GREGORY BENFORD
Wspaniała gwiezdna rzeka
Tom 3 sześcioksięgu Centrum Galaktyki
(Przekład: Radosław Januszewski)
PROLOG
KLĘSKA
Killeen szedł przez morze ruin.
Wyczerpany przedzierał się przez plątaninę powyginanej stali, rozbitych kamiennych konstrukcji, cegieł, zapadniętych sufitów i zmiażdżonych mebli.
Urywanym, chrypliwym głosem zawołał ojca:
- Abrahamie!
Imię poszybowało w dal z zimnym, świszczącym wiatrem. Nad trzeszczącymi płomieniami kłębił się dym, opływał Killeena, sprawiał, że powietrze wydawało się drżące i falujące.
Przed nim, na rozległym krągłym pagórku rozpościerała się Cytadela. Jej kręte zaułki leżały teraz w gruzach. Nogi miał sztywne z wyczerpania, oczy piekły go od dymu i łez. Zatrzymał się przed posadzką pokrytą potrzaskanym białym marmurem -szczątkami kopuły, która wcześniej wznosiła się kilometr nad arboretum Cytadeli. Tu kiedyś biegał, bawił się, śmiał, kochał...
- Abrahamie! - Rzadko wymawiał imię ojca. Teraz brzmiało dziwnie i obco. Zachrypiał, odkaszlnął. Ostry dym dostał mu się do gardła.
Niższe części wałów obronnych Cytadeli płonęły. Tam zmechy wdarły się na samym początku. Mrok osnuwał dzielnice Broadsward, Zielony Rynek, Three Ladies’ Rest. Sadza pokrywała wyszczerbiony rozbity mur.
Wyżej sterczały tępe walce - pozostałości wyniosłych wież. Z ruin wystawały fantastycznie powykręcane wstęgi stali konstrukcyjnej. Wraz z powiewem wiatru doleciał odgłos walących się murów.
Wiatr nie przyniósł jednak krzyków ani jęków. W Cytadeli było cicho. Zmechy zabrały życia i jaźnie. Zostawiły puste ciała. Killeen skręcił i ruszył w górę. Był na swoim terenie. Porozrzucane kamienne bloki i powykręcane kratownice nie zniekształciły całkowicie ścieżek i korytarzy, po których biegał jako chłopiec.
W pobliżu leżało ciało mężczyzny z wybałuszonymi oczami wpatrzonymi w sine niebo, a dalej kobieta przecięta na pół spadającą belką.
Znał ich oboje. Przyjaciele, dalecy krewni rodziny Bishopów. Dotknął zimnych ciał i poszedł dalej.
Uciekł z kilkoma członkami rodziny. Udało się im dotrzeć do gór. Dopiero wtedy spostrzegł, że wśród ocalałych nie ma ojca. Wrócił więc do Cytadeli. Żeby szybciej się poruszać, włożył getry siłowe. Nogi jak cienkie tłoki zaniosły go za rozbite wały, zanim ktokolwiek z rodziny zauważył jego nieobecność.
Abraham bronił zewnętrznych wałów. Kiedy na mury wdarły się zmechy, linia obronna się załamała, ludzie cofali się w dzikim popłochu. Zmechy wpadły do środka. Killeen był pewien, że słyszał głos ojca nawołujący przez com. Wtedy właśnie bitwa zamieniła się w szalone, gorące tornado śmierci i paniki.
- Killeen!
Zatrzymał się. Powolny Cermo nawoływał go przez com.
- Daj mi spokój - odpowiedział.
- Chodź! Nie ma czasu!
- To przyjdź tutaj.
- Nie! Wokół są ciągle zmechy. Niektóre kierują się w tę stronę.
- Zdążę.
- Biegnij! Nie ma czasu.
Pokręcił głową i nie odpowiedział. Pstryknięciem odłączył com od sieci.
Wspinał się między gruzami. Nawet w kombinezonie siłowym trudno było wgramolić się na strome ruiny. Zmechy wydłubały dziury w wale, ale grube mury forteczne trzymały się mocno. Ciężkie fundamenty ustąpiły dopiero pod naporem nieustających wybuchów.
Przeszedł pod ocalałym jakimś cudem łukiem. Wiedział co znajdzie dalej, lecz nie mógł się powstrzymać.
Leżała w tej samej pozycji. Gdy ją niósł, żonę trafił promień cieplny. Z lewej miała przypalone ciało.
- Veronika.
Nachylił się i spojrzał w otwarte szare oczy. Patrzyły na świat, który zniknął na zawsze.
Spróbował łagodnie je zamknąć, ale sztywne powieki nie ruszyły się, jak gdyby nie chciała tracić ostatniego widoku ukochanej Cytadeli. Blade usta uchyliła w półuśmiechu. Zawsze tak wyglądała, kiedy zamierzała coś powiedzieć. Skórę miała twardą i zimną, jakby dołączyła do świata zimnych kamieni.
Wstał. Gdy odchodził, czuł na plecach jej spojrzenie.
Wdrapywał się na gruzy, które jeszcze niedawno były domami, warsztatami, eleganckimi arkadami. W centralnej bibliotece szalał ogień.
Ogrody publiczne, jego ulubione miejsce, te wspaniałe plamy wilgotnej zieleni na szarych ścianach Cytadeli, były spalone, dobywał się z nich dym.
Kiedy przechodził koło senatu, alabastrowe galerie jęknęły, zatrzęsły się i powoli zaczęły się zapadać. Dalej szedł ostrożniej. Nie znalazł nawet śladu po zmechach.
- Abrahamie!
Wokół znajdowały się zrujnowane szczątki tego, co kiedyś należało do jego dzieciństwa. Tutaj, w warsztacie ojca, uczył się używania pojazdów siłowych. Niżej, pod wysokim sklepieniem z przyporami, po raz pierwszy spotkał skromną, zawstydzoną Veronikę.
- Abrahamie!
Nic. Ani żywego ducha. Ciało ojca leżało prawdopodobnie głęboko pod gruzami wałów obronnych.
Ale jeszcze nie przeszukał całego, chaotycznie zbudowanego kompleksu, wznoszonego przez pokolenia ludzi. Nadal istniała jakaś szansa.
- Killeen!
Tym razem to nie był Cermo. Dotarł do niego ostry, pewny siebie głos Farmy, przebijający się przez blokadę comu.
- Wycofaj się. Nie mamy tu czego szukać.
- Ale... Cytadela...
- To przeszłość. Zapomnij.
- Mój ojciec...
- Musimy uciekać.
- A inni...Mogą być...
- Nie. Jesteśmy pewni. Tam nie ma nikogo żywego.
- Ale...
- Już!!! Mam tu pięć kobiet osłaniających bramę Kriszny. Wyjdź tędy. Potem pójdziemy w stronę przełęczy Rollo.
- Abraham...
- Słyszałeś mnie? To zasuwaj!
Odwrócił się, żeby popatrzeć ostatni raz. To był cały jego chłopięcy świat. W Cytadeli wspólnota ludzka stała się czymś ciepłym, dodającym otuchy. Niezłomnie stawiała czoło całemu wrogiemu wszechświatowi rozpościerającemu się za jej murami. Była silna, a mimo to zachowała pewien wdzięk. Smukłe wieże błyszczały jak zrobione z cukru. Serce mu rosło za każdym razem, gdy wracał z krótkich wypraw i widział te dumne, sterczące w niebo iglice. Godzinami wędrował po labiryncie uliczek, podziwiał eleganckie zdobienia wysokich, wymodelowanych sufitów. Cytadela zawsze była ogromna, a przy tym pełna ciepła. Każdą jej rzeźbioną niszę przepełniał wspólny dla wszystkich duch ludzkiej przeszłości.
Spojrzał wstecz, tam, gdzie leżało ciało Veroniki.
Nie było czasu, żeby ją pochować. Świat należał teraz do żywych, do uciekających w popłochu ogarniętych melancholią ludzi.
Killeen zmusił się do zrobienia jednego, a potem następnego kroku. Szedł w stronę bramy Kriszny. Mijał rozwalone mury. Miał kłopot ze znalezieniem drogi.
Przed nim wirowała mgła i dym.
- Abrahamie! - zawołał jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział.
Wysokie, pajęcze chodniki Cytadeli leżały w pyle wewnętrznych podwórek. Oszołomiony szedł przez znajome okolice. Tam, gdzie kiedyś bawił się i śmiał, ziały przepastne kratery.
Na skraju osmalonych ruin jeszcze raz się odwrócił:
- Abrahamie!
Nasłuchiwał, ale nie było odzewu. Nagle z oddali doleciało brzęczenie przekładni zmecha. Zagryzł usta, słysząc ten zgrzytliwy dźwięk.
Odwrócił się i zaczął biec. Pozbawiony nadziei pozwalał, żeby nogi szukały drogi za niego. Gryzący pył przesłaniał mu oczy.
Szarpnięcie.
Ostre, oślepiające światło.
- Hej, dalej, obudź się.
Killeen zakaszlał. Zmrużył oczy przed nieprzyjemnym, żółtym światłem lamp.
- Hę? Co...
- Chodź, trzeba wstawać. Tak mówi Fanny.
- Ja, ja nie...
Powolny Cermo pochylił się nad nim. Wielką, uśmiechniętą twarz miał znużoną, lecz przyjacielską.
- Po prostu wyciągnąłem wtyczkę twojego stymulatora. Nie było czasu. Łatwo się obudziłeś.
- Aha... łatwo...
- Znowu śniłeś? - Cermo zmarszczył brwi.
- Ja... Cytadela...
- Tego się bałem.
- Veronika... znalazłem ją.
- Taaak. Słuchaj, już o tym nie myśl, rozumiesz? To była dobra kobieta, wspaniała żona. Ale teraz musisz jej pozwolić odejść.
- Ja... -Killeenowi zdrętwiał język od przywoływania ojca. A może tak działał alkohol wypity ostatniej nocy.
Był ranek, wczesny ranek. Po przespanej nocy czuł się zesztywniały. Patrząc w górę dostrzegał masywną maszynerię obcych. Nocowali w korycie. To pamiętał. Wokół budziła się rodzina Bishopów.
- No, dalej - popędzał Cermo. - Przepraszam, że tak szybko wyciągnąłem wtyczkę. Zbieraj się, wyruszamy.
- A co... co się stało?
- Ledroff zauważył parę ryjowców idących w naszą stronę. Pewnie do koryta po zaopatrzenie.
- Och... - Killeen potrząsnął głową. Ból rozlał się od skroni do wilgotnego czoła. Kiedy usiadł, z nosa skapnęły mu kropelki potu.
- Lepiej odłącz się na jakiś czas od stymu - poradził Cermo, marszcząc czoło. - Daje ci złe sny.
- Taaak - Killeen pokiwał głową i zaczął po omacku szukać butów. To pierwsza rzecz do ubierania i ostatnia do zdejmowania.
- W końcu, to było całe lata temu - powiedział łagodnie Cermo.
- Lata...
- Jasne - Cermo przyglądał mu się przez chwilę uważnie, wyraźnie zaniepokojony. - Będzie sześć lat od Klęski.
- Sześć...
- Słuchaj, od czasu do czasu wszyscy lubimy dać sobie trochę stymu. Ale nie chodzi o to, żeby cię przenosił w dawne złe czasy.
- Chyba... tak.
- Wstawaj już, zaraz ruszamy. - Cermo poklepał go po ramieniu.
Killeen pokiwał głową. Powolny Cermo poszedł budzić innych. Jego wielka sylwetka poruszała się zręcznie pomiędzy kadziami i maszynami obcych.
Ręce Killeena wkładały buty, lecz umysł nadal błądził we wspomnieniach. Brudne ubranie, znoszone buty, odciski i plamy na dłoniach... wszystko świadczyło o tym, co się stało od upadku Cytadeli, od czasu Klęski.
Wstał powoli, czuł z trudem rozciągające się wychłodzone mięśnie.
Cytadeli nie było.
Veronika.
Abraham.
Z rodziny Bishopów został mu tylko Toby, jego syn.
Pozostała mu też perspektywa ucieczki i odpoczynku, i znów ucieczki i odpoczynku. I tak bez końca.
CZĘŚĆ PIERWSZA
DŁUGA UCIECZKA
1
Coś ich ścigało.
Rodzina szła wzdłuż ostrego jak brzytwa grzbietu górskiego, wznoszącego się pod bladonefrytowym niebem. Czerwona gleba poorana była bruzdami i wąwozami. Spieczoną glinę przecinały ślady gąsienic traktora. Deszcze padały tak rzadko, że ślady mogły mieć z powodzeniem nawet sto lat.
U podnóża zbocza rozciągał się prążkowany na czarno kompleks fabryczny. Killeen przeleciał nad wypolerowanymi kopułami koloru kości słoniowej. W cieniu fabryki rozbiegały się drobnymi kroczkami rozdrażnione robole.
Ledwie zwrócił na nie uwagę. Obserwował kolczaste krzywe stroboskopu, wyświetlane w prawej siatkówce oka.
Co tam mamy: szybkie mignięcie zieleni.
Pojawiało się i znikało, zawsze w innym miejscu.
O, znowu, daleko z tyłu.
Ale nie idzie wprost za nimi. Nie jest to typowy manewr rabusia. Sprytne.
Mrugnął, przełączył na monitor alternatywny. Rodzina na jego mapie topologicznej wyglądała jak nierówno rozsiane niebieskie drobiny. Był zadowolony, że utrzymywała szyk zakrzywionego trójkąta. Powolny Cermo jak zwykle wlókł się na samym końcu.
Killeen zobaczył siebie; bursztynową, mrugającą plamką na wierzchołku trójkąta - szpica i cel zarazem.
Skrzywił się. Pierwszy raz leciał w szpicy i od razu pojawiła się jakaś cholerna zagadka. Starał się wymigać od tego zaszczytu, kiedy kapitan Farmy wyznaczyła mu to miejsce. Byli inni, bardziej doświadczeni - Ledroff, Jocelyn, Cermo. Wołałby raczej zostać z tyłu. Farmy ciągle obarczała go nowymi zadaniami, takimi jak to. Robił bez szemrania wszystko, co kazała, choć trzęsły mu się od tego ręce.
Farmy wiedziała więcej od innych. Umiała przejrzeć sztuczki rabusiów. To ona powinna być tutaj zamiast niego.
Znowu mignięcie. Zmrużył oczy i zniżył lot. Usiadł na po-kancerowanej płycie polyalumu. Stary model - zmechy używały go kiedyś do jakichś dawno zapomnianych celów. Odrzut wzbił szare kłęby kurzu. Wirowały wokół pokrytych włóknem węglowym butów. Na ziemi leżały kupy zmechowego śmiecia. To było tak pospolite zjawisko, że nawet nie zwrócił na nie uwagi.
- Mam odczyt z tyłu- przesłał wiadomość do Fanny.
- Ryjowce?
- Nie, na pewno nie. - Odpowiadał szybko, żeby ukryć zdenerwowanie. - Nie zawracałbym ci głowy, gdyby to był ten sam stary ryjowiec, który wlecze się za nami od dawna.
- W takim razie, co to jest?
- Nie wiem. Raz jest duże, raz małe.
Killeen nie znał działania skanera siatkówki. O falach radaru miał tylko niejasne wyobrażenie. Wiedział jednak, że namierzone obiekty nie powinny być raz małe, a raz duże. Doświadczenie nauczyło go więcej niż naukowa analiza.
- Zakłócenia sprzętu?
- Nie wiem. Mruganie jest w porządku - odparł niechętnie. Czy Fanny go drażni? Nie wiedział, co mogło być gorsze -coś, co podeszłoby ich od tyłu czy awaria sprzętu.
Fanny westchnęła. Była prawie niewidoczną plamką z prawej strony za nim. Poruszała się pewnie i szybko. Killeen słyszał jak szczęknęła zębami przy podejmowaniu decyzji. Zawsze tak robiła.
- No i co? - zapytał zniecierpliwiony. Była kapitanem rodziny. Miała dużo doświadczenia życiowego i instynkt, który mówił jej, jak sobie radzić ze zmechami rabusiami i wszystkim, co mogłoby zagrozić rodzinie.
Była kapitanem przez lata wielkiej wędrówki rodziny Bishopów. Znała arkana ucieczki i pościgu, zbierania zapasów i zwyczajnej kradzieży, podstępów i natarć. I przez te wszystkie straszne lata nie dopuściła do rozpadu rodziny.
- Zbliża się?
- Na to wygląda. Robi szybkie uniki.
Fanny jeszcze raz szczęknęła zębami. Killeen oczami wyobraźni widział jak mruży stare, mądre oczy, oceniając sytuację. Sycił się jej ciepłą obecnością. Zapewniała poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Była kapitanem ot tak dawna i tak doskonale dawała sobie radę, że nie wiedział, jak rodzina radziła sobie bez niej wcześniej, kiedy jeszcze mieszkali w Cytadeli.
- Robimy pięść - rozstrzygnęła.
- Dobra nasza. - Killeenowi ulżyło.
- Daj sygnał.
- A ty?
- Jesteś w szpicy, rób co do ciebie należy.
- Ale ty wiesz więcej o... - Zawahał się. Nie chciał mówić o swojej niepewności, kiedy Ledroffi inni z pewnością przysłuchują się rozmowie. Jednak perspektywa dowodzenia atakiem jeszcze mniej mu się podobała. - Słuchaj, Ledroff już to robił. Inni też. Ja się wycofam i...
- Nie. Masz to zrobić.
- Ale ja nie...
- Dość! - Głos miała ostry, zdecydowany. - Daj sygnał!
Killeen zwilżył wargi i opamiętał się.
- Na lewo! Robić pięść! - nadał przez ogólny com. Większość rodziny biegła teraz postrzępionym grzbietem górskim. Mógł posłużyć jako schronienie przed tym, co nadciągało od tyłu. Patrzył jak formują szyk nad czerwonawym, pobrużdżonym stokiem wzgórza. Przypominali powoli rozlewający się płyn. Ciche zgłoszenia indywidualne docierały do niego jak bzykanie owadów.
Na chwilę zapomniał, że głosy, które słyszy niesione są przez fale radiowe, bo całe życie spędził otoczony sygnałami akustycznymi i elektromagnetycznymi. Rozróżnienie pomiędzy tymi dwoma rodzajami przekazów wymagałoby większej wiedzy od tej, jaką kiedykolwiek posiadał. Słyszał po prostu różne, rozproszone głosy dobiegające z daleka przez gorącą ciszę suchego popołudnia. Członkowie rodziny szybowali pięknymi, długimi łukami. Z daleka wyglądało to, jak gdyby cała grupa płynęła w gęstej melasie. Zbliżali się powoli, ociężale: zmęczone życiem resztki ludzkości. Byli prawdopodobnie ostatnimi ludźmi: niecierpliwi, wolni, stadni.
Przechwycił fragment rozmowy Ledroffa.
- Dlaczego kapitan wyznaczyła jego... Cholera, dlaczego to on...
- Przestać gadać! - krzyknął Killeen.
- Nie jest w stanie trafić ręką do nosa...
- Powiedziałem: cisza! - wyszeptał z wściekłością.
Killeen już wcześniej słyszał przez com niechętne mruczenie Ledroffa. Do tej pory ignorował przycinki. Po co prowokować konfrontację z wielkim, pewnym siebie mężczyzną. Ale tym razem nie mógł puścić tego płazem, bo narażało ich na niebezpieczeństwo.
- Coś mi się wydaje, że ktoś tu podskakuje - powiedział Ledroff. Potem zapadła cisza.
Killeen żałował, że kapitan Farmy nie odpowiedziała Ledroffowi. Przestałby gadać po jednym niechętnym burknięciu z jej strony.
Rodzina szybowała niskim lotem koszącym. Tego nauczyło ją wieloletnie doświadczenie. Skręcili w lewo, wbiegli między krągłe, kopulaste budynki kompleksu fabrycznego.
Fabryczne zmechy z szarpnięciem zatrzymały się na widok przebiegającej szybko przez place przeładunkowe rodziny. Potem bryłowate, dziwaczne maszyny przykucnęły i przykryły się dyniowatymi aluminiowymi skorupami. Zmechy tej klasy nie miały innych mechanizmów obronnych, więc rodzina nie zwracała uwagi na te metalowe żółwie.
Jednak ludzie i tak musieli stąd szybko odlecieć. Gdyby zostali dłużej, te wolno myślące woły robocze wysłałyby sygnał. Przybyłyby lancery albo i coś gorszego.
Przez chwilę zastanawiał się, czy to, co ich ściga nie jest aby samotnym lancerem wezwanym po niewielkim rabunku, jakiego rodzina dokonała kilka dni temu. Jeszcze raz przyjrzał się odległemu migotaniu lecącemu trop w trop za nimi.
Nie, to nie przypomina lancera. To coś mniejszego, bez wątpienia. Ledwie to widać. Ale...
- Tak! - krzyknął. Dwa razy stuknął opuszkiem palca w prawą skroń i przesłał całej rodzinie mapę topograficzną ze swojego skanera. - Rozpraszamy się!
Rozdzielili się mrucząc z irytacji, złamali formację trójkąta. Sformowali tradycyjne, koncentryczne koła, nieco nierówne, bo rodzina liczyła zaledwie dwustu siedemdziesięciu ośmiu członków. Niektórzy byli niezwykle powolni z powodu starości albo ran odniesionych w poprzednich bitwach i potyczkach.
Fanny dostrzegła problem i krzyknęła:
- A teraz nogi za pas!
Podziałało. Zaczęli poruszać się żwawiej, czując niebezpieczeństwo na karku.
- Gdzie to jest? - zapytała Fanny.
- Nie wiem - przyznał Killeen. - Wygląda na to, że się ekranuje.
- Celowo wprowadza zamieszanie?
- Nie sądzę, ale...
- W tej sytuacji twoje topo nie określi rozmiaru. Żaden z roboczych zmechów nie porusza się tak szybko jak rabuś.
- Ten tutaj jest raz wolny, raz szybki.
- To musi być rabuś.
- Może staniemy i poczekamy na niego?
Fanny zastanawiała się.
- A co ty sądzisz?
- Może nas sprawdza.
- Może.
Nie zdradzała zakłopotania.
- Więc lepiej róbmy swoje, jakbyśmy go nie widzieli.
- Możemy mieć go na oku, jasne.
Killeen zastanawiał się, co Fanny chciała przez to powiedzieć, lecz nie chciał pytać, gdy słuchał Ledroff. - On ciągle się nas trzyma - powiedział ostrożnie.
- Może to nowy rodzaj mechzmecha?
Co zatem? Myślał. Jak zareagujemy? Odezwał się pewnym siebie głosem:
- Nie powinniśmy dać po sobie poznać, że go zauważyliśmy. Jeśli po prostu sprawdza na nas swój sprzęt, to wkrótce sobie pójdzie.
- I wróci, jak będziemy spali - zauważyła spokojnie.
- I co z tego. Nasza czujka go namierzy. A jeśli zaatakujemy go teraz, kiedy nie jesteśmy pewni, co zamierza, to może nam uciec. Przyjdzie lepiej przygotowany, jak go nie załatwimy w tej chwili.
Fanny przez dłuższy czas milczała. Już się zastanawiał, czy nie palnął jakiegoś głupstwa. Uczyła go różnych rzeczy, ale on zawsze uważał się za gorszego. Nie mógł się równać z Fanny, która na wylot znała całą spuściznę rodziny. Była surowym kapitanem, kutym na cztery nogi taktykiem, pewnym siebie i szybkim w podejmowaniu decyzji. A po walce lub ucieczce, gdy znów gromadzili się wokół nocnego ogniska, żeby snuć opowieści, stawała się ciepłą i troskliwą babcią. Killeen był gotów na wszystko, aby jej tylko nie rozczarować. Musiał jednak wiedzieć, co ma robić, a ona nie podpowiadała mu prostych rozwiązań.
- No, dobrze. Tak będzie najlepiej. To musi być zwyczajny rabuś.
Poczuł przypływ dumy, gdy zaaprobowała jego plan, chociaż troska pobrzmiewająca w jej głosie skłoniła go do zapytania:
- A jeśli to nie jest rabuś?
- Wtedy uciekamy. I to szybko.
Minęli już podnóża pagórków i szybowali nad niszczoną przez erozję równiną.
- Widzisz to jeszcze? - zapytała zdyszana Fanny.
- Nie.
- Może powinniśmy wspiąć się nad grzbiet?
- A może to pułapka? - Rozejrzał się w poszukiwaniu wskazówek, studiując jednocześnie obraz nadawany przez topo. Znów pożałował, że na jego miejscu nie ma Jocelyn albo nawet tego przeklętego Ledroffa. W razie ataku chciał być w pobliżu syna. Spojrzał na skaner. Wewnątrz ruchomego szyku rodziny zobaczył Toby’ego.
Fanny pozostała w tyle, przeszukiwała linie wzgórz.
Killeen znów zaczął szukać pojawiającego się i znikającego prześladowcy. Topo tańczyło mu w oku, rozsiewając smużki światła.
Wokół pojawiło się więcej mglistych smug.
Z prawej strony zbliżała się rozmazana plamka bladego błękitu.
Za późno zdał sobie sprawę, że lepiej było trzymać się grzbietów wzgórz. Teraz byli wystawieni na atak i stracili wroga z pola widzenia. Mruknął ze zdenerwowania i popędził naprzód.
Zanurzali się w szeroką dolinę. Spojrzał w prawo i jako pierwszy dostrzegł pokrywę zieleni, a potem skalistą skarpę zrytą przez górnicze zmechy. Bursztynowe lico pokrywały bruzdy i dzioby.
Ale był pewien, że tego przed chwilą tu nie było.
- Trzymać się mojego azymutu! - krzyknął do całej rodziny. Śmignął w stronę niskiego pagórka. - Fanny, ty powinnaś...
Usłyszał ostre trzaski.
Patrzył jak Fanny upada. Krzyknęła zdumiona. Potem jej głos wyostrzył się, zamienił w pełne bólu i przerażenia dyszenie.
Odwrócił się i strzelił w kierunku odległych, poszarpanych wzgórz, gdzie stały na pół ociosane romboidalne głazy.
Odpowiedziało mu trzeszczące echo elektronicznej agonii.
Trafiony. Prawdopodobnie strzał nie był śmiertelny, ale pozwolił zyskać kilka cennych sekund.
- Rozproszyć się! - krzyknął.
Fanny zestrzelono. Na nim spoczął teraz obowiązek szybkiego przeformowania szyków rodziny. Mrugnął. Zobaczył niebieskie punkciki towarzyszy rozpraszające się w poszukiwaniu osłony po pokrytej skałami i jarami okolicy. No i dobrze. Ale gdzie jest...?
- Toby! Przycupnij w łożysku strumienia, widzisz je? - Oddalony o klik syn wahał się. - Po twojej prawej!
Przez trwającą wieczność chwilę Killeenowi wydawało się, że przyrządy syna zostały uszkodzone lub są przeładowane i Toby nie słyszy ostrzeżenia. A może chłopca zbił z tropu elektroniczny jazgot, zmęczył bieg. I tak już zostanie na suchej, pooranej jarami płaszczyźnie - nieruchomy cel w soczewce ocznej ukrytego przed nim zmecha. Niezdecydowanie syna czyniło go doskonałym celem. Zawieszony nad ziemią w połowie skoku Killeen przypomniał sobie czasy, gdy wybrał się z ojcem na wyprawę zaopatrzeniową. Był to zaledwie krótki wypad po niezbędne chipsy zamienne, tak łatwy, że matka zgodziła się, aby wziął w nim udział. Kiedy łupili samotną stację polową, przy której odrabiały swą milczącą pańszczyznę niewykwalifikowane zmechy, zaczaił się na nich rabuś. Killeen oddalił się właśnie, żeby zwędzić serwer z zakurzonej szopy służącej za składzik, gdy dostrzegł go rabuś (z serii grzechotników, stary, lecz uzbrojony po zęby) i rzucił się na niego. Trzej mężczyźni i kobieta biorący udział w wyprawie posiekali napastnika na części, gdy był już dwa kroki od uciekającego w panice Killeena. Tak się wtedy wystraszył, że napaskudził w uniform. Ale teraz nie wspominał zawstydzenia, jakie poczuł, kiedy wyszło na jaw, że narobił w spodnie, ani drwin towarzyszy. Przypomniał sobie wzrok ojca - wwiercające się w niego białe jak bielmo oczy jarzące się w oczodołach. Wiedział, że teraz jemu twarz stężała w oczekiwaniu tragedii, bo jego własny syn marnował czas i stał bez ruchu.
- Toby!
- Hę? A tak...
Postać w oddali skryła się za osłoną starego cieku wodnego, przypominającego skamieniałego węża.
Killeen nie mógł odetchnąć. Zrozumiał, że stojąc w bezruchu, sam stanowi doskonały cel.
- Skul się i biegnij, chłopcze - krzyknął, wykonując jednocześnie uniki.
Coś przeleciało obok niego w nieruchomym powietrzu. Dostrzegł pomarańczowe mignięcia w prawym oku. Coś buszowało po skałach, szukając drogi do niego. Wykonywało szybkie ruchy, szybsze niż kiedykolwiek widział.
Ze zgrzytliwym wyciem przebiegła przez niego kłująca zimna czerwień. Rzucił się na ziemię.
- Farmy, co z tobą?
- Ja... ahhh... nie mogę...
- Tamto, co to jest?
- Nie... widziałam... od lat...
- Co zrobimy?
Ledroff próbował włączyć się do rozmowy na linii bliskiego zasięgu. Killeen zaklął i wyłączył go.
- Nie wierz... temu... co widzisz...
- Ale co to...
Kaszlnęła. Jej nadajnik zamilkł.
Fanny lepiej niż ktokolwiek w rodzinie znała się na rzadkich zabójczych zmechach. Walczyła z nimi od dawna, długo przed tym, jak urodził się Killeen. Po jej apatycznym głosie mógł się domyśleć, że mocno oberwała. Prawdopodobnie zostały uszkodzone jakieś nerwy.
A więc nie miał co oczekiwać na pomoc ze strony tej wspaniałej, mądrej starej kobiety.
Spojrzał w tył na dziwne kontury kamieni na przeciwległym stoku wzgórza. Tworzyły nierówną płaszczyznę, o powierzchniach wyrzeźbionych w niezrozumiałe dla ludzi kształty. Nie myślał o tym. Już dawno nauczył się, że należy pomijać to, czego człowiek nie potrafi rozwikłać. Szukał czego innego - świeżych cięć w kamieniu, charakterystycznych znaków autodłuta.
Nie znalazł ich.
- Jocelyn!
Poryta kamienna powierzchnia zaczęła rzednąć. Zamigotała. Killeen doznał przyprawiającego o zawrót głowy wrażenia, że przez nagą skałę widzi materializujące się miasto, z wałami obronnymi, murami z solidnego granitu. Nabrzmiewało, pulsowało czerwoną energią.
- Do diaska, co to jest - mruknął do siebie. Miasto iskrzyło, kryształowe i odległe. Zwyczajna skała przybierała finezyjne szklane kształty.
I znów wracała do postaci ciosanego kamienia.
- Całe zbocze? - zapytała z niedowierzaniem w głosie Jocelyn.
- Potrzeba wielkiego zmecha, żeby powstał miraż tych rozmiarów. - Killeen chrząknął.
- Albo zmecha nowej generacji - dodała Jocelyn. Nadeszła z prawej strony. Zgięta, biegła na kompresorach.
Za nią leciała cała rodzina. Dyszenie i ciężkie oddechy docierały do Killeena z różnym natężeniem, zależnie od odległości dzielącej go od członków rodziny. Brzmiało to jak akompaniament chóru, jak gdyby rodzina patrzyła teraz na niego i w tej ucieczce przed niebezpieczeństwem trwała przy nim jako świadek jego znikomego wkładu do długiej, pozbawionej szans na zwycięstwo wałki ludzi z maszynami. Czuł ich wokół siebie jak milczącą ławą przysięgłych.
- Trafiłeś coś? - krzyknęła Jocelyn.
Killeen przemykał między starymi, powykręcanymi dźwigarami. Grube kratownice pokrywały strupy ciemnoczerwonej rdzy.
- Tak myślę.
- Mocno?
- Nie powiedziałbym. Odgłos był taki, jakbym trafił w obwód zmecha. To wszystko.
- Musi więc tu nadal być. Ukrywa się.
Nie było szans, żeby pójść po Fanny. Trzymał się w bezpiecznej odległości od jej leżącej bezwładnie sylwetki. Stała się doskonałym celem.
- Czuję go. - Alt Jocelyn, zazwyczaj tak miękki, zabrzmiał cienko i wysoko.
On też poczuł ten zapach, gdy troszeczkę ochłonął. Ciężki, oleisty aromat. Implantowane detektory przekazywały mu zapach zamiast zakodowanych parametrów. Ludzie lepiej zapamiętują zapachy niż dane. Ale nie potrafił rozpoznać tego bliskiego, ciężkiego odoru. Był pewien, że nigdy wcześniej z tym się nie zetknął.
Gorączkowe, głuche świśnięcie przecięło powietrze. Do świadomości Killeena dotarło jako dźwięk przekraczający wrażliwość ludzkiego ucha, mieszanka poddźwiękowego dudnienia u stóp i elektromagnetycznego pisku, wznoszącego się do wysokich częstotliwości szybujących z wiatrem.
- Chce nas przyblokować - powiedział. - Pewnie wypróbował tę kombinację na Fanny, ale z nami mu się nie powiodło.
- Fanny ma stary sprzęt - odrzekła Jocelyn.
- On teraz pewnie biega po klawiaturze - zauważył Killeen, ciężko oddychając. Chciałby coś zrobić, cokolwiek.
- Szuka naszej częstotliwości.
- Tak, tak - mruknął. Starał się sobie przypomnieć: były takie zmechy, które robiły to wiele lat temu. Emitowały coś, co docierało do jaźni i wpływało na widziany obraz. Wydawało się, że patrzysz na krajobraz, a to był obraz wirtualny...
- Modliszka - powiedział nagle. - Tak nazwała ją Fanny. Widziała je dwa razy.
Modliszki dokonywały projekcji iluzji lepiej niż jakikolwiek inny zmech. Potrafiły wywołać wspomnienia i wrzucić je człowiekowi do głowy tak szybko, że nie mógł odróżnić prawdy od fikcji. A za obrazem czyhała modliszka, skradała się, próbowała przełamać obronę ofiary.
- Sądzisz, że trzeba uciekać? - zapytała Jocelyn. Stawała się odległą plamką, już się wycofywała, gotowa do odejścia.
- Ale nie z tą wielką zieloną plamą na plecach.
Roześmiał się wariacko. W tej chwili lepiej mu to wychodziło niż myślenie. Wiedział, że sprawę należy załatwić natychmiast. Inny sposób rozumowania byłby kłopotliwy, spowalniałby reakcję, kiedy trzeba działać szybko.
Problem stanowiło topo i sprzęt do sporządzania map. Nosił je na plecach jako jedyny w całej rodzinie.
Legenda głosiła, że ten, kto nosi topo, zostaje usmażony jako pierwszy. Podobno zmechy myśliwce - lancery, tropiciele, grzechotniki - widzą oprzyrządowanie w postaci jaskrawozielonych kropek i według nich namierzają cel. Ich niski, huczący głos odbija się od celu, co pozwala ustalić kierunek. A potem huczą głośniej, wysyłają coś, co wchodzi w topo, żeby w końcu wpełznąć do głowy nosiciela sprzętu.
- To co robimy?
- Przygotować się do strzału.
Usłyszał niechętne parsknięcie Jocelyn. Nie podobało się jej to. Prawdę mówiąc, jemu także. Jeśli ta modliszka była choćby w połowie tak dobra, jak twierdziła Fanny, to może namierzyć tor strzału i znaleźć cię, zanim podniesiesz pole ochronne.
Ale jeśli teraz nie zabiją modliszki, pójdzie za nimi. W nocy skryje się za mirażami. Podejdzie i rozszarpie ich szczypcami, zanim zdążą mrugnąć.
- Czekajcie. Muszę sobie przypomnieć coś, co mówiła Fanny.
- Lepiej przypomnij sobie szybko.
Fanny uczyła przez opowiadanie różnych historii. Mówiła coś o tym, jak podczas najstraszniejszej klęski wojennej ludzkości, niektórzy Bishopowie znaleźli sposób na spenetrowanie miraży. Postukał się ostrożnie, na próbę, w zęby - raz krótko, raz długo. To ustawiło wizję. Czerwienie się wyostrzyły, niebieskości odpłynęły. Poszarpany skalny krajobraz wrzał teraz płynnym ogniem. Niebo stało się wyblakłą pustką. Prześlizgiwał się oczami wzdłuż widma. Patrzył jak po drugiej stronie zbocza wzbierały purpurowe przypływy temperatury.
- Fanny jest ranna. Spróbujemy ją wydostać?
- Cisza!
Gwałtownie potrząsnął głową. Wpatrywał się przed siebie z oczami utkwionymi w jedno miejsce. Co ta Fanny powiedziała...? Przejść w stronę czerwieni, obserwować kątem oka.
Coś się poruszyło. Pomiędzy ociosanymi taflami lodowoszarych kamieni stało coś patykowatego, zakrzywionego, pokrytego arabeskami świetlistych robaczków. Obraz zanurzał się w kamieniu, a potem wypływał z niego, stając się widoczny wtedy, gdy Killeen szybkim szarpnięciem obracał głowę w bok.
Iluzja wracała szybko, ale nie w całości. Przez ułamek sekundy widział coś na cylindrycznych nogach, z kapturzastą głową i długim, guzkowatym tułowiem najeżonym czułkami.
- Masz coś?
- Popatrzmy, ja...
Coś wybiło mu dziurę w oku i weszło do środka. Zatoczył się do tyłu, zamrugał i starał się utrzymać zmysłowy kontakt z gorącem, które przebiegało szybkimi, widlastymi dźgnięciami przez ciało.
Ból wzbierał, rozsypywał jaźń, siał spustoszenie.
W pamięci zobaczył stare twarze, blade i cienkie jak gaza. Ukazywały się i odchodziły, jak karty w talii tasowanej ręką giganta. Każda z twarzy wyłaniała się tylko na chwilę. Z każdym przemijającym wspomnieniem nadchodził błysk bólu.
Modliszka polowała w jego przeszłości. Szukała, nagrywała.
Killeen ryknął z wściekłości.
Zaczął walczyć z tym zachłannym dotykiem.
- Ja... to weszło we mnie... - Potem poczuł bolesną drzazgą wciskaną z zimnym pędem w prawą nogę. Wyczuł, że buszujące w nim gorąco krztusi się i ginie. Pochłonęły go jakieś głęboko pogrzebane, cienkie jak pajęczyna pułapki, uplecione przez dawno zaginione umysły.
Nie myślał o tym, co go uratowało. Był świadom swego ciała nie więcej, niż budowy zmechów. Podniósł się gwałtownie. Stał u podnóża wietrzejącego, piaszczystego zbocza. Aż tu przyniosły go mocne skurcze ciała. W sensorium czuł jeszcze ślad po drzazdze.
Wyszukiwacz kierunku wyśledził charakterystyki pulsu i dotarł do ich źródła.
- Jocelyn! Namierzyłem go - krzyknął.
- To go załatw.
- Rusza się!
W jarzącym się rubinowo półmroku modliszka podskoczyła i zaczęła gramolić się w stronę bezwładnego ciała Fanny. Do Killeena dotarł niski, basowy odgłos piłowania, od którego włosy zjeżyły mu się na głowie.
Jak pożółkłe zęby wrzynające się w kość. Jeśli dotrze do Fanny...
Spojrzał na migający obraz poruszającej się modliszki. Palcem nacisnął plamkę na klatce piersiowej. W lewym oku rozrósł mu się jaskrawy, purpurowy krąg, otaczając obszar, na którym pojawiał się i znikał obraz modliszki. Postukał się w prawą skroń i Jocelyn dostała namiar celu.
- Mam ją zamrozić? - zapytała. Była małym punkcikiem po drugiej stronie doliny. Będą mieli dobrą triangulację obiektu.
- Nie. Wysadzimy sukinsyna.
- Tak jest. Pal!
Strzelił. Ostry huk w martwej ciszy.
Dwa konwencjonalne ładunki uderzyły zmecha z przodu i z tyłu.
Nogi rozdarte na obie strony. Czułki przybite do ziemi.
Killeen widział jak z modliszki wycieka niebieskozielone elektryczne życie. Organy wewnętrzne zamierały, a centralny układ nerwowy usiłował ich kosztem przedłużyć funkcjonowanie. Ale nie można naprawić zniszczeń mechanicznych szybkim przepompowaniem elektryczności. Killeen przypomniał sobie tę zasadę.
Zmechy najłatwiej niszczyć w ten sposób. Lubił patrzeć, jak rozrywają się na kawałki. To był prawdziwy powód, dla którego, gdy tylko mógł, używał zwyczajnych pocisków.
Podskoczył, pędził co sił w stronę powoli rozkładającej się modliszki. Stawy kulowe puściły, nogi odpadły, tułów toczył się po ziemi. Gdzieś tam musiał być układ centralny, starający się zapobiec zagładzie.
Zbliżał się ostrożnie piaszczystą równiną zaśmieconą szczątkami zmechów. Kopnął w bok część jakiegoś mechanizmu, nie -spuszczał oka z modliszki. Z drugiej strony przybywała Jocelyn.
- Możliwe, że to pułapka - powiedział.
- Nie wiem. Nigdy nie widziałam czegoś tak wielkiego.
- Ja też - mruknął zadziwiony.
Rozpłaszczona na ziemi modliszka była dłuższa niż dziesięciu ludzi położonych jeden za drugim. Masę i rozmiary Killeen wyczuwał instynktownie. Nawet nie myśląc o tym wiedział, że coś będzie mu ciążyć w czasie marszu albo może cel znajduje się poza zasięgiem broni. Cyfry przemykały w lewym oku, podając masę i rozmiary modliszki. Nie fatygował się, żeby odczytać te zawijasy odziedziczone po przodkach, ledwie je zauważał. Nie miał takiej potrzeby. Wewnętrzne, głęboko zakorzenione chipsy i podsystemy, przekazywały to wszystko bezpośrednio jego zmysłom. Dane napływały w równie naturalny i niezauważalny sposób, jak dotknięcie gorącego wiatru, który teraz mierzwił mu matowe, czarne włosy, jak niskie, elektromagnetyczne pomruki umierającej modliszki, jak lekkie napięcie zapowiadające oddanie moczu.
- Patrz - odezwała się Jocelyn z tak bliskiego dystansu, że słyszał ją akustycznie. Głos miała drżący z wysiłku i słabnącego strachu. - Główny układ jest tutaj - pokazała palcem.
Miedziany kaptur usiłował wkopać się w glebę. Robił to bardzo szybko. Jocelyn podeszła bliżej i wycelowała miotacz.
- Użyj grzmotnika - poradził.
Wyciągnęła i odbezpieczyła naładowaną dyskami tubę. Strzeliła w wypolerowany, pokryty rzędami nitów kaptur. Dysk głucho mlasnął. Skorupa zakołysała się od uderzenia. Stalowoniebieskie złącza na spodzie zawyły i ucichły.
- Dobrze - pochwalił Killeen. Niedaleko dwa robole uciekały drobnymi kroczkami. Oba miały krzyżujące się wzorki na bocznych płytach. Nigdy jeszcze nie widział roboli podróżujących w towarzystwie zmecha wysokiej klasy. - Strzelę do tych dwóch - powiedział unosząc broń.
- To tylko robole, zapomnij o nich.
- Dobrze. - Pobiegł do Farmy. Do tej pory działał według wprowadzonych przez nią od dawna zasad; najpierw zająć się centralnym układem elektronicznym, a dopiero potem rannymi. Ale gdy szybował w kierunku nieruchomej, rozciągniętej na ziemi postaci, serce w nim zamarło i pożałował tych paru zmarnowanych chwil.
Fanny leżała w nienaturalnej pozycji, z odrzuconą głową i rozchylonymi ustami, ukazującymi dziąsła i pożółkłe zęby. Pobrużdżoną twarz miała skierowaną w niebo, oczy szkliste i jasne.
- Nie! - Nie mógł się poruszyć. Jocelyn uklękła obok i nacisnęła dłonią kark Fanny.
Killeen patrzył na nieruchome ciało. Poczuł straszliwą, wysysającą energię pustkę.
- Dobrała się... do niej - powiedział powoli.
- Nie! Tak szybko? - Jocelyn spojrzała na niego rozgorączkowanymi, szeroko otwartymi oczami, jakby chciała, żeby zaprzeczył faktom.
- Modliszka... - Poczuł ucisk w gardle. - Jest cholernie szybka.
- Ale przecież trafiłeś ją.
- Szczęście. Po prostu szczęście.
- My jeszcze... nigdy...
- Ta, tutaj... znała jakieś nowe sztuczki.
- Ale Fanny! Umiała się bronić lepiej niż ktokolwiek! -Głos Jocelyn był miękki, zawodzący.
- Tak, tak.
- Umiała wszystko!
- Tego nie.
W półprzymkniętych, naznaczonych strachem oczach Fanny znalazł oznaki, których oglądanie od dawna było oszczędzane rodzinie. Spod oczu sączyła się jasnoszara ropa. Wyłonił się z niej krwawy bąbelek, pękł i wypuścił zjełczały gaz.
Modliszce udało się jakoś przejrzeć system nerwowy Fanny, jej ciało, ego - a to wszystko stało się w ciągu zaledwie chwili. Zmechy nigdy dotąd nie potrafiły dokonać tego tak szybko na odległość. Do tej pory rabuś musiał w tym celu schwytać człowieka i mieć do dyspozycji kilka minut.
To była niewielka przewaga ludzkości nad wędrownymi, drapieżnymi zmechami. Jeśli ta modliszka stanowiła sygnał ostrzegawczy, stracono i tę niewielką przewagę.
Killeen nachylił się. Jocelyn zdarła przylegający do zwłok gumopodobny kombinezon z twardego włókna. Ciało Fanny wyglądało, jak przekłute wychodzącymi ze środka tysiącami igiełek. Małe, położone tuż pod skórą, niebieskoczarne plamki krwi zdążyły już zaschnąć.
Modliszka wtargnęła w nią i wyczytała wszystko. W ułamku sekundy wyrwała splątany system neuronów i odczytała z nich jej historię, opowieść, którą każdy człowiek nosi skrytą w sobie. W jaki sposób przyjmowała przyjemności, jak się czuła, gdy ją bolało, jak przetrwała niezliczone ciosy zadawane przez los. Długą sukcesję ciemnych i jasnych chwil, przez które szła równo odmierzonym krokiem, prostą ścieżkę wiodącą przez mozaikę światów i nadziei i nieustannie prowadzoną wojnę.
Zmechom klasy rabuś czasem było to potrzebne bardziej niż metale, substancje gazowe czy zaopatrzenie wszelkiego rodzaju. Bardziej nawet niż maleńkie chipsy elektroniczne, które ludzie kradli niekiedy zmechom niższej generacji - robolom, ciężarowcom, kopaczom.
Pewna śmierć. Zmechy chciały informacji, danych, samego rdzenia ego. W trakcie przeglądania wszystkich zakamarków Fanny, modliszka wyssała, przeżuła i wymazała wszystko, co tworzyło samą Fanny.
Zapłakał z wściekłości. Podbiegł do rozczłonkowanej modliszki i wyszarpnął z niej fragment odnóża.
Dysząc, rąbnął kikutem we wrak, rozbił go na drobne fragmenty. Ledroff próbował coś do niego gadać, ale w końcu wyłączył swój com.
Killeen nie wiedział, jak długo krzyczał i rąbał zewłok w dzikiej furii. Przepełniała go wściekłość, która nagle go opuściła, jakby uleciała w przestrzeń.
Podszedł do Fanny i uniósł fragment odnóża modliszki w milczącym salucie.
To był najgorszy rodzaj śmierci. Traciło się więcej niż teraźniejsze życie - człowiekowi odbierano także przeszłość, niegdysiejszą chwałę i przelotne momenty werwy. Życie pochłaniał dławiący, czarny syrop układów zmecha, pustoszył je, wysysał, nie pozostawiał po zmarłym śladu.
Umysłu tak przeżutego i strawionego nie mogła odratować moc człowieka. Gdyby modliszka po prostu zabiła ją, rodzinie udałoby się zapewne uratować jakąś cząstkę prawdziwej Fanny. Ze stygnącego mózgu można by wyekstrahować wiedzę zabarwioną jej osobowością. Zostałaby zachowana w umyśle któregoś z członków rodziny i w ten sposób stałaby się aspektem.
Ale modliszka nie zostawiła nawet tego.
Pewna śmierć. Nie będzie prawdy, którą dałoby się wyciągnąć z bezwładnego, pustego ciała leżącego samotnie przed Killeenem. Rodzina nie zabierze z sobą choćby jej cząstki, jak gdyby Fanny nigdy nie uczestniczyła w rym nie kończącym się marszu ludzkości.
Killeen zaczął płakać, nie wiedząc nawet o tym. Dopiero gdy opuścił wraz z rodziną dolinę, zdał sobie sprawę z piekącego bólu. Wtedy zrozumiał, że Fanny przetrwała w tym uczuciu. Nie zmniejszyło to jednak jego żalu.
2
Od gorącego oka Zjadacza rozciągały się długie, groźne cienie. Ostry blask rzucał smugi światła na pociętą wyschniętymi strugami równinę. Promienie sięgały nadchodzącej fali ludzi.
Każda osmagana wiatrem skała, choć mroczna i zniszczona erozją, odbijała jasne kolory. Zewnętrzny krąg Zjadacza miał barwę tlącej się czerwieni, podczas gdy wewnętrzne obszary płonęły intensywnie niebiesko. Gdy nadszedł zachód dysku, Zjadacz obniżył się nad horyzont, wydobył ze skalistych zrębów kaskadę chromatycznych wstęg. Poruszające się cienie wypaczyły krajobraz, rozciągnęły perspektywę. Widzenie było utrudnione.
Chwilę po zmianie oświetlenia Killeen nabrał pewności. Zamrugał, wzmocnił wizję przez spektrum. Ledwie wyłapał chwiejny sygnał zieleni.
- Hej! - krzyknął. - Ledroff, przypatrz się dobrze.
Rodzina szła rozproszonym szykiem przez poszarpany w jakimś prastarym konflikcie kanion. Jej członkowie oddaleni byli od siebie co najmniej o klik. Zwolnili, zadowoleni, że będą mogli odpocząć po godzinach pełnej grozy ucieczki.
- Czemu? - zawołał Ledroff.
- Widzisz koryto?
- Nie.
Killeen oddychał powoli, równomiernie, nie chciał bowiem, żeby ktoś wywnioskował, że jest zmęczony. Ledroff odpowiedział niedbale, zdawkowo. Na pytanie Fanny odzew na pewno byłby szybki i wyraźny. Według rodzinnej tradycji będą wybierać nowego kapitana, jak tylko znajdą bezpieczne obozowisko. Do tego czasu Killeen przewodził szpicy i wydawał rozkazy dotyczące manewrów. Ledroff nie oponował, ale nie powstrzymywało to jego zrzędzenia.
Zatrzymali się, żeby oddać ostatnią posługę Fanny. Ukryli ciało pod pospiesznie usypanym kopcem. Potem wyruszyli w długi, męczący bieg. Nie mogli iść dalej. Killeen musiał znaleźć schronienie.
- Jocelyn? Widzisz coś?
- Ja... może.
- Gdzie?
- Coś małego... to może być pomyłka... - W jej głosie wyczuwało się stres.
- Możesz skanować krzyżowo ze mną?
- Ja... tutaj...
W prawym oku Killeena zaświecił się obraz. Skan Jocelyn zamigotał.
- Poszukajmy tego - zaproponował.
- Nie - powiedział surowym głosem Ledroff. - Lepiej zostańmy pod gołym niebem.
- I zdejmiemy moc z kombinezonów? - zapytała Jocelyn z niedowierzaniem.
- Tak będzie bezpieczniej. Zmechy nie zorientują się, że to my.
- Jesteśmy zbyt zmęczeni - powiedział Killeen. Ledroff miałby rację, gdyby rodzina nie waliła się z nóg. Zmechy zazwyczaj nie były w stanie znaleźć człowieka, gdy wyłączał zasilanie. Wyczuwały obwody elektryczne, a nie skórę.
- Koryto? Znaleźliśmy koryto? - głos Toby’ego brzmiał słabo po wyczerpującym marszu.
- Być może - odrzekł Killeen. - Chodźmy, obejrzymy to.
- Wykluczone! - krzyknął Ledroff.
Chór głosów wyrażających zgodę zagłuszył jego sprzeciw. Ledroff zaczął się wykłócać. Tego można się było spodziewać, ponieważ rodzina maszerowała bez nowego kapitana. Wszyscy potrzebowali wypoczynku i spokoju, żeby pomyśleć.
Killeen zignorował Ledroffa i pochylony popędził długimi susami przez najbliższe wzgórze. Wymagało to od niego nie lada wysiłku, lecz wiedział, że idąca z tyłu rodzina doceni to osiągnięcie. Specjalnie o tym nie myślał, lecz zdawał sobie sprawę, że wyczerpani do granic możliwości ludzie potrzebują jakiegoś pokazu sprawności, który pozwoli im odzyskać wiarę we własne siły i naprowadzi na właściwy wektor.
Ledroff biegł z tyłu. Oczy Killeena automatycznie zintegrowały odczyt Jocelyn i znów odebrały migotliwy sygnał. Rwał przed siebie nad pofałdowanymi, pobrużdżonymi wzgórzami. Dopiero gdy sygnał zblakł, zrozumiał, że zapędził się za daleko.
- Schował się - powiedział.
- Gdzie? - zapytał niecierpliwie Ledroff.
- Pod tą starą fabryką.
Przycupnięte szeregiem w dołkach stały pochyłe szopy z kutego żelazokamienia. Wokół nich kręciły się zaabsorbowane pracą robole. Zajęte były nie kończącą się produkcją, która dała zmechom dominację nad ludzkością. Takie szopy wznoszono wszędzie, gdzie ziemia oferowała bogate złoża minerałów. To była zaniedbana stacja, odległa od okolic, gdzie zmechy pobudowały swoje majestatyczne kolonie z ceramicznej plecionki. Ale to właśnie takie niezliczone drugorzędne stacyjki zalały świat mechanicznym życiem. To właśnie, zdaniem Killeena, mogło zakończyć walkę pomiędzy zmechami a resztą stworzenia.
- Nie! Nie tak! - wołała z oddali Sunyat, jak zwykle najostrożniejsza w całej rodzinie. - To może być pułapka.
Killeen ostentacyjnie ją zignorował, podobnie jak wcześniej zignorował Ledroffa. Zazwyczaj okazywało się to lepszą taktyką niż wdawanie się w rozmowę.
- Koryto jest zakopane. Robole zbudowały na nim fabrykę.
- To koryta są takie stare? - zdziwiła się Jocelyn.
- Stare jak zmechy. Stare jak ludzie - odparł. Wylądował obok robola i poszedł za półślepą maszyną do fabryki. Robole rafinowały tam jakiś ekstrakt ceramiczny ze skały. Nie zwracały w ogóle uwagi na wielkie, zardzewiałe drzwi tworzące jedną ze ścian ich małego świata.
W ciągu paru chwil rodzina zebrała się pod fabryką. Obniżyli zasilanie roboli na tyle, żeby wyjąć z nich przenośne baterie mocy. Starali się nie przesadzić, bo robole mogłyby zarejestrować awarię. Potem rozbiegli się. W stacyjce nie zastali nadzorczych zmechów, z którymi musieliby walczyć. Nie było niebezpieczeństwa. Robole stanowiły łatwy łup. Fakt, że rodzina zachowywała się jak szczury kradnące okruszki ze spiżarni, nie obchodził ich zupełnie.
Pierwszy do koryta wszedł Ledroff, za nim Killeen. Była to wielka pełna zapachów stara stodoła. Rodzina zajmowała nowe miejsce bez słowa, automatycznie wykonując czynności -jeden wchodził, następni go kryli. Killeen i Jocelyn pełzli ostrożnie wzdłuż rzędów przeciekających kadzi, brodząc po kałużach.
Nic. Na powitanie nie wyszedł żaden robol, biorąc ich przez pomyłkę za zmechy. To znaczyło, że koryta słabo doglądano i raczej nie spodziewano się tutaj gości. Robole były przypisane do fabryki za drzwiami.
- Nieczynne - mruknął Ledroff, siadając na oknie z żelaznymi ramami. Zaczął zdejmować kombinezon.
- Jedzenie jest dobre - powiedziała Jocelyn. Zdążyła już wsadzić rękę do urny z gęstą, przypominającą syrop masą. Oblizała dłoń ze smakiem. Długie, brązowe włosy rozsypały się jej nad kołnierzem, służącym do przymocowywania hełmu. Na kościstej, zmęczonej twarzy malował się wyraz odprężenia.
Killeen nasłuchiwał wiadomości od członków rodziny grasujących po całej hali. Wszystkie raporty brzmiały jednoznacznie: nikogo tu nie ma. Wrócił do wejścia i pomógł zamknąć wielki właz. To tyle. Znaleźli się w bezpiecznej przystani. Mógł sobie pozwolić na to, żeby się położyć i dać się ogarnąć przyjaznej wilgoci koryta.
Wokół niego rodzina zdejmowała kombinezony. Przyglądał im się leniwie. Jocelyn z ciężkim westchnieniem zrzuciła gruzłowate osłony kolan. Z ochlapanych błotem pochw goleniowych musiała odrywać zatrzaski nasadą dłoni. W słabym świetle wdzięcznie poruszały się jej muskularne biodra, ale nie wzruszyło to Killeena.
Rodzina zrzuciła z siebie plecionki i ruchome blachy aluminiowe. Spod nich wyłaniała się skóra: porcelanowa, czekoladowa, ziemista. Na ciele, w miejscach, które ocierały się o grubsze warstwy izolacji, widać było czerwone plamy. Niektórzy mieli rudawe szwy po dawno zapomnianych operacjach, a inni żyłkowane niebiesko ślady po starych implantach. Pochodziły one z czasów, w których rodzina wiedziała jeszcze, jak stosować takie rzeczy. Lśniące, śliskie cętki mówiły o zagojonych ranach. Nic jednak nie mogło pomóc obwisłym ciałom, sflaczałym brzuchom kryjącymi wewnętrzne zapalenia. Rodzinie ciążył bagaż powoli kumulujących się bioproblemów, niemożliwych do rozwiązania od czasów, gdy utracili Cytadelę, a wraz z nią - technologię.
Jocelyn znalazła bulgocący kocioł ze słodkimi drożdżami. Killeen zjadł trochę tej żółtej, piankowatej masy z dziką żarłocznością, której nauczyli się wszyscy w ciągu tylu lat wędrówki. Mijały już cztery tygodnie od znalezienia ostatniego koryta. Przez cały czas żywili się żelaznymi racjami i pili czerpaną rękami gorzką wodę z nielicznych napotkanych strumyczków.
Przy życiu trzymały ich teraz tylko koryta. Te wilgotne, ciemne miejsca zbudowano dla zmechów klasy rabuś i oczywiście dla zmechów wyższej generacji, których ludzie nie umieli nazwać, bo żadnemu człowiekowi nie udało się przeżyć spotkania z nimi.
Rabusie - takie jak lancery, ryjowce, trąbale, baby jagi - potrzebowały bioproduktów. W trakcie włóczęg czasem zatrzymywały się w przypadkowo rozrzuconych korytach, żeby odświeżyć wewnętrzne części organiczne.
- Myślisz, że tak jest lepiej? - zapytała cicho Jocelyn. Rozpuściła umyte włosy. Killeen zdał sobie sprawę, że przez moment się zdrzemnął.
- Wygląda inaczej. Owszem, nieźle.
Ostatnio wiele z nią rozmawiał. Zakręciła na palcach loki w ciasny zwój. Powolny Cermo ostrożnie rozczesywał jej włosy spływające po bokach spod korony nad wysokim czołem. Jocelyn zdążyła już wygładzić jasną, przetykaną nad uszami siwizną czuprynę Cermo. Niebieska taśma elastyczna przytrzymywała węzeł włosów tuż u podstawy czaszki.
Rozespany Killeen ukucnął, patrzył, jak Jocełyn czesze Cermo. Życie, polegające na ciągłej ucieczce, obdarzyło rodzinę .nogami, na których mogli kucać przez cały dzień i w każdej chwili być gotowi do biegu. Życie dało im też włosy - hełmy dla ochrony. W czasach, gdy ludzkość zamieszkiwała Cytadelę, wychodzący na zewnątrz, na wyprawy zaopatrzeniowe do powoli podchodzącego pod mury świata zmechów, po powrocie poddawani byli ceremonialnemu oczyszczeniu. Rytuał ten uległ ewolucji od zwykłego silnego szorowania do długiej kąpieli i wizyty u fryzjera. Ci, którym starczało odwagi, by wyprawiać się za mury zasługiwali na wyróżnienie. Ich oznaką stały się włosy. Zarówno mężczyźni jak i kobiety, po każdym powrocie układali je w inny sposób, dodając wyrafinowane ozdoby. Pysznili się połyskliwymi lokami, lekko spiętymi jakimś klejnotem lub gęstymi włosami opadającym z dwóch stron, albo dwoma wąskimi pasemkami oddzielonymi zwykłą taśmą; to ostatnie uczesanie nazywano “odwróconym Irokezem”, choć nikt nie potrafił sobie przypomnieć, skąd wzięła się ta nazwa.
Killeen lubił pięknie ułożone włosy. Nosił długie, pofałdowane pasma przechodzące w gęsty kołtun na karku. Układanie ich po marszu wymagało dużo cierpliwości.
Uznał, że to nie jest dobry moment, żeby zwrócić się z tym do Jocelyn. Ostatnio poświęcał jej mało uwagi, okazywał niewiele uczucia, poza zwyczajnymi, odruchowymi objawami braterstwa, jakie przejawiał wobec wszystkich członków rodziny. Spali razem - niespokojnie, bo takie były czasy - od lat. Ale sto dni wcześniej rodzina podczas rady ogólnej postanowiła spowodować uśpienie ośrodków seksualnych swoich członków.
Niezbędny, choć spóźniony krok. Killeen sam za tym głosował. Nie mogli trwonić energii ani psychicznej, ani fizycznej. Był to najlepszy dowód ich desperacji. Seks tworzył bardzo mocne więzy. Jednak czujność i zaoszczędzona energia dawała większą możliwość przetrwania. Rodzina wielokroć tego doświadczyła.
Na transcendentną magię pomiędzy mężczyzną a kobietą składało się znacznie więcej czynników niż tylko kontrolowane przez chipsy scenariusze seksualne. Czuł to, ilekroć zwracał się do Jocelyn. Odzywał się w nim stary rezonans, rozkręcała się zwinięta sprężyna.
Z Jocelyn nigdy nie było tak jak z Veroniką. Tamto już nigdy się nie powtórzy. Tamto przeminęło.
Mogli jednak dzielić przyjemność doprowadzania do porządku fryzur. Byli w ciągłym ruchu. Każdy gram bagażu wpływał na możliwość przetrwania. W tej sytuacji włosy stały się jedynym dowodem próżności i dumy. Czesali je, wygładzali i barwili, na przekór surowemu światu, w którym przyszło im żyć. Wydobywanie piękna ze zmierzwionej, śmierdzącej czupryny było jakąś ucieczką od rzeczywistości.
Słodkie drożdże dokończyły dzieła. Cermo dorzucił szczyptę zaczynu do kadzi, jak tylko rodzina weszła do hali. Dawno temu zmechy przekształciły swoje proteiny organiczne, co sprawiło, że helisa molekularna stała się niestrawna dla ludzi. Cenny zaczyn Cerma - resztka spuścizny wyniesionej z Cytadeli - odwracał skręt helisy na użytek człowieka.
Cermo i Killeen wbili kranik z zaworem w kadź i zaczęli napełniać miski. Do wbicia zaworka Killeen użył fragmentu odnóża modliszki. Posłużenie się trofeum wydało mi się w tej sytuacji bardzo odpowiednie.
Poczuł jak słodki sok zaczyna działać, przywraca mu chęć do życia. Wstał i zaczął przechadzać się po korycie. Długie, ciemne korytarze przepełniał zapach ziarna, maślanej zupy i innych, nie zidentyfikowanych mocnych woni.
Z powodzeniem mogło minąć tysiąc lat, odkąd jakiś maszyna czy skradacz przybył tutaj w poszukiwaniu pożywienia. Ale od tamtej pory koryto pomrukiwało i nie zaprzestawało pichcenia zapasów. Monitory stały w ciągłej gotowości, przegubowe ramiona czekały na obdarzenie uściskiem przechodzącego tędy przypadkiem zmecha. Buczały elektryczne łuki, wabiąc wędrowne maszyny obietnicą odnowy energetycznej. Znużone lub uszkodzone zmechy, które zabłąkałyby się do koryta, mogły tylko niejasno zdawać sobie sprawę ze swoich potrzeb, albo z tego, że w ogóle czegoś im potrzeba. Koryto wabiło ich zmysłową przyjemnością smarowania, świeżymi częściami zamiennymi gotowymi do montażu, całym tym zmechowym bogactwem, z którego ludzie mogli korzystać jedynie w niewielkim stopniu.
Killeen znalazł wielką jaskinię obwieszoną girlandami niebieskozielonych porostów. Falowały jednostajnie, poruszane pachnącym migdałami powiewem. Wiedział, że te porosty, przysmak trąbali, w najmniejszej nawet dawce zabiłyby dorosłego mężczyznę. W bocznym przejściu zgromadzono wielkie ilości papki tłuszczowej. Niektórzy twierdzili, że zmechy zjadają te oślizłe nuggety, podczas gdy zdaniem innych, służyły one jako smarowidło. Killeen rozbijał skrzynie, patrzył, jak wysypuje się ich zawartość, klął pod nosem. Jeśli ludzie głodują, tym bardziej mogą głodować zmechy.
W następnej jaskini leżały wielkie omszałe płyty służące ryjowcom do wymiany stawów. Pokazał mu je ojciec i wytłumaczył do czego służą. Jednak teraz rodzina mogła wykorzystać tylko to, co była w stanie udźwignąć.
- Tato?
Killeen wzdrygnął się.
- Nie! - powiedział łagodnie. - Nie używaj comu.
- Dlaczego? - dobiegł go spokojny głos Toby’ego niesiony przez elektryczną falę.
- Nie, mówię ci!
Przyszedł Toby, przemykając się pomiędzy kadziami, nad którymi unosiły się mgliste opary. Chłopiec z nabytego przez dwanaście lat życia nawyku, trzymał się cienia.
Dotarł do ojca i przyglądał mu się w bursztynowym półmroku. Na twarzy nie miał strachu, na nie kończącą się przygodę życia patrzył szeroko otwartymi oczami. - Dlaczego mam być cicho?
- Jeśli tu są zmechy obronne, odpowiedzą ogniem na naszą obecność.
- Ojej! Myślisz, że mogą tu być?
Killeen wcale tak nie sądził, ale użyteczne było wszystko, co sprawiało, że chłopiec stawał się ostrożniejszy.
- Jasne, że mogą być.
- Nie widziałem żadnego. - Toby powiedział to bez słów. Jak wszyscy członkowie rodziny, ojciec i syn dotykali się, poklepywali w ciemności, porozumiewali się mową dłoni. Ufali dotykowi drugiego człowieka bardziej niż innej sygnalizacji.
- Mają kleszcze. W ciemności przetną cię na pół.
- To ja je przetnę.
- Niemożliwe.
- Właśnie, że tak.
- Czym?
- A tym.
Wyciągnął przed siebie rozwidlony dławik obwodowy z długimi czułkami, które mogły wkręcić się w gniazdko każdego zmecha. Niektórzy twierdzili, że te czułe wąsy były żywe, organiczno-zmechowe.
- Skąd to masz?
Toby uśmiechnął się psotnie. Oczy mu się rozjaśniły, kiedy zobaczył, jak bardzo zaskoczył ojca.
- Ze sterty śmieci.
- Skąd? - Killeen starał się ukryć obawę.
- Chodź, pokażę ci.
Chłopcu bardzo brakowało towarzystwa rówieśników. Rodzina musiała wędrować od czasu Klęski. W jednym miejscu nie zatrzymywała się dłużej niż kilka dni. Dłuższy postój mógłby zaalarmować lancery albo i co gorszego.
Dlatego chłopcy i dziewczęta w rodzinie nie znali pojęcia trwałości. Nie mieli czasu na budowanie zamków ani bawienie się w jakąś wymagającą umiejętności grę. Patrząc na idącego w półmroku Toby’ego, zastanawiał się, czy chłopcu w ogóle potrzebna jest zabawa. Przecież trwająca od czasu Klęski ucieczka była dla niego nie kończącą się zabawą w berka.
Toby widział śmierć kilkunastu osób, ale beztroskie poczucie nieśmiertelności dwunastolatka sprawiało, że niewiele sobie z tego robił. Tragiczne dzieje rodziny były dla niego tylko historycznym sztafażem, czymś bez znaczenia. Zbyt młody na zrozumienie aspektów wiedział, że w jakiś sposób zmarli żyją dzięki nim. To było dość oczywiste.
Chłopiec zniknął w mrocznym przejściu. Killeen musiał się pochylić, żeby pójść za nim. Nozdrza miał wypełnione odorem rozkładającego się smaru.
- Tutaj - wyszeptał Toby.
Poczuł zimne dreszcze, gdy zobaczył stos szczątków. Karburatory, osie, przekładnie łańcuchowe, wtyczki, kapiszony, zbiorniki. Rozpoznawał te części intuicyjnie.
Wszystkie pochodziły od zmechów klasy rabuś.
Sporządzono je według najnowszych wzorów.
Chociaż starte od używania, zachowały srebrzyste powierzchnie w miejscach chronionych przed wpływem czynników zewnętrznych.
- Niezły sprzęt - powiedział zdawkowo.
- Dobry, co?
- Hmmm... Tylko skąd pochodzą te części?
- To co, mogę tego użyć?
Killeen podniósł czterogłowicowy blok, wystarczająco duży, by pasował do skradacza.
- Czego?
- Tego - odparł Toby i uniósł dławik obwodowy.
- Ale do czego?
- Do zabijania roboli!
Killeen rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. Jeśli schował się tu skradacz, musiał słyszeć, jak rodzina wchodziła przez żelazne drzwi. Postanowił poczekać na właściwy moment...
- No i co, tato?
Spekulacja. Uczucie niepokoju. To wszystko.
Popatrzył na syna i zobaczył nie spełnioną jeszcze spuściznę tego, co może go spotkać, nikły wątek łączący go z potomnością. Ale Toby nie stanie się takim człowiekiem, jakim mógłby być, jeśli w tym surowym świecie skradnie mu się dzieciństwo. Potrzebował poczucia bezpieczeństwa, pewności. Gdyby teraz zaczął się bać, źle prześpi noc, jutro nie będzie dostatecznie zwinny.
- Chodź, wrócimy do kadzi z żywnością. Weźmiemy coś na ząb.
- Ojjj...
- Potem wyjdziemy na zewnątrz, może oskubiemy parę roboli.
Toby rozpromienił się. Był ostatnim dzieckiem w rodzinie. Pozostałe zabrały zmechy, wypadki i nękające ludzi choroby.
- Orany!
Nakłonił chłopca do zabawy przypominającej grę w chowanego. Szedł za Tobym, co pozwoliło mu ukryć, że ma się na baczności. Nie wyczuwał nic nadzwyczajnego. Jaskinie były puste, czekały na gości.
Gdy dotarli do kadzi, Toby był zasapany. Killeen dał mu kulę lepkiej mazi pachnącej skórą i przyprawami. Potem poszedł do Ledroffa i opisał skład części zamiennych dla zmechów.
- No i co? Sprawdziłem całe koryto - powiedział Ledroff. -Kazałem Jake’owi Modelarzowi zrobić to samo.
- Ale to są nowe części. Najnowsza produkcja.
- Zostawił je pewnie jakiś zmech.
- I może wrócić.
- Może tak, może nie. - Ledroff popatrzył na Killeena z ukosa. Wspaniała czarna broda sięgała mu aż do oczu i ukrywała wyraz twarzy, lecz kąśliwy ton był aż nadto wyraźny.
- Chciałeś, żebyśmy przeszukali dolinę, pamiętasz - przypomniał spokojnie Killeen.
- No to co?
- Może miałeś rację.
- Zmieniłem zdanie. - Ledroff wzruszył ostentacyjnie ramionami.
Coś się zmieniło, odkąd tu przybyli, co dodawało Ledroffowi pewności siebie. Killeen potrząsnął głową.
- To jest cholernie dziwne. Dlaczego zostawiły te części zwalone na kupie? Zazwyczaj zabierają je robole.
Ledroff uśmiechnął się krzywo, ukazując szerokie, żółte zęby. Spojrzał na kilku członków rodziny znajdujących się w pobliżu i powiedział głośno:
- Co ty się zrobiłeś taki nerwowy?
- To ta dzisiejsza modliszka.
- I co z tego wynika? - zapytał głośno Ledroff.
- Fanny mówiła kiedyś, że takie modliszki działają w towarzystwie innych.
- Jakich innych? - krzaczaste brwi Ledroffa ściągnęły się, rzucając cień na oczy.
- W dolinie przebywała grupa roboli.
- Blisko miejsca, gdzie była modliszka? - Ledroff mówił powoli, jakby ważąc każde słowo.
- Tak. Co najmniej dziesięć sztuk...
- Nie mogą na nas zapolować - powiedział wzgardliwie Ledroff. - W głowie ci się pomieszało.
Killeen uśmiechnął się ponuro.
- Widziałeś kiedy, żeby zmech klasy marudera podróżował w towarzystwie roboli?
- Drwię z powodu zmechów, a nie roboli. - Ledroff roześmiał się głośno. Kpina potwierdziła podejrzenia Killeena. Ledroff grał pod publiczkę. Ale dlaczego?
- Zmech, który ma robole, może też mieć inne zmechy. Skradacze albo lancery.
- Skoro tak, to możesz objąć nocną straż - powiedział łagodnie Ledroff. - Wykorzystasz swoje podejrzenia w dobrej sprawie.
Z kieszeni w pasie wyciągnął kawał organicznej brei i podał ją Killeenowi. Znajdujący się w pobliżu członkowie rodziny pokiwali głowami, jakby zawarte zostało jakieś porozumienie i znów zajęli się przeżuwaniem jedzenia. Killeen wyczuwał niejasno, co Ledroff chciał osiągnąć taką rozmową, lecz postanowił machnąć na to ręką. Śmierć Fanny wytrąciła wszystkich z równowagi.
Wziął ofiarowane pożywienie i zaczął jeść - starodawny symbol braterstwa. Ledroff uśmiechnął się i odszedł. Toby wrócił z wyprawy po słodycze i usiadł obok ojca.
- Czego chciał? - wskazał na Ledroffa.
- Mówiliśmy o pójściu spać - odparł Killeen. Nie chciał niepokoić chłopca własnymi obawami.
- Kiedy?
- Za chwilę.
- Będzie czas, żeby zjeść jeszcze coś lepkiego?
- Pewnie.
Toby zawahał się przez moment.
- Dobre jest to lepkie. Kiedy znów znajdziemy domek?
- Jutro zaczniemy się rozglądać.
Toby’ego usatysfakcjonowały te zwięzłe odpowiedzi i odszedł poszukać sobie legowiska. Killeen znalazł trochę cuchnącej pożywnej masy, smakującej jak metalowe opiłki zmieszane z tekturą. Umieszczony w paznokciu kciuka sensor chemiczny upewnił go, że jedzenie nie jest trujące; rabusie sporo tego zostawiały.
Skubał gumiastą masę i myślał. Nie mógł sobie przypomnieć, ile miesięcy minęło, od kiedy byli w domku. Jakiś rok... może. Tylko nie bardzo wiedział, ile to jest rok. Na pewno więcej miesięcy niż potrafił policzyć na palcach obu rak. Żeby dowiedzieć się dokładnie, należało przywołać któregoś z aspektów, ale nie lubił tego robić.
Nieproszony, korzystając z chwili roztargnienia Killeena, odezwał się aspekt Arthur. Cienki, wyraźny głos wydawał się dobiegać z plamki tuż za prawym uchem. W rzeczywistości, chip, nosiciel Arthura i wielu innych aspektów, tkwił głęboko w szyi Killeena.
- Nasz ostatni pobyt w domku miał miejsce jeden i dwadzieścia siedem setnych roku temu. Licząc, rzecz jasna, według lat Śnieżnika.
- Hmmm.
