01 Narodziny Stalowego Szczura









Harry Harrison







Narodziny Stalowego Szczura





















(Przekład: Małgorzata Pawlik-Leniarska)



1

Gdy zbliżyłem się do frontu Pierwszego Banku Rajskiego Zakątka, sensory wyczuwszy moją obecność, otworzyły na oścież drzwi. Szybko przestąpiłem próg i zatrzymałem się. Wyjąłem z torby pióro łukowe i odwróciłem w chwili, gdy zamykające się drzwi dotknęły framugi. Zmierzyłem czas reakcji czujników przy poprzednich wizytach w tym banku i wiedziałem, że mam 1,67 sekundy na zrobienie tego, co niezbędne. Wystarczająco dużo. Drzwi nie zdążyły się ponownie otworzyć.

Łuk rozbłysł, zabuczał i solidnie zespolił je z framugą. Teraz mechanizm mógł już tylko bezsilnie brzęczeć, za moment nastąpiło spięcie; posypało się kilka iskier i wszystko zamarło.

- Niszczenie własności banku jest przestępstwem. Jesteś aresztowany.

Mówiąc to robot strażnik wyciągnął swą wielką, miękką łapę, aby mnie zatrzymać do czasu przybycia policji.

- Nie tym razem, ty rozklekotana kupo złomu - warknąłem i dźgnąłem go w pierś szpikulcem na świniozwierze. Dwie metalowe końcówki zaaplikowały mu trzysta volt i mnóstwo amperów. W sumie wystarczająco dużo, by w obwodach robota nastąpiło kilkanaście spięć. Ze wszystkich szczelin buchnął dym i maszyna gruchnęła na podłogę z radującym serce łoskotem.

Przeszedłem kilka kroków i odepchnąłem starszą panią, która stała przy kasie. Wyciągnąłem z torby duży pistolet, wycelowałem go w kasjerkę i warknąłem rozkazująco:

- Pieniądze albo życie, siostrzyczko. Napełnij tę torbę dolcami.

Dobrze wyszło, chociaż mój głos trochę się załamał i ostatnie słowa zabrzmiały jak pisk. Kasjerka uśmiechnęła się i spróbowała nadrabiać bezczelnością.

- Idź do domu, synku. To nie…

Nacisnąłem spust i bezodrzutowy 0,75 zagrzmiał jej nad uchem. Chmura dymu oślepiła ją. Nie zraniłem kasjerki, ale efekt był ten sam. Jej oczy uciekły w tył głowy i powoli osunęła się za kasę.

Nie tak łatwo odstraszyć Jimmiego diGriz! Jednym susem przeskoczyłem kontuar i machnąłem pistoletem w stronę przerażonych pracowników.

- Cofnąć się, wszyscy! Szybko! Nie chcę, żeby jakiś głupek nacisnął przycisk cichego alarmu. W pożytku. Hej, góro sadła! - wskazałem lufą tłustego kasjera, który dotychczas zawsze mnie ignorował. Teraz był szalenie usłużny. - Napełnij tę torbę dolcami, tylko duże nominały, i to już.

Zrobił to pocąc się i pracując najszybciej, jak mógł. Klienci i pracownicy stali dookoła w dziwnych pozach, najwidoczniej sparaliżowani strachem. Drzwi do biura kierownika pozostały zamknięte, co oznaczało, że prawdopodobnie go tam nie było. Tłuścioch skończył napełniać torbę banknotami i wyciągnął ją w moją stronę. Policja nie zjawiała się. Miałem wszelkie szanse, żeby się stąd wydostać.

Mruknąłem coś mając nadzieję, że zabrzmi to jak plugawe przekleństwo, i wskazałem na worek wypełniony rulonami monet.

- Wyrzuć te drobniaki i napełnij także i to - rozkazałem burkliwie.

Skwapliwie spełnił moje polecenie i wkrótce również ta torba była wypchana. I wciąż ani śladu policji. Czy to możliwe, żeby żaden z tych głupkowatych urzędników nie włączył cichego alarmu? Możliwe. Trzeba będzie zastosować ostrzejsze środki.

Chwyciłem kolejną torbę monet.

- Napełnij także tę - rozkazałem, popychając ją w jego stronę.

Robiąc to wcisnąłem łokciem guzik alarmu. Są takie dni, kiedy wszystko musisz robić sam!

To wywarło zamierzony skutek. Policja pojawiła się, zanim została napełniona trzecia torba. Nadjechali z fasonem. Jeden z ich pojazdów naziemnych zdołał zderzyć się z drugim. Rozwalili jakiś stragan, nadłamali latarnię i napędzili strachu kilku przechodniom. W końcu jednak jakoś się pozbierali i rozstawili z bronią gotową do strzału.

- Nie strzelać – zakwiczałem z przerażeniem. Z prawdziwym przerażeniem, bo większość policjantów nie wyglądała na inteligentniejszych od swoich gnatów. Nie słyszeli mnie przez szybę, ale za to widzieli. - To tylko atrapa! - zawołałem - Zobaczcie!

Przyłożyłem sobie lufę do głowy i nacisnąłem spust. Z generatora dymu wydobył się całkiem przyzwoity obłoczek, a od efektu dźwiękowego aż zadzwoniło mi w uszach. Zsunąłem się za kontuar, znikając sprzed ich przerażonych oczu. Teraz przynajmniej nie będzie strzelaniny. Czekałem cierpliwie, a oni krzyczeli, przeklinali i w końcu wyważyli drzwi.

Wszystko to może wydać wam się dziwne, ale nie ma w tym nic dziwnego. Co innego obrobić bank, a co innego zrobić to w taki sposób, żeby na pewno dać się złapać. Po co, możecie zapytać, po co być aż tak głupim?

Z przyjemnością wam to wyjaśnię. Ale aby zrozumieć motywy mojego działania, musicie najpierw zrozumieć, jakie jest życie na tej planecie, jakie było moje życie. Słuchajcie!

Rajski Zakątek został założony kilka tysięcy lat temu przez jakąś egzotyczną sektę religijną, która na szczęście już nie istnieje. Przybyli tu z innej planety, niektórzy twierdzą, że był to Brud albo Ziemia, rzekoma kolebka ludzkości, ale ja w to nie wierzę. W każdym razie nie szło im najlepiej. W owych czasach z pewnością nie był to plac zabaw, o czym zresztą nauczyciele na lekcjach przypominają nam tak często, jak tylko się da. Zwłaszcza wtedy, gdy mówią, jak zepsuci są młodzi ludzie w dzisiejszych czasach. My powstrzymujemy się, by im nie odpowiedzieć, że oni też muszą być zepsuci, bo z pewnością nic się nie zmieniło przez ostatni tysiąc lat.

Jasne, że na początku musiało być ciężko, cały świat roślinny był czystą trucizną dla ludzkiego metabolizmu i musiał zostać usunięty, żeby można było wprowadzić jadalne uprawy. Miejscowa fauna była równie trująca i uzbrojona w odpowiednie kły i pazury. Było tu trudno, tak trudno, że zwykłe krowy i owce miały zastraszająco małe szansę przeżycia. Pomógł wtedy sztuczny dobór genów i wyhodowano tu pierwsze świniozwierze. Spróbujcie sobie wyobrazić, a będziecie potrzebować naprawdę płodnej wyobraźni, jednotonowego złego knura z ostrymi kłami i wrednym charakterem. Już samo to jest paskudne, ale przedstawcie sobie tego stwora pokrytego długimi kol­cami jak jeżozwierz. Pomysł ten, aczkolwiek dziwny, poskutkował, a że na farmach wciąż hoduje się dużo świniozwierzy, ciągle skutkuje. Wędzone szynki świniozwierza z Rajskiego Zakątka słynne są w całej galaktyce.

Ale nie spotkacie tu całej galaktyki tłoczącej się z wizytą na świńskiej planecie. Wyrosłem tutaj, więc wiem. To miejsce jest tak beznadziejne, że nawet świniozwierze umierają z nudów.

A najśmieszniejsze jest to, że chyba nikt poza mną tego nie zauważył. Wszyscy zawsze dziwnie na mnie patrzyli. Moja mama twierdziła, że są to problemy wieku doj­rzewania i paliła w moim pokoju kolce świniozwierza - ludowy środek na takie dolegliwości. Tata z kolei obawiał się, że to początek obłędu i zwykł wlec mnie do lekarza przeciętnie raz na rok. Psychiatra nie widząc niczego nienormalnego wysuwał teorię, że objawiły się we mnie cechy pierwszych osadników, że byłem ofiarą pierdnięcia Mendla itp. Ale to było wiele lat temu. Rodzicielska troska nie nękała mnie od czasu, gdy tata wyrzucił mnie z domu. Miałem wtedy piętnaście lat. Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy przeszukawszy moje kieszenie oj­czulek odkrył, że miałem więcej pieniędzy niż on. Mama ochoczo się z nim zgodziła i nawet sama otworzyła mi drzwi. Myślę, że z przyjemnością się mnie pozbyli. Z pew­nością wnosiłem zbyt wiele nerwów do ich ociężałej egzystencji.

Co jeszcze myślę? Myślę, że taki wyrzutek jest czasami cholernie samotny. Ale nie sądzę, żeby była dla mnie jakakolwiek inna droga. Wiąże się to z problemami, ale problemy zawsze mają rozwiązania.

Na przykład, jednym z moich problemów było to, że byłem bity przez większe dzieci. Zaczęło się od razu, gdy poszedłem do szkoły. Na początku popełniłem błąd wykazując im, że byłem bardziej inteligentny niż one. Buch i podbite oko. Szkolnym osiłkom tak się to spodo­bało, że musieli ustawiać się w kolejce do bicia mnie. Przerwałem koło nieszczęść dopiero wtedy, gdy przekupi­łem uniwersyteckiego nauczyciela wychowania fizycznego, by nauczył mnie walki wręcz. Poczekałem, aż stałem się naprawdę dobry, i zacząłem oddawać. Zwyciężyłem moje­go niedoszłego oprawcę i zacząłem rozkładać kolejnych trzech drabów. Mówię wam, wszystkie małe dzieci były moimi przyjaciółmi i nigdy nie miały dość opowiadania mi, jak wspaniale wyglądałem ścigając sześciu najgor­szych łobuzów dookoła szkoły. Jak już powiedziałem, problemy rodzą rozwiązania, żeby nie powiedzieć przyjemności...

A skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić nauczyciela? Na pewno nie od taty. Moja tygodniówka wynosiła trzy dolary, co ledwo wystarczało na dwie oranżady i mały batonik. Potrzeba, nie chciwość dała mi pierwszą lekcję gospodarności. Kupić tanio, sprzedać drogo, a zysk za­trzymać dla siebie.

Oczywiście nie mogłem nic kupić, nie mając kapitału zakładowego, zdecydowałem się wiec w ogóle nie płacić za towar podstawowy. Wszystkie dzieci kradną w sklepach. Przechodzą przez taki etap i zwykle kończy go lanie po pierwszej wpadce. Widziałem nieszczęśliwe i mokre od łez ofiary niepowodzeń i zanim rozpocząłem karierę bardzo drobnego przestępcy, zrobiłem rozpoznanie rynku i okreś­liłem kilka reguł.

Po pierwsze, trzymać się z dala od drobnych kupców. Oni znają swój towar i w ich interesie leży zachowanie go w stanie nienaruszonym. Rób wiec zakupy w dużych domach towarowych. Wtedy musisz tylko uważać na ochronę sklepu i system alarmowy. Dokładna znajomość zasady ich działania pozwoli opracować techniki obejścia tych przeszkód.

Jedną z moich najwcześniejszych i najbardziej pry­mitywnych technik - rumienię się wyjawiając jej prosto­tę - nazwałem pułapką książkową. Zbudowałem pudełko, które wyglądało dokładnie jak książka. Ale miało dno na zawiasach ze sprężyną w środku. Musiałem tylko położyć je na niczego niepodejrzewający batonik i łakoć znikał z pola widzenia. Było to proste, ale skuteczne urządzenie, którego używałem przez dłuższy czas. Miałem zamiar zrezygnować z niego w imię wyższej techniki, gdy dostrzegłem możliwość skończenia z nim w sposób bardziej pożyteczny. Postanowiłem rozprawić się ze Śmierdziuchem.

Nazywał się Bedford Smikingham, ale zawsze nazy­waliśmy go Śmierdziuchem. Tak jak niektórzy są uro­dzonymi tancerzami albo malarzami, tak inni są stwo­rzeni do niższych celów. Śmierdziuch był urodzonym kapusiem. Jego życiową przyjemnością było donoszenie na kolegów. Podglądał, patrzył i donosił. Żaden mło­dzieńczy grzeszek nie był dla niego zbyt drobny, by go nie odnotować i nie powiadomić o nim belfrów. A oni uwielbiali go za to - co może wam wyjaśnić, jakiego rodzaju mieliśmy nauczycieli. Nie można go było nawet bezkarnie stłuc. Zawsze wierzono jego sło­wom i bijący byli karani.

Śmierdziuch naraził mi się kiedyś, nie pamiętam dokład­nie jak, ale wystarczyło to, by w mojej głowie zrodziły się ciemne i płodne myśli, z których z kolei wykluł się plan działania. Wszyscy chłopcy lubią się przechwalać i moja pozycja bardzo się wzmocniła, gdy pokazałem kolegom książkowego łowcę batoników. Rozbrzmiały achy i ochy, które wzmogły się, gdy za darmo rozdałem część mojego łupu, by ich sobie pozyskać. To nie tylko wzmocniło moją pozycję, postarałem się także, aby działo się to w miejscu, gdzie Śmierdziuch mógł swobodnie podsłuchiwać. Pamię­tam, jakby to było wczoraj i na wspomnienie akcji wciąż robi mi się ciepło na sercu.

- To nie tylko działa, ale pokażę wam jak. Chodźcie ze mną do domu towarowego Minga.

- Możemy, Jimmy, naprawdę możemy?

- Możecie. Ale nie całą paczką. Przychodźcie pojedyn­czo i stańcie tak, żeby widzieć ladę z balonikami. Bądźcie tam o godzinie 15.00, a naprawdę coś zobaczycie.

Zobaczyli coś dużo lepszego, niż mogli sobie wyobrazić. Odprawiłem ich i obserwowałem biuro dyrektora szkoły. Gdy tylko Śmierdziuch tam się zameldował, popędziłem na dół i włamałem się do jego szafki.

Poszło jak z płatka. Jestem z tego dumny, jako że był to pierwszy przygotowany przeze mnie scenariusz kryminalny z udziałem innych osób. O wyznaczonej godzinie podszed­łem do stoiska ze słodyczami u Minga, starając się nie zwracać uwagi na strażników, którzy z kolei starali się udawać, że mnie nie obserwują. Swobodnym ruchem położyłem książkę na balonikach i pochyliłem się, żeby zapiąć but.

- Łapać złodzieja! - krzyknął najtęższy z nich, chwy­tając mnie za kołnierz płaszcza.

- Mam cię - zapiał inny, chwytając książkę.

- Co robicie? - wyrzęziłem. Musiałem rzęzić, ponieważ wisiałem w powietrzu, a płaszcz był zaciśnięty na moim gardle. - Złodzieju, oddaj mi moją książkę do historii za siedem dolarów, kupioną przez moją mamusię za pieniądze, które zarobiła plotąc maty z kolców świniozwierza - wycharczałem nad wyraz elokwentnie.

- Książkę? - zadrwił osiłek. - Wiemy wszystko o tej książce.

Chwycił okładkę i pociągnął. Otworzyła się i wyraz jego twarzy, gdy zatrzepotały kartki, był naprawdę wspaniałym widokiem.

- To zostało ukartowane - zapiszczałem, rozpinając płaszcz, aby się uwolnić. - Ukartowane przez przestępcę, który chełpił się, że używa tej metody. On tam stoi, to ten, którego nazywają Śmierdziuchem. Łapcie go, chłopa­ki, zanim ucieknie! - wrzasnąłem rozcierając bolące gardło.

Śmierdziuch stał i gapił się bezsilnie, gdy ochoczo zacisnęły się na nim ręce kolegów. Jego podręczniki upadły na podłogę, fałszywa książka otworzyła się i wysypały się z niej batoniki.

To było piękne. Łzy, wrzaski i wzajemne obwinianie się. A przy okazji wspaniale odwróciło to uwagę ochro­niarzy. Tego samego dnia przechodził bowiem chrzest bojowy mój Połykacz Batoników Nr 2. Ciężko praco­wałem nad tym urządzeniem, które zbudowałem na zasadzie cichej pompy próżniowej z ssawką ukrytą w mo­im rękawie. Przysunąłem wylot ssawki do baloników i fiu! Pierwszy batonik zniknął z pola widzenia. Kończył drogę w moich spodniach, lub raczej w szkaradnych pumpach, które musieliśmy nosić jako część szkolnego mundurka. Wisiały luźno, a nad kostką były mocno ściśnięte gumką. Batonik spokojnie w nie spadł, a za nim następny i jeszcze następny.

Tylko, że coś się zacięło i nie mogłem wyłączyć tego cholernego urządzenia. Dzięki Bogu za wrzaski Śmierdziucha. Oczy wszystkich skierowane były na niego, a nie na mnie, gdy mocowałem się z wyłącznikiem. W tym czasie pompa wciąż działała i batoniki znikały w moim rękawie i dalej w spodniach. W końcu udało mi się to wyłączyć, ale gdyby ktokolwiek zechciał spojrzeć w moją stronę, pusta półka i moje wypchane nogawki mogłyby wzbudzić pewne podejrzenia. Na szczęście nikomu nie przyszło to do głowy.

Wyszedłem, lub raczej wytoczyłem się niepewnym krokiem, najszybciej jak mogłem. Jak już powiedziałem, to wspo­mnienie zawsze będzie mi drogie.

Co oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego teraz postanowiłem obrobić bank. I dać się złapać.

Policjanci w końcu sforsowali drzwi i wtłoczyli się do środka. Uniosłem ręce nad głową i przygotowałem się, by ich powitać ciepłym uśmiechem.

Urodziny, oto ostateczny powód. Moje siedemnaste urodziny. Ukończenie siedemnastu lat tutaj, w Rajskim Zakątku, jest bardzo ważną datą w życiu młodego czło­wieka.



2

Sędzia pochylił się i spojrzał na mnie przyjaźnie.

No Jimmy, powiedz mi, co to za głupi kawał? Sędzia Nixon miał daczę nad rzeką, niedaleko naszej farmy.

Nazywam się James diGriz, koleś. I nie bądź taki poufały.

Jak łatwo sobie wyobrazić, sędzia mocno poczerwieniał. Jego wielki nos upodobnił się do pomidora, a nozdrza rozdęły się.

Masz odnosić się z większym szacunkiem do sądu. Jesteś oskarżony o poważne wykroczenia, chłopcze, i będzie dobrze dla ciebie, jeśli zaczniesz wyrażać się w sposób cywilizowany. Wyznaczam Arnolda Fortescue, obrońcę publicznego, na twojego adwokata...

Nie potrzebuję adwokata, a zwłaszcza nie starego Kosookiego, który tak żłopie, że nikt nigdy nie widział go trzeźwego...

Z ław dla publiczności zabrzmiała kaskada śmiechu, która rozwścieczyła sędziego.

Spokój na sali! — ryknął, waląc swoim młotkiem z taką siłą, że złamał rączkę. Odrzucił końcówkę w kąt sali i spojrzał na mnie ze złością.

Nie wyprowadzaj sądu z równowagi. Obrońca Fortescue został wyznaczony...

Nie przeze mnie. Odeślijcie go z powrotem do knajpy Mooneya. Przyznaję się do wszystkich zarzutów i zdaję się na łaskę i niełaskę tego bezlitosnego sądu.

Wciągnął oddech i westchnął tak, że aż się wzdrygnąłem. Postanowiłem trochę zwolnić, bo jeśli sędzia dostanie zawału i kipnie, to proces zostanie uznany za nieważny i zmarnuję jeszcze więcej czasu.

Przepraszam, Wysoki Sądzie — schyliłem głowę, bo nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Ale postąpiłem źle i muszę zostać ukarany.

Tak lepiej, Jimmy. Zawsze byłeś bystrym chłopcem i przykro mi patrzeć, jak marnuje się taka inteligencja Pójdziesz do domu poprawczego na okres nie krótszy niż...

Przepraszam, Wysoki Sądzie — wtrąciłem się. — To niemożliwe. Gdybym popełnił te zbrodnie w zeszłym tygodniu albo w zeszłym miesiącu, to inna sprawa! Prawo określa to wyraźnie i nie ma dla mnie wyjścia. Dziś są moje urodziny. Moje siedemnaste urodziny.

To go ostudziło. Strażnicy czekali cierpliwie, gdy wy­stukiwał dane na klawiaturze swojego komputera. Jedno­cześnie reporter z „Echa Rajskiego Zakątka" równie pilnie stukał w klawisze swego przenośnego terminalu. Gotowała mu się niezła historyjka. W krótkim czasie sędzia znalazł odpowiedź. Westchnął.

To prawda. Akta wykazały, że dziś kończysz siedem­naście lat i osiągasz pełnoletność. To z pewnością oznaczało­by wyrok więzienia, ale trzeba uwzględnić okoliczności. Pierwsze wykroczenie, młody wiek oskarżonego, zrozumienie, iż postąpił źle. Jest w mocy tego sądu dokonanie wyjątku, zawieszenie wyroku i zwolnienie warunkowe. Moja decyzja jest następująca...

Ostatnią rzeczą, jaką chciałem wtedy usłyszeć, była jego decyzja. Nie szło to tak, jak zaplanowałem, zupełnie nie tak. Trzeba było działać. Zadziałałem. Mój wrzask za­głuszył słowa sędziego. Wciąż krzycząc, wyskoczyłem głową naprzód z ławy oskarżonych, zgrabnie przekozioł­kowałem po podłodze i popędziłem przez salę, zanim zszokowana widownia zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek ruchu.

Nie będziesz pisać o mnie żadnych ordynarnych łgarstw, ty pismaku! — krzyknąłem, wyrwałem terminal z rąk reportera i rzuciłem go na podłogę. Potem zde­ptałem na kupę złomu maszynę wartą sześćset dolarów. Odskoczyłem, zanim zdążył mnie złapać i pognałem do drzwi. Tam rzucił się na mnie policjant i złożył się w pół, gdy umieściłem stopę w okolicach jego żo­łądka.

Prawdopodobnie udałoby mi się uciec, ale ucieczka nie leżała w tej chwili w moich planach. Niezdarnie szarpałem klamkę, aż ktoś mnie złapał, a potem walczyłem i zostałem wreszcie obezwładniony.

Tym razem wylądowałem na ławie oskarżonych skuty kajdankami i skończyły się gadki sędziego w rodzaju: „Jimmy, mój chłopcze". Ktoś dał mu nowy młotek, którym machnął teraz w moją stronę, jakby chciał rozbić mi głowę. Warknąłem i próbowałem wyglądać gburowato.

Jamesie Bolivarze diGriz — rozpoczął sędzia. — Skazuję cię na najwyższą karę za przestępstwo, które popełniłeś. Ciężkie roboty w więzieniu miejskim do czasu przybycia statku Ligi, który zabierze cię do najbliższego ośrodka poprawczego w celu poddania terapii kryminal­nej — uderzył młotkiem. — Zabrać go.

To mi się podobało. Szarpnąłem się z kajdankami i przeklinałem go siarczyście, żeby w ostatniej chwili nie okazał słabości. Nie okazał. Dwóch krzepkich policjantów wywlokło mnie z sali sadowej i wcisnęło niezbyt delikatnie do karetki więziennej. Dopiero kiedy zatrzasnęli i zabez­pieczyli drzwi, oparłem się wygodnie, odprężyłem i po­zwoliłem sobie na triumfujący uśmiech.

Tak, właśnie, to był triumf. Celem całej operacji było dać się aresztować i posłać do więzienia. Musiałem przecież trochę się podszkolić w zawodzie.

W moim szaleństwie była metoda. We wczesnym okresie mojego życia, może nawet w czasach sukcesów z balonikami, zacząłem poważnie rozważać karierę prze­stępcy. Z wielu powodów; po pierwsze, sprawiało mi przyjemność bycie przestępcą, po drugie, mo­tywacja finansowa — w żadnym innym zawodzie nie zarabiało się więcej przy mniejszym nakładzie pracy. Ale szczerze mówiąc, najbardziej lubiłem to uczucie wyższości, gdy udawało mi się sprawić, że reszta świata wychodziła na durniów. Ktoś może powiedzieć, że to dziecinne emocje. Być może, ale za to bardzo przy­jemne.

Musiałem zatem rozwiązać bardzo poważny problem. Jak przygotować się do zawodu złodzieja? Przestępstwo nie ogranicza się przecież do podkradania baloników. Niektóre sprawy były jasne. Chciałem pieniędzy. Pie­niędzy innych ludzi. Pieniądze są zamykane, a wiec im więcej będę wiedział o zamkach, tym łatwiej osiągnę swój cel. Wtedy po raz pierwszy w szkolnej karierze zabrałem się do nauki. Zacząłem dostawać najwyższe oceny i nauczyciele uznali, że jest jeszcze dla mnie nadzieja. Szło mi tak dobrze, że gdy wyraziłem chęć zostania ślusarzem, zgodzili się bardzo chętnie. Wszy­stkiego, co potrzebne, nauczyłem się w trzy miesiące i poprosiłem, by pozwolono mi zdawać egzamin końcowy. Odmówili.

Tak się nie robi", powiedzieli mi. Miałem iść w tym samym ślamazarnym tempie co inni i dopiero za dwa lata i dziewięć miesięcy skończyć szkołę i stać się jednym ze zwykłych zjadaczy chleba.

To nie było zabawne. Próbowałem zmienić szkołę i do­wiedziałem się, że to niemożliwe. Ich zdaniem miałem wypisane na czole słowo „ślusarz", które miało tam pozostać na resztę mojego życia.

Zacząłem więc opuszczać lekcje i znikałem z budy na całe tygodnie. Poza wygłaszaniem surowych kazań belfrzy niewiele mogli mi zrobić, bo zjawiałem się na wszystkich egzaminach i zawsze dostawałem najwyższe stopnie. W trakcie szkolnych absencji odbywałem treningi w terenie. "Starannie planowałem swoje działania w ob­rębie miasta, tak że zadowoleni z siebie obywatele nie mieli pojęcia, że ich kantuję. Jednego dnia automat z papierosami wydał mi kilka srebrnych dolarów, na­stępnego to samo zrobił licznik na parkingu. Dzięki pracy w terenie nie tylko ćwiczyłem swoje talenty, lecz także płaciłem za edukację. Nie szkolną, rzecz jasna — prawo nakazywało mi pozostanie w szkole do ukoń­czenia siedemnastu lat — ale tę w czasie wolnym od szkoły.

Jako że nie miałem żadnego planu, jak przygotować się do życia przestępczego, studiowałem wszystkie umiejętności, jakie mogły okazać się potrzebne. Znalazłem w słowniku słowo „fałszerstwo", które zachęciło mnie do nauczenia się podstaw fotografii i druku. Ponieważ znajomość walki wręcz bardzo mi się już przydała, nie zaprzestałem trenin­gów, dopóki nie zdobyłem czarnego pasa. Nie zaniedbałem także strony technicznej obranego przeze mnie fachu. Zanim skończyłem szesnaście lat, wiedziałem wszystko, co można wiedzieć o komputerach i w tym samym czasie stałem się zręcznym technikiem mikroelektronikiem.

Same w sobie wszystkie te osiągnięcia były niezłe, ale co dalej? Nie miałem pojęcia. Wtedy właśnie zdecydowałem się dać sobie prezent z okazji dojścia do pełnoletności. Wyrok więzienia.

Szaleniec? Tak, ale chytry jak lis! Musiałem znaleźć innych przestępców, a gdzie o nich łatwiej niż w więzieniu? Trzeba przyznać, że dobrze to sobie wymyśliłem. Pójście do więzienia to jakby powrót do domu, spotkanie z moim właściwym otoczeniem. Będę słuchać i uczyć się, a kiedy uznam, że dość się już nauczyłem, wytrych ukryty w pode­szwie mojego buta pomoże mi wydostać się stamtąd. Zanosiłem się śmiechem na samą myśl o tym.

Głupim śmiechem, bo wszystko poszło zupełnie inaczej.

Ostrzyżono mi włosy, opryskano antyseptycznym ae­rozolem, wydano więzienny strój i buty — tak nie­profesjonalnie, że bez trudu upchnąłem w nich mój wytrych i zbiór monet — zdjęto mi odcisk kciuka, wzór siatkówki i zaprowadzono do celi. Tam, ku mojej radości, zobaczyłem, że mam towarzysza. Wreszcie zacznie się nauka. To był pierwszy dzień w moim przestępczym życiu.

Dzień dobry panu — powiedziałem. — Nazywam się Jim diGriz.

Spojrzał na mnie i warknął:

Zamknij się, szczeniaku.

Zaczął czyścić paznokcie u nóg, który to zabieg przerwało moje wejście.

To była pierwsza lekcja. Uprzejma wymiana zdań obo­wiązująca w świecie poza tymi murami tu była nieznana. Życie było twarde, podobnie jak język. Wykrzywiłem szyderczo usta i odezwałem się ponownie. Tym razem dużo ostrzej:

Sam się zamknij, wyskrobku. Moja ksywka jest Jim. A twoja?

Nie byłem pewien, czy dobrze grypsuję, nauczyłem się tak mówić ze starych filmów video, ale ton mojego głosu był na pewno odpowiedni, bo tym razem udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę. Powoli podniósł głowę i w jego oczach zabłysła nienawiść.

Nikt, ale to n i k t nie będzie w ten sposób rozmawiał z Willym Żyletą! Ciachnę cię, szczeniaku, i to porządnie. Wytnę ci na gębie moje inicjały. Ł jak Willy.

W — powiedziałem. — Willy pisze się przez W. To jeszcze bardziej go zdenerwowało.

Wiem, jak się pisze, nie jestem jakimś głupkiem! — zapienił się z wściekłości i zaczął grzebać pod materacem. Wyciągnął piłkę do metalu. Jej krawędź była wyostrzona jak brzytwa. Mała, śmiercionośna, broń. Podrzucił ją w dłoni, wykrzywił się i skoczył na mnie.

Nie trzeba wyjaśniać, że w ten sposób nie należy zbliżać się do czarnego pasa. Usunąłem się na bok i gdy mnie mijał, uderzyłem go w nadgarstek, po czym kopnąłem w kostkę, tak że nadwerężył głową tynk na ścianie celi.

Padł nieprzytomny. Gdy doszedł do siebie, siedziałem na pryczy i czyściłem paznokcie jego nożem.

Nazywam się Jim — powiedziałem szorstko, mocno zaciskając usta. — Powtórz. Jim.

Spojrzał na mnie, wykrzywił się... i zaczął płakać! Ogarnęło mnie przerażenie. To było nieprawdopodobne!

Zawsze wypada na mnie. Ty też nie jesteś lepszy. Ośmieszyłeś mnie. I zabrałeś mój nóż. Przez cały miesiąc go robiłem, wybuliłem dychę na złamane ostrze...

Na wspomnienie wszystkich tych zmartwień znów zaczął beczeć. Zorientowałem się, że był mniej więcej rok starszy ode mnie i znacznie mniej pewny siebie niż ja. Tak więc w ramach mojego wprowadzenia w życie przestępcze musiałem pocieszyć go, przyłożyć mokry ręcznik na jego guza, zwrócić nóż, a nawet dać mu złotą pięciodolarówkę, żeby przestał szlochać. Zacząłem podejrzewać, że życie przestępcy nie jest dokładnie takie, jak sobie wyob­rażałem.

Dość łatwo przyszło mi poznać historię życia Willy'ego. Mówiąc ściślej, trudno było go uciszyć, gdy zaczął gadać. Użalał się nad swym życiem i aż drżał z ochoty, by podzielić się ze mną swoimi przeżyciami.

To było plugawe, ale milczałem, gdy wylewały się na mnie jego nudne wspomnienia. Kiepski uczeń, wyśmiewany przez innych, najgorsze stopnie. Słaby i bity przez osiłków, zyskał pewną pozycję dopiero wtedy, gdy okrył — przypad­kiem tłukąc butelkę — że mając broń też może stać się mocnym facetem. Potem jego pozycja wzmocniła się, gdy zaczął znęcać się nad kolegami. Do tego doszło krojenie żywych ptaków i innych małych, niegroźnych stworzeń. Potem nastąpił gwałtowny upadek, gdy pociął jakiegoś chłopca i został złapany. Skazany na dom poprawczy, zwolniony, kolejne wpadki i znów poprawczak. W końcu, u szczytu swojej kariery punka-nożownika został wtrącony do więzienia za wyłudzanie groźbami pieniędzy. Od dziecka, rzecz jasna. Był zbyt wielkim tchórzem, by próbować zaczepić dorosłego.

Oczywiście nie opowiedział mi tego wszystkiego wprost, ale jasno wynikało to z jego bezsensownego narzekania. W końcu kazałem mu się zamknąć i pogrążyłem się w myślach. Wychodziło na to, że miałem pecha. Praw­dopodobnie wsadzono mnie z nim, żebym nie dostał się w towarzystwo starych przestępców, którzy siedzieli w tym więzieniu.

W tym momencie zgasły światła, więc położyłem się na pryczy. Jutro będzie mój dzień. Spotkam innych więźniów i znajdę wśród nich prawdziwych przestępców. Zaprzyjaźnię się z nimi, a potem zacznę wyższe studia przestępcze!

Spokojnie zasypiałem, do wtóru jednostajnego jęczenia z sąsiedniej pryczy. To zwykły pech, że razem nas tu wsadzili. Willy jest wyjątkiem. Mój sąsiad jest przegrany, ot co. Rano wszystko się zmieni.

Miałem taką nadzieję. Cień niepokoju przez jakiś czas nie pozwalał mi zasnąć, ale szybko się otrząsnąłem. Jutro będzie dobrze, na pewno. To nie ulega wątpliwości, dob­rze...



3

Śniadanie było nie lepsze i nie gorsze od tych, które sam sobie przyrządzałem. Jadłem bezmyślnie, sącząc herbatę kaktusową i zawzięcie siorbiąc kleik. Jedno­cześnie rozglądałem się po okolicznych stolikach. W sali stłoczyło się około trzydziestu więźniów. Błądziłem wzro­kiem od twarzy do twarzy z rosnącym uczuciem roz­paczy.

Po pierwsze, większość tych gęb miała ten sam tępy wyraz, co oblicze mego towarzysza z celi. W porządku, mogłem pogodzić się z tym, że wśród kryminalistów byli nieprzystosowani i różne ciemniaki. Ale musiało być też coś więcej! Przynajmniej miałem taką nadzieję.

Po drugie, wszyscy byli całkiem młodzi, żaden nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Czyżby nie było żadnych starych kryminalistów? A może przestępstwo jest cechą młodzieży, szybko leczoną w trybach machiny resocjaliza­cyjnej? Musiało być jeszcze coś ponad to. Musiało. Ta myśl trochę mnie pocieszyła. Wszyscy ci więźniowie to ludzie przegrani - to było oczywiste. Przegrani i niekompetentni! Jeśli choć trochę pomyśleć, stawało się to jasne. Gdyby byli dobrzy w wybranym przez siebie zawodzie, nie byłoby ich tutaj!

Ale potrzebowałem ich mimo wszystko! Jeżeli oni nie mogli dostarczyć mi nielegalnej wiedzy, której potrzebowa­łem, to z pewnością mogli skontaktować mnie z tymi, którzy taką wiedzę posiadali. Dzięki nim mogłem znaleźć wolnych kryminalistów, ciągle nieuchwytnych profesjonalis­tów. Musiałem się za to zabrać. Zaprzyjaźnić się z tymi tutaj i wyciągnąć informacje, których potrzebowałem. Jeszcze nie wszystko stracone.

Znalezienie najlepszego z tych wszystkich nikczemników nie zajęło mi wiele czasu. Mała grupka skupiła się wokół ociężałego młodego człowieka, który wystawiał na pokaz swój złamany nos i pokrytą bliznami twarz. Nawet strażnicy zdawali się go unikać. Kroczył jak paw, a inni zachowywali odstęp, jak na poobiednim spacerze na wybiegu.

- Kto to jest? - zapytałem Willy'ego, który zwalił się na ławkę obok mnie, pracowicie dłubiąc w nosie. Zamrugał szybko, aż wreszcie dostrzegł obiekt mojego zainteresowania i zamachał rękami z rozpaczą.

- Uważaj na niego, trzymaj się z daleka, jest gorszy niż trucizna. Słyszałem, że Stinger jest mordercą i wierzę w to. Jest też mistrzem w zapasach błotnych. Nie myśl nawet o poznaniu go.

To było rzeczywiście intrygujące. Słyszałem o zapasach błotnych, ale mieszkałem zbyt blisko miasta, by to widzieć. Nic takiego nie odbywało się w okolicy dlatego, że dookoła było mnóstwo policji. Zapasy błotne to sport brutalny i nielegalny. Cieszył się popularnością wśród mieszkańców oddalonych miasteczek farmerskich. W zimie, kiedy świniozwierze zamknięte były w chlewach, a zbiory złożone w stodołach, nadchodził czas pięści. Zaczynały się zapasy. Zdarzało się, że pojawiał się obcy i rzucał wyzwanie miejscowemu mistrzowi, którym był zwykle jakiś nadmier­nie umięśniony oracz. Podejmowano wtedy potajemne przygotowania w jakiejś odległej stodole i kiedy kobiety były odprawione, alkohol przemycony, a zakłady przyjęte, zaczynała się walka na gołe pięści. Trwała, dopóki jeden z zawodników nie mógł wstać. Sport nie dla wrażliwych i nie dla trzeźwych. Dobra, solidna, pijacka zabawa samców. Stinger był jednym z tego kręgu. Musiałem go bliżej poznać.

Przyszło mi to z łatwością. Myślę, że mogłem po prostu do niego podejść i zagadać, ale tor mego myślenia był wypaczony przez te wszystkie szmirowate filmy, których się naoglądałem.

Żeby więc porozmawiać ze Stingerem, wstałem z ławki i pogwizdując, wolno zbliżyłem się do niego i jego świty. Jeden z nich spojrzał na mnie tak groźnym wzro­kiem, że cofnąłem się. Tylko po to, aby wrócić, kiedy tamten odwrócił się, by zająć miejsce obok swego przy­wódcy.

- Czy ty jesteś Stinger? - wyszeptałem półgębkiem z głową odwróconą od niego. Musiał oglądać te same filmy, bo odpowiedział w ten sam sposób.

- Tak. A kto chce wiedzieć?

- Ja. Właśnie dostałem się do tego pudła. Mam dla ciebie wiadomość z zewnątrz.

- Mów.

- Nie tu, gdzie te bałwany mogłyby usłyszeć. Musimy być sami.

Spojrzał na mnie podejrzliwie spod swych krzaczastych brwi. Ale udało mi się rozbudzić jego ciekawość. Mruknął coś do swojej świty i oddalił się. Tamci zostali na miejscu, ale posłali mi mordercze spojrzenia, kiedy ruszyłem za nim.

Stinger przeciął teren wybiegu i skierował się do ławki. Siedzący tam dwaj mężczyźni zwiali, kiedy się zbliżył. Usiadłem obok niego, a on pogardliwie zmierzył mnie wzrokiem.

- Mów, co masz do powiedzenia, szczeniaku, i lepiej, żeby to było coś pomyślnego.

- To dla ciebie - powiedziałem popychając wzdłuż ławki monetę dwudziestodolarową. - Wiadomość jest ode mnie. Potrzebuję pomocy i chcę za nią zapłacić. Oto zadatek. Mam jeszcze takich mnóstwo.

Prychnał pogardliwie, ale jego grube palce pochwyciły monetę i wsunęły ją do kieszeni.

- Nie jestem z żadnej instytucji charytatywnej, szcze­niaku. Jedynym gościem, któremu pomagam, jestem ja sam. A teraz zjeżdżaj.

- Najpierw posłuchaj, co mam do powiedzenia. Po­trzebuję kogoś, żeby ze mną zwiał. Od dziś za tydzień. Interesuje cię?

Tym razem udało mi się przyciągnąć jego uwagę. Od­wrócił się i spojrzał mi prosto w oczy. Zimno i pewnie.

- Nie lubię żartów - powiedział, a jego ręka chwyciła mój nadgarstek i wykręciła go. Bolało. Z łatwością mogłem rozewrzeć ten uścisk, ale nie zrobiłem tego. Jeżeli ta manifestacja przemocy była dla niego ważna, niech tak będzie.

- To nie żart. Za osiem dni będę na zewnątrz. Ty też możesz być, jeśli zechcesz. Decyzja należy do ciebie.

Spojrzał na mnie raz jeszcze i uwolnił mój nadgarstek. Rozcierałem go, czekając na odpowiedź. Widziałem, jak przetrawiał moje słowa, próbując podjąć decyzję.

- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał w końcu.

- Słyszałem pogłoski.

- Jeżeli pogłoski mówiły o tym, że zabiłem gościa, to były prawdziwe. To był wypadek. Miał miękką czaszkę. Rozwaliła się, kiedy mu przykopałem. Chcieli potraktować to jako wypadek na farmie, ale inny gość przegrał ze mną mecz. Miał mi zapłacić następnego dnia, ale zamiast tego poszedł na policję, bo tak było taniej. Chcą mnie teraz zabrać do szpitala Ligi i otworzyć mi głowę. Więzienny psychoanalityk mówi, że po tym odechce mi się walczyć. Wcale mi się to nie podoba.

Kiedy mówił, pięści zaciskały mu się i otwierały, i nagle zrozumiałem, że walka to jego życie, jedyna rzecz, którą robi dobrze. Coś, za co ludzie go podziwiają, za co go chwalą. Jeżeli zostanie mu to odebrane, to tak jakby odebrali mu życie. Poczułem nagłą falę współczucia, ale nie dałem tego po sobie poznać.

- Możesz mnie stąd wydostać? - to pytanie było poważne.

- Mogę.

- Więc jestem twój. Wiem, że czegoś ode mnie chcesz. Na tym świecie nikt nic nie robi za frajer. Zrobię co chcesz, szczeniaku. Oni w końcu mnie dorwą. Jeżeli naprawdę cię szukają, nie ma takiego miejsca, w którym mógłbyś się ukryć. Ale ja zamierzam takie miejsce znaleźć. Chcę dostać tego gościa, który mnie tu wpakował. Po­stąpię z nim, jak należy. Jedna, ostatnia walka. Zabiję go, tak jak on zabił mnie.

Trząsłem się cały, kiedy słuchałem tych słów, było oczywiste, że naprawdę miał zamiar to zrobić. Było to aż boleśnie jasne.

- Wyciągnę cię stąd - powiedziałem i obiecałem sobie, że dopilnuję, aby nigdy nie znalazł się w pobliżu obiektu swojej zemsty. Nie miałem zamiaru rozpoczynać przestęp­czej kariery jako współwinny morderstwa.

Stinger przygarnął mnie od razu pod swoje opiekuńcze skrzydła. Na początek podał mi rękę, miażdżąc moje palce w morderczym uścisku. Potem zaprowadził mnie do swojej świty.

- To jest Jim - powiedział. - Traktujcie go dobrze. Ten, kto sprawi mu jakiekolwiek kłopoty, będzie miał do czynienia ze mną.

Rozpłynęli się w nieszczerych uśmiechach i obietnicach przyjaźni. Tyle dobrego, że przynajmniej będę miał z nimi spokój. Miałem po swojej stronie te potężne łapska. Jedno z nich spoczęło na moim ramieniu, gdy odeszliśmy na bok.

- Jak masz zamiar to zrobić? - zapytał.

- Powiem ci rano. Teraz muszę załatwić ostatnie przy­gotowania - skłamałem. - Do zobaczenia.

Odszedłem, żeby zrobić rozpoznanie terenu. Chciałem Opuścić to ponure miejsce tak samo jak on. Ale z innego powodu. On dla zemsty, ja z przygnębienia. Wszyscy tu byli przegrani. Ja wolałem wygranych. Zapragnąłem znaleźć Się z daleka od tych patałachów i znów odetchnąć świeżym powietrzem.

Następne dwadzieścia cztery godziny spędziłem na poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki. Mogłem bez trudu otworzyć wszystkie mechaniczne zamki w obrębie więzienia. Jedynym problemem była elektroniczna brama w zewnętrznym murze. Gdybym miał czas i odpowiedni sprzęt, ją także mógłbym otworzyć. Ale nie pod okiem Strażników, którzy przez całą dobę dyżurowali w wieżycz­ce obserwacyjnej nad bramą. Tę drogę ucieczki należało więc skreślić. Potrzebowałem lepszego planu na wydo­stanie się z więzienia, dlatego rozpoznanie terenu było niezbędne.

Było już po północy, gdy wyślizgnąłem się z łóżka. Byłem bez butów. Musiałem zachowywać się jak najciszej, więc obuwie zastąpiły trzy pary skarpet. Cicho wepchnąłem jakieś ubrania pod koc, tak aby strażnik zaglądający przez judasza zobaczył zajęte łóżko. Willy chrapał donośnie, gdy otworzyłem zamek wytrychem i wyślizgnąłem się na korytarz. Willy nie był jedynym, który zażywał nocnego wypoczynku; cały korytarz rozbrzmiewał poświstywaniem i chrapaniem. Włączone było nocne oświetlenie i byłem sam na piętrze. Wyjrzałem ostrożnie zza rogu i zoba­czyłem, że strażnik siedzi piętro niżej i wypełnia kupon na wyścigi. Wspaniale. Miałem nadzieję, że wytypuje zwycię­zcę. Cicho jak cień wszedłem na schody i w górę, na wyższe piętro.

Oba poziomy były przygnębiająco podobne - same cele. Takie samo było kolejne piętro, i jeszcze następne nad nim. A że było ono ostatnie, nie mogłem pójść wyżej. Właśnie miałem zawrócić, gdy dostrzegłem kątem oka błysk metalu w cieniu na końcu korytarza. Jak mówi przysłowie, kto nie ryzykuje... Przemknąłem obok drzwi cel, w których - miałem nadzieję - więźniowie spali, i dotarłem do odległej ściany.

No proszę, co my tu mamy! Żelazne szczeble w ścianie, znikające wyżej w ciemności! Wszedłem po nich i także zniknąłem. Ostatni szczebel był tuż pod wpuszczoną w sufit klapą. Była metalowa, z metalową ramą i solidnie zamknięta, o czym przekonałem się, gdy naparłem na nią ramieniem. Gdzieś musiał być zamek, ale nie mogłem go znaleźć w ciemności. Trzymając się jedną ręką żelaznego szczebla, drugą zacząłem macać po­wierzchnię klapy, w której, jak sądziłem, był typowy zamek.

Nic nie znalazłem. Spróbowałem jeszcze raz, zmieniając rękę, bo czułem, jak ramię powoli wychodzi mi ze stawu. To samo. Nie było zamka! Ogarnęła mnie panika i prze­stałem myśleć. Przezwyciężyłem ją i zmusiłem do pracy szare komórki. Zamek musiał gdzieś być. Niczego nie było na samej klapie. Musiałem więc szukać na ramie. Powoli wyciągnąłem rękę i przebiegłem palcami wzdłuż ramy. Od razu znalazłem to, czego szukałem.

Jaka prosta jest odpowiedź, gdy zadasz prawidłowe pytanie! Wyjąłem wytrych z kieszeni i wsunąłem go do zamka. Po chwili ustąpił. Wypchnąłem klapę, wszedłem na dach i zamknąłem ją za sobą. Z rozkoszą wciągnąłem chłodne, nocne powietrze.

Nade mną jasno świeciły gwiazdy. Dawały dość świa­tła, bym mógł widzieć ciemną powierzchnię dachu. Był płaski, obrzeżony wysokim do kolan murkiem i upstrzony kominkami wentylacyjnymi. Jakiś potężny kształt przesłaniał niebo i gdy zbliżyłem się do niego, usłyszałem kapanie. Zbiornik wody, w porządku. A co w dole?

Przed sobą zobaczyłem jasno oświetlone podwórze, dobrze strzeżone i niebezpieczne. Po drugiej stronie dachu znajdowało się coś znacznie bardziej interesującego. Mur schodził pionowo pięć pięter w dół i kończył się na tylnym podwórzu, słabo oświetlonym przez jedną latarnię. Był tam śmietnik, jakieś beczki i ciężka brama w zewnętrznym, murze. Bez wątpienia zamknięta. Ale co człowiek zamknął, człowiek może otworzyć. Czy raczej ja mogę. To była droga na wolność.

Oczywiście trzeba było zejść pięć pięter w dół, ale coś się i wymyśli. Albo poszukać innej drogi na tylne podwórze. Miałem sześć dni, aby rozważyć wszystkie kombinacje ucieczki. Mnóstwo czasu. Zmarzły mi stopy, ziewnąłem i zadrżałem. Dość się napracowałem jak na jedną noc. W tej chwili moja prycza więzienna wydała mi się bardzo atrakcyjna.

Zawróciłem cicho i ostrożnie. Otworzyłem i starannie zamknąłem klapę. Zszedłem po drabinie i po schodach na swoje piętro. A wtem usłyszałem krzyki. Donośne i wyraźne. Najgłośniej ze wszystkich krzyczał mój towarzysz z celi, Willy. Ogar­nąłem przerażonym spojrzeniem otwarte drzwi celi i po­stacie strażników, potem cofnąłem się i z powrotem wbieg­łem na schody. Głos Willy'ego dźwięczał w moich uszach jak trąby Sądu Ostatecznego.

- Obudziłem się, a jego nie było! Zostałem sam! Potwory go zjadły, albo co! Ratujcie mnie, błagam! To coś go złapało! Ono przeszło przez zamknięte drzwi. A teraz będzie chciało zjeść mnie!



4

Na moment rozgrzał mnie gniew na mojego skretyniałego współlokatora, natychmiast jednak zmroziła mnie groźba pojmania. Biegłem nie zastanawiając się, jak najdalej od tych głosów i całego zamieszania. Z powrotem po schodach. Jedno piętro. Drugie...

Nagle włączyły się wszystkie światła i zawyły syreny. Więźniowie obudzili się i zaczęli nawoływać. Za chwilę staną przy drzwiach cel, zobaczą mnie, zaczną krzyczeć, nadbiegną strażnicy. Nie było ucieczki. Wiedziałem o tym, ale wciąż biegłem. Na ostatnie piętro, wzdłuż cel. Wszystkie były teraz jasno oświetlone. Więźniowie mogli zobaczyć, jak przechodzę i byłem pewien, że wyda mnie pierwszy gnojek, który mnie zauważy. To już koniec.

Z podniesioną głową przeszedłem obok pierwszej celi i mijając ją zajrzałem do środka.

Była pusta. Podobnie jak wszystkie pozostałe na tym piętrze. Ciągle miałem szansę! Jak oszalała małpa wdrapa­łem się po żelaznych szczeblach i niezdarnie włożyłem wytrych do zamka. Pode mną odezwały się głosy i zaczęły przybliżać. Usłyszałem kroki dwóch strażników wchodzą­cych po schodach.

Zamek puścił. Popchnąłem klapę i przelazłem przez otwór. Rozpłaszczony na dachu, opuściłem klapę. Gdy się domykała, zobaczyłem, że obaj grubi strażnicy zwracają się w moją stronę.

Czy spostrzegli, że klapa się poruszyła? Serce waliło mi jak młot. Spazmatycznie chwytałem powietrze i czekałem, aż zaczną wołać na alarm.

Nie zaczęli. Wciąż byłem wolny.

Trochę wolny... Natychmiast ogarnęło mnie przygnębie­nie. Wolny, żeby leżeć na dachu i drżeć z zimna. Wolny, żeby czaić się tutaj, dopóki mnie nie znajdą.

Tak więc czaiłem się, drżałem i w ogóle było mi żal samego siebie. Przez jakąś minutę. Potem wstałem, otrząs­nąłem się jak pies i poczułem, że wzbiera we mnie gniew.

- Wielki przestępca - szepnąłem dość głośno, by móc sam siebie usłyszeć. - Kariera przestępcza. I w czasie swojej pierwszej wielkiej akcji wpadasz przez jakiegoś tępego nożownika. Dostałeś nauczkę, Jim. Może przyda ci się ona, gdy pewnego dnia wyjdziesz na wolność. Zawsze ubezpieczaj skrzydła i tyły. Rozważ wszystkie możliwości. Weź pod uwagę, że jakiś dureń może się obudzić. Powinie­neś był go ogłuszyć lub zrobić coś w tym rodzaju, żeby mieć pewność, że będzie mocno spał. Zresztą takie roz­ważania do niczego cię teraz nie doprowadzą. Zapamiętaj sobie tę lekcję, rozejrzyj się dookoła i spróbuj jeszcze uratować ten szybko rozsypujący się plan ucieczki.

Nie miałem dużego wyboru. Gdyby strażnicy otworzyli klapę i wyszli na dach, musieliby mnie znaleźć. Gdzie mógłbym się schować? Pokrywa zbiornika na wodę mogła mi zapewnić tymczasowe schronienie, ale gdyby weszli na dach, na pewno szukaliby także tam. Ale ponieważ nie mogłem zejść po stromej ścianie, była to jedyna, choć marna szansa. Trzeba się tam dostać!

Nie było to łatwe. Zbiornik był zrobiony z gładkiego metalu i nie mogłem dosięgnąć pokrywy. Ale musiałem. Cofnąłem się i wziąłem rozbieg, skoczyłem i poczułem, jak moje palce zahaczyły się za krawędź. Starałem się chwycić mocniej, ale osunąłem się i spadłem ciężko na dach. Gdyby ktoś był pod spodem, na pewno by to usłyszał. Miałem nadzieję, że znajdowałem się nad jakąś pustą celą, a nie nad korytarzem.

- Przestań myśleć i zacznij działać, Jim - powiedziałem i dodałem kilka przekleństw w nadziei, że podniesie to moje morale. Musiałem się tam dostać!

Tym razem cofnąłem się na koniec dachu, aż oprałem się o murek. Wziąłem kilka głębokich oddechów. Naprzód!

Biegiem, szybko, teraz! Skacz! Złapałem krawędź prawą ręką. Zacisnąłem palce. Złapałem się drugą ręką i podciąg­nąłem z całych sił na wierzch zbiornika.

Leżałem tam, oddychając ciężko i patrząc na martwego ptaka tuż obok mojej twarzy. Jego puste oczy wlepione były w moje. Kiedy się odsuwałem, usłyszałem, jak klapa ciężko stuknęła o dach.

- Popchnij mnie trochę, dobrze? Chyba utknąłem.

Słysząc to chrząkanie i sapanie nabrałem pewności, że musiał to być jeden z tłustych strażników, których widzia­łem. Dalsze stękanie i wzdychanie oznajmiło przybycie jego nie mniej grubego towarzysza.

- Nie wiem, co my tu robimy -jęknął pierwszy.

- Ja wiem - zdecydowanie odpowiedział drugi. - Słuchamy rozkazów, co jeszcze nigdy nikomu nie za­szkodziło.

- Ale klapa była zamknięta.

- Podobnie jak drzwi celi, przez które jednak przeszedł. Rozejrzyj się.

Ciężkie kroki okrążyły dach, potem wróciły.

- Nie tutaj. Nie ma się tu gdzie ukryć. Nie zwiesił się też z krawędzi, sprawdziłem to.

- Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie nie zajrzeliśmy.

Czułem, jak ich oczy starają się przewiercić na wylot metal zbiornika. Serce znów zaczęło mi walić. Przywarłem do zardzewiałej blachy i czułem tylko rozpacz, gdy zbliżały się kroki.

- Nigdy by się tam nie dostał. Za wysoko. Nawet ja nie dosięgnąłbym pokrywy.

- Ty byś nawet nie dosięgnął swoich sznurowadeł, pochylając się nad nimi. Chodź tu, podsadź mnie. Jeżeli podeprzesz mi stopę, dosięgnę krawędzi i złapię się jej. Wystarczy, że rzucę okiem.

Miał absolutną rację. Po prostu rzut oka. I nic nie mogłem zrobić. Leżałem tam, przybity świadomością pora­żki, i wsłuchiwałem się w chrobot i przekleństwa, gdy tłuste cielsko gramoliło się dysząc. Chrobot przybliżył się i tuż obok mojej twarzy pojawiła się wielka łapa, szukająca oparcia.

Musiała to zrobić moja podświadomość, bo przysięgam, że nie było to dziełem zwykłego procesu myślowego. Moja dłoń wystrzeliła i popchnęła martwego ptaka do przodu, na samą krawędź, pod palce, które opadły i zacisnęły się na nim.

Wynik był w najwyższym stopniu zadowalający. Ptak znikł, podobnie jak ręka, rozległ się krzyk i wrzask, szamotanina i podwójny głuchy łomot.

- Co robisz bałwanie?

- Złapałem to, fuj! Cholera, złamałem kostkę.

- Zobacz, czy możesz na niej stanąć. Złap mnie za ramię, skacz na drugiej nodze, tedy...

Strażnicy przy klapie krzyczeli głośno, a ja z ulgą pogratulowałem sobie refleksu. Mogli tu wkrótce wrócić, była taka możliwość, ale na pewno wygrałem pierwszą rundę.

Gdy powoli upłynęły kolejne sekundy, a potem minuty, zrozumiałem, że wygrałem też drugą.

Zrezygnowali z przeszukiwania dachu, przynajmniej na razie. Syreny zamilkły, a bieganina przeniosła się na niższe piętra. Słychać było krzyki, trzaskanie drzwiami i wycie silników, gdy samochody ruszały w noc. Niedługo potem - cud nad cudami! - zaczęły gasnąć światła. Skończył się pierwszy etap poszukiwań. Zacząłem drzemać, ale zaraz gwałtownie się ocknąłem.

- Ty głupku, ciągle jeszcze jesteś w opałach! - wrzas­nąłem na siebie. - Skończyli poszukiwania, ale teraz nawet mysz się stąd nie wyślizgnie. I możesz założyć się o ostatniego dolara, że od świtu będą przeczesywać wszys­tkie zakamarki. I za drugim razem przyjdą tu z drabiną. Więc weź to pod uwagę i rusz się.

Dobrze wiedziałem, dokąd się ruszyć. Było to ostatnie miejsce, w którym mogliby szukać mnie tej nocy.

Kolejny raz przeszedłem przez klapę i wzdłuż ciemnego korytarza. Niektórzy więźniowie ciągle jeszcze komentowali szeptem wydarzenia tej nocy, ale wszyscy chyba już byli w łóżkach. Cicho ześlizgnąłem się po schodach i doszedłem do celi 567B. Bezdźwięcznie otworzyłem drzwi i tak samo zamknąłem je za sobą. Minąłem swoją pryczę i podszedłem do drugiej, na której mój przyjaciel Willy spał snem sprawiedliwego. Zatkałem mu usta ręką. Gdy otworzył szeroko oczy, z prymitywną i sadystyczną satysfakcją szepnąłem mu do ucha:

- Jesteś martwy, szczurze. Martwy! Zawołałeś straż­ników i teraz dostaniesz to, na co zasłużyłeś!

Sprężył się mocno, a po chwili odpadł bezwładnie. Miał zamknięte oczy. Czyżbym go zabił? Natychmiast pożało­wałem tego głupiego dowcipu. Nie, nie był martwy, zemdlał tylko ze strachu. Oddychał słabo i powoli. Poszedłem po ręcznik, zmoczyłem go w zimnej wodzie i położyłem mu na czole.

Jego wrzask przeszedł w bełkot, gdy wepchnąłem mu ręcznik w usta.

- Jestem szlachetnym człowiekiem, Willy, więc masz szczęście. Nie zamierzam cię zabić - mój szept chyba go uspokoił, bo poczułem, że przestał drżeć. - Musisz mi pomóc. Jeśli to zrobisz, nic złego ci się nie stanie. Masz na to moje słowo. Zastanów się dobrze. Szepniesz tylko jedno słówko. Powiedz mi, jaki jest numer celi Stingera. Kiedy będziesz gotowy, kiwnij głową. Dobrze. Zabieram ręcznik. Jeżeli wykręcisz jakiś numer lub cokolwiek, cokolwiek innego, możesz się uważać za trupa. Mów.

- …231B...

To samo piętro. Dobrze. Z powrotem zakneblowałem go ręcznikiem. Potem ucisnąłem mocno tętnicę za jego prawym uchem, tę, która prowadzi do mózgu. Ucisk przez sześć sekund powoduje utratę przytomności, a przez dziesięć sekund śmierć. Szarpnął się i znów opadł bezwładnie. Cofnąłem kciuk, gdy doliczyłem do siedmiu. Nie jestem pamiętliwy.

