Antoni Słonimski
Artykuły pierwszej potrzeby
Notatki i uwagi 1951–1958
Liczne artykuły dyskusyjne, które ukazały się na łamach „Życia Warszawy”, i artykuł Karsta zamieszczony w „Przeglądzie Kulturalnym” poruszyły opinie i ośmieliły do dalszych wypowiedzi tych wszystkich, którym nieobojętny jest stan naszej kultury i naszego piśmiennictwa. Nie trzeba bowiem zapominać, że studenci polonistyki to przyszli nauczyciele i krytycy literaccy. Schematyzm niewątpliwie jest zjawiskiem groźnym, ale czytelnik ma drogę ucieczki, zniechęcony do literatury współczesnej może sięgnąć do klasyków. Gdy krytykuje się naszą współczesną prozę czy poezję, niemałą pociechą jest myśl, że po raz pierwszy w dziejach naszego kraju szerokie masy mają dostęp do wielkiej literatury światowej.
Inaczej rzecz się ma z absolwentami i studentami polonistyki. Lękać się należy, iż ci potępieńcy wciągnięci w piekielne kręgi krytyki literackiej, w owo „literaturoznawstwo”, które łączy brzydką nazwę z takąż treścią, puszczeni na tą jednotorową drogę żelazną, kręcić się będą od stacji Wulgaryzmy Wielkie do stacji Nuda Dolna.
Student polonistyki przychodzi na uniwersytet z pewnym zasobem wiedzy nabytej w szkole średniej. Wsiada do tego pociągu z bagażem niewielkim, ale dość osobliwym. Zainteresowany zawartością tego bagażu kupiłem sobie parę podręczników szkolnych. Oto leży przede mną Zarys literatury polskiej cz. II, obejmująca lata 1918–1950. Jest to już drugie wydanie, którego nakład sięga siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Aprobata została przedłużona pismem Ministerstwa Oświaty na rok szkolny 1953/54. Jest to jedyny i obowiązujący podręcznik omawiający dwudziestolecie i literaturę współczesną. To już nie takie czy inne czytanki dla dzieci, ale podręcznik maturalny. Warto więc nieco dokładniej przyjrzeć się metodzie, argumentacji i formie stylistycznej tego Zarysu literatury polskiej.
Na stronie piątej znajdujemy zdanie: „Drugim kierunkiem zabłąkanej w irracjonalizmie myśli burżuazyjnej był fideizm.” Podręcznik opatrzony jest licznymi przypisami i objaśnieniami. Słowo fideizm nie jest opatrzone żadnym objaśnieniem. Widocznie autorzy podręcznika rezerwują sobie przypisy i objaśnienia na okazje poważniejsze. Istotnie na stronie sto sześćdziesiątej trzeciej znajdujemy przy nazwisku Sherlock Holmes objaśnienie: „Sławny detektyw angielski.” Stosując konsekwentnie podobną metodę objaśnień trzeba by nazwać Pana Tadeusza sławnym porucznikiem legionów.
Dowiadujemy się również prawdy niezwykłej o Tuwimie. Otóż okazuje się, że …..pierwsze tomiki poetyckie Juliana Tuwima… stanowią wczesny okres twórczości poety”. Widocznie u innych poetów pierwsze tomiki stanowią późniejszy okres ich twórczości.
Na stronie jedenastej znajdujemy niezupełnie potrzebną, ale za to zupełnie fałszywą historię nieprzyznania nagrody Nobla Stefanowi Żeromskiemu. Po stwierdzeniu, że w roku 1922 Żeromski „zyskał już sławę międzynarodową”, co mija się z prawdą, bo niestety Żeromski nigdy tej sławy nie osiągnął, następuje dość oryginalna charakterystyka burżuazji europejskiej tego okresu. Podręcznik mówi o Żeromskim: „…w r. 1922 mógł otrzymać nagrodę Nobla, gdyż opinia publiczna szwedzka była do tego przygotowana. Jednakże niechęć sfer burżuazyjnych uniemożliwiła pisarzowi uzyskanie nagrody.” Czyżby to znaczyło, że opinia szwedzka nie była burżuazyjna, czy może były wtedy dwie burżuazje, jedna dobra szwedzka, a druga niedobra polska? Rozumiałbym to rozróżnienie, gdyby chodziło o żyletki. Po co to wszystko zostało napisane?
Ten drobny przykład pokazuje, jak autorzy Zarysu literatury polskiej zbywają byle frazesem sprawy wymagające znajomości przedmiotu. Jest to niemal zasadą. Dowiadujemy się więc, że „Skamander” powstał „głównie dla obrony interesów zawodowych paru początkujących poetów — rówieśników”. Interesy zawodowe początkujących poetów w roku 1920 musiały być bardzo poważne, jeśli dla obrony tych intratnych interesów warto było zakładać pismo! Na stronie trzydziestej ósmej dowiaduję się o sobie, że byłem dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i wróciłem na stałe do kraju… „po zlikwidowaniu tej polskiej placówki kulturalnej przez rząd angielski”. Otóż rząd angielski nie zlikwidował tej placówki, bo Instytut istnieje nadal. Dowiedzieliśmy się więc, że w Londynie istnieje sławny detektyw Sherlock Holmes, ale nie istnieje Instytut Kultury Polskiej, a przecież nie trzeba było Sherlocka Holmesa, aby sprawdzić stan faktyczny.
Można powiedzieć, że są to wszystko drobne usterki, łatwe do poprawienia, i że te braki okupione są pewnie trafną analizą literatury współczesnej i sumiennym doborem tekstów. Byłoby to twierdzenie lekkomyślne. Ze stu stron tekstu krytycznego poświęcono około dwudziestu stron Broniewskiemu, ale tylko jedną linijkę druku Mieczysławowi Jastrunowi, aby nas poinformować, że jest on autorem powieści (?) o Mickiewiczu. Przy omawianiu dwudziestolecia nie starczyło miejsca na wymienienie choćby z nazwiska Leśmiana, Pawlikowskiej, Zegadłowicza czy Parandowskiego. W rozdziałach poświęconych literaturze Polski Ludowej pominięto całkowicie Adolfa Rudnickiego i Mariana Brandysa. Tak popularny poeta, jak Gałczyński, nie jest nawet wspomniany z nazwiska. Uczeń klasy jedenastej nie znajdzie nawet najkrótszej charakterystyki twórczości Jarosława Iwaszkiewicza czy Jerzego Andrzejewskiego.
Próżno szukalibyśmy jakiejś informacji o autorze najpopularniejszej książki powojennego dziesięciolecia. Igor Newerly nie jest nawet wspomniany. Oczywiście autorzy podręcznika mogą się tłumaczyć, że gdy opracowywano podręcznik, Newerly nie dostał jeszcze nagrody państwowej. Ale proszę zauważyć, że nowe wydanie Zarysu literatury polskiej w nakładzie siedemdziesięciu tysięcy podpisano do druku w lutym 1953 r. Cóż to znaczy? Znaczy to, że ani autorzy podręcznika, ani Ministerstwo Oświaty nie uważało za stosowne sprawdzić, co zostało do druku podpisane i jaka jest aktualna wartość jedynego podręcznika omawiającego literaturę Polski Ludowej.
Czy to jest wszystko, co szkoła daje uczniom w zakresie literatury współczesnej? Nie. Maturzysta ma jeszcze znane mu z klasy ósmej Wypisy polskie. Jest to gruby tom obejmujący okres od pozytywizmu do dnia dzisiejszego. Wypisy polskie idą już w trzecim wydaniu. Nakład trzeciego wydania wynosi sto osiemdziesiąt tysięcy. Pod względem stylistycznym Wypisy polskie lepsze są od Zarysu literatury z tej prostej przyczyny, że nie ma tam w ogóle żadnego tekstu redakcyjnego. Autorzy ograniczyli się do wyboru autorów charakterystycznych w ich mniemaniu dla okresu ostatniego siedemdziesięciolecia. Nie umiem sobie wytłumaczyć, jak spółka autorska redagując Wypisy polskie mogła pominąć takich poetów i pisarzy tego okresu, jak Stanisław Wyspiański, Wacław Berent czy Boy Żeleński. Nie wiem, jakie względy nakazały pomieścić tam wiersze Urgacza, a pominąć Marię Dąbrowską i Juliana Tuwima. Czemu znalazły się tam dwa wiersze Woroszylskiego, ale tylko jeden króciutki fragment Stefana Żeromskiego.
Być może chór autorów Wypisów polskich odpowie mi, że nie tylko ważny jest wybór pisarzy tego okresu, ale i problematyka utworów. Mam jednak poważne wątpliwości co do znaczenia złych wierszy na tematy choćby najbardziej ze względów politycznych wskazane.
Jedyny wiersz Staffa pomieszczono w dziale „Rozkład kultury burżuazyjnej”. Jest to wiersz „O szyby deszcz dzwoni jesienny”. Widać chodziło o pokazanie, że rozkład burżuazji odbywał się w czasie deszczu.
Nie chodzi mi o mnożenie przykładów tego rodzaju, bo nie ma w nich niczego rozweselającego. Jest to bardzo smutna i przykra sprawa, że niewątpliwe błędy popełnione przez autorów Wypisów polskich i Zarysu literatury polskiej nie zwróciły dotąd niczyjej uwagi, że podręczniki te z roku na rok zostają przez Ministerstwo Oświaty akceptowane bez zmian. Alarmującym faktem jest, że w tej tak ważnej dla kultury polskiej dziedzinie nie poprawa następuje, ale wyraźne pogorszenie. Podręcznik Wyki, Libery i Jakubowskiego mimo takich czy innych zastrzeżeń spełnia swoje zadanie. Gdy jednak przychodzi do omawiania okresów tak ważnych, jak dwudziestolecie i literatura Polski Ludowej, daje się do rąk uczniom klas ostatnich wypisy i podręczniki złe, niechlujne — to znaczy politycznie szkodliwe.
Sprawa jest nie tylko pilna, ale trudna i poważna. Można poprawić błędy stylistyczne, można sprostować nieścisłe informacje, można dać sprawiedliwszy i zgodny z tradycją naszego piśmiennictwa wybór autorów w wypisach szkolnych.
Te przykłady brakoróbstwa nie wynikają tylko z przypadku. Trzeba odważnie sięgnąć do przyczyn, które powodują wulgaryzację podobnego traktowania piśmiennictwa. Nie należy jednak popadać w przesadny pesymizm. Realizm i humanizm obronią się i przetrwają, ale jest naszym obowiązkiem dbać, aby niekompetencja, lekkomyślność i prymitywizm nie zaciemniały istotnej treści tych dwu pięknych idei naszej epoki.
Pierwszą książką, którą przeczytałem po moim powrocie do kraju, było spore, dwustustronicowe dziełko pt. Spis telefonów warszawskiego okręgu poczty i telekomunikacji.
Nie pusta ciekawość skłoniła mnie do tego czynu. Przeczytałem całą książkę telefoniczną z taką uwagą i sumiennością, na jaką nie umiałbym zdobyć się czytając jakikolwiek inny polski utwór współczesny. Czytałem to dzieło nocą, przy blasku świecy, gdyż powodem bezpośrednim tej lektury było zepsucie się światła elektrycznego w moim mieszkaniu.
Cóż prostszego niż w podobnej sytuacji zatelefonować do pogotowia elektrycznego? Trzeba oczywiście szukać numeru albo na „Pogotowie Elektryczne”, albo na „Elektryczne Pogotowie”. Przerzucałem beztrosko stronice książki telefonicznej, aż powoli owładnął mną nerwowy niepokój. Ani na „P”, ani na „E” upragnionego numeru nie znalazłem. A może na „Zepsute światło”, albo „Światło uszkodzone?” Nie ma. Może na „Uszkodzenie prądu” albo na .,Prądu uszkodzenie”? Nie ma. A może w ogóle nie ma Pogotowia Elektrycznego? Jest, bo tak mi powiedział dozorca domu, a ja dozorcom domów wierzę. Wreszcie wpadłem na trop; zacząłem szukać na „Siedź w ciemności” i znalazłem. Co prawda nie na „Siedź”, ale na „Sieć”. Pragnę się z wami podzielić tym odkryciem. Jeśli zepsuje się wam światło, telefonujcie, oczywiście bezskutecznie (bo Pogotowie Elektryczne prywatnych ludzi nie obsługuje), pod „Sieć Elektryczna
Zaintrygowany tą niezwykłą przejrzystością układu książki telefonicznej zabrałem się do metodycznej lektury tego dziełka.
Już na stronie trzeciej zastanowiła mnie uwaga: „Abonenci, których nazwa po ukazaniu się spisu telefonów zmieniła się wskutek zmian wewnętrzno–organizacyjnych…” Cóż by to znaczyć mogło? Czyżby to znaczyło, że abonenta, którego nazywaliśmy dyrekcją, obecnie wobec zmian wewnętrzno–organizacyjnych należy nazywać centralnym zarządem? Albo przeciwnie. A może chodzi o wewnętrzno–organizacyjne zmiany w życiu małżeńskim abonenta? Są to jednak sprawy dość błahe. Również nie ma większego znaczenia, że pod telefonem redakcji „Nowej Kultury” odzywa się redakcja „Muchy”. Są to pewnie jakieś złośliwości wewnętrzne dyrekcji „Czytelnika”.
Poważniejsze wątpliwości budzi już przepis używania aparatu telefonicznego. Obliczyłem, że do manipulacji, które tam są zalecone, trzeba mieć po osiem palców u każdej ręki. Dopiero jednak po przeczytaniu uwagi na stronie czwartej popadłem w głębszą zadumę. Oto jej brzmienie: „Przy oczekiwaniu na sygnał zgłoszenia się stacji należy słuchawkę trzymać przy uchu, a nie odkładać na bok, gdyż absorbuje to nadmiernie organa połączeniowe, utrudniając otrzymanie sygnału przez innych abonentów.” Nie wiem, o czyich organach połączeniowych tu mowa i jest dla mnie zupełną tajemnicą, skąd stacja wie, czy ja trzymam słuchawkę przy uchu czy na boku. Czyżby aparaty telefoniczne były jednocześnie aparatami telewizyjnymi, przez które dyrekcja telefonów sprawdza zachowanie się każdego abonenta?
Jeśli tak jest, to i my mamy prawo kontrolować Dyrekcję Telefonów, zwłaszcza że na okładce Spisu telefonów pomieszczono piękną polszczyzną napisane zawiadomienie, iż „wydawnictwo prosi ponadto o zgłaszanie w sposób wyżej wskazany uwag krytycznych i wniosków odnośnie (?) redakcji i układu spisu”.
Wydaje mi się, że trzeba zwracać nieco więcej uwagi na dziwolągi stylistyczne naszego stylu urzędowego. Czytałem niedawno o przyjaźni „narodu polsko—chińskiego”. Mam bardzo wiele przyjaźni dla narodu chińskiego, ale wolałbym nieco mniej chińszczyzny w formularzach, ankietach, drukach urzędowych i książkach telefonicznych.
Wróg domowy ma czarną tubkę i czarny sznur, który się zawsze skręca i jest za krótki. Ma również tarczę. O sposobie używania tej tarczy opatrzonej numerami czytamy w informacjach podanych przez spis telefonów: „Należy czekać na sygnał zgłoszenia się centrali i dopiero potem wykręcać potrzebny numer, nie śpiesząc się, cyfra po cyfrze w tym porządku, w jakim jest wydrukowany w spisie telefonów.” Słusznie! Zmiana porządku cyfr może przecież dać zupełnie inny, najzupełniej niepożądany numer. W dalszych instrukcjach umieszczonych w spisie telefonów czytamy: „Przy nakręcaniu numeru palec powinien dochodzić do języczka oporowego, po czym palec wyjmuje się.” Chyba, żeby kto zapomniał języczka oporowego w gębie albo wsadził palec i nie wyjął.
Są to wskazówki teoretyczne, w praktyce sprawa telefonowania jest nieco bardziej skomplikowana. Normalnie, gdy zaczynamy nakręcać, sygnał odzywa się, nim dokręcimy do końca. Po parokrotnych próbach dokręcamy numer szczęśliwie, aby przekonać się, że sygnał nie odzywał się w czasie nakręcania, bo w ogóle się nie odzywa. Oczywiście, gdy sygnał się odezwie, numer jest zajęty. Gdy numer nie jest zajęty, oznacza to, że nikogo nie ma w domu. Czasem jednak łączymy się łatwo i szybko, jest sygnał, głos się odzywa, ale nie ten, bo to była pomyłka. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego te inne, fałszywe połączenia są tak łatwe, dlaczego nigdy nie są zajęte, dlaczego ten facet z fałszywego numeru zawsze przesiaduje w domu. Tak wyglądają sprawy, gdy my zamierzamy telefonować. Jeszcze gorzej jest, gdy inni telefonują do nas.
Wróg domowy odzywa się zawsze, gdy siadamy do jedzenia albo przeciwnie. Dwa są rodzaje telefonów: towarzyskie i z interesem. Towarzyskie rozpoczynają się zapytaniem: — Co słychać? — Odpowiadam zwykle: — Słychać trzepanie dywanów, słychać, jak gosposia tłuczkiem bije mięso na zrazy albo tnie na stolnicy koperek do zupy pomidorowej, słychać, jak coś bulgocze i piszczy w rurach od kanalizacji, słychać, jak pod oknem ktoś oznajmia komuś innemu, że jego matka oddawała się za pieniądze, słychać srebrny głos sygnaturki z kościoła Świętej Anny. — Jednym słowem, typowe hałasy i odgłosy warszawskiej kamienicy z okolic Krakowskiego Przedmieścia. Czasem pada inne zapytanie: — Co robicie dzisiaj wieczorem? — (To znaczy, że facet chce przyjść.) Odpowiadam zwykle: — Dziś wieczorem nawiązuję do tradycji narodowej, kontaktuję się z masami, przeciwstawiam się imperialistom, walczę o jakość. — To zwykle odstrasza najoporniejszych.
Drugi rodzaj telefonów to: — Zaraz będzie mówił dyrektor Iksiński — po czym następuje bardzo długa przerwa, słychać, jak piekielnie zajęty Iksiński kończy rozmowę z kim innym i wreszcie krzyczy: — Halo! — Jest roztargniony, nie może sobie przypomnieć po co i do kogo dzwoni: — Aha, chodzi o to, żebyście napisali artykuł na temat tej waszej awantury z Amerykanami w Montrealu, co toście ich tak wykpili z tą Mickey Mouse. No i o tych arrasach. Moglibyście tam też coś dać o waszym spotkaniu z Erenburgiem, no i naturalnie coś przeciw emigracji. Na środę. Może być wierszem. — Jak widać, facet nie robi trudności, idzie mi na rękę, zgadza się na taryfę ulgową, jest tak zgodny, że przyjmie nawet, gdy to wszystko opiszę wierszem. Na takie propozycje odpowiadam zwykle spokojnie i z godnością: — My nie napiszemy. My w ogóle nie piszemy na zamówienie, sprzedajemy tylko gotowy towar. — Jest to oczywiście zemsta na Iksińskim, bo Iksiński stale traktuje mnie nie jak prywatnego człowieka, ale jak firmę handlową albo instytucję użyteczności społecznej. Telefonowałem niedawno do Ministerstwa Wielkich Spraw, w którym Iksiński jest dyrektorem wydziału Zatajenia Najważniejszych Informacji.
— Kto mówi? — spytała mnie sekretarka Iksińskiego.
Podałem moje nazwisko.
— Skąd dzwonicie? — spytała sekretarka.
— Z domu — odpowiedziałem skromnie.
— Ale ja się pytam, z jakiej instytucji?
— Z żadnej, po prostu z domu.
— No dobrze, ale gdzie pracujecie? — pytała zniecierpliwiona sekretarka.
— Pracuję na Pegazie — odpowiedziałem również zniecierpliwiony.
— Dlaczego od razu nie mówicie, że pracujecie w Pagecie? Zaraz was połączę z dyrektorem.
Najgroźniejszy jest jednak facet, który mnie uważa za Centralę Rybną. Miałem wczoraj taki telefon:
— Czy to Centrala Rybna?
— Nie — odpowiedziałem. — Omyłka.
Po chwili telefon znów zadzwonił.
— Czy to Centrala Rybna?
— Omyłka — odpowiadam.
— To po co pan podchodzi do telefonu? — krzyczy zniecierpliwiony facet.
To mnie zatkało. Oczywiście, wiedząc, że nie jestem Centralą Rybną, nie powinienem podchodzić do telefonu.
Stąd morał wynika, że najlepiej w ogóle nie podchodzić do telefonu. Dziewięćdziesiąt procent telefonów jest wymierzonych przeciwko nam. Telefon to wróg domowy.
Przeczytałem ten felieton żonie. Powiedziała: — Po coś to wszystko napisał? Cały dzień siedzisz przy telefonie i ciągle się pytasz, czy nikt nie dzwonił. Teraz rzeczywiście nikt do ciebie nie będzie chciał telefonować.
Wynalazek radia, a zwłaszcza wprowadzenie w użycie głośników, stworzyło nową, nie znaną dotąd udrękę. Powstał nowy imperializm, imperializm dźwiękowy. Grozę powiększa fakt, że jest to imperializm permanentny. Agresor atakuje nas przy jedzeniu, spaniu, pracy i odpoczynku. Zwłaszcza latem w miejscowościach wypoczynkowych nieprzyjaciel nie daje nam chwili wytchnienia, zajmuje bazy na korytarzach, w jadalniach, w domach sąsiednich i w naszych własnych pokojach. Od rana do wieczora radio ryczy, syczy, wyje, piszczy, chrypi wrzeszczy, świszczy, huczy.
