Rozdział 13.
Pierwsze, co Jane ujrzała po przebudzeniu, to zielonkawy blask, równym potokiem zalewający sypialnię. Wystarczyło, że odwróciła się na plecy, by zauważyć, że blask ten dociera z sufitu, który jeszcze wczoraj był absolutnie zwyczajny. „No pewnie, wczoraj, kiedy przyprowadzono nas w podziemia, było już ciemno!” Dopiero teraz dotarło do niej, że w rzeczywistości sufit był przezroczysty, a dochodzące przez niego światło to nic innego niż promienie słoneczne przechodzące przez masy wody w jeziorze.
– Magicznie! – Jane westchnęła, śledząc wzrokiem ogromną rybę, która akurat przepływała obok „okna”.
Z prawej strony usłyszała jakiś nieokreślony dźwięk, który zmusił ją do odwrócenia głowy. Bellatriks leżała na swoim łóżku, podpierając głowę ręką zgiętą w łokciu i uważnie patrzyła na Jane ciemnymi, błyszczącymi oczami.
– Mm-m, dzień dobry – wydusiła z siebie Jane, natychmiast przesuwając się na przeciwległą stronę łóżka i wstała, nie spuszczając podejrzliwego wzroku ze swojej sąsiadki. Ta w odpowiedzi tylko skinęła głową. Jane skryła się w swojej garderobie, uznając brak reakcji Bellatriks za milczącą zgodę na zajęcie łazienki.
W świetle dnia wszystko wyglądało tu zupełnie nie tak, jak wczoraj. Sufit był przezroczysty wszędzie, oświetlając garderobę i łazienkę na tyle jasno, że nie były potrzebne inne źródła światła. „No cóż, a czemuż myślałam, że ćwierć hogwarckich uczniów mieszka w absolutnych ciemnościach?” - zastanawiała się Jane i oglądała głębiny jeziora, biorąc prysznic. Coraz bardziej podobały się jej ślizgońskie kwatery. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zimą bywało tu dość mroczno, lecz teraz pasowało jej wszystko.
Kiedy weszła do sypialni, już ubrana w szkolną szatę, Bellatriks akurat poszła do swojej garderoby. Do rozpoczęcia śniadania pozostawało pół godziny. Jane rozczesywała włosy, rozmyślając, czy Bella zdąży wysuszyć swoje, które były przynajmniej z pięć razy dłuższe niż jej. „Prawie jak moje przed pożarem”.
Mimowolnie westchnęła, jednocześnie przyznając, że w chłodnych podziemiach krótka fryzurka jest o wiele praktyczniejsza. Jej włosy prawie całkiem się wysuszyły w czasie rozczesywania.
Po włożeniu do torby pergaminu, nierozlewającego się kałamarza i pióra, Jane wyszła z sypialni. Chwilę spędziła w korytarzu, znów starając się odszukać jakikolwiek widoczny znak, po którym można było zorientować się w przyszłości, lecz znowu rozproszył ją sufit. Dosłownie wciągała ją gra światła i cienia wywoływana przez fale na powierzchni jeziora. To było dość podobne do jej zaczarowanego tarasu – tam tak samo skomplikowany, zmieniający się co sekundę wzór tworzyły ocieniające go od słońca liście. Jane tak wciągnęła obserwacja kołyszącej się toni wody, że z rozpędu wpadła na niewysokiego pulchnego ucznia, który nieoczekiwanie wyszedł z otwartego w ścianie przejścia. Tego chłopca widziała wczoraj przy ognisku – to również był ktoś z siódmoklasistów.
– Och, wybacz – przeprosiła go szczerze, na moment wspierając się o jego wyciągniętą rękę, by tylko odzyskać równowagę. - Zagapiłam się na sufit.
– Nic takiego. – Młodzieniec uśmiechnął się w odpowiedzi. - To nasza prywatna sezonowa klęska, którą Slytherin przeżywa co wrzesień. Tłumy pierwszoklasistów, chodzących wyłącznie z zadartymi w górę głowami i wpadających na każdego, kto nie zachowa ostrożności. Chociaż, poczekaj – chłopak cofnął się o krok i demonstracyjnie zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów – jak na pierwszoklasistkę wyglądasz nieco... starawo. A przy okazji – jestem Filip Parkinson.
Jane śmiejąc się, uścisnęła jego rękę.
– Jane Knightley. Więc mogę mieć nadzieję, że do października mi przejdzie?
– Chodzenie z zadartą głową? Z osobistego doświadczenia mogę praktycznie zagwarantować pełne wyleczenie w ciągu pierwszego tygodnia. Jednak były pojedyncze ciężkie przypadki, a nawet nawroty...
– Może wystarczy już tego gadania? - Z wciąż jeszcze otwartego przejścia za plecami Parkinsona odezwał się rozdrażniony głos. - Muszę zaprowadzić pierwszaków na śniadanie. – Malfoy przecisnął się na korytarz, potrącając Filipa. - Knightley – przywitał dziewczynę krótkim kiwnięciem i pospiesznie podążył w kierunku pokoju wspólnego.
– Prefekt. – Parkinson wywrócił oczami, co wywołało u Jane nowy atak śmiechu. Do niego nie czuła żadnej wrogości – może głównie dlatego, że rodzina Parkinsonów nie miała absolutnie nic wspólnego z wyczynami śmierciożerców, jeśli nie liczyć podłego i tchórzliwego postępku Pansy, która proponowała wydanie Harry'ego Voldemortowi w czasie oblężenia Hogwartu. Wspomnienie nie należało do przyjemnych, lecz stojący przed nią chłopak nie mógł nieść za to odpowiedzialności.
W ślad za Malfoyem z pokoju wyszedł jeszcze jeden siódmoklasista, wyglądający jak absolutne przeciwieństwo Parkinsona – wysoki, szczupły, jasnowłosy, o pociągłej ponurej twarzy.
– To mój kolega z pokoju, Peneas Greengrass. – Filip przedstawił chłopaka. - A to Jane Knightley.
– Poznaliśmy się wczoraj, jeszcze w Wielkiej Sali – odpowiedział Greengrass dość chłodnym tonem. Możliwe, że po prostu nie chciał się spóźnić, dlatego spróbował pociągnąć przyjaciela korytarzem, a Filip z chęcią się na to zgodził. Jane poszła za nimi.
***
– Profesor nie zamierza przeprowadzać konsultacji? – Knightley zachmurzyła się, podając Teo przez stół listę swoich przedmiotów. - Nie, ja rozumiem, że siódmoklasiści kontynuują te przedmioty, które wybrali rok wcześniej, lecz czy szóstoklasistom nie pomaga się w wyborze?
– A my co – malutkie dzieci? – Cissi prychnęła pod nosem, lecz Lucjusz był przekonany, że Knightley ją usłyszała, choć zdecydowała się tę wypowiedź zignorować.
– On tylko nasze listy sprowadza do wspólnej tabeli i przekazuje ją McGonagall, żeby mogła ustalić plan zajęć – wyjaśniła Teo. - Nie rozumiem, po co jeszcze jakaś konsultacja...
– Choćby po to, żeby pomóc w podjęciu właściwej decyzji – odpowiedziała Knightley. - Pewnie powinien wiedzieć lepiej, jakie przedmioty przydadzą się wam... nam w przyszłości do wybranych zawodów.
– Do tego każdy z nas ma rodziców. - Teo wzruszyła ramionami.
Lucjusz nie wytrzymał i odwrócił się w stronę Knightley. Po tym, jak chłopiec-pierwszoklasista, który siedział między nimi, dojadł swoje śniadanie i pobiegł na pierwszą lekcję, starał się nie patrzeć w stronę dziewczyny, wiedząc, że drażnią ją jego spojrzenia. Lecz nieostrożne zdanie Teo prawdopodobnie zadało jej ból... „No proszę, nieźle się trzyma” - pomyślał z mimowolną aprobatą, kiedy na jej bladej twarzy praktycznie nie odbiły się żadne emocje. Było to zupełnie normalne zachowanie dla Ślizgonki. Kiedy siostrom Black umarła matka, próbująca obdarować męża długo oczekiwanym dziedzicem, wieść o tym rozniosła się po Hogwarcie tylko dlatego, że za sąsiednim stołem zalewała się łzami Andromeda. Jej siostry w żaden sposób nie pokazywały po sobie straty. Cissi uczyła się wtedy w trzeciej klasie, a Bella – w czwartej. Knightley dopiero chwilę temu trafiła do Slytherinu, dodatkowo według Lucjusza była zdecydowanie inna, dlatego też mocno się zdziwił, obserwując jej żelazne opanowanie.
– Nie wszystkim mogą pomóc rodzice – zaprotestowała, nieznacznie zniżając głos. - A czasem przydaje się spojrzenie z boku. Spojrzenie obcego człowieka, który obserwował swoich uczniów przez pięć lat, zna mocne i słabe strony, a przy tym nie próbuje ich realizować kosztem swoich własnych ambicji...