Wytarłem sobie twarz ręcznikiem, namacałem buty i włożyłem je. Także inną koszulę i marynarkę. Potem wydudliłem co najmniej litr wody i znów byłem gotowy do stawienia czoła światu. Zdjąłem z łóżek koce, wsunąłem je pod pachę i wyszedłem.

Najciszej jak mogłem, ruszyłem na palcach do celi Stingera. Czułem się bezpieczny i spokojny. Zdawałem sobie sprawę z tego, że było to uczucie głupie i niebezpiecz­ne, ale po przejściach tego wieczoru nie byłem w stanie czegokolwiek się bać. Drzwi celi otworzyły się bez prob­lemu. Oczy Stingera otworzyły się także, gdy potrząsnąłem jego ramieniem.

- Ubieraj się - powiedziałem cicho. - Uciekamy. Muszę przyznać, że nie tracił czasu na zbędne pytania. Po prostu ubrał się, a ja ściągnąłem koce z jego pryczy.

- Będą potrzebne co najmniej jeszcze dwa - powie­działem.

- Wezmę koce Eddiego.

- Obudzi się.

- Dopilnuję, żeby zaraz znowu zasnął. Zabrzmiał szept, a potem głuchy cios. Eddie zasnął, a Stinger przyniósł jego koce.

- Oto, co zrobimy - powiedziałem. - Znalazłem drogę na dach. Pójdziemy tam i powiążemy te koce. Potem spuścimy się po nich i zwiejemy. W porządku?

Nigdy w życiu nie słyszałem głupszego planu. Ale Stinger nie przejął się tym.

- W porządku. Idziemy! - oznajmił.

I znów wspięliśmy się po schodach. Zaczynało się to robić męczące, zresztą w ogóle byłem już zmęczony. Wszedłem po szczeblach, otworzyłem klapę i rzuciłem na dach koce, kiedy mi je podał. Nie odezwał się ani słowem, dopóki znów nie zamknąłem wyjścia.

- Co się stało? Słyszałem, że uciekłeś i miałem zamiar cię zabić, gdyby kiedykolwiek... przyprowadzili cię z powrotem...

- To nie takie proste. Powiem ci, kiedy się stąd wydostaniemy. A teraz wiążmy koce. Po przekątnej, muszą być jak najdłuższe, węzłem płaskim. O, tak.

Wiązaliśmy jak szaleni, aż wszystkie koce zostały połą­czone, potem chwyciliśmy końce, ciągnęliśmy i szarpnęliś­my. Trzymały mocno. Przywiązałem jeden koniec do solidnie wyglądającej rynny i zrzuciłem resztę na dół.

- Brakuje co najmniej sześciu metrów - stwierdził Stinger, spoglądając w dół. - Idź pierwszy, bo jesteś lżejszy. Jeżeli potem urwie się razem ze mną, przynajmniej ty będziesz miał szansę. Ruszaj.

Logika tego rozumowania była niezaprzeczalna. Wsze­dłem na murek i chwyciłem pierwszy koc. Stinger ścisnął moje ramię w nagłym przypływie emocji. Potem ruszyłem w dół.

Nie było to łatwe. Moim zmęczonym dłoniom trudno było utrzymać szorstki materiał koców. Schodziłem naj­szybciej jak mogłem, bo czułem, że opuszczają mnie siły.

Potem moje nogi zawisły w powietrzu. Dotarłem do końca liny. Twardy grunt był daleko. Trudno było się tam dostać, a raczej bardzo łatwo. Nie mogłem się dłużej utrzymać. Palce rozwarły się i spadłem.

Potłuczony i poturbowany siedziałem na ziemi, próbując złapać oddech. Udało się. Wysoko nade mną widziałem ciemny kształt Stingera opuszczającego się po linie, ręka za ręką. Po kilku sekundach i on był na ziemi. Spadł obok mnie lekko jak kot. Pomógł mi wstać i podtrzymywał mnie, gdy zataczając się ruszyłem do bramy.

Drżały mi ręce i nie mogłem otworzyć zamka. Widać nas było w tym świetle jak na dłoni i gdyby któryś strażnik wyjrzał przez okno, bylibyśmy skończeni.

Wziąłem głęboki, długi oddech i znów wsadziłem wy­trych. Powoli i ostrożnie, wyczuwając wszystkie nacięcia, pchałem go i kręciłem.

Zamek otworzył się w końcu i wypadliśmy na zewnątrz. Stinger zamknął cicho drzwi, potem odwrócił się i pobiegł w noc, a ja deptałem mu po piętach.

Byliśmy wolni!



5

Poczekaj! - krzyknąłem za Stingerem, który już zbiegł na drogę. - Nie tędy. Mam lepszy plan. Wymyśliłem go, zanim mnie wsadzili. Zwolnił, przemyślał to i podjął decyzję.

- Jak na razie wszystko, co wymyśliłeś, grało. To co mamy zrobić?

- Na początek... zostawić ślad, za którym pójdą roboty-tropiciele.

Zboczyliśmy z drogi, przecięliśmy trawnik i zeszliśmy nad pobliski strumyk. Był płytki, ale zimny i nie mogłem powstrzymać drżenia, gdy przez niego przechodziliśmy. Ruszyliśmy w kierunku pobliskiej autostrady, kucając nisko, kiedy przejechał obok ciężki transporter. Poza nim nie było żadnego ruchu.

- Teraz! - krzyknąłem. - Prosto na drogę, a potem z powrotem, dokładnie po swoich śladach.

Stinger zrobił, co mu kazałem i zatoczywszy koło, wróciliśmy do lodowatej wody strumyka.

- Sprytnie - powiedział. - Tropiciele wykryją, gdzie weszliśmy do wody i w którym miejscu z niej wyszliśmy. Pójdą naszym śladem aż do drogi. A wtedy pomyślą, że zabrał nas jakiś samochód. A wiec co teraz?

- Pójdziemy wodą w górę strumienia do najbliższej farmy hodowlanej świniozwierzy.

- Nie ma mowy! Nienawidzę tych bydlaków. Jeden dziabnął mnie, jak byłem gnojkiem.

- Nie mamy innego wyjścia. Jeśli tam nie pójdziemy, gliny złapią nas jeszcze przed świtem. Sam nie przepadam za tymi świniozwierzami, ale wychowałem się na farmie i wiem, jak z nimi postępować. A teraz ruszajmy się, zanim nogi zamarzną mi na kość.

Była to długa i ciężka przeprawa i cały aż trząsłem się z zimna. Ale nie pozostało nam nic innego, jak iść dalej. Gdy doszliśmy do wijącego się między polami potoku, do którego wpadał nasz strumień, zęby szczękały mi jak kastaniety.

Gwiazdy zaczęły blednąc. Zbliżał się świt.

- To tutaj - powiedziałem z trudem. - Poznaję to miejsce po tym martwym drzewie. Idź zaraz za mną, jesteśmy już bardzo blisko.

Sięgnąłem, ułamałem uschniętą gałąź, która wisiała nad strumykiem, i poprowadziłem dalej. Brodziliśmy tak, aż doszliśmy do wysokiego, przecinającego strumyk ogrodze­nia pod napięciem. Można je było łatwo zobaczyć w świetle wstającego dnia. Gałęzią uniosłem dół ogrodzenia, tak aby Stinger mógł się pod nim przeczołgać, po czym on zrobił to samo, abym ja mógł się przedostać. Gdy się podniosłem, z pobliskiego dębowego zagajnika dobiegł mnie znajomy szelest dużych kolców. Wielki, ciemny kształt oderwał się od drzew i pocwałował w naszą stronę.

Wyrwałem Stingerowi gałąź i miękko zawołałem:

- Taś, taś tutaj, świnko!

Zbliżający się świniozwierz wydał z siebie bulgotliwe chrumknięcie. Stojący za mną Stinger mruczał pod nosem na zmianę przekleństwa i modlitwy. Zawołałem jeszcze raz i wielki stwór podszedł bliżej. Prawdziwe cudo, co najmniej tona wagi, patrzyło teraz na mnie swymi małymi czer­wonymi ślepiami. Zrobiłem krok do przodu i powoli uniosłem gałąź. Usłyszałem za sobą jęk Stingera. Świniak ani drgnął, kiedy wepchnąłem mu gałąź za ucho, rozgar­nąłem długie kolce i zacząłem go pracowicie drapać.

- Co robisz? On nas zabije! - wyjęczał Stinger.

- Bzdura - odparłem, drapiąc mocniej. - Słyszysz? Świniozwierz aż zmrużył oczy z rozkoszy, pomrukując radośnie.

- Dobrze znam te bydlaki. Zalęgają im się pod kolcami robaki, do których nie mogą się dobrać. Uwielbiają porządne drapanko. Jeszcze drugie ucho, za uszami są najbardziej swędzące miejsca, i możemy iść.

Drapałem, świniak zamruczał z zadowoleniem, a nad nami jaśniał świt. W domu farmera zapaliło się światło, a my przyklękliśmy za świniozwierzem. Ktoś stanął w progu, wylał miednicę wody i drzwi zamknęły się z powrotem.

- Chodźmy do stodoły - powiedziałem.

Świniak zamruczał niezadowolony, gdy przestałem go drapać, a potem, gdy przekradaliśmy się przez podwórze, potruchtał za nami, w nadziei na coś więcej. Bardzo nam tym pomógł, bo nagle pojawiło się wokół mnóstwo na­stroszonych świń, które rozstąpiły się na widok swego króla. Razem z naszą eskortą dotarliśmy do stodoły.

- Do zobaczenia, koleś - powiedziałem, drapiąc go ostatni raz. - Miło cię było poznać.

Stinger otworzył drzwi do stodoły i wślizgnęliśmy się do środka. Zasunęliśmy rygiel, a ciężkie wrota aż zadrżały, gdy nasz kompan z nadwagą naparł na nie parskając.

- Uratowałeś mi życie - wydyszał Stinger. - Nigdy ci tego nie zapomnę.

- To po prostu wprawa - odparłem skromnie. - Ty jesteś dobry w pięściach.

- A ty wspaniały ze świniami.

- Nie ująłbym tego w ten sposób - mruknąłem zirytowany.

Wdrapaliśmy się na sąsiek z sianem, gdzie nikt nas nie mógł zobaczyć. Przed nami był długi dzień, a ja miałem zamiar przespać go najchętniej w całości. Zakopałem się w sianie, dwa razy kichnąłem, gdy kurz dostał mi się do nosa, i musiałem natychmiast usnąć.

Następną rzeczą, którą pamiętam, to szarpiący mnie za ramię Stinger i przedostające się między deskami światło słoneczne.

- Gliny tu są - wyszeptał.

Zamrugałem, strząsając z oczu resztki snu i spojrzałem przez szparę. Zielono-biały grawilot policyjny unosił się tuż nad ziemią przed drzwiami domu farmera, a jeden z dwóch umundurowanych zbirów pokazywał gospodarzowi jakąś kartkę. Ten pokręcił głową i jego głos przebił się przez rozgardiasz panujący na podwórku.

- Nie. Nigdy żadnego z nich nie widziałem. Jeśli chcecie wiedzieć, to od tygodnia nie widziałem tu żywego ducha. Fajno chociaż z wami zamienić słówko, chłopaki. Ci kolesie faktycznie wyglądają paskudnie, mówicie, że przestępcy...

- Tatuśku, nie mamy czasu na pogawędki. Jeśli ich nie widziałeś, mogą się jeszcze ukrywać na twojej farmie. Może w stodole?

- Nie ma mowy, żeby tam wleźli. Toć wokół łażą Świniozwierze! Najwredniejsze stworzenia, jakie istnieją.

- Jednak musimy tam zajrzeć. Mamy rozkaz sprawdzić każdy budynek w sąsiedztwie. Policjanci ruszyli w naszą stronę i zaraz rozległ się pisk jakby zepsutej syreny i głuchy łomot racic. Zza rogu stodoły wyłonił się trzeszcząc wściekle kolcami nasz przyjaciel z ubiegłej nocy. Zaszarżował, a policjanci dali nura do pojazdu. Rozsierdzony knur uderzył w niego z takim impetem, że maszyna znalazła się po drugiej stronie podwó­rza z pokaźną szczerbą na boku. Farmer z zadowoleniem pokiwał głową.

- A nie mówiłem, że nikogo nie ma w stodole? Mały Larry jest z tych, co to nie lubieją obcych. Ale zachodźcie, jak będziecie w pobliżu, chłopaki...!

Ostatnie słowa musiał już wykrzyczeć, bo goniony przez Małego Larriego grawilot uniósł się w powietrze i skierował się już na zachód.

- To jest to, co lubię - powiedział Stinger wystraszo­nym głosem.

Przytaknąłem milcząco. Nawet w najnudniejszym życiu bywają momenty prawdziwej chwały.

Ale dosyć zabawy; żując źdźbło trawy wyciągnąłem się w ciepłym sianie.

- Świniozwierze są całkiem przyjemne, gdy się je zna.

- Policjanci są chyba innego zdania - powiedział Stinger.

- Chyba tak. To był najlepszy numer, jaki widziałem. Nie przepadam za policjantami.

- A kto przepada? Za co cię wsadzili, Jimmy?

- Napad na bank. Robiłeś kiedyś bank? Gwizdnął z podziwem i pokręcił głową na „nie".

- Nie wiedziałbym od czego zacząć. Zapasy błotne, to moja działka. Od dziewięciu lat nikt ze mną nie wygrał.

- Jak się kręcisz tu i tam, to pewnie spotkałeś kupę ludzi. Natknąłeś się może na Smolly Sznucka - szybko zaimprowizowałem. - Zrobiliśmy razem parę banków w stanie Graham.

- Nigdy go nie spotkałem. Nawet o nim nie słyszałem. Jesteś pierwszym „bankierem", jakiego spotkałem.

- Tak? Chyba w tych czasach w ogóle mało nas jest. Ale pewnie znasz paru kasiarzy? Albo złodziei samochodów. Odpowiedzią był ponowny przeczący ruch głową.

- Takich gości jak ty spotykam tylko w więzieniu. Znam paru szulerów, kręcących się przy zapasach błotnych. Ale to wszystko tandeciarze, pechowcy. Znałem raz jednego, co się zaklinał, że kiedyś, dawno temu znał Hetmana.

- Hetmana? - powtórzyłem, próbując przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem na temat starożytnej hierar­chii wojskowej. - Nie interesuję się zbytnio historią wojskowości...

- Nie takiego hetmana. Mówię o Hetmanie, pryku, który kiedyś czyścił banki i inne takie. Myślałem, że o nim słyszałeś.

- Chyba działał, zanim ja wziąłem się za robotę.

- Zanim ktokolwiek wziął się za robotę. To było kupę lat temu. Słyszałem, że gliny nigdy go nie nakryły. Ten tandeciarz zaklinał się, że znał Hetmana, mówił, że stary wypadł już z interesu i gdzieś dogorywa. Pewnie łgał.

Stinger nic więcej nie wiedział i postanowiłem go dalej nie naciskać. Rozmowa zamarła i obaj drzemaliśmy aż do zmierzchu. Chciało nam się pić i jeść, ale wiedzieliśmy, że musimy w ciągu dnia pozostać w ukryciu. Zamiast o dużych piwach i butelkach zimnej wody próbowałem myśleć o Hetmanie. To byk cienka nitka, ale jedyna jaką miałem. Zachód słońca powitałem wygłodniały, spragniony i po­grążony w depresji. Moja więzienna eskapada okazała się niebezpiecznym fiaskiem. Kicie są dla pechowców i to było mniej więcej wszystko, czego się tam nauczyłem. Żeby to odkryć, ryzykowałem życie i zdrowie. Nigdy więcej. Dałem sobie milczącą przysięgę, że w przyszłości będę się trzymał z dala od więzień i wszelkich wymiarów sprawiedliwości. Dobrzy przestępcy nie dają się złapać. Jak Hetman, kim­kolwiek by był.

Kiedy zniknęły resztki dziennego światła, otworzyliśmy drzwi stodoły. Doszło do naszych uszu parskanie i chrum­kanie, i wielki kształt zablokował wyjście. Stingera zatkało ze strachu i ledwo zdołałem go przytrzymać.

- Weź badyl i zabieraj się do roboty - powiedzia­łem. - Nauczę cię nowego fachu.

I drapaliśmy Larry'ego pod kolcami jak szaleńcy, a świniak mruczał z rozkoszy. Gdy w końcu ruszyliśmy do bazy, potruchtał za nami.

- Zdobyliśmy dozgonnego przyjaciela - powiedzia­łem machając naszemu świńskiemu kumplowi na pożeg­nanie.

- Mogę się świetnie obyć bez takich przyjaciół. Wymyś­liłeś, co teraz zrobimy?

- Jasne. Wczesne planowanie to moje drugie imię. Tam dalej jest bocznica, na której przeładowuje się kontenery z liniowozów na ciężarówki. Będziemy trzymać się od niej z daleka, bo tam na pewno będą gliny. Ale wszystkie ciężarówki jadą tą samą drogą w kierunku autostrady, do punktu kontroli drogowej. Muszą się przy nim zatrzymać i stać, aż zarejestruje je komputer drogowy i da sygnał do odjazdu. Pójdziemy tam...

- I wleziemy na tył jakiejś ciężarówki!

- Uczysz się. Musimy tylko dostać się do takiej, która skręci w prawo, na zachód. W przeciwnym wypadku wylądujemy z powrotem w Pearly Gates, a zaraz potem w więzieniu, z którego się wydostaliśmy.

- Prowadź, Jim. Jesteś najsprytniejszym chłopakiem, jakiego spotkałem. Daleko zajdziesz.

Wyraził tym również moje życzenie, więc pokiwałem głową twierdząco. Przykro mi tylko było, że on daleko nie zajedzie. Nie miałem ochoty żyć mając na sumieniu jakiegoś nieznanego kmiotka, nawet kapusia. Nie mogłem być wspólnikiem w morderstwie.

Znaleźliśmy drogę i czekaliśmy w pobliskich krzakach. Zaturkotały dwie ciężarówki. Pozostaliśmy w ukryciu. Wytoczyła się jedna, potem druga. Skierowały się na wschód. Kiedy pojawiła się trzecia, zapalił się kierunko­wskaz. Na zachód! Pobiegliśmy. Chciałem zająć się zamkiem, ale Stinger mnie odsunął. Zawisł na klamce i drzwi się otworzyły. Ciężarówka ruszyła, a Stinger wepchnął mnie do środka. Musiał podbiec, kiedy zaczęła przyśpieszać, ale złapał się za próg i podciągnął do środka jednym ruchem swych silnych ramion. Tak między nami, to te drzwi były normalnie zamknięte.

- Udało się! - zakrzyknął triumfująco.

- Jasne, że tak. Ta ciężarówka jedzie w dobrym dla ciebie kierunku, ale ja muszę wrócić do Pearly Gates, gdy tylko trochę się uspokoi. Gdzieś za godzinę będziemy przejeżdżać przez Billville. Tam cię zostawię.

Była to szybka podróż. Wyskoczyłem, gdy zatrzymaliśmy się na światłach.

Uścisnął mi rękę.

- Powodzenia, chłopcze! - krzyknął, gdy ciężarówka ruszyła.

Nie mogłem mu życzyć tego samego. Gdy pojazd odjeż­dżał, zapamiętałem jego rejestrację i wyciągnąłem z kieszeni dolara.

Ledwie ciężarówka zniknęła z oczu, poszedłem w kierun­ku światełka budki telefonicznej. Wyciskając numer policji czułem się jak szczur.

Ale, uwierzcie, nie miałem wyboru.



6

Ja, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Stingera, miałem plan ucieczki dokładnie obmyślony. Jego częścią było wydanie mojego byłego partnera. Nie był taki głupi, więc pewnie wydedukowanie, kto go wsypał, nie zajmie mu dużo czasu. Jeśli zacznie gadać i powie policji, że wróciłem do miasteczka Pearly Gates, to bardzo dobrze się złoży. Nie miałem zamiaru wyjeżdżać z Billville, przynajmniej nie w najbliższym czasie.

Biuro było wynajęte przez agencję, a transakcje prze­prowadzane przez komputer. Byłem w nim przed tym beznadziejnym napadem na bank i zostawiłem wtedy parę potrzebnych rzeczy, które teraz mogły się przydać. Wszed­łem do środka w pełni zautomatyzowanego budynku przez drzwi dla personelu po uprzednim wyłączeniu urządzeń alarmowych za pomocą ukrytego przełącznika, o którego zainstalowaniu wcześniej pamiętałem. Przełącznik ten po­siadał wbudowany mechanizm zegarowy, miałem więc długie dziesięć minut na dostanie się do biura. Ziewając otworzyłem wytrychem zamek, dokładnie zatrzasnąłem za sobą drzwi i mozolnie wdrapałem się na trzecią kondygnację schodów. Szedłem przed bezmyślnymi oczami unierucho­mionych kamer i przez niewidoczne i nieistniejące wiązki podczerwieni. Miałem jeszcze w zapasie dwie minuty, kiedy otworzyłem drzwi biura. Zasłoniłem okna, zapaliłem światła i skierowałem się do barku.

Jeszcze nigdy tak nie smakowało mi zimne piwo. Zawar­tość pierwszej butelki nawet nie dotknęła mi gardła. Popijając drugą, wyrwałem zawleczkę pakietu obiadowego z pieczonych na rożnie żeberek świniozwierza. Gdy para zaczęła wydostawać się ze świstem przez zaworek bez­pieczeństwa, rozerwałem wieczko wydętego pojemniczka i wyciągnąłem z niego dymiącego żeberko. Pycha!

Wykąpany, ogolony, z trzecim piwkiem w ręku, poczułem się znacznie lepiej.

- Włączyć się - powiedziałem do komputera.

Moje instrukcje były proste: wszystkie notatki prasowe z całej planety z ostatnich pięćdziesięciu lat, dotyczące przestępcy o imieniu Hetman. Nie powtarzać danych. Żadnych kopii. Drukować.

Zanim znowu zabrałem się do piwa, kartki już wyśliz­giwały się z faksu. Pierwsza, najnowsza notka była sprzed dziesięciu lat. Pochodziła ze znajdującego się po drugiej stronie planety miasta Decalogg. Policja złapała w lichym barku starszego obywatela, który zaklinał się, że jest Hetmanem. Jednakże okazało się, że jest to przypadek obłędu starczego i podejrzany został z powrotem od­wieziony do domu starców, z którego to właśnie uciekł. Wziąłem następną kartkę.

Rano byłem już zmęczony, więc położyłem się i prze­spałem cały dzień w wydobytym ze ściany łóżku. O zmierz­chu, wzmocniony dużą kawą, zakończyłem pracę dokłada­jąc ostatnią kartkę do rozłożonej na podłodze kolekcji, oświetlonej teraz przez różowe promienie zachodzącego słońca. Wyłączyłem komputer i postukując długopisem o zęby przyglądałem się z namysłem mojemu nowemu dywanowi.

Interesujące. Przestępca, który chełpił się swymi prze­stępstwami. Uciekając z łupem, pozostawiał zawsze wize­runek szachowego hetmana. Prosty rysunek, łatwy do skopiowania, co też uczyniłem. Trzymałem go potem na wyciągnięcie ręki i długo podziwiałem.

Pierwszy hetman został znaleziony w pustej kasie zau­tomatyzowanego sklepu alkoholowego sześćdziesiąt osiem lat temu. Jeśli Hetman rozpoczął swoją karierę przestępczą jako nastolatek, tak jak ja, w tej chwili byłby po osiem­dziesiątce. Całkiem niezły wiek, zważywszy, że przeciętna długość życia wynosiła półtora stulecia. Ale co się z nim stało, że tak długo nic o nim nie było słychać? Ponad piętnaście lat minęło od czasu, kiedy po raz ostatni zostawił swój znak rozpoznawczy. Na palcach wyliczyłem różne możliwości.

Numer jeden; to wariant, który zawsze trzeba brać pod uwagę, a mianowicie, że się skończył. W tym przypadku mogę dać sobie z nim spokój. Dwa; mógł opuścić planetę i wieść swoje przestępcze życie gdzieś między gwiazdami. Jeśli tak, to podobnie jak w pierwszym przypadku mogę zapomnieć o całej sprawie. Potrzebowałem dużo więcej dolarów i doświadczenia, zanim będę mógł zabrać się za inne światy. Trzy; wycofał się z interesu i wydaje swoje nieuczciwie zarobione pieniądze. Cztery; zmienił styl i prze­stał zostawiać swój znak.

Rozsiadłem się z zadowoloną miną i popijałem kawę. Jeśli prawdziwa była trzecia lub czwarta możliwość, miałem szansę go znaleźć. Przed tymi cichymi latami miał bogatą karierę, z uznaniem przyjrzałem się liście. Kradzież samo­lotu, kradzież samochodu, obrobienie banku. Potem na­stępne i następne. Wszystkie możliwe przestępstwa związane z przemieszczaniem dolców z czyjejś kieszeni do własnej. Była też jakaś nieruchomość, szybko i za niezłą sumkę sprzedana na podstawie sfałszowanego aktu własności. I najlepsze z tego wszystkiego; nigdy go nie nakryli! Oto człowiek, który mógłby być moim mentorem, moim wy­chowawcą, moim uniwersytetem przestępstwa. Człowiek, który pewnego dnia wystawiłby mi dyplom zła, otwierający przede mną złote pola, o których marzyłem.

Ale jak mam go znaleźć, skoro zjednoczone siły policji całego świata przez całe dziesięciolecia nie były w stanie nawet tknąć go palcem? Interesujące pytanie.

Tak interesujące, że nie mogłem znaleźć na nie odpowie­dzi. Postanowiłem pozwolić mojej podświadomości popra­cować trochę nad tym problemem, więc odłączyłem synapsy kory mózgowej i pozwoliłem, żeby wszystko spłynęło prosto do móżdżka. Położyłem się spać. Rankiem ulica za oknem zaczęła się wypełniać ludźmi, którzy szli na zakupy, i pomyślałem, że to całkiem niezły pomysł. Cała żywność, jaką tu miałem, była mrożona albo paczkowana i po szlamowatym więziennym jedzeniu miałem ochotę na coś kruchego i chrupiącego. Otworzyłem więc szafkę do charak­teryzacji i zacząłem przygotowywać moje nowe oblicze.

Dorośli nie zdają sobie sprawy albo nie pamiętają, jak trudno być nastolatkiem. Zapominają, że to poczekalnia w połowie drogi do dojrzałości. Niezmącone radości dzieciństwa są już za tobą, a przywileje dorosłości ciągle jeszcze przed. Oprócz gwałtownego napływu krwi do głowy oraz innych miejsc, gdy tylko pojawi się myśl o płci przeciwnej, są i inne poważne trudności. Uważa się, że nieszczęsny nastolatek ma zachowywać się jak dorosły, ale nie przy­sługują mu żadne prawa związane z tym stanem.

Ja ze swej strony uniknąłem nudnej mordęgi wieku lat nastu, po prostu całkowicie go przeskakując. Gdy tylko przestałem z nonszalancką miną łazić po szkole i okłamywać się nawzajem z rówieśnikami, stałem się dorosły. A ponie­waż byłem od większości tych tak zwanych dorosłych znacznie inteligentniejszy, pozostało mi tylko doścignąć ich pod względem fizycznym.

Najpierw trochę zmarszczkownika dookoła oczu i na czole. Gdy tylko zaaplikowałem sobie ten bezbarwny płyn, pojawiły się zmarszczki i mój rocznik posunął się o dobrych parę lat. Kilka fałdek pod brodą dobrze grało ze zmarsz­czkami, a wykończyłem to wszystko paskudnym małym wąsikiem. A kiedy ubrałem się w bezkształtną marynarkę podrzędnego urzędnika, własna matka nie poznałaby mnie, gdybyśmy mijali się na ulicy. Zresztą rzeczywiście miało to miejsce rok temu. Zapytałem ją o godzinę i nawet wtedy w jej krowich oczach nie pojawiła się iskierka rozpoznania.

Chociaż wcale nie zanosiło się na deszcz, wziąłem z szafy parasol, wyszedłem z biura i skierowałem się do najbliższego kompleksu sklepów.

Muszę powiedzieć, że moja podświadomość pracowała tego dnia szybko, co już wkrótce mogłem sprawdzić. Mimo wypicia kilku piw, ciągle jeszcze miałem pragnienie. To ten suchy pobyt w stodole dawał o sobie znać. Dlatego też przytomnie skręciłem pod platynowymi łukami MacSwineyów i podszedłem do wbudowanego w ladę robota obsługującego. Na jego plastikowej twarzy trwał wyma­lowany na stałe uśmiech od ucha do ucha.

- W czym mogę Panu lub Pani służyć? - zapytał słodziutko i seksownie.

Mogli wydać parę dolców na program z rozpozna­waniem płci" - pomyślałem, przyglądając się umiesz­czonej na ścianie liście zimniuśkich, pyszniuśkich napoików.

- Podaj mi podwójny napój wiśniowy i dużo lodu.

- Już się robi, proszę Pana lub Pani. To będzie trzy dolary, proszę.

Wrzuciłem monety do pojemnika, na co otworzyła się klapa i pojawił się mój napój. Kiedy po niego sięgnąłem, wysłuchałem gadki reklamowej robota:

- MacSwineyowie cieszą się, że mogą cię dzisiaj obsłu­żyć. Do wybranego przez ciebie drinka z pewnością chciałbyś zjeść kotlet ze świniozwierza z rożna z pysznym egzotycznym sosem, garnirowany kandyzowanymi spamjamami...

Przestałem to słyszeć, bo właśnie moja podświadomość znalazła rozwiązanie mojego małego problemu. Rozwiąza­nie bardzo proste i oczywiste, wręcz samo się narzucało swoją jasnością, oczywistością i prostą.

- No co, kretynie!? Zamawiaj albo spływaj, nie będziesz tu chyba sterczał cały dzień! - zaskrzeczało mi nad uchem.

Wymamrotałem jakieś przeprosiny i powlokłem się do najbliższej wolnej kabiny konsumenckiej. Teraz już wie­działem, co robić.

Po prostu postawić problem do góry nogami. Zamiast szukać Hetmana, muszę zrobić coś takiego, żeby to on mnie poszukał.

Piłem mój napój, tak zimny, że aż rozbolały mnie zatoki, i patrzyłem niewidzącym wzrokiem przed siebie. Elementy planu wskakiwały na swoje miejsce. Nie było żadnej szansy, żebym sam dał radę znaleźć Hetmana. Głupotą byłoby nawet tracić czas na próby. A więc musiałem popełnić przestępstwo tak bezczelne i tak intratne, że będą o nim mówić w wiadomościach we wszystkich programach na całej planecie. Musi być tak nietypowe, że nie będzie człowieka, który potrafiąc czytać albo mając choćby jeden palec do włączenia telewizora, nie dowiedziałby się o tym. Cały świat usłyszy, co się stało. I to dowie się, że zrobił to Hetman, bo na miejscu zostawię jego znak rozpoznawczy.

Gdy resztki mojego napoju zagulgotały w słomce, spoj­rzałem przytomniej i powoli wróciłem do krzykliwej rzeczy­wistości MacSwineyów. Przed mymi oczami wisiał plakat.

Patrzyłem na niego, nie dostrzegając go, już od pewnego czasu. Teraz jego treść do mnie dotarła. Zaśmiewające się klowny i rozwrzeszczane dzieci. Wszyscy upojeni radością w lekko zdeformowanej, trójwymiarowej karykaturze. Nad ich głowami rozbłyskiwały litery:

ZACHOWAJCIE KUPONY! PAMIĘTAJCIE, BY JE

WZIĄĆ PRZY KAŻDYM ZAKUPIE.

DARMOWE WEJŚCIE DO LUNAPARKU.

Byłem już w tym ośrodku plastikowych uciech kilka ładnych lat temu, jako dzieciak, i nawet wtedy nie podobało mi się tam. Przerażające przejażdżki, które mogły przerazić tylko prostaków. Jazdy w górę i w dół tylko dla tych z silnym żołądkiem; dookoła i wyrzut w górę. Paskudne jedzenie, przesłodzone cukierki, debilne klowny i inne tego typu atrakcje, aby zadowolić takich, których bardzo łatwo zadowolić. Codziennie odwiedzały Lunapark tysiące ludzi, a jeszcze więcej przypływało tam w porze weekendów, przynosząc ze sobą jeszcze więcej tysięcy dolarów.

Mnóstwo dolców! Musiałem tylko je zabrać w sposób na tyle interesujący, żeby mówili o nim jako o wydarzeniu numer jeden w wiadomościach na całej planecie.

Ale jak tego dokonać? Oczywiście idąc tam i dokładnie oglądając ich urządzenia zabezpieczające. Nadszedł czas, by wziąć sobie dzień wolny.



7

Byłoby dobrze, gdybym w czasie tego rozpoznania wyglądał na swój wiek, albo nawet młodziej. Po usunięciu charak­teryzacji znów stałem się siedemnastolatkiem o miłej buzi. Uznałem, że powinienem lepiej opanować sztukę makijażu, w końcu drogo zapłaciłem za korespondencyjny kurs charakteryzacji teatralnej. Wkładki pod policzkami sprawi­ły, że wyglądałem jak aniołek, zwłaszcza gdy jeszcze musnąłem je różem. Założyłem okulary przeciwsłoneczne ozdobione plastikowymi kwiatkami, które psikały wodą, gdy przyciskało się gruszkę schowaną w kieszeni. Kupa śmiechu! W ostatnim czasie zmienił się styl ubierania, wyszły z mody pumpy dla chłopców, dzięki Bogu, ale powróciły krótkie spodenki. Obowiązywał karygodny trend zwany „długo-krótkim", w którym jedna nogawka była obcięta nad kolanem, a druga pod. Nabyłem parę takich spodenek z ohydnego purpurowego sztruksu, gustownie przyozdobionego odblaskowymi różowymi plamami. Bałem się przejrzeć w lustrze i nie śmiem opisać tego, co tam zobaczyłem. Wystarczy jeśli powiem, że na pewno nie przypominało to zbiegłego przestępcy poszukiwanego za napad na bank. Na szyi zawiesiłem sobie jednorazowy aparat fotograficzny, który nie był ani jednorazowym, ani nawet zwykłym aparatem.

Na stacji zgubiłem się w gromadzie ludzi wyglądających dokładnie tak jak ja i ruszyliśmy tłumnie do Luna-Cudu. Wrzaski, histeryczny śmiech i psikanie się nawzajem wodą z naszych plastikowych kwiatów pomagały zabić czas... lub rozciągnąć go w nieskończoność, przynajmniej w jednym przypadku. Gdy w końcu otworzyły się drzwi, przepuściłem szturmujący wielobarwny tłum i znudzony, powoli wszed­łem za nim. Teraz do pracy.

Gdzie są pieniądze? Wspomnienia z mojego pierwszego pobytu tutaj były mgliste - dzięki Bogu - ale pamiętałem, że płaciło się za rozmaite przejażdżki i inne rozrywki wrzucając plastikowe żetony. Mój ojciec niechętnie dostar­czył mi kilku sztuk, które zużyłem bardzo szybko i oczywiś­cie nie dostałem więcej. Tak więc moim pierwszym zada­niem było znalezienie źródła tych żetonów.

Przyszło mi to bez trudu, bo do tego miejsca kierowali się wszyscy klienci, którzy nie osiągnęli jeszcze wieku dojrzewa­nia. Była to stroma budowla przypominająca odwrócony wafel do lodów, ozdobiona flagami, mechanicznymi klowna­mi i zwieńczona złotymi organami, z których rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka. Dookoła, na ziemi, przymocowane do podstawy tej budowli stały plastikowe figurki klownów, które trzęsły się, śmiały i robiły miny. Były odrażające, ale spełniały ważną rolę - pozbawiały klientów pieniędzy. Młode ręce skwapliwie wpychały dolarowe banknoty w łap­czywe dłonie plastikowych poliszyneli. Dłoń zamykała się, pieniądze znikały, a z ust clowna wysypywał się strumień plastikowych żetonów, na które oczekiwał odbiorca. Bezna­dziejne, ale z pewnością byłem jedynym, który tak myślał.

Pieniądze wędrowały do budynku. Musiałem odkryć, którędy z niego wychodziły. Obszedłem dookoła budynek i przekonałem się, że rzygające dystrybutory nie otaczały go całkowicie. Z tyłu, osłonięta przez drzewa i krzewy znajdowała się mała przybudówka. Utorowałem sobie drogę wśród krzaków i nagle stanąłem twarzą w twarz z szerego­wym policjantem trzymającym straż przy nie oznakowanych drzwiach.

- Spadaj, szczeniaku - powiedział słodko. - Tylko dla personelu.

Przemknąłem obok niego i naparłem na drzwi, w tym czasie udało mi się zrobić zdjęcie.

- Muszę siusiu - powiedziałem, ściskając nogi. - Powiedzieli mi, że ubikacja jest tutaj. Ciężka ręka odepchnęła mnie z powrotem w chaszcze.

- Nie tutaj. Zjeżdżaj tam, skąd przyszedłeś.

Odszedłem. To było zabawne. Żadnych alarmów elekt­ronicznych, tylko zamek typu Glubb, solidny, ale stary. Zaczął mi się nawet podobać ten Lunapark.

Park zamykali dopiero po zmroku. Oczekiwanie było więc bardzo nużące. Żeby zabić nudę, wypróbowałem Zjazd Lodowcowy, gdzie pędzi się przez sztuczne groty lodowe, w których wszystko wokół było skute styropianowym lodem i od czasu do czasu jakaś kra wpadała na wagonik pełen piszczących pasażerów. Odrzutowa strzelnica była równie beznadziejna. W imię dobrego smaku opuszczę zasłonę milczenia na uciechy Słodkiej Krainy i Potwora z Mocza­rów. Wystarczy powiedzieć, że wreszcie nadszedł mój czas. Dystrybutory żetonów zostały wyłączone na godzinę przed zamknięciem parku. Z pobliskiego punktu obserwacyjnego chciwym okiem śledziłem opancerzony furgon, zabierający mnóstwo masywnych kontenerów. Razem z pieniędzmi odjeżdżała ochrona. Pewnie myśleli, że nikt przy zdrowych zmysłach nie włamie się, żeby kraść żetony.

Widocznie nie byłem przy zdrowych zmysłach. Kiedy zapadła ciemność, dołączyłem do wyczerpanych gości, któ­rzy chwiejnym krokiem sunęli do wyjścia. Ale nie dotarłem tam. Zamknięte drzwi na tyłach Wzgórza Wampirów otwo­rzyły się bez trudu, z moją delikatną pomocą. Wślizgnąłem się w ciemność. Wysoko nade mną zabłysły białe kły, z których sączyła się sztuczna krew. Wciśnięty za trumnę wypełnioną ziemią czułem się naprawdę świetnie. Przeczeka­łem godzinę, nie więcej. Wszyscy pracownicy powinni już opuścić teren, ale na ulicach wokół parku było jeszcze wystarczająco dużo rozbawionych małolatów, żeby mój paskudny strój nie rzucał się w oczy, kiedy już stąd wyjdę.

Na terenie byli strażnicy, ale łatwo mogłem ich uniknąć. Tak jak się spodziewałem, Glubb otworzył się bez trudu i szybko wślizgnąłem się do środka. Okazało się, że pokój nie ma okien, co mi odpowiadało, bo nikt nie mógł zobaczyć światła mojej latarki. Zapaliłem ją i zacząłem podziwiać maszynerię.

Prosta i przejrzysta konstrukga, to właśnie cenię w maszy­nach. Końcówki dystrybutorów ustawione były pod ściana­mi dookoła pokoju. Nie funkcjonowały, ale zasada ich działania była oczywista. Włożone monety i banknoty były liczone i przechodziły dalej. Urządzenie w górze spuszczało odliczone żetony do rynienek wypustowych. Z boku wycho­dziły z podłogi rury prowadzące do pojemnika w górze. Bez wątpienia były zasilane z podziemnych transporterów i zwracały żetony gotowe do ponownego użycia. Dolary, nietknięte ludzką ręką, były przenoszone przez zaplombowa­ne przezroczyste rękawy do punktu zbiorczego, w którym monety wypadały do zamkniętych pudełek. One mnie nie interesowały, bo były za ciężkie, ale banknoty były lżejsze i dużo więcej warte. Przechodziły przez rynny i z wdziękiem wpadały w otwór na szczycie sejfu. Były w ten sposób zabezpieczone przed pracownikami o lepkich palcach.

Wspaniale. Obejrzałem maszynerię, zastanowiłem się, a potem zrobiłem notatki. Dystrybutory zostały wyprodu­kowane przez firmę „Ex-changers"; przerysowałem staran­nie znak firmowy. Sejf, chociaż solidny i pewnej marki, ustąpił łatwo. Oczywiście był pusty, ale spodziewałem się tego. Zanotowałem kombinację cyfr, po czym otwierałem go i zamykałem tyle razy, aż mogłem to zrobić z za­mkniętymi oczami. W mojej głowie zaczął układać się plan, którego integralną częścią był ten sejf.

Gdy skończyłem, wyślizgnąłem się z budynku nie zauwa­żony przez nikogo i ostrożnie opuściłem park, by przyłączyć się do rozbawionego tłumu. W drodze powrotnej byli już mniej hałaśliwi i tylko dwa razy musiałem użyć psikacza w moich okularach. Trudno opisać, jak wielką odczułem ulgę, gdy w końcu wtoczyłem się do biura, zdarłem z siebie strój półidioty i wsadziłem nos do szklanki z piwem. Potem zakasałem rękawy i wziąłem się za myślenie.

Następnie kilka tygodni spędziłem bardzo aktywnie. Pracując nad sprzętem potrzebnym do akcji, pilnie śledziłem wiadomości w telewizji. Jeden ze zbiegłych więźniów został ujęty po ciężkiej walce. Jego towarzysza nie znaleziono, mimo że schwytany gotów był udzielić wszelkiej pomocy. Biedny Stinger, odebrano mu instynkt walki i jego życie nie będzie już takie jak dawniej. Ale będzie takie jak dawniej dla człowieka, którego chciał zabić, nie było mi więc żal Stingera. Czekała na mnie praca. Dwie ściśle związane ze sobą sprawy; musiałem zaplanować napad i zastawić pułapkę na Hetmana. Z dumą przyznaję, że oba problemy rozwiązałem z dużą łatwością. Potem musiałem tylko poczekać na ciemną i burzliwą noc, by znowu odwiedzić Lunapark. Byłem tam najkrócej, jak się dało, ale i tak trwało to kilka godzin, bo miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia.

Potem musiałem już tylko czekać na odpowiednią chwilę. Najlepszym momentem był koniec tygodnia, gdy wszystkie kasy są przepełnione. W ramach przygotowań zupełnie legalnie wynająłem garaż i dla równowagi bardzo nielegalnie ukradłem furgonetkę. Wykorzystałem czas oczekiwania, by ją przemalować - trzeba przyznać, że wyglądała lepiej niż przedtem - przykręcić nowe numery i przyczepić na drzwiach plakietki z nazwą firmy. W końcu nadeszła sobota. Trudno mi było opanować niecierpliwość. Aby zabić czas, przykleiłem sobie wąsy, przebrałem się i pojechałem na dobry, beztroski lunch, bo musiałem jeszcze poczekać do wieczora, aż napełnią się skrzynie. Przejażdżka na wieś była bardzo przyjemna, a na wyznaczone miejsce dotarłem zgodnie z planem. Zatrzymałem się obok służbowego wejścia do parku. Z lekkim niepokojem włożyłem obcisłe, przezroczyste rękawiczki, ale uczucie radosnego oczekiwania było silniejsze. Z uśmiechem na ustach włączyłem aparat przymocowany pod błotnikiem.

Niewidzialny sygnał radiowy poleciał w przestrzeń i ocza­mi duszy próbowałem dostrzec, co się dzieje. Sygnał szybki jak światło dobiegł do odbiornika i po przewodach do celu, którym był ładunek wybuchowy. Nic wielkiego, mała dokła­dnie odmierzona ilość plastyku, wystarczająca by zerwać zatrzask w jednym z dystrybutorów żetonów, bez uszkodze­nia rękawa. Po zniszczeniu zatrzasku z maszyny popłynął z grzechotem jednostajny strumień kolorowych plastiko­wych krążków i wytrysnął z dystrybutora w nie kończącym się potoku. Ależ byłem dobroczyńcą! Jakże by mnie błogo­sławiły wszystkie dzieciaki, gdyby wiedziały, że to ja.

Ale na tym nie koniec. Bo co minutę z mojego nadajnika emitowany był sygnał radiowy, puszczał następny zatrzask i za każdym razem wylatywał następny strumień żetonów. I następny, i jeszcze następny... W odpowiednim momencie włączyłem silnik furgonetki i podjechałem do bramy służ­bowej Lunaparku, otworzyłem okno i wychyliłem się przez nie tuż nad wymalowanym na drzwiach znakiem firmowym, który głosił: „Dystrybutory Ex-Changers".

- Odebrałem wiadomość telefoniczną, że macie tu jakieś problemy - powiedziałem do strażnika.

- Żadnych problemów - odpowiedział tamten ot­wierając bramę. - Raczej zamieszki. Wiesz, gdzie to jest?

- Jasne. Już jadę na pomoc.

Kiedy na własne oczy zobaczyłem skutki mojej hojności, zdałem sobie sprawę, że to, co się stało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wrzeszczące i wiwatujące dzieciaki szalały obładowane żetonami, a inne walczyły o miejsce w pobliżu plujących dystrybutorów. Ich szczęśliwe okrzyki zagłuszały wszystko. Ani personel, ani strażnicy nie mogli zrobić nic, co powstrzymałoby tę falę obfitości. Droga służbowa była trochę mniej zatłoczona, ale i tamtędy musiałem jechać bardzo powoli, z ręką na klaksonie, torując sobie drogę wśród maruderów. Kiedy podjechałem, dwóch strażników odpychało dzieci w stronę krzaków.

- Jakieś kłopoty z dystrybutorami? - zapytałem słod­ko. Opryskliwa odpowiedź jednego z nich zginęła w pisku i krzyku dziecięcego zachwytu, i chyba dobrze się stało. Drugi strażnik otworzył drzwi i wepchnął mnie razem z moimi narzędziami do środka.

Było tam już czterech ludzi, którzy bezskutecznie walczyli z maszynami. Nie mogli ich unieruchomić, bo wcześniej pozwoliłem sobie odłączyć tablicę rozdzielczą. Łysy męż­czyzna próbował przeciąć kabel zasilający piłką do metalu.

- To samobójstwo - powstrzymałem go. - Ten przewód jest pod napięciem czterystu volt.

- Masz jakiś lepszy pomysł, mądralo? - warknął. - To przecież twoje cholerne maszyny. Zabieraj się do roboty.

- Już się robi, popatrz tylko.

Otworzyłem wielką skrzynkę z narzędziami, zawierającą tylko lśniącą metalową rurkę którą wyjąłem.

- To wszystko załatwi - powiedziałem przekręcając zawór na szczycie i odrzucając rurę. Ostatnie, co zobaczyłem, to ich wytrzeszczone oczy, kiedy buchnęła z niej szara mgła, która wypełniła pokój, zupełnie uniemożliwiając widzenie.

Ja się tego spodziewałem, oni nie. Ze skrzynką w ręku odmierzyłem cztery kroki, aż dosięgnąłem ściany sejfu. Hałas, który robiłem, był zagłuszany przez ich krzyki i nawoływania oraz nieustanne sapanie dystrybutorów. Z łatwością otworzyłem sejf i dopasowanym idealnie wiekiem skrzynki zablokowałem jego drzwi. Wsunąłem się do środka, zgarnąłem stertę banknotów i wsypałem je do podstawionego kontenera. Szybko się zapełnił, po czym zatrzasnąłem go. Teraz musiałem dopilnować, by odpowie­dzialność za to przestępstwo spadła na odpowiednią osobę. Przygotowana kartka była w mojej górnej kieszeni. Wyjąłem ją i włożyłem do sejfu, który ponownie zamknąłem, by mieć pewność, że moja wiadomość nie zawieruszy się w całym tym zamieszaniu. Potem dźwignąłem ciężką skrzynkę i stanąłem plecami do sejfu, by skierować się w odpowiednią stronę.

Wiedziałem, że wyjście jest tam, w ciemności, tylko dziewięć kroków stąd. Przemierzyłem pięć i wpadłem na kogoś. Pochwyciły mnie silne ręce, a szorstki głos krzyknął mi do ucha:

- Mam go. Pomocy!

Rzuciłem skrzynkę i udzieliłem mu pomocy, jakiej po­trzebował. Przesunąłem ręce wzdłuż jego ciała, sięgnąłem do szyi i zrobiłem, co trzeba. Zacharczał i osunął się. Po omacku zacząłem szukać skrzynki i w chwili paniki nie mogłem jej znaleźć. Wreszcie namacałem ją, chwyciłem za rączkę, uniosłem do góry, wyprostowałem się i...

Zdałem sobie sprawę, że w czasie tej awantury straciłem orientację.

Ogarnęła mnie rozpacz czarna jak unosząca się wokół mgła. Zadrżałem i o mało nie upuściłem łupu. Siedemnaście lat, samotność i cały ten osaczający mnie świat dorosłych. To już koniec.

Nie wiem, jak długo trwał kryzys, prawdopodobnie tylko kilka sekund, chociaż wydawało mi się to wiecznością. W końcu wziąłem się w garść i przywołałem do porządku.

Chciałeś, żeby tak było, pamiętasz? Zupełnie sam, ze wszystkimi dookoła przeciwko tobie. Więc poddaj się im albo zacznij myśleć. I to szybko!

Zacząłem myśleć. Hałasujący i krzyczący naokoło ludzie nie byli mi ani pomocni, ani nie stanowili zagrożenia. Miotali się tak samo zdezorientowani jak ja. Wystarczyło wyciągnąć rękę i iść naprzód w jakimkolwiek kierunku. Wtedy będę w stanie zorientować się, gdzie jestem. Usły­szałem przed sobą dudnienie, to musiał być jeden z dys­trybutorów. Za moment wpadłem na niego.

W tej samej chwili poczułem na twarzy powiew powietrza i znajomy głos odezwał się całkiem blisko.

- Co się tu dzieje?

To był strażnik. Otworzył drzwi. Jak to miło z jego strony. Poszedłem wzdłuż ściany, unikając go z łatwością, bo cały czas stał w ciemności i krzyczał. Pogłaskałem go po szyi, a potem przedarłem się przez kłębiącą mgłę na światło dzienne. Mrugając oślepiony jasnością, dostrzegłem innego strażnika, który wyrósł przede mną i chwycił mnie.

- Zostań tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się.

Nie mógł zrobić nic gorszego, mam na myśli jego zachowanie w stosunku do Czarnego Pasa. Powaliłem go na ziemię tak, żeby nie zrobił sobie krzywdy przy upadku, wrzuciłem skrzynkę do furgonetki i rozejrzałem się, aby się upewnić, że nie byłem widziany. Zamknąłem drzwi, włą­czyłem silnik, po czym wolno i ostrożnie oddaliłem się od rozbawionego Lunaparku.



8

Wszystko naprawione! - krzyknąłem do strażnika, który skinął głową i otworzył bramę.

Pojechałem w stronę miasta. Powoli pokonałem pierwszy zakręt i gwałtownie skręciłem w mniejszą i niebrukowaną drogę.

Moja ucieczka była zaplanowana równie dokładnie jak sam napad. Kradzież pieniędzy to jedno, a zachowanie ich to zupełnie inna sprawa. W epoce łączności elektronicznej rysopis mój i furgonetki w przeciągu ułamków sekundy zostanie wyświetlony na całej planecie. Każdy wóz policyjny otrzyma wydruk, a każdy patrolujący policjant - ustne ostrzeżenie. Ile więc miałem czasu? Gdy odjeżdżałem, obaj strażnicy byli nieprzytomni. Ale mogli już zostać ocuceni i wszystko opowiedzieć, a wtedy jeden telefon wystarczyłby, żeby przekazać ostrzeżenie. Obliczyłem, że musiałoby to zająć co najmniej cztery minuty. Co mnie urządzało, bo potrzebowałem tylko trzech.

Droga wiła się pod górę między drzewami, potem zakręcała ostatni raz i kończyła się w opuszczonym kamie­niołomie. Serce biło mi mocno, bo ten etap akcji zawierał element ryzyka. Udało się, wynajęty samochód czekał tam, gdzie go wczoraj zostawiłem! Oczywiście usunąłem z silnika kilka niezbędnych części, ale jakiś uparty złodziej mógł go odholować. Na szczęście w okolicy był tylko jeden uparty złodziej.

Otworzyłem samochód, wyjąłem stamtąd pojemnik z pro­wiantem i zaniosłem go do furgonetki. Za chwilę jego boczna ścianka odskoczyła, ukazując coś bardzo inte­resującego, a mianowicie puste wnętrze. Wystające z pojem­nika torebki i pudełka były tylko posklejanymi ze sobą górnymi częściami torebek i pudełek. Bardzo pomysłowe, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię. Schowałem pieniądze do pudełka, zamknąłem je i włożyłem do samochodu. Zdjąłem ubranie robocze i wrzucając je do ciężarówki, zadygotałem w podmuchu chłodnego wiatru. Wąsy pole­ciały w ślad za ubraniem. Włożyłem strój sportowy, ustawiłem zegar przy ładunku termitowym, zamknąłem furgonetkę i wsiadłem do samochodu. Odjechałem bez kłopotów. Nikt mnie nie obserwował i wszystko wskazy­wało na to, że uda mi się wyjść cało z tej przygody. Zatrzymałem się na głównej drodze i poczekałem na kolumnę wozów policyjnych, która z rykiem przemknęła obok mnie, kierując się do Lunaparku. O rany, ależ im się śpieszyło! Wyjechałem na drogę i wolno ruszyłem z po­wrotem do Billville.

W tej chwili furgonetka wesoło płonęła, topiąc się na kupę żużlu. Żadnych śladów. Pojazd był ubezpieczony zgodnie z przepisami, zatem właściciel otrzyma zwrot kosztów. Ogień nie rozprzestrzeni się, nie w kamieniołomie, i nikt nie dozna żadnych obrażeń. Wszystko poszło dobrze, nawet bardzo dobrze.

Kiedy wróciłem do biura, westchnąłem z ulgą, otworzyłem piwo i pociągnąłem duży łyk. Później wziąłem z barku butelkę whisky i nalałem sobie dawkę uderzeniową. Skosz­towałem, wykrzywiłem się od okropnego smaku i wylałem resztę do zlewu. Co za świństwo! Myślę, że gdybym się postarał, mógłbym się w końcu do tego przyzwyczaić. Ale chyba nie było to warte zachodu.

Do tej pory upłynęło już chyba wystarczająco dużo czasu, by dziennikarze dotarli na miejsce przestępstwa.

- Włącz się! - zawołałem do komputera. - Daj mi wydruk ostatniego wydania gazet.

Faks zahuczał delikatnie i z otworu wysunęła się płachta papieru. Na pierwszej stronie, w pełnej krasie, widniało zdjęcie fontanny żetonów. Z dużym zadowoleniem prze­czytałem sprawozdanie, odwróciłem stronę i zobaczyłem rysunek. Był tam, tak jak go znaleźli, gdy otworzyli sejf. Rysunek hetmana, a pod nim zapis szachowy:

1. W - S4 x H

Co znaczy: wieża na pole skoczek 4 bije hetmana.

Kiedy to przeczytałem, zadowolenie ustąpiło dreszczowi niepokoju. Czyżbym się zdemaskował przed policją? Czy rozpracują tę wskazówkę i będą na mnie czekać?

- Nie! - krzyknąłem głośno. - Policja jest leniwa i zadowala się małymi przestępstwami, żeby zachować pozory działania. Być może, trochę nad tym pogłówkują, ale na pewno nie rozwiążą zagadki na czas. Ale Hetman powinien być w stanie ją rozgryźć. Będzie wiedział, że to wiadomość dla niego i postara się ją rozpracować. Mam nadzieję.

Sączyłem piwo i zamartwiałem się. Wiele godzin spędzi­łem obmyślając tę łamigłówkę. Fakt, że Hetman używał hetmana szachowego jako swojej wizytówki, doprowadził mnie do podręczników gry w szachy. Zakładałem, że on albo ona - bo nie wierzę, by ktokolwiek był w stanie określić płeć Hetmana, chociaż przypuszczano, że przestępca jest mężczyzną - gra w szachy. Jeżeli potrzebowałby dodatkowych informacji, mógł odwołać się do tej samej książki co ja. Bez szczególnego trudu można było odkryć, że w szachach są dwa różne sposoby zapisu ruchów. Najstarszy, czyli ten, którego użyłem, nazywa pola w ko­lumnach według figur umieszczanych na końcach kolumny (jeśli chcecie wiedzieć dokładnie, rzędy rozciągają się pomiędzy bokami szachownicy, a kolumny pomiędzy gra­czami). Tak więc pole, na którym stoi biały król, oznacza się Król 1. Król 2 to pole nad nim, albo raczej Biały Król 2, bo jest to jednocześnie Czarny Król 7 z punktu widzenia drugiego gracza (jeśli uważacie, że to skomplikowane, nigdy nie grajcie w szachy, bo to jest najłatwiejsza część). Istnieje także inny zapis, zwany zapisem algebraicznym, który przypisuje literę i cyfrę każdemu z sześćdziesięciu czterech pól szachownicy. Licząc od lewej do prawej, osiem rzędów od strony białych jest oznaczonych literami od a do h. Tak więc skoczek H może oznaczać b4, g4, b5 lub g5.

Skomplikowane? Mam nadzieję. Lepiej żeby policja nigdy nie domyśliła się, że to kod, i nie zechciała go rozgryźć. Bo jeśli zechce, to wtedy rozgryzie także mnie. Ten ruch szachowy zawierał datę mojego następnego przestępstwa, kiedy to zamierzałem znów „pobić hetmana", czyli ponow­nie posłużyć się wizytówką Hetmana.

Przed oczami miałem jasny scenariusz wydarzeń. Policja będzie się głowić nad tym ruchem, a potem da sobie spokój. Ale nie zrezygnuje Hetman w swojej luksusowej kryjówce. Będzie bardzo zły. Popełniono przestępstwo, o które on został obwiniony. Zabrano pieniądze, ale nie on je ma! Mam nadzieję, potraktuje ten ruch jako wskazówkę, przeanalizuje go i w końcu znajdzie rozwiązanie.

Załóżmy, że skoczek skojarzy mu się ze skokiem. „Skok cztery", co to może znaczyć? Skok kiedy? Czwarta noc Festiwalu Muzyki Nowoczesnej w mieście Pearly Gates, ot co! I ta czwarta noc jest także dwudziestym czwartym dniem roku, który jest znany także jako Skoczek 4. Dzieje się tak, gdy b jest rozumiane jako druga litera alfabetu, więc b4 może być czytane jako 24. Jeżeli Hetman wszystko to sobie uzmysłowi, powinien być pewny, że czwartej nocy festiwalu zostanie popełnione jakieś przestępstwo. Oczywiś­cie przestępstwo związane z pieniędzmi. Miałem nadzieję, że będzie wolał sam się mną zająć, niż uprzedzić policję o planowanym przestępstwie.

Chyba uderzyłem we właściwą strunę. Zagadka była zbyt złożona dla policji, ale w granicach możliwości Hetmana. Miał dokładnie tydzień czasu na rozwiązanie tego i przybycie na festiwal.

Znaczyło to także, że i ja mam tydzień, by się nacieszyć zwycięstwem, odzyskać równowagę i wyspać się porządnie, by móc później nie dosypiać. Tak więc przez następne dni w ramach rozrywki obmyślałem plany i przygotowywałem urządzenia do ataku na kieszenie festiwalowej publiczności.

Wyznaczonej nocy lało jak z cebra, co bardzo mi odpowiadało. Podniosłem kołnierz mojego czarnego płasz­cza, wcisnąłem na głowę czarny kapelusz i chwyciłem czarny futerał. Jego charakterystycznie wybrzuszony koniec sugerował, że w środku znajduje się grzmotofon albo nawet ultrabas. Komunikacja miejska dowiozła mnie prawie pod samo wejście dla artystów. W strugach deszczu prze­byłem resztę drogi, wtopiony w tłum ubranych na czarno i niosących instrumenty muzyków. Miałem przygotowaną przepustkę, ale portier nie sprawdził jej i tylko gestem kazał nam wejść do środka. Szansa, by ktokolwiek chciał sprawdzić moje dokumenty, była minimalna, bo było nas tam w sumie dwieście trzydzieści jeden osób. Na dzisiejszy wieczór przewidziana była premiera wwiercającej się w mózg tak zwanej muzyki, zatytułowanej „Zderzenie galaktyk", rozpisanej na dwieście jeden instrumentów dętych i dwadzieścia dziewięć perkusyjnych. Delikatność brzmienia nie była specjalnością kompozytorki, pani Moi-Woofter Ge-eyoh. Już samo przeczytanie partytury mogło człowieka przyprawić o ból głowy. Dlatego właśnie wybrałem tę noc. Garderoby były za małe, by pomieścić tłum muzyków, którzy kręcili się dookoła i sprawiali wrażenie zagubionych. Nikt nie zauważył, gdy wymknąłem się na tylną klatkę schodową i wślizgnąłem do schowka na szczotki. Personel wyszedł już wcześniej i jedyną rzeczą, która mogła mi przeszkadzać, była tylko muzyka. Mimo to, na wszelki wypadek zamknąłem drzwi od środka. Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki, wyjąłem mój egzemplarz partytury „Zde­rzenia".