Muzyka stała się najbardziej arogancką ze sztuk. Jakże dyskretnie i dobrze wychowane wydają się inne sztuki piękne! Któregoś dnia, gdy zmęczony muzyką taneczną dobiegającą z dansingu i muzyką symfoniczną przedzierającą się przez ścianę od mego sąsiada–melomana zasnąłem wreszcie, przyśnił mi się sen pełen grozy. Oto muzy malarstwa, rzeźby, architektury i literatury pozazdrościły muzyce i równej zażądały nad człowiekiem władzy. Po przebudzeniu, gdy wziąłem rankiem książkę leżącą na stoliku nocnym i zacząłem ją czytać, zdarzył się fakt przeraźliwy i krew w żyłach mrożący. Gdy znudzony tą powieścią współczesną, która miała dwa lata temu załatwić niezmiernie ważne zagadnienia terenowe, które tymczasem stały się nieważne, i napiętnować pewne sprawy, które tymczasem stały się godne pochwały, próbowałem odłożyć książkę, książka nie dała się zamknąć. Wobec tego spróbowałem zamknąć oczy i oto jakaś siła obca i nieznana przemocą otworzyła mi powieki. A więc to nie był sen. Musiałem czytać powieść wbrew mej woli, powieść napisaną na innym etapie! Co gorsza, nagle, gdy moje prawe oko śledziło dzieje pozytywnego bohatera, pod moje oko lewe zakradł się wiersz. Nie było tam rytmu, rymów i sensu, ale powtarzały się co parę linijek nazwy krajów i słowo „gołąb”, co było oczywistym dowodem, że jest to utwór autora bardzo upolitycznionego. Wiersz i powieść mieszały się razem, co zresztą nie wpływało na pogorszenie się powieści ani nie psuło wiersza, a raczej nieco łagodziło sytuację.
Po paru godzinach nagle przyszedł moment ulgi. Książka dała się zamknąć, wiersz znikł z pola mego widzenia. Była to jednak tylko ulga chwilowa, bo oto nagle moje prawe oko wypełniło się wielkim obrazem olejnym o tematyce produkcyjnej. Na podium koloru brukwi stał robotnik w bluzie koloru brukwi i w ręku trzymał papier tego samego koloru co podium. Obok stało paru właścicieli twarzy koloru marengo w czerwony rzucik oraz przedstawiciel młodzieży koloru brukwi. Jednocześnie przed moim okiem lewym ukazała się głowa kobiety o trzech oczach w twarzy ozdobionej kapeluszem, na którym spoczywał ościotrup śledzia. Nie miałem wątpliwości, iż mam przed sobą z prawa obraz profesora G., a z lewa Picassa. Mimo iż oba te kierunki malarskie znajdują zgodne pomieszczenie w głowach naszych oficjalnych krytyków plastycznych, w mojej głowie pomieścić się nie mogły.
Zacząłem krzyczeć z bólu i rozpaczy, ale jęki moje zagłuszało radio, które w tej chwili odezwało się z nową mocą i wigorem. Była tam teraz i muzyka taneczna, i symfoniczna, i ludowa, jednocześnie nadawano audycję literacką, na którą składały się fragmenty wspomnianej już przeze mnie powieści i wiersz na temat drobiu. Zemdlałem. Gdy ocknąłem się, z ulgą skonstatowałem, że to jednak wszystko było snem. Znikły obrazy, książka dawała się grzecznie zamknąć, tylko radio trwało.
Czyż istotnie nie ma ucieczki przed tą arogancką muzą, przed tym Orfeuszem opętanym? Istnieje wielka i poważna organizacja, która się nazywa Komitetem Obrońców Pokoju. Ponieważ jestem członkiem tego Komitetu, mam nieśmiałą propozycję, aby nasz Komitet wyłonił mały Podkomitecik Obrońców Pokoju Sypialnego, Pokoju Jadalnego i Pokoju do Pracy przed agresją muzyki.
A może po prostu Komitet Obrońców Spokoju? Albo Międzynarodowy Komitet do Walki z Radioidiotami?
Pragniemy dziś zaprezentować jako satyryka ADAMA MICKIEWICZA. Ale proszę nie myśleć, że tu chodzi o jakieś parodie, bo ostatecznie z każdego tekstu poetyckiego można zrobić zabawny numer satyryczny. Nawet taki posępny utwór jak: Ojciec zadżumionych Słowackiego — może w pewnych warunkach nabrać nieoczekiwanej niefrasobliwości. Wyobraźmy sobie na przykład, że Ojca zadżumionych deklamuje staruszek, który nie lubi dzieci i zacierając rączki, mówi z chichotem: „Maleńkie dziecko karmiła mi żona, prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki, cała rodzina dzisiaj pogrzebiona… Tej samej nocy Hafne i Amina umarły leżąc przy sobie…” Albo wyobraźmy sobie zrzędnego starca, który deklamuje: „Czego chcesz od nas, Panie, za twe hojne dary?”
Ale nie o to chodzi, pragniemy podać oryginalne teksty i prawdziwą interpretację, aby przypomnieć Mickiewicza jako satyryka. Nasza wiedza
o Mickiewiczu bardzo się pogłębiła. Nie tak dawno jeszcze temu, przed wojną, odnaleziono przeszło stuletnią staruszkę, która pamiętała Mickiewicza. — Pamiętam — mówiła — był taki Adaś Mickiewicz, syn Mikołaja. Tak, tak, był taki w Wilnie, ale potem wyjechał do Kowna i nikt już nigdy o nim nic nie słyszał.
Tak było przed wojną. Dziś wszyscy słyszą o Mickiewiczu i dzieła jego naprawdę zabłądziły pod strzechy. Aby jednak powiedzieć coś istotnego o naszym wieszczu, zwróciłem się o pomoc do jednego z naszych wybitnych znawców literatury. Profesor bardzo był chętny i powiedział: — Rozumiem, chodzi o coś lekkiego i przystępnego. Mogę panu powiedzieć parę rzeczy nawet dość zabawnych. Otóż każdy wie, że akcent zestrojowy nie przeczy naruszaniu średniówki, bo przecież rytm amfibrachicznotrocheiczny spełnia regułę niezbieżności akcentów, a tymczasem niektórzy nasi teoretycy uważali, że reguła niezbieżności jest warunkowa! A przecież dziecko każde wie, że reguła niezbieżności jest obszerniejsza, bo obejmuje daktyle es duże, dwa małe i es duże, es małe. Przyzna pan, że to dość zabawne, aby nie poznać się, na czym polega rytm mickiewiczowskiej wersyfikacji tonicznej! — Hmm — powiedziałem. — Co pan powiedział? — spytał profesor. — Nic — powiedziałem. — Uważam, że to rzeczywiście bardzo śmieszne. — Panie — powiedział profesor — to jeszcze nic. Powiem panu coś lepszego. Mickiewicz zastosował instrument sylabotoniczny, ale nie przyłożył go do ośmiozgłoskowca. Niech mi pan teraz powie, jakie z tego musiały wyniknąć konsekwencje? — Hmm — powiedziałem — chyba przykre. — Otóż nic podobnego. Po prostu Mickiewicz przejął grę kompetentów trocheicznych i trzyakcentowych. Dobre, co? — Powiedziałem, że dobre, bo co miałem powiedzieć, ale przyznają państwo, że to wszystko było trochę za trocheiczne. Pomyślałem sobie, że trzeba o Mickiewiczu powiedzieć coś żywego, prostego, coś komunikatywnego.
Poradzono mi jakiegoś instruktora wczasowego, który miewa stale pogadanki kulturalne. Spotkałem jednego w Jastrzębiej Górze. Bardzo sympatyczny chłopak. Spytałem go, czy może coś takiego wygłosić dla ras. Powiedział: — Mogę. Mogę o Avicennie, o Leonardzie, o Hugo i mogę o Mickiewiczu. — To świetnie — powiedziałem. — Powie pan tak bez przygotowania? — Mam przygotowane — powiedział. — Wygłosiłem sto czterdzieści pogadanek oświatowych. Mam dwie do wyboru. Pogadanka numer trzy — pięciominutowa pod gołym niebem, albo pogadanka o wieszczu numer osiem — piętnaście ,minut w świetlicy. — Powiedziałem mu: — Wal pan tę pięciominutówkę pod gołym niebem.
— Dobra — powiedział. — Baczność! Zbiórka! raz, dwa, trzy. Celem pogadanki dzisiejszej jest rozpracowanie realistyczne zagadnienia poezji w ogólności, a wieszcza Adama Mickiewicza w szczególności. Co to jest poezja? Proszę notować. Poezja jest to ustawianie liter pod rząd w celach prorządowych. Jakie są cele poezji? a) nawiązywanie, b) nastawianie, c) pobudzanie. Jakie są rodzaje poezji? a) liryczna, b) dramatyczna, c) epidemiczna.
Rzeczony poeta Adam Mickiewicz urodził się w terenie z rocznika siedemnaście dziewięćdziesiąt osiem, z matki cywila. Po dojściu do pełnoletności poeta zaczął cierpieć za ojczyznę i przydzielony został do reprezentacyjnej drużyny trzech wieszczów, czyli trój skoku kultury narodowej. W ostatecznej klasyfikacji zajął pierwsze miejsce o pierś przed Juliuszem Słowackim. Trzeci poeta, niejaki Krasiński, odpadł w ćwierćfinale.
Poeta okazał się naszym najwybitniejszym długodystansowcem, pokrywając cały etap naszej literatury w rekordowym czasie stylem klasycznym w odróżnieniu od obecnych młodych poetów, którzy w swojej siedzibie na Krakowskim Przedmieściu uprawiają krótkodystansowe biegi przez płotki — w stylu dowolnym. Dlaczego nazywamy Mickiewicza wieszczem? Dlatego, że przewidywał. Wieszcz przewidywał między innymi ogonki na poczcie głównej przy ul. Nowogrodzkiej, mówiąc:
„Ktokolwiek będzie w nowogrodzkiej stronie, niech klnie i zmówi paciorek.” Przewidział również programy muzyczne Radia Polskiego, mówiąc: „Wszystkim się zdawało, że to Wojski gra jeszcze, a to wojsko grało.” Przewidział współczesną prozę polską, pisząc: „Stary Brandys trzech synów, tęgich jak sam blondynów…”, oraz proroczym widzeniem przewidział wyniki spotkań naszej reprezentacji piłkarskiej w zaprzyjaźnionych krajach demokracji ludowych, pisząc: „Nam strzelać nie kazano…” Najważniejszym utworem wieszcza była Oda do młodości, w której wieszcz rzucił hasło: „Młodości, ty nad poziomy wy–la–tuj!”
To mi powiedział nasz młody instruktor wczasowy.
Powiedział kiedyś Chesterton, że za lat tysiąc, gdy jakiś archeolog odkopie w zburzonym Londynie, wśród gruzów British Museum, słynnego lwa asyryjskiego, powie z uznaniem: Ci Anglicy to jednak byli utalentowani ludzie.
Zwiedzając niedawno otwartą wystawą malarstwa w Royal Academy przypomniałem sobie to powiedzenie Chestertona. Gdyby za tysiąc lat odnaleziono te obrazy, jakie dałyby one świadectwo o dzisiejszej Anglii? Poruszony tą myślą patrzałem na tę wystawę obrazów, nie szukając w niej wartości artystycznych, których niewiele bym tam zresztą znalazł, ale szukając dokumentów epoki, w której żyjemy.
Badacz przeszłości, gdyby miał na podstawie tych obrazów wyrobić sobie pojęcie o życiu i obyczajach brytyjskich z połowy dwudziestego stulecia, doszedłby przede wszystkim do przekonania, że w Anglii w roku 1950 nikt nie pracował. Mężczyźni siedzieli z nogą założoną na nogę, niektórzy, zwłaszcza starsi, przybrani byli w ciężkie metalowe łańcuchy i staroświeckie peruki. Kobiety nie zakładały nogi na nogę, ale na szyjach miały sznury pereł. Obserwator musiałby skonstatować pewną rozbieżność w relacji rzeźbiarzy i malarzy. Według malarzy kobiety w roku 1950 ubierały się w długie powłóczyste suknie. Rzeźbiarze przedstawiali kobiety tego okresu nago, konno i z rozpuszczonymi włosami (Lady Godiva).
Musiałby badacz tych obrazów dojść do przekonania, że w Anglii 1950 roku nie znano pary, elektryczności ani motorów spalinowych. Wśród tysiąca zebranych obrazów ani jeden nie przedstawia parowozu, samolotu czy samochodu.
Jeśli chodzi o żywność tego okresu, to próżno by szukać wśród obrazów Royal Academy soczystych martwych natur holenderskich, pełnych mięsiwa, dziczyzny, dzbanów piwa, ryb i owoców. Nie ma tam ani kawałka mięsa. Motywem są: jarzyny, kwiaty i jedna ryba. Sądząc po tematyce i kolorystyce tych martwych natur należałoby przyjść do przekonania, że Anglicy tego okresu byli wegetarianami i daltonistami.
Pejzaż angielski nie uległ zmianie od osiemnastego stulecia. Nie ma pól uprawnych, same tylko pastwiska lub ogrody wielkich rezydencji. Uważny badacz znalazłby jednak drobny nowy szczegół.
Postacie ludzkie w pejzażu stoją zwykle w pozycji pochylonej, trzymając w ręku małe metalowe motyki osadzone na długich kijach. (Golf?)
Oficjalne malarstwo angielskie nie mówi prawdy o życiu narodu. Nie ma tam obrazów przedstawiających ciężką pracę robotników stalowni, doków portowych czy kopalni. Artyści oficjalni poświęcili się wyłącznie portretowaniu małej grupy pasożytów społecznych. Jest to, jak gdyby malarz krajobrazu pragnąc odtworzyć las malował tylko grzyby drzewne czy jemioły nie malując drzew. Czy mamy jednak słuszność szukając w malarstwie świadectwa epoki i obyczaju?
Powiedział kiedyś Stanisław Witkiewicz, że dobrze namalowana głowa kapusty lepszym jest obrazem niż źle namalowana głowa Chrystusa. Nie tyle jest bowiem ważne, co się maluje, ale jak się maluje. Patrząc pod tym kątem widzenia na wystawę w Royal Academy dojść musimy do przekonania, że środki artystyczne angielskich malarzy oficjalnych są w zgodzie z czasem i ich przynależnością klasową. Cechuje to malarstwo konserwatywna tchórzliwość w operowaniu formą, światłem i kolorem. Pokutuje tu jeszcze zła epoka malarstwa monachijskiego, która niestety ukształtowała gusta estetyczne ludzi starszego pokolenia burżuazyjnego, ludzi, którzy dziś narzucają swe wymagania oficjalnym artystom chętnym zarobku i uznania. Próżno by szukać tu nowych prób czy indywidualnych środków interpretowania natury. Nie ma tu malarstwa realistycznego, ale panuje prawie wyłącznie zdawkowy, płytki naturalizm.
Wystawa w Royal Academy of Arts nie reprezentuje jednak całego malarstwa współczesnej Anglii. Trzeba przyznać, iż część poważniejszych artystów stroni od tych oficjalnych salonów. Trzeba przyznać, iż nawet Royal Academy, czując jałowość i fałsz swych dorocznych wystaw, zaczęła dopuszczać nieco świeższych, młodych talentów. Nie zmieniło to jednak ogólnego charakteru tej instytucji.
Jeśli kiedyś Londyn rozsypie się w gruzy, przyszły archeolog niech stroni od ruin Royal Academy. Nie warto tam będzie grzebać.
Tematem narad dwudniowych w Związku Literatów ma być stosunek naszego piśmiennictwa do zagadnień współczesnych. Daje się bowiem zaobserwować wyraźna ucieczka od tematyki aktualnej. Niepokojące zwłaszcza są masowe wycieczki pisarzy w poszukiwaniu postaci historycznych. Temat historyczny, zwłaszcza w teatrze, ułatwia zadanie pisarzom, którzy niewiele mają do powiedzenia lub którzy nie umieją lub nie chcą wyjść naprzeciw problemom dnia dzisiejszego. Historia daje fabułę i charakter głównych postaci. Autor skleci parę obrazków z epoki i sprawę uważa za załatwioną.
Jest rzeczą charakterystyczną, iż wybiera się postaci najmniej kontrowersyjne i uznane za pozytywne w naszej przeszłości, a więc najwygodniejsze jako ucieczka przed problematyką żywą. Powstają więc sztuki o Reju, o Kochanowskim, o Koperniku, Staszicu, Kołłątaju, Bogusławskim. Tylko patrzeć, jak będziemy mieli komedię muzyczną o Dekercie i operę o biskupie Krasickim. Ponieważ pisarze wywiedzieli się, które z postaci historycznych uznane zostały przez krytykę marksistowską za pozytywne, idąc po tej linii, sięgną niebawem do epoki pozytywizmu warszawskiego i obdarują nas sztukami o Orzeszkowej i Prusie albo komedią z tańcami góralskimi na temat Chałubińskiego.
Prowadzi to często do osobliwych nieporozumień artystycznych. Czytałem parę fragmentów poetyckich sztuki Maliszewskiego o Kochanowskim. W sztuce tej Kochanowski mówi wierszem Maliszewskiego. Wolałbym, żeby było odwrotnie. Jeszcze pół biedy, jeśli chodzi o parę Maliszewski — Kochanowski, ale gorzej będzie, gdy Brandstaetter napisze sztukę o Mickiewiczu i Mickiewicz będzie mówił ze sceny wiersze Brandstaettera.
Warto by przynajmniej wprowadzić zasadę, że sztuki o poetach powinny być pisane prozą. Byłby to bądź co bądź pewien objaw poszanowania dla wielkich poetów przeszłości.
Gdy jedni pisarze uciekają w przeszłość, zdarzył się odosobniony przypadek ucieczki w przyszłość, i to do tego na inną planetę. St. Lem napisał zajmującą powieść dla młodzieży Astronauci, której akcja rozgrywa się na planecie Wenus. Rozpętała się wokół tej powieści dyskusja zataczająca kręgi międzyplanetarne. Recenzentka tej powieści tak sformułowała swój najważniejszy zarzut: „To samo tyczy i sprawy Wenusjan: zarzucam Lemowi, że giną oni dlatego, że napadli na ziemię, a nie dlatego, że żyją w określonym antagonistycznym społeczeństwie.”
Jak widzimy, antagonizmy społeczne obowiązują na przestrzeni całego systemu słonecznego. Dowiedzieliśmy się również, że stosunki antagonistyczne doprowadzają do zagłady gatunku. Nie bez powodu Paweł Hoffman ostrzegał parokrotnie naszych pisarzy przed wulgaryzacją marksizmu. Warto by również przypomnieć, że brak poczucia proporcji i brak poczucia śmieszności jest również poważnym mankamentem.
Uwagi moje na temat sztuk historycznych nie mogą się oczywiście stosować do każdej sztuki o tematyce historycznej. Ale wydaje mi się, że schodzić do historii należy po to, aby z niej wynieść na światło dnia zagadnienia i konfrontacje ważne dla człowieka naszej epoki. Jeśli zaś chodzi o powieść fantastyczną, to pewien jestem, że znaczenie takich powieści jest nie doceniane. Powieść fantastyczna, a raczej powieść na tematy przyszłościowe, pobudzać winna imaginację młodzieży, dawać pokarm marzeniom, pokazywać najdalsze drogi i cele budowy socjalizmu, malować świat przyszły, świat człowieka wyzwolonego.
Mitologia naszych wierzeń nie musi uciekać się do sił nadprzyrodzonych, żyjemy bowiem w czasach, gdy fizyka bardziej działa na wyobraźnię niż metafizyka. Depesza w gazecie dystansuje legendy biblijne, jakże bowiem skromnie wygląda opowieść o wodzie, którą Mojżesz wypuścił ze skały, wobec połączenia Wołgi z Donem, wobec tych potężnych strumieni nowej rzeki, która zmienia ogromne przestrzenie stepów bezwodnych na ziemie żyzne, która przeobraża florę obszarów większych od niejednego państwa europejskiego.
Połączenie Wołgi z Donem obejdzie się bez złych wierszy. Lękam się jednak, że fakt ten stanie się przyczyną zalewu naszej rodzimej grafomanii, upustu wody poetyckiej, która niczego nie zmieni ani niczego nie użyźni.
Nadmiar wierszy okolicznościowych w naszej prasie jest zjawiskiem nie mniej niepokojącym niż odwracanie się wielu pisarzy od problematyki współczesnej. Zła propaganda jest antypropagandą. Zły wiersz okolicznościowy nie jest pozycją obojętna, ale pozycją szkodliwa. Wobec zdarzeń tragicznych, jak śmierć skazańców greckich czy los ludności Korei, obowiązywać musi pisarza prawdziwy stosunek uczuciowy i prawdziwa solidarność. Martwo urodzone deklaratywne elukubracje są obrazą dla naszej wspólnej sprawy.
Warto by ograniczyć poważnie ilość miejsca poświeconego poezji, zwłaszcza w pismach codziennych i tygodnikach nieliterackich. Wytworzył się dość osobliwy proceder szmuglu towarów wierszowanych. Najłatwiej przekraść się przez granicę do kraju poezji, tam gdzie ta granica najmniej jest strzeżona. Redaktorzy pism codziennych i przeróżnych tygodników warszawskich i prowincjonalnych chętnie łatają dziury lub wykręcają się sianem, czyli złym wierszem deklaratywnym, tam gdzie trzeba napisać z sensem o jakimś ważnym zdarzeniu politycznym.