Aspekta złościło, że tak długo go nie przywoływano. Wskazywała na to ostra, afektowana artykulacja.
- Rodzina nie używa już tygodni ani miesięcy jako miary czasu; w przeciwnym wypadku użyłbym tych terminów. Takie krótkie okresy są wytworami ludów osiadłych, przystosowanymi do potrzeb rolnictwa. W moich czasach...
- Pomiń to - przerwał mu Killeen.
- Ja tylko mówię o tym, że obecnie nawet rok przestaje mieć znaczenie, ponieważ zmechy zatarły pory roku.
- Nie chcę słuchać tej gadki o dawnych czasach. Wepchnął aspekta na powrót w głąb umysłu, aż poddany kompresji twór zaskrzeczał.
Coraz rzadziej słuchał aspektów. Arthura miał od czasów Klęski i radził się go tylko od czasu do czasu. Aspekty żyły w erze, gdy rodziny zamieszkiwały Cytadele albo większe prastare arkologie. Cholernie mało wiedziały o współczesności. A jeśli nawet byłoby inaczej, to Killeen nie znosił ich gadania o dawnych dobrych dniach. Zawsze tłumił techniczny żargon Arthura. Niezależnie od tego, w jaki sposób aspekty ujmowały temat, zawsze kończyły na karceniu rodziny za to, że tak nisko upadła.
Nie chciał tego słuchać, jak również niczego na temat ataku modliszki. Długa ucieczka z tamtego miejsca pozwalała mu ukryć żal. Wciąż jednak czuł jego presję i wiedział, że musi dać temu wyraz.
Między skulonymi postaciami członków rodziny szedł Ledroff, ustawiał nocną straż. Wkrótce miała się rozpocząć procedura zaświadczania. Omówią śmierć Fanny, a potem wybiorą następnego kapitana.
Killeen wstał. Nogi miał zdrętwiałe od długiego biegu, bolał go zesztywniały kark. Ale będzie musiał wziąć udział w tańcu na cześć Fanny i zaśpiewać ochrypłą pieśń pożegnania.
- Jedno w tym dobre - mruknął do siebie. Nie myślał o tym, lecz nosem poczuł ciężki zapach alkoholu wydobywający się z pobliskiej kadzi.
W korytach wytwarzano gorzałę jako efekt uboczny nie kończących się reakcji chemicznych. Według starych podań, zmechy też potrafiły dać sobie w żyłę, choć nie było na to dowodów. Pomyślał, że nie ma dowodów również na to, żeby zmechy potrafiły w ogóle coś odczuwać.
Nie lubił gorzały tak bardzo jak sensos, które mógł dostać w domku, ale gorzała pomoże mu uporać się ze złym samopoczuciem. Potrzebował jej. Tak, tak. Poszedł za węchem.
3
Obudził się z bólem głowy w technikolorze.
Gdzieś z góry docierał do niego huczący głos Ledroffa. Przetoczył się z boku na bok i powoli zaczął sobie zdawać sprawę, że zasnął na warcie.
- Leniu! - krzyczał Ledroff. - Wstawaj!
- Ja... co...
- Lepiej nic nie mów. Wstawaj!
Stanął na czworakach. Bolał go każdy mięsień.
Dostał kopa w zadek. Zaskowyczał. Rozpłaszczył się na ziemi. Nozdrza wypełnił mu ostry, gryzący zapach zgnilizny.
Ledroff schwycił go za kołnierz i poderwał na nogi. Killeen chwiał się, popychany twardymi, pokrytymi odciskami dłońmi innych mężczyzn. Nogi miał jak z drewna. Jaskinia falowała.
Kobiety buczały, wypominały mu, że zaspał. Ktoś trzepnął go w policzek. Przekleństwa stawały się coraz bardziej natarczywe. Rodzina uformowała kolisko, LedrofF wprowadził Killeena do środka i znów kopnął w tyłek.
- Porzucenie warty - stwierdził lakonicznie Ledroff. Było to mocne oskarżenie.
- Spił się! - krzyknęła jakaś kobieta.
Jake Modelarz, z którego słowem bardzo się w rodzinie liczono, powiedział z niesmakiem:
- Mogli nas napaść.
- Jaka kara? - zapytał Ledroff, kiwając głową. Rodzina nie zwlekała z odpowiedzią.
- Trzy pełne torby!
- Nie, cztery!
- Mój termopak!
- Mój też!
- Niech niesie moją apteczkę.
- I kanistry.
- Dobrze powiedziane. Zasnął, to niech teraz sobie pochodzi.
Killeen stał ze zwieszoną głową. Starał się przypomnieć sobie, co się stało. Gorzała - w porządku. Trochę wypił. Potem tańczył. Szlochał, pamiętał to. Wypił jeszcze trochę...
Rodzina sprzeczała się, żartowała i pohukiwała. Bezsilna wściekłość, frustracja - wszystko kierowane przez Ledroffa, żeby przewietrzyć uczucia. Gniew stopniał do poziomu irytacji. Wreszcie ustalili karny ładunek dla Killeena: jedna pełna torba i apteczka, co ujmowało dwóm starszym kobietom jedną trzecią bagażu.
- Czy udźwigniesz to? - zapytał rytualnie Ledroff.
- Hmm, tak. Ledwie, ledwie. - Killeen odkaszlnął. Potem wyrecytował wyrazy ubolewania. Starał się przy tym nie myśleć o słowach wypowiadanych opuchniętymi ustami. Po wygłoszeniu prastarych formuł zapanowała cisza.
Ledroff roześmiał się, rozpraszając napięcie. Dowcipkował z plam na kombinezonie Killeena. Rodzina zachichotała. Killeen nawet nie pofatygował się, żeby spojrzeć w dół. Wiedział, że zasnął w czymś lepkim. Śmiech przyjął z ulgą. Nieporównywalnie lepiej być obiektem żartów niż znosić upokorzenia za słabą głowę i zaśnięcie na warcie.
Nie szukał wzroku syna, gdy Ledroff odprowadzał go na bok. Czuł pieczenie w oczach, pewnie od łez, ale ból głowy nie pozwalał mu się rozpłakać. Wolałby cichcem się oddalić. Usta i gardło miał spieczone od alkoholu. Szedł niepewnie korytarzem wzdłuż . rzędów kadzi, byle dalej od rodziny, aż znalazł źródełko oczyszczonej wody. Ktoś przebił rurę zasilającą, tworząc pienisty gejzerek. Zaczął łykać. Rozebrał się, obmył pod przenikliwie zimnym prysznicem. Gdy stał w ciepłym powiewie z systemu wentylacyjnego, czekając aż wyschnie, z ciemności wyłonił się Toby.
- Tato... co...?
Killeen spojrzał w jego uniesioną, pełną ufności buzię.
- Ja... miałem zły nastrój. Chyba pozwoliłem, żeby zapanował nade mną.
- Chyba to był alkohol - sprostował ironicznie Toby.
- Alkohol był drogą wyjścia.
- Myślałem, że chodziło o... Ledroffa.
Toby starał się go pocieszyć. Killeen pomyślał, że szczerość w takim przypadku byłaby najlepsza. Może jednak Toby jest za mały na to, by wiedzieć jak mówić, żeby nic nie powiedzieć.
Powoli pokiwał głową, bojąc się nowego ataku bólu. Wszystko wróciło.
- Ledroff...
- Po pieśniach żałobnych on trochę mówił - powiedział Toby zwyczajnym tonem.
- Pamiętam... - Killeen zaczął sobie coś mgliście przypominać.
- Postanowił, że pójdziemy w stronę domku.
- Świetnie. A wie chociaż, gdzie jakiś znaleźć?
- Mówił o wielu sprawach, ale o tym nie. - Toby pokręcił głową.
- Bo nie wie.
- Rodzinie i tak podobało się to, co mówił.
- Miało to sens?
- Trochę - powiedział ostrożnie Toby.
- A co ja powiedziałem?
- Nic ważnego.
- Ach. - Killeen nie był w stanie niczego sobie przypomnieć. - Miałem duże poparcie?
- Trochę. Ledroffowi poszło znacznie lepiej.
- Hę? I jaki był wynik? - Strząsnął włosy z wody i wykręcił je oburącz.
- Zrobili go kapitanem.
- Kapitanem?! - Killeen zamarł z wrażenia.
- Wszyscy głosowali za nim. Wszyscy, tylko ciebie nie było.
- A gdzie byłem?
Toby wzruszył ramionami. W ten sposób bez słów dał do zrozumienia, że Killeen już wtedy leżał bez zmysłów.
- Lepiej nam szło niż Ledroffowi. A Jocelyn...
- On mówił dobrze. - Toby nie dodał: “Lepiej niż ty pijaczyno”. Nie musiał tego robić. Killeen wiedział, że rodzina uważała go za dobrego, ale niepewnego i zbyt młodego na kapitana. Nawet jeżeli szkoliła go Fanny. Podobnie jak Ledroffa i Jocelyn.
Do tej pory Killeen był zadowolony, że tak o nim myśleli. Dzięki temu nie przychodzili do niego, żeby godził waśnie, rozwikływał intrygi. To go ominęło. A zdarzało się w każdej rodzinie. W trakcie biegu wszyscy marudzili i chowali problemy za otoczką słów.
- Cóż, może ten Ledroff ma w końcu jakieś pomysły - powiedział bez przekonania
- Aha.
- Tak czy inaczej będę się o ciebie troszczył.
- Aha.
Coś nie spodobało mu siew tych ostrożnych reakcjach syna -jakby odezwał się dzwonek alarmowy z tyłu głowy. Odsunął to na bok. Na plany jest jeszcze czas. Teraz chciał tylko choć w części odzyskać szacunek małego.
- Chyba tak naprawdę w to nie wierzysz. - Toby powiedział te słowa poważnym, oskarżającym tonem.
- Cóż, dajmy mu szansę. - Killeen naciągnął na siebie kombinezon, drapiąc się tam, gdzie woda nie zmyła całego brudu ze skóry.
- Sądzisz, że może być dobry? - nalegał Toby.
- Cóż... - Nie należało obgadywać kapitana. Chłopcy tego nie rozumieją.
- Tato, mógłbyś przemówić im do rozsądku.
- Zrozum, synu. Nie chcę się w to mieszać. I tak mam co robić, bo opiekuję się tobą. - Usiadł i zaczął wkładać hydrauliczne buty.
- Ale mógłbyś.
- Tak... cóż... - Zabrakło mu słów. Został ośmieszony przez .Ledroffa, jeszcze zanim zaczął pić, przypominał to sobie teraz. Ten człowiek odegrał spektakl, żeby zyskać poparcie. Kalkulował, że Killeen utopi smutek w gorzale. A potem wstrzymał procedurę zaświadczania do czasu, gdy Killeen spił się jak bela.
- Cóż., wiem... Mam problem...
- Jasne.
- Załóżmy, że sobie odpuszczę.
Toby z trudnością przełknął ślinę.
- Nie możesz tego zrobić.
- Tak... ja tylko...
- Fanny, wiem.
- Fanny. - Ostatniej nocy poczuł cały ciężar tragedii. Już nigdy nie zobaczy tej zniszczonej, pobrużdżonej twarzy. Nigdy nie usłyszy wypowiadanych ochrypłym głosem dowcipów. Nigdy.
Szukał sposobu, żeby zmienić temat.
- Chodź, wyjdziemy na zewnątrz. - Włożył i zabezpieczył hełm.
- Po co? - Pytanie chłopca brzmiało podejrzliwie.
Zauważył z ironią, że Toby bez trudu rozpoznaje jego intencje, a chłopak ma przecież tylko dwanaście lat. Przekonujący dowód na to, że nie jest z tego drewna, z którego robi się kapitanów. Każdy będzie umiał przewidzieć jego posunięcia, zanim on sam na nie wpadnie.
- Rozejrzymy się teraz, kiedy nie jesteśmy już tacy zmęczeni.
- Jeśli Ledroff nam pozwoli - powiedział sarkastycznie Toby.
- Nie bądź taki...
Słaby, cienki dźwięk, gdzieś z góry.
- Co? - zapytał Toby
- Nic nie mów!
Toby nie usłyszał dźwięku. Otworzył usta, chciał powiedzieć coś jeszcze. Oczy miał poważne i niezłomne. Killeen uderzył się dłonią w usta i wysłał szeptem czerwony alert do rodziny.
Coś się zbliżało. Ale nie szło po podłodze.
Słyszał jak rodzina ukradkiem wyciąga broń z uchwytów, przemyka po wyłożonej płytami posadzce i zapada w ukryciu. Robili to szybko, bez wahania, niemal instynktownie.
Wepchnął Toby’ego do niszy za parującą kadzią. Chłopiec protestował, chciał zobaczyć, co się będzie działo. Killeen przytrzymał go ręką. Nasłuchiwał, kalkulował.
Cokolwiek to było, jeśli patrzyło w dół używając podczerwieni, widziało kadzie jako ciemnoczerwone plamy, a ludzi trudno byłoby mu dojrzeć. Chwilowo schronienie okazało się dobre, lecz na dłużej unieruchomiłoby rodzinę na miejscu. Każdy człowiek wynurzający się z ukrycia byłby widoczny jako poruszająca się kropelka - doskonały cel.
Killeen uaktywnił buty. Skoczył na obrzeże najbliższej kadzi. Wylądował chwiejnie na wąskiej stalowej półce. Czuł jak traci równowagę. Jeśli miał szczęście, to jego obraz w podczerwieni zlewał się z oparami z kadzi. Chwiał się, próbował wypatrzyć co się dzieje na górze. Wdychał zjełczały, ostry odór.
Nikły brzęk z lewej strony.
Zawahał się, zaczął się bać. Zamachał ramionami, żeby utrzymać równowagę.
Jeszcze jedno brzęknięcie.
Skoczył. Tym razem na chybił trafił. Trajektorię określiła chwiejna pozycja przy skoku.
Poszybował na wysoką, sklepioną kadź. Pierś przeszył mu nagły chłód. Poczuł jak wpatruje się w niego tysiąc wrogich oczu. Nie wiedział, że leci po linii nazywanej parabolą, ale wyczuł natychmiast, że za długo będzie wisiał u szczytu toru. Ciepło jego ciała zbyt ostro będzie kontrastować z zimnym sufitem. Chwycił się więc mijanego dźwigara i podciągnął na szeroką półkę pokrytą płatkami rdzy. Przeturlał się, stracił punkt zaczepienia, o mały włos nie spadł na drugą stronę. Zgromadzony przez stulecia kurz drażnił go w nos. Senną ciemność przecięły żółte błyski. Stanął na czworakach i dostosował wzrok do oświetlenia.
Patrzył w twarz zmecha. To był trójoczny robol pokryty skórą z polerowanego tworzywa organicznego, z osiłkowatymi mosiężnymi ramionami. Choć nie należał do myśliwców, rzucił się na Killena. Zbliżał się błyskawicznie.
Killeen wyszarpnął miotacz taranowy zza pasa i wyciągnął go w kierunku robola. Ten najwyraźniej niczego nie wiedząc . o walce, sterowany przez jakąś wyższą formę, runął prosto na broń. Ostrze wyczuło zbliżającego się zmecha i wystrzeliło. Szukało najsłabszego punktu. Pewnie trzymający miotacz Killeen czuł, jak pocisk trafia tuż pod cienką, ceramiczną szczelinę wentylacyjną. Ostrze znalazło obwód, wykonało swoją robotę i zmech nagle zamarł.
Ale to był po prostu zwyczajny robol. Killeen przeturlał się w lewo, żeby się rozejrzeć. Nad halą widać było następne pokryte kurzem dźwigary, zdecydowane czarne linie naszkicowane w szarym mroku. Coś poruszało się na jednej z tych linii. Nie, to aż trzy formy. Lekko świecąc, przemykały krótkimi, pewnymi skokami.
Pod spodem w gęstniejącym mroku zauważył jeszcze dwa kształty wyposażone w zatrzaski trakcyjne, za pomocą których czepiały się dźwigarów i łatwiej poruszały. Długie ciała dobrze służyły posuwistym krokom. Pomiędzy dźwigarami na rozporkach czaiły się mniejsze, guzkowate kształty.
Killeen dotknął językiem zęba trzonowego. Na niskiej częstotliwości, której działania nie potrafił zrozumieć, choć używał jej przez całe życie, przesłał wiadomość: “Nie ruszać się, są u góry”.
Jedyną szansę dawało mu nieruchome ciało robola. Wyjął pistolet pulsacyjny zza pasa i niezręcznie oparł się o pozbawiony życia korpus. Najbliższy cel zmierzał w jego kierunku. Może powodowała nim ciekawość, ale najprawdopodobniej działał według algorytmu wyszukiwania.
Z ustawionej poniżej kadzi wydobywała się maskująca mgła. Killeen zerknął przez podczerwień i zobaczył cętkowaną chmurę posypaną jaskrawymi kropkami; chyba byli to ludzie. Wiedział, że jak tylko zmechy wpadną na pomysł przeskanowania podłogi, będą miały gotowe cele.
Pierwszy strzał trafił prosto w cel. Czworo oczu robola rozbłysło niebieskim światłem, a potem automat zamarł. Następny
cel zaczął zmierzać w jego stronę. Killeen kopnął ciało robola. Zakołysało się. Wyglądało tak, jak gdyby mechanizm nadal był aktywny. W tej samej chwili coś uderzyło w korpus, wydobywając z niego trzeszczącą, niebieską pajęczynkę wyładowań.
W porządku. To im da do zrozumienia, że ten zmech jest martwy i celu trzeba szukać gdzie indziej. Dobrze. Jeszcze raz kopnął truchło. Zachwiało się. Uderzyło w nie następne wyładowanie i naznaczyło bok martwej maszyny. Robol obrócił się na bok i upadł, odsłaniając Killeena.
Był gotów. Strzelał szybko do wszystkiego, co się ruszało. W jego prawym oku pojawiła się zamglona pomarańczowa iluzja. Wiedział, że oślepią go, jeśli znajdą właściwy klucz do systemu nerwowego.
Kolejne dwie zamglone postacie strzeliły do padającego zmecha. Namierzył je, korzystając z nagłych wybuchów emisji radiowej. Wydawało mu się, że trafił. Ale potem zmech trafił w dźwigar pod nim. Rozległ się ogłuszający trzask. W wewnętrznym uchu słyszał zdumione okrzyki rodziny.
Jasnozielona salwa rozbłysła po prawej stronie. Odpowiedziały jej zanikające trzaski zranionego zmecha.
Potem ochrypły krzyk: “Dostał!” i znów strzały.
Killeen wyczuwał niesamowity świst mijających go pocisków. Każdy z nich mógł wejść w obwody, opanować system nerwowy albo inne układy. Strzelił w kierunku źródła ognia. Nie wiedział, jakiej klasy byty te zmechy, ale poruszały się szybko w półmroku i na pewno nie zaliczały się do zwykłych padlinożerców. Nie strzelały, żeby zabić, starały się przeniknąć i opanować ofiarę.
- Tam! U góry!
- Przechodzi na twoją stronę, Jake.
- Namierzam, uważaj... Biały wybuch.
- Jake!
Nagły rozbłysk oślepił na chwilę Killeena. Pochylił nisko głowę, chcąc dostosować systemy, a kiedy znów spojrzał przed siebie, w podczerwieni zauważył mniej zmechów.
W wewnętrznym uchu słyszał ochrypłe głosy.
Ledroff spokojnie wydawał rozkazy.
Ktoś liczył martwe zmechy, ale Killeen nie zwracał na to uwagi. Czekał na ruch między kadziami.
Wzdłuż pokrytego mgłą korytarza pod nim coś przemykało. Miało wąską głowę łasicy i prostokątne ciało. Rozpoznał klasę zmecha: maszynal.
Zmech prześliznął się pomiędzy modułami naprawczymi i-szybko utorował sobie drogę między pojemnikami z częściami. Jego wrzecionowate nogi drgnęły i znalazły punkt podparcia.
Maszynale nie należały ani do myśliwców, ani do padlinożerców. Były jednak sprytne, zdolne do organizowania zespołów roboli. Ten nie zawracałby sobie głowy bandą padlinożerców, które przywędrowały do stacji odnowy.
Zorganizował jednak robole jako dywersję, podczas gdy sam zaczaił się pod ich osłoną. To znaczyło, że albo poczuł się zagrożony, albo miał wpisane w program działania przeciwko ludziom.
Teraz maszynal znajdował się zaledwie parę metrów od kącika, gdzie skrył się Toby.
Killeen nie umiał spenetrować pociskiem górnej części ciała maszynala. Mógł tego dokonać tylko miotaczem taranowym.
Wstał, znów przykucnął, ocenił odległość. Wiadomość wysłana do Toby’ego mogłaby zaalarmować maszynala. Przyczaił się do skoku i...
Trrrach... ogarnęła go zamazująca widzenie dusząca chmura, wywołując w nim kruche złudzenie żółtej pustyni, chrzęszczącego piasku, słodkiego odoru przysmażonego ciała. Wszystkie te wymieszane wrażenia wypełniały go z przerażającą szybkością. Stracił równowagę, ręce i nogi ogarnęły mu zimno i drętwota.
Skoczył bez względu na wszystko.
Podłoga przybliżyła się, wychylił się do przodu. Nie czuł nic. Potrafił tylko unieść miotacz pozbawionymi czucia rękami. Wiatr świstał. Maszynal jarzył się metaliczną poświatą w bladym, gasnącym świetle. Miotacz ożył, kierowana czujnikami głowica zaczęła się poruszać. Kierunek nadawał jej metaliczny poblask ceramicznej skorupy maszynala.
Trafił maszynala w odwłok, potknął się i padł twarzą w przód. Czuł jak ostrze tarana wbija się w skorupę maszyny. Przez jego ciało przebiegło szybkie, ostre wyładowanie elektryczne. Maszynal zawył i zamarł.
Killeen leżał na stworze przez dłuższy czas, starał się pozbierać do kupy.
Coś twardego uderzyło go na moment przed tym, jak dał nura. Przysłuchiwał się odległym, szeleszczącym jak jedwab okrzykom i usiłował skojarzyć imiona z głosami. Wszystkie mówiły coś o Jake’u, ale przez chwilę nie mógł zrozumieć sensu słów.
Dopiero gdy zesztywniały zwlókł się z karbochromowego grzbietu maszynala, zrozumiał: Jake Modelarz był martwy. Nie zabity; to była pewna śmierć. Coś, co czaiło się w górze, pomiędzy ukrytymi w mroku dźwigarami, znalazło Jake’a, wyssało z niego jaźń i uciekło.
W polu widzenia Killeena ukazał się Toby. Chłopiec oparł go o maskę maszynala, podawał jakiś napój i przemawiał niespokojnie. Killeen usiłował coś powiedzieć. Wydobyło się z niego tylko suche krakanie. Powoli wracała zdolność mówienia.
Z góry nadchodził Ledroff. Oświetlony pomarańczowym światłem latarki, skakał pomiędzy normalnie już wyglądającymi dźwigarami. Był wściekły, oczy mu błyszczały. Pięć kobiet przeszukiwało wiązania stropu, wypatrywało czegoś, co dokonało napaści, ale niczego nie znalazły. Ledroffzobaczył Killeena opartego o ceramiczną skorupę maszynala. Wylądował kilka stóp dalej, aż nogi zajęczały mu od siły uderzenia.
- Coś ty zrobił?
- Usłyszałem, jak nadchodzą. Poszedłem na górę. - Killeen nacisnął palcami oczodoły, żeby przełączyć się na normalną wizję.
- Ty pierwszy strzeliłeś?
- Jasne. - Poczuł strzyknięcie, kiedy oczy wróciły do normy. Świat przybliżył się i zatrzymał.
- Nie pozwoliłem strzelać.
- Nie było czasu, żeby prosić o pozwolenie.
- Cholerny durniu! To są zwyczajne zmechy. Nic by nie zrobiły, gdybyś...
- Nie gadaj, Ledroff. Były kierowane.
Twarz Ledroffa wykrzywiła się w grymasie niedowierzania.
- Co nimi kierowało?
Killeen poklepał maszynala.
- To przecież robotnik - powiedział Ledroff z pogardą. - Nie polowałby na nas.
- A jednak tak. Zaskoczyliśmy go, kiedy przygotowywał się w korycie do naprawy. Toby znalazł części, pamiętasz?
- Mogły tu być złożone kiedykolwiek.
- Robole przyniosły je tutaj, a maszynal szybko dokończył napraw, gdy tylko usłyszał, że nadchodzimy.
- Miał ze sobą swoje robole?
- Na to wygląda. Popatrz tylko na te zmechy. Są zmodyfikowane. Maszynale potrafią takie rzeczy. Usłyszał nas, schował się. Przemyślał całą sprawę i zorganizował małą grupę uderzeniową, gdy my odpoczywaliśmy ostatniej nocy.
- Może. - Ledroff nachmurzył się.
- Na pewno - westchnął Killeen.
- Tak właśnie było - wtrącił Toby.
- Ja zadecyduję o tym. - Ledroff uśmiechnął się do chłopca. Killeen miał już ostrą odpowiedź, kiedy nadbiegła Jocelyn.
- Kapitanie, próbowaliśmy coś zrobić z Jake’em. Nie udało się zachować ani skrawka - powiedziała.
Ledroffz powagą pokiwał głową. Killeena zaskoczył i przestraszył fakt, że do Ledroffa zwracają się “kapitanie”. Teraz będzie musiał przyjmować rozkazy od tego człowieka.
Z nieświadomą powagą Ledroff już nosił kapitański płaszcz.
- Czego chciał ten maszynal - powiedział, jakby do siebie.
- Zabić nas - odparł z prostotą chłopiec.
- Maszynale wytwarzają przedmioty, Toby - rzekł Ledroff. Podniósł i zważył w ręce ramię wystające z wypalonego korpusu. - One nie polują na ludzi.
- Jak do tej pory - powiedział Killeen. - Jak do tej pory.
4
Dwoje zabitych w ciągu dwóch dni. Pewna śmierć. Odeszli na zawsze.
To osłabiało rodzinę bardziej niż zwyczajna śmierć trojga, a nawet czworga członków.
Stulecia praktyki nauczyły ich, że ostatnie tchnienie umierającego jest tragedią jednostki, ale nie rani zbyt głęboko jej bliskich.
Gdyby Fanny albo Jake chwilę dłużej utrzymali się przy życiu, byłby czas na odpowiednie kroki. Niektórzy członkowie rodziny nosili małe, bardzo skomplikowane aparaty, za pomocą których można było ekstrahować z umierających ich żywotne cząstki - szybko, zręcznie zbierać wątki wspomnień i osobowości.
Ale coś, co czaiło się na dźwigarach, użyło wobec Jake’a najstraszliwszej broni. Pewną śmierć, jak do tej pory, potrafiły zadawać tylko zmechy rabusie.
Temu udało się uciec. Jeśli to był zwyczajny robol albo maszynal, należało się liczyć z tym, że w procesie innowacyjnym zmechy osiągnęły nową, koszmarną umiejętność.
Dwie pewne śmierci. Z powodu tej głębokiej rany rodzina nie mogła tego dnia opuścić koryta. Rozsądek popychał ich do opuszczenia tej zdradzieckiej pułapki, ale rozsądek rodzi się z refleksji. Tymczasem rodzina opłakiwała zmarłych i oddawała się nienawiści. Oba uczucia osłabiły jej praktyczne podejście do życia.
Żądny zemsty Killeen rzucił się na maszynala. Kopał pancerne płyty, wyrywał anteny. Nadeszli inni członkowie rodziny. W ślepej furii rozszarpali maszynala na kawałki. Niszczyli części i serwomechanizmy, choć mogliby je użyć dla własnych celów. Deptali po artefaktach, których człowiek nie rozumiał i nigdy nie byłby w stanie wyprodukować.
Kobiety opłakujące Jake’a Modelarza rwały na strzępy precyzyjne wytwory zmechów, rąbały misterne sieci z miedzi i silikonu, wyrzucały mechanizmy o nie znanym im przeznaczeniu, nieprzydatne dla ludzi - prawie wszystko, z czego składał się maszynal, bo nikt w rodzinie nie wiedział, jak to działa. Najzdolniejsza z nich umiała zaledwie połączyć moduły, na oko rozróżniając, która część czemu służy. Małe rozeznanie mieli w teorii, a jeszcze mniejsze w rozumieniu technologii. Przez długie lata wyrzeczeń i ucieczek ich bogata niegdyś spuścizna naukowa została ograniczona do rozumienia zasad instrukcji obsługi.
Zamiast wiedzy mieli do dyspozycji proste rysunki, przepisy jak używać kolorowych drucików oznaczonych nieznanymi nazwami: wolty, ampery, omy. To imiona duchów żyjących w zmechach i można było je przymusić do służenia ludzkości. Wiedzieli, że prąd płynie jak woda i bezgłośnie wykonuje swoją pracę, a błyszczące wieńce złotych drucików i perfekcyjnie wypolerowane kwadraciki onyksu w jakiś nieznany sposób rządzą prądami. Elektrony to maleńkie stworki kierujące ruchami większych stworzeń. To było jasne.
W czasach, gdy istniała Cytadela byli jeszcze wśród nich mężczyźni i kobiety, którzy znali podstawy elektryki. Nie przeżyli długich lat wędrówki. Zabrakło też na cierpliwe pobieranie nauk od aspektów niesionych przez rodzinę.
Mściwie i brutalnie rozdzierano maszynala na sztuki. Z cylindrów wypływał olej, plamiąc płytki posadzki. Włókna optyczne omotywały nogi mścicieli. Deptano je i odrzucano kopnięciami po kątach.
Killeen powoli wyładowywał wściekłość. Znał Jake’a Modelarza od urodzenia. Był typem samotnika o przepraszającym wyrazie oczu i cienkich, wykrzywionych ustach. Killeen opłakiwał go, lecz jednocześnie wyciągnął wnioski z ataku. Zaprzestał dzieła zniszczenia i - powodowany ciekawością- zaczął badać wnętrzności zmecha.
Przypadkiem natknął się na centralny układ elektroniczny. Aluminiowy panel niespodziewanie wyrwał mu się z ręki. Killeen zamrugał, oślepiony odbitym od powierzchni blaskiem. Miał tylko moment na działanie. Myślał, że maszynal jest już martwy, ale pokryta skorupą masa wibrowała od tłumionej energii.
Powinien zawołać Sunyat, zapytać ją, co robić. Mogła wiedzieć albo i nie, ale tak czy inaczej, zanim by przyszła, minęłoby trochę czasu, a to wydatnie zmniejszyłoby ich szansę.
Zdał się więc na własny umysł. Kilka razy poklepał się po czaszce i wywołał aspekt Arthura.
- Byłeś bardzo zajęty.
- Arthur? Zobacz...
- Może mnie nie poznajesz? W ciągu ostatnich kilku lat wzywałeś mnie, o ile się nie mylę, sześć razy.
- Tak, tak. - Niech to diabli, on zaczyna biadolić w najważniejszej chwili! - Zobacz. Jak to rozbroić?
- A po co ci to? Wątpię, żebyś umiał to zbadać.
- Do cholery, żadnych dogadywani Jak to zrobić?
- Doskonale. Widzisz ten żółty transmiter? Wyciągnij go. W lewym oku Killeena zamrugał upiorny obraz wyciąganego, rozłączanego transmitera. Zrobił to, co zobaczył na obrazie.
- Teraz użyj szczypiec. Wyrwij niebieskie kable. Wyrwał. Coś zaczęło złowrogo buczeć.
- Szybko! Zacisk sprężynowy!
Odciął przewód nastawioną na pełną moc przecinarką. Centralny układ elektroniczny zgrzytnął złośliwie, lecz nie umierał.
- Ach - westchnął Killeen.
- Nieźle. Odkąd je znam, mechanizmy wysokich generacji nieźle potrafią się bronić przed kradzieżą pamięci.
- Aha. - Killeen odsunął przewody świetlne, chciał znaleźć rdzeń klastera.
- To zwykła ewolucja. Ten maszynal nie życzył sobie, żeby konkurencyjne maszyny, służące obcemu miastu, skradły mu umiejętności specjalistyczne. Dlatego centralny układ uwalnia się, zanim zdąży być wypytany.
Killeen nie przysłuchiwał się uważnie wykładowi Arthura, rozcinał przewody, żeby dostać się do rdzenia klastera. Nigdy specjalnie nie rozumiał tego, co Arthur mówi, ale przy takiej robocie dobrze mieć pod ręką czynnego aspekta, gotowego służyć radą. Problem, który mieli do rozwiązania sprawił, że Arthur nieco się przymknął. Żył przed wiekami i bez końca ględził o starych dobrych czasach. Killeen rzadko miał cierpliwość, by tego wysłuchiwać, ale lubił to chromatyczne emocjonalne halo wokół aspekta Arthura, tę chłodną, odległą pewność siebie wpływającą na tok myślenia.
- A jednak go złapaliśmy. Dziwne. Prawdopodobnie następuje moment zwłoki, zanim układ popełni samobójstwo. W innym przypadku niespodziewany nieszczęśliwy wypadek mógłby zostać uznany przez niego za atak. Wtedy samobójstwo nie byłoby potrzebne. A więc ta zwłoka oznacza, że maszynale są zaprogramowane raczej do obrony przed wypadkiem niż przed atakiem. Tak, jestem pewien, że tak właśnie jest. Ja...
Killeen trzymał szczypce w pobliżu jądra. Najpierw poczuł gorąco na ręce. Potem przeszył go wibrujący grzechot. Był tak głośny, że odczuł jego fizyczne oddziaływanie, jakby ktoś uderzył go pięścią w ucho.
Odskoczył. Zdrętwiałe palce wypuściły szczypce. Członkowie rodziny głośno jęknęli i zakryli uszy. Odsunęli się od ciała maszynala.
Oszołomiony Killeen oddychał głęboko. Ośrodki zmysłów miał przez chwilę zakłócone. Wdychał zwielokrotniony odór piżma, oleju i zjełczały, kwaśny zapach zmechowego śmiecia.
- Do diabła! Co wybuchło? - krzyknął.
- Nic. To nie był dźwięk, chociaż twój/nasz system nerwowy nie umiał tego rozróżnić. (Obawiam się, że w wyniku tej niezbędnej adaptacji utraciliśmy delikatną siatkę zmysłowości).
- Co, u diabła... - W pieczarze rozlegało się żałosne zawodzenie.
- To był silny sygnał elektromagnetyczny. Udało mi się wyłapać pewien fragment. Sądzę, że jest w nim zawarta typowa struktura osobowości maszynala, jego skumulowana wiedza. (Świetnie obrobiona; bez zbędnych zapisów; edytowana w godny podziwu sposób).
- Co..? jak..? - Killeen zamrugał.
- Maszynal przesyłał informacje do swojego domu. Idę o zakład, że chciał zachować własną spuściznę. Teraz może umrzeć.
Killeen podszedł chwiejnym krokiem do ścierwa maszynala. W głowie mu dzwoniło, język się plątał, oczy zezowały. Podniósł szczypce i postukał nimi w rdzeń klastera.
- Hej! Nie ma mocy.
- Zmarli zabierają swoje tajemnice do grobu.
- Wszystkie?
- Wszystko co oparta na konkurencji cywilizacja zmechów uznałaby za użyteczne. Dane o tym terenie albo o wszystkich wariantach maszyn, które ten maszynal spotkał na swojej drodze. Może i nabyte umiejętności. I, rzecz jasna, część osobowości, którą tak zaawansowane w rozwoju zmechy rozwijają w sobie.
Killeen nie zrozumiał prawie niczego, ale nie chciało mu się pytać. Pytania przyniosłyby dalszą, nie kończącą się gadaninę zakłócającą pracę umysłu. Arthur mówił oryginalnym, nieco afektowanym i wytwornym głosem, wypowiadając słowa szybciej niż żywy człowiek. Kiedy wywoływał aspekta, ten siadał mu z tyłu głowy jak małpa na ramieniu. Gawędził, udzielał porad technicznych, a Killeen mógł wyczuć charakter osoby ukrytej za całą tą wiedzą, jakby siedział z kimś w tym samym pokoju.
- Czy jest tu coś, co możemy zabrać?
- Popatrzmy... spróbuj wziąć ten stimklat.
Nie miał pojęcia, co to jest stimklat. Arthur wyczuł to, kiedy wypowiadał nieznane słowo, więc naznaczył zieloną plamką metalową część zaopatrzoną w kryzę. Killeen podłączył przewody i zaczął postępować według instrukcji przekazywanych mu za pośrednictwem zielonkawej symulacji stworzonej przez Arthura. Wkrótce poczuł za uszami szybkie, kłujące sensacje, coś na granicy przyjemności i bólu.
- Co to takiego?
- Fragment pamięci maszynala. Dotyczy ostatnich wydarzeń. Możemy ją zgłębić w poszukiwaniu informacji.
- Hej! Jestem trochę zmęczony.
Rzeczywiście, poczuł się znużony. Mógł dać to odczuć Arthurowi, lecz z jakiegoś powodu wolał podtrzymywać uprzejme stosunki z aspektem. W końcu to był jego przodek.
- Więc odpocznij. Teraz będę tłumaczył z języka zmechów, a wyniki pokażę ci później.
Killeen nie odpoczywał, mimo że na to wyglądało. Spoczął na gąbczastej poduszce z brązowych odpadków organicznych i wyciągnął płytkę z chipsem pamięci. Była stara, popękana i zużyta, choć mówiono, że na pewno bladawy polimer litu jest nie do zdarcia.
Myślał o tym od wielu dni. Pragnął tego szczególnie w chłodne noce, kiedy rodzina spała na gołej ziemi pod usianym gwiazdami niebem. Patrzył wtedy na pomarańczowe, zielone i niebieskie punkciki światła, których setki i tysiące błyszczały jak klejnoty zanurzone w oliwie, otoczone rozproszonym blaskiem promieni przebijających się przez pył i gaz. Na ziemię docierała wystarczająca ilość światła, żeby chodzić, a nawet czytać - gdyby któryś z członków rodziny umiał przeczytać więcej niż proste numery i napisy zakodowane na zmechach.
Znał tylko takie noce: miły półmrok po dniu podwójnego światła rzucanego przez Zjadacza i gwiazdą jego planety - Denix. Ale noce też go nie cieszyły. Gdy tylko mógł, uciekał od nich do królestwa marzeń o dawno umarłych czasach.
Wtyczkę napięcia wyjściowego znalazł w autorepie. Ściany klatki pokrywały rysy i smar zebrany przez setki lat od wędrownych zmechów. Dodał kilka amperów i położył się wygodnie. Znalazł się w misternej pajęczynie przyjemności płynących ze świata hologramów.
Dotarły do świadomości jako seria wstrząsów i wahań napięcia. Mrowienie, ukłucia ostre jak pieprz. Nasilały się. Rzęził.
Wieczne wirowanie w buczącym żyroskopie... zręcznie umykająca gracja ponad czasem i działaniem... półsen, półjawa. Wewnętrzny świat napełnił mu płuca uczuciem przyjemności. Wprawiał go raz za razem w długotrwałą ekstazę, ale nie pozwalał zapaść w gorące zapomnienie. Słodkie zmartwychwstania...
Ostre światło. Brutalne przekleństwa.
Zamrugał. Jakaś ręka chwyciła go za kołnierz i podniosła.
- Nie słyszałeś? Na zewnątrz jest transzmech.
To był Powolny Cermo, jego porowata twarz orbitowała na tle blasku koryta. Odłączył Killeena od źródła zasilania.
- Ja... ja tylko...
- Wiem, co robisz. Rany, jakby cię Ledroff przyłapał, dopiero byś dostał!
Cermo puścił go. Killeen opadł na gąbczastą masę. Zawładnął nim impuls: znowu się podłączyć do ściany, urwać parę minut, zanim ktoś inny przyjdzie, żeby znów postawić go na nogi...
Siłą woli oderwał rękę od kabla. Tym kimś mógłby być Toby. Zbyt wiele razy chłopiec przyłapywał tatę półżywego, u kresu wytrzymałości, wypompowanego z mocy.
Powoli, powoli, odłożył wtyczkę. Nie mógł zapominać o odejściu Farmy. Mówiła, że każdy potrzebuje trochę odpoczynku od tego podłego świata. Pozwalała mu czasem odlatywać na kablu, a czasem trochę popijać.
To się skończyło. Ledroff był przyzwoity, solidny, ale niedoświadczony. Do tej pory Killeen poświęcał się opiece nad To-bym, żałując każdej chwili oddanej rodzinie. To musi się zmienić, choć będzie ciężko.
Trzeba wstać, zwalczyć pokusy, skoncentrować rozproszoną uwagę. Gdy wstawał, trzeszcząc stawami, słyszał Ledroffa pokrzykującego na rodzinę, która ciągle spała albo wylegiwała się. Killeen w pośpiechu naciągał buty hydrauliczne.
Manipulował przy zatrzaskach, oporządzał kombinezon. Włączył się Arthur:
- Przeanalizowałem ten kawałek pamięci maszynala. Całkiem interesujący, myślę, że ci się spodoba.
- Hę?
- Widzisz? To widoki, które zebrał maszynal.
Oczy wypełniły mu się żółtozielonymi martwymi naturami: żurnal dokonanych reperacji i produktów. Były tam zbliżenia całych części maszyn, zwoje obwodów. Ale za tym wszystkim, jak przypadkowe, niepotrzebne tło, widniały kwieciste, zielone wzgórza i poruszane wiatrem srebrnozielone kreski, w których Killeen rozpoznał drzewa.
- To... nie jest z dawnych czasów?
- Nie, to dane z pamięci maszynala. Sądzę, że to jego ostatnie nabytki. Pochodzą z miejsc oddalonych zaledwie o kilka dni marszu stad.
- Wspaniale!
Nagle bujna martwa natura wyłączyła się. Arthur wyczuł zbliżającą się osobę, zanim dotarło to do ciągle oszołomionego Killeena. Stanął przed nim Ledroff. Gęsta, czarna broda wyglądała jak tarcza, za którą ukrywał swoje ja.
- Co jest wspaniałe? - zapytał. - Jesteś przygotowany?
- Nooo tak... kapitanie. - Zmusił się do wypowiedzenia tego słowa... - Słuchaj, właśnie przetwarzałem pewne dane z pamięci tego maszynala.
Ledroff wzruszył ramionami.
- Maszynale niczego nie wiedzą. - Odwrócił się, żeby odejść.
- Nie powiedziałbym! Ten nas zaatakował, prawda?
- Pomylił się. - Ledroff znów się odwrócił, oparł ręce na biodrach.
- Zorganizował tamte robole, zabił Jake’a.
- No i co?
- Myślę, że to coś nowego.
- Zaprogramowany, żeby nas rozpoznawać?
- Tak, jeśli na nas się zaczai. A wtedy nie wzywa rabusia, nie czeka bezczynnie. Zbiera grupą roboli i uderza.
- Tak, ja też tak sądzę. - Ledroff zmarszczył brwi.
- Wyciąłem kawałek jego pamięci.
- Byłeś na odlocie. - Popatrzył ostrożnie, jak gdyby Killeen kłamał.
- Tylko odpoczywałem, to wszystko - odparł Killeen.
Ledroff był rosłym mężczyzną, teraz sprawiającym wrażenie bardzo niepewnego. Nie przyjął nowej informacji, nie uwierzył w nią. Killeen zrozumiał, że Ledroff wreszcie osiągnął to, na co czekał od dawna - przywództwo - lecz nie bardzo wie, co powinien robić dalej. I boi się, że wyjdzie to na jaw. W jego głosie wyczuwało się cień ostrożnej obrony.
- No i co?
- Mogę odczytać kawałek.
- Jazda - powiedział szorstko Ledroff.
- Już to zrobiłem.
- I co? - pytanie brzmiało podejrzliwie.
- Wielka, zielona dolina o trzy, cztery dni marszu stąd.
Ledroff spojrzał zaskoczony, potem odetchnął z nagłą ulgą. Od czasów Klęski, kiedy wszystkie należące do ludzi satelity orbitalne zostały zniszczone, rodzina musiała obywać się bez dobrych map i pewnych szlaków. Wędrowali używając tylko starych map i pomiarów. Kierowali się jedynie koniecznością unikania miast zmechów, gdzie z pewnością zostaliby zabici. Jednak używane przez nich mapy bardzo się zdezaktualizowały, ponieważ ciągle zmieniała się pogoda ich świata - Śnieżnika. Nie mieli już wiarygodnego kompasu.
- Do fabryki, na zewnątrz, właśnie przybył transzmech - myślał na głos Ledroff. - Gdyby udało się nam go przeprogramować, zmienić wpisane w obwody trasy...
- Ta zielona łąka, to może być kawałek Plamy.
- Tak, tak. - Po tej odpowiedzi Ledroff wyglądał na odprężonego.
Killeen uśmiechnął się, zadowolony, że choć raz Ledroff nie widzi w nim obiboka.
- Chodźmy. Dalej!
5
Złożenie zwłok Jake’a Modelarza zajęło trochę czasu. Potem, przed wyruszeniem w drogę, zrzędzenie rodziny znów wróciło do normy. Podnosiły się głosy protestu. Zmęczone, ogorzałe twarze twardniały, oczy zwężały się.
Rodzina dopiero zaczęła otrząsać z siebie kurz nagromadzony w ciągu kilku ostatnich tygodni. Nogi bolały od długiego, męczącego marszu. Głodne brzuchy dopominały się więcej zupy z kadzi, proteinowych ciastek, gąbczastego chleba. Wszyscy byli spragnieni wilgotnej iluzji bezpieczeństwa, jaką dawało koryto i chcieli tutaj zostać.
Wtedy Ledroff pokazał, że jednak jest przywódcą. Powstrzymał kilkoro członków rodziny od zniszczenia koryta po ataku maszynala. Taka ślepa zemsta mogłaby wywołać alarm i sprowadzić im na głowy rabusia. Łagodnie rozbroił kilku przesiąkniętych gorzałą awanturników i zaprzągł ich do użytecznej pracy.
Nie tolerował też podłych, złośliwych docinków. W latach, które nastąpiły po Klęsce, rodzina nauczyła się kontrolować bezcelowe kłapanie szczęką. W sytuacji krytycznej - bez różnicy, czy spodziewanej czy nadchodzącej znienacka - zawsze lepiej było brać nogi za pas niż gadać.
Ktoś musiał przerwać to mielenie jęzorami. Zrobił to gromkim głosem Ledroff.
Członkowie rodziny powlekli się do swojego sprzętu i niechętnie zaczęli obliczać, ile mogą zabrać z koryta. Ociągali się, jeszcze coś podjadali, korzystali z każdej okazji, żeby usiąść, pomajstrować przy uprzęży, przy automatyce, przy butach. Znowu zahuczał głos Ledroffa. Kapitan pochlebstwami nakłaniał członków rodziny do przepakowania się i wzięcia więcej żywności na wyprawę, która nie wiadomo kiedy i gdzie się skońcay. Killeen pokiwał głową, ciągle dręczyło go wspomnienie upokorzenia, ale wiedział, co do niego należy.
Do zatarcia śladów ich bytności w korycie Ledroff wyznaczył kilkoro ludzi. Najgorsze zadanie przypadło Killeenowi i Powolnemu Cermo: pozbycie się ciała Jake’a. Nie było miejsca, gdzie można by pochować zwłoki, ten sztywniejący mechanizm, pokryty krwistobrązowymi plamami i prostokątami bieli. Gdy podnosili ciało, Killeen pomyślał, że martwy Jake waży więcej niż za życia.
Włożyli trupa do jednej z kadzi, żeby ciało rozpuściło się w rudawy śluz. Zakopywanie go w ziemi byłoby błędem. Wiedzieli doskonale, że wszystko co wchodzi do koryta, pewnego dnia z niego wyjdzie.
Mimo to, serce podeszło mu do gardła, gdy patrzył, jak Jake rozpływa się i krwawi. Upiornie białe kości najpierw napierały na półprzeźroczystą, pergaminową skórę, potem przebijały się przez nią, a pergamin zwijał się na boki. Ręce ślizgały mu się na kostkach Jake’a. Gryzące opary unoszące się nad woskowatą zawartością kadzi zamgliły wzrok i wycisnęły łzy z oczu.
Płakał za Fanny, nie za Jake’em.
Czas upływał. Zapach stał się ostrzejszy. Wreszcie mógł puścić Jake’a. Gdy stopa i wrzecionowata łydka utonęły w brązowym, pokrytym nalotem grzęzawisku, Killeen pożegnał się także z Fanny. Potem odszedł, utykając.
Pomógł ubrać się Toby’emu. Uważnie pozapinał zatrzaski na kombinezonie syna, starając się skupić na przygotowaniach do wymarszu i nie myśleć o niczym innym.
Dopiero w drodze znów zaczął myśleć.
Szli pochyłą doliną. Killeen niósł na plecach dodatkowy, karny bagaż. Ciężko dyszał, stawiał długie kroki. Opierał nogę na ziemi, i dopiero robił wydech.
Dawno temu ojciec nauczył go chodzić, oszczędzając siły. Przy niskiej grawitacji Snieżnika mięśnie ludzkie, wsparte serwoaparatami i obejmującymi całą sylwetkę kombinezonami, pozwalały sadzić susy godne giganta. Części urządzeń zostały zwędzone zmechom i ręcznie dopasowane do rozmiaru ludzkich łydek i ramion. Stopione i wymieszane metaliczne tworzywo łączono z polimerem; wyglądało wtedy jak miękka chromowa glinka.
Tę podstawową umiejętność rodzina zachowała do tej pory. Bez niej wszyscy by zginęli. Jake Modelarz był w tym najlepszy. Jocelyn, Cermo i kilkoro innych też znali sztukę modelowania.
Talent spoczywał w rękach twórców, więc rodzina traktowała go jako pewnego rodzaju sprawność. Znało się na tym wiele aspektów noszonych w umysłach członków rodziny. Ale samo gadanie nie wystarczało. Aspekty nie mogły poruszać mięśniami człowieka. Trzeba było mieć wyczucie, bo w przeciwnym razie szwy się pruły, materiał ocierał naprężone mięśnie, serwomechanizmy zatykały się i przestawały działać.
Killeen poświęcił część uwagi na wsłuchiwanie się w buczenie swojego kombinezonu. Reszta zmysłów skanowała rozpościerający się przed nim teren. Wzgórza porastały karłowate, poszarpane wiatrami krzaki. Życie tutaj musiało być bardzo ciężkie. Pomarańczową glinę przecinały niezliczone ślady zmechów.
- Szukam czegoś wilgotnego - przesłał wiadomość.
- Widzisz jakiś strumień? - odpowiedziała Jocelyn.
- Te wąwozy od południa wyglądają obiecująco.
- Jesteś pewien, że to właściwy wektor?
- Jak cholera.
Nieoczekiwanie włączył się Arthur.
- Prowadzę zliczenia co dziesięć minut. Idziemy w kierunku, który, jak sądzę, odpowiada danym zapisanym w maszynalu. Oczywiście, maszynal mógł mieć błąd albo błędnie...
- Znowu zaczynasz? - mruknął zirytowany Killeen.
- Nie, ja po prostu...
- Sprawdzasz trasę? - włączył się Ledroff.
Arthur nie słyszał nikogo poza Killeenem. To niesamowite, że Ledroff domyślił się, o czym mówi aspekt. Może Killeen mruczał przez com.
- Tak. Widzisz te zielone impulsy? Kilka podobnych było w obrazkach z maszynala.
- Hm. - Ledroff wyglądał jak mała, odległa plamka. Głos miał sceptyczny. Killeen domyślił się, że dużo czasu upłynie, zanim Ledroff zapomni o jego opilstwie. Kapitan może to wykorzystywać jako poręczny sposób podrywania autorytetu Killeena. Już teraz faworyzował Jocelyn, żeby go poniżyć.
- Pójdźmy tą drogą.
- Może być.
Słyszał jak Ledroff zacisnął zęby. Widocznie nie miał lepszego pomysłu. Ledroff sadził susy, wznosząc tumany kurzu. Za nim telepał się zawłaszczony przez nich transportowy zmech.
Starsi członkowie rodziny siedzieli na prążkowanych miedzią bokach pojazdu, przywarci do aluminiowych ścian zbiornika. Kołysali się jak obciążone owocami konary, podskakiwali, gdy transporter pokonywał nierówności terenu. Na horyzoncie w oddali, jak nieosiągalna forteca majaczył stalowoszary masyw.
Killeen nie znosił obijania sobie boków na transporterze i zrezygnował z odpoczynku na pojeździe. Wolał otwartą przestrzeń. Gdyby przypadkiem wpadli na rabusia, zmech najpierw zauważyłby idących na przedzie. Killeenowi odpowiadała taka sytuacja, bo Toby szedł obok transportera.
Dla rabusia baryłkowaty zmech nie stanowiłby celu. Dopiero po dokładnym przyjrzeniu się, rabuś mógłby stwierdzić, że przygłupia maszyna została uprowadzona, przeprogramowana i już nie wozi posłusznie ładunków z fabryczki do regionalnego składu.
- Hej, tato. - Toby pomachał z oddali.
- Czas na jedzenie?
Toby roześmiał się. To był stary dowcip z czasów, kiedy chłopiec domagał się ekstra przekąski co kilka klików. Tak było w ciężkich czasach zaraz po Klęsce. Nikt z rodziny nie był przygotowany do nowego życia. Żadne z nich nie wyobrażało sobie, że przypadnie im w udziale wieczna ucieczka.
- Nie, nie jestem tucznikiem - powiedział Toby.
- Więc co?
- Po prostu zmęczyło mnie bieganie obok grubasów na transporterze.
Nikt z rodziny nie miał już ani grama tłuszczu, ale w mowie potocznej często odnosili się do nadmiernej wagi, słabostek, napęczniałych ubrań. To był nikły ślad po okresie, gdy otyłość była możliwa, a nawet dobrze widziana jako zabezpieczenie na wypadek nadejścia ciężkich czasów. Ale ciężkie czasy nadeszły już dawno temu i rodzina używała tych określeń z pewną tęsknotą, animuszem bez pokrycia, jak gdyby utrzymanie słownictwa dawało nadzieję, że któregoś dnia przytyją w pasie centymetr lub dwa.
- Podniesiesz te tuczniki, kiedy spadną.
- A to byłoby pacnięcie!
- Tak czy inaczej, miej oczy otwarte.
- Chcę być z tobą...
- To zbyt niebezpieczne.
- Wcale nie!
- Tak.
- Nie! To zieleń kiełkuje.
- Plama wilgoci, to wszystko.
- Nieprawda! Wszyscy wiedzą, że zmechy nie lubią zieleni.
- Może.
- One się jej boją. W zielonym świetle nie widzą dobrze.
- Tam, gdzie jest zieleń, jest i woda. A to sprawia, że metal rdzewieje.
- No właśnie! Mogę pójść z tobą?
Oskarżycielska nutka w głosie Toby’ego ujęła Killeena. Już miał powiedzieć synowi, żeby został w bezpiecznym miejscu obok transzmecha, lecz nie zrobił tego, tylko sprawdził niebieski wzór wyświetlony w prawym oku: solidny, skierowany wierzchołkiem do przodu trójkąt rysował się na pomiętej mapie topograficznej doliny.
- W porządku. Przejdź na moją lewą.
- Hura! - Toby skoczył na wysokość dwudziestu metrów i wyładował w biegu. Krzyczał od nagłego przypływu energii i po kilku chwilach znalazł się u boku ojca.
W głosie syna Killeen rozpoznał nutki dyszkantu Veroniki. Miał co prawda nagranie z jej głosem, ale nigdy nie wywoływał go z chipsa noszonego u nasady kręgosłupa. Najlżejsze wspomnienie o żonie przywoływało ten gorzkosłodki nastrój. Toby był ich dzieckiem w każdym calu. Do zrobienia go nie użyli innych komponentów genetycznych. Co znaczyło, że Toby był spuścizną pozostałą po Veronice.
Veronika zginęła w czasie Klęski pewną śmiercią.
Padła wtedy większość klanu, skoszona zręcznymi cięciami i pchnięciami zmechów, które dokonały rzezi w Cytadeli. Przez kilka poprzednich stuleci zmechy powoli opanowały część Śnieżnika, a ludzkość przypatrywała się temu ostrożnie, z rezerwą. Śnieżnik był chłodnym, bogatym w wody światem owiewanym wiatrami, wznoszącymi wzwyż wilgotne opary i formującymi z nich ogromne, gigantyczne, kosmate chmury. Zmechy nie lubiły takich planet. Dlatego właśnie ludzkość postanowiła tutaj osiąść, by prosperować i rozwijać się na swój skromny sposób.
Tyle na ten temat przekazywała historia, którą Killeen poznał - choć doprawdy niewiele o to dbał. Historia to opowieści, a opowieści były odmianą kłamstwa, a przynajmniej niewiele się od niego różniły. To wystarczyło. Człowiek praktyczny powinien żyć chwilą, a nie grzebać w pokrytych kurzem bajdach.
Rodzina Bishopów żyła w surowym splendorze Cytadeli. Killeen wspominał te czasy, jakby dzieliła go od nich mroczna otchłań, choć w rzeczywistości od Klęski upłynęło zaledwie sześć lat. Wszystkie wcześniejsze lata jawiły się jako jasna, cudowna chwila wypełniona ludźmi i wydarzeniami pozbawionymi już praktycznego znaczenia.
Od tego czasu Bishopowie pędzili naprzód, gnani nie tyle przez zwycięskie hordy, co przez wspomnienia przegranych bitew, pułapek, w które wpadli, partyzanckich zasadzek. Ranni lub doścignięci przez pewną śmierć członkowie rodziny bywali czasem porzucani, gdy reszta uciekała ogarnięta bezwstydną paniką, dawała tyły, żeby uratować rdzeń rodziny, utrzymać przy życiu choć cząstkę dziedzictwa.
Nazwy były teraz miejscami na mapie - grzbiet Piły, Korynt, Góry Kamienne, Wielkie Źródła Alice, Pitwallow - a mapy nie były już kawałkami papieru. Nosili je zakodowane w indywidualnych chipsach pamięci. Przez te sześć lat pościgu, gdy ludzie ginęli i pochłaniały ich układy mózgowe zmechów, rodzina straciła nawet mapy, a wraz z nimi pamięć, gdzie walczyli i ginęli bliźni. Teraz nazwy stały się tylko nazwami, pozbawionymi treści i korzenia na żywej glebie Śnieżnika.
Rodzina nie mogła wziąć z sobą wiele bagażu. Porzuciła matryce map i inne insygnia, które kiedyś potwierdzały jej władanie nad tymi ziemiami. Ślad porzucanych szczątków ciągnął się teraz przez lata i kontynenty.
Ojciec Killeena zginaj w Cytadeli, zniknął gdzieś w bitewnym chaosie. Veronika została trafiona tuż obok Killeena. Wlókł za sobą jej ciało, szukał lekarza, który potrafiłby naprawić szkody. Dopiero gdy wyczerpany runął do mulistego rowu irygacyjnego, spostrzegł, że nie żyła już od pewnego czasu, kiedy on ciągle jeszcze miał nadzieję. Zbyt oszołomiony i udręczony nie zauważył tego. Ze zmętniałych, wytrzeszczonych oczu Veroniki kapała ropa. Pewna śmierć.
Przed Klęską znał tabuny kuzynów, rodzina wydawała się bez granic. Teraz miał tylko Toby’ego.
- Patrz. Robol - zawołał Toby. Wskazał ręką i odszedł podskakując.
- Hej! - krzyknął Killeen. - Sprawdź najpierw.
Skoczył przed siebie i zasłonił syna.
Robol wyglądał na nieszkodliwego. Miał świeżo wypolerowany jasny, pokreskowany poprzecznie pancerz. Krótkimi, grubymi ramionami grzebał w śmieciowisku, między maskami, zardzewiałymi kontenerami, zużytymi, szarymi bioprzegubami.
Kiłleen podszedł bliżej. Zmech mełł w miejscu lekkimi gąsienicami. Grzęzły w rdzawym pyle i pokruszonym granicie. Przednie soczewki przesunęły się, zmech obejrzał Killeena i jakby się namyślał. Nie wykazał jednak żadnego zainteresowania, odwrócił się i ruszył w dół wzgórza, wzbijając tuman pyłu, który dzięki niskiej grawitacji zawisł na długo w powietrzu, tworząc obłok lśniącej mgły.
- Myślę, że wszystko jest okay - powiedział niechętnie Killeen.
- Mogę zbierać? - zapytał Toby akustycznie, bez pośrednictwa comu. Wylądował ze świstem i stanął ciężko na pokruszonym granicie.
- Zbierać? Myślałem, że masz serwoaparatów po uszy. Toby wzruszył ramionami. Małe części zamienne dyndały mu u pasa.
- Wyglądasz jak chodzące śmieciowisko.
- Chłopaki potrzebują części zamiennych - bronił się Toby.
- Więcej nie trzeba. Będą cię spowalniać.
- Oj! Pozwól! Mam jeszcze miejsce - twarz Toby’ego wykrzywiła się w udawanym bólu.
- Nie. - Killeen był zdziwiony, że powiedział to tak ostrym tonem.
- Aleja...
- Nie. Po prostu nie. A teraz zmiataj na swoją pozycję. Właściwie Toby nie zajmował pozycji marszowej, ale takie sformułowanie podnosiło jego znaczenie. To ugłaskało chłopca.
Wzruszył ramionami, zmarszczył brwi. Odszedł, ignorując toczącego się nierówno po zboczu robola.
Dawno temu Killeen nauczył się wsłuchiwać w to, co go dręczyło. Przez chwilę stał bez ruchu. Pozwalał uspokoić się wyczulonym zmysłom. Obserwował powolny marsz rodziny, odchodzącego robola. Głosy pojawiały się i zanikały, tworząc zwykły akustyczny gwar rozmów.
Dobrze im się szło tą doliną. Transportowy zmech jechał wzdłuż łożyska rzeki piasku. Killeen nastawił punkt widzenia na starego, zmęczonego człowieka, Fowlera, kołyszącego się na pokładzie zmecha. Słyszał jego płaczliwe pytania: “Kiedy się zatrzymamy? Macie trochę tej zupy z koryta? Co to znaczy, że skończyła się? Przecież mieliśmy jej pełne dzbanki!” Docierały też do niego odgłosy strzelających spod gąsienic pojazdu kamyków.
W dolinie panował spokój. Kamieniste wzgórza upstrzone były zmechowym śmieciem. Gnijące bioczęści zanieczyszczały powietrze. Takie kupy starych części zaśmiecały całego Śnieżnika. Stały się tak pospolite, że Killeen prawie ich nie zauważał. Na odludziu, takim jak to, zmechy śmieciarze nie trudziły się zebraniem przerdzewiałych masek ani połamanych osi i nie woziły ich daleko do przetapialni i fabryk. Śmieci gromadziły się przez stulecia. Kiedy zmechom udało się zmienić pogodę planety, śniegi ustąpiły, odsłaniając jeszcze starsze złoża z odległych zimnych stuleci. Te przerdzewiałe szczątki także zanieczyszczały ziemię.
Pomiędzy nimi, jak przyjazny znak, wyrastały rośliny. Już od paru godzin cieszyły ich te przestrzenie pokryte śniadymi odrostami trawy.
Denix zaszedł przed godziną, a teraz i Zjadacz był w połowie przesłonięty ostrymi szczytami wzgórz. Zmieniające się kolory oszałamiały Killeena.
Rodzina posuwała się w stałym, uporczywym rytmie. Gdy pokonywali kolejne wzniesienia, rozpoczynało się gadanie. Rozmowy dzieliły ich na grupki dyskusyjne. Od miesięcy szli nie oznaczonym szlakiem przez suche, jałowe doliny. Tylko koryta podnosiły ludzi na duchu. Rysujące się przed nimi słodko pachnące obietnice, dodawały sprężystości krokom.
Mimo że Killeen nie spostrzegał nic niepokojącego, miętał tego dziwnego prążkowanego robola. Przyglądał siei nie swojemu synowi i często sprawdzał trasę.
Właśnie patrzył przez topo, gdy odezwał się Arthur:
- Znów raduje mnie widok zieleni.
Dziwne. Ten rzeczowy aspekt utrzymywał zazwyczaj pełen chłodnej ogłady dystans.
- Tak, doprawdy. Do tej pory mogliśmy się cieszyć najwyżej korytami...
- Wątpię, żebyście mogli zjeść te twarde, włókniste rośliny.
- Tu gdzieś musi być woda gruntowa.
- Zdaje się, że wkraczamy na obszar Plamy.
Killeen rozjaśnił się.
- Poważnie? Będzie wilgotniej?
- Może. Plama jest strefą pęknięć otaczającą miejsce uderzenia meteorytu. Popękana skała zawiera w sobie wieczną zmarzlinę, która uchroniła się przed zmechami dążącymi do wysuszenia naszej planety. Czasem spotyka się nawet lód z lodowca przysypany wędrownymi piaskami. Meteoryty to jedyny rys pogody Snieżnika, z którym, jak się wydaje, nie poradziły sobie zmechy. Jeśli wziąć pod uwagę eliptyczną orbitę naszej planety wokół Zjadacza, nie ma się co dziwić, że spotyka ona na swojej drodze wiele meteorów. Zbliżamy się gwałtownie do Zjadacza. Standardowy gaussowski rozkład gęstości małych fragmentów materii, wielkości meteoru, mówi nam, że będziemy bombardowani według stopy wykładniczej.
- Zapowiada się lepsza pogoda? - Arthur zapewne mówił ciekawe rzeczy, ale czasem aspekty wypowiadały się bardzo mętnie.
- Być może znowu tak będzie. Zdaje się, że zmechy zmieniają orbitę IR-246.
- Hę?
- Przepraszam. Nazywacie naszą gwiazdę Denix, jeśli się nie mylę?
- To nie my ją nazywamy, ona się tak nazywa.
- Dla mnie ta gwiazda to dwieście czterdzieste szóste źródło promieniowania podczerwonego, położone blisko centrum Galaktyki. Według katalogu, gdy zbliżamy się do strefy wewnętrznej centrum...
- Hejże, ta gadka wysysa mi mózg jak wiadro kleszczy. Ja...
- Ciekawe wyrażenie. Pamiętam, że wywodzi się z prastarej cywilizacji rozwijającej się na Ziemi, którą teraz możemy podziwiać wyłącznie na holozapisach...
- Wsadź sobie tę uczoną mowę, dobrze? Nic nie rozumiem... Denix jest słońcem i to właśnie oznacza jego nazwa.
- Tak, wy ją tak nazywacie. To zwyczajna gwiazda, których widzicie miliony, kiedy na nieboskłonie nie ma ani Denix, ani Zjadacza.
Zaskoczony Killeen popatrzył w górę. Zjadacz osuwał się do krwistoczerwonego łoża za szczerbatymi jak zęby piły szczytami.
Wysoko w ciemnościach płonęły bursztynem, ciemnym błękitem, bogatą zielenią, niezliczone światełka. Między nimi ciągnęły się cienkie smużki. Killeen nigdy nie pomyślał nawet, że te punkciki mogły być podobne do Denix.
- Wszystkie... te?
- W promieniu tylko jednego roku świetlnego od Zjadacza jest, w przybliżeniu, milion gwiazd. Wiele z nich weszło już w schyłkowy etap ewolucji i świecą różnymi kolorami. Niektóre wypuszczają serpentyny ze swoich chromosfer. Zaawansowane...
- Przestań bełkotać! Chodzi ci o to, że są duże?
- Niektóre są większe niż Denix, która, na marginesie, należy do typu M l. Twoi przodkowie wybrali ją nie ze względu na piękno, lecz dlatego, że jej planeta tkwiła głęboko w epoce lodowcowej i najwyraźniej nie wzbudzała zainteresowania cywilizacji zmechów, podczas gdy inne...
Killeen pozwolił Arthurowi dalej prowadzić wykład. Niebo stało się dla niego nagle ogromną misą o niewyobrażalnej głębokości. Tam były inne słońca! Całe jego życie - szczęśliwe dzieciństwo, miłość, trud, stracone nadzieje, zabójcze odwroty -wszystko niespodziewanie skarlało, stało się nieważną szamotaniną na porysowanej płaszczyźnie pod dachem nocy wypełnionej niezliczonymi oczami.
6
Maszerowali jeszcze po północy. Na Śnieżniku nie spotykało się prawdziwej ciemności; miliony iskierek nad głowami jakby się zmówiły, żeby napełnić niebo mglistym, trwałym promieniowaniem.
Nie było solidnych, ostro zakreślonych cieni.
Przez nieboskłon przelatywały co roku odległe zawirowania gazu. Zanim chłopiec zdążył zostać mężczyzną, zmieniały się błyszczące gwiazdozbiory. Ale gwiazdy odgrywały drugoplanową rolę na ciemnorubinowym, targanym burzami niebie.
Przodkowie Killeena dostosowali oczy do objęcia skali daleko większej niż poprzednio. Killeen mógł widzieć gwiazdy jako płonące pochodnie, a po przekręceniu oka otoczyć je mrocznym atramentowoczarnym całunem. Zmechy widział w najsłabszym nawet świetle, więc ludzkość już dawno temu, naśladując maszyny, podrasowała sobie oczy.
- Gniazdo zmechów za wzgórzem - przesłał wiadomość Toby.
Skręcił na prawo i chwilę później wylądował obok syna.
- Typ zmecha?
- Namierzyłem trzy fabryczne ciężarówce. - Toby z podniecenia mówił wysokim głosem.
- Co robią?
- Pracują.
- Kopią?
- Wygląda na to, że coś robią w fabryce.
- Co?
- Nie wiem. Widzisz ten transporter, który wyładowują?
- Aha. Wiązki czegoś... - Killeen ustawił oczy na maksymalne przybliżenie. Przeskanował nieostre zakamarki, szukając charakterystycznych śladów wielkich zmechów.
- Rośliny - powiedział podniecony chłopak. - Zbierają rośliny.
Killeen zmrużył oczy. Nadal nie mógł wyłapać detali. Zastanawiał się, czy jego oczy tracą ostrość widzenia. Trzeba dbać o swoje wyposażenie. Wystarczy coś zaniedbać i można szybko stracić życie. Angelique, młoda dziewczyna z rodziny, ma jakiś program wewnętrzny rozwiązujący problemy z oczami. Będzie musiał kazać sprawdzić oczy. Skrzywił się, irytacja rozproszyła uwagę.
- Jeszcze tego nie widziałem - powiedział.
- Nie widziałeś zmechów używających roślin?
- Widziałem kilka, jak ścinały drzewa, to było kiedyś, gdy... - przerwał, bo sprowadzało to myśli do czasów, “gdy Cytadela stała pewnie, a ojciec wychodził na rajdy, kiedy ludzkość władała lasami, zbiorami i całym tym straconym dziedzictwem”, a o tym nie rozmawia się z Tobym, ot tak, zdawkowo - ...gdy jeszcze były...
- Ciekawe, co one robią?
Spojrzał na pięć kanciastych budynków stojących w szeregu jeden przy drugim. Od strony wzgórz nadciągały dwa wiry powietrzne. Odwrócone stożki miałkiego piasku prześliznęły się obok brązowych, glinianych budowli.
- Trudno powiedzieć. Dawno temu zmechy niszczyły rośliny, które klan próbował uprawiać w dolinie obok Cytadeli. Ścinały je i zostawiały. Nie wykorzystywały ich.
- Dopadnijmy je! - zaproponował radośnie Toby.
Killeen popatrzył na chudą, poznaczoną zgrubieniami od hełmu twarz chłopca. Każdy z członków rodziny miał takie ślady na ciele. Poklepał go po ramieniu i roześmiał się.
- Mamy tu gdzieś plagi na zmechy?
- Ale powiedziałeś! - Toby też się roześmiał. Killeen pojął, że wesoły nastrój syna bierze się po części z tego, że chłopiec potrafi okazać odwagę.
O ataku zawsze decydowała rodzina. Chłopcy uczestniczyli w nim na równi z innymi, bo rodzina nigdy się nie rozdzielała, gdy dochodziło do niebezpiecznych działań. Ludzie bardziej niż czegokolwiek obawiali się podziału, zagubienia, rozłamów. Jednak, młodzież podczas natarcia biegła daleko z tyłu i dlatego jej słowo liczyło się najmniej.
Był w tym jakiś szczątek dziecięcej wolności dla Toby’ego. Killeen starał się instynktownie nie zniweczyć tego. Wiedział jak szybko trudy życia spadną na barki chłopca i wtedy przestanie być dzieckiem.
Przybywali inni członkowie rodziny. Schodzili długimi, pochyłymi torami, lądowali z sykiem pneumatyków. Ledroff prowadził naradę, hełm miał odrzucony do tyłu. Wokół niego skupiło się kilkunastu Bishopów.
Toby pomachał w kierunku Ledroffa.
- Myślisz, że pójdzie?
- Nie wiem - odparł Killeen.
- Hej, popatrz na jego brodę.
Matowoczarne włosy zaginały się wzdłuż kolistej linii.
- Przyciął je kołnierzem hełmu - zachichotał Toby.
- Pewnie go szarpało podczas biegu.
Tradycja dopuszczała łagodne żarty z kapitana. Killeenowi to dowcipkowanie sprawiało dużą przyjemność. Ciągle dręczyło go wspomnienie zręcznego manewru, jakim Ledroff zdobył godność przywódcy.
Prawdopodobnie Ledroff nosił brodę, żeby wyglądać starzej. Może rzeczywiście ta cuchnąca przygnieciona hełmem masa pomogła mu awansować.
- Obrzydliwy krzak - zauważył Toby.
- Chroni przed oparzeniami słonecznymi. - Killeen wziął kapitana w obronę.
- Kiedy ja będę miał brodę, nie pozwolę, żeby kombinezon mnie za nią ciągnął.
- Ale ja to zrobię... - Schwycił żartobliwie Toby’ego za podbródek.
- Sytuacja bez zmian? - zapytał przez ogólny com Ledroff pewnym głosem dowódcy.
Wśród zabudowań odległej fabryki nie widzieli ożywienia ani zainteresowania przybyszami. Killeen zastanawiał się, co zrobi kapitan. To byłaby pierwsza prawdziwa potyczka od czasu, gdy objął tę funkcję. Sprawiał wrażenie nieufnego. Zmrużył oczy, studiował sytuację.
Do sensorium Killeena dotarła szybka, ogólna rozmowa. Ale on mruczał tylko do Toby’ego. Obaj śledzili uważnie zajętych pracami zmechów. Odkąd upił się na warcie, powstrzymywał się od zabierania głosu.
- Te zabudowania wyglądają na nowe - włączył się w ich rozmowę Ledroff.
- Przypominają stopioną glinę - powiedział rzeczowym tonem Toby.
Chłopak wszędzie zdobywał informacje, co zaskoczyło Killeena.
- Zmechy używające roślin? Może robią z nich coś, z czego moglibyśmy skorzystać - rozważał Ledroff.
Killeen wywołał Arthura i zapytał po cichu:
- Co o tym sądzisz?
- Ta Plama ma prawdopodobnie dziesięć lat. Zmechy z pewnością miały czas na wykorzystanie rosnących tu surowych materiałów organicznych.
- Uderzmy na nie - powiedziała Jocelyn.
- Tak - poparł ją schodzący po zboczu Cermo.
Rodzina po zaledwie jednej nocy spędzonej w korycie poczuła się wzmocniona. Czyżby zapomnieli o Jake’u i Fanny, odrzucili względy ostrożności? Nie. Rodzina nie potrzebowała w tej chwili zaopatrzenia, lecz poruszyło się w niej coś starego jak świat - żądza zwycięstwa, zemsty. Co prawda wypatroszyli maszynala, ale Ledroff nie pozwolił zniszczyć koryta. Krew ciągle im wrzała, łaknęli odwetu. To mogło się teraz przydać. Pozwolić atakować - to mógł być najlepszy pomysł. W najgorszym przypadku pozbyliby się poczucia niższości.
Ledroff rozejrzał się. Zobaczył jak zaciskają wargi, przestępują niecierpliwie z nogi na nogę. Killeen czuł narastające napięcie. Wiedział, że trzeba dać mu upust albo ostro z nim walczyć.
- Sformować gwiazdę! - krzyknął Ledroff.
- Tak jest!
- Ja na przód!
- Ja na szpicę!
- Heja, heja!
Poszli na leżącą w dole fabrykę. Nacierali wzdłuż czterech wektorów, żeby rozbić jakąkolwiek próbę zorganizowania oporu. Nic nie stanęło im na drodze.
W kierunku roboli strzelały im z ramion pomarańczowe ogniki. Zmechy wpadły w wir chaotycznej walki, brakowało im zdecydowania.