– Mówimy o tym samym profesorze? - Lucjusz nie wytrzymał i za swoją replikę został nagrodzony trzema bardzo niezadowolonymi spojrzeniami: Teodory – za pozbawioną szacunku wypowiedź o opiekunie własnego domu, Knightley – za to, że wtrącił się w ich rozmowę, i Narcyzy – za to, że śmiał odwrócić od niej swoją uwagę.
– Nie mam pojęcia – odcięła Knightley. - Mówiłam o tym, jak sobie wyobrażam rolę dobrego opiekuna. Jeśli wasz nie pasuje do opisu, to bardzo szkoda.
Na to stwierdzenie nie dało się prawidłowo odpowiedzieć. Pozostało tylko czepiać się szczegółów, co też i Lucjusz uczynił.
– Tak w ogóle, to rozmawialiśmy teraz o naszym opiekunie. I wychodzi na to, że z jego roli w procesie nauczania niezadowolona jesteś tylko ty.
To oczywiście, nie do końca było prawdą. Nie było mowy o żadnej roli Slughorna, czy to w procesie nauczania, czy to w życiu domu. Jednak Ślizgoni rzeczywiście byli zadowoleni – z ustanowionej reguły nie mieszania się i samorządności, która pozwalała ich opiekunowi nie przesadzać z troską o podopiecznych, a uczniom dawała ogromną swobodę działania. Co w rezultacie czyniło ze Slytherinu dom indywidualistów. I nikt nie zgodziłby się zamienić aktualnej sytuacji na głupią i nikomu niepotrzebną opiekę.
Knightley chciała coś odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliła. Wzruszając ramionami, jakby mówiąc „No i dobrze, co mi do tego?!” znów zwróciła się do Teo:
– A co będziemy robić, póki plan zajęć nie będzie gotowy?
– Do obiadu nic – odpowiedziała sucho dziewczyna. Teo miała mocno rozwinięty zmysł subordynacji i krytyka pod adresem Slughorna, na którą sobie pozwoliła Jane, zepsuła jej humor. - Po obiedzie odbędzie się lekcja historii magii, a na jutro plan zajęć będzie gotowy.
– Świetnie! - Knightley wstała z ławki, wpychając pióro i kałamarz do torby, - W takim razie, do zobaczenia przy obiedzie.
I poszła prosto do stołu Gryfonów, skąd przyjaźnie machała do niej ręką Cadogan. Knightley bez cienia wstydu przysiadła się do niej, co wywołało u Cissi, która też ją obserwowała, grymas obrzydzenia.
– Nowa planuje prowadzać się z Gryfonami! - wykrzyknęła, marszcząc piękny nosek. - Już po tej jednej rzeczy można z pewnością stwierdzić, że zupełnie nie ma gustu.
– No tak, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że przyjaźni się z tymi samymi Gryfonami, w towarzystwie których tak lubi spędzać czas twoja siostra – dogryzł jej leniwie Lucjusz, biorąc jej chłodną dłoń i niespiesznie przeplatając razem ich palce.
Cissi zamachnęła się na niego w udawanym gniewie, ale ręki nie cofnęła.
– Meda chodziła z nimi tylko dlatego, że ten jej... Puchon – wypluła dziewczyna po krótkiej pauzie – przyjaźnił się z chłopakiem tej dziewczyny. – Ruchem głowy wskazała na Cadogan, która akurat w tym momencie wstała i pociągnęła za sobą Knightley. - Teraz, kiedy on już skończył szkołę, mamy z Bellą nadzieję, że Meda znajdzie sobie kogoś bardziej odpowiedniego. I przestanie zadawać się z tymi... – Uczyniła jeszcze jeden ruch głową w kierunku wychodzących z sali dziewczyn.
– Przynajmniej są czystokrwiści – zauważył Lucjusz, cały czas gładząc rękę narzeczonej.
– Zdrajcy krwi. – Narcyza prychnęła, zbierając ze stołu swoje rzeczy. - Dobrze, jeszcze Goyle i Carter nie oddali mi swoich spisów, pójdę ich poszukać.
– Nie zapomnij, że ty i Clive odprowadzacie dziś pierwszoklasistów na obiad i z obiadu – przypomniała jej Teo, podnosząc głowę znad pergaminu. Dziewczyna nie miała sobie równych we wszystkim, co wiązało się z tworzeniem wszelakich harmonogramów, grafików dyżurów i tym podobnych bzdur, z których w połowie składały się obowiązki prefekta. Lucjusz starannie to wykorzystywał, zrzucając całą papierkową robotę na barki swojej partnerki. Za to on, jak nikt inny, miał podejście do ludzi, dlatego też niezmiennie był delegowany zarówno do pouczających pogadanek z ukaranymi szlabanem uczniami młodszych klas, jak i do poważnych rozmów z profesorami.
Cissi oddaliła się, zapewniając Teo, że pamięta o swoich obowiązkach i Lucjusz w końcu mógł wrócić do planu wystąpienia, które przygotowywał na wieczorne zebranie prefektów.
– A jednak jest dziwna – powiedziała w zadumie Teo, patrząc rozkojarzonym wzrokiem gdzieś ponad jego ramieniem. I nie mówiąc więcej ani słowa, znów powróciła do swojej pisaniny. Lucjusz nic nie odpowiedział, choć ta sama myśl męczyła go już od dłuższego czasu.
***
„I kto wpadł na pomysł, żeby dać historię magii zaraz po obiedzie?” - pomyślała Jane, tłumiąc ziewnięcie. Była uodporniona na nudny sposób wykładania przez profesora Binnsa, lecz po praktycznie bezsennej nocy miała ogromny problem ze skupieniem się na wykładzie. W tej chwili wiele by oddała za to, żeby obok siedział Ron i jęczał, jak mu się nudzi i przeszkadzał jej prośbami, by przekazała zapiskę Harry'emu...
Jane siedziała w ławce sama. Kiedy dotarła do klasy Binnsa, Ślizgoni zajęli już swoje tradycyjne miejsca po lewej stronie, a każdy z nich miał już sąsiada. Filip siedział z wiecznie z czegoś niezadowolonym Greengrassem, Teo – z Macnairem, a Amanda Prewett ze swoim chłopakiem. Pozostawali tylko Malfoy i Bellatriks, którzy zajęli ławkę za Macnairem i Burke, co bardzo ucieszyło Jane, która nie musiała po raz kolejny pokazywać swojej niechęci – po prostu nie wystarczyło dla niej miejsca razem z tymi, z którymi za nic w świecie nie chciałaby siedzieć. Z drugiej strony - teraz poczuła się nieprzyjemnie odrzucona. Historię magii Ślizgoni mieli z Ravenclawem i dziewczyna miała nadzieję nawiązać nowe znajomości wśród rówieśników, lecz oni wyraźnie nie chcieli mieć nic wspólnego z przedstawicielami Domu Węża. Pomimo tego, że nie wszyscy siedzieli z kimś w ławce, nikt się nie dosiadł do Jane, a kiedy Knightley próbowała pochwycić spojrzenie dziewczyny siedzącej po skosie, ta pospiesznie odwróciła wzrok i zajęła się notatkami z wykładu.
Dobrze, że Alicja nieźle zniosła jej przydział do Slytherinu. Jane miała ogromną nadzieję, że będą mieć wspólne zajęcia z Gryffindorem, żeby choć na części przedmiotów mieć normalne towarzystwo. Chociaż na eliksirach i obronie – zajęciach, w których nie tak wielu uczniów podchodziło do owutemów i dlatego grupy zbierano z przedstawicieli wszystkich czterech domów. A przynajmniej tak było w jej czasach. „Szkoda, że nie trafiłam tu rok później – zdenerwowała się po raz kolejny Jane. - Wtedy miałabym przyjaciół wśród rówieśników i w Gryffindorze, i w Ravenclawie, a w Slytherinie nie byłoby już... tych... Samego Goyle'a jeszcze można było by przeżyć.”
Popatrzyła na lewo, na „swój” dom. Oprócz Amandy i jej chłopaka, znów zajętych burzliwą kłótnią, wszyscy pozostali pochylali się nad ławkami i starannie notowali wykład.
Teo krótkowzrocznie wpatrzyła się w tablicę, na której Binns nakreślił schemat ukazujący hierarchię wczesnego Wizengamotu i Macnair podsunął jej swój konspekt, pozwalając przerysować z niego to, czego nie mogła dojrzeć. Wymienili się lekkimi uśmiechami i Jane nieoczekiwanie poczuła ukłucie najprawdziwszej zawiści. Ta malutka podpatrzona scenka do tego stopnia przypominała setki, tysiące takich samych – z Gryfonami w rolach głównych – że dziewczyna poczuła fizyczny ból na myśl, że nie da się powrócić do własnego dzieciństwa, że teraz wszystko wokół jest nieprawdziwe i obce, że nie ma obok nikogo, kto przyjacielsko szturchnąłby łokciem i wywrócił oczami, udając pełny upadek z sił. Tiara miała zupełną rację – jeszcze i doba nie minęła od czasu, jak Jane trafiła do Slytherinu, a już czuje się samotna!