Przyzwyczajono czytelników, że wiersz może nie mieć sensu. Niedawno jeden z naszych czołowych poetów opublikował wiersz, w którym przez omyłkę w maszynopisie wypuszczono jedną linijkę odbierając całkowicie sens zakończeniu wiersza. Nie zauważył tego redaktor, bo przyzwyczaił się, że w utworach wierszowanych może nie być sensu. Sekretarz redakcji przeczytał i stwierdził, że w danym fragmencie nie ma sensu, co uznał za stan naturalny.
Oczywiście redakcje pism literackich mogą popełniać podobne błędy lub też mogą mylić się w ocenie nadsyłanych poezji, ale w każdym razie jest tam jakiś fachowy stosunek do poezji i stosowane są jakieś kryteria. Któż jednak pozwolił redaktorom najrozmaitszych fachowych i niefachowych publikacji dziennikarskich kreować się na sędziów w dziedzinie poezji? Widzimy, że w „Twórczości”, gdzie redaktorem jest poeta z prawdziwego zdarzenia, poziom poezji jest wysoki, a jeśli miesięcznik ten wydrukuje czasem utwór zatrącający grafomanią, nie czyni tego nigdy bez dostatecznych powodów natury pobocznej.
Jednym słowem trochę mniej miejsca dla wierszy, a trochę więcej dla poezji, trochę mniej szmuglu i szabrowania naszej historii, a trochę więcej samodzielności artystycznej, a nade wszystko prawdziwej chęci wzruszenia, przekonania i pozyskania czytelnika.
Nie lubię numerów specjalnych. Biorąc do ręki numer specjalny tygodnika czy miesięcznika, żegnamy się z nadzieją jakiejkolwiek niespodzianki. Jeśli numer poświęcony jest np. Czechosłowacji, to już wiemy, że wszystko będzie czechosłowackie. Kino, sport, piłowanie drzewa, czechosłowackie dzieci z kwiatkami, odlewnia stali, czechosłowacki zachód słońca, dworzec kolejowy i kukurydza. Jeśli numer poświęcony będzie młodzieży jugosłowiańskiej, wszystko wyżej wymienione będzie jugosłowiańskie z wyjątkiem dworca, który po dawnemu będzie się nazywał Foksal (coś mi się tu poplątało).
W razie gdyby numer specjalny poświęcony był dzieciom koreańskim albo kobiecie rumuńskiej, wszystko będzie koreańskie, kobiece, rumuńskie i dziecinne. Czytelnik woli większą rozmaitość i choć odrobinę czegoś niespodziewanego.
Prasa nasza od czasu do czasu daje nam takie niespodzianki. Weźmy choćby taką coca–colę. Przez parę lat ustawiano nasze poglądy i usztywniano ideowo nasz stosunek do coca–coli. Wiadomo, że świństwo imperialistyczne, że stonka ziemniaczana w płynie, że wycisk człowieka przez człowieka. Ważyk nawet kiedyś wiersz napisał o tych, co pija coca–colę. Aż tu wszystko nagle inaczej. Putrament jako kiper ideologiczny spróbował, pocmokał, pogładził się po brzuchu, powiedział „mniam, mniam” i coca–cola już dobra, nasza, demokratyczna, postępowa, płynie nurtem ludowym. Takie rzeczy czytelnik lubi.
Numery specjalne, podobnie jak obchody, nie zawsze są dość usprawiedliwione. Wystarczy czasem byle błahy powód. Na przykład: „Dziś oto upływa trzysta osiemdziesiąt pięć lat od urodzin Tassa! Uczcijmy Tassa! Wszyscy frontem ku Tassowi!” A przecież każdego dnia upływa jakaś rocznica jakiegoś zdarzenia. Powinny, wydaje mi się, obowiązywać cyfry okrągłe. I to od śmierci, a nie od urodzin. Ostatecznie urodzić się może byle kto, ale umrzeć jako Ayicenna albo Tasso to już grubsza sprawa.
Jakie daty i jakie powinniśmy obchodzić rocznice? Powodowany niepokojem, aby nie ominąć jakiejś ważnej rocznicy, zacząłem wertować wielkie trzytomowe dzieło pt. Polska, jej dzieje i kultura. Jest tam „Tablica chronologiczna najważniejszych wydarzeń z dziejów Polski”. Znalazłem na styczeń parą rocznic nie byle jakich. Np. „22 stycznia, walki pod Kirlibabą” albo „28 stycznia, Minister Zdziechowski referuje w sejmie sytuację budżetową”. Mimo iż należę do ludzi, którzy z racji swego urodzenia pamiętają dobrze koszmarne czasy sanacji, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, kto i o co bił się w styczniu pod Kirlibabą i nie mam pojęcia, dlaczego referat jakiegoś Zdziechowskiego był jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach Polski. Jak widzimy, trzeba być ostrożnym z tą ważnością dat i obchodów, aby się nie znaleźć przypadkiem pod Kirlibabą.
Trzeba tu stosować prostą i uczciwą zasadę. Obchodzić to, co nas naprawdę obchodzi. Myślę tu o dwudziestoleciu „Szpilek”.
Opowiadał mi Nazim Hikmet bardzo ładną historię o swoich dwu podróżach do Moskwy. Po raz pierwszy pojechał do stolicy Związku Rad w roku 1922. Był wtedy młodym studentem. Młody był również socjalizm budowany w Związku Radzieckim. Po powrocie do Turcji na licznych konspiracyjnych zebraniach zdawał relację studentom, robotnikom, komunistom i sympatykom ze swoich wrażeń z Moskwy. Pytania dotyczące wyglądu miasta były dość kłopotliwe. Moskwa w roku 1922 nie odpowiadała wyobrażeniom, jakie o niej mieli młodzi entuzjaści tureccy. Pytano się Hikmeta, czy są w Moskwie tak wysokie domy jak w Nowym Jorku, czy są takie ulice szerokie jak Unter den Linden, czy jest tyle samochodów co w Paryżu lub Londynie. Na wszystkie te pytania Nazim Hikmet odpowiadał twierdząco. — Tyle mieli — opowiadał — nadziei i entuzjazmu, że było mi żal burzyć ten wyimaginowany obraz stolicy rewolucji. Tak — mówiłem — są wysokie domy, a samochodów jest dziesięć razy więcej niż w Stambule.
Po wizycie w Moskwie w 1952 pytano mnie się, kiedy pierwszy raz byłem w stolicy Związku Radzieckiego i jakie widzę zmiany. — Pierwszy raz byłem w roku 1922. Zmiany? Nie widzę żadnych. Już bowiem w opowiadaniach Hikmeta w Moskwie w roku 1922 były dzisiejsze wieżowce, szerokie arterie i niezliczone ilości samochodów.
Wielkoduszność znakomitego poety obdarzyła Moskwę trzydzieści lat temu wszystkimi urokami wielkiej metropolii. Nie powiedział ani słowa nieprawdziwego. Wyprzedził tylko bieg wypadków, powodowany wiarą, która okazała się dobrym przewodnikiem.
Gdy przyjechałem po raz pierwszy po wojnie do Warszawy w sierpniu 1945 roku, muszę wyznać, że nie miałem tej wielkoduszności i wiary. Nie wierzyłem nie tylko w drapacza chmur, nowe dzielnice i zmartwychpowstanie dzielnic starych. Nie wierzyłem w ogóle w możliwość odbudowania stolicy. Plany moich przyjaciół architektów, cały ówczesny BOŚ wydał mi się typowym romantycznym nieodpowiedzialnym bajdurzeniem, jeszcze jedną formą szarży kawaleryjskiej na czołgi, narodową tradycyjną polską fanfaronadą.
Gdy pierwszego dnia po przyjeździe wyszedłem na miasto, żal ścisnął mi gardło. Rozeznać nawet nie mogłem śladu dawnych ulic, drapałem się po piargach i przedzierałem przez krzaki ostów bujnie rozrosłych na ruinach. Nie wierzyłem, że to miasto może ożyć, stać się miejscem, gdzie zwykli ludzie załatwiać będą zwykłe ludzkie sprawy.
(Co do załatwiania zwykłych ludzkich spraw, proszę mi wybaczyć małą dygresję. W odbudowanej Warszawie zwykłe ludzkie sprawy ludzie załatwiają nieraz w miejscach najzupełniej niezwykłych. Niedawno spotkałem na moich schodach zwykłego człowieka, który robił tam rzecz dość niezwykłą. — Co to jest? — spytałem. — Co pan robi? — A co, czy to rebus? Nie widzisz pan? — odpowiedział zwykły człowiek. Gospodarze naszego miasta powinni pomyśleć o większej ilości pisuarów.)
W roku 1945 wydawało mi się, że Warszawa będzie wiecznym cmentarzyskiem, że ludzie uciekać będą od tych ruin. Pierwsze jednak nadzieje lepszej przyszłości wzbudziły we mnie nie plany architektoniczne BOS–u, ale ludzie warszawscy, warszawska ulica, nawet małe warszawskie cukierenki, sklepiki, koszyki, knajpki.
Nie doceniałem w swej małoduszności dwu wielkich pozytywnych czynników. Pierwszym czynnikiem, i to najważniejszym, było oddanie środków produkcji władzy ludowej. Bez rewolucji nie byłoby Warszawy. Kapitał prywatny nie podjąłby tego heroicznego zadania. Drugim czynnikiem byli warszawiacy. Myślę, że gdyby nie oni, nawet rewolucja by nie pomogła. Do Krakowa nikt się nie pcha, do Łodzi, choć była nie zniszczona, nikt się nie pcha, a do Warszawy pchają się. Ja sam pchałem się i dlatego odmówiłem powrotu do Londynu.
Gdy przypominam sobie ten czas mego w Warszawie pobytu, najbardziej chyba wzruszało mnie wtedy budzenie się, odradzanie warszawskiego stylu. Na czym ten styl polega? Dla mnie osobiście jest to osobliwe połączenie cwaniactwa z fantazją i odwagi ze znakomitym, celnym dowcipem. Czyż nie jest dowodem fantazji, że jednym z pierwszych odrestaurowanych sklepów na rogu Marszałkowskiej i Alei była kwiaciarnia? Ta fantazja i to cwaniactwo przybierało czasem formy groteskowe. Na drzewku wpółuschniętym i kulami poharatanym wisiał, pamiętam, napis „Pedicure”. Ten sam napis powtarzał się na kupie cegieł obok leżącej. Była tam jeszcze strzałka. Idąc za tą strzałką znaleźć można było w trzecim podwórku zrujnowanej kamienicy lokal tego specjalisty od wycinania nagniotków. Ponieważ schodów nie było, amatorzy pedicure wchodzili do niego po drabinie.
W mieście tak bezprzykładnie zniszczonym, gdy jeszcze nie było wody, gazu ani tramwajów, już były kwiaciarnie i „pedicure”. W tym negliżowaniu strasznego zniszczenia był zdrowy duch ludu warszawskiego. Niemal nazajutrz po wyzwoleniu stanął do pracy robotnik, rzemieślnik, inteligent warszawski. O, pamiętam, jak ze wzruszeniem słuchałem w cukierni Galińskiego małej dziewczynki, która recytowała bez zająknienia: „Proszą dwa języki adwokackie, dwie bezy, dwie napoleonki i jedno krakowskie z serem.” Okazało się, że żadna bomba, żaden pożar nie zdoła zniszczyć warszawskich ciastek.
W tej to kawiarence wziąłem pierwszy raz do ręki „Życie Warszawy” i jestem jego wiernym czytelnikiem, ale zarażony wspaniałym optymizmem Hikmeta wierzę, że już niedługo „Życie Warszawy” stanie się całą pyskatą gębą, naprawdę warszawskim pismem. Wyjeżdżam właśnie w paromiesięczną podróż. Jeśli tam, gdzie jadę, spotkam Polaków, którzy kochają Warszawę, i jeśli spytają się mnie, czy jest w Warszawie pismo, które ma fantazję, odwagę i dowcip, pismo, które unika komunałów, nudziarstwa i frazesu — odpowiem im: — Jest takie pismo, nazywa się „Życie Warszawy”.
W Cannes wsiadam na piękny okręt włoski „Augustus”. W czasach gdy przestrzeń między Paryżem a Montevideo przebyć można w trzydzieści godzin, linie okrętowe wygodą i .zbytkiem konkurują z samolotami. Ja jeden z delegatów polskich na konferencję Unesco wybrałem ten środek lokomocji. Nie jestem ministrem, nie pracuję w żadnym urzędzie, nie mam terminów, zebrań i konferencji, które czekają na moich kolegów. Podróż trwać będzie dwa tygodnie, zatrzymujemy się w Barcelonie, Dakarze, Santos, Rio de Janeiro. Te dwa tygodnie nie będą czasem zmarnowanym. I ja mam swoje spotkania i konferencje. Spotkać chciałbym dawne krajobrazy mojej pierwszej, młodzieńczej podróży do Brazylii. Mam zamiar odbyć parę ściśle poufnych konferencji z południowym oceanem, z gwiazdami drugiej półkuli, z palmami na Tijuca. Myślę także o pewnym ważnym posiedzeniu w Montevideo. Po prostu o posiedzeniu na plaży.
Okręt jest znakomitym terenem obserwacyjnym. Ludzie wyjęci, wyrwani z codziennej rutyny podatniejsi się stają badaniu. Niezwykłość sytuacji jest odczynnikiem podobnym do barwnika, który służy przy badaniach mikroskopowych. Można tu obserwować różne drobnoustroje ludzkie i w ogóle ustroje.
Jedzie na „Augustusie” cała delegacja włoska, paru członków egzekutywy i sekretariatu Unesco. Są też delegaci zaprzyjaźnionych republik ludowych Węgier i Rumunii. Można tu będzie załatwić sporo spraw związanych z konferencją. Chodzi mi o przygotowanie poparcia dla mojego wniosku w sprawie rocznicy Mickiewiczowskiej. Unesco dla uczczenia rocznicy Goethowskiej wydało książkę Goethemu poświęconą. Podobnie uczczono rocznicę Leonarda da Vinci. Może uda się przeprowadzić wniosek o wydaniu przez Narody Zjednoczone książki o Mickiewiczu.
Wieczorem pokazują nam film. Czemu Włosi, którzy mają tak znakomite filmy, pokazują na „Augustusie” bardzo zły film amerykański? Widocznie takie są gusta bogatej klienteli międzynarodowej. De Augustibus non est disputandum. W czasie pokazu tego filmu amerykańskiego widzę, że pod ścianą stoi delegat włoski Branco. Gdy przed paru laty ustąpiłem ze stanowiska szefa sekcji literatury międzynarodowej w Unesco, miejsce po mnie zajął właśnie ten sympatyczny profesor z Padwy. Ustępuję mu i teraz miejsca. Powiadam: — Po raz drugi oddaję panu swoje krzesło. — Pokazując na ekran, dodaję: — Z tych samych powodów.
Księżna N. zaszczyciła mnie rozmową. Jest to, jak powiada Dickens, „osoba niegdyś młoda”. Co wieczór występuje w innej toalecie i fantastycznej biżuterii. Spokrewniona z całym almanachem gotajskim, okazała mi specjalne zainteresowanie jako Polakowi. Uznała oczywiście, że Polak, który jedzie pierwszą klasą, nie może być wrogiem klasowym. Spytała mnie dobrotliwie, czy znam princesse Radziwiłł. Poprosiłem o powtórzenie. Radziwiłł? Nie. Nie znam takiego nazwiska. Księżna N. popatrzyła na mnie z zainteresowaniem. Zlustrowała mnie wzrokiem. — And count Potocki? — spytała po chwili. — How do you spell it? (jak się to pisze) — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — P.O.T.O.C.K.I. — Nie. Nigdy nie słyszałem. Może Pomianowski? O Pomianowskim ona nie słyszała. Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Było to ostatnie spojrzenie, jakim mnie zaszczyciła.
W porcie S. odwiedza statek nasz attache. Jadę z nim do Sao Paulo. Jedziemy wspaniałą autostradą, z której widok roztacza się na zatokę i pasmo górskie okryte lasami dziewiczymi. Sao Paulo jest dziś wielkim nowoczesnym miastem. Architektura wzorowana początkowo na amerykańskich drapaczach nabrała cech odrębnych, więcej ma lekkości, ale przez rozrzucenie nie daje efektu siły wielkich brył Manhattanu. Przewodnikiem moim jest mieszkający tu od lat kilkunastu emigrant, zdolny polski architekt L. Korngold. W pewnej chwili zatrzymuje on auto i pyta: — Panie Antoni, niech mi pan powie szczerze, co o mnie mówią w Warszawie? — Mam panu odpowiedzieć szczerze? Nic. — I rzeczywiście. Przecież my naprawdę w Warszawie wcale nie mówimy o Korngoldzie.
Wjazd do zatoki Rio de Janeiro. Stoimy na pokładzie z Nataszą. Natasza ma dziesięć lat i jest córką młodego radzieckiego dyplomaty, który jedzie na placówkę do Argentyny. Natasza mówi: — Ach kak zdjes’ krasiwo, no tak da–lie–ko. Słynną z piękności zatokę i wspaniałą panoramę gór Serra do Mar zeszpeciła zła architektura. Na praia Flamengo, Batofogo, Capocabana stały tu kiedyś domki, pałacyki i wille w stylu dziewiętnastowiecznym, tonące w powodzi kwiatów i palm. Wyrósł tu . teraz mur, zwarta ściana drapaczy chmur, nudnych w formie, monotonnych, zaniedbanych, raczej nie drapaczy, ale obdrapaczy.
Idziemy z Brzechwą na przyjęcie do Związku Pisarzy Urugwajskich. Około czterdziestu osób. Niestety nikt nie mówi ani po angielsku, ani po francusku. Rozmawiam przez tłumacza. Prezes Związku jest poetą. Właśnie wyszedł nowy tom jego poezji. Pytam, w jakim nakładzie. Pięćset egzemplarzy. Prawda, że Urugwaj jest małym krajem, ale przecież poezje te pisane są po hiszpańsku, to znaczy w języku całej, z wyjątkiem Brazylii, Ameryki Łacińskiej. Pytają o nakład moich wierszy w Polsce. Podaję cyfrę. Widzę porozumiewawcze spojrzenia i ironiczne uśmiechy. Propaganda! Ta sama obcość i niemożność porozumienia towarzyszy moim spotkaniom z rodakami w Paryżu czy Londynie. Nikt nie ciekaw jest prawdy, każdy zarzuca mnie sloganami, na wszystko ma gotową odpowiedź. Te gotowe odpowiedzi podobne są do naszych gotowych ubrań z MHD. Pierwsze nie pokrywają się z życiem, a drugie z rzycią.
Na nocnym posiedzeniu ostatniego dnia poświęconego sprawom kultury, dosłownie pięć przed dwunastą, udaje mi się przebić przez opory przewodniczącego i zgłosić rezolucję mickiewiczowską. Mówię o zupełnej ignorancji, zwłaszcza w krajach anglosaskich, o tym, jak istniejące informacje o największym poecie Słowiańszczyzny mylące są i nieścisłe. Encyklopedia brytyjska podaje, że Mickiewicz urodził się w Zaolziu (?), w amerykańskim informatorze literackim Benetta na litery M.I.C.K. można znaleźć Micky Mouse, ale Mickiewicza nie ma. Uwaga ta wywołuje wesołość. (Gdy podawałem ten fakt na odczycie na uniwersytecie w Warszawie, nikt się nie śmiał, bo nikt nie wiedział, co to jest Micky Mouse.)
Przewodniczący, Amerykanin Mr Hope, przerywa mi parokrotnie. Walka rozgorzała z całą namiętnością, dzielnie mi w niej sekunduje Lorentz. Wniosek polski popierają pięknymi przemówieniami delegaci Włoch, Francji, Brazylii. Zgłasza swe poparcie Związek Radziecki. Wreszcie przychodzi do głosowania. Zyskujemy absolutną większość. Amerykańska maszynka do głosowania pękła! Zdarzenie to staje się sensacją Kongresu. Wiadomo było powszechnie, że rezolucja ma być odrzucona, bo tak postanowił już przedtem komitet doradczy i rzecz była załatwiona miedzy Adamem i Ewą. (Tak nazywają Adamsa i Evansa.)
Brak znajomości hiszpańskiego bardzo daje się we znaki. Wynikają dość zabawne nieporozumienia. Lorentz w charakterze profesora historii sztuki uważał za konieczne pójść na odczyt zatytułowany coś w rodzaju: Historia retrospectiva de Artes Plastikos. Pokazywali tam jakieś rurki, garnki, naczynia, maszyny. Okazało się, że tematem była historia produkcji plastiku i nylonu. Jeden Mencel, kombatant wojny hiszpańskiej, mówi płynnie językiem Cervantesa, my porozumiewamy się przeważnie na migi. W ostateczności mówię po polsku. W hotelu, do którego przeprowadziliśmy się z Carrasco, zarządzający nie mówi żadnym językiem. Powiadam mu wprost: — Daj mi pan ładny pokój, bo ja jestem poeta i chce mieć widok na morze. — Zarządzający uśmiecha się i mówi: — Będziesz pan miał. — Okazuje się, że miałem nosa, a raczej on miał dość typowy nos.