Rodzina mknęła przez dziedzińce fabryczne, nad stojakami wypełnionymi ceramicznymi rurami, wzdłuż montażowni blach węglowych. Rozwalali kopnięciami przepierzenia, szukając kierujących pracami zmechów. Killeen i Jocelyn rozdzielili się, pędzili przez długą halę zapchaną wielkimi maszynami. Szybkość była najlepszą taktyką, jaką dysponowała ludzkość. Zmechy przeznaczone do ciężkiej pracy konstruowano z myślą o stabilności i rzetelności wytwarzania. Reagowały nieco powolnie, chyba że zostały przeprogramowane na zwiększoną czujność.
Zdyszani dotarli na otwarty podjazd. Runął na nich zmech kierownik. Przez ogólnie dostępną linię comu nadawał swój kod rozpoznawczy. Zwrócił w ich stronę zestaw szklanych, sowich, błyszczących soczewek i ułamek sekundy za późno zdał sobie sprawę, że nie są zmechami, które wlazły tam, gdzie ich nie proszono. Zmech kierownik zawrócił w miejscu i zaczął uciekać. Miedziana płyta odskoczyła w bok i spod niej wyłoniło się coś, co wzięło na cel Killeena...
Zrobił unik. Usłyszał nieprzyjemne zgrzytanie. Rąbnął na posadzkę, zanim zrozumiał, że dźwięk dotarł do niego za pośrednictwem fal elektromagnetycznych. Ostry zapach wypełnił mu nozdrza.
- Po prostu chciał cię ochrzanić. To wszystko. - Jocelyn śmiała się, zasłaniając usta.
Ten zgrzyt pochodził od Jocelyn, która usmażyła kierownika w trzeszczących mikrofalach. Zmech zamarł w sztywnym, śmiesznym geście: wziął się pod boki, a jedyny przekaźnik ocalały po trafieniu, nadawał beczący sygnał - NIE PRZESZKADZAĆ NIE PRZESZKADZAĆ NIE PRZESZKADZAĆ.
- Ubrania! - zawołała Jocelyn. Przeskoczyła Killeena, pewna, że nic mu się nie stało. Podniósł się, pocierając ramię. Uderzył się o wielką, pokrytą stalowymi blachami maszynę zaopatrzoną w ogromny taśmociąg rolkowy. Przypominała prasę. Z jednej strony wchodziły w nią włókna. Wirujące cylindry ciągnęły i przeplatały surowiec, moczyły go w gryzących chemikaliach. Z drugiej strony urządzenia wychodziły błyszczące płaty bursztynowozłotej tkaniny.
Zachwycona Jocelyn oddarła kawałek materiału. Killeen zostawił ją przy tym zajęciu i odszukał stojącego w pobliżu Ledroffa. Nastawił com. Rodzina schodziła się i przesyłała raporty.
- Nadzorcy wyłączeni.
- W kompleksie nie ma zmechów wyższych generacji.
- Zabudowania bezpieczne.
- Znaleziono przydatne serwomechanizmy.
- Nadzorcy nie wysłali sygnału ratunkowego.
Prawie wszyscy stwierdzili, że kompleks fabryczny nie wyemitował informacji o napadzie.
- Starsi członkowie rodziny byli już w bezpiecznym miejscu. Rozstawiono straże.
Ledroff słuchał, kiwał głową. Uśmiechnął się, pokazując pieńki brązowych zębów. To był jego pierwszy rajd, odkąd został kapitanem. Wszystko poszło dobrze.
Killeen poszukał Toby ‘ego. Znalazł go majstrującego coś przy zmechu kierowniku.
- Ustrzeliłem robola - powiedział chłopiec z żalem, że nie trafiło mu się nic większego. Ojciec pokazał mu, co zrobić, żeby kierownik obracał się na rotorach. Maszyna zawirowała jak bąk, wymachując niezgrabnie ramionami. Toby roześmiał się i przestał się boczyć. Był tak zajęty szalonym zmechem, że zapomniał zaniknąć szeroko otwarte, uśmiechnięte usta. W Cytadeli uznano by to za nieuprzejmość, symboliczne pokazywanie nieokrzesanego wnętrza. Killeen już chciał go upomnieć, ale pomyślał, że na naukę dobrych manier będzie czas w przyszłości. O ile ta przyszłość nastąpi.
Ledroff rozkazał odblokować cybernetykę roboli i wysłać je z powrotem do pracy. W ten sposób rodzina mogła dowiedzieć się więcej o tym, co tu wytwarzano. Killeen patrzył, jak powolne, silne zmechy biorą się do roboty. Ignorowały ludzi, bo zmechy kierownicze nie zdążyły wyemitować sygnału ostrzegawczego. Na matowych maskach roboli widniały niezrozumiałe dla ludzi wzory. Potrafiły je odczytać tylko zmechy wyższej kategorii.
Jeden ze zmechów miał prążkowaną aluminiową skorupę. Killeen widział wcześniej taką samą u innego. Coś nowego we wzornictwie roboli. Zanotował to w pamięci i więcej o tym nie myślał. Tajniki konstrukcyjne zmechów były mu całkowicie obojętne - nie umiałby wymontować osi z łożyska, tak samo jak nie potrafiłby przeprogramować biochipsów w swojej głowie - ale nieomylnie odróżniał robola od zmechów wyższej klasy. To było niezbędne do przetrwania.
W normalnej kolejności nowe wzory przechodziły od bardziej rozgarniętych zmechów do zwyczajnych robotników. Jednak to prążkowane aluminium pojawiło się najpierw u roboli. Najpewniej w jakimś celu. Robole wspomagające atak w korycie nie nosiły specjalnych oznakowań. Każda zmiana mogła oznaczać niebezpieczeństwo.
Po zabezpieczeniu budynków fabrycznych, rodzina rzuciła się rabować zgromadzone w nich bogactwa. Tkanina okazała się rarytasem. Reagowała na bodźce elektryczne, prując się w miejscach, których dotknięto przewodzącym prąd paznokciem.
Kilkunastu członków rodziny wywołało swoje aspekty i zaczęło, korzystając z ich wiedzy, ciąć, przykrawać i szyć nowe ubrania. Między długimi szeregami tkającej niestrudzenie maszynerii rozbrzmiewał śmiech. Rodzina lubiła ciężką pracę, jeśli od razu dawała ona rezultaty. Nowe koszule, kamizelki, spodnie do noszenia pod kombinezonami - to poprawiało nastroje.
Killeen włóczył się z Tobym, badając teren.
- Patrz - chłopiec wskazał wielki stos kosmatych, wysuszonych roślin. Robole rozładowywały wózki ze ściętymi łodygami i gałęziami. - Jak one robią z tego tkaninę?
- To tajemnica zmechów.
Wzruszył ramionami. Dawno temu zrezygnował z prób odgadnięcia, jak zmechom udaje się robić takie rutynowe cuda. Natomiast chłopcu wydawało się, że rozumie wszystko w świecie, który przekroczył już możliwości poznawcze człowieka.
- Te liście mają narośle.
Nieproszony, włączył się Arthur. Jego chłodny, wyraźny głos zaszemrał z tyłu mózgu Killeena:
- To są warstwy silikonu-boronu. Mają za zadanie ochraniać roślinę przed promieniami ultrafioletowymi Zjadacza. Prze-chwytują twarde fotony i konwertują je w procesie fononowym w użyteczne...
- Daj spokój - mruknął i Arthur zamilkł. Odejście aspekta wprawiło w drżenie podrażnione sensorium Killeena.
- Hę?
- Nic. Kazałem się zamknąć aspektowi.
- Ciekawe, co to jest? - Toby dotknął twardych, szklistych liści.
- To musi być... -Killeenowi nie spodobała się własna myśl.
- Pomyśl, a jeśli zrobiły je zmechy?
- Możliwe. Wyglądają cholernie śmiesznie. - Pokiwał głową, w zamyśleniu zacisnął usta.
- Skoro ich używają, to może je też uprawiają?
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Są takie chropawe. Jakby nie były roślinami. Toby nie widział konsekwencji takiego stanu rzeczy.
- Rozejrzyj się trochę, zobacz, czy robole mają nasiona - powiedział zdawkowo Killeen.
- Tak jest. - Toby był uszczęśliwiony, że kazano mu wykonać samodzielne zadanie. Przeszedł koło szeregu roboli dźwigających sześciokątne pojemniki z plastibrązu. Te robole należały do najbardziej prymitywnych. Zarejestrowały Toby’ego jako poruszającą się przeszkodę, szczegół, który tymczasowo znalazł się na ich drodze i zniknął. Nie musiały więc wzywać pomocy wyższego intelektu, żeby rozpoznał wzór intruza. Największe problemy wiązały się ze zmechami kierowniczymi.
Killeen wiedział, co to znaczy. Cały kompleks zacznie się powoli zamykać, jak tylko robole napotkają trudności. Wtedy wezwana pomoc kierowników i nikt im nie odpowie. Doprowadzi to do wysłania sygnału ratunkowego do głównych miast.
W ten sposób ograniczano możliwości łupienia. Prawdziwa sztuka polegała na oszacowaniu, ile ma się czasu, zanim pojawi się jakiś zmech kierowniczy średniej klasy. Można je było załatwić mikrofalami, ale Killeen od dawna nie widział, żeby któryś z takich zmechów odpowiedział na SOS swoich podwładnych. Zmechy robiły się coraz sprytniejsze. A może poświęcały trochę więcej uwagi szkodnikom?
Od lat rodzina prowadziła żywot nomadów. Rabowali odosobnione fabryki zmechów, a potem zaszywali się na ścieżkach swoich wędrówek przez coraz smutniejsze okolice. Spustoszone wzgórza nie dawały cienia chroniącego przed palącymi promieniami Zjadacza. Zabierali z sobą jedynie skondensowaną żywność - żujki - poręczne sześcianiki, zapewniające mięśniom siłę i mające w sobie tyle mocy, że piekły w język, gdy sieje rozgryzało. Niektórzy członkowie rodziny nadal zachowali umiejętność robienia żujek z zapasów znajdowanych w korytach. Parę razy już się zdarzyło, że los całej rodziny zależał od tych kwaśnych brązowych okruchów. Rodzina błąkała się po zerodowanych wąwozach, czerpiąc siły do życia jedynie z żujek i łyków stęchłej wody sączącej się z wykutych przez zmechy w skale pochylni.
Wspominał to, błądząc po ciemnych korytarzach pełnych dudniącej, grzechoczącej maszynerii. Szukał Ledroffa, ale kompleks był ogromny, pełen nie kończących się zaułków. Przeszukiwał fabrykę wiedziony próżną ciekawością.
Dziwne szkliste rośliny dawały coś więcej niż tylko tkaninę. Z obracających się pasów transmisyjnych i pras wychodziły tafle mocnego tworzywa. Killeen zmiął w ręce kawałek, bezskutecznie próbował go oderwać. Znalazł też małe, twarde jak kamień urządzenia zaopatrzone we wtyczki i koła zębate, których zastosowania nie znał. Naliczył kilkanaście skomplikowanych przedmiotów wytwarzanych w fabryce. Tylko niektóre nie były mu całkowicie obce, a wyłącznie jeden produkt - tkanina - mógł mieć jakiekolwiek zastosowanie dla ludzi.
Leżące nieopodal składy wypełniały po brzegi jeszcze bardziej tajemnicze wytwory, zapakowane i powleczone szkliwem, gotowe do transportu.
Jego zainteresowanie miało wyłącznie praktyczny cel. Już dawno przestał się dziwić rozmaitym wytworom zmechowych fabryk. Obfitość dóbr wypluwanych przez maszynerię była dla niego czymś równie oczywistym jak bogaty świat organiczny dla jego przodków. Po prostu życie.
Świat Killeena dzielił się na dwie części. Żył - kiedy tylko mógł - pośród rzeczy zielonych, miękkich i giętkich, przystosowanych dla ludzi. Wyszła z nich niegdyś cała ludzkość. Ale żywność pochodziła głównie z kadzi w korytach, albo z rzadko spotykanych wilgotnych kolonii znajdujących się w prastarych, zbudowanych ludzką ręką domkach. Pozostałości bogatej niegdyś ekosfery Śnieżnika rozkwitały teraz w nielicznych oazach pokrytych trawą i twardymi, odpornymi na wpływy atmosfery pnączami. Te królestwa życia rozkwitały jedynie w dziczy, z dala od miast i arterii komunikacyjnych zmechów.
Po drugiej stronie linii podziału leżała cała reszta planety. Zmechy, które coraz bardziej napierały na kurczące się oazy zieleni. Przeważającą część Śnieżnika stanowiła teraz jałowa ziemia wykorzystywana jako źródło minerałów. Tu i ówdzie spotykało się ceramiczne kolonie zmechów. Killeen widział kiedyś jedną z oddali, kiedy rodzina przeszła na drugą stronę jakiegoś łańcucha górskiego, co kosztowało j ą życie sześciu członków. Była to szklista, strzelista struktura trzeszcząca od wyładowań elektromagnetycznych. Wydobywający się z niej głęboki, dudniący głos wstrząsnął sensorium Killeena i wystraszył go.
Za naturalny uważał fakt, że te odległe, napawające go strachem strefy stały się siedliskiem istot inteligentnych. Niemal nie zauważał buczących na wysokich obrotach maszyn stojących wokół niego. To była oczywistość. I nikt w rodzinie nie podważał tych oczywistości, bo wypływały one z wieloletniej tradycji, z procesu dziejowego, w którym zmechy pod każdym względem zdobyły przewagę nad ludźmi. Niegdyś Snieżnik był chłodnym, lecz wypełnionym zielenią światem. Teraz wysechł. Nawet powietrze wydawało się wysysać wilgoć z ludzkich gardeł. To wszystko było chyba sprawką zmechów.
- Oczywiście, że tak.
Odrętwiał od ciągłego dudnienia wydawanego przez maszyny. Arthur wtargnął w tok myślenia znienacka, jakby sam Killeen sformułował tę myśl.
- Jak to?
- Wiele stuleci temu cywilizacja zmechów podjęła dzieło zmiany ekologii Śnieżnika. One nie funkcjonowały dobrze w wilgotnym, ciepłym świecie, jakim wtedy był Snieżnik.
- I co w tym złego?
- Wilgoć i gorąco sprzyjają rdzy. Na Śnieżniku rosły kiedyś lasy alpejskie, ziemię pokrywały ogromne łąki rozciągające się od horyzontu po horyzont. Zmechy przybyły sprawdzić, czy planeta nadaje się do ich projektu i chyba uznały, że tak, choć wymagała pewnych poprawek.
Killeen przystanął za urządzeniem z węgloszkła, które mieliło coś, co wyglądało jak wielkie matowe, chromowane gąbki.
- Skąd wiesz?
- Byłem przy tym. Jako pierwsi zaobserwowaliśmy zmechy, które wtedy występowały jeszcze w charakterze zwykłych badaczy. Klany postawiły pierwsze Cytadele...
- To było ich więcej niż jedna?
Arthur zamarł na chwilę ze zdumienia.
- O tak. Tak łatwo się zapomina. Jesteś młody. Kiedyś mieliśmy wspaniałe rzeczy. Po przybyciu na Snieżnik nie mieliśmy złudzeń, że jesteśmy tu bezpieczni przed zmechami. Choć z trudnością, byliśmy jednak w stanie zająć całą powierzchnię planety, ochronić każdy...
- Tak, tak. Powiedz mi o tym. - Nigdy nie słyszał, żeby ludzie sami, według własnych wzorów, zbudowali coś więcej niż Cytadelę. Poza nią znał tylko rzeczy wykonane na modłę zmechów albo po prostu im ukradzione. Aspekt często mówił o sprawach, które dawno odeszły w zapomnienie. Killeen uważał je za kłamstwa, przechwałki, albo opowiastki mające przyciągnąć jego uwagę. Kontrast pomiędzy przeszłością a obecną kondycją ludzkości sprawiał, że rodzina rzadko korzystała z rad aspektów.
- Zmechy nie starły się z nami bezpośrednio. Niektórzy byli zdania, że prawie nas nie zauważają, że widzą w nas tylko lokalne formy życia nie mające dla nich znaczenia. Sądzę, że ten pogląd potwierdzony został przez historię i to ze smutnymi konsekwencjami dla nas. W każdym razie...
W tym momencie Arthur najwyraźniej wyczuł zniecierpliwienie Killeena. Zaczął mówić szybciej. Wyobrażenia i myśli rozlewały się jak jasnobłękitne skrzepy, żywe obrazy docierały do mózgu Killeena bez tłumaczenia, doświadczenie Arthura przechodziło bezpośrednio do umysłu nosiciela.
- Najpierw zaobserwowaliśmy, że zimy stały się sroższe i padało mniej deszczu. Nasze zbiory malały. Musieliśmy rozwinąć ekstensywną uprawę i wprowadzić zmiany genetyczne, żeby uodpornić rośliny na wypaczoną pogodę.
- Kapowaliście, jak jest z tą pogodą? - Killeen był pod wrażeniem, lecz starał się, by Arthur nie domyślił się tego. Oczywiście nie udało mu się. Wyczuwał pełną zadowolenia aurę aspekta.
- Tak, rozumieliśmy pogodę. Albo tak nam się wydawało. Byliśmy zbyt pewni siebie. Powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że zmechy celowo wprowadzają chmury gazu i pyłu na drogę, którą porusza się Snieżnik. Używały nawet drobno zmielonych asteroidów. To wywoływało burze piaskowe. Myśleliśmy, że to tylko przejściowa zmiana pogody, ale w rzeczywistości, to już było na stałe. Piasek pokrył okolice równika. W jakiś sposób zmechy doprowadziły do wyparowania ogromnych ilości sprasowanego lodu z czap polarnych na biegunach. Wtedy Śnieżnik zmienił klimat na bardziej suchy, chłodniejszy. Nie rozumiem tych procesów. Najwyraźniej cywilizacja zmechów już wcześniej doszła do tego rodzaju inżynierii planetarnej. Dobrze wiedziały, że w rachubę wchodzą tysiące drobnych efektów ubocznych. Dokonały wielkiego i straszliwego dzieła. Robiły to krok po kroku. Minęło kilka stuleci, zanim dotarło do nas, że nastąpiła fundamentalna zmiana. Przez ten czas nasze zasiewy pousychały i z trudem udawało nam się wyżyć w Cytadelach. Rok po roku sadziliśmy coraz więcej, a zbieraliśmy coraz mniej. Naiwnie sądziliśmy, że zmechy nas nie wykryły albo nas ignorują. Ależ byliśmy durniami!
Killeen wziął jedną z chromowanych kuł i rzucił na podłogę. Rozbiła się na tysiące ostro fluoryzujących delikatnie zwiniętych włókienek. Skoncentrował się na szybko płynących słowach Arthura. Do tej pory ignorował taką prastarą wiedzę. Myślał, że wszystkiego, co może się przydać w życiu, dowie się od Fanny. Ledroff był takim samym ignorantem jak on.
- Plamy zostały do tej pory - powiedział.
- Mieliśmy tak marne rozeznanie, że z początku nie domyśliliśmy się, jak ogromne mają znaczenie. Śnieżnik podąża wokół Denix po orbicie zbliżonej do koła. Denix zaś krąży po długiej elipsie wokół Zjadacza. Przebywaliśmy na Śnieżniku, gdy Denix znajdował się na środkowym odcinku swojej orbity. Wtedy po okresie lodowcowym nastąpił okres ciepły. Tak było, zanim Denix zbliżył się do Zjadacza. Patrz.
W lewym oku Killeena pojawił się kolorowy, trójwymiarowy diagram. Niebieska plamka okrążała czerwoną kulę. Potem obraz został powiększony: wokół wiru gorących kolorów - Zjadacza - krążyła kula. Obok pokazały się liczby i słowa, których Killeen nie rozumiał.
- Tak... - starał się usilnie coś powiedzieć. - Śliczne.
- Nie wyświetlam takich skomplikowanych pomocy naukowych dla zadowolenia twojego zmysłu estetycznego.
Głos Arthura był poważny, urażony. Killeen posłusznie zamknął prawe oko. Diagram napęczniał, ukazał Śnieżnik jako cętkowany, suchy dysk. Piaszczyste łachy mieszały się, tworząc szary, prążkowany wzór.
Obraz zmieniał się w czasie. Przelatywały stulecia. Błyszczące pokrywy lodowe topniały i nikły. Chmury rozpraszały sio,. Pustynie wgryzały się w boki kamiennych łańcuchów górskich.
- To właśnie zrobili, żeby uzyskać odpowiadający ich potrzebom klimat. A potem...
W prawym uchu Killeena zabrzmiały trzy nuty, wezwanie na zebranie.
- Słuchaj, musimy iść - powiedział z ulgą.
W prawym oku wyskoczyła mu dwuwymiarowa mapa wskazująca drogę do Ledroffa.
7
Kiedy Killeen przyszedł, Ledroff już prowadził zebranie. Na końcu pokrytej cynowym dachem szopy, na wielkiej maszynie z brązoszkła siedziało pięciu członków rodziny.
- ...ponieważ szybko uciszyliśmy kierowników, prawdopodobnie nie został wysłany sygnał ratunkowy, nie było żadnych ostrzeżeń. Nic. - Ledroff perorował, a Killeen usiadł na wypolerowanym wale ochronnym.
- Hmmm - mruknęła z powątpiewaniem Jocelyn, bawiąc się włosami nawiniętymi na palec. - Zwykle było parę spokojnych dni. Czy teraz też tak będzie?
- To był dobrze przeprowadzony atak. Wzorowo - ciągnął Ledroff.
Killeen uważał to za rutynowe działanie, ale nic nie powiedział. Niech się nowy kapitan chwali.
- Co jest grane? - zapytał.
Ledroff zrobił dramatyczną pauzę, powiesił hełm na wystającej z boku dźwigni. Siedział na klocowatej, obramowanej aluminium maszynie przypominającej piramidę. Wszędzie sterczały lewary i dźwignie kontrolne.
- Rozważamy, czyby się tu nie zaszyć - powiedział z góry do słuchaczy.
- Mamy jeszcze siłę, żeby zrobić parę kroków - prychnął Killeen.
- Myślę, że nadal jesteśmy zmęczeni - odparł rozsądnie Ledroff. - W przeszłości zmechy wyższych generacji przez co najmniej trzy, cztery dni nie sprawdzały fabryk z wyłączonym kierownictwem. Uważam, że powinniśmy z tego skorzystać i trochę odpocząć.
- Modliszka mogła wezwać jakieś rabusie i spróbować nas wyśledzić - odezwała się Jocelyn.
- Tak, na otwartej przestrzeni. Tutaj nie zajrzą. - Ledroff pokiwał głową.
- Jesteś pewien? - zapytał Killeen, który tymczasem wspiął się na wyższą kondygnację wielkiej maszyny. Miał stąd widok na cały kompleks fabryczny. Robole nadal bezmyślnie wykonywały swoje rundy. Wszystkiemu towarzyszyło nieustanne brzęczenie maszynerii. Członkowie rodziny kręcili się między maszynami i zabierali co wpadło im w ręce.
- Jestem pewien. To normalne! - Ledroff spojrzał na niego. - Rodzina zwykle odpoczywa po rajdzie.
Powolny Cermo pokiwał głową. Miał przyjazny, ciepły wyraz oczu.
- Potrzebny nam czas, żeby trochę się rozejrzeć. Może znajdziemy jeszcze więcej serwosów, a nawet jakieś stymulanty.
- Cermo, w fabrykach nie ma stymulantów - roześmiała się Jocelyn.
Cermo wzruszył ramionami.
- A może są? Nie dowiesz się, póki nie sprawdzisz sama. Uwagę Killeena zwróciło coś niezbyt odległego. Z początku nie wiedział, co to może być.
- Więc jest zgoda? - Ledroff uśmiechnął się. - To rozłóżmy się obozem w tej wielkiej fabryce. Rozstawimy...
- Czekaj. Widzisz to? - Killeen pokazał palcem.
- Robol, i co? - Jocelyn spojrzała, mrużąc oczy.
- Widzieliście już kiedyś taki egzemplarz?
- Może raz - powiedział powoli Cermo. - Nie jestem pewien.
- Przypominam sobie, że kiedyś... - zaczęła Jocelyn.
- Dzisiaj, na początku dnia. Zdaje się, że był też w tej okolicy, gdzie napadła na nas modliszka - uzupełnił Killeen.
Ledroff patrzył na podjeżdżającego na gąsienicach roboli o prążkowanych bocznych panelach. Chociaż skręcił gwałtownie w stronę bocznego wyjścia, przednie oczy miał do końca utkwione w piramidzie z brązoszkła.
- No i co? - zapytał Ledroff.
- Myślę, że to zwiadowca - odparł Killeen.
- Może to jakiś inny robol? - Ledroff popatrzył w dół ze swojej grzędy.
- A może nie - stwierdziła stanowczo Jocelyn.
- Nowy rodzaj robola - powiedział Cermo. - Może ich być bardzo dużo.
- No, to czyim jest zwiadowcą? - zapytał Ledroff.
- Rabusiów - rzekł Killeen.
- Rabusie nie używają zwiadowców. Nie słyszałem o czymś takim - powiedział Cermo.
- No i co z tego? - zapytała sarkastycznie Jocelyn. - To, że o czymś nie wiesz nie znaczy jeszcze, że tego czegoś nie ma.
- Fanny by wiedziała! - zaperzył się Cermo.
- Ty to mówisz. Nie mamy aspekta Fanny, żeby go zapytać - odparła cierpkim głosem Jocelyn.
- To sprawdźmy! - odburknął Cermo
- To użyjmy głów! - warknęła Jocelyn.
- Myślę, że musimy połączyć obie te rzeczy - powiedział Ledroff.
Killeen nachmurzył się i zaproponował:
- Lepiej posłuchajmy Jocelyn.
Podziękowała mu krótkim skłonieniem głowy. Wydawała się napięta. Znała metody Fanny, lecz pamiętała o najważniejszej wskazówce tej starej, mądrej kobiety: “Przewidujcie. Odczytajcie zamiary zmecha, zanim on odczyta wasze zamiary”.
Killeen zobaczył w jej błyszczących oczach niechęć do Ledroffa. Ze zdumieniem zrozumiał, że Jocelyn chciała zostać kapitanem. Wcześniej był zbyt zajęty sobą, żeby zwrócić na to uwagę.
- Robole mogą być tragarzami rabusiów - upierała się Jocelyn. Znów zaczęła nawijać na palec długie włosy. Potem wygładziła je i odgarnęła za uszy.
- Ten robol niczego nie niósł. - Cermo wzruszył ramionami.
- Teraz nie, ale mógł gdzieś położyć bagaż - odparła Jocelyn.
- Po co? - zapytał Ledroff.
- Żeby zobaczyć, co robimy - powiedział Killeen.
- Fanny o niczym takim nie mówiła - upierał się. Ledroff. Gdy pojął, jak wątły jest ten argument, dodał: - Rabusie są za szybkie na robole. Zostawiłyby je w tyle.
- Modliszka może być wolniejsza - odrzekł Killeen. - Nigdy nie widzieliśmy jej w marszu.
Obserwował Ledroffa w długich marszach i bitwach. Wiedział, że jest ostrożnym, rozsądnym człowiekiem. Teraz gdy niespodziewanie został kapitanem, starał się brać pod uwagę poglądy innych i znajdować zadowalające wszystkich wyjście. Może tak właśnie trzeba było postępować. Ale Killeen wyczuwał w Jocelyn, a nawet w Powolnym Cermo, rosnącą falę irytacji. Ledroff musiał szybko rozładować ten nastrój. Rodzina nie mogła maszerować ani odpoczywać, gdy w głowach jej członków kipiał gniew.
Teraz Ledroff poznał rozkosze przywódców: marudzenie i jęki rodziny wciągnęły go jak wir. Niegroźne, lecz nieustanne i dręczące. Najczęściej chodziło o wypoczynek, o to by starsi i mniej wytrzymali mogli odetchnąć. Każdy kapitan, widząc rosnące podczas forsownych marszów straty i szkody, miał skłonność do uwzględniania tych żałosnych głosów. Do wymogów uprzejmości należało pozwolić rodzinie ukoić bóle i odetchnąć po trudach. Często okazywało się to niezbyt mądrym postępowaniem.
- Miałem nadzieję, że będziecie jednomyślni - powiedział powoli Ledroff.
- Jocelyn i ja widzieliśmy robola z modliszką. My jesteśmy jednomyślni - odparł ostro Killeen. Chciał dać upust złości i przypomnieć Ledroffowi o konieczności podjęcia decyzji.
- Twoją pamięć zamroczyła gorzała - powiedział Ledroff.
- Mówisz o przeszłości. - Killeen poczuł, że czerwienieje.
- Killeen, powinieneś być po mojej stronie - szydził Cermo. - Jak tu zostaniemy, łykniesz sobie trochę wieczorem.
- Brakuje mi twoich zwałów tłuszczu, żeby alkohol miał w co wsiąkać - odparł złośliwie Killeen. Cermo rzeczywiście nosił pod pasem mały wałeczek tłuszczu widoczny przez srebrzystą tkaninę. Bez względu na trudy, jakie przeżywała rodzina, ta wypukłość utrzymywała się i stanowiła dla właściciela pewien powód do dumy.
- Te zwały tłuszczu to od kurzu, który połykam idąc za tobą - odrzekł ostro Cermo.
- Jeszcze trochę, a będziesz wlókł brzuch po ziemi - odparował Killeen.
- Stęskniliście się za docinkami, chłopaki? - zapytał spokojnie Ledroff.
Sygnału kapitana nie zignorowałby żaden z członków rodziny. Killeen czekał na to podświadomie. Musieli pozbyć się napięcia, jakie wzbierało w nich od śmierci Fanny.
- Hejże - zaczął sprzeczkę Killeen. - Coś tu czuć, jakbyś konwertował tłuszcz w gazy.
- Przynajmniej pierdnę sobie porządnie - niegrzecznie odciął się Cermo.
- Idź naprzód i daj powąchać te gazy rabusiom, a ja zostanę z tyłu, ze staruszkami - powiedział Killeen.
- Uważaj, bo ci się brzuch wydmie - włączył się Ledroff.
- Te, uważaj, bo wydymam twoją mamuśkę - odparł Cermo.
- Za mały ten twój pod brzuchem, nie poczułaby nawet - odparował Ledroff.
- Wysuwa się jak teleskop, chłopie - powiedział Cermo. - Następnym razem, jak będę go pokazywał, stańcie obok, żeby podziwiać!
Jocelyn uśmiechnęła się i włączyła się do docinków.
- Nietrudno byłoby mi popatrzeć w ten teleskop.
- Możesz to zrobić za darmo! - krzyknął radośnie Cermo. Nie zapomniał przy tym zasłonić ust, choć ten elementarny gest uprzejmości nie był wymagany przy docinkach.
- Chyba myślałeś o mikroskopie, jest taki mały!
Przerobili jeszcze kilka rund równie ciętego humoru. Kapitan zawsze mógł nakazać docinki, żeby rozładować jątrzące rodzinę napięcie. Szybka wymiana zdań była dowcipna albo obraźliwa, najlepiej jednak, jeśli łączyła obie te cechy. Do krążących docinków przyłączało się coraz więcej zawodników. Złośliwości wywoływały kolejne docinki, niektóre kwitowano aplauzem.
- Nie mogę odróżnić, kiedy Cermo pierdzi, a kiedy mówi.
- Ty uważasz, że on umie mówić?
- Jego dupsko zna więcej słów niż głowa.
- I ma lepszą wymowę.
- I nie ślini się tak bardzo.
- A twoja mamuśka w ogóle nie mogłaby mówić, gdybym ją przeteleskopił.
- Hejże, a ja dałbym twojej coś świeżego i miłego do jedzenia.
- Sam zjedz!
- A twoja żona jest jak gałka w drzwiach. Każdy ją może poobracać.
- Prawdę mówi!
- Za to twój ojciec nigdy tego nie próbował. Jest tak obrzydliwy, że kiedy podpełzł do twojej matki, wzięła go za robola.
- A twój ma takie zmarszczki na szyi, że może do nich przykręcać hełm.
- Przynajmniej coś może sobie przykręcić.
- Smutna sprawa, facet kręci we własny hełm.
- Dobrze dociął!
- A twój fatrowski jest taki obrzydliwy, że jak płacze, to łzy mu kapią po plecach.
- Oooo!
- Hej! Hej!
Jeśli docinki nie tłumiły agresji konkretnych ludzi, grupa zmuszała adwersarzy do bezpośredniej konfrontacji. Okrzykami zachęty i przycinkami doprowadzali do sytuacji, w której takie osoby w końcu stawały przeciwko sobie. Tym razem gromadzony od kilku dni gniew Killeena do Ledroffa, ujawnił się po paru minutach przerzucania się kpinami. Killeen stanął z rękami wyciągniętymi przed siebie, potrząsając głową.
- Darujmy sobie temat matek, Ledroff... bo ja właśnie zszedłem z twojej.
- Oooo!
- Docinaj!
- Wbij ten gwóźdź! - Wszyscy wstali i zaczęli się poklepywać po ramionach w słodkim nastroju, bo właśnie odpuścili sobie wszystkie urazy. Obejmowali się, śmieli, dowcipkowali. Gadali, ot tak sobie, bez celu, żeby pogawędzić. Rodzina nie dopuszczała, by ktokolwiek czuł w sobie gniew do innych. Docinki, jeszcze w Cytadeli rozrywka towarzyska, teraz były równie ważne, a zarazem oczywiste jak uścisk dłoni.
Ledroff objął Killeena i powiedział bez urazy:
- Możliwe, że masz rację. Chodźmy, opuszczamy ten kompleks.
Killeen pokiwał głową, uśmiechnął się, klepnął Ledroffa mocno po plecach i po raz pierwszy pomyślał o nim jak o kapitanie.
Łatwiej rozmawiało mu się z Ledroffem w ruchu.
- Jak sądzisz, czy to co było w fabryce oznacza, że zmechy korzystają teraz z Plam? - zapytał Ledroff. Posuwali się właśnie skokami wzdłuż linii niskich wzgórz.
Toby szedł po prawej stronie Killeena, w pewnej odległości od krawędzi trójkątnego szyku. Wyschniętą równinę pokrywały wielkie, zwinięte płaty brązowego mułu spieczonego oślepiającym blaskiem wiszącego nad ich głowami Zjadacza. Ogromne, cienkie kawały ziemi wzbijały się spod nóg na wysokość budynku. Killeenowi wydawało się, że idzie po zamarzniętych falach brązowego jeziora. Nastąpił na płat błota i skruszył go jak zwiędły liść. Przebił się przez chmurę pyłu i wpadł po kostki w gęstą warstwę kurzu.
Kichnął gwałtownie i zawołał:
- Arthur mówi, że wszystko, co widzieliśmy w tym kompleksie zrobiono z roślin.
Wyskoczył z pełnego kurzu dołka i wzbił się w suche powietrze.
- A ja widziałem, jak niektóre robole ładowały ziarno -wtrącił się Toby. - Pamiętasz...
W głosie Ledroffa zabrzmiał niepokój:
- Może więc zmechy zaczęły zajmować również Plamy?
- Na to wygląda.
- Do diabła! Dlaczego nie zostały w tych swoich śmierdzących miastach?
- Arthur sądzi, że planują zajęcie całego Śnieżnika.
- Zgadza się - odparł Ledroff. - Jeden z moich aspektów też tak mówi. Cholerne aspekty. Straszą i gadają, strasząi gadają. Tylko to robią przez cały czas.
Killeen uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Może zmechy przygotowują się na czas, kiedy Zjadacz podejdzie bliżej.
- Bliżej? - zapytał Toby. - Czy zostanie na niebie?
- Pamiętasz orbity, które rysowałem? - przypomniał Killeen.
- Trochę. - Chłopiec nie przywykł do wewnętrznych obrazów, projekcji, linii i krzywych wiszących w powietrzu, szeregów niezrozumiałych znaków zostawionych im w spadku przez odległych przodków, którzy nawet nie pomyśleli, że ich potomkowie uznają je kiedyś za zbędny nonsens. Toby wolał realność.
- Arthur mówi, że świat się zmienia. Zjadacz rośnie.
- No i co?
- Zmechy też się zmieniają.
- Ach, ten Arthur to stary pierdoła. - Toby roześmiał się szyderczo.
Killeen zachichotał. Niech chłopak trochę poużywa. To nikomu nie zaszkodzi.
Odkąd opuścili złupioną fabrykę, przekazywał synowi informacje od Arthura. Lepiej wyłożyć je jasno, po co chłopak miał się zdawać na pogmatwaną mowę aspektów. A to już niedługo nastąpi.
Nie chciał, żeby Toby nosił aspekta, chociaż wszedł w wiek, w którym rodzina przyzwalała na to. Aspekty mocniej wpływają na młode umysły. W Cytadeli rodzina zaczekałaby, aż Toby całkiem dorośnie. Teraz każdy dorosły niósł maksymalny ładunek aspektów. Te żywe obecności przodków stanowiły ich przymierze z przeszłością, sprawiały, że czuli się spadkobiercami wielkiej rasy, a nie zaledwie rozbitą, uciekającą bandą wyrzutków. Był to też praktyczny wgląd w stare umiejętności i wiedzę. Poczucie ciągłości miało tym większe znaczenie, że niewielu członków rodziny miało czas uczyć się w biegu od swoich aspektów i oblicz.
Ledroff dyszał, stawiając długie kroki.
- Gdybyśmy tylko wiedzieli, co one robią, dlaczego... uch!
Killeen doskonale zrozumiał o co chodzi Ledroffowi. Rodzina nie rozumiała, dlaczego zmechy nagle zniszczyły Cytadelę, podobnie jak we wcześniejszych wiekach klan nawet nie przypuszczał, jaki los gotują Śnieżnikowi.
Wszystkie usiłowania dotarcia do zmechów wyższej generacji, próby rozmów, negocjacji - spaliły na panewce. Niewiele ludzi wiedziało, jak komunikować się ze zmechami, nawet na poziomie podstawowej wymiany zdań. Moase, stara kobieta, która teraz jechała na zmechu transportowym, w młodości trochę tłumaczyła. Od tamtego czasu rodzina nie miała okazji skorzystać z jej umiejętności. Zanadto absorbowały ją najprostsze zadania -bieg, jedzenie i znów bieg.
Killeen nosił też starszą osobowość - oblicze o imieniu Bud -która dawno temu była mistrzem tłumaczeń. Ale nigdy jej do tego celu nie używał. Stary inżynier potrzebny mu był wyłącznie do rozwiązywania prostych zadań. Przywołał teraz oblicze i zapytał:
- Wiesz coś o zmianach pogody?
Odpowiedź dotarła do niego w krótkich, urywanych zdaniach. Oblicza zachowały tylko fragmenty dawnych osobowości.
1. W moich dniach było cieplej.
2. Tłumaczyłem kiedyś maszynala.
3. Maszynal powiedział: Śnieżnik będzie zimniejszy.
4. Znowu tłumaczyć?
- Nie trzeba, przepraszani - odparł uprzejmie Killeen, wzruszony gotowością żałosnego głosiku do niesienia pomocy. Dawno już nie przywoływał Buda. Trudno rozmawiać nawet z bardzo fragmentarycznym obliczem i zachować jednocześnie czujność w marszu.
Rozmyślał nad odpowiedzią Buda. Wywołał Arthura i otrzymał szybkie podsumowanie prastarych sposobów na rozmowy ze zmechami. Większości nie zrozumiał.
Kiedy ludzkość została wygnana z rozległych arkologii, starała się chytrze wykorzystać swoje uzdolnienia w zbieractwie na obrzeżach miast zmechów. Oddziały najeżdżały na odległe miasta, a najlepsze łupy zostawiały obok najbliższej enklawy zmechów. Ten regularnie stosowany zabieg powstrzymywał mechanicznych sąsiadów od napadania na Cytadele ludzi. Ta polityka przez jakiś czas odnosiła skutek. Ludzie sądzili, że ich Cytadele, mniejsze i mniej rzucające się w oczy niż wielkie arkologie, są bezpieczne.
Niektóre Cytadele specjalizowały się w rozmowach z posłami zmechów i w handlu z nimi. Przodowała w tym rodzina Kingów, ale z czasem ich najlepsi tłumacze zostali zdradziecko zabici. To było życie pełne niebezpieczeństw.
1. Mogę to robić znowu.
2. Chcę pracować.
Killeen zauważył drwiąco, że tym razem jego własna skóra byłaby w niebezpieczeństwie. Bud zrozumiał i wycofał się wystraszony. Aspekty i oblicza jakoś nie mogły pojąć konsekwencji dawanych rad, chociaż też nie odczuwały bólu i znoju, które były udziałem Killeena.
Nagle wyłonił się inny kąśliwy aspekt. Killeen zgrzytnął zębami.
- Przeklętych handlarzy spotkał los, na który zasłużyli. Kompromisy z nieżyciem nie są możliwe. Historia z pewnością was tego nauczyła!
Aspekt o imieniu Nialdi przedarł się przez sensorium jak żółta błyskawica, wypuszczając z siebie tłumioną przez lata frustrację. Nialdi pochodził z czasów, kiedy ludzkość zajmowała umiarkowane strefy Śnieżnika. Był sławnym kapłanem wyznawanej w tamtych czasach religii.
- Staram się właśnie znaleźć sposób na ratowanie naszych tyłków, ty stary cymbale! - huknął Killeen. Mentalnie pochwycił aspekta, lecz tamten wyśliznął się i odleciał jak stado rozzłoszczonych pomarańczowych ptaków.
- Odrzucasz słowo? Czy dzika furia zmechów nie nauczyła cię przynajmniej tego, że nie może być między nami a nimi pokoju? Mówi przeze mnie Graal!
- Odchrzań się! - krzyknął Killeen. Zaczął uganiać się po swoim umyśle za łopoczącymi prądami Nialdiego. Aspekt wrzeszczał na niego w religijnym żargonie, biegając po całym sensorium. Zajęty łowieniem Nialdiego potknął się i upadł. Wygiętą przyłbicę hełmu odrzuciło na bok i Killeen nałykał się kurzu. Wstał, przeklinając.
- Nie dajesz sobie rady z aspektami? - rzucił drwiąco Ledroff.
- Mężczyźni mają nogi jak z kamienia - zażartowała Jocelyn.
Poirytowany Killeen przegnał Nialdiego w odległy zakamarek umysłu i zdławił jego brzęczenie. Rodzina z coraz większym trudem kontrolowała aspekty. Pomyślał kwaśno, że to jest jeszcze jeden powód, żeby nie obciążać dodatkowo umysłu Toby’ego.
Opuścili wyschniętą mulistą równinę i wspięli się na zerodowany łańcuch górski. Denix i Zjadacz zalewały ziemię surowym blaskiem. Kępki krzaków rzucały cienie. Rodzina posuwała się coraz bardziej w głąb Plamy. Łożyska strumieni były wilgotne, jakby kilka dni temu padało. Wysoko na niebie widniały popychane wiatrem samotne obłoki. Wielkie wachlarze wygładzonych kamieni i piasku mówiły o prądach, które kiedyś spływały wartko ze stromych glinianych wzgórz.
Rodzina była odpowiednio rozstawiona. Jeśli nawet dostrzegłby ich zmech lotnik i rzucił bombę albo zagłuszacz, w zasięgu rażenia znalazłoby się najwyżej kilka osób.
- Patrz na lewo - usłyszał głos Ledroffa. - Widzisz coś? Wyostrzył widzenie i zaczął obserwację jasnej, wyraźnie widocznej okolicy. Wskoczył na wierzch pokrytego rdzą kadłuba. To był czołgacz. Stary wzór, odarty z bogatych w rudę części, grzechotał jak porzucony bęben, gdy Killeen obracał się, obserwując odległy horyzont.
- Zmechy, tyle że...
- Co widzisz na dalekim zasięgu?
- Zmechmetal, dużo tego. Ale nie wyczuwam zmechmyśli.
Sensory Killeena dysponowały biblioteką typowych sygnatur elektronicznych zmechów. Znalazły w oddali lekkie wyładowania nie osłoniętej emisji. Nie potrafił ani nawet nie potrzebował odczytywać graficznych symboli wskazujących sygnały pochodzące od zmechów. Dane napływały do jego zmysłów jak mdłe zapachy wzmocnione ostrym odorem.
- Może cię zwodzą?
- Potrafię wyczuć smród zmecha szybciej niż ktokolwiek - najeżył się Killeen. To nie była prawda, Powolny Cermo miał lepszy nos. Ale temu wielkoludowi brakowało szybkości i umiejętności osądu.
Niechętnie wywołał Arthura i poprosił o pomoc.
- Pytasz czy zmechy potrafią ukryć zapach? Nie, wątpię, żeby potrafiły całkowicie ukryć swoją transmisję. Nie są także w stanie całkowicie wymknąć się naszym czujnikom.
- Jesteś pewien?
- Przypominam ci, że uczestniczyłem w tworzeniu tych technik.
- Jeśli pozwolimy, żeby dotarły na odległość skanowania...
- Zapewniam cię...
- Tato, słyszę rozmowę - zawołał Toby.
- Jaką?
- Obce głosy. Nie wiem czyje.
- To może być trik zmecha - wyemitował Ledroff.
Killeen czuł się zagubiony. Instynkt podpowiadał mu: uciekaj ! - automatycznie pochylił się i sprawdził sprzączki u butów. Przejechał dłonią w rękawiczce po szklistych zapięciach. Odwrócił głowę. Mała zmiana skali w sensorium sprawiła, że usłyszał cichutki pogłos rozmowy. Zamarł. To były nakładające się, przeinaczone ludzkie głosy.
- Nadchodzą...
- Zbyt wielu. Nie potrafię rozróżnić...
- Powinniśmy skręcić w prawo.
- Sprawdź, co po lewej. Jakiś znak, że nas okrążają?
- Może to tylko robole.
- Nie, idą za wysoko.
- Wyczuwam w nich zmechmetal. Strasznie śmierdzi.
- To ludzie! - krzyknął Toby.
I oto ukazali się; wąski klin pędzący po pokrytej głębokimi koleinami równinie. Killeen otworzył w zdumieniu usta. Odległy, dźwięczny głos pytał:
- Jaka rodzina? Jaka rodzina?
- Bishopowie! Sześć lat poza Cytadelą - odpowiedział Ledroff.
- Jesteśmy Rooksowie - odparł kobiecy głos.
- Mamy tu waszych krewnych.
- Kuzynów, ciotki i wujków!
Buty wryły się w piasek i oba trójkąty popędziły po równinie na spotkanie. Pospieszny bieg, krzyki. Pytania o zaginionych krewnych wywrzaskiwane wprost w sensoria i ochrypłe odpowiedzi. Kangurze susy, nogi obracające się jak skrzydła wiatraka. Wreszcie wierzchołki trójkątów spotkały się i ludzie wpadli na siebie. Za porysowanymi przyłbicami hełmów widać było na wpół zapomniane twarze, które do tej chwili istniały tylko jako wyblakłe wspomnienia ze wspaniałych minionych czasów. Pokrywały je bruzdy, zbrązowiałe naroślą i zaszyte rany. Zdarzały się puste oczodoły, bo nie zawsze wystarczało części zamiennych. W ustach tkwiły starte, poszarzałe zęby, wargi otaczały krwawe obwódki. Wszyscy wrzeszczeli, nawoływali się, chociaż tak naprawdę większość się nie znała. W Cytadeli mieszkały tysiące ludzi. Tak dużo czasu spędzili we własnym, zamkniętym kręgu, ich pamięć tak mocno przeciążał codzienny strach, że każda nowa twarz była niezaprzeczalnym potwierdzeniem wspólnoty gatunku. Dawno zaginieni przyjaciele padali sobie w ramiona. Krzyki wibrowały w powietrzu. Nagle zobaczyli, że są czymś więcej niż tylko żałosną bandą ściganych stworzeń. Okrzyki i pełna zaskoczenia radość stały się festynem na cześć ludzkości.
Toby znalazł natychmiast chłopca i dwie dziewczynki. Obejmowali się, wbijali palce w żebra, psocili, próbowali nawet sił w dziecięcych zapasach. A nad nimi huczały obie rodziny, dwa dawno temu rozdzielone strumienie zlewały się w jedną rzekę ciał, rozmów, zwykłych, bezmyślnych okrzyków i łez radości.
Killeen odnalazł znajomego, pracował z nim w polu. Był to Sanhakan, mężczyzna o potężnych hakach brwiowych, nawet teraz dokładnie ogolony. Oczy otaczała mu siatka delikatnych, spalonych słońcem zmarszczek. Sanhakan klepnął Killeena po plecach, zaklął i podniósł go z ziemi w niedźwiedzim uścisku. Dziko się roześmiali, gapili się na siebie spoza zaparowanych przyłbic hełmów, jakby chcieli sprawdzić, czy dawno nie widziany przyjaciel jest realny, czy nie jest wywołanym gorączką majaczeniem. Zerwali hełmy, tak jak wszyscy wokół, i ucałowali się siarczyście. Zaufali dotykowi ludzkiego ciała. Killeen poczuł odór potu
Sanhakana, a po chwili delikatny zapach kobiety, która pojawiła się nagle obok niego i podsunęła grube usta do pocałunku. Jeszcze jedna kobieta, stara, pomarszczona, z wysiłku emanująca słonym zapachem. Miała białe włosy i jakiś dziwnie słodki czar. Torował sobie drogę przez ściśnięte ciała, obijał się o nie. Pokryte strupami, pobrużdżone twarze. Szlochanie. Podszedł do starego mężczyzny o półprzymkniętych oczach i młodym uśmiechu. Objął go, nie rozumiał, co tamten stara się powiedzieć, przekrzykując ogólny harmider. Potem objęły go inne ręce. Gdy odwracał się od starca, usłyszał nagły przeszywający kręgosłup trzask. Przed oczami pojawiła mu się czerwona mgiełka. Coś uderzyło go w nos, w ustach poczuł smak krwi. Oblizał się, zdziwiony. Język dotykał piasku. Wzrok trochę się poprawił, mgła rozeszła się. Stwierdził, że leży twarzą w dół. Poruszył ołowianymi mięśniami i przeturlał się na bok. Obok niego leżał starzec, z rozpostartymi rękami i nogami, wychodzącym z ust językiem i dziwnym wyrazem twarzy. Killeen poczuł zimno. Taki sam straszny, wykrzywiony grymas miała Farmy.
Podparł się łokciem. W otaczających go głosach pojawił się chropawy ton. Wrzaski. Upadające ciała. Spróbował dostrzec coś kątem sensorium, sprawdzić, co się stało. Zmysły miał ociężałe, przytłumione, jakby pływał w piasku. Stanął na czworakach i zobaczył, że niektórzy członkowie rodziny leżą rozciągnięci na ziemi, inni uciekają, a niektórzy stoją znieruchomiali od szoku.
Toby.
Poczuł ostry kłujący ból w ramionach. Szukał po omacku.
Zobaczył syna. Zdezorientowany zataczał się niedaleko od niego.
- Toby! Schowaj się za czymś!
- W którą stronę iść? - zapytał Toby.
- Chodź za mną.
Chwiejąc się na zdrętwiałych nogach, Killeen pokuśtykał w kierunku wystających z ziemi głazów.
- Chodź... tutaj. - Padli za największym kamieniem. Wtedy Killeen uświadomił sobie, że nie wie, z której strony nadszedł atak.
Toby gapił się zbielałymi oczami na biegnące postacie.
- Co..?
- To modliszka - powiedział Killeen.
8
Dwadzieścia dwa ciała. Podsystemy Killeena policzyły je automatycznie, gdy ostrożnie obserwował odległe wzgórza.
Dwadzieścia dwa. Rozciągnięte bezwładnie jak puste torby. Pewna śmierć.
Trafiło ich coś, co strzelało z dużej odległości, co świetnie potrafiło mierzyć. Do tego potrzeba dużych rozmiarów, żeby mieć dobrą triangulację.
Coś dużego łatwo dostrzec. Nawet w podnieceniu powinni zauważyć, jak nadchodzi. Ale Killeen nic nie widział, nie było nawet falowania powietrza.
Modliszka.
Usłyszał/poczuł cienkie, wysokie, zimne skrzeczenie. Automatycznie zrobił unik. Strzał przeszedł obok. Modliszka mogła być za nim, mogła być gdziekolwiek.
Toby leżał z wyprostowaną lewą nogą. Odepchnął się oburącz i wtoczył częściowo za głaz. Skrzywił się i prawie stracił równowagę
- Chodź! - Killeen sięgnął ręką do ramienia Toby’ego, kuśtykając poszli w stronę najbliższej rozpadliny. Przykucnęli.
Znów bieg. Killeen coś poczuł.
Niski pomruk elektroakustyczny, jak wyszukiwarka stroboskopowa rabusia.
Trzask i gorący smród.
Ciężkie uderzenie w dolną część krzyża...
Skrzeczenie.
Spanikowany Toby z trudem łapał powietrze.
- Co to... co...
- Przeszło nam nad głowami. Musnął nas spód pola.
Pamiętał podobne szarpiące, kolczaste wyładowania. Nadchodzą, gdy jest się w płacie emisji drugorzędnej, w której fale kolidują ze sobą, tworząc mały, szybko przesuwający się szczyt. Wyjaśnił mu to kiedyś ojciec.
Teraz wiedział, że aby dać temu odpór należy wyłączyć wszystkie zmysły poza wzrokiem. Krótko mówiąc - trzeba zdrętwieć.
Wymazał z pamięci dźwięk, zapach, dotyk - w jednej chwili znalazł się w zdrętwiałym, głuchym świecie. Obniżył poziom wizji. Kolor zniknął z pola widzenia.
Ciągnął za sobą Toby’ego, rzucał się niezręcznie naprzód krótkimi ruchami.
Walczył o utrzymanie równowagi. Ledwie czuł odrętwiałe stopy.
Przygarnął syna, starał się ochronić go przed uderzeniem, które mogło przyjść z każdej strony.
Skrzeczenie.
Runęli w dół po zboczu wąwozu, stoczyli się na łeb na szyję.
Rodzina kucała za potrzaskanymi kamieniami zbocza. Kil-leen i Toby leżeli zdyszani i patrzyli. Przywrócił sprawność zmysłom.
Rodziny stawiały zawzięty opór. Niektórzy podnosili ręce i nie mierząc wystrzeliwali serie elektrohuku. Przy dobrze ukrytej głowie, można było ochronić swoje sensorium. Nikt jednak nie miał zielonego pojęcia, co modliszka zamierza zrobić dalej. Na razie miała ich jak na widelcu - w gromadzie przycupniętych na ziemi.
Killeen dotknął ostrożnie kolana chłopca.
- Czujesz coś?
- Ach... ach... jest w porządku.
- Jesteś pewien?
- Musiało mnie drasnąć, jak przelatywało obok.
- A jak teraz? - Zgiął troszeczkę nogę.
- Wporząd... oj!
- Niech noga odpocznie. Za chwilę wróci do normy.
- Ojjj...
- Bardzo boli?
Chłopiec przewracał oczami. Twarz mu pobladła. Killeen objął go przejęty trwogą.
- Toby!
Toczyła się w nim batalia o życie. Przechodziła przez metalowe wszczepy, organiczne części mózgu i inne witalne narządy, których nazw Killeen nawet nie znał. Zaciskał pięści w bezsilnej rozpaczy. Twarz miał wykrzywioną.
- Toby!
- Ach... - długie westchnienie. Chłopiec zaczął kopać nogami.
- Leż spokojnie.
- Ja... nie...
Tak było zawsze, przypływy napięcia szybsze niż ludzka myśl.
Chłopiec poruszył odrętwiałymi wargami. Poczerwieniały. Wewnętrzna walka słabła.
Toby westchnął, zakaszlał. Ku zdziwieniu Killeena usiadł, wbił się rękawicami w szary piasek.
- Dostaliśmy ją... już? - wyszeptał.
- Nie. Słuchaj... połóż się na plecach... Zielone oczy chłopca odzyskały klarowny wyraz.
- Pozwól mi...
- Teraz masz tylko leżeć...
- Pozwól mi strzelić! - poprosił Toby mocniejszym głosem.
- Leż. Jeszcze nie wiem, gdzie ona jest.
- Słyszałem coś z tamtej strony. - Trzęsącą się ręką wskazał odległe, skaliste zbocze. Z rozpadliny widzieli tylko najwyższą, pokrytą potrzaskaną skałą część.
- Jaki to był dźwięk?
- Kiedy ludzie zaczęli upadać - powiedział Toby słabym głosem - słyszałem, jakby rozdzierany metal. To było naprawdę głośne. Nie mogłem ruszyć nogą i upadłem. Wtedy znowu usłyszałem ten dźwięk. Dochodził stamtąd.
Killeen odczuwał krzyki dwóch rodzin jak przesuwającą się mgłę. Krwawiąca ludzkość łączyła się w jedno. Ranni jęczeli, niektórzy łkali. Kobieta krzyczała cienkim, przepełnionym paniką głosem:
- Alex, Ałex, Alex, Alex.
Kilkoro żądało wydawania rozkazów, szukało kapitana. Le-droff bezsensownie wrzeszczał, żeby odpowiadać ogniem, bo i tak nikt nie miał namierzonego celu, nie wiadomo było, w którą stronę patrzeć.
Rozproszyli się po wąwozach przecinających równinę, nie byli zdolni do podjęcia jakiegokolwiek manewru. Musieliby wypełznąć na otwartą przestrzeń pozbawioną osłony. Tymczasem modliszka mogła posuwać się górą i przez cały czas iść ich śladem.
Z pakunku trzymanego na ramieniu Killeen wyciągnął długie włókno i zaczepił je o stalowe oczko przy koszuli. Tę rurkę sensorową dał mu ojciec. Zrobiona z miki powierzchnia była odrapana i pożółkła. Wpasował drugi koniec rurki do otworku w skroni.
- Co ty... - odezwał się Toby
- Patrzę.
Zacisnął powieki i rurka sensorowa przejęła widzenie. Zobaczył/usłyszał mgnienia okolicy. Zgiął do góry ramię i wystawił je nad pokrytą kamyczkami krawędź zagłębienia. Przeszukiwał daleki horyzont. Wprawił rękę w miarowe drgania, żeby zmieszać napływające dane. To powinno pomóc rozpoznać miraże.
- Złapałeś coś? - odezwał się zza jego pleców głęboki kobiecy głos.
- Nie. Nie przeszkadzaj.
- Ja znajdę i strzelę.
- To ja znajdę i strzelę.
- Nie. Lepiej ja.
Nie otwierał oczu. Odległe zbocza pokryte skalnym rumowiskiem podskakiwały, gięły się i z błyskiem zlewały w jeden punkt, w przeładowane spektrum jego siatki topograficznej. Cal po calu przeszukiwał zbocze i podnóże wzgórza.
Obok niego przeleciał jakiś metaliczny powiew i przeszedł w nerwowy stukot. Prawdopodobnie strzał namierzający. Już chciał zrezygnować z obserwacji, gdy zobaczył, że coś się porusza.
Chwilę potem kształt zniknął, ale Killeen znów go namierzył. Patykowate ciało, trzy nogi. Kształt był przytulony do skały, czułki kręciły się gwałtownymi zrywami.
Odłączył rurkę sensorową i stoczył się w dół. Gorący piasek sypał mu się za kołnierz kombinezonu.
- W porządku, zobaczymy...
Obok Toby’ego klęczała kobieta. Trzymała chłopca za łydkę. Ubrana była w strój z wyblakłej szarej tkaniny. Kombinezon opinał się na egzoszkielecie obejmującym ciało jak wielopalczasta dłoń. Killeen widział już takie kombinezony, lecz żaden nie był tak doskonale wykonany. Żebrowanie egzoszkieletu otaczało jej długie, cienkie ciało i okręcało się wokół nóg podwójną, skrzyżowaną spiralą. W okolicach gardła czarne palce spłaszczały się i przechodziły w giętkie listwy łączące się na karku. Kiedy popatrzyła na niego, konstrukcja drgnęła, dostosowując się do zmiany ułożenia mięśni. Szaroniebieskie oczy spoglądały spokojnie, taksująco.
- ...zobaczmy, co tam znalazłaś - dokończył zdanie po trwającej ułamek sekundy przerwie. Przyglądał się jej staremu plecakowi wypchanemu zużytym sprzętem, kościstemu egzoszkieletowi, zwiniętym w kok kruczoczarnym włosom.
- Zaraz zobaczysz. - Wysłała dwa sygnały. Z obszarpane-go plecaka wyłuskała smukły pręt z prasowanego plastiku. Uśmiechnęła się drapieżnie.
- Ja... - Machnął ręką nad ramieniem. - Ja to znalazłem. Co to jest?
- Ptak - odparła szorstko.
Toby patrzył na nią spokojnie z nikłym uśmieszkiem, jakby uspokajał go sam jej dotyk. Killeen domyślał się, że chłopiec odczuwa teraz skutki uboczne uderzenia, że szok dotarł do nóg i obezwładnił mięśnie.
Kobieta wetknęła pręt w leżący u jej stóp lśniący cylinder. Killeen rozpoznał części wyposażenia ukradzione jakiemuś rabusiowi. Zmajstrowano z nich broń, jakiej jeszcze nie widział. Gdy podniosła urządzenie w górę, egzoszkielet rozprężył się, mruknął i skorygował ruchy nóg, żeby nie straciła równowagi.
- Pewnie nie chciałabyś...
- Potrafię. - Oczy zalśniły jej dumą.
- W porządku.
Podeszła zygzakiem pod górę po pokrytym piaskowcem zboczu wąwozu. Położyła się. Egzoszkielet zazgrzytał o kamienie. Połyskujące czarne żebrowanie chroniło jej własne żebra przed ostrymi kamieniami podłoża. Wystawiła pręt przed siebie. Na jego końcu tkwił pokryty miedzią cylinder. Prawą ręką odciągnęła przymocowaną wymodelowaną rękojeść. Przywarła do pręta, celowała. Miała dwa otworki skroniowe. Wyglądały jak pieprzyki tuż obok obramowanych czarnymi obwódkami oczu. Były dobrze dopasowane do górnego kołka rury.
Kiłleen przesłał jej przechowany w pamięci obraz modliszki. W klatce z ujęciem zmecha widniała notatka: “Zasięg 2.3275 km strefowych”. Nie wiedział, co to znaczy.
Lekko skłoniła głowę, zamknęła oczy. Strzeliła.
Miedziany ptak zerwał się z pręta i poszybował przed siebie. Przyspieszał gwałtownie i zanim Kiłleen zdążył się wyprostować, usłyszał stłumiony huk.
Niski ton ucichł w jego sensorium. Zrozumiał, że przez cały czas modliszka miała go w swoim skanerze.
Kobieta wstała powoli, jakby obolała.
- Masz cholernie fajną spluwę.
- Zabita. - Błysnęła ciemnymi oczami.
- Tak, potwierdzone - powiedział z westchnieniem ulgi.
Z modliszki pozostały bezładnie rozrzucone szczątki leżące u stóp zbocza. Części oderwane od ciężkiego stalowego korpusu walały się wśród porozrzucanych głazów.
- Może to ta sama, która nas zaatakowała kilka dni temu -zastanawiał się Kiłleen.
- Tak? - Kobieta uniosła cienką czarną brew.
- Modliszka. Ale prześwidrowaliśmy jej centralny układ elektroniczny grzmotnikiem.
- Na pewno?
- Widziałem to.
Szła furkocząc i stukając. Egzoszkielet dodawał jej sztywnego wdzięku. Twarz miała wąską, zakończoną szpiczastym podbródkiem pokrytym czerwoną wysypką. Killeenowi kojarzyła się z mechanizmem. Nawet kości kobiety wyglądały jak zrobione z wapnia pręty pracującej maszyny. Coś w nim drgnęło, gdy poczuł na sobie spojrzenie chłodnych niebieskoszarych oczu.
- Ten kawałek - postukała w pokrytą nitami stalową elipsoidę - to chyba jest jej układ centralny.
Krótkimi szarpnięciami szybko obracała głową, jakby robiła zdjęcia każdemu kawałkowi modliszki z osobna.
U podstawy pokrytego szkliwem elipsoida zmecha zaczęły pracować wiertła. Maszyna odnalazła piaszczysty dołek i usiłowała się w nim zagrzebać. Kiłleen przystawił miotacz do wystającej z elipsoida półkuli i wypalił. Układ zadygotał i zamarł.
- Musimy się teraz schować - powiedziała kobieta i ze zdumiewającą szybkością pobiegła w stronę odległego wąwozu, w którym nadal tkwili członkowie rodzin. Kiłleen pobiegł za nią, nie wiedząc o co chodzi. Czuł ogarniające go zmęczenie, gdy pędził po zbielałej równinie.
Toby nie zmienił miejsca, ale próbował poruszać nogą. Uderzał nią o ziemię, żeby przywrócić czucie.
- Hej! Dostaliście ją? Killeen skinął głową.
- To musiała być...
- Patrz! - krzyknęła kobieta.
Spojrzał w tył, w stronę rozpostartego na ziemi korpusu modliszki. Od strony odległego grzbietu wzgórza zbliżały się cztery robole. Schodziły z trudem, coraz się zatrzymując. Wszystkie miały prążkowane płyty boczne, podobne do tych, jakie Killeen widział w kompleksie fabrycznym.
- Do diabła!
Po dotarciu do podnóża zbocza jeden z roboli natknął się na fragment modliszki. Załadował go na grzbiet i przytroczył do nosideł.
- Zbierają - powiedziała kobieta.
- Co?
Nie odpowiedziała. Patrzyli w milczeniu. Killeen pomógł Toby’emu stanąć na krawędzi wąwozu. Przyłączyło się do nich kilka osób. Pod wzgórzem rozsiane było kilkadziesiąt kawałków wraka. Robole zbierały je pieczołowicie.
Killeen obserwował robole spod zmrużonych powiek. Oślepiało go połączone światło Denix i Zjadacza. Za późno zrozumiał, że modliszka skorzystała z szansy, jaką dawał jej blask rzucany przez oba słońca. Mimo powiększonych zdolności percepcji, odziedziczonych po przodkach, ludzie nie widzieli tak dobrze jak zmechy - zarówno w ciemności, jak i w rażącym słońcu. A wobec iluzji tworzonych przez modliszki byli wprost ślepi.
Ponadto modliszka przyłapała ich, gdy najmniej się tego spodziewali, byli najbardziej ludzcy, otwarci i podatni na rany. Killeen zaciskał miarowo szczęki, jak gdyby przeżuwał te myśli.
Nie chciał iść na równinę za nimi, żeby sprawdzić, kto padł. W ciągu ostatnich paru dni widział zbyt wiele podobnych scen. Jego sensorium przechowywało zawodzące krzyki rozpaczy i przerażenia.
Nie będzie na to czasu. Patrzył jak spotkały się dwa robole i wspólnie złożyły ładunki na skalnej platformie. Widać taki warsztat im odpowiadał. Jeden wysunął zestaw ostro zakończonych narzędzi i zaczął rozbierać gruby, na wpół zniszczony segment modliszki.
- Naprawiają ją - powiedział zdziwiony Toby.
- Jeszcze tego nie widziałeś? - zapytała kobieta.
- Nie, nie widziałem - odparł Killeen. - Ale układ centralny...
- Jest ich kilka.
- Jak to?
- Łatwiej się leczy.
- Łatwiej ożywają - wtrącił Toby.
- O, właśnie. - Kobieta zacisnęła wargi, jak gdyby próbowała to rozgryźć.
- Wygląda na to, że znalazły sposób na rozproszenie mózgu po różnych częściach modliszki.
- Każda część z osobna głupia, wszystkie razem mądre? -zapytała zamyślona.
Zrozumiał o co jej chodzi. Jeśli inteligencję można złożyć z wielu rozproszonych, prymitywnych fragmentów, z których każdy wnosi wkład do powstania znacznie bystrzejszego zmecha...
- Może. Robole przychodzą, naprawiają. I pewnie wymieniają martwe móżdżki.
- Potem to się budzi do życia. Myśli. Poluje. - Czarne włosy kobiety spływały falistymi splotami o niebieskawym połysku.
- Nowy rodzaj rabusia? - zapytał Killeen. Uniosła wygięte w łuk brwi, ale nic nie powiedziała.
- Nie możemy tego zabić? - zapytał Toby, kuśtykając w kółko, żeby wypróbować nogę.
- Nie. Należałoby chyba rozwalić cały mechanizm na drobne kawałki - odparł Killeen. Zaczął coś przemyśliwać. Oceniał, nie używając liczb. Po prostu zdawał się na swoją pamięć. Odpowiedzi pojawiały się znikąd. Zastanawiał się, czy to sprawka Arthura, czy jakiegoś innego technicznego aspekta. - Mamy mało amunicji. Może powinniśmy ostrzelać każdy kawałek tej modliszki z bliska - powiedział bez zastanowienia.
- Ja pomogę! - krzyknął Toby.
- Za dużo by poszło. - Kobieta nachmurzyła się.
- Jak to rozwalimy, to zużyjemy większą część naszego uzbrojenia - zgodził się Killeen.
- Niebezpieczne.
Popatrzył na nią pytająco i zrozumiał, że nie ma na myśli bezpośredniego niebezpieczeństwa, lecz zagrożenie, jakie rabusie tej klasy niosą ze sobą na dłuższą metę. Zmechy nowego miotu.
Toby pokuśtykał w bok, szukając broni. Nogę nadal miał sztywną, ale mógł chodzić. Kobieta nic nie mówiła. Patrzyła jak robole powoli ściągają części w jedno miejsce. Oddychała tak płytko, że egzoszkielet nawet się nie unosił na wysokości piersi. Szara tkanina, zmiękczona przez czas, ściśle przylegała do ciała. Była szczupła, ale jej giętkie kształty wyraźnie uwydatniały się pod sztywną plecioną zbrój ą. Wyglądała jak więźniarka w czarnej klatce. Zastanawiał się, skąd czerpie zasilanie. Wtedy zobaczył otwarty tył jej koszuli. Musiała go rozpiąć, gdy biegli od modliszki do wąwozu. Oczy fotokomórek zmieniały położenie w miarę jej ruchów, śledząc ultrafiolet emanujący ze Zjadacza.
To był napęd skorupy podtrzymującej siłę mięśni na przeciętnym poziomie. Genetycznie musiała być słaba. Jej metabolizm niezbyt wydajnie zamieniał pożywienie w siłę. Żebrowana uprząż była niezbędna do dotrzymania kroku reszcie rodziny. Obowiązywały twarde reguły. Kto zostawał z tyłu - umierał.
- Jak myślisz, powinniśmy ją rozwalić? - zapytał.
- Musimy.
- Zawołam Ledroffa i paru innych. Śmieszne są te robole. Może lepiej zdejmiemy je na odległość. Nie powinniśmy rozłączać ich z bliska.
- Czas.
- Co? Parę godzin minie, zanim zbiorą wszystkie części do kupy...
- Nie, najpierw żałoba.
Skinął głową. Lepiej stać tutaj i myśleć o modliszce niż chodzić po polu i zbierać rannych i zmarłych przyjaciół, a także tych, których ogarnęła pewna śmierć. Jednak teraz musiał to zrobić.
- Ty jesteś...?
- Shibo.
- Rodzina Rook?
- Rodzina Knight.
- To nie jest twoja rodzina?
- Spotkałam ich. Moja rodzina zginęła.
- Patrzyła na niego twardo, nie zdradzając uczuć. Nie pochodziła z jego Cytadeli, bo tam nie było rodziny Knight. Więc inne Cytadele też zostały zniszczone.
Killeen wiedział, że strata jaką poniósł nie jest większa niż nieszczęścia, które dotknęły innych. Ale stojąca przed nim kobieta straciła całą swoją linię i przeżyła bunt własnego ciała. Chciał zadać mnóstwo pytań, lecz blade, zamyślone spojrzenie, którym go obdarzyła, wymazało wszystkie myśli.
- Chodźmy. Rodziny będą potrzebowały pomocy. Pomógł jej wejść na brzeg wąwozu. Poszli przez ponurą równinę usianą ciałami zabitych.
CZĘŚĆ DRUGA
NIEGDYŚ ZIELONA PLANETA
1
Obudził się, ale był jak martwy. Nie widział i nie słyszał.
Ze światem łączyły Killeena jedynie przenikające z zewnątrz różne temperatury. Leżał na brzuchu i czuł wnikające w niego zimno z wilgotnego gruntu. Jak gdyby gleba sama wpychała się w jego wnętrze, powoli i metodycznie przenikała przez kombinezon, właziła w krocze i obejmowała biodra, podpełzając do klatki piersiowej i skrzyżowanych ramion, na których opierał czoło. Wilgoć wchodziła mu przez nozdrza aż do zatok. Ostre ukłucia chłodu rozpaliły ogniki gorączki.
Odwrócił głowę. Nic nie widział, nic nie słyszał. Porywy gorączki zmalały i zaczaj: przenikać go kąsający chłód. Czuł fale gorąca przepływające przez ciągle zdrętwiałą skórę, a ulotne smugi zimna omiatały mu twarz. Przepływy temperatury zwarły się w walce. Ku jego zaskoczeniu, zamieniły się w to, czym były naprawdę: w hałaśliwy, cieniutki jazgot aspektów.
- Arthurze, Graal nie przemawia półsłówkami. Musimy zmusić tych ludzi do marszu. I to szybko.
1. Znaleźć schronienie.
2. Modliszka - niezrozumiałe.
3. Nie może być więcej strat.
- Oczywiście nie czuję się mniej zagrożony niż wy ich lekkomyślnym sposobem trwonienia nadarzających się okazji. Powinni pójść drogą, którą im doradzaliśmy - do -jak się to miejsce nazywa? - Grzbietu Utraconej Matki. Gdyby to zrobili, bez wątpienia doszliby do domku. Dokładnie pamiętam, że był w okolicy. Nialdi, twoja pamięć starych wspaniałych czasów przerasta moją. Jak się ten domek nazywał?
- To Oaza Godstone. Osobiście błogosławiłem to miejsce, gdy było konsekrowane dla dobra naszej sprawy.
- Ach tak, jestem pewny, że uroczystość wypadła ślicznie. Tyle ich było w tamtych pięknych czasach, kiedy między jedną a drugą Cytadelą stały stacje przydrożne. Cóż za bogactwo! Podróżowaliśmy bez trwogi, nie musieliśmy troszczyć się o żywność czy wodę, bo wiedzieliśmy, że znajdziemy je w domkach albo w Cytadelach, gdzie...
l. Trzymać się tematu.
- Dobrze już, Bud. Nie musisz robić uwag. Na podstawie map, które nam jeszcze zostały, możemy zmienić trasę i poszukać Oazy Godstone. Owszem, te mapy trącą myszką i nie jestem pewien w stu procentach, ale moje obliczenia...
- Popełniają jeszcze gorszy błąd, Arthurze, ignorując słowa naszego Towarzystwa. Święte przykazanie, które niesiemy od pierwszych dni pobytu tutaj - o nie, to Prawda Opatrzności, jaką poznaliśmy przed eonami niepamiętnymi! Ona jasno wskazuje, że taka wędrówka po puszczy zmechowej jest ścieżką niewłaściwą i nigdy nie doprowadzi do tego, abyśmy wszyscy zmartwychwstali. Moi półmartwi bracia, jeśli mamy kroczyć po tym świecie silni i pod pełną postacią, musimy zjednoczyć siły.
- Nialdi, twoje zawadiactwo mi ubliża. Szanuję twoje umiejętności medyczne, ale...
- Jestem także duchowym przewodnikiem rodziny! Chroni się mnie jako aspekta za moje wyczucie moralne, a nie zaledwie...
1. Kazania z ambony to nie mądrość.
2. Trzymaj się tematu: co robić teraz.
- Przejęcie przywództwa. Oto co musimy robić, mój biedny, zahamowany przyjacielu. Wstrętem napawa niwecząca pustka, w której tak pokornie spoczywamy! Nasza skarlała rodzina nadal nosi szlachetne imię i jest w stanie osiągnąć wyżyny, które niegdyś były udziałem ludzkości...
1. Dokąd iść?
2. Wszędzie lepiej niż tu.
3. Może zbudować statek.
4. Ostatni stracony dwieście sześćdziesiąt dziewięć lat temu.
- Za daleko się posuwasz, Bud. Jestem w pełni świadom okrucieństw zmechów. Sprowadziły one zagładę na ostatni z naszych statków gwiezdnych, które przywiozły nas do tego gniazda gargantuicznych...
- Diabelskie zmechy! Nie ma innego słowa na ich określenie, Arthurze! To przeklęte...
1. Trudno zbudować statek.
2. Najpierw trzeba zbudować Cytadelę.
3. Nikt dziś nie umie budować statków.
4. Wy dwaj nie mówcie tak szybko. 4. Wiecie, jestem tylko obliczem.
Wszystko to przelatywało jak niewyraźne, zamglone ukłucia gorąca. Killeen leżał bez ruchu.