Jane złapała się na tym, że patrzy prosto w okrągłe ze zdziwienia oczy Malfoya i odwróciła się, wściekle zagryzając wargi. Paw wyraźnie coś podejrzewał. W ciągu dnia kilka razy czuła na sobie jego uważne spojrzenie i za każdym razem coraz bardziej ją to drażniło. Byłoby naiwnością z jej strony, gdyby oczekiwała, że chłopak weźmie na poważnie i uwierzy w jej głupią historyjkę! A teraz ona jeszcze dała mu możliwość obserwować ją dosłownie dniem i nocą... I w imię czego to wszystko? Dla mrocznego, zamkniętego w sobie chłopaczka, do którego nawet strach podejść. Jane wcale nie była przekonana, że Snape przyjmie jej przyjaźń. Co więcej, zaczęła wątpić, czy on w ogóle potrzebuje czyjejkolwiek przyjaźni. W końcu ona nie ma prawa wpływać na jego los, więc Snape'owi tak czy siak jest sądzone stać się śmierciożercą, popełnić straszny błąd, a potem przez całe życie płacić za to. Czy będzie mu łatwiej, jeśli koło niego na krótki czas pojawi się człowiek, który jest gotowy go wesprzeć? Czy też przez to gorycz przyszłych strat stanie się tylko silniejsza?
Dziewczyna ciężko westchnęła, mierzwiąc swoje włosy dokładnie tak samo, jak to stale robił Harry. W tym geście rzeczywiście było coś uspokajającego. Coś, co pomagało odłożyć ciężkie myśli na później. Lecz na ich miejsce nie przychodziło nic dobrego, dlatego Jane przemogła się i znów zaczęła słuchać monotonnej mowy Binnsa.
***
Pozostałą część dnia Jane spędziła w skrzydle szpitalnym. Nie miała tam nic do roboty, lecz Poppy zaprosiła ją na herbatkę, więc gadały sobie aż do kolacji. To właśnie takiej lekkiej rozmowy o wszystkim i o niczym brakowało jej do tego, żeby poczuć się zdecydowanie lepiej. Przypomniała sobie, dlaczego w ogóle przyjęła propozycję Dumbledore'a. Trzeba było tylko skupić się na przygotowaniu do owutemów, ignorując wszelkie czynniki rozpraszające, w tym napady niekontrolowanej nienawiści do kolegów z klasy. Gdybyż tylko można było się z nimi rzadziej spotykać...
Na kolację się spóźniła, lecz Ślizgoni (wciąż w komplecie) byli obecni w Wielkiej Sali. Siadając na swoim miejscu, Jane wzięła się za jedzenie, nie zwracając uwagi na spojrzenia kolegów przy stole. Wkrótce wrócili do przerwanych jej pojawieniem się rozmów, co bardzo dziewczynie odpowiadało.
Teo, Malfoy, Narcyza i jeszcze trójka uczniów wstali od stołu wcześniej niż pozostali i udali się na zebranie prefektów. Po ich wyjściu przy tym krańcu stołu pozostali tylko Jane, Snape, Gwen i siedząca w oddali Bellatriks, pochłonięta rozmową z Greengrassem i Amandą. Knightley postanowiła wykorzystać okazję i porozmawiać ze Snape’em.
– I jak minął pierwszy dzień? - zwróciła się do obojga pierwszoklasistów.
– Normalnie. – Gwen wzruszyła ramionami. - Dziś były czary, eliksiry i transmutacja.
– O, eliksiry?! - ożywiła się Jane. - I co, uznano was za godnych, by powstrzymać śmierć? - W tym momencie, czując na sobie zdumione spojrzenia dzieciaków, w myślach palnęła się w czoło. - Ee-e, tak mój były profesor zawsze zaczynał pierwszą lekcję. – Dziewczyna teatralnym gestem zawinęła się w szatę i zacytowała kilka zdań ze słynnej przemowy Snape'a. Patrząc prosto w jego niesamowicie czarne oczy, otwarte w zdumieniu bliskim zachwytu.
„No, zapamiętuj, jeszcze ci się przyda...” Nagle poczuła niezwykłą lekkość, jakby nie było niczego nagannego w tym, że prawdopodobnie właśnie stworzyła pętlę w czasie. Jak gdyby to był tylko maleńki zabawny paradoks, a nie straszne złamanie reguł posługiwania się zmieniaczem czasu. Za to udało się jej wydobyć ze Snape'a jakąś reakcję.
– Nie, nic podobnego. – Gwen zacisnęła usta. - Dziś poznawaliśmy sprzęt laboratoryjny i technikę bezpieczeństwa. O mało ręce nie odpadły od zapisywania tego wszystkiego... A jeszcze te bałwany!
Dziewczyna z rozdrażnieniem kiwnęła głową w nieokreślonym kierunku, lecz mimo że nie wskazała wprost na przeszkadzających jej bałwanów, Jane od razu zrozumiała, o kim mowa. Zachmurzona twarz Snape'a tylko potwierdziła jej domysły. Huncwoci weszli na wojenną ścieżkę. Ostrożnie prześledziła kierunek, w jakim spoglądał chłopiec – był przykuty do dwóch ciemnowłosych głów za hałaśliwym złocisto-czerwonym stołem. James i Syriusz gadali z Prawie Bezgłowym Nickiem, którego nie wystraszyli się nawet w momencie pierwszego spotkania, a już teraz to wręcz uważali go za przyjaciela. W każdym razie takie wrażenie sprawiała ich pogawędka. „No racja, Huncwoci dużo rozmawiali z zamkowymi duchami! Przecież Lupin opowiadał, że to właśnie od nich poznali dobrą połowę sekretów Hogwartu...”
Problemy pierwszoklasistów natychmiast wyleciały jej z głowy. Tym bardziej, że oni raczej nie zamierzali się nimi z nikim dzielić. W Slytherinie nie było przyjęte skarżenie się na jakieś trudności – to akurat dziewczyna doskonale wiedziała. Tylko to powstrzymywało ją od poproszenia o pomoc Teo lub Filipa. Mimo że oboje byli miłymi dzieciakami, Jane rozumiała, że przyznanie się im do nieumiejętności orientowania się w podziemiach byłoby absolutnie nieślizgońskie i zdradziłoby jej pochodzenie. Kto wie, może wykorzystywana tutaj jest całkiem prosta tajemnica, którą powinien znać każdy czarodziej czystej krwi? Z kolei poproszenie o radę ducha wydało się jej całkiem dobrym pomysłem – kto zna podziemia lepiej niż Krwawy Baron?
Szybko dojadając kolację, Jane poczekała, aż od stołu wstaną trzecioklasiści i z miną przepełnioną niezależnością wyszła w ślad za nimi. Na jej szczęście dzieciaki poszły wprost do lochów i dziewczyna bez problemów weszła za nimi do pokoju wspólnego. Teraz pozostawało tylko poczekać aż pojawi się Baron.
Aktualnie w pokoju wspólnym nie było zbyt tłoczno i Jane komfortowo rozłożyła się na kanapie, na której wczoraj siedzieli uczniowie starszych roczników. Stąd również był dość dobry widok na cały pokój. Dziewczyna wyjęła podręcznik do historii magii i pogrążyła się w lekturze rozdziału zadanego do samodzielnej nauki, kątem oka śledząc to, co działo się wokół. Z początku wszędzie kręciły się hordy wrzaskliwych młodszych uczniów, rwetes stał się całkiem nie do zniesienia, kiedy Parkinson, zastępujący wciąż jeszcze siedzących na zebraniu prefektów, przyprowadził z Wielkiej Sali pierwszaków. Następnie pojawiła się Bellatriks, rozegnała dzieciarnię po sypialniach i usiadła przed kominkiem – wyraźnie na razie nie wybierała się do siebie. Jane nie pozostawało nic innego, jak siedzieć dalej. Filip przysiadł się do niej, lecz nie próbował zagaić rozmowy, tylko otworzył podręcznik i też zaczął studiować zadany materiał. W zasadzie pół godziny przeszło w takich cichych i spokojnych warunkach, a później do pokoju wspólnego wpadł kolejny tłumek, tym razem starszych uczniów, wśród których był i Goyle. Z ich ożywionej rozmowy Jane szybko pojęła, że to była ślizgońska drużyna quidditcha, która też miała dziś zebranie organizacyjne. Sądząc z tego, co mówili, Slytherin brał udział w meczu otwierającym sezon i kapitan – ogromny, jasnowłosy dzieciak z okrągłą, rumianą twarzą – nijak nie mógł się uspokoić, cały czas rysując w powietrzu schemat za schematem. Uczyć się już nie było jak, więc Jane zbierała się do przejścia do ulubionego ciemnego kąta, gdy przez pokój przepłynął, falując zabryzganymi srebrzystą krwią szatami ten, na kogo czekała. Dziewczyna zdecydowanym ruchem schwyciła swoją torbę i wyskoczyła w ślad za duchem w jeden z mrocznych korytarzy prowadzących z pokoju wspólnego.