Na plaża Independencia stoi bosy oberwaniec. Sprzedaje pocztówki z kolorowymi widokami plaży i dzielnic willowych Montevideo. Ożywił się słysząc mowę polską. — Panowie skąd? — Z Warszawy — odpowiadam. — Uciekliśta? — Tak — odpowiadam — uciekliśmy z nudnego posiedzenia Unesco, żeby się przejść po mieście. — Przyjechaliśmy tu na konferencję i oczywiście po konferencji wracamy do kraju — koryguje mnie mój poważny towarzysz. — Po co wracacie? Tu dobrze, tu wolność — mówi bosy sprzedawca pocztówek. Relacja jego jest całkowicie prawdziwa. Istotnie, nikt mu nie przeszkadza być bosym i sprzedawać pocztówki.
Oblewamy z Jerzym Michałowskim sukces rezolucji mickiewiczowskiej. Oblewamy potem, bo jest piekielnie gorąco. Nigdy nie przypuszczałem, że będę z Michałowskim w upalny dzień grudniowy pił coca–colę siedząc do góry nogami, bo przecież jesteśmy u antypodów.
Dyskusja nad charakterem książki poświęconej Mickiewiczowi. Nie jestem zwolennikiem dawania tam słabych z natury rzeczy przekładów, winna to być raczej książka o Mickiewiczu. Poezja musi być tłumaczona przez poetów. Poziom przekładów u nas jest wysoki, gdyż każdy wybitniejszy poeta polski może tłumaczyć bądź z francuskiego, bądź z niemieckiego, rosyjskiego czy angielskiego, ale jak znaleźć w Anglii wybitnych poetów, którzy znają język polski, czeski, arabski czy węgierski? Pewną pociechą jest, że nie tylko Mickiewicz jest dla Anglików poetą nie znanym, niewiele więcej wiedzą o Puszkinie. Namówiłem kiedyś Wellsa, aby przeczytał Oniegina. Wells przeczytał i bardzo się zirytował. Miał rację, bo okazało się, że przekład angielski odarł Puszkinowski poemat z całego uroku, pozostawiając tylko niezbyt ważną fabułę. Jest więc Puszkin prawie w Anglii nie znany, a popularność Goethego niewiele jest większa. Tomasz Mann w swoim eseju o Goethem przytacza historię młodego Anglika, który spotkawszy na ulicach Weimaru autora Fausta, zemdlał ze wzruszenia. Myślę, że dziś Goethe zemdlałby ze wzruszenia, gdyby spotkał Anglika czytającego Fausta. Shaw pytany o Goethego powiedział: — Czytałem go w pociągu między Genewą a Mediolanem. Ale, zdaje się, był to Schiller.
Gdy dyskutujemy stosunek do wielkiej literatury i do klasyków, przytaczam moim przyjaciołom z Unesco fakt autentyczny i bardzo charakterystyczny dla naszych stosunków. Mój przyjaciel Wnuk był świadkiem takiej rozmowy w Zakopanem. Góral mówi o jakimś znajomku, że świata nie widzi poza swoją córką, nie pije, wszystko, co zarobi, w tę córkę pcha, a dziewczyna nic dobrego. Na to dorzuca stara góralka: — Drugi Goriot. — Tak wchodzą w życie Polaków postacie wielkiej literatury francuskiej. Jeśli celem Unesco jest wymiana kulturalna między narodami, my zrobiliśmy już sporo i nie zamierzamy na tym poprzestać. Ostatnio zwyciężył u nas pogląd słuszny, że nie tylko klasyków, ale wszystkie wybitniejsze dzieła współczesne, bez względu na polityczne przekonania autorów, winny być przyswojone literaturze polskiej. Wydanie książki o Mickiewiczu w języku francuskim, angielskim i hiszpańskim jest, niech nam wolno będzie wierzyć, zapoczątkowaniem wymiany kulturalnej na nowej zasadzie — wzajemności usług.
Co skłania do pisania wierszy? Wydaje mi się, że działa tu urok, jaki poezja rzuca na czytelnika. Młody czytelnik objęty tym urokiem pragnie sam z kolei rzucać ten czar na innych. Przeważnie „tymi innymi” jest pewna wiadoma młoda osoba płci odmiennej. Tak się najczęściej zaczyna, takie jest pierwsze spotkanie z poezją. Są to początkowo niewinne grzechy dzieciństwa, które u niewielu stają się cierpieniem chronicznym. Recydywista, to znaczy poeta zawodowy, pisze z wielu powodów. Pisze, aby utrwalać zdobytą pozycję, pisze, aby o nim nie zapomniano, pisze na złość kolegom.
Często, jak to jest zresztą w moim przypadku, działa namiętność przekonywania, głoszenia własnej prawdy i zwalczania wszystkiego, co się poecie zdaje być wrogie, co go oburza, gniewa lub trapi. Jest w tym poeta podobny do publicysty, trzeba jednak pamiętać, że stała gotowość, która jest cnotą publicysty, może być grzechem u poety. Nie narzucajmy więc poetom doraźnych wymagań chwili, bo nie sama tu działa gotowość służenia sprawie, ale i inne bardziej skomplikowane czynniki. Nie wystarcza imperatyw woli, potrzebny jest jeszcze prócz iskry zapału proch, na który ta iskra pada. Gdy tego prochu nie dość, wiersz spali na panewce. Ale czym jest proch poetycki, z jakich składa się czynników? Wydaje mi się, że ten surowiec poezji narasta z wrażeń oderwanych, barw i dźwięków, które magazynują się w naszej podświadomości. Są tam spłowiałe wstążki rzek kiedyś widzianych, wachlarze palm, które kiedyś szumiały nad naszymi głowami, kwiaty, które niegdyś pachniały. Ta rupieciarnia poetycka składa się nie tylko z takich romantycznych pamiątek, ale z wielu bardziej codziennych elementów. Znajdzie się tam jakiś ciepły wiatr, mokry asfalt, czerwień cegły, róża krwi na bandażu, jakaś aliteracja, zaczątek frazy poetyckiej złożonej z paru luźno powiązanych słów, melodia dawnej piosenki, jak nic innego przynosząca wspomnienie najdawniejsze, wreszcie w tym lamusie sporo jest i strzępów wielojęzycznych, pozostałych z lektury.
Z chwilą gdy zrodzi się pierwsza myśl o nowym wierszu, którą przynieść może jakieś niespodziewane skojarzenie lub najprostsze doznanie, departament wykonawczy przystępując do procesu produkcyjnego posyła gońca do magazynu pamięci.
Magazynier nie zawsze przysyła potrzebne nam i oczekiwane elementy. Prosimy na przykład o wspomnienia z Paryża. Zamiast oczekiwanego Łuku Triumfalnego albo wieży Eiffla, magazynier przysyła nam obraz pana z brodą siedzącego przy stoliku kawiarnianym i dłubiącego w zębach.
Wraz z rozpoczęciem budowania wiersza rozpoczyna się może najważniejszy w pisaniu proces wyboru i eliminacji. Przychodzą na myśl różne porównania, zwroty gotowe i obrazy. Trzeba się bronić przed łatwizną, przed bylejakością. Istotą wiersza jest właściwe słowo na właściwym miejscu.
Jak więc wygląda ta praca?
Spróbuję pokazać na przykładzie konkretnym. Biorę drukowany kiedyś w „Życiu Warszawy” wiersz pt. Kolumna Zygmunta:
I cóż, że był kiedyś król
Niewielkich zasług i sławy?
A przecież duma i ból,
I święte miejsce Warszawy.
W tej pierwszej strofce, pochwalić się muszę, oparłem się wielu pokusom gadulstwa. Patrząc niemal co dzień na Kolumnę Zygmunta czułem potrzebę ustosunkowania się do tego najpopularniejszego pomnika warszawskiego, bez którego niepełny byłby krajobraz stolicy. Przychodziło mi pod pióro wiele kłamstw i banalności, ale przybiłem się myślą prawdziwą, że właściwie nic mnie nie obchodzi osoba na pomniku przedstawiona. Muszę się przyznać, że nawet nie jestem pewien, który to z Zygmuntów stoi na naszej warszawskiej kolumnie, a przecież ta kolumna wzrusza mnie i nieraz w czasie długich lat rozłąki z krajem biegłem do niej myślą. Z departamentu pamięci przysłano mi błysk czerwony zachodzącego słońca na lśniącej glazurze kolumny.
Połyskiem kolumny wzwyż
Dźwignięty martwy emblemat:
Brązowa szabla i krzyż,
I narodowy poemat!
I zaraz pamięć przywodzi mi obraz inny, wstrząsający i bolesny. Obraz zwalonej, zarytej w bruk głowicy Kolumny Zygmunta. I znów przychodzą, cisną się pod pióro gotowe i wytarte zwroty o barbarzyństwie, o bucie hitlerowskiej, o tym, że wara od naszych świętości narodowych.
Ale udaje mi się nawrócić do prawdy i skonstatować, że pomnik ten nie był dla mnie nigdy świętością narodową.
Ani mnie ziębił, ani grzał
Pomnik, dopóki stał dumny,
Lecz kiedy wróg sięgnąć śmiał
Naszej warszawskiej kolumny,
Gdy zwalił pomnik na bruk,
Jęknęły zimne kamienie.
Któż by zapomnieć dziś mógł
Ten wstyd i gniew, i cierpienie?
I tu zaczyna się istotna sprawa wiersza. Mój stosunek do Kolumny Zygmunta konkretyzuje się. Przychodzi do głosu patriotyzm warszawski. Nasza sprawa, nasz pomnik, nawet jak się nam spodoba nasz król, do ciężkiej cholery! Przychodzi gniew na tę łapę hitlerowską, która tu śmiała sięgnąć do serca stolicy.
Nie jestem praktykującym katolikiem, mam do bernardynów podobny stosunek jak do Zygmunta, a przecież:
Z kolumny smukłej jak maszt
Przerzucam spojrzenie czułe
Na zieleń miedzianych baszt
I bernardyńską kopułę.
Rad jestem, że się odbudowało warszawskie kościoły, bo bez tych wież kościelnych i bez Starego Miasta nie byłoby Warszawy. „A teraz na zakończenie wiersza przychodzi myśl zasadnicza. Dobrze jest, że zabytki warszawskie odbudowano, ale jest sprawa ważniejsza, sprawa budowania nowego, lepszego życia.
Krajobraz dziecinnych lat
Z różowej wyrasta cegły,
Lecz spoza budowy krat
Świat nowy widać, rozległy.
Rośnie na zachód i wschód
Nowej epoki początek,
Ta moc, co uzbraja lud
I strzeże naszych pamiątek.
Na straży pokoju i prawa do budowy lepszego jutra stoją wielkie masy ludowe świata. I przychodzi jeszcze jedna myśl, ostatnia, że te wielkie masy ludowe mają dość siły, aby bronić naszych narodowych pamiątek.
Na tym podsumowaniu kończę mój wiersz i teraz już mogę spokojnie patrzeć co dzień z okna na Kolumnę Zygmunta. Nie tylko dlatego, że już się o nią nie obawiam, ale również, że mam uczucie spełnionego obowiązku. Załatwiłem z nią mój porachunek poetycki.
Przyznanie nagrody literackiej miasta Warszawy sprawiło mi szczerą radość. Życie moje bowiem i twórczość związana jest ze stolicą. Tu, w Pałacu Staszica, zasiadał mój pradziad jako członek Królewskiego Towarzystwa Nauk, tu żył i umarł mój dziadek i ojciec, znany lekarz warszawski, którego dowcipne powiedzenia cytował w swoich Kronikach tygodniowych najbardziej warszawski pisarz polski, Bolesław Prus, przyjaciel naszej rodziny.
Pismo, w którym wydrukowałem swoje pierwsze poezje, nazywało się „Kurier Warszawski”. Pierwsza moja komedia wystawiona w Teatrze Małym miała tytuł Murzyn warszawski. Pierwszy mój wiersz napisany w czasie wojny ostatniej nazywał się Alarm dla miasta Warszawy. Wreszcie ostatnia moja książka, która wyjdzie niebawem, nazywa się Wspomnienia warszawskie.
Pytali mnie często moi przyjaciele zagraniczni o sekret naszego przywiązania do Warszawy. Macie takie piękne miasta, jak Kraków, a ciągle mówicie o tym smutnym, brudnym mieście, jakim jest wasza stolica. Cóż miałem odpowiedzieć? Gdy pokażecie obcemu fotografię waszej matki, dostrzeże on tylko zmarszczki na twarzy lub ręce pracą zniszczone. My widzimy wciąż jeszcze młodą twarz Warszawy. Związani jesteśmy wspomnieniami z buntowniczym duchem tego miasta, które pierwsze było w każdej walce o wolność, w każdej insurekcji, z tym duchem, który ożywiał ulice warszawskie w dniach Polskiego Października. Duch buntowniczy i nieporównany humor warszawski połączył się wtedy z rozumem, dojrzałością polityczną i szczerym patriotyzmem.
Wzrusza nas pejzaż starych odbudowanych dzielnic warszawskich, bo jest to przypomnienie codzienne dobroci, zapału i przywiązania triumfującego nad siłami zła i zniszczenia.
.Niewielu zna historia literatury pisarzy równie jak Boy wszechstronnych. Dość powiedzieć, że był najświetniejszym poetą satyrycznym, najlepszym tłumaczem, najznakomitszym krytykiem teatralnym, najwybitniejszym historykiem literatury i najgłośniejszym felietonistą swych czasów.
Jako poeta autor Słówek łączył dowcip niezawodny z liryzmem i osiągnął w tej dziedzinie chwałę nie byle jaką. Przeniknął, wdarł się do mowy potocznej, cytaty ze Słówek jak przysłowia stały się własnością powszechną i niemal ludową.
Jako tłumacz zostawił w swym dorobku około dwustu tomów najcelniejszych w literaturze francuskiej, opatrzył je przedmowami i komentarzami. Zaludnił wyobraźnię Polaków bohaterami powieści francuskiej, okazał wzory konstrukcji łacińskiej, gdzie mądrość łączy się z wdziękiem, a realizm z poezją.
Jako krytyk teatralny potrafił zawsze odgarnąć zmartwiałe i skostniałe poglądy, nagromadzone przez lenistwo i rutynę myślenia, aby spojrzeć okiem śmiałym w samą głąb zagadnień. Pisząc o teatrze wypełnia dziesiątki tomów rozważaniami na temat człowieka.
Sięga do historii i jednocześnie oświetla najbardziej palące problemy swoich czasów. Ożywia brąz pomników i wypowiada walkę zakłamaniu i obłudzie moralności mieszczańskiej.
Przechodził z jednego rodzaju literackiego do drugiego tak łatwo, jak łatwo przechodził z jednej epoki do drugiej, przystosowując się do nowych czasów i warunków odmiennych. Był piosenkarzem młodopolskiego kabaretu, luminarzem literackim dwudziestolecia, wreszcie pierwszy z pisarzy starszego pokolenia stanął we Lwowie w roku 1941 w szeregu budowniczych nowej literatury Polski Ludowej.
Dla nas, którzy znaliśmy i kochali Boya, ta droga rozwojowa nie była zwykłym nadążeniem za duchem czasu. Przeciwnie, była to konsekwentna walka z własnym czasem i własnym środowiskiem. Racjonalizm, wykształcenie przyrodnicze, zdolność analitycznego myślenia i głęboki humanizm utorowały mu drogę do socjalizmu.
Jeden z najznakomitszych pisarzy wszystkich czasów polskiej literatury padł z rąk hitlerowców. Zginął z rąk ludzkich w sposób okrutny. Straszliwe to pożegnanie świata dla serca, które pełne było miłości i wiary w człowieka.
Jan Lechoń był najbliższym przyjacielem mojej młodości. Razem z nim i z Tuwimem założyliśmy w roku 1918 kawiarnię poetów „Pod Pikadorem”, gdzie czytaliśmy nasze pierwsze wiersze i utwory satyryczne. O otwarciu tej kawiarni poetów zawiadomiliśmy Warszawę odezwami rozklejonymi na rogach ulic. Rozpoczynała się ta proklamacja od okrzyku: „Niech żyje dyktatura poetariatu!”
Były to pierwsze dni niepodległości i pod pochmurnym niebem listopada spotkała się na ulicach Warszawy poezja z historią. Po raz pierwszy od stu lat bez mała na komendzie placu w Warszawie urzędował oficer polski i jednym z pierwszych dokumentów wystawionych przez komendę placu był dokument zezwalający na otwarcie tej kawiarni poetów. Pod dokumentem tym przybito dawno nie widzianą w zaborze rosyjskim pieczątkę z orłem polskim. Mówię o tym, bo ma to znaczenie niebłahe dla atmosfery początkowej grupy „Pikadora” i „Skamandra”. Wychowani w tradycji walk niepodległościowych, czytelnicy wierni wielkim romantykom, zasłuchani w rytm Wesela i prozę Żeromskiego, wyszliśmy naprzeciw tym czasom wolności pełni entuzjazmu, a zarazem buntu przeciw cierpiętniczym skargom przeszłości, gotowi walczyć i pragnący jak każda miłość prawdziwa udoskonalać obiekt swej miłości. To właśnie mówi Herostrates Lechonia, to na inny sposób mówiła Wiosna Tuwima czy moja Karmaniola.
Lechoń z naszej grupy poetyckiej, do której rychło dołączyli się Iwaszkiewicz i Wierzyński, najwierniejszy do końca pozostał tradycji naszej poezji romantycznej. Los skazał go nie tylko na wierność stylu i formy, ale tragiczny refren historii kazał mu słowa tęsknoty powtarzać za poetami wielkiej emigracji. Jakże wróżebnie brzmią dziś słowa Norwida pisane w roku 1853 w wierszu, który w nagłówku ma miejsce oznaczone: „New York United States of America.” Pisał wtedy Norwid:
…Musiałem rzucić się za ten ocean,
Nie abym szukał Ameryki — ale
Ażebym nie był tam… O, wierz mi,
Pani,
Że dla zabawki nie szuka się grobu
Na półokręgu przeciwległym globu.
Lechoń pozostał na emigracji, gdy ja i Tuwim wróciliśmy do kraju. Wróciliśmy do Polski Ludowej. Trwał spór między nami przez ostatnie lata. Jakiż może być spór dziś, po jego tragicznej śmierci? Zostało tylko uczucie głębokiego żalu, że już nigdy nie zobaczymy się, już nigdy Lechoń nie będzie chodził ulicami miasta jego młodości. Niedawno zwracałem się z tą oto apostrofą do niego, kończącą mój wiersz do Poety emigracji:
…Jakby to dobrze, często myślę,
Ot, przejść się z tobą razem, Leszku,
Z Nowego Świata na Powiśle.
W warszawskim lekkim złotym zmierzchu.
Ta nadzieja spotkania przez długie lata nie opuszczała mnie na przekór trudnym czasom, które nas rozdzieliły. Odszedł od nas poeta wielkiej miary. Jak długo trwać będzie mowa polska, trwać będzie imię Jana Lechonia, poety, który tą mową władał niezawodnie, w której zamknąć umiał całą udrękę swych myśli i wszystkie burze serca.
Gdy myślę o Tuwimie, wraca mojej pamięci jesienny wieczór, wietrzny, podobniejszy do wieczorów wiosennych niż do listopada. Była to jesień roku 1918, pierwsza jesień w Polsce niepodległej. Tego wieczoru w kawiarni poetów „Pod Pikadorem”, w małej, natłoczonej salce, czytaliśmy wiersze. Poznaliśmy się wcześniej, ale dopiero tu, na estradzie „Pikadora”, związało nas coś więcej niż rozmowa i żart. Wystąpiliśmy wspólnie, i odtąd przez długie lata łączono nasze nazwiska. Zarówno w tej kawiarni poetyckiej, jak i później w grupie „Skamandra”, zarysowały się wyraźnie nie tylko różnice temperamentów, ale formy i tradycje poetyckie. Lechoń na j konsekwentnie j kontynuował puściznę wielkiej poezji romantycznej. Tuwim był najbardziej nowoczesny. U początku naszej drogi poetyckiej porywały nas jak Dwa wiatry Tuwimowskie — dwa sprzeczne uczucia: patriotyzm i możność oderwania się od patriotyzmu. Wychowani na literaturze niepodległościowej, z głębokim wzruszeniem patrzyliśmy na okrągłą pieczątkę z orłem polskim, która czerniła się na pozwoleniu otwarcia kawiarni poetów, wydanym przez porucznika Felsztyńskiego na komendzie placu Legionów w Warszawie.
Jednocześnie czuliśmy możność oderwania się od cierpiętnictwa, posłannictwa literatury patriotycznej, włączenia się w nurt ogólnoeuropejski. Kształtowały się wtedy nowe formy poetyckie i nietrudno dziś odnaleźć w pierwszych utworach skamandrytów, zwłaszcza u Tuwima, Wierzyńskiego i Iwaszkiewicza, wpływu tego, co się nazywało futuryzmem. Najmniej poddali się tym wpływom najbardziej sobie politycznie obcy — Lechoń i rozpoczynający swe pierwsze kroki — rewolucyjny Broniewski. Tuwim wysunął się na czoło jako nowator. Nie przejął on jednak od futurystów blagi i epatowania. Wiersze jego były komunikatywne, trafiały do serc, porywały świeżością. Powiedział kiedyś Anatol France, że dobry wiersz musi się różnić od wierszy dotąd napisanych i musi się z nimi łączyć. U Tuwima element nowości silniejszy był od powiązań tradycyjnych. Nareszcie zjawił się poeta, który oparł się tyranii wielkich słów i wielkich spraw i mówił urzekająco pięknie o rzeczach dnia codziennego, trafiał do serc ludzi prostych. Tak przez czas długi ocenialiśmy jego poezję. Dziś, z perspektywy czasu, inaczej jednak patrzymy na Tuwima. W Kwiatach polskich, najznakomitszym jego dziele, wrócił ten poszukiwacz nowości do tradycji polskiej poezji patriotycznej, bo taki jest los naszego narodu.