Zaczynało się dość cicho, bo przed zderzeniem wszystkie galaktyki musiały wejść na scenę. Przesuwałem palec po partyturze, aż doszedłem do czerwonego znaczka, który sam tam umieściłem. Partytura spoczęła bezpiecznie w mojej kieszeni, a ja ostrożnie otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Korytarz był pusty, tak jak oczekiwałem. Prze­mierzyłem go pewnym krokiem, choć podłoga zaczynała już drgać zapowiadając rychłą destrukcję Wszechświata.

Na drzwiach widniała tabliczka PRYWATNE. WSTĘP WZBRONIONY. Z jednej kieszeni wyjąłem czarną maskę, zdjąłem kapelusz i wciągnąłem ją na głowę. Z drugiej kieszeni wyjąłem klucz. Nie chciałem tracić czasu na szarpanie się z wytrychem, więc dorobiłem sobie klucz, kiedy przeprowadzałem rozpoznanie miejsca akcji. Starałem się przekręcać go w zamku w takt muzyki. W chwili gdy zabrzmiał donośny trzask, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.

Mojego wejścia nikt, oczywiście, nie usłyszał, ale moje ruchy przyciągnęły wzrok starszego mężczyzny. Gapił się na mnie, a z jego osłabłych palców wypadło pióro. Podniósł ręce do góry, gdy z wewnętrznej kieszeni wyjąłem imponujący, choć nieprawdziwy pistolet. Nie udało mi się nim jednak przestraszyć drugiego, młodszego mężczyzny, który rzucił się do ataku. Za moment nieprzytomny wylądował na podłodze, łamiąc po drodze krzesło.

Wszystko to odbyło się po cichu. Albo inaczej: narobiło dużo hałasu, który jednak skutecznie zagłuszyła muzyka, wznosząca się teraz gwałtownym crescendo, wieszczącym koniec świata. Poruszałem się szybko, bo właśnie zbliżała się najgłośniejsza część.

Wyjąłem dwie pary kajdanków i przykułem starszego mężczyznę do biurka. W ten sam sposób zabezpieczyłem śpiącego rycerza. Już prawie czas. Z kolejnej kieszeni wyjąłem porcję plastyku - tak, w tym ubiorze było mnóstwo kieszeni i to nie przez przypadek - i wsunąłem go w drzwi sejfu, dokładnie nad zamkiem zegarowym. Musieli się tu czuć bardzo pewnie z tymi wszystkimi zabezpieczeniami. Obfite wpływy kasowe z wieczornych przedstawień były zamykane w sejfie w obecności uzbrojo­nych strażników. Pozostawały tam, zamknięte i bezpieczne, aż do rana, gdy w obecności innych uzbrojonych strażników otwierano sejf. Wepchnąłem zapalnik radiowy do plastyku i wycofałem się pod ścianę, gdzie razem z obydwoma strażnikami znalazłem się poza zasięgiem wybuchu.

Wszystkie drobne przedmioty w pokoju podskakiwały w takt muzyki, a z sufitu sypał się tynk. To jednak ciągle jeszcze nie był właściwy moment. Wykorzystałem resztę czasu, by wyrwać z gniazdek przewody telefoniczne. Aż do końca koncertu nikt nie będzie rozmawiał przez telefon.

Nadeszła wreszcie ta chwila! Widziałem w wyobraźni partyturę i w momencie gdy nastąpiło zderzenie galaktyk, włączyłem przekaźnik radiowy.

Drzwi sejfu bezgłośnie wyleciały w powietrze. Nawet tu w biurze muzyczna katastrofa była porażająca. Zastanowi­łem się, ilu słuchaczy ogłuchło właśnie w imię sztuki. Te rozważania nie przeszkodziły mi zgarnąć wszystkich banknotów z sejfu do mojego futerału. Kiedy napełnił się, uchyliłem kapelusza przed moimi więźniami, tym z wy­trzeszczonymi oczami i tym nieprzytomnym, i wyszedłem. Czarna maska powędrowała z powrotem do kieszeni. Opuściłem teatr niestrzeżonym wyjściem ewakuacyjnym.

Szybko przeszedłem wzdłuż dwóch bloków do przejścia podziemnego i stałem się jedną z wielu postaci śpieszących w strugach deszczu. Ruszyłem schodami w dół, po czym skręciłem w korytarz prowadzący do stacji. Wszystkie pociągi podmiejskie już odjechały i peron był pusty. Wszedłem do budki telefonicznej i zmieniłem swoją powierz­chowność w ciągu dokładnie dwudziestu dwóch sekund, w precyzyjnie wyćwiczonym tempie. Zdarłem czarne po­krycie futerału, spod którego ukazało się drugie, białe. Charakterystyczny, wybrzuszony kształt czary głosowej znikł także - był zrobiony z cienkiego plastiku, który zgniotłem i włożyłem do kieszeni razem z czarnym po­kryciem. Odwróciłem kapelusz na drugą stronę i on również stał się biały. Moje czarne wąsy i broda zniknęły w od­powiedniej kieszeni. Zdjąłem palto i oczywiście je także wywróciłem na białą stronę. Tak przebrany ruszyłem na stację i w tłumie przyjeżdżających wyszedłem na postój taksówek. Poczekałem chwilę. Nadjechała taksówka i ot­worzyły się drzwi. Usiadłem i uśmiechnąłem się z zadowo­leniem na widok lśniącej czaszki szofera-robota.

- Szofeh, phoszę bahdzo zabhać mnie do hotelu Ah-bolast - powiedziałem, najlepiej jak mogłem naśladując akcent turyngijski. Ponieważ pociąg, który przed chwilą przyjechał, przybył z Turyngii.

- Polecenie niejasne - zagdakała maszyna.

- Ho-tel Ah-bo-bo-last, ty blaszany głupku! - wy­krzyknąłem! - Ah-bo-last!

- Zrozumiałem - powiedział robot i taksówka ruszyła.

Wspaniale. Wszystkie rozmowy prowadzone w taksów­kach są zapisywane przez molekularny magnetofon i prze­chowywane przez miesiąc. Gdyby mnie kiedykolwiek spraw­dzano, nagranie odtworzy tę rozmowę, a moja rezerwacja hotelowa została załatwiona na lotnisku w Turyngii. Być może, byłem zbyt ostrożny, ale moją dewizą jest, że tego nigdy za dużo. Mam na myśli ostrożność.

Hotel był bardzo drogi. Wszystkie korytarze i pokoje ze smakiem ozdobiono sztucznymi arbolastami. Zostałem usłużnie wprowadzony do swojego apartamentu - gdzie arbolast służył jako stojąca lampa. Bagażowy-robot wy­mknął się służalczo, z pięciodolarówką w szczelinie na napiwki.

Postawiłem torbę w sypialni, zdjąłem mokry płaszcz i wyjąłem z lodówki piwo. Rozległo się pukanie do drzwi.

Tak szybko! Jeżeli to był Hetman, świetnie umiał śledzić, bo nie zauważyłem, by ktoś za mną szedł. To nie mógł być nikt inny. Zawahałem się, ale zdałem sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób, by się upewnić. Z uśmiechem na twarzy - na wypadek gdyby to był Hetman - otworzyłem drzwi. Uśmiech znikł natychmiast.

- Jesteś aresztowany - powiedział detektyw w cywilu, pokazując mi odznakę. Jego towarzysz wycelował we mnie ogromny pistolet na dowód, że dobrze ich zrozumiałem.



9

Udało mi się tylko wydukać:

- Co... co... - lub coś w tym rodzaju. Na aresztującym mnie oficerze ta błyskotliwa kwestia nie zrobiła większego wrażenia.

- Włóż płaszcz, pójdziesz z nami.

Oszołomiony przeszedłem przez pokój i wykonałem jego polecenie. Wiedziałem, że powinienem zostawić tu płaszcz, ale nie chciałem się sprzeciwiać. Kiedy go prze­szukają, znajdą maskę, klucz i w ogóle wszystko, co mnie zdemaskuje. A co z pieniędzmi? Nic nie powiedzieli o torbie.

Gdy tylko włożyłem rękę do rękawa, policjant zatrzasnął na niej kajdanki, których drugi koniec zamknął na swoim nadgarstku. Nigdzie nie mogłem się bez nich ruszyć. Nie mogłem zrobić nic lub prawie nic, bo trzy kroki za nami szedł właściciel pistoletu.

Wyszliśmy z pokoju, korytarzem do windy i do głównego holu. Detektyw był tak uprzejmy, że trzymał się blisko mnie, więc kajdanki nie rzucały się w oczy. Pośrodku strefy objętej zakazem parkowania czekał duży, czarny, złowiesz­czy wóz. Kierowca nie raczył nawet spojrzeć w naszą stronę. Ruszył, gdy tylko wsiedliśmy i zamknęły się za nami drzwi.

Nie miałem nic do powiedzenia, a i moi towarzysze nie byli w gadatliwym nastroju. W ciszy toczyliśmy się przez zalane deszczem ulice, minęliśmy kwaterę główną policji i ku memu osłupieniu zatrzymaliśmy się przed Gmachem Federalnym Rajskiego Zakątka. Federalka! Serce we mnie zamarło. Miałem rację przypuszczając, że złamanie szyfru i ujęcie mnie z pewnością przekracza możliwości miejs­cowej policji, ale nie uwzględniłem ogólnoplanetarnej agencji śledczej. Ze spóźnionym refleksem - co nie jest powodem do dumy - dostrzegłem swój błąd. Po latach nieobecności Hetman znów uderza. Dlaczego? I co znaczą te wygłupy z szachami? Niech się tym zajmą kryptolodzy. Ho, ho, jakieś przechwałki, wyjawia miejsce i datę następ­nego przestępstwa. Niech zajmie się tym Urząd Federalny i niech się w to nie wtrąca niekompetentna miejscowa policja.

Ogarnęła mnie czarna rozpacz, tak wielka, że z trudem mogłem iść. Zachwiałem się, gdy nasz mały orszak za­trzymał się przed ciężkimi drzwiami z wywieszką: FEDE­RALNY URZĄD ŚLEDCZY. Pod spodem małymi złoty­mi literami napisane było: „Dyrektor Flynn". Moi po­gromcy zapukali grzecznie, zamek w drzwiach zahuczał i otworzył się. Wmaszerowaliśmy do środka.

- Oto on, proszę pana.

- Dobrze. Przymocujcie go do krzesła i od tej chwili ja przejmuję sprawę.

Mówca siedział za masywnym biurkiem. Był to potężny mężczyzna z przylizanymi czarnymi włosami. Wydawał się jeszcze potężniejszy dzięki ogromnym zwałom obrastającego go tłuszczu. Jego podbródek, czy raczej podbródki zwie­szały się na nabrzmiałą masę klatki piersiowej. Siedział odsunięty od biurka ze względu na rozmiary brzucha, na którym, jak grube kiełbaski, spoczywały palce jego splecio­nych dłoni. Na moje chytre spojrzenie odpowiedział swoim, stalowym i zdecydowanym. Nie protestowałem, kiedy prowadzili mnie do krzesła; opadłem na nie i po­czułem, jak przypinają mnie do niego kajdankami. Potem usłyszałem oddalające się kroki i trzask zamykanych drzwi.

- Jesteś w poważnych kłopotach - rozpoczął.

- Nie wiem, o co panu chodzi - odparłem, ale mój drżący, piskliwy głos przeczył słowom.

- Wiesz doskonale, o co mi chodzi. Dziś wieczorem popełniłeś przestępstwo, okradając kieszeń publiczną, zaopatrywaną przez głuchych jak pień miłośników muzy­ki. Ale to jeszcze najmniejsze z twoich szaleństw, mło­dzieńcze. Wnioskując z twojego wieku, mogę także stwierdzić, że ukradłeś dobre imię innego człowieka. Hetmana. Podszywasz się pod kogoś, kim nie jesteś. Uwaga, łap!

Ukradłem dobre imię? O czym on, do diabła, mówi? Odruchowo złapałem rzucone klucze. Wlepiłem w nie wzrok, a potem gapiąc się na mojego rozmówcę, drżącą ręką otworzyłem kajdanki.

- Pan nie jest... - wybełkotałem. - To znaczy, że areszt, to biuro, policja... Pan jest...

Spokojnie czekał na moje następne słowa z dobrodusz­nym uśmiechem na ustach.

- Pan jest... Hetmanem!

- We własnej osobie. Z wiadomości, ukrytej pod twoim kiepskim szyfrem, wywnioskowałem, że chcesz mnie spot­kać. Dlaczego?

Chciałem wstać, ale w jego dłoni momentalnie pojawił się ogromny pistolet. Czarny wylot lufy zawisł na wprost nasady mego nosa. Z powrotem opadłem na krzesło. Z twarzy mężczyzny zniknął uśmiech, a z jego głosu ciepło.

- Nie lubię, jak się mnie naśladuje i igra ze mną. Jestem niezadowolony. Masz teraz trzy minuty, żeby wszystko wyjaśnić, a potem zabiję cię, pójdę do twojego apartamentu i odbiorę pieniądze, które ukradłeś dziś wieczorem. Ale najpierw powiesz mi, gdzie ukryłeś resztę pieniędzy skradzionych w moim imieniu.

Przemówiłem, czy raczej spróbowałem, ale zdołałem tylko bezradnie zabełkotać. Otrzeźwiło mnie to. Mógł mnie zabić, ale nie mógł zrobić ze mnie roztrzęsionej galarety. Odkaszlnąłem, żeby oczyścić gardło i powie­działem:

- Nie wydaje mi się, że się pan śpieszy, by mnie zabić i nie wierzę, że mam tylko trzy minuty. Jeżeli nie będzie mnie pan usiłował zastraszyć, spróbuję określić jasno i wyraźnie moje motywy. Zgoda?

Wypowiadając te słowa podjąłem przemyślane ryzyko. Założyłem, że Hetman też jest graczem. Teraz wiedziałem to na pewno. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale nieznacznie skinął głową. Mogłem wykonać swój ruch.

- Dziękuję. Zawsze wiedziałem, że nie jest pan okrutny. Tak naprawdę, kiedy dowiedziałem się o pańskim istnieniu, stał się pan moim ideałem. To, co pan zrobił, czego dokonał, nie równa się z niczym w historii tego świata. Jeżeli obraziłem pana, kradnąc w pańskim imieniu, prze­praszam. Natychmiast oddam panu wszystkie skradzione pieniądze. Ale jeśli się zastanowić, można zrozumieć, że nie miałem innego wyjścia. Inaczej nie mógłbym pana odnaleźć. Więc musiałem działać tak, aby pan znalazł mnie. I tak się stało. Liczyłem na pańską ciekawość i na to, że nie wyda mnie pan policji, zanim sam mnie pozna.

Następne skinienie oznaczało zgodę na mój następny ruch. Jednak wycelowana we mnie lufa przypominała, że wciąż jestem w szachu.

- Jesteś jedynym żywym człowiekiem, który zna moją tożsamość - powiedział. - A teraz wyjaśnij mi, dlaczego nie miałbym cię zabić. Po co chciałeś się ze mną skontak­tować?

- Już panu powiedziałem. Podziwiam pana. Zdecydo­wałem się na życie przestępcy, bo jest to jedyny zawód dla kogoś z moimi zdolnościami. Ale jestem samoukiem i mam słabe punkty. Marzę o tym, żeby zostać pańskim pomoc­nikiem. Żeby uczyć się u pańskiego boku. Żeby wstąpić do złodziejskiej wyższej szkoły. Zapłacę za ten przywilej każdą cenę, jaką pan wyznaczy, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby zdobyć więcej pieniędzy, bo wszystko, co dotychczas zyskałem, oddaję panu. Tak to wygląda. Oto, kim jestem. A jeśli będę dość ciężko pracował, może stanę się panem.

Spojrzał na mnie łagodniej. W zamyśleniu uniósł palce do brody, co znaczyło, że przez chwilę nie byłem w szachu. Ale partia nie była jeszcze wygrana i wcale tego nie chciałem. Chciałem tylko remisu.

- Dlaczego miałbym uwierzyć choć w jedno twoje słowo? - zapytał w końcu.

- A dlaczego miałby pan w nie wątpić? Jaki mógłbym mieć inny powód?

- To nie twoje motywy mnie niepokoją. Myślę o tym, że mógłby istnieć jeszcze ktoś, kto z ramienia policji używa ciebie jako pionka, by mnie odszukać. Człowiek, który zaaresztuje Hetmana, wzniesie się na sam szczyt.

Przytaknąłem i zacząłem nerwowo myśleć. Potem uśmie­chnąłem się i odprężyłem.

- Bardzo słusznie. Musiał pan o tym pomyśleć w pier­wszej kolejności. To, że posiada pan biuro w tym budynku, oznacza, że albo stoi pan wysoko w hierarchii stróżów prawa, tak wysoko, że mógłby pan bez trudu odkryć taki plan. Albo, a byłby to kolejny dowód pańskiego geniuszu, zna pan sposoby i środki, by kontrolować policję na każdym szczeblu, oszukać ją i posłużyć się nią, by mnie aresztować. Moje gratulacje, proszę pana! Wiedziałem, że jest pan geniuszem, ale żeby tego dokonać! Przecież to graniczy z cudem!

Powoli skinął głową, przyjmując tę zasłużoną pochwałę. Czyżby lufa pistoletu troszkę się obniżyła? Czyżby zanosiło się na remis? Spiesznie ciągnąłem:

- Nazywam się James Bolivar diGriz, urodziłem się nieco ponad siedemnaście lat temu w tym właśnie mieście, w szpitalu położniczym Matki Machree dla bezrobotnych pasterzy świniozwierzy. Przez terminal, który widzę tu, na pewno ma pan dostęp do wszelkich możliwych danych. Proszę więc sprawdzić moje i samemu przekonać się, czy nie jest prawdą to, co powiedziałem!

Usadowiłem się z powrotem na krześle, gdy wystukiwał na klawiaturze polecenia. Nie zrobiłem nic, by go roz­proszyć lub odwrócić jego uwagę, kiedy czytał. Byłem ciągle zdenerwowany, ale starałem się to ukryć.

Wreszcie skończył. Przechylił się do tyłu i spokojnie popatrzył na mnie. Nie widziałem, by ruszył ręką, ale pistolet znikł z pola widzenia. Remis! Ale na niewidzialnej planszy pomiędzy nami wciąż stały niematerialne pionki. Zaczynała się nowa partia.

- Wierzę ci, Jim, i dziękuję za miłe słowa. Ale ja pracuję sam i nie mam uczniów. Miałem zamiar cię zabić, by zachować sekret mojej tożsamości. Teraz wierzę, że nie jest to konieczne. Wystarczy mi twoje słowo, że nie będziesz się pode mnie podszywał, dokonując innych przestępstw.

- Obiecuję to panu. Stałem się Hetmanem tylko po to, by zwrócił pan na mnie uwagę. Ale proszę rozważyć ponownie moją kandydaturę na członka wyższej szkoły zbrodni.

- Nie ma takiej instytucji - powiedział wstając z tru­dem. - Wstrzymano przyjęcia.

- Więc proszę mi pozwolić inaczej sformułować moją prośbę - powiedziałem pośpiesznie, wiedząc, że pozostało mi już niewiele czasu. - Przepraszam z góry, jeśli będę niedyskretny i proszę wybaczyć, jeśli pana zdenerwuję. Jestem młody, nie mam nawet dwudziestu lat, a pan jest na tej planecie od ponad osiemdziesięciu. W tym zawodzie pracuję dopiero od kilku lat i w tak krótkim czasie odkryłem, że właściwie jestem sam. To, co robię, muszę robić sam i dla siebie. W zbrodni nie ma koleżeństwa, bo wszyscy kryminaliści, których spotkałem, byli niekom­petentni. I dlatego działam sam. A jeżeli ja jestem samotny, nie śmiem nawet myśleć, jak samotne jest pańskie życie.

Stał bez ruchu, opierając się jedną ręką o biurko i wpat­rując się przez pustą ścianę jak przez okno w coś, czego nie widziałem. Później westchnął i nagle osunął się na krzesło, jakby uszła z niego siła, która pomagała mu stać prosto.

- To prawda, mój chłopcze, szczera prawda. Nie chcę o tym mówić, ale trafiłeś w sedno. Co ma być, niech będzie. Jestem zbyt stary, żeby zejść z raz obranej drogi. Żegnam cię i dziękuję za bardzo interesujący tydzień. Przypomniały mi się dawne czasy.

- Proszę to jeszcze raz rozważyć.

- Nie mogę.

- Niech mi pan da chociaż swój numer konta, żebym mógł przesłać pieniądze.

- Zatrzymaj je, sam je zarobiłeś. Ale w przyszłości rób to pod innym nazwiskiem. Pozwól Hetmanowi cieszyć się emeryturą. Dodam tylko jedno, małą radę. Rozważ jeszcze raz swoje ambicje zawodowe. Rozwijaj swoje zdolności w sposób akceptowany przez społeczeństwo. Wtedy unik­niesz ogromnej samotności, której już doświadczyłeś.

- Nigdy! - krzyknąłem głośno. - Nigdy! Wolałbym raczej gnić w więzieniu przez resztę życia, niż przyjąć jakakolwiek funkcję w społeczeństwie, które całkowicie odrzucam.

- Być może, zmienisz zdanie.

- To niemożliwe - powiedziałem do ścian pustego pokoju. Drzwi zamknęły się za nim. Odszedł.



10

Tak się to skończyło. Nie ma nic skuteczniejszego niż odmowa, by sprowadzić człowieka na ziemię z wyżyn uniesienia. Zrobiłem przecież dokładnie to, co sobie postanowiłem. Mój złożony plan powiódł się. Wypłoszyłem Hetmana z jego kryjówki i złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia.

Ale on ją odrzucił. Nie pocieszyła mnie nawet satysfakcja z udanego napadu. Zdobyte dolary były warte dla mnie tyle co kupa śmieci. Siedziałem w pokoju hotelowym, patrzyłem w przyszłość i widziałem tylko pustkę. W kółko liczyłem pieniądze, aż ich wartość stała się nic nieznaczącą liczbą. W moim planie uwzględniłem wszystkie możliwości prócz jednej, tej, że Hetman mi odmówi. Trudno mi było pogodzić się z tym.

Gdy następnego dnia wróciłem do Billville, ogarnęła mnie czarna rozpacz i zacząłem użalać się nad sobą, czego normalnie nie znoszę. Tym razem też nie mogłem tego znieść. Spojrzałem w lustro, na posępną twarz z pod­krążonymi oczami i pokazałem jej język.

- Ty babo - powiedziałem. - Ty maminsynku, ty bekso, przestań się nad sobą rozczulać - dodałem jeszcze inne obelgi, które akurat przyszły mi do głowy. Uspokoiłem się trochę, przygotowałem sobie kanapkę i dzbanek kawy - żadnego alkoholu, żeby zalać robaka! - i usiadłem, by zjeść, wypić i pomyśleć o przyszłości. Co dalej?

Nic. Nie przychodziło mi do głowy nic konstruktywnego. Moje myśli nie prowadziły do niczego, nie widziałem żadnego wyjścia. Rozsiadłem się wygodnie i włączyłem 3V. Był to kanał reklamowy i zanim zmieniłem program, pojawiła się spikerka, wspaniała, kolorowa i trójwymiaro­wa. Nie przełączyłem, bo dziewczyna ubrana była tylko w skąpy kostium kąpielowy.

- Przyjeżdżajcie tu, gdzie wieje balsamiczna bryza - namawiała przymilnym głosem. - Dołączcie do mnie. Czekam wśród złotych piasków wspaniałej plaży Yaticano, gdzie słońce i fale odświeżą wasze dusze...

Wyłączyłem telewizor. Moja dusza była całkiem świeża, a świeżość spikerki nie zmniejszyła moich trosk. Najpierw przyszłość, dopiero potem miłość heteroseksualna. Ale reklama podsunęła mi przynajmniej pewien pomysł.

Wakacje. Może zrobić sobie przerwę? Dlaczego nie? Ostatnio tyrałem ciężej niż którykolwiek z pogardzanych przeze mnie biznesmenów. Zbrodnia opłaciła się i to nieźle, więc czemu nie miałbym wydać części ciężko zapracowane­go łupu? Jasne, że nie był to sposób na ucieczkę od problemów. Doświadczenie nauczyło mnie, że zmiana miejsca pobytu nigdy nie jest rozwiązaniem. Kłopot jest towarzyszem wszechobecnym i dokuczliwym jak ból zęba. Ale mogłem zabrać go sobą gdzieś, gdzie znalazłbym odpoczynek i mógłbym poszukać sposobu pozbycia się drania. Ale dokąd? Wyświetliłem na komputerze przewod­nik turystyczny i przejrzałem go. Nie było w nim nic ciekawego. Plaża? Bardzo chętnie, ale pod warunkiem że spotkałbym tam dziewczynę z reklamy. To jednak wyda­wało się mało prawdopodobne. Szykowne hotele, drogie rejsy, wycieczki do muzeum. Wszystko to było równie interesujące jak weekend na farmie świniozwierzy. Ale może właśnie tego było mi trzeba? Łyku świeżego powietrza. Jako wiejski chłopiec widziałem już sporo wspaniałych plenerów, przeważnie znad sterty świniozwierzowego... wiecie czego. Napatrzywszy się na takie otoczenie, powita­łem miasto z otwartymi ramionami i odtąd nie wychyliłem z niego nosa.

To było najlepsze wyjście. Nie jechać z powrotem na farmę, ale na łono przyrody. Uciec od ludzi i rzeczy, by spotkać się z matką Naturą. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej mi się to podobało. I dobrze wiedziałem, dokąd się udać. Marzyłem o tym już wtedy, gdy jeszcze nie sięgałem do kolan młodemu świniozwierzowi. Góry Kated­ralne! Te pokryte śniegiem szczyty, strzeliste jak gigantyczne wieże kościelne. Jakże często wypełniały moje dziecięce sny! Więc czemu nie? Nadszedł czas, by spełniło się kilka marzeń.

Kupując plecak, śpiwór, namiot termiczny, menażkę, latarkę - cały potrzebny sprzęt - odczułem przedsmak oczekujących mnie przyjemności. Kiedy miałem już cały ekwipunek, by nie tracić czasu na podróż koleją, wsiadłem do samolotu do Rafael. Gdy lądowaliśmy, oszołomił mnie widok gór. Pstrykałem palcami i niecierpliwiłem się, czeka­jąc na bagaż. Przestudiowałem już mapę i wiedziałem, że Szlak Katedralny przecina drogę na północ od lotniska. Powinienem pojechać autokarem kursowym razem z in­nymi, zamiast zwracać na siebie uwagę, biorąc taksówkę. Ale za bardzo się śpieszyłem.

- To niebezpieczne, mały, chodzić samotnie po szla­ku - starszy kierowca cmoknął z dezaprobatą i zaczął wyliczać czyhające nieszczęścia: - Można się łatwo zgubić. Mogą cię zjeść wilkobestie, może obsunąć się ziemia lub spaść lawina. Może...

- Mam spotkać przyjaciół, dwudziestu chłopaków. To będzie rajd drużyny skautów. Zanosi się na świetną zaba­wę - wymyśliłem pośpiesznie.

- Nie widziałem tu ostatnio żadnych skautów - mruk­nął ze starczą podejrzliwością.

- I nie zobaczy pan - improwizowałem dalej, po­chylając się na tylnym siedzeniu i szybko przeglądając mapę. - Przyjadę pociągiem do Boskona i wysiądę tam. Stacja jest blisko miejsca, w którym szlak przecina tory. Będą tam na mnie czekać, drużynowy i cala reszta. Bałbym się chodzić sam po górach, proszę pana.

Burczał jeszcze przez chwilę, a burknął jeszcze głośniej, gdy zapomniałem dać mu napiwek. A potem zachichotał pod wąsem, odjeżdżając, bo w dziecinnej rozrzutności dałem mu za dużo. Oparłem się pokusie, by mu wcisnąć fałszywą pięciodolarówkę. Hałas silnika zamarł w oddali. Spojrzałem na dobrze oznakowany szlak, który prowadził przez dolinę, i zdałem sobie sprawę, że to był naprawdę dobry pomysł.

Nie ma co się rozpływać nad urokami wspaniałych plenerów. To tak jak jazda na nartach - robi się to i sprawia to przyjemność, ale się o tym nie mówi. Dalej wszystko potoczyło się normalnie. Słońce opaliło mi nos, mrówki dobrały się do bekonu, nocą gwiazdy były nie­zwykle jasne i bliskie, a świeże powietrze dobrze zrobiło moim płucom. Maszerowałem i wspinałem się, myłem się w lodowatych strumieniach i udało mi się zapomnieć o wszystkich kłopotach. W tej pięknej okolicy wydały mi się one zupełnie nie na miejscu. Zmęczony i dużo szczuplej­szy, ale szczęśliwy, opuściłem góry po dziesięciu dniach i ciężkim krokiem przekroczyłem próg zarezerwowanej wcześniej kwatery. Gorąca kąpiel była błogosławieństwem, podobnie jak zimne piwo. Włączyłem 3V i zanurzony w wannie słuchałem jednym uchem końcówki wiadomości, zbyt rozleniwiony, by zmienić kanał.

- ...donosi o wzroście eksportu szynki, przekraczającym dziesięcioprocentowy przyrost przewidziany na początku roku. Jednak rynek kolców świniozwierza załamuje się. Rząd stoi przed górą kolców, co już wywołuje krytykę.

- Sprawy wewnętrzne. Jutro odbędzie się proces prze­stępcy komputerowego, który włamał się do akt federal­nych. Oskarżyciele federalni uważają to za bardzo poważne przestępstwo i żądają przywrócenia dożywocia. Jednak...

Przestałem słuchać spikera, gdy z ekranu znikła jego przymilna twarz i zastąpił ją przestępca komputerowy we własnej osobie, wyprowadzany przez oddział policjantów. Był to potężny mężczyzna, bardzo gruby, z grzywą siwych włosów. Poczułem ucisk w piersiach. Inny kolor włosów, ale to kwestia peruki. Bez wątpienia to był on.

Hetman!

Wyskoczyłem z wanny i przebiegłem przez pokój, wpa­dając na klimatyzator. To cud, że nie poraził mnie prąd. Nie zdając sobie z tego sprawy, cofnąłem obraz i wyost­rzyłem wybrany kadr. Powiększyłem wycinek, na którym więzień oglądał się przez ramię. To był on, na pewno. Spłukując mydliny i ubierając się, obmyśliłem ogólny zarys planu. Muszę wrócić do miasta, dowiedzieć się, co się z nim stało i zobaczyć, czy mogę mu pomóc. Wyświetliłem rozkład lotów. Tuż po pomocy odlatywał samolot pocztowy. Zarezerwowałem miejsce, zjadłem posiłek i odpocząłem. Potem zapłaciłem rachunek i jako pierwszy wszedłem na pokład.

Zaczynało już świtać, gdy znalazłem się w swoim biurze w Billville. Gdy komputer drukował informacje dotyczące aresztowania, przygotowałem kawę. Wysączyłem ją, prze­czytałem sprawozdanie i opadły mi ręce. Rzeczywiście był to człowiek, którego znałem jako Hetmana, choć wy­stępował teraz pod nazwiskiem Bili Yathis. Został za­trzymany, gdy opuszczał gmach federalny, w którym założył podsłuch komputerowy, by mieć dostęp do ściśle tajnych akt. Wszystko to wydarzyło się dzień po tym, jak wyjecha­łem w góry.

Nagle zrozumiałem, co to oznacza. Ogarnęło mnie poczucie winy, gdy pojąłem, że to ja wtrąciłem go do więzienia. Gdyby nie moje szaleńcze poczynania, Hetman nigdy nie zajmowałby się aktami federalnymi. Zrobił to tylko po to, by się przekonać, czy moje kradzieże nie były częścią jakiejś policyjnej akcji.

- Ja posłałem go do więzienia, więc ja go stamtąd wydostanę! - krzyknąłem, zrywając się na równe nogi i wylewając kawę na podłogę. Wycierając ją, trochę ochło­nąłem. Tak, chciałbym go wydostać. Ale czy jestem w stanie to zrobić? Dlaczego nie. Mam przecież pewne doświadczenie w uciekaniu z więzienia. Powinno być łatwiej dostać się do środka z zewnątrz niż odwrotnie. Po dalszych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że być może, nie będę nawet musiał zbliżać się do więzienia. Niech zamiast mnie wyciągnie go stamtąd policja. Będą musieli przetrans­portować go do sądu.

Wkrótce odkryłem jednak, że nie będzie to takie proste. Po raz pierwszy od lat aresztowano tak poważnego prze­stępcę i sprawa ta narobiła dużego zamieszania. Zamiast zabrać go do więzienia miejskiego lub stanowego, trzymano Hetmana w celi w samym Gmachu Federalnym. A tam nie mogłem się dostać. Podjęto także nadzwyczajne środki ostrożności przy przewożeniu Hetmana do sądu. Opan­cerzone transportery, strażnicy, motocykle, grawiloty poli­cyjne i helikoptery. Atak na konwój nie wchodził w grę. Znalazłem się w kropce. Ciekawe, że w tej samej sytuacji była policja, ale z innych przyczyn...

Po długim śledztwie odkryli, że prawdziwy Bili Yathis opuścił planetę dwadzieścia lat temu. Wszystkie zapisy dotyczące tego faktu znikneły z akt komputerowych i pozo­stał tylko odręczny list, napisany przez prawdziwego Yathisa do jakiegoś krewnego, potwierdzający jego odlot. A jeżeli więzień nie był Yathisem, to kim był?

Podczas przesłuchań Hetman, cytuję: „odpowiadał na pytania spokojnym, nieobecnym uśmiechem". Określano go teraz jako pana X. Nikt nie wiedział, kim jest naprawdę, a on zdecydował się tego nie wyjaśniać. Został ustalony termin procesu, za niecałe siedem dni. Stało się tak dlatego, że X ani nie przyznał się do winy, ani jej nie zaprzeczył, nie chciał się bronić i odrzucił wyznaczonego przez sąd ad­wokata. Oskarżyciel, pragnąc szybkiego skazania, oświad­czył, że dowody są już skompletowane i poprosił o przy­spieszenie procesu. Sędzia, równie żądny popularności, przychylił się do tej prośby i ustalono termin na nad­chodzący tydzień.

A ja nic nie mogłem zrobić. Wróciłem do punktu wyjścia. Przyznałem się do porażki, ale tylko chwilowo. Postanowi­łem poczekać, aż skończy się proces. Wtedy Hetman będzie po prostu jednym z wielu więźniów i w końcu będą musieli zabrać go z Gmachu Federalnego. Gdy będzie już w wię­zieniu, przygotuję jego ucieczkę. Ale muszę to zrobić, zanim przybędzie statek kosmiczny, który zabierze go na pranie mózgu. Użyją z pewnością wszystkich cudów nowo­czesnej nauki, by Hetmana przekształcić w uczciwego obywatela, a ja, znając tego człowieka, byłem pewny, że prędzej umrze, niż na to pozwoli. Musiałem działać.

Ale władze nie ułatwiały mi tego. Nie udało mi się dostać na salę sądową, więc razem z większością mieszkańców planety oglądałem proces w telewizji.

Skończył się podejrzanie szybko. Pierwszy poranek upłynął na wyliczaniu dobrze udokumentowanych wykroczeń oskarżonego. Brzmiało to poważnie. Uszkodzenie banku pamięci, penetracja Jednostki Centralnej, wprowa­dzenie fałszywych danych do komputera, kopiowanie treści tajnych dokumentów. Kolejni świadkowie składali zeznania, które były natychmiast akceptowane i wciągane do akt sprawy. Przez cały czas Hetman ani na nich nie patrzył, ani ich nie słuchał. Jego spojrzenie skierowane było w prze­strzeń, jakby widział tam coś o wiele bardziej interesującego niż zwykła procedura sądowa. Gdy skończyły się zeznania, sędzia zastukał młotkiem i zarządził przerwę na lunch.

Przerwa była długa ze względu na bankiet z siedemnastu dań i tancerkami na deser. Gdy sąd zebrał się ponownie, sędzia był w jowialnym nastroju. Zwłaszcza po druzgocącej przemowie oskarżyciela, któremu cały czas potakiwał. Potem przybrał namaszczoną minę i przemówił dobitnie, świadom, że jego słowa były rejestrowane.

- Ta sprawa jest jasna jak słońce. Państwo wytoczyło tak obciążające zarzuty, że nie oparłaby się im żadna obrona. Fakt, że żadnej obrony nie było, jest najlepszym świadectwem prawdy. A prawda jest taka, że oskarżony działając świadomie, w złej woli i z premedytacją popełnił wszystkie przestępstwa, które mu się zarzuca. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Postępowanie dowodowe zostało zamknięte. Mimo to, przez resztę dnia i w ciągu nocy będę uważnie rozważać tę sprawę. Oskarżony zostanie potrak­towany sprawiedliwie. Nie uznam go winnym aż do jutrzej­szego ranka, gdy ponownie zbierze się sąd. Wtedy ogłoszę wyrok. Sprawiedliwości stanie się zadość i decyzja sądu wejdzie w życie.

- Waszej sprawiedliwości - wycedziłem przez zęby i wstałem, by wyłączyć telewizor. Ale sędzia jeszcze nie skończył.

- Poinformowano mnie, że Liga Galaktyki jest żywo zainteresowana tą sprawą. Zostanie wysłany statek kosmiczny, który przybędzie tu w ciągu dwóch dni. Wtedy więzień zostanie zabrany spod naszej kontroli, a my - proszę wybaczyć i spróbować zrozumieć moje uczucia - z ulgą się go pozbędziemy.

Szczęka mi opadła i głupkowato wpatrzyłem się w ekran. Wszystko skończone. Zostały tylko dwa dni. Co mogę zrobić w ciągu dwóch dni? Czy taki ma być koniec Hetmana i koniec mojej ledwie rozpoczętej kariery prze­stępcy?



11

Nie zamierzałem się jednak poddać. Musiałem chociaż spróbować, nawet gdybym miał wpaść i zostać złapany. To przeze mnie znalazł się w tym położeniu. Jestem mu winien przynajmniej próbę ratunku. Ale co ja mogę zrobić? Nie zdołam zbliżyć się do Gmachu Federalnego ani dotrzeć do Hetmana, gdy będzie przewożony do sądu, ani nawet zobaczyć go tam.

Sąd. Sąd? Sąd. Sąd! Dlaczego nie opuszcza mnie myśl o sądzie? Dlaczego cały czas myślę o dostaniu się do środka?

Oczywiście! Hurra! - Przez następną chwilę cieszyłem się, biegałem w kółko i bulgotałem głośno, naśladując parzące się świniozwierze. Nawiasem mówiąc, był to mój popisowy numer na prywatkach.

- Co z tym sądem? - zapytałem sam siebie i natych­miast udzieliłem odpowiedzi: - Opowiem wam o sadzie. Jest to stary, zabytkowy budynek. Prawdopodobnie w piwnicy leżą stare akta, a na strychu jest mnóstwo nietoperzy. W ciągu dnia strzegą go jak kopalni złota, ale nocą jest pusty!

Skoczyłem po sprzęt. Torba z narzędziami, wytrychy, latarki, kable, pluskwy - wszystko, czego mogłem po­trzebować podczas akcji.

Teraz przydałby się samochód, a raczej furgonetka, bo jeśli się powiedzie, potrzebne będzie miejsce dla dwóch osób. Miałem upatrzonych kilka punktów dostawczych i właśnie nadeszła chwila, by z jednego z nich skorzystać. Mimo że jeszcze było jasno, ciężarówki i furgonetki należące do piekarni „Okruszek" stały już w swoich garażach i szykowano je do porannej dostawy pieczywa. Kilka furgonetek zabrano do warsztatu, a jedną z nich nawet trochę dalej. Prosto na drogę wylotową i za miasto. O zmierzchu byłem na wiejskiej szosie, a tuż po zmroku dotarłem do Pearly Gates i chwilę potem wchodziłem tylnymi drzwiami do budynku sadu.

System alarmowy był staroświecki. Dobry do odstrasza­nia dzieci i umysłowo chorych, bo przecież w tym budynku nie było nic wartego kradzieży. Przynajmniej tak im się wydawało! Wyposażony w zdjęcia sali sądowej, które sam zrobiłem w czasie procesu, skierowałem się prosto do niej. Sala numer sześć. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się po mrocznym pomieszczeniu. Latarnie uliczne rzucały przez wysokie okna pomarańczowe smugi światła. Cicho wszedłem do środka, usiadłem w fotelu sędziowskim i spoj­rzałem na ławę oskarżonych. Dostrzegłem krzesło, na którym siedział Hetman podczas całego procesu i na którym będzie siedział jutro. Szybko przeniosłem się na jego miejsce. To tutaj będzie siedział, a tu będzie stał, gdy odczytają wyrok... Jego wielkie ręce spoczną na tej poręczy. Właśnie tutaj!

Spojrzałem na drewnianą podłogę i uśmiechnąłem się ponuro. Potem uklęknąłem, postukałem w nią i wyjąłem wiertarkę. Kawałki mojego planu zaczęły przekształcać się w rzeczywistość.

To była bardzo pracowita noc. Usunąłem skrzynie z piwnicy pod salą sądową, piłowałem, kułem i pociłem się. Wyślizgnąłem się nawet z budynku sądu, by znaleźć sklep sportowy i włamać się do niego. Przede wszystkim musia­łem opracować trasę ucieczki. Sama ucieczka nie musiała być błyskawiczna, ale za to skuteczna. Najlepszym wyj­ściem byłoby wykopanie tunelu. Ale nie miałem czasu. Zatem pracę fizyczną musiała zastąpić pomysłowość. Gdy tak rozmyślałem odpoczywając, zacząłem drzemać. Nie wolno! Wyszedłem z sądu jeszcze raz, znalazłem czynną przez całą dobę restaurację obsługiwaną przez roboty i wypiłem dwie duże kawy, wzmocnione kofeiną. Za­działały natychmiast, wywołując natłok pomysłów oraz zgagę. Wyszedłem i włamałem się do sklepu odzieżowego. Jednak zanim dotarłem z powrotem do budynku sądu, znów słaniałem się ze zmęczenia. Sztywnymi palcami zamknąłem wszystkie drzwi i usunąłem ślady mojej bytno­ści. Kiedy świt rozjaśnił okna, byłem gotowy. Pogmerałem w zaniku, zamykając piwnicę od środka, po czym zatacza­jąc się przeszedłem przez pomieszczenie, usiadłem na kawałku brezentu, nastawiłem budzik i natychmiast zapadłem w sen.

Było ciemno choć oko wykol, kiedy irytujący dźwięk bzyczącego jak komar budzika wyrwał mnie ze snu. Na chwilę ogarnęła mnie panika, ale przypomniałem sobie, że piwnica nie ma okien. Na zewnątrz powinien być już jasny dzień. Zobaczymy. Zapaliłem latarkę i włączyłem miniatu­rowy monitor telewizyjny. Doskonale! Na ekranie pojawił się kolorowy obraz sali sądowej, transmitowany z mikro-kamery, którą umieściłem tam w nocy. Kilku zgrzybiałych sprzątaczy odkurzało meble i zamiatało podłogę. Rozprawa miała zacząć się za godzinę. Zostawiłem włączony odbior­nik, a sam sprawdziłem efekty mojej nocnej pracy. Wszystko było, jak trzeba... Pozostało tylko oczekiwanie.

Czekałem więc. Sączyłem zimną kawę i przeżuwałem czerstwą kanapkę z wczorajszych zapasów. Niepewność ustąpiła, gdy otworzyły się drzwi sali sądowej. Weszła publiczność i dziennikarze. Widziałem ich dokładnie na moim ekranie, a nad głową słyszałem szuranie stóp. Z głośnika dobiegał mnie szmer rozmów, który uciszyło dopiero przybycie sędziego. Wszystkie oczy spoczęły na nim, wszystkie uszy nadstawiły się, kiedy odchrząknął i zaczął mówić.

Śmiertelnie zanudzał zebranych, wchodząc w detale rozprawy z poprzedniego dnia, komentował też każde zeznanie i spostrzeżenie. Przestałem zwracać uwagę na jego monotonny głos i spojrzałem na Hetmana, wyostrzając obraz samej twarzy. Nie reagował. Jego oblicze było nieruchome, wyglądał na prawie znudzonego. Ale w oczach pojawiał się czasem błysk pogardy graniczącej z nienawiścią. Olbrzym osaczony przez mrówki! Po jego minie widać było, że uwięzili tylko jego ciało, dusza wciąż pozostawała wolna. Ale nie na długo, jeśli wierzyć słowom sędziego.

Nagle coś w głosie mówcy przykuło moją uwagę. Zakoń­czył przemowę, odchrząknął i wskazał na Hetmana.

- Oskarżony wstanie i wysłucha wyroku.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę więźnia. Siedział bez ruchu, obojętny. Na sali narastał szum. Sędzia spąsowiał i chwycił młotek.

- Moje polecenia mają być wypełniane! - zagrzmiał. - Oskarżony wstanie sam albo zostanie do tego zmuszony siłą. Czy oskarżony zrozumiał?

Oblał mnie pot. Gdybym tylko mógł powiedzieć Het­manowi, żeby nie stwarzał żadnych kłopotów. Co zrobię, jeżeli będzie trzymało go kilku policjantów? Dwóch wstało na znak sędziego i ruszyło w stronę więźnia. Wtedy Hetman powoli podniósł wzrok. Skierował na sędziego spojrzenie pełne miażdżącej pogardy. Był w nim błysk odrazy, zdolny zniszczyć niższe formy życia, lecz wysoki sąd w swej tępocie nie odczuł tego.

Ale wstał! Policjanci zatrzymali się, kiedy masywne dłonie uniosły się i chwyciły solidną poręcz. Ta zatrzeszczała pod ich naciskiem, a Hetman dźwignął swą potężną postać i wyprosto­wał się. Uniósł wysoko głowę, a ręce opadły mu wzdłuż ciała.

Teraz! Wcisnąłem guzik. Wybuchy nie były groźne, ale dały efekt nad wyraz dramatyczny. Odsunęły dwa rygle podtrzymujące klapę w podłodze. Ta otworzyła się pod ogromnym ciężarem Hetmana, który poleciał w dół jak kłoda. Spadł obok mnie, a ja wspiąłem się szybko po drabinie, zerkając po raz ostatni na ekran.

Gdy Hetman zapadł się pod ziemię, na sali zaległa głucha cisza. Sprężyny odstrzeliły klapę na miejsce, a ja zablokowałem ją stalowymi sztabami. Stało się to tak szybko, że kiedy wróciłem do Hetmana, on ciągle jeszcze podskakiwał leżąc na trampolinie. W końcu usiadł, spojrzał na mnie otępiałym wzrokiem i powiedział:

- Jim, mój chłopcze. Jak to miło cię znowu zobaczyć.

Oparł się na moim ramieniu, gdy pomagałem mu wstać. Nad nami rozszalało się istne piekło, znad podłogi dobiegały opętańcze wrzaski. Pozwoliłem sobie na jeszcze jeden, triumfalny rzut oka na ekran. Zobaczyłem sędziego stoją­cego z głupkowatym uśmiechem i wytrzeszczonymi oczami oraz miotających się policjantów.

- To robi duże wrażenie Jim, bardzo duże - powiedział Hetman, podziwiając scenę na ekranie.

- W porządku - zarządziłem. - Ściągaj ubranie! Mamy mało czasu, potem ci wszystko wyjaśnię.

Nie wahał się ani sekundy, zaczął rozbierać się, zanim skończyłem mówić. Wkrótce ujrzałem potężny gruszkowaty kształt, odziany w gustowną purpurową bieliznę. Na moją komendę Hetman uniósł ręce nad głowę. Wlazłem na drabinę i zarzuciłem na niego ogromnych rozmiarów suknię.

- A tu masz płaszcz - powiedziałem. - Załóż go na siebie. Suknia jest do samej ziemi, wiec nie musisz zmieniać butów. Teraz wielki kapelusz, o tak, przejrzyj się w lustrze i pomaluj usta, a ja odrygluję drzwi.

Bez słowa zrobił to, co mu kazałem. Znikł Hetman, a na jego miejscu pojawiła się herod-baba.

- Chodźmy! - zawołałem, a on drobnymi kobiecymi kroczkami przemierzył pokój. Otworzyłem drzwi dopiero, gdy się do mnie zbliżył, a przez ten czas udzielałem mu niezbędnych informacji:

- Powinni być już przy drzwiach do piwnicy, które są solidnie zablokowane. Pójdziemy inną drogą. - Włożyłem czapkę policyjną, uzupełniając mundur, który miałem na sobie. -Jesteś więźniem pod moją strażą. Ruszamy, już!

Wziąłem go za ramię i skręciliśmy w lewo, w zakurzony korytarz. Za nami, od strony zamkniętej klatki schodowej, rozległ się łomot i krzyki. Pośpiesznie ruszyliśmy naprzód, do kotłowni i dalej, po kilku stopniach, do ciężkich drzwi wyjściowych. Ich zawiasy i zamek były świeżo naoliwione. Otworzyły się lekko i ujrzeliśmy boczną uliczkę.

Większą część tego widoku zasłaniały nam plecy stojącego na straży policjanta. Był sam.

Błyskawicznie oceniłem sytuację. Wąski, ślepy zaułek prowadził prosto do głównej ulicy. Policjant dzielił nas od chodnika pełnego przechodniów, wśród których bylibyśmy bezpieczni. Coś zgrzytnęło pod butami Hetmana. Policjant odwrócił się.

Szeroko otworzył oczy. Nic dziwnego, w końcu kobieta stojąca obok mnie przedstawiała imponujący widok. Ko­rzystając z jego oszołomienia, skoczyłem do przodu i zła­pałem go za przekręconą głowę skręcając ją jeszcze mocniej w tę samą stronę. Chwycił mnie silnymi rękami, które za moment opadły bezwładnie, bo tongowski skręt szyi powo­duje natychmiastową utratę przytomności, gdy obróci się głowę o czterdzieści sześć stopni. Położyłem go na ziemi i ruchem dłoni powstrzymałem Hetmana, który zaczął iść w kierunku ulicy.

- Nie tędy.

Drzwi budynku w głębi zaułka były zamknięte i opat­rzone napisem: WEJŚCIE DLA PERSONELU. Otworzy­łem je wytrychem. Gestem przywołałem mojego tęgiego towarzysza, zerwałem czapkę i rzuciłem ją obok policjanta. Zamknąłem drzwi od środka i rzuciłem na ziemię marynar­kę munduru. To samo zrobiłem z krawatem, gdy szliśmy w stronę hali domu towarowego. Zostawiłem tylko spodnie i koszulę. Włożyłem wąsy do kieszeni i dołączyliśmy do kupujących. Od czasu do czasu zerkaliśmy na wystawy, ale nie zatrzymywaliśmy się, by nie tracić czasu. Mój towarzysz przyciągnął kilka rozbawionych spojrzeń. Był to jednak bardzo elegancki dom towarowy i nikt nie był tak nie­grzeczny, by dłużej się przypatrywać. Wyszedłem na chod­nik pierwszy, przytrzymując drzwi, i ruszyłem przodem, aż wtopiliśmy się w tłum. W miarę jak oddalaliśmy się, cichł za nami dźwięk syren policyjnych. Pozwoliłem sobie na skromny uśmiech. Obejrzałem się i zobaczyłem podobny uśmiech na twarzy mojej towarzyszki. Miała nawet czelność puścić do mnie oczko. Odwróciłem się szybko. Przecież nie mogłem pozwolić jej na aż taką poufałość! Skręciliśmy za róg, gdzie czekała na nas ciężarówka z piekarni.

- Stój tutaj i patrz w lusterko - powiedziałem ot­wierając tylne drzwi. Zacząłem krzątać się wewnątrz. Za moment do środka wtoczyła się ogromna postać.

- Nikt nas nie obserwuje... - wysapał.

- Doskonale.

Wysiadłem, zabezpieczyłem tylne drzwi, przeszedłem na stronę kierowcy i włączyłem silnik. Furgonetka ruszyła naprzód. Na rogu przystanąłem i poczekałem chwilę, by włączyć się do ruchu.

Rozważałem, czy nie zawrócić i nie przejechać obok sądu, ale byłaby to niebezpieczna fanfaronada. Lepiej się zmyć. Skręciłem za miasto. Znałem wszystkie boczne drogi, więc zanim zarządzą blokadę, będziemy już daleko.

Jeszcze nie byliśmy bezpieczni, ale i tak byłem z siebie zadowolony. Bo niby czemu nie? Udało mi się! Zor­ganizowałem ucieczkę stulecia. Nic nie mogło nas teraz zatrzymać!



12

Powoli i nie zatrzymując się jechałem aż do południa. Unikałem autostrad, korzystając wyłącznie z podrzędnych dróg. Z konieczności nie mogłem utrzymać jednego kierun­ku, lecz jechałem mniej więcej na południe. W myśli podnosiłem swoje pozytywne emocje do kwadratu. Znacie to? Powinniście, bo jest to proste twierdzenie geometryczne, które wszyscy dobrze pamiętają. Pole koła jest równe iloczynowi promienia do kwadratu i liczby π. Tak więc każdy obrót kół furgonetki powiększał powierzchnię, która musiała zostać sprawdzona przy poszukiwaniach zbiegłego więźnia. Cztery godziny jazdy dały nam dużą przewagę nad policją. Uwzględniłem także fakt, że Hetman siedział przez cały czas zamknięty z tyłu samochodu i nic nie wiedział o moich planach na przyszłość. Nadszedł więc czas na wyjaśnienia i posiłek. Zacząłem odczuwać głód, a mój towarzysz, biorąc pod uwagę jego rozmiary, z pewnością czuł to samo. Dlatego też skręciłem do najbliższego zau­tomatyzowanego centrum handlowego i zaparkowałem na końcu podjazdu, tak że tył samochodu prawie dotykał ściany. Hetman spojrzał na mnie z wdzięcznością, gdy otworzyłem tylne drzwi, wpuszczając do środka światło i świeże powietrze.

- Czas na lunch - powiedziałem. - Chciałbyś... Urwałem, gdy gestem nakazał mi milczenie.

- Pozwól, Jim, że najpierw coś ci powiem. Dziękuję. Z głębi serca dziękuję ci za to, co zrobiłeś. Zawdzięczam ci życie. Dziękuję.

Stałem ze spuszczonym wzrokiem. Przysięgam, że zaru­mieniłem się jak dziewczyna. Zmieszany grzebałem w ziemi czubkiem buta, wreszcie chrząknąłem i odzyskałem głos.

- Zrobiłem to, co należało. Ale czy możemy poroz­mawiać o tym później?

Wyczuł moje zakłopotanie i skinął głową. Wskazałem gestem skrzynię, na której siedział.

- Tam są ubrania. Przebierz się, a ja przyniosę coś do jedzenia. Nie masz nic przeciwko ochłapom od Mac-Swineyów?

- Ja? Po tych odpadkach, którymi karmiono mnie w więzieniu, jeden z pieczonych hamurgerów ze świniozwierza będzie rajską ucztą. I duża porcja smażonych w cukrze spamyamów, jeżeli można.

- Już się robi.

Z uczuciem ulgi zamknąłem drzwi furgonetki i podrep­tałem pod platynowymi łukami. Zamiłowanie Hetmana do szybkich potraw napełniało mnie otuchą, której przyczyny on jeszcze nie znał. Przepchnąłem się do lady przy wtórze dobiegającego ze wszystkich stron chrupania i ciumkania. Jednym tchem wyliczyłem zamówienie robotowi o plas­tikowej twarzy. Wepchnąłem banknoty do dystrybutora i chwyciłem torbę z jedzeniem i piciem, która wysunęła się przez klapę. Siedząc na skrzyniach w furgonetce, jedliśmy z zapałem. Uchyliłem drzwi, dzięki czemu mieliśmy dość światła. Podczas mojej nieobecności Hetman zdjął suknię i włożył męskie ubranie, największy rozmiar, jaki udało mi się znaleźć. Pożarł jednym kęsem pół kanapki, zagryzł kawałkiem spamyama i uśmiechnął się do mnie.

- Twój plan ucieczki był genialny, chłopcze. Gdy tylko znalazłem się w sali sądowej, zauważyłem, że podłoga wygląda inaczej i długo się zastanawiałem, co to może znaczyć. Miałem nadzieję, że było to właśnie to, o czym myślałem i szczerze mówiąc, kiedy, że tak powiem, ziemia rozstąpiła mi się pod stopami, poczułem największą radość z tych, które kiedykolwiek doznałem. Wspomnienie znika­jącej w górze odrażającej twarzy sędziego zawsze będzie mi drogie.

Uśmiechając się szeroko, skończył kanapkę, otarł usta i znów przemówił:

- Nie chciałbym znów wprawiać cię w zakłopotanie moimi pochlebstwami, więc zapytam po prostu, w jaki sposób zamierzasz ochronić mnie przed karzącym ramie­niem sprawiedliwości. Znam cię na tyle, by mieć pewność, że masz już opracowany szczegółowy plan.

Uznanie samego Hetmana sprawiło mi ogromną przyjem­ność, więc rozkoszowałem się nim, zanim uporałem się ze świńską chrząstką, która utkwiła mi w zębie.

- Rzeczywiście mam, dziękuję. Ciężarówka z piekarni będzie dla nas świetną kryjówką, bo identyczne pojazdy codziennie przemierzają autostrady i boczne drogi całego

kraju.

Nagle zdałem sobie sprawę, że mówię jak sam Hetman.

- Nie opuścimy jej i przez cały czas będziemy się powoli zbliżać do celu.

- I oczywiście przypadkowe patrole policyjne nie będą się nam naprzykrzać, bo numery rejestracyjne są różne od tych, którymi był opatrzony ten pojazd, zanim stał się twoją własnością.

- Oczywiście. Kradzież zostanie zgłoszona miejscowej policji. Ale poszukiwania nie rozciągną się daleko, bo ta furgonetka zostanie jutro znaleziona blisko bazy w Billville. Nowe numery są namalowane farbą rozpuszczalną, którą zmyję rozpuszczalnikiem, a także cofnę drogomierz, który wykaże, że złodzieje wybrali się tylko na krótką przejażdżkę. Jeżeli podobna furgonetka zostanie dostrzeżona i spisana gdzie indziej, nikt nie skojarzy ze sobą tych dwóch pojaz­dów. Ten ślad, podobnie jak wszystkie inne, nie doprowadzi ich donikąd.

Przełknął tę informację razem z ostatnim spamyamem i w zamyśleniu oblizał palce.

- To kapitalne. Sam nie wymyśliłbym nic lepszego. A że dalsza podróż byłaby niebezpieczna, bo poszukiwania policyjne obejmą wkrótce cały kraj, domyślam się, że Billville jest celem naszej podróży.

- Tak. Tam jest moja siedziba. A także bezpieczna kryjówka dla ciebie. Gdy pytałem o twoje upodobania kulinarne, ją właśnie miałem na myśli. Będziesz się ukrywał w zautomatyzowanym barze MacSwineyów, dopóki nie skończy się nagonka.

Uniósł wysoko brwi i z powątpiewaniem popatrzył na rozrzucone opakowania po naszym posiłku, lecz był tak miły, że nie wyraził głośno swoich wątpliwości. Pośpiesznie go uspokoiłem.

- Sam się tam ukrywałem, więc nie martw się. Są pewne niewygody...

- Ale żadna z nich nie może się równać z więzieniem federalnym! Przepraszam za niestosowne wątpliwości. Nie chciałem cię urazić.

- I nie uraziłeś mnie. Kryjówkę tę odkryłem przypad­kiem, pewnego wieczoru, gdy policja deptała mi po piętach. Sforsowałem zamek w drzwiach służbowych lokalu Mac­Swineyów, tego samego, który ty teraz odwiedzisz. I moi prześladowcy zgubili ślad. Czekając, aż odejdą, sprawdziłem teren. To ciekawe. Wokół mnie na pełnych obrotach działało rozwiązanie problemu zakładów szybkiego żywie­nia, a mianowicie: kosztu zatrudnienia nawet najgorzej płatnych i niewykwalifikowanych pracowników. Istoty ludzkie są inteligentne i chciwe. Doskonalą się i żądają więcej pieniędzy za swoją pracę. Odpowiedzią na to jest całkowite zrezygnowanie z ich usług.