– Panie Baronie! - krzyknęła do niego, kiedy zostali sami. - Panie Baronie, proszę poczekać, muszę z panem porozmawiać!
Duch zawisł na moment w dalekim krańcu korytarza, następnie odwrócił się i dostojnie popłynął w jej kierunku. Wzdłuż kręgosłupa Jane przebiegł mróz, kiedy puste, szeroko otwarte oczy Barona wpatrzyły się w jej twarz. Duch w milczeniu czekał, całą swoją postacią wyrażając wyniosłość i absolutnie zerowe zainteresowanie rozmową.
– Przepraszam, sir. – Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę. - Nazywam się Jane Knightley i chciałabym zasięgnąć pana porady.
– Nie daję rad – odezwał się Baron nadspodziewanie przyjemnym, głębokim głosem i zrobił ruch, jakby planował się oddalić, uznając ich rozmowę za zakończoną.
– Proszę zaczekać! - krzyknęła w rozpaczy, ledwo powstrzymując się od tego, żeby spróbować złapać ducha za rękaw szaty. - Nie mam do kogo się zwrócić o pomoc!
– Nie udzielam pomocy. – Jego blade wargi skrzywiły się we wrednym uśmiechu. - I ma pani zdecydowaną rację – nie ma się pani do kogo zwrócić. Nikt z wychowanków Slytherinu nie udziela pomocy i o nią nie prosi. Pani zachowanie jest niegodne i może się pani uważać za szczęściarę, że zachowam pani haniebne zachowanie w tajemnicy.
Pomimo że Jane była przygotowana na taki obrót sprawy, dosłownie zadławiła się z gniewu. Jedną rzeczą jest wiedzieć, że w Slytherinie trzymają się podobnych zasad, a całkiem inną – na własne uszy usłyszeć taką deklarację wartości w rozumieniu najstarszego przedstawiciela Domu Węża. Dziewczyna miała szczerą nadzieję, że tak radykalne poglądy nie są wyznawane przez większość Ślizgonów – inaczej nie byłaby w stanie zrozumieć, jak przeżywają tutaj pierwszoklasiści. Tak czy inaczej, po tym, co powiedział Baron, zniknęły resztki wątpliwości i współczucia, choć wciąż nie w smak było wykorzystywanie informacji, którą Harry uzyskał od Szarej Damy.
– Proszę tylko spróbować! – wykrzyknęła dźwięcznie w plecy oddalającego się ducha. - Proszę tylko spróbować, a wszyscy w Hogwarcie i poza jego granicami dowiedzą się, że Zaginiony Diadem Ravenclaw właściwiej byłoby nazywać Ukradzionym Diademem. Nie sądzę, żeby Helena była szczęśliwa, dowiadując się, że to dzięki panu całe magiczne społeczeństwo zna jej brudny sekret. Zwłaszcza po tym, co zrobił pan z nią samą.
Gdyby to było możliwe, to Baron zbladłby jeszcze bardziej. W mgnieniu oka znalazł się za ramieniem dziewczyny i groźnie pochylił się nad nią, otaczając falą lodowatego powietrza.
– Skąd..? - zapytał zszokowany. - Rowena przysięgła, że nikomu nie powie, a Helena już tym bardziej nie...
– Dokładnie – wysyczała Jane w odpowiedzi, czując jak jej twarz mimowolnie kurczy się w ohydnym, złośliwym grymasie. - Helena nikomu nie mówiła, a jednak wszystko wiem. Czy myśli pan, że ona uwierzy, iż to nie pan wydał jej tajemnicę?
– Mów, czego potrzebujesz – poddał się Baron. - Przysięgam, że nie będę szkodził twojej reputacji, jeśli tylko zostawisz Helenę w spokoju.
– O-o! – Dziewczyna westchnęła pełna zrozumienia. - Więc tak naprawdę martwi pana nie to, co ona sobie pomyśli, a to, co magiczny świat będzie myślał o niej... Jak to szlachetnie! I to po tym, w co ona zmieniła wasze życia...
Krwawy Baron znów pochylił się nad nią z takim wyrazem zwykle beznamiętnej twarzy, że Jane na moment zwątpiła, czy aby na pewno duchy nie mogą wyrządzić żywym fizycznej krzywdy.
– Ona nie jest winna... nie jest winna, że nie dała rady mnie pokochać – odpowiedział cicho i dziewczyna poczuła się okropnie. Znowu zdławiła chęć dotknięcia ręki Barona – tym razem po to, żeby spróbować go pocieszyć. Pomyśleć tylko – ona jest pierwszym człowiekiem, z którym on może o tym porozmawiać po tysiącu lat wypełniania przysięgi milczenia, którą złożył ukochanej kobiecie. Tysiąc lat kary, której końca do dziś nie widać! Ogarnęło ją współczucie, ścierając z twarzy ślizgońską minę.
– Może ona pokochała... później – niepewnie zaczęła Jane. - Wiem, że żałuje, że wszystko tak wyszło. Żałuje, że tak się skończyło dla was obojga. Czyżby ona do tej pory nie wybaczyła panu?
– Nie wiem – odpowiedział z goryczą Baron. - Nie wolno mi się do niej zbliżać. Jesteśmy skazani na spędzenie wieczności w tym zamku, tak blisko siebie, a przy tym nie możemy nawet porozmawiać...
– A jeśli... mogłabym przekazać... - W końcu zawstydziła się i zamilkła, patrząc na beznamiętną twarz ducha.
– Miałem rację. – Baron zaśmiał się cicho. - Jesteś dość niewłaściwą Ślizgonką. – W zadumie obejrzał ją z wszystkich stron, jak gdyby spodziewał się znaleźć zewnętrzne oznaki tej nieprawidłowości. - Dziękuję pani, doceniam pani szlachetną propozycję, lecz zmuszony jestem ją odrzucić. Nałożona na mnie kara nie pozwala na posługiwanie się jakimikolwiek sposobami kontaktu, nawet gdybym miał choćby cień powodu, by sądzić, że Helena może mi wybaczyć. Jestem wdzięczny za współczucie, którego tak naprawdę nie jestem godzien i go nie szukam. – Pod koniec tej krótkiej przemowy skłonił się ceremonialnie, a kiedy się wyprostował, jego twarz znów była przepełniona dostojeństwem i nie zdradzała ani cienia niedawnych emocji. - Więc, czym mogę służyć?
– Mam trudności z orientacją w podziemiach – odpowiedziała Jane, dumnie zadzierając podbródek, żeby przypomnieć Baronowi, że oczekuje pomocy nie z powodu jego dobroczynności, a dlatego, że zawarli układ. - Nie rozumiem, jak można odnaleźć właściwe drzwi, skoro te drzwi wyglądają jak ściana, a obok nie ma niczego zapadającego w pamięć.
– I to wszystko? - Dziewczyna gotowa była się założyć, że w jego głosie słychać było nutki szczerej wesołości. - Wymienia pani informację, której nie posiada ani jedna żywa dusza w Hogwarcie na podstawową umiejętność, którą opanował każdy pierwszoklasista?
– Nie każdy – zaprotestowała Jane, zadzierając podbródek jeszcze wyżej. - O ile zrozumiałam, to coś specyficznie ślizgońskiego. A jak sam pan powiedział, żaden z przedstawicieli... naszego domu nie pomoże. Chyba że przyprze się go do muru. – Ośmieliła się na tyle, że posłała Baronowi kpiący uśmiech, który został życzliwie przyjęty. – Więc układ pozostaje w mocy?
– Oczywiście, proszę pani. Ślizgoni używają osobistych czarów znakujących. Czy słyszała pani o takich? - Dziewczyna pokręciła głową i Baron skrzywił się z niezadowoleniem. - To znaczy, że nikt z twoich przodków nie uczył się w naszym domu.
– Nie, proszę pana. Jestem pierwszą osobą z rodziny, która uczy się w Hogwarcie.
– Cóż, więc wszystko jasne. Zaklęcie brzmi tak - „Insigno”. Lecz najważniejszy jest ruch różdżką. Wystarczy się go nauczyć i od razu przejść do niewerbalnego użycia...
W ciągu pięciu minut Baron wyjaśnił jej, jak dokładnie rysować wymaganą figurę, kolejne pięć poszło na stworzenie indywidualnego elementu, który zapewniał niewidzialność znaku dla postronnych i Jane porysowała całą ścianę w zaułku, do którego duch zaciągnął ją, by mogła poćwiczyć.