Gdzieś wewnątrz niego odczucia i chęci przemykały jak rozdarte łącza, dążące do ponownego zespolenia. Gorące głosy łączyły się z zimnym drżeniem uderzającym mu w bębenki uszne. Sprzeczka dźwięczała podszytymi temperaturą dźwiękami - stale powracającymi, chaotycznymi, niespójnymi.
Skupił się i niemal siłą przywrócił wzrok. Kwadrat w lewym oku wypełnił się szarymi promieniami świtu i rozmazaną krawędzią kamienia.
Czuł jak mówiące coraz szybciej głosy zanikają. Otępiałe, na wpół ślepe sensorium tłumaczyło rozmowę na niknące sygnały termiczne. Gwałtowne uderzenia gorąca i zimna przebiegły mu przez klatkę piersiową i szyję. Arthur, Nialdi i Bud nie chcieli wracać do ciasnych cel. Krzyczeli do niego.
- Grzesznyś ty, który pogrążasz w ciszy słowo i mądrość płynącą od przodków! Nie śmiej...
- Możesz skorzystać z tej dyskusji, Killeen. Rozumiem, że chcesz wstać i zobaczyć, co się dzieje, ale sądzę, że to, co mamy do powiedzenia, uznasz za istotne dla obecnego położenia obu rodzin. Musimy opracować strategię opartą na starannej ocenie możliwości i ryzyka, włączając w to...
l. Słuchaj, Killeen, mogę obliczać za ciebie.
2. Dasz mi czas, rozbiorę modliszkę na części.
3. Zobaczymy jak działa.
Odegnał ich, wepchnął z powrotem do cel.
Nagle zobaczył kanciaste bryły światła. Ślepota odpłynęła. Świat zewnętrzny zalał go bodźcami. Odwrócił głowę i spostrzegł, jak sucha równina unosi się, skręca i rozprostowuje. Rodzina spala. Zjadacz wyglądał jak zamazany fioletowy wir przycupnięty nad odległym górskim szczytem.
Kiedy aspekty opuściły już część mózgu odpowiedzialną za przetwarzanie wrażeń zmysłowych, poczuł zakurzony zapach sawanny zmieszany z piżmowym odorem człowieka. W uszach coś mu trzasnęło, usłyszał szelest wiatru.
Aspektom potrzebny jest czas, żeby mogły bezpośrednio odczuwać bodźce zewnętrzne, nie zdając się na resztki postrzegania nosiciela. Dzięki temu nie stawały się suchymi, pozbawionymi ludzkich uczuć osobowościami niewiele lepszymi od starożytnej biblioteki. Podczas jawy, siedziały tuż za świadomością Killeena i docierało do nich trochę realnego świata. Gdy spał, potrafiły unosić mu powieki i łowić fragmenty rzeczywistości. Musiały się tym zadowolić. Słuchały jego uszami, delektowały się za pośrednictwem sensorium - a jednocześnie zapewniały mu głęboki sen.
Aspekty ubóstwiały te okruchy prawdziwego świata. Tylko tyle miały teraz z życia. Gdy Killeen się obudził, nie mógł przyspieszać biegu spraw. Musiał pozwolić im powoli się wycofać. Jeden za drugim opuszczały jego sensorium i smutne schodziły do swoich ponurych cel w składzie chipsów.
Tej nocy Killeen wypuścił dwa aspekty, Arthura i Nialdiego. Były najsilniejsze i potrzebowały częstego wietrzenia.
Mimo wszystkich ograniczeń, jakim podlegał Bud, oblicze inżyniera zabitego setki lat temu przez ryjowca, też było potężną obecnością.
Oblicza stanowiły częściowe zapisy zmarłych. Mózg pozbawiony tlenu albo taki, którego system nerwowy uległ ciężkiemu uszkodzeniu w procesie śmierci, nie mógł w pełni ulec procedurze aspektowania. Znacznie trudniej było wydobyć osobowość z umysłu zapadającego w wieczny mrok. Rodzina zachowywała tylko specjalistyczną wiedzę i umiejętności takich zmarłych.
Zapisane w ten sposób oblicze dysponowało niewyraźną aurą pierwowzoru, ograniczoną jednak i powoli myślącą. Bud był świetnym tłumaczem sygnałów zmechów. Opanował nawet kilka zmechowych języków w czasach, kiedy ludzkość utrzymywała kontakty ze zmechami renegatami. Killeena niecierpliwiła powolność oblicza. Czasem nawet myślał, że Bud nie jest obliczem i należy do gatunku niższych osobowości, analogów. Jednak Bud okazywał się już użyteczny przy szukaniu haseł do zmechów albo przy odcyfrowywaniu skomplikowanych napisów na częściach mechanizmów.
Killeen wstał. Mięśnie miał odrętwiałe. Wczorajsze przeżycia dzisiaj przerodziły się w ból. Mrugnął lewym okiem i wywołał topo rodziny Bishopów. Pomarańczowa ikona Toby’ego wskazywała, że chłopak nadal śpi. Dobrze. Potrzebuje wypoczynku.
Na sztywnych nogach Killeen poszedł ku odległemu skupisku członków rodziny. Rozproszyli się na noc. Obie rodziny rozsiane były na stokach doliny, o godzinę forsownego marszu od korpusu zniszczonej modliszki. Gdyby znalazł się jakiś myśliwiec klasy rabusia, natknąłby się najwyżej na kilkoro, a reszta zdążyłaby zająć pozycje obronne. Killeen szedł i włączał stopniowo wszystkie funkcje, dochodził do pełni swojego sensorium. Gdy spało się pod gołym niebem, najlepszą obroną było wyłączanie wszelkich wewnętrznych systemów, które mogłyby wy-wąchać zmechy. Podczas okrążania zniszczonej przez wiatry skały, delikatne pyknięcie zasygnalizowało, że wszystkie funkcje wróciły do normy.
Zaskoczyła go postać wyłaniająca się z niewiarygodnie wąskiej szczeliny. Shibo.
- Jak tam wlazłaś?
- Wpełzłam. Tak bezpieczniej. - Choć oczy miała czerwone od płaczu, twarz nie wyrażała żadnego uczucia.
- Jakieś kłopoty w nocy?
- Nie.
- Straż coś zobaczyła?
- Nie.
Chciał z nią porozmawiać, ale w głowie miał pustkę. Jej monosylabiczne odpowiedzi nie pomagały nawiązać dialogu.
- Zawsze się budzę ze strachem, że nie zdążę zebrać całego wyposażenia i będę musiał uciekać.
- Tak.
- Ale dotąd jakoś mi się udawało - powiedział bez przekonania.
- Tak.
- Zdarzyło ci się, że przez noc coś się popsuło?
- Tak.
- Naprawiłaś?
- Oblicze naprawiło.
Nawet nie mruknęła zdawkowo. To utrudniało prowadzenie rozmowy. Jednak było w niej coś, co sprawiało, że szukał tematu do konwersacji. Jej świetny oręż przewyższał wszystko, czym dysponowała rodzina Bishopów, a jej chłodne obejście intrygowało Killeena.
- Jaki masz namiar? - Wskazał ręką na prawe oko. Shibo mrugnęła. Jednym okiem patrzyła na skaner swojej rodziny. Chwilę później odpowiedziała:
- Osiemdziesiąt siedem.
Po zwłoce w odpowiedzi domyślił się, że konsultowała się z aspektem albo inną personą. On też tak robił.
- Rodzina Bishopów zmniejszona. Liczba: jeden, sześć, sześć. Straciliśmy wczoraj dwanaścioro.
- Rodzina Rook, dwudziestu sześciu członków. Przerwał, czekał, aż Arthur zrobi za niego obliczenia.
- Zginęło trzydzieści osiem osób. Przekleństwo!
- Razem będzie teraz dwa pięć trzy.
- Tak. To smutne. A z dwa pięć trzy mamy może stu zdatnych do pracy. Reszta to ranni, starcy albo dzieci, jak Toby.
Pokiwała głową i odezwała się:
- Dobrze. Dzieci. Zrozumiał, o co jej chodzi.
- Tak, przynajmniej Rooksowie mają dzieci. Od Klęski nam urodziło się dziewięcioro. Dwoje martwych. Reszta była słaba, zdeformowana albo zmarła podczas marszu.
Przez chwilę szli w milczeniu. Narodziny podczas marszu oznaczały zabicie dziecka przez matkę. Killeen nie chciał, żeby ich rozmowa utknęła w tym punkcie. Oddychał nieco głębiej.
Dotrzymanie kroku Shibo wymagało wysiłku. Poruszała się szybko. Muskularnymi nogami stawiała długie, wyliczone kroki. Egzoszkielet powarkiwał jak oswojone zwierzątko.
- Ciekawe, dlaczego modliszka nie strzelała wczoraj do dzieci? - próbował dalej.
Rodzina Bishopów straciła wszystkie dzieci poza Tobym, ale Rooksowie uchronili kilkoro dzięki szczęściu albo sprawnej ochronie. Nie było jednak wśród nich niemowląt.
- Mniejszy cel.
- Nie sądzę, żeby o to chodziło.
- To zagadka. - Shibo pokiwała głową nad tą niezrozumiałą stroną charakteru zmechów. Modliszka przyprawiła o pewną śmierć najstarszych członków obu rodzin. Niektórzy twierdzili, że umarli oni jako pierwsi, a dopiero potem modliszka dobrała się do świętujących spotkanie rodzin. Uśmiercała ludzi, jakby wyczuwała ich wiek. Wśród zabitych była Moase, stara kobieta, która najlepiej potrafiła tłumaczyć z języka zmechów.
Wyglądało to tak, jakby modliszka pominęła najmłodszych jako łatwe cele, nawet jeśli stali u boku namierzonych i trafionych starszych. Killeen wątpił w takie dobranie celów w panującym wówczas zamieszaniu. Wolał myśleć, że przetrwanie dzieci zawdzięcza się szczęściu, a nie nowej, niepokojącej umiejętności modliszki.
Dotarli do gromady członków obu rodzin. Usiedli spokojnie, wierni starej zasadzie, że nikt nie stoi, gdy można odpocząć. Killeen nadal czuł ból w zziębniętych mięśniach łydek.
Zasięgnął porady Nialdiego i złagodził cierpienie uciskając w odpowiednich miejscach czaszkę i kręgosłup. Nie przyniosło to jednak całkowitej ulgi.
Między Ledroffem a jednym z członków Rooksów nastąpiła pobieżna wymiana zdań, lecz Killeen nie odrywał wzroku od kopca, przy którym się zebrali. Przez pół nocy nosił z innymi kamienie do budowy. Z dna doliny strzelała w niebo czworoboczna piramida. Rogi sterczały krzywo.
- Zła robota - mruknął do siebie.
- Wcale nie, dobra - wyszeptała Shibo.
Boczne płaszczyzny i kąty powinny być wyrównane, ale Killeen poczuł ciepło na dźwięk tych słów. Ostatnio otrzymywał niewiele pochwał. Czuł pewien rodzaj dumy z tego, że harował do późna w nocy wraz z pięcioma innymi, którzy mogli utrzymać się na nogach. Pozostali członkowie obu rodzin nieśli tych, których dopadła pewna śmierć. Kiedy Ledroff zatrzymał się w tej dolinie, rozległy się narzekania na zbyt długi marsz i zmęczenie przeszkadzające w pracy. Killeen, Cermo i kilku Rooksów pokręcili głowami na taką niesubordynację i sami zabrali się do roboty.
Zmarli spoczywali pod piramidą chroniącą ich ciała. Zwyczajny zmech, który by się tu zawieruszył, nie byłby w stanie rozrzucić kurhanu. Tę zasadę przekazywano przez stulecia. Pochodziła z czasów, kiedy jeszcze pomiędzy arkologiami ludzi a maszynami panowała nietrwała równowaga.
Zmarli będą spoczywać w pokoju. Zmęczony Killeen oddychał ciężko. Dumny był jednak z dochowania wierności staremu obyczajowi. Z głębi pamięci wypłynął obraz znacznie większej piramidy wyrastającej z płowych piasków aż po błękitne niebo. Ludzie wydawali się przy niej mali jak mrówki. Nawet pojedyncze kamienne bloki, z których zbudowano piramidę, były większe od człowieka. Widział to już wcześniej, wspomnienie przeleciało przed oczami przy innym pochówku. Narzucił mu się jakiś nieproszony, głęboko zagrzebany aspekt. Killeen nie wiedział, gdzie stała ta wielka majestatyczna piramida, nieczuła na nieszczęścia spotykające ludzkość.
- Killeen? - Zirytowany głos Ledroffa przywołał go do rzeczywistości. Uświadomił sobie, że wołano go już kilka razy, a on nie odpowiadał.
- Aha, co?
- Ta modliszka. Jak myślisz, kiedy robole złożą ją do kupy?
- Mam nadzieję, że nigdy. Chyba zniszczyliśmy ją całkowicie.
- Czy też tak myślisz, Shibo? - zapytał Ledroff.
Pokręciła głową.
- Nie znam tej techniki zmechów.
- Nie jesteś pewna? - Ledroff wyglądał na zdenerwowanego, bo nikt nie mógł udzielić mu jasnej odpowiedzi.
- Prawda, nie rozbiliśmy wszystkich komponentów. Było mało amunicji - powiedział Killeen.
Odezwał się mężczyzna o imieniu Fornax, prawdopodobnie zastępujący zmarłego wczoraj kapitana Rooksów. Pobrużdżony zmarszczkami, silny, o wyrazie twarzy wskazującym na to, że widział niejedno, nawet takie rzeczy, których nikt by nie chciał oglądać. Długie bruzdy rozbiegały się mu po twarzy od kącików oczu, policzki przecinały zmarszczki.
- To chyba była jakaś przypadkowo przechodząca w pobliżu modliszka?
- Może. Mieliśmy już starcie z inną - odparł Ledroff.
- To ta sama modliszka - stwierdził Killeen.
- Jesteś pewien? - Fornax skrzywił się, jakby nie chciał w to uwierzyć.
- Zabrałem wspornik nogi tej pierwszej. Ta wczorajsza miała przynitowaną nową nogę.
- Może to przypadek - wtrącił Ledroff.
- Cholernie dziwny - powiedział lekceważąco Killeen.
- Nigdy nie widzieliśmy modliszki - zauważył Fornax. -Słyszałem o czymś takim od matki.
- Modliszka zabiła Knightów - mruknęła Shibo.
Fornax wyglądał na zaskoczonego.
- Mówiłaś, że zrobiły to skradacze, grzechotniki, lancery. Otoczyły was. Pamiętasz?
- Kierowała nimi modliszka - odparła spokojnie Shibo. - Miała nas przejąć, gdybyśmy zdołali uciec tamtym.
- Chcesz powiedzieć, że modliszka kierowała grupą rabusiów? - zapytał Ledroff.
Shibo pokiwała w milczeniu głową.
- Jak chcieliście uciec? - zapytał Killeen.
- Wczołgać się między skały. Przypomniał sobie miejsce, w którym spała.
- Kiedy to było?
Przerwała, żeby skonsultować się z aspektem.
- Około sześć lat temu.
Popatrzył na nią z szacunkiem. Żyła na własną rękę przez tyle lat.
- A więc Cytadela Knightów padła mniej więcej w tym samym czasie, co nasza. Myśmy nazwali to Klęską.
Fomax skinął głową, oczy miał półprzymknięte.
- Nasza Cytadela też. Przez dwa dni powstrzymywaliśmy rabusie. Potem rozbiły wały i wyparły nas.
- My wytrzymaliśmy trzy dni - powiedział Killeen. - Niektórzy mówili, że widzieli w oddali coś tak dużego jak modliszka.
- Łatwo się pomylić - westchnął Fornax. - Wiele dziwnych historii się opowiada. A właściwie, to po co są te modliszki? Wyglądają jak kupa szmelcu, a nie jak myśliwce.
- Modliszka jest szybka - powiedziała Shibo.
- Myślę, że miała szczęście, to wszystko - rzekł Ledroff. -Dosięgła Farmy w złą godzinę. Killeen sprzątnął ją jednym strzałem, prawda?
- To ja miałem szczęście, nie modliszka - odparł Killeen. Ledroff wzruszył ramionami.
- Teraz też wstrzeliła się we właściwy moment, kiedy byliśmy zajęci czym innym. Spotkaniem rodzin.
Shibo znów pokręciła głową smutno i powoli, ale nic nie powiedziała. Fornax patrzył na nią uważnie, jak na swoją rywalkę. Killeen wiedział, że tak nie jest. Niezależnie od tego, czy ze zmarłych Knightów Shibo była najlepsza, nigdy nie zostałaby kapitanem Rooksów. A więc Fornax dowiaduje się teraz rzeczy, o których nigdy wcześniej nie słyszał, choć Shibo przebywała z Rooksami tyle czasu.
To nie zdziwiło Killeena. Mówiła mało i tylko o sprawach podstawowych. Słyszał od Cermo, że chowała się w okolicy fabryki zmechów, kiedy tamtędy przechodziła rodzina Rooksów. Przyjęli ją, lecz ich sposób życia i metody działania były inne. Jadła, pracowała, maszerowała i uprawiała seks na swój sposób -praktycznie wcale się nie zbliżyła do Rooksów. Fornax to wyczuwał.
- Modliszka ma mózg we wszystkich swoich częściach, więc zniszczyliśmy co się dało - poinformował Killeen.
- Słowo daję, nigdy wcześniej nie widzieliśmy takiego zmecha. Ale tym razem dopadliśmy ją - dodał Ledroff.
Shibo pokręciła głową.
- Modliszka odtworzy się.
Fomax skrzywił się z niedowierzaniem.
- Jak? Zostawiliśmy ją w częściach!
- Coś może przynieść jej części zamienne - powiedział Killeen. - Może nawet zmechmózgi.
- Łatwiej byłoby wysłać inną modliszkę - sprzeciwił się Fornax.
- Nie, jeśli ta była specjalnie stworzona - odparł Killeen.
- Po co? - zapytał Fomax.
- Żeby na nas polować.
- Wszystkie rabusie na nas polują. - Fornax klepnął się z drwiącym śmiechem w kolano.
- Rabusie wykonują zadania, nie szukają nas specjalnie - wyjaśnił Killeen. - Kiedy nas zobaczą, idą naszym śladem. Atakują, jeśli widzą szansę. Nie są jednak w stanie przesłać iluzji, która weszłaby bezpośrednio do naszych umysłów, tak jak to robi modliszka.
Fornax parsknął i wzruszył ramionami.
- Słuchaj no, przecież wiesz, że ubiłeś modliszkę.
- Dwa razy.
- Świetnie, ale nie ma sensu obnosić się z tym.
Killeen zacisnął pięści i zmusił się do milczenia. Nie czas na kłótnię między Rooksami a Bishopami.
- A jak sądzisz, skąd wiedziała, że zgromadzi się nas tylu w jednym miejscu? - zapytał Ledroff, który włączył się najwyraźniej po to, żeby załagodzić sprawę.
- To ona - odezwała się Shibo.
- Jak to? - zapytał Fornax.
Popatrzyła na niego perłowobiałymi oczami kontrastującymi z opaloną na ciemno skórą.
- To ona doprowadziła do naszego spotkania.
- Naszych dwóch rodzin?
- Tak.
- Absolutnie wykluczone! - zaprzeczył głośno Fornax. Widzieliśmy babę jagę dwa dni temu. Szliśmy tą drogą, żeby ją wyminąć. Zobaczyliśmy grzechotnika na odległym grzbiecie, na południu. Zupełnie przypadkiem zeszliśmy do tej doliny, oddalając się od grzechotnika. Potem znów skręciliśmy na południe. Tylko...
Przerwał. Nastąpiła chwila ciszy. Killeen dopiero teraz zdał sobie sprawę z ogromu problemu, przed jakim stanęli. Modliszka posługiwała się grzechotnikami, babami jagami i innymi rodzajami rabusiów, łącznie z tym, co osaczyło ich w ostatnim korycie i przyprawiło o pewną śmierć Jake’a. Wszystko po to, żeby doprowadzić do spotkania Bishopów oraz Rooksów i wtedy zebrać jak największe żniwo śmierci.
Śmierć Jake’a była niewielką stratą w porównaniu z klęską, jaka dotknęła ich w momencie, gdy byli najbardziej podatni na ciosy. Radość ze spotkania i nawiązania międzyludzkich stosunków sprawiła, że ujawniła się ich najbardziej ludzka część osobowości. W groteskowo krótkiej chwili to wszystko przestało istnieć. A teraz ci, którzy przeżyli, nosili w sobie jątrzący ból tego wydarzenia, gryzącą pamięć radości pomieszanej z przerażeniem - związku, za który przyszło zapłacić straszną cenę. Intuicja podpowiadała Killeenowi, że modliszka rozumiała ludzi znacznie lepiej niż jakikolwiek inny zmech. Wiedziała jak zranić ich najboleśniej, trafić w samo jądro wspólnoty ludzkiej. I dlatego była znacznie bardziej niebezpieczna niż jakikolwiek sprytny lancer albo kolczak.
2
Obie rodziny postanowiły tego ranka, że nadal będą miały dwóch kapitanów. Jeden kapitan oznaczałby tylko jedną rodzinę. Utrata całej rodziny byłaby nie do przyjęcia dla klanu. Zresztą, żadna z rodzin nie zgodziłaby się na formalne rozwiązanie.
Rozmowy zajęły wiele godzin. Ledroff i Jocelyn negocjowali z Rooksami przy pełnej procedurze zaświadczania, ponieważ Rooksowie nie mieli kapitana. Przestrzegali wszelkich rytuałów i procedur, nie pomijając nawet jednego zdania czy gestu. Wszystkim ich krokom towarzyszyła ta sama liturgiczna powaga i pełna namaszczenia pieczołowitość, jaka charakteryzowała zaświadczanie od stuleci.
Była w tym cicha, rozpaczliwa próba zapomnienia. Ludzie mają zwyczaj pięknie mówić i cyzelować zdania, żeby znaleźć w nich ucieczkę od uciążliwości życia. Opowiadano historie, prowadzono kunsztownie konstruowane rozmowy, przemawiano kwieciście, barokowo, chociaż najbardziej logiczne wydawało się szybkie i proste załatwienie sprawy. Ale to dawało im schronienie w przepastnych głębiach spuścizny ludzkiej, choćby i tej na wpół zapomnianej, przesłoniętej mgłą, niezrozumiałej. Gadali i gadali, delektowali się gadaniem.
W Cytadelach takie konwersacje poprzedzały ciągnące się całymi miesiącami plotkowania. Procedury zaświadczania wieńczono w tamtych czasach ceremonią odbywającą się w wysokich, chromowanych kryptach. Teraz wyżsi oficerowie rodzin rozprawiali przed publicznością brudną i odrapaną, siedzącą w kucki obok nieforemnej piramidy kryjącej ciała niedawno zmarłych bliskich. Kiedyś każda rodzina liczyła tysiące członków. W trakcie tego plemiennego rytuału nikt nawet nie napomknął, że została ich zaledwie garstka.
Rooksowie wybrali na kapitana Fornaxa. Powinni teraz zintegrować skanery z jego sensorium. Tak nakazywała tradycji, Ale kobieta, która wiedziała, jak to zrobić, stara pomarszczona Kuiper, zginęła poprzedniego dnia.
Wyglądało na to, że Fornax i Ledroff nie będą żyli ze sobą w zgodzie. Tylko w jednej sprawie mieli takie samo zdanie: rodziny muszą iść dalej. Pozostawanie w pobliżu ścierwa modliszki było zbyt ryzykowne nawet po jej rozczłonkowaniu. Gdyby naprawiły ją wędrowne rabusie mogłoby się okazać, że modliszek jest więcej.
Killeen był zaniepokojony, bo nikt nie chwytał zasadniczej różnicy pomiędzy modliszką a innymi rabusiami. Modliszka zginęła, lecz zmartwychwstała. Wyglądało na to, że zaprojektowano jaz myślą o wytrwałości, nie słabnącej i niemiłosiernej energii, skierowanej na tępienie ludzkości.
Z powodu wąskich horyzontów ludzi, ich skłonności do ujmowania wszystkiego w kategorie, wrzucono ją do jednego worka z rabusiami, jakby klany nie były w stanie przyznać jej statusu wyższego i odrębnego od dobrze im znanych prześladowców. Choć wiedzieli o wielkich miastach zmechów, o ich zadziwiających konstrukcjach i niezgłębionych przedsięwzięciach, coś w naturze ludzkiej wzdragało się przed przyznaniem, jak nieosiągalne dla człowieka wyżyny mogła zdobyć modliszka.
Nikt nie widział, żeby jakaś modliszka grzebała w odpadkach, zajmowała się robolami albo polowała na cenne aktywa zmechów z innych miast. Nie należała do klasy robotników. W przeciwieństwie do rabusiów nie wykonywała żadnych prac. Nie miała innych zainteresowań poza jednym - polowaniem na ludzi.
Ojciec Killeena zaobserwował kilka lat temu coś przypominającego modliszkę, przeżył to spotkanie i mógł złożyć raport. Legendy klanu mówiły o rzadko spotykanych zmechach, zaginionych wyprawach łupieżczych, o strasznych chwilach, gdy na horyzoncie pojawiały się wielonogie sylwetki. Te zmechy wyższych generacji siały zniszczenie i pewną śmierć. Teraz odziedziczone po przodkach opowieści stały się bardziej namacalne, przeżyły w pamięci aspektów, w obrazach i wspomnieniach spotkań, z których niewielu uszło z życiem.
Killeenowi wydawało się niemożliwe, żeby to wszystko było dziełem jednej modliszki.
Ojciec przedstawił mu całą listę różnych typów rabusiów. Powoli, dźwięcznym modulowanym głosem mówił o ofiarach, które ludzkość musiała złożyć, żeby poznać szczegóły i o następnych ofiarach, jakie może pociągnąć za sobą każda chwila nieuwagi.
Killeen poznał teraz sygnaturę każdego typu rabusia z własnego doświadczenia zebranego w polu, ale bardziej wbił mu się w pamięć żałobny głos ojca przekazującego tradycje i umiejętności przodków. Ciągle powtarzał: “Obcy mają to do siebie, że właśnie są inni”. I chichocząc diabolicznie dodawał: “Planuj, a będziesz zaskoczony”.
Najstraszniejsze w tym wszystkim okazało się to, że rabusie zabijały niejako ubocznie. Nawet lansery, zjadliwi i szybcy strażnicy fabryk, atakowały ludzi tylko na terenie fabryki.
Jedynie Klęska przeczyła tej regule. Może było w tym coś symbolicznego, że ojciec zginął w Cytadeli Bishopów, bo to był koniec pewnej epoki. Killeen nie widział śmierci ojca, wyłapał tylko przez com pojedyncze słowa, kiedy uciekał z Tobym. A później usłyszał nazwisko z listy poległych. Szczegóły śmierci, o których może lepiej nie wiedzieć, mieszały się z innymi zagadkami. Nie sposób było je zgłębić.
Nastał rześki poranek. Rodziny zbierały rzeczy pozostawione przez zmarłych. Killeen znalazł dla siebie bańkę zrobioną z jakiegoś błyszczącego zmechowego materiału, którego nigdy wcześniej nie widział. Mieściły się w niej kilogramy ładunku, a bańka świetnie pasowała do jego talii, bioder i ramion. Zmarłym zabierano zapasy skompaktowanej żywności i flaszki z wodą, najbardziej użyteczną część spadku po nich.
Killeen stał i przeżuwał kłąb twardej gumy, którą nosił Stary Robert. Patrzył jak Cermo dopasowuje do goleni zestaw kompresorów węgloaluminiowych, ściskając zmechmetal tak, żeby dobrze przylegał do mankietów butów. Inni wkładali prowizoryczne biodrowe odbojnice i podwójne hełmy, obładowywali się sprzętem, którego i tak w ciągu tygodnia pozbędą się jako zbyt ciężkiego albo zawadzającego. On wolał nieść żywność i płyny i zapomnieć o reszcie. Już dwa razy upadł i połamał sobie żebra, ponieważ nie nosił ochrony na klatkę piersiową.
Kiedy inni dopasowywali nowe części ochronne, Killeen odpoczywał. Za poduszkę posłużyła mu kurtka. Szyderczo uniósł brew, gdy zobaczył, jak ktoś rozwija materace, żeby się na nich przespać. Musiał powstrzymać Toby’ego przed próbą załadowania zestawu kuchennego, małego cudeńka, pięknie wykonanego z fleksmetalu ręką jakiegoś prastarego mistrza. Po uruchomieniu zapalał się w nim niebieski płomyczek. Ale chłopiec musiałby dźwigać zbyt wiele ładunków, a Killeen nie wiedział, skąd wziąć paliwo do zestawu. Zresztą rzadko jadał gotowane potrawy. Obawiał się, że rabusie mogą wywąchać dym z drugiej półkuli.
Zanim rodziny wreszcie się pozbierały, poranek przeszedł w południe. Ledroff i Fomax skonsultowali się ze swoimi aspektami i kłócili się teraz o marszrutę. Killeen nie mieszał się do tego. Jocelyn jak zwykle wspierała pomysły Ledroffa i mimochodem dawała innym do zrozumienia, że jej stosunki z Killeenem są teraz w najlepszym razie chłodne. Machnął na to ręką, choć trochę go to zabolało.
Ludzie byli apatyczni. Wspomnienia wydarzeń z poprzedniego dnia sprawiły, że stali się zamyśleni i powolni. Zbiegało się to z jego kacem wywołanym przez małą przezroczy sta fiolkę aromatycznego wina owocowego, które znalazł przy ciele Heddy, kobiety z rodziny Rooksów. Podzielił się nim z trojgiem Rooksów i Shibo. Nawet naparstek tej bursztynowej słodyczy zawierał w sobie wielką moc. Nie wypił wiele, ale i tak czuł się zawstydzony, że znowu spróbował alkoholu. Nasilający się ból głowy rozchodził się po czole i kłuł w oczy. To przypomniało mu o kłopotach z rozróżnianiem szczegółów na odległość, więc poszedł poszukać Angelique.
Uprzejmie go wysłuchała i wyjęła narzędzia. Killeen zawsze lubił, kiedy się nim zajmowano, a wokół stopniowo narastał rejwach zwijanego obozowiska. Odprężał go ten ludzki bałagan, prosty codzienny rytuał przygotowań.
Nadal siedział bez ruchu, kiedy spostrzegł w pobliżu pewną kobietę. Angelique majstrowała przy aparaturze dalekiego widzenia w jego karku. Nie mógł odwrócić unieruchomionej głowy, ale udało mu się przesunąć oczy o kilka stopni. Kobieta była nienaturalnie spokojna. Odwrócił oczy jeszcze bardziej. Angelique zaczęła na niego burczeć i ochryple przeklinać. Była ostatnią z Bishopów, która cokolwiek wiedziała o aparatach dalekiego widzenia. Wprowadziła kilka poprawek w karku, zatrzasnęła klapkę z ciałometalu i dźgnęła go pod żebro. Killeen wrzasnął.
- Tylko sprawdzam twój refleks - powiedziała chłodno Angelique. - Wydaje się, że jest w porządku.
- Jak cholera.
- Następnym razem siedź spokojnie. - Uśmiechnęła się i odeszła. W jej chromowanych legginsach odbijało się ostre światło Denix.
Rozmasował kark i sprawdził ostrość widzenia, skupiając się na siedzącej w pobliżu kobiecie. Należała do Rooksów. Młoda i muskularna, o czarnych włosach spływających ze skroni jak hebanowa burza. Przybliżył obraz i przyjrzał się dokładniej jej oczom. Zobaczył czarnoniebieskie nitki przeplatające się z purpurowymi naczyńkami włosowatymi. Siedziała sztywno, nie poruszając się. Głowę miała pochyloną, jakby słuchała kogoś niewidzialnego. Poruszała bezdźwięcznie ustami. Próbowała dać ujście szalejącej we wnętrzu gwałtownej rozmowie aspektów.
Już dawno nie widział kogoś tak opętanego. Ostatnim razem zauważył to podczas odwrotu po klęsce pod Big Alice Springs. Na ustach kobiety pojawiła się ślina, lewa ręka zaczęła podskakiwać. Po chwili doszedł do tego tik w prawym oku.
Killeen wysłał sygnał do Fornaxa. Kobieta należała do jego rodziny, miał obowiązek się nią zająć. Przywlókł się Toby. Plecak miał już spakowany. Gapił się na kobietę.
- Ojej, ale cyrk - powiedział.
- Nie mów tak - upomniał go Killeen, przyglądając się uważnie kobiecie.
- Naprawdę, odleciała.
- Będzie dobrze.
- Nie wygląda na to.
- Można się było tego spodziewać.
- Ja się tego nie spodziewałem.
- Aspekty umierają wraz z ich nosicielem. Mają prawo się bać.
- Co one robią?
- Kiedy wpadają w panikę, zaczynają mówić jeden przez drugiego. - Killeen poczuł się dziwacznie, tłumacząc zachowanie cudzych aspektów.
Toby gapił się z bezwstydną fascynacją młodości.
- Nie może ich wyłączyć?
- Nie może, jeśli zaczęły wszystkie naraz.
- Dlaczego obróciła do góry oczy?
Wokół źrenic miała białą otoczkę. Kurczowo ściągnięte wargi odsłaniały pożółkłe zęby.
- Cholera! Gdzie jest Fomax?
Dotknął wilgotnej, gąbczastej twarzy kobiety.
- Patrz na jej ręce. - Toby nie wiedział, że to niepokojący objaw.
Killeen rozejrzał się. Fornaxa nie było w pobliżu. W ich stronę patrzyło tylko kilku Rooksów.
- Zajęły wielkie obszary jej sensorium. Tam czują się, jakby żyły naprawdę.
- Mogą nas zobaczyć?
Zawahał się. Nie chciał, żeby Toby poznał tylko cząstkę prawdy o aspektach. Ale chłopiec i tak widział, co się dzieje.
- Tak. Jeśli aspekty zachowują się tak jak teraz, znaczy to, że zrzuciły nasze filtry. Wszystko, co my odbieramy, dochodzi do nich. Starają się schwytać jak najwięcej wrażeń z realnego świata.
- Ojej...
- Ale jeśli z tym przesadzą...
Kobieta skoczyła na równe nogi. Zaczęła gwałtownie tańczyć, wysoko podskakiwać. Nogi i ręce zakreślały w powietrzu dziwne łuki. Rąbnęła o ziemię. Leżała i machała nogami, tańczyła dalej. Spod nóg wylatywała ziemia i kamienie. Nagle podniosła się, nadal dziko przebierała nogami. Całe ciało skręcały drgawki, podkreślając każdy ruch kończyn. Zalewał ją pot, lecz twarz pozostała niezmieniona. Ciągle mrugała oczami, błyskała białkami oczu. Otworzyła usta. Wydobyła się z nich niska, płynąca z głębi pieśń. Melodia zamieniła się w jęki, gdy kobieta przyspieszyła w szalonym tańcu, wzbijając chmurę kurzu.
Przestraszony Toby odsunął się od niej. Usta wygięły mu się w podkówkę ze strachu i konsternacji. Killeen odepchnął go dalej i skoczył kobiecie na plecy. Okręciła się, utrzymując szalone tempo tańca. Tłukła go rękami. Prawą stopą kopnęła w kolano, aż się przewrócił. Rozejrzał się. Biegli w jego stronę członkowie rodziny, ale nie widział Fornaxa. Kobieta skakała coraz wyżej, kręciła się w piruetach. Nagłe cienko wrzasnęła.
Killeen znów się na nią rzucił. Tym razem złapał ją, gdy przygotowywała się do kolejnego skoku w powietrze. Z trzaskiem otworzył małą, kapilarną obłość na jej ramieniu. Przerzucił ją przez biodro i przygniótł całym ciężarem, żeby zahamować ruchy.
Gniazdko kapilarne należało do prastarych elementów wyposażenia każdego człowieka. Wkomponowane w DNA, dawało bezpośredni dostęp do mózgu. Ingerencja wymagała użycia precyzyjnych narzędzi. Należało otwierać je nadzwyczaj ostrożnie. Było bowiem najbardziej precyzyjnym portalem prowadzącym w głąb ludzkiego ciała.
Wpakował palec w gniazdko.
Zawyła, wygięła się i opadła.
Toby pomógł ułożyć ją na ziemi. Killeen zamknął klapkę gniazdka i właśnie zakładał przesłonę, kiedy usłyszał zza pleców huczący głos Fornaxa.
- Nie otwieraj tego! Nie wiesz... to jest Ann! Jedna z nas!
- Tak jest - odparł Killeen wstając. - Nie otworzę.
- Ty... ty już to otworzyłeś. - Fornax wyglądał na przerażonego.
- Nie miałem wyboru. Aspekty ją ujeżdżały.
- Mogłeś...
- Mogłem. Mogłem pozwolić, żeby sama się zraniła, naciągnęła mięsień, rozdarła szew. Jasne.
- To sprawa rodziny Rooksów! - najeżył się Fornax. Killeen zrozumiał, że Fomax będzie się trzymał zasad, więc dostosował się do jego sposobu myślenia.
- Tak jest. Przepraszam.
- Włożyłeś paluch...
- Zazwyczaj trzymam je przy sobie.
- Mogłeś spowodować szkody w umyśle! - Fornax nadal był zły, nie potrafił pogodzić się z faktami, mimo że został formalnie przeproszony. Patrzył z surową naganą, choć na twarzy widać już było refleksję. Killeen stwierdził, że ten człowiek pozwala się unosić emocjom, a dopiero potem zaczyna myśleć. Niezbyt dobra rekomendacja dla kapitana. Tego był pewien.
- Jej aspekty za dużo sobie pozwalały. Niech teraz naprawią szkody - powiedział.
- No cóż...
- Nie było cię tutaj! - wtrącił się Toby. - Powinieneś sam coś zrobić.
Killeen poklepał go po ramieniu. Był zadowolony z postawy chłopca, ale nie chciał, żeby Fomax uznał go za przemądrzałego smarkacza.
- Rooksowie mają tutaj przewagę, Toby.
- Ale ja... - upierał się chłopiec.
Zapadła pełna napięcia cisza.
- Dziękuję za pomoc - powiedział szorstko Fornax. Nagle uświadomił sobie, że go inni obserwują. - Dziękuję wam obu - dodał, skinąwszy głową w stronę chłopca. Killeen dotknął czoła w salucie. Fornax potrafił szybko zmienić nastawienie. Umiał się kontrolować, a przecież ludzie tego oczekiwali od kapitana. Pomyślał, że Fornax nie jest taki zły. Zresztą marsz, który ich czekał, będzie najlepszym sprawdzianem. Zarówno Ledroff, jak i Fornax mogą wreszcie sprostać roli kapitanów, których tak bardzo potrzebowały obie rodziny. Żaden z nich nie był wart palca lewej nogi Farmy, ale taki się jeszcze nie narodził.
Dwa dni szli forsownym marszem. Na otwartej, zalanej słońcem równinie ich jedynym zabezpieczeniem była płynność ruchu. Ledroff i Fomax prowadzili swoje rodziny oddzielnie, każdą ustawioną w szyk klina. Na przedzie szło po trzech zwiadowców, czterech po bokach, a następnych trzech w straży tylnej. Rabusie umiary atakować od tyłu, często wykorzystując jako osłonę pokonany przed chwilą przez tylną straż grzbiet górski.
Szli w milczeniu przed siebie, w stronę domniemanego środka Plamy. Dysponowali jedynie bardzo prymitywną nawigacją i nikt z nich nie wiedział, ile lat liczy ta Plama. Ale kiedy przeszli przez urwiste doliny, informacje zaczęły się nawarstwiać. Ostrężyny ustąpiły miejsca krzewom gęsto obsypanym listowiem. Napotykali coraz mniej suchych zarośli. Wystarczyło raz zagłębić szpadel w koryto wyschniętego potoku, żeby dotrzeć do wilgotnej gleby.
W połowie następnego dnia rodziny zaczęły się powoli mieszać. Wymieniały słowa otuchy i wiadomości o łatwiejszych trasach. Robili to ze swobodą starych wyg. Być może genetyczny i historyczny postulat oddzielania rodzin ustąpi wobec potrzeby chwili i zmniejszonej liczebności grup. Co prawda to był szczegół wobec rzadko wspominanego, lecz odczuwanego dylematu: poszukiwania spokojnej przystani.
Byli ludźmi wychowanymi w Cytadelach, w poczuciu komfortu i bezpieczeństwa. Tylko śmiałkowie i brawurowa młodzież wychodziła z Cytadeli, by łupić cywilizację zmechów. Teraz rodziny musiały żyć jak nomadowie.
Za jedyne schronienia służyły im koryta i rzadko spotykane domki. Żywili więc nadzieję, że w końcu znajdą miejsce, w którym osiądą i będą mogli cieszyć się poczuciem stabilności w ciągle zmieniającym się świecie.
Killeen pomyślał o tym przelotnie, zadowolony, że są kapitanowie, którzy muszą się tym zająć. Poczuł z tyłu głowy niespokojną obecność Arthura. Usłyszał zimny, ironiczny głos:
- Wiesz, że ludzkość zaczynała jako nomadowie?
- Zanim powstały Cytadele?
- O, znacznie wcześniej. Pamiętasz, o czym mówiłem niedawno?
- Cholera! Nie mogę pamiętać wszystkiego!
- Mówiłem ci, że nie mam odpowiedniej mapy tej Plamy. Ta tutaj jest najnowsza. Jest mi przykro z powodu historii, która wydarzyła się przed dwoma dniami, kiedy się nagle obudziłeś. Byliśmy zaniepokojeni. Myślę, że z twojego punktu widzenia wypadło to w najgorszym momencie.
- Wystarczy jak będziecie trzymać się swojego miejsca i nie gadać za dużo.
- Powiem ci tylko, że życie nomadów z genetycznego punktu widzenia jest dla nas, ludzi, bardzo odpowiednie. Cywilizacja to względnie nowy wynalazek...
- Masz na myśli cywilizację zmechów?
- Nie, naszą cywilizację. Nie tylko te jej surowe formy, którymi dysponowaliśmy w Cytadelach, ale prawdziwe społeczeństwo ludzkie. Było ogromne, wspaniałe! To ono zbudowało statki, które nas tutaj dowiozły. Odbyli podróż do najdalszych granic. Przybyli, żeby skontaktować się z głosami słyszanymi przez radio. Oni...
- Czyimi głosami?
Ton wypowiedzi Arthura wskazywał, że żałuje decyzji przodków.
- Cóż, najwyraźniej te transmisje były przeciekami jakiejś części cywilizacji zmechów. Ale zrozum, nadawano je bardzo zawiłym kodem. Łatwo o nieporozumienie. Pierwsi kapitanowie chcieli tutaj znaleźć to, co obiecywało im przesłanie z oddali, bibliotekę całej galaktycznej wiedzy. Pomyśl tylko: zbiór pism, obrazów i pieśni nieoszacowanej wartości! Statki kapitanów mogły mknąć z szybkością podświetlną. I mimo to, podróż trwała ponad siedemdziesiąt tysięcy lat. Takie poświęcenie...
- Przybyli, żeby uczyć się od zmechów? - Dla Killeena było to równie niezrozumiałe, jak uczenie się od kamienia albo z powietrza. Zaliczył zmechy do żywiołu, z którym nie można nawiązać kontaktu.
Z przeciwległej strony wąskiej, kamienistej doliny dotarł wysoki sygnał Shibo. - Wyrwało go to z zamyślenia, - Odkurzacz!
Rodziny natychmiast rzuciły się na ziemią, szukając osłony. ł»Jad odległym płaskowyżem dryfowała czteroskrzydłowa maszyna błyszcząca jak wypolerowana miedź w ukośnych, niebieskich promieniach Zjadacza. Killeena zdziwiło, jak lekko i swobodnie wygląda ten zmech. Dawno już nie widział takiej maszyny. Wydawała się krążyć bez określonego celu.
Shibo doszła chyba do tego samego wniosku:
- Odkurzacz jest pusty. Rozgląda się.
- Może wraca do domu? Namierza pozycję? - Killeen, mrużąc oczy, popatrzył na smukły, wygięty do tyłu odwłok. Nie widział białego kurzu, który zazwyczaj wydobywał się z maszyny cienkimi, równomiernymi strugami.
- Patrzy.
- Chyba nas nie namierzył. Za daleko.
- Nie kurzy. Patrzy.
Rodziny leżały plackiem na ziemi, podczas gdy zmech wywijał eleganckie wolty. Killeen podziwiał w milczeniu jego ruchy. Już dawno temu nauczyli się, że nie należy zaczepiać mijających ich zmechów, chyba że ma się przytłaczającą przewagę. Ale z odkurzaczami nikt jeszcze nie wygrał.
Kiedy odkurzacz schował się za horyzontem, rozpoczęli forsowny marsz w przeciwnym kierunku. Kazał Toby’emu podejść bliżej i częściej oglądał się przez ramię. Rabusie nie współpracowały z odkurzaczami, to wszyscy wiedzieli, ale od starcia z modliszką Killeen był bardzo wyczulony, spodziewał się najgorszego.
I właśnie on jako pierwszy usłyszał odgłos metalicznej agonii. Wysoki dźwięk przeleciał mu przez sensorium i zaniknął. Killeen przesłał sygnał pozostałym i zliczył wektor. Trop prowadził do pobliskiego, zarośniętego krzakami wąwozu.
Prześliznął się przez kolczaste zarośla i zobaczył nagle źródło cienkiego, elektromagnetycznego wycia. To był ucztujący grzechotnik.
Maszyna schwytała cały szwadron roboli hutniczych. Zmechy najwyraźniej próbowały zbudować zakład wzbogacania surowca obok bogatego złoża rudy. Grzechotnik pożerał je, w brzuchu płonął mu już ogień. Killeen słyszał głęboki wprawiający ziemię w drganie huk, gdy maszyna przetapiała zdobycz na łatwe w transporcie bloki. Z trzewi trawiącego grzechotnika dobywał się basowy ryk, żebra uderzały o siebie z trzaskiem i skowytem, kiedy wpychał w gardziel kolejne ofiary.
Obok dymiły dwie skorupy zmechów kierowniczych, które miały nadzorować pracę zespołu. Po ich unicestwieniu, robole mogły jedynie wysłać pisk o ratunek do swego odległego miasta. Grzechotnik zapuścił się głęboko na obszar Plamy, więc można się było spodziewać, że jego transportowce przybędą po łupy zanim nadejdzie pomoc.
Killeen przesłał ludziom sygnał, żeby trzymali się z dala.
Grzechotniki nie były niebezpieczne, kiedy zajmowały się swoimi sprawami. Niektóre z rabusiów, jak grzebacze czy ryjowce, należały do ścierwojadów. Udawało się je obejść, jeśli miało się refleks i wystawiło czujki. Inne zaliczano do żołnierzy pozostających w nieustannym konflikcie pomiędzy miastami zmechów. Zbieracze, grzechotniki i skradacze pojawiły się na planecie na długo przed czasami ojca Killeena. Ich obecność spowodował chroniczny brak surowców.
Grzechotniki były długimi, zdradliwymi maszynami. Gdy pozostawały w ruchu, miało się wrażenie, że zwijają i rozwijają swoje kłęby. Polowały na zmechy niższych generacji z wrogich miast, żeby pozyskać części zamienne i metale. W segmentowanym, oślizgłym korpusie miały długi, rurowy piec hutniczy.
Wiele lat temu natknął się z ojcem na taki egzemplarz: pożerał właśnie mniejszego zmecha. Poczekali aż brzuch grzechotnika rozedmie się, a napęczniały od ścinków aluminium potwór zlegnie na ziemi i zacznie wydalać niestrawne resztki.
Rzucili się na niego, gdy nie mógł się bronić i wypatroszyli do cna. Rozerwali na sztuki i usmażyli centralny układ elektroniczny. Zasadzili się potem na transportowce wezwane przez grzechotnika.
To była jedna z najwspanialszych przygód, jakie przeżył z ojcem; tylko oni dwaj, polujący na flance oddziału zaopatrzeniowego. Killeen ustrzelił jeszcze ryjowca wiozącego przyswajalne przez człowieka uzupełnienia dla części organicznych. Obaj na-pchali się po uszy tłustą mazią.
Przebywali na zewnątrz sześć dni. Kiedy wrócili siódmego dnia, dowiedzieli się, że pod ich nieobecność zmarła matka Killeena. Nic nie mogli na to poradzić. Dotknęła ją jedna z chorób - pozostałych po czasach, w których zmechy próbowały wyeliminować ludzkość za pomocą bioinżynierii. Zsyłane plagi pojawiały się później z rzadka, głównie dlatego, że w zbyt suchej biosferze nie udawało się ich podtrzymać. Ale nawet te stare epidemie, drzemiące gdzieś po rowach, potrafiły rautować się i znów zarażać. Śmierć matki zbliżyła Killeena z ojcem w ostatnich latach przed Klęską.
Killeen gapił się na ucztującego grzechotnika i czuł w sobie stary konflikt. Pole widzenia zawęziło się do otoczonego czerwoną obwódką halo wokół tego wstrętnego stworu. Sygnały rodziny zeszły na dalszy plan, świat odbierany przez sensorami uleciał daleko. Przed oczami pojawiła mu się niebieska błyskawica. Miał wrażenie jak gdyby przechylał się do przodu, balansując na koniuszkach palców, gotów do wściekłego ataku, do rozszarpania na sztuki zajętego sobą, zadowolonego do obrzydliwości grzechotnika.
Wtedy poczuł na swoim ramieniu dłoń Shibo.
- Spokojnie - wyszeptała.
- Ja, ja...
- Odejdź.
- Zabić je, zabić je wszystkie, przeklęte...
- Idź już.
- Ja...ja tylko...
Silna ręka Shibo pewnie spoczywała na jego ramieniu. Poczuł jak mija mu wewnętrzny skurcz. Wyczuł innych, ukrytych przy wejściu do wąwozu, ich zdziwienie, że polazł tak daleko.
- Niepotrzebnie. Wkrótce przybędą transportowce grzechotnika.
- Ja...
- Jedynym sposobem na pokonanie rabusiów jest poznanie ich.
- Ale...
- Nie ryzykuj. Pamiętaj o Tobym.
- Ja... tak, tak.
Zostawili rabusia przy posiłku.
3
Szli szybko. Poganiało ich wspomnienie spotkania z odkurzaczem i grzechotnikiem. Powoli gęstniejące wokół nich rośliny dawały niemą nadzieję na odpoczynek na łonie zieleni. Myśl o tym wróciła do nich dopiero wtedy, gdy oddalili się spory kawał od niebezpiecznych miejsc.
Rodziny rozmawiały o wilgoci, którą nasycone było powietrze, szmaragdowej trawie, płożących się kłączach wyrastających ze szczelin i małych, ukrytych basenów. Natknięcie siew tej okolicy na zajętego swoim rzemiosłem grzechotnika, rozwiewało ich marzenie. Pędzili coraz szybciej w kierunku środka Plamy.
Killeen nie wyrobił w sobie odruchu ucieczki. Rabusie raczej go irytowały niż przerażały. Były dla niego stałym zagrożeniem, nienawistnym, choć naturalnym.
Gdy patrzył na grzechotnika, nie trzymał niczyjej strony, całą scenę w jego odczuciu przesycało zło. Pożerane robole, krzyczące o pomoc wraz z ostatnim tchnieniem, nie były lepsze od drapieżcy, który miażdżył ich skorupy. Nawet gdy ogarnęła go ślepa furia i opanowały wspomnienia, znalazł czas na zanotowanie w pamięci, że w gąsienice grzechotnika wplątały się gałęzie krzaków. Na pokrytej roślinnością ziemi zmechy poruszały się trudniej. Jeszcze jedna, maleńka przewaga nad nimi. Dzięki Plamom odżywa ten zielony niegdyś świat.
Ledroff chciał, żeby zaśpiewali. Przez sensoria poszybował stary marsz rodziny, skomponowany w niepamiętnych czasach przez jakiegoś zapomnianego mistrza. Killeen poddał się duchowi pieśni. Zaśpiewał na całe gardło.
To lubił znacznie bardziej, niż bezustanną gadaninę aspektów. Podobała mu się ta zawadiacka melodia. Ile pokoleń upłynęło od śmierci kompozytora? Może ten człowiek był jego pradziadkiem? Żałował, że nie może udowodnić bliskiego pokrewieństwa. Arthur bełkotał coś o prastarej spuściżnie, ale Killeen był zbyt urzeczony rytmem, żeby zwracać na to uwagę.
Szedł w rytm marsza. Zauważył, że rodzina porusza się szybciej. Ledroff celowo nakazał śpiew: chciał, żeby szybciej oddalili się od grzechotnika. Podziałało.
- Odkurzacz!
Pieśń gwałtownie się urwała.
Killeen został zaskoczony w połowie kroku. Szybował przez chwilę i potoczył się do wąskiego, wyschniętego strumyka. Zaczął wąchać na długich falach. Nie poczuł zapachu zmecha.
Zlokalizował Toby’ego i przysłuchiwał się rodzinom szukającym osłony. Matki i ojcowie Rooksów histerycznie przywoływali dzieci. Panika ogarniała sensorium.
- To nie to, popatrz - przesłała wiadomość Shibo.
Obejrzał horyzont w powiększeniu i nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Czy Angeliąue zepsuła mu dalekie widzenie? Obiekty latające wyglądały na odległe, lecz zapach wskazywał, że są blisko...
Shibo przesłała jasną, spokojną wiadomość:
- Ptaki.
Zaskoczone rodziny zaczęły wstawać. Ludzie otrzepywali się z ziemi i gapili się na żywą, trzepoczącą chmurę. Nad krzakami śmigały i szybowały setki punkcików.
Przez chwilę milczeli. Potem com zahuczał wiwatami. Niektórzy młodzi członkowie rodzin nie widzieli jeszcze niczego, co by latało, a nie było zrobione z metalu. Myśleli, że tylko zmechy władają przestworzami.
Toby biegł naprzód, krzycząc: heja, heja! Maleńkie formy organicznego życia, zamiast powitać go jako krewniaka, pofrunęły w górę jak oddalający się obłok. Zaskoczony Toby zmrużył oczy.
- Goń je - roześmiał się Killeen.
- Nie lubią nas? - Toby nachmurzył się.
- Żywe stworzenia mają strach wpisany genetycznie.
- Boją się nawet innych istot żywych?
- Szczególnie ich.
- Zmechy się nie boją.
- Zmechy boją się innych zmechów. Pamiętasz robole wzywające pomocy?
- Zmechy też się nas boją - powiedział Toby z przekonaniem.
Uśmiechnął się do syna. Wiedział dlaczego chłopiec wygłasza takie nonsensy. Chciał się podtrzymać na duchu.
- Może - odpowiedział bez przekonania.
- Na pewno tak. - Toby wskazał palcem na wypolerowany pistolet dyskowy u pasa. Nieświadomie pogłaskał ten mały symbol siły.
- Na nasz widok robole i zmechy kierownicze wysyłają sygnały o pomoc, ponieważ pomyłkowo biorą nas za inne, wrogie im zmechy.
Toby wygiął usta w szyderczym uśmiechu.
- Nie!
- Tak.
- My mamy po dwie nogi, a zmechy jeżdżą na gąsienicach.
- No i co z tego?
- Zmechy to widzą.
- Nasz ekwipunek jest ze zmechmetalu. Robole widzą tylko to.
- Nie, nieprawda - zaprzeczył stanowczo Toby. Żeby uniknąć dalszych afrontów wobec swojej wizji statusu człowieka, odbił się i poszybował na pozycję marszową. Killeen patrzył za oddalającą się, skaczącą z wdziękiem nad zaroślami i jarami figurką.
Toby’emu potrzebne było przekonanie, że ludzkość jest równa zmechom, że w nie kończącej się ucieczce są co prawda klęski, lecz są i zwycięstwa. W taki sposób usiłował zaakceptować wczorajszą masakrę. Killeen nie chciał go okłamywać, ale unikał mówienia o rzeczach, które Toby widział i powoli zaczynał rozumieć: znaczenie ludzkości jest tak małe, że nawet robole nie są zaprogramowane na ich obecność. Tylko rabusie miały programy eks-terminowania ludzi. Prawdopodobnie nawet straszliwa modliszka nie zajmowała wysokiej pozycji w kulturze zmechów.
Killeen też pragnął oderwać się od myśli o masakrze. Nie mógł godzinami rozczesywać włosów, patrząc w zamyśleniu przed siebie jak to robiła Jocelyn i jej podobni - splatając arabeskowe fryzury, które wkrótce i tak znikały pod hełmami. To na niego nie działało.
Odczuwał żal i smutek jako ciężki, tępy ucisk. Trudny do zdefiniowania i nie dający się usunąć. Rzadko mówił o swoich wewnętrznych zahamowaniach. Kiedyś Jocelyn próbowała go nakłonić, żeby właśnie w ten sposób radził sobie z uczuciami. Jednak czuł się wtedy głupio i dziwacznie. Język mu drętwiał i zamieniał się w nieprzydatny instrument.
Postanowił zwalczyć frustrację tak, jak to już nieraz robił.
- Pójdę na lewą flankę, do przodu - powiedział spokojnie do Ledroffa.
- Dobrze! - odparł Ledroff z wyraźną ulgą.
Od rana kapitan wysłuchiwał zrzędzenia i utyskiwań. Pamięć masakry w połączeniu z obolałymi nogami i nadwerężonymi mięśniami potęgowały nastrój niezadowolenia. Jocelyn szła przez cały dzień na lewej flance i potrzebowała zmiennika.
Ziemia była tutaj gładka i świeża, jakby łagodne krzywizny starły z jej powierzchni wszelkie nierówności. Wielkie łańcuchy górskie ustąpiły miejsca pagórkom. Killeen gnał długimi skokami na obrzeżu sensorium rodziny. Szli po bardzo regularnych fałdach ziemi. Wznosiły się i opadały przed zbliżającymi się w szyku ludźmi. Zmarszczył ze zdziwienia czoło.
Dobiegł go nieśmiały głosik Arthura.
- Jesteśmy na obszarze Plamy, to co widzisz, wcale nie jest dziwne.
Poczuł ukrytą w tym zdaniu złośliwość. Arthur był urażony, że nie skonsultował się z nim bezpośrednio. Nie miał jednak zamiaru o nic prosić aspekta. Poczekał jeszcze chwilę. Arthur nic nie mówił. Killeen uaktywnił Buda.
1. Plama wytwarza fale.
2. Rozchodzą się ze środka.
3. Sprężona skała.
4. To daje regularne linie.
5. Linie zaginają się wokół środka.
6. Każdy widzi.
Zanim Killeen zdołał odpowiedzieć, rozległ się skwaszony głos Arthura.
- Tak, to jedna z wielu hipotez. I zaledwie częściowo sprawdzalna. Sądzę raczej, że linie wzgórz sformowały odbite fale uderzeniowe. Ta tundra została stworzona jakiś czas temu przez odkurzacze. Pod nią zalegają warstwy lodowca pokrywającego Śnieżnika. Odkurzacze odizolowały lód od biosfery, przez co nasze środowisko stało się suche. Fale uderzeniowe stopiły lód. To wywołało parcie na powierzchnię, formując linię wzgórz. Kiedy...
1. Zbyt skomplikowane
2. Idź w poprzek tych linii.
3. Będzie więcej zieleni.
Wepchnął Buda i Arthura tak głęboko, że ich dalsza sprzeczka docierała tylko w postaci stłumionego mruczenia. Pneumatyczne buty niosły go ze wzgórza na wzgórze. Kipiało w nim uczucie swobody i zew polowania. Rzeczywiście, okrągłe pagórki stawały się coraz bardziej zielone. Zieleń była intensywniejsza na grzbietach wzgórz, jakby lód zalegał tam bliżej powierzchni, topił się w gorętsze dni i zasilał wodą sięgające głębiej korzenie.
Tyle mniej więcej pamiętał z czasów, gdy jako chłopiec harował na farmie. Kiedy mieszkał w Cytadeli, wolał tak jak ojciec wędrować i łupić zmechy. Jednak sztuka nawadniania upraw stopionym lodem nie wypadła mu z pamięci i myślał o niej, zbliżając się do upragnionego miejsca odpoczynku.
Musiał uporać się z toaletą. To wymagało paru zabiegów: rozluźnienia pasków na piersiach, pasa głównego i juków podróżnych. Zajęcie odpowiedniej pozycji wiązało się z bezbronnością, ale Killeen wolał w takich momentach samotność. Miało to swój plus: uwalniało przez chwilę od rodziny. Poza tym kucając, odczuwał abstrakcyjną satysfakcję, że wspomaga zielone życie swoimi ekskrementami. A wreszcie na pustkowiach Śnieżnika ten akt dawał ujście jego spoconemu ja, wewnętrznym prądom i bulgotaniom, procesom, którym nie poświęcał więcej uwagi niż cyberrytmom, obwodom ochronnym i sensoriom. W tym ciężkim świecie stawało się to - choć nigdy by się do tego nie przyznał - po prostu przyjemnością.
Zrelaksował się nie mniej, niż wtedy, gdy oddawał się działaniu alkoholu. Podczas kucania, nagle spod gęstwy kolczastych krzaków wyszła myszka. Patrzyła na niego.
Killeen całe lata nie widział zwierząt. Zamrugał oczami. Myszka popatrzyła na wielkiego człowieka i zapiszczała. Nie bała się, na swój sposób była zaskoczona.
- Wiesz, kim jestem?
Wilgotne oczka patrzyły na niego uważnie.
- Jestem taki jak ty, widzisz?
Pazurki wbiły się w ziemię, gotowe do ucieczki.
- Nawet sramy tak samo. Pokręciła sceptycznie noskiem.
- Widzisz? Jestem z krwi i kości, nie tak jak zmech. Małe, futrzane stworzenie było zafascynowane rozmiarami
Killeena. Obwąchało go. Patrzyli na siebie. Wreszcie skończył toaletę i wstał.
- Hej, znalazłem mysz - przesłał do ogólnego sensorium. Usłyszał okrzyki radości. Gdy biegł już pod górę, myszka nadal patrzyła małymi jasnymi oczkami.
Tej nocy obozowali między dwoma wzgórzami. Ledroff wyznaczył Killeenowi straż o północy, chociaż wypadała trzecia pod rząd noc, którą Killeen miał spędzić na warcie. Ledroff dorastał już do kapitaństwa, lecz naciskał na Killeena trochę bardziej niż na innych.
Razem z nim część straży pełniła Shibo. Jak zwykle oszczędna w słowach, ułatwiała w ten sposób sensorom wyłapywanie najcichszych nawet sygnałów. Killeen lubił jej towarzystwo. Noc była pochmurna, ale przez dziury w pokrywie chmur wyglądały gwiazdy.
Zmiana Shibo przypadała po warcie Killeena. Musieli razem obejść obóz, ponieważ z mrocznej równiny Killeen wyłapał niewyraźne odczyty. Miło było iść obok niej, chociaż zamienili ze sobą zaledwie parę słów. Z przyjemnością uczestniczył we wspólnej łączności duchowej sensoriów i myślał o rychłym położeniu się w obozie i zaśnięciu bez problemów.
- Spokojnie?
- Tak - odparł.
Uśmiechnęła się szeroko, pokazując półksiężyc białych zębów.
- Zmęczony?
- Nie. Mógłbym przenosić góry.
- Mmm! - zamruczała z kpiącym podziwem.
- Dobrze spałaś?
- Ziemia jest twarda.
- Przynieś sobie trochę krzaków i zrób legowisko.
- Najlepsze jest legowisko z człowieka.
Słaba poświata ze Zjadacza zamigotała jej w oczach. Chciała go trochę podrażnić.
- Mężczyzna czy kobieta?
- Mężczyzna lepszy.
- Nie. Kobieta lepsza. Ma więcej tłuszczu.
- Tłuszczu? Nie mów!
- Ty masz więcej niż ja.
- Ale świnka ze mnie.
- Tak jak trzeba. Wystarczająco.
- Nie leżałabym płasko pod tobą.
Powiedziała nie tylko najdłuższe zdanie, jakie kiedykolwiek od niej usłyszał, lecz również zdanie najbardziej interesujące.
- Nie spodziewam się, że leżałabyś płasko.
- Dobrze. - I znów ten szybki, blady uśmiech. Nie wiedział, co ma teraz powiedzieć. Wiecznie drgające sensorium zalało ich jaźnie, każde słowo nabierało głębszego znaczenia. Ale Killeen miał stępione centrum seksualne. Spojrzenia i słowa okazały się bezowocne. Żałował tego i szukał sposobu, żeby jej o tym powiedzieć.
Wtedy z pobliskich krzaków wyskoczyło jakieś zwierzę. Musieli przerwać na chwilę rozmowę, namierzyć je i upewnić się, że to tylko zwierzę. Jednak właściwy moment już minął i Killeen nie wiedział, jak powrócić do tematu. Wyglądało na to, że sprawy wymykaj ą mu się z ręki.
Gdy skanował pokrytą pęknięciami równinę, usłyszał zimny, metaliczny stukot.
- Co to było? - zapytał. Zatrzymał się nagle i podniósł wysoko głowę.
- Śpiew - odparła Shibo.
- Jakieś inne rodziny? - pytał z nadzieją w głosie. Bishopowie od lat byli przekonani, że są sami. Teraz Killeen marzył, że cud się powtórzy. Toby spędzał każdą wolną chwilę z nowymi przyjaciółmi, dziećmi rodziny Rooksów, i bardzo chciał znaleźć jeszcze jakichś kumpli do zabaw.
- Dziwne.
- To nie śpiew - powiedział zdziwiony Killeen po chwili. - Coś jakby...
- To nie jest akustyczne.
- Jak daleki głos wydobywający się z metalowych ust - stwierdził Killeen.
Przeskanowali całą okolicę. Błądzili oczami po całym zakresie spektrum, wszystkie zmysły nastawili na maksymalną moc. Nic.
- Nie wyczuwam zmechów - potwierdziła Shibo.
- Co to mówi?
- Kiedyś coś takiego słyszałam. Nadaje magnetycznie.
- Hę? - Killeen przełączył się na ultrafiolet i złapał słabe promieniowanie.
Włosy zjeżyły mu się na karku.
Coś zawisło w ciemnościach nocy.
Ale to coś nie było materialne.
Do tej pory wypatrywał postaci na ziemi i nie przyglądał się niebu. Nad głową ujrzał mieniącą się luminescencję. Z unoszącego się źródła poświaty strzelały w dół splątane promienie jasnoniebieskiego światła. Wyostrzył wzrok, błogosławiąc umiejętności Angeliąue.
Promienie układały się w ogromną sieć. Rozpościerała się na niebie, tworząc kanciasty kształt. Linie sieci zbiegały się w kierunku południowym. Killeen przesłał milczące pytanie Arthurowi.
- Widzisz dwubiegunowe linie pola magnetycznego Śnieżnika. Rozprzestrzenia się ono od bieguna południowego ukrytego teraz za horyzontem. Ale ten lokalny wzór wygląda na jakąś anomalię. Nie rozumiem tego, lecz domyślam się, że...
- Odpowiedz! - krzyknęła Shibo.
Docierało do niej coś, czego Killeen nie słyszał. Zawahał się. To coś mogło w końcu pochodzić od zmechów.
Natężył słuch. Kiedy wyłączył cienki, świergocący głosik Arthura, dobiegło go cichutkie brzdąkanie.
- Rozwijam się, drżę i załamuję. Słuchaj mnie. Teraz!
Killeen spojrzał pytająco na Shibo. Jej gładka twarz wyrażała napięcie.
- Skąd jesteś? - zapytał za pośrednictwem sensorium, ustawiając głos na mieszanką akustyki i elektromowy. Napiął gardło, jakby chciał udawać rechotanie żaby. Wszczepione w organizm chipsy przefiltrowały głos i wysłały go w przestrzeń jako elektromagnetyczny brzęk.
Nastąpiła długa cisza. Słychać było tylko wiatr. Wreszcie...
- Burze szaleją tam, skąd przybywam. Jesteście tylko przelotnym szeptem. Mówicie tak szybko.
- Pytałem, skąd jesteś?
Znów chwila napięcia.
- Krążę wokół Zjadacza.
- My też - odparł doprowadzony do rozpaczy Killeen. Zobaczył w górze pomarańczowe płomyki spływające po niebieskich liniach pola. Zaskrzypiał głos Arthura. Aspekt tłumaczył, że to są cząstki, które podążają w kierunku bieguna. Rozgrzewają się, wpadając w atmosferę i w ten sposób wytwarzaj ą zwiewną zorzę.
Cząstki znaczyły niebo na ogromnych obszarach. Głos dobywający się z zorzy ukształtował lokalne linie pola w stożek, którego wierzchołek znajdował się na niebotycznej wysokości. Sieć, jak ściany wielkiego namiotu, opadała równomiernie ze wszystkich stron. Killeen spostrzegł, że znajdują się z Shibo w środku nakreślonego przez linie pola. Zatem to nie był przypadek. To coś chciało przemówić właśnie do nich.
- Jestem powolny. Rozciągnięty na nieboskłonie. To męczy. Chcę dotrzeć do istoty nazywanej Killeenem.
Killeen tak szybko zamrugał ze zdziwienia, że oczy przestawiły mu się samorzutnie na krzykliwą podczerwień.
- Co...? Że niby ja?
Nastąpiły dłużące się sekundy ciszy. Wydawało mu się, że słyszy słabe głosy spływające po liniach pola. Ześlizgiwały się, wysłane przez jakąś ogromną istotę.
- Mam przesłanie dla ciebie. Oto ono.
Dźwięczny ton zmienił niezauważalnie barwę. Teraz jakby recytował.
- Nie próbuj zbudować Cytadeli. Idź naprzód. Pytaj o Argo.
- Co? Co to jest Argo?
- Przekazuję przesłanie. Nie rozumiem jego treści.
- Skąd ono jest?
- Pochodzi z głębszych obszarów, położonych bliżej Zjadacza.
- Od kogo?
- Nie wiem, jaka istota je przesyła.
- Kim zatem ty jesteś? - zapytała znacząco Shibo.
- Wiązką zmiennych magnetycznych. Zaledwie przybraniem, jakie noszą wiatry plazmy. Pływam w miedzianej poświacie, obok ujścia, które nie ma końca. Jestem uwięziony w wielobiegunowych liniach pola, owinięty jak guma wokół wielowarstwowego dysku Zjadacza.
Killeen aż parsknął ze zdziwienia.
- Jak, do diabła, dostałeś się tutaj?
- Kiedyś byłem czymś innym. Nie wiem czym. Może aspektem. Teraz jestem świętym, namaszczonym wirującym toroidem plazmy i pola.
- Jak to? - zapytał Killeen, Szumy, szepty.
- Co, jak to? Cóż więcej warte jest spojrzenie? Powiadam ci mały Killeenie: ani marmur, ani połyskliwe pomniki książąt nie przetrwają mnie.
Dziwaczny język sprawił, że Killeen się zagubił.
- Hę?
- Jestem nieśmiertelny. Tak mówią.
- Kto mówi? - zapytała Shibo.
- Stworzyciele tego miejsca, tego miękkiego zamku, który szybuje gnany wzburzonymi wichrami nad oślepiającym światłem gorącego dysku.
Słowom spływającym w skandowanych okresach towarzyszyły zimne, nefrytowe aureole płonące na falujących liniach pola. Killeen zastanawiał się, jak daleko sięgaj ą te fosforyzujące dźgnięcia energii. Jeśli to coś, co przemawiało do niego, znajdowało się na Zjadaczu, który krążył po odległym niebie...
- Jesteś w tarczy Zjadacza?
- Są tam moje spętane nogi. Głowa uderza o gwiazdy.
Stali w pełnej zdumienia ciszy.
- Byłeś człowiekiem? - zdobyła się wreszcie na pytanie Shibo. Po wiotkich niciach popłynęły kolory: żółty, ciemnozłoty, pomarańczowy, jakby istota przeglądała swoje zbiory, grzebała w zakurzonych plikach magnetycznej pamięci.
- I znów nie wiem. Byłem jakąś formą istoty śmiertelnej, zagubionej w bagnie entropii. Dawno temu. Coś ukryte w mojej głębi woła do mnie, jak skamienielina z odległych wieków.
Killeen walczył ze sprzecznymi uczuciami. Było coś koszmarnego w groteskowym ogromie tej istoty. Przemawiała napiętym jak struna głosem, jak buczenie kabla pod wysokim napięciem. Na swój sposób było to bardzo ludzkie. No i miała dla niego wiadomość.
- Co to jest Argo?
- Musi minąć chwila, zanim skontaktuję się z odległą częścią mój ego ja... Tak, tutaj. Niezupełnie, nie Argo tylko Argos. Tak. Więcej niż jedna Argo? Moja pamięć fazowa odpowiada, że Argos było wczesnym rywalem Sparty.
- Co to, u diabła, jest Sparta?
- Miasto.
- Gdzie? - zapytała Shibo.
Linie pola zafalowały. Zaczęły po nich spływać purpurowe plamki.
- Nie mam danych. Ten plik jest beznadziejnie stary. I ten język, którego używacie! Kulawy, ordynarny, prostacko pakujący znaczenia do linearnych klatek.
- Nam wystarcza - odezwała się Shibo.
- Bez wątpienia. Żeby oddać wam sprawiedliwość, skanując wasz słownik znalazłem pozycje dziwne, sprytnie ułożone i nawet przydatne: “kora”, jako tkanina, “świszczący”, “syczący”, “purytański”. Cóż za słowa! Z gracją kołyszą się na krawędzi braku znaczenia. Argos, to znów słowo bez wdzięku i wartości. Cóż, wystarczy. Przyniosłem tylko przesłanie, jak mi kazano, a teraz odchodzę.
- Zaczekaj! - krzyknął Killeen. Cętkowana poświata, nabierając pędu, zaczęła ustępować wzdłuż linii pola. Gdy zgasła, znów pojawiły się zwyczajne linie pola magnetycznego planety ciągnące się w stronę bieguna południowego.
Patrzyli przez dłuższy czas, ale istota nie wróciła. Kiedy skończyli obchód, Killeen zaczął rozmawiać na ten temat z Shibo. Dziewczyna jak zwykle odpowiadała monosylabami. Cały epizod był niezrozumiały. W każdym razie łatwo było wykonać przynajmniej część przesłania: nikt nie miał nadziei na zbudowanie nowej Cytadeli. Ciągły marsz stał się koniecznością, nie wynikał z wyboru.
- Co to, u diabła, jest Argos? - zapytał Shibo.
- Spytaj aspekta.
Natychmiast włączył się Arthur.
- Podejrzewam błąd w transmisji. Argos było miastem w starożytnej Grecji na Ziemi. Jego rola we wczesnym...
Killeen przeciął nudne wywody aspekta i szedł dalej u boku Shibo. To, co istota z pola magnetycznego miała do przekazania, było przestarzałe i bez znaczenia. Postanowił nie zaprzątać sobie głowy całym tym składowiskiem pokrytych pajęczyną danych i faktów historycznych, które zawsze wciskały mu aspekty.
W miarę starzenia się aspekty przekazywały coraz mniej informacji. Starcze zniedołężnienie. Te paplające owadzie głosiki potrafiły opisać przyjęcie sprzed trzystu lat, ale niewiele wiedziały o znakach zmechów zauważonych w ubiegłym tygodniu. Ponadto luksusy arkologii, o których mówiły - bogate, kryształowe sale balowe wielkości pagórka, bufety uginające się pod mięsiwami, prześwitujące, a przy tym ciepłe szaty - napawały Killeena pełną urazy i wstydu zawiścią.
Najgorsze były aspekty najstarsze. Ględziły o nieprawdopodobnych wspaniałościach. Inni członkowie rodziny czuli to samo. Jocelyn ledwie znosiła obecność swoich aspektów; nadzwyczaj stare, przesyłały jej obrazy bogactwa, w którego istnienie nie wierzyła.
W umyśle Killeena odbijały się rykoszetem obrazy istoty magnetycznej, mieszały się z cichymi słowami aspekta. Potrząsnął głową, żeby pozbyć się tych myśli.
Gdyby brał poważne to, co mówią aspekty, obrabowałyby go z całego bogactwa tego świata.
Zostawił Shibo i poszedł w kierunku obozu, chłonął po drodze uśpiony przepych Plamy. Nigdy nie miał tego dosyć. - Tak zielono - pomyślał. - Tak zielono, zielono, zielono.