Gdy myślę dziś o Tuwimie, wraca mojej pamięci jedno jeszcze wspomnienie. Po klęsce wrześniowej spotkaliśmy się w Paryżu. Jechaliśmy taksówką. Szofer, biały Rosjanin, słysząc mowę polską, obrócił się do nas i powiedział: — Radziłbym od razu, póki macie trochę gotówki, kupić taksówkę, potem będzie coraz ciężej. — Powiało na nas emigracyjnym smutkiem. Obeszło się jednak bez tej paryskiej taksówki. Wróciliśmy obaj do kraju, z którego walką, troską i nadzieją związał się Tuwim do końca dni swoich.
Stephan Winsten w książce o Bernardzie Shaw cytuje ostatnie swoje rozmowy z wielkim pisarzem. Na parę tygodni przed śmiercią, pewnego letniego popołudnia, w Ayot St. Lawrence mówił Shaw: Czy pan sądzi, że młodzi interesują się moją twórczością? Chciałbym, aby o mnie pamiętano jak o Mozarcie i Michale Aniele.
Dziś z perspektywy lat, które nas dzielą od śmierci Shawa, wiemy, że dzieła jego pozostały żywe dla nowych pokoleń i że pamięć o nim będzie równie trwała, jak melodie Wesela Figara czy freski Kaplicy Sykstyńskiej. Żaden z pisarzy dziewiętnastego i dwudziestego wieku nie był tematem tylu książek, wspomnień i anegdot. Był on centralną postacią świata literackiego przeszło pół wieku. Prasa codzienna podawała jego opinie o najrozmaitszych zdarzeniach bieżących, a ilość jego fotografii w pismach ilustrowanych przewyższała zdjęcia najsławniejszych gwiazd filmowych. Co było przyczyną tej niespotykanej popularności?
Być może, wśród jego rówieśników, wielkich pisarzy epoki wiktoriańskiej, byli twórcy równi mu rangą artyzmu. Być może, wpływ intelektualny G. H. Wellsa był trwalszy i głębszy, a Joseph Conrad i Marcel Proust więcej nam przynieśli wiedzy o człowieku, żaden jednak z pisarzy jego czasów nie czarował tak czytelnika i widza teatralnego. Niewątpliwie działał tu dar dowcipu, nieodparty jak wdzięk i uroda. Mieszanina wartości intelektualnych, poetyckich i ten humor nieporównany torowały drogę od sukcesu do sukcesu. Ale wszystkie wymienione tu wartości znaleźć przecież można również w komediopisarstwie Wilde’a, który jednak przeminął jak pełen uroku obłok na niebie gasnącego wieku dziewiętnastego. Oczywiście większy był ciężar gatunkowy twórczości Shawa, ale wydaje mi się, że jednym z niebłahych powodów jego sławy niezwykłej i wyższości nad Wilde’em było to, co właśnie zarzucano najbardziej jego znakomitemu pisarstwu. Myślę o wszędzie obecnym dydaktyzmie jego sztuki, o pasji wychowawczej, o sile, z jaką rozbijał konwencję moralności kapitalistycznej. Był potrzebny. Rewolucjonizm Shawa nie ograniczał się tylko do treści jego sztuk teatralnych. Shaw obalił kanony dawnego teatru. W klasycznym utworze scenicznym każde słowo dialogu służyć miało rozwijaniu się akcji. Dopuszczalne były dygresje i monologi, ale dopiero Shaw pokazał, że dialog może akcję zastąpić. Było śmiałością nie lada posadzić na scenie paru mężczyzn i kazać im dyskutować na tematy społeczne przez całą długość aktu. Dialog Shawa tak nasycony był myślą, tyle miał dynamizmu i polotu, że potrafił trzymać widza w napięciu nie mniejszym od najbardziej karkołomnych perypetii klasycznej farsy francuskiej. Sztuki jego wpierw zdobyły sobie sławę na kontynencie, nim wreszcie uznała je konserwatywna Anglia.
Shaw, podobnie jak Conrad, późno rozpoczął karierę pisarską. Do czterdziestego roku życia był recenzentem muzycznym i agitatorem socjalistycznym. Do końca długiego życia zachował zainteresowania bardzo rozległe. Zajmował się reformą pisowni angielskiej i historią, muzyką i biologia. Szedł z duchem czasu. Gdy zaczęto filmować jego komedie, okazał wielkie zrozumienie dla tej nowej techniki widowiskowej dostosowując Pygmaliona bardzo trafnie do potrzeb ekranu.
Byłoby przesadą twierdzić, że był przyjacielem Polski, ale faktem jest, że okazywał nam sporo życzliwości i zainteresowania. Nie jest chyba przypadkiem, że dwie prapremiery jego sztuk odbyły się w Teatrze Polskim w Warszawie. Gdy po raz ostatni widziałem Shawa w Ayot St. Lawrence, w długiej zabawnej rozmowie poruszył temat podobieństwa Irlandczyków i Polaków. Oba kraje katolickie, ubogie, rolnicze wychowywały swą młodzież w egzaltacji patriotycznej zaprawiając ją do walk wyzwoleńczych. — Polska — powiedział — wyprzedziła moją ojczystą Irlandię, bo włączyła się do wielkiego międzynarodowego obozu państw budujących socjalizm. Jest to jedyna droga słuszna, nie ma innej drogi przed wami. — Jak widzimy, największy od czasów Moliera komediopisarz do końca życia pozostał agitatorem socjalistycznym. Poglądy jego polityczne były zawsze żywe, nie opierały się na żadnej doktrynie, nie poddawał ich dyscyplinie żadnego dekalogu, ale wynikały z żarliwej troski o człowieka, z pasji zwalczania zła, wyzysku i obłudy.
W listopadzie 1945 roku w Londynie delegaci czterdziestu trzech krajów podpisali Akt Konstytucji Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Oświaty, Nauki i Kultury. Organizacja ta postawiła sobie za cel „przyczynić się do utrwalenia pokoju i bezpieczeństwa, zacieśniając, przez wychowanie, naukę i kulturę, współpracę pomiędzy narodami dla zapewnienia powszechnego poszanowania sprawiedliwości, praworządności, praw człowieka i tych zasadniczych swobód dla wszystkich ludzi, bez względu na rasę, płeć, język lub religię, jakie karta Narodów Zjednoczonych przyznaje wszystkim narodom”.
Gdy powołano komisję przygotowawczą dla opracowania programu przyszłych prac, na czele pierwszego sekretariatu stanął Julian Huxley, słynny przyrodnik i eseista, brat pisarza Aldousa Huxleya. Sekretariat podzielono na siedem sekcji. Jesienią 1945 roku dostałem list od Huxleya proponujący mi objęcie kierownictwa jednej z tych sekcji — sekcji literatury międzynarodowej i teatru. Byłem więc od samego początku współpracownikiem tej wielkiej dziś organizacji. Biura nasze mieściły się wtedy w Londynie w kilkunastu zaledwie pokojach. W roku następnym przenieśliśmy się już do stałej siedziby paryskiej — do hotelu „Majestic”, gdzie pracuje dziś przeszło pięciuset urzędników sekretariatu. Opracowałem i obroniłem na dwu konferencjach — londyńskiej i paryskiej — plan przyszłej działalności Unesco w dziedzinie literatury i teatru. Trudności budżetowe nie pozwoliły wtedy na realizowanie wielu projektów, które — zatwierdzone przez konferencję międzynarodową — czekać musiały lepszych czasów. Unesco było jeszcze wtedy instytucją mało znaną i niepopularną. Opowiadał Huxley, że gdy przyjechał do Stanów Zjednoczonych i tłumaczył oficerowi paszportowemu, że jest przedstawicielem Unesco, ten odpowiedział bardzo kurtuazyjnie: — Ach, wiem, naturalnie wiem: Unesco to mały, ale bardzo dzielny naród. — Ja osobiście miałem podobne, dość zabawne zdarzenie w Paryżu: gdy byłem z żoną zaproszony na przyjęcie do ambasady brytyjskiej, lokaj zapytał mnie o nazwisko. Powiedziałem: Słonimski z Unesco. Służący zameldował mnie donośnym głosem: — Mr Słonimski i Madame Unesco. — Na temat naszej organizacji wiele krążyło wtedy żartów i anegdot. Litery U.N.E.S.C.O. odczytywano: United Nations Eating, Spleeping, Chattering Organisation. Była to opinia krzywdząca. Mały, ale dzielny naród Unesco pełen był wtedy optymizmu i zapału. Rozpoczęliśmy pracę w atmosferze roosveltowskiej Ameryki i labourzystowskiej Anglii, w zespole ludzi sobie bliskich i jedną ożywionych wiarą. Sekcję Nauk Ścisłych objął znakomity biolog Joseph Needham, Sekcję Prasy, Filmu i Radia — John Grirson, twórca filmów dokumentalnych, Sekcję Bibliotek — Bob Carter. Jak widzimy — przeważają tu od początku Anglicy. Nie jest to jednak przypadkowy zbieg okoliczności. Aby wytłumaczyć ten fakt i sięgnąć głębiej do podstaw ideologicznych Unesco, trzeba wrócić do roku 1942. W lutym tego roku w British Association, pod przewodnictwem H. G. Wellsa, odbyło się posiedzenie specjalne, poświęcone zagadnieniu: „Nauka i porządek świata”. W sprawozdaniach z tego posiedzenia spotykamy wypowiedzi Juliana Huxleya i Josepha Needhama. Zarówno w tych wypowiedziach, jak i w głównym referacie Wellsa, znajdujemy już wszystkie niemal myśli i zasady, na których powstała karta Organizacji Narodów Zjednoczonych dla Spraw Oświaty, Nauki i Kultury. Grupa wybitnych intelektualistów angielskich, których nazwać by można zwolennikami naukowej organizacji świata, zgrupowana wokół H. G. Wellsa, już na początku wojny okazywała żywą aktywność w projektowaniu przyszłej międzynarodowej współpracy. Pierwszą deklaracją tej grupy była opublikowana przez Wellsa broszura pt.: Prawa człowieka.
Z Wellsem łączyły mnie jeszcze przed wojną stosunki osobiste, które zacieśniły się w pierwszym roku mego pobytu w Londynie. W braku godniejszych przedstawicieli kontynentu zaprosił mnie był Wells do współpracy przy redagowaniu drugiej wersji Praw człowieka, tego dekalogu współczesnej cywilizacji. Gdy powstało Unesco i trzeba było jedną z siedmiu sekcji oddać przedstawicielowi niniejszego narodu, wybór padł na mnie. Pozostałe sekcje były w rękach przedstawicieli Anglii, Chin, Ameryki i Francji.
Gdy wrócimy do roku 1942 i sięgniemy do pamiętnego posiedzenia British Association, uderzy nas niezwykła aktualność i wróżebność wypowiedzianych wtedy słów Wellsa. Oto, co mówił Wells:
„W ciągu ostatnich lat czterdziestu warunki życia ludzkiego uległy zmianie zasadniczej. Homo sapiens nie może nadal żyć, jak żył przez ostatnie kilkadziesiąt tysięcy lat. Jak każdy inny rodzaj zwierzęcia musi przystosować się do zmian zaszłych w warunkach jego bytowania lub zginąć jako rodzaj. W przeszłości dominujące gatunki, grupy i rodzaje znikały zwykle z powierzchni ziemi w chwili, gdy znajdowały się u szczytu swego panowania. Pogląd, że ginęły w walce o byt, jest przestarzałym nieporozumieniem ekologicznym. Po prostu nie umiały się przystosować. Tak stało się z dinosaurami i dinotheriami.”
Pamiętajmy, że pisał te słowa Wells jeszcze przed wynalezieniem bomb atomowych. Już wtedy widział on tę podstawową prawdę, że przy coraz potężniejszych środkach masowego niszczenia ocalenie gatunku ludzkiego możliwe jest tylko przez unifikację świata i usunięcie konfliktów międzynarodowych. Bez względu na różnice ustrojowe w obecnym świecie, podzielonym na dwa obozy, po obu stronach do głosu dojść muszą siły dążące do porozumienia. Twierdził już wtedy Wells, że w miarę rozwoju cywilizacji technicznej w krajach kapitalistycznych walka klas musi stracić na ostrości, a w krajach komunistycznych musi przyjść do głosu humanizm zabezpieczający podstawowe prawa człowieka. W takich warunkach stanie się możliwa wspólna, naukowa organizacja życia na naszej planecie. Droga walki i konfliktów — to droga zagłady nie tylko człowieka, ale całego życia organicznego. Ostatnie lat kilkanaście, które dzielą nas od tej wypowiedzi Wellsa, jakże potwierdzają prawdę jego widzenia. Referat swój Wells zakończył tymi słowami: „My, pracownicy umysłowi, musimy się zdecydować, czy mamy zostać czymś w rodzaju niewolników greckich, spełniających rozkazy naszych panów gangsterów czy spekulantów, lub też zajmiemy należne nam miejsce w służbie spraw ludzkich.” W wypowiedzi Needhama. znajdujemy pokrewne wyznanie wiary: „Naszym zadaniem, jako uczonych, jest badanie sposobów, przy pomocy których możemy stać się najskuteczniejszym czynnikiem procesu kosmicznego przejawiającego się w ewolucji społeczności ludzkich, bez względu na to, czy kiedyś zginiemy dla tej sprawy, składając żywą ofiarę, pamiętni tych wszystkich dobroczyńców, których przysporzyli nam męczennicy dawnych pokoleń. Otaczają nas dziś nie tylko zastępy tych świadków w procesie przemijania, ale idą ku nam z tamtego końca świata mężowie starożytni, mężowie innej barwy skóry, bracia z krwi naszej, składający świadectwo prawdzie o solidarności ludzi i jedności Mózgu Świata.”
W takiej gorącej atmosferze intelektualnej rozpoczęło swe prace Unesco. Niestety, pogarszająca się sytuacja międzynarodowa, zimna wojna i prawdziwa wojna w Korei — zaciążyły na rozwoju całej Organizacji Narodów Zjednoczonych. W roku 1953 na konferencji w Urugwaju w pracach Unesco wzięła po raz pierwszy udział delegacja Związku Radzieckiego. Podniosło to niewątpliwie znaczenie organizacji, ale niedopuszczenie Chin Ludowych jest wciąż jeszcze nie tylko błędem niewybaczalnym, ale zdradą wobec postawy tych uczonych i pisarzy, którzy opracowali pierwszą deklarację ideową Unesco.
W świecie, w którym rządzi przemoc brutalna lub nieposkromiona chęć zysku, jakże rzadko dochodzą do głosu twórcy naszej cywilizacji, uczeni, przyrodnicy i humaniści; gdy przez gąszcz słów podstępnych, zastępczych, umownych żargonu politycznego przebiją się rzetelnie słowa ludzi nauki — doznajemy uczucia ulgi. Są bowiem te słowa jak światło, które się przedziera przez mgły i mroki zalegające naszą drogę.
Czemu tak chętnie wracamy do Conrada? Biorąc jego książki do ręki odkrywamy w nich coraz to nowe uroki. Odnajdujemy tak wiele przy każdej ponownej lekturze po prostu dlatego, że książki te są niezwykle bogate. Pociąga nas egzotyka spraw pozornie odległych i problematyka moralna, która w różnych okresach naszego życia staje się bliska, a nieraz nabiera najpełniejszego aktualnego znaczenia. Pociąga nas pasja jego poszukiwań w najbardziej egzotycznej dżungli, którą jest psychika ludzka. Conrad wzbogaca naszą wiedzę o człowieku i o motywach działań ludzkich.
Nie zamierzam tu mówić o jego twórczości, której poświęcono tyle wnikliwych i poważnych badań. Stawiam sobie cel znacznie skromniejszy. Pragnę zebrać parę wspomnień, w krótkiej pogawędce utrwalić parę szczegółów anegdotycznych z rozmów o Conradzie, które zdarzyło mi się prowadzić z ludźmi, którzy Conrada spotykali lub bliżej z nim współżyli.
Osobliwa pozycja w literaturze światowej tego przybysza z Polski, który stał się największym marynistą w narodzie żeglarzy, jego sława i jego dzieje pociągały czytelników mego pokolenia. Z ogromną ciekawością dopytywałem się o Conrada Anielę Zagórską, jego siostrzenicę i niezrównaną tłumaczkę jego dzieł. Rozmawiałem o nim z Żeromskim i dość bliskie stosunki z G. H. Wellsem pozwoliły mi zebrać parę szczegółów, które być może warte są utrwalenia. Żeromski opowiadał o rozmowie z Conradem, która miała miejsce w Zakopanem w 1914 roku. Conrad chciał przy pierwszym spotkaniu powiedzieć Żeromskiemu coś przyjaznego i, aby okazać swą sympatię, spytał go się, czy nigdy nie był marynarzem. — Nie — odpowiedział trochę zakłopotany Żeromski — nigdy nie byłem marynarzem. — Ale pływał pan po morzu? — Nie odbywałem żadnych dalszych podróży. Pływałem czasem łódką po jeziorze czy w Warszawie w Łazienkach. — No widzi pan — powiedział triumfująco Conrad — od razu to poznałem po pana wyglądzie. — Jeśli już mowa o wyglądzie Żeromskiego, warto wspomnieć o przygodzie Żeromskiego w Paryżu, o której opowiadał sam z rozbawieniem. Było to już po wydaniu Dziejów grzechu. Żeromski stał w ogonku do kasy Komedii Francuskiej, przed nim stały dwie Polki, z których starsza powiedziała do młodszej: — Uważaj, bo za tobą stoi jakiś starszy Pochroń.
Parokrotnie wciągałem Wellsa na rozmowy o Conradzie. Wells poświęca kilkanaście stron swojej autobiografii spotkaniom i rozmowom z Conradem. Nie wszystkim może jest wiadomo, że Wells wprowadził niejako Conrada do literatury angielskiej. Pierwsza poważna i pochlebna recenzja o Szaleństwie Almayera wyszła spod pióra Wellsa i ukazała się w „Saturday Review”. Od tego czasu datuje się, jeśli nie przyjaźń, to zażyłość obu znakomitych pisarzy. Wells pisał i mówił o Conradzie zawsze z admiracją pomieszaną z lekkim zniecierpliwieniem. — Był znakomitym stylistą, ale bardzo źle mówił po angielsku — opowiadał mi Wells. Gdy pisał, panował nad językiem, gdy mówił, nigdy nie wiedział dokładnie, kiedy używać shall, a kiedy will. Akcent jego był fatalny. Przyjaciele Conrada udawali, że rozumieją, co on mówi. Ja nauczyłem się rozumieć, co Conrad mówi, udawałem, że rozumiem, co on pisze — dodał złośliwie. Wells oczywiście rozumiał dobrze, co pisze Conrad, i stawiał wysoko artyzm prozy Conradowskiej, nie trzeba jednak zapominać, że byli to pisarze o bardzo różnych zainteresowaniach i temperamentach. W Sandgate, miejscowości nadmorskiej w Kent, spotykali się często Wells, Shaw, Bennett i Conrad. Wells i Shaw, założyciele „Fabian Society” pochłonięci byli aktualnymi sprawami społecznymi. Shaw uważał się wtedy raczej za agitatora socjalistycznego niż za pisarza i kiedyś, gdy w domu Wellsa podkpiwał sobie z pierwszych powieści Conrada, omal nie doszło do pojedynku. Trzeba było użyć chwytu niezawodowego, jeśli chodzi o Conrada, aby krwią nie spłynęły ścieżki ogrodu w Kent. Wells wytłumaczył Conradowi, że nie wie, co to jest angielskie poczucie humoru. „Sens of humor”, brzmiało to dla Conrada jak tajemnicze zaklęcie, przed którym ustępował godząc się na nie, jak na wszystko, co było brytyjskie. Utarczki słowne między Shawem, Wellsem i Conradem wynikały nie tylko z niezrozumienia obyczajowości angielskiej, z obcości Conrada, zwłaszcza w okresie spotkań w Sandgate, gdy nie zżył się był jeszcze ten Polak w służbie marynarki brytyjskiej ze swoją nową przybraną ojczyzną.
Różnice polegały na samym rozumieniu zadań pisarskich, co obrazuje najlepiej przytoczona przez Wellsa rozmowa prowadzona kiedyś w Sandgate. Spytał się go wtedy Conrad, jak by napisał o łódce, na którą patrzyli leżąc w słońcu na plaży. Czy powiedziałby o niej, że leżała, czy spoczywała na fali, czy kołysała się na wodzie, czy tańczyła, czy chybotała się, podskakiwała, czy może, że była targana falami? Wells odpowiedział na to, że napisałby po prostu, że była tam łódka. Wells w swoim pisarstwie podobny był do człowieka, który niecierpliwą ręką wyrąbuje ścieżkę w lesie dziewiczym, nie miał czasu zatrzymywać się, aby z uwagą patrzeć na krzaki i liany, przez które się przedzierał. Był on wtedy bliższy tradycyjnemu posłannictwu literatury polskiej, bardziej był polski od Conrada, który zbuntowany przeciw cierpiętnictwu, narodowej żałobie i tendencyjności polskiej literatury szukał prawdy w Surubayu, w Rangunie, wśród ludów kolorowych i marynarzy całego świata. Kaprys historii sprawił, że z dzieł Wellsa i Shawa dziś najmniej nas poruszają utwory oparte wtedy na doraźnym zamówieniu społecznym, a wielka proza Conrada nabrała przez swą problematykę moralną znaczenia niemal literatury społecznej.
