

- Charles... - powiedziała nerwowo - ja nie chcę do niego wracać.

- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że mi to mówisz. - Uspokajającym gestem pogładził ją po dłoni. - Nie bój się, on nie może zmusić cię do powrotu.

- Mam nadzieję.

- Virginio, powiedz mi jeszcze jedną rzecz... - Na przystojnej twarzy Charlesa pojawiło się napię­cie. - Domyślam się, że to rozmowa z Falconerem sprawiła, że zmieniłaś zdanie w sprawie małżeństwa ze mną?

- Tak - bąknęła.

- W takim razie powinienem być wdzięczny losowi, że go tu zesłał. Dzięki temu przekonałaś się ostatecznie, że już nie kochasz tego człowieka.

Virginia nie zaprzeczyła, choć czuła, że płoną jej policzki. Poczucie winy nie dawało jej spokoju. Charles wpatrywał się w nią intensywnie.

- Widzę, że coś jeszcze cię gnębi - powiedział z troską.

- Co zrobię, jeśli on znów pojawi się w galerii? - rzuciła nerwowo. - Może to zrobić w każdej chwili!

- W takim razie weźmiesz parę dni wolnych. Nie martw się, poradzę sobie sam z Helen. A do tego czasu załatwię sprawę z Falconerem.

- Ale...

- Nie wierzysz, że potrafię rozmówić się z tym facetem?

- Oczywiście, że wierzę - zapewniła skwap­liwie.

- To dobrze. A skoro mamy na razie problem z głowy - ożywił się - porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Mówiłaś, że chcesz mieć skrom­ny ślub. Ma być cywilny czy także kościelny?

- Kościelny, jeśli to ci nie przeszkadza.

- Przeciwnie, sam tego chcę. Jutro rano poroz­mawiam z pastorem Coe z kościoła St Giles. Zoba­czę, jak szybko uda się ustalić termin. Umieram z niecierpliwości. - Objął ją i przyciągnął do siebie. - Uczynię wszystko, bylebyś tylko była szczęśliwa.

Kiedy zaczął ją całować, szczerze pragnęła cie­szyć się jego bliskością, zapomnieć o wszystkim, zatopić się w czułym uścisku. Gdy pocałunek po­głębił się, pojawił się niepokój. Za chwilę Charles będzie chciał się z nią kochać! Teraz, kiedy opowie­działa mu o Ryanie, uznał zapewne, że może żądać więcej. Z pewnością okaże się dobrym i czułym kochankiem. Czy oddając się mu, zdoła zapomnieć Ryana?

Wstał i pociągnął ją w stronę schodów. Ruszyła za nim posłusznie, lecz każdy krok, zbliżający ich do sypialni, wiele ją kosztował. Pozwoliła się położyć na łóżku i jeszcze raz, gdy Raynor z zachwytem zaczął pieścić jej ciało, spróbowała poddać się przy­jemności. Na próżno. Była przeraźliwie świadoma każdego ruchu, każdego czułego słówka, które jas­nowłosy mężczyzna szeptał do ucha. Zupełnie jakby stała z boku, obserwując samą siebie w chwili cięż­kiej próby.

Niespodziewanie Raynor znieruchomiał, a potem delikatnie odsunął ją od siebie. Na jego twarzy zawód i tłumione pożądanie mieszały się z troską.

- Co się dzieje? Czemu jesteś taka spięta? Mam wrażenie, jakbym chciał się kochać z marmurową Wenus z Milo - powiedział z żalem.

- Przepraszam, rzeczywiście nie jestem dziś so­bą - wybąkała. - Ten dzień... i w ogóle...

Wielkie oczy Virginii wypełniły się łzami. Na ten widok jego serce zabiło współczuciem.

- To ty mi wybacz, kochana - szepnął z przeję­ciem. - Zachowałem się jak ostatni egoista. Wróć do siebie, połóż się spać i przestań się martwić. Obiecu­ję ci, że Falconer zniknie z twojego życia, a po ślubie wszystko się zmieni. Zobaczysz.

Rano zjedli razem śniadanie. Kiedy Charles wy­chodził do galerii, Virginia żegnała go w drzwiach jak dobra żona.

- Na twój powrót ugotuję coś dobrego - powie­działa z uśmiechem.

- Świetnie - ucieszył się. - Niestety, dzisiaj wyjątkowo wrócę później, nie wcześniej niż o ós­mej. Mam bardzo ważne spotkanie, którego nie mogę odwołać - dodał, widząc jej smętną minę. - Za to, jeśli wszystko się uda, będę mógł zapomnieć o finansowych problemach. Opowiem ci o wszyst­kim, jak wrócę.

Pocałował ją czule i wyszedł. Virginia dzielnie postanowiła stawić czoło całodziennej samotności. Wizja Ryana lub jego detektywa, czającego się w zaułku, sprawiła, że bała się wyjść za bramę. Postanowiła skorzystać z porady Charlesa. Na tyłach domu znajdował się niewielki dziedziniec, malow­niczo zarośnięty dzikim winem i ozdobiony krzewa­mi. Od reszty świata oddzielały go wysokie mury sąsiednich posesji. W tym azylu powinna czuć się bezpiecznie.

Szybko przebrała się w dżinsowe szorty i top, wzięła książkę i skręciła do kuchni, aby nalać sobie soku. Słysząc dzwonek telefonu, zamarła z ręką na drzwiach lodówki. A jeśli to Ryan?

Podniosła słuchawkę, patrząc na nią podejrzliwie, jak na jadowitego węża. Dzwonił Raynor. Głos miał niezwykle podekscytowany.

- Posłuchaj, rozmawiałem z pastorem. Okazało się, że mamy szansę na ślub za parę dni. W czerwcu wszystkie soboty są zajęte, ale możemy zdecydować się na poniedziałek. Co ty na to?

Poniedziałek... za niecały tydzień. Mglista per­spektywa przybrała niepokojąco bliski i konkretny kształt.

- Dobrze - odpowiedziała po ułamkowej chwili wahania. Momentalnie je wyczuł.

- Masz wątpliwości? Virginia wzięła głęboki oddech.

- Nie, poniedziałek jest bardzo dobry.

Po rozmowie wróciła do kuchni, przygotowała sobie lemoniadę ze świeżych cytryn i razem z książ­ką zabrała do ogrodu.

Nie wiedziała, o czym czyta. Litery uparcie ukła­dały się w obraz twarzy Ryana. Jaki będzie jego następny ruch? - zastanawiała się, mrużąc oczy w słońcu. Trzeba być czujnym, kiedy ma się do czynienia z tak wytrawnym graczem.

- Dzień dobry! Jak się spało?

Ryan Falconer zmaterializował się nagle z jej myśli, jak za sprawą czarnej magii. Stał w drzwiach kuchennych, w sportowym garniturze i w białej koszuli, rozpiętej pod szyją. Wcale nie wyglądał na ducha. Wrażenie było tak silne, że Virginia zerwała się na równe nogi, ochlapując się lemoniadą.

Ryan cmoknął z dezaprobatą.

- O, jaka nieuważna dziewczynka. Poczekaj, wi­działem w kuchni dzbanek, zaraz ci doleję.

Z trudem zdołała dojść do siebie, kiedy pojawił się znów. Nalewając, patrzył Virginii głęboko w oczy, a potem jego spojrzenie z jawnym zaintere­sowaniem otaksowało każdy szczegół jej postaci.

- Co ty tutaj robisz? - zapytała gwałtownie.

- Czego chcesz? I w ogóle, jak tu wszedłeś?

- Przez drzwi, jak każdy przyzwoity gość - od­parł, bawiąc się jej konsternacją.

- Przecież były zamknięte.

- Mam klucz. - Z satysfakcją wyjął z kieszeni klucz i pokazał go Virginii.

- Skąd go masz?!

- Wczoraj pożyczyłem sobie z twojej torebki - wyjaśnił bez mrugnięcia. - Leżała sobie samotnie w holu, więc skorzystałem z okazji.

W zielonych oczach zapłonął gniew.

- Złodziej! - warknęła. - Ale i tak ci to nie pomoże. Nie zamierzam do ciebie wrócić.

- Teraz zapewne nie, ale zjawiłem się tutaj właś­nie po to, aby skłonić cię do zmiany zdania.

- Skąd wiedziałeś, że jestem w domu? - drążyła.

- Proste. Rano zadzwoniłem do galerii i roz­mawiałem z Raynorem.

Virignia zadrżała niedostrzegalnie.

- Muszę przyznać, że myliłem się co do niego. Facet nie jest mięczakiem. Postawił się tak twardo, że naprawdę musiałem go podziwiać. Nie bój się - dodał z sarkastycznym uśmiechem, widząc grozę w jej oczach - starliśmy się tylko słownie i na odległość.

Nie kryła westchnienia ulgi. Ryan ciągnął dalej.

- W każdym razie nazwał mnie świnią i zapowiedział, że jeśli nawet trafi na Środowe dziecko i tak nie sprzeda mi obrazu, więc nie mam po co przychodzić do galerii. Wiedział o naszym spot­kaniu w parku, ale jak rozumiem nie wie, że byłem w jego domu. Inaczej nie zostawiłby cię samej. Czemu nie powiedziałaś mu o mojej wizycie? - za­pytał napastliwie.

- Bo nie chciałam go denerwować. A zresztą co to cię obchodzi? - Virginia usiłowała przejść do natarcia. - Lepiej powiedz mi wreszcie, po co tu przyszedłeś?

- Chcę zabrać cię na lunch.

- Nigdzie nie pójdę - zaprotestowała.

- Jak uważasz. - Rozejrzał się po patio. - Podoba mi się to miejsce. Jest bardzo zaciszne i dyskretne. Są jeszcze inne apetyty, które moglibyśmy zaspoko­ić tu i teraz, nie uważasz? - zapytał, mierząc ją spojrzeniem spod ciemnych rzęs.

- Nie! - Odruchowo zerwała się z miejsca.

Ryan postąpił krok ku niej, potem następny. Spło­szona, cofała się pod mur, aż poczuła pod plecami cegły.

- Powiedz mi, Virginio, czy myślałaś o mnie w nocy? - zapytał aksamitnym głosem, opierając dłonie płasko o mur po obu stronach jej głowy.

- Nie. Nie musiałam. Ryan zacisnął szczęki.

- Spałaś z Raynorem? - warknął.

- Nic ci do tego - odparowała.

- Posłuchaj - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Od tej chwili jestem jedynym mężczyzną, który ma prawo kochać się z tobą. Zbyt długo czekałem, aby... - Przygarnął ją do siebie i zaczął szeptać do ucha o wszystkim, o czym marzył, nie pomijając żadnych, nawet najintymniej szych szczegółów. Vir­ginia czuła, że płonie. Erotyczne obrazy pobudziły jej zmysły i nie potrafiła ukryć drżenia.

- Pięknie, kochana - zaśmiał się z satysfakcją.

- Twoje ciało już chce się ze mną kochać. Co za zdrada, prawda? A może jednak wolisz lunch? - do­dał z triumfującym uśmiechem.