– Super - zachwyciła się szczerze. - Czy to znaczy, że mogę ozdobić swoimi znaczkami choćby cały zamek i absolutnie nikt poza mną tego nie zobaczy?
– Nikt, oprócz pani – potwierdził uprzejmie Baron i natychmiast dodał jadowicie: – i aktualnego dyrektora. Dlatego, jeśli odczuje pani nieprzepartą chęć narysowania nieprzyzwoitych obrazków, to lepiej zrealizować to tutaj, w podziemiach.
– Aha – ucieszyła się Jane – były takie przypadki? - Baron tylko prychnął. - Tak przy okazji, to pańskie ostatnie słowa brzmią jak rada. A ja myślałam, że nie dajecie rad. Czy to nie naruszenie Kodeksu Porządnego Ślizgona?
– Nie słyszałem o takim. – Duch podchwycił jej żartobliwy ton. - Porządny Ślizgon nie kieruje się żadnymi kodeksami, a wyłącznie własnymi życzeniami i korzyścią. Dlatego dam pani jeszcze jedną radę: jeśli potrzebuje pani pomocy – nie należy o nią prosić, a żądać. Tak, jakby miała pani do tego pełne prawo.
Po tych słowach Baron odprowadził ją z powrotem do pokoju wspólnego i zanim pozostawił ją w towarzystwie rówieśników, skłonił się z galanterią i pocałował powietrze nad jej ręką, machinalnie wyciągniętą na pożegnanie.
– Spokojnej nocy, panno Knightley – powiedział cicho, obdarzając pozostałych ceremonialnym ukłonem i przepłynął przez ścianę.
„Wygląda na to, że właśnie uzyskałam jeszcze jedną rekomendację, a będzie ona o wiele cenniejsza niż malfoyowska udawana życzliwość” - pomyślała Jane, rozsiadając się w swoim ulubionym kącie i czekając aż Bellatriks położy się spać.
Rozdział 14
Jane ledwo wlokła się, wchodząc po schodach prowadzących na Wieżę Astronomiczną. Praktyki z astronomii już na początku szkolnego tygodnia nie obiecywały nic dobrego, ponieważ oznaczały, że pół nocy trzeba będzie spędzić na obserwacjach. Ale przynajmniej plan zajęć był rozpisany tak, że uczniowie mieli całe poniedziałkowe popołudnie na to, żeby się wyspać przed bezsenną nocą. Jane planowała tak zrobić, ale nie wyszło.
Dziś na czarach, w samym środku praktycznej części zajęć, pojawił się Kaczanek z zapiską od Poppy, w której prosiła, żeby dziewczyna przyszła na dyżur do skrzydła szpitalnego, gdy tylko skończy lekcje. Malfoy, z którym z braku innych chętnych była zmuszona pracować w parze, natychmiast wetknął swój długi nos w zapisek i bezczelnie zainteresował się, czy Knightley uważa siebie za wystarczająco kompetentną, żeby zastępować pielęgniarkę. Jane nie mogła wymyślić żadnej właściwej odpowiedzi, ponieważ w gruncie rzeczy nie uważała, że da radę poradzić sobie z czymś naprawdę poważnym, lecz miała szczerą nadzieję, iż nie będzie miała okazji się o tym przekonać. W sumie już miała dyżur w weekend: w sobotę, w czasie gdy Poppy odprowadzała Remusa do Wrzeszczącej Chaty i pomagała mu się tam rozgościć; i w niedzielę, którą pielęgniarka prawie całą spędziła z chłopakiem, sprawdzając jego stan po transformacji. Dziś wieczór mijała ostatnia doba, którą powinien był spędzić w izolacji.
Kiedy tylko Jane dotarła do skrzydła szpitalnego, Poppy przy pomocy kominka udała się do św. Munga z raportem o stanie Lupina, który po konsultacji ze specjalistami musiała przekazać do ministerstwa. Dziewczyna ledwo zdołała poprosić Kaczanka o przyniesienie obiadu, gdy do gabinetu wpadli Syriusz i James, prowadzący białego jak ściana Petera. Chłopak spadł z miotły w czasie pierwszej lekcji madame Hooch i zwichnął ramię. Jane jeszcze nie zdążyła przerobić kursu mugolskiej traumatologii, który powinien był się rozpocząć dopiero na drugim roku studiów, lecz miała okazję w czasie obchodu widzieć nastawianie stawu ramieniowego. Znieczulając ramię Petera przy pomocy zaklęcia i wlewając w Jamesa prawie dwie uncje eliksiru uspokajającego, dziewczyna posadziła poszkodowanego na krześle, obwiązała go gryfońskim szalikiem, którego końce wręczyła trzęsącym się Huncwotom i po kilku ruchach kość z charakterystycznym trzaskiem wróciła na swoje miejsce. Peter krzyknął – bardziej ze zdumienia niż bólu, ale i to wystarczyło, żeby Jane zaczęły się trząść ręce. Dziewczyna też łyknęła sobie eliksiru na uspokojenie, odesłała Jamesa i Syriusza z powrotem na lekcję, usztywniła uszkodzoną kończynę Petera i po pogrążeniu chłopaka w śnie w końcu wróciła do swojego obiadu.
Nie zdążyła się nawet ucieszyć, że dzięki ogrzewającym czarom nałożonym przez skrzaty jedzenie było jeszcze ciepłe, gdy do skrzydła szpitalnego przyprowadzono drugoklasistę rannego w wyniku wybuchu kociołka w czasie zajęć z eliksirów. Potem profesor Vector przysłała skrzata z prośbą o eliksir przeciwmigrenowy, którego zapasy w szafce Poppy się właśnie skończyły i Jane musiała pójść po niego do magazynku, przy okazji robiąc niewielki remanent, żeby zorientować się, jakie eliksiry będzie musiała przygotować w najbliższym czasie. Następnie pojawiło się dwóch Ślizgonów z klasy Narcyzy. Nie przyznali się, z kim i o co poszło, lecz nad nałożonym na jednego z nich zaklęciem dziewczyna musiała się solidnie namęczyć. Potem zajrzał Fab, który włóczył się po zamku i nie wiedział, czym się zająć. Jane była bardzo zadowolona, że chłopak w końcu przestał się na nią dąsać, lecz nie miała nastroju na pustą gadaninę, dlatego włożyła sporo wysiłku w to, żeby sobie w końcu poszedł. Kiedy Fab się zlitował i zostawił ją w spokoju, przyszedł czas na zmianę opatrunku poparzonego drugoklasisty.
W rezultacie jadła obiad w towarzystwie umęczonej Poppy, która dyszała gniewem na ministerialnych biurokratów, z którymi zmarnowała kilka godzin. Przegryzając coś na szybko, pielęgniarka udała się do Wrzeszczącej Chaty, żeby przenieść Remusa do zamku, jak tylko zrobi się ciemno. Jane została po to, żeby przygotować dla chłopca łóżko i zamówić u skrzatów kolację dla wszystkich pacjentów, a potem pomagała Poppy opatrywać rany, które Lupin zadał sobie w niedzielną noc.
Chłopiec wyglądał bardzo źle. Kiedy się poznali, Remus był dorosły i już się nauczył lepiej czy gorzej radzić sobie z niektórymi negatywnymi skutkami transformacji, poza tym, w „jej” czasie wynaleziono już eliksir tojadowy znacząco łagodzący dolegliwości związane z transformacją. Dlatego do Jane dopiero teraz naprawdę dotarło, przez jaki koszmar Lupin przechodził co miesiąc. Dla jedenastoletniego chłopca to było zbyt wielkie brzemię i mimo tego, że Poppy od niedzieli faszerowała go rozmaitymi środkami regenerującymi, Remus przypominał wskrzeszonego trupa. Nawet z pomocą Jane ledwo powłóczył nogami, jak gdyby poruszał się na ślepo, nie będąc pewnym, dokąd ma iść. Ciepłe piwne oczy w tym samym bursztynowym odcieniu co jej własne, pociemniały i straciły blask, rozkojarzony wzrok skupiał się na przypadkowych przedmiotach, lecz natychmiast znów stawał się bezmyślny i pozbawiony wyrazu. Kiedy Jane i Poppy ułożyły go na łóżku dało się zauważyć, że podrapane brudne ręce chłopca mocno drżą. Potem to nerwowe drżenie rozprzestrzeniło się na całe jego chudziutkie ciało, pokryte starymi i świeżymi bliznami. Poppy, smarując rany chłopca balsamem gojącym, przez zęby po francusku przeklinała aktualnego ministra, który osobiście nalegał, aby Lupin dla pewności spędzał we Wrzeszczącej Chacie dodatkową dobę. Potem poszła sprawdzać pozostałych pacjentów, a Jane jeszcze przez pewien czas siedziała przy łóżku Remusa, machinalnie gładząc go po splątanych w paskudny kołtun włosach.