Jak widzimy, sprzeczności w pojmowaniu zadań piśmiennictwa nie są cechą naszych tylko czasów. Różnica zasadnicza polegała jednak na tym, że literatura czasów wiktoriańskich spełniała swe funkcje społeczne dobrowolnie, spontanicznie, a nie działała pod nakazem czy presją czynników oficjalnych. Ważną też różnicą jest tempo przemian. Wiek dziewiętnasty pozwalał na powolniejsze konstruowanie powieści współczesnej. Pisarz miał czas objąć wzrokiem, wpatrzyć się w model swego obrazu. Gdy Prus opisywał sklep Minclów, pamiętał ten sklep z dzieciństwa, mógł sprawdzić każdy niemal szczegół, skorygować swoje wspomnienie niejako wizją lokalną. Dziś, gdyby chciał sobie przypomnieć, jak ten sklep wygląda, nic by prawdopodobnie nie zobaczył, bo w sklepie byłby remanent. Kiedy Gogol pisał Rewizora, horodniczy pozował mu do tego arcydzieła komedii. Dziś horodniczy zmienia się zbyt szybko. Raz jest gorszy, raz lepszy, trzeba by go uchwycić aparatem fotograficznym na migawkę, a nie opisywać piórem statecznym i cierpliwym. To prawo zmieniającej się perspektywy ma jeden jeszcze aspekt ważny, jeśli chodzi o Conrada. Może nie jest przypadkiem, że pierwszą wielką powieść o tragedii Żydów polskich wymordowanych przez Hitlera napisał nie żaden z pisarzy tego kraju, ale Amerykanin, John Hersey, którego nic nie łączyło z Polską ani z Żydami. To, co zwykle pisarzowi daje dystans czasu, tu dała perspektywa przestrzeni, oddalenie, pozwalające objąć temat szerzej, a przez to i prawdziwiej. Brandes (nie mieszać z Brandysem) mówi o większej sile witalnej przybyszów w odróżnieniu od autochtonów. Muszą dać z siebie więcej, aby wybić się w środowisku obcym. Być może, oba wyżej wspomniane czynniki odegrały pewną rolę w karierze literackiej Conrada, ale osobiście skłonny byłbym dość ostrożnie odnosić się do uogólnień tego typu. Faktem jest, że Conrad nie tylko był genialnym pisarzem, był również znakomitym lingwistą. Miał on niestety niezwykłe zdolności językowe. Mówię, niestety, gdyż jak każdy z nas, mimo wszelkie przesłanki rozumowe, wolałbym, żeby Conrad pisał po polsku. Wszystkich, którzy zbliżyli się do dzieł Conrada, zastanawia ten problem. Czy Conrad czuł się Polakiem? Czy myślał po polsku? Ze wspomnień Retingera, który najczęściej z Polaków widywał Conrada, wiemy, że w chorobie, gdy majaczył, w gorączce mówił po polsku, na co skarżyła się jego żona Jessy. W swojej autobiografii opisuje Wells Conrada, jak trzaskając z bicza jeździł po drogach hrabstwa Kent czarnym powozikiem zaprzężonym w małego konika, na którego wykrzykiwał głośno jakieś słowa polskie. Nawiązując do tego wspomnienia spytałem kiedyś Wellsa, czy Conrad nie krzyczał wtedy „wio”! Wells ucieszył się bardzo — Of course — oczywiście, że to było wio. Spytałem Wellsa wręcz: — Czy uważał pan Conrada za Polaka czy za Anglika? — Wells zachmurzył się. — On miał bardzo dużo cech obcych, tak, był poniekąd cudzoziemcem, ale stał się znakomitym pisarzem angielskim. Ta pewna obcość jego stylu, jego słownictwa odświeżyła prozę angielską. Co to ma wspólnego z Polską? — powiedział gniewnie, jak bym chciał mu zabrać coś, co uznał za swoją niezaprzeczoną własność. — Wy, Polacy, wszyscy jesteście szowiniści. — Po czym wróciliśmy z Wellsem do rozmowy, która była istotnym powodem naszego spotkania, do przedyskutowania wersji uniwersalnej deklaracji Praw człowieka, która miała być celem zwycięskiej wojny i podstawą do unifikacji przyszłego, bliskiego już, nowego, wspaniałego świata. Zgodni byliśmy w tych sprawach zasadniczych, ale Wells był trochę zły, że podawałem w wątpliwość brytyjskość Conrada, a ja byłem urażony, że tak zdecydowanie odmawiał nam prawa do pokrewieństwa z Conradem.
Pokutowało do niedawna w naszej publicystyce słowo: „inteligencki”. Był więc „inteligencki punkt widzenia”, było „typowe rozumowanie inteligenckie”. Podobne określenia ujemne lub ironiczne stosowano przeważnie wobec argumentów nietypowych lub niewygodnych. Działo się to w czasach przyklejania etykietek i uchylania się od dyskusji wygodną metodą dowolnego określenia przeciwnika. Byliśmy podobni do barwnych motyli lub kolorowych żuków, które usypiano eterem dialektycznym, przebijano szpilką ironii i opatrywano odpowiednią etykietką obnażającą naszą przynależność entomologiczną.
Niestety wykrzywianie się na inteligencją niedawno jeszcze było bronią odporno–zaczepną małej grupki doktrynerów. Najpiękniejszą cechą socjalizmu jest przecież wyzwalanie człowieka z ciemnoty i wyzysku. Socjalizm toruje drogę do awansu społecznego, tworzy nową inteligencję. Skąd więc brała się ta pogarda dla inteligentów w ustach ludzi, których pomawiać nie chcemy o brak ideowości? W wielu wypadkach była to znana metoda szukania kozłów ofiarnych, aby w okresach niepowodzeń gospodarczych lub politycznych odciążyć własną odpowiedzialność, wskazując na imaginowanego sprawcę zła. Tak Neron obciążył winą za spalenie Rzymu chrześcijan, a Hitler wskazywał na Żydów jako na winnych porażki niemieckiej w pierwszej wojnie światowej. Można by rzec, że dzieje ludzkości zamykają się w dwu okrzykach: „Chrześcijanie dla lwów!” i „Lwów dla chrześcijan!” Cechą charakterystyczną inteligenta była w mniemaniu niektórych polityków niezdolność do czynu, hamletyzm paraliżujący działanie nadmiarem refleksji i skrupułów. Hamletyzm to rozum kontrolujący czyn. Otello to uczucie paraliżujące rozum. Opinia publiczna, która postawiła Hamleta w stan oskarżenia, dziwną wyrozumiałość okazywała dla zbrodni popełnionej przez Otella. Wiemy dziś, o ile groźniejszy jest otellizm od hamletyzmu. Jako przeciwstawienie wahającego się, niezdecydowanego inteligenta stawiano wzór człowieka z charakterem. Mówiono: — Być może, nie jest to człowiek zbyt mądry, ale ma charakter. — Oczywistą jest rzeczą, że w takim wypadku fakt posiadania silnego charakteru wyraźnie pogarsza sprawę. Faszyzm postawił jawnie i programowo prawo otellizmu ponad hamletyzmem.
W filmach amerykańskich, w radio, prasie i telewizji mających wpływ przemożny na opinią Zachodu do dziś trwa niezmiennie bohaterski gangster. Bohaterem „comicsów” jest nadczłowiek przyszłości, który „krzepę” ziemską przenosi na inne planety i jest głównym przedstawicielem kultu siły na całą naszą galaktykę i dalsze okolice. W tych samych „comicsach” wyszydzany jest profesor i intelektualista, który co prawda zbudował pocisk międzyplanetarny i mózg elektronowy, ale ma spóźnione refleksy i choruje na brak decyzji w chwili, gdy trzeba dać komuś w zęby. Kult siły fizycznej i „krzepy” miał pewne logiczne uzasadnienie w czasach, gdy władza oparta była na bagnetach, a tłum gołymi rękami zdobywał Bastylię. Dziś jest to anachronizm podobny do honoru munduru wojskowego. Kasta wojskowa korzystała ze specjalnych przywilejów w czasie pokoju, gdyż w czasie wojny najbardziej była narażona na niebezpieczeństwo i niewygody wojenne. W czasach bomby wodorowej zarówno kult siły i odwagi, jak i honor munduru stracił wiele na blasku i znaczeniu.
Gdyby wyszydzany inteligent z oskarżonego stał się oskarżycielem, jak wyglądałoby zestawienie osiągnięć inteligencji zawodowej w porównaniu do wyczynów politycznych, których nasze pokolenie było świadkiem i ofiarą? Powiedzenie Bertranda Russella, że władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie, potwierdziło się z całą grozą. Czyżby demokracje parlamentarne wyjść miały ręką obronną z tego porównania? Polityka Wielkiej Brytanii w dwudziestoleciu międzywojennym była przykładem ignorancji i lekkomyślności. Utrzymując tradycyjną metodę równowagi sił, Anglia obawiając się hegemonii zwycięskiej Francji popierała pobite Niemcy. Początkowy kompleks Joanny d’Arc przerodził się z biegiem lat w bardziej realistyczną i cyniczną politykę popychania Hitlera przeciw Związkowi Radzieckiemu. Koncepcja ta popierana przez brudne interesy kapitalistyczne miała zapewnić bezpieczeństwo Anglii. Ale na czym oparta była niezachwiana, zarozumiała pewność polityków brytyjskich, że Hitler nie może obrócić się przeciw Zachodowi? Była to oczywista głupota, która omal nie doprowadziła rozbrojonej Anglii do całkowitej klęski.
Jeśli porównamy pracę inżyniera czy humorysty z pracą polityka, uderzy nas przede wszystkim brak kryteriów. Od humorysty, który napisał utwór nie śmieszący, nie zechcemy słuchać wyjaśnień natury historiozoficznej. Inżynier nie może się tłumaczyć, że most przez niego zbudowany zawalił się z powodu „racji stanu” czy „tajemnicy państwowej”. Jakie są kwalifikacje polityka i jaki sprawdzian jego kompetencji? Powierzając motorniczemu tramwaj, badamy, czy nie jest daltonistą. Lekarz musi zdawać egzamin przed wybitnymi fachowcami, nim dane mu będzie prawo leczenia.
Historia Imperium Rzymskiego uczy nas, że władzę sprawowali notoryczni psychopaci i mordercy. Nie brak i w historii nowożytnej podobnych przykładów. Kryteria w rządzeniu, jak i w dowodzeniu armią trudne są do uchwycenia. W czasie pierwszej wojny światowej na froncie włosko–austriackim dowodził armią generał Potiorek. Otóż pewnego dnia generał zaczął badać ciężar gatunkowy żołnierza. Pakował żołnierzy w pełnym umundurowaniu do beczki z wodą i zapisywał, wiele wypychają wody. Gdy ten eksperyment naukowy miał objąć również oficerów sztabowych, powstał w armii generała Potiorka sprzeciw i wzbudziły się pewne podejrzenia. Istotnie badanie lekarskie wykazało, że generał już od dość dawna cierpi na dementia precox. W międzyczasie dowodził on armią na froncie i gdyby nie pomysł beczki z wodą, pewnie długo jeszcze nikt by nie zauważył, że armią kieruje wariat.
Są to oczywiste cechy epoki Wielkiego Zamętu, epoki przejściowej, w której samoloty przekraczają szybkość fali dźwięku, a podróżny z trudnością przekracza granicę obcego państwa, epoki, która obaliła przestrzeń i wzniosła mury getta. Czasów największego pohańbienia człowieka i największej jego potęgi. Jesteśmy zdolni do wyprodukowania wszelkich dóbr w ilościach nieograniczonych i niezdolni do wyżywienia znacznej części mieszkańców naszego globu. Ostatnie lat pięćdziesiąt zmieniło świat bardziej niż tysiąclecia. Tempo przemian jest zawrotne, a charakter tych przemian nie ma już cech rozwoju ewolucyjnego, ale przypomina raczej proces przetwarzania się larwy w poczwarkę lub poczwarki w motyla. W tym świecie samolotów, mózgów elektronowych, radarów i energii atomowej rządzić nie może średniowieczny inkwizytor, znachor, wróżbiarka czy szaman mistycznie—polityczny. Na tle tych niewspółmierności marksizm był pierwszą próbą naukowego ujęcia zjawisk społecznych, ale byłoby rzeczą nierozsądną przypuszczać, iż był próbą ostatnią. Ogromne i zasadnicze zmiany wynikające z rozwoju nauk ścisłych, i co za tym idzie, z nowych wciąż zdobyczy cywilizacji technicznej, zmuszają nas do wnikliwej analizy dziewiętnastowiecznych teorii ekonomicznych i socjologicznych. Jeśli Marks był Arystotelesem wieku dziewiętnastego, czas dzisiejszy można by nazwać wiekiem kopernikowskim i einsteinowskim. Nie znaczy to bynajmniej, abyśmy się wyrzec mieli istotnych zdobyczy nauki marksistowskiej, i wolno nam wierzyć, że zasada współistnienia ludzi zwycięży kapitalistyczną zasadę walki i konkurencji. Nawiązując do tradycji postępowych coraz częściej jednak sięgamy dziś do racjonalizmu osiemnastowiecznego. Różnica między demokracją parlamentarną a racjonalizmem wieku oświecenia polegała głównie na tym, że dla demokracji parlamentarnej główną jest sprawą, kto rządzi, dla Diderota zaś i Woltera ważne było, jak rządzi. Gdy wracamy myślą do listów Woltera do Fryderyka Wielkiego i do korespondencji Diderota z Katarzyną Wielką, skłonni jesteśmy przestawić źle umieszczone przymiotniki. Bliżsi będziemy prawdy mówiąc o korespondencji Wielkiego Diderota z Katarzyną i Wielkiego Woltera z Fryderykiem. Wydaje się, że historia wyprowadziła nas już z okresu wielkich polityków, których wielkość oznaczała rozmiar klęski i zbrodni. Wychowanie uczonego polega na ośmielaniu go do atakowania prawd ustalonych. Budując socjalizm w trudnych warunkach naszej egzystencji narodowej ośmielać musimy krytycyzm i samodzielność myślenia. Tamowanie krytyki toruje drogę reakcji i sprzyja wszelkiego rodzaju kultom, dyktatorom i fideizmom. Humanistyczna wiara w człowieka nie może się ograniczać do odświętnej, nieobowiązującej deklaracji. Czas obecny nakazuje budowniczym naszego socjalizmu szukać prawdziwych sojuszników w szeregach nowej, postępowej inteligencji polskiej.
W ramach dwudziestego dziewiątego międzynarodowego Kongresu PEN Clubów zorganizowano przy wydatnej pomocy Unesco „Sympozjon”, a raczej skromniej mówiąc spotkanie i dyskusje między pisarzami Zachodu i Dalekiego Wschodu. Zachód reprezentowany był przez Francję (Jean Guehenno), USA (John Steinbeck), Niemcy (H. von Glasenapp), Włochy (Alberto Moravia), Wielką Brytanię (Angus Wilson) i Polskę (Antoni Słonimski). Przewodniczył Andre Chamson, członek Akademii i prezes międzynarodowego PEN Clubu.
Zaproszenia były imienne i fakt, że wybrano Polskę i mnie osobiście do drużyny reprezentującej Zachód, ucieszył mnie i bardzo mi pochlebił. Jestem człowiekiem próżnym i nie mam powodu udawać, że nie jestem. Ten akcent szczerości będzie towarzyszem całej mojej podróży, gdyż inaczej nie bawiłoby mnie pisanie tych notatek i mam wrażenie, że notatki te nie bawiłyby czytelników.
Na wiadomość o tym zaszczytnym zaproszeniu przyjaciele moi zareagowali oczywiście próbą umniejszania znaczenia PEN Clubów, a nawet próbą umniejszenia Azji. Nie oziębiło to mego zapału i gorącego pragnienia przybliżenia obu kultur Dalekiego Wschodu i Zachodu. Otrzymałem program Zjazdu, zawiadomienie o terminie odlotu, którego niebagatelny koszt pokrywa całkowicie Unesco i PEN Club. Otrzymałem wiele broszur, dokładnych instrukcji i zaproszeń z Paryża i Japonii, po czym otrzymałem list z ambasady japońskiej w Paryżu zawiadamiający mnie, że moje podanie o wizę wjazdową zostało odrzucone i że wizy do Japonii nie dostanę. PEN Club międzynarodowy w Londynie zapewnił mnie, że jest to nieporozumienie i że wizę otrzymam w Paryżu. PEN Club japoński zażądał telegraficznie mojej biografii. Ponieważ jedno słowo do Tokio kosztuje kilkadziesiąt złotych, historia mego życia wypadła bardzo sucho i nieefektownie. Bilety lotnicze do Paryża były zapłacone, termin wyjazdu z Paryża do Tokio już się zbliżał, postanowiłem więc pojechać, aby na miejscu w Paryżu wyjaśnić sytuację. Niestety, konsulat francuski w Warszawie odmówił mi wizy tranzytowej, gdyż nie posiadałem tak zwanej wizy docelowej. Tymczasem otrzymałem depeszę z Londynu, abym zwrócił się do ambasady japońskiej w Warszawie, gdzie otrzymam wizę. Ponieważ ambasady japońskiej w Warszawie nie ma i ponieważ miałem wizę Izraela, gdzie chciałem się zatrzymać na parę dni w drodze powrotnej, konsulat francuski wydał mi wizę i żegnany przez grono miłych przyjaciół dnia 21 czerwca o 4 po południu wsiadłem do samolotu Sabeny.
Samolot Sabeny zapełnia się wesołymi towarzyszami podróży. Prawie wszystkie miejsca zajęte są przez czterdzieścioro dzieci, które przyjechały z Anglii na wakacje do Polski i wracają teraz do domu. Były to dzieci Polaków osiadłych na stałe w Anglii, pragnących jednak utrzymać kontakt z krajem. Dzieci mówią po polsku i po angielsku. Właściwie nie mówią, ale krzyczą. Miłe głosy radosnej dziatwy zagłuszają huk motorów. Steward i stewardessa rozbawieni i uśmiechnięci podają dzieciom soki owocowe i torebki papierowe na wypadek torsji. Wypadki te stają się coraz częstsze. Dzieciarnia wymiotuje w torebki, na podłogę i na nas. Największym działaczem w tej dziedzinie jest duży piegowaty chłopak, ubrany w papierową czapkę ułańską. W ręku trzyma dwie zakopiańskie ciupagi i nie przestaje jeść i wymiotować. Dzieci zaczęły się dobijać do kabiny pilotów. Mamy jeszcze dwie godziny lotu do Brukseli. Piegowaty ugryzł mnie w nogę. Steward przestał się uśmiechać i broni dzieciom wejścia do kuchni. Przeglądam tekst przemówienia, które wygłosić mam na Kongresie w Tokio. W zdaniu ,,pełni niezachwianej wiary w rozwojowe możliwości człowieka” wykreśliłem słowo „niezachwianej”. Samolot chwieje się. Pogoda się psuje. Dzieci wyrwały dwa fotele i wszystkie firanki w oknach. Piegowaty pobił się z małym czupurnym blondynem. Blondas wyrwał mu jedną ciupagę i uderzył mnie w kolano. Wykreśliłem całe zdanie „o rozwojowych możliwościach człowieka”. Nareszcie lądujemy. Dzieci pchają się do wyjścia. Jedno z nich porwało mój kapelusz. Udało mi się wyrwać część mego kapelusza z rąk milusińskiego. Na lotnisku w Brukseli rozstajemy się. Widzę jeszcze jak steward i stewardessa angielskiego samolotu witają radosnym uśmiechem rozbawioną dzieciarnię. Jeszcze godzina lotu i lądujemy w Paryżu. Jedziemy przez znajome, piękne ulice paryskie. Wraca mi cześć zachwianej wiary w ludzkość i rozwojowe możliwości człowieka.
Azję spotykam już w Paryżu. W Dzielnicy Łacińskiej pełno jest kolorowych. Co drugi mężczyzna w bistrach czy na bulwarach jest żółty, skośnooki lub czarny. Pewnie było tak już dawniej, ale teraz dostrzegam to wyraźniej, bo nastawiony jestem myślowo po azjatycku. Podobnie uderza mnie w prasie angielskiej i amerykańskiej ilość wiadomości i notatek tyczących się Japonii. Ale to nie prasa zaczęła się specjalnie interesować tym krajem, lecz wyostrzyła się moja uwaga. Myśl o wielkiej podróży nie opuszcza mnie. Oglądam w Luwrze piękny obraz Goyi, po raz pierwszy wystawiony na widok publiczny, ale jestem roztargniony. Nie umiem się skupić. Myślę o samolocie. Air France konkuruje skutecznie z całym Luwrem.
W ambasadzie japońskiej w Paryżu istotnie czekała na mnie wiza. Początkowa odmowa była oczywistym nieporozumieniem. Okazuje się natomiast, że nie mam biletu do Tokio, gdyż Agence Mercure posłała tymczasem bilety do Warszawy. Telefonujemy do Warszawy. Agence Mercure spisuje protokół o zaginięciu biletów, zostają one formalnie unieważnione i wypisują mi nowe bilety Air France. Dwudziestego szóstego sierpnia po południu wsiadamy z żoną do wielkiego „G. Constellation”, czteromotorowego samolotu, który ma nas zawieźć do Tokio.