- Godne podziwu rozwiązanie. Jeśli już nie chcesz chrupek, chętnie skubnę jedną czy dwie, słuchając twoich fascynujących wywodów.

Podałem mu zatłuszczoną torebkę i ciągnąłem dalej:

- Wszystko jest zmechanizowane. Gdy klient wypo­wiada zamówienie, żądana porcja jedzenia jest dostarczana z chłodni i w parownikach podgrzewana do odpowiedniej temperatury. Są to piece tak wielkiej mocy, że cały za­mrożony świniozwierz może być rozłożony na parę i dwu­tlenek węgla w ciągu dwunastu mikrosekund.

- To ciekawe.

- Napoje są sporządzane w równie oszałamiającym tempie. Gdy klient skończy mówić, cały posiłek czeka już na niego. Oczywiście za stalową klapą, dopóki nie zapłaci. Urządzenia są w pełni zautomatyzowane i niezawodne. Rzadko dotyka ich ludzka ręka. Zapasy są uzupełniane co tydzień, ale nie wszystkie jednego dnia, więc pojazdy dostawcze nie przeszkadzają sobie nawzajem.

- Jasne jak słońce! - wykrzyknął Hetman. - Tak więc będę mieszkać, że tak powiem, w mechanicznej komnacie. Gdy wyczerpią się zapasy w chłodni, zostanie ona ponownie napełniona. Dostęp do niej jest z zewnątrz budynku, a do pokoju mieszkalnego nikt nie wejdzie. Z kolei w przypadku kontroli dystrybutorów, lokator odpoczywa sobie wygodnie w chłodni do czasu, gdy technicy odejdą. Przypuszczam, że łatwo jest znaleźć drzwi. Ach, tak! Chłodnia! To wyjaśnia, dlaczego znalazłem wśród moich ubrań duży, ciepły kombinezon. A gdyby nastąpiła awaria...

- Odzywa się sygnał w centrali remontowej i natych­miast wysyła się montera. Założyłem także alarm w pokoju, więc będzie mnóstwo czasu, by się wymknąć. Zabez­pieczyłem cię też przed niespodziewaną wizytą obsługi technicznej. Po włożeniu klucza do zewnętrznego zamka rozlega się alarm, a zamek zacina się na dokładnie sześć­dziesiąt sekund. Są jakieś pytania?

Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

- Pytania? Pomyślałeś o wszystkim. A co z lekturą i że tak powiem, urządzeniami sanitarnymi?

- Przenośna oglądarka i biblioteczka są w twoim składanym łóżku. Wszystkie potrzebne urządzenia są już zamontowane na użytek obsługi.

- O nic więcej nie proszę.

- Ale ja proszę... - spuściłem wzrok, potem spojrzałem na niego i zmusiłem się do mówienia. - Powiedziałeś mi kiedyś, że nie szukasz uczniów. Ośmielam się zapytać, czy przy tym obstajesz? Czy też mógłbyś rozważyć, dla zabicia czasu, możliwość udzielenia mi kilku lekcji fachu przestęp­czego? Tak tylko, żeby zabić nudę.

Tym razem on spuścił wzrok. Westchnął i powiedział:

- Miałem powody, by odrzucić twoją prośbę. Przynaj­mniej wtedy wydawało mi się, że je mam. Ale zmieniłem zdanie. Z wdzięczności za uratowanie mnie zapiszę cię do mojej Szkoły Alternatywnych Stylów Życia na jeden lub więcej semestrów. Ale nie wierzę, że tylko dlatego mnie uwolniłeś. To do ciebie niepodobne, chyba że pomyliłem się, oceniając twój charakter. Nie wierzę, że ocaliłeś mnie tylko po to, by pozyskać moją wdzięczność. Wiec niniejszym oznajmiam z całą szczerością, że niecierpliwie czekam, by przekazać ci tych kilka rzeczy, których przez te wszystkie lata się nauczyłem. Cieszę się też z góry na naszą dozgonną przyjaźń.

Przepełniała mnie radość. Jednocześnie wstaliśmy i po­daliśmy sobie ręce. Nie przeszkadzał mi nawet jego stalowy uścisk. Ja pierwszy opamiętałem się i spojrzałem na zegarek.

- Już za długo tu jesteśmy, przecież nie możemy zwracać na siebie uwagi. Ruszajmy. Zatrzymamy się dopiero, gdy dotrzemy do celu. Kiedy dojedziemy, szybko wysiądziesz, natychmiast wejdziesz przez drzwi służbowe i zamkniesz je za sobą. Wrócę, gdy tylko odstawię samochód, więc to ja będę następną osobą, która otworzy drzwi.

- Według rozkazu, Jim. Ty wydajesz polecenia, a ja je wykonuję.

Podróż była monotonna i nic nie mogliśmy na to poradzić. Ale ja się nie nudziłem, bo pochłonęły mnie myśli o przyszłości. Mijałem ulicę za ulicą. Zatrzymałem się tylko raz, by doładować akumulator w automatycznej stacji obsługi. I znów naprzód, skazani na włóczęgę po bocznych drogach Rajskiego Zakątka. Słońce chyliło się ku za­chodowi. W końcu skręciłem na pusty o tej porze podjazd służbowy do Centrum Handlowego w Biłlville.

Nie było nikogo w zasięgu wzroku. Hetman przemknął obok mnie i drzwi zatrzasnęły się. Wszystko ciągle szło dobrze i chciałem szybko skończyć tę akcję, ale wiedziałem, że nie mogę zbytnio się śpieszyć. Nikt nie widział, jak wniosłem do budynku skrzynie i sprzęt i wrzuciłem to wszystko do mojego biura. Było to ryzykowne, ale nie miałem innego wyjścia. Mało prawdopodobne, by ktoś dostrzegł i zapamiętał furgonetkę. Zanim odjechałem, spryskałem wnętrze wozu antyśladem, rozpuszczalnikiem, który usuwa odciski palców i którego używają wszyscy przestępcy. Nawet złodzieje piekarnianych furgonetek.

I to wszystko. Nic więcej nie mogłem zrobić. Zapar­kowałem samochód na końcu spokojnej podmiejskiej uliczki i piechotą wróciłem do miasta. Noc była ciepła, wiec spacer sprawił mi przyjemność. Mijając staw w Parku Billvillskim usłyszałem senne nawoływanie wodnego pta­ka. Usiadłem na ławce i zapatrzyłem się na spokojną powierzchnię stawu. Rozmyślałem o przyszłości i moim przeznaczeniu.

Czy naprawdę udało mi się zerwać z dawnym życiem? I czy powiedzie się wymarzona kariera przestępcy? Hetman obiecał mi pomóc, a był jedynym człowiekiem na tej planecie, który mógł to zrobić.

Pogwizdując, ruszyłem do Centrum Handlowego, pełen nadziei na wspaniałą, podniecającą przyszłość. Byłem tak pogrążony w myślach, że nie dostrzegłem samochodu, który mnie minął, i prawie nie zwróciłem uwagi, że za mną zatrzymał się drugi.

- Chwileczkę, chłopcze.

Bezmyślnie odwróciłem się. Byłem tak roztargniony, że nie zauważyłem na czas, iż stoję pod latarnią. W samo­chodzie siedział policjant i gapił się na mnie. Nigdy się nie dowiem, dlaczego stanął i o czym chciał ze mną mówić, bo nagle w jego oczach dostrzegłem charakterystyczny błysk. Rozpoznał mnie!

Byłem zajęty Hetmanem i całkiem zapomniałem, że sam jestem poszukiwanym zbiegłym przestępcą i że wszyscy policjanci mają moje zdjęcie i rysopis. Oto szedłem sobie po ulicy, bez żadnego przebrania, nie podjąwszy żadnych środków ostrożności. Wszystkie te myśli przeleciały przez moją głowę i natychmiast z niej wyleciały. Nie miałem nawet czasu, żeby się w duchu zbesztać.

- Ty jesteś Jimmy diGriz!

Wydawał mi się równie zdziwiony jak ja. Ale nie dość zdziwiony, by opóźniło to jego refleks. Ja dopiero zacząłem zbierać się do ucieczki, gdy on zadziałał. Musiał codziennie ćwiczyć ten ruch przed lustrem, bo był szybki. Za szybki.

Gdy odwracałem się, by zacząć biec, w otwartym oknie ukazała się lufa jego bezodrzutowego 0,75.

- Mam cię! - powiedział. Na jego twarzy pojawił się podły, szeroki uśmiech złego stróża prawa.



13

To pomyłka! - wydusiłem z siebie, jednocześnie jednak uniosłem ręce do góry. - Czy chcesz strzelać do bezbron­nego dziecka tylko na podstawie podejrzeń?

Pistolet nawet nie drgnął, za to ja tak. Przesunąłem się bokiem w kierunku przodu pojazdu.

- Przestań i zaraz tu wracaj! - krzyknął, ale ja dalej się skradałem. Wątpiłem, czy też miałem nadzieję, że nie będzie do mnie strzelał z zimną krwią. Chciałem, żeby zaczął mnie gonić, bo żeby to zrobić, musiałby wyciągnąć pistolet z okna. Nie mógł przecież jednocześnie mierzyć we mnie i otwierać drzwi.

Pistolet zniknął. Ja również. W momencie gdy go opuścił, odwróciłem się i zacząłem biec, opuszczając głowę i prze­bierając nogami tak szybko, jak tylko potrafiłem. Krzyknął za mną i strzelił. Pistolet wypalił jak armata, a kula otarła się o moje ucho i uderzyła w drzewo. Zatoczyłem się i stanąłem.

Ten gliniarz był szalony.

- Teraz już lepiej! - krzyknął, opierając pistolet o drzwi i celując we mnie. - Celowo spudłowałem. Tylko raz. Następnym razem cię trafię. Dostałem złoty medal za strzelanie z tego gnata. A więc nie każ mi, żebym ci udowadniał, jaki jestem dobry.

- Jesteś nienormalny, wiesz? - powiedziałem, aż za dobrze zdając sobie sprawę z drżenia własnego gło­su. - Nie możesz przecież zabijać ludzi na podstawie podejrzeń?

- Oczywiście, że mogę - odpowiedział, podchodząc do mnie z pistoletem nadal idealnie we mnie wcelowa­nym. - To nie podejrzenie, tylko identyfikacja. Po prostu wiem, kim jesteś. Poszukiwanym przestępcą. Wiesz, co powiem? Powiem, że ten przestępca wyrwał mi pistolet, a on wypalił i go zastrzelił. Jak to brzmi? Chcesz mi wyrwać pistolet?

Facet był kompletnie zbzikowany i w dodatku był policjantem. Widziałem, że on naprawdę chciał, żebym tego spróbował i żeby on mógł mnie wtedy kropnąć. Nigdy się nie dowiem, jakim cudem przeszedł te wszystkie testy, które miały rzekomo trzymać takich świrów z dala od służb ochrony porządku publicznego. Ale z pewnością jemu się to udało. Miał prawo nosić broń i szukał okazji, żeby zrobić z niej użytek. Nie miałem zamiaru dać mu tej sposobności. Powoli wyciągnąłem ręce ze złączonymi pięś­ciami przed siebie.

- Nie stawiam oporu, panie władzo, widzisz pan! Popełnia pan błąd, ale ja potulnie pana słucham. Proszę mi założyć kajdanki i zabrać mnie.

Był wyraźnie rozczarowany i spojrzał na mnie. Ale ja nawet się nie poruszyłem, więc w końcu rzucił mi gniewne spojrzenie, wyciągnął kajdanki zza pasa i rzucił mi je. Pistolet nawet nie drgnął.

- Zakładaj!

Zamknąłem obręcze na przegubach bardzo luźno, tak że mogłem wyślizgnąć dłonie. Robiąc to patrzyłem w dół i nie zauważyłem, żeby się poruszył, aż do momentu kiedy złapał mnie za oba przeguby i zacisnął kajdanki tak mocno, że wpiły mi się w nadgarstki. Wciskając metal w moją skórę, uśmiechnął się z sadystyczną ra­dością.

- Mam cię, diGriz. Jesteś aresztowany.

Spojrzałem na niego; był o głowę wyższy ode mnie i ze dwa razy cięższy. Wybuchnąłem śmiechem. Włożył pistolet z powrotem do kabury i rzucił się na mnie. Tak, to właśnie zrobił. Wielki facet rzucił się na małego dzieciaka. Nie mógł zrozumieć, z czego się śmieję i nie miałem zamiaru pomagać mu zgadnąć. Zrobiłem najprostszą, najlepszą i najszybszą rzecz, jaką mogłem w tych okolicznościach zrobić. I najpaskudniejszą.

Walnąłem go kolanem z całej siły w jaja, a on puścił moje ręce i zgiął się wpół. Biedaczek pewnie bardzo cierpiał, więc zrobiłem mu przysługę. Kiedy się pochylił, walnąłem złączonymi pięściami w szyję. Zanim runął na chodnik, był już nieprzytomny. Uklęknąłem i za­cząłem szukać mu po kieszeniach kluczyków do kaj­danków.

- Co tam się dzieje?! - zawołał jakiś głos i drzwi najbliższego domu uchyliły się, wpuszczając smugę światła. Ten strzał zaalarmował całą ulicę. Potem pomyślę o kaj­dankach. Teraz musiałem stąd zwiewać.

- Postrzelili kogoś! - krzyknąłem. - Biegnę po pomoc!

Ostatnie słowa wykrzyczałem już za siebie, pędząc w dół ulicy i znikając za rogiem. W drzwiach pojawiła się jakaś kobieta i coś do mnie krzyknęła, ale nie zatrzymałem się, żeby jej słuchać. Musiałem uciec stąd, zanim zarządzą alarm i zaczną poszukiwania. Wszystko się skomplikowało.

Bolały mnie przeguby rąk. Spojrzałem na nie mijając najbliższą latarnię i zobaczyłem, że dłonie mam zupełnie białe. W dodatku zaczynały drętwieć. Kajdanki były tak ciasne, że tamowały krążenie krwi. Słabe poczucie winy, że załatwiłem faceta, zniknęło w mgnieniu oka. Musiałem zdjąć to świństwo z rąk i to szybko. Mogłem się z tym uporać tylko w moim biurze.

Doszedłem tam omijając główne ulice i trzymając się z dala od ludzi. Ale kiedy dotarłem do tylnych drzwi budynku, palce miałem już zdrętwiałe i sztywne. Zupełnie straciłem w nich czucie.

Wyjęcie kluczy z kieszeni zajęło mi zbyt dużo czasu, a gdy w końcu mi się to udało, natychmiast je upuściłem. Potem nie byłem w stanie ich podnieść. Mogłem jedynie powłóczyć nieczułymi dłońmi po kluczach.

Są ciężkie chwile w życiu, ale ta była najcięższa z tych, których kiedykolwiek doświadczyłem. Po prostu nie byłem w stanie zrobić tego, co musiałem zrobić. Byłem skoń­czony, zbity i przegrany. Nie mogłem się dostać do budynku. Nie mogłem sam sobie pomóc. Nie trzeba mieć dyplomu lekarza medycyny, by się domyślić, że jeśli wkrótce nie zdejmę kajdanków, to przez resztę życia będę się posługiwać plastikowymi dłońmi. Tak to będzie.

- Tak nie będzie! - usłyszałem swój wściekły szept. - Wykop te drzwi, zrób coś, otwórz je palcami u nóg.

Nie, nie nogami! Niezdarnie, zmartwiałymi palcami grzebałem w kluczach, aż oddzieliłem właściwy. Wtedy pochyliłem się nad nim i dotknąłem go językiem, wy­czuwając jego położenie i nie zwracając uwagi na brud i kurz.

Jeśli kiedykolwiek kusiłoby cię, żeby otworzyć zamek mając klucz w zębach, a kajdanki na rękach, mam bardzo zwięzłą radę: nie rób tego. Trzeba wykrzywiać głowę na wszystkie strony, żeby wsadzić klucz do dziurki. Potem przekręcać ją, żeby przekręcić klucz, a potem walnąć głową w drzwi, żeby się otworzyły...

W końcu mi się udało i wpadłem do środka, waląc twarzą w podłogę, z pełną świadomością, że muszę jeszcze powtórzyć to wszystko na górze. Fakt, że mi się to udało i w końcu wleciałem na pysk do biura, świadczy raczej o mojej odporności i zaciętości niż inteligenci. Byłem zbyt spanikowany, żeby myśleć. Mogłem tylko reagować. Łokciem zatrzasnąłem drzwi i potykając się dotarłem do mojego warsztatu. Zwaliłem pudło z narzędziami na podłogę i kopałem jego zawartość, aż znalazłem wibropiłę. Uniosłem ją zębami, po czym udało mi się umieścić ją w otwartej szufladzie biurka i utrzymać w miejscu, gdy łokciem zatrzasnąłem szufladę. Zatrzasnąłem ją jednocześ­nie na własnej wardze, co spowodowało niezły potok krwi. Nie zwróciłem na to uwagi. Przeguby rąk mi płonęły, ale same dłonie już nic nie czuły. Były białe i wyglądały jak martwe. Straciłem za dużo czasu. Łok­ciem przekręciłem piłę, potem podsunąłem kajdanki pod ostrze, rozsuwając ręce, żeby napiąć łańcuch. Ostrze zabzyczało przeraźliwie i łańcuch już był odcięty, a ręce rozchyliły się szeroko.

Teraz nadszedł czas na bardziej ekscytujące zajęcie, czyli rozcięcie kajdanków z jednoczesnym zachowaniem włas­nego ciała w całości. Za dużo naraz chciałem. Zanim skończyłem, biurko, ściana i podłoga ociekały krwią. Ale zdjąłem kajdanki i moje dłonie zaróżowiły się, gdy wróciło krążenie.

Po tym wszystkim jedyne, na co miałem ochotę, to paść na krzesło i patrzeć na kapiącą krew. Siedziałem tak chyba z minutę, aż zaczęło ustępować odrętwienie i zaczął się ból. Z wysiłkiem wstałem i dowlokłem się do szafki z lekarstwami. Złapałem ją i całą zakrwawiłem, wytrząsając z niej pigułki przeciwbólowe, z których dwie udało mi się połknąć.

Skoro już tu byłem, wyciągnąłem także środki odkażające i bandaże i oczyściłem rany. Były paskudnie poszarpane, ale nie głębokie, a wiec nie niebezpieczne. Obandażowałem je, spojrzałem w lustro i aż się wzdrygnąłem. Należało coś zrobić również z dolną wargą...

Na ulicy zawyła syrena policyjna i zdałem sobie spra­wę, że najwyższy czas, żeby coś wreszcie wymyślić i za­planować.

Byłem w kłopocie. Billville nie jest duże i do tej pory wszystkie drogi wylotowe z miasta są już na pewno zablokowane. Sam bym to zrobił, gdybym szukał zbiega. Na to wpadnie nawet najbardziej tępy policjant. Na wszystkich drogach blokady, nad otwartymi przestrzeniami grawiloty, zaopatrzone w noktowizory, policjanci na przy­stankach kolejki. Wszystkie dziury zatkane. Złapany w pu­łapkę, jak szczur. Cóż jeszcze? Ulice także będą pat­rolowane. Jak się zrobi późno, na zewnątrz będzie jeszcze mniej ludzi i dużo bardziej niebezpiecznie będzie kręcić się po ulicach.

A rano, co potem? Wiedziałem co potem. Przeszukają każdy pokój, w każdym budynku, i w końcu mnie znajdą. Na tę myśl poczułem kropelki potu na czole. Czyżbym był w pułapce?

- Nie poddam się! - wykrzyknąłem na głos, zerwałem się i zacząłem chodzić w tę i z powrotem. - Jimmy diGriz, jesteś zbyt sprytny, żeby dać się złapać jakimś gruboskór­nym stróżom miejscowego prawa. Patrz, jak wymknąłeś się temu krwiożerczemu gliniarzowi. Sprytny Jim diGriz, taki właśnie jesteś. I znowu im się wymkniesz. Tylko jak?

No właśnie, jak? Z trzaskiem otworzyłem piwo, pociąg­nąłem dużego łyka i opadłem na krzesło. Spojrzałem na zegarek. Robiło się już zbyt późno, żeby ryzykować wychodzenie na ulicę. Restauracje już pustoszeją, śmier­dzące kina wydalają widzów, a ulicami rozchodzą się do domów parki. Samotny osobnik natychmiast zwróciłby uwagę glin.

A więc musiałem poczekać do rana. Musiałem spróbo­wać swego szczęścia w świetle dnia... albo w deszczu! Szybko włączyłem prognozę pogody i z powrotem opad­łem na krzesło. Przewidywali dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowe prawdopodobieństwo słonecznej pogody. Pół biedy. Przynajmniej deszcz nie zapędzi ludzi do domów.

W pokoju panował straszny bałagan - wyglądał jak rzeźnia po wybuchu bomby. Musiałem to posprzątać...

- Nie, Jim, wcale nie musisz tu sprzątać - powiedzia­łem na głos. - Bo policja wcześniej czy później tu trafi, raczej wcześniej niż później. Wszędzie są twoje odciski palców i znajdą twoją grupę krwi. Będą mieli niezłą zabawę próbując zgadnąć, co ci się stało.

Przynajmniej dam im do myślenia. A może także przy­sporzę kłopotu jednemu sadystycznemu gliniarzowi. Obró­ciłem krzesło do komputera i napisałem wiadomość. Dru­karka zagwizdała i z otworu wysunęła się kartka papieru. Wspaniale!

DO POLICJI: ZOSTAŁEM ŚMIERTELNIE PO­STRZELONY PRZEZ WASZEGO KRWIOŻERCZE­GO OFICERA, KTÓREGO ZNALEŹLIŚCIE NIE­PRZYTOMNEGO. DOSTAŁ MNIE. KRWAWIĘ I WKRÓTCE UMRĘ. ŻEGNAJ, OKRUTNY ŚWIE­CIE. IDĘ SIĘ RZUCIĆ DO RZEKI.

Szczerze wątpiłem, żeby dali się nabrać na ten fortel, ale przynajmniej mógł on przysporzyć kłopotu temu maniakowi i zająć resztę policjantów przeszukiwaniem rzeki. Na kartce z wiadomością rozmazałem trochę krwi, a potem położyłem ją na stole.

Ta głupiutka zagrywka podniosła mnie na duchu. Usiad­łem i kończąc piwo zacząłem planować przyszłość. Czy zostawiam tu coś ważnego? Nie. Nie trzymałem tu żadnych zapisków, które mogłyby być przydatne w przyszłości. Znalazłem klucz Ostateczności, odblokowałem nim przycisk niszczący i nacisnąłem go. Jeden krótki trzask był znakiem, że cała pamięć mojego komputera właśnie zmieniła się w luźne elektrony. Wszystko inne, czyli narzędzia, sprzęt, maszyny, mogło być wymienione lub zastąpione nowymi, jeśli zajdzie taka potrzeba. Oczywiście nie zostawiałem pieniędzy.

To było męczące, ale nie mogłem pozwolić sobie na odpoczynek, dopóki wszystko nie zostało doprowadzone do końca. Wciągnąłem plastikowe rękawiczki na za­krwawione bandaże i zabrałem się do pracy. Pieniądze przechowywałem w sejfie, gdyż nie miałem zamiaru utrzy­mywać żadnego banku, otwierając konto w jednym z nich. Wrzuciłem pieniądze do eleganckiej aktówki. Zapełniła się do połowy, więc dołożyłem jeszcze kilka mikronarzędzi.

Teraz przyszła kolej na nowe ubrania i charakteryzację. Wyciągnąłem czteroczęściowy czarny garnitur typowego biznesmena, uszyty z tkaniny ozdobionej dyskretnym wzo­rem, przedstawiającym szeregi maleńkich banknotów dola­rowych. Pomarańczowa koszula - typ noszony przez wszystkich młodych biznesmenów i najmodniejsze obecnie buty ze skóry świniozwierza na wysokich obcasach. Dodadzą mi trochę wzrostu, to pomoże. Kiedy będę już wy­chodził, będę miał do tego wąsy, a na nosie okulary w złotych oprawkach. Teraz zostało mi jeszcze przyciem­nienie farbą włosów i poprawienie wyblakłej opalenizny. Skończywszy przygotowania, otumaniony piwem, zmęcze­niem i środkami przeciwbólowymi otworzyłem łóżko, nastawiłem budzik i zapadłem w niebyt.

Nad moją głową krążyły ogromne komary, coraz więcej spragnionych krwi komarów...

Otworzyłem oczy i mrugając, odpędziłem sen. Mój budzik, którego jeszcze nie wyłączyłem, zwiększył natężenie i brzęczał coraz głośniej, jakby cała eskadra komarów ruszyła do ataku. Nacisnąłem przycisk, mlasnąłem gumo­wymi ustami i potykając się poszedłem po szklankę wody. Na zewnątrz było już zupełnie widno i na ulicach pojawiły się właśnie pierwsze ranne ptaszki.

Wszystko było już przygotowane, więc umyłem się i ubrałem. Szykowne pomarańczowe rękawiczki, pasujące do koszuli, ukryły moje zabandażowane ręce. Kiedy na ulicach nastały godziny szczytu, założyłem na ramię torbę i starannie sprawdziłem, czy korytarz jest pusty. Wyszedłem i nie oglądając się zatrzasnąłem drzwi.

Tę część życia miałem już za sobą. Dzisiaj zaczynało się nowe życie.

Przynajmniej taką miałem nadzieję. Typowym dla biz­nesmena krokiem - przynajmniej tak mi się wydawało - podszedłem do schodów, zszedłem na dół do holu wejś­ciowego i dalej, na ulicę.

I zaraz na progu zobaczyłem policjanta, który uważnie przyglądał się każdemu przechodniowi.

Nie patrzyłem na niego i zwróciłem wzrok na idącą przede mną atrakcyjną dziewczynę z naprawdę zgrabnymi nogami. Patrzyłem, jak wdzięcznie nimi przebiera, mijając stojącego opodal stróża prawa. Zbliżałem się do niego, minąłem go i poszedłem dalej, mimowolnie oczekując okrzyku: „stój"!

Nie zabrzmiał. Może policjant też przypatrywał się dziewczynie? Jednego miałem z głowy, ale ilu jeszcze było przede mną?

To był najdłuższy spacer w moim życiu. Albo przynaj­mniej tak mi się wydawało. Nie za szybko, nie za wolno.

Starałem się być tylko cząstką tłumu, po prostu kolejnym niewolnikiem swych zarobków idącym do pracy i myślącym jedynie o zysku, stracie i obligacjach, czymkolwiek te obligacje by były. Jeszcze jedna ulica. Jak na razie bez­piecznie. Już jest róg. Uliczka na tyłach centrum hand­lowego. To nie miejsce dla takiego szykownego biznesmena jak ty! Więc sprawiaj wrażenie zdecydowanego i nie wlecz się. Za rogiem czeka bezpieczeństwo.

Bezpieczeństwo? Zatoczyłem się, jakby mnie ktoś uderzył. Samochód obsługi technicznej MacSwineyów stał przed drzwiami, przez które właśnie wchodził do środka zwalisty mechanik.



14

Na wypadek gdyby ktoś mnie obserwował, spojrzałem na zegarek, lekceważąco strzeliłem palcami, po czym zawróci­łem z uliczki dla pojazdów z zaopatrzeniem.

Sprężystym krokiem podszedłem do najbliższego podajni­ka. Żeby mi niczego nie brakowało do szczęścia, w pierwszej kabinie siedziało dwóch policjantów. I oczywiście patrzyli na mnie. Przeszedłem dalej, z oczami wlepionymi przed siebie, i znalazłem najbardziej odległe od nich miejsce. Strasznie mnie swędziało między łopatkami, ale nie śmiałem się podrapać. Nie mogłem ich widzieć, ale wiedziałem, co robią. Patrzą na mnie, potem coś do siebie mówią i uznają, że nie jestem tym, za kogo chcę uchodzić. Przyglądają się dokład­niej. Wstają, idą w moją stronę, zaglądają do mojej kabiny...

Kątem oka zobaczyłem idące ku mnie nogi w niebieskich spodniach i serce natychmiast zaczęło mi walić tak głośno, że z pewnością było je słychać w całej restauracji. Czekałem na słowa oskarżenia. Czekałem... pozwoliłem oczom unieść się ponad niebieskie spodnie...

I zobaczyłem umundurowanego konduktora kolejowego, który usiadł po przeciwnej stronie stolika...

- Kawa - powiedział do mikrofonu, rozpostarł gazetę i zaczął czytać.

Serce wróciło do prawie normalnego stanu i w myślach oskarżyłem się o przesadną podejrzliwość i tchórzostwo. A potem, najgłębszym basem, na jaki mogłem się zdobyć, powiedziałem do swojego mikrofonu:

- Czarna kawa i knedle korzenne.

- Proszę zdeponować sześć dolarów.

Wrzuciłem monety. W maszynie, przy moim prawym łokciu, zadudniło i na stół wysunęło się śniadanie. Powoli je zjadłem, spojrzałem na zegarek i wróciłem do kawy. Dobrze pamiętałem z poprzednich moich przygód, kiedy to ukrywałem się w takiej chłodni, że mechanikowi Mac-Swineyów przegląd zajmował co najmniej pół godziny. Odczekałem czterdzieści minut i wyszedłem. Starałem się nie myśleć, co zastanę, kiedy dojdę na zaplecze ciągu barów szybkiej obsługi. Zbyt dobrze pamiętałem moje pożegnalne słowa, że będę następną osobą, która przejdzie przez te drzwi. Ha, ha. A następną osobą był mechanik. Czy złapał Hetmana? Aż się spociłem na tę myśl. Wkrótce się przekonam. Minąłem kabinę, w której siedzieli polic­janci. Poszli już, miałem nadzieję, że szukać mnie w innej części miasta. Skierowałem się z powrotem w stronę centrum handlowego, gdzie powitał mnie widok wyjeż­dżającej na drogę półciężarówki MacSwineyów.

Zbliżając się do drzwi miałem już w ręku przygotowany klucz. Droga obok była pusta i nagle usłyszałem za sobą kroki! Policja? Do znudzenia powtarzając się, serce zaczęło walić jak młot. Podchodząc do drzwi zwolniłem. A potem się zatrzymałem, przyklękając, i wsunąłem klucz z palców do ręki, jakbym go właśnie podniósł. Przyglądałem mu się, gdy ktoś podszedł, a następnie mnie minął. Był to jakiś młody człowiek, który nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Poszedł dalej i skręcił do tylnego wejścia sklepu.

Spojrzałem przez ramie za siebie i skoczyłem do drzwi, zanim znowu miałoby się coś zdarzyć. Przekręciłem klucz i pchnąłem, a one... oczywiście wcale się nie otworzyły.

Mechanizm opóźniający, który sam zamontowałem, działał świetnie. Otworzy się za minutę. Sześćdziesiąt krótkich sekund.

Sześćdziesiąt nieprawdopodobnie wlokących się sekund. Stałem tam w eleganckim garniturku biznesmena, pasując do tego miejsca jak wymię do knura świniozwierza, jak zwykli mawiać farmerzy. Stałem tam ociekając potem i czekając, aż pojawi się policja albo jacyś przechodnie. Czekałem i cierpiałem.

Aż wreszcie klucz się przekręcił, drzwi otworzyły się i wpadłem do środka.

Pusto! Na przeciwległej ścianie klekotała i warkotała automatyczna maszyneria. Saturator gulgotał, a pojemnik na porcję jedzenia przemknął z gwizdem i znikł. Za nim podążyła parująca masa mielonego. Tak to szło dzień i noc. Ale wśród tych ruchliwych maszyn nie było żadnej istoty ludzkiej. Złapali go, policja ma Hetmana. A teraz złapią mnie...

- Och, mój chłopcze, tak pomyślałem, że tym razem to już ty.

Z chłodni wyszedł Hetman, dwakroć potężniejszy w pu­chowym kombinezonie, z łóżkiem na plecach i torbą wetkniętą pod pachę. Zatrzasnął za sobą drzwi, a mnie opuściły siły i z westchnieniem usiadłem waląc plecami o ścianę.

- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem w głosie. Słabo machnąłem ręką.

- Świetnie, świetnie, niech tylko złapię oddech. Bałem się, że cię złapali.

- Nie powinieneś był się martwić. Kiedy nie pojawiłeś się w rozsądnym czasie, wywnioskowałem, że coś ci wypad­ło. Więc podjąłem kroki ewakuacyjne na wypadek, gdyby pojawili się tu prawowici użytkownicy. No i się pojawili. Faktycznie, dosyć tam zimno. Nie byłem pewien, jak długo im tu zejdzie, ale byłem pewien, że zamontowałeś coś, co pozwoliłoby sprawdzić, kiedy wyjdą...

- Miałem zamiar ci o tym powiedzieć.

- Niepotrzebnie. Znalazłem ukryty głośnik i przycisk, więc posłuchałem sobie kogoś, kto przy pracy mruczy sobie różne niecenzuralne słowa. Po pewnym czasie trzaś­niecie drzwiami i cisza były miłą wiadomością. A teraz co z tobą? Miałeś jakieś kłopoty?

- Kłopoty? - wybuchnąłem śmiechem. I zaraz prze­stałem się śmiać, gdyż usłyszałem w swym śmiechu his­teryczną nutkę. Opowiedziałem mu wszystko, opuszczając kilka bardziej makabrycznych szczegółów. Wydawał od­powiednie odgłosy w odpowiednich momentach i słuchał uważnie aż do gorzkiego końca.

- Jesteś dla siebie zbyt surowy, Jim. Jedno potkniecie po pełnym napięcia dniu każdemu może się zdarzyć.

- Nie miało prawa się zdarzyć! Przez moją głupotę omal nas obu nie złapali. To się nigdy nie powtórzy.

- I tu się mylisz - powiedział, kiwając grubym pal­cem. - Może się zdarzyć w każdej chwili, aż się należycie nie wytrenujesz. A będziesz trenowany długo i skutecznie...

- Oczywiście!

- ...aż tego typu potknięcie nie będzie możliwe. Spisałeś się niewiarygodnie dobrze, jak na swoje doświadczenie. Teraz możesz być tylko coraz lepszy.

- A ty mnie nauczysz jak, jak być takim farciarskim oszustem jak ty!

Na moje słowa zmarszczył brwi i przybrał groźną minę. Czy powiedziałem coś nie tak? Zmartwiony przygryzłem bolącą wargę, a on w ciszy rozstawił swoje łóżko i usiadł na nim ze skrzyżowanymi nogami. Kiedy w końcu przemó­wił, wsłuchiwałem się w każde jego słowo.

- Teraz będzie pierwsza lekcja, Jim. Nie jestem oszus­tem. Ty też nie jesteś oszustem. Nie chcemy być przestęp­cami, bo przestępcami są te wszystkie głupie i nieskuteczne osobniki. Jest ważne, aby zrozumieć i docenić, że jesteśmy poza społeczeństwem i postępujemy według naszych włas­nych, surowych praw, niektórych nawet surowszych niż prawa odrzuconego przez nas społeczeństwa. To może być samotne życie, ale to życie musisz wybrać sam, z pełną świadomością. A gdy już raz wybierzesz, musisz przy tym wyborze pozostać. Musisz być bardziej moralny niż oni, bo będziesz żył według surowszego kodeksu moralnego. A ten kodeks nie zawiera w sobie słowa „oszust". To jest ich nazwa i musisz ją odrzucić.

- Ale ja chcę być przestępcą...

- Porzuć tę myśl i tę nazwę. To jest, wybacz mi, że to mówię, ambicja podrostka. To tylko twoje emocjonalne uniezależnienie się od świata, którego nie lubisz, i jako takie nie może być uważane za rozsądną decyzję. Odrzuciłeś ich, ale jednocześnie przyjąłeś ich określenie na to, kim jesteś. Oszust. Nie jesteś oszustem i ja nie jestem oszustem.

- A więc, kim jesteśmy? - zapytałem, cały rozpalony. Hetman złączył czubki palców obu rąk i odpowiedział:

- Jesteśmy obywatelami z Zewnątrz. Odrzuciliśmy uproszczone, nudne, zorganizowane, biurokratyczne, moral­ne i etyczne zasady, według których żyją oni. Zastąpiliśmy je własnymi, nieporównanie doskonalszymi. Możemy fizycz­nie poruszać się wśród nich, ale nie należymy do nich. W czym oni są leniwi, w tym my jesteśmy wydajni. Gdzie oni są niemoralni, my jesteśmy moralni. Gdzie oni są kłamcami, my jesteśmy Prawdą. Jesteśmy największą siłą działającą dla dobra społeczeństwa, które odrzuciliśmy.

Na to zdanie zamrugałem gwałtownie, ale poczekałem cierpliwie, bo wiedziałem, że zaraz to wyjaśni. Co też zrobił.

- W jakiej galaktyce żyjemy? Rozejrzyj się. Obywatele tej planety i każdej innej planety w tej idiotycznej or­ganizacji, znanej jako Liga Galaktyczna, są obywatelami tłustej i bogatej unii światów, które prawie zapomniały, jakie jest prawdziwe znaczenie słowa „przestępstwo". Byłeś w więzieniu, wiec widziałeś tych godnych litości wyrzutków, których oni uważają za przestępców. I to ma się nazywać półświatek? Na innych zasiedlonych planetach jest paru malkontentów i jeszcze mniej nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie niż tutaj. Jest tam jeszcze garstka takich, którzy się rodzą mimo trwającej od wieków kontroli genetycznej, ale wcześnie ich wyłapują i ich odchylenia są szybko likwidowane. Tylko raz w życiu wybrałem się w podróż na inne planety, tylko na te najbliższe. To było straszne! Życie w tamtych światach ma kolor i urok kawałka mokrej tektury. Pognałem z powrotem do Raj­skiego Zakątka, bo, jakkolwiek by czasami był obmierzły, to w porównaniu z innymi jest naprawdę rajskim zakątkiem.

- Kiedyś chciałbym zobaczyć te inne światy.

- I powinieneś, drogi chłopcze. Ambicja godna po­chwały. Ale najpierw naucz się żyć tutaj. I ciesz się, że nie mają tu jeszcze całkowitej kontroli genetycznej albo maszyn do upośledzania umysłowo osobników wyrastających ponad to społeczeństwo. Na innych planetach wszystkie dzieci są takie same. Potulne i łagodne. Socjalnie przystosowane. Oczywiście niektóre nie pokazują swej genetycznej słabości, czy jak my byśmy powiedzieli: siły, przed osiągnięciem dorosłości. To są ci biedni wykolejeńcy, którzy próbują się sprawdzić w drobnych przestępstwach; włamaniach, kra­dzieżach w sklepach, kradzieżach zwierząt i tym podobnych. Może im się udawać przez tydzień czy dwa lub miesiąc czy dwa, w zależności od wrodzonej inteligencji. Ale to pewne jak opadanie liści jesienią i tak samo z góry przesadzone, że policja ich w końcu złapie i zamknie. Przetrawiłem tę wiadomość i zadałem oczywiste pytanie:

- Ale jeśli tak właśnie wygląda przestępstwo, czy też jak mówisz, przeciwstawianie się systemowi, to jak ty i ja się w tym mieścimy?

- Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz. Te wyrzutki, o których mówiłem, a z którymi ty zaznajomiłeś się w więzieniu, popełniają 99,9% przestępstw w naszym uporządkowanym i wymuskanym społeczeństwie. A pozo­stałe, żywe 0,1%, które my reprezentujemy, ożywia bez­władną materię tego społeczeństwa. Bez nas zaczęłaby się śmierć inteligencji we Wszechświecie. Bez nas istnienie w tej ogłupiałej społeczności byłoby tak puste, że jedynym wyjściem byłoby masowe samobójstwo. Zamiast nas ścigać i wyzywać od kryminalistów, powinni nas czcić jako pierwszych spośród nich! - Iskierki błyskały mu w oczach, a głos aż grzmiał, gdy to mówił. Nie chciałem przerywać tej burzliwej przemowy, lecz musiałem zadać pytanie.

- Przepraszani bardzo, ale czy mógłbyś łaskawie wyjaś­nić, dlaczego tak jest?

- Jest tak, bo dzięki nam policja ma co robić, ma kogo ścigać, ma powód, żeby pojeździć tu i tam w swoich drogich pojazdach. A naród, popatrz, z jakim zaciekawie­niem oglądają wiadomości i słuchają najnowszych doniesień o naszych wyczynach, z jakim zapałem rozprawiają o tym między sobą, rozkoszując się każdym szczegółem. A jaka jest cena tych wszystkich rozrywek i dobra społecznego? Żadna. Nasze usługi są darmowe, mimo że ryzykujemy życie, zdrowie i wolność, aby je wyświadczyć. Cóż im odbieramy? Nic. Po prostu pieniądze, metalowe i papierowe symbole. Wszystko i tak jest ubezpieczone. Jeśli wyczyścimy bank, straty pokrywa firma ubezpieczeniowa, która pod koniec roku o mikroskopijną sumę zmniejszy roczne dywidendy. Każdy udziałowiec dostanie milionową część dolara mniej. W ogóle żadnych poświęceń! Dobroczyńcy, mój chłopcze, jesteśmy po prostu dobroczyńcami. Ale aby dostarczyć im tych dóbr, musimy działać daleko poza ich prawami. Musimy być ukryci jak szczury w boazerii. W dawnych czasach było oczywiście dużo łatwiej. Prawa były luźniejsze, a w społeczeństwie żyło więcej szczurów, tak jak w starym drewnianym domu, w którym jest więcej szczurów niż w budynku z betononu. Ale w nowoczesnych budynkach też są szczury. Teraz, kiedy społeczeństwo jest z żelazobetonu i z nierdzewnej stali, miedzy złączami jest mniej szpar. Żeby je odnaleźć, trzeba naprawdę sprytnego szczura. Tylko szczur z nierdzewnej stali, niezwyciężony szczur może czuć się w tym środowisku jak w domu.

Zacząłem klaskać tak mocno, aż rozbolały mnie ręce. Hetman przyjmując należną cześć pokiwał głową.

- Oto kim jesteśmy! - krzyknąłem z entuzjazmem. - Niezwyciężonymi szczurami! To duma i zaszczyt być niezwyciężonym szczurem!

Potakująco pochylił głowę i powiedział:

- Zgadzam się. A teraz zaschło mi w gardle od mówie­nia i zastanawiam się, czy mógłbyś mi pomóc z tymi skomplikowanymi urządzeniami. Da się jakoś wydostać z tego podwójny napój wiśniowy?

Zwróciłem się w stronę wydającej głuche odgłosy i furkoczącej maszynerii.

- Da się, z przyjemnością pokażę ci, gdzie każda z tych maszyn ma przycisk do testowania. Jeśli przyjrzysz się bliżej, to jest ten na saturatorze. Najpierw musisz go przekręcić, a potem możesz włączyć saturator z drugiej strony. Na każdym jest nalepka i nazwa. Zobacz, tu jest napój wiśniowy. Po prostu dotykasz i... już jest.

Pojemnik z furkotem wypadł na podstawkę i Hetman go wziął. Zaczął pić. Nagle zamarł i kącikiem ust wyszeptał:

- Właśnie zauważyłem, że jest tu okno i jakaś młoda dama mi się przygląda...

- Nie ma się czego bać - zapewniłem go. - Okno jest zrobione z jednostronnego szkła. Ona po prostu podziwia swoją twarz. To okienko inspekcyjne, żeby można było obserwować klientów.

- Naprawdę? A tak, racja! Ależ to żarłoczny tłumek. Muszę przyznać, że gdy patrzę, jak przeżuwają, to czuję, jak burczy mi w brzuchu.

- Nie ma sprawy. Są przecież kontrolki jedzenia. Ta najbliższa jest od MacKrólikburgerów, jeśli je lubisz.

- Po prostu ubóstwiam.

- A więc proszę.

Wyciągnąłem parującą paczkę, charakterystycznie ozdo­bioną oczami jak paciorki i puszystym ogonem i podałem mu. Aż przyjemnie było patrzeć, jak je. Ale zdążyłem oderwać się od tego widoku, zanim zapomniałem wrzucić monetę w otwór na tylnej ściance opancerzonego pojemnika na monety.

Hetman ze zdziwieniem podniósł wzrok. Gdy tylko przełknął, powiedział:

- Płacisz!? Myślałem, że jesteśmy bezpiecznie ukryci w tym degustacyjnym raju z darmowym jedzeniem i piciem na każde zawołanie, dzień i noc.

- Ależ jesteśmy - zapewniłem go. - Te pieniądze są skradzione i ja dla dobra ekonomii po prostu z po­wrotem wprowadzani je do obiegu. Ale w działalności MacSwineyów nie ma zaniedbań. Każdy kawałeczek świńskiej tkanki, każdy odprysk lodu jest liczony. Kiedy mechanik sprawdza maszyny, odpowiada za każdy do­starczony produkt. Komputer sklepowy śledzi każdą sprzedaż. Wszystkie pieniądze są codziennie zabierane z sejfu w zewnętrznej ścianie, który jest również au­tomatyczny. Opancerzona furgonetka podjeżdża tyłem, dokładnie gdy odblokowuje się zamek czasowy. Po wprowadzeniu szyfru otwierającego wybiera się pieniądze. Jeśli więc będziemy brać wszystko za darmo, rachunki wykażą kradzież, a to pociągnie za sobą natychmiastowe śledztwo. Musimy płacić za to, co bierzemy, i to do­kładnie należną sumę. Ale ponieważ tu już nie wrócimy, ukradniemy wszystko w dniu wyjazdu, kiedy będziemy to miejsce opuszczać.

- W porządku, mój chłopcze, w porządku. Zmartwiłeś mnie na moment tą wymuszoną uczciwością. Skoro jesteś tak blisko dystrybutora, proszę, wyciągnij mi jeszcze jeden pyszny kawałek Lepus Cuniculus, a ja zapłacę.



15

Przypuszczam, że istnieją dziwaczniejsze miejsca spełniające funkcję szkolnej klasy, chociaż żadne z nich nie przychodzi mi do głowy. Czasami trudno było się nam usłyszeć wśród szczęku, syku i warkotu maszyn wydających jedzenie. Najhałaśliwiej było w czasie lunchu i obiadu, ale szczyt następował, gdy kończyły się lekcje w szkołach. Wtedy my także jedliśmy, bo trudno było rozmawiać. Próbowaliśmy wszystkich potraw MacSwineyów. Przez nasze gardła przelatywały niezliczone ilości MacKrólikburgerów, a za nimi mnóstwo Mrożonych Trybul. Lubiłem Hot-Konie, aż zjadłem o jednego za dużo i wtedy przerzuciłem się na Świnozwierzonóżki w galarecie, a potem na kocie naleśniki. Hetman miał gusta wojskowe - smakowało mu wszystko z menu. Potem, kiedy przestawało być tłoczno, a my starliśmy z ust smak ostatniego sosu, rozwalaliśmy się wygodnie i wracaliśmy do mojej nauki. Kiedy doszliśmy do przestępstw komputerowych, dowiedziałem się, czym przez ostatnie dziesięciolecie się zajmował Hetman.

- Daj mi komputer, a zawładnę światem - powiedział, a w jego głosie zabrzmiał taki autorytet, iż uwierzyłem, że naprawdę by mógł.

- Kiedy byłem młody, lubowałem się we wszelkiego rodzaju działaniach mających na celu zabawiane obywateli tej planety. To była radość; przechwycić w drodze dostawę gotówki i zastąpić paczki banknotów karteczką z moim znakiem. Nigdy nie odgadli, jak to robiłem...

- A jak to robiłeś?

- Mówiliśmy o komputerach.

- Choć ten jeden raz pozwól sobie na dygresję, błagam cię. Obiecuję, że zastosuję twoją technikę. A jeżeli mi pozwolisz, zostawię nawet jedną z twoich wizytówek.

- To wyśmienity pomysł; zabić obecnej generacji gli­niarzy takiego ćwieka, jak ja ich poprzednikom. Przedstawię ci sytuację, a ty spróbuj odgadnąć, jak to zrobiłem. W Centralnej Mennicy, dobrze strzeżonym i starym budyn­ku z dwumetrowej grubości kamiennymi ścianami, znajdują się gigantyczne sejfy pełne miliardów dolców. Kiedy ma się odbyć przewóz, strażnicy i urzędnicy napełniają metalowy pojemnik, który jest następnie w obecności wszystkich zamykany na klucz i plombowany. Na zewnątrz budynku czeka konwój gliniarzy i wszyscy oni pilnują jednego opancerzonego samochodu. Na podany sygnał samochód parkuje tyłem do pancernych drzwi dostawczych. W środku budynku otwiera się wewnętrzne, także stalowe drzwi i umieszcza pojemnik w opancerzonym przedsionku. Trzeba zapieczętować wewnętrzne drzwi, zanim będzie można otworzyć zewnętrzne. Potem pojemnik podróżuje w opan­cerzonym samochodzie na stację kolejową i zostaje umiesz­czony w opancerzonym wagonie. Ten ma tylko jedne drzwi zamykane na klucz, zaplombowane i oplecione czujnikami niezliczonej ilości alarmów. W każdym wagonie jest spec­jalny przedział dla strażników i tak cały transport mknie do potrzebującego dolców miasta. Tam czeka już następny opancerzony samochód. Wciąż zaplombowany pojemnik jest wyjmowany, umieszczany w samochodzie i zabierany do banku. Tam go otwierają i jak się okazuje... zawiera jedynie moją wizytówkę.

- Cudowne!

- Byłbyś łaskaw wyjaśnić, jak to zrobiłem?

- Byłeś jednym ze strażników w pociągu...

- Nie.

- Albo prowadziłeś opancerzony samochód...

- Nie.

Łamałem sobie tak głowę przez godzinę, aż wreszcie się zlitował i wyjaśnił:

- Wszystkie twoje sugestie mają swoje zalety, ale są niebezpieczne. Jesteś dużo bardziej „fizyczny", niż ja kiedykolwiek byłem. W swoich działaniach zawsze wolałem mózg niż muskuły. Powodem, dla którego wcale nie musiałem się włamywać do pojemnika i wyciągać z niego pieniędzy, jest to, że pojemnik w chwili opuszczenia Mennicy był pusty. A raczej był obciążony cegłami i moją wizytówką. Czy teraz potrafisz zgadnąć, jak to zrobiłem?

- Pieniądze wcale nie opuściły budynku - zamrucza­łem, próbując zmusić swój mózg do myślenia. - Ale były załadowane do pojemnika, pojemnik wsadzony do ciężaró­wki...

- Zapominasz o czymś...

Strzeliłem palcami i skoczyłem na równe nogi.

- Ściana, oczywiście, to musiała być ściana! Naprowa­dziłeś mnie na trop, a ja byłem taki tępy. Ściana, z kamienia, dwumetrowej grubości!

- Dokładnie tak. Dostanie się do niej zajęło mi cztery miesiące. Zużyłem przy tym trzy roboty, ale w końcu mi się udało. Najpierw kupiłem budynek po drugiej stronie ulicy, naprzeciw mennicy i zrobiliśmy pod nim tunel. Tylko kilofem i szpadlem. Bardzo wolno i bardzo cicho. Potem w górę przez fundamenty budynku i do wnętrza ściany, która, jak się okazało, składała się z warstwy zewnętrznej i wewnętrznej kamiennej, a w środku, zgodnie z budow­lanym zwyczajem, była wypełniona gruzem. Mechanizm, który tam zainstalowałem, podmieniał pojemniki w ciągu jednej i pięciu setnych sekundy. Wewnętrzne drzwi musiały być zamknięte, zanim można było otworzyć zewnętrzne. Dawało to wystarczająco dużo czasu, prawie trzy sekundy, żeby podmiana się udała. Nigdy nie zgadli, jak to zrobiłem. Mechanizm ciągle tam jest. Ale ta operacja była źle zaplanowana. Mam na myśli podkop. Przestępstwa kom­puterowe to zupełnie coś innego. To głównie ćwiczenia intelektualne.

- Ale czy kradzież komputerowa jest obecnie możliwa przy szyfrach i blokadach?

- To, co można zaszyfrować i zablokować, można też odszyfrować i odblokować. Bez pozostawienia śladu. Dam ci kilka przykładów. Zacznijmy od banku. Oto, na czym rzecz polega. Powiedzmy, że masz tam osiem tysięcy dolców na rachunku oszczędnościowym, oprocentowanym na 8% w stosunku rocznym. Bank co tydzień bilansuje twoje konto. Co oznacza, że w końcu pierwszego tygodnia powiększa twoje saldo o 0,0015384% i dodaje tę sumę do twego salda. Saldo wzrosło o 12,3 dolca. Zgadza się? Sprawdź to na kalkulatorze.

Wystukałem zadanie na kalkulatorze i wyszedł mi ten sam wynik.

- Dokładnie 12 dolców i 30 centów zysku - odparłem dumnie.

- Źle - powiedział wzdychając. - Zysk wynosił 12 przecinek 3072 dziesięciotysięcznych, nieprawdaż?

- No, niby tak, ale nie można dodać do czyjegoś konta 72 setnych centa, prawda?

- Nie jest to łatwe, bo rachunki finansowe są prowa­dzone do dwóch miejsc po przecinku. Ale to właśnie w kwestii dokładności w rozliczeniach bank ma wybór. Może zaokrąglić wszystkie dziesiętne powyżej 0,005 w górę do centa, a poniżej 0,0049 w dół do zera. Pod koniec dziennych operacji przeciętna zaokrągleń w górę i w dół będzie zbliżona do zera, wiec bank na tym nie straci. Albo, co jest powszechnie praktykowane, bank może odrzucić wartości po pierwszych dwóch zerach po przecinku i w ten sposób uzyskiwać mały, ale stały profit. Mały w skali banku, ale bardzo duży dla jednostki. Jeśli ustawi się komputer banku tak, żeby wszystkie zaokrąglenia w dół składał na jedno konto, to pod koniec dnia bilans wykaże poprawne saldo na rachunku banku i na rachunku klien­tów. I wszyscy będą zadowoleni.

Jak zwariowany wystukiwałem obliczenia na kalkulatorze i na widok wyników aż zarechotałem z radości.

- Dokładnie tak. Wszyscy są zadowoleni, włącznie z właścicielem konta, na które wpływają te zaokrąglenia. Bo nawet jeśli ściąga się tylko pół centa z dziesięciu tysięcy kont, zysk wynosi około pięćdziesięciu dolarów!

- Dokładnie. Ale duży bank będzie miał sto razy więcej kont. Co daje, jak wiem ze szczęśliwego doświadczenia, pięć tysięcy dolców jako tygodniowy dochód temu, kto zmontuje ten szwindel.

- I to jest najmniejszy i najprostszy przykład twoich komputerowych kawałów - spytałem stłumionym głosem.

- Tak. A kiedy dochodzi się do dużych systemów bankowych, sumy stają się nieprawdopodobne. To przyjem­ność działać na tym poziomie. Bo gdy jest się ostrożnym i nie zostawia śladów, korporacje nie mają pojęcia, że zostały zrobione w konia. Nie chcą tego przyjąć do wiadomości, nie chcą nawet w to uwierzyć, dopóki nie staną twarzą w twarz z oczywistym dowodem. Bardzo trudno jest udowodnić przestępstwo komputerowe. To bardzo przyjemne hobby dla kogoś w moim, dojrzałym wieku. Dzięki temu mam cały czas co robić, no i jestem nieprzyzwoicie bogaty. Nigdy mnie nie złapali. No tak, poza tym jedynym razem... Westchnął ciężko, a ja się zawstydziłem.

- To moja wina! - krzyknąłem. - Jeślibym nie próbował się z tobą skontaktować, nigdy byś się nie wdał w te historie z Federalką.

- Nie wiń się za to, Jim. Źle oceniłem ich urządzenia zabezpieczające, które są o wiele bardziej wyrafinowane niż te, z którymi dotąd miałem do czynienia. To był mój błąd i z pewnością za niego zapłaciłem. Ciągle płacę. Nie pomniejszam zalet bezpieczeństwa tej naszej kryjówki, ale to jedzenie może się po pewnym czasie trochę przejeść. A może tobie to nie przeszkadza?

- To jest normalne jedzenie mojego pokolenia.

- Oczywiście. Nie pomyślałem o tym. Konia nigdy nie znudzi trawa, a świniozwierz przez wieki będzie chciwie chłeptał swoje pomyje.

- A ty na pewno mógłbyś przez najbliższe sto lat wcinać homary i pić szampan.

- Trafnie to ująłeś, mój chłopcze. Jak myślisz, jak długo jeszcze tu pozostaniemy? - odsunął od siebie nie dojedzoną porcję chrupek.

- Wydaje mi się, że jeszcze co najmniej dwa tygodnie. Wzdrygnął się.

- To dla mnie dobra okazja do zrzucenia wagi.

- Do tej pory obława osłabnie - ciągnąłem. - Chociaż jeszcze przez pewien czas będziemy musieli unikać publicz­nych środków transportu. Jednak przygotowałem już pe­wien środek transportu.

- Czy wolno mi spytać jaki?

- Łódkę, czy raczej kabinowy stateczek wycieczkowy na rzecze Sticks. Jakiś czas temu kupiłem go pod szyldem pewnej spółki. Znajduje się on teraz w porcie, tuż za Billville.

- Doskonale! - z radością zatarł ręce i rozpromienił się. - Koniec lata, podróż na południe, wieczorami smażony zębacz, chłodzące się w prądzie rzeki butelki wina, steki w nadbrzeżnych restauracyjkach.

- A dla mnie zmiana płci.

Na to oświadczenie aż wytrzeszczył oczy i odetchnął z ulgą, gdy mu wyjaśniłem:

- Na pokładzie, gdy będę widoczny z brzegu, będę się ubierał jak dziewczyna, przynajmniej dopóki się stąd nie oddalimy.

- Świetnie. A ja powinienem zrzucić trochę wagi. Tutaj nie będzie mi trudno zacząć dietę. Zapuszczę wąsy, brodę i ufarbuję znów włosy na czarno. To jest coś, na co warto poczekać. Czy możemy zatem przeznaczyć na to nie dwa tygodnie, ale powiedzmy, miesiąc? Jeśli nie będę jadł, to mogę wytrwać tyle czasu uwięziony w tym kulinarnym getcie. Dzięki tym dodatkowym tygodniom będę miał lepszą figurę i dłuższe włosy i wąsy.

- Jeśli tak uważasz, ja też mogę to znieść.

- A więc postanowione. A teraz większość czasu bę­dziemy spędzać na twojej komputerowej edukacji, dobrze? Dziś zajmiemy się RAM, ROM i PROM.

Byłem tak zajęty nauką, że nie przeszkadzało mi nawet skwierczenie smażonych na ruszcie świniozwierzoburgerów. A poza tym ciągle jeszcze mogłem je jeść. Im bardziej rosło moje zrozumienie różnych możliwości nielegalnej działal­ności w naszym społeczeństwie, tym bardziej ubywało ciała mojemu kompanowi. Chciałem wyjechać wcześniej, ale Hetman nie dał się namówić na zmianę.

- Jeśli raz obmyśli się plan, należy się go trzymać do końca. Zmiany są wskazane tylko wtedy, gdy zmieniają się okoliczności zewnętrzne. Człowiek jest zwierzęciem rozu­mującym, a żeby zostać rozumnym, potrzebuje trochę treningu. Zawsze można znaleźć powody, żeby zmienić plan działania.

Zadrżał, kiedy maszyny ruszyły z nagłym warkotem. Właśnie skończyły się lekcje w szkołach. Hetman sięgnął do kieszeni i skreślił kolejny dzień w swoim kalendarzyku.

- Dobrze zaplanowana akcja musi się udać, jeśli coś do niej wtrącisz, możesz wszystko zepsuć. Nasz plan jest dobry. I przy nim pozostaniemy - zakończył.

Kiedy w końcu nadszedł ostatni dzień, Hetman był dużo szczuplejszy i bardziej stanowczy. Przeszedł przez próbę kulinarnego piekła, co go zahartowało. Ja natomiast mocno utyłem. Wszystko dobrze zaplanowaliśmy, spakowaliśmy swoje rzeczy, wyczyściliśmy sejf z dolców i usunęliśmy wszelkie ślady naszej bytności. Na koniec usiedliśmy, w milczeniu spoglądając na zegarki.

Zabrzmiał alarm i zerwaliśmy się na równe nogi, uśmie­chając się radośnie.

Wyłączyłem brzęczyk, a Hetman otworzył drzwi chłodni. Gdy przekręcił się klucz w zewnętrznym zamku, zamknęliś­my je za sobą. Stojąc i drżąc w zamrażarce MacSwineyów, usłyszeliśmy, jak mechanik wchodzi do opuszczonego przez nas pomieszczenia.

- Poznajesz? - szepnąłem. - Reguluje dystrybutor lodu na saturatorze z napojeni wiśniowym. Śmieszny dźwięk, nie?

- Wolę nie dyskutować o zawartości tej galerii obrzydlistw. Czy nie czas już wyjść?