Kiedy napojony eliksirami chłopiec w końcu pogrążył się w leczniczym śnie, Jane poszła do swojego laboratorium. Przeprowadzony w magazynku remanent i kilka dni obserwacji doprowadziły ją do smutnych wniosków: niektórych specyfików, takich jak maść przeciw oparzeniom, eliksir przeciwbólowy i wzmacniający, nie sposób przygotować na zapas, tak szybko się rozchodzą. Będzie musiała spędzać w laboratorium chociaż dwa wieczory w tygodniu, żeby zabezpieczyć ich stałą dostawę. Fakt, za tę zapłatę, którą wyznaczyła jej rada szkoły, wymagano od niej zbyt wiele. W pierwsze pięć dni roku szkolnego cały jej wolny czas pochłaniały problemy skrzydła szpitalnego i dziewczyna wcale nie miała wrażenia, że z biegiem czasu będzie lepiej. Już prędzej na odwrót.
W takim nastroju, klnąc na wszystko i wszystkich, Jane przesiedziała w laboratorium prawie do dziesiątej wieczór, kiedy to zaczynały się zajęcia praktyczne. Opuściła kolację i czuła się niezwykle wykończona, za to uwarzyła pewien zapas eliksiru przeciwzapalnego i przygotowała osnowę dla „płynnego snu”, który planowała dokończyć jutro wieczór. Wierny Kaczanek zdążył wsunąć jej w rękę kawałek zapiekanki serowej, którą łapczywie pochłonęła po drodze na Wieżę Astronomiczną.
Na tarasie widokowym było ciepło i bezwietrznie. Przy parapecie ustawiono dwa teleskopy, dwoje uczniów pochyliło się nad mapą nieba, a profesor Sinistry nigdzie nie było widać. Jane już chciała podejść do tej dwójki, gdy nagle za jej plecami rozległ się oskarżycielski szept:
– Spóźniłaś się, Knightley. – Malfoya nie można było nie poznać, nawet mimo tego, że teraz był wyłącznie czarnym kształtem na tle nieba. - Nie zamierzam wypełniać zadania za ciebie.
– Jakby cię ktoś o to prosił – wysyczała dziewczyna w odpowiedzi, stając przy teleskopie.
– Tak w ogóle, to znów jesteśmy partnerami. – Jane była gotowa przysiąc, że w jego głosie dźwięczał złośliwy uśmiech. Paw na serio postanowił zamienić jej życie w piekło. Mało tego, że musiała z nim siedzieć w jednej ławce na transmutacji, a potem zgłosił się, żeby pracować z nią w parze na lekcji Flitwicka, to teraz jeszcze astronomia! - W zeszłym roku pracowałem sam i uwierz mi, Knightley, świetnie sobie poradziłem bez pomocnika. Ale skoro już dostaliśmy zadanie dla dwojga, to ty również będziesz zmuszona przyłożyć do niego rękę. Tak swoją drogą, Jowisza już przegapiłaś, o, tutaj zaznaczyłem. – Z tymi słowami podstawił jej pod nos mapę nieba. - Ty masz zaznaczyć położenia Marsa, to on, widzisz?
– Widzę – odezwała się ze złością Jane, odpychając jego rękę, która właśnie zasłaniała jej wspomnianą planetę. - Malfoy, masz mnie za idiotkę? Mars będzie na niebie do samego świtu, to ma być według ciebie sprawiedliwy podział?!
– Więc będziemy tu sterczeć razem. – Malfoy wzruszył ramionami. - Chcesz, będę zaznaczał Marsa, a ty sobie weź Urana i Neptuna.
– Wszystko mi jedno – odpowiedziała dziewczyna, wyciągając z torby dziennik obserwacji. - A poza planetami jest coś ciekawego?
– Kometa Väisälä. Powinna być w peryhelium dwunastego.
– Września?! - ożywiła się Jane.
– No tak. Sinistra nawet następną praktykę przeniosła na niedzielę, żeby móc podziwiać ją w pełnej krasie. Ale ona jest malutka.
– Już ją znalazłeś?
Malfoy skierował teleskop na gwiazdozbiór Bliźniąt i poprawił ostrość.
– Oto ona – wymamrotał pod nosem. - Absolutnie nic ciekawego.
Jane bezceremonialnie odsunęła go ramieniem od teleskopu i przylgnęła do okularu
– To ta między Alheną i Betelgeuzą? – Dziewczyna, nie odrywając się od obserwacji, wycelowała w kometę różdżką i zmierzyła poziom natężenia. - Może i malutka, ale dość silna. A ja się zastanawiam, czemu mi w ostatnim tygodniu eliksiry nie wychodzą...
Malfoy pod jej dyktando zapisał dane i zmienił Jane przy teleskopie, żeby zakreślić kolejne punkty położenia planet. Potem usiedli obok siebie na niewielkiej drewnianej ławeczce, żeby wymienić się notatkami.
– Więc wybrałaś astronomię dla eliksirów? - zainteresował się, gdy tylko skończyła. - Planujesz zostać warzycielem?
Jane ciężko westchnęła. Odczepienie się od upartego pawia nie było możliwe.
– Nie planuję. Choć dobrze jest mieć wyobrażenie, jak ciała niebieskie wpływają na właściwości eliksirów. Tak dla rozwoju ogólnego.
– Więc dla rozwoju ogólnego zapisałaś się na fakultet do Sinistry? - doprecyzował Malfoy kpiąco.
– No, prawie. Tak właściwie, to dla ilości przedmiotów.
– W jakim sensie? - Kpina stała się jeszcze wyraźniejsza, lecz Jane nie chciała się dać zawstydzić.
– Dosłownym. Im więcej przedmiotów na świadectwie, tym wyżej jest cenione. A astronomia w sumie nie stanowi dużego obciążenia. To półtora miesiąca obserwacji, a potem tylko raz w tygodniu wykład – cudo!
– Jeszcze dwa tygodnie praktyki pedagogicznej w zimie – poprawił ją Malfoy. - I seria obserwacji w maju.
– Praktyka pedagogiczna? - zachmurzyła się Jane. - Cóż to takiego?
– Nic strasznego. Pomoc pierwszoklasistom w znajdowaniu gwiazd i gwiazdozbiorów, tych najbardziej podstawowych.
– Jasne. Jakoś to przeżyję. To i tak lepsze niż idiotyczne kryształowe kule czy sklątki tylnowybuchowe...
– Co-co? - zapytał Malfoy i dziewczyna ugryzła się w język, ciesząc się, że chłopak w ciemności nie może zobaczyć jej twarzy. Oczywiście, ten Malfoy nie miał pojęcia o czarujących wychowankach Hagrida, których jego dziedzic ćwierć wieku później będzie wyprowadzał na spacer na dyniowe grządki, marszcząc ze wstrętem arystokratyczny nos. - Nieważne. W porównaniu z wróżbiarstwem czy opieką nad magicznymi zwierzętami astronomia wydaje mi się najlepszym wyborem.
– A mugoloznawstwo?
– A co – mugoloznawstwo? - Pytanie Malfoya zaskoczyło ją. Jane zrezygnowała z pomysłu zdawania owutemów z mugoloznawstwa po tym jak trafiła do Slytherinu. Była przekonana, że taki wybór nie będzie przez mieszkańców Domu Węża dobrze widziany. - A ty co, chodzisz na mugoloznawstwo?
– Tak. Żeby osiągnąć któreś z wyższych stanowisk w ministerstwie w naszych czasach należy mieć je na świadectwie.
– Naprawdę? - Jane była zdumiona. - Więc ty celujesz wprost w fotel ministra?
– No, nie tak od razu... - odpowiedział skromnie i niewidzialny w ciemności uśmiech wyraźnie dał się słyszeć w jego głosie. - Na bardzo wielu stanowiskach przychodzi się kontaktować ze światem mugoli. Tak więc trzeba się uczyć, żeby poznać wroga od wewnątrz.
– Wroga? - Lekki nastrój, który trwał do tej pory, zmiotło bez śladu. To, co Malfoy powiedział spokojnym, żartobliwym tonem, dla niej i tak zabrzmiało złowieszczo – biorąc pod uwagę, że doskonale wiedziała, dokąd zaprowadzą go podobne żarty. Ale teraz nie był dobry moment na dyskusje, poza tym kłótnie z pawiem nie miały żadnego sensu, dlatego też Jane zdławiła wzburzenie i spróbowała zmienić temat: - A astronomię też wybrałeś dla przyszłej kariery?
Chłopak wziął z ławeczki swój dziennik obserwacji i wrócił do teleskopu.
– Nie, Knightley. Astronomię wybrałem dla siebie. – Jego oślepiający uśmiech był widoczny nawet przy słabym świetle gwiazd.
– Dla siebie? – zapytała głucho Jane.