4
W miarę jak maszerowali dalej, wokół przybywało zieleni. Łagodnie wznoszące się i opadające pagórki nadawały krokom zmysłowy rytm. Małe, piszczące stworzonka czmychały im spod nóg. Obfitość wegetacji i słodki zapach powietrza usypiały czujność. Przez cały dzień nie zauważyli nawet śladu zmechowego życia. Zupełnie jakby suchy, umarły świat stworzony przez zmechy nagle zniknął. Z uśpionych od dawna głębin wypłynęło przesycone wilgocią bogactwo.
Ledroff i Fomax sprzeczali się na każdym postoju. Utrzymywali nie kończącą się kłótnię w ryzach określonych przez zwyczaje klanów. Nawet tempo marszu stanowiło powód do awantury. Dochodzili do porozumienia, by za chwilę znów się kłócić.
Ledroff nawoływał do ostrożności. Fomax chciał jak najszybciej dotrzeć do środka Plamy, ponieważ spodziewał się znaleźć tam mnóstwo naturalnej żywności. Wysunął się z prowadzonymi przez siebie Rooksami na czoło uzgodnionej podwójnej formacji. Ledroff klął go przez com, a raz nawet w desperacji rąbnął hełmem o ziemię. Najtrudniej było zrobić hełmy, bo nikt nie dysponował pełnym zestawem zamiennych chipsów, więc gest ten uznano za dziwaczny.
Orientowali się według nieba. Obie rodziny dawno już straciły sprzęt do nawigacji globalnej. Zachód wyznaczał im Denix. Noc rozjaśniał Zjadacz, którego światło zamieniało ciemności w delikatny, srebrzysty półmrok. Obie rodziny zatrzymały się na odpoczynek. Przynajmniej to nie wywoływało swarów.
Żeby uniknąć wieczornych sporów, Killeen wybrał się na lewe skrzydło na patrol. Zabrał ze sobą Toby’ego. Szli w milczeniu. Dzięki temu ich wspólne sensorium odbierało utajone, pieszczotliwe brzdąkanie wzgórz i sękatych przysadzistych drzew. Trudniej było wykryć drżący tenor odległych zmechów albo wywąchać ich oleisty, intensywny zapach. Pieniące się wokół życie zakłócało odbiór.
- Tato? - Toby ochrypł po trudach marszu.
- Słyszysz coś?
- Nie, nic. Ale myślę.
- O czym?
- O tej kobiecie, parę dni temu.
- Tej opętanej przez aspekty?
- Tak.
- Zazwyczaj nie jest tak źle. - Killeen spodziewał się, że - Toby poruszy ten temat.
- Już z nią w porządku?
- Chyba tak. Może chodzić. Jej aspekty nadal są wystraszone. Chcą trochę pożyć.
- I tak się miotać, jak ona? To jest życie?
Toby stanął, odwrócił się w stronę ojca. Stali naprzeciw siebie, chudzi i muskularni, bez odbojnic i sprzętu marszowego, w samych kombinezonach. Krawędź szerokiego dysku Zjadacza wystawała zza horyzontu. Twarz Toby’ego przykrywał niebieskawy cień, Killeen nie widział jej dokładnie. Chłopiec skrzywił usta, jakby nie smakowały mu własne słowa.
- Nosi jakiś tuzin aspektów - powiedział Killeen. - Wszystkie uaktywniły się naraz. One... - Odetchnął głęboko. Starał się opisać uczucie nie dające się ująć słowami. O tych mysich głosikach, o dotyku małych rączek drażniącym wewnętrzną stronę gałek ocznych. - Nachodzą cię tak szybko, że nie potrafisz odróżnić własnego myślenia od ich gadania.
- Nieźle...
- Koszmarnie.
- Tak. - Toby nadal wykrzywiał usta.
Killeen rozłożył ręce. Gest miał wyglądać naturalnie.
- Zrozum. Źle się nam teraz powodzi. Wszyscy staliśmy się drażliwi. Pamiętaj, że aspekty też są ludźmi, tylko trochę zmniejszonymi.
- Czy na mnie też tak będą jeździć?
- Nikt nie mówi, że będą na tobie jeździć. - Wypowiedział to półkłamstwo z nadzieją na złagodzenie gniewu gromadzącego się za zaciśniętymi wargami chłopca. Okazało się to niemożliwe.
Słowa wyszły nagle, każde wypluwane z osobna jak trzymane w ustach pineski:
- Niech je cholera, jeśli spróbują!
- Nie mogą - szybko odparł Killeen. - Jesteś za młody.
- To ja im nie pozwolę. Mówię ci.
- O tym nie ma na razie mowy, synu - próbował dodać mu ducha.
- Ale wkrótce nadejdzie pora. Niedługo będę w odpowiednim wieku.
- Jeszcze nie! - Killeen wyczuł we własnych słowach głęboko ukrytą tęsknotę za zahamowaniem biegu czasu i zachowaniem dzięki chłopcu pozorów tego, czym niegdyś było jego własne życie.
- Wkrótce.
- Tak czy inaczej, nie mamy nikogo, kto mógłby to zrobić. - Kobieta Bishopów, która umiała dokonywać transferu zmagazynowanych aspektów, padła poprzedniego dnia w walce z modliszką.
- Umie to kobieta od Rooksów - odparł Toby. Killeen zaczął rozumieć, skąd wziął się problem syna.
- Kto to?
Prawda wyszła na jaw.
- Nazywa się Pamela. Pracowała nad trzema Rooksami, kiedy rozłożyliśmy obóz. Widziałem, jak to robi. Po prostu otwiera im szparkę w szyjach, a oni stają się sztywni i drętwi. Potem chips jest na swoim miejscu i wstają już inni. Obracają na wszystkie strony oczami, jak gdyby nigdy wcześniej nie widzieli ziemi ani nieba. I mówią tak śmiesznie, na wysokich obrotach. Jak zupełnie inni ludzie.
Twarz Toby’ego przybrała dociekliwy, pełen gorliwości wyraz, jakby właśnie zadał skrywane dotąd głęboko pytanie. Killeen ściągnął rękawicę i położył rękę na ramieniu chłopca.
- Tak jest za każdym razem. Aspekty muszą się odpowiednio rozmieścić. Za dzień, dwa Rooksowie wrócą do sił.
Twarz Toby’ego skurczyła się, łzy napłynęły do oczu.
- Wyglądali... wyglądali...
- Wiem, wiem. - Przez dłuższą chwilę nic nie mówili. Stali na zwietrzałej kamiennej płycie, z twarzami ukrytymi w cieniu.
Killeen mocno objął syna. Czuł, że większość słów wypowiadają na próżno, nie potrafią przekazać za ich pośrednictwem wszystkich uczuć.
Wiele spraw ujawniało się podczas rozmowy o czymś zupełnie innym. Między nim a synem czaił się smutek wypływający nie tyle z ostatnich paru dni, co z lat ciągłej ucieczki wśród ruin i zniszczenia, którego początek wywodził się z Klęski. Bra- J kowało słów na wypowiedzenie tego. Ich przeznaczeniem było l cierpieć, iść dalej i w hołdzie dla tego, co w nich ludzkie - nie zapomnieć.
Odkaszlnął, przeczyścił ochrypłe gardło. Odezwał się, zanim ta dziwna chwila zdążyła ześliznąć się w otchłań zmęczenia:
- Aspekty pomagają nam zachować pewne umiejętności. Inaczej...
- Wiem, ale chodzi mi o to, że ja... że ja...
Objął chłopca, żeby nie musiał kończyć zdania. Obaj wiedzieli, co czuje. I żaden z nich nie mógł nic na to poradzić. Mimo tego nieprzerwanego biegu Toby rósł szybko. Wkrótce ktoś to zauważy, a kapitan będzie musiał powiedzieć całej rodzinie, dlaczego Toby nie nosi żadnego aspekta. A było ich sporo pod ręką. Ledroff nosił je w chipsie na prawym biodrze. Każdy był w stanie dać rodzinie dostęp do informacji albo umiejętności, których mogli kiedyś bardzo potrzebować. Skoro w pobliżu znajdowała, się ta kobieta Rooksów, wprowadzenie aspekta będzie dziecinnie prostą sprawą.
Żałował, lecz nie mógł powiedzieć Toby’emu, że ich powstrzyma, opóźni założenie chłopcu aspekta. Ale obaj wiedzieli, i że musi posłuchać kapitana.
- Słuchaj, ja...
- W porządku, tato. - Głos chłopca tłumiła szorstka tkanina kombinezonu Killeena. - Wiem, wiem.
Odesłał Toby’ego po pierwszym obejściu obozu. Chłopiec potrzebował teraz snu, a Killeen spokojnej chwili na przemyślenia.
Noszenie aspekta pomagało rodzinie. Ale aspekt mógł okaleczyć chłopca, wprowadzić ideowy zamęt w świeży umysł. Rodzina znajdowała się w najgorszym z możliwych położeniu. Przez kilka lat po Klęsce żyli jako tako, przesiadywali całymi dniami w kolejnych domkach i korytach. Wtedy mieli wiele czasu na przyjęcie aspekta, pogodzenie się z jego maleńką, obcą duszyczką.
Teraz warunki się pogorszyły. Nie było już pewnego schronienia. Aspekty wyczuwały narastającą w nich desperację, wywąchiwały ją w zakamarkach umysłów nosicieli. Gdyby Toby’emu dano aspekta, a w chwilę potem musieliby ostro maszerować, albo zostaliby zaatakowani...
Killeen kilka razy okrążył obóz, potrząsał od czasu do czasu głową, jakby chciał ją oczyścić ze złych myśli. Robił to za każdym razem, gdy wyobrażał sobie Toby’ego przyjmującego aspekta. Nie mógł do tego dopuścić. Jednak nakaz życia według surowych prawideł rodziny był silniejszy. Będzie musiał jakoś pogodzić te dwie nienaruszalne wartości. Wydawało się, że los chłopca jest przypieczętowany.
Następnego dnia podczas szybkiego marszu, Killeen dokonał odkrycia.
Wszedł ostrożnie na wzgórze, skąd zobaczył pociętą jarami dolinę. Pośrodku leżała szeroka płyta skalna, która oparła się wynoszeniu Plamy. Przecinały ją strumyczki.
Wezwał Jocelyn:
- Łatwe przejście po lewej. Otwarta woda! Uważaj schodząc z grzbietu. - Szybko zszedł ze zbocza, przebył nierówne dno doliny i poszedł dalej zwężającym się przesmykiem. Pił do syta ze strumienia. Woda była zimna, ostra w smaku i szczypała w dłonie. Kiedy na szczytach za nim pojawiła się rodzina, poszedł dalej.
W połowie stromego zbocza spostrzegł samotną kamienną płytę sterczącą ukośnie z ziemi. To musiało być dzieło ludzkich rąk. Zmechy polerowały i cięły laserami swoje artefakty z kamienia. Ten zaś był surowy. Pstry, szary żyłkowany granit. Widniały na nim cienkie znaki. Starte i wyblakłe świadczyły o wieku napisu. Nawet w Cytadeli nie było tak pięknie zdobionych starych monumentów. Zaczął się nad tym głowić i wreszcie uległ Arthurowi.
- Jest bardzo stary. Jestem tego pewien. Znacznie starszy ode mnie. Archaiczny. Ja tak bym nie pisał, mimo że w moim pierwszym życiu byłem czymś w rodzaju skryby i barda.
- Przeczytaj to.
- Proszą. Będę musiał nadać tekstowi odpowiednią formę i wymowę.
Ten,
na którego ramieniu wypisana jest sława, ten, który w bitwie, w kraju ogromnym odparł pierwsze natarcie. Piersią wstrzymał napór wrogów - ohydnych, szalonych mechanizmów, bezlitosnych dla poległych.
Ten,
który sztuką wojenną pokonał siedem rodzajów żywych--zmarłych. Dzięki jego zwycięstwu Śnieżnik przypadł w udziale ludzkości.
Ten,
którego męstwem szumi południowy ocean.
Ten,
który żarem swego zapału pochłonął maszyny. Ten: Jak wypalone ognisko w wielkim lesie, nawet teraz nie opuścił swego skarbu, Śnieżnika,
Ten: Który powiódł za sobą ludzkość z jej stalowych pałaców na wysokościach.
Ten: Zmęczony, zakończył doczesne życie. Daliśmy mu teraz cielesny kształt w innych, by mógł kroczyć po świecie, który podbił.
Śnieżniku: Zdobyty mocą jego ramienia.
Ten: Który nosił imię Chandra.
Ten: Który wyprawił ludzkość w drogę, w imię Figur.
Ten: Który podzielił lód pomiędzy rodziny.
Ten: Który kroczy wśród was jako mądry praszczur.
Ten spoczywa tutaj.
Zanim Arthur skończył długą śpiewną recytację, inni członkowie rodziny zdążyli podejść i stanąć obok. Otworzył Arthura dla ich sensoriów.
Niski, prosty rytm urzekł ludzi. Choć nie umieli przeczytać słów wyrytych na skale, czuli otchłań wieków wyłaniającą siei z przesłania.
W milczeniu dotykali pochyłego kamienia. Przed nim widać; było kwadrat lekko zapadniętej ziemi. Killeen pomyślał, że tu musi być pochowany Chandra.
Westchnął i ruszył z Tobym pod górę. Nic nie mówili. Zdania pochodzące z niewyobrażalnie odległych czasów wydawały się mieć większe znaczenie niż wczorajsza masakra. Jeśli Chandra rzeczywiście przybył tu przed wiekami i wyparł stąd zmechy, musiał być wielkim człowiekiem.
Czy Chandra był aspektem? Choć się starał, nie mógł sobie za nic przypomnieć, by którykolwiek z członków rodziny nosił aspekta o tym imieniu, aspekta tak potężnego. Ale jeśli aspekty Chandry żyły nadal, a Killeen wprowadziłby jednego z nich w siebie, to może byłby lepszym członkiem rodziny albo lepszym ojcem...
Szedł zamyślony, niczego nie widział. Dlatego Toby dostrzegł to pierwszy.
- Tato. Widzisz to? Wygląda jak budowla zmechów.
Według wskazań sensorium, nikt inny jeszcze tego nie zauważył. Wszyscy rozprawiali o kamieniu Chandry. Głosy były niewyraźne i szybkie, tworzyły kanwę, na której ludzkość wyszywała wzory życiowego doświadczenia.
Killeen nachmurzył się. Uniknęli miejsc nawiedzanych przez zmechy, a teraz wyrasta przed nimi...
Nagle dostrzegł, że ma do czynienia nie z jedną, lecz z dwoma tworami zmechów.
Jeden z nich się poruszył. Grzechotnik.
Nadchodził z prawego skrzydła. Poruszał się pełzającym ruchem, gąsienice mełły ziemię. Killeen słyszał uderzanie o siebie ceramicznych żeber.
Rodzina biegła, kiedy w pełni rozpoznano wektor, po którym atakował grzechotnik. Było jasne, że nie zdążą dobiec do leżącego przed nimi kanionu. Mogliby ewentualnie znaleźć osłonę w pobliskich wyschniętych łożyskach strumieni.
- Na prawo! - krzyknął Ledroff. Rodzina zareagowała natychmiast, rozumiejąc jego intencję. Budynek zmechów dawał jakieś schronienie.
Mieli tylko kilka chwil. Trzy kobiety Rooksów użyły całej mocy butów, popędziły naprzód, potem odwróciły się i otworzyły ogień opóźniający.
Nie zwalniając biegu dołączył do nich Killeen. Strzelał dziwacznie wygięty. Celowanie nie miało sensu; strzały uderzały w maszynę, rykoszetowały, lecz nie wywierały wrażenia na obrzydliwie zadowolonym z siebie, nieuchronnie toczącym się dalej zmechu.
Nie wszystkim uda się dobiec.
- Toby! Szybciej! - zawołał. Wiedział, że to nie ma sensu, ale chciał dać ujście strachowi.
To był grzechotnik, którego widzieli wcześniej. Killeen był tego pewien. Musiał wyrzygać na wpół pożarty posiłek, żeby pójść za nimi. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się im spotkać tak agresywnego grzechotnika, który puściłby się za nimi w pościg.
Jakaś postać biegła wolniej, choć nie mniej gorączkowo od innych: Stara Mary. Przez ostatnie kilka dni nie czuła się dobrze. Zostawała w tyle. Killeen słyszał, jak jej ciężkie dyszenie zamienia się w spazm.
Odwrócił się. Szła z trudem pod górę. Wystrzelił nad jej głową, prosto w buchającą niebieskim płomieniem paszczę grzechotnika. Maszyna ledwie zauważyła stratę anten.
Złapała Starą Mary. Pochłonęła ją niemal od niechcenia, nie zwalniając pędu.
- Mary! - krzyknął Killeen, pełen gniewu i żalu. Grzechotnik na pewno zaraz odkryje pomyłkę, to nie kawałek metalu. Spróbuje ją, stwierdzi, że jest niestrawna i wypluje.
Nie było czasu na rozpacz. Odwrócił się i zaczął uciekać. Teraz on był najbardziej narażony na atak. Grzechotnik widział ich wszystkich jako stado bezbronnych, pokrytych metalem istot i przez pomyłkę wziął za źródło taniego surowca. Nie używali kodów z jego miasta głoszących: nie-jedz-mnie. Stanowili dla niego zwierzynę łowną.
Killeen biegł co sił w nogach. Grzechotnik pełzł, wijąc się i puszczając smary wzdłuż pokrytego chwastami łożyska strumienia.
Suchy grzmot zmącił powietrze obok głowy Killeena. To był odgłos pocisku hukowego. Łączył w sobie poddźwiękowe dudnienie ziemi z elektromagnetycznym skrzekiem wznoszącym się do częstotliwości, od których bolały zęby.
Grzechotnik próbował go oszołomić, zakłócić mu sensory. Schylił odruchowo głowę, ale nie poskutkowało. Ogłuchły wszystkie receptory. Pozostała zataczająca szybkie koła wizja. Poza tym niczego nie czuł i nie słyszał.
Toby, potykając się, szedł naprzód. Killeen schwycił go za ramię i udo i podniósł na piaszczysty brzeg.
Jeszcze jeden grzmot zabrzmiał niewyraźnie w jego otępiałym umyśle. Uderzenie było bardzo silne. Ogłuszyło Toby’ego. Chłopiec słaniał się, uginał, ciężko oddychał. Płynnym ruchem zarzucił sobie syna na plecy.
Grzechotnik był już bardzo blisko. Wysłał gorącą iskrę neuronową, celując w nogę Killeena. Mięśnie drgnęły, jęknęły i zamarły.
Kuśtykał przed siebie. Zmechowy budynek był coraz bliżej. Wysoki, imponujący, znacznie wyższy niż zwyczajne budowle zmechów.
Killeen nie miał szans, żeby tam dotrzeć.
Zachwiał się.
- Killeen! - Ktoś wołał.
Piasek usuwał mu się spod butów. Niebo wirowało.
Zaczął gmerać przy broni. Grzechotnik za chwilę go dopadnie. Gdyby udało mu się dobrze wymierzyć, celnie strzelić...
Wtedy świat gwałtownie ożył. Wypełnił się dźwiękami. Głuchy chrobot grzechotnika zamierał.
Ktoś klepał go po plecach.
Nie czuł ciężaru Toby’ego.
Odwrócił się, żeby stawić czoło grzechotnikowi. Zobaczył tylko tył jego wielkich szarych cylindrów. Zmech wycofywał się.
Powolny Cermo krzyczał:
- ...jakbyś nastawił uszu, to byś słyszał jak ryczy. Ale się wściekł.
- Dlaczego? Dlaczego się zatrzymał?
- Przez tę mała rzecz.
Z piaskowca, na którym stali, wystawała niewielka piramidka. Killeen przebiegł obok, nie zauważając jej. Gapił się na precyzyjnie wykonany ostrosłup.
- Jak?
- Nie wiem. Pewnie wydało grzechotnikowi rozkazy. Killeen słyszał o takich maszynkach, ale jeszcze żadnej nie widział. Czterościenny pomnik o chromowanych bokach, pokryty bogatymi wzorami musiał powiedzieć grzechotnikowi, żeby nie podjeżdżał bliżej.
Rodzina krzyczała do niego wesoło. Toby czuł się świetnie. Shibo promieniała. Jeśli wziąć pod uwagę koszmar, który minął zaledwie przed chwilą, ich radość była uzasadniona, nawet po stracie Starej Mary.
Wokół widział wyczerpane, lecz rozradowane twarze. Poprowadzono go w górę, do wielkiej budowli zmechów. Przyjaciele przynieśli mu picie. Dzieci radośnie klaskały w ręce.
Zmechom nie wolno złamać zakazu wejścia, ludziom tak. Więc bezkarnie wkroczyli na teren ogromnej konstrukcji. Płaskie posadzki przestrzennych hal kontrastowały z nierównościami terenu na zewnątrz.
Killeen zmarszczył mocno brwi. To miejsce wydało mu się niezwykłe.
Zazwyczaj ignorował wytwory zmechów. Interesował się tym, co mógł im zrabować. Ale to uratowało mu życie.
Wysoka, szeroka hala miała niesamowity kształt.
Na wielkiej marmurowej platformie siedziało coś, co Killeen w pierwszej chwili wziął za złudzenie. Tylko zmechy wytwarzały miraże; miał się na baczności. Jednak kiedy kopnął to coś, odpowiedziało dodającym otuchy dudnieniem.
Wielkie, zrobione z płyt jasnożółtego kamienia, wydawało się unosić w powietrzu. Czyste linie łączyły się w doskonałe kształty. Ściany z białych płyt wznosiły się w górę, jakby nie było i grawitacji. Potem wybrzuszały się w kształt kopuły, która im j wyżej wyrastała, tym stawała się lżejsza, bardziej zwiewna. Wreszcie wysoko dzieło kamieniarskie zaginało się łukowato do wewnątrz i przechodziło w ostro zakończony szpic sterczący pod niebo.
Arabeski na cienkim jak pajęcza nić kamieniu nie zainteresowały Killeena w takim stopniu, jak sam układ architektoniczny. Nigdy nie widział czegoś takiego.
Wokół niego ludzie świętowali. Ocalenie skóry bez walki stało się powodem do wielkiej radości. Powolny Cermo napił się mocnej owocowej gorzałki, rytualnego trunku, który służył również jako cenna waluta wymienna w handlu między rodzinami.
Ledroff i Fomax po krótkim wahaniu zgodzili się wreszcie na świętowanie. Minęła dopiero połowa dnia, a rodziny przeżyły ogromny stres. Mądry kapitan pozwalał w takiej sytuacji na rozładowanie napięcia.
Killeen przyglądał się, jak dyskutowali, nachylając ku sobie głowy. Nie podobało mu się to, lecz nic nie mówił.
Ochrypłe głosy zaintonowały pieśń. Ręce wyciągnęły się do niego, jedna z kobiet Rooksów przyzwała go gestem dłoni. Jej intencje były oczywiste.
Gładkie ciała, zbrązowiałe od promieni dwóch słońc, jaskrawo kontrastowały z zimnymi, bladymi kamieniami posadzki, po której stąpali. Rooksowie, mimo strasznych przeżyć, nie wyłączyli swoich ośrodków seksu. Killeen wymruczał podziękowanie, pogłaskał ich błyszczące włosy i poszedł dalej. W pobliżu nie zauważył Shibo.
Rozglądał się, ignorując odbijające się echem głosy. Na skraju wielkiej marmurowej platformy stały cztery delikatne wieżyczki. Przeszedł między nimi, patrząc na ich wysmukłe kształty. Stały jak strażnicy przy rogach pomnika, posterunki broniące go przed złymi siłami tego świata.
Wieże wychylały się lekko na zewnątrz. Coś podpowiedziało mu, dlaczego tak jest. Gdyby w końcu runęły, ich szczątki ległyby na zewnątrz, nie niszcząc wielkiej, przestronnej konstrukcji wewnętrznej.
Z tyłu w marmurową ścianę wbudowano pojedynczą, czarną płytę. Wyglądała jak czarne oko patrzące na niegościnną ziemię otaczającą budowlę. Nad płytą wyryto litery: NW.
Gdy podszedł bliżej, płyta zamigotała. Powierzchnia w ułamku sekundy pokryła się rubinową poświatą, a w umyśle Killeena pojawił się głos skandujący słowa o minionej chwale i dziwne imiona.
Czuł te słowa jak krystalicznie zimne kliny wciskające mu się bezpośrednio w umysł. Słuchał z otwartymi ustami.
Płyta, choć wydawało się to nieprawdopodobne, nie była wytworem zmechów.
Pochodziła z czasów dominacji ludzi i przez nich została zrobiona.
A jednak zmechy jej nie tknęły.
Killeen słuchał przez chwilą, nie rozumiał niczego poza jednym: ludzie robili kiedyś rzeczy równie doskonałe jak wytwory zmechów. Znacznie piękniejsze niż Cytadele. A ich dzieła były tak wspaniałe, że nawet zmechy zostawiły je w spokoju.
Oszołomiony nie usłyszał zbliżającego się Powolnego Cermo. Dopiero zwrócił na niego uwagę, gdy poczuł dłoń na ramieniu.
- Dalej! Rąbniesz pierwszy.
- Co...
- Rozwalimy to.
- To jest...
- Wielkie rozwalanie! Wielkie! Świętujemy! Niektórzy członkowie rodziny już coś mazali na podstawach smukłych wież. Powolny Cermo pociągnął Killeena w ich stronę. Łupienie zmechowych fabryk przestało być interesujące. Co innego takie dziwne miejsce.
- Niczego nie rozumiesz - powiedział Killeen. - To nie jest budowla zmechowa.
Cermo zachichotał.
- Myślisz, że to wzgórze? Co?
- To zrobili ludzie.
Cermo roześmiał się.
- Naprawdę! Stamtąd dochodzi głos...
- Słyszy głosy - krzyknął Cermo do innych. - Grzechotnik musiał mu trochę pomieszać w głowie. - Odpowiedziała mu kocia muzyka.
- Zbudowała to ludzkość! Dlatego jest takie piękne.
- Zmechowe śmiecie i tyle. - Cermo podszedł do podstawy wieży.
- Nie! Dawno temu, ktoś, mężczyźni i kobiety, my, robili takie rzeczy. Popatrz, tylko na to popatrz.
Wokół Cermo zgromadzili się inni. Uśmiechali się złośliwie, chichotali i zabierali się do dzieła. Mieli zamiar zrobić to, co zawsze robili, kiedy znaleźli nie chronioną budowlę zmechów.
- To tylko jeszcze jedna cholerna budowla zmechów. I tyle! - powiedział poirytowany Cermo. - Nie chcesz, my sami to zrobimy.
Dwie kobiety roześmiały się i podały mu szczypce wyrwane dawno temu z maszynala. Cermo nacisnął guzik i urządzenie zaczęło buczeć, gotowe do akcji.
Wściekłość i cierpienie popchnęły Killeena naprzód. Cermo odwrócił się właśnie w stronę wieży i wycelował szczypce w kremową kamienną płytę. Tłum zamruczał w oczekiwaniu. Rozległy się okrzyki radości.
Killeen uderzył go mocno w kark. Cermo zatoczył się, rąbnął twarzą w wieżę. Killeen kopnął go z półobrotu w żebra. Szczypce zabrzęczały na marmurze podłogi.
- Ty... -wycharczał Cermo. Killeen kopnął w bok brzęczące szczypce.
Cermo odwrócił się i uderzył go prosto w oko. Killeen potknął się, odskakując. Usiłował zogniskować wzrok.
Pochylony Cermo runął naprzód. Killeen podciął go. Wielkie chłopisko rąbnęło o szerokie kamienne płyty aż jęknęło.
Rozglądał się za Ledroffem albo Fornaxem. Stali daleko i wydawało się, że bijatyka nic ich nie obchodzi. Killeen krzyknął w stronę gapiów:
- Zostawcie to! To jest nasze, ludzkie!
- Chronisz zmechowe śmiecie. Ja... - odpowiedziała jakaś kobieta.
- Zrobili to ludzie, którzy żyli dawno temu. Inni niż my. Kobieta obnażyła szare zęby.
- Kto tak twierdzi? To jest zmechowe!
- Nie będę się z wami kłócił. Odsunąć się! - Stał niewzruszenie i patrzył na nich szeroko otwartymi oczami. Twarz mu poczerwieniała.
Spoglądali na niego z ukosa, rozważając, jakie mieliby szansę, gdyby wypowiedzieli mu walkę.
Puste dłonie zaciskały się, jakby w poszukiwaniu broni.
Pomiędzy wysokimi, jasnymi wieżami pogwizdywał wiatr.
Po chwili ludzie odsunęli się na bok, pomrukując niechętnie, odwracając oczy. Starali się odzyskać dobry nastrój.
Killeen pomógł Cermo usiąść, przyniósł mu wody. Cermo szybko zmieniał nastroje. Gniew mu minął. Razem napili się trochę brandy. Objęli się. Sprawa była zamknięta. Pozostały tylko obolałe żebra Cermo i podbite oko Killeena.
Potem stali i patrzyli, jak po niebie, pomiędzy wieżami nad zaczarowaną kopułą płynie mały cirrus.
Killeen znów zaczął się wsłuchiwać w prastary głuchy głos jednostajnie skandujący tajemne słowa. Zdawkowo porozmawiał z Ledroffem i Fornaxem, którzy wypytywali go o zajście.
Toby patrzył na wieżyce. Killeen powiedział mu, że są dziełem człowieka. Chłopiec zmarszczył nos w beztroskim, dziecięcym zachwycie, a parę minut później już bawił się z dziećmi Rooksów.
Powiedział o tym Shibo. Kiwnęła głową, lecz nie odpowiedziała. Festyn kończył się.
Kapitanowie postanowili zwiększyć dystans od grzechotnika. Rodziny najadły się i mogły już odzyskać tempo marszu sprzed potyczki ze zmechem. Przy akompaniamencie jęków i narzekań rozkazali rodzinom wymarsz.
Killeen potrząsnął głową i ściszył prastary głos do cichego świergotu. On też chciał odpocząć tutaj trochę dłużej, opłakiwać Starą Mary, świętować. Dzięki opowieściom i zabawie usiłował zapomnieć o poniżeniu, jakie przyniósł atak grzechotnika.
Zaciągając rzemienie plecaka, nachmurzył się. Jeśli zmechy honorują to miejsce pozostałe po ludziach, to ludzie nie powinni być gorsi. Tego był pewien.
- Maszerować! - krzyknął Ledroff. - Rozproszyć się na skrzydłach. Jazda!
Opuścili płaski czworokąt, nie oglądając się za siebie.
Arthur był podekscytowany, ale Killeenowi nie chciało się go słuchać. Aspekt nie umiał wyjaśnić, jak i dlaczego wzniesiono ten pomnik. Nie widział niczego podobnego w swoich czasach. Wyglądało na to, że budowla nie miała związku ze stojącą w pobliżu tablicą ku czci Chandry. Przyciszył Arthura. Znów zajął miejsce z przodu, na lewym skrzydle.
Arthur powtarzał bez ustanku jakieś imię. Killeen przyjrzał się mu bliżej. Starał się coś z tego zrozumieć. Nie występowało w żadnym ze znanych mu języków.
Wreszcie poddał się. Zagubione w czasie słowo nie miało teraz znaczenia. Jednak przyjemnie się wymawiało ten powolny i ciężki dźwięk: Tadż Mahal.
5
Następnego ranka Killeen usłyszał wieść, która zdążyła obiec już cały obóz. Na nocnej wachcie Shibo zauważyła robola, namierzającego ich z odległego wzgórza. Strzeliła, lecz pocisk albo chybił celu, albo został odbity, co brzmiało złowieszczo.
Ledroff i Fornax postanowili wysłać zespół zwiadowczy w ślad za robolem. Podnieśli swoje rodziny do biegu, każdą w innym kierunku.
W skład zwiadu weszło sześcioro ochotników: dwóch mężczyzn od Bishopów, wciąż pragnących zemsty za śmierć krewnych z ręki modliszki oraz dwie kobiety Rooksów, szczupłe i kościste. Nosiły krótko przycięte włosy, spięte w ścisłe węzły przypominające prastare symbole, których znaczenia nikt już nie pamiętał. Świetnie biegały i polowały, wiodła je pasja pościgu. Shibo przyjaźniła się z nimi i choć nie miała takich walorów, też się zgłosiła.
Śmiały się i żartowały z dwoma Bishopami. W oczach Killeena - szóstego ochotnika - niczym nie różniły się od innych kobiet. Rodzina Bishopów nie miała łowczyń, chociaż Jocelyn doskonale biegała. Wywnioskował z ich słów, że w rodzinie Rooksów ściśle trzymano się równego podziału pracy. Kobiety na równi z mężczyznami gotowały, polowały, broniły rodziny, wytwarzały przedmioty użytkowe, nosiły ciężary i chodziły na zwiady. Przez szarą materię kombinezonów widać było ich rozwinięte mięśnie. Mimo to poruszały się lekko, ze zwiewnym wdziękiem.
Ochotnicy mieli wspólny pogląd na sprawę: te niezwykłe robole doprowadzą ich do modliszki. Lepiej wziąć modliszkę z zaskoczenia, niż żeby to ona ich zaskoczyła.
Wyruszyli. Czekał ich długi, męczący dzień. Chociaż przez stulecia ciała dostosowały się do biegu, trzeba będzie oszczędzać siły.
Killeen zaczynał czuć ciężar wieku. Bóle i znajome kłucie w kolanach i biodrach wskazywało na nadwerężanie sił. To nikłe doznanie pochodziło z wszczepionych czujników kontrolujących jego tężyznę na poziomie mikromolekulamym. Automatycznie przyjął to do wiadomości, nie zwracając najmniejszej uwagi na pochodzenie odczuć.
- Toby jest bezpieczny... - przesłała mu Shibo.
- Czyżby to było po mnie widać? Masz rację. Nie lubię go zostawiać.
- Modliszka poluje na starszych, na to wygląda...
- Ciągle to sobie powtarzani. Myślę, że sprawa jest warta związanego z nią ryzyka. Jeśli uda nam się zaskoczyć modliszkę.
- Nadzieja. Mamy nadzieję - powiedziała w zamyśleniu.
Szli po śladach pozostawionych przez gąsienice roboli w bagnistej ziemi. Strumienie spływały swobodnie z ilastych pagórków. Lód topił się pod powierzchnią gruntu i przesączał do małych stawików obrośniętych zielenią.
Ślady prowadziły na szeroką równinę. W miarę szukania Killeen był coraz bardziej zrozpaczony. Wiedział jaką przeciętną szybkość mogą osiągać robole, znał ich trudności z omijaniem przeszkód terenowych. Tymczasem trop wskazywał na mądrze wybraną ścieżkę, omijającą zniszczone przez lód fragmenty skał i bagniste zagłębienia, w których ugrzęzłyby gąsienice. Ten robol okazywał się sprytniejszy niż inne spotykane przez Killeena. Podczas przemierzania równiny długimi, odmierzonymi skokami, spostrzegli to również pozostali.
- Uwaga - nadała przez com jedna z kobiet Rooksów - trop kończy się tutaj...
- Wiatr zatarł - przesłała Shibo.
Gąsienice odbiły się wyraźnie na spieczonej ziemi, dalej ubitą glinę zastąpił piasek i tam ślady się kończyły. Killeen pędził nad płową pustynią.
- Nie widzę skąd wychodzą - powiedział.
- Przeszukać teren! - krzyknęła druga z kobiet Rooksów. Stała na czele grupy i jakąkolwiek zwłokę w ściganiu ofiary przyjmowała jak osobistą zniewagę.
Przeszukali obrzeża nawodnionego obszaru. Nigdzie nie znaleźli śladów, choć na tej rozległej przestrzeni robole nie miały się gdzie ukryć.
- Przeszukiwać sekcjami! - zawołała kobieta Rooksów. Podzielili kwadratowy obszar na pola i zaczęli przeszukiwanie według naniesionej siatki. Zaglądali pod każdy krzak. Nic.
Zanim zrezygnowała, Zjadacz i Denix stały już nisko nad postrzępionym horyzontem. Po robolu nie było śladu.
- Nienawidzę wracać, jak nawet niczego nie zobaczyłam - powiedziała kobieta.
- Nie ma w tym żadnego cholernego sensu - stwierdził zmęczony i zrozpaczony mężczyzna Bishopów. - Widzielibyśmy, gdyby przyjechał po niego transporter, żeby go zabrać. Nie ma miejsca, w którym robol mógłby się ukryć...
- Może powietrze - powiedziała Shibo.
- Latający robol? - parsknęła druga z kobiet Rooksów. - Nigdy o tym nie słyszałam.
- Robole są zbyt tępe. Zawsze takie były i zawsze takie będą - dodał jeden z Bishopów.
W drodze powrotnej musieli przedrzeć się przez górski teren. Killeen po raz pierwszy w życiu szedł po wysokich przełęczach, bo taktyka Bishopów polegała na trzymaniu się dolin i unikaniu niebezpiecznych wysokości. Rooksowie zdawali się bardziej przyzwyczajeni do gór, a ich przywódczyni powiedziała, że muszą przejść siodlastymi grzbietami, jeśli mają dotrzeć do rodzin przed zmierzchem.
W trakcie długiej wspinaczki Killeen myślał o słowach jednego z Bishopów. Rodziny miały to zakodowane w głowach: “zawsze było, zawsze będzie”.
A tymczasem teraz wszystko zaczęło się gwałtownie zmieniać. Pozostawali o krok za cywilizacją zmechów. Ludzkości potrzebna jest tradycja i rytuał, bo spajają one rodziny, jak wcześniej spajały klany. Obecnie zmiana stała się ich prawdziwą bronią, a nie mizerne, często zawodzące pistoleciki i strzelby, które mieli, albo raczej - zrabowali. Projektory wyłuskane z wnętrzności rabusiów, lasery wyrwane zmechom ryjącym ziemię w poszukiwaniu rudy. Takie uzbrojenie wystarczało doraźnie, lecz nie nadawało się do ciągle zmieniających się warunków wojny, której końca nie było widać, konfliktu, w którym jedna strona walczyła o życie, a druga prawie go nie zauważała.
Wezwał Shibo na comie bliskiego zasięgu i zapytał, co o tym sądzi. Dystans, z jakim odnosiła się do innych, stopniowo malał, a Killeen pokonał swoją wstydliwość. Mimo to był bardzo zadowolony, gdy odpowiedziała bez zwłoki.
- Musimy się uczyć zmechtechniki.
- Masz na myśli dokładniejsze zbieranie części po zmechach?
- Nie zbieranie. Budowanie - odparła stanowczym tonem.
- Tak, z części zmechów możemy zbudować zmechową broń, ale...
- Budować broń ludzi. Nie tylko kopiować to, co zrobiły zmechy...
- Ludzie nienawidzą zmechów, Shibo. Nie chcą się ich uczyć. Tak, czy inaczej, nie mogą.
Usłyszał jej niecierpliwe mruknięcie, mimo że szła w pewnej odległości od niego. Rozproszyli się, żeby uniknąć zasadzki. Zespół poruszał się szybko po górskich przełęczach. Snieżnik był tak młodym światem, że góry nie zdążyły pokryć się warstwą gleby.
- Zmechy specjalnie tak robią, żeby trudno je było zrozumieć.
- Tak myślisz? - Killeen był zaskoczony.
- Bronią swój ą technikę przed innymi miastami zmechów. To co wprowadza w błąd zmechy, wprowadza w błąd również nas.
- Beznadziejna sprawa.
- Niekoniecznie. Możemy się nauczyć techniki ludzi. Uczyliśmy się jej, w arkologiach...
Nie chciał wysłuchiwać o tym, jak wspaniałe rzeczy robiono w dawnych czasach. Odezwał się dla podtrzymania rozmowy:
- Myślisz o tym, jak mu tam, Tadż Mahal, które widzieliśmy?
- Tak.
- Jeśli ludzie kiedyś umieli robić takie rzeczy...
- Możemy i my - odparła.
- A ta twoja broń... Jak ona działa?
- Pokażę ci wieczorem. - Podniosła długą cylindryczną strzelbę. - Dostosowałam ją do naszych potrzeb.
- Cholernie fajna sprawa. - Killeen był pod wrażeniem. Dotarli do obozu, kiedy już rozpalano małe, ukryte ogniska.
W jarze, który Fornax znalazł dla Rooksów, rosły nadające się na opał krzaki. Podobnie było po drugiej stronie wzgórza, gdzie obozowali Bishopowie. Zrezygnowanie z podziału na dwa obronne obozy byłoby poniżające, bez względu na to, jak małe były zasoby każdej rodziny z osobna. Rozpalili więc po trzy ogniska i przykryli je rozpiętą na ramie tkaniną. Płomienie i tak były widoczne w podczerwieni, ale szeroki pochyły namiot rozpraszał obraz na zbyt szerokiej powierzchni, by sensory zmechów mogły go wychwycić. A przynajmniej ludzie w to wierzyli.
Zmęczony Killeen wpadł do obozu i zaczął zdejmować z siebie rynsztunek. Myślał przy tym o zasadach, jakie przyjęły rodziny dla ułatwienia sobie życia. Sprowadziły się do prościutkich przepisów odziedziczonych po przodkach poległych na polu walki. Miejsca ich potyczek ze zmechami przetrwały jedynie w nazwach: Remis Skaczącego Johna, Stonowali, Niespodzianka Wnuków Babci Bowlesson, Trzy Grzechotniki, Chancellorsville. Piękne nazwy, wymawiane z szacunkiem przy ogniskach. Killeen zastanawiał się jednak, czy wraz z nazwami odziedziczyli poczucie przegranej. Ta myśl nie dawała mu spokoju, bo jak do tej pory, był święcie przekonany, że rodzina zawsze jest w stanie przetrwać najgorsze nawet tarapaty. To było zapisane w tradycji Bishopów.
Jadł z Tobym, Jocelyn i Shibo. Razem zebrali trochę jagód i korzonków, które dodali do ciężkostrawnego żarcia zabranego z ostatniego koryta. Zmieszane razem, podgrzane w wodzie ze strumienia dawały strawną dla człowieka masę o owocowym aromacie. Rozprawili się z nią szybko.
Potem zaczęły się najprzyjemniejsze godziny dnia: czas odprężania mięśni, kiedy człowieka ogarnia przyjemne znużenie przed nadchodzącym snem. Zaczęły się rozmowy. Słowa krążyły wokół trzech ognisk, jak zaklęcia przenoszące ich w świat, w którym nie było bólu ani strachu. Dwóch gości od Rooksów opowiadało o ucieczkach i bitwach. Kobiety Rooksów mówiły o zapachach i znakach zmechów, jak czytać ich tropy, żeby rozpoznać wiek i zamiary, o tym, jakie są czasem sprytne, kiedy zaczajają się przy źródłach i stawach. Fornax jako pierwszy wezwał do docinków. Za nim poszedł Ledroff.
Delektowali się połączeniem rodzin oznaczającym nowe opowieści, nowe dowcipy, nowe historie. Pojawiły się plotki o romansach, chociaż Ledroff uciął je uniesieniem brwi i skrzywieniem ust. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Rooksowie nie mieli do końca stłumionych ośrodków seksualnych, a dla Bishopów uczucie żądzy pozostało zaledwie wspomnieniem. To mogło sprowokować żal i niezadowolenie.
Sukces przemawia wieloma głosami, ale klęska jest niema. Byłoby dobrze, gdyby snuli opowieść o całodziennych wyczynach zespołu tropiącego. Killeen rozmyślał o tym, jak stracili ślad zmecha. Nie przykładał się do śpiewów po kolacji i wysłuchał tylko początku opowieści, zanim cichcem opuścił kompanię.
Cermo zatrzymał go, proponując flaszkę mocnej, ostrej brandy. Killeen poczuł wielką ochotę, wyciągnął rękę - i cofnął ją.
- Nie będę pić.
- Daj spokój. Dzień był ciężki. Trochę gorzały postawi cię na nogi.
- Posadzi mnie na dupie. Spiję się jak bela. Daj, wyżłopię wszystko, co masz.
- Ale ja pierwszy! - powiedział Cermo wesolutkim tonem. Dopiero wtedy dostrzegł, że Cermo zdążył już odlecieć daleko.
- Przepraszam, Cermo - powiedział łagodnie.
Zmusił się do pozostawienia flaszki. Już czuł ciężki zapach brandy, niemal miał na języku jej ostry smak. Wiedział jednak, jakie będą konsekwencje i co się z nim stanie, jeśli przyjmie poczęstunek.
Ucieczka w przesiąknięte alkoholem zakamarki umysłu by- J łaby zbyt łatwym wyjściem. Do tej pory miał cholerne szczęście. Nie zdarzyło się nic niebezpiecznego kiedy pił, miał kaca, albo podłączył się do stymu w korycie.
Ale szczęście mogło go opuścić.
Musiał mieć jasną głowę, jeśli chciał się czegokolwiek dowiedzieć. Zmusił się, żeby podejść do siedzącej samotnie Shibo. Na jej wystających kościach policzkowych odbijała się nikła poświata ogniska, cienie kładły się na oczach, dodawały tajemniczości. Była ostatnią z Knightów - dla niej zawsze znalazłoby się miejsce przy ogniu. Rzadko z tego korzystała. Wolała majstrować przy noszonych w czarnym plecaku częściach zmechów.
Spędził z nią godzinę, ale miał wrażenie, że minął cały dzień. Od czasu, gdy wyszedł z ojcem na pierwsze polowanie, nie czuł j się taki nieśmiały i pełen pokory.
Shibo nie tylko opanowała technikę zmechów, przy niej stawała się ona zrozumiała. Potrafiła robić amunicję do swojej strzelby. Wiedziała, jak ją przekalibrować. Ze zmechowego złomu zrobiła świetnie pasujący do kolby automat samoładujący, dopasowany również do egzoszkieletu. Uruchamiany oddechem. Podczas prowadzenia ognia sam ładował kolejne pociski. Podziwiał ją za umiejętne przekształcanie swojej słabości -nieustannie poruszające się żebra egzoszkieletu - w atut. Osiągała szybkostrzelność niewyobrażalną do tej pory dla Killeena.
W trakcie udzielania nauk mówiła więcej niż kiedykolwiek. Wyposażono ją w egzoszkielet, gdy była dziewczynką. Wykonała go pewna rzemieślniczka z poliwęglowej pianki wydobytej ze szczątków ryjowca. Podejrzewał, że to właśnie roznieciło zdolność Shibo do tłumaczenia zmechowych zawiłości na proste ludzkie słowa. I zapewne uratowało japo zagładzie Knightów.
Uczyła go bez cienia samozadowolenia, bez kokieteryjnego okazywania dumy, całkowicie skoncentrowana na tym, co robiła. Wielu członków rodzin nie lubiło wytworów zmechów i tolerowało tylko to, co nadawało się dla ludzi. Legginsy, pochłaniacze wstrząsów, kamizelki ochronne - do tego Killeen był przyzwyczajony. Musiał przezwyciężyć niechęć, kiedy przyjmował nauki od Shibo.
Wreszcie powoli zaczęło go to intrygować. W jej rękach przedmioty obcych nabierały ludzkiego wyrazu. Szybkie, precyzyjne rozumowanie otwierało drogę myślom, rozpraszało mroki zmechowej tajemniczości. Kiedy powiedziała: -Dobrze, pora spać, prawda? - Zrobiło mu się przykro, że nauka się skończyła.
Cermo już chrapał, gdy Killeen przechodził mimo niego. Wielki mężczyzna leżał na wznak z rozdziawioną szczęką.
Mimo zmęczenia, Killeen nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nie chciał przyłączać się do postaci zgromadzonych przy ogniskach. Nie przeszkadzał mu smród ciała po dniach ciężkiego marszu, choć pamiętał słowa matki: “Kąp się, kiedy tylko możesz, bo nikt nie wie, czy rabusie nie mają dobrego węchu”.
Znalazł w pobliżu strumyczek wypływający z ukształtowanej w formie rogu skały. Zdrętwiał z zimna, a potem poczuł ból w stopach. Ale stał w wodzie długo, przez wiele minut napawał się pienistym nurtem. Nie widział takiej ilości wody odkąd opuścili koryto.
Potem trochę się przeszedł, żeby przywrócić krążenie w nogach i uśmierzyć lekki ból stóp. Dlatego stał w pewnej odległości od ognisk i jako jedyny spośród Bishopów zauważył przylot odkurzacza. Killeen był prawie nagi, bez sprzętu. Niewiele mógł zdziałać.
Odkurzacz zawisł nad nimi. Killeen biegł między krzakami po broń. Mógł tylko krzyczeć. Bishopowie rozbiegli się spod namiotów z ogniskami. Odkurzacz leciał powoli od pomocy i wyrzucał z siebie ciemną chmurę. Szumiał i furkotał, zbliżał się w stałym tempie. Killeen nie wiedział, czy to właśnie oni stanowią cel, ponieważ maszyna nie zwolniła nad obozowiskami Rooksów i Bishopów. Czarna mgła kłębiła się za odkurzaczem i, jakby nie spiesząc się opadała na ziemię, by dokonać dzieła zniszczenia. W nadchodzącej ciemności zabrał z ekwipunku to, co miał pod ręką. Zrobił kilka kroków i postanowił włożyć buty. Usiadł więc, nie zwracając uwagi na krzyki uciekającej rodziny, rozlegające się w sensorium.
Kiedy wstał, w jego stronę pędził Toby, a mgła opadała na rodziną jak wielka czarna ręka. Podświetlała ją niebieskawa poświata rzucana przez Zjadacza. Ostatnie, poziome, żółte promienie Denix nie były w stanie przebić się przez czarny rój. Bo to był rój, a nie zwyczajne chemikalia, z którymi Killeen zetknął się już wcześniej. Zabiły jego prababkę. To nie alkaliczny kurz, lecz pomrukujące, wijące się w powietrzu bryłki. Killeen choć raz był zadowolony, że złe nawyki syna na coś się przydały. Toby nie zdjął butów i miał na sobie sporą część rynsztunku marszowego.
Włożył też pas główny i narzucił na siebie uprząż z kilkoma sztukami broni. Nie stanowiło to obrony przeciw chemikaliom tylko zbędne obciążenie, bo jedyną rzeczą, jaką można było zrobić to biec jak najdalej pod wiatr. Ale bez niepotrzebnego mielenia językiem obaj doszli do wniosku, że odkurzacz potraktował ich czymś innym niż środek chemiczny. To, co zrzucał, nabierało w powietrzu rozpędu i umiejętnie odbijało się od ziemi. Miało długość trzech złożonych dłoni. Jedno ze stworzeń pomknęło w stronę nogi Toby’ego, wysuwając z wnętrza tępe kołki. Już miało rzucić się na but, gdy chłopiec roztrzaskał je na kawałki. Wtedy wylądowały trzy następne i jeszcze jedno na karku Killeena.
Przewróciło go na wznak. Killeena ogarnął strach, gdy sięgnął ręką, by zerwać z siebie napastnika. Czuł jak zakrzywione ramiona wpijają mu się w szyję. Ostry zapach skorodowanej cyny wypełnił mu nozdrza. Ręka ześliznęła się po skorupie i poczuł, jak coś wije się w okolicach szyi. Ostre ukłucia chłodnej stali natychmiast przeszły w gorący rozlewający się ból. Złapał stwora mocniej i pociągnął, przekręcając rękę w dół. Nie puszczał. Drugą ręką zaczął podważać. Nadal czuł na sobie ciężar. Próbował się przetoczyć, ale maszynie jakoś udało się temu zapobiec.
Nie włożył rękawic i kiedy złapał dwa tępe bolce sterczące przy szyi, dotknął palcami czegoś rozgrzanego do białości. Igiełki zimna kłuły go w twarz. Kierując się czuciem, starał się wyobrazić sobie, jak stwór wygląda. Znalazł dolną krawędź i szarpnął za nią, ale nie zdołał poruszyć go z miejsca. Podłożył pod krawędź obie ręce, żeby oderwać maszynę, lecz w tym momencie ciężar zelżał. Przetoczył się na plecy. Toby podważył skorupę przy pomocy szpadla. Kiedy Killeen wstawał, Toby rąbnął szpadlem w przysadziste, kwadratowe urządzenie. Zahuczało i zamarło.
Potem zaczęli biec. Z nieba spadały maszynki jak grad w zwolnionym tempie. Killeen przypomniał sobie nagle - bitwa przynosi czasem takie obrazy - zabawy w śniegu z czasów dzieciństwa. Kiedy śnieżynki zaczęły twardnieć jak kamyczki, uciekał z płaczem do Cytadeli.
Skarłowaciałe zmechy nie uganiały się specjalnie za ludźmi. Te, które wylądowały na rodzinie, usiłowały przepiłować sobie drogę. Inne rzuciły się na tundrę i skały, przeszukując okolice, ryjąc w ziemi. Wkrótce z podłoża zaczął się unosić dym, paskudne, gryzące opary, które w większym stopniu przyczyniły się do odwrotu Bishopów niż sam atak.
Przegrupowali się, nawołując się po imieniu, dopóki ostatni z nich nie stanął w szyku. Maszyny pokryły ziemię. Rodzina ruszyła kłusem do najbliższego pokrytego koleinami wzniesienia.
Dopiero gdy tam dotarli, popatrzyli wstecz. Żarłoczne maleństwa zryły długi pas ziemi ciągnący się aż do odległych wzgórz. Korytarz omijał całkowicie Rooksów.
- Niech mnie cholera, jeśli kiedy widziałem, żeby odkurzacz zrzucał coś podobnego - zaklął Killeen.
- Wyglądają, jakby zjadały skałę - zauważył Toby.
- Odkurzacze, o ile pamiętam, zawsze próbowały nas udusić. - Wypowiedziane przez com słowa Ledroffa zabrzmiały ponuro. - A ten nie...
- Niszczą tundrę - powiedziała Shibo. Twarz miała odwróconą, patrzyła na rozlewający się tłum hałaśliwych maszynek. Stała prosto, spokojnie z całym ekwipunkiem. Killeen zauważył jednak zadrapanie na kombinezonie, jakby coś próbowało ją przytrzymać.
- Jak? - zapytał Toby. - Zmielą skałę? - Shibo wzruszyła ramionami. Egzoszkielet zawirował i płynnie się wygiął. - Pogrzebią wszystko pod lodem? - Jeszcze jedno wzruszenie ramion.
- Próbują naprawić szkodę, jaką wyrządziła im Plama. Zatrzymać wegetację - wyjaśnił Killeen.
- To one nie rzuciły się na nas? - zapytał z niedowierzaniem Toby.
Shibo uśmiechnęła się smutno i powoli potrząsnęła głową.
- My nie jesteśmy ważni.
- Nadal nie wiem, jak to działa, te robaki co się rozlazły -upierał się Toby.
- My też nie rozumiemy - odparł Killeen.
6
Za sprawą mechanicznych gryzoni stracili trochę wyposażenia. Dwóch ludzi zostało rannych.
Kwaśna brązowa chmura kłębiła się nad pełzającymi pożeraczami, które jak szarańcza przelały się przez wzgórze i zaczęły dzieło zniszczenia pomiędzy skałami wąskiej doliny.
Rodzina Bishopów połączyła się z Rooksami i razem odbili od stada maszynek o dwa łańcuchy pagórków. Znów rozbili obóz na noc i spali czujnie.
Wstali o świcie dwóch słońc i zaczęli przygotowania do wymarszu. Denix i Zjadacz stały nad horyzontem. Denix rzucał łagodne żółte światło.
Killeen i Toby jedli właśnie żujki na śniadanie, kiedy Killeen zauważył zachodzące na tarczę Zjadacza chmury. Zakrywały dobrą ćwierć nieba i nie przepuszczały światła gwiazd. Wyobrażał sobie te chmury jako trójwymiarowe kształty, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego zwężają się ku dołowi w miarę zbliżania się do tarczy Zjadacza. Natychmiast odezwał się Arthur. Mówił coś o chmurach kurzu w formie wydłużającego się w dół cienkiego dysku ukształtowanego przez pocieranie się drobnych cząsteczek, lecz Killeen nie mógł nadążyć za tokiem rozumowania aspekta.
W każdym razie, próbował. I to bardziej, niż przez wszystkie poprzednie lata. Dzięki prostym przyrządom Shibo zrozumiał choć cząstkę tego świata. Narastało w nim przekonanie, że jeśli rodziny chcą przeżyć, muszą myśleć, poszukiwać, zmieniać.
Mimo denerwującego ataku odkurzacza, Killeen spał dobrze. Dookoła krzątali się przy śniadaniu Bishopowie. Nie było widać po nich strachu. Uśmiechnął się.
Smutek był udziałem ludzkości. Czuł to do głębi. Żaden z aspektów, zachwalających minioną chwałę, nie mógł tego ukryć. W pieśniach i opowieściach rodzinnych rozbrzmiewała żałość na równi z radością.
W dawnych dniach, kiedy pierwsze zmechy zaatakowały kryształowe arkologie, dzieci bawiły się na ruinach, choć nadlatywały następne bomby. Zachwyceni sobą kochankowie odnajdywali się pośród chaosu i zniszczenia. W oblężonych, skazanych na zagładę Cytadelach śpiewano romantyczne ballady, a w kabaretach tłumy śmiały się z dowcipów. Uczeni aż do końca swoich dni pracowali nad dziedzinami, którym poświęcili życie. Żołnierze i poszukiwacze rozkoszowali się jedzeniem i piciem na godziny przed wyruszeniem do samobójczego ataku. A on i Veronika radowali się z przyjścia na świat Toby’ego, mimo że w każdej chwili można się było spodziewać najazdu rabusiów na Cytadelę. Ludzkość miała dar odnajdywania jasnych stron nawet w najciemniejszej nocy.
W comie rozległ się rozkaz Ledroffa:
- Formować klin!
Zajął pozycję na skraju prawego skrzydła. Kierowali się bezpośrednio w stronę środka Plamy. Przez cały ranek przybywało zieleni. Killeen trochę się zrelaksował. Znikały koszmary ostatniej nocy i panicznej ucieczki. Pozwolił Toby’emu przejść ze środka szyku na pozycję odległą o jedno miejsce od niego. Oddaleni o szerokość jednego wzgórza na prawo, Rooksowie też utrzymywali dobre tempo.
Posuwali się właśnie pod górę, gdy przydarzyły się dwie rzeczy naraz.
- Tak, coś słyszę - krzyknął Toby - odpowiadając na wezwanie z lewego skrzydła.
- Co to takiego? - zapytał Killeen.
- Jakiś sygnał w comie. Nie od nas - powiedział Toby.
- Rooksowie?
- Nie. Zjawia się i niknie. Ale to nie zmechy. Popatrz na lewe skrzydło...
Gdy Killeen otwierał usta, żeby odpowiedzieć, zobaczył robola. Wyskoczył po prawej, jechał szybko w stronę siodlastego wgłębienia, którym chciał się przedostać na drugą stronę wzgórza. Miał na burtach charakterystyczne prążki.
Killeen nie zastanawiał się. Przyspieszył kroku. Dodał butom pełnej mocy. Krzyknął alarmująco w sensorium. Zabrzmiało to bardziej jak skowyt ścigającego ofiarę drapieżnika niż głos człowieka.
Biegł nisko pochylony nad ziemią, butami wbijał siew żwir i pulchną glebę. Wyczuł, że Toby biegnie za nim, jeszcze dalej pędziła Shibo. Nawet Powolny Cermo przyspieszył kroku, zakłócając przyjęty porządek marszu. Nie było widać po nim skutków przepicia. Wysłał przez com okrzyk myśliwego.
Robol zniknął za szczytem wzgórza. Killeen chciał odciąć mu drogę. Przewidywał, że maszyna nie będzie zjeżdżała zakosami, tylko ruszy prosto w dół, żeby nabrać prędkości. Dopiero na wzniesieniu pomyślał, że robol może towarzyszyć modliszce. Pozwolił zanieść się pędowi za porośniętą miękką trawą górkę.
Przyjrzał się dolinie. Była pusta. Stosował różne filtry i zmieniał kąt widzenia, żeby wykryć ewentualne miraże. Nic. Tylko robol zjeżdżający ze wzgórza. Maszyna kierowała się na prawo.
Ten kurs w ciągu kilku minut naprowadziłby ją na idącą w szpicy kobietę Rooksów. Killeen sprawdził powtórnie dolinę. Żadnych zakłóceń, żadnego podwójnego widzenia. W pobliżu nie mogło być modliszki. Nadbiegł Toby i o mały włos nie wpadł na ojca.
- Hej, potnijmy go na kawałki!
- Poczekaj minutę. - Killeen uważnie przypatrzył się uciekającej maszynie.
- Ta sama co wczoraj?
- Na to wygląda.
- Chodźmy. Będą tu za minutę.
Zobaczył rodzinę ustawioną w szyku -uderzaj i uciekaj. Byli jak niebieskie kropeczki w prawej źrenicy.
- Rooksowie go dopadną! - krzyknął Toby.
- Spróbujmy z tego miejsca - powiedział Killeen, odbezpieczając broń. - Lepiej strzelać zza osłony. Na wszelki... - Robol zaczął się zataczać na boki. W pole widzenia Killeena wpłynął labirynt głazów. - Cholera!
- Chodź, zrobimy to!
- Poczekaj. Ja... - Ale Toby już zaczął zbiegać ze wzgórza, zbliżając się pod ostrym kątem do robola. - Toby! - Killeen gwałtownie zmienił pozycję strzelecką.
Zapewne później będzie się wstydził tych wszystkich środków ostrożności spowodowanych pojawieniem się jednego robola. Jeśli nawet maszyna należała do modliszki, to przecież robole są głupie i łatwe do upolowania.
Poza tym Killeen chciał się bliżej przyjrzeć temu zmechowi, rozebrać go na części, zasięgnąć rady Shibo. Musieli szybko poznać zmechtechnikę.
Mimo wszystko niepokoił się, że Toby za chwilę znajdzie się bez osłony. Szybko oddał serię, celując w miejsce, gdzie w tej chwili powinien znajdować się robol. Ciężkie pociski powinny przynajmniej zakłócić pracę maszyny.
Buty Killeena zadudniły po dnie jaru. Biegł na skróty, przeskoczył kilka krzaków. Zaczął ciężko dyszeć.
Wybiegł na równinę i zobaczył, że robol skręca i wkrótce znajdzie się w jego polu strzału. Gąsienice maszyny mełły i rozrzucały żwir. Robol szybko się oddalał.
To będzie czysty strzał. Robol nie wyglądał na spanikowanego. Porysowany aluminiowy korpus jaskrawo odbijał się od zielonego tła doliny. Odległość była odpowiednia.
Uniósł broń i wtedy usłyszał strzał Toby’ego. Chłopiec nie zajmował dobrej pozycji strzeleckiej, mimo to marnował amunicję. Pociski wyrzuciły darń w powietrze. Poszły za wysoko i za daleko. Następny wybuch był bliżej robola, lecz nadal za wysoko.
Robol zatrzymał się. Wyglądało na to, że się rozgląda. Na bocznych płytach wyraźnie było widać krzyżujące się pręgi.
Killeen strzelił. Zobaczył jak fragmenty pokrywy koziołkują w powietrzu.
Robol wykonał szybki ruch i czarna plamka pomknęła w górę zbocza nisko nad ziemią. Uderzyła Killeena w twarz.
Weszła przez prawe oko. Przewrócił się na wznak. Poczuł, że szaleje w nim czarna burza. Zimno ogarnęło mu czoło, lewe ramię i dłoń.
Lód zamigotał na niebiesko w oczach. Twarda jak stal błyskawica strzeliła go w lewy łokieć.
Wrócił wzrok. Zapachy. Ryk.
Staczał się ze wzgórza. Próbował się zatrzymać. Kamienie wbijały mu się w bok. Nie mógł poruszać lewą ręką. Kopnął w głaz. To spowolniło upadek na tyle, że zdołał chwycić się krzaka.
W ustach czuł smak gorącej krwi. Ktoś krzyczał. Kłujące zimno rozchodziło się od szyi do klatki piersiowej. Krzyk, głośny i zbyt szybki, żeby coś zrozumieć.
Przewrócił się na drugi bok. Ciężki ogień, szybkie, ostre trzaś-nięcia rozchodzące się w ciszy.
Uniósł się na prawym ramieniu. Stoczył się kawał drogi i robol był teraz niedaleko niego. Wyłaziła z niego szara plątanina bebechów.
Spróbował oprzeć się na lewym boku. Z trudem chwycił oddech, w barku poczuł kłucie, jakby nadział się na drut kolczasty, jak gdyby coś pożerało mu lewą rękę.
Wydusił z siebie krzyk. Purpurowe punkciki mieniły się przed oczami. Dobiegały go niespójne głosy.
Rozejrzał się przerażony i niemal stracił równowagę.
Długimi skokami nadbiegała Shibo. Wylądowała na rozkraczonych nogach, żeby łatwiej się obrócić i strzelić w dowolnym kierunku. Broń miała gotową do strzału.
- Toby... ja... - zawołał Killeen.
- Tam. - Shibo wskazała palcem.
Wokół jego głowy krążył brzęczący komar, pojawiał się nagle przed oczami. Z trudem przewrócił się na lewy bok. Wzgórze zachwiało się, zawirowało. Zamigotały zielenie i żółcie. Killeen mrugnął, żeby poprawić rozstrojoną wizję.
Na dole leżał rozciągnięty na plecach Toby, z oczami utkwionymi w niebo.
- Synu!
Toby poruszył oczami. Rękami próbował dotknąć wykręconych nóg. Przez sensorium Killeena dobiegło słabe:
- Tato... ja... nie mogę się ruszać... moje... nogi.
- Leż... leż płasko - powiedział stanowczo Killeen. Chciał jeszcze coś powiedzieć. Nie mógł znaleźć słów. Musiał wstać.
Dysząc, podparł się rękami, żeby usiąść. Prawe ramię miał jak z gumy. Czuł w nim mrowienie. W lewym ramieniu nie czuł nic.
Nie mógł usiąść. Z jękiem przetoczył się kawałek, żeby widzieć całe zbocze. Robol nie ruszał się. Shibo zeszła ze wzgórza, lawirowała między szarymi płaskimi głazami. Za nią szedł Cermo. Poruszali się powoli, lśnili w ostrym, ukośnie padającym z nieba świetle.
Brzęczące komary nie przestawały kąsać go w oczy.
7
Nadszedł świt przetykany pomarańczowymi obłokami.
Killeenowi wydawało się, że idzie właśnie po takich miękkich chmurach. Ledwie czuł podudzia. Bezmyślnie maszerował już od jakiegoś czasu, pamiętając tylko o posuwaniu się naprzód.
Jak gdyby roztapiał się w kłębiącej się wokół mgle, która była wytworem jego wyobraźni. Widział przez nią szczegóły krajobrazu długiej, obniżającej się doliny. Sceneria podskakiwała i drżała, więc domyślał się, że idzie przez tę chłodną zatapiającą wszystko szarość.
Niektórzy mówili, że trzeba go będzie nieść. Część jego duszy chciała się na to zgodzić. Jak dobrze byłoby położyć się na noszach. Ale znał subtelną równowagę panującą w rodzinie. Trzeba było nieść Toby’ego. Nogi całkowicie odmówiły mu posłuszeństwa. Nawet przy umiarkowanym tempie marszu, noszowi odczują zmęczenie. Lepiej nie podwajać przyczyn do narzekania i nie dodawać ciężaru rodzinie. Obowiązywały proste reguły postępowania: trwale upośledzeni nie biorą udziału w marszu. Zostawia się ich - ze smutkiem, z odpowiednim ceremoniałem -własnemu losowi, jaki by on nie był.
Tym razem stało się inaczej. Killeen wiedział o tym, ale nie mógł od razu tego przemyśleć. Po prostu szedł otępiały, w perłowej mgle, spowijającej jego własny, cichy świat.
Tuż przed nim dwóch ludzi niosło na kołyszących się noszach Toby’ego. Chłopiec spał. Mimo że miał zamknięte powieki, Killeen widział, jak przewraca oczami.
Zastanawiał się, czy chłopiec ma czucie poniżej bioder. Nie potrafił nakłonić go do mówienia, gdy leżeli razem na stoku pagórka. Choć trawa była miękka, Shibo i Cermo przynieśli dodatkową wyściółkę, żeby lepiej spali. Takiego luksusu Killeen nie zakosztował od lat. Toby niewiele mówił. Wokół nich kręciła się zajęta swoimi sprawami rodzina.
Killeen czuł się jak chłopiec, podobnie jak przed wielu laty, gdy leżał na polu niedaleko Cytadeli. Senny i zamyślony gapił się w rozpościerające się nad nim kobaltowe niebo. Wzgórze też sterczało nagie i bezbronne, jakby wraz synem zostali złożeni na ołtarzu ofiarnym. Próbował się skupić, ale twarze i wydarzenia przelatywały mu przez umysł jak ptaki: ojciec opierający się z niedbałą gracją o podpórkę wyrwaną ze zmecha po udanym rajdzie, uśmiechający się według Killeena w tajemniczy sposób. Wiele lat później zrozumiał, że był to uśmiech triumfu, przyćmiony przez bolesną pamięć porażek. Schylona matka zbierająca części na zmechowym śmieciowisku, podnosząca się pełna podniecenia, ze srebrzystym, do tej pory nie spotykanym materiałem. Te obrazy widział jakby zza grubego szkła. Opowiadał o tym Toby’emu, jak każdy ojciec, który chce, żeby szczegóły z przeszłości zachowały się w charakterze syna.
- Teraz są blisko - powiedziała Shibo. Szła obok Kilłeena. Kiwnął głową. - Nadchodzą ludzie Kingów.
- Kingów...?
- To słowo wyzwoliło wspomnienia. Rozsiane głosiki, dochodzące do niego z lewego skrzydła to okrzyki powitalne rodziny King. Podczas gdy prawa flanka Bishopów ścigała robola, lewa zatrzymała się na rozkaz Ledroffa i przyjęła pozycję obronną. Spotkanie z Kingami zostało wstrzymane do czasu upolowania zmecha. Cudowna nowina o Kingach dotarła do Kilłeena, kiedy leżał bezwładny, z sensorium otoczonym kokonem szarej mgły.
I oto wreszcie przed nimi byli Kingowie.
Ledroff podniósł alarm pierwszego stopnia. Wysunięci biegacze obserwowali wszystkie podejścia. Ale tym razem, przy spotkaniu rodzin, nie było śladu po modliszce.
Bishopowie zbiegli do pełnego pyłu kanionu i skierowali się na równinę pokrytą bogatą roślinnością.
Na czele grupki, która wyszła im na spotkanie, stał wysoki mężczyzna, o cienkich, owiniętych czernią nogach i wymizerowanych ramionach. Każdy gest świadczył o tym, że jest kapitanem rodziny Kingów. Nazywał się Hatchet. Miał wysokie czoło i wspaniałe rude włosy zebrane w pęk, żeby nie wplątywały się w kołnierz hełmu. Tył głowy osłaniał mu kawałek niebieskiego materiału. Z kwadratowego czoła wyrastał kanciasty nos pasujący do wystających kości policzkowych. Wąskie usta wyrażały siłę, a szpiczasty podbródek był dokładnie ogolony.
Docierało to do Killeena w miarę jak Hatchet się zbliżał. Kapitan Kingów promieniował autorytetem. Członkowie rodzin wymieniali pozdrowienia. Ledroff towarzyszył Hatchetowi i przedstawiał go. Gdy podeszli do Killeena, Hatchet powiedział:
- Uściśnijmy sobie dłonie. To wystarczy.
Killeen potrząsnął głową. Nie odmawiał, lecz czuł w sobie pustkę. Z wielkim wysiłkiem uniósł lewe ramię.
- To... wszystko - powiedział opuchniętymi ustami.
- To twój syn?
Kiedy Killeen kiwnął głową, Hatchet nachylił się nad Tobym i przyjrzał się poruszającym się nieustannie pod przymkniętymi powiekami oczom.
- Aha. Nieźle dostał. Nogi też, prawda?
- Nie wiem dokładnie, co to jest. Oddech ma w porządku. Ręka Hatcheta przesunęła się z biegłością eksperta po Tobym.
- Poruszał ramionami?
- Trochę. Mówił, że nie czuje nóg. Potem zasnął. Hatchet machnął ręką, nie podnosząc nawet wzroku i jego ludzie podjęli marsz.
- Może wrócić do zdrowia. Widziałem już podobne przypadki. Miał szczęście, że rabuś przeniknął tylko fragment jego sensorium. Nie dokończył roboty.
Przyjrzał się dokładnie Killeenowi. Coś w jego wzroku sprawiło, że rozwiała się resztka wilgotnej mgły otaczającej Killeena. Surowy świat wrócił, a wraz z nim wezbrana fala wściekłości i rozpaczy. Choć były przez cały czas obecne, do tej pory •’ łagodziła je otępiająca przesłona.
- To był robol! - wyrzucił z siebie Killeen.
- Robole nie potrafią walczyć! - Hatchet zmarszczył czoło, i
- Robol od modliszki.
Hatchet znów się skrzywił.
- Od modliszki? A co to takiego? Jąkając się, Killeen opisał całe zajście.
- W okolicy nie ma modliszki, o ile mi wiadomo - powiedział Hatchet.
- Teraz jest.
Wokół nich zebrali się ciekawscy z trzech rodzin. Strażnicy; obserwowali wzgórza. Setki ludzi szły w rozproszeniu, przyglądając się dokładnie wszystkim podejściom do wąwozu, którym mieli zamiar wydostać się na równinę.
Po opowieści Killeena wśród Kingów zaczęły się rozmowy. Słychać było pełne niedowierzania głosy i uwagi. Docierały da niego lekko zniekształcone.
- Robole mają układ centralny - dodała Shibo.
- Robol z umysłem dużych rozmiarów? Jesteś pewna? zwrócił się do niej Hatchet.
Shibo nie odpowiadała nigdy na takie pytania. Po prostu patrzyła na Hatcheta. Odpowiedzią było milczenie.
Od strony Kingów dobiegła kolejna fala szeptów. Kiedy ucichła, odezwał się Killeen:
- Robole złożyły modliszkę z powrotem w całość. Tak mi się zdaje. Zdarzyło się to już dwukrotnie.
- To mózg modliszki jest rozproszony? - Hatchet zamrugał. Otaczająca go aura autorytetu jakby się zmniejszyła.
Killeen ucieszył się, że Hatchet od razu wpadł na właściwą odpowiedź. Ledroff nadal w to nie wierzył. Kapitan mądrzejszy od reszty rodziny - co za ulga!
- Za pierwszym razem, gdy położyliśmy modliszkę, miała centralny układ elektroniczny. Za drugim razem zabiła wielu Rooksów i Bishopów. Wtedy miała wiele centralnych układów.
Hatchet nachmurzył się.
- Ukrytych w różnych częściach?
- Tak - odparła Shibo.
- Co zrobiliście?
- Rozbiliśmy je wszystkie.
- To powinno ją zabić - stwierdził Hatchet.
- Nie zabiło.
- Te robole nowej generacji zrobiły z nas frajerów - rzekł Killeen.
Kingowie i ich kapitan wymieniali się spojrzeniami. Nie podobało im się to.
- Modliszka szła za wami?
- Tak sądzę. - Killeen zachwiał się z nagłego zmęczenia. Miał zawroty głowy.
Ledroff powiedział coś, czego Killeen nie zrozumiał. Hatchet nie zgodził się z tą uwagą:
- Zakładamy tutaj nową Cytadelę i nie chcę przyciągać rabusiów. A już na pewno nie tę modliszkę.
- Cytadelę? - zapytała Shibo.
Głos Hatcheta nabrał uroczystych tonów.
- Cytadelę Kingów. Nazywamy ją Metropolis.
Oto ona. Killeen zajmował się tylko marszem i obserwowaniem Toby’ego. Potem z wysiłkiem skoncentrował się na rozmowie. Dopiero teraz zobaczył wyrastającą z równiny grupkę brązowych jedno - i dwupiętrowych chat zbudowanych z mułu. Wysokie drzwi, otwarte, nie oszklone kwadratowe okna.
- Widzicie zasiewy? Hatchet i Kingowie uśmiechnęli się z dumą przystającą rodzinie, która pierwsza odbudowała Cytadelę. - Sadzimy nieregularnie, żeby lotniki zmechów nie dostrzegły wzoru.
Killeen skinął głową.
Chaty stapiały się z otoczeniem, jakby ziemia podniosła się w zuchwałym geście ku pojawiającym się właśnie na nieboskłonie gwiazdom.
Odległy terkoczący dźwięk wydawał się ślizgać w powietrzu. Killeen rozpoznał świergot ptaków, kilkanaście radosnych pieśni dochodzących z bujnych drzew i wysokich krzaków.
- Plama. To jest środek?