- Czas - otworzyłem zewnętrzne drzwi i aż zamruga­łem oszołomiony tak długo niewidzianym światłem dzien­nym. Poza dostawczą furgonetką ulica była pusta.

- Idziemy.

Wymknęliśmy się i zatrzasnąłem drzwi. Powietrze było słodkie, świeże i wolne od kuchennych smrodów. To było coś niesamowitego! Kiedy Hetman zajął się furgonetką, ja wsunąłem dwa kliny w drzwi od naszego pokoiku kulinar­nych horrorów. Jeśli mechanik próbowałby wyjść z niego przed upływem odpowiedniego czasu, te drobiazgi skutecz­nie mu to utrudnią. Potrzebowaliśmy tylko piętnastu minut.

Gdy się odwróciłem, Hetman otworzył już drzwi fur­gonetki. Dał nura na tył, miedzy skrzynie z częściami zamiennymi, a ja zapaliłem silnik.

Reszta poszła równie łatwo. Zostawiłem Hetmana razem z naszymi rzeczami na ławce w pobliżu portu. Mój towa­rzysz usiadł i wystawił twarz do słońca. Porzucenie skra­dzionego samochodu na parkingu najbliższego sklepu alkoholowego było błahostką.

Następnie spacerkiem, bez pośpiechu, poszedłem nad rzekę i dołączyłem do Hetmana.

- To ta biała łódź, tam - wskazałem, jednocześnie drugą ręką poprawiając wąsy. - Cały port jest w pełni zautomatyzowany. Wezmę ją i podpłynę tutaj.

- I zacznie się nasza wycieczka! - odpowiedział z ra­dosną iskierką w oku.

Zostawiłem go siedzącego w słońcu, a sam poszedłem do przystani, żeby wprowadzić dokumenty łodzi do robota dyżurnego.

- Dzień dobry - zapiszczał cieniutkim głosikiem. - Życzysz sobie odebrać kabinową łódź wycieczkową „Fartowna Forsa". Baterie zostały naładowane na sumę dwu­nastu dolców. Koszty przechowania...

I dalej tak wymieniał, czytając na głos wszystkie opłaty, które były wyraźnie wypisane na ekranie monitora, zapewne robił to dla klientów, którzy nie potrafią czytać. Nic nie mogłem na to poradzić. Stałem na jednej nodze, potem na drugiej, aż wreszcie skończył i mogłem wrzucić monety. Maszyna zagruchotała i wypluła pokwitowanie. Nadal spacerkiem podszedłem do łodzi, wrzuciłem kwit w szcze­linę słupka cumowniczego i zaczekałem na wytęskniony trzask otwierającego się łańcucha. Kilka sekund później byłem już na rzece i kierowałem się ku samotnej postaci na brzegu.

Już nie samotnej! Obok siedziała dziewczyna. Pokręciłem się trochę wzdłuż brzegu, a ona wciąż tam była. Hetman siedział pochylony i nie dawał mi żadnego znaku. Jeszcze raz zawróciłem, ale widok policyjnej motorówki patrolującej nabrzeże sprawił, że klnąc podpłynąłem do brzegu. Dziew­czyna wstała, pomachała do mnie i krzyknęła:

- Jako żywo, to przecież mały Jimmy diGriz. Cóż za cudowna niespodzianka!



16

Ostatnio w moim życiu było stanowczo zbyt wiele takich chwil jak ta. Podpływając łodzią do brzegu, przyjrzałem się dziewczynie bliżej. Znała mnie, wiec i ja powinienem ją znać. Świetnie się prezentowała, jej kształty wspaniale wypełniały bluzkę. Te malinowe usta... To ona! - obiekt mych najgorętszych marzeń.

- Czy to ty, Beth? Beth Naratin?

- Jak to ślicznie z twojej strony, że mnie pamiętasz!

Miałem właśnie wyskoczyć na brzeg z liną cumowniczą, ale Beth wzięła ją ode mnie i przywiązała do pachołka. Ponad jej ramieniem zobaczyłem, jak motorówka policyjna mija nas i płynie dalej. Potem spojrzałem na Hetmana, który po prostu wzniósł oczy ku niebu, a Beth powiedziała:

- Powiedziałam sobie, Beth, to nie może być Jimmy diGriz, ten co wysiada z tej starej furgonetki MacSwineyów i ma takie słodkie, małe wąsiki. To nie Jimmy, o którym tak często ostatnio mówili w wiadomościach. Ale jeśli to on, czemóż bym miała nie polecieć za nim w imię naszej dawnej znajomości? A potem zobaczyłam, jak rozmawiasz tu z tym miłym dżentelmenem, zanim poszedłeś na przystań, więc zmieniłam zdanie i postanowiłam poczekać tu, aż wrócisz. Wybierasz się w podróż, prawda?

- Nie, nie w podróż, po prostu na małą, jednodniową wycieczkę w górę rzeki i z powrotem. Miło cię znowu widzieć, Beth.

To była jedyna miła strona tego wszystkiego. Mam na myśli patrzenie na nią. Obiekt mej dziecięcej czci. Opuściła szkołę wkrótce potem, jak ja do niej przyszedłem, ale trudno ją było zapomnieć. Cztery lata starsza ode mnie, prawdziwie dojrzała kobieta. To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia jeden lat. Była gospodynią klasy i Królową Piękności Roku. Nie bez powodu. Teraz, mimo swego wieku, ciągle jeszcze była niekiepska. Moje wspomnienia przerwał jej głos:

- Nie wydaje mi się, żebyś był zbyt prawdomówny, Jimmy. Założę się, że ze wszystkimi tymi torbami wybierasz się w dłuższą podróż. Na twoim miejscu uważałabym dłuższą podróż za całkiem niezły pomysł.

Czyż przy ostatnich słowach zabrzmiał w jej głosie twardy ton? Czego ona chce? Nie mogliśmy tu tkwić zbyt długo. Jasno przedstawiła swe zamiary wskakując na pokład.

- Zawsze się znajdzie miejsce dla jednej osoby więcej! - krzyknęła radośnie i usiadła na dziobie. Zszedłem na brzeg i zabrałem torby. Szepnąłem do Hetmana:

- Ona mnie zna. Co robimy? Westchnął w odpowiedzi.

- Niewiele możemy zrobić. Chwilowo mamy pasażerkę. Proponuję zastanowić się nad tym problemem w drodze. W końcu i tak nie mamy wyboru.

Niestety, to prawda. Podałem mu nasze rzeczy i wziąłem się za rozplątywanie straszliwego supła, który Beth zawiązała na pachołku. Wypchnąłem nogą „Fartowną Forsę", wskoczyłem na pokład i wziąłem w ręce kierownice. Hetman zniósł torby na dół, a ja włączyłem silnik i skierowałem łódź w dół rzeki. Oddaliliśmy się od Billville i MacSwineyów i Prawa.

Ale nie od Beth. Leżała rozciągnięta na pokładzie z podwiniętą spódnicą, abym mógł podziwiać cudowną długość jej nóg. Co też robiłem. Obróciła się i uśmiechnęła, wyraźnie czytając w moich myślach. W tym momencie zrezygnowałem z zamiaru przebrania się za dziewczynę. Wyobraziłem sobie, jakie kpiny towarzyszyłyby tej prze­mianie, i zezłościło mnie to wszystko.

- Dobra, Beth, wyduś to z siebie wreszcie - powie­działem, przenosząc wzrok z jej ciała na czyste wody rzeki.

- O co ci chodzi?

- Skończ z tymi gierkami. Oglądałaś wiadomości, sama mówiłaś. Więc wiesz o mnie.

- Oczywiście, że tak. Wiem, że obrabiałeś banki i uciek­łeś z więzienia. Ale to mi nie przeszkadza. Sama miałam drobniutkie kłopoty, więc kiedy zobaczyłam ciebie, a potem tę łódź, domyśliłam się, że musisz mieć pieniądze. Być może, mnóstwo pieniędzy. Więc z radością wykorzystałam okazję, żeby zabrać się z tobą w tę podróż. Czyżby cię to nie cieszyło?

- Nie - udało mi się nie spojrzeć na jej nogi. - Mam trochę odłożonych pieniędzy. Jeślibym ci trochę dał i wysadził na brzeg...

- Pieniądze tak. Brzeg nie. Nie mam już zamiaru oglądać ani JEGO, ani Billville. Teraz chcę zobaczyć świat, a ty będziesz za to płacił.

Ułożyła się z rękami pod głową, z uśmiechem napawając się słońcem. Popatrzyłem na nią ponuro i pomyślałem o trzech czy czterech ciosach, które by złamały tę delikatną szyjkę...

Nie wolno nawet tak żartować! Ten problem można rozwiązać bez przemocy. Z warkotem płynęliśmy przed siebie, rozpruwając wodę dziobem. Billville było już za nami, a przed nami na brzegach rzeki rozpościerały się zielone pola. Hetman wyszedł na pokład i usiadł obok mnie. W towarzystwie Beth nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia.

Płynęliśmy tak w milczeniu przez ponad godzinę, aż pojawiła się przed nami przystań przy dużym domu towaro­wym. Beth poruszyła się i usiadła, przeczesując palcami swe wspaniałe blond włosy.

- Wiecie, jestem głodna. Założę się, że wy też. Może podpłyniecie tam, a ja wyskoczę na brzeg i przyniosę nam coś do jedzenia i parę piw. Czyż to nie świetny pomysł?

- Wspaniale! - przytaknąłem. Ona pójdzie do sklepu, a my dodamy gazu i odpłyniemy.

- Jestem spłukana - uśmiechnęła się. - Bez grosza. Jeśli dacie parę dolców, kupię lunch. Myślę, że tysiąc wystarczy.

Uśmiech słodkiej, małej dziewczynki nie zniknął z jej twarzy, gdy to mówiła. Zastanowiłem się, jakiego to rodzaju miała kłopoty. Może wymuszanie pieniędzy i szantaż... Z pewnością miała do tego kwalifikacje. Sięgnąłem głęboko do portfela.

- Ładnie z twojej strony - powiedziała, z roziskrzony­mi oczami przebierając palcami zwitek banknotów. - To mi nie zajmie dużo czasu. I wiem, że tu będziesz, Jimmy, razem ze swym przyjacielem. Czyż jego także nie widziałam w wiadomościach?

Patrzyłem ponuro na ruchy jej ślicznego zadka, gdy potruchtała w kierunku sklepu.

- Ale nas uziemiła - powiedział Hetman ponuro.

- Uziemiła, złupiła i dała w kość. Co teraz zrobimy?

- W tej chwili dokładnie to, co powiedziała. Poza zabiciem jej mamy bardzo mały wybór. Ale ja nie uznaję zabijania.

- Ani ja. Chociaż po raz pierwszy poczułem pokusę.

- Co o niej wiesz?

- Nic. Przecież ostatni raz widziałem ją w szkole. Mówi, że ma kłopoty, ale nie wiem, o co chodzi. Pokiwał głową w zamyśleniu.

- Sprawdzę ją, kiedy dostaniemy się do jakiegoś komputera. Jeśli jest notowana przez policję, mogę ją załatwić.

- Czy to nam pomoże?

- Nie mam pojęcia, drogi chłopcze. Możemy jedynie spróbować. A na razie musimy jak najlepiej wykorzystać tę sytuację. Na szczęście jesteśmy już daleko od pałacu wieprzowiny i od naszych prześladowców. Dopóki ta kreaturka bierze od nas pieniądze, jesteśmy bezpieczni. Na razie. I musisz przyznać, że jest dosyć dekoracyjna.

Na to nie miałem odpowiedzi. Mogłem jedynie siedzieć z posępną miną i czekać na powrót naszej nieproszonej pasażerki.

Po lunchu ruszyliśmy w dalszą podróż w dół rzeki. Zmęczona poranną kąpielą Beth zeszła pod pokład, żeby uciąć sobie drzemkę. Hetman chciał mnie zmienić przy sterze, więc pokazałem mu podstawowe kontrolki i ozna­czenia nawigacyjne. Mieliśmy sobie niewiele do powiedze­nia. Ale dużo myśleliśmy. Po południu obiekt naszych zawziętych rozmyślań wyszedł na pokład.

- Jakiż to rozkoszny mały stateczek. - wyszczebiotała - Rozkoszniuteńki pokoik dla dziewczynki, malutka kucheneczka i w ogóle. Ale tylko dwa łóżeczka. Jakim cudem będziemy wszyscy spać?

- Na zmianę - warknąłem, rozdrażniony tonem jej głosiku.

- Zawsze byłeś dowcipny, Jimmy. Sądzę, że najlepiej będzie, jak ja będę spała w kabinie. Ty i twój przyjaciel możecie się jakoś tu urządzić.

- Jakoś się tu urządzić, młoda damo, jakoś się tu urządzić? Jak ktoś w moim wieku ma się urządzić na pokładzie, gdy opuści się nocna, zimna mgła?! - Hetman z trudem opanowywał wściekłość, ale Beth zdawała się tego nie zauważać.

- Jestem pewna, że dacie sobie radę - powiedziała. - A teraz chciałabym się zatrzymać w najbliższym miasteczku, tym tam. Wyjechałam w takim pośpiechu, że zapomniałam wziąć swoich rzeczy. Ubrań, kosmetyków, rozumiecie.

- Czyż nie potrzebujesz pieniędzy, żeby to kupić? - zapytałem żartobliwie. Zignorowała moją cienką ironię i kiwnęła głową.

- Wystarczy jeszcze tysiąc.

- Idę na dół - oznajmił Hetman i nie wyszedł już, dopóki nie przycumowałem, a ona nie odeszła. Wtedy przyniósł dwa piwa, wziąłem jedno i pociągnąłem dużego łyka.

- Wykluczamy morderstwo - powiedział dobitnie.

- Wykluczamy - przytaknąłem. - Ale to nie znaczy, że mamy odmówić sobie radości myślenia o tym. Co robimy?

- Nie możemy tak po prostu zwinąć cumy i odpłynąć. Za kilka minut posłałaby za nami policję i zgarnęła nagrodę. Musimy to wziąć pod uwagę i zacząć myśleć szybciej niż ona. To, że z nami popłynęła, było impulsem, to oczywiste. Jest chciwa i musimy dalej dawać jej to, czego chce. Wcześniej czy później stwierdzi, że ma nas dosyć i wyda nas, żeby dostać nagrodę. Czy jest na pokładzie coś takiego jak mapa?

Trzeba przyznać, że ten wielki mózg zaczął pracować. Nie zadając żadnych pytań, jak najszybciej wygrzebałem mapę.

Zaczął wodzić po niej palcem.

- Wydaje mi się, że jesteśmy tutaj, tak, dokładnie tutaj. A tutaj, w dół rzeki, jest kwitnące miasto Val's Halla. Kiedy tam dopłyniemy?

Przymrużyłem oczy, żeby łatwiej określić skalę, i spraw­dziłem odległość kciukiem.

- Możemy być tam jutro po południu, jeśli wcześnie wyruszymy.

Uśmiechnął się jak głodny zębacz. Równie szeroko i paskudnie.

- Cudownie, po prostu cudownie. To będzie bardzo odpowiednie.

- Odpowiednie do czego?

- Do moich planów. Które na razie zachowam dla siebie, bo muszę jeszcze dopracować szczegóły. Kiedy ona wróci, jedyne, co musisz robić, to we wszystkim, co powiem, zgadzać się ze mną. Teraz następna sprawa do uzgodnienia. Gdzie dzisiaj śpimy?

- Na brzegu rzeki - odpowiedziałem, schodząc pod pokład. - Nasza przyjaciółka wzięła wszystkie pieniądze, które miałem przy sobie, więc muszę sięgnąć do naszych zapasów. Zaraz kupię namiot, śpiwory i cały sprzęt, żebyśmy mogli wygodnie biwakować.

- Doskonale. Dołożę wszelkich wysiłków, żeby do twojego powrotu plan był gotowy.

Kupiłem także kilka steków i kolekcję luksusowych win. Należała nam się jakaś odmiana po kuchni MacSwineyów. Kiedy słońce zbliżyło się do horyzontu, przywiązałem łódkę do rosnących na zielonym brzegu drzew i rozbiliśmy namiot. Hetman aż się oblizał na widok mięsa i oświadczył, że sam przygotuje obiad. Zaraz wziął się za gotowanie, a Beth zajęła się pielęgnacją swych paznokci, ja powbijałem paliki i przygotowałem materace. Kiedy zabraliśmy się za jedzenie, słońce było już pomarańczową kulą na horyzoncie.

Obiad był wspaniały. Nikt nie odezwał się słowem, dopóki nie skończyliśmy. Gdy zniknął ostatni kąsek, Hetman westchnął, uniósł szklankę i łyknął wina, a potem aż sapnął z zachwytu.

- Mimo iż sam go przyrządziłem, muszę przyznać, że ten posiłek był pełnym sukcesem.

- Zupełnie usunął mi z ust smak świniozwierza - przyznałem.

- Nie smakowało mi to wino. Wstrętne.

W ciemności widoczny był mglisty cień Beth. Jej głos oraz słowa, pozbawione oprawy wspaniałej powierzchow­ności, pozostawiały wiele do życzenia. Ale w głębokim basie Hetmana nie było złośliwości, gdy odezwał się powtórnie:

- Beth, mogę nazywać cię Beth, prawda? Dziękuję, Beth. Jutro powinniśmy być w mieście Val's Halla i będę tam musiał zejść na brzeg i wpaść do mojego banku. Zostało nam już niewiele pieniędzy. Nie chciałabyś, żeby nam ich zabrakło, prawda?

- Nie, nie chciałabym.

- Tak też myślałem. A chciałabyś, żebym poszedł do banku i przyniósł ci stamtąd sto tysięcy dolców w małych banknotach?

Usłyszałem, jak sapnęła. A potem sięgnęła do przełącz­nika i włączyła światła nawigacyjne nad kokpitem. Z wście­kłością patrzyła na Hetmana i po raz pierwszy przestała nad sobą panować.

- Próbujesz sobie ze mnie żartować, staruszku?

- Ależ skąd, młoda damo. Po prostu płacę za nasze bezpieczeństwo. Wiesz o pewnych rzeczach, o których, powiedzmy, lepiej nie mówić na głos. Sądzę, że ta suma jest dość rozsądną zapłatą za stałe milczenie. A ty?

Zawahała się i wybuchnęła śmiechem.

- Oczywiście. Gdy będę miała te pieniądze w ręku, mogę nawet zastanowić się, czy nie pozwolić wam kon­tynuować tej podróży bez mojego skromnego towarzystwa.

- Jak sobie życzysz, kochanie, jak sobie tylko życzysz.

I więcej już na ten temat nie wspomniał. Wkrótce poszliśmy spać, bo był to dla nas wszystkich meczący dzień. Beth zajęła łódź, a my namiot. Kiedy wróciłem po zamontowaniu alarmów dla pewności, że łódź będzie rano w tym samym miejscu. Hetman już chrapał. Tuż przed zaśnięciem uświadomiłem sobie, że niezależnie od tego, co zaplanował, mamy przynajmniej jeden dzień wolności przed sobą, zanim Beth zdecyduje się skontaktować z policją. Chrapka na te pieniądze zapewni jej milczenie. Zapadając w drzemkę zdałem sobie sprawę, że Hetman z pewnością właśnie tak to zaplanował.

Nie zważając na protesty dobiegające z kabiny, z warko­tem wypłynęliśmy na rzekę na godzinę przed świtem. Beth pojawiła się na pokładzie kwadrans później. Złość szybko jej przeszła, gdy Hetman zaczął mówić, jaki zysk mogą przynieść dobrze zainwestowane dolce. Kilkakrotnie wspo­mniał o dobrach konsumpcyjnych, które wkrótce będzie mogła nabyć, i ogólnie czarował ją jak wąż królika. Nie miałem pojęcia, jakie miał zamiary, ale świetnie się bawiłem.

Po południu zacumowałem na przystani przy kanale przecinającym Val’s Halla. Byliśmy bliziutko centrum i Hetman przeczesawszy brodę i podkręciwszy wąsy, zgrab­nie przedzierzgnął się w biznesmena.

- To nie zajmie mi dużo czasu - powiedział i poszedł. Beth patrzyła za nim, cała w radosnym oczekiwaniu.

- On naprawdę jest tym gościem, którego nazywają Hetmanem? - zapytała, gdy już poszedł.

- Nic o tym nie wiem.

- Daj sobie spokój z tymi gadkami. Widziałam film na 3V, jak ktoś go odbił. Jakiś drobny facet z wąsami. To musiałeś być ty.

- Dużo jest wąsaczy na świecie.

- Nigdy bym nie pomyślała, gdy widziałam cię w szkole, że tak skończysz.

- Ja też nie podejrzewałem, że ty tak skończysz. Podziwiałem cię z daleka.

- Jak każdy dojrzewający chłopak w naszej szkole. Nie myśl, że o tym nie wiedziałam. Śmieliśmy się z tego, on będąc nauczycielem i w ogóle...

Przerwała i spojrzała na mnie ponuro. Uśmiechnąłem się słodko i zszedłem na dół, żeby zmyć tak starannie przez nią zignorowane naczynia po obiedzie i śniadaniu. Właśnie kończyłem, gdy z brzegu doszedł mnie okrzyk:

- Ahoj na łodzi! Wolno wejść na pokład?

Na nadbrzeżu portu stał Hetman, olśniewający i wspa­niały. Jego nowy garnitur musiał kosztować niezłą fortunkę. Walizka, którą uniósł do góry, wyglądała na zrobioną z prawdziwej skóry, a złote okucia błyszczały w słońcu. Oczy Beth przypominały spodki. Hetman wszedł na pokład i mrugnął do nas konspiracyjnie.

- Zejdźmy na dół, zanim wam pokażę, co jest w środku. Lepiej, żeby nikt tego nie widział.

Beth poszła pierwsza, a on przyciskał walizkę do piersi, dopóki nie zamknąłem drzwi na klucz. Potem zmiótł papiery ze stołu na podłogę, na środku położył walizkę. Z denerwującą dokładnością przekręcił klucz w zamku i otworzył...

Nawet na mnie zrobiło to wrażenie. Było tam dużo więcej niż sto tysięcy. Beth wpatrywała się w nie, a potem sięgnęła i rozerwała plik tysiącdolcowych banknotów.

- Prawdziwe? Czy są prawdziwe? - spytała.

- Z gwarancją prosto z mennicy. Osobiście tego dopil­nowałem.

Gdy ona wpatrywała się w pieniądze jak urzeczona, Hetman rzekł do mnie:

- A teraz, Jim, czy mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? Poszukaj, proszę, kawałka liny lub sznura. Z pewnością wiesz, co się do tego najbardziej nada! I proszę o absolutną ciszę, gdy będziesz wiązał tę dziewczynę tak, żeby nie mogła się poruszyć.

Ja czegoś takiego oczekiwałem, ona nie. Właśnie ot­wierała usta do krzyku, gdy chwyciłem jej filigranową szyjkę i mocno ścisnąłem tuż pod uszami.



17

Z dużą radością pociąłem koc na paski i związałem te delikatne przegubiki u rąk i nóg. Właśnie przykładałem jej do ust przylepiec, kiedy oprzytomniała i spróbowała krzyk­nąć. Zabrzmiało to jak stłumione kwilenie warchlaka świniozwierza.

- Czy może z tym normalnie oddychać? - zapytał Hetman.

- Bez problemu. Widzisz ten błysk w jej oku i wściekłe falowanie tych wspaniałych piersi? To znaczy, że oddycha przez nos. A teraz czy mógłbyś wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi?

- Pozwól, proszę, na pokład.

Zaczekał, aż drzwi się zamknęły i dopiero wtedy odezwał się, zacierając ręce z radości:

- Już po naszych kłopotach, chłopcze. Wiedziałem o tym, gdy tylko spojrzałem na mapę. Dwie rzeczy doty­czące tego miłego miasta upewniły mnie o tym. Jedna to bank, oddział Trustu Galaktycznego, gdzie mam konto, dość, jak widziałeś, pokaźne. A druga interesująca nas rzecz to fakt, że jest tu port kosmiczny.

Przez kilka sekund łamałem sobie nad tym głowę, a mój ślimaczy umysł z mozołem dodawał dwa do dwóch. A potem tak mocno rozdziawiłem szczęki, że z trudem mogłem mówić.

- Masz na myśli, że my... opuszczamy tę planetę? Przytaknął i wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Dokładnie tak. Ten mały świat stał się dla nas zbyt ciepły. A będzie jeszcze cieplejszy, gdy ktoś uwolni naszą przyjaciółeczkę. Do tego czasu powinniśmy strzepnąć z butów pył Rajskiego Zakątka i znaleźć się o lata świetlne stąd. Czy nie mówiłeś mi, że chcesz podróżować?

- Mówiłem, oczywiście, ale czy nie ma kontroli, in­spekcji, policji itp.?

- Są. Ale celników i kontrolujących paszporty można ominąć, jeśli się wie jak. A ja wiem. Przed podjęciem tego drastycznego kroku sprawdziłem, jakie są tu statki kos­miczne. Kiedy stąd wychodziłem, nie wiedziałem, że już dziś wprowadzę plan w czyn. Miałem zamiar tylko podjąć pieniądze, żeby przywiązać do siebie dziewczynę. A przy okazji sprawdzić ruch statków kosmicznych. Ale szczęście nam sprzyja. Jest tu frachtowiec z Yenii, który bierze cargo i rusza we wczesnych godzinach porannych. Czyż to nie cudowne?

- Jestem pewny, że tak. Ale czułbym się pewniej, gdybym wiedział jak.

- Jim, twoja edukacja została fatalnie zaniedbana. Myślałem, że każdy uczeń wie, jak przekupni są Yenianie. Są utrapieniem Ligi. Nie do poprawienia. Mottem na Yenii jest: „La reglaj čiam šaiso liğas". Co w wolnym tłumaczeniu brzmi: „Nie ma Stałych Praw". Ma to oznaczać, że są prawa dotyczące wszystkiego, ale przekupstwo może wszys­tko zmienić. Jeśli nie jest to świat przestępców, to z pew­nością planeta krętaczy.

- Brzmi nieźle - przyznałem. - A więc co załatwiłeś?

- Jeszcze nic. Ale jestem przekonany, że w porcie kosmicznym nadarzy się okazja.

- Tak, z pewnością - daleko mi było do entuzjazmu. Ten plan miał wszelkie znamiona improwizacji i trzymania kciuków, ale nie miałem wyboru.

- A co z dziewczyną?

- Przekażemy wiadomość policji pocztą elektroniczną, która będzie dostarczona po naszym wyjeździe. Wyjaśnimy im, gdzie można ją znaleźć.

- To nie może być tutaj, to zbyt publiczne miejsce. Tam dalej w dół rzeki jest automatyczna przystań. Mogę tam zacumować przy jednej z zewnętrznych kei.

- Doskonałe rozwiązanie. Jeśli powiesz mi, gdzie to jest, pośpieszę teraz do portu kosmicznego, żeby wszystko przygotować. Czy możemy się tam spotkać o 23.00?

- Nie mam nic przeciwko.

Patrzyłem, jak jego imponująca figura niknie w zapadają­cym mroku. Potem włączyłem silnik i wolno zakręciłem na kanale. Zanim dotarłem do przystani, było już zupełnie ciemno. Ale port był jasno oświetlony, a kanały dobrze oznakowane. Większość łodzi była zacumowana blisko brzegu, co mi bardzo odpowiadało. Wybrałem miejsce najbardziej wysunięte i oddalone od pozostałych. A potem zszedłem na dół, włączyłem światła i ujrzałem parę rozjarzo­nych nienawiścią pięknych oczu. Zamknąłem za sobą drzwi kabiny na klucz i usiadłem na koi, naprzeciwko Beth...

- Chcę z tobą porozmawiać. Obiecujesz, że nie zaczniesz krzyczeć, gdy zdejmę ci z ust przylepiec? I tak jesteśmy daleko od miasta i nie ma tu nikogo, kto mógłby cię usłyszeć. A więc zgoda?

Ciągle jeszcze pełna nienawiści, niechętnie przytaknęła. Oderwałem plaster i odsunąłem palce, akurat na czas, żeby umknąć jej ślicznym ząbkom.

- Mogłabym cię zabić, zamordować, zarżnąć, zmasak­rować...

- Dosyć - odpowiedziałem. - To ja mógłbym to wszystko teraz zrobić, a nie ty, więc zamknij się.

Zamknęła się. Być może, wreszcie uświadomiła sobie swoje położenie. W jej oczach było teraz więcej strachu niż wściekłości. Nie chciałem terroryzować bezbronnej dziew­czyny, ale w końcu ta gadka o mordowaniu to był jej pomysł. Uznałem, że jest już gotowa, by słuchać.

- Będzie ci tak niewygodnie. Więc leż spokojnie, to cię rozwiążę.

Poczekała, aż oswobodzę jej ręce, i kiedy rozwiązywałem jej nogi, zabrała się za wydrapywanie mi oczu. Oczekiwałem tego, więc skończyła na koi z poważnymi trudnościami z oddychaniem.

- Zachowuj się rozsądnie - powiedziałem. - Równie łatwo mogę cię z powrotem związać i zakneblować. I nie zapominaj, proszę, że sama do tego doprowadziłaś.

- Jesteś kryminalistą, złodziejem. Poczekaj, już policja położy na tobie łapę...

- A ty jesteś szantażystką. Możemy już skończyć z tymi wyzwiskami i gierkami? Posłuchaj, co się teraz stanie. Mamy zamiar zostawić cię tu, na tej łódce, a gdy będziemy już daleko, powiadomimy policję, gdzie można cię znaleźć. Jestem pewien, że opowiesz im jakąś ciekawą historyjkę. Odchodzą stąd ekspresowe pociągi, są też autostrady. Ani ty nas już nigdy nie zobaczysz, ani policja.

Małe wprowadzenie w błąd nie zaszkodzi.

- Chce mi się pić.

- Coś ci przyniosę.

Oczywiście próbowała skoczyć do drzwi, gdy tylko się odwróciłem, a zaraz potem znów chciała wydłubać mi oczy. Rozumiałem jej uczucia, ale wolałem, żeby tego nie robiła.

Potem czas wlókł się straszliwie. Nie miała do powiedze­nia nic takiego, co ja chciałbym usłyszeć i oczywiście wzajemnie.

Mijały tak godziny, aż wreszcie łódka zakołysała się pod czyimś ciężarem. Skoczyłem w kierunku koi. Tym razem Beth udało się raz krzyknąć, zanim zdążyłem ją uciszyć. Gałka u drzwi zaklekotała i przekręciła się.

- Kto tam?! - krzyknąłem, gotów do walki.

- Zapewniam cię, że nikt obcy - odpowiedział zna­jomy głos.

Z dużą ulgą przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi.

- Czy ona mnie słyszy? - zapytał patrząc na milczący kształt na koi.

- Może słyszeć. Pozwól, że znowu ją „zabezpieczę" i wyjdziemy na pokład.

Poszedł przede mną. Gdy zamykałem drzwi, nagły płomień rozbłysł na nocnym niebie, a potem ognistym łukiem wspiął się ku zenitowi.

- Dobry omen - powiedział Hetman. - To kosmolot głębokiej przestrzeni. Wszystko już załatwione. Mamy mało czasu, więc proponuję, żebyśmy zabrali rzeczy i natychmiast ruszyli.

- Czym jedziemy?

- Wynajętym samochodem.

- Czy można wyśledzić jego trasę?

- Mam nadzieję. Punkt zwrotu samochodów mieści się przy stacji kolejowej. Kupiłem bilety dla nas obu, co powinno cię ucieszyć.

- Wspomniałem naszej przyjaciółce o kolei.

- Dwa wielkie mózgi, które pracują jak jeden. Myślę, że gdy będziemy się pakować, uda mi się niechcący upuścić te bilety tak, żeby je zobaczyła.

Załatwiliśmy to szybko. Miałem uciechę widząc, jak na chwilę upadły na koc dwa charakterystyczne, niebieskie bilety na pociąg. Wypadły Hetmanowi z kieszeni, gdy miał ręce zajęte czymś innym. Majstersztyk! Zamykając drzwi, nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby posłać Beth pożegnalny pocałunek. W zamian posłała mi wściekłe spojrzenie i przy­tłumione warknięcie, na które zresztą w pełni zasługiwałem. Zostało jej jednak jeszcze kilka naszych tysięcy, więc nie powinna narzekać.

Gdy oddaliśmy samochód, podjechaliśmy pociągiem do następnej stacji i stamtąd ruszyliśmy do portu kosmicznego. Aż do tego momentu wszystko odbywało się w pośpiechu i pozostawało właściwie w sferze marzeń. Z ich realności zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy zobaczyłem skąpany w niebieskim świetle kadłub głębokoprzestrzennego kosmolotu.

Wyjeżdżałem poza planetę! Co innego oglądać spaceopery, a co innego samemu spróbować swych sił w kosmosie. Poczułem, że moje dłonie zrobiły się lodowate, a włosy zjeżyły mi się na karku. To nowe życie zapowiadało się świetnie!

- Do baru! - zarządził Hetman. - Nasz człowiek już tam jest.

Drobny człowieczek, ubrany w zatłuszczony kombinezon kosmiczny, właśnie wychodził, ale na widok Hetmana cofnął się do kabiny.

- Vi estas malfrna! - powiedział ze złością.

- Vere, sed ma haras la manon - odpowiedział Hetman, migając wielkim pakietem banknotów, co natych­miast uciszyło tamtego.

Pieniądze zamieniły właściciela i po chwili rozmowy następny plik banknotów podążył za pierwszym. Zaspoko­iwszy swą chciwość, kosmonauta poprowadził nas do furgonetki dla obsługi. Drzwi się zatrzasnęły i szybko ruszyliśmy w ciemność.

Cóż za przygoda! Minęły nas niewidoczne pojazdy, potem pojawiły się i zniknęły jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś walił młotem. Potem rozległ się głośny syk, jakby gigantycznego węża. Niebawem zatrzymaliśmy się i nasz przewodnik wyszedł i otworzył tylne drzwi. Wysiadłem pierwszy i znalazłem się u stóp rampy, prowadzącej do czegoś, co mogło być jedynie pokiereszowanym kadłubem kosmolotu. Uzbrojony strażnik stał obok rampy i patrzył na mnie.

To już koniec. Przygoda skończyła się, zanim się rozpo­częła. Cóż mogłem zrobić? Uciekać? Nie, nie mogłem przecież zostawić Hetmana. Z chaosem w głowie szedłem niepewnie w kierunku strażnika. Hetman minął mnie i...

Podał mu plik banknotów.

Strażnik jeszcze przeliczał, gdy my objuczeni bagażami wchodziliśmy na rampę.

- Emiru! Rapide! - rozkazał astronauta, otwierając drzwi kabiny. Wepchnęliśmy się do środka w ciemność i drzwi za nami zamknęły się na klucz.

- Bezpieczna przystań! - Hetman odetchnął z ulgą i pomacał ścianę, aż znalazł włącznik i zapalił światło. Znajdowaliśmy się w małej, ciasnej kabinie. Były tu tylko dwa wąskie łóżka, a za nimi jeszcze węższa łazienka. Wyglądało to dosyć ponuro.

- Dom, słodki dom! - oznajmił Hetman, rozglądając się z życzliwym uśmiechem. - Będziemy musieli tu spędzić co najmniej dwa dni, wiec lepiej uprzątnijmy nasze rzeczy z widoku. W przeciwnym wypadku kapitan zagrozi, że zawróci i będziemy musieli zwiększyć łapówkę.

- Nie jestem pewien, czy wszystko rozumiem. Jeszcze im nie zapłaciłeś?

- Tylko pierwsze raty. Łapówek nigdy i z nikim się nie dzieli, niech to będzie pierwsza twoja lekcja ze sztuki przekupywania. Kosmonauta został przekupiony za przeszmuglowanie nas na pokład i zaaranżowanie, żeby na miejscu był uprzejmy strażnik, który weźmie swoją dolę. Te sprawy to już przeszłość. O naszej obecności na po­kładzie nie wiedzą oficerowie, a zwłaszcza kapitan, który zażąda, naprawdę niezłej sumki. Sam zobaczysz.

- Z pewnością. Przekupstwo to rzeczywiście ekscytująca dziedzina sztuki.

- O tak...

- Dobrze, że znasz ich język i możesz z nimi robić interesy.

Na te słowa uniósł wysoko brwi i aż przysunął się do mnie.

- To ty tego nie zrozumiałeś? - zapytał.

- W szkole nie uczyli nas języków obcych.

- Obcych! - wyglądał na zaszokowanego. - Z jakiej to prowincjonalnej części tej świniozwierzowej planety pochodzisz?! To nie był obcy język, mój drogi chłopcze. To było esperanto, język galaktyczny, prosty, drugi język, którego każdy wcześnie się uczy i posługuje nim jak ojczystym. Twoja edukacja jest fatalnie zaniedbana, ale to łatwo naprawić. Zanim znowu wylądujemy na jakiejś planecie, ty też będziesz go znał. Na początek zapamiętaj, że wszystkie czasowniki w czasie teraźniejszym we wszyst­kich osobach kończą się na „as". Sama łatwizna...

Zamilkł, gdy poruszyła się klamka u drzwi kabiny. Przyłożył palec do ust i wskazał łazienkę. Skoczyłem w tamtą stronę i zapaliłem światło w chwili, gdy Hetman zgasił to w kabinie. Pośpiesznie wszedł do łazienki, a ja wyłączyłem światło. Udało nam się zamknąć w chwili, gdy otworzyły się drzwi na korytarz.

Czyjeś kroki zadudniły w kabinie i dobiegł nas odgłos cichego pogwizdywania. Rutynowa inspekcja, nie zoba­czywszy nic ciekawego, zaraz sobie stąd pójdzie...

I wtedy otworzyły się drzwi łazienki i rozbłysło światło. Przepasany złotą szarfą oficer spojrzał na upchniętego pod ciasnym prysznicem Hetmana i na mnie, przycupniętego pod umywalką. Na twarzy przybysza pojawił się wyjątkowo paskudny uśmiech.

- Tak mi się wydawało, że coś tu dziś za dużo ruchu. Gapowicze! - w jego ręku pojawił się mały pistolet. - Wyłazić! Wy obaj schodzicie z pokładu, a ja dzwonię na policję.



18

Pochyliłem się, przenosząc ciężar ciała na nogi, i napiąłem mięśnie. Byłem gotowy do natychmiastowego ataku, gdy tylko Hetman odwróci uwagę oficera. Naprawdę nie miałem ochoty z gołymi rękami stawać do walki przeciwko uzbro­jonemu człowiekowi, ale miałem jeszcze mniejszą ochotę iść do więzienia. Hetman z pewnością był tego świadom. Pohamował mnie.

- Nie bądź popędliwy, James. Odpręż się, a ja poroz­mawiam z tym miłym oficerem.

Ciągle na muszce pistoletu, sięgnął ręką do kieszeni i wyjął cienki zwitek banknotów.

- To jest zadatek za małą przysługę - powiedział wręczając pieniądze oficerowi, który chwycił je obiema rękami. Zrobił to bez trudu, bo pistolet znikł równie szybko, jak się pojawił. Liczył, a Hetman mówił dalej:

- Przysługa, o którą pokornie prosimy, polega na tym, że nie znajdziesz nas jeszcze przez dwa dni. Jutro dostaniesz taką samą sumę. Podobnie pojutrze, kiedy to odkryjesz nas i zaprowadzisz do kapitana.

Pieniądze znikły i znów pojawił się pistolet. Zrobił to niepostrzeżenie. Był tak dobry, że mógłby występować na scenie.

- Nie sądzę - powiedział. - Sądzę natomiast, że zabiorę wam wszystkie pieniądze, które macie przy sobie i w waszych torbach. Wezmę je i natychmiast odstawię was do kapitana.

- To niemądre - powiedział Hetman surowo. - Po­wiem kapitanowi, ile wziąłeś, a on ci to wszystko odbierze. Powiem mu także, kto z załogi został przekupiony. Zabierze im pieniądze, a to nie przysporzy ci sympatii na tym statku. Mam rację?

- Coś w tym jest - zadumał się, potarł w zamyśleniu brodę, pistolet znikł ponownie. - Jeżeli podniesiesz stawkę, być może...

- Dziesięć procent, nie więcej - powiedział Hetman i umowa została zawarta. - Do zobaczenia jutro. Proszę, zamknij za sobą drzwi.

- Oczywiście. Życzę przyjemnej podróży. Odszedł, a ja zszedłem z sedesu i podałem rękę Het­manowi.

- Moje gratulacje, sir. To był wspaniały pokaz sztuki przekupstwa, o której prawie nic nie wiem.

- Dziękuję, chłopcze. Dobrze jest znać reguły gry. On wcale nie miał zamiaru wyrzucić nas ze statku. To była po prostu zagrywka. Wszedłem do gry, on podniósł stawkę, ja przyjąłem i skończyłem. Wiedział, że nie wyciśnie nic więcej, bo muszę zachować odpowiednio wysoką sumę dla kapitana. Jest samo przez się zrozumiałe, że kapitan nie dowie się o tym układzie. Wszystko zgodnie z zasadami...

Jego słowa przerwał głośny dźwięk syreny, dobiegający z korytarza, a nad drzwiami zaczęło gwałtownie migać czerwone światło.

- Coś nie w porządku?! - krzyknąłem przerażony.

- Wszystko w jak największym porządku. Jesteśmy gotowi do startu. Proponuję położyć się w kojach, bo ci idioci startują tak, że powstaje duże przeciążenie. Za kilka sekund otrząśniemy z butów kurz Rajskiego Zakątka. Oby na zawsze. Ta planeta to więzienie, po prostu straszne, a jedzenie...

Narastający warkot zagłuszył jego słowa, a koje zaczęły się trząść. Siła przyśpieszenia była tak wielka, że poczułem ucisk w piersiach. Zupełnie jak w filmach, tylko że w rze­czywistości było to o wiele bardziej ekscytujące. To było to! Jak najdalej od Rajskiego Zakątka! A przed nami wspaniałe perspektywy.

Niestety do tych perspektyw było jeszcze dość daleko. Na razie miałem problemy. Materac był cienki i kręgosłup rozbolał mnie od zbyt wielkiego nacisku. Potem przez jakiś czas grawitacja była bliska zerowej, zanim dokładnie ustawili sztuczne przyciąganie. Czy raczej prawie dokładnie, bo co jakiś czas statek dostawał grawitacyjnej czkawki. Podobnie jak mój żołądek. Działo się to tak często, że w ciągu następnego dnia nawet nie myślałem o jedzeniu. Mieliśmy za to pod dostatkiem mdłej, rdzawej wody do picia. Oficer przyszedł po łapówkę, ja leżałem w koi i żeby zapomnieć o moich niedolach, poświeciłem się lekcjom esperanto. Po dwóch dniach grawitacja wreszcie się ustabi­lizowała i odzyskałem apetyt. Niecierpliwie czekałem na uwolnienie, kolejne przekupstwo i jedzenie.

- Pasażerowie na gapę! - powiedział oficer, otworzyw­szy drzwi. Wszedł i złapał się za serce, udając zaskoczenie przed towarzyszącą mu dziewczyną z załogi. -To straszne, niesłychane! Wstawać, chodźcie obaj za mną. Kapitan Garth chętnie się o tym dowie.

Przedstawienie było udane, ale zepsuł je trochę, wyciąga­jąc chciwą łapę po pieniądze, gdy dziewczyna się odwróciła. Wydawała się tym wszystkim znudzona, zresztą sama pewnie dostała swój udział. Ruszyliśmy korytarzem i trzy piętra w dół po metalowych schodach na mostek. Kapitan przeżył prawdziwy szok, gdy nas zobaczył. Był chyba jedyną osobą, która nie wiedziała, że tu jesteśmy.

- Cholera, a skąd oni się tu wzięli?

- Z jednej z pustych kabin na pokładzie C.

- Przecież miałeś sprawdzić te kabiny.

- Zrobiłem to, kapitanie. Zapisałem to nawet w dzien­niku okrętowym, godzinę przed startem. Potem byłem tutaj, na mostku. Właśnie wtedy musieli wejść na pokład.

- Kogo przekupiliście? - zapytał kapitan Garth, stary, siny wilk kosmiczny o podstępnym spojrzeniu.

- Nikogo, kapitanie - odparł Hetman z niezachwianą szczerością w głosie. - Dobrze znam te przedpotopowe frachtowce. Tuż przed startem strażnik pilnujący rampy wszedł do środka. Wślizgnęliśmy się za nim, przez nikogo nie dostrzeżeni i ukryliśmy się w kabinie. To wszystko.

- Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Powiecie, kogo przekupiliście, albo zamknę was w ładowni i dopiero wtedy będziecie w dużych kłopotach.

- Drogi kapitanie, uczciwi członkowie twojej załogi nigdy nie wzięliby łapówki! - kapitan chrząknął z powątpie­waniem, a Hetman ciągnął dalej: -Mam dowody. Cały mój niewielki majątek spoczywa nienaruszony w mojej kieszeni...

- Wynoście się! - rozkazał kapitan wszystkim obec­nym. - Wszyscy. Sam się tym zajmę. Chcę ich przesłuchać.

Oficer i reszta załogi wyszli z ociąganiem. Kapitan zamknął drzwi i odwrócił się do nas.

- Co my tu mamy - mruknął, gdy Hetman wręczył mu sporą sumkę. Kapitan przeliczył ją i pokręcił głową. - Za mało.

- Oczywiście - zgodził się Hetman. - To tylko zaliczka. Resztę dostaniesz po wylądowaniu na jakiejś przyjemnej planecie, na której będą dyskretni celnicy.

- Masz duże wymagania. Nie chcę zadzierać z władzami planetarnymi, przemycając nielegalnych imigrantów. Łat­wiej będzie po prostu zabrać wam pieniądze i jakoś się was pozbyć.

- To niemożliwe. Dostaniesz ostateczną wypłatę w for­mie imiennego czeku na dwieście tysięcy kredytów, płatnych w Galaktycznym Towarzystwie Kredytowo-Walutowym. Jednak nie będziesz mógł go zrealizować, jeśli go nie podpiszę. A ja nie zrobię tego, nawet gdybyś mnie tor­turował. Dopóki nie staniemy na twardym gruncie.

Kapitan znacząco wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę przyrządów, coś przekręcił i znów spojrzał na nas.

- Jest jeszcze kwestia opłaty za przelot - powiedział spokojnie. - Żadna instytucja dobroczynna nie płaci mi za paliwo.

- Jasne. Ustalmy stawki.

Wyglądało na to, że wszystko jest załatwione, ale gdy szliśmy korytarzem, Hetman ostrzegł mnie szeptem:

- Nasza kabina jest już na podsłuchu. Na pewno przeszukali też bagaż. Mam przy sobie wszystkie nasze pieniądze. Trzymaj się blisko mnie, żeby nie było żadnych niespodzianek. Ten oficer, na przykład, wygląda na zawo­dowego kieszonkowca. A teraz co byś powiedział na małą przekąskę? Zapłaciliśmy, więc możemy zakończyć ten przymusowy post wspaniałą ucztą.

Mój żołądek przyjął tę propozycję aprobującym skurczem i ruszyliśmy do kuchni. Jako że nie było pasażerów, tłusty i zarośnięty kucharz serwował tylko wiejskie potrawy z Yenii. Dobre może dla tubylców. My musielibyśmy się do nich długo przyzwyczajać. Czy próbowaliście kiedyś jeść, zatykając nos palcami? Nie zapytałem kucharza, co jedliś­my, bo bałem się, że mi powie. Hetman westchnął głęboko i zaczął pałaszować swoją porcję tego świństwa.

- Zapomniałem, co się jada na Yenii - powiedział ponuro. - To wina pamięci selektywnej. Kto chciałby kiedykolwiek wspominać taką ucztę?

Nie odpowiedziałem, bo właśnie spłukiwałem letnią wodą ohydny posmak tej brei.

- Jedyną pociechą jest to, że ta woda nie jest tak wstrętna jak lura w naszej kabinie. Hetman westchnął ponownie.

- To kawa.

Zabawny to ten rejs nie był. Obaj schudliśmy, bo lepiej było unikać posiłków, niż je jeść. Kontynuowałem naukę, przyswajając sobie zawiłości defraudacji, sztukę zatajania dochodów oraz zasady prowadzenia podwójnych i potrój­nych ksiąg rachunkowych. Oczywiście wszystko w esperan­to, dopóki nie opanowałem tego pięknego języka, tak jakbym mówił nim od dziecka.

Podczas pierwszego lądowania nie opuściliśmy statku, bo żołnierze i celnicy roili się wszędzie jak wszy.

- Nie tutaj - powiedział kapitan, obserwując wraz z nami kosmodrom widoczny na ekranie. - To bardzo bogata planeta, ale nie lubią tu obcych. Spodoba się wam następna w tym systemie. To świat rolniczy, słabo zaludniony, więc przyjmują tam imigrantów, nie ma nawet kontroli celnej.

- Jak się nazywa? - zapytał Hetman.

- Amphisbionia.

- Nigdy o niej nie słyszałem.

- Nic w tym dziwnego. To przecież jedna z trzydziestu tysięcy skolonizowanych planet.

- To prawda, ale mimo to...

Hetman wydawał się niespokojny, a ja nie rozumiałem dlaczego. Jeśli nie spodoba się nam ta planeta, to stać nas było, aby ją opuścić. Lecz jakieś przeczucie nie dawało mu spokoju. W końcu przekupił oficera, by uzyskać dostęp do komputera pokładowego. Gdy modliliśmy się nad kolejnym obiadem, powiedział:

- W tej sprawie coś cuchnie. Gorzej niż to jedzenie! W przewodniku galaktycznym nie ma wzmianki o planecie Amphisbionia. A przewodnik jest automatycznie aktuali­zowany za każdym razem, gdy lądujemy gdzieś i pod­łączamy się do planetarnej sieci komunikacyjnej. W dodatku nasz następny port jest wśród tajnych danych. Tylko kapitan zna do nich kod.

- Co możemy zrobić?

- Nic, dopóki nie wylądujemy. Wtedy dowiemy się, co on knuje.

- Nie możesz przekupić któregoś z oficerów?

- Już to zrobiłem, w ten sposób dowiedziałem się, że tylko kapitan wie, dokąd lecimy. Oczywiście powiedział mi o tym dopiero, gdy dałem mu pieniądze. Podła sztuka. Ale sam bym tak postąpił.

Bezskutecznie próbowałem go rozweselić. Chyba to jedzenie tak obniżyło jego morale. Dobrze by było, gdybyś­my już wylądowali na tej planecie, czymkolwiek by ona była. Z pewnością dobry złodziej wyżyje w każdym społe­czeństwie i jedno było pewne; jedzenie musi być tam lepsze niż te pomyje!

Leżeliśmy w kojach, dopóki statek nie wylądował i nie zapaliło się zielone światło. Nasz szczupły dobytek był już spakowany. Zanieśliśmy go do śluzy. Sam kapitan stał przy ryglach. Pomrukiwał do siebie, gdy automatyczny analizator powietrza przeprowadzał test. Wewnętrzne drzwi nie mogą się otworzyć, dopóki analiza nie da zadowalają­cych rezultatów. W końcu urządzenie zabrzęczało i wy­świetliło jakiś wynik, a kapitan szybko je wyłączył. Wielka klapa powoli odsunęła się, wpuszczając do środka ciepłe, orzeźwiające powietrze. Wdychaliśmy je z przyjemnością.

- Masz stylograf? - zapytał kapitan Garth.

Hetman uśmiechnął się w odpowiedzi.

Kapitan poszedł przodem. Podążaliśmy za nim, niosąc bagaże. Była noc, blado świeciły gwiazdy, a od strony ciemnej ściany drzew dobiegały krzyki niewidocznych stworzeń. Jedynym jasnym miejscem było oświetlenie wnę­trza śluzy.

- To dobra planeta - powiedział kapitan, stając na końcu rampy. Hetman pokręcił głową, wskazując na metalową pochylnię.

- Ciągle jeszcze jesteśmy na statku. Chodźmy na ląd, jeśli łaska.

Zgodzili się w końcu na skrawek ziemi blisko rampy, ale dostatecznie daleko od statku, by uniemożliwić jakąkolwiek próbę uwięzienia nas. Hetman wyjął czek, wziął stylograf i starannie podpisał. Kapitan podejrzliwie porównał podpis ze wzorem na czeku i w końcu skinął głową. Szybko poszedł ku rampie, a gdy podnosiliśmy torby, nagle odwrócił się i zawołał:

- Teraz są wasi!

Rampa zaczęła się unosić, a w ciemności rozbłysły potężne reflektory zalewając nas oślepiającym blaskiem. Ruszyli ku nam uzbrojeni mężczyźni. To była pułapka!

- Wiedziałem, że coś jest nie tak - powiedział Hetman. Upuścił torbę i twardo spojrzał na biegnących mężczyzn.



19

Z ciemności wynurzyła się zdumiewająca postać w czer­wonym mundurze, z mieczem u boku, i stanęła przed nami podkręcając wielkie, eleganckie wąsy. Wyglądał jak bohater z filmu historycznego.

- Oddajcie wszystko, co macie. Wszystko. Szybko!

Dwaj umundurowani mężczyźni zbliżyli się, aby dopilno­wać, że spełnimy polecenie. Mieli dziwne pistolety z wielkimi lufami na drewnianych łożach. Za nami usłyszałem zgrzyt opuszczającej się znów pochylni, na której skraju stał kapitan Garth. Schyliłem się, by podnieść torby i...

Z półobrotu rzuciłem się na kapitana i mocno go chwyciłem.

Rozległ się głośny brzęk i coś odbiło się od kadłuba statku. Kapitan zaklął i zamierzył się do ciosu. Doskonale! Uchyliłem się, chwyciłem go za ramię i wykręciłem je do tyłu. Zawył z bólu.

- Puść go! - powiedział jakiś głos. Spojrzałem nad ramieniem kapitana i zobaczyłem, że Hetman leży na ziemi, a oficer trzyma stopę na jego piersi. Czubek miecza był przyciśnięty do gardła Hetmana.

To był pechowy dzień. Zanim wykonałem polecenie, wolną dłonią ścisnąłem szyję kapitana. Osunął się nie­przytomny, a jego głowa dźwięcznie odbiła się od rampy. Odsunąłem się, a Hetman wstał niepewnie i otrzepując się z kurzu, zapytał naszego pogromcę:

- Przepraszam, szanowny panie. Czy mógłbym pokornie zapytać, jak nazywa się planeta, na której się znajdujemy?

- Spiovente - mruknął tamten.

- Dziękuję. Jeśli pozwolisz, pomogę wstać mojemu przyjacielowi, kapitanowi Garthowi, gdyż pragnę przeprosić go za porywcze zachowanie mojego młodego towarzysza.

Nikt go nie zatrzymał, wiec podszedł do kapitana, który właśnie odzyskał przytomność.

I natychmiast znów ją stracił, bo Hetman kopnął go w skroń.

- Zwykle nie jestem mściwy - powiedział, odsuwając się i wyjmując portfel. Wręczył go oficerowi i dodał: - Lecz tym razem chciałem dać wyraz moim uczuciom, zanim odzyskam zwykły mi spokój. Rozumiesz oczywiście, dlaczego to zrobiłem?

- Sam zrobiłbym to samo - odparł oficer licząc pieniądze. - Ale koniec zabawy. Nie ważcie się więcej do mnie odzywać, bo zginiecie.

Odszedł, a z ciemności wynurzył się inny mężczyzna trzymający dwa czarne metalowe pierścienie. Hetman stał nieruchomo i nie opierał się, gdy jeden z nich zatrzaśnięto mu na kostce. Nie wiedziałem, co to jest, ale nie podobało mi się to. Postanowiłem, że nie dam sobie tak łatwo tego założyć.

Jednak dałem. Lufa pistoletu znacząco dźgnęła mnie w plecy i nie protestowałem, gdy także moja kostka została uwięziona. Człowiek, który założył pierścień, podniósł się i spojrzał mi w oczy. Stał tak blisko, że owiał mnie jego zgniły oddech. Był brzydki jak noc, a pomarszczona, przecinająca twarz blizna nie dodawała mu urody. Dźgnął mnie palcem w pierś i powiedział:

- Jestem Tars Tukas, służę naszemu potężnemu lordowi Capo Docci. Nie wolno wam jednak zwracać się do mnie po imieniu, macie nazywać mnie „panem".

Zwróciłem się do niego, używając słów znacznie stosowniejszych niż „pan". Wtedy nacisnął guzik na metalowym pudełku, które wisiało mu u pasa.

Nagły ból zamroczył mnie. Ocknąłem się na ziemi. Spojrzałem w bok i zobaczyłem Hetmana, który leżał obok mnie jęcząc cicho. Pomogłem mu wstać. Tars Tukas nie powinien był tego robić. Hetman przecież miał już swoje lata. Tars uśmiechnął się krzywo.

- Jak się nazywam? - zapytał.

Oparłem się pokusie, ze względu na Hetmana.

- Pan.

- Więc zapamiętaj to sobie i nie próbuj uciekać. W całym kraju są rozmieszczone przekaźniki nerwowe. Jeśli włączę to na dość długo, porażą twoje nerwy. Na zawsze. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem, panie.

- Oddaj mi wszystko, co masz przy sobie.

Zrobiłem to. Pieniądze, dokumenty, monety, klucze, zegarek i całą resztę. Przeszukał mnie brutalnie i na razie wydawał się zadowolony.

- Idziemy.

Szybko nadszedł tropikalny świt i wyłączono reflektory. Poszliśmy za naszym nowym panem, nie oglądając się za siebie. Hetman poruszał się z trudem i musiałem mu pomagać. Dotarliśmy w końcu do sfatygowanej drewnianej furmanki. Tukas skinieniem rozkazał nam wejść na tył. Usiedliśmy na gołych deskach i obserwowaliśmy, jak z ładowni statku kosmicznego wyładowują jakieś paki.

- Nieźle przykopałeś kapitanowi - powiedziałem. - Wygląda na to, że wiesz o tej planecie coś, czego ja nie wiem. Jak ona się nazywa?

- Spiovente - zabrzmiało to jak przekleństwo. - Kamień u szyi Ligi. Kapitan z zemsty wpuścił nas w niezły kanał. A swoją drogą, on jest przemytnikiem. Ten cuchnący świat jest objęty całkowitym embargiem. Dotyczy to zwłasz­cza broni, która na pewno jest w tych pakach. Spiovente!

Wiele się nie dowiedziałem. Prócz tego, że byliśmy w opałach, a to i tak było jasne.

- A czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym kamieniu u szyi?

- To moja wina, że zostałeś w to wszystko zamieszany. Ale Garth jeszcze zapłaci mi za to. Cokolwiek by się stało, Jim, musimy go oddać w ręce sprawiedliwości. Trzeba jakoś skontaktować się z Ligą.

To „jakoś" przygnębiło go. Zmęczonym gestem ukrył twarz w dłoniach. Milcząc czekałem, aż znów przemówi. Nie chciałem go ponaglać. W końcu wyprostował się i zobaczyłem, że znów rozbłysły mu oczy.

- Nie łam się, Jim. Nie daj się tym bydlakom. Tym razem wpadliśmy w niezłe bagno. Liga po raz pierwszy skontaktowała się ze Spiovente ponad dziesięć lat temu. Planeta została odizolowana jeszcze w czasie pierwszego Przełomu i miała tysiąc lat na to, żeby zejść na psy. To jest miejsce, które wystawia zbrodni złe świadectwo, ponieważ rządzą tu przestępcy. Domy wariatów przejęli wariaci. Panuje tu anarchia - nie, to nie tak - przy Spiovente anarchia wygląda jak piknik drużyny harcerskiej. Prze­studiowałem system rządów na tej planecie, kiedy praco­wałem nad trudniejszymi kawałkami mojej życiowej filozo­fii. Ten moment rozwoju należy do dawno minionych ciemnych wieków historii ludzkości. Wszystko to jest pod każdym względem odrażające, ale Liga nie może nic na to poradzić bez rozpoczęcia inwazji, która z kolei byłaby sprzeczna z jej etyką. Siła Ligi jest jednocześnie jej słabością. Żadna planeta nie może zaatakować innej. A gdyby to zrobiła, natychmiast stanęłaby przed groźbą zniszczenia przez resztę, ponieważ wojna jest obecnie zabroniona. Liga może jedynie wspierać nowo odkryte planety oraz służyć im radą i pomocą. Krążą pogłoski, że istnieją tajne organizacje Ligi, zwalczające tak podłe społeczeństwa jak to, ale oczywiście nie mówi się o tym publicznie. To, co się tu dzieje, jest straszne. Spiovente jest wypaczonym obrazem cywilizowanych światów. Nie panuje tu żadne prawo, tylko siła. Rządzą przywódcy gangów kryminalnych, zwani Capo. Docci jest jednym z nich. Każdy Capo stara się podporząd­kować sobie tę planetę. Kiedy tylko znajdę szczeliny w tej strukturze społecznej, znów staniemy się szczurami. Ale obawiam się, że nie stalowymi, ale zwykłymi futerkowymi gryzoniami sprzed wieków.