– No tak – potwierdził z pełną powagą. - Siedzisz tu sobie na wieży, podziwiasz gwiazdy, oddychasz świeżym powietrzem... A jeszcze dodatkowa linijka na świadectwie, jak słusznie zauważyłaś. - Uśmiech stał się wyraźniejszy. A może to sprawka księżyca wypływającego zza Zakazanego Lasu?
– Chodź, szybko zapiszemy nowe dane – zarządziła nagle dziewczyna. - Za kilka minut przez światło księżyca nie będzie widać gwiazd.
To była tylko jedna z dwóch przyczyn, przez które Jane zaczęła się spieszyć. Wcale nie planowała dzielić się z Malfoyem swoim niepokojem wywołanym przez jednego z pacjentów skrzydła szpitalnego. Niepokojem zdecydowanie irracjonalnym, ponieważ pełnia minęła dwie noce temu i teraz Remus powinien mocno spać pod wpływem silnego eliksiru. Ale dziewczyna wręcz fizycznie odczuwała jak srebrzyste promienie docierają do okien skrzydła szpitalnego i chciała na własne oczy przekonać się, że z chłopcem wszystko w porządku. Dlatego pospiesznie zakreśliła już ledwie dostrzegalnego Urana, Neptuna i Marsa i mamrocząc nieskładne wytłumaczenia o eliksirze pozostawionym pod zaklęciem straży, który należy natychmiast sprawdzić, pognała w dół po kręconych schodach.
***
„Co z nią jest nie tak? – zapytał z rozdrażnieniem samego siebie Lucjusz, wsłuchując się w stukot obcasów biegającej po schodach Knightley. Sądząc po dłuższych przerwach, dziewczyna od czasu do czasu przeskakiwała podest, żeby jak najszybciej znaleźć się na samym dole wieży. - A może co ze mną jest nie tak?” W końcu dowiedział się, że ona bywa normalna. W towarzystwie swoich gryfońskich koleżków Knightley czasem wyglądała na prawie szczęśliwą. Nawet z niektórymi osobami z ich grupy – Burke, Prewett, Welfarberem, Parkinsonem... Ale kiedy jej wzrok padał na Lucjusza czy kogoś z jego przyjaciół, jakby lodowaciała od środka, a w oczach zapalał się zły ognik, jak gdyby dziewczyna przeglądała w głowie cały swój arsenał bojowych zaklęć, który z całą pewnością był imponujący.
Z najbliższego otoczenia Lucjusza takiej specyficznej reakcji nie wywoływała tylko Cissi, ale i do sympatii tam też było daleko. Wzrok dziewczyny, zwrócony na jego narzeczoną zawsze był taki jakiś... badawczy. Jak gdyby Knightley też klasyfikowała ludzi i dla Narcyzy do tej pory nie znalazła miejsca. I to czasem drażniło Lucjusza ponad wszystko – dlaczego powierzchowna i nudna Cissi wzbudzała jej zainteresowanie, a tymczasem on sam, błyskotliwa, niezwykła Bella, spostrzegawczy i inteligentny Walden byli od pierwszego spotkania uznani za niezasługujących na jej uwagę? Próbował pocieszyć się myślą, że Knightley po prostu interesowała się średniakami, ale sam siebie nie mógł okłamać. Wszystkie jego obserwacje mówiły o tym, że Knightley nie jest taka. Do tego, ona nie próbowała się zbliżyć do Narcyzy, ona ją studiowała.
Cissi ze swej strony dosłownie wychodziła z siebie, gdy tylko ktoś przy niej choćby zająknął się na temat Knightley. Wszyscy wiedzieli o pasji Lucjusza do kolekcjonowania ciekawych ludzi. Lecz pogoń za tym konkretnym egzemplarzem nie zyskała aprobaty jego przyjaciół. No, może z wyjątkiem Macnaira, który sam był nią zainteresowany. Oni jeszcze nie rozmawiali na ten temat, lecz Lucjuszowi, jak zwykle, wystarczyło kilka spojrzeń, żeby zrozumieć tok myśli przyjaciela. Bella zwyczajnie była zazdrosna – dokładnie tak samo, jak w przypadku Lorda i Alecto. Szczególnie rozzłościła ją nagła galanteria Krwawego Barona w stosunku do nowej. Lucjusz sam był zszokowany, kiedy razem z wszystkimi stał się świadkiem ich pożegnania w pokoju wspólnym. Zachowanie ducha mówiło o szczerym szacunku, jakiego nie dostąpił nawet sam opiekun Domu Węża. Swoją drogą, Baron nigdy nie był fanatykiem hierarchii, generalnie rzadko brał udział w rozmowach, krótko odpowiadając na powitania i uwagi o pogodzie. Tak więc można było zrozumieć Bellę, która widziała w Knightley rywalkę w walce o wpływy w domu. Lecz na czym polegał problem Narcyzy, Lucjusz nie mógł zrozumieć. Czyżby ona też była zazdrosna - o tę uwagę, którą poświęcał nowej? Chociaż przy stole w Wielkiej Sali czy też w lochach nie udawało się z nią porozmawiać – Knightley tylko obdarzała go spojrzeniem pełnym pogardy i ze złością się odwracała.
Dobrze, że Cissi nie chodziła z nimi na zajęcia i miał możliwość poświęcać całą uwagę wypełnieniu postawionego przed sobą zadania. Tym bardziej, że jego ulubiona taktyka – znalezienie z badanym obiektem wspólnych zainteresowań – w tym przypadku nie działała tak dobrze, jak zwykle. Knightley z wyraźną niechęcią pracowała z nim w parze i ani na moment się nie rozpraszała. Lecz pomimo otwartej niechęci, praca z nią w parze była przyjemna. Czy też co najmniej interesująca, gdyż dziewczyna była naprawdę mocnym przeciwnikiem. Nie wzbudzała chęci poddania się i sama też się nie poddawała, biorąc na poważnie każde zadanie Flitwicka i wyraźnie pragnąc być lepszą od Lucjusza.
Tego, że Knightley była mocna w czarach, dowiedział się jeszcze w czasie rytuału wtajemniczenia. Jej wkład w granicę nieodnajdowalności wzmocnił ochronę o tyle, ile w nią włożyli wszyscy szóstoklasiści razem wzięci. Ale Lucjusz nigdy nie miał zbyt wysokiego mniemania o magicznym potencjale młodszego rocznika, w którym nie było ani jednego naprawdę mocnego czarodzieja. Knightley to zupełnie inna sprawa. Wyczuwało się w niej nie tylko potencjał, ale i mistrzostwo, które można osiągnąć tylko wieloletnią aktywną praktyką. Być może system edukacyjny Nowego Świata nie był aż tak beznadziejny, jak zwykło się o nim myśleć w Wielkiej Brytanii? A może wykształcenie nie miało tu nic do rzeczy i liczyło się tylko jej osobiste doświadczenie? Knightley nałożyła czary nieodnajdowalności tak pewnie i bez emocji, jak gdyby żyła pod nimi od niemowlęctwa. Lucjusz znów i znów zadawał sobie pytanie, kim naprawdę byli jej rodzice i w jakich okolicznościach zginęli. Miał wystarczająco żywą wyobraźnię, żeby wymyślić dziesiątki wyjaśnień, jedno fantastyczniejsze od drugiego, jednak wszystko to ani na cal nie przybliżało go do zrozumienia, kim tak naprawdę była nowa.
Zajęcia praktyczne z astronomii wydało mu się idealną okazją, żeby ją choć troszeczkę rozgadać. Na poziom owutemów oprócz nich zapisało się jeszcze tylko dwoje Krukonów, którzy, co łatwo zrozumieć, chcieli pracować razem. Dzięki temu Knightley nie pozostawało nic innego, jak znów być z nim w parze, co oznaczało przynajmniej minimum komunikacji. Tym bardziej, że specyfika przedmiotu była taka, że dość dużo czasu spędzano na oczekiwaniu. Choćby teraz – dopóki księżyc nie przeszedł przez punkt kulminacyjny, gwiazd i tak nie było widać, więc można było porozmawiać o czymś mało istotnym, lecz znamiennym – typu wyboru przedmiotów na poziomie owutemów. Lecz Knightley nagle uciekła. Cóż on takiego powiedział, że ona się znów zjeżyła? Przecież był taki moment, że całkiem miło rozmawiali, a ona nawet odpowiadała bez tego swojego zwykłego tonu męczennicy w głosie. Tonu, który oznaczał „Malfoy, kiedy ty się w końcu ode mnie odczepisz?” i którego używała za każdym razem, kiedy starał się zagaić rozmowę.