- Tak, chcę iść na lunch - wyjąkała.

- Świetnie. Mądra z ciebie dziewczynka - stwier­dził z satysfakcją. - W takim razie chodźmy do Moonrakers. Masz kwadrans na przygotowanie się.

Kiedy Virginia znalazła się w swoim pokoju, w pierwszym odruchu chciała się zabarykadować, lecz w następnej chwili uznała tę myśl za dziecin­ną. Zamiast tego błyskawicznie wzięła prysznic, zmieniła bieliznę i założyła grzeczny, jedwabny kostium, w którym chodziła do pracy. Dla dopeł­nienia obrazu pracownicy, wybierającej się na służ­bowy lunch, która o seksie zaczyna myśleć dopie­ro po powrocie z pracy, sczesała włosy w gładki kok i postarała się o dyskretny makijaż. Na ko­niec założyła okulary w grubych oprawkach, któ­re stanowiły nieodłączny element jej londyńskiego wcielenia.

Uwinęła się tak szybko, że zostało jej jeszcze parę minut do wyznaczonego terminu. Jeśli zdoła po cichu przekraść się do drzwi i wybiec na ulicę, zdąży złapać taksówkę i zniknąć, zanim Falconer zdąży się połapać...

Pomysł wydał się Virginii tak odkrywczy, że natychmiast postanowiła wprowadzić go w czyn. Wstrzymując oddech, cichutko zeszła po schodach, unikając skrzypiących stopni. W holu powinna leżeć jej torebka, z której niedawno ten złodziej wyjął klucze. Nie patrząc, sięgnęła do stolika pod lustrem, lecz miejsce było puste.

Błyskawicznie rozważyła swoje szanse. Mogła namówić taksówkarza, żeby podwiózł ją pod gale­rię, i tam pożyczyć pieniądze od Charlesa, choć wówczas musiałaby mu się tłumaczyć. Trudno, naj­wyżej powie mu prawdę! Podbiegła do drzwi i z de­terminacją nacisnęła klamkę. Nawet nie drgnęły.

- Nieładnie! Najwyraźniej chcesz wyjść beze mnie - dobiegł ją kpiący głos. Ryan stał, niedbale oparty o drzwi salonu.

- Niech cię diabli! - zaklęła bezsilnie.

Nie przejął się tym zbytnio. Zbliżył się, stanął przed nią i otaksował jej wygląd z jawną dezap­robatą.

- Mój Boże, cóż za wcielenie korporacyjnej skromności - mruknął. - Przecież nie idziesz na służbowy obiad z klientem. A te paskudne staropanieńskie oprawki... kiedy zaczęłaś je nosić?

- Od dosyć dawna - odparła sztywno. - I wcale nie uważam, że są staropanieńskie - żachnęła się.

Ryan jednym ruchem zdjął jej oprawki z nosa i zerknąwszy na szkła, odłożył na szafkę.

- I tak nie pomógł ci ten kamuflaż, kochana - powiedział ze śmiechem. - Na szczęście masz dobry wzrok i możesz obejść się bez szkieł. - Po czym, zanim zdążyła zaprotestować, błyskawicz­nym ruchem sięgnął do jej koka, wyciągnął szpilki i zburzył go, uwalniając połyskliwą falę włosów, aż spłynęła na ramiona.

- No, teraz jest o wiele lepiej - stwierdził z satys­fakcją, oceniając swoje dzieło. - Przynajmniej nie będę miał wrażenia, że jem lunch z wzorową uczen­nicą.

Spiorunowała go wzrokiem. Odpowiedział łobu­zerskim uśmiechem, który nieomal ją rozbroił.

- Chodźmy - powiedział, biorąc ją za łokieć. - Maxwell już czeka.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na pierwszy rzut oka w Moonrakers nie było wolnych miejsc. Tylko jeden stolik miał rezerwację. Ryan został serdecznie powitany i natychmiast za­prowadzony w najbardziej dyskretny kąt sali.

- Tylko nie mów mi, że i tu masz udziały - za­chichotała Virginia.

- Tym razem nie, ale przyjaźnię się z właścicie­lem - powiedział, obrzucając ją ciepłym spojrzeniem.

Pomyślała w popłochu, że jeszcze chwila, a znów zacznie go lubić.

Kiedy podano posiłek, przeważnie milczała, a Ryan starał się utrzymać lekką, niezobowiązującą konwersację. Virgnia jadła automatycznie, usiłując uporać się z nawałem pytań, na które nie znajdywała odpowiedzi. Dlaczego tam, na patio, nie wykorzys­tał sytuacji, lecz dał jej szansę, proponując wyjście? Mało tego, wyraźnie tak sterował sytuacją, aby zgodziła się iść z nim na ten lunch.

Przyniesiono kawę i rozmowa nadal się nie kleiła.

- Kiedy ma być ślub z Raynorem? - zapytał znienacka Ryan. Ton jego głosu był dziwnie gładki, wręcz spokojny.

- Co takiego? - drgnęła, zaskoczona. - Czy Charles ci o tym powiedział?

- Powiedział mi, że planujecie ślub. Przypomniała sobie, jak Ryan wycedził „po mo­im trupie”, i zamarła ze zgrozy. - Ch - chyba nie...?

- Nie groziłem mu, że go zabiję, jeśli o to ci chodzi. Ostrzegłem go tylko przed konsekwencjami, jeśli w porę się nie wycofa.

- Och!

- A co, myślałaś, że mu pogratulowałem? Po­wiedz, kiedy przyjęłaś jego oświadczyny?

- Parę tygodni temu - odparła ostrożnie.

- Od razu powiedziałaś „tak”?

- Oczywiście, przecież go kocham.

- Daruj sobie te śliczne kłamstewka - powiedział z nieskrywanym rozbawieniem. - On chce ożenić się z tobą, a to ogromna różnica. Ty zaś powiedziałaś mu „tak” po tym, co stało się wczoraj. Ciekawe, czy byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że potrak­towałaś go jak tratwę ratunkową?

- Nieprawda, bardzo szanuję i lubię Charlesa. Może być wspaniałym mężem i ojcem.

- Ach, więc rozmawialiście o założeniu rodziny. Ciekawe, ile zaplanowaliście pociech?

- Czworo - poinformowała, choć wiedziała, że jest prowokowana.

- Zatem przyjęłaś oświadczyny Raynora, chcesz mieć z nim dzieci, ale jeszcze z nim nie spałaś - podsumował ironicznie.

- To też ci powiedział?

- Nie musiał. Gołym okiem widać, że facet sza­leje za tobą, a jednocześnie jest sfrustrowany do ostatnich granic. Łatwo sobie dopowiedzieć, z jakie­go powodu. Uważaj, bo będzie coraz mocniej na ciebie naciskał.

- Tak jak ty? - szydziła.

- Jest różnica.

- Ciekawe jaka?

- Taka, że ty chcesz spać ze mną - powiedział miękko. - A nie chcesz spać z nim.

Nic nie może się przed nim ukryć, pomyślała z rozpaczą. Nie było sensu ciągnąć dalej tej roz­mowy.

- Wszystko mi jedno, co o tym sądzisz - stwier­dziła zmęczonym tonem. - Ważne, że wychodzę za mąż za Charlesa Raynora i nie wrócę do ciebie.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz co do swojej przyszłości. Ale o tym porozmawiamy później. - Zerknął na zegarek i dał znak kelnerowi. Kiedy wstali z krzeseł, objął Virginię ramieniem i posterował z nią między stolikami.

Szła ze spuszczoną głową, marząc, aby wreszcie znaleźć się w domu.

- Virginio - Ryan nagle tchnął jej w ucho gorący szept, a kiedy odwróciła się ku niemu pocałował ją prosto w usta, na samym środku sali!

Oszołomiona, nie mogła zrozumieć, co mu się stało. Nigdy dotąd nie miał w zwyczaju do tego stopnia publicznie demonstrować swoich uczuć. Szarpnęła się, lecz w odpowiedzi mocniej zacisnął chwyt. Ruszyli ku wyjściu. Niespodziewanie po­czuła na sobie czyjś wzrok, tak intensywny, że uniosła głowę i ukradkiem rozejrzała się po sali. Jasnowłosy mężczyzna wpatrywał się w nią, jakby zobaczył ducha.

To był Raynor! Siedział przy jednym ze stolików z ciemnowłosym, łysiejącym mężczyzną o grubym karku, który mówił coś szybko do niego, obficie gestykulując. Kiedy Virginia z Ryanem zbliżyli się, Charles podniósł się z krzesła jak lunatyk. Jego rozmówca zauważył wreszcie, co się dzieje, i umilkł, przyglądając się scenie z rosnącym zainte­resowaniem.

- Raynor - Ryan uprzejmie skinął głową.

- Falconer...

- Byłeś zajęty, więc zaprosiłem Virginię na lunch - oznajmił wesoło Ryan.

- Miałaś zostać w domu - Raynor patrzył tylko na nią.

- Chciałam, ale...

- Potrafię być bardzo przekonujący - Ryan wpadł mu w słowo. - Pójdziemy już, kochanie? Przepraszam, że przeszkodziłem panom w jedzeniu.

Przy wyjściu Virginia obejrzała się i zobaczyła, że Charles nadal stoi nieruchomo jak słup soli. Sama czuła się jak bokser, który zaliczył nokautujący cios. Teraz znalazła odpowiedź na swoje pytanie - czemu Ryan tak usilnie chciał wmanewrować ją w lunch, i to akurat w tym lokalu. Zafundował jej scenę publicznego pocałunku na benefis Charlesa, o które­go obecności musiał z góry wiedzieć. Był to praw­dziwy majstersztyk manipulacji!

Kiedy tylko wyszli z lokalu, obróciła się ku niemu, zaciskając pięści.

- Ty cholerny, podstępny, bezduszny dra...

- Ciicho! - wymownym gestem przyłożył palec do warg. - Nie róbmy przedstawienia. Mam propo­zycję - powiedział, wskazując czekającą limuzynę. - Maxwell podwiezie nas do parku, zwolnię go, a my sobie pogadamy. Okay?

Skinęła głową, zaciskając wargi.

Za ozdobną, kutą bramą Kenelm Parku królował inny świat - zielony, leniwy, z szumem miasta w tle.

Szli alejką, aż Ryan dostrzegł oświetloną słońcem ławeczkę, stojącą w bocznej, zadrzewionej alejce. Skręcili w tamtym kierunku.

- Okay, wyrzuć to z siebie - zachęcił.

- Uknułeś to wszystko od początku - zaatakowa­ła. - Tylko nie próbuj zaprzeczać!

- Nie miałem zamiaru, samo tak wyszło.

- Ciekawe, skąd wiedziałeś, że on tam będzie?

- Proste. Człowiek, z którym jadł lunch, pracuje dla mnie - stwierdził z bezczelnym uśmiechem.

Tego już było za wiele. Wściekłość zagotowała się w niej i nagle, po raz pierwszy w życiu, Virginia zobaczyła czerwone plamy przed oczami.