- Każdy szczur jest dobry. Wybrniemy z tego!

Musieliśmy przesunąć się, bo właśnie na tył wozu wepchnięto pierwszą poobijaną, trzeszczącą w szwach pakę. Kiedy ostatnia skrzynia została załadowana, wdrapali się tragarze. To dobrze, że było prawie ciemno. Naprawdę nie miałem ochoty oglądać ich z bliska. Byli to trzej parszywi, brudni, zarośnięci mężczyźni ubrani w łachmany. I niedo­myci, o czym poinformował mnie mój zdegustowany nos. Na koniec wgramolił się czwarty mężczyzna, większy i bardziej obrzydliwy od pozostałych, choć jego strój był w trochę lepszym stanie. Spojrzał na nas z góry i oprócz smrodu wyczułem kłopoty.

- Wiecie, kim jestem? Jestem Muskuł. To jest moja furmanka i macie robić, co wam powiem. Pierwszą rzeczą, jaką powiem, będzie to, że ty, stary, masz zdjąć kurtkę. Będzie wyglądać lepiej na mnie niż na tobie.

- Dziękuję za propozycję, proszę pana, ale myślę, że swoje ubranie zatrzymam na sobie - odpowiedział Hetman z anielską słodyczą w głosie.

Wiedziałem, co zamierza zrobić i miałem nadzieję, że dobrze to sobie przemyślał. Mieliśmy bardzo mało miejsca, a ten zbir był dwa razy większy ode mnie. Miałem czas na tylko jeden cios, który musiał być skuteczny.

Osiłek zaryczał z gniewu i zaczął się przedzierać przez paki. Przerażeni niewolnicy odczołgiwali mu się z drogi. Ja także się odczołgałem, więc nie zwrócił na mnie uwagi. Doskonale. Dopadł już Hetmana, gdy oburącz uderzyłem go w kark. Upadł z głośnym łoskotem na stertę pak.

Odwróciłem się do niewolników, którzy w milczeniu obserwowali nas szeroko otwartymi oczami.

- Teraz ja jestem Muskuł - powiedziałem, a oni skwapliwie skinęli głowami. Wskazałem najbliższego. - Jak się nazywam?

- Muskuł - odparł bez wahania i dodał: - Nie odwracaj się plecami do tamtego, kiedy się ocknie.

- Pomożesz mi?

W uśmiechu pokazał szczerniałe, połamane zęby.

- Nie pomogę walczyć. Ale ty nas nie bić jak on.

- Nie będzie bicia. Wszyscy pomożecie? Skinęli głowami.

- Dobrze. Więc waszym pierwszym zadaniem będzie wywalenie stąd byłego Muskuła. Nie chcę być za blisko, kiedy się ocknie.

Wykonali polecenie z entuzjazmem, z własnej inicjatywy dodając osiłkowi kilka kopniaków.

- Dziękuję, James, jestem ci wdzięczny za interwen­cję - powiedział Hetman. - Pomyślałem sobie, że prędzej czy później będziesz musiał zmierzyć się z nim. Lepiej prędzej, więc odwróciłem jego uwagę. Rozpoczął się nasz awans społeczny, bo już przekroczyłeś najniższą kategorię niewolników. A co to jest, do stu par satelitów?!

Spojrzałem w kierunku, który wskazywał, i wytrzesz­czyłem oczy tak samo jak on. Była to jakaś maszyna, to oczywiste. Powoli zbliżała się do nas, brzęcząc, klekocząc i buchając dymem. Maszynista ustawił ją tyłem do fur­manki, a jego pomocnik zeskoczył i połączył oba pojazdy. Poczuliśmy szarpnięcie i powoli ruszyliśmy.

- Patrz uważnie, Jim, i pamiętaj - powiedział Het­man. - Oto przykład prymitywnej techniki, dawno już zapomnianej i zagubionej w otchłani czasu. Ten wehikuł jest napędzany parą. To jest, jako żywo, pojazd parowy. Mam wrażenie, że będzie mi się to podobać.

Nie podzielałem jego entuzjazmu dla tej neolitycznej maszyny. Myślałem o zdetronizowanym zbirze i o tym, co się stanie, gdy mnie dorwie. Uznałem, że muszę lepiej poznać obowiązujące tu zasady. Przedostałem się do pozostałych niewolników, ale zanim rozpocząłem rozmowę, przetoczyliś­my się po moście i przez wielką bramę w wysokim murze. Kierowca naszego wozu parowego zahamował i zawołał:

- Rozładować to!

W moim nowym wcieleniu, jako Muskuł, nadzorowałem tylko wyładunek, prawie nie pomagając innym. Właśnie zleciała na ziemię ostatnia paka, gdy jeden z niewolników szepnął:

- Idzie przez bramę, za tobą!

Szybko odwróciłem się. Miał rację. Szedł tam były Muskuł, podrapany i zakrwawiony, z siną od gniewu twarzą. Z rykiem ruszył do ataku.



20

A ja zacząłem od tego, że rzuciłem się do ucieczki. Mój prześladowca ruszył za mną w szaleńczym pościgu. Nie zrobiłem tego ze strachu, ale żeby mieć wystarczająco dużo miejsca. Gdy tylko oddaliłem się od furmanki, odwróciłem się i podstawiłem zbirowi nogę, a on jak długi rozciągnął się na ziemi.

To wzbudziło głośny śmiech widzów. Gdy się podnosił, rozejrzałem się prędko. Wokół nas stali uzbrojeni strażnicy, niewolnicy oraz odziany na czerwono sam Capo Docci. Zaczął świtać mi pewien pomysł, ale zanim ukształtował się ostatecznie, musiałem zacząć działać, żeby ocalić życie.

Zbir szybko się uczył. Tym razem nie rzucił się na mnie jak wściekły. Podchodził powoli z szeroko rozpostartymi ramionami i rozcapierzonymi palcami. Gdyby zdołał mnie chwycić, nie wydostałbym się żywy z jego czułego uścisku. Cofałem się powoli, odwróciłem się, by stanąć twarzą do Capo Docci, po czym odsunąłem się i szybko postąpiłem do przodu. Oburącz złapałem wyciągniętą rękę napastnika, pociągnąłem i jednocześnie upadłem do tyłu. Byłem wy­starczająco ciężki, by przerzucić go nad sobą i znów rozłożyć na ziemi.

Poderwałem się na nogi mając już gotowy plan. Zrobię pokaz!

- To była prawa ręka! - zawołałem głośno. Potykając się, Muskuł znów zaatakował, więc zaryzyko­wałem i zapowiedziałem następny strzał:

- Prawe kolano.

Kopnąłem z doskoku i trafiłem go w rzepkę. To jest bolesne, więc upadł z wrzaskiem. Tym razem wstawał wolniej, ale ciągle jeszcze rozjuszony. Nie przestanie, dopóki nie straci przytomności. Ale to dobrze.

- Lewa ręka.

Chwyciłem ją, wykręciłem do tyłu i przytrzymałem, mocno popychając. Muskuł był silny i wciąż walczył, próbując chwycić mnie prawą ręką lub podciąć. Ale ja byłem szybszy.

- Lewa noga! - zawołałem.

Kopnąłem go mocno w łydkę i znów się przewrócił. Odstąpiłem i spojrzałem na Capo Docci. Cała jego uwaga skupiona była na mnie.

- Czy równie łatwo zabijasz, jak tańczysz? - zapytał.

- Mogę, ale wolę tego nie robić - zdawałem sobie sprawę, że mój przeciwnik podniósł się i stał teraz na chwiejnych nogach. Odwróciłem się tak, aby móc go widzieć kątem oka. - Wolę pozbawić go przytomności. W ten sposób wygram walkę, a ty nie stracisz niewolnika.

Zbir zacisnął ręce na mojej szyi i zabulgotał ze złości. Popisywałem się, ale robiłem to świadomie. Musiałem zapewnić moim widzom dobry pokaz. Więc nie oglądając się, wymierzyłem zgiętą ręką cios do tyłu. Z całej siły wpakowałem łokieć w brzuch Muskuła, dokładnie po­środku, tuż pod mostkiem. Prosto w zwój nerwowy, znany jako splot słoneczny. Ręce zbira opadły, a ja zrobiłem krok do przodu słysząc, jak głucho walnął o ziemię. Znierucho­miałem z kamienną twarzą.

Capo Docci przywołał mnie gestem, a kiedy się zbliżyłem, powiedział:

- To nowy sposób walki, przybyszu. Nasze zabijaki walczą na pięści. Biją się tak długo, aż jeden z nich wypadnie z gry. My zakładamy się, kto zwycięży.

- Taka walka jest marnotrawstwem. Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i jak uderzyć.

- Twoja sztuka jest bezradna wobec ostrej stali - powiedział, wyciągając do połowy miecz. Musiałem teraz postępować ostrożnie. Mógł mnie posiekać tylko po to, żeby udowodnić mi, że nie dam mu rady.

- Nie mogę walczyć gołymi rękami przeciwko takiemu szermierzowi jak ty - stwierdziłem pokornie. Z tego, co wiedziałem, Docci używał miecza tylko do krojenia pieczys­tego, ale pochlebstwo nigdy nie zaszkodzi. - Ta sztuka jest przydatna tylko w starciu z człowiekiem niedoświad­czonym w walce na miecze albo noże.

Przetrawił to i zawołał najbliższego strażnika:

- Hej ty, wyjdź na niego z nożem!

Nie tak to sobie zaplanowałem, ale nie było teraz sposobu, by uniknąć pojedynku. Strażnik uśmiechnął się, wyrwał z pochwy lśniący sztylet i ruszył ku mnie pewnym krokiem. Odpowiedziałem uśmiechem. Uniósł broń przy­gotowując się do pchnięcia, ale nie skierował ostrza do­kładnie na wprost, jak zrobiłby to doświadczony nożownik. Pozwoliłem mu podejść blisko i stałem nieruchomo, dopóki nie uderzył.

Typowa obrona. Zrobiłem krok do przodu i zablokowa­łem uderzenie. Chwyciłem go za rękę i wykręciłem ją. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Nóż poleciał w jedną stronę, napastnik w drugą. Musiałem prędko zakończyć ten pokaz, żeby nie przyszło mi zmierzyć się z pałkami albo pistoletem. Zbliżyłem się do Capo Docci i powiedziałem spokojnie:

- Te sposoby obrony i zabijania, stosowane w innych światach, są nieznane na Spiovente. Nie chciałbym ich wszystkich teraz wyjawiać. Jestem pewien, że nie życzysz sobie, by niewolnicy poznali tak niebezpieczne ciosy. Pozwól, że inne umiejętności zaprezentuję ci bez udziału tej publiczności. Mogę nauczyć tego wszystkiego twoją ochro­nę, bo wielu tutaj na pewno chciałoby cię zabić. Pomyśl o swoim bezpieczeństwie. - Brzmiało to jak wykład o przepisach drogowych, ale chyba go przekonało. Nie do końca...

- Nie lubię żadnych nowych pomysłów - warknął. - Lubię, jak wszystko jest po staremu.

Czyli on na szczycie, a reszta na dole, w łańcuchach. Odezwałem się szybko:

- To, co robię, nie jest nowe, jest stare jak ludzkość. Sekrety przekazywane są potajemnie od zarania dziejów. Możesz je teraz poznać. Nadchodzą zmiany, wiesz o tym, a wiedza jest siłą. Gdy inni chcą ci odebrać to, co posiadasz, dobra jest każda broń, którą można ich pobić. - Wszystko to wydawało mi się idiotyzmem, ale miałem nadzieję, że do niego przemówi. Z tego, co Hetman mówił mi o tym fajansiarskim świecie, wynikało, że tylko siła zapewnia bezpieczeństwo - czysta paranoja, ale Docci musiał to teraz przemyśleć. Trochę się tego obawiałem, gdyż biorąc pod uwagę jego niskie czółko, myślenie mogło go boleć. Odwrócił się na pięcie i odszedł.

Uprzejmość, podobnie jak mydło, była towarem nie­znanym na tej planecie. Żadnego tam „Do zobaczenia" albo „Pomyślę o tym". Dopiero po chwili zrozumiałem, że posłuchanie się skończyło. Rozbrojony strażnik gapił się na mnie rozcierając nadgarstek, ale schował sztylet. Rozmawiałem z Capo Docci, zatem nie mógł mnie zadźgać bez powodu. Pozostał mi więc tylko mój pierwszy prze­ciwnik - były Muskuł. Wciąż siedział oszołomiony. Zbli­żyłem się do niego. Spojrzał na mnie, mrugając oczami. Zrobiłem najbardziej wredną minę, na jaką było mnie stać, i powiedziałem:

- Już dwa razy naraziłeś mi się. Nie zrobisz tego po raz trzeci, bo wypadniesz z gry. Zabiję cię.

W jego oczach wciąż była nienawiść, ale oprócz niej pojawił się strach. Postąpiłem krok naprzód, a on przypadł do ziemi. Nieźle. Byle tylko zbyt często nie odwracać się do niego plecami. Jednak teraz odwróciłem się i dumnie odmaszerowałem.

Ruszył za mną, powłócząc nogami i tak dołączyliśmy do oczekujących niewolników. Chyba pogodził się ze swoją degradacją, podobnie jak reszta. Kilku byłych podwładnych popatrzyło na niego ponuro, ale wszyscy zachowali spokój. Bardzo mi to odpowiadało. Ćwiczyć w sali gimnastycznej to jedno, a zmierzyć się z tymi osiłkami, którzy naprawdę chcieli mnie zabić, to drugie. Rozpromieniony Hetman zaczął mi gratulować.

- Dobra robota, Jim, bardzo dobra robota.

- I bardzo męcząca. Co teraz?

- Z tego, co mi wiadomo, ta grupka ma, że tak powiem, wolne, bo pracowała przez całą noc.

- Więc teraz kolej na odpoczynek i jedzenie. Prowadź.

Zastanawiałem się, dlaczego nazywano to coś jedzeniem. Jedyną zaletą tego czegoś był fakt, że nie było to aż tak wstrętne jak potrawy kuchni veniańskiej serwowane na statku kosmicznym. Za budynkiem bulgotał na ogniu ogromny i nieprawdopodobnie brudny gar. Mistrz ku­chni - było świętokradztwem używać tak szlachetnego tytułu w stosunku do tego odrażającego typa, równie brudnego jak jego garnek - mieszał zawartość wielką drewnianą warząchwią. Każdy z niewolników brał ze sterty na stole obok drewnianą miskę, którą napełniał kucharz. Nikt nie obawiał się, że zgubi lub połamie sztućce, bo takowych w ogóle nie było. Wszyscy jedli rękami, więc ja robiłem to samo. Była to jakaś papka warzywna, zupełnie bez smaku, ale zapychająca. Hetman usiadł na ziemi obok mnie, oparł się o ścianę i powoli jadł swoją porcję. Skończyłem pierwszy i bez trudu powstrzymałem chęć, by poprosić o dokładkę.

- Jak długo pozostaniemy niewolnikami? - zapytałem.

- Dopóki nie dowiem się czegoś więcej o tutejszym systemie. Ty spędziłeś dotychczasowe życie na jednej planecie, więc świadomie i podświadomie przyjmujesz znane ci społeczeństwo jako jedyne możliwe. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Kultura jest wynalazkiem ludzkości, tak jak komputer czy widelec. Ale jest pewna różnica. Gdybyśmy chcieli zmienić komputery lub sztućce, człon­kowie danej kultury nie znieśliby tego. Wierzą, że tylko ich sposób życia jest jedyny i słuszny, a wszystko inne to aberracja.

- Brzmi to głupio.

- Bo jest głupie. Ale jeśli ty zdajesz sobie z tego sprawę, a oni nie, to możesz wyjść poza utarte zasady albo nagiąć je do swoich potrzeb. Teraz właśnie usiłuję się dowiedzieć, jakie są te zasady na Spiovente.

- Spróbuj zrobić to jak najszybciej.

- Postaram się, bo sam nie czuję się tu najlepiej. Muszę ustalić, czy istnieje zmienność pionowa, a jeżeli tak, to jak jest zorganizowana. Jeżeli nie ma zmienności pionowej, będziemy musieli ją wymyślić.

- Zgubiłem się. Pionowe co?

- Zmienność. W kategoriach klasy i kultury. Weźmy na przykład tych niewolników i strażników. Czy niewolnik ma szansę zostania strażnikiem? Jeżeli tak, jest to zmienność pionowa. Jeżeli nie, jest to społeczeństwo klasowe i wszyst­kim, co można osiągnąć, jest zmienność pozioma.

- To znaczy, zostać naczelnym niewolnikiem i pomiatać całą resztą niewolników?

- Właśnie tak, Jim - skinął głową. - Pozostaniemy niewolnikami tak długo, aż moje badania wykażą, jak to wszystko jest możliwe. Ale najpierw potrzebujemy trochę odpoczynku. Wszyscy są teraz pogrążeni we śnie. Proponuję pójść w ich ślady.

- Zgoda...

- Hej, ty, chodź tu!

Był to Tars Tukas. Wskazywał oczywiście na mnie. Miałem wrażenie, że będzie to bardzo długi dzień.

Przynajmniej mogłem zwiedzić okolicę. Przecięliśmy podwórze - scenę moich triumfów - i weszliśmy na górę po kamiennych schodach. Przed drzwiami pociągu stał uzbrojony strażnik, a dwóch innych rozpierało się obok na drewnianej ławie. Wnętrze urządzone było luksusowo według tutejszych pojęć; plecione maty na podłogach, krzesła, stoły oraz kilka koszmarnych portretów na ścia­nach, niektóre z grubsza przypominały Capo Docci. Zo­stałem wepchnięty prosto do kolejnego dużego pokoju, z którego okien widać było pola, drzewa i prawie nic poza tym. Był tu Capo Docci z małą paczką swoich ludzi. Wszyscy popijali coś z metalowych kubków. Byli dobrze ubrani, jeżeli gustujecie w wielobarwnych skórzanych spodniach, luźnych koszulach i długich mieczach.

Capo Docci skinął na mnie.

- Ty tam, podejdź bliżej, niech ci się przyjrzymy. Pozostali odwrócili się z zainteresowaniem i przyglądali mi się jak zwierzęciu na targu.

- I on naprawdę powalił tamtego bez użycia pięści? - zapytał jeden z nich. - Przecież on jest taki słaby i cherlawy, a w dodatku brzydki.

Są takie chwile, kiedy powinno się otwierać usta tylko po to, żeby jeść. To była jedna z nich. Ale ja byłem zmęczony, miałem tego wszystkiego dość i w ogóle byłem w podłym nastroju. Coś we mnie pękło.

- Nie tak słaby, cherlawy i brzydki jak ty, świński cycku.

To całkiem skutecznie zmieniło jego nastrój. Ryknął z wściekłości, spąsowiał, a potem wydobył długi miecz i rzucił się na mnie.

Miałem mało czasu na myślenie, a jeszcze mniej na działanie. Jeden z pozostałych gogusiów stał tuż obok, niedbale trzymając metalowy kubek. Wyrwałem mu go i chlusnąłem jego zawartość w twarz atakującemu męż­czyźnie.

Większość płynu poleciała na podłogę, ale wystarczająco dużo dostało mu się do oczu, by go jeszcze bardziej rozsierdzić. Zadał cios mieczem. Przyjąłem ostrze na kubek, którym następnie przejechałem wzdłuż klingi aż do palców, po czym wykręciłem napastnikowi rękę.

Zawył melodyjnie, a miecz brzęknął o podłogę. Wtedy przechyliłem go i przygotowałem się do wymierzenia mu efektownego kopniaka w tyłek.

Lecz w tej samej chwili ktoś podciął mnie od tyłu i rozciągnąłem się jak długi.



21

Musiało im się to wydać bardzo zabawne, gdyż zgodnie ryknęli śmiechem. Zacząłem gramolić się, by chwycić leżący obok miecz, ale ktoś kopnął go dalej. Sprawy układały się źle. Nie mogłem ich wszystkich pobić. Musiałem się stąd wydostać.

Ale było już za późno. Dwóch z nich przygniotło mnie do ziemi, a trzeci przykopał mi w bok. Za moment mój pierwszy przeciwnik ukląkł przy mnie i wyciągnął sztylet o lśniącym ostrzu.

- Co to za typek, Capo Docci?! - zawołał, jedną ręką trzymając mnie za brodę, a drugą przykładając mi sztylet do gardła.

- Jakiś z innej planety - odparł Docci. - Wyrzucili go ze statku.

- A jest cokolwiek wart?

- Nie wiem - powiedział Capo Docci, gapiąc się na mnie tępo. - Może, ale nie podobają mi się te jego cwane sztuczki. Nie chcemy ich tutaj. Zabij go i skończmy z tym.

Ani drgnąłem podczas tego zajmującego dialogu, bo z oczywistych przyczyn interesował mnie jego wynik. Teraz zmieniłem taktykę.

Mój napastnik wrzasnął, gdy wykręciłem mu rękę - mam nadzieję, że ją złamałem - i chwyciłem sztylet, który wypadł z bezwładnej dłoni. Złapałem swego niedoszłego zabójcę za koszulę, po czym popchnąłem go tak, że roztrącił swoich towarzyszy. Poderwałem się na nogi. Ruszyli ku mnie, ale zatrzymali się, gdy machnąłem na odlew sztyletem. Korzystając z tego rzuciłem się do ucieczki, zanim zdążyli dobyć broni. Pobiegłem co sił w nogach.

W jedynym znanym mi kierunku; z powrotem w dół po schodach. Po drodze wpadłem na Tars Tukasa, pozbawiając go przytomności.

Rozbrzmiały za mną gniewne okrzyki, więc nie marno­wałem czasu na oglądanie się za siebie. Zbiegłem po trzy stopnie naraz. Strażnicy przy wejściu zaczęli wstawać, gdy wbiłem się między nich, i wszyscy przewróciliśmy się na ziemię. Jednemu przydeptałem tchawicę i chwyciłem jego pistolet. Drugi szamotał się, by wycelować we mnie ze swojej broni, ale byłem szybszy i uderzyłem go w skroń.

Tupot ścigających zbliżył się, gdy runąłem przez drzwi prosto na zaskoczonego trzeciego strażnika. Wyciągnął miecz, ale zanim zdążył go użyć, stracił przytomność. Odrzuciłem sztylet, chwyciłem długie ostrze strażnika i ruszyłem dalej. Przede mną była brama, przez którą przyjechaliśmy. Otwarta na oścież.

I dobrze strzeżona przez uzbrojonych mężczyzn, którzy właśnie unosili pistolety. W chwili gdy wystrzelili, skręciłem gwałtownie w stronę domu niewolników. Nie wiem, którędy przeszły kule, ale gdy wypadłem za róg, byłem wciąż żywy.

Jeden miecz, jeden pistolet, jeden bardzo zmęczony Jimmy diGriz, który wciąż nie odważył się zatrzymać ani nawet zwolnić. Przede mną wyrósł zewnętrzny mur, a na nim rusztowanie i drabina oparta blisko miejsca, gdzie murarze dokonywali napraw. Wrzasnąłem i groźnie po­trząsnąłem bronią, a robotnicy rozpierzchli się na wszystkie strony. Zacząłem wspinać się po drabinie najszybciej, jak mogłem. Wokół mnie kule oderzały o mur, odłupując kawałki kamieni.

W końcu stanąłem na szczycie, usiłując zaczerpnąć powie­trza. I po raz pierwszy odważyłem się obejrzeć za siebie.

Natychmiast rzuciłem się plackiem na krawędź muru, bo strzelcy zebrani na dole oddali salwę, która rozdarła powietrze tuż nad moją głową. Capo Docci i jego orszak pozostawili pościg strażnikom i stali teraz z tyłu, prze­klinając i wymachując bronią. Cóż za manifestacja odwagi! Cofnąłem głowę, gdy zabrzmiała następna salwa.

Inni strażnicy wspinali się do mnie, co nieco zmniejszało szansę ucieczki. Wyjrzałem za mur i zobaczyłem, że u jego podnóża rozciąga się brunatna powierzchnia wody. To jest szansa!

- Jim, musisz nauczyć się trzymać gębę na kłódkę - powiedziałem, wziąłem głęboki oddech i skoczyłem.

Rozległ się głośny plusk i utknąłem. Woda sięgała mi do szyi, ale po kolana tkwiłem w miękkim mule. Z mozołem wyciągnąłem jedną nogę, potem drugą. I tak brnąłem do dalekiego brzegu. Nie było jeszcze widać pogoni, ale na pewno już się zbliżała. Nie mogłem się teraz zatrzymać! Wypełzłem w końcu na trawiasty brzeg, wciąż ściskając skradzioną broń, i chwiejnym krokiem dotarłem pod osłonę drzew. Wciąż ani śladu strażników.

Powinni byli już przejść przez most i dogonić mnie! Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście...

Dopóki nie upadłem jak długi, wrzeszcząc wniebogłosy, gdy ogarnęła mnie fala bólu. Niewiarygodnego bólu, zamazującego wzrok, słuch i wszelkie czucie.

W końcu ustał. Otarłem łzy. Pętla bólu! Zupełnie o niej zapomniałem. Tars Tukas musiał odzyskać przytomność i nacisnął teraz guzik. Co on powiedział? Gdy się to włączy na dość długo, blokuje wszystkie nerwy i zabija. Chwyciłem but, by wyciągnąć wytrych i znów nadszedł ból. Gdy tym razem ustał, byłem tak słaby, że ledwo mogłem ruszyć palcami. Niezdarnie manipulując wytry­chem zrozumiałem, że to są sadyści i że powinienem być im za to wdzięczny. Gdyby dłużej przytrzymali guzik, byłbym już martwy. Ale ktoś, prawdopodobnie Capo Docci, chciał, żebym cierpiał i zrozumiał, że nie ma ucieczki. Włożyłem wytrych do zamka i ogarnęła mnie nowa fala bólu.

Gdy wreszcie ustała, leżałem na boku bezwładny jak kłoda.

Ale musiałem się ruszyć. Jeszcze jedno uderzenie i będzie po mnie! Będę leżeć w tym lesie, dopóki nie umrę. Zacis­nąłem drżące palce. Wytrych zbliżył się do zamka, wszedł do środka, lekko się przekręcił...

Długo trwało, zanim sprzed moich oczu odpłynęła czerwona mgła, a ciało wynurzyło się z męki. Nie mogłem drgnąć i miałem wrażenie, że nigdy więcej się nie poruszę. Gdy odzyskałem wzrok, musiałem zamrugać, żeby roz­proszyć łzy. I zobaczyłem najpiękniejszy widok na świecie.

Na spleśniałych liściach leżała otwarta pętla bólu. Życie ocalił mi fakt, że moi prześladowcy byli przekonani, że to urządzenie wywołuje pewną śmierć. Przeszukujący las strażnicy nie śpieszyli się. Szli ku mnie powoli i rozmawiali:

- ...gdzieś tutaj. Dlaczego po prostu go nie zostawią?

- Zostawić dobry miecz i pistolet? Nic z tego! Poza tym Capo Docci chce, żeby jego ciało wisiało na dziedzińcu, dopóki nie zgnije. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był tak wściekły.

Do mojego sparaliżowanego ciała powoli powracało życie. Zsunąłem się ze zwierzęcej ścieżki, którą dotąd szedłem, wpełzłem w niskie krzaki i wyprostowałem za sobą trawę. W samą porę.

- Popatrz, tu wyszedł z wody. Poszedł tą dróżką.

Ciężkie kroki zbliżyły się i minęły mnie. Jedyne, co mi teraz pozostało, to położyć się i spokojnie czekać, aż powrócą mi siły. Na wszelki wypadek nie wypuściłem broni z ręki.

Muszę przyznać, że był to jeden z trudniejszych momen­tów w moim życiu. Byłem bez przyjaciół, sam, wyczerpany, spragniony i ścigali mnie uzbrojeni ludzie, którzy z rozkoszą by mnie zabili. Trochę się tego nazbierało. Właściwie brakowało tylko, żeby zaczęło padać...

I zaczął padać deszcz.

Czasami uczucia mogą osiągnąć punkt tak wysoki albo tak niski, że nie można go już przekroczyć. Na przykład można kochać kogoś tak bardzo, że nie sposób kochać go jeszcze bardziej. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie mam w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Miałem natomiast mnóstwo doświadczenia, jeśli chodzi o bycie na dnie. Tak jak teraz. Nie mogłem się już bardziej pogrążyć. Sprawił to deszcz. Zacząłem chichotać i musiałem złapać się za usta, by nie roześmiać się na głos. Nie powinno się traktować w ten sposób złego stalowego szczura, bo mógł od tego zardzewieć! Potem poczułem wściekłość.

Poruszyłem nogami i musiałem stłumić jęk. Wciąż czułem ból, ale silniejszy był gniew. Schowałem pistolet, wbiłem miecz w ziemię i wstałem, przytrzymując się gałęzi. Oparłem się na mieczu, zachwiałem, ale nie upadłem. W końcu zmusiłem się, by krok po kroku oddalić się od poszukiwaczy i kryminalnego państewka Capo Docci.

To był bardzo duży las. Długo przemierzałem zwierzęce ścieżki, dopóki nie nabrałem pewności, że pogoń została daleko w tyle. Gdy wreszcie las się przerzedził, usiadłem pod drzewem, by odpocząć. Zobaczyłem przed sobą zaorane pole. Był już najwyższy czas, by dotrzeć do ludzkich siedzib. Gdzie są pługi, tam są oracze, nie będzie trudno ich znaleźć. Gdy tylko odzyskałem nieco siły, ruszyłem wzdłuż skraju lasu, gotów ukryć się wśród drzew, gdyby znów pojawiła się pogoń. Na szczęście najpierw zobaczyłem chałupę. Była bardzo niska, kryta strzechą i nie miała okien, przynajmniej z tej strony. Miała natomiast komin, z którego unosiła się smużka dymu. W tym łagodnym klimacie nie ogrzewa się domów, więc musiał to być ogień pod kuchnią. Jedzenie.

Na tę myśl mój zaniedbany żołądek zaczął burczeć i narzekać. Doskonale go rozumiałem. Przede wszystkim potrzebował jedzenia i picia. A gdzie mogłem je znaleźć, jeśli nie na tej samotnej farmie? Pytanie było jednocześnie odpowiedzią. Przebrnąłem przez pole i obszedłem dom dookoła. Nie było tu nikogo. Tylko przez otwarte drzwi dobiegały głosy, śmiech, płacz dziecka i zapach jedzenia. Mniam! Przelazłem przez próg i wszedłem do środka.

- Patrzcie, ludziska! Zobaczcie, kto przyszedł!

Wokół drewnianego stołu siedziało pół tuzina ludzi, starzy i młodzi, grubi i chudzi. Wszyscy mieli ten sam wyraz twarzy - gapili się na mnie z rozdziawionymi ustami. Nawet dziecko przestało płakać, bo naśladowało dorosłych. W końcu stary mężczyzna przerwał ciszę, pod­rywając się na nogi w takim pośpiechu, że przewrócił swój trójnożny stołek.

- Witaj nam, dostojny panie, witaj - i ukłonił się, by okazać, jak wielką radość sprawiło mu moje przybycie. - Czym możemy ci służyć, dostojny panie?

- Jeżeli macie cokolwiek do zjedzenia...

- Ależ prosimy, usiądź, wieczerzaj. Chętnie podzielimy się z tobą naszym ubogim wiktem. Proszę bardzo - postawił stołek na miejsce i gestem zaprosił mnie, żebym usiadł. Inni szybko odsunęli się od stołu, by mi nie przeszkadzać. Ich gorliwość mogła mieć dwie przyczyny: albo dobrze znali ludzką naturę i od razu zorientowali się, że jestem porządnym gościem, albo zobaczyli miecz i pistolet. Postawiono przede mną drewniany talerz, napełniony z garnka wiszącego nad ogniem. Poziom życia był tu o szczebel wyższy niż w zagrodzie dla niewolników, bo dostałem także drewnianą łyżkę. Z rozkoszą zajadałem gulasz warzywny, w którym od czasu do czasu pojawiał się kawałek mięsa - wszystko świeżutkie i pyszne. Dostałem także gliniany kubek pełen zimnej wody i już nic więcej nie było mi trzeba do szczęścia. Jadłem z apetytem, a chłopi zebrani w drugim końcu izby o czymś między sobą szeptali. Nie sadziłem, by chcieli mi zrobić krzywdę, ale mimo to nie spuszczałem z nich oka. Mój miecz leżał na stole pod ręką.

Gdy skończyłem jeść i głośno beknąłem, co zostało przyjęte z dużym zadowoleniem, stary wystąpił naprzód. Popychał przed sobą kudłatego wyrostka, który wyglądał na mojego rówieśnika.

- Dostojny panie, czy mogę z tobą pomówić? Skinąłem twierdząco i znów beknąłem. Stary przyjął to z uśmiechem.

- To bardzo miłe z twojej strony, że tak pochlebiasz kucharce. Na pewno jesteś człowiekiem wesołym i mądrym, a także znanym wojownikiem. Pozwól więc, że przedłożę ci pewną drobną prośbę.

Znów przytaknąłem. Czegóż nie zdoła sprawić pochle­bstwo.

- Oto mój trzeci syn, Dreng. Jest silny, posłuszny i pracowity, ale nasze gospodarstwo jest małe, a mamy dużo gąb do wyżywienia i musimy oddawać połowę naszych zbiorów wielmożnemu Capo Docci, który nas ochrania.

Mówił to wszystko ze spuszczoną głową, ale w jego głosie zabrzmiały jednocześnie uległość i nienawiść. Z pewnością Capo Docci chronił ich tylko przed samym sobą. Stary popchnął Drenga i ścisnął jego biceps.

- Jest twardy jak kamień, panie. On jest bardzo silny. Zawsze chciał zostać najemnikiem, takim jak ty, dostojny panie. Wojownik ma broń, jest bezpieczny i może sprzeda­wać swoje usługi wielmożom. To szlachetne rzemiosło, które pozwoli mu także zarobić kilka dukatów.

- Nie jestem werbownikiem.

- Oczywiście, dostojny panie. Gdyby Dreng zaciągnął się jako żołnierz Capo Docci, nie przyniosłoby mu to pieniędzy ani zaszczytów, a tylko rychłą śmierć.

- To prawda - potwierdziłem, chociaż nie wiedziałem, że tak właśnie sprawy się mają. Stary trochę się rozgadał i dzięki temu dowiedziałem się czegoś więcej o życiu na Spiovente, które zdecydowanie nie należało do przyjemno­ści. Napiłem się jeszcze wody i znów spróbowałem beknąć, by sprawić przyjemność kucharce, ale nie udało mi się. Stary ciągle nawijał:

- Każdy wojownik, taki jak ty, powinien mieć giermka, który będzie mu służył. Ośmielam się zapytać - bo widzieliśmy, że przybyłeś sam - co stało się z twoim giermkiem?

- Poległ w bitwie - wymyśliłem na poczekaniu. Ta informacja oszołomiła go, więc domyśliłem się, że gierm­kowie nie biorą udziału w walce. - Gdy wróg zaatakował nasz obóz. - Widocznie to zabrzmiało lepiej, bo skinął głową ze zrozumieniem. - Oczywiście zabiłem tego łajdaka, który zaszlachtował biednego Smelly'ego. Tak to bywa na wojnie. To twarde rzemiosło.

Moi słuchacze mruknęli ze zrozumieniem, co oznaczało, że do tej pory nie zrobiłem fałszywego kroku. Przywołałem chłopaka.

- Chodź tu, Dreng, i odpowiedz na moje pytania. Ile masz lat?

Popatrzył na mnie spod grzywy potarganych włosów i wyjąkał:

- W następne Święto Uczty Robakowej skończę cztery.

Nie ciekawiły mnie informacje o tym odrażającym święcie. Chłopak z pewnością albo nie umie liczyć, albo na tej planecie rok trwa bardzo długo. Skinąłem głową i powiedziałem:

- To dobry wiek dla giermka. Teraz powiedz mi, czy znasz swoje obowiązki?

Dobrze by było, gdyby je znał, bo ja nie miałem o nich bladego pojęcia. Z zapałem odpowiedział na moje pytanie:

- O tak, panie, znam je. Stary Kvetchy był kiedyś żołnierzem i wiele razy mi o tym opowiadał. Trzeba czyścić miecz i pistolet, przynosić jedzenie z kuchni, napełniać manierkę wodą, gnieść wszy między kamieniami...

- Świetnie. Widzę, że znasz się na tym, aż do ostatniego ohydnego szczegółu. A w zamian za twoje usługi mam cię nauczyć wojennego rzemiosła....

Skwapliwie przytaknął.

Wszyscy w milczeniu czekali, aż podejmę decyzję.

- Niech więc tak będzie.

Okrzyki radości wzniosły się aż pod strzechę, a stary wyciągnął gar samogonu. Moja sytuacja się poprawiała, nieznacznie, ale z całą pewnością się poprawiała.



22

Nowy zawód Drenga był dla rodziny powodem do zakoń­czenia pracy na ten dzień. Samogon smakował paskudnie, ale z pewnością zawierał duży procent alkoholu, co w tych okolicznościach było nawet nie najgorszym pomysłem. Wypiłem wystarczająco dużo, żeby uśmierzyć ból, a potem przystopowałem, żeby nie skończyć tak jak pozostali, czyli nie zwalić się na podłogę. Poczekałem, aż tatusiek grun­townie się ulula i wtedy przycisnąłem go, żeby wydobyć parę informacji.

- Przybyłem tu z daleka i nic nie wiem o miejscowych układach - powiedziałem mu. -Ale słyszałem, że ten miejscowy zbir, Capo Docci, jest trochę brutalny.

- Brutalny? - warknął i siorbnął jeszcze łyk swojego rozpuszczalnika do farb. - Jadowite węże uciekają w pa­nice, gdy się zbliża, a wszyscy wiedzą, że spojrzenie jego oczu zabija dzieci.

Dalej opowiadał takie głupoty, że wyłączyłem uwagę. Za długo zwlekałem z wyciągnięciem od niego informacji.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu Drenga i znalazłem go przypiętego do garnka z samogonem. Wytrąciłem mu go z ręki i trząsłem nim, aż wreszcie zwrócił na mnie uwagę.

- Chodźmy. Już ruszamy.

- Ruszamy...? - szybko zamrugał i spróbował skupić na mnie spojrzenie. Bez większych rezultatów.

- My. Idziemy. Idziemm!

- Aaa, idziem. Wezmę koc - chwiejnie wstał i znowu zamrugał próbując na mnie popatrzeć. - A gdzie jest twój koc? Co to ja mam go nieść?

- Wróg mi go zabrał razem ze wszystkim, co posiada­łem, poza mieczem i pistoletem, które zawsze mam przy sobie, póki serce mi bije.

- Serce bije... Tak. Wezmę koc. Wezmę koc dla cie­bie. - Poszedł gdzieś na tył domu i wrócił z dwoma puszystymi kocami, nie zwracając uwagi na lamenty kobiet uskarżających się na mroźną zimę. Podstawowe dobra nie przychodziły wieśniakom łatwo. Uznałem, że na koniec będę musiał odstąpić mu parę groszy.

Wkrótce Dreng pojawił się znowu z przewieszonymi przez ramię kocami, skórzaną torbą, grubym kijem w ręku i paskudnie wyglądającym nożem w drewnianej pochwie u pasa. Poczekałem na zewnątrz, żeby uniknąć łzawej, tradycyjnej sceny rozstania. Gdy wyszedł, był jakby trochę trzeźwiejszy i chwiejąc się stanął u mego boku.

- Prowadź, panie.

- To ty pokażesz mi drogę. Chcę odwiedzić twierdzę Capo Docci.

- Nie! Czy to może być, żebyś dla niego walczył?!

- To ostatnia rzecz, jaką bym zrobił. Tak naprawdę to walczyłbym przeciw niemu nawet za drewnianego dukata. Chodzi o to, że Capo schwytał mojego przyjaciela. Chcę mu przesłać wiadomość.

- Nawet zbliżenie się do twierdzy Capo Docci to wielkie niebezpieczeństwo!

- Jestem o tym przekonany, ale się nie boję. I muszę się skontaktować z moim przyjacielem. Prowadź lasami, jeśli łaska. Nie chcę, żeby mnie zobaczył Capo Docci ani żaden z jego ludzi.

Dreng z pewnością również nie miał na to ochoty. Wytrzeźwiał prowadząc mnie na drugą stronę lasu zacie­nionymi ścieżkami i ukrytymi dróżkami.

Uważnie popatrzyłem na drogę prowadzącą do twierdzy.

- Jak podejdziemy bliżej, to nas zobaczą - wyszeptał Dreng.

Spojrzałem na późne, popołudniowe słońce i przytakują­co kiwnąłem głową.

- To był ciężki dzień. Prześpimy się w lesie i ruszymy tam z rana.

- Nie iść tam. To śmierć! - mimo ciepłego popołudnia zaszczekał zębami. Pośpiesznie poprowadził mnie w głąb lasu do pokrytej trawą i przeciętej strumykiem dolinki. Wydobył z torby gliniany kubek, napełnił go wodą i przy­niósł mi. Pociągnąłem łyk i pomyślałem, że posiadanie giermka to nie taki głupi pomysł. Potem Dreng rozłożył na trawie koce, położył się na swoim i natychmiast zasnął. Usiadłem opierając się o drzewo. Wreszcie miałem moż­liwość obejrzeć dokładnie zdobyczny pistolet. Był lśniący, nowy i zupełnie nie pasował do tej zacofanej planety. To jasne, że pochodził z veniańskiego statku. Hetman mówił, że szmuglowali broń. I właśnie jeden egzemplarz miałem teraz w ręku. Przyjrzałem mu się bliżej.

Żadnego znaku rozpoznawczego, numeru seryjnego. Nic, co mogłoby wskazywać, gdzie został wyprodukowany. I zupełnie jasne dlaczego. Gdyby agentom Ligi udało się taki egzemplarz dorwać, nie byliby w stanie ustalić, z jakiej planety pochodzi. Pistolet był spory - coś pośredniego pomiędzy karabinem a pistoletem. Znałem się na broni. Byłem honorowym członkiem Klubu Strzeleckiego w Pearl Gates i Bractwa Rożnowego. Strzelałem dobrze i parę razy pomagałem im wygrać zawody. Nigdy jednak czegoś podobnego nie widziałem. Zajrzałem w wylot lufy. Pistolet był chyba kalibru 0,30 i co nietypowe, miał gładką lufę. Miał też otwarty celownik, spust z bezpiecznikiem i jakąś dźwignię na łożysku. Pociągnąłem ją i pistolet rozpadł się na dwie części, a na ziemię posypały się naboje. Przyjrzaw­szy się bliżej jednemu z nich, zacząłem rozumieć, na jakiej zasadzie działał ten pistolet.

Sprytnie. Żadnych gwintów, więc nie trzeba się było martwić o czyszczenie lufy. Zamiast rotacji, pociski stabi­lizowały w locie stateczniki, które również, brrr, mogły paskudnie poharatać wnętrzności. Naboje nie miały łusek. Pocisk otaczał sprasowany ładunek wybuchowy. Załatwiało to sprawę wyrzucania mosiądzu w błoto. Zajrzałem do komory. Cały mechanizm był wydajny i niezawodny. Naboje ładowało się we wcięcie łożyska. Po napełnieniu magazynka ostatni dodatkowy nabój włożyłem do komory. Zamknąłem i zaryglowałem. Było tu małe ogniwo słoneczne do ciągłego ładowania baterii. Gdy naciska się spust, żarnik w komorze zapala ładunek. Rozprężający się gaz wystrzeliwuje kulę, a jego część powoduje wprowadzenie następnego pocisku do komory. Była to broń prawie niezawodna, tania w produkcji i śmiercionośna...

Zmęczony, odłożyłem pistolet, przysunąłem miecz, żeby mieć go w zasięgu ręki, i poszedłem za przykładem Drenga.

O świcie obudziliśmy się wyspani i z lekkim kacem. Dreng przyniósł mi wodę i podał pasek czegoś, co wyglądało jak wędzony rzemień. Sobie wziął podobny i zaczął go pracowicie żuć. Śniadanie w łóżku. Wspaniale! Ugryzłem swój kawałek i omal nie złamałem zęba. Nie tylko wy­glądało to jak wędzony rzemień, ale też chyba nim było!

Kiedy w twierdzy Capo Docci opuszczono most zwo­dzony, leżeliśmy w zagajniku na pobliskim wzgórzu - najbliższym osłoniętym miejscu, jakie mogliśmy znaleźć. Teren przy samej bramie został, z oczywistych przyczyn, oczyszczony z drzew i zarośli. Nie byliśmy tak blisko, jakbym pragnął, ale musieliśmy jakoś sobie poradzić. Ta odległość była jednak stanowczo zbyt mała dla Drenga - czułem, jak cały się trzęsie. W bramie pojawił się uzbrojony mężczyzna, za którym szło czterech nie­wolników wlokących wóz.

- Co się dzieje? - spytałem.

- Zbieranie podatku. Odbierają swoją część zbiorów.

- Czy jacyś wasi rolnicy wchodzą tam kiedykolwiek?

- Nigdy!

- A jak im sprzedajecie jedzenie?

- Sami nam zabierają, co chcą.

- Sprzedajecie im drewno na opał?

- Kradną, co im potrzeba.

Mają dość jednostronną ekonomię, pomyślałem ponuro. Ale musiałem coś wymyślić. Nie mogłem przecież zostawić tak Hetmana w charakterze niewolnika w tym parszywym miejscu. Moje rozmyślania przerwał zgiełk w bramie, z której, uprzedzając moje myśli, wyskoczyła jakaś postać i wepchnąwszy do fosy stojącego tam strażnika, zaczęła uciekać.

Hetman!

Biegł szybko, ale pozostali strażnicy byli tuż za nim.

- Bierz to i za mną! - krzyknąłem, wciskając Drengowi miecz. Sam, najszybciej jak mogłem, zbiegłem ze zbocza krzycząc, aby zwrócić na siebie uwagę ścigających. Jednak nie spostrzegli mnie, dopóki nie strzeliłem nad ich głowami.

Potem wszystko działo się bardzo szybko. Strażnicy zwolnili, a któryś nawet padł na ziemię osłaniając rękami głowę. Hetman gnał dalej, lecz żołnierz będący tuż za nim rzucił długą dzidą. Trafiła Hetmana w plecy. Padł. Biegnąc, znowu wystrzeliłem, przeskoczyłem nad Hetmanem i kolbą pistoletu ogłuszyłem pikiniera.

- Na wzgórze! - krzyknąłem widząc, że Hetman, z zalanymi krwią plecami, z wysiłkiem staje na nogi. Wypaliłem jeszcze dwa razy i odwróciłem się, żeby mu pomóc. I przy okazji zobaczyłem, że Dreng kurczowo ściskając miecz wciąż leży na szczycie wzgórza.

- Złaź tutaj i pomóż mu albo sam cię zabiję! - wrzasnąłem odwracając się znów i strzelając. Nikogo nie trafiłem, ale przynajmniej byłem pewien, że się nie ruszą. Hetman potykając się próbował iść, a Dreng pobiegł nam wreszcie na pomoc. Albo obudziła się w nim przyzwoitość, albo przestraszył się, że go ukatrupię. Chyba słusznie. Wokół nas zaświstały kule, więc odwróciłem się i od­wzajemniłem ogień.

Dotarliśmy na szczyt niższego wzgórza, a stamtąd do lasu. Dreng i ja na wpół wlekliśmy potykającego się i zataczającego Hetmana. Spojrzałem na jego plecy i ochło­nąłem. Rana była powierzchowna, nic poważnego. Kiedy znaleźliśmy się pod osłoną drzew, pościgu jeszcze nie było widać.

- Dreng, wyprowadź nas stąd. Nie mogą nas złapać!

I co najdziwniejsze, nie złapali. Nasz wieśniak musiał przez całe dzieciństwo bawić się w tych lasach, bo znał tu każdą ścieżkę i każdy patyk. Zaprowadził nas do podnóża całkiem sporej góry. Potykając się, z trudem wspięliśmy się na urwiste, porosłe trawą zbocze, z kilkoma mizernymi krzaczkami w połowie drogi. Dreng rozchylił te krzaczki i ukazało się wejście do płytkiej jaskini.

- Ścigałem tu kiedyś futrzaka. Nikt nie wie o tym miejscu. Wejście było niskie i mieliśmy sporo roboty, żeby przepchnąć przez nie Hetmana. Ale w środku jaskinia była większa i mieliśmy mnóstwo miejsca do siedzenia, nie można było tylko stać. Rozłożyłem jeden z kocy i wtoczyłem na niego Hetmana tak, żeby leżał na boku. Jęknął. Spoj­rzałem na jego twarz; była brudna i posiniaczona. Trochę ostatnio przeszedł. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

- Dziękuję ci, mój chłopcze. Wiedziałem, że tam bę­dziesz.

- Wiedziałeś? To ciekawe, bo ja nie wiedziałem.

- Nonsens. Ale proszę cię, szybko, to...

Wykrzywił się z jękiem, a jego ciało ogarnięte bólem aż wygięło się w hak.

Pętla bólu! Znowu zapomniałem o niej. Teraz emitowała stały, prowadzący do pewnej śmierci sygnał.

Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy. Opanowując panikę, wolno zdjąłem prawy but, otworzyłem przegródkę i wyjąłem wytrych. Przyklęknąłem, wepchnąłem go w zamek i pętla się otworzyła. Gdy ją odrzucałem, rękę przeszył mi ostry ból.

Hetman był nieprzytomny i ciężko oddychał. Nie mogłem już nic zrobić. Pozostało siedzieć i czekać.

- Twój miecz - odezwał się Dreng, podając mi broń.

- Na razie ty się nim zajmij. Jeśli uważasz, że potrafisz. Spuścił wzrok i znowu zadrżał.

- Chcę być wojownikiem, ale tak strasznie się boję. Nie mogłem się ruszyć, żeby ci przyjść z pomocą.

- Ale w końcu się ruszyłeś. Pamiętaj o tym. Nie ma takiego człowieka, który by się nigdy nie bał. Odwaga polega na tym, że czujesz strach, a mimo to idziesz naprzód.

- To szlachetna myśl młodzieńcze - powiedział głęboki głos. - I powinieneś ją zapamiętać na zawsze. Hetman odzyskał świadomość i uśmiechnął się lekko.

- A więc, Jim, jak mówiłem zanim włączyli tę maszynkę, byłem pewien, że będziesz tam dziś rano. Wiedziałem, że nie pozostawisz mnie w tym paskudnym miejscu. Po twojej ucieczce było mnóstwo zamieszania, wszyscy biegali w tę i z powrotem, aż do zamknięcia bramy na noc. Było oczywiste, że wtedy nie mógłbyś przybyć. Ale o świcie bramę otwierano i nie miałem najmniejszej wątpliwości, że będziesz w pobliżu, próbując znaleźć sposób, żeby do mnie dotrzeć. Prosta logika. Więc uprościłem przedsięwzięcie wychodząc do ciebie.

- Bardzo proste! Prawie dałeś się zabić!

- Ale żyję. I obaj jesteśmy bezpieczni. A w dodatku, jak widzę, udało ci się zdobyć sprzymierzeńca. Dobra robota, jak na jeden dzień. Ale teraz mam niedyskretne pytanie. Co robimy dalej?

Faktycznie, co?



23

Co do naszych dalszych poczynań odpowiedź jest oczywis­ta... - powiedziałem myśląc intensywnie. - Zostaniemy tutaj, aż zrezygnują z pościgu. Powinno to nastąpić szybko, bo martwy niewolnik nie ma dużej wartości rynkowej.

- Ale ja się czuję świetnie.

- Zapominasz, że stałe działanie pętli bólu prowadzi do śmierci. Więc gdy będziemy już mieć wolną drogę, udamy się do najbliższych zabudowań i opatrzymy twoją ranę.

- Krwawi, ale to tylko zadrapanie.

- Posocznica i infekcja - uciąłem dyskusję. - Musimy najpierw zająć się raną. - Odwróciłem się do Drenga. - Znasz jakichś farmerów, którzy mieszkają niedaleko stąd?

- Nie, ale wdowa Apfeltra mieszka tu, po drugiej stronie wzgórza, za uschniętym drzewem, na skraju mocza­rów...

- Świetnie! Pokażesz nam drogę. Spojrzałem na Hetmana.

- A kiedy już opatrzymy ci plecy, co dalej?

- Potem, Jim, wstąpimy do wojska. To najwłaściwsze, co można zrobić, skoro jesteś teraz najemnym żołnierzem. Wojsko stacjonuje w twierdzy, w której na pewno jest jakiś zamknięty pokój, gdzie przechowywane są dukaty. Gdy ty będziesz uprawiał żołnierską profesję, ja, jak to się mówi, trochę tam posprzątam. Mam na myśli pewną konkretną armię. Tę, która służy Capo Dimonte.

- Nie Capo Dimonte! - zaczął lamentować Dreng, chwytając się obiema rękami za głowę. - Jego zło nie ma granic, codziennie je na śniadanie dziecko, wszystkie meble ma obite ludzką skórą i pije z czaszki swej pierwszej żony...

- Dość! - rozkazał Hetman, a Dreng natychmiast umilkł. - To oczywiste, że Dimonte nie jest w tej okolicy popularny. A to dlatego, że jest zagorzałym wrogiem Capo Docci i co jakiś czas wypowiada mu wojnę. Jestem pewien, że nie jest on ani gorszy, ani lepszy niż jakikolwiek inny Capo. Ale ma jedną zaletę: jest wrogiem naszego wroga.

- A więc miejmy nadzieję, że naszym przyjacielem. Racja! Jestem coś winien staremu Docci i z przyjemnością wyrównam z nim rachunki.

- Nie powinieneś trzymać w sercu urazy, Jim. To zaciemnia właściwy obraz rzeczywistości i przeszkadza w twoim zawodzie, którym powinna być teraz kradzież dukatów, a nie szukanie zemsty.

Przytakując potrząsnąłem głową.

- Oczywiście. Ale kiedy ty planujesz skok, nie ma powodu, dla którego ja miałbym odmawiać sobie malutkiej zemsty.

Widziałem, że nie pochwala moich emocji, ale nie potrafiłem osiągnąć jego olimpijskiego spokoju. Być może, to słabość młodości. Zmieniłem temat.

- A kiedy już opróżnimy skarbiec, co dalej?

- Dowiemy się, jak miejscowi kontaktują się ze szmuglerami spoza planety, z takimi jak Venianie. Naszym oczywistym celem będzie opuszczenie tego zacofanego i świata tak szybko, jak to możliwe. Aby nam się to udało, być może, będziemy musieli przejść na tutejszą wiarę. Zachichotał na widok wyrazu mojej twarzy.

- Tak jak ty, chłopcze, jestem naukowcem humanistą i nie mam potrzeby obcowania z czymś ponadnaturalnym. Ale tu, na Spiovente, cała istniejąca technologia jest w rękach zakonu zwanego Czarnymi Mnichami.

- Nie, trzymajcie się od nich z daleka! - zajęczał Dreng. Był bez wątpienia źródłem złych wiadomości. - Oni znają rzeczy, które czynią z człowieka wariata. Z ich warsztatów wychodzą wszelkie rodzaje przeciwnych natu­rze urządzeń. Maszyny, które krzyczą i chroboczą, które mówią przez niebiosa, pętle bólu też. Błagam cię, panie, unikaj ich!

- To, co tak ponuro przedstawiał nam nasz przyjaciel, jest prawdą - powiedział Hetman. - Pomijając strach, rzecz jasna. Dzięki jakiemuś mało dla nas istotnemu procesowi historycznemu cała tutejsza technologia została skoncentrowana w rękach tego zakonu. Nie mam pojęcia, jaka jest ich przynależność religijna, jeśli w ogóle ją mają, ale z pewnością dostarczają i naprawiają maszyny, które tu widzieliśmy. To daje im pewną ochronę, bo jeśli jeden Capo chciałby ich zaatakować, inni pośpieszyliby ich bronić, aby zabezpieczyć sobie stały dostęp do wytworów techniki. I być może, właśnie do Czarnych Mnichów będziemy musieli zwrócić się z prośbą o zbawienie i exodus.

- Popieram i wniosek przechodzi przez aklamację. Wstąpić do wojska, ukraść ile się da dukatów, skontak­tować się ze szmuglerami i kupić odlot stąd - pod­sumowałem.

Dreng z wytrzeszczonymi oczami wsłuchiwał się we wszystkie te słowa. Najwyraźniej niewiele z tego zrozumiał.

Działanie odpowiadało mu bardziej. Po cichu wyszedł na zwiady i jeszcze ciszej wślizgnął się z powrotem. Nikogo w pobliżu nie było.

Hetman mógł iść z naszą niewielką pomocą, a do domu wdowy nie było daleko. Mimo uspokajających zapewnień Drenga aż zadrżała ze strachu na nasz widok.

- Pistolet macie, morderstwo i śmierć. Jestem zgubiona, zgubiona!

Nie przerywając mruczenia, urozmaiconego glamaniem bezzębnych dziąseł, zrobiła, co jej kazałem, i postawiła garnek z wodą na ogniu.

Wyciąłem z brzegu koca pasek materiału, wygotowałem go, potem przemyłem nim ranę Hetmana. Była płytka, ale długa. Z trudem wytłumaczyliśmy wdowie, że musi rozstać się ze swoim zapasem przemyconego alkoholu. Hetmanem aż zatrzęsło, ale nie krzyknął, gdy polałem wódką jego otwartą ranę. Miałem nadzieję, że zawartość alkoholu była wystarczająca, żeby zadziałać jako antyseptyk. Wygotowa­łem jeszcze kawałek koca i posłużyłem się nim jako bandażem. I to właściwie było wszystko, co mogłem zrobić.

- Doskonale, James, doskonale - powiedział z oży­wieniem, wciągając pociętą kurtkę na ramiona. - Widzę, że nie straciłeś czasu w szkółce skautów. Podziękujmy teraz dobrej wdowie i odejdźmy stąd, bo najwyraźniej nie jest zachwycona naszą obecnością.

Więc podążyliśmy dalej pełną kolein drogą, a każdy krok coraz bardziej oddalał nas od Capo Docci.

Dreng był dobrym zaopatrzeniowcem; zbaczał do sadów po owoce, wyrywał jadalne bulwy z mijanych pól, a nawet wykopywał je pod nosem prawowitych właścicieli, którzy jedynie chwytali się za głowy na widok mojej broni. To był paskudny świat, który respektował tylko prawo pięści. Po raz pierwszy zacząłem doceniać zalety planet Ligi.

Późnym popołudniem wyłoniły się przed nami mury twierdzy. Była trochę mniej stylowa niż twierdza Docci, a przynajmniej tak wydawało się z tej odległości. Fortecę Capo Dimonte zbudowano na wyspie na jeziorze. Ze stałym lądem łączyła ją grobla z mostem zwodzonym. Dreng znowu zaczął się trząść ze strachu i był bardziej niż szczęśliwy, gdy kazałem mu zostać na brzegu z Hetmanem. Żołnierskim krokiem pomaszerowałem po kamiennej grobli, a potem wszedłem na most. Dwóch strażników zmierzyło mnie podejrzliwymi spojrzeniami.

- Dzień dobry, bracie! - zawołałem przyjaźnie. Pistolet miałem za pasem, miecz w dłoni, brzuch wciągnięty, a pierś wypiętą. - Czy to siedziba Capo Dimonte, znanego jak kraj długi i szeroki ze swojego osoblistego uroku i silnego ramienia?

- A kto chce to wiedzieć?

- Ja. Silny i uzbrojony najemnik, który chce zaciągnąć się w jego szacowne szeregi.

- Twoja sprawa, bracie, twoja sprawa - odpowiedział strażnik z wyraźnym przygnębieniem w głosie. - Przez bramę, w poprzek dziedzińca, trzecie drzwi z prawej, pytaj o Sire Sranka.

Przesunął się bliżej i wyszeptał:

- Za trzy dukaty dam ci dobrą radę.

- Załatwione!

- Wiec zapłać!

- Ciężko. Jestem teraz trochę spłukany.

- Musisz być, skoro chcesz się sprzedać do tej bandy. Dobra, w takim razie pięć, za pięć dni. Kiwnąłem głową na zgodę.

- Zaoferuje ci bardzo mało, ale nie zgódź się na mniej niż dwa dukaty dziennie.

- Dzięki za kredyt, wrócę do ciebie. Śmiało przeszedłem przez bramę i znalazłem właściwe drzwi. Były otwarte, a w środku siedział gruby, łysy facet i grzebał w jakichś papierach. Gdy mój cień padł na stół, podniósł na mnie wzrok.