„A może zachciało się jej do toalety i wstydziła się o tym mówić?” - zastanawiał się z uśmieszkiem. Ale nie, to też było niepodobne do dziewczyny, która zawstydziła go głupią rozmową o bieliźnie. Na wspomnienie ich wyprawy na Pokątną uśmieszek mimowolnie przeszedł w uśmiech, który można by nawet nazwać rozmarzonym, gdyby tylko Malfoyowie pozwalali sobie na takie uśmiechy. A oni, ma się rozumieć, nigdy nie mogli do tego dopuścić. Tym bardziej, jeśli wspomni się, że w konieczności łażenia w upale z rozdrażnioną Knightley absolutnie nie było nic przyjemnego – dokładnie tak samo stroniła od niego i ciągle rzucała nieprzyjazne spojrzenia. Nie, zdecydowanie wspomnienie tego głupiego sierpniowego dnia nie jest warte uśmiechu.
Na dźwięk otwieranych drzwi Lucjusz ucieszył się złośliwie. Wcale nie miał zamiaru kryć nieobecności towarzyszki przed Sinistrą. Jeśli profesor nie zaliczy jej dzisiejszej praktyki, to będzie to sprawiedliwe. Lecz na taras widokowy weszła nie Sinistra, a Knightley we własnej osobie. Co więcej – w rękach trzymała dwa kubki roztaczające cudowny aromat kawy. Dziewczyna w milczeniu usiadła na ławce i podała kubek Lucjuszowi.
– Dziękuję, Knightley – powiedział z uczuciem. - Wprost życie mi ratujesz. Skąd?
– Kaczanek – odpowiedziała krótko, biorąc łyk. - To skrzat ze skrzydła szpitalnego. Swoją drogą – pogrzebała w kieszeni szaty i wyjęła papierową torebkę, która po przywróceniu jej do normalnych rozmiarów okazała się dość duża i po brzegi nabita gorącymi croissantami – to też mi dał. Częstuj się. – Ugryzła swojego croissanta i w zachwycie wywróciła oczami.
W odróżnieniu od Jane, Lucjusz był i na obiedzie, i na kolacji, lecz teraz był bliski do mruczenia z przyjemności – tak bardzo smaczne i na czasie było to wczesne śniadanie.
– Ej! - Dziewczyna krzyknęła do Krukonów, którzy jak dwa milczące cienie majaczyli na przeciwnym krańcu tarasu. - Chcecie coś przekąsić? - Zapraszająco uniosła torebkę, lecz chłopcy pokręcili głowami, nie zadając sobie trudu powiedzenia prostego „dziękuję”.
– Nikt o zdrowych zmysłach nie przyjmie poczęstunku od Ślizgona – skomentował Lucjusz z uśmiechem. - Nie wiadomo, jaką rzadką trucizną je nadziałaś...
Dziewczyna prychnęła i demonstracyjnie wyjęła jeszcze jeden croissant. Krukoni tak samo demonstracyjnie się odwrócili i Knightley poczuła się urażona.
– Poczęstujesz się? - Potrząsnął jej przed nosem srebrną piersiówką.
– A co to? - Wzięła manierkę z jego rąk, odkręciła nakrętkę i ostrożnie powąchała. - Koniak?! Malfoy, jesteś alkoholikiem?
Teraz w jej oczach nie było ani cienia wrogości i Lucjusz czuł się jak linoskoczek balansujący nad rynkiem.
– Na razie jeszcze nie, Knightley - odezwał się chłopak. - Ale cóż może być lepszego o pierwszej w nocy, niż gorąca kawa pod rozgwieżdżonym niebem?
– Tylko gorąca kawa z koniakiem, zrozumiałam, co masz na myśli. – Uśmiechnęła się, oddając mu piersiówkę. - Lecz najpierw nalej sobie.
Udając urażoną niewinność, Lucjusz szczodrze nalał koniaku do swojego kubka i wziął duży łyk.
– Chyba nie myślałaś, że marzę o tym, by cię otruć i potem do końca roku wykreślać położenia planet w absolutnej samotności?
– No, tak – podchwyciła – tylko ty i Wszechświat! Czyż nie tak wygląda raj dla Malfoyów?
„A jednak ma coś przeciwko mojej rodzinie” - pomyślał Lucjusz, nalewając koniaku do jej kubka, lecz nie wypowiedział tego na głos, żeby móc w spokoju nacieszyć się zawieszeniem broni i swoją kawą. Żeby jej nie do końca przyjacielska wypowiedź nie zawisła nad nimi, niszcząc delikatną równowagę, trzeba było pilnie coś powiedzieć, a właściwe słowa nie przychodziły mu do głowy.
– Jak tam twój eliksir? - spytał w końcu Lucjusz.
– Eliksir? - Knightley zachmurzyła się lekko. - A, tak, wszystko w porządku...
Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie na taras widokowy weszła Sinistra. W czasie gdy Krukoni zdawali profesor relację ze swoich sukcesów, Jane i Lucjusz pośpiesznie dopili kawę i po zmniejszeniu kubków i torebki z croissantami, upchnęli je po kieszeniach.
– Nie najlepsza noc na zajęcia praktyczne. – Sinistra współczująco pokiwała głową w odpowiedzi na jakąś skargę Krukonów. - Za to w niedzielę warunki będą idealne. A co u was? - zapytała, zwracając się do Ślizgonów.
Knightley podała jej swój dziennik i zdała relację za ich oboje, starannie wydychając powietrze w bok, żeby profesor nie wyczuła zapachu koniaku. Lecz Lucjusz jeszcze w zeszłym roku zaczął podejrzewać, że Sinistra skłonna jest przymknąć oko na umiarkowane spożycie alkoholu przez uczniów starszych klas – dopóki to spożycie służy temu, by się trochę rozgrzać, a nie upić. Ponieważ Knightley wyglądała normalnie, mówiła wyraźnie i w sposób zrozumiały, nie było się czego bać.
W końcu profesor zakończyła sprawdzanie i usiadła na ich ławce, pogrążając się w swoich własnych badaniach, a Lucjusz i Jane przez całą pozostałą część zajęć dojadali pomniejszone croissanty, starając się nie szeleścić zbyt mocno torebką i po kolei wykreślali położenia planet, które znów stały się widoczne, gdy księżyc schował się za dalekimi wzgórzami na horyzoncie. Kiedy na jaśniejącym porannym niebie wzeszły Saturn i Wenus, Sinistra odesłała uczniów i sama przypadła do teleskopu. Knightley, wychodząc na schody zahaczyła o futrynę i kubki w kieszeni szaty głośno brzęknęły, lecz profesor się nawet nie odwróciła. Po przejściu kilku poziomów w dół dziewczyna nie opanowała histerycznego śmiechu, który już dawno się z niej próbował wyrwać i bez sił, trzęsąc się całym ciałem, oparła się o kamienną poręcz.
– Mal...foy... - wydusiła z trudem, wycierając rękawem cieknące z oczu łzy. - Nie zostało jeszcze croissantów?
Lucjusz, uśmiechając się uprzejmie, pogrzebał w kieszeni i wyjął całą torebkę. Po powiększeniu jej do normalnych rozmiarów, podzielili jej zawartość, a potem Knightley wysypała sobie na dłoń okruszki i zebrała je wargami. W tym dziecinnym geście nie było nic intymnego, lecz chłopak nagle poczuł się niezręcznie, jakby zobaczył coś bardzo osobistego.
– Nie wyobrażam sobie, jak dożyję do śniadania – poskarżyła się, nie zauważając jego chwilowego zmieszania.
– Ja tam w ogóle się nie wybieram na śniadanie – odpowiedział Lucjusz, zaczynając schodzić po schodach. - Zajęcia mamy dopiero po obiedzie.
– Ja mam rano zielarstwo – westchnęła Jane, idąc za nim. - Nie powinnam była pić tego twojego koniaku... Teraz na pewno zaśpię.
– Zostaw Belli notatkę z prośbą, żeby cię obudziła – poradził jej Lucjusz. - Ona też chodzi na zielarstwo.
Odpowiedziało mu pełne napięcia milczenie. Odwrócił się przez ramię, planując zapytać, co się stało i natknął się na zimny wzrok. Dziewczyna, która jeszcze przed chwilą chichotała, chwytając się jego ramienia, żeby się utrzymać na nogach, znów zniknęła. Chłopak zapragnął schwycić ją za kołnierz szaty i porządnie potrząsnąć, nawrzeszczeć, zażądać, żeby wyjaśniła, co tym razem jest nie tak. Lecz świetnie rozumiał, że niczego nie osiągnie, dlatego resztę drogi do lochów przeszli w milczeniu. Dopiero w pokoju wspólnym, gdzie ich drogi się rozchodziły, Knightley w końcu spojrzała na niego.
– Spokojnej nocy, Malfoy – powiedziała cicho i nie czekając na odpowiedź, weszła w swój korytarz.
– Spokojnej nocy, Knightley – odpowiedział jej plecom i potrząsnął swoją piersiówką. Na dnie był jeszcze koniak na ładne kilka łyków, które zrobił, przepijając do gigantycznego kalmara przepływającego nad sufitem w ciemnej wodzie przeszywanej pierwszymi promieniami wstającego słońca.