Rozsiadamy się w wygodnych fotelach. Sąsiadem naszym jest mój przyjaciel Stephan Spender, poeta angielski. Bardzo radzi jesteśmy ze spotkania. Samolot wzbudza zaufanie swoją solidnością i komfortem. Uroda stewardessy jest jakby dodatkową gwarancją sprawności technicznej linii lotniczej Air France. Zaledwie zdążyliśmy się rozgościć, gdy już pod nami zaczynają wyrastać Alpy. Fantastyczna sceneria. Łańcuch górski i zaśnieżone szczyty wymodelowane jakby w ciemnogranatowej masie plastikowej. Niebo różowo–błękitne. Typowy „technicolor”, tylko bez ilustracji muzycznej. Morze. Bardzo pięknie, ale z wrażeniami wzrokowymi bardzo skutecznie konkurują wrażenia smakowe. Podają nam doskonały obiad z zakąskami, gorącym daniem, serami, deserami i owocami. Pijemy świetne wino, zaniedbując całkowicie widoki natury wysilającej się bezskutecznie efektownym zachodem słońca. Minęliśmy Rzym bez ruin, bo z góry wszystko wygląda jak ruina, i po godzinnym postoju wylatujemy, aby nocą wylądować już poza Europą, w Tel–Avivie, w największym mieście Izraela. Obejmuje nas tu wilgotne gorąco. Lepki żar, który potęgować się będzie w drodze przez południowe kraje azjatyckie.
Na lotnisku późno w nocy tłum ludzi. Odlatuje właśnie wielki samolot izraelski do New Yorku. Stoi ten okręt nowych argonautów na lotnisku jak na płaskim wybrzeżu Śródziemnego Morza. Nie wiem, czy wódz ich nazywa się Jazon czy Meierzon, ale ożywieni są tą samą złudną nadzieją zdobycia złotego runa. Wydaje mi się, że prawdziwą Ziemią Obiecaną jest dla tych stłoczonych tu ludzi — Ameryka, a Izrael tylko przejściowym purgatorium. Wszędzie słyszy się obok hebrajskiej mowę polską. Noc przykrywa dalszy pejzaż. Dopiero w powrotnej drodze z Tokio, gdy zatrzymam się tu na dni kilkanaście, w świetle dnia i krótkich nocy odsłoni mi się prawdziwe oblicze tego pięknego, romantycznego kraju. Można by ludność tego kraju podzielić na dwa rodzaje obywateli. Ci, co najofiarniej pracują i wałcza, to kibuce, ci. co najmniej współdziałają z budową nowej żydowskiej ojczyzny — to kibice. Mam wrażenie, że obserwuję jeden z częstszych odlotów kibiców.
Niespokojna noc w samolocie. Świt. Pod nami wroga pustynna ziemia poorana w bruzdy. Wyschnięte łożyska rzek jak zmartwiałe arterie. Lądujemy w Teheranie. Wschód wita nas banalną fontanną w płaskiej kwadratowej sadzawce, alejką nieznanych drzew, klombami kwiatów o nieznanej nazwie i obcej nam woni. Po alei promenują się damy w kwefach i panowie w strojach europejskich. Śniadanie w pobliskim hotelu. Nuda. Budka z wodą sodową, w której nie ma wody sodowej. Jakaś miejscowa odmiana coca–coli i pamiątki z Teheranu, o których lepiej nie pamiętać. Z Teheranu do Karaczi, stolicy Pakistanu, lecimy dniem. Nie mogę oczu oderwać w napiętym oczekiwaniu. Czekam na zieloność, wodę, życie, osiedla ludzkie. Ciągle jeszcze trwa ten sam krajobraz pustynny. Nareszcie widać z wysoka do mchu podobną dżungle. Kępki palm, małe płaskie zabudowania. W Teheranie przypominały się co chwila mdłe ilustracje do bajek Dulacka czy Reckhama, w Pakistanie panuje nad nasza wyobraźnią Kipling. W hotelu–bungalow, gdzie nam podają tak typowy breakfast angielski, jakiego już nie znaleźć w Anglii, usługują wąsaci Hindusi w białych turbanach. Liczebność tej służby, rozpiętość wieku od małych brunatnych chłopców do czcigodnych królów kelnerskich nie jest świadectwem bogactwa tego kraju.
Po ścianach hotelu biegają jaszczurki. Za ogrodem hotelowym jakieś klepowisko, majdan pusty, trochę zaśmiecony. Chude nogi ludzkie zwisające z obu stron małego płowego osiołka to widok najbardziej wschodni. Na dachu każdej budowli siedzą sępy (muszę się spytać któregoś z przyjaciół językoznawców, czy słowo sęp i posępny mają wspólny źródłosłów).
Wracamy autobusem do domu, którym jest nasz samolot Air France. Chronimy się przed spiekotą i smutkiem pejzażu w wygodnym fotelu w powietrzu chłodnym, pełnym tlenu i rozpylonej „lawendy” Jean Patou. Samolot przelatuje wąziutką dróżką komfortu nad kontynentami biedy i wschodniego smutku. Usługuje nam nowa stewardessa, śliczna i zgrabna, ubrana jak na pokazie mody. Jesteśmy niewdzięczni, zbyt szybko zapominamy, jak wyglądały poprzednie stewardessy równie ładne i zgrabne. Nocą lądujemy w Rangunie. To już nie Kipling, to domena nastrojów conradowskich. Dla ludzi zarażonych literaturą pisarze są nieodstępnymi przewodnikami. Czym byłby Londyn bez Dickensa, Wellsa, Chestertona? Tu, w znajomym gorącu nocy rozświeconej księżycem w zenicie, nad brzegami morza, myślą zwracamy się do bohaterów Conrada, naśladujemy ich powolny, znużony krok. Tak idziemy przez lotnisko, aż wchodzimy do wspaniałych sal dworca lotniczego w Rangunie. Nagle kończy się przekleństwo klimatu, przed którym biały człowiek nie ma ucieczki, bo sale są „air conditioned”. W miłym, rześkim chłodzie i nienagannej czystości zasiadamy do śniadania, mimo że jest druga w nocy albo jedenasta rano, bo czas się całkowicie poplątał. Znów start i lot niedługi do Saisonu. Jesteśmy już znużeni podróżą. Zmęczenie poddaje nas banalności, gotowi jesteśmy przyjmować gotowe nastroje i wyobrażenia o krajach, nabyte z najłatwiej strawnej sztuki, jaką jest film. Może dlatego, gdy zajrzałem do mego notatnika, znalazłem tylko jedno zdanie o Manili. „Manila. Absolutna Manila. Filipiny w stu procentach filipińskie.”
Ostatni skok przez Pacyfik do Japonii. Najdłuższa trasa lotu, osiem godzin między niebem a morzem. Na lunch podają nam znakomitą rybę z rusztu. Jest to specjalność filipińska — ryba latająca. (Właściwie każda ryba, którą się je w samolocie, jest rybą latającą, ale ta jest wyjątkowo smaczna.) Niedaleki już cel podróży mobilizuje na nowo rozbudzoną ciekawość. Jaka będzie ta Japonia? Co będzie na Kongresie, jak wypadnie moje przemówienie? Myślami już jestem w Tokio.
Gdy dostałem zaproszenie PEN Clubu, zgromadziłem parę książek angielskich, aby dowiedzieć się czegoś o Japonii. Niedługo przed wyjazdem dostałem zaproszenie od dziennika japońskiego „The Asahi Shimbun”, abym przed przyjazdem napisał, jak wyobrażam sobie Japonię, i potem w drugim felietonie skonfrontował moje wrażenia już po parotygodniowym pobycie w Tokio. Oto fragmenty mego felietonu, który wydrukowany po japońsku w piśmie o wielomilionowym nakładzie zdobył mi pewną popularność, zwłaszcza wśród kelnerów i fotografów w Tokio, którzy nazywali mnie: Mr Anthony from Poland.
„Lojalność wobec «The Asahi Shimbun» nakazała mi odłożyć zebrane przeze mnie książki o Japonii. Gdybym je przeczytał, musiałbym konfrontować nie moje wyobrażenia o Japonii, ale panów F. J. Homera, Glenna, T. Trewartha, U. Ciose’a i innych, a przecież nie za to «The Asahi Shimbun» zaproponował mi honorarium, gdyż konfrontacji wyobrażeń o Japonii zebranych w tych książkach z rzeczywistością może dokonać bez mego udziału sama redakcja «The Asahi Shimbun». Jestem więc zapłacony niejako za moją niewiedzę lub jeśli kto woli, za świeżość i dziewiczość moich wyobrażeń. Narażam się w ten sposób w oczach moich kolegów penclubowych na opinię ignoranta, gdyż oni z pewnością przeczytali wszystkie wyżej wymienione książki. Właściwie za te straty moralne powinienem dostać premium dodatkowe od «The Asahi Shimbun».
Aby lojalność moja była zupełna, postaram się powiedzieć, jak sobie wyobrażam Japonię i co wiem o Japonii. Otóż wiem o Japonii, że jest to: «Long chain of islands off the East coast of Asia, divided from the continent by the Japanese Sea and washed by the Pacific Ocean on its East shores lying between long. 156°31’ E. and 119°18’ W. and between lat. 20°25’ and 50°55’ N»”*. (Everyman’s Encyclopaedia.) Natomiast wyobrażam sobie zupełnie co innego. Kraj bardzo uprzemysłowiony, dymiące kominy fabryczne i wulkany, ulice, na których roją się grzecznie uśmiechnięci ludzie. Mężczyźni mają okulary, a kobiety wachlarze. Niektórzy mężczyźni mają i okulary, i wachlarze. Drzewa zawsze kwitną. Wydaje mi się, że w Japonii nie ma wiśni ani brzoskwiń, bo drzewa kwitną cały rok, więc nie mają czasu owocować. Wydaje mi się, że wszystko w Japonii jest miniaturowe. Drzewa w doniczkach udają duże, dorosłe drzewa. Malutkie są ogródki. Duże są tylko perły japońskie. Z ryb znane są w Japonii wyłącznie karpie i złote rybki. Nie wiem, jak sprawa się ma z tygrysami. Musi ich być mnóstwo, bo na drzeworytach japońskich występują masowo. To samo da się powiedzieć o mgle, która występuje zawsze na drugim planie. Pewien przyjaciel tłumaczył mi, że to nieprawda, że pejzaż japoński wcale nie jest mglisty i że to malarze tak sobie ułatwiają zadanie, bo łatwiej jest malować mgłę niż pejzaż.
Jeszcze z czasów dzieciństwa pozostało mi wyobrażenie o sile i zręczności Japończyków. W czasach wojny rosyjsko–japońskiej Polacy oczywiście sympatyzowali z Japonią i generałowie i admirałowie japońscy byli niemal polskimi bohaterami narodowymi. Pamiętam, że służąca w naszym domu wśród obrazków świętych porozwieszanych nad jej łóżkiem miała również fotografię generała Nogi. Osoby o duszach prostych łatwo łączą w swoim sercu kulty na pozór sprzeczne.
Gdy myślę o Japończykach, wyobrażam sobie małego i niezwykle zręcznego człowieczka, który powala olbrzyma. Są to niewątpliwie reminiscencje z czasów wojny rosyjsko–japońskiej i przekonanie o niezwyciężonej metodzie walki dżu–dżitsu, znanej ponoć każdemu Japończykowi. Co do tej metody walki zaznaczam, że wierzę w nią na słowo i nie chcę po przybyciu do Japonii konfrontować moich wyobrażeń z rzeczywistością.
Słyszałem, że Japończycy do jedzenia zdejmują . buty, siadają w kucki na podłodze i jedzą pałeczkami, ale nie wyobrażam sobie, że robią to w samolotach. Mam wrażenie, że Japonia jest mieszaniną tradycjonalizmu i techniki współczesnej. Coś w rodzaju połączenia Nipponu i Nylonu. Co do jednej rzeczy jestem pewien całkowicie. Japończycy mają wiele poczucia humoru i wiele wyrozumiałości i tym proszę sobie wytłumaczyć żartobliwy charakter mojej wypowiedzi.
A jak było naprawdę? Najtrafniejszy wydaje mi się skrót Nippon–Nylon. Istotnie, nowoczesność styka się tu co krok z tradycjonalizmem. Prezes PEN Clubu japońskiego Yasunazi Kawabata, który był łaskaw osobiście odwieźć mnie z lotniska do „Imperiał Hotel” w swoim wspaniałym mercedesie, siedział koło mnie ubrany w najklasyczniejsze kimono. Stroje japońskie spotyka się wszędzie, nawet w najbardziej zamerykanizowanej części miasta, w barach i restauracjach „Imperialu”. Nie jest jednak Tokio tak zamerykanizowane, jak to przypuszczałem. Trudno się porozumieć po angielsku nawet w sprawach najprostszych. Gdy podałem kierowcy taksówki adres hotelu „Imperiał”, bez chwili wahania zawiózł mnie do ambasady amerykańskiej. Kierowca kierował się drogą najprostszych skojarzeń. Imperial — imperializm, imperializm — USA. Był widocznie czytelnikiem prasy lewicowej.
Niespodzianką był dla mnie sam widok tego największego na świecie miasta. Niewielka ilość nowoczesnych wielopiętrowych domów w morzu bezbrzeżnym małych drewnianych i papierowych budowli. Wyjaśnienie tego stanu rzeczy znalazłem niebawem w komunikatach prasowych. W czasie naszego pobytu Tokio zagrożone było tajfunem numer dziesięć. Jest tu bowiem zwyczaj numerowania tajfunów rodzących się gdzieś na Pacyfiku i uderzających na Wyspy Japońskie. Tajfun nie sięgnął do Tokio. Zburzył na wybrzeżu czternaście tysięcy domów, przy czym zginęło sześć osób. Ten stosunek domów zburzonych do ilości ofiar ludzkich tłumaczy celowość architektury japońskiej, kraju narażonego nie tylko na tajfuny, ale na częste trzęsienia ziemi.
Tokio niewiele ma pamiątek, pagód i świątyń. Aby zobaczyć starą Japonię, trzeba jechać do Kioto. Ale i tu znaleźć można pełne uroku japońskie pejzaże. Pierwszego wieczoru gospodarze japońscy witają nas na przyjęciu w pięknych ogrodach Chinzanso. Jest to typowa japońska sceneria. Jest i księżyc, i pagoda, i mostki łukiem wiszące nad strumykami, lampiony i gejsze. Współczesność daje znać o sobie głośnikami, z których płyną melodie, nie za bardzo jednak współczesne. Madame Butterfly i walce z operetek dziewiętnastowiecznych. Nastrój jest bardzo fin de siècle i czuję się, jak bym był sam wycięty z ilustracji 1900 roku. Złudna ta pogoda kończy się, gdy wzrok przeniesiemy z pejzażu na twarze zebranych tu pisarzy. Nazwiska przywodzą na pamięć książki, konflikty i dramaty naszego pokolenia. John Dos Passos rozmawia ze Steinbeckiem i Herseyem. Stoi w tej grupie Spender i Moravia. Obok emigrant węgierski Tobori tłumaczy coś gwałtownie prezesowi PEN Clubów André Chamson. Tematem rozmów jest dzisiejsze posiedzenie egzekutywy, na którym roztrząsano sprawę pisarzy węgierskich.
Nazajutrz rano odbywa się uroczyste otwarcie Kongresu w Sankei Hali. Pierwszego dnia „Sympozjonu”, czwarty z kolei, przemawiam jako przedstawiciel Zachodu. Teraz już wyzbyty tremy, która mi zawsze towarzyszy, gdy mam przemawiać po angielsku, swobodniej rozglądam się dokoła i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku chłonę wrażenia nowego egzotycznego świata. Muszę jednak przyznać, że rozmowy z pisarzami nowo poznanymi, znajomymi i przyjacielami pochłaniają mnie nie mniej niż egzotyzm otoczenia. Cóż można powiedzieć o kraju, w którym, nie znając języka, spędziło się dni kilkanaście? Wiele by można natomiast stron napisać o jednej rozmowie z Wierzyńskim, o spotkaniach ze Spenderem, Karlem Shapiro czy Herseyem.
Jaki był cel i sens tego zjazdu pisarzy całego świata? Czy warto było przelecieć pół globu, aby tu, w Tokio, powiedzieć publicznie parę słów banalnych? Myślę, że warto było przebyć tę przestrzeń ogromną, gdyż specyfika naszych czasów przywraca wielu truizmom ich wagę pierwotną i wszyscy czujemy potrzebę mówienia o sprawach prostych i jednoznacznych. O jedności spraw ludzkich na świecie, o sprawiedliwości społecznej i potrzebie wolności. Wiele było kwestii spornych, drażliwych i trudnych, ale w wielkiej sali Sankei–Haikan w Tokio panowała atmosfera zgody na podstawowe prawa człowieka, pragnienie pokoju, wzajemnego poznania się i zbliżenia. Kongres ten niewątpliwie przyczynił się do zwiększenia autorytetu moralnego zarówno Unesco, jak i PEN Clubów. Życzyć by należało nam i światu, aby ten Kongres był krokiem ku szerokiej, szczerej i prawdziwej koegzystencji pisarzy i intelektualistów całego świata.
Na razie nasz nowy wspaniały świat przypomina wciąż jeszcze samolot Sabeny, którym rozpocząłem swą podróż.
Pisze się dużo o „taryfie ulgowej”, który to termin wprowadził do naszej krytyki Artur Sandauer. Muszę stwierdzić, że jestem zwolennikiem stosowania ulg w ocenie przesyłek, które doszły nas podlegając po drodze niemałym wstrząsom, a nawet katastrofom. Trzeba pamiętać, że napis: „Uwaga, szkło” albo „Fragile” obowiązuje krytyka w ocenie pisarzy, którzy działali w warunkach nie znanych w literaturze europejskiej. Nieobojętne jest również, iż surowy ten proceder zastosowano wobec heretyków, nie tykając pisarzy, którzy długie lata w dymie kadzideł celebrowali przed ołtarzami bóstw fałszywych i dziś jak dawniej korzystając z wszystkich przywilejów i dostojeństw pastorałami wygrażają niewiernym.
Trzeba jednak przyznać, że jest zasługą Sandauera ten nawrót do mówienia prawd niepopularnych, walka o przywrócenie krytyce prawdziwych, niekoniunkturalnych ocen. Zbyt długo mieliśmy nieprawdziwe sukcesy teatralne, nieprawdziwe krytyki i nieprawdziwe notowania giełdy literackiej. Niektórzy pisarze notowani byli na giełdzie oficjalnej dziesięciokrotnie wyżej niż na sceptycznej, prawdziwej giełdzie czytelników. Można dyskutować na temat taryfy ulgowej, ale wydaje mi się, że warto wreszcie poruszyć sprawę tych, którzy nie tylko nie korzystają z ulg, ale wręcz jeżdżą na gapę. Myślę tu o tzw. „poezji awangardowej”. Czytelnicy pism literackich, tygodników i miesięczników z przerażeniem odwracają oczy od długich wąskich pasemek słów uszykowanych bez sensu, bez rymu i bez znaków przestankowych. Gdy czytelnik widzi wydrukowane:
Idziemy my
y
Tutotam
Skosem do przeciw
głów
odwraca skosem głowę na znak sprzeciwu. Oczywiście nie jest to słuszne, jeśli chodzi o stanowisko krytyka, gdyż w tej konwencji łatwo ukrywającej całkowity bluff mieszczą się czasem poeci autentyczni. Ale zbyt często u tych poetów znajdujemy w całym wierszu jedno zaledwie błahe spostrzeżenie, myśl wątłą czy obraz banalny. Z paru stron prozy Prousta można porozstawia jąć słowa z góry na dół wykroić cały tom lepszej poezji. Prze—wertowałem ostatnio stosy tomików naszych młodych poetów i zastanawiałem się, czemu udają oni wiersz. Oto np. utwór młodego zdolnego autora:
Była na balu Prasy
w gustownym surduciku
Nazajutrz mówili iż
ona jest w ciąży
Albowiem tylko kobiety w ciąży
noszą takie surduciki
Załamała się
jak słaba gałąź
Opuściła głowę i ręce
mówiąc
Przecież ja
znam mężczyzn tylko ze słyszenia
A oni czepiają się surducika.
Otóż ten utwór napisany normalnymi zdaniami i opatrzony znakami przestankowymi stałby się żenująco wątły. Czyżby to była obawa przed surową odpowiedzialnością prozy? Gdy czytamy piękny wiersz Mirona Białoszewskiego Karuzela z Madonnami, nie mamy wątpliwości. To nie ucieczka od prozy, ale konieczność poetycka — forma jedynie odpowiednia i celowa. Niestety, takie wiersze prawdziwe zalewane są dziś potokami, całymi Niagarami głupstw drukowanych przez wszystkie nasze periodyki.