Zamachnęła się, wkładając w cios cały ładunek furii. Policzek odcisnął czerwone piętno na przystojnej twarzy Ryana.

Przerażona własnym wybuchem, przyłożyła do ust piekącą dłoń. Ryan wolno przesunął palcami po policzku.

- Przepraszam... - wyjąkała - ale sam widzisz, do czego mnie doprowadziłeś.

- Owszem, nie jestem bez winy, ale nie możesz tak po prostu, bezkarnie dać mi w twarz - powiedział ze złym błyskiem w oku i postąpił krok ku niej. - Nigdy nie uderzyłem kobiety i nie zrobię tego, co nie znaczy, że nie spotka cię kara - dodał złowrogo.

Chciała uciekać, ale chwycił ją za ramię. W na­stępnej chwili została przygwożdżona do pnia drze­wa, rosnącego w kręgu krzewów. Na próżno szar­pała się. Ryan zakrył jej dłonią usta, a drugą szybko rozpiął guziki bluzki, odsłaniając piersi. Kiedy przez cienki materiał stanika zaczął pieścić ustami napięte sutki, Virginia jęknęła głucho, storturowana roz­koszą i pożądaniem, domagającym się natychmias­towego ujścia. Gdy wydało się jej, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, przerwał karę, paroma ruchami przywrócił bluzkę do porządku i wyprowadził swoją ofiarę na ścieżkę. Szła, uwieszona u jego ramienia.

- Może wstąpimy na kawę? - zaproponował, z uśmiechem zerkając na jej płonące policzki.

- Tak, chętnie - odparła bez tchu. Nie miała już siły walczyć z tym człowiekiem.

Parkowy barek był śmieszny, kiczowato koloro­wy, i nazywał się Happy Hippo. Tu, jak twierdził Ryan, w plastykowych kubeczkach z różowym, roz­kosznie ziewającym hipopotamem, serwowano naj­lepszą kawę w Londynie.

- Uważaj, bo jest gorąca jak wulkan - ostrzegł, gdy sadowiła się z parującym kubkiem na chy­botliwym krzesełku.

- Widzę, że często tu bywasz - zauważyła, nieco zdziwiona. Taki lokal nie pasował do milionera.

- Za każdym razem, kiedy jestem w Londynie. Zatrzymuję się w hotelu Kenelm Mayfair, bo lubię ten park. Ale porozmawiajmy o czymś ważniejszym - powiedział, marszcząc brwi. - Szykujesz się do ślubu z innym, a nie wyjaśniłaś mi jeszcze, dlaczego zostawiłaś mnie praktycznie przed ołtarzem?

- A ty nie powiedziałeś mi, dlaczego tak napraw­dę chciałeś iść do tego ołtarza.

- Nie przyszło ci do głowy, że zakochałem się w tobie po uszy?

- Nie - odparła krótko. To była ostatnia rzecz, w jaką by uwierzyła. - Zresztą nie chcę o tym mówić. Muszę wracać do domu.

- Zaraz - przykrył jej dłoń swoją. - Najpierw muszę usłyszeć wyjaśnienie.

- Bo nie miałam ochoty posłużyć jako przyzwoit­ka dla ciebie i Madeline! - wypaliła w końcu.

- Cholera, domyślałem się, że mogło chodzić o nią! Od czasu, kiedy zobaczyłaś, jak całuje mnie na dobranoc, byłaś nie ta sama. Ale przysięgam ci, że nic nie było między nami.

- Powiedziała, że byliście kochankami. Wcześ­niej usłyszałam to samo od Janice.

- Owszem, mieliśmy przelotny romans, ale jesz­cze przed jej ślubem ze Stevenem. Naprawdę myślisz, że romansowałem ze szwagierką i zwodziłem ciebie?

- Madeline zdradziła mi, jakie są twoje praw­dziwe zamiary.

- I ty jej uwierzyłaś?

- Tak. I dlatego nie chcę do ciebie wracać. Uśmiechnął się, lecz jego oczy patrzyły w na­pięciu.

- Być może nie znam słów takich jak miłość czy zaufanie, ale chcę, żebyś wróciła do mnie, abym mógł pobrać odsetki za każdy dzień czekania - po­wiedział dobitnie.

Virginia poderwała się z krzesła, wywracając kubek.

- Muszę już iść! - wykrzyknęła nagle niemal histerycznie.

- Odprowadzę cię.

W milczeniu minęli parkową bramę. Ryan ode­zwał się dopiero, kiedy dochodzili do domu.

- Czy nie boisz się, że Raynor będzie wściekły? - zapytał z niespodziewaną troską. - Może wynajmę ci pokój w hotelu?

- Nie ma potrzeby. Charles mnie nie skrzywdzi, w nim nie ma agresji.

- A co mu powiesz?

- Prawdę, Ryan.

- Kiedy planujecie ślub? - zapytał, gdy stanęli pod bramą.

- W najbliższy poniedziałek - odparła, zbyt za­skoczona, aby coś wymyślić.

- Szybko.

- Nie ma powodu czekać - stwierdziła sucho. - Czy możesz mi otworzyć, skoro masz klucz?

- Oczywiście, ale oddam ci go.

- Nie będzie ci już potrzebny?

- Nie - stwierdził lekkim tonem, wręczając jej kluczyk. - Następnym razem ty przyjdziesz do mnie.

Musnął policzek Virginii pocałunkiem i odszedł szybkim krokiem, nie oglądając się. Wiatr rozwie­wał mu ciemną czuprynę.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Była już prawie ósma i Virginia zdobiła sosem krewetkową sałatkę, kiedy dał się słyszeć zgrzyt klucza w drzwiach wejściowych. Pospieszyła do holu, aby powitać Charlesa. Wszedł, wnosząc ze sobą wilgoć ulewy. Pozdrowił ją krótko, bez zwyk­łego pocałunku - Charles, muszę ci coś wytłumaczyć - powie­działa niepewnie.

Milczał, przyczesując przed lustrem mokre włosy.

- Zrobię ci drinka, dobrze?

- Jeśli chcesz...

Po chwili siedzieli w salonie z kieliszkami sherry w rękach.

- Wiem, co musiałeś sobie pomyśleć, widząc mnie z Ryanem - zaczęła - ale on ukartował wszyst­ko właśnie w tym celu.

Nie wierzył jej, ale przynajmniej skłonny był słuchać.

- Dlaczego w ogóle się z nim umówiłaś? - zapy­tał z westchnieniem.

- Nie umówiłam się, sam tu przyszedł.

- Skąd znał adres?

- Zaraz po tym jak odeszłam od niego, wynajął detektywów, aby zbierali o mnie informacje. Stąd wiedział o Londynie i galerii.

- Dobrze, a skąd wiedział, że akurat jesteś w domu?

- Mówił, że był w galerii...

- Cholera, pewnie Helen powiedziała mu, że cię nie ma. Musiałaś przeżyć szok, gdy się pojawił - powiedział już innym, łagodniejszym tonem.

- Tak. - Mimo woli zadrżała na wspomnienie sceny na dziedzińcu. Charles pocieszająco ścisnął jej dłoń. - Byłam tak zaskoczona, że otworzyłam mu, i zanim się zorientowałam, już był w środku. Zaprosił mnie na lunch, a dalej już wiesz.

- Ciekawe, skąd wiedział, że tam będę, skoro tylko Andrew Bish i ja znaliśmy porę mojej rezer­wacji...

- Proste, Bish jest człowiekiem Falconera. Wszyst­ko zostało ukartowane od A do Z. Dlatego całował mnie i tulił jak swoją kochankę - na twój użytek.

Niebieskie oczy popatrzyły na nią uważnie.

- Mówisz prawdę?

- Tak.

- I nie chcesz do niego wrócić?

- Nie.

Na twarzy Raynora odbiła się ogromna ulga.

- A co z nami? - zapytał, ściskając mocniej dłoń Virginii. - Czy nie zmieniłaś zdania w kwestii naszego ślubu?

- Nie, chyba że ty zmieniłeś.

Zamiast odpowiedzi przygarnął ją do siebie i tulił długo, dopóki ich nozdrzy nie doszła woń przy­palającego się w kuchni dania. Na szczęście posiłek udało się uratować.

Kiedy zjedli, znów nalali sobie sherry. Charles, całkowicie odprężony, z uśmiechem wzniósł kieli­szek w toaście.

- Wypijmy za powodzenie mojej przyszłej trans­akcji - oznajmił z niezwykłym dla siebie ożywie­niem. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będę mógł wreszcie zapomnieć o problemach finansowych.

- Ale o co chodzi? - zapytała, zaskoczona jego przemianą.

- Wiem, powinienem ci powiedzieć od razu, ale były ważniejsze sprawy do omówienia.

- Powiedz teraz.

- Zgadnij!

- Trafiłeś wielką okazję?

- Bingo! Wczoraj zadzwoniono do mnie i zaofe­rowano mi Roissera...

- Roissera?!

- Ja też myślałem, że się przesłyszałem, ale ów człowiek, który przedstawił się jako Smith, zapropo­nował, że przywiezie obraz. Wszystko odbyło się w tajemnicy, już po zamknięciu galerii. Obejrzałem i jestem prawie pewny, że to był autentyk.

- Podpisany?

- Tylko literą R z przedłużonym ramieniem. Ale Roisser tak właśnie sygnował swoje ostatnie prace, na przykład Ważki, które wiszą w Luwrze.

- Jak nazywa się ten obraz?

- Siady.

Virignia na moment wstrzymała oddech. Charles mówił o jednym z najsłynniejszych dzieł malarza!

- Ciekawe, jak obraz trafił na rynek - stwierdziła z zastanowieniem - skoro od dziewiętnastego wieku należał nieprzerwanie do prywatnej kolekcji Jef­fersonów?

- Na początku tego roku obraz kupiono od Otisa Jeffersona z Nowego Jorku.

- Jak rozumiem, kupiono legalnie? Skąd w takim razie aura tajemnicy? - nie dowierzała.

- O, to cała historia. Młody człowiek chce sprzedać Siady, które jego ojciec chrzestny zostawił w spadku razem z posiadłością w Kent. Rzecz w tym, że chłopak jest hazardzistą i spodziewając się spadku, zapożyczył się na znaczną sumę. Nie chce, aby o długach dowiedziała się reszta rodziny, dlate­go po cichu postanowił sprzedać Roissera, żeby je spłacić. Nikt z nich nie zna się na sztuce, więc liczy, że nie zauważą braku jednego obrazu. Zwłaszcza że nigdy nie był wywieszony w galerii, bo właściciel umarł zaraz po jego zakupieniu. Jak zwykle w ta­kich przypadkach - ciągnął - sprzedający potrzebu­je pilnie pieniędzy i cena jest okazyjna. Problem polega na tym, że chce gotówki i trzeba szybko uruchomić dużą sumę.