- Wynoś się stąd! - krzyknął, drapiąc się po głowie tak mocno, że aż chmura łupieżu zamigotała w ostatnich promieniach słońca. - Mówiłem wam już: żadnych duka­tów wcześniej niż pojutrze rano!

- Jeszcze się nie zaciągnąłem. I chyba się nie zaciągnę, jeśli w ten sposób płacicie swoim oddziałom.

- Wybacz, miły przybyszu, słońce mych oczu. Wejdź, wejdź. Chcesz się zaciągnąć? Oczywiście. Pistolet, miecz, amunicja?

- Trochę.

- Cudownie - zatarł ręce, aż zachrzęściły. - Jedzenie dla ciebie i twego giermka oraz dukat dziennie.

- Dwa dukaty dziennie i uzupełnienie zużytej amunicji. Łypnął na mnie wilkiem, po czym wzruszywszy ramio­nami wypełnił jeden z formularzy i pchnął go do mnie.

- Zaciąg na rok, weryfikacja żołdu na koniec kon­traktu. Ponieważ nie potrafisz ani pisać, ani czytać, mam nadzieję, że przynajmniej dasz radę wyskrobać tu chociaż krzyżyk.

- Umiem czytać wystarczająco dobrze, żeby zobaczyć, że wpisałeś tu: „kontrakt czteroletni", co mam zamiar poprawić, zanim podpiszę.

Uczyniłem to podpisując się nazwiskiem Jedge'a Nixona. I tak miałem zamiar wyjechać na długo przed wygaśnięciem kontraktu.

- Pójdę po mojego giermka, który czeka na zewnątrz razem z moim starym ojcem.

- Żadnego dodatkowego jedzenia dla biednych krew­nych - warknął szczodrobliwie werbownik. - Podziel się swoim.

- Zgoda - odparłem. - Jakiś ty wspaniałomyślny. Wróciłem do bramy i pomachałem do moich kompanów.

- Zapłacę ci, kiedy ta zołzowata ropucha mi zapłaci - powiedziałem strażnikowi. Mruknął na zgodę i dodał:

- Jeśli myślisz, że on jest wredny, to poczekaj, aż spotkasz Capo Dimonte. Nie siedziałbym w tym zgniłym śmietniku, gdyby nie premia od łupu.

Nadchodzili powoli, Hetman prawie ciągnął opierającego się Drenga.

- Premia od łupu? Szybko wypłacają?

- Zaraz po walce. Jutro wymarsz.

- Przeciwko Capo Docci?

- Nie ma tak dobrze. Mówią, że ma pełno klejnotów, złotych dukatów i innych bogactw. Nieźle byłoby podzielić się taką zdobyczą. Ale nie tym razem. Powiedzieli nam tylko, że wyruszamy na północ. Pewnie ma to być nie­spodziewany atak na któregoś z zaprzyjaźnionych Capo i szef nie chce żadnych przecieków. Dobrze kombinuje. Jak się kogoś zaskoczy przy spuszczonym moście, to pół bitwy mamy z głowy.

Przemyślałem tę cząstkę mądrości wojennej prowadząc Hetmana i Drenga we wskazanym kierunku. Kwatery żołnierzy, chociaż nie nadawały się na okładkę broszury reklamowej dla turystów, były z pewnością dużym krokiem naprzód w porównaniu z kwaterami niewolników. Drew­niana prycza z materacem z trawy dla wojownika, a dla giermka trochę słomy obok łóżka. Musiałem jeszcze wyko­mbinować coś dla Hetmana i uznałem, że gotówka na pewno załatwi sprawę. Usiedliśmy razem na łóżku, a Dreng poszedł poszukać kuchni.

- Jak tam plecy? - zapytałem.

- Bolą, ale to drobiazg. Odpocznę chwilę, a potem wezmę się za zwiedzanie twierdzy.

- Rano będzie na to dość czasu. To były męczące dni.

- Zgoda, a oto i twój giermek z jedzeniem!

Był to gorący gulasz, w którym pływały kawałki bliżej nieokreślonego ptaka. Musiał być to ptak, ponieważ załą­czone były pióra. Podzieliliśmy gulasz na trzy równe części i łapczywie je wtrząchnęliśmy. Świeże powietrze i wędrówka dobrze wpłynęły na nasz apetyt i rozgotowane pierze nie mogło zniweczyć tego faktu. Dostaliśmy też rację kwaśnego wina, którego ani ja, ani Hetman nie mogliśmy przełknąć. Dreng natomiast wysiorbał je bez zmrużenia oka, a potem stoczył się pod pryczę i zaczął ochryple chrapać.

- Pójdę się rozejrzeć - powiedziałem. - Ty tymczasem prześpij się, aż...

Przerwał mi ogłuszający ryk trąby. Podniosłem wzrok i zobaczyłem stojącego w drzwiach muzyka, który równie dobrze mógłby być katem. Za moment z jego instrumentu wydobył się kolejny ryk. Byłem już gotów wepchnąć mu ten puzon w gardło, gdyby zrobił to raz trzeci, ale on zszedł na bok i skłonił się. Jego miejsce zajęła drobna postać w niebies­kim mundurze. Wszyscy żołnierze widząc to skłonili głowy lub zasalutowali bronią, więc zrobiłem to samo. To musiał być nie kto inny, tylko Capo Dimonte we własnej osobie. Był tak chudy, że wyglądał, jakby brzuch przyrósł mu do kręgosłupa. Albo miał kłopoty z krążeniem, albo był siny z natury. Przesunął niebieskimi palcami po fioletowej szczęce, a jego niebieskie oczka niespokojnie zawierciły się w głębi sinych oczodołów. Rozejrzał się podejrzliwie, po czym przemówił. Jak na takie wychudzenie głos miał całkiem mocny.

- Moi żołnierze! Mam dla was dobre wieści. Przygotuj­cie się i swoją broń, bo o północy wyruszamy. Będzie to forsowny marsz. Przed świtem musimy dotrzeć do lasów Pinetta. Wyruszą tylko wojownicy i to z lekkim sprzętem. Giermkowie pozostaną tutaj, aby pilnować waszych rzeczy. Przeczekamy w lasach cały jutrzejszy dzień, a o zmierzchu znów wyruszymy. W nocy spotkamy się z naszymi sojusz­nikami i połączywszy siły, zaatakujemy wroga o świcie.

- Jedno pytanie, Capo! - krzyknął jeden z żołnierzy. Był cały w bliznach, zapewnię weteran wielu wojen.

- Na kogo wyruszamy?

- Dowiecie się przed atakiem. Możemy osiągnąć zwy­cięstwo tylko przez zaskoczenie.

Ze wszystkich stron rozległy się pomruki, gdy weteran krzyknął znowu:

- Nasz wróg jest tajemnicą, zgoda, ale powiedz nam chociaż, kim są nasi sprzymierzeńcy?!

Capo Dimonte nie był zadowolony z tego pytania. Podrapał się w brodę i bezmyślnie bawił się rękojeścią miecza, gdy tymczasem jego widownia czekała. W końcu powiedział:

- Będzie wam z pewnością miło usłyszeć, że mamy wielkich sojuszników. Mają oni machiny wojenne, które mogą zgruchotać najgrubsze mury. Z ich pomocą możemy zdobyć każdą twierdzę, pobić każdą armię. Mamy szczęście walczyć u boku... - zacisnął usta nie chcąc dalej mówić, ale zdał sobie sprawę, że musi. - Nasze zwycięstwo jest pewne, gdyż naszym sprzymierzeńcem jest nie kto inny, tylko... zakon Czarnych Mnichów.

Na długą chwilę zapadła głucha cisza, którą wkrótce zastąpiła wściekła wrzawa.

Nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Zro­zumiałem jedynie, że nie pachnie to zbyt dobrze.



24

Capo Dimonte powiedziawszy to, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Ze wszystkich stron rozbrzmiewały krzyki, a jeden z mężczyzn ryczał najgłośniej. Był to ten pokryty bliznami weteran. Wdrapał się na stół i wrzasnął, żeby wszyscy się uciszyli.

- Znacie mnie, starego Dzika, wszyscy. Ścinałem głowy, kiedy większość z was nie mogła jeszcze unieść miecza. Wiec teraz ja będę mówił, a wy będziecie słuchać. Dopiero jak skończę, będziecie mogli coś powiedzieć. Ktoś ma coś przeciwko?

Zacisnął swą ogromną pięść, wyciągnął ją przed siebie omiatając izbę dzikim spojrzeniem. Dało się słyszeć kilka wściekłych pomruków, ale żaden z nich nie był na tyle głośny, aby mógł być uznany za otwarty sprzeciw.

- Dobrze. A więc słuchajcie. Znam tych pedryli w czar­nych habitach już od dawna i nie ufam im. Myślą tylko o własnej skórze. Jeśli chcą, żebyście dla nich walczyli, to tylko dlatego, że spodziewają się jakichś poważnych kłopotów i wolą, żebyśmy to my zginęli zamiast nich. Nie podoba mi się to.

- Mnie też się to nie podoba! - wykrzyknął inny mężczyzna. - Ale jaki mamy wybór?

- Żadnego - wściekle warknął Dzik. - I o tym właśnie chciałem teraz powiedzieć. Myślę, że mają nas w garści - wyciągnął miecz i machnął nim wściekle. - Każda broń, jaką mamy, poza tymi nowymi pistoletami, pochodzi od Czarnych Mnichów. Bez ich dostaw nie mielibyśmy czym walczyć, a bez broni nie mamy nic do roboty i możemy głodować albo wrócić na farmy. A to nie dla mnie. I myślę, że dla was też nie. Bo razem w tym siedzimy. Walczymy wszyscy albo nie walczy żaden. A jeśli walczymy, a któryś z was przed rozpoczęciem akcji będzie chciał się wymknąć, to znajdzie mój miecz w swoich bebechach.

Machnął znów połyskliwym ostrzem, a wszyscy patrzyli w milczeniu.

- Mocny argument - szepnął Hetman - i logika nie do odparcia. Ty i twoi kompani nie macie wyboru. Musicie się zgodzić.

Hetman miał rację. Było jeszcze trochę pokrzykiwań i kłótni, ale w końcu musieli się na coś zdecydować. Postanowili wyruszyć u boku Czarnych Mnichów. Nikt, ze mną włącznie, nie był tym planem zachwycony. Mogli tam stać i się kłócić do północy, ale ja byłem już zmęczony i chciałem zaliczyć chociaż parę godzin snu. Hetman poszedł szukać potrzebnych mu informacji, a ja zwinąłem się na pryczy i zapadłem w niespokojną drzemkę.

Obudziły mnie okrzyki rozkazów i poczułem się bardziej zmęczony niż przed pójściem spać. Nikt nie wyglądał na uszczęśliwionego perspektywą nocnego marszu i naszymi sprzymierzeńcami. Wszyscy spoglądali spode łba i klęli. Było nawet kilka przekleństw, których nigdy wcześniej nie słyszałem - parę naprawdę ładnych kawałków. Postanowiłem zapamiętać je na przyszłość. Wyszedłem do prowi­zorycznej umywalni i ochlapałem twarz zimną wodą. Trochę pomogło. Kiedy wróciłem, na pryczy siedział Hetman. Na mój widok wstał i wyciągnął swą wielką rękę.

- Musisz na siebie uważać, Jim. To okrutny świat, gdzie wszyscy są przeciwko tobie.

- Sam sobie wybrałem taki styl życia, więc nie martw się o mnie.

- Jednak się martwię - westchnął ciężko. - Czuję pogardę dla przesądów, astrologów chiromantów i temu podobnych, więc tym bardziej jestem sobą zdegustowany, że pozwoliłem, żeby ogarnęła mnie czarna depresja. Ale w przyszłości widzę jedynie ciemność i pustkę. Byliśmy towarzyszami przez zbyt krótki okres i nie chciałbym, żeby ten czas się skończył. Przykro mi to mówić, wybacz mi, ale przeczuwam jakieś niebezpieczeństwa i rozpacz, której nie można uniknąć.

- Masz ku temu powody! - zawołałem, próbując włożyć w te słowe trochę entuzjazmu. - Zostać wyrwany ze stanu prawie bezpiecznego życia przypominającego emeryturę, ty sam to tak nazwałeś. Potem byłeś więziony, uwolniony, uciekałeś, ukrywałeś się, głodowałeś, znowu uciekałeś, przekupywałeś, oszukiwano cię, bito, traktowano jak niewolnika, zraniono i dziwisz się swej depresji?

Moja przemowa przywołała na jego twarz słaby uśmiech i znowu uścisnął mi rękę

- Oczywiście, masz rację, Jim. To rzeczywiście toksyny w krwiobiegu i depresja w korze mózgowej. Uważaj na siebie i wracaj bezpiecznie. A do tego czasu ja opracuję plan, jak uwolnić Capo od jego dukatów.

Wyglądał teraz, po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, na swoje lata. Gdy wychodziłem, widziałem, jak znużony wyciągnął się na pryczy. Powinien czuć się lepiej, gdy wrócę. Dreng będzie przynosił mu jedzenie i opiekował się nim. Ja natomiast musiałem skoncentrować się na pozo­staniu przy życiu, żebym mógł tu powrócić.

To był ponury i wyczerpujący marsz. Po gorącym dniu nadeszła taka sama noc. Sunęliśmy do przodu ociekając potem i zabijając insekty, które chmarami wylatywały z ciemności. Wyboista droga dręczyła stopy, a nozdrza miałem pełne kurzu. Szliśmy tak i szliśmy za brzęczącym i syczącym wehikułem turlającym się na czele naszego pochodu. Ciągnik parowy holował karetę, w której podróżował Capo Dimonte. Razem z nim jechali jego oficerowie; wszyscy pili i ogólnie nieźle się bawili. A my maszerowaliśmy i coraz mniej słychać było przekleństw. Kiedy dotarliśmy wreszcie do lasu Pinetta, padliśmy pokotem pod drzewami. Byliśmy zbyt zmęczeni, by narzekać. Zrobiłem to co większość - walnąłem się pod drzewem na posłanie z igliwia i aż jęknąłem z rozkoszy. Zdołałem jeszcze zdobyć się na podziw dla bardziej zaciętych żołnierzy, ze starym Dzikiem na czele, którzy domagali się racji kwaśnego wina przed odpoczynkiem. Zamknąłem oczy, jeszcze raz jęknąłem, a potem zasnąłem.

Odpoczywaliśmy cały dzień. Około południa wydano racje jedzenia. Ciepłą, cuchnącą wodą spłukaliśmy kilka kawałków skały, która przed milionami lat była chlebem. Po posiłku udało mi się złapać trochę snu, zanim zaczął się kolejny nocny marsz.

Po kilku godzinach doszliśmy do skrzyżowania dróg i skręciliśmy w prawo. Przez oddziały przeszedł na to pomruk wydany przez tych, którzy znali te okolice.

- Co oni mówią? - zapytałem maszerującego obok mnie, milczącego dotąd żołnierza.

- Capo Dinobli. To na niego idziemy. Nie może to być nikt inny. Nie ma innej twierdzy w tym kierunku, aż o dzień marszu stąd.

- Coś o nim słyszałeś?

Chrząknął i zamilkł, ale odezwał się człowiek, który szedł za nami.

- Służyłem pod nim dawno temu. Już wtedy był stary, więc teraz musi być z niego zupełny antyk. Po prostu jeszcze jeden Capo.

Potem, otumanieni zmęczeniem, ciągnęliśmy się noga za nogą. Znałem lepsze sposoby na zarabianie na życie. Postanowiłem, że będzie to moja pierwsza i ostatnia kampania wojenna. Gdy tylko wrócimy, wyczyścimy z Het­manem skarbiec i ulotnimy się z tyloma dukatami, ile zdołamy unieść. Cudowna myśl. Zachęcony nią prawie wpadłem na idącego przede mną i stanąłem akurat na czas. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie droga przechodziła blisko lasu. Na tle ciemnych drzew rysowały się jakieś jeszcze ciemniejsze bryły. Próbowałem wypatrzeć, co to jest, kiedy jeden z oficerów podszedł do szeregów.

- Potrzebuję kilku ochotników - wyszeptał - ty, ty, ty i ty.

Dotknął mojego ramienia i stałem się jednym z ochot­ników. W sumie było nas około dwudziestu. Całą grupą ruszyliśmy w kierunku lasu. Rozchmurzyło się i gwiazdy dawały dosyć światła, żeby zobaczyć, że te czarne kształty to jakieś urządzenia na kołach. Usłyszałem syk ulatniającej się pary. Z cienia wysunęła się ciemna postać.

- Słuchajcie, powiem wam, co macie zrobić - oznaj­miła.

W najbliższej machinie otworzyły się metalowe drzwi i ktoś zaczął wrzucać drewno do paleniska. Płomienie na moment wyraźnie oświetliły mówiącego. Był to mężczyzna ubrany w czarną suknię, a głowę przykrywał mu kaptur zasłaniający twarz. Mnich wskazał na machiny.

- Musicie je przepchnąć przez las i to w absolutnej ciszy. Włożę nóż pod żebro każdemu, który wyda naj­mniejszy dźwięk. W dzień wycięto szlak, więc powinno być łatwo. Weźcie liny i róbcie, co wam każę.

Inne postacie w ciemnych habitach podały nam sznury i popychając, ustawiły w rzędzie. Na wyszeptany sygnał zaczęliśmy ciągnąć.

Maszyna toczyła się rzeczywiście bez problemów. Ciąg­nęliśmy ją w równym tempie. Wszystkie polecenia były wydawane szeptem. Dotarliśmy do skraju lasu i zatrzymaliś­my się. Potem jeszcze pocąc się, pchaliśmy wielką masę po trochu w tę i z powrotem, aż nasi przewodnicy zostali wreszcie usatysfakcjonowani.

Mnisi szeptali coś o wyrównywaniu i zasięgu. Zastanawia­łem się, o co w tym wszystkich chodzi. Na chwilę zapomnieli o nas, wiec najciszej jak potrafiłem, przeszedłem przed machiny i zza krzaków wyjrzałem na rozciągający się widok. Bardzo ciekawe. Łagodne, pokryte krzewami zbocze opadało aż do twierdzy, której ciemne wieże były wyraźnie widoczne na tle nieba. U jej stóp migotały, odbijając gwiazdy, wody bagien, chroniących warownię przed atakiem.

Zostałem w tych krzakach, aż wstał szary świt. Wtedy wróciłem, żeby dokładnie przyjrzeć się obiektowi naszych wysiłków. Jego kształt rysował się teraz wyraźnie, ale nadal nie miałem zielonego pojęcia, co to jest. Gdzieś z boku uchodziła biała strużka pary. Na górze umieszczona była długa belka. Jeden z mnichów zaczął teraz robić coś przy regulatorach. Para zasyczała głośniej, a długie ramię prze­chyliło się tak, że jego koniec oparł się o ziemię. Podszedłem, żeby przyjrzeć się zamontowanej na jego końcu dużej metalowej łyżce i moja ciekawość została nagrodzona... Zaciągnęli mnie do pomocy przy przesuwaniu ogromnego kamienia. We trzech wytoczyliśmy go z pobliskiego zwalis­ka, ale trzeba było czterech, żeby z największym wysiłkiem umieścić go na łyżce. Tajemnica za tajemnicą. Dołączyłem do pozostałych, akurat w chwili gdy pojawił się Capo Dimonte w towarzystwie wysokiego człowieka w habicie.

- Czy to będzie strzelać, bracie Farvel? - zapytał Dimonte. - Zupełnie się nie znam na takich urządzeniach.

- Ale ja się znam, Capo, zobaczysz. Kiedy opuści się most, moja maszyna go zniszczy.

- Oby tak się stało. Te ściany są wysokie i takie będą nasze straty, jeśli będziemy musieli szturmować twierdzę bez możliwości dostania się przez bramę.

Brat Farel odwrócił się do niego plecami i zaczął wydawać operatorom maszyny szybkie polecenia. Wrzucili więcej drewna do jej wnętrzności i syk stał się jeszcze głośniejszy. Było już zupełnie widno. Pole przed nami było puste, w twierdzy nic się nie działo. Lecz za nami w lesie czyhała w ukryciu mała armia i machiny wojenne. Było oczywiste, że bitwa rozpocznie się, kiedy tylko zostanie spuszczony i zniszczony most zwodzony.

Gdy się rozwidniło, dostaliśmy rozkaz ukryć się. Pół godziny później zrobiło się zupełnie widno. Słońce stało już nad horyzontem i nadal nic się nie działo. Podczołgałem się bliżej zakapturzonego operatora machiny.

- Nie opuszcza się! - wykrzyknął nagle brat Farvel. - Jest już po czasie! O tej porze zawsze był spuszczany. Coś się stało!

- Czyżby wiedzieli, że tu jesteśmy? - zapytał Capo Dimonte.

- Tak! - nieprawdopodobnie donośny głos zabrzmiał z drzew nad naszymi głowami. - Wiemy, że tu jesteście! Wasz szturm jest z góry przegrany, a wy zgubieni. Przygo­tujcie się na pewną śmierć!



25

Ryczący głos w ciszy lasu był czymś zupełnie niespodzie­wanym i szokującym. Poderwałem się przerażony. Nie tylko zresztą ja. Mnich przy regulatorach maszyny prze­straszył się jeszcze bardziej. Jego ręka mimowolnie pchnęła lewar i rozległ się potężny, syczący ryk. Długie ramię na szczycie urządzenia pomknęło do góry zakreślając wysoki łuk i uderzyło w ukryty bufor. Cała maszyna zadygotała gwałtownie. Ramię zatrzymało się, ale kamień w łyżce na jego końcu pomknął dalej. Szybko podbiegłem do przodu i zobaczyłem, jak wzbijając fontanny błota wpada do bagna tuż przed zamkniętym mostem zwodzonym. Dobry strzał, gdyby most był spuszczony, z pewnością by go rozwalił.

Wszystko nagle zaczęło dziać się bardzo szybko. Brat Farvel zwalił na ziemię zajmującego się regulatorami mnicha i teraz kopał go, rycząc z wściekłości. Żołnierze biegali w tę i z powrotem wymachując mieczami, a niektórzy strzelali w korony drzew. Capo Dimonte wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słuchał. A ja przywarłem plecami do najbliższego pnia i z przygotowanym do strzału pistoletem czekałem na atak.

Ale nie było żadnego ataku. Za to znowu odezwał się tubalny głos:

- Odejdź stąd. Wracaj tam, skąd przyszedłeś, a zo­staniesz ocalony. Mówię do ciebie, Capo Dimonte. Popeł­niasz błąd. Czarni Mnisi wykorzystują cię. Przez nich zostaniesz zniszczony. Wracaj do swej twierdzy, bo tu czeka cię jedynie śmierć.

- To jest tam! Widzę to! - krzyknął brat Farvel, wskazując do góry. Odwrócił się, zobaczył mnie i chwycił mocno moje ramię. Znowu pokazał na drzewo.

- Tam, na tej gałęzi, przyrząd szatana. Zniszcz to!

Czemuż by nie? Teraz to zobaczyłem, a nawet rozpo­znałem. Był to głośnik. Pistolet wystrzelił, a jego odrzut mocno szarpnął moim barkiem. Strzeliłem jeszcze raz. Głośnik rozpadł się i na dół poleciały kawałki plastiku i metalu.

- To tylko maszyna! - wykrzyknął brat Farvel, wdep­tując w ziemię szczątki głośnika. - Rozpoczynaj atak! - zawołał do Capo Dimonte. - Każ ludziom iść naprzód. Moje miotacze śmierci będą cię wspierać. Zburzę dla ciebie te mury.

Capo nie miał wyboru. Zagryzł wargę i przywołał trębacza. Rozległy się trzy ostre dźwięki, na które od­powiedzieli trębacze znajdujący się na naszych tyłach i obu skrzydłach. Kiedy pierwsze oddziały wyszły spod drzew, Dimonte wydobył miecz i rozkazał, abyśmy szli za nim. Z ogromną niechęcią pobiegłem naprzód.

Nie było to coś, co można by nazwać błyskawicznym atakiem. Porównałbym to raczej do spaceru. Zeszliśmy ze wzgórza przez pole, a potem zatrzymaliśmy się, aby zaczekać, aż pozostałe miotacze śmierci znajdą się na swoich pozycjach. Pojazdy parowe ustawiły je w szereg i rozpoczął się ostrzał. Nad naszymi głowami przelatywały ze świstem głazy, które albo odbijały się od murów twierdzy, albo znikały w jej wnętrzu.

- Naprzód! - krzyknął Capo i znowu machnął mie­czem. Wtedy zaczął się kontratak.

Zza murów fortecy wyskoczyły srebrne kule. Poleciały wysoko w górę i pomknęły ku nami rysując srebrzyste parabole. Za chwilę uderzyły o ziemię pękając z trzaskiem. Jedna z nich spadła blisko mnie. Zobaczyłem, że jest to cienki zbiorniczek wypełniony dymiącym płynem, który błyskawicznie parował. Trucizna! Rzuciłem się biegiem jak najdalej od niej, próbując wstrzymać oddech. Ale obok rozpryskiwało się coraz więcej kuł i powietrze pełne było gazu. Biegłem, aż rozbolały mnie piersi. Musiałem ode­tchnąć, nie dałem rady powstrzymać się.

Kiedy powietrze dotarło do moich płuc, ogarnęła mnie ciemność i runąłem na ziemię.

Leżałem na plecach, to wiedziałem, ale poza tym niewiele do mnie docierało. Straszliwie bolała mnie głowa. Miałem wrażenie, jakby na skroniach zaciskała mi się rozżarzona obręcz, a gdy spróbowałem otworzyć oko, czerwona błys­kawica przeszyła mi mózg. Jęknąłem i usłyszałem roz­legające się ze wszystkich stron jęki innych. Ból głowy pokonał nas wszystkich. Był wielki jak planeta. Był to ból głowy wszechczasów, przed którym bledną wszystkie inne bóle głowy. Pomyślałem o bólach głowy, których dotych­czas doświadczałem, i prawie uśmiechnąłem się na ich wspomnienie.

Żałosne migrenki... Ten - to było coś! Ktoś obok jęknął, a inni mu odjęknęli ze współczuciem.

Ból po trochu ustępował. Po jakimś czasie zdołałem delikatnie otworzyć jedno oko, a potem drugie. Nade mną rozciągało się czyste błękitne niebo, a w zbożu, w którym leżałem, szeleścił wiatr. Niepewnie uniosłem się na łokciu i spojrzałem wkoło na pokonaną armię.

Pole było usłane ciałami żołnierzy. Niektórzy właśnie siadali trzymając się za głowy, a kilku silniejszych, czy może głupszych, chwiejnie próbowało stanąć na nogi. Wszędzie leżały srebrzyste szczątki pocisków gazowych, wyglądające teraz całkiem niewinnie. W skroniach mi tętniło, ale nie zwracałem na to uwagi. Żyliśmy. Gaz nikogo nie uśmier­cił - najwyraźniej miał nas jedynie obezwładnić. Silne świństwo. Nie chcąc jeszcze ryzykować patrzenia na słońce, spojrzałem na własny cień; był bardzo krótki. A więc zbliżało się południe. Spaliśmy przez wiele godzin.

W takim razie dlaczego jeszcze żyjemy? Dlaczego ludzie Capo Dinobli nie rzucili się na nas i nie poderżnęli nam gardeł? Albo przynajmniej nie zabrali nam broni? Mój pistolet ciągle leżał przy mnie, przełamałem go i zobaczyłem, że jest naładowany. Same zagadki. Wstałem... i natychmiast tego pożałowałem, czując potężne dudnienie w głowie. Wtem rozległ się ochrypły wrzask. Rozejrzałem się.

Hm... To brat Farvel we własnej osobie krzyczał, klął i wyrywał sobie garściami włosy z głowy. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ciekawe, co powiedziałby na to psychiatra? Powoli poszedłem w stronę brata Farvela, żeby zobaczyć, co doprowadziło go do takiego stanu. Po chwili zrozumiałem jego uczucia.

Stał koło jednego ze swych miotaczy śmierci, który podczas naszej duchowej nieobecności zamienił się w plą­taninę poskręcanych rur i popękanego metalu. Długie ramię zostało zgrabnie pocięte na trzy części, a koła oderwane od reszty maszyny. Była to po prostu kupa nienadającego się do niczego złomu. Brat Fravel pobiegł gdzieś wyjąc ochryple, a za nim fruwały powyrywane włosy.

Inni mnisi też zaczęli żałobnie zawodzić. Brat Farvel dopadł próbującego usiąść Capo Dimonte.

- Wszystkie zniszczone, wszystkie! - ryknął Czarny Mnich, a Capo Dimonte zakrył sobie uszy dłońmi. - Praca lat na nic! Zmiażdżone, rozwalone! Wszystkie moje miotacze śmierci, taran parowy, wszystko zniszczone! To on to zrobił, Capo Dinobli, to on! Zbierz swych ludzi, zaatakuj twierdzę, on musi zapłacić za tę potworną zbrodnię.

Capo odwrócił się, żeby spojrzeć na twierdzę. Wyglądała tak samo jak o świcie, spokojna i nienaruszona, z ciągle podniesionym mostem, jakby zupełnie nic się dotąd nie wydarzyło. Dimonte odwrócił się od brata Farvela z groźną i ściągniętą twarzą.

- Nie. Nie będę prowadził moich ludzi na te mury. To samobójstwo, a na to się nie umawialiśmy. To twoja wojna, nie moja. Zgodziłem się pomóc ci w zdobyciu twierdzy. Ty miałeś swymi urządzeniami rozwalić bramę, a ja zaatakować. Teraz nasza umowa wygasła.

- Nie możesz nie dotrzymać danego słowa...

- Nie mam takiego zamiaru. Zburz mury, a ja zaata­kuję. To przecież obiecałeś. A więc zrób to teraz.

Brat Farvel poczerwieniał ze złości i uniósł pięści. Capo tylko wydobył miecz.

- Przyjrzyj się temu - powiedział. - Ciągle jeszcze jestem uzbrojony i wszyscy moi ludzie są uzbrojeni. To znak i ja ten znak dobrze zrozumiałem. Gdy tu leżeliśmy, ludzie Dinobli mogli wam zabrać broń i poderżnąć gardła. Ale tego nie zrobili. Oni nie walczą ze mną. A więc ja nie będę walczyć przeciw nim. To ty z nimi walczysz, to twoja bitwa. - Potrącił czubkiem buta leżącego obok tręba­cza. - Daj sygnał zbiórki.

Z radością pozostawiliśmy Czarnych Mnichów, którzy oglądali wraki swoich machin. Wiadomość o zerwaniu przymierza szybko rozeszła się między oddziałami. Bolesne grymasy zastąpiły uśmiechy, a ból głowy - ulga. Nie będzie bitwy ani strat w ludziach. Czarni Mnisi nawarzyli piwa i teraz muszą sami je wypić. Ja uśmiechałem się szerzej niż pozostali, bo miałem świetne nowiny dla Hetmana.

Wiedziałem, jak możemy wydostać się z tej parszywej planety.

Wreszcie zrozumiałem, co stało się ubiegłej nocy. W ciem­ności uważnie obserwowano zbliżanie się naszych od­działów. Dzięki jakiejś wyższej technice oczywiście. Ukryci obserwatorzy musieli również widzieć budowę drogi dla miotaczy śmierci i zrozumieli cel tej operacji. Głośnik został umieszczony na drzewie dokładnie nad obozem, a potem włączony za pomocą radia. Gaz, który nas powalił, był bardzo wymyślny i został zrzucony z centymet­rową dokładnością. Wszystko to przekraczało możliwości techniczne tej zacofanej planety i mogło oznaczać tylko jedno. W twierdzy Capo Dinobli byli ludzie z innej planety. Było ich tam dużo i mieli w tym jakiś cel. Cokolwiek by to było, rozbudziło taki gniew Czarnych Mnichów, że za­planowali ten nieudany atak. Dobrze. Jeszcze jeden wróg mojego wroga. Mnisi mieli w swych szponach całą techno­logię, jaka istniała na Spiovente, i z tego, co widziałem, technika ta służyła całkowicie do celów wojskowych. Głowiłem się próbując przypomnieć sobie długie wykłady Hetmana na temat geopolityki i ekonomii. Zaczął mi świtać w głowie sposób na rozwiązanie naszych kłopotów, kiedy na przodzie kolumny rozległy się jakieś dzikie wrzaski.

Razem z innymi ruszyłem, żeby zobaczyć, co się stało. Ujrzałem, jak półprzytomny ze zmęczenia kurier pada na trawę przy drodze. Capo Dimonte odwrócił się od niego, z wściekłości wymachując pięściami.

- Atak na moją twierdzę! To ten gadzi pomiot Docci, to on. Ruszamy natychmiast szybkim marszem. Do sze­regów!

Nigdy nie chciałbym powtórzyć tego marszu. Odpoczy­waliśmy tylko wtedy, gdy ze zmęczenia po prostu padaliśmy na ziemię. Wówczas jedliśmy, piliśmy wodę, znów stawaliś­my na nogi i ruszaliśmy dalej. Nie było potrzeby nas bić albo zachęcać, bo teraz był to interes nas wszystkich. Rodzina Capo, jego dobra, wszystko pozostało w twierdzy, strzeżone jedynie przez kilku żołnierzy. Zostało tam też wszystko, co posiadaliśmy. Pilnowali tego nasi giermkowie. Dreng, którego ledwie znałem, ale za którego czułem się odpowiedzialny. I Hetman. Jeśli wzięto twierdzę, co się z nim stało? Nic, był nieszkodliwym staruszkiem, nie był ich wrogiem.

Choć próbowałem przekonać siebie samego, że tak jest, wiedziałem, że to kłamstwo. Hetman był zbiegłym niewol­nikiem. A wiedziałem już, co na Spiovente robi się ze zbiegłymi niewolnikami.

Znowu trochę wody i jedzenia o zachodzie słońca i dalej w drogę przez całą noc. O świcie zobaczyłem, że nasze kolumny porozciągały się, gdyż na czoło wysforowali najsilniejsi. Byłem młody, sprawny i zdenerwowany, więc znalazłem się na samym przedzie. Mogłem się teraz za­trzymać, żeby chwilę odpocząć i złapać oddech. Na drodze przed nami zobaczyłem dwóch ludzi, którzy wyskoczyli zza krzaków i zniknęli za wzgórzem.

- Tam! - krzyknąłem. - Zwiadowcy, widzieli nas! Capo wyskoczył z karety i podbiegł do mnie.

- Dwóch ludzi. Byli tam ukryci. Pobiegli w kierunku twierdzy. Zazgrzytał zębami w bezsilnej złości.

- Nie zdołamy ich złapać. Docci zostanie ostrzeżony i ucieknie.

Spojrzał do tyłu na rozsypane oddziały i przywołał oficerów.

- Ty, Barkus, zostań tutaj, daj im odpocząć, a potem idźcie za mną. Ja ruszam teraz ze wszystkimi, którzy jeszcze są zdolni do walki. Mogą jechać na mojej karecie. Ruszamy.

Wdrapałem się na dach pojazdu, pozostali biegli obok niego trzymając się, czego się dało. Ciągnik parowy sapał i wypuszczał wielkie kłęby dymu, kiedy wtaczaliśmy się na wzgórze. Potem pomknęliśmy w dół zbocza.

Z tej odległości widać już było wieżę twierdzy, obok której kłębił się dym. Kiedy wtoczyliśmy się za następny zakręt, natknęliśmy się na tyralierę żołnierzy Docci zagradzających nam drogę do twierdzy. Zaczęli strzelać.

Nie zwolniliśmy. Ciągnik parowy zagwizdał głośno, a my zawyliśmy z wściekłości.

Wróg pierzchnął. Nie wytrzymali nerwowo. Widzieliś­my, jak dołączają do pozostałych napastników, którzy strumieniem wylewali się z grobli. Zniknęli w lesie, zanim ich dopadliśmy. Za groblą widać było rozwaloną, dymią­cą bramę twierdzy. Byłem tuż za Capo, gdy potykając się wchodziliśmy na dziedziniec. Zza ruin baszty przy bramie wyszedł żołnierz i uniósł miecz w słabym pozdrowieniu.

- Nie wpuściliśmy ich, Capo - powiedział i osunął się, opierając się o roztrzaskaną na drzazgi belkę. - Przedarli się na dziedziniec, ale nie wpuściliśmy ich do wieży, i wysadzili zewnętrzne wrota, gdy odchodzili.

- Co z Lady Dimonte, z dziećmi...?

- Wszyscy bezpieczni, skarbiec nie naruszony. Ale kwatery żołnierzy były na dziedzińcu, nie w wieży. Popędziłem tam razem z innymi.

Leżały tu ciała, dużo ciał. Bezbronni giermkowie wy­rżnięci w pień. Obrońcy wychodzili teraz z wieży. Wśród nich był Dreng. Szedł wolno. Niósł zakrwawioną siekierę. Ubranie też miał poplamione krwią, ale wyglądał na zdrowego. Spojrzałem mu w twarz i wyczytałem w niej smutek. Nie musiał nic mówić, wiedziałem. Jego słowa dobiegły do mnie z daleka.

- Przykro mi. Nie mogłem im przeszkodzić. Staruszek umarł. Umarł.



26

Leżał na pryczy z zamkniętymi oczami, jakby spał. Ale to nie był sen. Dreng przykrył go kocem aż po brodę, uczesał i umył mu twarz.

- Nie dałem rady go przenieść, kiedy nastąpił atak - powiedział Dreng. - Był zbyt ciężki i zbyt chory. Rana na plecach była paskudna, czarna, a skóra gorąca. Powiedział, żebym go zostawił, że i tak umrze. Powiedział, że jeśli go nie zabiją, to zrobi to infekcja. Ale nie musieli go przecież zadźgać...

Mój przyjaciel i nauczyciel. Zamordowany przez te zwierzęta. Był wart więcej niż cały plugawy motłoch tej planety razem wzięty. Dreng ujął mnie za ramię, ale odepchnąłem go ze złością.

- Ukradłem dla niego kawałek papieru - powiedział wtedy. - Chciał do ciebie napisać. Ukradłem to.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Odpakowałem zawi­niątko i na podłogę upadł rzeźbiony w drewnie klucz. Podniosłem go i spojrzałem na kartkę. Narysowany był na niej plan twierdzy. Strzałka przy słowie „skarbiec" wska­zywała jedno pomieszczenie. Pod planem była wiadomość napisana silną i pewną ręką: „Niezbyt dobrze się czuję, więc być może, nie będę mógł dać ci tego osobiście. Zrób metalową kopię tego klucza, otwiera on drzwi skarbca. Życzę powodzenia. Miło było cię poznać Jim, bądź dobrym «szczurem»”.

Niżej widniał starannie wykaligrafowany podpis. Prze­czytałem nazwisko i nie mogąc uwierzyć własnym oczom przeczytałem je jeszcze raz. Nie podpisał się pseudonimem. Pozostawił mi w spadku zaufanie. Chyba wiedział, że jestem jedyną osobą we Wszechświecie, która to zaufanie doceni. Wyjawił mi swoje prawdziwe nazwisko.

Wyszedłem i usiadłem na zewnątrz, na słońcu i poczułem się nagle bardzo słaby. Dreng przyniósł mi kubek wody. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo byłem spragniony. Wypiłem wszystko do ostatniej kropli i wy­słałem go po więcej.

No i po wszystkim, koniec. Przeczuwał nadejście ciem­ności, ale martwił się o mnie. Myślał o mnie, kiedy to właśnie jemu śmierć zaglądała w oczy.

Co dalej? Co teraz mam robić?

Ogarnęło mnie znużenie, ból i wyrzuty sumienia. Nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, osunąłem się na bok i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, było już późno po południu. Pod głową miałem zwinięty koc Drenga. Mój giermek usiadł obok mnie.

Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Włożyliśmy ciało Hetmana na jeden z małych wozów i zaciągnęliśmy go przez groblę na brzeg. Nie byliśmy jedynymi, którym przyszło to robić. Obok drogi było małe, zarośnięte trawą wzgórze, z którego rozciągał się ładny widok na wodę i twierdzę. Tam go pochowaliśmy, mocno ubiliśmy ziemię i nie zostawiliśmy żadnego znaku. Nie na tej obrzydliwej planecie. Ten świat miał jego ciało - to wystarczy. Pomnik, który mu wystawię, będzie się znaj­dował całe lata świetlne stąd. Kiedyś, gdy nadejdzie czas, zajmę się tym.

- A teraz, Dreng, zajmiemy się Capo Docci i jego zbirami. Mój drogi przyjaciel nie pochwalał zemsty, więc ja też nie będę się mścił. Nazwiemy to sprawiedliwością. Trzeba tych kryminalistów trochę ukrócić. Tylko jak to zrobić?

- Ja pomogę, panie. Teraz już mogę walczyć. Bałem się, a potem się wściekłem i walczyłem siekierą. Jestem gotów być wojownikiem, tak jak ty.

Pokręciłem przecząco głową. Zaczynałem już jaśniej myśleć.

- To nie robota dla farmera z przyszłością. Ale musisz zawsze pamiętać, że przezwyciężyłeś swój strach. To ci pomoże w życiu. Ale Jim diGriz zawsze spłaca swoje długi, więc wracasz na farmę. Ile taka farma kosztuje?

Rozdziawił usta, szukając w pamięci.

- Nigdy nie kupowałem farmy.

- Nie wątpię. Ale pewnie słyszałeś o kimś, kto kupował?

- Stary Kretchy kiedyś wrócił z wojen i dał wdowie Roskwi dwieście dwanaście dukatów za jej część farmy.

- Świetnie! Biorąc poprawkę na inflację, pięćset powin­no ci wystarczyć. Trzymaj się mnie, chłopie, a będziesz nosił lemiesz. A teraz idź do kuchni i zapakuj trochę jedzenia. Ja tymczasem puszczę w ruch pierwszą część planu.

To było jak partyjka szachów, którą rozgrywasz sobie w głowie. Jasno i dokładnie widziałem pierwsze swoje ruchy. Jeśli rozegram je dobrze, środek i koniec gry będą nieuniknionym zwycięstwem! Zrobiłem więc pierwszy ruch.

Capo Dimonte siedział oklapnięty na tronie, zmęczony jak my wszyscy, z dzbanem wina w ręku. Przepchnąłem się przez oficerów i stanąłem przed nim. Łypnął na mnie ponurym wzrokiem i machnął ręką.

- Odejdź, żołnierzu. Dostaniesz nagrodę. Dobrze się dziś spisałeś, widziałem. Ale zostaw nas teraz, musimy obmyślić plan...

- Dlatego tu jestem, Capo. Żeby ci powiedzieć, jak zniszczyć Capo Docci. Służyłem u niego i znam jego tajemnice.

- Mów!

- Na osobności. Odeślij wszystkich.

Zastanowił się przez chwilę i machnął ręką. Wyszli pomrukując, a on flegmatycznie popijał wino, aż zamknęły się za nimi drzwi.

- Mów, co wiesz! - rozkazał despotycznie. - Mów szybko, bo jestem w fatalnym humorze.

- Tak jak i my wszyscy. To, co chcę ci powiedzieć, nie dotyczy Docci, nie bezpośrednio. Zaatakujesz go, tego jestem pewien. Ale żeby być pewnym sukcesu, chcę przeciąg­nąć Capo Dinobli i jego tajemnice na twoją stronę. Czyż nie byłoby lepiej, gdyby ludzie Docci spali, kiedy będziemy przechodzić przez mur?

- Dinobli nie wie o tych sprawach więcej niż ja, wiec nie opowiadaj głupot. Niedomaga, a przez ostatni rok nie opuszczał łoża.

- Domyślałem się tego, ale ci, którzy dla swoich celów korzystają z jego twierdzy i którzy doprowadzili do tego, że Czarni Mnisi chcieli wypowiedzieli im wojnę, to są ludzie, którzy ci pomogą.

Na te słowa wyprostował się, a oczy aż mu rozbłysły na myśl o nowej intrydze.

- A więc idź do nich. Obiecaj im udział w łupach, ty zresztą też swój dostaniesz, jeśli uda ci się wykonać to, co wymyśliłeś. Idź i obiecaj im w moim imieniu to, co chcesz. Przed końcem miesiąca głowa Docci będzie się piekła na rożnie w moim kominku, ale zanim do tego dojdzie, jego ciało będzie rozrywane rozgrzanymi do czerwoności hakami...

Dalej mówił w podobnym stylu, ale nie interesowało mnie to zbytnio. Był to tylko otwierający ruch pionka. Teraz musiałem poprowadzić do ataku główne figury.

Kłaniając się uniżenie wyszedłem, pozostawiając go siedzącego na tronie. Coś pomrukiwał i wymachując rękami rozlewał dookoła wino. Tym ludziom szybko zmieniał się nastrój.

Dreng spakował nasze nieliczne rzeczy i natychmiast wyruszyliśmy. Odeszliśmy daleko od twierdzy i skręciliśmy w kierunku płynącej w pobliżu rzeczki. Jej brzegi porośnięte były trawą.

- Zostaniemy tu do rana - oznajmiłem. - Muszę obmyślić plan, a poza tym potrzebujemy wypoczynku. Chcę mieć jasny umysł, gdy jutro zapukam do drzwi starego Dinobli.

Po długim, odświeżającym śnie, sytuacja wydała się całkiem jasna.

- Dreng - powiedziałem. - To będzie akcja jedno­osobowa. Nie wiem, jak zostanę przyjęty i być może będę potem zbyt zajęty martwieniem się o własną skórę, żeby mieć jeszcze czas na troszczenie się o ciebie. Wracaj do twierdzy Capo Dimonte i czekaj tam na mnie.



W rzeczywistości nie było żadnych drzwi, do których mógłbym zapukać. Zamiast tego przy bramie stało dwóch ciężko uzbrojonych strażników. Przeszedłem przez pole, minąłem wraki machin, które pokryły już czerwone plamy rdzy, i wszedłem na most zwodzony. Zanim zbliżyłem się do strażników, przystanąłem, powoli wyjąłem pistolet i chwyciłem go za lufę.

- Mam ważną wiadomość dla tego, który tu dowodzi.

- Odwróć się i szybko odmaszeruj - powiedział wyższy strażnik, wycelowując we mnie pistolet. - Capo Dinobli nikogo nie przyjmuje.

- Wcale nie chodzi mi o Capo - odparłem, zerkając na widoczny za jego plecami dziedziniec.

Przechodził tam właśnie wysoki człowiek w obszarpanym ubraniu, ale pod obdartymi mankietami jego spodni do­strzegłem odbłysk plastikowych butów.

- Capo życzę jedynie dobrego zdrowia! - krzyk­nąłem głośno. - I mam nadzieję, że ma dobrego gerontologa, który regularnie aplikuje mu synapsostymulaty.

Strażnik mruknął coś zmieszany, ale moje słowa nie były skierowane do niego. Człowiek na dziedzińcu nagle się zatrzymał, a potem odwrócił się wolno. Zobaczyłem podłużną twarz i przenikliwe, skierowane na mnie w milczeniu niebieskie oczy.

Podszedł i wciąż na mnie patrząc, zaczął rozmawiać ze strażnikiem.

- W czym problem?

- Nic, nic, szanowny panie. Odprawiałem właśnie tego tutaj.

- Pozwól mu wejść. Chcę go przesłuchać.

Strażnik opuścił pistolet i przeszedłem przez bramę.

Kiedy znaleźliśmy się za zasięgiem słuchu strażników, wysoki mężczyzna odwrócił się do mnie i zmierzył mnie od stóp do głów zaciekawionym spojrzeniem.

- Idź za mną - powiedział. - Chcę z tobą pomówić na osobności.

Nie odezwał się już, aż weszliśmy do jakiegoś pokoju i zamknęły się za nami drzwi.

- Kim jesteś? - zapytał.

- Wiesz, że właściwie miałem ci zadać to samo pytanie. Czy Liga wie, co tu robicie?

- Oczywiście, że wie. To oficjalna... - ugryzł się w język i uśmiechnął się. - To przynajmniej dowodzi, że jesteś spoza planety. Nikt tu nie potrafi tak szybko myśleć ani nie wie tyle co ty. Siadaj i powiedz, kim jesteś. Potem ocenię, ile mogę ci powiedzieć o naszej pracy tutaj.

- W porządku - odpowiedziałem opadając na krzesło i kładąc pistolet na podłodze. - Nazywam się Jim. Byłem członkiem załogi veniańskiego frachtowca, dopóki nie zadarłem z kapitanem. Wyrzucił mnie na tej planecie. To wszystko.

Wyciągnął notes i zaczaj zapisywać.

- Nazywasz się Jim. A nazwisko? Milczałem. Popatrzył na mnie spode łba.

- Dobrze, obejdziemy się na razie bez tego. Jak się nazywa kapitan?

- Sądzę, że zachowam tę informację na później. Może teraz ty powiesz mi, kim jesteś? Odsunął notes i usiadł wygodnie.

- To mi nie wystarcza. Nie znając twojej tożsamości nie mogę ci nic powiedzieć. Skąd pochodzisz z Yenii? Jak się nazywa stolica twojej planety? Kto jest Prezesem Rady Świata?

- To było dawno, zapomniałem.

- Kłamiesz. Jesteś takim samym Yeniańczykiem jak ja. Zanim dowiem się więcej...

- Co dokładnie musisz wiedzieć? Jestem obywatelem Ligi, nie jednym z miejscowych opryszków. Oglądałem trójwymiarową telewizję, jadałem u MacSwineyów znanych na każdym świecie, czterdzieści dwa miliardy utargu. Studiowałem elektronikę molekularną i mam czarny pas w judo. Czy to ci wystarczy?

- Być może. Ale powiedziałeś mi, że zostałeś tu wy­rzucony z veniańskiego frachtowca, a to nie może być prawdą. Zabroniono jakichkolwiek niezatwierdzonych kon­traktów ze Spiovente.

- Mój kontrakt nie był zatwierdzony. Statek szmuglował tu broń, taką jak ta.

To wreszcie przyciągnęło jego uwagę. Sięgnął po notes.

- Kapitan nazywa się...? Pokręciłem głową w milczącym „nie".

- Dostaniesz tę informację tylko wtedy, gdy załatwisz mi wydostanie się z tej planety. Możesz to zrobić, bo z tego, co mi powiedziałeś, jesteś tu za zgodą Ligi. A więc może zrobimy mały interesik. Ty załatwisz mi bilet - mam mnóstwo srebrnych dukatów, żeby za niego zapłacić, czy też będę miał, a to na jedno wychodzi. Poza tym pomożesz mi troszeczkę w lokalnej sprawie. A wtedy ja podam ci nazwisko kapitana.

Nie spodobało mu się to. Myślał intensywnie, przeżuwał haczyk, ale nie mógł go przełknąć.

- Przez ten czas, kiedy się zastanawiasz - odezwałem się - mógłbyś mi powiedzieć, kim jesteś i co tu robisz?

- Najpierw musisz obiecać, że nie zdradzisz naszej tożsamości krajowcom. Nasza obecność jest znana poza tą planetą, ale tutaj możemy odnieść sukcesy tylko wtedy, gdy cała operacja pozostanie tajemnicą.

- Obiecuję, obiecuję. Nie jestem nic winien żadnemu z krajowców.

Ułożył palce w piramidkę i odchylił się do tyłu jakby zaczynając wykład. Dobrze zgadłem, potwierdziły to jego pierwsze słowa.

- Jestem profesor Lustig z Uniwersytetu Ellenbogen, gdzie pracuję na katedrze socjoekonomii stosowanej. Jestem kierownikiem departamentu i muszę powiedzieć, że to ja założyłem ten departament, gdyż socjoekonomia stosowana jest stosunkowo młodą dyscypliną, będącą, rzecz jasna, odgałęzieniem socjoekonomii teoretycznej...

Mrugnąłem szybko, aby nie popaść w otępienie i zmusi­łem się do słuchania. To właśnie przez takich nauczycieli jak Lustig uciekłem ze szkoły!

- ...lata korespondencji i pracy, aby zrealizować naszą największą ambicję. Praktyczne zastosowanie naszych teo­rii... Najtrudniej było przekonać biurokratów z Ligi ze względu na nieinterwencyjną politykę Ligi. W końcu udało się ich namówić, żeby z odpowiednimi zabezpieczeniami pozwolili nam poprowadzić pierwszy doświadczamy pro­gram tu, na Spiovente. I jak powiedział ktoś z czarnym humorem, gorzej nie mogliśmy trafić.

- A co dokładnie próbujecie tu zrobić? - zapytałem. Wytrzeszczył oczy.

- To powinno być oczywiste. Cały czas tylko o tym mówiłem.

- Pan myślał o teorii, profesorze. Czy byłby pan łaskaw po ludzku wyjaśnić, co chcecie osiągnąć?

- Jeśli nalegasz, w kategoriach Laymana oczywiście, próbujemy ni mniej, ni więcej tylko zmienić strukturę tego społeczeństwa. Zamierzamy wyprowadzić tę planetę z Ciem­nego Średniowiecza, nawet gdyby miała kopać i wrzeszczeć. Po Przełomie Spiovente wpadła w dość odpychającą formę feudalizmu. A raczej wojnoizmu. Zwykle w wieku dez­integracji hierarchia feudalna jest bardzo przydatna. Pod­trzymuje ogólną strukturę państwa, podczas gdy różne jednostki administracyjne troszczą się i dbają o siebie.

- Nie widziałem tu zbyt wiele troski czy opieki.

- Zgadza się. Dlatego też ci wojownicy będą musieli odejść.

- Mogę pomóc paru wystrzelać.

- My NIE posługujemy się przemocą! Jest to nie tylko obrzydliwe, ale też zakazane przez Ligę. Naszym celem jest stworzenie rządu niezależnego od instytucji Capo. Aby to zrobić, wspomagamy społeczny awans klasy specjalistów. To spowoduje zintensyfikowanie obiegu pieniądza i koniec handlu wymiennego. Wraz ze wzrostem funduszów rząd będzie mógł ustanowić podatki na stworzenie działu usług społecznych. Potrzebne będzie do tego stworzenie sądownictwa. To z kolei spowoduje rozwój komunikacji, cent­ralizacji i rozbudzenie idei zjednoczeniowych.

Brzmiało to nieźle, chociaż nie szalałem z radości na myśl o podatkach czy sądownictwie. Wszystko było jednak lepsze niż Capo.

- To brzmi nieźle w teorii - powiedziałem. - Lecz jak zamierza pan wprowadzić to w czyn?

- Poprzez oferowanie lepszych usług za niższą cenę. Dlatego też Czarni Mnisi próbowali nas zaatakować. Mój kapelusz jest bardziej religijny niż oni. Zakon jest po prostu przykrywką dla ich monopolu technologicznego. My przełamujemy ten monopol, a to im się nie podoba.

- Świetnie. Pana plan jest pierwszorzędny i życzę powodzenia. Ale mam tu jeszcze parę spraw do załatwienia, zanim się wydostanę z tego bagna. Aby pomóc wam w przełamywaniu monopolu technologicznego, chciałbym nabyć trochę gazu usypiającego.

- To niemożliwe. Tak naprawdę to w ogóle nie możemy ci pomóc. Nie możesz też tu zostać. Przywołałem już strażników. Zostaniesz zatrzymany aż do przybycia statku Ligi. Wiesz zbyt dużo, żebyśmy mogli pozwolić ci pozostać na wolności.



27

Jeszcze mój mózg nie pojął do końca tej niemożliwej do przyjęcia informacji, a moje ciało już przeskoczyło biurko. Profesor powinien był pamiętać, co mówiłem o czarnym pasie. Wbiłem mu kciuki głęboko w szyję. Jeszcze zanim jego głowa opadła na biurko, ja już biegłem do drzwi. I to akurat na czas, bo gdy tylko zasunąłem rygiel, ktoś zaczął naciskać znajdującą się nad nim klamkę.

- Ruszaj się, Jim - poradziłem sam sobie - zanim podniosą alarm. Ale najpierw zobacz, co pożytecznego ten dwulicowy naukowiec tu ma...

Na biurku leżały kartoteki, dokumenty i książki. Nic co mogłoby mieć dla mnie jakąś wartość. Właśnie zrzucałem to wszystko na podłogę, kiedy rozległo się walenie do drzwi. Nie miałem dużo czasu. Teraz profesorek. Rozchyliłem jego płaszcz i przeszukałem kieszenie. Tam też nie było nic ciekawego, poza pękiem kluczy, które wrzuciłem sobie do kieszeni. Musiałem zadowolić się takim łupem. Podniosłem pistolet i skoczyłem do okna, akurat w chwili gdy coś ciężkiego z łomotem uderzyło w drzwi. Byłem na wysokości drugiego piętra, a znajdujący się pod oknem dziedziniec wybrukowany był kocimi łbami. Wyglądało to mało zachęcająco. Gdybym skoczył, poła­małbym sobie nogi.

Wyciągnąłem rękę wzdłuż muru i z wdzięcznością pomyś­lałem o brakoróbstwie miejscowych kamieniarzy. W murze zewnętrznym między kamieniami wyczułem duże szpary. Wsunąłem pistolet za pas na plecach. Drzwi rozwarły się w chwili, gdy schodziłem po murze.

Było to łatwe. Na koniec zeskoczyłem, przeturlałem się przez ramię, dzięki czemu pistolet wbił mi się boleśnie w kręgosłup. Przesunąłem broń i potykając się dotarłem za róg budynku, zanim ktokolwiek pojawił się w oknie. Byłem wolny!

Czy rzeczywiście? Zaraz ogarnęło mnie przygnębienie. Wolny w środku twierdzy wroga, mając wszystkich przeciw sobie. Niezła wolność.

- Tak, wolny! - arogancko zacisnąłem zęby, wypros­towałem ramiona i ruszyłem śmiałym, swobodnym krokiem. Tak wolny, jak tylko Stalowy Szczur może być! Pośpiesz się Jim, sprawdź, czy da się znaleźć jakieś zamki, do których pasowałyby twoje nowe klucze.

Najlepsze rady otrzymuję zawsze od siebie samego. Prze­szedłem przez bramę prowadzącą na duży dziedziniec. Kręcili się tam uzbrojeni ludzie. Kompletnie mnie zignorowali. To nie potrwa długo. Gdy tylko zacznie się alarm, wszyscy będą mnie szukać. Patrząc śmiało przed siebie, poszedłem w stronę masywnego budynku, stojącego na drugim końcu dziedzińca. Do wnętrza prowadziły do niego wielkie wrota, obok których znajdowały się mniejsze. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że w obydwu zamontowano bardzo nowoczesne zamki. Cieka­we, co tam zostało zamknięte? Pozostało mi jedynie znaleźć właściwy klucz.

Udając, że moja obecność tutaj jest zupełnie naturalna, zatrzymałem się przed mniejszymi drzwiami i zacząłem przerzucać klucze. Było ich chyba ze dwadzieścia. Ale to był zamek typu Bolger, co dla mojego wprawnego oka było oczywiste, więc szukałem znajomego rombowego kształtu.

- Hej ty, co tam robisz!?

To był potężny zbir, brudny, nie ogolony i miał czerwone oczy. Miał też wsadzony za pas długi sztylet, którego rękojeść właśnie pieścił palcami.

- Otwieram drzwi, to chyba jasne - odpowiedziałem pewnie. - To ciebie przysłali mi tu do pomocy? Masz, potrzymaj.

Podałem mu pistolet. To dało mi kilka sekund, podczas których on tępo wpatrywał się w broń. Miałem wystar­czająco dużo czasu, żeby wsadzić klucz do zamka. Nie przekręcił się.

- Nikt mnie nie przysyłał - rzekł, oglądając dokładnie pistolet, co go zaabsorbowało na kolejne kilka sekund.

Nie mogłem robić nic złego, jeśli dałem mu broń, nieprawdaż? Mozolnie to przemyśliwał, poruszając przy tym wargami. W końcu przerwałem mu ten bombastyczny potok myśli.

- No dobra, skoro już tu jesteś, to mógłbyś mi pomóc...

Uff, kolejny klucz zrobił to, co do niego należało, czyli ślicznie się obrócił. Drzwi się otworzyły, a ja obróciłem się równie ślicznie jak klucz i dźgnąłem zbira palcami w szyję. Kiedy padał, zdążyłem złapać pistolet.

- Hej, ty, stój!

Zignorowałem ten grubiański rozkaz, bo nie miałem najmniejszej ochoty sprawdzać, kto go wykrzyknął. Wśliz­gnąłem się do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Odwróciłem się, rozejrzałem dookoła i przeszyła mnie szpada rozpaczy. Nie miałem żadnych szans! Był to ogrom­ny, źle oświetlony przez wysoko w murze umieszczone szczeliny garaż dla ciągników parowych. Stało ich tu z pięć w zgrabnym szeregu.

Fajnie byłoby uciec w jednym z nich, naprawdę cudownie. Widziałem je w akcji. Najpierw trzeba rozpalić ogień, potem wpychać drewno, żeby wytworzyła się para. To zwykle trwa co najmniej godzinę. Zakładając nawet, że nikt mi nie przeszkodzi, musiałbym jeszcze otworzyć drzwi, po czym ze zgrzytem i szczękiem, w dostojnym tempie karawanu wyjechać na wolność...