- Tak - powiedział Hatchet. - Budowaliśmy na topniejącym lodzie kopalnym, na naszym prawdziwym, bogatym, świętym Śnieżniku. Przywróciliśmy dawne czasy.
Killeen pomyślał, że to tylko namiastka murów i dzieł fortecznych Cytadeli Bishopów. W tamtych dniach ludzkość wyrażała swój ą potrzebę bezpieczeństwa w wiecznie trwałym kamieniu. Teraz używa się błota, które rozpłynie się po pierwszym mocniejszym deszczu.
Wyskoczył Arthur:
- Niemniej, to czarujące miejsce.
- Prymitywne - mruknął Killeen do Arthura.
- Zwróć uwagę na drzewa w kształcie parasoli, na trawniczki przed każdą z tych prymitywnych chałupek. Spójrz tutaj, staw. Nawet pokaźny. Jestem pewien, że w chatach znajdziemy dywany, które są analogiami trawników. Ludzie rozwinęli się w mozaikowym środowisku. Rosły tam drzewa, na które czmychano, żeby uniknąć niebezpieczeństwa, były otwarte wody i szerokie pastwiska, gdzie szukało się żywności. Ta nowa Cytadela Kingów jest nieświadomym nawiązaniem do starodawnej sawanny. Hatchet stworzył nowy rodzaj Cytadeli, odzwierciedlający drogę naszego rozwoju.
Killeen pokiwał głową, myśląc, jak też Kingom udało się to wszystko osiągnąć. Hatchet przemawiał, zapraszając Rooksów i Bishopów prostymi, uprzejmymi słowami. Pełna ceremonia, odpowiednia do tak ważnego wydarzenia, odbędzie się później. Mieli na to zapewnienie Hatcheta.
Ledroff poprosił o przywilej dakhali. Według niego każda rodzina miała obowiązek dać schronienie ludziom uciekającym przed niebezpieczeństwem. Nigdy nie stosowano tego do całych rodzin, ale Hatchet ucieszył się i wydał formalną zgodę. Takie trzymanie się tradycji ludzkości wywołało powszechny aplauz. Hatchet dał gościom misy z zaprawioną pachnidłami wodą.
Killeen czuł wagę słów Hatcheta, tego prostolinijnego, zawziętego silnego mężczyzny - budowniczego nowej Cytadeli.
Żywił nadzieję, że ten człowiek wie coś, czego on sam nie wie, że ma mocną podstawę do tego, co wyraził w budowlach z błota. W końcu istnienie Cytadeli oznaczało, że nie będzie mowy o porzuceniu Toby’ego.
Szli w stronę witającego ich tłumu. Killeen porzucił wszelkie wątpliwości i dał się wciągnąć powszechnemu uniesieniu. Ledwie szedł, tak był zmęczony i wypompowany z energii, ale odsunął to wszystko na bok. Chciał uwierzyć.
Dzień później powróciła jasność, gdy leżał w promieniach słońc przez cały ranek i popołudnie.
Pulsujący ból w lewej stronie ciała zelżał. Nadal nie mógł podnieść lewego ramienia.
Hatchet i kilku Kingów stwierdzili, że robol musiał naruszyć całe fragmenty sensoriów Killeena i Toby’ego. Zagłębiający się w ich ciała układ centralny robola uszedł, zabierając centra kontroli ruchu lewego ramienia Killeena oraz integracji nerwów i nóg Toby’ego.
Innych rzeczy też nie było. Myszkując wśród głosików szepczących z tyłu umysłu, Killeen nie mógł znaleźć oblicza Racheli i jednego aspekta - Txacha. Nie korzystał zbyt często z ich pomocy, lecz pozostało uczucie pustki.
Znów nadszedł świt. Killeen postanowił wybrać się na wycieczkę po uliczkach Metropolis. Kręte dróżki wiły się pośród roślinności. W ten sposób unikano penetracji zmechów z powietrza. Chaty były rozproszone, żeby nie stanowiły łatwego celu.
Rodzina Kingów nosiła chusty na głowach i nie przywiązywała wielkiej wagi do fryzur. Wyglądało na to, że wszyscy koncentrują siły na rzemiośle i rolnictwie. Po wietrznych uliczkach kręciły się setki Kingów.
Podobnie jak Bishopowie i Rooksowie, nosili koszule i legginsy ze zdobycznego materiału. Ich ubrania były jednak znacznie bardziej ozdobne. Mieli czas na wyszywanie wymyślnych herbów, pętli i wirów, różnych dla każdego członka rodziny. Niektórzy z dumą obnosili łatki oznaczające wykonywanie ważnych dla rodziny zadań.
Killeen miał nadzieję, że spacer odnowi w nim wiarę w sen Hatcheta. Gdy tak się szwendał po zakurzonych uliczkach, czuł rodzaj podziwu dla rodziny, która nie tylko zdołała ochronić się przed zagładą ze strony zmechów, ale wzniosła też te surowe, grubościenne struktury.
Powietrze wypełnił zapach smażonego ciasta fritata. Zapowiedź jedzenia. Ściany rozchodziły się na boki, miały prymitywne, nieociosane kształty. Choć zbudowano je niedawno, wyglądały na stare. Podświadomie przyrównywał je do budowli zmechów. Dla niego wszystkie budynki były autorstwa zmechów, precyzyjnie skonstruowane z metalu i ceramiki. Jedyny przykład, że mogło być inaczej stanowiła Cytadela, w której dorastał. Majestatyczna konstrukcja, z powstającymi przez stulecia kolejnymi warstwami.
W Cytadeli Bishopów zaułki wykute w skale przeplatały się ze zmontowanymi ze zmechmetalu. Wyrastały z nich kolejne piętra, pnące się ku wysokim łukom sklepienia. W świetle dziennym ta nowa Cytadela Kingów obrażała wspomnienia Killeena. Uwzględnił jednak, że to dopiero początek. Nie miał prawa krytykować.
Krzątanina ludzka i solidne wały powinny dodawać mu ducha, lecz on potrafił tylko myśleć o Tobym.
Chłopiec mógł już z trudem mówić. Reagował na masaż zaaplikowany przez Killeena. Jednak nogi wciąż pozostawały nieczułe. Bardziej niż ustępujący już ból fizyczny, Toby odczuwał strach przed kalectwem, które praktycznie wykluczało go z rodziny.
Należało go przekonać, że był w domu, w konkretnym miejscu. Lepiej niż jakiekolwiek słowa Killeena uczynić to mogły solidne ściany chat, świadomość, że rodzina Bishopów nie będzie musiała stąd odejść, że nie zostanie porzucony na pastwę losu.
Killeen mówił do niego. Powoli argumenty trafiały do chłopca. Twarz mu się rozpogodziła, zapadł w sen.
Strach Killeena nie dał się tak łatwo stłumić. Wrócił do miejsca, z którego dobiegał głos Hatcheta rozmawiającego z Ledroffem i Fornaxem. Podszedł do płotu otaczającego podwórzec przy chacie Hatcheta. Poprzeczne drążki płotu zrobiono ze zmechmetalu, ale wyciosane z drewna sztachety musiały być ręcznej roboty.
Majstrował przy skoblu zamykającym bramę i żałował, że ma niesprawną lewą rękę. Kiedy szedł, mógł nią tylko wymachiwać. Była jak drewniany ciężar, który nie przeszkadzał mu w marszu. Aż do tej pory uważał okaleczenia za niegroźną chorobę. Teraz zdał sobie sprawę, że nie będzie w stanie biec, nosić ciężarów, walczyć równie sprawnie jak przed zranieniem. A to znaczyło, że bardziej niż myślał zdany był na pozostanie w Metropolis.
Gdy Killeen nadszedł, Hatchet właśnie odprowadzał Fornaxa do wyjścia. Mieli za sobą dzień trudnych negocjacji. Takie rozmowy to sztuka. Posiedli ją nieliczni, wyposażeni w chipsy z odpowiednimi aspektami i obliczami. Killeen usłyszał okrzyki dobiegające zza trzeciej z rzędu chaty.
Istniał uświęcony tradycją zwyczaj współdziałania rodzin. To było jak liturgia. Bishopowie i Rooksowie zostaną w tej prymitywnej Cytadeli w charakterze gości. Ofiarowanie żywności i miejsca spoczynku nie mogło się obyć bez bogatych ceremonii. Na to potrzebny był czas. Wszystkich bardziej jednak zajmowały sprawy istotniejsze - przeżycie i obrona. Kiedy protokołowi stało się zadość, kapitanowie zaczęli sobie przygadywać. Fornax i Ledroffmogli tylko gapić się na dokonania Kingów. Każdy kołek w płocie, każda gliniana ściana były jak wyrzut dla obu rodzin. Duma Bishopów i Rooksów wymagała nie pokazywania po sobie zazdrości, więc musiało skończyć się na przechwałkach, a nawet zwyczajnej kłótni. Killeen był rad, że nie musiał tego słuchać.
Poprosił młodą kobietę stojącą na straży przed drzwiami, żeby go wpuściła. Ku jego zaskoczeniu, natychmiast został wprowadzony.
Hatchet posadził go i dał mu kubek ciemnej, uderzającej do głowy herbaty miętowej. Killeen wychylił ją machinalnie i poprosił o jeszcze. Hatchet pokiwał głowąz satysfakcją, wziął czajnik i nalał napoju do większego kubka.
- Masz podobne do moich zwyczaje - powiedział zadowolony. - Lubisz wszystko, co mocne, byle dużo, prawda?
- Aha.
- Myślałeś jeszcze o tej modliszce?
- Trochę.
- Skąd wiesz, że w tym robolu były mózgi?
Killeen siorbnął herbaty i popatrzył zmrużonymi oczami.
- Modliszka musiała to zrobić.
- Skąd wiesz?
- Zabiliśmy wszystkie mózgi, które miała w głównym korpusie. To było wtedy, kiedy zabiła tylu naszych. Nie domyśliliśmy się, że używała też roboli z mózgami.
- Naprawdę? - Oczy Hatcheta rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Jasne. Ten robol, którego położyliśmy, ten co nam tak dołożył, to nie był przypadek.
Hatchet nie odpowiedział. Zamiast tego - inaczej niż zrobiliby Ledroff i Fornax - po prostu siedział i myślał. Nie uważał widać, że musi podtrzymywać rozmowę albo udawać, że wszystko rozumie. Killeenowi spodobało się to. Hatchet był wielki. Siedział na brązowym leżaku o rozdętych, niekształtnych konturach stapiających się z postacią kapitana. Pochylił się do przodu, położył wielkie szerokie dłonie na kolanach i wreszcie w zamyśleniu powiedział:
- Zmienia się sama. Adaptuje się.
- Na to wygląda. - Killeen skinął głową.
- Inaczej niż inne rabusie.
- Jeszcze jak inaczej.
Poczuł ulgę. Mógł o tym powiedzieć, wyrzucić z siebie złe przeczucia. Odkąd Fanny zginęła pewną śmiercią, Killeen odczuwał nieokreślony niepokój, kiedy myślał o modliszce. Ten zmech nie był już teraz legendą, ale realną siłą, trudną do wyśledzenia.
Hatchet klasnął w ręce. Echo odbiło się od ścian chaty i spotęgowało dźwięk. Killeen tak długo przebywał na otwartej przestrzeni, że klaśnięcie zaskoczyło go.
- Ot tak, po prostu, co? Zmienia wzór. Kiedy wy i rodzina Rooksów spotkaliście się, zabiła wielu z was.
- A co? - nachmurzył się Killeen.
- Teraz spotkały się trzy rodziny i ona nic nie zrobiła.
- Ten robol oznacza, że jest gdzieś w pobliżu.
- Wie o Metropolis. Jeśli nawet wcześniej nie wiedziała, to teraz już wie. - Hatchet kiwnął głową.
Killeenowi nie podobało się to rozumowanie, ale sam tak wcześniej myślał, więc raczej nie mógł odrzucić nasuwających się wniosków.
- To dlaczego nie zaatakowała od razu?
Hatchet zamyślił się, wysunął dolną wargę. Jego twarz przybrała wyraz niepewności.
- Mogła nie wiedzieć, że tu jesteśmy. Może chce nam się najpierw trochę przypatrzeć. Albo boi się atakować bronione pozycje. Mamy tu dookoła mnóstwo pułapek na zmechy.
- Ostatnim razem nie wyglądała na przestraszoną - powiedział ironicznie Killeen.
- Chcesz przez to coś powiedzieć? - Oczy Hatcheta zwęziły się.
- Nie. Chociaż nie mogę sobie wyobrazić, żeby się ociągała.
- Inne rabusie tu nie zaglądają, to dlaczego ona miałaby to robić? Zapadliśmy w samym środku Plamy. To wilgotne okolice. A na południu jest nawet bagno. Gąsienice rabusiów grzęzną w nim po osie.
- Możliwe.
- A jest inny powód, żeby trzymały się z dala? Hatchet zaczął się irytować. Killeen starał się zrozumieć, dlaczego. Znał się trochę na glinie i błocie. W Cytadeli obserwował wujka, który trudnił się drobnymi naprawami. Ta nowa Cytadela miała zaledwie kilka lat, sądząc po tynkach pokrywających lepsze fragmenty ścian. Domyślał się, że Hatchet usiłował przekonać Ledroffa i Fornaxa o swoim naturalnym przywództwie nad wszystkimi połączonymi rodzinami, bo w końcu to on - Hatchet - zbudował Cytadelę i trzymał rabusie z dala od niej. Identyfikował się z tymi solidnymi glinianymi ścianami, płotkami z metalu i drewna. Widział też siebie jako bohatera odpędzającego rabusie od ludzkiej siedziby.
Killeen miał już na końcu języka ostrą odpowiedź, lecz wtedy zrozumiał, że rozmowa powinna pójść w inną stroną, że ma przed sobą wybór. Może dalej naciskać Hatcheta albo przyjąć inną postawę.
Powiedział jak wielkie wrażenie zrobiło na nim Metropolis i jego dobrze odżywieni mieszkańcy. Potem od niechcenia zapytał:
- Co o tym wszystkim sądzisz?
- Niby o czym? - Hatchet potarł długi, ostry nos.
- Chyba upłynęło sześć lat, odkąd zmechy zniszczyły wszystkie nasze Cytadele?
- Na to wygląda.
- Wydaj e się, że zawsze tak było. I przez cały ten czas uciekaliśmy. Nie mogliśmy zatrzymać się na dłużej niż pięć, sześć dni. Brakowało czasu na myślenie.
- No i co? - Hatchet wzruszył ramionami.
- Pomyślałeś kiedy, że w tym może być jakiś zamiar?
- Hę?
- Może one nie chcą, żebyśmy myśleli. Uczyli się od naszych aspektów. A w ogóle, to po co niszczyły Cytadele? Tylko dlatego, że podskubywaliśmy ich fabryki?
- Nienawidzą nas - Hatchet powiedział to jak oczywistą prawdę.
- Może. Czy ktoś je o to pytał?
- A kto by mógł? - Na twarzy Hatcheta pojawił się wyraz ostrożności.
Killeen koncentrował się na swoich myślach, lecz zauważył nikłe wahanie w półprzymkniętych oczach Hatcheta. Kapitan odwrócił głowę, podbródek oświetliły mu ostatnie promienie zachodu Denix wpadające do środka przez otwór służący za okno. Hatchet coś ukrywał.
- Kingowie są dobrzy w mowie zmechów.
- Owszem. - Hatchet zacisnął usta.
- Mogliście zebrać trochę więcej informacji od czasu waszej Klęski.
- Całe lata strawiliśmy na ucieczce, tak jak wy.
- Na pewno dużo lepiej wam szło niż nam - powiedział Killeen, żeby złagodzić ton rozmowy. Lepiej się wycofać i zacząć z innej strony.
Hatchet trochę się odprężył, ale nic nie powiedział.
- Mieliśmy jedną tłumaczkę, lecz zabiła ją modliszka. - Killeen mówił dalej, jakby nigdy nic.
- Aha. My mamy tłumacza. To kobieta.
- Dużo się dowiedziała?
- Niczego naprawdę pożytecznego.
- Rozumiem.
- Czy wy, Bishopowie, macie jakiegoś aspekta, który mógłby tłumaczyć? - zapytał Hatchet.
- Odczytywać znaki, takie rzeczy?
- Wszystko, co można. Bardzo potrzebne są umiejętności.
- Cóż... - Killeen zapytał Arthura i odparł: - Nie, aspektów nie mamy. Jedno z moich oblicz mogłoby to robić.
- Masz jakieś dobre? - Nienajgorsze.
Hatchet spojrzał z zainteresowaniem spod opuszczonych powiek.
- Dobrze.
- A ta kobieta tłumacz...
- Teraz jest chora.
Kilieen zastanawiał się, co jeszcze Hatchet ukrywa. To mogła być po prostu jakaś prywatna sprawa rodziny Kingów. Lepiej unikać podejmowania tego tematu. Kipiał od pomysłów i nie mógł się oprzeć pokusie, żeby ich nie wypowiedzieć.
- Sprawa polega na tym, dlaczego zaatakowały Cytadele.
Hatchet ściągnął usta. W ciemnozłotym świetle zmierzchu jego twarz wyglądała na jeszcze dłuższą.
- Może były zirytowane.
- Po co wysłały modliszkę? Po co zbudowały specjalnego rabusia?
- Żeby nas wykończyć. - Hatchet był nieuważny, zakłopotany i nie chciał tego okazać.
- Po co im tyle kłopotów? Zupełnie nowy wzór. Najpierw wypróbowała na nas dobre miraże. Wyglądały bardzo naturalnie. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby rabusiowi tak dobrze udała się ta sztuka.
- No i co?
- Zabiliśmy coś, co wyglądało na jej centralny układ elektroniczny. Świetnie. Potem odkryliśmy, że ma inteligencję rozproszoną w wielu układach. Więc i te zabiliśmy. Wyglądało to niezgorzej. A wczoraj wpadliśmy na robola z pełnosprawnym mózgiem i bronią.
- Hej, spokojnie. - Hatchet pochylił się do przodu. Killeen zdał sobie sprawę, że krzyczy, prawą dłoń ma zaciśniętą w pięść. Lewa ręka zwisała bezwładnie.
- Więc widzisz, że sporo zainwestowały w tę modliszkę.
- Zgadzam się z tym. - Hatchet cmokał i patrzył w przestrzeń. - Wy, ludziska, wiele wycierpieliście. Więcej niż my. Zauważ, że nie skąpiliśmy wam miejsca, nawet jeśli przyciągnęliście za sobą tę modliszkę.
- Doceniamy to - powiedział Killeen. Nie mówili, że Metropolis mogła nie oprzeć się modliszce. Ale Hatchet bał się tego.
Mimo wszystko Kingowie byli bardzo pewni siebie. Paru już zajrzało do chaty i uraczyło Killeena opowieściami o tym, jak niweczyli ataki rabusiów. Jednak Hatchet wiedział, że modliszka jest inna.
Nadejście rodzin nie musiało być błogosławionym zjednoczeniem się ludzkości. Z równym powodzeniem mogło zapowiadać upadek Metropolis.
Czy właśnie świadomość tego faktu Hatchet chciał ukryć? Nie, było coś jeszcze. Pominął to, co odkryła tłumaczka.
Nie było sensu proponować wyprawy na modliszkę. Hatchet nigdy nie pozwoliłby sobie na ogołocenie Metropolis z sił głównych. Co więcej, Killeen rozumiał, że nie może służyć za przykład skutecznego pościgu za tym zmechem. Lewe ramię zwisało mu u boku jak martwe memento.
Powiedział jeszcze parę zdań, żeby w pełni wyrazić wdzięczność, choć był pewien, że Ledroff i Fomax zrobili to już wcześniej. Nigdy za wiele dobrych manier w stosunkach między rodzinami. Dodał jednak:
- Rzecz w tym, dlaczego zmechy chcą nas zetrzeć na proch?
- Nienawidzą nas - powtórzył Hatchet.
Killeen zaczerpnął tchu i odparł z przekonaniem.
- Nie powiedziałbym.
- Więc o co chodzi?
- Myślę, że się nas boją. Jakoś musieliśmy je wystraszyć.
Hatchet dziwnie się roześmiał. Wstał. Był to sygnał, że czas rozmowy już dobiegł końca. Kapitan Kingów miał swoje obowiązki.
8
- Tato...?
Toby spał tak długo, że Killeen nie potrafił oprzeć się pokusie, żeby delikatnie nim potrząsnąć. Chciał się upewnić, czy chłopiec nie ześliznął się po spirali neuralnej.
- Tak, tak. Jestem tutaj. Wszystko w porządku.
- Czuję się... dziwnie.
- Coś boli?
- Nie. Ja... jakby... nic nie czuję.
- Gdzie?
- Nogi. Teraz tylko nogi.
- Wnętrzności w porządku?
- Tak.
- Jesteś pewien?
Niespodziewanie Toby uśmiechnął się.
- Pewno, że jestem pewien. Połóż tu rękę, nasiusiam na nią.
- Trafiłbyś do nocnika?
- Można tak albo spróbować przez okno.
Podniesienie Toby’ego do pozycji siedzącej sprawiło Killeenowi więcej trudu niż przypuszczał. Toby też wydawał się zasmucony, że musiał w to włożyć tyle wysiłku. Przez chwilę zamgliły mu się oczy i gardło ścisnęło od wewnętrznej walki. Potem wszystko przeszło, nie zostawiając śladu na cienkiej jak pergamin skórze. Nasikał do glinianego garnka, śmiejąc się zawadiacko.
- Kiedy wróci mi czucie w nogach? - zapytał.
- Odpocznij trochę, zobaczymy.
Killeen starał się mówić swobodnym, wesołym tonem, ale Toby wychwycił nutkę niepokoju w głosie ojca.
- Jak długo?
- Nie wiadomo. Nigdy nie widziałem takiego przypadku, żeby rabusiowi przerwano proces zabijania pewną śmiercią.
- Rabuś? Wyglądał jak robol.
- Cóż...
Toby nachmurzył się.
- Zwyczajny robol? Żeby dać się położyć zwyczajnemu robolowi...
- Nie. To był rabuś przebrany za robola. Zrobiła go modliszka, tak mi się wydaje.
Toby rozpogodził się.
- Przynajmniej nie dostałem od jakiegoś cholernego robola.
- O tak, to był nieprzyjemny typ.
- Jak twoje ramię?
- Źle. - Nie było sensu kłamać.
- Możesz nim poruszać?
- Nie mogę nawet podetrzeć własnego tyłka.
Dał chłopcu kolację. Rozmawiał z nim do pomocy. Starał się, żeby opowiadanie o spacerze po Metropolis wypadło lepiej niż w rzeczywistości. Toby chciał koniecznie wyjść i zobaczyć osiedle. Killeen obiecał, że następnego dnia zabierze go ze sobą. Będzie musiał nieść chłopca albo znaleźć gdzieś krzesło inwalidzkie. Bardzo się starał nie zdradzić prawdziwych uczuć. Hatchet i ci, którzy dowiedzieli się o sprawie, nie znali sposobu na to, by pomóc Toby’emu.
Nawet Angelique, gdy przyszła rano z wizytą, tylko żałośnie pokiwała głową. Wiedziała jak naprawić wzrok i smak. Po- i trafiła się dostać także do innych chipsów implantowanych w podstawę czaszki. Ale system obejmujący całe ciało przekraczał jej umiejętności.
Nikt nie miał zielonego pojęcia jak on działa, w których miejscach neurony łączą się ze stosem pacierzowym. Toby miał wmontowane w kręgosłup trzy połączenia w kształcie małych różowych sześciokątnych nacięć. Kobieta, która je zainstalowała zginęła w Cytadeli. Nikt spośród Bishopów, Rooksów czy Kingów nie wiedział, jak poprowadzić połączenia przez te nacięcia, a nawet, czy można naprawić szkody wyrządzone dziecku przez rabusia.
Killeenowi ulżyło, kiedy Toby zasnął w momencie, gdy starał się usilnie znaleźć jakiś interesujący temat do opowiadania. Wyszedł z małego, kwadratowego budynku, żeby zaczerpnąć trochę wody ze studni Kingów i spotkał na ścieżce Shibo.
Po wzroku poznał, o co chciała zapytać.
- Czuje się świetnie, tylko te nogi - powiedział.
- A głowa?
- Cóż, mówi bez trudności. Jutro go wyniosę na dwór, może wypróbuję jego reakcje.
Zamrugała. W świetle nocnego nieba jej powieki rysowały się mocnym cieniem.
- A ty?
- Co, ramię? Jest w porządku. Ucisnęła je obiema dłońmi.
- Czujesz?
- Nie, nic.
- Naprawić?
Potrząsnął głową, ciągle myśląc o Tobym. Chyba nikt nie jest w stanie mu pomóc. Zaczęli iść bez celu. To bardzo dziwne - spacer ścieżką pomiędzy budynkami wzniesionymi ręką człowieka, bez tych wszystkich, nieomal obsesyjnie precyzyjnych detali wytworzonych przez zmechy. Na ich miejscu były miłe oku błędy, krzywe kontury, pozbawione sztuczności kąty.
- Co Hatchet powiedział?
- Kingowie nie wiedzą, czy przetrwały jeszcze jakieś rodziny. Jesteśmy jedynymi, którzy ich odnaleźli. Jeśli Plama przyciągnie więcej...
Pozwolił umknąć myśli. Nie potrafił rozważać odległych, teoretycznych możliwości, kiedy z pamięci wyłaniała się twarz Toby’ego, blada, ale radosna.
W oczach chłopca widać było zaskoczenie stanem własnego ciała. Zaskoczenie mogło się szybko przerodzić w gniew, a potem w rozpacz. Killeen znał ten cykl. Widział go w zachowaniu rannych podczas marszu.
- Mówiłeś o modliszce z Hatchetem?
Zawsze go zaskakiwała. Wiedziała wiele, mimo że jej o tym nie mówił.
- I tak i nie.
- Co z modliszką?
- Jest zaniepokojony. To jasne.
- Zastanawia się, czy Metropolis jest bezpieczne.
- Tak. Ja też się niepokoję. Hatchet... coś ukrywa.
- Co?
- Nie wiem. Zastanawiam się, skąd w ogóle wzięło się to Metropolis. Jak to jest, że modliszka zostawia je w spokoju.
- Sprawdzałam linie obrony. Są dobre, ale... - Domyślił się po jej uniesionych brwiach, że jest pełna wątpliwości.
- Żałuję, że nie ma z nami Fanny - powiedział. Po raz pierwszy od dłuższego czasu wymienił jej imię. Wydarzenia, które zaszły od pewnej śmierci Fanny były jak przepaść dzieląca ich życie. Żałował, że nie stała się jego aspektem.
- Fanny?
- A, prawda. Zapomniałem. Nie znałaś jej.
- Wasz kapitan?
- Były kapitan. Była cholernie dobra. Najlepsza. Przeszłaby przez tego Hatcheta jak rozgrzany nóż przez masło. - Lubił to stare powiedzenie, chociaż przypominało mu, że nie widział masła od czasu upadku Cytadeli.
- Hatchet nie jest w porządku - powiedziała nagle Shibo.
- Hę? Jak to?
- Coś tu ma nie w porządku. - Poklepała się po skroni.
- Dlaczego tak sądzisz? - Killeen był zaskoczony.
- Słyszałeś jego mowę powitalną?
- Nie, spałem. A co powiedział?
- Że Metropolis jest największym z miast.
- Te domki z błota? - Killeen zachichotał.
- Jest wielkie, ponieważ może stawić opór rabusiom.
Wykrzywił usta ze zdziwienia.
- Niewiele rabusiów dotarło tak daleko w głąb Plamy. Jak się zwiedzą, że tu jesteśmy, to zobaczymy ich więcej. Do tej pory Hatchet miał cholerne szczęście.
- Tak. Mówił o połączeniu się rodzin.
- Hę?
- Chce być kapitanem.
- Kapitanem wszystkich rodzin?
- Tak myślę. Kingowie ciągle mu wiwatowali.
Potrząsnął głową.
- Ten Hatchet dużo zdziałał. Przyznaję to. Może być przywódcą. Popatrz, jacy dumni są Kingowie. Ale nie byłby mądrym kapitanem.
- Tak - powiedziała łagodnie. Fanny była mądra?
- Mawiała, że starzy ludzie nie mądrzeją tylko stają się ostrożniejsi. - Przerwał. - A może to mówił mój ojciec? - Uśmiechnął się.
- To nie zawsze się sprawdza.
- Tak. Fanny była mądra, chociaż dokuczałaby ci, gdybyś jej to powiedziała. A ten Hatchet nie jest mądry.
- Tak. - Z ponurą twarzą patrzyła w żółte prostokąty okien mijanych chat. Łagodny wiatr niósł pieśni śpiewane przez rodziny.
Wokół Metropolis, za kręgiem otaczających je wzgórz rozciągała się linia posterunków i wysuniętych placówek. Wyczuwały zbliżanie się jakiegokolwiek zmecha. Z tego powodu ludzie tak niedbale podchodzili do kwestii widocznego z daleka światła. Killeen nie uważał tego za mądre postępowanie. Rozciągnięte zabudowania migotały w wonnych oparach dymu ognisk. Wilgotne powietrze dotykało mu twarzy, napełniało płuca przyjemnym ciężarem. Był w tym posmak życia, powiewy wiatru, pulchna, ilasta gleba. Arthur powiedział, że kiedyś cały Śnieżnik tak wyglądał.
Skierował myśli na rzeczy bardziej praktyczne.
- Dlaczego zmechy za każdym razem montują modliszkę od nowa? Po Klęsce rabusie mogły nas zaszczuć, gdyby tylko chciały.
- Próbowały. Dopadały nas za każdym razem, gdy krzyżowały się nasze drogi - odparła Shibo.
- Tak, ale nie polowały na nas tak, jak to robi modliszka. - Killeen zacisnął prawą pięść. - Przez lata pozwalały nam swobodnie chodzić. Zapomniały o nas, nie licząc rabusiów, jeśli przypadkiem na nie się natknęliśmy. To już było wystarczająco złe, a teraz wysłały modliszkę. Dlaczego?
- Nie marszcz się, wyglądasz starzej. - Shibo uśmiechnęła się.
Zauważył, że dziewczyna zmieniła fryzurę. Włosy opadały w pokręconych warkoczach przetykanych srebrem i rozchodziły się na zewnątrz jak zamarznięta czarna fontanna. Miała błyszczące oczy i czysty, wyszczotkowany kombinezon.
Wyglądała na gotową do romansu. Obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem od stóp do głów.
Nie był w nastroju.
Nie mógł się zdobyć na powiedzenie, że jest nią zainteresowany abstrakcyjnie, ale brakuje mu motywacji. Gdy rodzina uchwaliła prawo o centrach seksualnych, było mu to dość obojętne. Sypiał wcześniej z Jocelyn, lecz ciągle wracało słodkie wspomnienie Yeroniki. Minął już okres młodości, kiedy oczarowywała go sama przyjemność aktu. To jasne, że Jocelyn nigdy nie była dla niego tym, kim Veronika i to dodawało gorzkiego posmaku każdemu dotknięciu i gestowi.
Otworzył usta, chciał jakoś uniknąć podjęcia tematu, ale nie miał nic do powiedzenia. “Cholera! Jak dziecko!” Zaczął się zastanawiać, co by tu powiedzieć, lecz umysł miał pusty. Przed sobą zobaczył zestaw rur na ramie.
Wiedział doskonale, co to jest, ale postanowił się zdziwić. Jego zachwyt okazał się jednak prawdziwy.
Cytadela szczyciła się posiadaniem jednego takiego okazu. Nie mógł sobie wyobrazić, jak rodzinie Ringów udało się zachować ten egzemplarz. Może uratowali go z ruin ich Cytadeli, wiele lat po Klęsce. To pasowałoby do stylu Hatcheta.
Patrzył przez stary wizjer. Chmury płynęły po niebie, odkrywając migoczącą wstęgę gwiazd. Wyglądało to tak, jakby światło gwiazd dobiegało tuż spoza rubinowego welonu kurzu.
Odezwał się Arthur:
- Wspaniały widok! Od dawna nie widziałem tego. To jest Mandikini - prastare, azjatyckie, indyjskie słowo pochodzące z mitycznej Ziemi. Oznacza ono płaszczyznę Galaktyki, tak zwaną Drogę Mleczną. Mieszkańcy Indii tłumaczyli to dosłownie jako “wielką gwiezdną rzekę”, ponieważ wierzyli...
-Chodź popatrzeć - powiedział Killeen do Shibo, ucinając wywody Arthura. Shibo nigdy wcześniej nie widziała elektroskopu. Posłusznie patrzyła, skanując nocne niebo, a potem zapytała Killeena o szczegół z ekranu.
Spojrzał na mały kryształowy obiekt. Napłynęły wspomnienia z dzieciństwa.
- Kandelabr - powiedział. - Został jeszcze jeden!
- Co to jest?
- Miasto. Miasto ludzi! Czy rodzina Rooksów nie przyszła z kandelabra? - Zaskoczona potrząsnęła głową. - My wszyscy przyszliśmy stamtąd, dawno temu - powiedział Killeen. - Zeszliśmy na dół, osiedliliśmy się na Śnieżniku.
Nie dalej jak wczoraj Arthur przypomniał mu tę zapomnianą historię. Killeen pozwalał teraz aspektowi odzywać się częściej, próbował dowiedzieć się więcej o zmechtechnice. Nie powiedział o tym Shibo, miał nadzieję na opanowanie kilku fachowych sztuczek. Wywarłyby na niej wrażenie.
- Rodziny to zbudowały?
Z szeptu aspekta Nialdiego Killeen wyłuskał kilka faktów. Był zadowolony, że na ten temat wie więcej niż Shibo.
- Rodziny powstały po zejściu ludzi z kandelabrów. To stało się bardzo dawno temu.
- Był jeden kandelabr?
- Hm, nie, trzy - powtórzył słowa Nialdiego.
- My je zrobiliśmy?
Jej niedowierzanie odzwierciedlało uczucia, które nurtowały również Killeena. To zupełnie nieprawdopodobne, żeby człowiek kiedykolwiek umiał budować rzeczy szybujące tam, wysoko, w ciemnościach, albo mógł tam się dostać. Nawet ten dziwny pomnik z białego kamienia, który znaleźli poprzedniego dnia, wydawał się nieprawdopodobnym wyczynem.
Kiedy jako chłopiec po raz pierwszy zobaczył kandelabr, świat wydał mu się bezpieczny, a ludzkość twórcza. Teraz znał prawdę.
Killeen poczuł niepokój z tyłu głowy. Jeszcze raz przyjrzał się kandelabrowi, jego błyszczącej, kryształowej doskonałości odbijającej się zimno i surowo na tle całkowitej czerni. Gwałtowne emocje odezwały się echem w sensorium. To był taki cudowny klejnot zawieszony w nicości. Potwierdzenie istnienia w wiecznej pustce.
Wywołało to w Killeenłe gwałtowny krzyk.
Jego aspekty wysyłały stłumione okrzyki radości i dumy, wywoływały w nim żarliwy żal. Wychodziły na wierzch z zakamarków.
Zalały go bełkoczące głosy. Krztusił się.
- Dobrze się czujesz?
Domyślił się., że jego twarz musi odzwierciedlać szaleństwo, które nim owładnęło.
- Ach, tak... tylko... pozwól, że popatrzę... jeszcze trochę...
- Jakież to rozkoszne! Piękność! Uczynione przez człowieka! - wrzasnął Nialdi.
- Gdybym tylko w porę posłuchał rad moich przyjaciół, zająłbym odpowiednie stanowisko. Przyszłaby moja kolej. Z pewnością uzyskałbym tymczasowe oddelegowanie do załogi kandelabra “Smok”. A gdyby tak się stało... - Nie rycz Nialdi, i tak cię słyszę, nawet jakbyś te głupstwa wywrzaskiwał szyfrem, zostałbym w kandelabrze. I nadal bym tam był! - krzyczał Arthur.
1. Zmechy rozbiły także kandelabry, jak słyszałem.
2. Nawet w moich dniach nikt nie wiedział, czy są sprawne.
3. Nie dochodzą od nich sygnały.
4. Tylko wiszą na niebie jak ozdoby choinkowe.
5. Jakbyś tam został, prawdopodobnie zginąłbyś pewną śmiercią.
- Tak lekko mówisz o tej wielkiej tragedii? Kiedy te diabelskie hordy pochłonęły wszystko, co zostało z życiodajnego rozumu i osądu na tym padole łez i rozpaczy?
- Doprawdy, Nialdi, przestań prawić nam kazania. Nic mnie nie obchodzi, że jesteś wyświęconym filozofem. Czy nie mógłbyś, człowieku, po prostu patrzeć na kandelabr i podziwiać go? Zmechy go nie pożarły! Pomyśl, co to może znaczyć.
- Sympatyzuję z tobą Arthurze. Nikt bardziej niż ja nie pragnie, żeby ludzkość powróciła do swoich stacji. Doprawdy tak jest!
1. To przestań tyle trzaskać dziobem.
2. Zacznij natychmiast myśleć, jak się stąd wydostać.
3. Trzymaj się tematu.
- Oczywiście, epoka kandelabrów skończyła się tragicznie. Wiemy zbyt dobrze, jakie są maszyny. Ale to nie powód, żeby pobłażać twoim niezdrowym koszmarom dotyczącym zmechów. My...
- Zaprzeczasz, że pożarły większość naszych statków? Zabiły większość ekspedycji?
- Naturalnie, ja...
- A potem wróciły i znów zmiażdżyły nasze dzieła? Pozostawiając, chwała Bogu! ten jeden, samotny kandelabr. Łaska...
- Przestań z tą tanią religijną gadaniną! Nie pokonasz mnie tym. Nikt się nie da nabrać na twoje...
1. Patrzcie na Killeena!
2. Wiem, że jesteśmy przegrzani, ale patrzcie, to go niepokoi. Zatacza się! Dotarły do niego nasze uczucia.
- To twój wariacki umysł do tego doprowadził. Twoja ślepa, nierozumna nienawiść... uwaga...!
Killeen wiedział, że poddany jest burzy aspektów, ale niewiele mógł zrobić, żeby ją powstrzymać. Nie potrafił kontrolować własnego ciała. Podobnie jak kobieta, którą kilka dni temu aspekty przyprawiły o szaleństwo.
Czuł, jak srebrne zęby piłują mu czaszkę.
Zgrzytliwe szerszenie wypełniły mroczne powietrze.
Upadł na ołowiane ramię.
Śnieg wciskał mu się w nozdrza.
Owady zjadały oczy.
9
Następnego poranka odbyło się coś, co w Cytadeli nosiłoby nazwę Zgromadzenia Rodzin. Trzech szczupłych, muskularnych mężczyzn z rozwichrzonymi brodami zasiadło w pokrytych organiczną tkaniną krzesłach wewnątrz ciemnopomarańczowej glinianej chaty.
Dowiedział się o tym od Shibo, która się nim opiekowała. Słowa kapały jedno po drugim, jak akustyczne kliny wdzierające się w gęstą ciszę.
Wiedział, że omawiają sprawy, o których nie chciało mu się myśleć. Nie miał do tego nastroju. Niektórzy proponowali, żeby rodziny się połączyły i stworzyły coś, co byłoby zarazem nową Cytadelą i - dla trzeźwiej szych umysłów - ostatnią słabą redutą ludzkości. Inni uważali, że w liczebności nie znajdzie się prawdziwego bezpieczeństwa, więc powinni wryć się w ziemię albo -rozproszyć i założyć odrębne wioski, a nawet znów rozpocząć marsz.
Killeenowi było wszystko jedno. Jego świat ograniczył się do kilku przeciwdziałających sił, prących na określone obiekty.
Nogi Toby’ego.
Zamglone oczy Shibo.
Lewe, bezwładne ramię.
Wszystko solidne i określone. Musiał się na tym skupić, żeby doprowadzić do porządku sensorium.
Aspekty przeciążyły go. Teraz ukrywały się na odległych tylnych pólkach przestronnego, poszufladkowanego ja.
Ozdrowieje. Jeszcze dzień, dwa.
Minął dzień. Niewiele miał doznań poza tym, że słup światła rzucanego przez Denix przesunął się po podłodze i oświetlił przeciwległą ścianę. Zjadł, zasnął na chwilę, a potem żółtobiałe światło znów pokazało się na szorstkiej glinianej podłodze.
Usiadł i zaczął myśleć.
Gdyby rabusie zaatakowały Metropolis, on nie nadawałby się do walki. Nawet gdy wróci do sił, nie będzie w stanie odpowiednio schwycić projektora albo strzelby. Ajeśli Metropolis upadnie i nastąpi potem kolejna seria upokarzających ucieczek, rodzina porzuci Toby’ego.
Znów rozbrzmiały cieniutkie, parskające głosy aspektów. Dał im szansę.
Nie miały jednak nic użytecznego do powiedzenia. Radziły doprowadzić do porządku ramię. Zapomnieć o Tobym.
Siedział w małej chatce z ubitej ziemi i patrzył na śpiącego Toby’ego. Fornax, Hatchet i Ledroff rozprawiali niedaleko stąd o sprawach, które dla niego i Toby’ego miały życiowe znaczenie. Ale nie poruszało go to.
Każdy rodzic w pewnym momencie powinien przyjąć do wiadomości, że jego panowanie nad przyszłością jest bardzo nikłe i w końcu musi przegrać. Taka świadomość przychodzi z wiekiem. Na swój sposób dzieci zmuszały do myślenia o śmiertelności. Ich mało zauważalna, lecz nieustanna obecność przypominała, że nie należy się już do najmłodszego pokolenia, że historia przejdzie nad nim do porządku dziennego, że rodzice muszą się w końcu wycofać i dać pole potomstwu.
Naturalna kolej rzeczy, bezdyskusyjna i nie wymagająca przemyślenia. Killeen czuł to, siedząc w irytującej ciszy chaty. Odgłosy Metropolis dochodziły przez okno jak gdyby z daleka, jak głos, który słychać, ale nie sposób go zrozumieć. Patrzył na syna i wiedział, że musi coś zrobić, lecz nie miał pobudzającego do działania bodźca. Czuł nabrzmiewający w nim węzeł.
Nie miał nic przeciwko ustępowaniu pola młodszym. Jego własne życie ważyło niewiele, ot - tyle co oszczędnie naładowany plecak. Lata przepełnione umieraniem i ciągłym odwrotem nie zmniejszyły jego wiary w człowieka, ale nauczyły go, że sprawy przyjmują zazwyczaj niespodziewany obrót. Można zostać zmiecionym z powierzchni ziemi przez przypadkowy wystrzał przejeżdżającej w pobliżu maszyny, która nie zna bólu ani wyrzutów sumienia. I to było sedno sprawy. Natomiast nie mógł dopuścić do tego, żeby ten świat tak łatwo zniweczył jego spuściznę - Toby’ego.
Patrzył jak pod cienkim kocem ciężko unosi się i opada klatka piersiowa syna. Przez zalane słońcem okno wpadła z brzęczeniem mucha. Krążyła między ubogimi sprzętami chatki, a potem usiadła na ręce Toby’egp i zaczęła po niej spacerować. Killeen pozwolił musze odlecieć. Żyła, a w związku z tym miała swoje prawa. Ojciec nauczył go poczucia odpowiedzialności za wszelkie formy życia. Mieli wobec nich zobowiązania jako ich najwyżej zorganizowani przedstawiciele. Ludzkość przemawiała w imieniu tych istot. Nie miała prawa występować przeciwko niższym od siebie i pozbawionym jestestwa. Tolerował muchę, dopóki nie zaczęła chodzić po twarzy Toby’ego. Wtedy schwytał ją, zaniósł do okna i pozwolił odlecieć z wiatrem.
Falowanie klatki piersiowej Toby’ego było samo w sobie małym, nieustającym cudem.
Kiedy patrzył na misterium oddychania, myślał o zmechach, Cytadeli i o swoim nieposłusznym ramieniu. Nie miał zwyczaju ubierać wniosków w solidną materię słów, po prostu myślał, nie poganiany chęcią uzyskania wyniku. I przyszedł taki moment, kiedy wiedział, co będzie musiał zrobić we właściwym czasie. Potem patrzył długo na syna, dla samej przyjemności oglądania go. Może zrobił to ostatni raz.
Wreszcie wstał. Czuł napinające się mięśnie nóg. Nie czuł jednak lewego ramienia, był przekonany, że czucie w ręce nigdy nie wróci. Doznał zawrotów głowy, gdy aspekty podniosły głosiki, żeby udzielić mu dobrych rad.
Zacisnął powieki i zmusił głosiki do zamilknięcia. Rozumiał ich troskę o własne bezpieczeństwo. Jednak żaden nie umiał powiedzieć niczego, o czym sam wcześniej by nie pomyślał, a ich nieustanne gadanie zirytowało go bardziej niż mucha.
Niepewnym krokiem poszedł w stronę płotu otaczającego domostwo Hatcheta, wzbijając tumany kurzu unoszone przez wiatr. Płot wyglądał teraz śmieszniej niż gdy widział go pierwszy raz, jak mizerne wyzwanie wobec milczącego, nieprzejednanego świata. Zebranie właśnie się skończyło. Trzej kapitanowie wyszli z chaty. Każdy z nich nosił świeżo oczyszczoną kamizelkę, spodnie i legginsy z plecionego materiału. Killeen uświadomił sobie, że i on powinien oczyścić strój i doprowadzić włosy do porządku. Przeczesał je palcami. Zamiast finezyjnej fryzury miał na głowie burzę kłaków i strąków.
Zobaczył go Fornax i zachichotał.
- Lepiej ci?
- Tak.
Hatchet przyglądał się Killeenowi zmrużonymi oczami.
- Ledroff mówi, że jesteś szybki, chyba że zachorujesz albo się spijesz.
- On też. - Roześmieli się wszyscy oprócz Ledroffa.
- Podobno masz oblicze, z którego moglibyśmy skorzystać.
- W jakim celu?
Ledroff uśmiechnął się lekko, jakby znał jakąś tajemnicę i chciał przez chwilę potrzymać innych w niepewności.
- Mała robótka. Tłumaczenie.
- Ja nie... - Killeen zamilknął.
- Widziałeś kiedy renezmecha? - Ledroff uśmiechnął się szerzej, widząc zmieszanie Killeena.
Widocznie Hatchet powiedział coś ważnego obu kapitanom. Razem coś zaplanowali.
- Słyszałem o nich. - Killeen był ostrożny. Odpowiadał zdecydowanym, neutralnym głosem.
Nigdy nie widział renegata. Niektóre zmechy narobiły sobie kłopotów wśród swoich. Wyrzutki, samotniki. Żyły na obrzeżach cywilizacji zmechów. Nie było ich wiele.
W przeszłości sporadycznie zdarzała się współpraca między ludźmi a nimi. Takie przypadkowe kontakty, kiedy renegaty wpadały w desperację. Negocjacje okazywały się trudne ze względu na język. Stosunki rzadko wychodziły poza zwyczajny handel. Większość renegatów traktowała ludzkość jak szumowinę. Dogadywały się z ludźmi tylko w skrajnej potrzebie. Ale renegaty żyły dłużej niż ludzie, więc kontakty z rodzinami rozciągały się na pokolenia i przechodziły do legendy.
Gdy rodzina Bishopów dogadywała się z dwoma zmechami renegatami, tłumaczył Bud, oblicze noszone przez Killeena. To było długo przed narodzinami Killeena. Do spotkania mieli umówiony sygnał. Oba renegaty zniknęły w niewytłumaczalny sposób.
W mgnieniu oka Killeen wezwał Buda i rzucił mu szybko kilka pytań.
1. Oba renegaty Bishopów zostały schwytane przez rabusie.
2. Prawdopodobnie zmarły pewną śmiercią.
3. Rozumiałem wtedy trochę zmechmowę.
4. To były głównie sprawy techniczne.
5. Niewiele więcej rozumiem z ich języka.
- Używamy renegata już od dwóch, trzech lat - powiedział Hatchet.
- A więc tak rodzina Kingów zbudowała to miasto - odezwał się Ledroff.
Oszołomiony Killeen skinął głową. To dlatego Kingowie byli pewni siebie do tego stopnia, że rozpalali nie zakryte ognie w nocy. Pomagał im zmech. Zawarli układ, zgodnie z którym rabusie nie podchodziły do środka Plamy.
- Jakiego typu jest ten renegat? - zapytał.
- To maszynal - odparł Hatchet.
- Wierzycie mu?
- Musimy.
- Dlaczego?
- Bo w ten sposób mamy jakąkolwiek pomoc, do cholery!
- Jaką pomoc?
- Informacje. A nawet zapasy.
- Co w zamian?
Hatchet wyglądał na zaniepokojonego.
- Co z nim? Reszta waszych ludzi też jest taka? - zapytał Ledroffa i Fomaxa.
- Killeen to męczydusza- powiedział Ledroff.
- Lepiej go ugłaskaj, bo nigdy nie zgodzi się z tym, co powiesz - dodał Fornax.
Hatchet pokiwał głową z kwaśną miną.
- Robimy to i owo dla renegata maszynala.
- Co takiego?
- Głównie kradniemy.
- Skąd?
- Z tunelów składowych zmechów.
Killeen nie odpowiedział, ale wyraz jego twarzy wystarczył, żeby Hatchet pospiesznie odpowiedział.
- Hej, poczekaj. Mamy sposoby. Sztuczki.
- Lepiej żeby tak było. Pamiętaj, co ustaliliśmy - powiedział stanowczym głosem Ledroff. Lepiej żeby to były skuteczne sposoby. Inaczej nie wyślę swoich ludzi.
Trzej kapitanowie zaczęli się sprzeczać. Killeen miał szansę przyjrzeć się twarzy Hatcheta. Przerzucali się słowami.
Wydawało mu się, że jest w stanie dostrzec wewnętrzne napięcie Hatcheta ujawniające się w węźle w okolicy ostrego podbródka. Trząsł się, jakby nie był połączony z resztą twarzy i wyrażał własne uczucia. Był mały, zaniepokojony i nerwowy, podczas gdy reszta twarzy Hatcheta wyrażała przebiegłość i pewność siebie. Rzadkie czarne włosy wydawały się żywe.
Hatchet był najlepszym przywódcą z całej trójki. Killeen chciał go wmanipulować w swoją sprawę. Musiał zagrać rolę członka rodziny Bishopów, który ma problem natury prawnej. To pozwoli mu wbić klin między Hatcheta a pozostałych kapitanów.
Przypomniał sobie gest Shibo: palec przyłożony do skroni. ,.Hatchet coś tu ma nie w porządku”.
Cóż, może Hatchet ma swoje dziwactwa, ale jest błyskotliwym przywódcą. Z pewnością był sprytny. Dobrze kontrolował twarz wyrażając to, co chciał, ukrywając zarazem prawdziwe myśli. Potrafił zaprezentować szeroki przyjacielski uśmiech, a potem powoli się nachmurzyć, kiedy ktoś chciał od niego coś, czego z jakichś powodów nie mógł mu dać.
Jednak ta twarz nie była doskonała. Wewnętrzne napięcie wydostawało się przez podbródek. Krople potu formowały się w czarnym zaroście i skapywały na podbrzusze. Podrygiwały, gdy Hatchet poruszał ustami, argumentując swoje racje wobec pozostałych kapitanów. Kropelka przywarła do skóry, jak zdesperowany człowiek do półki skalnej. Nikt inny nie zauważył tego. Killeen stłumił uśmiech. Kapitanowie mieli pozycje i godność, którą chcieli podtrzymać. Może nawet nie widzieli tej kropelki.
Odczekał aż kapitanowie skończyli się kłócić. Nadeszło kilkoro ludzi z drobnymi sprawami, wynikającymi ze stosunków między rodzinami. Jako gospodarze jedynego osiedla ludzkiego, Kingowie mieli przewagę. Ale starodawny obyczaj dawał innym rodzinom równy z gospodarzami status i z tego właśnie chciał skorzystać Killeen.
- Czy ten renegat maszyna! zajmuje się naprawami medycznymi? - zapytał znienacka.
Hatchet nachmurzył się.
- Musiałem naprawić coś u kobiety o imieniu Roselyn. To było w zeszłym roku. Zmech zna się trochę na subsystemach. Lecz ty nie jesteś...
- Jasne, że jestem.
Hatchet popatrzył na ramię Killeena, a potem na Ledroffa. Lepiej żeby zajął się tym kapitan Bishopów.
- Nie, Killeenie - odezwał się Ledroff. - Zgadza się, masz niesprawne ramię, ale nie możemy połatać każdego. Dalej. Weź się do tłumaczenia. Nie możesz tylko nosić bagaży. Nie oczekuj zbyt wiele.
Killeen kiwnął głową. Oznaczało to, że przyjmuje do wiadomości słowa kapitana, ale nie do końca się z nimi zgadza. Było coś jeszcze, starał się to odkryć i wykorzystać.
- Dlaczego nie skorzystacie z własnego tłumacza? - zapytał spokojnie Hatcheta.
Twarz kapitana przybrała jeszcze bardziej nieodgadniony wyraz. Wystające kości policzkowe rzucały na nią długie cienie.
- Jest chora. Wiesz o tym.
- Co to jest?
- Kłopoty z aspektami.
- Jakiego rodzaju?
- To sprawa rodziny Kingów.
- Coś, co dostała od zmecha renegata?
- Zapominasz, że jestem kapitanem? - warknął Hatchet.
Ledroff zaczął przepraszać za to, że jeden z członków jego rodziny odezwał się w ten sposób. Killeen przeciął ten potok słów.
- Nie chodzi mi o to, kto to jest, lecz co złego się stało. Szanuję sprawy rodziny Kingów.
- Chłop ma rację - powiedział Fomax.
- Nie muszę odpowiadać na pytania dotyczące rodziny. - Hatchet zacisnął usta w cienką, bezkrwistą kreskę. Twarz wyrażała brak zainteresowania, ale z podbródka kapał pot.
Fomax i Ledroff popatrzyli na siebie z ponurymi minami. Dysponowali mniejszą mocą niż Hatchet, ale w tej materii byli zgodni.
- Chcesz pomocy przy tej robótce, to lepiej odpowiedz - powiedział złowieszczo Ledroff.
Nie spodobało się to Hatchetowi. Przyjrzał się obu kapitanom. Twarz miał szczerą i pewną siebie, ale odpowiedział niechętnie.
- Doznała jakiegoś przeciążenia. Nie takiego jak twoje. Wygląda nieźle. Już może się gapić na ścianę.
- Co się stało? - naciskał Killeen.
- Uczestniczyła w naszym ostatnim spotkaniu z renegatem. Wróciła z innymi zdrowa. Potem miała burzę aspektów... i tak zostało. - Spojrzał w bok.
Pozostałych kapitanów bardzo poruszyła ta opowieść. Kłopoty z aspektami zaczynają się wtedy, kiedy sprawy idą ku gorszemu. Nikt nie wie, jak sobie z tym poradzić.
- Mam szacunek dla waszych problemów - powiedział poważnie Killeen. - Podzielam je. Oczywiście, pójdę.
- Po ramię? - zapytał Ledroff. - Wiem, że jest ci potrzebne. Obawiam się jednak, że niczego nie uzyskasz od renegata. Rób tylko to, co ci się powie, jasne? Rodzina nie pozwoli ci pójść, jeśli stracisz zaufanie kapitana Hatcheta. Jako kapitan...
- Idę dla Toby’ego - powiedział Killeen. Razem z Tobym.
Odwrócił się i odszedł, nie czekając na odpowiedź.
Nie będzie już więcej targów. Powiedział swoje i nie ma nic do dodania. Niech Hatchet to rozważy. Niech Ledroff i Fomax pomyślą troszeczkę.
Zgodzą się. Hatchet najpilniej potrzebuje umiejętności tłumaczenia, a to potrafi Bud, oblicze noszone przez Killeena.
Lewe ramię zwisało bezwładnie. Prawym wymachiwał w rytm marszu.
CZĘŚĆ TRZECIA
MARZENIA KRĘGOWCÓW
1
Musieli iść przez cały dzień, żeby nawiązać kontakt. Hatchet wyprowadził kolumnę z Metropolis.
Nie zgodził się na niczyją obecność przy transmisji do zmecha renegata. Zgodnie ze starą tradycją, wyniesioną z Cytadeli, prywatne pokoje kapitana były nietykalne. Hatchet korzystał teraz z tego przywileju. Po piętnastu minutach wyszedł z małej, wzmocnionej kamieniami chatki rozpromieniony, z dumą i uczuciem ulgi. Rozmawiał z członkami swojej rodziny, mówił, jak trudno było załatwić wszystko ze zmechem renegatem przy użyciu umówionego kodu.
Renegat nie miał możliwości zakodowania ludzkiej mowy, więc użył liczb jako nośników informacji. Bud stwierdził, że to dobry sposób. Renegaty, z którymi dawno temu pracował, też używały kodu cyfrowego.
Potrafią jednak przemawiać do aspektów na bliski dystans, co umożliwia przekazywanie bardziej złożonych zdań do sensorium hosta. Killeen nie miał takich doświadczeń. Uznał to za jeszcze jedno narzędzie odziedziczone po przodkach i nie tracił czasu na rozmyślania, jak w dawno minionych czasach doszło do pierwszych kontaktów.
Hatchet biegł z zaskakującą gracją. Posuwał się szybko i niecierpliwił się na powolność Killeena i Shibo obarczonych nosidłem z Tobym. Shibo znalazła sposób na przymocowanie nosideł do i egzoszkieletu. To ułatwiło marsz. Hatchet wziął na siebie patrolowanie terenu, rozładowywał energię, biegając po obu stronach kolumny marszowej.
Było ich dziesięcioro. Kapitanowie uzgodnili, że wysłanie po kilku członków z każdej rodziny zacieśni więzi między nimi. Dowodzić miał Hatchet, tak jak zawsze w rajdach Kingów. W skład grupy weszło poza tym trzech doświadczonych Kingów i trzech Rooksów.
Ledroff wysłał Powolnego Cermo, bo nadawał się do noszenia ciężarów. Killeen wolałby Jocelyn. Dawno minęła już zażyłość między nimi, ale dziewczyna była ostra i szybka. Odmawiał wzięcia udziału w wyprawie, dopóki Ledroff nie zgodził się wysłać Shibo. Killeen podziwiał jej spokój i pewność w rozprawianiu się ze zmechami. Nie pytając go, zgłosiła się na ochotnika do pomocy przy Tobym.
Ledroffowi nie podobał się pomysł wysyłania jej na wyprawę, ale Killeen odrzucał inne propozycje bez wahania. Dopiero później zrozumiał, że Ledroffi Fomax mogli być zadowoleni z takiego układu: słabowita Shibo i niesprawny Killeen wybierają się z ich rywalem, kapitanem Hatchetem na niebezpieczną wyprawę.
W tym pokoleniu żadne z Bishopów i Rooksów nie miało kontaktów ze zmechem renegatem. Zdenerwowani, szli trochę szybciej. Killeen i Shibo musieli bardzo się starać, żeby dotrzymać im kroku. Wbijali buty w miękką glebę wąskich dolin, dyszeli ciężko, gdy Hatchet wiódł ich na skróty po zboczach i piaszczystych wąwozach.
Nieśli tylko lekką broń. Hatchet wymagał minimalnego obciążenia podczas marszu. Chodziło o szybkość. Argumentował, że jeśli wpadną w kłopoty, to lepiej uciec, niż wdawać się w walkę.
Toby trzymał się dzielnie. Huśtał się w nosidłach bez najmniejszego jęku. Tylko od czasu do czasu przez twarz przebiegał mu skurcz. Killeen sprawdzał jego stan co kilka minut i próbował podtrzymywać rozmowę, ale chłopiec był ospały. Większość czasu drzemał, co chyba dobrze mu robiło.
Hatchet, czego Killeen się spodziewał, sprawnie prowadził grupę. Wiedział jak dodać ludziom animuszu. Zachęcił ich nawet do łagodnych docinków, co nie było łatwe w czasie marszu, szczególnie wśród ludzi, którzy mało się znali. Hatchet potraktował to jak konkurs, wydobywając najostrzejsze, najbardziej widoczne cechy każdej z rodzin.
Zaczął od swojego człowieka z Kingów:
- On jest takim twardzielem, że trzeba go kopnąć w zadek, żeby pierdnął.
I to był przełom. Wszyscy zaczęli się śmiać i zapomnieli o obawach. Killeen pamiętał, jak robiła to Fanny. Podczas marszu wykpiwała po kolei każdego z członków rodziny. Dochodziło do tego, że czekało się z przyjemnością na swoją kolej, bo miała niewyczerpany zapas ciętych powiedzonek.
Hatchet okazał się lepszy od Ledroffa i Fornaxa, ale w tym człowieku było coś, co zniechęcało Killeena. Brakowało mu uczciwości, która promieniowała z Fanny.
Szli po coraz suchszej ziemi. Oddalali się od centrum Plamy. Im mniej spotykali śladów życia, tym bardziej czujny stawał się Killeen. Maszyny w naturalny sposób stroniły od miejsc podmokłych, lecz sądząc po fabryce, którą niedawno złupili, cywilizacja zmechów zaczęła wkraczać również na wilgotniejsze ziemie.
- Nie martwcie się - uspokajał Hatchet podczas przerwy na zjedzenie czegoś lekkiego. - Renegat powiedział mi, że po drodze nie napotkamy rabusiów.
- Załatwił to dla ciebie? - Killeen był pod wrażeniem, lecz starał się z tym nie zdradzić.
- Jasne. - Kanciasta twarz Hatcheta ożywiła się nieco w trakcie marszu.
- Jak? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Może przeprogramować rabusie. Tak mi się wydaje. Przynajmniej te mniejsze.
- To musi być silny renegat.
- Najlepszy - powiedział Hatchet z beztroskim zadowoleniem.
- Działa w pojedynkę?
- Tak. Nigdy nie widziałem go w towarzystwie innych zmechów.
Killeen nie sądził, żeby to był dowód, bo zmechy potrafią się komunikować przez sensoria na ogromne odległości. Ale nie wracał do tego.
- Jak się z nim skontaktowałeś?
- To on nas znalazł - odparł Hatchet. - Byliśmy w marszu, jakiś rok po Klęsce. Wyśledził nas.
- Może ma wejście do całej sieci comu rabusiów? - zapytał Killeen. Shibo siedziała w milczeniu i przyglądała się Hatchetowi. Jej twarz nie wyrażała niczego.
- Ma, ale nie jest podłączony na stałe - rzekł Hatchet. -Inaczej nie mielibyśmy do czynienia z rabusiami w Metropolis.
- Udało się któremuś uciec? - Killeen zmarszczył brwi. Nie słyszał o tym.
- Nie sądzę. Załatwiliśmy je.
- To znaczy, że w sieci rabusiów nie ma wiadomości o Metropolis?
- Renegat się o to zatroszczył.
- Ryzykowne.
Podbródek Hatcheta wyskoczył naprzód, a reszta twarzy stwardniała.
- Taki mamy układ. Renegat ma swoje sztuczki, może włączyć się do sieci namierzania geodezyjnego rabusiów, jakby od nowa rysował mapę. Robi to tak, żeby Metropolis wyglądało na coś zupełnie naturalnego.
- Mówisz o nim jak o człowieku, prawda?
- Cóż, renegaty są prawie jak ludzie, pod pewnymi względami.
- Niedobrze jest tak myśleć - odezwała się Shibo.
- Słuchaj, zbudowałem Metropolis - powiedział surowo Hatchet. - Kingowie osiedli, jedzą dobrze. To lepiej niż włóczyć się tak jak wy!
Killeen przytaknął, lecz nadal coś go gryzło. Zmechy to wrogowie i nie ma od tego odstępstw. Jeśli ktoś o tym zapominał, choć na chwilę, to postępował głupio i niebezpiecznie. Kto wie, czego te renegaty naprawdę chcą?
Popołudniowy marsz był ciężki, bo Hatchet chciał dojść do miejsca przeznaczenia przed zachodem Denix. Szli w kierunku gorącej tarczy Zjadacza, więc widoczność była gorsza. Toby nie obudził się, tylko wydawał ciche jęki przez sen. Killeen nie wiedział, czy to nerwowe jęczenie i stłumione wzdychanie wywoływał ból, czy koszmary senne. Każdy to przechodził: u dorosłych często oznaczało to budzące się aspekty. Toby miał skurczoną twarz, a pod opuszczonymi powiekami spazmatycznie przewracał oczami. Jego stan chyba się pogorszył. Włosy sięgały mu ramion, paznokcie sterczały jak wąskie białe kolce.
Shibo zmęczyła się dźwiganiem, jej egzoszkielet zwolnił ruchy. Killeena bolały barki w miejscach, gdzie wpijały się sznury nosideł. Próbował zignorować ból i iść dalej, jakby nic mu nie dokuczało. Udawało się to do chwili, gdy zobaczył lądowiska. Szeroką równinę, zupełnie płaską, nie zrytą śladami zmechów.
Nie było na niej nawet zmechowych odpadków. Ukryli się pod nawisem skalnym tak, żeby nic nie mogło ich dostrzec z powietrza. Czekali. Zachodzący Denix czerwieniał. Od wystającej z drugiej strony nad horyzontem fragmentu tarczy Zjadacza niebo ogarnął chłodny odcień niebieskości. Killeen z przyjemnością przyglądał się grze światła na kilku wysoko płynących obłokach. Przez ostatnie lata widział niewiele chmur. Wtrącił się Arthur. Według niego większość ziemi tak wyschła, że nie jest już w stanie oddawać niebu wilgoci. Domyślił się wtedy, skąd brały się srebrzyste opary w pobliżu Metropolis, gdzie pod warstwą ziemi był topniejący lód. Skrzywił się, patrząc w pociemniałe już niebo. Usiłował znaleźć kandelabr. Wtedy nadleciał odkurzacz.
Killeen zamarł. Odkurzacz szybował wprost na nich. Pod-brzusze miał gładkie, bez szwów, i wypolerowane. Odbijała się w nim ziemia, nad którą leciał. Powoli obniżał lot, jakby przeszukując równinę. Nie otworzył się właz, z którego mogłoby wysypać się robactwo. Killeen siedział bez ruchu do chwili, gdy Hatchet klepnął go po ramieniu i powiedział głośno:
- Spokojnie. To nasz.
Kobieta Kingów, zarzucająca właśnie plecak, uśmiechnęła się na widok strachu Rooksów i Bishopów. Członkowie obu rodzin wyglądali na trochę zmieszanych. Killeen nic takiego nie odczuwał. Chociaż Kingowie traktowali odkurzacza jako rzecz dobrze znaną, z którą wcześniej mieli do czynienia, on nie musiał mieć do maszyny podobnego stosunku.
Poszli z Shibo na końcu. Toby znów spał. Usta miał otwarte, a twarz dziwnie białą. Chłopiec miał normalny puls, więc Killeen pozwolił mu spać.
Gdy wybiegli na równinę, odkurzacz wydał cienki, wysoki skrzek. Nie miał kół, utrzymywał się. tuż nad ziemią w dziwny sposób, którego Killeen nie potrafił zrozumieć. Gdy maszyna zwolniła, zobaczył wysuwające się spod niej cztery kształty, jakby płozy. Za maszyną ciągnął się gruby ogon kurzu. Zwolniła i podjechała w ich kierunku. Siłą woli powstrzymał się przed - ucieczką. Kingowie zachowywali się nonszalancko nawet wtedy, gdy odkurzacz z rykiem zbliżył się do nich.
Robili przedstawienie z tego, że opanowali renegata i wiedzą, jak postępować. Według nich zabieranie Toby’ego było głupstwem. Kingowie spisali już chłopca na straty. Jeśli im nie udało się uzyskać od renegata zbyt wiele pomocy medycznej, to z pewnością banda tych obszarpanych włóczykijów Bishopów nie poradzi sobie lepiej. Ale potrzebowali tłumacza i tolerowali fakt, że Killeen ciągnie ze sobą chłopca, który, ich zdaniem, i tak był stracony; taka była cena za przysługę. Twarz Hatcheta wyrażała tę myśl już poprzedniego dnia, lecz ze względów grzecznościowych nic nie powiedział.
Wypolerowany brzuch otworzył się. Z brzękiem wypadła z niego rampa. Hatchet wszedł jako pierwszy, na końcu Rooksowie i Bishopowie. Rozglądali się na wszystkie strony. Killeen zmusił się do wejścia na rampę. Ostry zapach aktywnych zmechów zaalarmował go, zmysły zaczęły tańczyć.
Zatrzymali się i usiedli pomiędzy wystającymi ze ścian tępymi bryłami. Wewnątrz odkurzacza było mroczno, nad nimi wisiały rzędy kratownic i maszyn z zadartymi ryjami. Ściany pulsowały niespokojnym bladym światłem. Przesuwające się pasma rzucały czerwone promienie na napięte twarze siedzących. Killeen nie usiadł, gotów do akcji. Poczuł jak pokład drży. Nagły wstrząs rzucił go na śliski aluminiowy blok. Inni roześmiali się. To był pierwszy głos wydany przez człowieka wewnątrz odkurzacza. Wszyscy chichotali, gdy Killeen ciężko usiadł. Zapadła pełna napięcia cisza. Czekali. Ściany zaczęły brzęczeć, to ich uspokajało. Toby spał.
Killeen wpatrywał się w ciemność. Po kątach leżały kupy kurzu i śmieci. Wszystko wyglądało na stare i zużyte. Domyślił się, że odkurzacz nie jest inteligentną maszyną, tylko narzędziem w rękach innego zmecha. Przypomniał sobie, jak Toby nazwał maszynki spadające z odkurzacza latającymi karaluchami, na wzór szkodników, które atakowały Cytadelę.
Nie miał pojęcia, czy żyją również wewnątrz odkurzaczy. Jeśli natknie się na któregoś w półmroku, to bez wahania go zabije, bez względu na to, jak by to rozzłościło Hatcheta.
Patrzył jak w lewym oku odmierzany jest czas. Starał się nie myśleć, że znajduje się w powietrzu i może spaść z wysoka. Ponad godzinę później poczuli, że zwalniają. Poruszyli się niespokojnie, gdy odkurzacz zaczął zniżać lot. Lądowanie wyrzuciło kilkoro z zajmowanych miejsc.
Rampa opadła z westchnieniem na bladożółty beton. Znaczyły go czarne ślady zmechów i rozgałęzione pęknięcia. Wyszli na ciągnące się aż po horyzont ogromne betonowe pole. Wzgórza upstrzone były fabrykami zmechów. Zaraz po zejściu na ziemię Killeen powiększył obraz wzgórz i dokładnie je sprawdził. Wokół roiło się od roboli. Klinowate ciężarówki głośno rzęziły, wspinając się po stromych drogach pomiędzy dziwacznie zwężającymi się ku górze wieżami. Nie zauważył rabusiów.
Shibo coś szepnęła. Odwrócił się i zamarł. Obok stał maszynal. Robił coś przy gniazdku elektrycznym na burcie odkurzacza. Killeen domyślił się, że wydaje mu polecenia.
Ale te rozmiary! Był pięć razy większy niż maszynale, jakie do tej pory widział. Ogólny wygląd miał taki sam: ozdoby, wykończenie. Warstwy dodatkowej obudowy nadawały mu solidną prezencję. Z pylonów po obu stronach maszyny zwisały wypolerowane, stożkowate strączki. Anteny obracały się nerwowo namierzając ludzi.
- Nie widziałem jeszcze takiego maszynala - szepnął do Shibo.
- Zmodyfikowany - odpowiedziała łagodnie. - Mają wolną rękę we wprowadzaniu zmian.
Maszynal renegat siedział na solidnych gąsienicach podtrzymujących ciężar obrzmiałego cielska. Ceramiczne załomy kadłuba najeżone były urządzeniami. Trąby. Anteny. Narzędzia. Uchwyty. Sensory. Wypustki polimeryczne. Porty. Zimne, metaliczne bąble wyglądały jak sine owrzodzenia.
Stał bez ruchu. Bał się. Maszynal wyglądał groźnie. Jego sensorium wywrzaskiwało ostrzeżenia zaczerpnięte z elektromagnetycznej sieci, którą zmech zarzucał wokół siebie. Pole oplatało Killeena jak pajęczyna. Maszynal go sondował. Grzebał miedzianymi włóknami w sensorium.
- Killeen! - krzyknął Hatchet. - Tłumacz.
Zmusił się do oderwania wzroku od renegata.
Odwrócił się do Shibo. Po wzroku poznał, że ona też walczy z sobą, żeby nie strzelić.
Wymienili łobuzerskie uśmieszki. Długim wydechem wyłączył wewnętrzny alarm. Zaniepokojone sensorium zaczęło cicho pomrukiwać.
Razem z Shibo położył Toby’ego na potrzaskanym betonie.
- Czy tu jesteśmy bezpieczni? - zapytał Hatcheta.
- Tak. Renegat wysłał już kody identyfikujące nas jako roboczy zespół zmechów.
- Ale zmechy mogą zobaczyć...
- Ich to nie obchodzi. To jest teren robót. Prowadzi je impuls elektromagnetyczny. Renegat mi to powiedział.
- Jednak, czy powinniśmy...
- Do roboty! Powiedz mu o liście rzeczy, których od niego chcemy.
Killeen z wahaniem podszedł do maszynala. Stał nad nim jak wieża na ogromnych gąsienicach. Między ogniwami widać było zeschnięty muł i zmechowe śmiecie. W niektórych miejscach metal był nowy, gładki i wypolerowany. Wyżej wyrastał porysowany, brudny korpus - oryginalny maszynal, który zbuntował się przeciwko cywilizacji zmechów, żeby ratować siebie.
Wywołał Buda.
1. Gotów do próby.
2. Nie mogę obiecać, że wszystko zrozumiem.
Killeen uważnie przyglądał się maszynalowi. Minęła długa chwila. Nie myśląc o tym, trzymał odwrócone dłonie na wysokości klatki piersiowej. Nie mogło to ułatwić kontaktu, ale dawało Killeenowi poczucie bezpieczeństwa: był gotów na wszystkie sztuczki maszynala. Nagle przypomniał sobie mysz, którą widział kilka dni wcześniej. Ona też patrzyła zafascynowana i wielką nieznaną istotę. I też wyciągnęła pazurki, jakby chciała dotknąć nietykalnego. Killeen wtedy kucał, żeby sobie ulżyć. Myszka mogła nawet tego nie rozumieć.
Przyjrzał się licznym próbnikom zmysłowym maszynala. Nie umiał powiedzieć, który na niego patrzy.
- Spróbujemy dotrzeć do niego? - zapytał Buda. Wklepał całą osobowość Buda w sensorium. Na tę odległość maszynal może to z łatwością dostrzec na podstawie zmian pola.
Poczuł, że coś szarego i wielkiego wślizguje się na skraj sensorium. Jakaś kanciasta masa.
1. Czuję coś.
2. Język się zmienił.
3. Wielu rzeczy nie pamiętam.
4. Staram się...
W głowie eksplodował mu kolorowy impuls. Nabrzmiał, przygasł i zniknął w ułamku sekundy.
1. Odczytuje listę.
2. Zatwierdza.
3. Większość dostaniemy już dzisiaj.
- Kiedy? - zapytał Killeen.
Następny bezgłośny wybuch kolorów. Potem szorstkie drapanie, jak piasek w przełyku. Zamrugał oczami.
1. Kiedy zrobimy naszą pracę.
2. Chce, żebyśmy z nim poszli.
- Dokąd?
Tym razem kolory rozpełzły się w powiewające bladożółte nitki.
1. Do fabryki w pobliżu.
2. Ukradniemy parę rzeczy.
- Co mówi? - zapytał Hatchet.
- Chce, żebyśmy okradli jedną z tych fabryk.
Hatchet pokiwał głową.
- Byliśmy tam poprzednim razem.
Killeen myślał zamiast mówić. “Potrzebuję pomocy medycznej dla mojego chłopca”. Wizualizował z osobna każde słowo, chciał upewnić się, że Bud je odebrał. Oblicze było dobre w odbiorze mowy, ale źle mu wychodziła praca wewnątrz umysłu.
Pauza. Z trzaskiem zamigotały cienkie bursztynowe smużki.
l. Chłopiec ma aspekty?
“A co to za różnica?”. Nie było sensu dodatkowo informować maszyny.
1. Dobrze, jeśli nie.
2. Chłopiec jest młodym rodzaju ludzkiego?
- Oczywiście - odparł zirytowany Killeen.
Nastąpiły pewne trudności z tłumaczeniem. Maszynal nie miał odpowiednika słowa dzieci.
“Po.. .spiesz się”. Bezdźwięczna sina eksplozja rozkwitła pod powiekami Killeena.
l. Chłopiec nie ma nawet pełnego sensorium ludzkiego?