- Charles, to jest transakcja na granicy legalności - stwierdziła z niepokojem Virginia. Zaczęła pode­jrzewać, że długi Raynora są większe, niż chciałby przyznać. - Dotąd unikałeś mętnych układów, dba­jąc o dobre imię galerii.

- Wiem, ale zrozum, taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć. I praktycznie dopiąłem już celu. Znalazłem źródło, które udzieliło mi krótkoter­minowej pożyczki na poczet transakcji oraz, co najważniejsze, mam już kupca. To prywatny kolek­cjoner, niejaki Anderson.

Tym razem mówił jak rasowy biznesmen i Vir­ginia odetchnęła nieco, choć wątpliwości pozostały. Wmawiała sobie dla uspokojenia, że każdy biznes niesie z sobą ryzyko.

Resztę wieczoru spędzili miło przy kominku. Napięcie wróciło, kiedy nadeszła pora udania się do sypialni. Charles pocałował ją leciutko w policzek. Odwzajemniła pocałunek. Jeśli liczył na więcej, nie dał niczego poznać po sobie. Z ulgą pospieszyła do łóżka.

Kolejne kilka dni, które pozostały do ślubu, upły­nęły we względnym spokoju. Rano jechali razem do galerii; po powrocie jedli razem kolację i na noc rozchodzili się grzecznie do swoich sypialni. Mimo to Virginia czuła podskórne napięcie. Ryan nie dał znaku życia, lecz znając go, wiedziała, że z pewnoś­cią nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Toteż przenikał ją podskórny lęk, który sprawiał, że budzi­ła się w środku nocy, zlana potem.

Najtrudniej było ukryć obawy przed Raynorem. Charles wpadł w szampańskim nastrój, upojony perspektywą ślubu z ukochaną kobietą, przekonany, iż raz na zawsze uwolni się od kłopotów finan­sowych. Był pewien, że Falconer zrezygnował i wię­cej się nie pojawi. Nie wyprowadzała go z błędu, choć w miarę jak zbliżał się termin zamążpójścia, niepokój narastał.

Na prośbę Raynora galeria miała być zamknięta w dniu ślubu, aby Helen mogła uczestniczyć w cere­monii. Virginia, znając uczucia starszej koleżanki do własnego szefa, obawiała się, czy przyjmie za­proszenie. Myliła się. Helen przyjęła je z uśmie­chem. Jeśli nawet poczuła ukłucie żalu, nie dała niczego poznać po sobie. Po ślubie młoda para miała zamiar wyjechać na cztery dni do Paryża. Miesiąc miodowy został zaplanowany na później.

W soboty w galerii panował największy ruch. Mimo to Charles nalegał, aby Virignia wreszcie wybrała się na miasto, gdyż nie kupiła jeszcze nic do ślubu. Posłuchała, lecz nie zabawiła długo w gale­riach. Po wczesnym lunchu wzięła taksówkę, zo­stawiła zakupy w domu i wróciła do pracy.

Ku jej zdziwieniu, Raynora nie było w galerii.

- Jeśli w takim dniu zostawił na posterunku tylko Moirę i mnie, musi mieć bardzo ważne sprawy - tłumaczyła Helen. - Powiedział, że postara się wrócić jak najszybciej.

Nie wrócił. Zadzwonił, że musi jeszcze jechać do Sussex i poprosił, aby Virginia zamknęła firmę i czekała na niego w domu z kolacją. Sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Niepokój Virginii narastał. Wreszcie ostatni klienci wyszli, a ra­zem z nimi Moira, stażystka, pomagająca w soboty. Zostały tylko Virginia i Helen.

- Martwię się o Raynora. - Orzechowe oczy Helen przybrały wyraz troski. - Zanim wyszedł, zachowywał się dziwnie.

- To znaczy jak?

- Klient, który kupił Pesara, chciał, żeby dora­dził mu ramę, a on dosłownie zrugał tego człowie­ka! Wyobrażasz sobie? Charles, który tak traktuje klienta?

- Na pewno wyskoczyło mu coś bardzo pilnego, bo prosił mnie, żebym zamknęła galerię - powie­działa Virginia. - Pędź do domu, a ja już wszystko zrobię.

Rozległ się dzwonek telefonu stojącego na biurku. Helen zawróciła od drzwi i podniosła słuchawkę.

- Tu galeria Charlesa Raynora, słucham. Tak... jeszcze jest. Proszę. To do ciebie - powiedziała do Virginii.

Ryan zaczął bez zbędnych wstępów.

- Jutro wracam do Nowego Jorku i chcę, żebyś poleciała ze mną.

Helen, widząc, że Virginia pobladła gwałtownie, pospiesznie podsunęła jej krzesło.

- Jestem w Imperial Suite. Oczekuję, że przyje­dziesz do mnie jeszcze dziś wieczorem.

- Rozczarujesz się - powiedziała stanowczym głosem.

- Nie sądzę. Przyjdziesz, jeśli nadal obchodzi cię Raynor.

- N - nie rozumiem - wyjąkała.

- Nieważne, niedługo zrozumiesz. Zapamiętaj, oczekuję ci dzisiaj. Jeśli będzie późno, przyślę po ciebie samochód. Dlatego zapisz lepiej mój numer.

Virginia była tak oszołomiona, że posłusznie sięg­nęła po kartkę i długopis.

- Zapisałaś? Dobrze. Jeszcze jedno - spakuj tyl­ko najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę kupisz sobie w Nowym Jorku.

Chciała zaprotestować, ale odpowiedział jej prze­ciągły sygnał.

- Wszystko w porządku? - zatroszczyła się He­len. - Taka jesteś blada.

- Nic takiego - skłamała Virginia. - Po prostu myślałam, że jest już w Stanach.

- Chodzi o tego mężczyznę, Ryana Falconera, prawda? Ostatnio zadzwonił tutaj i Charles kazał mi przełączyć rozmowę do swojego biura. Chyba moc­no się ścięli, bo szef wykrzykiwał coś, strasznie wściekły.

Virginia wolała nie komentować. Helen, widząc, że koleżanka straciła ochotę do rozmowy, sięgnęła po płaszcz.

- W takim razie już pójdę. Do zobaczenia w po­niedziałek, na ślubie!

- Helen, kochasz Charlesa, prawda? - zapytała znienacka Virginia, wiedziona nagłym impulsem.

Kobieta zaczerwieniła się po uszy.

- Dlaczego pytasz?

- Przecież wiem, nie zaprzeczaj.

- Dobrze, to prawda, skoro i tak wiesz - powie­działa Helen, uspokajając się. - Ale nie myśl, że...

- Poczekaj - Virginia przerwała jej szybko - py­tałam, bo wiem, że wkrótce będzie potrzebował twojej pomocy.

- Mojej pomocy?

- Tak. I pragnęłabym, żeby ją przyjął.

Przez chwilę orzechowe i zielone oczy mierzyły się nawzajem spojrzeniem. Wreszcie Helen w mil­czeniu skinęła głową i wyszła.

Była prawie jedenasta, gdy Virginia doczekała się dźwięku otwieranych drzwi wejściowych. Odłożyła czytaną książkę, wstała z łóżka, założyła szlafrok i cicho zeszła na dół. Salon był ciemny i tylko z kuchni sączyło się światło. Nie było słychać żad­nego ruchu. Virginia zajrzała dyskretnie.

Charles siedział przy stole, z głową opartą na rękach. Wyglądał, jakby nagle przybyło mu lat. Za­wahała się w progu, ale zauważył jej obecność i odwrócił głowę. Usiłował się uśmiechnąć, lecz wyszedł mu tylko żałosny grymas. Szczerze mu współczuła. Podeszła i gestem pocieszenia ścisnęła jego dłoń. Była lodowata.

- Domyślam się, że stało się coś niedobrego, Charles. Czy powiesz mi, o co chodzi?

Popatrzył na nią z rozpaczą.

- Ten Roisser, którego kupiłem... Wstrzymała oddech. To, czego się obawiała, stało się rzeczywistością.

- Jest tylko kopią - powiedział martwym gło­sem. - Zręczną podróbką. A przecież znam się na Roisserze i przysiągłbym, że pokazano mi oryginał!

- Skąd to wiesz? - zapytała, już spokojna.

- Anderson zadzwonił do mnie rano. Był w sza­le. Zupełnym przypadkiem usłyszał, że ktoś ma prawdziwe Siady. Sprawdził i okazało się, że obraz należy do kolekcji sir Humphreya Posta. Znajdo­wał się tam od chwili, kiedy właściciel kupił go od Otisa Jeffersona. W tej sytuacji zwróciłem się na­tychmiast do sir Posta. Nie mogłem powiedzieć mu wszystkich szczegółów, ale zgodził się na spotka­nie, gdyż zna i ceni moją galerię. Zaprosił mnie do swojej rezydencji Ferndale Manor w Sussex. Tam obejrzałem obraz... To autentyk, bez żadnych wątp­liwości.

- Co z panem Smithem?

- Jak zwykle w takiej sytuacji, jego telefon nie odpowiada - powiedział z rezygnacją.

- A z Andersonem?

- Jeśli tylko zdołam zwrócić mu pieniądze, zgo­dzi się zachować dyskrecję, aby nie popsuć mi reputacji. Niemniej jednak zapowiedział, że jeśli nie otrzyma całej sumy do poniedziałku, będzie musiał zgłosić sprawę na policję. Boże, co ja zrobiłem! - Z rozpaczą złapał się za głowę.

Przyjdziesz, jeśli nadal obchodzi cię Raynor... Virginię przeszedł lodowaty dreszcz.

- Ile pieniędzy potrzebujesz?

Suma, którą wymienił, była niebotyczna. Virginia odwróciła się i w milczeniu wyszła do telefonu.

- Przyjadę - powiedziała kamiennym głosem.

- Ile potrzebuje Raynor? Powiedziała mu.

- Maxwell przywiezie czek - poinformował bez zająknięcia.

- Kiedy chcesz zwrotu pieniędzy?

- Nie chcę. To zadatek dla Raynora na nowy start, rekompensata za to, co otrzymam.

Odłożyła słuchawkę i zerknęła do kuchni. Charles siedział bez ruchu, tak jak go zostawiła. Nawet nie zauważył jej odejścia. Virginia wróciła na górę. Z ironicznym uśmiechem zerknęła na torby z zaku­pami. Zostawianie ślubnych rzeczy weszło jej w zwyczaj. Po chwili zniosła po schodach małą walizkę. Zanim weszła do kuchni, wzięła głęboki oddech.

Stanęła nad Charlesem i dotknęła jego ramienia. Uniósł głowę i popatrzył na nią pustym wzrokiem.

- Muszę z tobą porozmawiać.

- Nie musisz się martwić - powiedział z wysił­kiem. - Odwołam ślub. Nie chcę, żebyś wiązała się z bankrutem.

- Nie będziesz bankrutem - zapewniła dobitnie. - Ryan Falconer pokryje twój dług. Jutro zwrócisz Andersonowi wszystko, co do centa.

- Co powiedziałaś? - Pokręcił głową, jakby bu­dził się z sennego koszmaru.