Wytworzył się bowiem szantaż współczesności. Redaktor pisma nie rozumie tego, co drukuje, ale boi się odrzucić, aby go nie posądzono o nierozu—mienie współczesności. Powracają te stare widma dadaizmu i futuryzmu, ale nie moją jest sprawą szukać na to wytłumaczeń socjologicznych. Można by od biedy skojarzyć to z upadkiem rzemiosła w ogóle, z pracą maszynową i brakiem kryteriów rzemiosła cechowego. Czeladnik, aby stać się majstrem, musiał wykonać pracę trudną. Tak było w uczciwym złotnictwie i w uczciwej poezji. Czy trudno jest napisać przeciętny wiersz awangardowy? Wydaje mi się, że łatwiej niż skromną notatkę prozą. Proszę, oto wiersz:
Burgundio andaluzio
urodo rzeczy poczętych
jak spleśniały pień
dawnych drzew paproci
Artemizy waga
Napełniona już po brzegi losem
albo jak
Rzecz która jest rzeczą
elementów elementarnych
Staje przed tobą
olśniewająco zawiła
Raniąc
algebrą metaforyczną
Chwałą
Herostratesów magii.
No i cóż? Wcale niezłe. Napisałem to teraz, na poczekaniu, mając na celu tylko skromny akrostych. Przeczytajcie pierwsze litery tego wiersza. BujdA NaReSoRaCH. Oczywiście można również napisać normalny sonet z takim samym akrostychem, ale tam gdzie obowiązują kryteria frazy poetyckiej, rytmu, rymu lub asonansu, metafory i myśli, mniej jest możliwości mistyfikacji. Po prostu łatwiej sfałszować świadectwo szkolne niż skromny banknot pięciozłotowy.
Interesująca jest w tym zjawisku inflacji poetyckiej sprawa wpływów. Są wpływy łatwe i trudne. Trudno jest być pod wpływem Mickiewicza lub Marka Twaina, łatwiej pod wpływem Witkacego. Czemu wybrałem te dwa nazwiska, jak Twain i Mickiewicz, tak pozornie odległe na mapie literackiej? Może dlatego, że zarówno w dobrej poezji, jak w dobrym dowcipie zachwyca nas jedyna, najkrótsza droga prowadząca od zamierzenia do efektu. Spróbujcie napisać humoreskę naśladującą Marka Twaina. Aby była do Twaina podobna, musi być śmieszna, a to się nie da zablagować!
Dla mnie sprawa jest o tyle prosta, że nie wzrusza mnie wiersz, którego nie rozumiem, który wyłącza myśli. Dwie rzeczy wydają mi się bezsporne. Wiersz musi coś znaczyć i nie tylko może, ale musi być mówiony głośno. Czemu tak wiele dziś pisze się wierszy, których nikt nie cytuje, bo nikt ich nie umie na pamięć? Kanony poezji rytmicznej, które towarzyszą ludziom od paru tysięcy lat, musiały być podyktowane jakąś potrzebą. Zanim poezję zaczęto drukować, przekazywali ją recytatorzy. Homer, gdyby nie nadawał się do mówienia, nie przetrwałby do naszych czasów. Osobliwe jest, że dziś, w epoce „środków szerokiego działania”, gdy radio czy telewizja ustokrotnia zasięg literatury mówionej, poezja awangardowa ogłuchła, choć niestety nie zaniemówiła. Wlecze się ta „awangarda” od lat kilkudziesięciu za przodującą literaturą naszych czasów. Nie da się odwrócić hierarchii i postawić przed Proustem, Mannem, Conradem, Hemingwayem, Camusem weteranów europejskiej awangardy i jej polskich naśladowców. Próżno by szukać w poezji naszej awangardy elementów współczesnego nam świata. Sprawy społeczne, nauka, cywilizacja techniczna, cybernetyka, automatyzacja jakby nie istnieją. Pełno tam natomiast średniowiecznych „giermków”, „baszt”, „karoc”, „Wikingów” i „rycerzy”. Współczesność w literaturze to rzecz bardzo względna.
W latach dwudziestych modna była w kawiarniach literackich „wielość rzeczywistości” Leona Chwistka. Ale tyle z niej rozumiano, co pewien znawca Einsteina rozumiał z teorii względności. Ponieważ wszystko jest względne, więc można nie oddawać pożyczek. Coś się tam mówiło o semantyce, ale „wielość rzeczywistości” rozumiano po prostu jako prawo do pisania bez sensu. Niemałą rolę odegrał tu wpływ metafizyki niemieckiej oraz nieznajomość i lekceważenie racjonalizmu francuskiego i angielskiego. Dziś wraca moda na mętniactwo, stąd Irzykowski rediviuus. Ten inteligentny krytyk demonstrował nam przez długie lata swój skomplikowany aparat krytyczny, ale jaka była jego funkcja, jaki był jego wybór? Napadał na Boya i propagował Grabińskiego (?!). Zwalczał akcję świadomego macierzyństwa. Jeśli, jak mówi przysłowie angielskie: „Wartość puddingu poznaje się w jedzeniu”, to ten na oko postępowy krytyk w smaku nieco przypominał zakalec.
Utwór jednoznaczny małą ma cenę u krytyków mętniaków. Nic to nowego. Stara to historia. Kwitły już nam te kwiatki Błońskiego roku. Nie polepsza sytuacji, że sumienni krytycy są często daltonistami literackimi, bo trudno oczekiwać dobrego studium o Boyu od kogoś, kto nie ma poczucia humoru.
Gdzie jeszcze szukać źródeł nieporozumienia? Młodym pisarzom zbuntowanym przeciw załganiu złej utylitarnej literatury okresu kultu wypaczeń i błędów jednostki smakuje owoc do niedawna zakazany i po wzory sięgają do tych pisarzy, którzy kiedyś przełamywali formy tradycyjne. Modny stał się Gombrowicz czy Witkacy i zaroiło się od małych „gombrowszczaków”, „witkacyków”, „przybosiaków1’ Niedawno słyszałem w radio wspomnienia o Witkacym, w których dowodzono, że był on prekursorem nie tylko współczesnego teatru, ale i współczesnej poezji, na dowód czego cytowano mój wiersz Hipon.
Trzeba pamiętać, że Gombrowicz przełamywał pewne konwencje literackie i z tego przełamywania wyniósł własną sztukę pisarską, rzecz niebłahą, styl własny! Naśladowcy widzą tylko funkcje przełamywania i jak za łamaczem lodu jadą za nim beztrosko po bezpiecznych wodach.
W Dzienniku Gombrowicz rozprawia się bardzo ostro z całym „Skamandrem’’ i w ogóle z poezją. Tam jednak, gdzie chce wyliczyć jakieś bezsporne wartości literackie, wspomina Verlaine’a. Ma więc i on jakieś poetyckie The Secret Places of the Heart. Spod tego deszczu ognistego, który rzuca na Sodomę i Gomorę dwudziestolecia, uszło dwu ocalonych. Oto co mówi o mnie i o Boyu: „Boy Żeleński, Antoni Słonimski. Ci się udali, na koniec dwóch z prawdziwego zdarzenia — urzeczywistnionych. Wiersze Słonimskiego nie brały mnie, jego poezja wybuchała mi w prozie, z kronik w «Wiadomościach» — tam ciskał sobą na wszystko i wszystkich i bawił się, mistrz w organizowaniu hecy, której sam był bohaterem (a więc poetą). Śmieszne porównywać jego wpływ z wpływem Sienkiewicza, Żeromskiego. Ale ja twierdzę, że na nim wychowało się pokolenie, tak to niekoniecznie trzeba być bogiem, aby mieć wyznawców.
Ale co uważam za ważne i ciekawe: że Boy i Słonimski, ta bodaj jedyna proza w Niepodległości sprawnie funkcjonująca była ściąganiem z wyżyn w dół, na grunt zdrowego rozsądku i przeciętnego, trzeźwego myślenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów — ale do tego nie trzeba większej siły.”
W tym bardzo dla mnie pochlebnym zestawieniu z Boyem i w określeniu mojej roli jako felietonisty mieści się przecież bardzo dotkliwa krytyka mego pisarstwa. Spór między nami polega na tym właśnie, co Gombrowicz uważa za „ważne i ciekawe”, na traktowaniu „zdrowego rozsądku i przeciętnego trzeźwego myślenia” jako funkcji ściągania literatury z wyżyn na dół. Mogę powołać się na zdanie wielkiego G. B. Shawa, który powiedział o sobie, że dumny jest, iż każde słowo, które wyszło spod jego pióra, było dziennikarstwem. To znaczy nie służyło udziwnieniu świata, ale jego naprawie. W skromnym zakresie prowincjonalnym zarówno w wierszach, sztukach teatralnych, jak i w felietonach, powodowany byłem tą samą dziennikarską pasją.
Istnieje w literaturze światowej nurt, który nazwałbym humanistycznym, gdyby ostatnio zbyt nie obrzydzano nam tego słowa. W każdym kraju istnieją pisarze o instynkcie społecznym, pieniacze apelujący poprzez wszystkie instancje czasu do najwyższego sądu „zdrowego rozsądku”. W naszych warunkach nazywa się to literaturą socjalistyczną i o nią należy dziś walczyć na nowo. Obrzydzono nam słowo „humanizm” i termin „literatury społecznej”, bo przez długie lata była ona na usługach obłudy. Nie znaczy to jednak, aby z pogardą odwracać się od spraw ludzkich i nurzać się w mętniactwie i bełkocie. Trudniejszym i poważniejszym zadaniem młodych naszych pisarzy winno być przywrócenie literaturze humanistycznej jej czystości i prawdy. A choćby nakłuwanie wydętych balonów i kolorowych baloników fałszywej literatury. Świat jest trudny i groźny, ale niemęska to rzecz zapuszczać sobie bródkę i schodzić do piwnic jak do pieczar prehistorii. To, co było dobre i miało swój sens jako protest przeciw wulgaryzacji i „produkcyjniakom”, nie wystarcza jako program życiowy. Jeszcze trochę tej „poezji awangardowej”, a stanie się rzecz straszna, najgorsza, zatęsknimy do „produkcyjniaków”.
Wydana staraniem The East Europe Institute antologia współczesnej poezji brytyjskiej i amerykańskiej jest zamierzeniem bardzo ambitnym i szczęśliwym. Mamy przecież na emigracji paru wybitnych poetów, którzy zżyli się z poezją krajów anglosaskich i mogą oni oddać niemałą usługę naszej literaturze przekładowej, ubogiej, zwłaszcza jeśli chodzi o współczesną poezję angielską i amerykańską.
Niewielu mamy w kraju tłumaczy znających dostatecznie język, atmosferę i obyczaj brytyjski. Przekłady młodopolskie dokonywano przeważnie z niemieckiego i do dziś dnia spotyka się tłumaczenia kompilacyjne oparte na tekstach niemieckich, rosyjskich i dawnych przekładach polskich.
Autor antologii p. Paweł Mayewski powiada we wstępie:
„Kilkanaście par rąk porało się przez wiele miesięcy z tekstem tej książki, odkładając o jeszcze jeden dzień i jeszcze jedną noc tę chwilę, kiedy przychodzi wybrać ostateczne prawdziwe słowo, które ma zamknąć trudną, pękającą od sylab i liryzmu polską strofę. Listy i bruliony, które kilku tłumaczy przesłało mi razem z ostatecznymi tekstami przekładów, są najlepszym świadectwem ich wysiłków, udręki i ofiarności, setki przekreśleń, uwag, dopisków, korekt i próśb o przedłużenie terminu są — przynajmniej dla mnie — wzruszającym znakiem owej niezwykłej i jak sama poezja niewytłumaczalnej solidarności pisarskiej, która poecie jednego kraju każe w męce i gniewie wczytać się w myśli i serce poety innego kraju.”
Niestety, stwierdzić musimy, że widocznie męka i gniew nie są najlepszymi doradcami tłumacza, gdyż antologia wydana przez The East Europe Institute grzeszy wieloma błędami, nieporadnością i nonszalancją wobec myśli i serc poetów innego kraju. Okupuje te braki parę znakomitych przekładów dokonanych przez poetów starszego pokolenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym mistrzowskie tłumaczenia Czesława Miłosza z W. B. Yeatsa i T. S. Eliota. Wspaniały jest przekład wiersza Yeatsa Odjazd do Bizancjum i znany już w Polsce Eliotowski The Waste Land. Bardzo piękne są przekłady Józefa Wittlina z W. C. Williamsa, W. Owena, S. V. Beneta, a zwłaszcza Say This City Has Ten Million Souls W. H. Audena. Na pochlebne wyróżnienie zasługują również przekłady Janty–Pełczyńskiego i Łobodowskiego.
Znacznie gorzej, a nawet wręcz źle, przedstawia się sprawa przekładów dokonanych przez poetów młodszego pokolenia. Solidny warsztat poetycki, poczucie odpowiedzialności za słowo pozwala poetom starszym osiągać, jeśli nie zawsze złote medale olimpijskie, to w każdym razie dobrą przeciętną. Poeci zarażeni „awangardyzmem” są najgorsi. Mało ich obchodzi tekst oryginału, szukając wątpliwych efektów „udziwniają” autorów tłumaczonych. W przekładzie Carla Sandburga, poety bardzo jednoznacznego i zwięzłego, dziwne sztuczki wyprawia Marian Czuchnowski. Wiersz nazywa się Trawa. Mowa jest o trupach spod Waterloo, spod Ypres i Yerdun. W oryginale trawa mówi: „Shovel them under and let me work”. Czuchnowski tłumaczy: „Zakop je w dole i pozwól im rość.” Widocznie fakt, że trawa ma porosnąć trupy w ziemi zagrzebane, wydaje się tłumaczowi zbyt banalny. Woli, aby rosły trupy. W przekładzie ze Stephena Grane I saw a man czytamy:
You con never —
You lie, he cried,
And ran on.
Pan Jan Leszcz tłumaczy to:
Kłamiesz — odrzekł z wyrzutem
Pobiegł i
Pożałował.
Słowo „pożałował” jest dodane na całkowitą odpowiedzialność tłumacza. W przekładzie tego samego poety I stood upon a high place dwie lakoniczne linijki:
One looked up, grinning,
And said, Comrade! Brother!
tłumaczy wyżej wspomniany Leszcz:
A jeden z nich, krzywiąc wesoły pysk,
Najweselszy z nich Maciek (?!)
Zawołał:
Towarzyszu! Bracie!
P. Jerzy Niemojowski tłumacząc Ezra Pounda słynne Canto I w zakończeniu wiersza, które brzmi:
Bearing the golden bough of Argicida.
powiada:
Niosąca złotą gałąź zbójczyni Argiwów. Tak, aby…
Co skłoniło tłumacza, aby po zamknięciu zdania kropką od siebie dodać jeszcze: „Tak, aby…”? Takie dodawanie słów i pojęć w oryginale nie istniejących jest ulubionym zajęciem paru tłumaczy antologii.
W bardzo pięknym wierszu Karola Shapiro Poeta zamiast prostego i bezpretensjonalnego stwierdzenia:
They shall all smile…
And love and pity him.
tłumacz porwany barokową brawurą powiada:
Więc winien mieć muzyki przy stole obfitym,
Jeść kwiaty, ssać owoce, na które jest łasy
Syn Afrodyty.
W zakończeniu tego wiersza, które brzmi po prostu i niewątpliwie:
And none shall speak his name.
straszny pan Leszcz dodaje od siebie:
I niech jego imienia
Nie wspominają jastrzębie.
Przysięgam, że słowa tam nie ma o żadnych ptakach, a zwłaszcza o jastrzębiach. Rozumiałbym, gdyby pan Leszcz dodał tam jakąś rybę, ale skąd tu troska ornitologiczna?
Wstęp do tej antologii napisał, specjalnie na zamówienie, Karl Shapiro. Jest to inteligentny, choć dość pobieżny obraz poezji wieku dwudziestego. Tłumacze antologii nie odwdzięczyli się p. Shapiro za trud poniesiony dla czytelników polskich i piórem p. Jana Leszcza zmasakrowali jeden z najpiękniejszych utworów nowej poezji amerykańskiej; wiersz pt. Travelogue for Exciles, wiersz, wydawać by się mogło, swą problematyką specjalnie bliski naszym emigrantom. W wierszu tym powtarza się trzy razy zdanie drukowane na zakończenie strof kursywą:
The heavens are taken: this is not your home
The waters arę taken: this is not your home
i wreszcie:
The earth is taken: this is not your home.
Można by to od biedy przetłumaczyć:
Niebo nam odebrano; nie jest naszym domem.
Wodę nam odebrano; nie jest naszym domem.
Ziemię nam odebrano; nie jest naszym domem.
Można by lepiej, ale na pewno nie można tłumaczyć jak p. Leszcz:
Że niebo wzięte, że to nie twoje mieszkanie.
I woda nie jest twoja, i takie twoje mieszkanie
I zrozumiesz na końcu, że i ziemi nie stanie.
W odróżnieniu od p. Leszcza p. Marian Pankowski nie dodaje, ale za to wykreśla całe linijki z tłumaczonych przez siebie wierszy. Oto koniec znanego wiersza W. H. Audena Law, say the gardeners, is the sun:
Like love we dont know where or why
Like love we cant compel or fly
Like love we often weep
Like love we seldom keep.
W przekładzie p. Pankowskiego nie znajdujemy ani rymów, ani rytmu oryginału, ale brak tam również całej jednej linijki. Oto co zrobił p. Pankowski:
Jak miłość, nie wiemy gdzie i dlaczego,
Jak miłość, nie możemy zniewalać lub uciekać,
Jak miłość, rzadko posiadamy.
Chciałoby się dodać tę brakującą linijkę; „Często wylewamy łzy”, zwłaszcza czytając podobne przekłady.
W poemacie Edith Sitwell Still Falls The Rain tłumacz p. W. Gniatczyński skromne to zdanie tłumaczy: „Pada deszcze jeszcze.”
Wielką pociechą dla czytelnika polskiego będą — pomieszczone obok tych nieporadności — zarówno piękne przekłady Miłosza i Wittlina, jak również fakt, że antologia jest dwujęzyczna. Powinno się ją udostępnić, zwłaszcza naszym młodym poetom, którzy znają współczesną poezję angielską i amerykańską raczej z relacji niż z oryginałów i mają o niej dość błędne wyobrażenie. Zwolennicy pisania bez rymu, rytmu i bez sensu powołują na swoich patronów, tak zdyscyplinowanych, intelektualnych poetów, jak W. H. Auden, Robert Frost czy Karl Shapiro. Pamiętam dyskusję na temat T. S. Eliota, w której pewien młody awangardowiec dowodził, że Eliot epatuje czytelnika efektami dźwiękowymi, jak to robili dadaiści, na dowód czego zacytował zakończenie Jałowej Ziemi.
Datta. Dayadhram. Damyata.
Shantih shantih shantih.
Spytałem młodego awangardzistę, czy czytał przypisy Eliota do Jałowej Ziemi. Przypisy te zajmują dziesięć stron druku i można się z nich między innymi dowiedzieć również, że te słowa końcowe poematu są po prostu zakończeniem Upaniszady.
Antologia wydana przez p. Mayewskiego potwierdza starą prawdę, że wiersze muszą być tłumaczone przez poetów. Nie gwarantuje to pełnego sukcesu, ale zwiększa szansę i broni czytelnika przed nierzetelnym pośrednictwem. Jak trudną jest sprawą przeniesienie wiersza z jednej gleby do innej gleby językowej, wiedzą wszyscy, którzy próbowali wiersze tłumaczyć. Zwykłym rezultatem są, mówiąc stylem urzędowym: „wszystkie okoliczności towarzyszące poezji, bez faktu zaistnienia takowej”. Gdy eksperyment jest szczęśliwy, gdy następuje zgodność dźwięku, atmosfery i myśli wiersza z podłożem językowym, transplantacja się udaje i utwór tłumaczony zakwita żywym kolorem, staje się wierszem polskim. Jest to zjawisko, które rozpoznać można od razu, bez wahania, po radości, jaką daje spotkanie się z każdą doskonałością, trafnością i celnością. Czytelnik bowiem mimo wszystko nie poddał się tyranii niezrozumialstwa. Antologia wydana przez The East Europe Institute powinna być udostępniona naszym „współczesnym”, gdyż rozwiewa ona mit o nawrocie literatury zachodniej do głupstw futurystycznych, daje parę przekładów znakomitych i — co najważniejsze — pełne teksty angielskie utworów najwybitniejszych współczesnych poetów angielskich, irlandzkich, walijskich i amerykańskich.
Nieznajomość tej poezji poważnym jest mankamentem, zwłaszcza jeśli chodzi o krytyków wychowanych na literaturze niemieckiej. Różni nasi koncepcjoniści mylą hierarchię, fałszują przez to obraz współczesnej poezji, biorąc świecidełka dla dzikusów za autentyczne klejnoty. „Nim w Polsce język, jakim Don Juan pisany, ukształci się, długo czekać trzeba” — powiedział Mickiewicz. To zdanie tyczące się Byrona da się zastosować w wielu wypadkach i do poezji współczesnej. Pigoń cytując tę wypowiedź Mickiewicza przypomina spór toczący się we Francji w wieku XVIII na temat rozumu i wyobraźni jako elementów poezji. Fontenelle twierdził, że w miarę postępu rozum wzrasta, a zanika wyobraźnia i poezję wypiera filozofia. Mickiewicz zwalczał to mniemanie. Współczesna poezja europejska przypomina o tych prostych kanonach trwających od lat tysięcy: Rozum bez wyobraźni nie tworzy poety, a bezrozumna powolność wyobraźni prowadzi do barbarzyństwa.
* Długi łańcuch wysp u wschodnich wybrzeży Azji, oddzielony od kontynentu Morzem Japońskim, a od wschodu oblany wodami Oceanu Spokojnego, rozciągający się między 156°31’ a 119°18’ południkiem i 20C’25’, 50°55’ równoleżnikiem.