- Nie da rady.

A może jednak da? Gdy wzrok przyzwyczaił mi się do półmroku, spostrzegłem, że stojące tu pojazdy różnią się od tych, które dotąd widywałem. Tamte miały drewniane koła z żelaznymi obręczami, te tutaj miały gumowe opony. Czyżby jakiś postęp techniczny? Czyżby była to ta techno­logia spoza planety, zakamuflowana pod postacią tych starych wraków?

Podszedłem do najbliższego pojazdu i usiadłem za kiero­wnicą. Były tu znajome dźwignie i koła, ale także niewidocz­ne z zewnątrz miękkie siedzenia i równie znajome kontrolki pojazdu naziemnego. To mi się podoba!

Wrzuciłem pistolet pod siedzenie. Z boku wisiał pas bezpieczeństwa, co było może mądrym zabezpieczeniem, ale w tej chwili raczej mało przydatnym. Odsunąłem pas na bok i pochyliłem się, żeby obejrzeć kontrolki. Stacyjka, selektor biegów, prędkościomierz i kilka nie znanych mi tarcz i wskaźników. Usłyszałem walenie do drzwi i pomyś­lałem, że może dokładniejsze oględziny zostawię sobie na później. Włączyłem silnik i nic się nie stało...

A raczej stało się coś zupełnie nieprzewidzianego. Silnik milczał, natomiast w uszach zabrzmiał mi dziewczęcy głosik:

Nie uruchamiaj pojazdu przed zapięciem pasów bez­pieczeństwa".

- No tak, pasy. Dziękuję.

Zapiałem pas i znów przekręciłem kluczyk. „Silnik zaczyna pracować tylko wtedy, gdy selektor biegów jest na luzie".

Walenie do drzwi nasilało się. Zakląłem cicho i przesu­nąłem selektor, próbując znaleźć właściwe położenie. Drzwi rozpryskiwały się w drzazgi. No, teraz kluczyk. Silnik zaczął pracować. Wrzuciłem bieg. I znów odezwał się głos: „Nie ruszaj na hamulcu ręcznym". Teraz już kląłem głośno. Małe drzwi wyleciały z zawia­sów. W bryzgach wody i syku pary tłoki wreszcie ruszyły. Ktoś zaczął krzyczeć i ludzie stłoczeni w drzwiach ruszyli w moją stronę. Pojazd zatrząsł się i ruszył z turkotem. Cały był pokryty stalowymi płytami, więc musiał być bardzo ciężki. Postanowiłem to sprawdzić. Nacisnąłem gaz do dechy, skręciłem kierownicę i pognałem prosto na duże wrota.

To było piękne. Gdy dodałem gazu, maszyna aż zaryczała. Trzasnąłem w środek bramy z takim hukiem, że aż zadzwoniło mi w uszach. Ale mój wspaniały rumak nawet nie zwolnił. Drewniane wrota rozprysły się w drobny mak, a ja przejechałem w chmurze fruwających wiórów i drzazg. Zdążyłem tylko zobaczyć pierzchających na boki przechodniów i zaraz sam musiałem szybko cofnąć wystającą głowę, żeby nie stracić jej za sprawą belki, która uderzyła w kabinę i odskoczyła na bok.

Wyprostowałem się i uśmiechnąłem z rozkoszą. Cóż za cudowny widok! Żołnierze rozbiegali się we wszystkich kierunkach, szukając schronienia. Skręciłem kierownicę i zrobiłem rundę honorową dookoła dziedzińca, rozglądając się za drogą wyjazdową. O stalowy pancerz uderzyła kula i odbiła się jak od skały. Wreszcie zobaczyłem bramę, była strasznie daleko. Nacisnąłem gaz do dechy i namacałem sznurek do gwizdka. Z jazgotem i wizgiem nabierałem szybkości.

Najwyższy czas. Ktoś nie stracił głowy i właśnie próbował podnieść most. Dwóch ludzi z całej siły kręciło korbami prymitywnego kołowrotu. Zadźwięczały naciągane łań­cuchy. Ze świszczącym gwizdkiem jechałem prosto w środek bramy. W stal dookoła mnie zaczęły łomotać kule. Nie zdejmowałem nogi z gazu. To była moja jedyna szansa.

Most zaczął się unosić, powoli, ale systematycznie, odcinając jedyną drogę ucieczki. Rósł mi przed oczami. Był już uniesiony o 10 stopni, 20..., 30..."Nie uda mi się!

Uderzyłem z takim impetem, że gdyby nie pasy bez­pieczeństwa, to zostawiłbym zęby w desce rozdzielczej. Przednie koła wjechały na most i podjeżdżały coraz wyżej i wyżej, a przód samochodu niebezpiecznie uniósł się do góry. Jeszcze kawałek wyżej, a wywrócę się na dach!

Musiałem spróbować, silnik aż ryczał z wysiłku. Wtem mój cudowny środek transportu szarpnął. Usłyszałem pisk i trzask, a potem cały most runął do przodu. Kołowroty, na które nawijano łańcuchy, pod ciężarem mojego pojazdu zostały wyrwane z posad. Przód mostu opadł i uderzył z takim hukiem, że prawie ogłuchłem.

Ale nogę ciągle miałem na pedale gazu, a koła dalej się obracały. Pojazd skoczył do przodu. Prosto w wodę! Skręciłem ostro kierownicę i skierowałem samochód w od­powiednią stronę, po czym zjechałem z mostu na drogę. Bez trudu pokonałem wzgórze, zakręt i gnałem dalej, aż na drodze pojawiły się głębokie koleiny. Wtedy przyhamowa­łem. Byłem już daleko i bezpieczny.

- Jim - dałem sobie radę, jednocześnie starając się złapać oddech.- W przyszłości staraj się czegoś takiego unikać, jeśli to możliwe.

Spojrzałem do tyłu; nikt mnie nie ścigał. Ale wkrótce będą i to bynajmniej nie pieszo. Znowu położyłem stopę na pedale gazu i zacisnąłem szczęki, żeby nie kłapać zębami przy każdej muldzie.

Podjazd pod następne wzgórze znowu zwolnił tempo jazdy. Mimo dociśniętego do podłogi pedału gazu, ciężar tego potwora sprawił, że raczej się toczyliśmy, niż jechaliś­my. Korzystając z okazji sprawdziłem akumulatory. Były pełne. Całe szczęście, bo nie miałem ich jak naładować. Ponad stukotem i dudnieniem samochodu usłyszałem cienki odległy gwizd. Szybko się odwróciłem. To oni. Ścigali mnie dwoma pojazdami.

Nie ma mowy, żeby mnie złapali. Te pojazdy, gdy zjadą z drogi, stają się bezużyteczne, bo ugrzęzną w bagnie, a do twierdzy Capo Dimonte prowadzi tylko jedna droga. Właśnie nią teraz jechałem i nie miałem zamiaru dać im się dogonić.

Tylko że jeśli ich tam za sobą przyprowadzę, to będą wiedzieli, kto ukradł ich pojazd i wkrótce wrócą z bombami z gazem. Niedobrze. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że są bliżej, ale gdy dotarli do stóp pagórka, zwolnili do mojej szybkości. Przejechałem szczyt i znowu nabrałem szybkości. Wraz z nią wzmogły się też wstrząsy. Miałem nadzieję, że zbudowno ten pojazd tak, żeby to wytrzymał. Przede mną wyłoniło się skrzyżowanie dróg. Do Capo Dimonte musiał­bym skręcić w lewo. Skręciłem w prawo. Nie miałem pojęcia, co to za droga, więc pozostało mi jedynie jechać dalej i trzymać kciuki.

Musiałem coś wymyślić i to szybko. Nawet jeśli uda mi się przez cały dzień trzymać ich daleko za sobą, to w końcu wyczerpią mi się baterie i będzie po mnie. Pomyśl, Jim, wysil psiakrew te swoje szare komórki!

Sposobność nadarzyła się przy następnym zakręcie. Odchodziła stamtąd podmokła polna droga prowadząca do strumyka. I wtedy wpadł mi do głowy ten pomysł, który jak wszystkie genialne pomysły pojawił się przed moimi oczami od razu w najdrobniejszych szczegółach.

Bez wahania skręciłem kierownicę i stoczyłem się na łąkę. Czując jak koła grzęzną w miękkiej ziemi, zwolniłem. Jeśli tu ugrzęznę to koniec. Albo przynajmniej koniec mojego prawa własności do tego rzęcha, które to prawo bardzo chciałem jeszcze przez jakiś czas utrzymać. Dawaj dalej, Jim, ale ostrożnie.

Toczyłem się do przodu jak najwolniej, na najniższym biegu, aż przednimi kołami wjechałem do strumyka. Gdy tylko się zatrzymałem, zaczęły zapadać się w błoto. Ostroż­nie wycofałem się, patrząc przez ramię do tyłu i starając się jechać po koleinach, które zrobiłem wjeżdżając tu. Wyco­fywałem się w ten sposób, aż znowu wjechałem na ubitą drogę. Przekładając biegi pozwoliłem sobie na szybki rzut oka na efekt moich zabiegów. Doskonały! Koleiny prowa­dziły prosto w kierunku wody i ginęły w strumyku.

Na drodze za sobą usłyszałem niezbyt odległy gwizd. Przyśpieszyłem na zakręcie i już byłem ukryty za drzewami. Wtedy zdjąłem nogę z gazu, wyłączyłem silnik, zaciągnąłem hamulec i zeskoczyłem na ziemię.

Teraz następna część rozgrywki. Musiałem ich przekonać, żeby pojechali po zostawionych przeze mnie śladach. Jeśli nie uwierzą, to marny mój los, ale trzeba było podjąć to ryzyko.

Biegnąc zdjąłem kurtkę, przekręciłem ją na drugą stronę i zarzuciłem luźno na ramiona. Rękawy związałem z przodu i przykucnąłem, żeby podwinąć nogawki. Nieszczególny to kamuflaż, ale musiał wystarczyć. Miałem nadzieję, że kierowcy nie przyjrzeli mi się dokładnie, jeśli w ogóle mnie widzieli.

Stanąłem koło miejsca, gdzie przedtem skręciłem w pole, i zostało mi akurat tyle czasu, że gdy na zakręcie pojawił się pierwszy pseudoparowiec, zdążyłem ubrudzić sobie twarz ziemią. Widząc, jak wychodzę na drogę, wskazując ręką kierunek, zwolnili.

- Tam pojechał! - krzyknąłem.

Kierowca i strzelec spojrzeli na pole i pozostawione przeze mnie ślady. Zatrzymali się.

- Wjechał prosto w wodę i pojechał dali, bez pola. To wasz kumpel?

Nadeszła rozstrzygająca chwila. Rozciągała się w nie­skończoność, kiedy powoli nadjechał drugi pojazd, zwolnił i zatrzymał się. Co będzie, jeśli zaczną mnie przesłuchiwać albo dokładnie mi się przyjrzą? Chciałem uciec, ale gdybym się ruszył, straciłbym wszystko.

- Za nim! - krzyknął któryś z nich i kierowca pierw­szego wozu skręcił na pole. Drugi podążył za nim.

Przemknąłem szybko pod ukrycie drzew i oglądałem wszystko z dużym zainteresowaniem. To było piękne. Tak, byłem z siebie dumny, nie wstydzę się do tego przyznać. Gdy malarz stworzy prawdziwe arcydzieło i zdaje sobie z tego sprawę, to nie próbuje zmniejszyć wagi tego faktu przez fałszywą skromność.

A to było arcydzieło. Pierwszy samochód z klekotem wtoczył się na pole, podskakując w górę i w dół na kępach sitowia, i z pluskiem wpadł do wody. Jechał tak szybko, że zanim zdążył zwolnić, tylne koła wpadły już do strumyka. I zaczął powoli tonąć w miękkim mule. Zanim się zatrzymał, koła zapadły się już do połowy.

Rozległy się krzyki i przekleństwa, a co najlepsze, ktoś wyciągnął łańcuch i połączył nim oba samochody. Cudow­nie. Koła drugiego pojazdu zaczęły buksować i grzęznąć w podmokłym polu, aż ten zapadł się po osie. Z uznaniem zaklaskałem i ruszyłem z powrotem do mojego samochodu.

Wiem, że nie powinienem był tego zrobić, ale są takie chwile, że człowiek nie może oprzeć się chęci popisania się.

Usiadłem za kierownicą, zapiąłem pas, włączyłem silnik i ostrożnie zawróciłem. Dodałem gazu i z powrotem wjechałem na drogę.

Mijając rozjazd, z całej siły pociągnąłem sznur gwizdka.

Rozlej się głośny świst i wszyscy zwrócili głowy w moim kierunku. Pomachałem im i uśmiechnąłem się. Za chwilę przy drodze ukazały się drzewa i ten cudowny widok zniknął mi z oczu.



28

To była jazda zwycięstwa. Śmiałem się głośno, śpiewałem i z radością ciągałem za gwizdek. Kiedy pierwszy entuzjazm minął, przesunąłem królową na szachownicy w mojej wyobraźni i zastanowiłem się, jaki będzie mój kolejny ruch. Syk pary i klekot maszyny rozpraszały mnie, wiec przyj­rzałem się kontrolkom i znalazłem pokrętło wyłączające efekty specjalne. Woda gotowała się na zawołanie, a pozo­stałe dźwięki były po prostu nagrane. Powyłączałem wszys­tko i w ciszy pojechałem do twierdzy Capo Dimonte. Gdy tam dotarłem, było już późno po południu i do tego czasu miałem obmyślony cały plan.

Kiedy pokonałem ostatni zakręt i wjeżdżałem na groblę, znowu włączyłem wszystkie efekty. Toczyłem się powoli, dobrze widoczny dla strażników. Na długo zanim dojecha­łem, unieśli już częściowo zreperowany most i gdy stanąłem przed nim, przyglądali mi się podejrzliwie.

- Nie strzelać! Jestem przyjacielem! - krzyknąłem. - Człowiek waszej armii i bliski współpracownik Capo Dimonte. Wysłać po niego szybko, bo wiem, że chce zobaczyć swój nowy pojazd parowy.

I rzeczywiście chciał. Gdy tylko opuszczono most, szybko przez niego przeszedł i spojrzał na mnie.

- Skąd to masz? - zapytał.

- Ukradłem. Wsiadaj, to pokażę ci kilka ciekawych rzeczy.

- Gdzie gaz usypiający? - zapytał wdrapując się po szczeblach.

- Odpuściłem go sobie. Mając ten pojazd obmyśliłem jeszcze lepszy i pewniejszy plan. To nie jest zwykły pojazd parowy, jak pewnie zauważyłeś. To nowy i ulepszony model z kilkoma interesującymi dodatkami, które na pewno cię zainteresują.

- Ty idioto! O czym ty mówisz? - złapał za rękojeść miecza. Ależ miał temperamencik!

- Pokażę ci, Wasza Capowska Mość, bo jeden pokaz mówi więcej niż tysiąc słów. Proponowałbym też, żebyś tu usiadł i zapiął ten pas jak ja. Gwarantuję, że to, co zobaczysz, zrobi na tobie wrażenie.

Jeśli jeszcze nie do końca połknął haczyk, to był co najmniej ciekawy. Zapiął pas i tyłem zjechaliśmy z grobli na brzeg. Toczyliśmy się wolno, wydając dostojne brzę­czenie i sapanie. Zatrzymałem samochód i zwróciłem się do Capo.

- Co myślisz o prędkości tego pojazdu?

- Prędkości? Masz na myśli, jak szybko może to jechać? Świetny dowcip, masz jeszcze lepsze poczucie humoru niż ja.

- Nic jeszcze nie widziałeś, Capo. Na początek zwróć uwagę na to.

Wyłączyłem odgłosy i parę, na co on pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Dołożyłeś do ognia, więc teraz odpoczywa i się nie porusza.

- Przeciwnie. Po prostu go wyciszyłem tak, żeby nie było słychać, jak jedzie. Jest gotowy do jazdy i zaraz ruszy. Gdy tylko odpowiesz mi na jedno pytanie. Gdyby wróg miał taki pojazd i przyjechał tu, czy twoi żołnierze daliby radę unieść most, zanim by do nich dotarł?

Prychnał drwiąco.

- Jakim według ciebie jestem głupcem, że zadajesz mi takie pytania? Zanim ten pojazd zdążyłby się tam dotoczyć, most mógłby być uniesiony i opuszczony kilka razy.

- Naprawdę? Więc trzymaj się mocno i zobacz, co to cudeńko potrafi.

Nacisnąłem gaz do dechy i samochód skoczył do przodu, nie wydając prawie żadnego odgłosu. Słychać było jedynie pomruk silnika i szum toczących się po gładkich kamieniach opon. Gnaliśmy coraz szybciej w kierunku bramy, która rosła przed nami z zastraszającą prędkością. Stojący przy niej strażnicy zdążyli odskoczyć na czas, zanim z trzaskiem uderzyliśmy w nierówne deski prowizorycznego mostu i z impetem przejechaliśmy przez bramę.

Z piskiem opon zatrzymaliśmy się na terenie twierdzy. Capo siedział z okrągłymi z przerażenia oczami i próbował złapać powietrze, a kiedy mu się to udało, zaczął wyszarpywać miecz z pochwy.

- Zamachowiec! Nie udała ci się próba zabicia mnie...

- Słuchaj, Capo, to był tylko pokaz tego, w jaki sposób mam zamiar przewieźć ciebie i twoich żołnierzy przez bramę twierdzy Capo Docci. Prosto przez otwartą bramę na dziedziniec, gdzie będziesz mógł zabijać, łupić, mor­dować, torturować, kaleczyć i niszczyć.

To przyciągnęło jego uwagę. Miecz wyładował z po­wrotem w pochwie, a oczy rozmarzyły pod wpływem wizji, którą przed nim roztoczyłem.

- Dobrze - powiedział i zamrugał szybko, wracając do rzeczywistości. - Masz całkiem niezły pomysł, żołnierzu, i chciałbym usłyszeć o nim coś więcej. Przy garncu wina, bo coś takiego jak ta jazda jeszcze mi się nie zdarzyło.

- Jestem posłuszny. Ale pozwól, że najpierw ukryję ten pojazd gdzieś, żeby nikt go nie zobaczył. Atak uda się tylko przy zupełnym zaskoczeniu.

- Masz rację. Wprowadź go do stodoły, a ja wystawię strażników.

Wino, którym mnie poczęstował, było o niebo lepsze niż żołnierski kwaśniak. Popijałem je z przyjemnością, ale w niezbyt dużych ilościach, bo jeśli chciałem, żeby wszystko szło zgodnie z planem, musiałem mieć jasny umysł. Należało wymyślić powody przekonujące Capo, żeby zacząć tę wojnę natychmiast. Bo jeśli nie będziemy dość szybcy, profesor Lustig załatwi nas swoimi bombami z gazem. Jestem pewien, że był bardzo niezadowolony, że zabrałem mu jego wózek. A w pobliżu nie było zbyt wielu twierdz, gdzie można by go ukryć. Nadszedł czas działania. Ruszyłem na mojej szachownicy wieżę i powiedziałem:

- Twierdza tego głupka, Capo Docci, jest nie więcej niż o pięć godzin drogi stąd, zgadza się?

- Pięć godzin, albo cztery forsownym marszem.

- Dobrze. Więc rozważ to, co teraz powiem. Zaatako­wał cię, gdy byłeś z większą częścią armii daleko stąd. Jego ludzie uszkodzili most i część twierdzy. Zanim będziesz znów mógł wyruszyć, żeby go zaatakować, musisz najpierw dokonać napraw i być może, wynająć więcej żołnierzy, żeby coś podobnego nie mogło się powtórzyć. Zgadza się?

Siorbnął łyk wina i spojrzał na mnie znad garnca.

- Tak, niech cię diabli wezmą, masz chyba rację. Roztropność. Moi oficerowie zawsze mi ją doradzają, kiedy chcę ściąć łeb tej kreaturze, rozerwać mu bebechy, obedrzeć go żywcem ze skóry...

- I powinieneś to zrobić, oczywiście, piękna przyszłość przed tobą. A ja, w przeciwieństwie do twych doradców, nie zalecałbym ci ostrożności. Myślę, że ta bestia w ludz­kiej skórze powinna zostać zaatakowana i to natych­miast.

To do niego przemówiło i ze skupioną uwagą słuchał, gdy wyjaśniałem mu mój plan.

- Zostaw twierdzę w takim stanie, w jakim jest i za­bierz wszystkich ludzi. Jeśli nam się to uda, to twoje oddziały będą tu z powrotem, zanim ktokolwiek dowie się, że ich nie było. Ruszymy o północy cicho jak duchy zemsty, żeby o świcie dotrzeć jak najbliżej twierdzy Capo Docci. Znam takie miejsce. Kiedy o świcie spuszczą most, za pomocą tej nowej maszyny dopilnuję, żeby go już nie podnieśli. Twoje oddziały zaatakują i z zaskoczenia wezmą twierdzę. Gdy tylko ją opanujesz, możesz z powrotem odesłać tu duże siły.

- Mogłoby tak być. Ale jak chcesz ich powstrzymać od podniesienia mostu?

Kiedy to powiedziałem, na twarz wpełzł mu złośliwy uśmieszek i aż podskoczył z radości.

- Zrób to! - krzyknął. - A uczynię cię bogatym! Dzięki dukatom Docci, oczywiście, gdy tylko złupię jego skarbiec.

- Jesteś zbyt wspaniałomyślny dla swego uniżonego sługi. Czy mogę w takim razie zaproponować, żeby wszyscy w twierdzy wypoczęli, bo czeka ich długa noc?

- Tak, niech tak będzie. Wydam rozkazy.

Zaraz potem wyszedłem. Poza humanitarną troską o umęczone ciała mych towarzyszy miałem jeszcze inne powody, żeby chcieć, aby położyli się do swych łóżek. Miałem do zrobienia kilka ważnych rzeczy, zanim sam będę mógł odpocząć.

- Narzędzia - powiedziałem do Drenga, gdy go znalazłem. - Pilniki, młotki, coś z tych rzeczy. Gdzie mogę je tutaj znaleźć?

Wsadził palec w swoje skołtunione włosy i myśląc, mocno się drapał. Opanowałem chęć, żeby nim potrząsnąć i zamiast tego czekałem, aż zakończy się ten powolny proces. Może drapiące czaszkę paznokcie pobudziały jego niemrawe synapsy? Najlepiej było nie przeszkadzać mu w tej bioautostymulacji. W końcu przemówił:

- Ja nie mam żadnych narzędzi!

- Wiem, drogi chłopcze.

Usłyszałem, jak zgrzytają mi zęby i zmusiłem się do opanowania.

- Ty nie masz narzędzi, ale ktoś tutaj musi mieć. Któż to może być?

- Kowal - odparł dumnie. - Kowale zawsze mają narzędzia.

- Zuch z ciebie. A teraz, czy byłbyś łaskaw zaprowadzić mnie do tego kowala?

Wspomniany osobnik był owłosiony, usmarowany sa­dzą, wściekły i śmierdziało od niego kwaśnym winem.

- Spływaj, karle! Nikt nie ma prawa dotknąć narzędzi Grundge, nikt.

Karle! Nie musiałem zmuszać się do tego, aby wściekle warknąć:

- Słuchaj, ty plugawy flaku, to są narzędzia Capo, a nie twoje. I Capo mnie po nie przysłał. Więc albo ja je teraz wezmę, albo mój giermek pójdzie i przyprowadzi tu Capo. Czy mam go wysłać?

Zacisnął pięści i warknął, ale się zawahał. Tak jak wszyscy widział, jak wjeżdżam z Capo do twierdzy i wie­dział, że jestem jego zaufanym. Wolał nie wchodzić swemu panu w drogę. Przemyślawszy to zaczął podskakiwać, kłaniać się i stroić miny jak małpa.

- Oczywiście, panie, Grundge zna swoje miejsce. Na­rzędzia, oczywiście, weź narzędzia. Co tylko chcesz. Odepchnąłem jego śmierdzące potem ciało i zabrałem się za przegląd nędznej kolekcji prymitywnych narzędzi. Kus­tosz Muzeum Techniki rozpłakałby się z zachwytu...!

Grzebałem w skrzyni, aż znalazłem piłę, młotek i bez­kształtne skrawki metalu. Ten złom musiał mi wystarczyć.

- Weź to - powiedziałem do Drenga. - A ty, Grun­dge, możesz przyjść rano do stodoły i je sobie zabrać.

Dreng poszedł za mną i z otwartymi ustami wpatrywał się w pojazd parowy.

- Zamknij usta, zanim wpadnie ci mucha - poradziałem układając narzędzia. - Teraz będę potrzebował mocnej torby albo jakiegoś worka mniej więcej tej wielkości - pokazałem mu rozkładając ręce. - Skombinuj coś takiego i przynieś mi. A potem idź spać, bo w nocy sobie nie pośpisz.

Z tymi narzędziami nie byłem w stanie zrobić idealnej kopii. Jednak coś czułem, że nie muszę być przesadnie dokładny i jeśli tylko w przybliżeniu skopiuję model, to już wystarczy. Metalowa obudowa przy siedzeniu kierowcy nie była dokładnie takiej grubości jak drewniany klucz. Wycią­łem jeden kawałek, przepiłowałem go i przykroiłem według wzoru. Musiało wystarczyć.

Dreng i, jak miałem nadzieję, wszyscy pozostali, spał i mogłem teraz rozpocząć operację Wielki Dukat. Z kluczem w kieszeni i przytwierdzoną do pasa torbą, cicho jak cień udałem się w głąb twierdzy. Nauczyłem się na pamięć planu Hetmana i chyba jego duch musiał nade mną czuwać, bo nie zauważony przez nikogo znalazłem skarbiec. Wsu­nąłem klucz w zamek, skrzyżowałem palce wolnej ręki i przekręciłem go.

Otworzył się z metalicznym szczękiem. Stałem tam jak wrośnięty, a serce odstawiało swoje rutynowe dudnienie. Ktoś musiał usłyszeć ten hałas.

Ale nie usłyszał. Drzwi zaskrzypiały lekko i już byłem w środku krypty i zamykałem je za sobą.

To było piękne. Wysokie okratowane okna wpuszczały dosyć światła gwiazd, żebym mógł zobaczyć duże skrzynie stojące przy przeciwległej ścianie. Przeprowadziłem już dokładne badania tutejszego systemu monetarnego, więc wiedziałem, czego szukać.

Pierwszą skrzynię wypełniały miedziaki, w ciemności dobrze wyczuwałem palcami ich grubość. Na logikę w na­stępnej powinny być srebrne, więc nabrałem ich pół torby. Gdy to zrobiłem, zobaczyłem z tyłu mniejszą skrzynkę. Uśmiechnąłem się macając obłe kształty. Złote dukaty, mnóstwo złotych dukatów! To będzie niezły łupik! Kiedy torba zrobiła się zbyt ciężka, przestałem ładować. Strzeż się chciwości, Jim. Po udzieleniu sobie tej dobrej rady zarzuciłem torbę na ramię i wydostałem się tak, jak wszedłem.

Na dziedzińcu stali strażnicy, ale nie spostrzegli mnie, gdy wślizgnąłem się do stodoły. Włączyłem tablicę roz­dzielczą w samochodzie - dawała aż za dużo światła. Otworzyłem zamek schowka i włożyłem tam torbę. Gdy go zamknąłem, ogarnęło mnie uczucie wielkiej ulgi. Oczami wyobraźni przesunąłem następną wieżę. Partyjka szachów szła zgodnie z planem i wyraźnie widać było zbliżającego się mata.

- Teraz, Jim - poradziłem sobie - połóż się i chwilę prześpij. Czeka cię wyjątkowo męczący dzień.



29

Mruczałem, młóciłem rękami i odwracałem się, ale sztur­chanie nie ustępowało. W końcu otworzyłem zalepione oczy i warknąłem wściekle na Drenga, który usiłował mnie dobudzić. Przestraszony odsunął się krok do tyłu.

- Nie bij mnie, panie, ja tylko robię to, co mi kazałeś. Czas wstawać, bo oddziały już zbierają się na dziedzińcu.

Warknąłem coś bezsensownego i szybko zakasłałem. Zaraz potem zjawił się przede mną kubek zimnej wody. Pociągnąłem dużego łyka i z powrotem opadłem na pryczę. Nie po raz pierwszy poczułem uznanie dla instytucji giermka. Byłem jednak rozbity, skołowany i zmęczony. Przeciwności losu mogą nadwerężyć nawet wigor młodości. Potrząsnąłem mocno głową i podrapałem się w pierś zły na siebie za tę chwilę rozczulania się nad sobą.

- Idź, mój dobry Drengu - rozkazałem. - I przynieś coś do picia, bo alkohol to chyba jedyny środek pobudza­jący, jaki tu mają.

Wyszedłem na dziedziniec i sapiąc oraz prychając wylałem sobie kubeł zimnej wody na głowę. Wycierając twarz, w jasnym świetle gwiazd zobaczyłem, jak żołnierze ustawiają się w kolejce po amunicję. Zaczynała się wielka przygoda. Kiedy wróciłem, Dreng już na mnie czekał. Usiadłem na pryczy i zjadłem odrażające śniadanko złożone ze smażonej fasoli pastewnej i parszywego wina. Tym razem postano­wiłem je wypić. Między jednym a drugim kęsem mówiłem, bo była to ostatnia sposobność, żeby na osobności poroz­mawiać z moim giermkiem.

- Dreng, twoja kariera wojskowa dobiega końca.

- Nie zabijaj mnie, panie!

- Kariera wojskowa, a nie twoje życie, idioto. Dzisiaj w nocy będziesz mi służył po raz ostatni, a rano będziesz już w domu ze swoją zapłatą.... Gdzie twój stary chowa pieniądze?

- Jesteśmy zbyt biedni, żeby mieć jakieś dukaty.

- Nie mam co do tego wątpliwości. Ale gdzie by je schował, gdyby je miał?

To było skomplikowane pytanie i rozmyślał nad nim, podczas gdy ja połykałem śniadanie usiłując na nie nie patrzeć. W końcu mój giermek przemówił:

- Zakopałby je pod paleniskiem. Pamiętam, że raz tak zrobił. Każdy zakopuje pieniądze pod paleniskiem. Jak się tak zrobi, to nikt ich nie znajdzie.

- Świetnie. Jak się tak zrobi, to z całą pewnością każdy je znajdzie. Musisz ze swoją fortuną zrobić coś lepszego.

- Dreng nie ma fortuny.

- Dreng będzie ją miał przed wschodem słońca. Zapłacę ci, idź do domu i znajdź koło niego dwa drzewa. Rozciągnij miedzy nimi sznurek. A potem wykop dziurę dokładnie tam, gdzie będzie połowa sznurka. Zakop w tej dziurze pieniądze, w ten sposób będziesz mógł je znaleźć, gdy ich będziesz potrzebował. I wyjmuj tylko po kilka monet. Zrozumiałeś?

Z entuzjazmem pokiwał głową.

- Dwa drzewa, w pół drogi. W życiu czegoś takiego nie słyszałem.

- Tak, to rzeczywiście rewolucyjny pomysł - wes­tchnąłem ciężko. Z pewnością było dużo rzeczy, o których Dreng nigdy nie słyszał.

- Chodźmy. Chcę, żebyś był palaczem na moim ryd­wanie ognia.

Wstałem i poszliśmy do stodoły. Oddziały stały już gotowe w szeregach i w końcu pojawili się ziewający oficerowie, na których czele szedł Capo. Nie miałem zbyt dużo czasu. Dreng wdrapał się na siedzenie obok i aż pisnął ze strachu, gdy włączyłem światła kontrolek.

- Szatańska poświata! Światła duchów! Znak śmierci! Chwycił się z całej siły za piersi i wyglądał na przygoto­wanego na śmierć. Porządnie nim potrząsnąłem.

- To baterie! - krzyknąłem. - Dar nauki, który dotarł na tę głupią planetę. A teraz przestań się trząść i otwórz swoją torbę.

Myśl o śmierci opuściła go na widok srebrnych i złotych dukatów, które wrzucałem do jego torby. Za to oczy wyszły mu z orbit. To była fortuna, która miała całkowicie odmienić mu życie, tak więc udało mi się spełnić choć jeden dobry uczynek...

- Co tam robisz?

Capo Dimonte stał w progu stodoły i gapił się podej­rzliwie.

- Uruchamiam silnik, ekscelencjo.

- Wyrzuć stamtąd giermka, wchodzę do kabiny! Machnąłem na ciągle zbaraniałego Drenga, żeby prze­szedł na tył, a na jego miejsce wdrapał się Capo.

- Twoja obecność to dla mnie zaszczyt, Capo Dimonte.

- Cholerna racja. Będę jechał, a oddziały będą szły. A teraz rusz to.

Zwiadowcy wyszli, zanim przetoczyliśmy się przez most i groblę. Główne oddziały ruszyły za nami i mimo wczesnej godziny w ich marszu widać było zapał. Wszyscy, nawet giermkowie stracili w czasie napadu to, co mieli. Wszyscy płonęli więc chęcią zemsty i łupienia.

- Capo Docci musi być wzięty żywy - odezwał się nagle Capo Dimonte.

Już miałem mu przytaknąć, kiedy uświadomiłem sobie, że mówi do siebie.

- Związanego zabierze się do twierdzy! I najpierw troszkę poobdzieramy go ze skóry, tak, troszeczkę skórki, na opaskę do kapelusza... A potem oślepianko. Nie, nie tak od razu, tylko jedno oko, przecież musi widzieć, co się z nim robi...

Mówił tak jeszcze przez dłuższy czas, ale się wyłączyłem. Miałem własne przemyślenia, a kilku rzeczy nawet żałowa­łem. Kiedy zabito Hetmana, złość odebrała mi zdolność rozsądnego myślenia, na które powinienem był się zdobyć. Teraz nie miałem dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Ruszyłem na tę wyprawę z czystej chęci zemsty. I nie mogłem sobie wmawiać, że robię to przez pamięć dla Hetmana, bo on byłby przeciwny przemocy. Ale było za późno, żeby się wycofać. Wyprawa już wyruszyła.

- Zatrzymaj to! - rozkazał nagle Capo i nacisnąłem hamulec.

Na drodze przed nami stała grupka ludzi - nasi przedni zwiadowcy. Capo zlazł na ziemię, a ja wychyliłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Prowadzili jakiegoś człowieka ze związanymi z tyłu rękami.

- Co się stało? - zapytał Capo.

- Obserwował drogę, panie. Złapaliśmy go, zanim zdążył zwiać.

- Kim jest?

- Żołnierzem, nazywa się Palec. Znam go, służyliśmy razem w kampanii południowej.

Capo podszedł do więźnia i warknął:

- Mam cię, Palec. Związanego i bezbronnego.

- Ta.

- Jesteś człowiekiem Capo Docci?

- Ta, służę pod nim. Wziołem od niego dukaty.

- Już dawno wydałeś je na wino i dziwki. Będziesz mi służył i brał dukaty ode mnie!

- Ta.

- Rozwiązać go. Barkus, srebrny talar dla tego czło­wieka!

Ci najemnicy dobrze walczyli, ale też łatwo przechodzili na drugą stronę. Czemuż by nie? Nie mieli żadnego interesu w kłótniach między Capo. Gdy tylko Palec wziął monetę, oddali mu broń.

- Mów, Palec - rozkazał Capo. - Jesteś teraz moim lojalnym sługą, który wziął ode mnie dukata, ale kiedyś służyłeś Capo Docci. Powiedz, co on knuje?

- Ta, nie ma tajemnicy. Wie, że twoja armia nie ucierpiała i najedziesz na niego, gdy tylko będziesz mógł. Wysłał nas kilka, abyśmy obserwowali drogi, ale myśli, że zanim zaatakujesz, jeszcze trochę wody w rzekach upłynie. Jest ciągle pijany, a to znak, że niczego się nie spodziewa.

- Wsadzę mu miecz w brzuch i wypuszczę z niego wino i bebechy! - Capo z trudem oderwał się od marzeń i zmusił do powrotu do rzeczywistości. - A co z jego ludźmi? Czy będą walczyć?

- Ta, właśnie była wypłata. Ale nie przepadają za nim i przejdą na naszą stronę, gdy tylko przegrają bitwę.

- Coraz lepiej. Dołącz do szeregu. Zwiadowcy naprzód. Zapalaj maszynę!

Ostatnie zdanie było skierowanie do mnie. Kiedy tylko Capo opadł na siedzenie, włączyłem silnik i znowu ruszyliś­my. Nic już nie przerywało marszu i z krótkimi przerwami na odpoczynek po każdej godzinie posuwaliśmy się sprawnie w kierunku twierdzy wroga. Dobrze przed świtem dotarliśmy do czekających przy drodze zwiadowców. To było wyznaczone przeze mnie miejsce. Twierdza Capo Docci znajdowała się za następnym zakrętem.

- Wystawię teraz obserwatorów - powiedział Capo wychodząc z kabiny.

- Zgoda. Mój giermek pokaże żołnierzom miejsce, gdzie mogą się ukryć i mieć na widoku bramę.

Poczekałem, aż Capo odjedzie poza zasięg słuchu i szep­nąłem do Drenga:

- Zabierz swoją torbę i wszystko co masz, bo już tu nie wrócisz.

- Nie rozumiem, panie...

- Zrozumiesz, jak się zamkniesz i zamiast gadać bę­dziesz słuchał. Zaprowadź żołnierzy w te krzaki, gdzie się ukryliśmy, kiedy przygotowywaliśmy się do ratowania Hetmana. Pamiętasz to miejsce?

- To za spalonym drzewem, za krzakami...

- Świetnie, świetnie, ale nie musisz tego mówić mnie. Tak więc zaprowadź żołnierzy, pokaż im, gdzie się mają schować, a potem połóż się blisko nich. Wkrótce po wschodzie słońca zacznie się tu niezłe zamieszanie. Wtedy masz nic nie robić, rozumiesz? Nie mów nic, tylko kiwnij głową.

Kiwnął.

- Dobrze. Gdy żołnierze pobiegną, ty masz tam zostać. Jak tylko wszyscy pójdą sobie i nikt nie będzie na ciebie patrzył, zwiewaj stąd. Idź do lasu, a potem wróć do domu i ukryj się, aż wszystko się uspokoi. Potem policz swoje dukaty i żyj szczęśliwie do końca swoich dni.

- To ja nie będę już twoim giermkiem, panie?

- Zgadza się. Jesteś honorowo zwolniony z wojska. Padł na kolana i złapał mnie za rękę, ale zanim zdążył coś powiedzieć, przyłożyłem palec do jego ust.

- Byłeś dobrym giermkiem. A teraz bądź dobrym farmerem. Ruszaj!

Patrzyłem, jak odchodzi, aż zniknął w ciemności. Głupi, ale lojalny. I był moim jedynym przyjacielem na tej popieprzonej planecie. Jedynym, którego miałem, gdy Hetman...

Ten niezdrowy tok myśli przerwał mi gramolący się do kabiny Capo. Za nim zaczęli wdrapywać się tu uzbrojeni żołnierze. Wchodzili tak długo, aż całą wolną przestrzeń zapełnili jak sardynki w puszce. Capo rzucił okiem na niebo.

- Dnieje - mruknął. - Wkrótce nadejdzie świt, a wtedy się zacznie...

Pozostało nam tylko czekać. W powietrzu było takie napięcie, że trudno było oddychać. Z wolna z ciemności zaczęły wyłaniać się twarze. Wszystkie z tym samym zaciętym wyrazem.

Skoncentrowałem się na tym, co działo się za zakrętem, przypominając sobie, jak to było, gdy leżeliśmy tam z Drengiem czekając i obserwując... Zamknięta brama twierdzy, podniesiony most, wszystko to rysujące się coraz wyraźniej w blasku wschodzącego słońca. Dym z palenisk unoszący się zza grubych murów. A potem krzątanina żołnierzy na murach, zmiana straży. W końcu otwarcie bramy i spuszczenie mostu. A co potem? Czy będą robić to co zwykle? Jeśli nie, to wkrótce zostaniemy wykryci.

- Sygnał! - krzyknął Capo mocno wbijając mi łokieć w żebra.

Nie musiał. Zobaczyłem machającego żołnierza w mo­mencie, gdy się pojawił. Wcisnąłem nogę w pedał gazu i błyskawicznie nabraliśmy szybkości. Minęliśmy zakręt, trzęsąc się i podskakując na koleinach, a potem mknęliśmy prosto w bramę twierdzy.

Strażnicy podnieśli głowy i z otwartymi ustami patrzyli, jak na nich pędzimy. Także niewolnicy, którzy pchali wóz, stanęli jak wryci.

A potem rozległy się krzyki. Most zatrzeszczał, gdy próbowali go podnieść, ale ciągle był na nim wóz i niewol­nicy. Słychać było razy i wykrzykiwane rozkazy, a każda stracona przez nich sekunda pozwalała nam zyskać kilka­dziesiąt metrów. W końcu niewolnicy zaczęli wciągać wóz z powrotem, ale było już za późno.

Dopadliśmy ich. Przednie koła uderzyły w most i podsko­czyliśmy w górę z łomotem i trzaskiem. Stanąłem na pedale hamulca, gdy uderzyliśmy w wóz. Niewolnicy i strażnicy, aby uniknąć śmierci, dali nura do fosy, a my w poślizgu, z zablokowanymi kołami, wpadliśmy prosto w środek bramy.

- Za Capo Dimonte, dukaty i Boga! - zakrzyknął Capo wyskakując z pojazdu.

Skuliłem się za kierownicą, a pozostali ruszyli za nim depcząc mi po plecach

Rozległy się krzyki, wrzaski i huk pistoletów. Za plecami słyszałem bojowy wrzask pozostałej części atakującego wojska. Zobaczyłem, jak Capo i jego ludzie zdobywają bramę i odpędzają od kołowrotu żołnierzy, którzy próbowali podnieść most. Uniesienie go było oczywiście niemożliwe z powodu ciężaru samochodu, który na nim stał. To była cudowna prostota mojego planu. Gdy już wjechałem na most, musiał on pozostać tam, gdzie był. Dopiero teraz przetoczyłem się przez bramę, żeby zejść z drogi pozostałym oddziałom.

Bitwa o twierdzę Capo Docci rozpoczęła się.



30

Ten niespodziewany atak był naprawdę niespodziewany. Nasze wojsko wlewało się przez most na dziedziniec, kiedy żołnierze Capo Docci dopiero wychodzili ze swoich kwater. Strażnicy na murze walczyli zajadle, ale mieliśmy nad nimi przewagę liczebną.

Żeby zrobić jeszcze więcej zamieszania, włączyłem efekty dźwiękowe i uwiesiłem się na sznurze od gwizdka, szarżując na obrońców, którzy próbowali zgrupować się w jednym miejscu. Kilka razy do mnie strzelili, po czym uskoczyli i rozbiegli się na boki. Zagwizdałem i zobaczyłem, że bitwa rozstrzygała się korzystnie dla nas.

Obrońcy na murach podnosili ręce i poddawali się. Od początku mieliśmy nad nimi przewagę liczebną, a poza tym, jak nam wcześniej powiedziano, nie mieli szczególnych powodów, by walczyć za Capo Docci, więc chcieli ocalić życie. Grupa oficerów przy wewnętrznej bramie wykazała więcej ducha bojowego i trwała tam teraz zacięta walka. Obrońcy byli jednak systematycznie zabijani i w końcu zostali zmuszeni do poddania się. Dwóch próbowało uciec do budynku, ale pocałowali klamkę ciężkich drzwi, które zatrzaśnięto im przed nosem.

- Przynieść pochodnie! - krzyknął Capo Dimonte. - Wykurzymy tych pedryli!

Bitwa skończyła się tak szybko, jak się zaczęła. Brama, mury i dziedziniec były już w naszych rękach. Obrońcom pozostał tylko główny budynek. Capo Dimonte świetnie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Zamachał nad głową płonącą żagwią i głośno krzyknął:

- Dobra, Docci, ty tłusta ropucho! To już twój koniec. Wyłaź i walcz jak mężczyzna, albo cię, pluskwo, spalę. I spalę żywcem każdego mężczyznę kobietę, dziecko, psa, szczura i gołębia, wszystko co tam z tobą zostanie. Wyłaź i walcz, ty parszywa glisto, albo zostań i zrobimy z ciebie pieczeń!

Z budynku wystrzelono i kula zrykoszetowała u stóp Capo Dimonte. Ten machnął zakrwawionym mieczem i zagrzmiał huk setek strzałów. Kule uderzały o mury, waliły w zamknięte drzwi i wpadały przez okna. Kiedy ogień ustał, z wnętrza budynku rozległy się przenikliwe wrzaski.

- To było ostrzeżenie! - krzyknął Capo Dimonte. - Nie walczę z kobietami ani dobrymi żołnierzami, którzy się poddadzą. Złóżcie broń, to będziecie wolni. Będziecie stawiać opór, to spalę was żywcem. Ja chcę tylko jednego, tę świnię Docci. Słuchaj Docci, ty prostaku, łachmyto, pluskwo...

I ciągnął tak dalej, coraz bardziej się rozkręcając. Pochodnia trzaskała i dymiła, a z budynku rozległy się odgłosy stłumionych krzyków i bójki.

A potem rozwarły się drzwi i wyleciał z nich głową do przodu Capo Docci. Był bosy, na wpół rozebrany, ale w ręku dzierżył miecz. Za moment potknął się o stopień i rozciągnął jak długi na dziedzińcu.

Na widok swego ulubionego wroga Capo Dimonte stracił nędzne resztki opanowania. Zawył wściekle i ruszył do przodu. Docci z zakrwawioną twarzą stanął na nogi i uniósł miecz.

To widowisko warte było obejrzenia, więc wszyscy patrzyli. Na czas walki obu wodzów nastąpiło nieformalne zawieszenie broni. Żołnierze opuścili broń, a we wszystkich oknach pojawiły się zaciekawione twarze. Wyszedłem zza kierownicy i stanąłem przy samochodzie, skąd miałem idealny widok na walczących.

Pod względem wściekłości i możliwości dobrze do siebie pasowali. Miecz Dimonte uderzył o wzniesione ostrze Docci. Ten zgrabnie odparował cios, a następnie pchnął, ale Dimonte uskoczył w tył. Potem słychać było uderzenia stali o stal, którym towarzyszyły namiętne przekleństwa.

Posuwali się tak do przodu i w tył, wymachując mieczami jak cepami. Była to prymitywna szermierka, ale z całą pewnością energiczna. Podniósł się krzyk, gdy Dimonte pierwszy raz trafił. Zranił Docci w bok. Koszula zabarwiła się na czerwono.

To był początek końca. Dimonte był silniejszy, bardziej wściekły i bliższy zwycięstwa. Jeśli Docci rzeczywiście pił tak dużo, jak mówią, to musiał walczyć nie tylko z wrogiem, ale i z kacem. Dimonte zaczął napierać coraz mocniej, siekąc bez opamiętania i spychając przeciwnika przez cały dziedziniec. Wreszcie Docci oparł się plecami o ścianę budynku i nie mógł się już dalej wycofywać. Dimonte zbił jego gardę, zdzielił go rękojeścią miecza w szczękę, a na­stępnie rozbroił szybkim uderzeniem.

W porywie wściekłości zapomniał o szczególnych planach sadystycznych tortur. Zamachnął się i ciął.

Nie był to przyjemny widok, gdy ostra stal rozpłatała gardło Docci. Zrobiło mi się niedobrze i odwróciłem się. Właśnie wtedy słońce przysłonił cień.

Najpierw jedna osoba spojrzała w górę, potem reszta i wszyscy wstrzymali oddech. Ja także spojrzałem. Tylko że ja, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych, wiedzia­łem, na co patrzę.

Oślepił nas potworny blask kosmolotu klasy D, wyposa­żonego w silnik G. Ogromna masa statku unosiła się nad dziedzińcem lekko jak piórko, a potem zawisła nad naszymi głowami w milczącej groźbie.

Odwróciłem się i dałem nura do kabiny. Nie było możliwości ucieczki.

Dogrzebałem się do schowka, kiedy ze statku wyleciały pierwsze srebrzyste kule. Spojrzałem na nie z przerażeniem, a potem wziąłem głęboki oddech i wstrzymując go, pociąg­nąłem za drzwiczki do schowka, po czym wsadziłem rękę do środka. Siadając na miejscu kierowcy, równocześnie wyciągnąłem skórzaną torbę.

Dookoła padały kule i rozpryskiwały się uwalniając ładunki gazu. Kiedy kładłem torbę na kolana, zaczęli padać pierwsi żołnierze. Niezdarnie gmerałem palcami przy pasie próbując go wydłużyć, gdy Capo Dimonte zachwiał się i runął na ciało swojego martwego wroga.

Zaczęło mnie kręcić w nosie. Zapiałem klamrę pasa na torbie, przymocowując ją do siebie.

I to było wszystko, co mogłem zrobić.

Zaczęły mnie już boleć płuca, więc po raz ostatni rozejrzałem się po dziedzińcu. Miałem mocne przeczucie, że jest to również ostatni rzut oka na miłą planetę Spiovente.

- Z Bogiem! - krzyknąłem wypuszczając powietrze z płuc. Potem zrobiłem wdech...

Wiedziałem, że jestem przytomny. Pod plecami czułem coś miękkiego i coś lekko piekło mnie w zamknięte powieki. Bałem się je otworzyć. Pamiętałem jeszcze ból głowy towarzyszący poprzedniemu zagazowaniu. Z tą myślą skuliłem się i poruszyłem głową.

I nic nie poczułem. Zachęcony tym małym eksperymencikiem leciutko otworzyłem jedno oko. Ciągle nic. Za­mrugałem w ostrym świetle, ale nie poczułem żadnego bólu.

- Jakiś inny gaz, serdecznie dziękuję - powiedziałem głośno, szeroko otwierając oczy.

Byłem w małym pokoiku z zaokrąglonymi metalowymi ścianami i leżałem na wąskim łóżku. Nawet gdyby unoszący się kosmolot nie był moim ostatnim widokiem, i tak bym odgadł, że wzięto mnie na pokład. Ale gdzie były moje dukaty? Rozejrzałem się szybko dookoła, lecz z pewnością nie było ich w zasięgu wzroku. Gwałtowny ruch spowodo­wał silny zawrót głowy. Z powrotem opadłem na łóżko i jęknąłem z żalu nad sobą.

- Wypij. To wyeliminuje objawy zatrucia gazem.

Otworzyłem znowu oczy i spojrzałem na wielkiego faceta, który właśnie zamknął za sobą drzwi. Był w jakimś mundurze ze złotymi guzikami, paskami i odznakami, coś w stylu choinki, do jakiej zwykli upodabniać się wojskowi. Podał mi plastikowy kubek. Wziąłem go ostrożnie i pową­chałem.

- Kiedy byłeś nieprzytomny, mieliśmy mnóstwo czasu, żeby cię otruć albo zabić - zauważył.

Argument nie do zbicia. Wysączyłem gorzki płyn i na­tychmiast poczułem się lepiej.

- Ukradłeś mi pieniądze - odezwałem się, gdy miał zamiar coś powiedzieć.

- Twoje pieniądze są bezpieczne...

- Bezpieczne to one będą dopiero przy moim pasie. Tak jak wtedy, gdy mnie znalazłeś. Ten, kto je wziął, jest złodziejem.

- Już ty mi nie mów nic o złodziejstwie - warknął. - Sam żeś je pewnie ukradł.

- Dowiedź tego! Mówię ci, że ciężko na te pieniądze pracowałem i nie mam zamiaru pozwolić, aby je ukradziono na jakieś renty dla wdów i sierot po zabitych na wojnach gwiezdnych...

- Dosyć! Nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o twoich nędznych dukatach. Zostaną zdeponowane w banku galak­tycznym... .

- Na jaki procent? W co będą zainwestowane? Teraz był już wściekły, chociaż nie stracił opanowania.

- Dość! Jesteś w niezłych tarapatach i musisz wiele rzeczy wyjaśnić. Profesor Lustig mówi, że nazywasz się Jim. Jak brzmi twoje nazwisko i skąd pochodzisz?

- Nazywam się Jim Nikon i jestem z Venii.

- Nigdzie nie zajdziemy, jeśli nie przestaniesz kłamać. Nazywasz się James diGriz i jesteś zbiegłym więźniem z Rajskiego Zakątka.

Na tę informację, jak można sobie wyobrazić, wy­trzeszczyłem oczy. Kimkolwiek ten facet był, miał do dyspozycji niezły wywiad. Uświadomiłem sobie, że nie gram już z amatorską drużyną profesorków. Rzucił mi tę podkręconą piłkę, żeby mnie wyprowadzić z równowagi i rozwiązać mi język. Tylko że takie numery to nie ze mną. Zmieniłem przerzutkę w moim mózgu, usiadłem na łóżku tak, że mogłem mu patrzeć prosto w oczy i spokojnie powiedziałem:

- Nie byliśmy sobie przedstawieni.

Złość już mu przeszła i był tak samo opanowany jak ja. Odwrócił się, nacisnął przycisk w ścianie, który wysunął metalowe krzesło. Usiadł na nim i założył nogę na nogę.

- Kapitan Warod z Marynarki Ligi. Specjalizuję się w planetarnej wykończeniówce. Czy jesteś gotowy od­powiadać na pytania?

- Tak, jeśli zgodzisz się na wymianę jedno za jedno. Gdzie jesteśmy?

- Około trzynastu lat świetlnych od Spioyente, co cię zapewne ucieszy.

- Ucieszyło mnie.

- Teraz moja kolej. Jak się dostałeś na tę planetę?

- Na pokładzie veniańskiego frachtowca szmuglującego broń dla teraz już świętej pamięci Capo Docci.

To przyciągnęło jego uwagę. Zaciekawiony przysunął się i zapytał:

- Kim był kapitan tego frachtowca?

- To nie twoja kolejka. Co macie zamiar ze mną zrobić?

- Jesteś zbiegłym więźniem i zostaniesz odwieziony na Rajski Zakątek, gdzie odsiedzisz swój wyrok.

- Naprawdę? - uśmiechnąłem się nieszczerze. - Z przyjemnością odpowiedziałbym na twoje pytanie, tylko że kompletnie wyleciało mi z głowy nazwisko tego kapitana. Czy masz ochotę poinformować mnie, kto to jest?

- Bez takich zagrywek, Jim. Jesteś w tarapatach. Współpracuj ze mną, a zrobię dla ciebie co w mojej mocy.

- Dobrze. Przypomnę sobie to nazwisko, a ty wysadzisz mnie na neutralnej planecie i jesteśmy kwita.

- To niemożliwe. Istnieją zapisy, a ja jestem przedstawicielem prawa. Muszę cię odwieźć na Rajski Zakątek.

- Dzięki. Właśnie dostałem pourazowej amnezji, rozumiesz, gaz, stresy i kiepskie jedzenie... Zanim wyjdziesz, czy mógłbyś mi powiedzieć, co stanie się ze Spiovente?

Rozsiadł się na krześle, najwyraźniej nie mając wcale zamiaru wychodzić.

- Najpierw zakończymy ten nieszczęsny eksperyment Lustiga. Zostaliśmy do tego zmuszeni przez Międzygalaktyczny Związek Socjoekonomii Stosowanej. Udało im się uzyskać wystarczające fundusze, żeby wprowadzić w życie niektóre ze swoich poronionych teorii. Finansowało ich wiele planet i łatwiej było pozwolić im zrobić z siebie idiotów, niż próbować ich powstrzymać.

- A zrobili z siebie idiotów?

- Dokładnie. Już wszyscy zostali wywiezieni i byli z tego powodu bardzo zadowoleni. Jedna rzecz to wypracować teorie polityczne i ekonomiczne, ale próba ich zastosowania w trudnej rzeczywistości może się okazać ciężkim przeży­ciem. Już tego w przeszłości próbowano i zawsze kończyło się to tragicznie. Nie znamy teraz żadnych szczegółów, które zgubiły się w zamęcie czasu, ale istniała kiedyś szalona doktryna zwana monetaryzmem, która podobno zniszczyła całe kultury i planety. A teraz kolejny eksperyment okazał się fiaskiem, więc sprawą zajmą się specjaliści, którzy zrobią wreszcie to, co powinno być zrobione już dawno.

- Inwazja?

- Za dużo się naoglądałeś telewizji trójwymiarowej. Powinieneś wiedzieć, że wojny są zakazane i nawet o czymś takim nie myśl. Mamy ludzi, którzy będą pracowali wewnątrz istniejącej społeczności Spiovente. Prawdopodob­nie przy Capo Dimonte, bo właśnie powiększył swoje posiadłości w dwójnasób. Pomogą mu i zachęcą, żeby rósł w siłę i zagarniał nowe terytoria.

- I zabijał coraz więcej ludzi?!

- Nie. Dopilnujemy tego. Wkrótce nie będzie w stanie rządzić bez pomocy, a nasi biurokraci tylko czekają, żeby mu pomóc. Zcentralizowany rząd...

- Powstanie sądownictwa, podatków, znowu te metody. Mówisz to samo co Lustig.

- Niezupełnie. Nasze techniki są sprawdzone i działają. W ciągu jednej, a najwyżej dwóch generacji Spiovente zostanie przyjęta do grona cywilizowanych planet.

- Gratuluję. A teraz proszę, wyjdź, żebym mógł usiąść i pomyśleć o czekającej mnie odsiadce.

- Ciągle nie chcesz mi wyjawić nazwiska tego przemyt­nika? On może dalej szmuglować, ale to ty będziesz odpowiedzialny za dalsze zbrodnie.

Fakt, będę. Ale czy nie byłem też odpowiedzialny za zabitych na dziedzińcu twierdzy? Ten atak to był mój pomysł. Ale Dimonte i tak by zaatakował i byłoby jeszcze więcej zabitych. Niełatwo było przyjąć taką od­powiedzialność.

Kapitan Warod musiał czytać w moich myślach.

- Czy ty masz w ogóle poczucie odpowiedzialności? - zapytał. Dobre pytanie. Cwany z niego lis.

- Tak, mam. Wierzę w życie i w jego świętość i nie wierzę w zabijanie. Każdy z nas ma tylko jedno życie i nie chcę być odpowiedzialny za skracanie czyjegokolwiek. Myślę, że popełniłem kilka błędów i trochę się dzięki nim nauczyłem. Ten szmugler nazywa się kapitan Ga...

- Garth - powiedział. - Obserwowaliśmy go. To była jego ostatnia podróż. Zakręciło mi się w głowie.

- Więc po co mnie pytałeś, jeśli wiedziałeś od początku?

- W twoim interesie, Jim, tylko dlatego. Mówiłem ci, że najważniejsza jest dla ciebie współpraca. Podjąłeś ważną decyzję i wierzę, że dzięki temu będziesz lepszym człowiekiem. Życzę ci szczęścia w przyszłości - wstał i zamierzał wyjść.

- Wielkie dzięki. Będę wspominał sobie twoje słowa przetaczając głazy w kamieniołomach.

Stanął w otwartych drzwiach i uśmiechnął się do mnie.

- Zajmuję się sprawiedliwością tylko na dużą skalę. I prawdę mówiąc, nie wierzę w sens zamykania kogoś za nieudany napad na bank. Jesteś stworzony do czegoś lepszego. Dlatego też odwożę cię do więzienia. Zostaniesz przeniesiony na inny statek, na inną planetę, gdzie zamkną cię zaraz po przybyciu.

W drzwiach obrócił się jeszcze na krótką chwilę.

- Biorąc pod uwagę to, co mi powiedziałeś, zapominam, że ciągle masz wytrych w podeszwie buta.

A potem już wyszedł na dobre. Spojrzałem na zamknięte drzwi i nagle wybuchłem śmiechem. Koniec końców, to chyba był dobry Wszechświat, wypełniony dobrymi rzecza­mi, które są przeznaczone tylko dla tych, którzy znają swoją wartość. Ja swoją znałem.

Dzięki ci, Hetmanie, dzięki za wszystko. Dokonałeś tego. Prowadziłeś mnie i uczyłeś. Dzięki Tobie narodził się Stalowy Szczur.









KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01 Narodziny Stalowego Szczura
Harry Harrison Stalowy Szczur 01 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 01 Narodziny Stalowego Szczura
Harry Harrison Stalowy Szczur 01 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 01 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry SSz 01 Narodziny Stalowego Szczura
harry harrison narodziny stalowego szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 06 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry SSR 06 Narodziny Stalowego Szczura (rtf)
Narodziny Stalowego Szczura
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura (1)
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura
Harrison H T01 Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 01 Stalowy Szczur
09 Zlote lata Stalowego Szczura
01 narodziny estetyki ?umgarten
05 Zemsta Stalowego Szczura
06 Stalowy Szczur ocala świat

więcej podobnych podstron