Powtórzyła, lecz nadal patrzył na nią z niedowie­rzaniem.

- Kiedy mam mu zwrócić pieniądze?

- Nie chce, żebyś mu zwracał.

- Taką sumę? Niemożliwe!

- Możliwe - rzuciła szybko. - On rozdaje więk­sze sumy na cele dobroczynne.

- Dlaczego Falconer chce mi pomóc? Odpowiedzi na to pytanie bała się najbardziej.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zanim zebrała się do odpowiedzi, Charles gwał­townie wyprostował się w krześle.

- Boże, więc o to chodzi! Mówiłaś, że nie wró­cisz do niego, a ja nie pozwolę, abyś poświęcała się dla mnie!

- Nie poświęcam się! - Teraz i ona dała się ponieść emocjom. - Zrozum, gdybyś był bankrutem bez centa, nawet gdybyś trafił do więzienia, wyszła­bym za ciebie.... gdybym naprawdę cię kochała - dokończyła ciszej.

- Ale nie kochasz - dopowiedział smutno.

- Nie aż tak - przyznała. - Wierz mi, chciałam, naprawdę.

Westchnął ciężko.

- Nadal zależy ci na Falconerze?

- Tak.

- Zawsze to wiedziałem. Próbowałaś zaprze­czać, a mnie wygodniej było mieć złudzenia, ale kiedy zobaczyłem, jak całuje cię tam, w restauracji, zrozumiałem, że nie mam szans.

- Przykro mi, Charles.

- Więc wracasz do niego?

- Tak.

- Na zawsze?

- Dopóki mnie zechce.

- Rozumiem - powiedział z westchnieniem.

- Tylko dlaczego nic mi nie powiedziałaś, choć za chwilę miał być ślub?

- Wybacz, sama nie wiedziałam, co robić. Bar­dzo cię lubię i szanuję; miotałam się w strasznej rozterce. Ostateczną decyzję podjęłam dzisiaj...

- Dzisiaj?!

- Tak. Kiedy zamykałam galerię, Falconer za­dzwonił do mnie. Powiedział, że jutro odlatuje do Nowego Jorku i zabiera mnie ze sobą. Jeśli nie wierzysz, zapytaj Helen...

Drgnęli, słysząc dzwonek do drzwi. Virginia po­biegła otworzyć. W progu stał Maxwell.

- Pan Falconer prosił, abym przekazał pani to - wręczył jej białą kopertę. - Mam poczekać na panią.

Skinęła głową i szybko wróciła do Charlesa. Powoli otworzył kopertę i popatrzył na czek. Na jego twarzy odbiło się niedowierzanie, ulga, a potem znów napięcie.

- Falconer zwiększył sumę o kilkanaście tysięcy. Albo jest niezwykle szczodry, albo aż tak cię ceni. Jesteś pewna, że chcesz iść do niego?

- Tak.

- Mówiłaś, że Falconer chce cię z powrotem, żeby wyrównać rachunki...

- Możliwe - odparła ostrożnie. - Ale bez wzglę­du na wszystko wolę być z Ryanem niż bez niego.

Charles zacisnął wargi.

- Powinienem podrzeć ten czek. Nie chciałbym zawdzięczać go tobie.

- Charles, wiem, że ucierpi twoja duma, ale pro­szę, nie rób tego. Czek jest ratunkiem także dla mnie, gdyż mam wobec ciebie ogromne poczucie winy. Nie wiem, co bym czuła, odchodząc i zostawiając cię jako bankruta. - Czule musnęła palcami jego policzek. - Jesteś cudownym człowiekiem, Charles.

- Ale nie kochankiem - stwierdził gorzko.

- Między mną a Ryanem jest coś magicznego, nie do powtórzenia z nikim innym. Tak już bywa i nic tego nie zmieni. Z pewnością znajdzie się kobieta, dla której będziesz najwspanialszym ko­chankiem. Jak Helen, która kocha cię naprawdę.

Zobaczyła w jego twarzy zaskoczenie i postano­wiła kuć żelazo, póki gorące.

- Skoro mowa o Helen, powiedziała, że chętnie pomoże ci w spakowaniu reszty moich rzeczy i ode­słaniu ich do pomocy społecznej. A teraz wybacz, ale muszę już jechać. Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko. - Pocałowała go na pożegnanie.

- Virginio...

- Tak? - Przystanęła w drzwiach.

- Mam nadzieję, że na zawsze zostaniemy przy­jaciółmi.

Ryan otworzył drzwi, ubrany tylko w krótki, jedwabny szlafrok. Odebrał od Maxwella bagaż Virginii i odprawił go. Przez chwilę mierzył spo­jrzeniem jej bladą twarz.

- Widać, że masz dosyć - ocenił. - Lepiej od razu idź do łóżka. Pogadamy sobie rano.

Poprowadził ją do sypialni, utrzymanej w deli­katnej, szaroniebieskiej tonacji. Szerokie łoże kusiło zapraszająco odwiniętym okryciem.

- Teraz, kiedy już wreszcie wróciłaś, będę się z tobą kochać, aż zaczniesz błagać o litość, a ja zaspokoję żądzę zemsty - powiedział niskim głosem i zaczął ją rozbierać, niespiesznie, precyzyjnymi ruchami, delektując się każdą chwilą.

Gdy rozpiął stanik, odruchowo skrzyżowała ra­miona na piersi.

- Hej, zachowujesz się, jakbyśmy mieli kochać się pierwszy raz - powiedział z rozbawieniem. - To nawet miłe, ale... i tak czuję, że twoje ciało pragnie mnie... - dokończył.

Zadrżała w oczekiwaniu nieuniknionej kary.

Obudziło ją ciepło słońca i czuły pocałunek. Otworzyła oczy i zobaczyła Ryana, już świeżo ogo­lonego, w domowym stroju. Pachniał miętową pastą do zębów i wodą kolońską. Przeciągnęła się roz­kosznie, budząc w ciele błogie echa miłosnej nocy.

- Spałaś jak dziecię i nie chciałem ci prze­szkadzać, ale zaraz przywiozą śniadanie, a potem powinniśmy się zbierać. Szkoda, bo chętnie poleniuchowałbym jeszcze z tobą w łóżku.

Zbójecki uśmieszek Ryana wywołał zdradziecki rumieniec. Jak mogła tak łatwo stracić kontrolę nad nieposłusznym ciałem, błagać o jeszcze, i jeszcze? Czuła się bezsilna wobec oczywistej prawdy: kocha­ła tego faceta. Tylko jak przekonać go, że czuje do niego wyłącznie fizyczny pociąg?

Kiedy po prysznicu Virginia weszła do salonu, Ryan stał przy wózku ze śniadaniem. Uprzejmie podsunął jej krzesło i nalał soku pomarańczowego.

- Powiedz mi, jak przyjął to wszystko - zagaił, patrząc, jak smaruje tost masłem.

- Szczerze mówiąc, miał ochotę podrzeć czek - poinformowała krótko. Nie miała ochoty na tę rozmowę.

- Jak rozumiem, zdołałaś jakoś wyperswadować mu ten zamiar. Inaczej nie byłoby cię tutaj, prawda?

- Cóż, musiałam posunąć się do kłamstwa - wzruszyła ramionami. - Powiedziałam mu, że chcę wrócić do ciebie.

- I kupił tę bajeczkę?

- Nie od razu. Był przekonany, że robię to dla niego.

- O! Jak tym razem go przekonałaś?

- Powiedziałam, że zadzwoniłeś do mnie, do galerii, co może poświadczyć Helen. Wtedy po­stanowiłam, że wrócę do ciebie - nie wiedząc jesz­cze o jego problemach. Ciągle jednak nie był przekonany, więc w końcu musiałam wyznać, że cię kocham.

- A kochasz mnie?

- Chyba żartujesz!

Napięty mięsień zadrgał w szczęce Ryana.

- Nieważne, co czujesz, ważne, że tu jesteś - burk­nął.

- Wierz mi, gdyby nie nieszczęście, które spot­kało Charlesa, nie zobaczyłbyś mnie - wycedziła.

- Sam jest sobie winien. Chyba wiedział, co ryzykuje, kupując obraz, który trudno sprawdzić, gdyż od trzydziestu lat był ukryty w prywatnej kolekcji.

- Charles dobrze zna Roissera i był przekonany, że to autentyk. Taka okazja skusiłaby niejednego marszanda. Ty też nigdy nie ryzykujesz i robisz wyłącznie czyste interesy? - zapytała napastliwie. Interesy... Nagle w jej mózgu rozbrzmiał sygnał alarmowy. Jak mogła przegapić tak oczywistą rzecz!

- Kiedy dzwoniłeś do mnie do galerii i dawałeś mi swój telefon, musiałeś już wiedzieć o kłopotach Raynora. Skąd? Przecież utrzymywał wszystko w najgłębszej tajemnicy.

Ryan zawahał się na moment, lecz Virginia miała tak nieprzejednaną minę, że uniósł ramiona w geście poddania się.

- Okay, powiem ci. Kiedy poszukiwałem obra­zów twoich rodziców, umówiłem się z pośrednikiem, niejakim Andersonem, który kiedyś wykonywał dla mnie różne zlecenia dotyczące dzieł sztuki. Wspomniał wtedy, że chodzą słuchy, jakoby Siady były do kupienia. To mnie zainteresowało. Przypadkiem zna­łem właściciela kolekcji. Sir Humphrey Post był wujem Beth, którego znałem i lubiłem. Rok temu odwiedził nas w Falconer's Tower, właśnie wtedy, kiedy przyjechał, aby kupić obraz. Powiedział mi wtedy, że Roisser trafi do jego zbiorów i nie zamierza się z nim rozstawać.

Kiedy wspomniałem o tym Andersonowi, zdener­wował się nie na żarty. Zaczął podejrzewać, że kupił kopię - tak dobrą, iż nie poznał się na niej. Skłonny był nawet usprawiedliwiać Raynora, że dał się tak samo nabrać.

Virginia słuchała z uwagą. Opowieść była logicz­na, lecz coś ją niepokoiło; coś, czego nie potrafiła określić. Może zbyt wiele znaczących zbiegów oko­liczności?

- Nie widziałaś tego obrazu?

- Nie, ale skoro Raynor i tamten człowiek popeł­nili omyłkę, pewnie zrobiłabym to samo. Fakt, że zawsze chciałam zobaczyć Siady. Znam je tylko z reprodukcji.

- Skoro tak, zdążysz jeszcze przed odlotem obe­jrzeć oryginał. Sir Humphrey na pewno chętnie nas przyjmie. Zaraz do niego zadzwonię.

Ferndale Manor był klasyczną angielską rezyden­cją z żółtego kamienia, z gotyckimi oknami i lasem kominów. Gospodarz, wysoki starszy pan o sylwet­ce kawalerzysty i bystrym spojrzeniu brązowych oczu, powitał ich wylewnie. Każde wolne miejsce na ścianach wspaniałego domostwa wypełniały ob­razy. Virginia oglądała je z zainteresowaniem, nie szczędząc pochwał kolekcji. Gospodarz promieniał.