- Nie, jeszcze nie. Ja...
- O czym ty mu mówisz? - zapytał stanowczo Hatchet.
- Zostaw mnie. Ja...
- Cholera! Nie marnuj czasu na...
- Odsuń się! - Killeen odepchnął Hatcheta jedną ręką, nie odwracając głowy.
“Jeszcze nie. Zrozum, jakiś robol strzelił do niego z broni będącej na wyposażeniu rabusiów. Ja też dostałem, w lewe ramię, widzisz? Cały zespół kontrolny jest odcięty. Jeśli...”
1. Więc chłopiec jest jak zwierzę.
2. Maszynal mówi, że jest użyteczny.
“My nie jesteśmy zwierzętami! Ty...”
1. Nie.
2. Mówi, że “jak” zwierzę.
3. Jeśli chłopiec nie ma dysków z aspektami w głowie.
“Prosiłem o pomoc. Będzie targ, dobrze? Będziemy kraść dla maszynala, a on uzdrowi chłopca”.
- Killeen! Co ty...
1. Maszyna! mówi, że nie rozumiesz.
2. Chłopiec ma pomagać kraść.
Killeen zapomniał się i powiedział na głos.
- Chłopiec w to nie wchodzi!
1. Chłopiec musi kraść.
- Zrozum, on nie wchodzi w grę - powtórzył rozgniewany Killeen. - Chcemy...
Hatchet popchnął Killeena.
- Do diabła, co ty...
Killeen odepchnął go mocno, ciągle patrząc w górę na maszynala. Żałował, że teraz nie wie, do którego z czujników się zwracać.
Hatchet uderzył Killeena w dołek. Ten zahaczył butem wystawioną nogę Hatcheta i oderwał ją od ziemi. Hatchet upadł. Killeen kopnął go w bok i odsunął się.
- Shibo!
Zjawiła się między nimi znikąd. Ręce trzymała opuszczone, ze sztywno, szponiasto zagiętymi palcami. Jej egzoszkielet głośno szumiał. W walce wręcz byłby dobrą zbroją.
Hatchet splunął, zaklął. Powolny Cermo zbliżył się, żeby pomóc w potrzebie kuzynowi.
Killeen patrzył jak Hatchet staje na czworakach, jak wielkimi oczami ocenia sytuację. Uderzenie kapitana było wielkim przestępstwem. Mógł wezwać innych Kingów, żeby rzucili się na Killeena i Shibo. Widział, jak Hatchet się zastanawia. Postanowił inaczej. Jego twarz przybrała wyraz zagniewania.
- Masz po prostu załatwić sprawę. Jasne?
- Robię to. Maszynal ma jakieś głupie pomysły.
- Słuchaj go! Hatchet wstał, otrzepał dłonie z kurzu. Siedział teraz w kucki. Killeen wiedział, że jeśli Hatchet da znak, jego ludzie rzucą się na nich.
- Będę. Ale...
- Dobrze słuchaj!
- Mówi o użyciu Toby’ego. Chłopiec nie jest w stanie...
- Słuchaj.
- Nie będę...
- Renegat wie znacznie więcej od ciebie. - Hatchet zmarszczył brwi. Myślał. Nagle twarz mu się odprężyła.
- W porządku.
Jakoś udało się Hatchetowi dojść do tego, co maszynal miał na myśli. Killeen chciał o to zapytać, lecz nie uwierzyłby odpowiedzi. Twarz kapitana była teraz bez wyrazu, ale trząsł mu się podbródek, zaprzeczając spokojowi oblicza.
Killeen odetchnął powoli. Najlepiej będzie zwlekać. Jeśli Hatchet znalazł sposób, żeby pominąć pośrednictwo Killeena w dostaniu tego, na czym Kingom zależało, cała nadzieja na uratowanie Toby’ego była stracona.
- Tak... dobrze.
- Doskonale - powiedział Hatchet. - I mów na głos. Chcę wszystko słyszeć.
- Dobrze.
Hatchet skinął dyskretnie głową w stronę Kingów. Trochę się odprężyli.
1. Chce, żebyście wszyscy poszli.
2. Pokaże wam, co zabrać.
- Ile to potrwa?
1. Nie ma miary.
- Maszynal nie chce powiedzieć - wyszeptał Killeen. Im dłużej tu byli, tym bardziej rosło niebezpieczeństwo. Mógł ich zobaczyć jakiś rabuś.
1. Musimy kawałek przejść.
- Jak daleko stąd?
1. Nie rozumiem jego miar.
2. Innych rzeczy też.
3. Chwytam tylko połowę z tego, co mówi.
4. Myśli, że chłopiec jest ważny.
5. Podwiezie nas.
- Dobrze, będziemy jechać. Co dostaniemy w zamian?
1. Wszystko z listy.
2. Ale może być więcej.
- Dlaczego chce nam dać więcej niż prosimy?
l. Ma zadanie dla chłopca.
“Niedoczekanie”, pomyślał Killeen. “Powiedz, że nie”. Potem, na głos:
- Nie będziemy niepotrzebnie ryzykować.
- Hej! - powiedział szorstko Hatchet. - To ja decyduję, co jest ryzykiem.
1. Spodoba ci się układ.
2. Maszynal musi wam to pokazać.
3. Chłopcu nic się nie stanie.
4. Nic mu nie grozi.
Killeen stłumił wybuch dzikiego śmiechu. .Jesteśmy otoczeni przez zmechy - rozmawiamy z jednym z nich! - a to nadęte wysypisko śmieci mówi, że Toby’emu nic nie grozi”.
l. Chcesz, żebym to przetłumaczył?
“Nie”. Killeen odzyskał kontrolę nad sobą.
Hatchet patrzył na niego wilkiem. Killeen zwalczył pokusę, żeby zapytać maszynala o Toby’ego.
- Mój przywódca mówi, że o tym możemy porozmawiać później.
1. Maszynal się zgadza.
- Powiedz mu, że zrobimy, co będzie chciał - wtrącił się Hatchet.
Killeen myślał. Musiał to jakoś załatwić. “Możesz uzdrowić mojego chłopca?”
- Pokaż, co mamy zrobić.
1. Maszynal zabierze nas w szczególne miejsce.
2. Może znaleźć narzędzia, żeby naprawić chłopca.
3. Twoje ramię też.
“Za jaką cenę?”
1. Zobaczymy.
2. Maszynal nic nie chce powiedzieć.
- Oddział! - energicznie odezwał się Hatchet. - Wsiadać na renegata. Wkrótce będzie po wszystkim.
“Musimy wiedzieć, o co chodzi maszynalowi”.
1. Będziecie wiedzieć.
2. Maszynal pokaże.
3. Najpierw musicie ukraść to, co on chce.
Kiedy wspięli się na strome burty imponującego, wypolerowanego zmecha, Hatchet spojrzał na Killeena.
- Uderzyć kapitana, co? Dobiorę ci się za to do dupy. Poczekaj tylko, jak wrócimy do Metropolis.
- Jeśli w ogóle wrócimy - odparł Killeen cierpkim tonem.
2
Killeen nie mógł przywyknąć do myśli, że jedzie wierzchem na maszynalu. Holowniki, którymi jeździł do tej pory, były powolne, łatwe w prowadzeniu.
Ten maszynal toczył się ze skrzypliwym pomrukiem i zataczał się ciężko, gdy przejeżdżał przez wąwóz. Kołysanie nieomal zemdliło Killeena. Razem z Shibo przyciskali Toby’ego do wgłębienia w korpusie maszyny, żeby wstrząsy nie zrzuciły go za burtę. Sztywne i bezwładne nogi chłopca, wystawały jak kawałki drewna. Wokół nich tłoczyli się inni. Zajmowali niewielką część cylindrycznego korpusu renegata. Trzymali się niezliczonych rur, masztów i zaworów wentylacyjnych wystających z ceramicznej skóry maszynala.
Jechali po bezdrożach, ponieważ maszynal unikał tras zmechów. Killeen po raz pierwszy w życiu widział tak gęsto zabudowane okolice, sieć wyłożonych płytami dróg i perfekcyjnie ustawionych sześcianów budynków bez okien. Ruch odbywał się po lśniących torach. Na stromych zboczach dudniły odlewnie. Renegat poruszał się z przebiegłą zręcznością, bez wytchnienia obracał antenami. Za każdym razem, gdy w polu widzenia pojawiał się zmech, Killeen słyszał trzaski. Renegat wysyłał sygnał “zignoruj mnie” i dzięki temu stawał się niewidzialny dla zmechowych mózgów.
Nie potrafił się odprężyć. Przyglądał się każdemu zbliżającemu się zmechowi.
- Wyluzuj się - szepnął Hatchet. - Renegat wie, jak nas przeprowadzić.
Killeen przyjrzał się niezdarnie wyglądającemu zmechowi pędzącemu po pobliskich szynach. Jeszcze takiego nie widział. J Przyspieszenie miał tak duże, że gdy zbliżał się do końca doliny widzieli go już tylko jako rozmazaną plamę.
- Ile razy to robiłeś? - zapytał.
- Ze trzydzieści, czterdzieści.
- Za każdym razem tak samo?
- Zazwyczaj. Za każdym razem jest troszeczkę inaczej.
- Jak to?
- Nowe fabryki. I różne sposoby dostania się do nich.
- Nigdy nie wracacie na to samo miejsce?
- Nie. To zbyt ryzykowne.
- Myślisz, że renegat zostawia po sobie jakieś ślady? Czy czekaliby na niego, gdyby wrócił?
- Możliwe. Chyba nie chce ryzykować, skoro może wziąć materiał, na którym mu zależy, z innego miejsca.
- Jaki materiał?
- Jakieś części.
- Części zamienne?
- Prawdopodobnie. Chce przeżyć.
- Mieliście kiedyś problemy? Czepiały się was zmechy?
- Nie jestem pewien. Niektóre cholerne sprawy dzieją się zmechszybko - powoli odpowiedział Hatchet.
Killeen nie słyszał słowa “zmechszybko” od czasów Cytadeli. W marszu nie porównywano szybkości ludzi do piorunującej szybkości rabusiów.
- Ktoś został ranny?
Hatchet milczał przez chwilę. Przywarł do brązowego szy-biku wentylacyjnego obok stanowiska Killeena na poziomym fragmencie obudowy. Maszynal śmigał w dół po wyboistym zboczu. Zmechśmieci wypełniały płytkie jary. Wstęgi niebieskozielonego materiału pakowego powiewały na zimnym wietrze. Było tu zimno i sucho. Zmechowa pogoda.
- Straciliśmy dwóch - powiedział wreszcie Hatchet.
- Jak?
- Sprawy rodziny - odparł stanowczo Hatchet.
- Moi ludzie też ryzykują, więc to także sprawa rodziny Bishopów.
Nie spodobało się to Hatchetowi, lecz nie mógł znaleźć wymówki. Wykrzywił usta, jak gdyby przypomniał sobie coś, o czym chciałby zapomnieć.
- Czasem są zmechowi strażnicy. Dwa razy naskoczyli na nas. Trafili w sam środek. Biegliśmy. Za każdym razem udało im się jednego dopaść.
- Jak?
- Zastrzeliły ich, oczywiście. - Hatchet wyglądał na zirytowanego.
- Z czego?
- Nie robiłem notatek, rozumiesz? Uważałem, żeby mi nie zdmuchnęły głowy.
- Jakie pociski?
Hatchet uśmiechnął się lodowato.
- Przepraszam, ale nie schowałem ich sobie na pamiątkę. Nie mogę sięgnąć do kieszeni i pokazać ci.
- Nie o to mi chodzi. Czy używały strzelb takich jak nasze? A może promieni “e” albo szczypców?
- Nie wiem. Teraz Hatchet był naprawdę zirytowany. Nie chodziło o to, że nie chciał Killeenowi czegoś powiedzieć. Po prostu nie widział sensu tych pytań.
- Odzyskaliście ciała?
- Cholera, przecież biegliśmy.
- Wiem. Rzecz w tym, czy wpadliście na straż czy na coś gorszego.
- Co... rabusie?
- Może. Widzieliście, co was goni?
- Nie. - Duma nie pozwalała Hatchetowi rozwodzić się nad porażkami. Zrozumiał natomiast, skąd się bierze zainteresowanie Killeena i z jego głosu znikła podejrzliwość. - Strzelały do nas z góry, z dźwigarów.
Killeen pokiwał głową. Podobnie jak w korycie, w którym i Bishopowie ostatnio odpoczywali. Więc to coś, co zabiło dwóch Kingów, nie należało do zwyczajnej straży. Polowało na ludzi. A jednocześnie było na tyle małe, żeby wspinać się po wąskich dźwigarach. Widocznie pojawił się nowy rodzaj zmechów myśliwców.
- Widziałeś ciała swoich ludzi?
- Nie. Widziałem, jak padali. Potem w sensoriach nie było po nich śladu.
- Może masz rację - powiedział pojednawczym tonem Killeen. - Byli po prostu martwi.
- Masz na myśli, że to nie była...
- Pewna śmierć.
- Niewielka różnica, prawda? - stwierdził Hatchet ze smutkiem w głosie. Tak czy inaczej, nie mamy ich aspektów. Odeszli.
- Uważasz, że mieć mózg rozdarty na części przez rabusia a umrzeć to jedno i to samo? - Killeen nie mógł się powstrzymać od zgryźliwości.
Hatchet nie odpowiedział od razu. Zamilkli i patrzyli na mijany dziedziniec pełen pokrytych smarami, częściowo rozmontowanych maszyn. Szeregi szkieletów sięgały odległych wzgórz jak szara, rozbita armia zatrzymana w zwycięskim pochodzie. Każdemu truchłu brakowało pokrywy, gąsienic albo, najczęściej czujników. Sterczące wypusty i załamania maszynerii zawsze wywoływały strach w Killeenie. Teraz stały puste, pozbawione treści. Wyobraził sobie jak maszynal nawiedza takie miejsca w poszukiwaniu części, żeruje na rdzewiejących zmarłych.
- Nie myślałem ani tak, ani tak. O niektórych rzeczach kapitan nie powinien myśleć.
Killeena wystraszyła ta odpowiedź. Prosta, bez przechwałek - taka jak stosunek Hatcheta do świata. Nie znalazł odpowiednich słów.
Odsunął się, trzymając się zdrową ręką jakichś przewodów gazowych. Było to trudniejsze, niż przypuszczał. Zdrowe ramię miał już zmęczone. Odnalazł Shibo trzymającą w objęciach Toby’ego. Większa część grupy odpoczywała na szerokiej pokrywie rury wydechowej. Maszynal jechał szybko, na wysokich obrotach. Przez cielsko przebiegało drżenie.
Kiłleen przykucnął, żeby porozmawiać i w tym momencie maszynal nagle zahamował. Rzuciło nimi do przodu, każdy łapał się tego, co miał pod ręką. Toby obudził się i odruchowo schwycił się ojca. Obaj potoczyli się do przodu po polimerowej pokrywie rury wydechowej. Spadli o metr niżej. Killeen poczuł rozdzierający ból. Toby wylądował na nim, więc po upadku tylko puścił wiatry. Leżeli razem, ciężko oddychając.
- Wysiadka! - krzyknął Hatchet. - Do środka! Szybko!
Zatrzymali się w pobliżu fabryki. Killeen i Shibo znieśli po burcie Toby’ego. Większość oddziałku biegła już w stronę otwartej kraty wejściowej. Killeen chciał najpierw dokonać oględzin terenu, ale Hatchet krzyczał, żeby się spieszyć. Krata zaczęła opadać jak zamykające się stalowe zęby.
- Renegat tego nie lubi - powiedział Hatchet. - Drzwi się szybko zamykają. Najbardziej skomplikowane jest wejście i wyjście.
- Dla niego z pewnością - odparła ironicznie Shibo. Killeen zaniósł Toby’ego pod stos kanistrów z poliplastiku.
Nie podobało mu się, że Hatchet mówi o maszynalu jak o człowieku, z którym można przestawać jak z bliźnim. Ojciec powiedział raz Killeenowi: “Najważniejsze w obcych jest to, że są obcy”. To był jeden z powodów, dla których Cytadela Bishopów utrzymywała mniej kontaktów z renegatami niż Kingowie. Killeen postanowił nie myśleć o maszynalu tak jak Hatchet. Dlatego zawsze pytał go o fakty. Fakty są bardziej użyteczne niż opinie.
Ludzie przebiegali pod zamykającą się kratą, rozbiegali się po zakamarkach. Killeen pochylał się, żeby położyć Toby’ego, gdy usłyszał w głowie potężną eksplozję. Słabe krzyki rozległy się w szumiącej ciszy, jaka zaległa po tym akcie przemocy.
- Co to...
Dobiegł go suchy, chrapiący głos Hatcheta.
- Maszynal. Strzelił do zmecha.
- Śmierć elektromagnetyczna - powiedziała Shibo. Killeen podniósł się i zobaczył maszynala przepychającego się przez nieruchome wrota. Wszystkie anteny i trąby z czujnikami skierował na fabrykę. Machał nimi i wywijał energicznie. Z wnętrza usłyszeli Powolnego Cermo:
- Tu jest zmech. Cały wypalony!
Hatchet podniósł się zza wielkiej skrzyni i poszedł zobaczyć.
- Maszynal może wystrzelać te małe maszynki strażnicze, bo jest od nich szybszy.
- Nie widziałam tu nawet śladu zmecha - powiedziała zaniepokojona Shibo.
- Ja też. - Killeen potrząsnął głową. W uszach nadal mu dzwoniło.
Toby wydawał się spokojny. Wskazał na wycofującego się maszynala.
- Co będzie robić, kiedy my wejdziemy do środka?
Do tej pory Hatchet ignorował chłopca. Zaskoczył Killeena, gdy odpowiedział Toby’emu z wyraźną życzliwością.
- Będzie leżał jak zdechły pies. Zastopuje funkcje zewnętrzne. Będzie udawać martwego, zużytego na części zamienne.
- Jak te, które widzieliśmy na dziedzińcu? Zostanie z tymi starymi zmechami?
- Tak mi się wydaje. Prawdopodobnie przycupnie w jakiejś szopie. Widziałem już, jak to robi. Pewnie dlatego utrzymuje korpus w takim żałosnym stanie.
- Żeby wykiwać inne zmechy? - zapytał Toby.
- Tak mi się wydaje.
- Hej, to chodźmy, zobaczymy, co tam jest w środku.
- Teraz ucisz się chłopcze. Odpoczywaj.
Killeen patrzył na wlokącego się do tyłu maszynala. Zaskoczyła go giętkość młodych umysłów, umiejętność przyjmowania jak coś oczywistego rzeczy zupełnie nowych i potwornie niebezpiecznych. Zastanawiał się, kiedy utracił tę bezmyślną pewność siebie. Coś ścierało ją kawałek po kawałku. A potem było już za późno.
Wypalony zmechowy strażnik wyglądał dziwnie. Shibo podeszła do Powolnego Cermo, który właśnie odkręcał jedną z bocznych pokryw zmecha. Odpadła z brzękiem. W środku widniały złącza i grube skórzane bloki. Pokrywała je warstewka oleju.
- To cyborg - powiedział Cermo. - Nieźle nasmarowany. Shibo kopnęła jedno ze złączy. Ustąpiło, wygięło się i wróciło do poprzedniej pozycji.
- Części organiczne.
Hatchet nie wydawał się zaskoczony.
- Widuje się tego mnóstwo w fabrykach. Niewiele w polu.
- Chodźmy - powiedział Killeen.
- W wielkim pośpiechu, co? Poczekaj aż dwaj ludzie w szpicy określą kierunek - poradził rozbawiony Hatchet.
Maszynal przesłał zwiadowi dwuwymiarową mapę, według której mieli się poruszać w fabryce. Nastawiono ją na rozpoznawanie obiektów, więc w oczach nosili odczyty, czy idą we właściwą stronę. Mapa była niezależna od języka. Maszynal wykorzystał podporządkowane sobie robole do przeszukania terenu ł sporządzenia planu. Wjeżdżanie do strefy magazynowej mogło okazać się dla renegata zbyt niebezpieczne.
Oddział poszedł za dwoma zwiadowcami przez wysoki sklepiony podjazd zalany łagodną pomarańczowożółtą poświatą. Na chodnikach i balkonach nie widzieli zmechów.
- Niewiele tu się dzieje - powiedziała Shibo.
- Stara fabryka - stwierdził Hatchet. - Renegat wysyła nas głównie do takich miejsc. Zmechy używają ich na składy.
- Ale tu była straż - zauważył Killeen.
- Idź, nie gadaj - odparł Hatchet.
Przemykali się ciemnymi korytarzami. Atramentowe cienie spowijały stare, porzucone linie produkcyjne. Napełnione do połowy siarkowymi koloidami bębny przeciekały od spodu. Dwóch Kingów idących w szpicy wprowadziło ich bezbłędnie do wilgotnych, podziemnych zaułków.
Przy wejściu stała brama najeżona detektorami. Killeen rozpoznał niektóre standardowe części. Takie same wykręcał z ustrzelonych zmechów. Oddział zatrzymał się. Każde z osobna powoli przechodziło przez bramę. Hatchet wyjaśnił Killeenowi i Shibo, że portal nastawiony jest na wykrywanie zmechów. Nie wyczuwał metalu, lecz sieć elektroniczną, którą miała każda maszyna. Ludzie mieli tego mało, więc automatyczny pies podwórzowy rzadko ich wykrywał. To był podstawowy powód, dla którego przydawali się maszynalowi.
W tunelach rozpościerających się za bramą zaczynała się ich praca. Długie szeregi stojaków z modułami części stały pod ścianami przecinających się chodników. Zwiadowca wskazywał części, których potrzebował maszynal. Oddziałek rozpadł się na grupki wynoszące ciężkie łupy. Killeen pracował razem z Shibo. Toby’ego położyli przed bramą do tunelu, skąd mógł obserwować ich pracę, a oni - co nie było przypadkiem - mogli często sprawdzać, co się z nim dzieje.
Fabrykę zmechów Killeen odbierał jako zimne parcie wsączające się w jaźń. Obawy trochę zmniejszyły się, ale wracały za każdym razem, gdy z dala usłyszał jakiś dźwięk lub zobaczył ruch. W mrocznych tunelach rozbrzmiewał wywołany pracą hałas. Dziwne, jęczące dźwięki. Co gorsza, kilka małych zmechów robotów zajętych było swoją pracą w tunelach. Kiedy Killeen po raz pierwszy natknął się na taką maszynę, o mały włos jej nie zabił.
Shibo złapała go za rękę z bronią i wyszeptała:
- Nie widzi nas!
Miała rację. Roboty miały niską rozdzielczość obrazu i były za głupie, żeby wszczynać alarm. Po prostu nosiły i układały rzeczy na kupę, wykonując rozkazy dochodzące do nich z jakiejś odległej centrali. Jednak ich grzechotanie w tunelach i pajęczy chód denerwowały Killeena.
Maszynal potrzebował najrozmaitszych części. Maleńkich tablic politronowych, zielonkawych płytek fotonicznych nie większych od dłoni, a także żebrowanych kondensatorów, które musiało nieść czterech mężczyzn.
Killeen i Shibo wynosili części zamienne na własnych plecach, a czasem nieśli je do spółki. Zatrzymywali się wtedy co jakiś czas, żeby dać odpocząć ramionom i barkom.
Cały ten czas był dla nich ciężką harówką naznaczoną strachem. Tępy rytm noszenia ciężarów bez mechanicznej pomocy paraliżował uczucia. W pobliżu nie było metalowych wózków, a Hatchet na wszelki wypadek zakazał ich używania. Nikt nie wiedział dokładnie, co może wywołać alarm w bramie z czujnikami, więc wszystko, co wykraczało poza niezbędne minimum, uważano za ryzykowne. Kilka godzin zajęło im ułożenie stosu z części zamiennych przy kracie wejściowej. Maszynal pojawi się dopiero, gdy praca zostanie skończona. To minimalizowało możliwość wykrycia go przez inne zmechy.
Na szczęście Toby znów zapadł w sen. Killeen sprawdzał jego stan za każdym razem, gdy wychodził z tunelów. Zrobili sobie wreszcie z Shibo krótki odpoczynek w czeluściach podziemnych korytarzy. Zjedli kilka tabliczek wyschniętego koncentratu. Killeen miał gardło podrażnione od gryzących wyziewów fabryki.
- Zawsze tak harujecie? - zwrócił się do przechodzącego Hatcheta.
- Robimy to, czego chce maszynal. - Hatchet zmrużył oczy. - Słuchaj, będziemy to robić tak dobrze, jak tylko potrafimy. Bez pomocy renegata bylibyśmy dupkami uciekającymi przed hordami rabusiów.
Killeen pokiwał w milczeniu głową i właśnie wtedy zauważył zbliżającego się zmecha.
To nie był robot ani robol. Miał korpus długości człowieka z zestawem narzędzi wyrastającym z przodu jak splątany krzak dzikiej róży. Zbliżał się do nich alejką między wieszakami z częściami zamiennymi. Albo ich nie widział, albo nie wyczuwał niczego nadzwyczajnego.
- Hatchet! - szepnęła Shibo.
Wszyscy wyciągnęli broń. Hatchet mrugał, jakby nigdy czegoś takiego nie widział.
- Rozproszyć się - szepnął.
Zmech jechał dalej. Killeen usłyszał w sensorium serię szybkich, zduszonych kaszlnięć. To nie był głos człowieka. Przemówił znowu. Szybkie okrzyki, gwałtowne, ale nie wymuszone, naturalne, ale niesamowite. Nie słowa, coś jak szybkie wyrzucanie powietrza przez wąskie, szorstkie gardło...
- Co u diabła... - odezwał się zdziwiony Hatchet. Włączył się Arthur:
- Szczekanie! To dźwięk ziemskiego psa. Nie słyszałem tego kodu wywoławczego od tak dawna...
Przed oczami Killeena pojawił się obraz kudłatego, czworonożnego zwierzęcia skaczącego ze skowytem po zielonym polu. Zwierzę goniło niebieską piłkę staczającą się w podskokach ze wzgórza. W dźwięku zalewającym mu uszy odkrył coś jak przywitanie, coś, czego zawsze mu brakowało.
- Ten zmech nas woła - powiedział.
Przyciągnęła go ich rozmowa. Shibo przyjęła pozycję strzelecką, śledziła szybką sylwetkę pędzącą wzdłuż stosów zapasów, lekko prowadziła lufę, w każdej chwili gotowa do strzału. Killeen położył jej rękę na ramieniu.
- Nie. Myślę, że wszystko jest w porządku. Coś tu... Szczekanie urosło do crescendo i nagle urwało się. Odezwał się ciepły, aksamitny głos kobiecy:
- Rodzaj ludzki! Wyczułam wasz zapach. Jakże dawno nie widziani!
- Nie ruszaj się - zawołał Hatchet.
- Słyszeć głos człowieka, to być posłusznym człowiekowi - powiedział zmech ukryty gdzieś między wieszakami. - Użyłam właściwego wezwania, prawda?
- Prawda - odparł Killeen, wpatrując się w rozjaśniany dalekimi lampami mrok korytarza. Stalowa skóra zmecha była ospowata, pokryta szwami i dołkami, a znoszona maska pełna nitów, śladów po lutowaniu i blizn. Przypilony przez Arthura, Killeen dodał: - Dobry piesek.
- Hau! Hau!... ja... cóż, właściwie, to ja nie jestem psem, wiecie.
- Domyśliliśmy się - powiedziała drwiąco Shibo.
Kobiecy głos zmecha dochodził ze starego głośnika akustycznego zamontowanego dokładnie pomiędzy dwoma sensorami optycznymi. Sensory połyskiwały, przyglądając się zbliżającemu się Killeenowi. Shibo i Hatchet kryli skrzydła, nadal gotowi do akcji.
Przez chwilę Shibo uleciała; konsultowała się ze swoimi aspektami. Killeen zobaczył, jak zza zmecha wyłania się Powolny Cermo. Uśmiechał się, czekając na sposobność do strzału. Killeen podniósł ostrzegawczo rękę.
- Szczekanie to po prostu urządzenie przyciągające uwagę - powiedział pełnym, dźwięcznym głosem zmech. Killeen zastanawiał się, czy psy mówiły.
- Oczywiście, że nie! Pies był zwierzęciem, który dawno temu zaczął uważać człowieka za, powiedzmy, rodzaj boga. Zaganiał w stada inne zwierzęta, pilnował różnych rzeczy... Aha! Teraz widzę! To oryginalna maszyna wykonana przez człowieka. A przynajmniej zawiera elementy, które musiały wchodzić w skład urządzenia skonstruowanego przez ludzi.
“Zmechy robione przez ludzi?”, dziwował się Killeen. Pomysł był tak dziwaczny jak przypuszczenie, że to ludzie zbudowali Tadż Mahal, którą niedawno widzieli.
- Szczekałaś - powiedziała Shibo.
- Kazano mi używać metody polegającej na informowaniu o swoim nadejściu. Chodzi o to, żeby odróżnić mnie od wrogich zmechów. Maszyna radośnie pocierała gąsienicami o szorstki cement podłogi. Gardłowy alt wibrował od wzruszenia. Nie umiała dłużej się powstrzymać i podtoczyła się na odległość ramienia do Killeena, krzycząc: - Tak długo czekałam!
- Jak... jak długo? - zapytał zaskoczony Killeen.
- Nie wiem. Moja sekwencja czasu wewnętrznego została przeprogramowana dawno temu przez zmechowy umysł w tej fabryce. Zdajesz sobie sprawę, mam nadzieję, że nigdy bym nie pracowała dla tych istot, gdybym mogła uciec. Jestem całkowicie lojalna wobec ludzi.
Zbliżył się Hatchet. Maszyna spostrzegła go.
- O, jeszcze jeden człowiek! Tylu jeszcze żyje. Hau! - zaszczekała z respektem.
- Ta maszyna jest bardzo psia. Przysłuchaj się temu oddaniu. Z oryginalnych skarbców wyprawy musiano wyjąć pamięć psa...
- Czego chcesz? - zapytał Hatchet.
- Ja... ja chciałabym tylko służyć ci, panie. - Każde słowo przepełnione było skomleniem i wyrzutami sumienia.
- Jak?
- Ja... Musisz zrozumieć. Byłam dobrym sługą. Ukryłam swoje instrukcje tak, żeby zmechy ich nie znalazły.
- Pracujesz tutaj? - Hatchet zmarszczył czoło.
- Tak jest! Jestem ceniona za moje zdolności przy holowaniu i naprawach i ze względu na umiejętność znajdowania zagubionych części z generalnego inwentarza. - Nerwowo kręciła się w kółko, jakby chciała polizać Hatcheta w rękę. - Także...
- Zamknij się - powiedział Hatchet z widoczną satysfakcją. - Co możesz zrobić dla nas?
- Cóż, mogę wykonywać wszystkie zadania, do których rutynowo zostałam przydzielona, panie. Ale to jest... to jest... to jest...
- Zawiesiła się. To pętla komendy. Musi tam być jakaś informacja, której nie może ujawnić, dopóki nie podamy właściwego kodu albo skojarzenia.
- Zamknij się - powiedział stanowczo Hatchet.
Zmech przestał się jąkać.
- Najmocniej przepraszam. Hau! Chyba mam...
- Słuchaj - powiedział Killeen - znasz tę fabrykę, prawda? Czy są tu jakieś niebezpieczne dla nas zmechy?
- Ja... Nie w tej części mojej strefy pracy.
- Jak daleko?
- Pięć prantanów.
- Co?
- Miara odległości używana przez zmechy. Ja... nie pamiętam, jak to się nazywa w waszej mowie. Kobiecy głos zmecha wypełnił się rozpaczą, skomleniem, stał się niemal płaczliwy. - Ja... przepraszam... ja...
- Nie szkodzi. Czy wiedzą, że tu jesteśmy? Zmech przerwał, jakby nasłuchiwał.
- Nie, panie.
- Jak nas znalazłaś?
- Mam czujniki, które wykrywają ludzkie wyziewy. Cudowna woń człowieka. Przez długi czas były pokryte świństwami wprogramowanymi mi przez zmechowe umysły. A i tak zaalarmowały mnie o waszej obecności.
Killeen zastanawiał się, jak to możliwe, że ta zbudowana przez człowieka maszyna tak długo przetrwała pomiędzy obcymi zmechami. Włączył się Arthur z sardoniczną uwagą:
- Chyba ze względu na jej bezmyślne posłuszeństwo. To jest dokładnie to, czego ludzie oczekiwali od zwierząt, jeśli chciały przeżyć proces oswajania. Moralnie nie jesteśmy wyżsi. Kiedy mieliśmy siłę...
Natychmiast wtrącił się surowy głos Nialdiego:
- To była właściwa rola dla zwierząt. Partnerzy i służący ludzkości! Nie możesz porównywać...
Killeen odciął narastający w nim bełkot aspektów. Zmech przerwał. Przyrządami optycznymi rejestrował innych członków oddziału, którzy nadeszli na odgłos rozmowy.
- Wiele ludzi. A więc mimo wszystko żyjecie!
- Pracowałaś w Cytadeli? - zapytała Shibo.
- Tak, tak, pani. - Zmech pochylił przednią część w sztywnej parodii ukłonu. - Wcześniej pracowałam w kandelabrze.
Killeen zamrugał ze zdziwienia. Arthur coś paplał. Przegnał ten cienki, podekscytowany głosik jak muchę.
- Powiedz nam, co pamiętasz z czasów, zanim tu przybyłaś.
- Pracowałam dla ludzi, którzy zbudowali pierwsze arkologie. Potem Cytadele. Byłam przypisana do Cytadeli Pawnów.
- Kiedy uciekłaś do zmechów? - zapytał podejrzliwie Hatchet.
- Nie uciekłam! - Maszyna wydawała się obrażona, jak kobieta, której cnotę poddano w wątpliwość w przypadkowym komentarzu. - Wiem, że niektóre maszyny ludzi tak robiły. Nie należałam do takich. Mnie zabrano.
- Dokooptowano? - zapytała Shibo.
- Wymazano mi obwody. Wpisano nowe imperatywy bezpośrednio do mojego substratu.
- Zajęły Cytadelę? - zapytał Killeen, przypatrując się uważnie maszynie. Nigdy nie słyszał o maszynach kontrolowanych przez ludzi. Rodzina Bishopów nie miała takich w czasach Klęski.
- Och, nie. Nie. W tamtych czasach zmechy były małą bandą. Unikały ludzkich Cytadel. Złapały mnie, gdy byłam... byłam...byłam...
Zaczęła się jąkać. Zawiesiła się. Znów zapętliło się polecenie. Coś, co chciała powiedzieć, zablokował głębiej zapisany zakaz.
- Stop! - rozkazał Killeen. Zaczynał wierzyć maszynie. Włączył się Arthur:
- W moich czasach nazywaliśmy je człekozmechami. Ekspedycję wyposażono w pełen skład inteligentnych maszyn i utrzymywano w doskonałym stanie. Jak inaczej udałoby się spłodzić pierwsze pokolenie? Uczynione przez człowieka roboty zespalały jaja i plemniki wzięte z Ziemi. Opiekowały się młodymi, produkowały żywność...
- Tak było. Podwójne zło. Wtedy człekozmechy, w perwersyjnym i zdradzieckim akcie, zawarły sojusz z tymi, które złupiły kandelabry. Teraz ścigają nas w każdej dziurze. To wróg całej ludzkości, ta rzecz, która ubliża nam szczekaniem i słodkim kobiecym głosem. Zabij to! To jedyna...
- Cywilizacja zmechów schwytała tego człekozmecha. Nie możesz przypisywać mu złych intencji, jeśli nie miał wyboru! Zmechy zmieniły niektóre funkcje, ale jak widać, nie udało się im pozbawić go podstawowych zapisów o posłuszeństwie wobec komendy wydawanej przez człowieka.
- Jak to się stało, że nie rozdarli tego na sztuki, na części zamienne? - zapytał Killeen.
- Zna nas. Zatrzymali tego podłego zdrajcę, bo może nas oszukać powtórnie! Dlatego nakazuję ci, abyś to zniszczył. Teraz! Lecz...
- Być może spełnia jakieś funkcje w społeczeństwie zmechów. Albo przetrwało przez czysty przypadek. Odradzam jakiekolwiek gwałtowne akcje, z rodzaju tych, o których bełkocze Nialdi.
- Ryzykujesz wszystkim, jeśli tolerujesz zdrajcę... Killeen wyłączył Nialdiego. Nie miał teraz czasu. Nialdi i Arthur kłócili się nadal. Pozwolił im to robić cienkimi, mysimi głosikami z tyłu głowy, żeby obniżyć napięcie. Zignorował ich.
Maszyna zakaszlała, trzy razy gniewnie szczeknęła i wróciła do równowagi.
- Ja... przepraszam. Nie mogę ujawnić tej informacji bez hasła.
- Jak dopadły cię zmechy? - zapytał Hatchet.
- Nic nie mogłam zrobić. Poszłam za zmechami i utraciłam miejsce u stóp ukochanej ludzkości. - Słowa wypowiadała zawodzącym, żałosnym tonem, z żalu za utraconą przeszłością i z błaganiem o zrozumienie.
Ludzie popatrzyli na siebie zmieszani.
- Sądzisz, że mówi prawdę? - zapytał Hatcheta Powolny Cermo.
- Może.
- Cholernie to dziwne, gdyby mnie kto pytał - powiedział stanowczo Cermo, potrząsając głową.
- Zmechy nigdy wcześniej czegoś takiego nie próbowały - zauważyła Shibo. - Nie wygląda to na trik zmechów. Wierzę jej.
- Tak. Zmechy próbują nas po prostu zabić, a nie zmylić -odezwał się Killeen.
Kingowie i Rooksowie ostrożnie zgodzili się z tym. Czujniki akustyczne prastarego człekozmecha - małe polimeryczne kubki przymocowane ukośnie do prostokątnego ciała - zwracały się gorliwie w stronę każdego z mówiących.
Hatchet przygryzał pożółkłymi zębami wargę. Po raz pierwszy jego trójkątna twarz wyrażała niepewność. Nieświadomie dotknął guzkowatego podbródka.
- W porządku. To co? Prawie już skończyliśmy. Chodźmy. Maszyna zaszczekała nerwowo. Odezwał się wysoki kobiecy głos:
- Ależ nie! Nie możesz mnie tu zostawić, panie! Jestem wasza. Należę do ludzkości.
- Słuchaj, ja... - Hatchet wyglądał na zakłopotanego.
- Ależ musicie. Kobiecy głos nabrał uwodzicielskiej miękkości. - Tyle czasu byłam lojalna wobec was. Muszę dostarczyć wiadomość do Cytadeli Pawnów.
- Cytadela Pawnów jest zniszczona - powiedział Killeen. -Jesteśmy przedstawicielami wszystkich rodzin, które przetrwały.
- Nie! Nie ma ich? Skoro tak ja... tak ja... tak ja...
- Zamknij się! - powiedział zirytowany Hatchet. - Dalej, ruszajmy.
- Nie, muszę pójść za wami. Jesteście moimi...
- Dobrze, chodź - powiedziała łagodnie Shibo. - Ale bądź cicho.
Na liście maszynala pozostało jeszcze tylko kilka drobnych przedmiotów. Zanieśli je pod kratę. Maszynal podjechał, gdy składali na stos ostatnie części. Nagle krata zaczęła się unosić.
- Naprzód, do niej! - krzyknął Hatchet.
Na ten sygnał ludzie zaczęli szybko przenosić przedmioty i ładować je do sakwy, która otworzyła się z trzaskiem w boku maszynala. Killeen, Shibo, Cermo, zwijali się jak w ukropie. Zaledwie kilka chwil wcześniej robili sobie żarty z dziwnej maszyny. Teraz z napiętą uwagą kończyli dzieło w ukośnych, bladych promieniach wschodu Denix.
- Po załadowaniu ostatnich części do maszynala, Killeen i Shibo wynieśli Toby’ego. Ułożyli go bezpiecznie na półce w połowie wysokości zmecha. Byli już zmęczeni i podniesienie chłopca sprawiało im trudności. Włączył się Bud:
1. Maszynal mówi, żeby się wspiąć.
2. Jedziemy do innej fabryki.
- O co chodzi? - Hatchet zapytał Killeena.
- Maszynal mówi, że ma coś dla nas. - Było to bezczelne kłamstwo, bo Bud powiedział coś innego:
1. Maszynal potrzebuje pomocy Toby’ego.
“Niemożliwe”, pomyślał Killeen.
1. Maszynal mówi: zobaczysz.
- Czy maszynal może uwolnić tego człekozmecha? - zapytał Killeen. - Ona sama nie może opuścić kompleksu fabrycznego.
Bud milczał przez chwilę. Potem powiedział:
1. Maszynal uwolnił człekozmecha.
2. Przysługa dla ciebie.
3. Przypomina, że chce pomocy Toby’ego.
- Zobaczymy - odparł ostrożnie Killeen. Człekozmech zaczął wczołgiwać się po bocznej rampie maszynala. Bud odezwał się błyskawicznie:
1. Maszynal nie będzie wiózł człekozmecha.
- Dlaczego?
1. Człekozmech jest teraz wolny.
2. Może uruchomić wykrywacze.
3. Każ mu odejść.
- Chcę, żeby jechał z nami.
1. Maszynal zabije.
- Nie, tylko...
Killeen usłyszał, jak maszynal wysyła wrzący impuls statyki. Człekozmech zatoczył się.
1. To było ostrzeżenie.
- Ludzie! Nie zostawiajcie mnie! - krzyknął człekozmech.
- Nie ma wyboru. Jesteś teraz wolna. Życzę szczęścia! -odkrzyknął Killeen.
Kiedy ruszyli spod sześciokątnej fabryki, krata wejściowa zaczęła ze zgrzytem opadać. Killeen spojrzał za siebie i poczuł ulgę. Przeszli przez ciemne tunele i przeżyli.
Patrzył ze smutkiem, jak człekozmech łączący kobietę i psa toczy się z brzękiem za nimi. Chciałby zapytać tę dziwną kombi-nację o życie w dawnych czasach. Żywa istota była znacznie bardziej fascynująca niż wykłady, których nie szczędziły mu aspekty. Próbował dowiedzieć się czegoś więcej od swoich aspektów, ale brakowało im tej wzruszającej, uniżonej szczerości emanującej z człekozmecha.
Potrząsnął głową. Ojciec powiedział kiedyś, że jeśli nie ma wyboru, mądrzy ludzie zapominaj ą o sprawie. Nigdy nie opanował tej sztuki. Odciął com. Nie chciał słuchać zanikającego, żałosnego skowytu i ujadania człekozmecha.
Maszynal przyspieszał. Anteny chwiały się i buczały nerwową energią.
Killeen położył się, żeby odpocząć. Obok jęczał Toby. Sieć neuronowa chłopca zaczynała budzić się do życia. Killeen podłożył odrętwiałe ramię pod głowę syna. Zamknął oczy. Ogarniała go senność. Walczył z nią. Musiał pomyśleć. Przygotować się do tego, po co tu przybył.
3
Z początku myślał, że to góra. Potem zobaczył niezliczone krawędzie i łagodne ukośne zbocza. Wielki kompleks wyglądał jak część krajobrazu. Ogromem przytłaczał okoliczne wzgórza.
Maszynal renegat z zawrotną prędkością zbliżał się do leżącej przednim sieci dróg. Przebyli twardą, gładką równinę. Inne zmechy śmigały po krzyżujących się ścieżkach. Panowała niesamowita cisza. Niektóre zmechy olbrzymiały, buczały, a potem malały i oddalały się nagle. Killeen nie mógł nadążyć wzrokiem za ich szybkimi ruchami. Zupełnie jak podczas obserwowania ptaków wokół Metropolis, tylko że tutaj ruch odbywał się po doskonale prostych liniach.
Maszynal nie zwalniał. Rozsyłał antenami pyknięcia i brzęczenie na wszystkie strony. Zbliżył się do nich klinowaty holownik. Przeszedł tak blisko, że Killeen zobaczył znaki części zamiennych na tabliczkach przymocowanych do kadłuba. Rozległo się twarde trzaśniecie. U podnóża góry otworzył się czarny krąg. Killeen spojrzał do góry i zobaczył ozdobne ściany z łupka. Pomarańczowy wybuch rozlał się po połowie zbocza. Zanim zdążył spostrzec przyczynę, wjechał do tunelu.
Nawet wtedy renegat nie zwolnił. Mknęli przez nie kończącą się ciemność. Owiewał ich gorący wiatr.
Killeen leżał spokojnie, czekał. Czuł straszny pęd maszynala. Słyszał, jak Hatchet rozmawia z dwójką swoich ludzi, używając wewnętrznego obwodu. Nerwowym szeptem wydawał rozkazy, co mają zrobić po zatrzymaniu. Wszystko zależało od zaskoczenia.
Zwolnili.
Jechali samym rozpędem w całkowitej ciemności.
Nagle zahamowali.
Oddział zszedł z maszyny. Killeen nie ruszył się, poczuł obecność Shibo.
Nagle z góry zalało ich czerwone światło. Znajdowali się w ogromnej krypcie. Przestrzeń wypełniały bryłowate kontenery ułożone jedne na drugich w kształt przeplatanej helisy. Killeen nie zauważył żadnego zmecha.
Razem z Shibo zdjął Toby’ego z maszynala. Nie widział, jak ludzie zneutralizowali dwa małe zmechy, ale słyszał krótkie wyładowania elektromagnetycznego starcia.
- Jazda! - krzyknął do nich Hatchet. Rozproszyli się pomiędzy prostokątnymi zbiornikami. Pod butami Killeena zachrzęściło coś przypominającego szkło. Toby chrząknął i jęknął. Killeen nie oglądał się, nie widział, co robi renegat.
Dotarli do małego włazu przestrzennego. Większość zespołu już przeszła. W pobliżu kopcił się wypalony zmech. Przenieśli Toby’ego na nosidłach. Dziewczyna miała w ręce pistolet.
Po drugiej stronie rozciągał się zwyczajny czworokątny dziedziniec. Jeździły po nim niebiesko-białe zmechy. Nie zwróciły uwagi na bandę obszarpańców, która nagle wyłoniła się ze ślepej, nie oznaczonej ściany. Domyślił się, że tu jest dalszy ciąg magazynów. Z pułapu dochodziło odległe buczenie.
- Zbliża się najcięższa przeprawa - przesłał Hatchet. Zespół pobiegł w stronę małego łuku. Najprawdopodobniej brama wejściowa. Po obu stronach widniały zawiłe znaki. Killeen znał niektóre kody rozpoznania z czasów, gdy wychodził z ojcem na wyprawy zaopatrzeniowe. Przyjrzał się wypolerowanym obudowom z wytłoczonymi liniami. Te wygrawerowane w miedzi srebrzyste obwody okazały się dla niego czymś nowym.
Hatchet wstukał w obwody jakieś instrukcje. Na ceramometalicznej ścianie wytłoczono sześciokątne punkty. Killeen po raz pierwszy zobaczył, jak ktoś robi z tego użytek.
Hatchet znał się na tym. Wyjął z kieszeni małe cylindry i wepchnął je powoli w dziury. Obracał cylindrami, póki nie usłyszał lekkiego trzasku. Był zdenerwowany. Zespół przypatrywał mu się jak zahipnotyzowany.
Czworokątna, polimerowa brama portalu rozsunęła się na boki. Nikt nie zrobił nawet kroku w stronę otwartego przejścia.
- Na razie idzie dobrze - powiedział Hatchet, odstępując od portalu. - Teraz...
Cisza. Pytające spojrzenia. Killeen nagle uświadomił sobie, że właśnie tutaj zginęło dwóch Kingów.
- Potrzebny nam chłopiec - odezwał się Hatchet.
- Jak to? - zapytał Killeen. Gardło miał ściśnięte i suche.
- Musi się tędy przeczołgać i wyłączyć obwody po przeciwnej stronie.
- Nie może. Nie ma nóg, pamiętasz?
- W tym problem, że tylko on może to zrobić - odparł Hatchet.
- Każ czołgać się komuś innemu.
- Nie rozumiesz. Twój chłopak nie ma aspektów, całej tej elektroniki, którą my nosimy. Ta brama wyczuwa takie rzeczy.
- To o to chodziło maszynalowi? - zapytał Killeen, grając na zwłokę.
- Jasne. Przewidział to. - Hatcheta podniecały nowe możliwości. - Nigdy nie udawało nam się przejść tędy. Przyrządy do uzdrowienia Toby’ego są za tą bramą. Jako dziecko ma znacznie mniej implantowanych obwodów. Zmechy tak ustawiły bramę, że może wychwycić nawet ludzi. Praktycznie nasze implanty nie mogą się nawet równać z elektroniką zmechów, ale ta brama widzi .najmniejszy obwód.
- Zabiła twoich ludzi.
- Tak. Zrozum, nie tylko o to chodzi, że twój chłopak nie ma aspektów - powiedział Hatchet. Twarz miał zatroskaną, zamyśloną. Rozpostarł ręce, jakby chciał powiedzieć: Nie rozumiesz? - Renegat wziął pod uwagę, że chłopiec nie może chodzić. Przez to ma jeszcze mniej łącz nerwowych, które mogłaby wykryć brama.
- Ty... - Killeen zerknął na resztę oddziału. Miał wielką ochotę rzucić się na Hatcheta, skopać mu jaja na miazgę. Lecz to nie uratowałoby Toby’ego.
Kapitan Kingów zaczął chłodno cedzić słowa:
- Chcesz, żebym potraktował to jako rozkaz?
- Nie wiesz, czy to się powiedzie.
- Renegat uważa, że tak. Dlatego tam, na lądowisku, chciał wziąć chłopca. Jasne?
Killeen pokiwał głową.
- Ale to nie maszynal ryzykuje swoimi cennymi obwodami - wtrąciła ironicznie Shibo. Rozumiała sytuację. Poprze Killeena, ale decyzja należy do niego. W końcu, nie można kogoś nosić w nieskończoność.
Zrozumiał, że Hatchet rozmyślnie nie powiedział mu o tym do tej pory. Teraz nie było już czasu na rozważania.
- Jeśli maszynal ma rację, Toby nie przedostanie się tędy. Shibo już chciała przytaknąć, ale Hatchet uniósł rękę.
- Ma ramiona, zgadza się? Może się przeczołgać. Killeen stał sztywno, nie był w stanie myśleć. Nie mógł temu zapobiec. Nie miał już czasu na wytaczanie argumentów wobec kapitana, który tak go podszedł.
Przypomniał sobie, że Hatchet uczestniczył w wielu rajdach, znał się na rzeczy, współpracował z maszynalem. Odnosił się do renegata jak do człowieka.
- Co jest w środku? - zapytał Killeen.
- Bioczęści. Fabryka, zapasy, składy, wszystko.
- Maszynal ich potrzebuje?
- Tak. Da nam mnóstwo rzeczy, jak wyniesiemy to, co jest mu potrzebne.
- Tyle to warte?
- Tak, jeśli części okażą się odpowiednie - powiedział konfidencjonalnie Hatchet. - Rozumiesz, renegat łatwo może się zaopatrzyć w części metalowe. Z biologicznymi jest ciężej. Zmechom trudno idzie produkcja. Strzegą ich.
Umysł Killeena przeszył cienki głosik Arthura:
- Najpewniej zmechy strzegą bioczęści właśnie dlatego, żeby krzyżować szyki renegatom. Bioczęści wymagają znacznie bardziej skomplikowanego procesu obróbki. Żeby zmniejszyć ich nieautoryzowane zużycie, biofabryki strzeżone są przez takie czułe pułapki, jak ta brama.
1. Maszynal mówi, że to wielki kompleks.
2. Możemy tu znaleźć pomoc.
Killeen wyczuł lekki, drżący kontakt między aspektem a maszynalem. Dobrze. Potrzebny im będzie przewodnik i...
- No, dalej Killeen - powiedział ciepło Hatchet. Renegat wszystko naprawi. Twoje ramię, nogi Toby’ego. Masz wybór?
Killeen stał przez dłuższy czas. Nie grał na zwłokę, chciał po prostu pomyśleć. Jeśli nawet będzie się ociągał do ostatniej sekundy, to i tak przyjdzie ta chwila, w której jego syn...
- Tato?
Popatrzył bezmyślnie na leżącego niedaleko, owiniętego nosidłami syna.
- Tato, ja to zrobię. Inaczej jestem nie do życia.
Twarz Toby’ego wyrażała upór i desperację, jakich ojciec nigdy nie widział. Poczuł chłód. Przez ułamek sekundy dojrzał w synu zupełnie obcego człowieka, nie potomka, lecz oddzielny byt zdolny do podejmowania samodzielnych decyzji. Toby zademonstrował, że może być panem swojego losu. Teraz reguły rodziny Bishopów zdejmowały z Killeena brzemię odpowiedzialności. Chętnie uchwyciłby się tej szansy, ale nie był w stanie tego zrobić.
- Toby ma rację - powiedziała cicho Shibo.
Zespół zrozumiał, co się dzieje. Byli świadkami przełomu, przejścia dziecka w dorosłość. Ta zmiana mogła nastąpić podczas uświęconego rytuału albo na polu bitwy, ale kiedy już nadeszła, relacje między ojcem a synem zmieniały się nieodwracalnie.
Killeen pokiwał głową. Toby ma prawo podjąć wyzwanie. Ma prawo umrzeć, jeśli taki jest jego wybór.
Podepchnęli chłopca tak blisko, jak tylko się dało. Matrycę czujników bramy stanowił spleciony, połyskliwy pas otulający wewnętrzną ramę portalu.
Zahuczał, gdy Toby przesunął rękę nad progiem.
- Dalej! - pilił Hatchet.
- Nie przeszkadzaj mu - rzucił z wściekłością Killeen. -Niech sam wyczuje drogę.
- Brama nie będzie długo czekać - odparł Hatchet. - Śpiesz się, chłopcze.
Toby wysunął drugą rękę. Przebierał długimi, bladymi palcami. Bezużyteczne nogi wlokły się za nim. Skurczone i miękkie, oplecione zielonym materiałem kombinezonu wyglądały tak, jakby od lat nie robiono z nich użytku. Toby wzmocnił uchwyt na ramie portalu. Sapiąc podciągnął się dalej.
- Ile ma czasu? - zapytała Shibo.
- Cóż... - Hatchet oblizał wargi. - Dawno temu mieliśmy dziewczynkę. Była ciężko uszkodzona. Też usiłowała się przeczołgać.
- I co? - zapytał Killeen.
- Ona... Nie liczyłem czasu, ale... udało jej się przejść prawie całą drogę.
- Niech cię cholera! Ile to trwało?
- Ona... ona doszła dalej. Ale trwało to dłużej. Ja...
- Ciągnij! - krzyknął Killeen do Toby’ego.
Na kredowobiałej twarzy chłopca pojawił się pot. Ludzie j zaczęli być niespokojni. Niektórzy wstrzymywali oddech.
Wyciągnięte palce Toby’ego znalazły cienką rysę w wypaczonej podłodze, polimerową płytkę z zadartym brzegiem. Dawało to punkt zaczepienia paznokciom chłopca. Toby wbił wszystkie palce w nierówność i podciągnął się. Posunął się nieznacznie do przodu. Dzięki temu mógł sięgnąć do następnej płytki. Zaczepił ją trzema palcami i jęknął.
Killeenowi wydawało się, że chłopiec w ogóle sienie rusza. Twarda, czarna rama portalu rosła mu w oczach, wypełniała całe pole widzenia. Toby był w połowie drogi.
Pełzł bardzo wolno. Ledwie się poruszał. Killeen nachylił się jak mógł najbliżej, uważając, żeby nie wejść w pole bramy. Przestały do niego docierać wypełniające tło odgłosy ruchu zmechów.
Toby przesuwał się cal po calu. Bezwładne nogi lekko szurały po posadzce.
Brama nagle pstryknęła. Zaczęła cienko wyć.
- Co to jest? - wyrzucił z siebie Killeen.
- Nie wiem - odparł Hatchet. - To było tak dawno. Nie pamiętam...
- Zawróćcie go! - krzyknął ktoś z zespołu. Killeen nie wiedział kto ani po co to powiedział, ale głos krzyczącego wstrząsnął nim. Zrobił krok, wyciągnął rękę w stronę stopy Toby’ego. Może uda się wyrwać chłopca jednym szybkim ruchem, zanim brama wyczuje implantowane w jego głowie obwody.
Szybko. Jeden gwałtowny ruch.
Zrobił jeszcze krok. Nachylił się, żeby złapać Toby’ego za kostkę...
Shibo uderzyła go silnie w ramię. Stracił równowagę, upadł na bok.
Brama zawyła głośniej.
- Cholera! - Killeen zaczął wstawać.
- Tato! Odejdź! - zawołał Toby.
- Ale...
- Ja... dam sobie radę...
Znów się podciągnął, schwycił za nierówność tak małą, że Killeen nie był w stanie jej dostrzec.
Twarz przycisnął do śliskiej powierzchni, żeby sięgnąć jak najdalej. Ale przez to nie mógł niczego zobaczyć.
Brama pstryknęła.
Twarz Toby’ego pokrywał kurz i pot. Pod warstwą brudu była śmiertelnie blada z wyczerpania. Szukał rękami i nie mógł niczego znaleźć. Gładka posadzka nie dawała punktu zaczepienia.
- Spójrz w lewo - powiedziała łagodnie Shibo. - Wybój.
Toby wyciągnął rękę w lewo i znalazł rysą w wypolerowanej podłodze. Podciągnął się o długość ręki.
- Teraz naprzód - zachęcił Killeen. - Wygląda jak grzbiet. Palce chłopca złapały za coś, co wyglądało jak pokrywa ukrytego kabla. Toby wyciągnął się na całą długość. Tym razem udało mu się zaczepić oburącz, opuszkami czterech palców każdej dłoni. Chłopiec westchnął i wstrzymał oddech. Mięśnie przedramion nabrzmiały.
W ciszy Killeen usłyszał lekkie trzaski. Ludzie stali nieruchomo. Minęła chwila, zanim zrozumiał, że dźwięk dobiega od strony chłopca.
Osobne, wyraźne trzaśnięcia. W końcu uświadomił sobie, co te dźwięki oznaczają. Toby’emu schodziły paznokcie.
Chłopiec zagryzł wargi. Krew spływała mu po policzku.
Wydech zabrzmiał jak kaszlnięcie. Jakoś udało mu się mocno schwytać palcami nierówność w posadzce. Podciągnął się do przodu.
O długość dłoni. Dwóch. Trzech. Sięgał palcami coraz dalej.
Wycie bramy ustało. Zapadła absolutna cisza.
Toby uniósł się na łokciach. Jęknął. Odwrócił się. Wparł się łokciami w niski wybój, dzięki któremu zdołał się podciągnąć. Nacisnął. Przekręcił się na bok i - wydawało się to niemożliwe - potoczył się... naprzód... nogi obijały się jedna o drugą, niesione przez biodra... przez próg bramy.
Brama wydała trzy jasne ostre dźwięki.
- W porządku - powiedział wysokim, napiętym głosem Hatchet. - Widzisz? Wiedziałem, że ci się uda. Tylko pstryknij tymi trzema przełącznikami, Toby.
Uśmiechał się, ręce trzymał na biodrach, gdy Killeen uderzył go mocno w podbródek. Hatchet upadł, zaskoczony, z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Miejsce było wilgotne, cuchnące.
Z zakamarków wydobywały się gryzące opary i w formie chmur ulatywały w gorącą wilgotną atmosferę. W kadziach bulgotało. Przezroczystymi rurami płynęły koloidy, ginęły wysoko, w kryjącej wszystko ciemności.
Killeen nie mógł dostrzec sufitu. Kłębiące się u góry chmury rozdzielały się czasem i ukazywały leżące nad nimi ciemniejsze warstwy. Latające zmechy śmigały przez opary po dziwnych, zakręconych trajektoriach.
1. Idźcie na lewo.
2. Maszynal tak chce.
Oślizgła, szara inteligencja, którą Killeen wyczuwał na skraju sensorium, przyspieszyła teraz rytm. Nadjeżdżał maszynal Killeen wiedział o tym.
Oddział szedł szybko wąskim korytarzem. Killeen i Shibo musieli wytężać siły, żeby nadążyć. Nieśli kołyszącego się na nosiłkach Toby’ego. Killeena bolały ramiona. Ból rozprzestrzeniał się jak ciepło. Przeszli między dwoma olbrzymimi zbiornikami. Nad nimi unosiła się bursztynowa mgła.
Dotarli do innego portalu. Był trzy razy większy od tego, który pokonał Toby. Hatchet prawdopodobnie znał ten typ instalacji. Włożył dwa cylindryczne klucze do zamka. Stalowoniebieska brama z metalowej pajęczyny rozsunęła się na boki. Na zewnątrz nie było maszynala.
- Gdzie jest maszynal? - zapytała Shibo.
- Miał być. Tu jest coś, czego potrzebuje. Nie dałbym szczurzego zadka za nasze życie, ale lepiej... - Killeen przygryzał wargi.
Nagle pojawił się maszynal. Poruszał się tak szybko, że Killeen zobaczył tylko powiększający się klin z lśniącego metalu. Przemknął przez bramę głośno grzechocząc. Zatrzymał się tuż przy nich.
Bud tłumaczył:
1. Ruszajcie się.
2. Wymagana szybkość.
Killeen przekazał to Hatchetowi. Tamten kiwnął głową. Ludzie w ciszy wdrapali się na burtę maszyny. Killeen położył Toby’ego na błotniku nad gąsienicą. Ledwie weszli, maszynal ruszył z kopyta. Przejechał obok kilku zmechów, które zatopione w swoim ośmioramiennym trudzie, nie dały nawet znaku, że go widzą.
Przyspieszali. Migało rozmazane światło i cienie. Maszynal mknął wąskimi alejami, gąsienice nieustannie klekotały. Ludzie trzymali się mocno z powodu nagłych zrywów maszyny i ostrych wibracji.
Killeen usiłował położyć Toby’ego wyżej, lecz okazało się to niemożliwe. Co jakiś czas błotnik ze zgrzytem zarysowywał rogi okrążanych budowli. Przy drugiej takiej kolizji oderwała się połowa koca, którym przykryty był Toby.
- Wolniej! - krzyknął Killeen. - My...
Maszynal nagle zahamował. Killeen owinął Toby’ego w to, co zostało z koca. Spostrzegł, że maszynal zatrzymał się nie ze względu na nich, ale dlatego, że podjechali do nowego kompleksu fabrycznego. Ponure wieżyce z bursztynowego szkła wznosiły się z bizantyjską gracją. W niektórych płyny ledwie się sączyły, w innych rwały jak górskie strumienie. Z sufitu zalewał ich ultrafioletowy blask. Killeen zobaczył na ręce czarne żyły pod skórą.
1. Do zapasów w tę stronę.
2. Chodźcie. Poprowadził ich maszynal.
Ledwie się przecisnął przez wąską szczelinę między dwoma przezroczystymi odwróconymi stożkami, w których bulgotały jakieś obrzydliwe ciecze. Nad głowami unosiły się warstwy ostrego, brązowego gazu. Zgniłe powietrze oplotło ich wilgotnymi zimnymi palcami.
Podeszli do galerii, gdzie wisiały identyczne strąki. Ułożone w jednakowe stosy zielone obudowy z polialumu wznosiły się w stronę wypełnionego waporami przestworu. Rury biegły we wszystkich kierunkach.
- Stać - wyszeptał Hatchet. Machnął ręką. Po drugiej stronie kompleksu pracował zmech. Nie mógł widzieć cienkiej tyraliery ludzi. Maszynal wycofał się za pudło obudowy.
1. To inteligentny zmech.
2. Procesor wielokrotny klasy trzeciej.
3. Najlepiej, żeby nas nie wyczuł.
- Czy maszynal może go odciąć? - zapytał Killeen.
1. Inne zauważą, że go nie ma.
2. Maszynal boi się.
3. Trzeba być szybkim.
Killeen przekazał przesłanie Hatchetowi, a potem bezgłośnie zapytał: “Czy on coś robi, żeby uzdrowić Toby’ego?”
1. Idziemy do szczególnego miejsca.
2. Maszynal wie, że tam przeprowadza się naprawy.
“Lepiej, żeby nie próbował sztuczek”, pomyślał Killeen. Była to zawoalowana groźba, choć nie sądził, żeby ktokolwiek z nich mógł zrobić jakąś krzywdę renegatowi.
1. Mówi, że jest uczciwy.
2. Jednak trzeba się spieszyć.
Hatchet rozmawiał ze swoimi ludźmi. Kingowie kiwali głowami, szeptali. Cermo powiedział, że zmech chyba już skończył swoją pracę; sprzątał, odkładał narzędzia.
- Zbyt ryzykowne, żeby spróbować obejścia - powiedział Hatchet. Wszyscy się zgodzili. Nikt nie znał drogi.
Czekali, aż zmech odjedzie. Położyli Toby’ego obok jednego ze strąków. Killeen nerwy miał napięte jak postronki. W sensorium czuł strach przed niewiadomym. Zauważył jakiś ruch powiększony przez odbicia w wypolerowanych powierzchniach. Stłumiony grzmot dochodzący spod nóg świadczył o płynach przetaczających się pod podłogą. Z kadź! ulatywała ze świstem para.
Killeen oparł się o wypolerowany strąk z brązu. Ta zadziwiająca fabryka okazała się większa niż cokolwiek, o czym mówił mu ojciec. Bishopowie zakradali się zaledwie na obrzeża czegoś, czego nie byli w stanie zrozumieć. Tutaj wszystko polegało wyłącznie na umiejętności skradania się. Nie będzie szans na walkę albo ucieczkę, jeśli zostaną przyłapani. Rozmyślał, czy jakikolwiek człowiek potrafiłby żyć w takich labiryntach. Sąjak szczury w kanalizacji, jak szkodniki.
Wyczuł pstryknięcie w maszynerii za plecami. Odwrócił się. W strąku zaczęło się formować okno. Za nim była jakaś masa poruszająca się w jasnobłękitnym świetle. Zaskoczony zmarszczył brwi. Pokryte błyszczącą warstewką wilgoci, pracowały tam dźwignie i osie. Coś niezwykłego. Te zgięcia, te nabrzmiałe kołnierze osi...
Nogi. Ludzkie nogi.
Wszystkie pompowały. Ciągle. Bez spoczynku.
Osie to panewki stawów biodrowych przymocowanych do wału w tylnej ścianie. Biodra utrzymywały rytm nadawany im przez stalową rurę.
Niżej były obracające się łącza - ludzkie kolana.
Zielone rzepki kolanowe napinały się, mięśnie ud pracowały pod bladożółtą, półprzeźroczystą skórą. Nogi zginały się i prostowały. Golenie wyglądały jak postronki. Ale mięśnie łydek nie zwężały się, nie przechodziły w ścięgna przymocowane do kostek. Za każdym cyklem noga uderzała o coś szorstkiego, skórzastego.
Widział siedem nóg kopiących i podkurczających się, każda w innym rytmie. Przekazywały energię skomplikowanej strukturze wyrastającej z nich tam, gdzie powinna być kostka. Zamieniały w ten sposób ruch kołowy na posuwiste obroty wału korbowego.
Zgięcie. Uderzenie.
Zgięcie. Zwrot. Kopnięcie.
Żółta pergaminowa skóra błyszczała oleistą wilgocią.
Killeen odwrócił głowę, ciężko oddychał.
Miał wrażenie, że ramiona i nogi rosły, mięśnie nabrzmiewały. Ale dlaczego?
Z rozmysłem postanowił zapomnieć o rym, co widział. W głowie miał miejsce tylko dla spraw najważniejszych.
Sensorium odbijało drętwy, głuchy szok. U nasady kręgosłupa poczuł gorąco. To była pokusa. Sensorium samo szukało sposobów, by ochronić się przed przeciążeniem. Usiłowało ukoić umysł.
Kuszące zapomnienie. Pozwolić, żeby ślepa obojętność stanęła pomiędzy nim a tym strasznym widokiem.
Nie.
Odwrócił się i wszedł na wąską stalową dróżkę. Musi dowiedzieć się więcej.
Palcami znalazł dźwignię i znów ukazało się okno.
Nogi zginały się i prostowały w niebieskim, wilgotnym środowisku. W odległym kącie strąka nogi były krótsze, jakby jeszcze nie urosły.
Po cichu odszedł od reszty grupy. Z rury zasilającej kapało coś na posadzkę. Uklęknął, poczuł słodki zapach. Jedzenie.
Rozjaśnił następne okno. Tutaj pracowało więcej żylastych nóg. Piętro wyżej zobaczył inną linię produkcyjną.
Ramiona. Pękate ludzkie ramiona pracowały w zestawie tłoków i innych urządzeń.
Oplatały je rury zasilające. W skórzaste bicepsy i przeguby wbito kable. Kiedy przyglądał się temu, jedno z ramion zmieniło rytm, żeby dostać się do następnego zestawu tłoków i przez chwilę poruszało się z dziką energią. Potem okręciło się szybko i wróciło do poprzedniego zajęcia.
W bladym, anemicznym świetle pracowało sześć zestawów ramion.
Bicepsy napinały się jak ogromne deltoidy. Ręce nie miały dłoni. Energia ruchu nie wymagała tych zręcznych wyrostków. Pęd przekazywany był zamontowanej niżej klekoczącej maszynerii.
- Hej! Odchodzi! - zawołał Hatchet.
Killeen stał oszołomiony. Wziął się w garść. Wrócił do zespołu, wdzięczny za nagłe wezwanie. Ból przeszył mu plecy -pamiątka po trudach dźwigania syna. Nie dał żadnego znaku Shibo. Po prostu pochylił się i podniósł jeden koniec nosideł Toby’ego.
Z przodu wlókł się maszynal. Zespół szedł za nim.
4
W zimnej ciszy ogromnego obiektu maszynal szybko odnalazł swój cel. Odległą ścianę wielkiej hali zakrywał kosz z przegródkami. Spoza klap pokrytych emalią wydobywały się opary. Gdy zbliżyli się do ściany, ogarnęły ich kłęby perłowej mgły.
Mgła spadała na nich w zwolnionym tempie, jak wodospad z kości słoniowej. Killeen poczuł chłód, Toby szczękał zębami. Chłopiec był zmęczony przeprawą. Dostał suchego kaszlu. Twarz miał poszarzałą. Zdrowe ramię Killeena drżało z wyczerpania. Odetchnął, gdy mógł wreszcie położyć chłopca pod wysoką, nie kończącą się ścianą. Rozmieszczone w regularnych odstępach klapy krypt sięgały aż do kłębiących się wysoko chmur. Zastanawiał się, jaki zmech otwiera najwyżej umieszczone pokrywy.
l. Posługują się zmechami chwytnikami.
2. Wspinają się jak pająki.
3. Nam nie są potrzebne chwytniki.
4. Części, których chce maszynal są nisko na ścianie. Przekazał to Hatchetowi podczas marszu. Hatchet posłuchał, pokiwał głową. Cały oddział zachowywał się nerwowo. Ludzie rozglądali się, gdy tylko usłyszeli jakiś nagły dźwięk. Przy najmniejszym ruchu ręce same sięgały po broń.
Pomimo zmęczenia Killeen też był w stanie roztrzęsionej czujności. Przyjście tutaj oznaczało całkowite zaufanie tnaszynalowi. Znał zwyczaje zmechów, lecz dla nich był kryminalistą. Nie mogli więc liczyć na obronę, gdyby sprawy przybrały zły obrót.
Hatchet zaczaj rozdzielać pracę. Killeen automatycznie przekazywał rozkazy maszynala. Lakoniczne zdania wypowiadane przez Buda brzmiały jak śpiew tenora w niespokojnym umyśle Killeena. Czuł się jak pyłek miotany odraząi strachem, który nie potrafił znaleźć ujścia. Mówił drewnianym głosem. Hatchet kiwał głową, wydawał się nawet zadowolony z automatycznego powtarzania przesłań Buda.
Killeen poczuł w piersi lodowate uderzenie wychodzące ze ściany. Jak gdyby z emaliowanych krypt wyłoniła się długa ręka i wpychała mu w serce zimne palce. Pracował sztywno, starając się odizolować umysł, powstrzymać jego wirowanie w nieskończonej czarnej otchłani. W czasie marszu gapił się na własne nogi, zaskoczony ich funkcjonowaniem, myślał o sobie jak o maszynie, która nie wiedziała, że jest maszyną.
Potrząsnął głową, ale jasny obraz świata nie wracał.
- Otworzyć tę pierwszą. Jasne? Tak, właśnie tę! - Hatchet wydawał rozkazy Powolnemu Cermo.
Ludzie wyciągali bioczęści zamienne dla maszynala. W każdej krypcie, w chłodnej izolacji przechowywano organiczne segmenty. Killeen powtarzał stanowczym, suchym głosem polecenia Buda. Spostrzegł, że Toby dziwnie na niego patrzy, lecz nie zawracał sobie tym głowy.
Krypty znajdowały się na takiej wysokości, że człowiek mógł wyciągać z nich zapakowane części i wkładać je do otwartej pokrywy na grzbiecie maszynala. Niektóre wymagały delikatnego obejścia. Były to wielkie dyski z grubego włóknistego materiału podobne do ogromnych nerek.
Wyginające się na wszystkie strony, elastyczne jak węże, przypominające zwinięty miedziany drut.
Małe, wymyślne pompki zrobione prawdopodobnie z serc.
Każda miała przymocowaną rurę i monitorujące, druciane złącze.
Każda pulsowała utajoną energią.
Próbował nie patrzyć na to, co wyciągano z przegród. Stał w połowie wysokości maszynala, kiedy Powolny Cermo odskoczył od otwartej przed chwilą przegrody.
- Nie, nie! To człowiek! - krzyknął.
To była noga.
Rury zasilające wciskały oleistą ciecz w grube błękitne żyły. Większa od tych, które Killeen widział wcześniej, noga miała wielkie muskuły i twarde ścięgna. Na każdym końcu, tam gdzie powinny być biodra i stopa, zaopatrzono ją w kołnierze z precyzyjnie ukształtowanej chrząstki.
Cermo rzucił nogę. Odsunął się z szeroko otwartymi oczami.
Jedna z rur zasilających wyrwała się z nogi. Kołnierz z chrząstki skurczył się
- Podnieś to! Nie pozwól, żeby się zamknęło, bo będzie źle - ryknął Hatchet.
Cermo nadal stał bez ruchu. Hatchet z wściekłością porwał nogę z posadzki i na powrót podłączył rurkę zasilającą. W malutkim okienku cyfrowym w chrząstce pojawiło się pięć niezrozumiałych symboli. Hatchet nie zwrócił na to uwagi i włożył nogę do klapy maszynala. Kilka mniejszych zmechów we wnętrzu renegata odbierało ładunek od ludzi.
1. Maszynal chce, żebyście wiedzieli.
2. Tak, musi używać ludzkich części.
3. Czasem są lepsze od części metalowych.
4. Te nogi same odrastają.
5. Łatwe do reprodukowania.
6. Zmechy ich potrzebują.
7. Wydajne w użyciu.
Killeen uśmiechnął: się ponuro. Czy maszynal przepraszał?
- Ach, więc jesteśmy źródłem części? Skoro tak, to dlaczego nas zabijają?
1. Maszynal mówi, że ludzie też niszczą fabryki zmechów.
2. Zmechy muszą kontrolować ludzi.
3. Używać ich w fabrykach, mimo wszystko.
5. Chrząstka jest dobra jako pochłaniacz wstrząsów.
6. Nie wszystko z człowieka da się spożytkować.
- Widziałem.
Hatchet stał z rękami na biodrach, patrzył, jak z krypt wynoszono ostatnie części. Oblizał wargi.
- Najlepszy skok, jaki nam się zdarzył. Renegat wiele nam zawdzięcza.
- Wiedziałeś, że używają ludzkich części? - zapytał Killeen.
Hatchet popatrzył na niego, potem odwrócił wzrok i postanowił być szczery.
- Jasne. To ja spotkałem tego renegata i zawarłem z nim pierwszy kontrakt. To ja podjąłem ryzyko.
- Sam?
- Jasne, że tak. Byliśmy w dołku, nie mieliśmy nic. Zobaczyłem kulejącego maszynala na startych gąsienicach. Pomyślałem, że mogę go dopaść. Tyle że on nie walczył. Wytworzył kilka obrazów w mojej głowie. Miałem ze sobą tłumaczkę. Wyjaśniła znaczenie tych obrazów. W ten sposób dowiedziałem się, że to renegat. Zawarłem swój pierwszy kontrakt.
Mówił o tym stanowczo i rzeczowo, żeby nie być posądzony o przechwałki.
- Miałeś bioczęści?
- Tak. Wtedy było łatwiej. Od tego czasu zmechy zmądrzały.