- Na koniec zostawiłem najlepsze - oznajmił. - Co prawda Siady nie zostały jeszcze wyekspono­wane, lecz będzie je pani potrafiła ocenić. - Podeszli do zasłoniętych sztalug i sir Humphrey ceremonial­nym ruchem ściągnął z nich płótno.

Obraz był przejmujący. Patrząc na niego, Vir­ginia zrozumiała, czemu uznano go za jedno z naj­ważniejszych dzieł malarza. Przedstawiał zimowy krajobraz - wąską uliczkę miasteczka, wyznaczoną dwoma szeregami domków z wykuszowymi okna­mi. Pustą, jeśli nie liczyć kobiety, ubranej w długą, ciemną opończę, prowadzącą za rączkę małe dziec­ko. Dwa ciągi śladów, dużych i małych, odciskały się na świeżym śniegu, pokrywającym nierówny bruk.

Obraz był sygnowany w prawym rogu białym, wydłużonym R.

- Jest piękny - powiedziała cicho.

- Prawda? - podchwycił sir Humphrey. - Przez całe lata urabiałem Jeffersona, żeby mi go sprzedał. Odtąd niechętnie się z nim rozstaję. Jest tylko paru ludzi, dla których mógłbym zrobić wyjątek i wypo­życzyć. ..

Ryan nagłym ruchem spojrzał na zegarek.

- Przepraszam, Humphrey, ale zrobiło się bardzo późno. Dzięki za wszystko, musimy pędzić.

Pożegnanie było jeszcze serdeczniejsze niż powi­tanie. Virginia wzruszyła się, gdy sir Post z galan­terią pocałował ją w rękę.

- Nie zapomnij zaprosić mnie na ślub - uśmiech­nął się do Ryana.

Dobry nastrój prysł. A więc znów planował, nie pytając jej o zdanie, jak gdyby nic się nie zmieniło!

Wzburzona wsiadła do limuzyny i milczała przez całą drogę na lotnisko. Ryan nie próbował jej zaga­dywać.

Po krótkim oczekiwaniu na pasie odrzutowiec kołował na start. Ryan zniknął w kabinie pilotów. Wrócił w asyście stewarda z wózkiem. Kiedy ob­sługa wycofała się i zamknięto drzwi przedziału, Virginia ruszyła do ataku.

- Dlaczego powiedziałeś sir Humphreyowi, że zaprosisz go na ślub? Przecież powiedziałam jasno, że nie wyjdę za ciebie!

- Już się wycofujesz? Chyba nie myślisz, że mam tylko ochotę na przelotny romans. Chcę żony na całe życie, rodziny i dzieci.

Jak może urodzić dzieci komuś, kto jej nie kocha?

- Nie wiem, czy się na to zdobędę - powiedziała desperacko.

- Co się stało? Poprzednio rwałaś się do ołtarza. Virginia nie była w stanie dłużej tego znosić.

Zakryła dłońmi twarz i spomiędzy palców popłynę­ły długo wstrzymywane łzy.

- Mam dosyć... - łkała. - Wystarczy, że muszę wracać do Nowego Jorku, do rodziny, która mnie nienawidzi... do kobiety, która znów będzie cieszyć się z mojego upokorzenia...

Ryan przyskoczył do niej i mocno chwycił jej dłonie w swoje.

- To nieprawda, że rodzina cię nienawidzi. Ucie­szą się, że wróciłaś. A Madeline już nie ma. Steven zgodził się na rozwód po tym, jak uciekła z reżyse­rem filmów klasy B. Teraz mój brat jest innym człowiekiem, zobaczysz.

Fakt, że Madeline zeszła ze sceny, ucieszył Virginię, lecz nie wierzyła ani w życzliwość rodziny, ani w dobrą wolę Ryana. Zbyt wiele złego się stało...

Uniosła ku niemu głowę i powiedziała przez łzy:

- Wszystko jedno, czy Madeline jest, czy nie, i tak nie zniosę myśli, że miałabym wyjść za czło­wieka, który gotów był zabrać żonę swojemu przy­rodniemu bratu.

Napięcie wróciło na twarz Ryana.

- Kiedy wrócimy do domu, będziesz miała oka­zję porozmawiać o tym wszystkim z Beth. Może wówczas postawisz zarzuty także sobie.

- O, nie, nie chcę po raz drugi doprowadzić jej do zapaści.

Ach, gdyby troszczył się o nią tak jak o Beth, i gdyby Madeline nie stanęła na jej drodze... jak byłoby cudownie... Westchnęła ciężko. Nagle po­czuła się zmęczona. Ostatnie przeżycia sprawiły, że teraz bardzo źle sypiała.

- Zmęczona?

- Tak - odparła, tłumiąc ziewnięcie.

- W takim razie utnij sobie drzemkę. Pomoże ci przemóc skutki różnicy czasu.

Na tyle samolotu znajdowała się sypialnia z luk­susowym, podwójnym łożem. Virginia poczuła, jak puls jej przyspiesza. Czy Ryan ma również ochotę przejść w to miejsce?

Musiał czytać w jej myślach, gdyż stwierdził sucho:

- Nie będę ci przeszkadzał. Mam kilka spraw do załatwienia.

Skinęła głową, kryjąc rumieniec. Powinna czuć ulgę, lecz uczucie, które ją ogarnęło, bardziej przy­pominało rozczarowanie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Nic nie było w stanie ujść uwagi Falconera.

- Rozczarowana? - zagadnął z prowokacyjnym błyskiem w oku. - Jestem otwarty na propozycje. Interesy mogą poczekać.

- Nie, skądże - zaprzeczyła skwapliwie.

- Kłamczuszka! - Zbliżył się i przeciągnął opusz­kiem kciuka po wargach Virginii, czując, jak drżą leciutko pod jego dotknięciem. - Może i nie chcesz wyjść za mnie, ale chcesz się ze mną kochać...

Niestety, miał rację. Pomimo całego żalu z powo­du przeszłości i lęków o przyszłość, kochała go i pożądała nieprzytomnie. I nie chodziło tylko o po­ciąg fizyczny. Pragnęła Ryana całą duszą.

Już nie dotykał jej, tylko skłonił głowę do poca­łunku. Pieszczota jego warg wywołała u Virginii nagłą słabość w kolanach. Ryan wsunął jej dłoń pod bluzkę, tam gdzie serce biło gwałtownym rytmem.

- Niczego przede mną nie ukryjesz - powiedział niskim głosem. - Czuję, jak przyspiesza ci oddech, jak szaleje puls, a jeśli dotknę tutaj...

- Przestań! - Histerycznie odepchnęła jego rękę. - Ktoś może wejść.

- Nikt nie wejdzie bez pukania. Ale jeśli masz się denerwować, przejdźmy do sypialni.

Był równie podniecony jak ona i czekała tylko, aż uczyni pierwszy gest - weźmie ją za rękę i za­prowadzi do łóżka. Nie zrobił tego.

- A może jednak pójdziesz tam sama i pośpisz sobie grzecznie? - zapytał przekornie.

Była to jawna prowokacja i mogła odpowiedzieć tylko w jeden sposób:

- Chętnie.

- W takim razie miłych snów.

Virginia, upojona zwycięstwem woli, na moment straciła czujność i to wystarczyło. Zaledwie zrobiła kilka kroków w stronę sypialni, cichy napastnik podkradł się z tyłu i sprawnym ruchem przyszpilił ją do ściany. Działał błyskawicznie. Zanim zdążyła ochłonąć, jedną ręką rozchełstał jej bluzkę i bez­ceremonialnie wyszarpnął piersi z uwięzi stanika. Drugą zadarł spódniczkę i utorował sobie drogę niżej, wężowym ruchem wślizgując się palcami pod koronkę majteczek.

Potężna fala pożądania wymiotła z głowy Virginii wszystkie myśli, pozą jedną, jedyną.

- Ryan... błagam - jęknęła.

Uśmiechnął się triumfująco. Szybko zsunął wargi z ust ku jej piersiom, drażniąc napięte sutki. Dłonie o długich palcach wykonywały wirtuozerskie miłos­ne wariacje na rozedrganym kobiecym ciele.

Kiedy wreszcie puścił swoją ofiarę i odsunął się o krok, zachwiała się i zaczęła osuwać wzdłuż ściany, aż musiał ją podtrzymać. Jak w transie, z zamkniętymi oczami, pozwoliła się poprowadzić do sypialni.

- Spij spokojnie, kochanie, żebyś była świeża i wypoczęta w Nowym Jorku - powiedział Ryan, ułożywszy ją na łóżku. W jego głosie brzmiała jawna ironia. To wystarczyło Virginii, aby wyjść z transu.

- Ty draniu - syknęła, w pośpiechu zapinając bluzkę i poprawiając spódnicę.

Natychmiast zrobił minę urażonego niewiniątka.

- Och, jaka niewdzięczna... - poskarżył się.

- Zrobiłem wszystko, żeby uwolnić cię od napięcia, sam wpędzając się przy tym w ciężką frustrację, a ty masz jeszcze pretensję!

- Idź stąd natychmiast! - wrzasnęła, doprowa­dzona do ostateczności. - Robisz wszystko, żeby mi dopiec. Jesteś okrutny i...

Zapukano do drzwi.

- Przepraszam, że przeszkadzam, panie Falco­ner, ale czy można pana prosić na chwilkę?

- Już idę.

Ryan odwrócił się ku Virginii i przez moment intensywnie wpatrywał się w jej twarz, stężałą w na­pięciu, naznaczoną gorączkowym rumieńcem.

- Jeśli jestem okrutny, to z twojej winy, kobieto - powiedział cicho. - Doprowadzasz mnie do osta­teczności.

Szybko schylił się, musnął wargami jej czoło i wybiegł z kajuty, zatrzaskując za sobą drzwi. Długą chwilę wpatrywała się w nie, siedząc nieru­chomo na łóżku i kurczowo zaciskając dłonie. W głowie dźwięczały jej ostatnie słowa Ryana, tak pełne udręki. Czemu, skoro męczyli się oboje, nie potrafili się porozumieć?

Minęło kilka minut, zanim doszła do siebie na tyle, aby rozebrać się i wślizgnąć w pościel. Była tak wykończona, że zasnęła momentalnie, wpadając w sen bez marzeń, jak w studnię.

Nowy Jork, gorący i rozjaśniony słońcem, był boleśnie znajomy. I tylko długa jazda z lotniska w niczym nie przypominała tamtej jazdy, przenik­niętej radosnym oczekiwaniem. Tym razem w kabi­nie srebrnej limuzyny panowało napięte milczenie.

- Dobry wieczór, panie Falconer, dobry wieczór, panno Adams - powitał ich wylewnie portier w Fal­coner's Tower.

- Dziękuję, George. - Virginia z trudem zdobyła się na uśmiech.

Im wyżej wznosiła się winda, tym większy zamęt panował w jej myślach. Widok marmurowego holu na ostatnim piętrze obudził kolejne wspomnienia.

- Przypuszczam, że na razie wolisz pozostać w swoim apartamencie - powiedział Ryan, pod­chodząc do drzwi.

- Tak, oczywiście - wymamrotała Virginia.

- Beth pytała, czy kiedy się rozpakujesz, wpad­niesz do niej - oznajmił chłodno, podając jej klucz.

- Dobrze, tylko... - popatrzyła na niego z wa­haniem - co ja jej powiem? Przecież zapyta mnie, czemu nagle odeszłam.

- Cóż, opowiesz pewnie, jakim byłem potworem - wzruszył ramionami.

- Mogłam o tym opowiedzieć już wtedy, kiedy usłyszałam rewelacje Madeline - zauważyła z prze­kąsem.

- I szkoda, że nie powiedziałaś. Od razu wyjaś­niłoby się, że to podłe kłamstwa! - powiedział z pasją. W jego głosie brzmiała zastanawiająca pewność. - Aha, jeszcze jedno. - Wyjął z kieszeni pierścionek zaręczynowy i wsunął Virginii na palec.

- Chcę, żebyś go miała, kiedy tam wejdziesz - po­wiedział cicho.

Patrzyła na sardonyks i miała wrażenie, że znów śni ten sam sen.

- Ryan...? - zapytała w nagłym odruchu - pó­jdziesz ze mną?

- Nie. - Odwrócił się, by odejść. - Najlepiej będzie, jeśli pogadacie sobie same...

Beth zapraszająco rozwarła ramiona. Virginia, przepełniona wzruszeniem, poddała się serdeczne­mu uściskowi. Napięcie, ściskające ją jak pancerz, ustąpiło i już nie hamowała łez.

Po chwili, gdy paczka chusteczek została poważnie naruszona, Virginia, posadzona na krześle w holu, powoli zaczęła dochodzić do siebie.

- Przepraszam cię - zachlipała.

- Nie musisz za nic przepraszać, kochana. - Jej oczy błyszczały ożywieniem. - A na razie ktoś chce z tobą porozmawiać. - Beth zapraszającym gestem otworzyła drzwi do salonu. - Nie będę wam prze­szkadzać, zostanę w kuchni.

Madeline, siedząca na kanapie, podniosła się na widok Virginii. Elegancka, starannie umalowana i uczesana, była jak zwykle sobą - chłodną piękno­ścią.

- To nie był mój pomysł - zastrzegła. - W tej chwili powinnam być już daleko od całej rodzinki, lecz moja eksteściowa tak bardzo nalegała, że mu­siałam opóźnić wyjazd.

- Widocznie miała powód.

- A, tak. Chce, żebym powiedziała ci, co na­prawdę zaszło między mną a Ryanem.

- Wiem, co zaszło. - Virginię zdumiał własny spokój. - Mieliście romans, który skończył się, zanim wyszłaś za Stevena. Ale nadal myślałaś o Ry­anie. Dlatego, nie chcąc, aby związał się ze mną, naopowiadałaś mi podłych łgarstw.

- Uwierzyłaś mi jak głupia, a teraz masz preten­sję? Poza tym ja chciałam go naprawdę, a ty nie. Nawet nie walczyłaś o niego, gdy tymczasem on szalał za tobą. Co za ironia! Nie zasłużyłaś na uczucie Ryana - zakończyła ze wzgardą i ruszyła do wyjścia. - Jeśli ta stara kwoka oczekuje ode mnie przeprosin, to się rozczaruje - warknęła, zatrzas­kując za sobą drzwi.

Virginia wróciła do kuchni i ciężko usiadła przy stole. Beth natychmiast zakrzątnęła się wokół her­baty.

- Nie powinnam cię stawiać w takiej sytuacji - powiedziała z troską, patrząc na bladą twarz dzie­wczyny. - Ale pomyślałam, że najlepiej będzie, jeśli całą prawdę usłyszysz od niej.

- Zgodziła się tu przyjść? Ty ją namówiłaś?

- Tak, to był wyłącznie mój pomysł. Ryan wściek­nie się, kiedy się dowie. Ale trudno, czułam, że muszę coś zrobić. - Starsza pani uśmiechnęła się chytrze. - Trudno powiedzieć, że ją namówiłam. Raczej wmanewrowałam w przyjście - przyznała.

- To była cała strategia - Beth uśmiechnęła się z dumą. - Otóż pewnego razu, zupełnym przypad­kiem, dowiedziałam się, że Madeline ma romans z niejakim Christianem Gentem, hollywoodzkim producentem drugiej kategorii. Gent przyleciał do Nowego Jorku, aby zebrać fundusze na swój naj­nowszy film, ale nikt nie chciał w niego inwestować, skoro dwa poprzednie obrazy zrobiły klapę. Okazało się, że Gent zaproponował Madeline główną rolę, o której zawsze marzyła. Wtedy postanowiłam dzia­łać. Nie mogłam dłużej patrzeć, jak ta modliszka unieszczęśliwia mojego Stevena. Zaproponowałam więc jej i Gentowi, że potajemnie wyłożę dużą sumę na film, pod warunkiem że Madeline zniknie z No­wego Jorku i pozwoli Stevenowi, aby się z nią rozwiódł. Wyszło jeszcze lepiej, niż przewidywa­łam, bo sam Gent zapragnął się z nią ożenić. Made­line nie czyniła najmniejszych trudności.

- Wyszło świetnie - przyznała Virginia. - Ryan mówił mi, że Steven po jej odejściu stał się innym człowiekiem.

Beth przytaknęła z ulgą.

- Tak, odzyskał całą radość życia. Jednak nie zdobyłam się na powiedzenie prawdy ani jemu, ani Ryanowi. Mogę tylko liczyć, że nowy film okaże się kasowy i moja inwestycja się zwróci.

- Nie chcę cię martwić, ale znając możliwości Genta, trzeba by liczyć na cud - odparła ze śmie­chem Virginia. - Ale powiedz mi jeszcze jedno: jak zdołałaś namówić Madeline na rozmowę ze mną?

Starsza pani zrobiła łobuzerską minę.

- Och, to proste. Rozłożyłam wypłatę pieniędzy na cztery raty. Warunkiem podjęcia ostatniej było stawienie się tutaj.

Virginia była pełna podziwu dla bojowego ducha tej kobiety.

- Dobrze, że już jej nie ma - ciągnęła Beth. - Szkoda tylko, że od razu nie przyszłaś do mnie, zamiast uciekać. Od początku podejrzewałam, że to może być sprawka Madeline. Później, kiedy Ryan przyszedł do mnie i opowiedział o wszystkim, by­łam już pewna.

- Beth, ja też żałuję, że nie porozmawiałam, ale bałam się, że... - zająknęła się Virginia.

- Że uwierzę w te bzdury, tak? Wierz mi, znam Ryana i wiem, że nigdy nie pozwoliłby sobie na romansowanie z Madeline po tym, jak została żoną Stevena.

Virginia zacisnęła powieki. Szkoda, że sama nie może mieć takiej pewności co do Ryana...

- Poza tym - dodała Beth - był w tobie zakocha­ny po uszy. A Falconer należy do mężczyzn, którzy zakochują się tylko raz.

- Boże, czemu mu wtedy nie uwierzyłam - po­wiedziała z udręką Virginia.

- Trudno, stało się. Ale już jest dobrze, prawda?

- zapytała Beth z nutką niepokoju. - Znów masz pierścionek, więc chyba go kochasz?

- Zawsze go kochałam, nawet kiedy podejrzewa­łam najgorsze.

- W takim razie powiedz mu to!

- Za późno. On już mnie nie kocha. Znienawidził mnie za ucieczkę. Teraz pragnie tylko zemsty.

- Nieprawda! Owszem, miał żal, że mu nie ufa­łaś, ale nadal cię kocha. Idź do niego, dziecko. I raczej nie mów, że była tu Madeline, dobrze?

- Dobrze - obiecała Virginia, obejmując Beth na pożegnanie.

Nie mogła w takim stanie iść do Ryana. Usiadła na kanapie w swoim salonie i rozpłakała się na dobre - z żalu i poczucia winy. Oskarżała go, że jest okrutny, a tymczasem sama, przez brak zaufania, przyczyniła cierpień i sobie, i jemu...

- Na litość boską, przestań beczeć - usłyszała szorstki głos Ryana.

Uniosła głowę i zobaczyła, że stoi w drzwiach.

- Przepraszam, ale było otwarte, więc wszedłem. Czy Beth...?

- Nie, Beth była cudowna. Tylko... - Nowy spazm płaczu zdławił Virginii słowa w gardle.

Ryan wahał się chwilę, a potem przypadł do niej i objął drżące ramiona. Głaskał ją po głowie, jak dziecko, szepcząc słowa otuchy z ustami przy jej włosach.

- Wybacz, że tak cię potraktowałem. Zachowa­łem się jak ostatni drań.

Virginia, udręczona poczuciem winy, załkała je­szcze głośniej. Przytulił ją mocniej i cierpliwie cze­kał, aż się wypłacze, podając chusteczki. Stopniowo uspokajała się, aż wreszcie wydmuchała nos, otarła opuchnięte oczy i spojrzała na niego niepewnie.

- Nie płacz już. Wszystko będzie dobrze - po­wiedział, ocierając opuszkiem palca ostatnią łzę.

- Tak myślisz? - wykrztusiła.

- Nie powinienem zmuszać cię do powrotu wbrew twojej woli. Możesz wyjechać stąd nawet zaraz, jeśli zechcesz.

Tego nie spodziewała się usłyszeć. Gorączkowo usiłowała zebrać myśli.

- A co z Charlesem? - zapytała z wahaniem.

- Nie martw się o niego. Nie potrzebuję tych pieniędzy.

- Przecież zawarliśmy układ, więc skoro chcesz mnie odesłać, będzie trzeba je zwrócić.

- Nie, to nie tak. Układ nie był czysty - przyznał, uciekając spojrzeniem w bok.

- Nie rozumiem...

- Nie powiedziałem ci całej prawdy. Sfabryko­wałem sprawę od początku do końca.

Virginia otwarła usta ze zdumienia.

- „Pan Smith”, który notabene okazał się nie­złym aktorem, pracował dla mnie...

- Sprzedałeś Charlesowi podróbkę?

- Skądże, oryginał.

Nagle przypomniała sobie sir Humphreya, który mówił: „...jest tylko paru ludzi, dla których mógł­bym zrobić wyjątek i wypożyczyć...”

- Pożyczyłeś Siady od sir Humphreya!

- Nie ja, Beth. Zanim ją oskarżysz, spróbuj zro­zumieć, jak bardzo pragnęła, żebyśmy znów byli razem.

- Nie oskarżam jej, Ryan. Opowiedz lepiej, jak to zrobiliście.

- „Pan Anderson” był również moim figurantem. Wcześniej skontaktował się z Raynorem i wzbu­dził w nim apetyt na Roissera. Jak tylko Charles połknął haczyk i uznał Andersona za pewnego naby­wcę, „przypadkiem” otrzymał ofertę korzystnej po­życzki z New Finance, jednego ze współpracujących ze mną funduszy. Od razu podesłałem im czek, po­krywający tę sumę.

Gdy Anderson podniósł szum na temat oszustwa, Raynor zaczął się miotać. Tak jak oczekiwałem, sprawdził Jeffersona i sir Humphreya. Humphrey zapewnił Charlesa, że to on jest właścicielem Sia­dów i zaprosił go do siebie, aby obejrzał obraz. Zanim Charles zdążył dotrzeć do Ferndale Manor, Roisser już tam powrócił.

- Co byś zrobił, gdyby Charles nie dał się wciąg­nąć do tej gry? - zapytała z ciekawością.

- Powiedziałbym Raynorowi prawdę.

- Więc uknułeś misterną intrygę tylko po to, aby zmusić mnie do powrotu...

- Zmusić, dobre słowo. Powinienem wiedzieć, że w takich sprawach nie powinno się działać na siłę.

Pierwszy raz widziała go w stanie takiej niepew­ności i pognębienia. Przypomniała sobie, z jaką pewnością Beth twierdziła, że Ryan nadal ją kocha.

- Nie chcę wracać do Londynu - powiedziała w nagłym odruchu odwagi.

- Dobrze, jeśli tak, kupię ci tu mieszkanie i bę­dziesz mogła...

- Wolałabym zamieszkać w pewnym pięknym apartamencie... - przerwała mu.

- Nie musisz ze mną mieszkać. Nasz układ już nie obowiązuje.

- Nie muszę, ale chcę - powiedziała z naciskiem.

Ryan smutno pokręcił głową.

- Nie chcę patrzeć, jak się zadręczasz.

- Zadręczam się, bo zrozumiałam, że wszystko popsułam. - Narastała w niej desperacja. - Ryan, proszę... przecież ja cię kocham. Nigdy nie prze­stałam cię kochać. I chcę wyjść za ciebie.

- Miałem czas, aby przemyśleć tę sprawę. Mał­żeństwo musi być oparte na zaufaniu, Virginio.

Przygryzła wargi tak mocno, że poczuła w ustach słony smak.

- Najbardziej żałuję, że ci nie ufałam. Nie zdąży­łam cię dobrze poznać, a Madeline była tak przeko­nująca, tak piękna...

- Podła idiotka! - uciął brutalnie. - Niestety, z początku dałem się omamić. Czułem, że leci na pieniądze, ale jak sama mówisz, była piękna i umiała czarować. Szybko jednak miałem jej dosyć i chcia­łem wycofać się z układu. Było jasne, że poluje na bogatego męża, więc jasno dałem Madeline do zro­zumienia, iż nie mam zamiaru się z nią ożenić. Wówczas zagięła parol na Stevena. Usiłowałem ostrzec biedaka, ale zdążyła go omamić. Myślał już tylko o ślubie. Mimo to jeszcze raz próbowałem przemówić mu do rozumu, lecz odczytał moje inten­cje zupełnie opacznie, twierdząc, że jestem zazdros­ny. W tej sytuacji, ze względu na resztę rodziny, musiałem udawać, że wszystko jest w porządku. Niestety, nie doceniłem tej diablicy. Kiedy tylko pojawiłaś się ty i zwietrzyła okazję do odegrania się na mnie, natychmiast z niej skorzystała. Dalej już wiesz...

- Ja również jestem winna, gdyż posłuchałam jej.

- Właśnie, czemu uwierzyłaś Madeline, a nie mnie? - zapytał gorzko.

- Sama nie wiem... może dlatego, że nie wierzę w siebie; dlatego, że nikt nigdy mnie nie kochał.

Twarde rysy jego twarzy zmiękły. Virginia mó­wiła dalej:

- Przez cały czas zachodziłam w głowę, dlacze­go ktoś tak zwyczajny i nieatrakcyjny jak ja zasłu­żył na twoją uwagę. Przecież mogłeś załatwić sobie kierowniczkę galerii o wiele prostszym sposobem. Nie sądziłam też, aby zadziałało nazwisko moich rodziców. I nawet kiedy mi się oświadczyłeś, nie mogłam uwierzyć, że ty, który mógłbyś mieć każdą piękność z wielkiego świata, wybrałeś mnie. Teraz rozumiesz, dlaczego insynuacje Madeline padły na podatny grunt. To, co mówiła, wszystko mi wyjaś­niało. Przy tym zakochałam się w tobie, i to od pierwszego wejrzenia - ciągnęła. - Wydarzenia nastąpiły tak nagle, że...

- Wcale nie nagle. Ja pokochałem ciebie, zanim jeszcze cię zobaczyłem.

- Jak to? - Virginia popatrzyła na Ryana wiel­kimi oczami.

- Chodź, pokażę ci coś. - Ujął ją za rękę i po­prowadził do swojego mieszkania.

W salonie wisiał obraz, którego nie znała - nie­wielki, olejny portret dziewczynki o długich, popielatobrązowych włosach, które w miękkich puklach opadały na ramiona. Siedziała na drewnianym stoł­ku, sportretowana z profilu, melancholijnie spog­lądając przez zalane deszczem okno. Krople spływa­ły po szybie jak łzy. Postać dziecka emanowała aurą smutnej samotności i poczucia odrzucenia.

A jednak, w niepochwytny, subtelny sposób, czu­ło się w tym obrazie nadzieję; przeczucie chwili, w której zjawi się miłość i smutna twarz wreszcie się uśmiechnie, a ciało rozkwitnie.

Virginia chłonęła obraz, niezdolna wykrztusić słowa.

- Pierwszy raz zobaczyłem Środowe dziecko trzy lata temu, kiedy organizowałem w swojej galerii wystawę dzieł twojej matki - powiedział Ryan. - Pozwoliła mi wejść do pracowni i obejrzeć dzieła, które jeszcze nie były wystawiane. Na Dziecko trafiłem zupełnie przypadkiem. Stało w kącie, owi­nięte brezentem, schowane za zakurzonymi sztalu­gami. Wyciągnąłem płótno na światło dzienne, spoj­rzałem na nie - i nie mogłem oderwać oczu. Jeśli można zakochać się w obrazie, mnie się to właśnie zdarzyło. Wyobraziłem sobie, że smutna dziew­czynka czeka na mnie, a ja kiedyś dam jej szczęście.

Kiedy zapytałem twoją matkę o obraz, burknęła niechętnie, że nie jest na sprzedaż, i stanowczo odmówiła jego wystawienia. Podejrzewam, że najchętniej pragnęłaby, żeby w ogóle go nie było, lecz nie mogła się zdobyć na zniszczenie tak udanego dzieła. Wobec tego ukryła je, gdyż ujawniało, jak niedobrą była matką. Nie naciskałem, i dopiero po paru tygodniach udało mi się doprowadzić do roz­mowy o tobie. W końcu dowiedziałem się, co robisz i kim jesteś. Postanowiłem, że nie spocznę, dopóki cię nie poznam.

Modelka okazała się jeszcze piękniejsza od malo­wanego wizerunku i czar ogarnął mnie z nową siłą - zakończył, patrząc z zachwytem na Virginię.

Smutna twarz dziewczyny pojaśniała.

- Naprawdę zakochałeś się we mnie?

- Szaleńczo!

- Beth twierdzi, że nadal mnie kochasz.

- Serio? - usztywnił się nagle. - A ty, jak uwa­żasz?

- Nie wiem - odparła cicho, znów niepewna. Ryan westchnął ciężko.

- Powiedz mi, co mam zrobić, aby wreszcie cię przekonać?

Przysunęła się bliżej i oparła dłonie płasko na jego piersi.

- Powiedz, że chcesz być ze mną... że chcesz ożenić się ze mną. A potem kochaj się ze mną.

- Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?

- Chodź... - Objęła go mocno i pociągnęła ku sobie.

Porwał ją w ramiona i poniósł do sypialni.

Kochali się krótko, gwałtownie i tak zachłannie, jakby robili to po raz pierwszy. Bo też po raz pierwszy powiedzieli sobie o miłości i już nie musie­li się jej domyślać.

Kiedy nasycili się sobą chwilowo i leżeli, splece­ni w czułym uścisku, Virginia zapytała:

- Jak zdobyłeś Środowe dziecko? Przecież mó­wiłeś, że moja mama nie chciała się z nim rozstać.

- Kiedy uciekłaś ode mnie, pojechałem do two­ich rodziców. Miałem nadzieję, że będą wiedzieli, gdzie jesteś, lecz nie mogli mi pomóc. Możesz sobie wyobrazić moje zdziwienie i zachwyt, gdy w dwa dni później przyniesiono mi do domu Środowe dzie­cko! To był dar od twojej matki.

- Więc miałeś już obraz, kiedy pytałeś Charlesa, czy może go dla ciebie znaleźć! Czyli... powiedzia­łeś to specjalnie na mój użytek.

- Dokładnie tak, kochanie - leciutko cmoknął ją w ucho. - Podziałało?

- Brr... - Wzdrygnęła się. - Śmiertelnie mnie wystraszyłeś, zwłaszcza tekstami o zemście.

- To były tylko teksty obliczone na efekt. Chcia­łem, żebyś wróciła do mnie, lecz duma nie pozwoliła mi błagać. Pomyślałem, że kiedy wreszcie uda nam się być razem i wszystko się ułoży, powiem ci całą prawdę... powiem ci, jak cię kocham - zakończył z uczuciem.

- Więc powiedz!

Ryan ujął dłonie Virginii i przycisnął je do ust.

- Zostań ze mną... wyjdź za mnie... nigdy już ode mnie nie odchodź.

- Nie odejdę, Ryan.

- Kocham cię tak, że nie umiem tego wyrazić słowami. Jeśli ci się nie znudzi, gotów jestem pow­tarzać ci to każdego dnia, do końca życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Diana Palmer Long tall Texans 11 Duma i pieniądze
Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej
Wilkinson Lee Miesiąc miodowy w Honkongu
0050 Wilkinson Lee W słońcu Kalifornii
Wilkinson Lee Palac w Wenecji
653 Wilkinson Lee Tajemniczy milioner 5
084 Wilkinson Lee Miesiąc miodowy w Hongkongu
187 Wilkinson Lee Projektantka mody
R609 Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej
Palmer Diana Duma i pieniądze
052 Palmer Diana Long tall Texans series 11 Duma i pieniądze
638 Wilkinson Lee Nowa sekretarka
Gorączka nocy poślubnej Wilkinson Lee
Palmer Diana Long tall Texans series 11 Duma i pieniądze ( Ted Regan )
GRD0603 Wilkinson Lee Zemsta i namietnosc
Wilkinson Lee Rzymski brylant
Kyle Susan Long Tall Texans 11 Duma i pieniądze
638 DUO Wilkinson Lee Nowa sekretarka(1)
638 Wilkinson Lee Nowa sekretarka

więcej podobnych podstron