- Widziałeś takie rzeczy jak ta noga?
- Tak. Musisz zrozumieć, zmechy mają własne sposoby. -Powiedział to jak człowiek objaśniający zasady swojej religii, jakby to była sprawa zdrowego rozsądku. - Robimy, co do nas należy. Pomagamy rodzinom. Nie zmienimy zmechów. - Hatchet uśmiechnął się na samą myśl o tym.
- Czy jesteś pewien, że ten maszynal wywiąże się z obietnicy?
- Moja rodzina układała się z renegatami znacznie dłużej niż Bishopowie - odparł łagodnie Hatchet. Miał rację, Killeen o tym wiedział. Ojciec mówił mu kiedyś, że Kingowie mają ze dwanaście albo i więcej renegatów. Specjalizowali się w tym, tak jak Bishopowie w rajdach, a Pawnowie w uprawie roślin. Ta tradycja przechodziła z pokolenia na pokolenie od niepamiętnych czasów.
Jednak Kingowie potrzebowali umiejętności translatorskich jego oblicza. To denerwowało Hatcheta. Tłumaczy stracili w rajdach, w okolicznościach, o których Hatchet nie chciał mówić. Z tego powodu Killeen miał w dwójnasób ostrożny stosunek do kapitana Kingów.
Poszedł zobaczyć, czy z Tobym jest wszystko w porządku. Shibo pomagała w przenoszeniu ostatnich bioczęści. Zespół zajął stanowiska na szczycie maszynala.
1. Wsiadaj.
2. Maszynal nas zabiera.
- Dokąd?
1. Naprawić cię.
2. Potem musi odejść. Pośpiesz się.
3. Nadzorca jest w kompleksie.
- Co to jest, ten nadzorca?
1. Obraz nie jest jasny.
2. To mały zmech.
3. Ale ma wiele części.
4. Myślę, że to bardzo sprytny zmech.
Wsiedli i pojechali. W wielkiej hali pracowało kilka zmechów. Maszynal zamroził je szybkimi jak staccato impulsami mikrofal. Killeen omiatał wzrokiem każdą mijaną uliczkę.
Hatchet starał się ukryć zadowolenie. Chodził między ludźmi, dodawał ducha, dziękował za szybko wykonaną pracę. Buczący maszynal jechał korytarzami, w których ledwie się mieścił. Brzęczał gąsienicami, lecz przy mniejszej szybkości Killeen słyszał również skrzypienie, zgrzytanie, warkot. Takie dźwięki wydawały części prawie do cna zużyte. Obok, przytrzymując się rur, przechodził Hatchet. Killeen zapytał go, ile lat ma maszynal.
- Wiele - odparł Hatchet. - Jak mi się wydaje, już od dawna walczy o życie.
- Po czym się domyślasz?
- Zrobiony jest ze starego materiału. Takich wzorów nigdzie nie widziałem. Tłumaczka powiedziała, że cywilizacja zmechów często zmienia części po to, by w ten sposób odcinać się od renegatów.
- Zmuszają je do przyjścia do fabryki? Tak jak tego? Żeby poszukały części zamiennych?
- Jasne. - Hatchet wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie renegat rozpada się. Kiedy byłem chłopcem widziałem, jak rozwaliło się kilka renegatów. Zepsuły się niespodziewanie. Dopadł je bez trudności przyjeżdżający rabuś.
Killeen trzymał Toby’ego w ramionach, starając się uchronić go przed wstrząsami maszynala.
- Jak ten maszynal został renegatem?
- Nie wiem. Pewnie nie odpowiedział na wezwanie.
- Wezwanie?
- Gdy zmechy ulegają zniszczeniu, przychodzi wezwanie. Odpowiadają! zostają rozmontowane.
- Nawet inteligentne? - Killeen nachmurzył się.
- Szczególnie one. Inteligentniejszym zmechom łatwiej o części zamienne. Chyba dlatego cywilizacja zmechów tak często zmienia wzorce i sprawia, że są coraz bardziej inteligentne. Ciągle się zmieniają.
- Cywilizacja zmechów zabija je?
- Na to wygląda. To wystarczający powód, żeby nie odpowiedzieć na wezwanie, co? Renegaty chcą po prostu żyć. Tak jak ty i ja.
Oczy prawie wyszły Hatchetowi na wierzch z podniecenia, co dziwnie kontrastowało ze sztywną opanowaną twarzą. Killeen zrozumiał wewnętrzny zapał kierujący tym człowiekiem podczas używania rodzinnej sztuki panowania nad renegatami, by uchronić swoich ludzi od ciągłej wędrówki po pustkowiach, która przypadła w udziale innym po Klęsce. Był nieustraszony, dzięki renegatom wydarł zmechom Metropolis - oparł to na zaufaniu do śmiertelnego wroga ludzkości. I nikt nie wiedział lepiej od Hatcheta, jak niepewną rzeczą była ta enklawa. Każde zobowiązanie dające cień protekcji, choćby od renegatów, które same mogły zostać zniszczone, każda najmniejsza pomoc - warte były ryzyka. Killeen szanował dzieło Hatcheta, ale coś w nim nie mogło pogodzić się z ceną, jaką za to płacono. Maszynal zaklekotał i zwolnił.
1. Stacja naprawcza.
2. Maszynal postara się znaleźć właściwe obwody. Zespół zszedł z maszyny przed szklistą ścianą utworzoną przez skomplikowaną maszynerię. W półprzeźroczystych dźwigarach pnących się pomiędzy sękatymi metalowymi stacjami roboczymi bulgotały płyny. Maszynal wystawił malutkie sześciopalczaste rączki zamocowane na końcach potrójnych ramion. Odnalazły bliźniacze otwory zamka i wprowadziły do nich stalowe klucze. Ramiona zawirowały. Ceramiczne uszy nasłuchiwały z uwagą. Po jakichś trzech minutach w ciszy rozległy się trzy ostre stuknięcia. Stacja robocza zaczęła pulsować neonowym życiem.
1. Chłopiec idzie pierwszy.
2. Niech włoży nogi w konwejer.
3. Szybko.
Shibo i Killeen ostrożnie włożyli nogi Toby’ego w miękki, gruby pojemnik u podnóża stacji. Robili to powoli i chłopiec na dobre się obudził. Stacja zaczęła mruczeć i prychać.
- Coś czuję - powiedział.
- W nogach? - zapytał Killeen przytrzymujący chłopca za ramiona nad zieloną kafelkową posadzką.
- Trudno powiedzieć. Trochę to mętne... jak w całym... - Powieki Toby’ego zatrzepotały. - Ach...
1. Trzymaj równo.
2. Maszynal szuka kodu.
3. Musi uciszyć alarm.
- Leż nieruchomo, synu.
- Czy maszynal powiedział, ile czasu to zajmie? - zawołał Hatchet.
- Nie - odparł Killeen z nutką ostrzeżenia w głosie. Gdyby Hatchet naciskał na niego...
- To... boli... - Toby podskoczył.
1. Obwód zamknięty.
2. Szukanie kodu. Toby drżał.
- Ja... ja niczego... niczego nie czuję. Moje wnętrzności, to podchodzi do wnętrzności.
1. Musi najpierw sprawdzić systemy obsługi.
- Wszystko robi się coraz zimniejsze. - Toby zaczął głęboko oddychać. - Tato... ja... To podchodzi coraz wyżej... Ramiona... coraz zimniej... Boję się...
Killeen mocniej przycisnął syna ręką. Starał się, żeby nie zmienił pozycji, co mogłoby zniweczyć działanie stacji naprawczej. Toby podkulił bezwładne teraz ręce. Chłopcu zbielały pokrwawione palce z potrzaskanymi paznokciami.
Za nimi stanął Hatchet.
- Coś nie tak? Słuchaj, to nie działa. Dotarło? Czas ucieka, a my...
- Zamknij się! - rzuciła Shibo. Trzymała Toby’ego za nogi. Killeen zignorował ich. Próbował wydobyć więcej informacji od swojego oblicza, lecz Bud nie odpowiadał.
Toby obwisł. Wywrócił oczami ukazując same białka.
- Cholera! - zaklął pod nosem Killeen. Masował śmiertelnie białą skórę chłopca.
1. Subsystemy reaktywowane.
2. Korygowanie.
3. Nie ruszać się.
Toby nagle głęboko odetchnął. Zaczął przewracać oczami. Ręce zaciskały się, a ramiona tańczyły. Całe ciało zachowywało; się jak marionetka poruszana jakąś wewnętrzną siłą.
W panelu stacji dało się słyszeć trzask.
- Sto... sto... - Toby zamrugał. - Stopy mnie bolą.
W zupełnej ciszy Killeen i Shibo popatrzyli na siebie ze zdumieniem.
Wyciągnęli chłopca ostrożnie z konwejera. Toby mógł już poruszać nogami, ale mięśnie miał sztywne i obolałe. Pomogli mu przejść do maszynala. Hatchet klepnął Killeena w niesprawne ramię i obrócił go.
- Chciałeś to naprawić. Idź tam teraz.
Killeen włożył ramię do otworu. Musiał to robić ostrożniej bo konwejer akceptował tylko przedmioty wkładane powoli, ze stałą prędkością. Poczuł lekkie pulsowanie i gorące ukłucia, jakby coś sondowało mu ciało.
Ludzie rozglądali się na wszystkie strony, nerwowo przebierali nogami, w rękach trzymali broń. W górujących nad nimi wieżach z mrożonego szkła bulgotały płyny. Nagle, wysoko pojawił się pomarańczowy dym. Opadł z sykiem na ludzi. Rozbiegli się, kaszląc.
Hatchet przyglądał się temu, odwrócił się do Killeena klęczącego przed konwejerem z ręką zanurzoną po łokieć w otworze.
- Działa?
- Trudno powiedzieć.
W barkach czuł gorące ukłucia. Zupełnie jak gdyby ktoś wbijał mu szpilki i wyciągał je szybko, żeby nerwy nie zdążyły zareagować.
1. Kod odnaleziony.
2. Maszynal się spieszy.
3. Mówi, że czuć nadzorcę.
- Czujesz coś? - zapytał Hatchet.
- Tak. - Bezdźwięczne, głębokie drżenie przebiegało mu przez ramię.
- Cholera, chciałbym, żebyśmy byli...
- Ach!
Rękaw konwejera zwolnił ucisk. Killeen wyszarpnął bolące ramię. Palce poruszały się. Skórę miał cętkowaną, pozbawioną włosów, wilgotną.
- Cholera! - Hatchet machnął ręką na zespół. - Idziemy, wracamy do domu!
Killeen niepewnym krokiem pokuśtykał w stronę maszynala. Dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo zmienił się jego chód przez ten czas, kiedy miał niesprawne ramię. Dotarł do błotnika i położył się na nim niedbale, rozradowany jak chłopiec. Maszynal ruszył do tyłu, opuszczając stację. Potem pojechał naprzód, nabierając szybkości. Killeen musiał się uchwycić rury wentylacyjnej, żeby nie spaść z korpusu.
Śmigali obok małych budynków zbudowanych na pochyłych posadzkach i rampach ogromnego pomieszczenia. Cała podłoga wyglądała jak labirynt dziwnych kanciastych budowli. We wszystkie strony rozbiegały się kanały. Tu i ówdzie widniały jakieś plamy. Poza tym nie było śladu bałaganu, czy niechlujstwa. Dziwacznie wyglądające zmechy pracowały na wysokich podjazdach. Nie poruszyły się, gdy maszynal przemknął obok nich.
Killeen przywarł do rury. Mocno przytulał Toby’ego. Mrowienie rozeszło się z ręki na całe ciało. System integrował się na powrót. Przez sensorium przelatywały obrazy. Dane zgromadzone w ramieniu, cyfrowe plamy, trzęsąc się ukazywały się na siatkówce oka. Widział koła sczepione łańcuchami napędowymi. Słyszał śmiech dawno zmarłej Veroniki. Czuł smak potraw przyrządzanych przez matkę.
Dodawało mu to siły. Pod wpływem impulsu pocałował Shibo. Odwzajemniła pocałunek. Killeen roześmiał się, radował się smakiem wciąganego w płuca ostrego powietrza. Za pędzącym maszynalem ciągnęły się wzmocnione zapachy.
Wszyscy gadali, radosne szepty wypełniały sieć sensoriów. Na rogu maszynal zwolnił. Killeen spojrzał w górę. Wielki, przezroczysty panel rozświetlony był wewnętrznym, jasnozielonym światłem. Wewnątrz zaobserwował jakiś ruch - gargantuiczne ręce i nogi. Między nimi widać było połączenia - ciała. Wielkie żebra pracowały jak miechy. Posiniaczone sakwy wisiały na brzuchach jak torby z wnętrznościami. Woskowata skóra napinała się, więdła i znów napinała.
Odwrócił wzrok.
Maszynal dotarł do wielkiego placu. Jeździły po nim robole. Obok przejechało kilka większych zmechów w jakichś nieznanych misjach. Maszynal przyspieszał. Ludzie trzymali się z całych sił, gdy zmech wymijał robole, nie zwalniając przy manewrach. Wiatr rozwiewał im włosy, tłumił słowa.
Killeen wyczuwał narastające w sieci sensoriów podniecenie. Droga do domu jest najsłodsza, choćby długa. Najpierw pokonuje ją umysł.
Przebyli połowę placu. Maszynal jechał coraz szybciej, jakby coś wyczuł.
Lekki świst wprawił sensorium w wibrację.
Po tej stronie maszynala Killeen nie widział niczego, co mogłoby wydawać taki dźwięk. W zasięgu wzroku nie było zmechów większych od roboli.
- Widzisz coś? - przesłał Hatchet.
- Nie. - Przyciągnął Toby’ego bliżej siebie.
Shibo przypatrywała się zmrużonymi oczami wysokim budynkom. Plac był tak ogromny, że odległość zamazywała detale kompleksu bioczęści, który zostawili za sobą.
- Trzymaj...
- Co to takiego? - zawołał Cermo siedzący po drugiej stronie maszynała.
Coś z sykiem przeleciało im nad głowami.
- Przejdź na tę stronę - krzyknął Killeen. - Cokolwiek to jest, maszynal może służyć za osłonę.
- Dobrze, przenosimy się - powiedział Hatchet.
Shibo podniosła broń. Maszynal pędził na złamanie karku, jęcząc z wysiłku gąsienicami. Killeenowi wydało się, że słyszy, jak ocierają się jedna o drugą. Jeśli gąsienice wysiądą tutaj...
Świst. Tym razem głośniejszy. Pulsacja zaburzyła powietrze wokół nich.
- Uwaga! - przesłał Hatchet.
- Nie!
- Velez dostał!
- Przejdźcie tutaj! Górą! Wspinać się!
- Co to jest?
- Nie pytaj tylko chodź!
- Nie patrz na to. To otworzy twoje receptory. To... Świst.
- Ach! Ach! Moja noga...
- Oślepłem! Dajcie mi rękę! Jestem ślepy!
- Co to jest?
Killeen nie patrzył. Znał dźwięk wydawany przez modliszkę.
5
Maszynal skręcał gwałtownie. Huk silników przemienił się w ryk. Gąsienice świstały na śliskich taflach placu. Za pośrednictwem sensorium Killeen nie mógł wyczuć ani zobaczyć niczego, poza wyładowaniami elektromagnetycznymi pojedynku maszynala z modliszką.
Zespół przelazł na drugą stronę pancerza, ciągnąc za sobą dwóch trafionych Kingów. Killeen widział ich pobielałe, wystraszone twarze.
- Nie żyją - powiedział Hatchet.
- Pewna śmierć - dodał Killeen.
Modliszka wyciągnęła z nich wspomnienia, nadzieje, lęki. Zatem wiedziała już o Metropolis.
Miała też ich aspekty. Nieskończony korytarz ludzkiego czasu zakończył się pustką.
Maszynal wydawał się odporny na niskie wycie, które zostawiało tunele w sensorium Killeena. Walił przed siebie w poprzek placu.
Przywarli do jego boku, jak chwiejące się na wietrze latawce. Legginsami i osłonami miednic uderzali o buczący pancerz.
- Toby! - Killeen schwycił chłopca, zanim ten zdążył się osunąć.
Złapał Toby’ego za prawe ramię, chciał podciągnąć... i chłopiec wyśliznął się. Spadł o metr, zahaczył się o wystającą obudowę rury. Owinął się wokół niej. Szukał rękami oparcia. Killeen zwiesił się z parapetu, próbował dosięgnąć syna nogami.
Toby usiłował uchwycić się ojca. Prawą ręką złapał Killeena za nogi w miejscu, gdzie pochłaniacze wstrząsów łączyły się z laminowanymi osłonami butów. Zakręcił się tuż nad śmigającymi pod spodem płytami. Killeen podrzucił go na osłonę wentylatora. Chłopcu udało sieją schwytać.
Wtedy maszynalem zarzuciło.
Killeen pomyślał, że przewrócą się razem ze zmechem i dostaną się pod spód maszyny. Zaczął szukać jakiegoś solidnego występu do przytrzymania się nogami. Zanim zdążył to zrobić, maszynal wyszedł z poślizgu. Z wizgiem zatrzymał się obok monolitycznego łupkowego muru.
- Schodzić! - krzyknął Hatchet. - Coś ściga renegata!
- I nas. To modliszka - zawołał Killeen.
Zapadła głucha cisza. Killeen po raz pierwszy zobaczył prawdziwy wyraz oczu Hatcheta - zwyczajny strach.
- Cholera!
- Nie mamy ciężkiej broni - krzyknęła Shibo.
- Hej! Nie możemy zostawić maszynala! - zawołał Hatchet widząc, jak kilkoro ludzi zeskakuje na plac. - Trzeba go bronić.
- Nie, Shibo ma rację - powiedział Killeen. Nasze promienie “e” i szczypce nie nadają się do walki z modliszką.
- Jeśli maszynal ją obezwładni...
- Lepiej zejdźmy z pola ostrzału, dopóki możemy manewrować - zauważył Killeen.
- Dalej, jazda! Użyjmy maszynala jako osłony - odezwał się Cermo.
Hatchet wahał się, strzelał oczami w stronę grzbietu maszynala, gdzie pośród rozporek zwisały ciała ludzi zmarłych pewną śmiercią. Killeen pomyślał, że Hatchet chce zabrać zwłoki. Kingowie bardzo dbali o to, żeby nie zostawiać swoich zmarłych.
Ale nie - Hatchet czekał na znak ze strony maszynala. Znaku nie było. Zmecha zajmowało robienie huku.
Na czele zespołu Hatchet oddalił się od nieruchomego maszynala. Zostawili zabitych i nie wspomnieli o tym nawet słowem. Jakiś człowiek Kingów szedł, zataczając się. Nie miał władzy w rękach. Potykał się, patrzył w jeden punkt.
Killeen upewnił się, że Toby może chodzić. Zdążali w stronę alei w łupkowym murze.
Anteny maszynala obracały się, wysyłały ostre trzaski odbijające się echem w sensorium.
- To tylko EM - zawołała Shibo.
Zrozumiał, o co jej chodzi. Słyszał tylko elektromagnetyczne trzaski. Ludzie nie byli wrażliwi na burzę elektromagnetyczną, która teraz się rozpętała. Modliszka nie używała dział przeciwko maszynalowi, chociaż byłby to najłatwiejszy sposób obezwładnienia go.
- Cermo, idź na lewo. - Hatchet dyszał, biegnąc w stronę alei. Po lewej stronie rozciągał się dok przeładunkowy zmechów. Pokryty był bezładnie porozrzucanymi żółtymi wachlarzowaty-mi urządzeniami wielkości człowieka. - Spróbuj trafić modliszkę - rozkazał. Jednego z Kingów wysłał na prawe skrzydło.
Cermo natychmiast zaczął strzelać. Killeen schylił się i biegł dalej. Okrążył wielką stalową obudowę przewodu, machając na Toby’ego, żeby szedł za nim.
- Dokąd idziesz? - krzyknął Hatchet.
- Modliszka tu nie wejdzie - odpowiedział. - Tu jest dla niej za ciasno. - Nie zwalniał biegu.
- Musimy pomóc renegatowi!
- Myszy nie pomagają górze - powiedziała kpiąco Shibo.
- Wracaj tutaj dupku!
- Modliszka nadchodzi - poinformował spokojnie Cermo. Ludzie popatrzyli na siebie. Zaczęli przygotowywać broń.
Maszynal nie ruszył się, odkąd z niego zeskoczyli. Zasłaniał im widok placu.
Teraz usłyszeli w sensoriach regularny łomot, jakby pnie toczyły się po skałach albo przez plac szedł jakiś olbrzym. Zaczęli przepychać się w głąb alei.
- Obłożyć ją ogniem - krzyknął Hatchet.
- Głupiec - powiedziała Shibo.
Nadbiegł Cermo, wrzeszcząc, że modliszka zniszczyła gąsienice maszynala.
Hatchet popatrzył dziko na zmecha, potem w tył, na kuszącą aleję.
- Renegat zna drogę - powiedział z desperacją. - Drogę do Metropolis.
Oddział widział jego zmieszanie i skorzystał z okazji, żeby odskoczyć o parę kroków. Łomot stał się głośniejszy. Killeen nie słyszał modliszki wydającej takie dźwięki. Hatchet zawahał się, splunął i wycofał w stronę alei. Zatrzymał się przy Killeenie.
- Jeśli nie miałeś...
- Patrz - wskazał Killeen.
Modliszka wyłoniła się zza nitowanego grzbietu maszynala. Antenami omiatała metodycznie całą przestrzeń.
- Zamknijcie systemy, szybko! - wyszeptał Killeen. Jego sensorium przygasło, wielokolorowy fluid został wessany przez czarną dziurę.
Modliszka wyglądała jak wrzecionowata sieć poruszających się prętów. Jak kości ze stali węglowej łączące się w lśniących, chromowych stawach. Cienkie kable dodawały zmechowi nerwowej, dziwnie szybkiej zwinności. Killeena uderzyło, że modliszka wygląda raczej na szkielet jakiejś budowli, ruchomą kratownicę niż na solidnego zmecha.
Kręciła antenami bez spoczynku. Omiatała również sektor, w którym stali ludzie. Czy to znaczy, że ich nie widziała?
Maszynal nadal usiłował stawiać opór. Z wieżyczki wyłoniły się małe działka i dały ognia do modliszki. Moment później rozpadły się w deszczu pomarańczowych iskier.
- Ruszamy - szepnął Killeen do Toby’ego. Prześliznęli się pomiędzy cylindrycznymi zaworami i kołami, schodząc z nie osłoniętej przestrzeni alei.
Modliszka podeszła do maszynala. Zawisła nad jego pół-księżycowatym grzbietem, jakby coś majstrowała przy burcie zmecha.
Zespół wycofywał się w ślad za Killeenem. Hatchet zrozumiał, że nie zatrzyma ich, chyba że zrobiłby wiele hałasu i w konsekwencji wyszedł na durnia. Podreptał za nimi.
Biegli zwężającą się szczeliną pomiędzy warkoczącymi fabrykami. Goniły ich stłumione wybuchy. Killeen pomyślał, że umiera maszynal. Spojrzał za siebie i spostrzegł mały pocisk szybujący aleją, którą właśnie opuścili. Zniknął z pola widzenia w ułamku sekundy. Potem wrócił i zawisł na skrzyżowaniu jak stalowy ptak. Wydał słaby świst, gdy rozpoznał cel. Pognał naprzód. Killeen ledwie miał czas podnieść broń. Pocisk zniknął w kuli białego dymu. Podmuch uderzył Killeena w twarz. Pocisk wybuchnął na długo przedtem, zanim mogły ich dosięgnąć odłamki. Nie tracił czasu na dociekania, dlaczego tak się stało. Skręcił za innymi w boczny pasaż i skoncentrował się na biegu.
Nic ich nie ścigało. Biegli przez zatłoczony, pełen kwaśnych wyziewów kompleks fabryczny. W korytarzach i na galeriach pracowały zmechy. Nie zwracały uwagi na uciekającą grupkę ludzi. Bez względu na moc, jaką dysponowała, modliszka nie mogła wszcząć alarmu wśród tych maszyn. Albo -nie było jej to potrzebne.
Hatchet próbował ich zatrzymać, chciał sprawdzić, czy maszynalowi udało się uciec. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Biegli bez wytchnienia, jak w gorączce. Killeen rozumiał uczucia, które owładnęły Hatchetem, ale instynkt podpowiadał mu, żeby nie zważać na nie.
Pamiętał jak kiedyś ojciec, chichocząc powiedział: “Odważni walczą, mądrzy uciekają”. Hatchet nie brał udziału w marszu od lat. Zadomowiony w Metropolis kapitan stracił wigor.
Minęli trzy fabryki i dotarli do muru otaczającego całą strefę. Był pokryty siecią przeplatających się dziwacznie rur. Szumiało w nim od przelewających się płynów. Powolny Cermo, przecząc swemu przydomkowi, dobiegł tam pierwszy. Znalazł właz z ręczną zasuwą. Najwyraźniej zmechy obsługi technicznej używały go, żeby dostać się do wnętrzności muru. Przeciskali się pojedynczo przez wąskie przejście.
Bez zbędnych słów zespół opuścił strefę z ogromnym placem. Nie włączyli sensoriów i nie mieli pojęcia, gdzie może być modliszka. Killeen wysłał Toby’ego naprzód z Shibo, a sam zajął pozycję w straży tylnej obok Hatcheta. Obejrzał się.
- Cholernie blisko - powiedział.
- Nie ma wielkiego znaczenia. - Hatchet splunął. - Tak czy owak jesteśmy martwi.
- Lepiej być martwym niż umrzeć pewną śmiercią.
- Gówno. - Hatchet znów splunął. - Martwy to martwy. Killeen poczuł w piersiach chłodną wściekłość. Ale ograniczył się tylko do stwierdzenia:
- Jesteś taki jak one.
- Maszynal też tak uważał - powiedział cierpko Hatchet. - Śmieszne, że zmech był tak samo stuknięty jak ty.
- Maszynal bał się pewnej śmierci? - Killeen zamrugał oczami.
- Dawno temu, kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z nim za pośrednictwem tłumacza, powiedział, że nie chce oddać swojego ja.
- Pytałeś go, co myśli zwyczajny zmech?
- O ile wiem, w ogóle nie myśli. - Hatchet wzruszył ramionami.
Killeen omiótł wzrokiem prostokątne korytarze biegnące pomiędzy szeregami hałaśliwych maszyn. Pojawił się zmech, ale nawet nie spojrzał na mężczyzn.
- Co miałeś na myśli?
- Ojciec kiedyś powiedział, że zmechy zużywają się, mają to zakodowane, wpisane polecenie unieważnienia. W ogóle o tym nie myślą. Zostają rozebrane na części, pozyskuje się z nich surowiec.
- Tak samo, jak nas rozbierają na części - powiedział Killeen. - Pewna śmierć.
- Idź. Ja będę krył. - Hatchet jako kapitan miał prawo iść na samym końcu, na najbardziej niebezpiecznej pozycji. Killeen przecisnął się przez właz. Musiał przepychać się między rurami w kompletnej ciemności.
Rury właziły mu w żebra, starały się go zatrzymać. Pomyślał, że jeśli zmechy chciałyby ich wyłapać jedno po drugim, to byłby doskonały moment. Wtedy zobaczył przed sobą światło. Zahaczył rękawem o rurę i wypadł na zewnątrz, pod upiorne rubinowe światło.
Znajdował się w czymś w rodzaju długiego pokoju. Z niskiego sufitu zwisały dziwacznie ukształtowane wiązki zawieszone na przezroczystych niciach. Ściany i podłoga emitowały przyćmione światło.
Zespół przystanął. Ludzie rozglądali się. Killeen też usiłował rozpoznać więcej detali. Za nim wyłonił się ze ściany Hatchet. Rozejrzał się po pomieszczeniu i szepnął:
- Kryć się, szybko!
Killeen pobiegł za dochodzącym już do pełni sił Tobym. Zatrzymali się obok jakiegoś grudkowatego przedmiotu obracającego się powoli w ciemnościach. Niższy koniec tego czegoś zwisał nad głową Killeena. Włączył widzenie na podczerwień, żeby wykryć ewentualny ruch w wielkim pomieszczeniu. Nawet przy maksymalnym natężeniu nie był w stanie zobaczyć żadnego ruchu poza powolnymi obrotami rzeczy zwisających z sufitu. Żadna z nich nie dotykała podłogi. Powietrze było chłodne, antyseptyczne. Wokół panowała absolutna cisza.
To miejsce tchnęło obsesyjnym porządkiem. Puste przestrzenie i sztywne perspektywy stanowiły ramy dla prostokątnych, zniekształconych mas wirujących w ciszy. Kiedy jednak Killeen zbliżył się do najbliżej wiszącej masy, wyczuł ostry zapach kojarzący się z gnijącym drewnem i pleśnią. Pamiętał, że jako chłopiec, czołgał się w piwnicach Cytadeli, eksplorował wilgotne pomieszczenia w poszukiwaniu skarbów i tajemnic. Tym wyprawom towarzyszyły mocne zapachy. Wilgotna gleba i sparciałe ubrania, pokryte osadem stare pudła i dzbany napełnione do połowy spleśniałymi lepkimi płynami.
Nikłe piekielne światło zaczęło się wzmacniać. Wstrzymał oddech.
Palrzyłna coś, co wyglądało na ciasno zwinięte przewody. To było pierwsze wrażenie. Kiedy oczy dostosowały się do oświetlenia, mógł rozróżnić gumowe, elastyczne izolacje. Cętkowaną, szarą powłokę pokrywała oleista warstewka. Poruszały się. Na przemian więdły i pęczniały. Killeen nie znał ich przeznaczenia. Żyłkowane i ociężałe nie były zrobione z metalu, ale poruszały się w charakterystyczny dla maszyn sposób. To najpewniej maszyny. Zwinięte rury błyszczały woskowate w żółtawym świetle. Oślizgłe ruchy miały jakiś zaprogramowany cel. Grubsze przewody przeplatały się z cienkimi żyłkami. Wystawały z nich wypustki łączące się z innymi masami. Na wielkiej rurze obok Killeena zaczęła się powoli pojawiać rysa. Rura nadymała się. Wypuszczała lekką niebieską mgiełkę. Poczuł słodki zapach ścieków, który pamiętał z Cytadeli. Przyglądał się zjawisku, starając się dociec, czemu to ma służyć.
Rury pulsowały. Tu i ówdzie, na przewodach pojawiały się oślizgłe porowate plamy. Na oczach Killeena i Toby’ego rysa pękła. Rozszerzyła się. W środku rury były puste. Usłyszał mokry odgłos ssania. Rura wiła się w wężowym uścisku drugiego przewodu, rozkręcała się. Pod jej skórą widzieli pierścienie.
Zwoje nabierały impetu, jeszcze jedna rura uwolniła się z masy splotów. Przez moment Killeen widział okrągłą oślizgłą główkę, która natychmiast zanurzyła się w coraz szerzej rozwierającą się szczelinę w masie.
Masa zaczęła wściekle pulsować. Przypominało to napinające się mięśnie. Killeena owionęło wilgotne, kwaśne powietrze. Usłyszał ciche mlaskanie, a potem łagodne, przyspieszające rzężenie. Jak oddech olbrzyma.
W ściankach rur zaczęło się pojawiać coraz więcej pęknięć. Rozrastały się, owalne gęby lamowały sznurowate, różowe przewody. Coraz więcej pomarszczonych tub wyrywało się z uścisku splątanej masy i powiewało w powietrzu. Nabrzmiewały ich tępe łby. Szukały i błyskawicznie znajdowały rysy, które wydawały się powstawać po uwolnieniu się rur. Łby wity się pośród plątaniny innych rur i zanurzały się w otwarte pęknięcia. Każdemu wejściu towarzyszyło długie drżenie. Wijąca się różowa masa bezdźwięcznie dygotała. Do Killeena z dużym oporem dotarło, że ma do czynienia z kopulacją organów męskich i żeńskich uformowanych z żelatynowej masy.
Złapał Toby’ego za ramiona i odciągnął.
- Odejdźmy... odejdźmy.
- Co to jest? - zapytał Toby ochrypłym głosem.
- Coś... strasznego.
Kiedy wycofywali się, zobaczył okrągłe skórzaste wybrzuszenia zwieszające się z niektórych rur. Jądra wytwarzające jakieś złe nasienie.
Na rozdziawionych pęknięciach zaczęły wyrastać włosy. Widział, jak na rurach pojawiają się matowe czarne druciki.
Woskowe światło przygasło. Toby zadawał pytania, na które Killeen nie znajdował odpowiedzi. Uciszał chłopca. Zrobił dwa kroki. Światło pojaśniało. Czy nieustanne, posuwiste ruchy zwisających z sufitu mas nabrały tempa? Odsunął się. Tak. Rozproszone światło przygasło. Bezmyślny ruch spowolniał.
- To jest zaprogramowane... żeby działać... gdy ktoś jest w pobliżu.
- Myślałem, że to maszyna - powiedział Toby.
- Ja też... Teraz nie jestem pewien.
Inni patrzyli na wiszące w pobliżu masy. Minęła zaledwie chwila, ale Killeenowi wydawało się, że upłynęło dużo czasu.
- Formować szyk! Ruszamy - powiedział trzęsącym się głosem Hatchet.
W milczeniu wykonali rozkaz. Przed nimi rozciągały się długie aleje zwisających mas. Gdy się zbliżali, jedna po drugiej budziły się do życia w ponurym, martwym świetle. Zrozumieli, że muszą przejść szybko.
Ogarnęła ich chłodna cisza. Wydobywająca się ze zwieszających się spod sufitu kształtów mgiełka, napełniała powietrze gryzącym zapachem. Głucho dudnili butami.
Szli bez planu, Hatchet prowadził ich nie bardzo wiedząc dokąd. Jednak lepiej było iść dalej, niż zostać w tym dziwacznym miejscu i poddawać się ogarniającemu wszystko koszmarowi przekraczającemu zdolność pojmowania człowieka.
Szybko mijali plamy pełgającego i gasnącego światła wokół rozpoczynających swoje przedstawienia kłębów splątanych rur. Wrażenie, że są śledzeni, choćby tylko przez automaty, dodawało im skrzydeł.
Przed nimi wyrosła słojowata ściana z czarnej siatki.
Hatchet wysłał Cermo na prawo, a rannego Kinga na lewo, żeby znaleźli drogę. King wrócił wkrótce, gestykulując w milczeniu.
Nikt się nie odzywał. Hatchet na chwilę włączył ich sensoria, chciał obejrzeć ścianę. Nic się nie pokazywało. Wysłał żółty, błyskawiczny sygnał wzywający Cermo do powrotu. Potem sieć sensoriów zgasła.
Jeden z ludzi Kingów znalazł sześciokątny właz. Prowadziły do niego tory biegnące między kształtami zwisającymi z sufitu. Pewnie korzystał z nich jakiś zmech obsługi technicznej. Hatchet użył jednego z cylindrów, które dał mu maszynal. Wprasowana w ścianę płytka zaakceptowała go i trzykrotnie pstryknęła. Właz odsunął się na bok.
Tym razem, jako pierwsza, weszła Shibo. Killeen pomógł Kingowi o bezwładnych ramionach. Pochyleni weszli do niskiego, szerokiego przejścia za włazem.
Shibo szła ostrożnie. Ludzie wpadali na siebie w ciemności. Killeena zaczęły boleć plecy. Starał się nie myśleć o tym, jakie maj ą szansę.
Myślenie oznaczało rozpacz i zatrzymanie się. Gdyby się tak stało, pozostawało tylko czekać na koniec. Nauczył się tego już dawno, podczas przemarszów. Widział wspaniałych ludzi schwytanych w sidła rozpaczy.
Zaczęło im doskwierać zmęczenie.
Nikt nie mówił. Świat Killeena ograniczał się do ciemności i dłoni dotykającej ramienia Toby’ego.
Nagle do oczu wdarło mu się światło. Przed nimi automatycznie otworzył się panel.
- Wygląda bezpiecznie - zawołała Shibo.
Wtoczyli się do kazamaty tak wielkiej, że Killeen nie potrafił dostrzec ścian ani sufitu. W oddali stały budynki. Piętra szumiących fabryk przystrajała skomplikowana maszyneria. Wysoko, pod pokrywą szarej mgły, śmigały zmechy. Bursztynowe ostrza światła przeszywały pęczniejące bąble zielonkawych oparów.
Rozglądali się nerwowo. W powietrzu czuć było ostry zapach kwasu.
- Hej! - zawołał Hatchet. - Idziemy.
- Dokąd? - westchnął Cermo.
- Na zewnątrz. Musimy znaleźć wyjście.
- Wspaniale - powiedział powoli Cermo. - Którędy?
- Będziemy szukać aż znajdziemy. To wszystko - odparł stanowczo Hatchet.
- A może poszukalibyśmy renegata? - zapytał jeden z Kingów.
- Renegata nie ma - stwierdził Killeen. - Modliszka zjada takie zmechy na śniadanie.
- Masz lepszy pomysł? - Hatchetowi zwęziły się oczy. Killeen potrząsnął ze znużeniem głową.
Zaczęli iść w stronę przeciwległej ściany, mimo że jej nie widzieli. Hatchet powiedział, że ma dobre wyczucie kierunku i na pewno tą drogą dojdą do powierzchni budowli - góry, w której się znajdowali.
Szli przez godzinę, zanim znalazła ich modliszka.
6
Stał w gorącej dolinie. Wokół ciągnęły się zielone wzgórza. Pod stopami miał gąbczastą brązową matę. Rozciągała się na rzut kamieniem - ale po raz pierwszy w życiu nie widział w zasięgu ręki żadnego kamienia.
Poszarpany skraj maty przechodził w błyszczącą w słońcu zieleń wzgórz. Spojrzał w górę, ale kremowe chmury przysłaniały Denix i Zjadacza. Mimo to, mocne światło jakoś docierało na ziemię.
Czuł pod stopami włóknisty dywan. Stawiał lekki opór, co sugerowało, że kryje pod spodem litą skałę. Zastanawiał się, czym jest ten śliski, zielony materiał. Trawą? I jeszcze jedno pytanie. Szukał po omacku. Coś...
Toby! Zakręcił się na pięcie, rozejrzał wokoło.
Nic. Stał sam na łagodnie pofalowanej równinie. Chwilę przedtem był z Tobym, pamiętał to, a teraz tylko ten surowy brązowy materiał pod stopami i...
Wzgórza poruszyły się.
Przed nim coś zaczęło się kurczyć. Powoli, ciężko, z lekkim pomrukiem. Odwrócił się i zobaczył, że wzniesienie za nim nabrzmiewa, a jego zielona połyskliwa powierzchnia chwyta odbicia światła spod chmur.
Poczuł nagły przypływ. Od stóp poczynając przebiegło go lekkie drżenie. Poruszał się w tył... po zboczu śliskiego wybrzuszenia. Brązowa mata ślizgała się w górę. Znalazł się na szczycie pagórka, za którym otwierała się następna dolina.
Jechał więc na czymś, co umiało wspinać się na gładkie zielone wzgórza. Brązowa mata pod stopami stopniowo wspinała się na okrągły szczyt.
Zrobił krok. Gąbczasta mata amortyzowała kroki. Zaczaj iść pod górę. Tymczasem zbliżyło się jeszcze jedno wzgórze. Skorzystał z okazji, że znalazł się na grzbiecie i rozejrzał się na wszystkie strony. Wokół w długich liniach rozciągały się inne pagórki. Nie było jednak innych mat ani niczego, co mogłoby dać pojęcie o perspektywie.
Dotarł do skraju, zanim mata wspięła się na sam wierzchołek. Przyjrzał się z bliska. Zieleń była upstrzona białymi i żółtymi pyłkami. Sięgnął w dół, żeby dotknąć szklistej powierzchni przemykającej pod matą.
Nigdy wcześniej nie widział więcej wilgoci w jednym miejscu, niż ledwie sączące się strumyki. W Cytadeli miał przyjemność odbyć trzy pełne kąpiele z racji uświetnionych ceremoniałem okazji. Jedną było pierwsze wyjście, drugą pierwsze polowanie z ojcem, trzecią - noc poślubna z Veroniką. Powinna być jeszcze jedna kąpiel, przy narodzinach Toby’ego, ale właśnie zabrakło wody i musieli to odłożyć. Susza nigdy nie ustąpiła. Powolne wysychanie Śnieżnika pogłębiło się.
Serce mocniej mu zabiło, zanim pojął, co widzi.
Śliska, poruszająca się zieleń ochlapała mu rękę. Woda. Jeszcze raz zanurzył rękę. Nie mógł uwierzyć w tyle wody na raz. Na palcach zebrała mu się biała piana. Zamrugał ze zdumienia i ochlapał twarz. Woda okazała się gorąca, słona.
Gdy podniósł wzrok, mata znajdowała się już na szczycie wzgórza. Zobaczył nieskończone szeregi zielonych pagórków zwieńczonych pienistymi półksiężycami.
Nie zwalniając, mata ześliznęła się ze szczytu i zaczęła opadać.
Nabrał jakiegoś pojęcia o prędkości, obserwując pieniste białe pasma napływające w jego stronę i prześlizgujące się pod matą. Odwrócił się. Zobaczył jak przeciwległy koniec maty przechodzi nad grzbietem wzgórza. Długie białe pasma wyłaniały się spod brązowego dywanu i niknęły za wybrzuszeniem.
Automatycznie opadł na kolana i zanurzył twarz w przezroczystej wodzie. Pił. Sól mu nie przeszkadzała. Od dawna przyzwyczaił się do zanieczyszczonej, cuchnącej wody. Magazynowali ją, kiedy tylko się dało. Potem usiadł i zobaczył wodę zwieszającą się nad nim jak ściana, która ma za chwilę runąć.
Ale nie runęła. Poczuł drżenie w kolanach, gdy zielone wzgórze wody urosło jeszcze bardziej, przesłaniając zachmurzone niebo. Jednak nie spadło na niego.
Poczuł, że leci w dół, a za chwilę mata zaczęła wspinać się na zielony stok. Dopiero wtedy poją, co się dzieje. Płynął po obszarze wodnym tak ogromnym i potężnym, że aż tworzyły się na nim fale. Brązowy dywan ujeżdżał te fale. Był na...
- Wyspa. Tak. A może tratwa. Tak, tratwa.
To przyszło od Arthura. Killeen z ochotą zapytałby o więcej rzeczy, ale aspekt nie odpowiadał.
Stał i podziwiał. Szczyty wzgórz były szmaragdowozielone, podczas gdy doliny lśniły głębszą, szklistą barwą. Kiedy znalazł się na grzbiecie fali, zobaczył jak powstaje i znika biała piana.
Odczuwał ruch tylko dzięki powolnym przypływom, które obmywały mu stopy. Ślizgał się z jednego wzgórza na inne - identyczne.
Tyle wody. Wodny świat, gdzie nawet gąbczasta solidność maty wydawała się czymś niezwykłym.
Na następnym szczycie rozejrzał się uważnie, ale nie był w stanie dostrzec innej brązowej plamy na nieskończonych szeregach łagodnych zielonych wzgórz. Wielkie fale maszerowały w stronę zamglonego horyzontu.
Modliszka. Ta myśl przyszła nagle i od razu przekonał się do niej.
To był fragment sensorium modliszki. Albo sposób, w jaki widziała świat.
Na Śnieżniku nie było miejsca, w którym nagromadziłoby się tyle wody. A więc maty pod nim też nie było. Wszystko to iluzja, fałszywe obrazy tworzone przez modliszkę. Przekonujące, narzucające się, prawdziwe.
Tylko po co ta iluzja?
Pamiętał jak uciekał przed modliszką, rozgorączkowany i bez nadziei. Obok biegł Toby.
Teraz stał samotny na brązowej tratwie. Dryfował.
Nie miał na sobie niczego. Kombinezon, legginsy i hełm znikneły.
Wywoływał wszystkie swoje aspekty i oblicza, nawet te, których nie używał od lat. Bez odpowiedzi.
Sensorium odpowiadało pustą, szumiąca szarością.
Przeszedł dookoła brzegu tratwy. Nie znalazł nic ciekawego, ciągle te same warstwy siatki. Zatrzymał się na chwilę, żeby znowu się napić. Radowało go uczucie zanurzania twarzy w wodzie. Chlupot małych fal, wywoływanych rękami, stawał się dla niego odgłosem niepoliczalnego bogactwa, niewyczerpanego płynnego skarbu.
Wstał i zobaczył plamkę na horyzoncie. Rosła, przechylała siew dół i w górę pośród fal, zbliżała się zygzakiem.
Wyspa, jeszcze większa, górzysta, w dużej części porośnięta roślinnością.
Coś się na niej poruszało.
Killeen patrzył przez zmrużone oczy. Długie, zielone fale niosły go coraz bliżej. Widział rosnące nad białym gruntem, gęste, splątane krzewy. Drugą wyspę, w przeciwieństwie do tej, na której stał, pokrywały szczyty. Pomiędzy sękatymi drzewami szukał ludzkiej postaci, ale na próżno.
Gałęzie chwiały siew rytm wielkich fal. Czy to jest ten ruch, który wcześniej widział?
Większa wyspa jak gdyby ślizgała się bez wysiłku po szczytach zielonych pagórków i Killeen musiał sobie uzmysłowić, że przecież wyspy się nie ruszają. Jego doświadczenie nie mogło być tu jednak przewodnikiem.
Wyspa zbliżyła się, a on spostrzegł, że nie płynie bezpośrednio w jej kierunku. Minie ją w pewnej odległości. Nabierał prędkości. Starał się nie zapominać o miejscu, w którym się znajdował. Przecież sensorium i jego instynkty nie miały tu zastosowania. Jednak w jakiś sposób wiedział, że ta druga wyspa jest ważna.
Zanurzył nogę w ciepłej wodzie na końcu maty. Nie miał pojęcia, jak się poruszać w nowym środowisku, a nawet, czy w ogóle jest taka możliwość. Wtedy zobaczył na drugiej wyspie coś poruszającego się w krzakach. Człowiek. Nie zauważył go, szedł między roślinami. Nie umiał stwierdzić, kto to jest.
Położył niepewnie dłoń na wodzie, zrobił krok i wpadł aż po pas. Zaniepokoił się. Tego uczucia wcześniej nie był w stanie sobie wyobrazić: strach przed wodą, dostarczycielką życia.
- Połóż się. Potem przyciągaj wodę rękami i machaj nogami. Wstrzymuj oddech, kiedy głowę masz pod wodą.
Szybka informacja od Arthura przecięła jego wahania. Odepchnął się od wyspy i zanurzył w ciepłych prądach. Przebierał nogami. Woda dochodziła mu do nosa. Słone igiełki wbijały się w zatoki. Parskał.
Ale poruszał się. Płynął pieskiem, udało mu się utrzymać głowę nad wodą. Patrzył nieruchomo w miejsce, które miała minąć druga wyspa. Poddał się rytmicznemu falowaniu wody. Była jak gęste, ciepłe powietrze. Kaszlał, zanurzał się, ale płynął.
Druga wyspa-tratwa zbliżała się powoli. Nie czuł zmęczenia, lecz ramiona zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Wtedy schwytała go przypadkowa fala i rzuciła w stronę wyspy. Wokół kłębiła się piana. Utrzymywał się na fali. Czuł jak napina się i przesuwa pod nim. Wystraszony przebił się przez migotliwą zieloną ścianę. Dysząc, pokoziołkował na matę.
W głowie mu dzwoniło od uderzenia. Wstał i na niepewnych nogach poszedł w stronę gęstych, zbitych krzaków rosnących nieopodal. Wyglądały na nie do przebycia. Poszedł w stronę jednego z białych wzgórz. Ani śladu człowieka, którego widział. Ta wyspa była znacznie większa. Miejscami rosły niewysokie, grube drzewa. Wśród roślin znalazł inne przedmioty, których nie potrafił rozpoznać. Zaczaj więc wspinać się na białą pochyłość...
Zawrócił, cały drżący.
Biała pokrywa składała się z kości.
Na skraju leżały palce, ręce, kciuki.
Dalej połamane żebra, przedramiona. Ogród ze zmiażdżonych miednic.
A na szczycie górki biodra. Nietknięte, żebrowane klatki piersiowe. Grube ramiona. Wyblakłe czaszki z wiecznym uśmiechem i ziejącymi pustką oczodołami.
Kości pokrywały wzniesienia, wypełniały szczeliny w podłożu. Kończyły się przy krzakach, ale pojawiały się znów w połowie zbocza pobliskiego wzgórza.
Mrugał oczami, strach ściskał go za gardło. Ostrożnie poszedł w stronę prześwitu w krzakach. Cienkie gałązki szeptały na wietrze od strony rozkołysanego morza. Wtedy usłyszał inny .dźwięk.
Kroki. Powolne, chrupiące dźwięki. Tępe dudnienie kontrapunktowane ostrymi trzaskami.
Coś nadchodziło. Cofał się, nie wiedząc, z której strony dobiegają dźwięki. Omiótł wzrokiem horyzont, ale w zielonej pustce nie mógł dostrzec swojej wyspy.
Obejrzał się w momencie, gdy zza łagodnego pagórka wyłoniła się chromowana kula. Dalej ukazała się kratownica z obracających się prętów i kabli, podrygujące niezdarnie nogi, wielo-palczaste stopy stawiane z zadziwiającą delikatnością. Tam, gdzie stanęły, kruszyły się kości.
W ostatnim odruchu desperacji Killeen pochylił się, znalazł gruzłowaty staw i rzucił nim w chromowanąkulę modliszki. Kość odbiła się z ostrym brzękiem.
Poczuł budzące się do życia aspekty.
1. Chce rozmawiać.
2. Nie zrobi krzywdy.
- Ta maszyna jest inteligencją antologiczną. Stłumiła nas, żebyś trafił właśnie tutaj. Łatwiej jej będzie rozmawiać za naszym pośrednictwem niż bezpośrednio z tobą.
- Dlaczego? - zapytał wściekłym głosem Killeen.
- Najwyraźniej jesteśmy do niej podobni. Jako zmagazynowana inteligencja my, aspekty, przez nasze cyfrowe wyjścia możemy lepiej przyswajać sobie zakodowaną holograficzną mowę tej maszyny. Modliszka uczyła nas tego przez ostatnie kilka godzin. Ja...
- Godzin?
Modliszka zbliżała się bezustannie na podrygujących nogach.
- W praktyce jesteś nieprzytomny. To jest medium komunikacyjne dla modliszki. Wcieliła nas wszystkich w swoje... cóż, słowo sensorium nie oddaje wszystkiego. Ona ma zasięg i możliwości, których nie jestem w stanie zgłębić. Z pewnego punktu widzenia to miejsce jest transformacją Fouriera naszych umysłów i umysłu modliszki. Łatwiej łączyć tak różne inteligencje w przestrzeni Fouriera, gdzie fale zredukowane są do prostych działań na transformatach, a zlokalizowana jaźń, taka jak ty, przedstawiona jest jako rozwinięta funkcja w płaskiej czasoprzestrzeni modliszki. Interesujący...
- Rozumiesz to?
- Niezupełnie. Zastosowanie modelowania Fouriera nie likwiduje całkowicie trudności w komunikowaniu się nawet ze mną, aspektem. Oblicza, rzecz jasna, ledwie mogą to pojąć. Usiłujemy...
- Czego ona chce?
Modliszka zatrzymała się i osiadła na zboczu. Killeen musiał się powstrzymywać przed zaciskaniem pięści. Nogi same rwały się do ucieczki. Wytrzymał jednak.
1. Człowiek, mówi modliszka.
2. Ma już wiele.
3. Chce pomóc ludziom uzyskać życie wieczne.
- To dlatego na nas poluje? Dlatego nas zabija? - zapytał Killeen, ledwie kontrolując głos.
l. Ja tylko tłumaczę.
2. O tak umrzecie, mówi.
3. Chce wam pomóc.
- Zostaw nas w spokoju! - wybuchnął. Potrząsał zaciśniętymi pięściami.
1. Nie może.
2. Zmechumysły was znajdą.
3. Tylko modliszka może was uratować.
4. Lepiej, żeby został choć szczątek, niż wszystko stracić.
- Nie jesteśmy cholernymi szczątkami! Jesteśmy ludźmi. Ostatnimi, którzy zostali po sprowadzonej przez ciebie Klęsce i, i...
Zmusił się do milczenia. Musiał zachować kontrolę. Prawdopodobnie nie było stąd ucieczki ani nadziei na przeżycie. Ale dopóki nie jest tego całkowicie pewien, dopóki Toby, Shibo albo ktokolwiek inny zachował się być może przy życiu, on musi działać. Zachować kontrolę.
- Modliszka wie, że ludzie zebrali się w Metropolis. Nie chce nam przeszkadzać. Maszynal renegat na pewno popełniłby wreszcie jakiś błąd, który sprowadziłby ludziom na karki wszystkie siły rabusiów. Mówi, że my o tym musimy wiedzieć.
- Jasne, pewnego dnia będziemy walczyć. Jeśli wystarczy nam czasu, świetnie poradzimy sobie z tymi cholernymi rabusiami. - Killeen oparł race na biodrach, chciał pokazać, że nie myśli o ucieczce. Jeśli nawet był to jakiś rodzaj przestrzeni matematycznej - cokolwiek by to miało znaczyć - wiedział, że modliszka zrozumie ten znak.
Arthur przetłumaczył stanowczą odpowiedź modliszki.
- Taka brawura jest śmieszna, może ważna dla was, lecz nierozsądna. Metropolis przetrwało tak długo dlatego, że maszynal ukrywał wasze położenie. A modliszka mu w tym pomagała.
- Co? Modliszka...?
1. Pomagała maszynalowi.
2. Ale maszynal o tym nie wiedział.
- Przecież modliszka zabiła maszynala!
1. Modliszka schwytała maszynala.
2. Maszynal nie jest martwy.
- Nie rozumiem. Hatchet powiedział...
l. Modliszka trzymała rabusie na odległość.
- Hatchet mówił, że kilka rabusiów odnalazło Metropolis. Kingowie rozwalili je na kawałki.
1. Kilka, tak.
2. Były niezbędne.
3. Inaczej Kingowie zaczęliby coś podejrzewać.
- Podejrzewać? Co?
- Że Metropolis jest enklawą wspieraną przez modliszkę. Miejscem, w którym ludzie mogą się gromadzić i łączyć. Modliszka zapędziła Bishopów i Rooksów do Metropolis właśnie z tą myślą.
- Zapędziła? Zabijała nas! Pewna śmierć! - Killeen skrzywił się.
- Sposoby formułowania myśli w języku ludzi stały się trudniejsze. Modliszka nie uważa tego, co robiła, za zabijanie. Wolałaby użyć słowa, hmm, zbieractwo.
Coś w głosie Arthura przyprawiło Killeena o strach.
- Pewna śmierć... nie dała nam nawet szans na zachowanie aspektów.
1. Aspekty są bardzo ograniczone.
2. Są tylko cząstką człowieka.
3. Kiedyś byłem całym człowiekiem.
4. Teraz jestem pyłkiem.
5. Zmysły przytępione albo ich nie ma.
6. Już niczego nie czuję.
- Niestety, mój ograniczony przyjaciel ma rację. Z pewnością nie myślałeś, że nasza okrojona egzystencja jest tym, czego byśmy chcieli, prawda? Jesteśmy marionetkami w porównaniu z tym, czym kiedyś byliśmy. Masz nam za złe, że czasem potrząsamy prętami naszej klatki? Nawet szaleńcy pośród nas czują, że są fragmentami, chcą...
- Nazywasz mnie szaleńcem? Ja jestem jedyny, który nie padnie na kolana przed tą szatańską machiną! Nie pozwolę...
Przez ułamek sekundy Killeen poczuł, że coś wielkiego i ciemnego sadowi mu siew umyśle, gasząc cienkie krzyki Nialdiego.
- Czekaj! Nie możesz zniszczyć aspekta tylko dlatego, że...
Przestał mówić, gdy zrozumiał absurdalność sceny. Był osadzony w przestrzeni matematycznej modliszki. To, co odczuwał jako realne, było zaledwie złudą. Jego protesty brzmiały jak cienkie piski myszy w pazurach kota.
Znów przypomniał sobie myszkę, którą widział przed wieloma dniami, te utkwione w nim jasne podniecone oczka. I ona miała swoje pragnienia, niejasne plany. Swoją godność.
Pusty umysł Killeena omiatały wiatry desperacji i wrzącego gniewu.
1. Ciekawe, jak to jest?
2. Być zbieranym?
- To smutne, ale my, aspekty, nigdy się tego nie dowiemy. Główna osobowość zostanie zachowana, a my odlecimy w pustkę jako niepotrzebne dodatki. Modliszka chce ci pokazać, co oznacza jej “zbieractwo”. Będziemy się uczyć na przykładach.
Killeen pogardliwie wykrzywił wargi.
- Przykład? Widziałem niedawno wiele przykładów. Te pompujące nogi, obrzydliwe seksualia, pamiętacie?
Modliszka poruszyła się. Chromowane kule zachwiały się na rusztowaniach.
- To była nie dokończona praca. Część większego projektu.
- Widziałem, co to za cholerny...
- Nie rozumiesz, my też. Te seksualia to części organiczne zmieszane z maszyną. Stworzone dla osiągnięcia pewnego celu. To był eksperyment. Tak jak i inne rzeczy w tym pomieszczeniu. Wszystko zależy od nastawienia patrzącego.
- O co ci chodzi? To było groteskowe, obrzydliwe...
- Takie konstrukcje przybierają formę wyrażającą podświadomość tego, kto do nich podchodzi. Pracę zamierzono jako rodzaj analizatora psychodynamicznego dla zmechów. Może pokazywać konflikty i niesprawność programu każdej zaawansowanej maszyny inteligentnej. Z ciebie, z nas, wyszła konstelacja ukrytych uczuć i potrzeb. Co prawda przedstawienie miało formę bezpośrednią i graficzną, lecz modliszka twierdzi, że tylko za pośrednictwem takich wyraźnych schematów zmechumysły mogą być czyszczone, naprawiane, na nowo ustawiane.
Killeen zbladł.
- Modliszka pyta, czy wiesz, że zamknięcie ośrodków seksualnych powoduje akumulację tych elementów w innym miejscu twojego ja. I doprawdy rozumie praktyczność takiego rozwiązania na krótką metę, ale jako długoterminowa strategia wydaje się to najeżone trudnościami...
- Zamknij się! Zamknij się!
Słyszał swój krzyk jak gdyby z wielkiej odległości. Jakby był dwoma zupełnie różnymi ludźmi. Jeden wściekał się na każdą rewelację, podczas gdy drugi chciał tylko jednego - uciec z tej lepkiej, mglistej sieci. Czuł w sobie koszmarne rozdarcie. Przeszywały go gniew i tęsknota. Jak może uchronić delikatne struny godności i jaźni przed modliszką, skoro ona penetruje najboleśniejsze części jego osoby?
Zaczął się trząść. Modliszka wyciągnęła długie, szczupłe ramię. Wyrosła z niego karykatura pięciopalczastej dłoni. Machnęła nią w stronę krzaków. Potem pokazała palcem.
- Ty i my najlepiej zrozumiemy los umarłych pewną śmiercią na przykładzie. Modliszka chce, żebyś to zobaczył.
- Co zobaczył?
1. Chodź.
2. Bo jak inaczej?
Killeen ponuro pokiwał głową. Nie miał wyboru.
Poszedł na sztywnych nogach w stronę krzaków. Większość roślin miała odcień brązu i szarej zieleni. Kępy roślinności były dziwacznie skręcone, jakby zrobił je ktoś, kto rozumie pryncypia dotyczące wegetacji, lecz brak mu wiedzy, że liście przylegają do gałęzi, kora jest chropawa, a życie nieskończenie różnorodne. Ta plątanina przysadzistych krzewów miała w sobie coś z gruntu fałszywego.
Torował sobie drogę wśród gałęzi. Niektóre miały ciernie i kłuły go, gdy przeciskał się obok nich. Niechby to była przestrzeń matematyczna, ale i tak bolało. Powolny ruch zielonego oceanu sprawiał, że roślinność kołysała się jak gdyby w rytm oddechu śpiącej bestii.
Nie widział nic poza pokręconymi brązowymi roślinami. Szedł dalej, zadowolony, że idzie i nie musi stać przed modliszką. Wreszcie okrążył wyjątkowo grube i wysokie drzewo. Zobaczył człowieka. Albo przynajmniej coś, co wyglądało jak człowiek.
Stało i patrzyło w dal. Twarz miało odwróconą, ciało wrzecionowate, nogi chude i cętkowane. Killeen odnosił wrażenie, że można zobaczyć, co ma pod kredowobiałą skórą - grube białe włókna wiążące mięśnie i chrząstki. Żółte ścięgna napinały się, jak pasy łączące kości. Zamrugał i skóra znów stała się nieprzezroczysta, śmiertelnie biała.
To była kobieta, choć niezupełnie należała do ludzi.
Pod piersiami miała głębokie szczeliny. Wydobywał się z nich długi, świszczący oddech.
Wyczuła go, zaczęła się odwracać. Głowa poruszała się gwałtownymi, urywanymi zrywami, grzechocząc przy obrocie. Piersi otaczały czerwone kręgi. Atramentowa łatka między nogami wydawała się brzęczeć i żyć własnym życiem.
Wystawały z niej nagie żebra, a spod nich łaty przezroczystej skóry. Dawały możliwość zajrzenia do środka ciała, w którym pływały niebieskie, pulsujące organy.
Kobieta. Z ust wyrastała jej róża, piękna pochodnia delikatnej czerwieni wisząca na długiej, zielonej kolczastej łodydze. Skóra wokół podstawy kwiatu napięła się i rozciągnęła.
Łodyga wychodziła z płytkich, uśmiechających się nierówno bezzębnych ust.
Nie miała nosa.
Podbródek zachował jednak tą samą ostrość, jaką pamiętał.
Oczy powiedziały mu wszystko.
- Fanny... - wyszeptał wstrząśnięty. Arthur poczekał chwilę, zanim się odezwał.
- Kiedy modliszka zabija pewną śmiercią, wydobywa esencję osobowości, żeby tworzyć z niej rozmaite formy. Nie są to zwykłe repliki, ale coś... innego. W taki sposób ludzkość mogłaby żyć. W rękach czegoś potężniejszego od niej samej. Jako wyraz człowieczeństwa i jego jaźni. Widzisz, modliszka jest artystą.
7
To coś przypominające Fanny stało i patrzyło na niego. Usłyszał dźwięk metalu i zobaczył modliszkę gramolącą się przez splątany gąszcz.
Fanny nie mogła mówić. Róża kiwała się, gdy poruszała głową. Błyszczące oczy zadawały nieme pytanie.
Skóra - jej właściwa skóra, pomyślał Killeen, lecz odepchnął tę myśl - była pomarszczona i zbrązowiała. W płaszczyznach twarzy ciągle widział ironiczną mądrość. A oczy -bystre i ogniste, chwytały wszystko ze zrozumieniem.
Ale nie mogła mówić. Kneblowała ją róża.
Arthur zmagał się z przekazem od modliszki. Udało się jej jakoś wzmocnić chłodny, refleksyjny głos Arthura, zmusić do bezpośredniego przekazywania wypowiedzi. Arthur redukował je do zrozumiałych dla Killeena słów.
- To jest forma artystyczna, którą modliszka uprawia i ma sukcesy. Mówi, że w społeczności zmechów takie łączenie roślin i, hm, życia cielesnego powoduje wielkie podniecenie.
Killeen nic nie mówił. Przeszły go ciarki. Patrzył na Fanny, oceniał dzielącą go od niej odległość.
- Modliszka uważa, że za pomocą takich wyobrażeń może zbudować pomost pomiędzy zmechami a topniejącym życiem czysto organicznym, którego pozostałością są ludzie. Chce ucieleśnić nasze cechy, nasze wewnętrzne krajobrazy. Na przykład w tej kreacji zawarty jest kontrast pomiędzy wzruszeniem wywoływanym przez zwykłą różę a uciszaniem przez nią niespokojnego umysłu. - Taki koncept poetycki wyrażono w tym dziele. Co więcej, wpływ na umysł kobiety-kwiatu zaspokaja jakieś aspekty wrażliwości zmechów.
Zdziwiony i zaciekawiony zrobił krok w kierunku Fanny. Spostrzegł jej palce kończące się różowymi pączkami kwiatów.
- Zrozum, jest to zaledwie jedno z zastosowań ludzkiego umysłu i ludzkiej formy. Oglądana przez nas niedawno galeria przedstawiała złożone formy artystyczne mieszające tematy organiczne i nieorganiczne. Odzwierciedlają wewnętrzne przeżycia widza. - To sztuka interaktywna, międzygatunkowa.
- A więc to nie była fabryka. Najechaliśmy na galerię sztuki... Popatrzył ostrożnie na modliszkę. Stała, górując nad krzakami i obserwowała go stożkowatymi receptorami.
Fanny powoli wyciągnęła zakończoną pączkami róży rękę w stronę Killeena. Oczy jej błyszczały, przyzywała go ręką.
- Modliszka wie, że ludzie nie pojmują intencji, jakie względem nich żywi cywilizacja zmechów. Ludzie są interesujący, ponieważ ucieleśniają najwyższą formę królestwa istot śmiertelnych. Wiedzą, że nadejdzie ich kres. Zmechy nie znają kresu. Kiedy zmechy są zbierane, tak jak maszynal, jakaś ich cząstka jest zachowywana. Potem zostaje wcielona w inną formę zmecha. Dla ludzi nie ma takiego wyjścia, nie licząc złudzeń oferowanych przez religię. To znaczy, tak było, dopóki nie powstały ograniczone formy aspektów i oblicz. Ale my, aspekty, jesteśmy zaledwie pustym echem naszych wcześniejszych jaźni.
Killeen patrzył, jak Fanny nieśmiało zbliża się do niego. Poruszała się sztywno, mięśnie napinały się i rozprężały, przenosząc na szkielet niewiele ruchu. Sieć mięśni i kości wydawała się pracować wbrew sobie, jakby niektóre części ciała opierały się innym składnikom organizmu.
- Tragedią ludzkiego losu jest wieczna śmierć, wobec której stajecie. Modliszka mówi, że rozwiązała ten problem dla naszego dobra. Zadać człowiekowi pewną śmierć to wyposażyć go w życie wieczne. Akt moralny najwyższej wagi. Zbierać to znaczy siać. Zachowywać. I taka jest również rola modliszki. Artysta i konserwator zanikających form organicznych.
Na podłożu wyspy leżały gnijące szare gałęzie krzewów, żwirowaty piasek, prostokątne kawałki nakrapianych skał. Detale wyglądały całkiem realistycznie. Killeen dokładnie przyjrzał się gruntowi pomiędzy sobą a Fanny. Modliszka była za daleko, żeby szybko ich dosięgnąć.
- Najpoważniejszym ograniczeniem istot organicznych jest ich niezdolność do przeprogramowywania się. Chociaż mogą mieć wydajniejsze lub bardziej produktywne zachowania, powodują się tępymi chuciami chemicznymi i zakorzenionymi w nich instrukcjami. Modliszka rozumie, że ewolucja dokonała doboru tych sił i docenia rolę, jaką istoty organiczne odgrywają w wyrażaniu fundamentalnych praw wszechświata. Jednak słabym punktem form organicznych jest zapisanie ich instrukcji behawioralnych w hardware, podczas gdy powinny one mieć swoją siedzibę w software. Modliszka...
- Słuchaj, po co... po co to jest?
Fanny drżąc postąpiła o krok. Mięśnie grały pod cętkowaną skórą. Ramiona poruszały się, jakby chciała użyć zakończonych pąkami dłoni i nie mogła.
Godne uwagi, jak usunięcie ust czyniło twarz nieczytelną.
- Mimo wszystko są takie obszary ludzkiego świata zmysłów, których zmechy nie mogą spenetrować. Niektóre z nich uważają, że wiąże się to z przeładowaną niepotrzebnymi danymi naturą człowieka. Dla innych, jak modliszka, ta trudność stanowi bogate podglebie dla doświadczeń i sztuki. To jest jeden z powodów tworzenia rzeźb. Jednąz nich widziałeś wcześniej, a druga stoi przed tobą.
- To nie jest żadna cholerna rzeźba! To jest Fanny. Skóra Fanny drżała od skurczów i tików, jakby napierało na nią wewnętrzne ciśnienie.
- Zawarta jest w niej ogromna część oryginalnej Fanny. Z pewnością rozpoznajesz rysy, ruchy ciała?
- To nie... ona... ona była...
- Modliszka chciałaby wiedzieć, jaka, twoim zdaniem, była prawdziwa Fanny. To najważniejszy punkt. Zmechyartyści, modliszka jest najlepszym z nich, wyczuwają, że czegoś tu brakuje.
- Fanny umarła. To jest jej zapis.
- Ale to uważa się za Fanny. Kiedy modliszka zaatakowała, postarała się zebrać każdy jej rys. Poświęciła całą sieć zapisu i postrzegania dla wyciągnięcia natury Fanny. Z tego powodu udało się wam tak łatwo zranić zajętą swoim zadaniem modliszkę.
- Myśleliśmy, że udało nam się zabić tę przeklętą rzecz - powiedział twardo Killeen. Patrzył jak Fanny walczy, żeby zrobić jeszcze jeden krok. Nie mógł oderwać od niej wzroku.
- Nie jest możliwe zniszczenie inteligencji antologicznej. Nawet jeśli będzie się to robiło kawałek po kawałku, na co wpadliście później. Prawdziwe siedlisko inteligencji rozsiane jest holistycznie po oddalonych zmechach pozostających poza waszym zasięgiem.
- Masz na myśli takie, jak ten robol, który dołożył mnie i Toby’emu?
- Tak, to był fragment modliszki. Chciał ekstrahować ciebie i Toby’ego w całości, ale miał za mało czasu. Modliszka zdecydowała się na tę rozmowę, bo uważa, że łatwiej porozumie się z tobą niż z innymi ludźmi. Przeprasza za ból i niedogodności, jakie ci to sprawiło. Nie lubi, a nawet uważa za niemoralne, wywoływanie wewnętrznych konfliktów w istotach.
- Co to znaczy?
Miał nadzieję, że uda mu się zająć modliszkę porozumiewaniem się z nim za pośrednictwem niedoskonałych umiejętności Arthura. To odciągnęłoby ją od prawdziwych myśli Killeena. Może.
- Zmechy nie odczuwają bólu tak jak my. Najbliższym tego uczuciem jest doznawanie nieredukowalnych sprzeczności stanów wewnętrznych. Tego właśnie chce ci oszczędzić.
- Wielkie dzięki - odparł Killeen i zapytał sarkastycznie: -Czy ta rzecz, Fanny, odczuwa sprzeczności?
- Najwyraźniej. Chce w jakiś sposób zjednoczyć się z tobą, a jednak utrudniają jej to inne sprawy.
Zrobił krok w stronę stworu zwanego Fanny. Róża chwiała się na wietrze. Mięśnie naprężały się w przedramionach. Oczy zwężały się. Z bólu?
- Modliszka ma nadzieję, że zrozumiesz ją. Program zachowywania naszego sedna, choć możemy nie okazać należnej wdzięczności, przeprowadzany jest z najszlachetniejszych pobudek. Sztuka jest podstawową działalnością w społeczeństwie zmechów, chociaż, żeby było jasne, jest to rzecz zupełnie różna od działań człowieka. Na przykład zmechy potrafią tworzyć artystyczne nadbudowy z własnego oprogramowania. Ale największe dzieła wynikają z eksperymentalnych prac nad takim materiałem jak ludzie i inne rasy. One...
- Masz na myśli te nogi i ramiona, które widziałem wtedy? Hodująje na fermach?
Podszedł bliżej do Farmy.
- Są użyteczne jako bioczęści. Lecz najdelikatniejsze okazy spośród części ludzkiego ciała zarezerwowane są dla celów artystycznych. To, co widziałeś, jest hodowane dla dramatu, który modliszka chce wystawić. Być może chodzi o wieloaktową sztukę o walce ludzi z wczesnymi zmechami.
Kiedy robił następny krok, Killeena rozproszyło buczenie. Zorientował się, że wychodzi z otworów wydłubanych pod piersiami Farmy. Powolne, dręczące mruczenie przerywane jakby chrząknięciami. Farmy chciała coś powiedzieć.
Jeszcze jeden krok
Aspekt kontynuował wykład. Był całkowicie opanowany.
- Modliszka chce wam pomóc w sferze, której inne zmechy nie mogą spenetrować. Najbardziej intensywne relacje między ludźmi wydają się leżeć poza ich zasięgiem. Modliszka próbuje to naprawić, zbierając i rejestrując najstarszych ludzi...
- To dlatego zabrała Farmy?
Jeszcze jeden kroczek. Stopa wśliznęła mu się pod trójkątny kamień wielkości dłoni.
Fanny zahuczała głośniej. W pomruku usłyszał niepokój. Oczy przybrały błagalny wyraz.
- Tak. To był irytujący problem dla modliszki. Najtrudniejszy od początków jej kariery.
- Co...? - Killeen nabrał nagłych podejrzeń.
- Modliszka zaczęła swój program od tego, co ludzie nazywają Klęską. Zrozum, że miasta zmechów w końcu i tak zniszczyłyby Cytadele w ramach procedur eliminowania szkodników. Modliszka nadzorowała operację tak, by móc dokonać zbiorów! jak największej liczby ludzi. Tylko nieliczni umarli nie zarejestrowani. Modliszka zbierała starszych, dojrzalszych. Pamiętasz, przecież robiła to podczas spotkania Rooksów i Bishopów. Jednak niektóre elementy nie magazynują się najlepiej w starszych. Najwyraźniej pewne kategorie życia ludzkiego pozostają w pamięci tylko jako odległe echo. Więc modliszka chciałaby...
Zobaczył szansę i skorzystał z niej. Jednym ruchem podrzucił płaską skałę w powietrze i schwycił ją prawą ręką.
Dwa kroki naprzód.
Fanny rozszerzyła oczy, ale nie cofnęła się.
Uderzył ostrym końcem kamienia. Rozbił czaszkę z trzaskiem.
Odsunął się od padającego ciała. Gdy runęło na piaszczystą matę, modliszka skoczyła do przodu, lecz było już za późno.
Zatrzymała się. Killeen spojrzał w górę, na beznamiętne soczewki i anteny i pomyślał, wyraźnie artykułując słowa: “Chciała umrzeć, pragnęła śmierci”. Modliszka nie ruszała się.
Arthur nic nie mówił.
Ruch. Killeen odwrócił się.
Zza zjeżonych krzewów wybiegł Toby.
- Tato!
- Biegnij! - Killeen tylko tyle potrafił powiedzieć. Toby wyciągnął rękę do ojca. Zaczepił stopą o korzeń. Upadł twarzą w dół. Na plecach pojawiła mu się siatka pęknięć. Killeen usłyszał cienkie trzaski.
Pęknięcia poszerzyły się, zmieniły w czarne linie biegnące zygzakiem po całym ciele chłopca.
Zanim Killeen zdołał się ruszyć, syn rozpadł się na kawałki, roztrzaskał się jak szkło.
8
Zamrugał oczami i obudził się. Ręce i stopy miał zimne. Przyciskał policzek do brudnej polimerowej podłogi.
Przewrócił się na plecy, w głowie miał gonitwę bezładnych myśli. Sięgnął rękaw stronę Toby’ego...
Toby.
Przecież był w sensorium modliszki, przypomniał sobie. Wrażenie absolutnie realne, pełnokrwiste. Znacznie głębsze niż pozbawione głębi ludzkie sensorium elektryczne.
Iluzja. Wszystko to iluzja.
Wrócił do świata skarłowaciałej, normalnej ludzkiej percepcji. Gapił się w ostre, niebieskie światło lampy wiszącej pod niemożliwie wysokim sufitem. Wdychał już nie wilgotną duszącą woń sensorium modliszki, lecz suche powietrze przesycone żrącymi zapachami.
Usiadł. Miał na sobie kombinezon, tak jak wtedy, gdy dopadła ich modliszka. Machinalnie poklepał się po kieszeniach. Wszystko było na miejscu.
Wokół powoli wracali do życia Hatchet, Toby i cała reszta towarzystwa. Potrząsali głowami, mrugali, dochodzili do siebie.
Toby. Killeen wstał i niepewnie podszedł do miejsca, gdzie siedział syn ze zwieszoną między kolanami głową. Oddychał z trudnością.
- W porządku?
- Tak... tak myślę. To miejsce...
- Wyspy? Ocean z...
- Nie. Byłem w jakiejś jaskini. Coś pełzało po ścianach. Naprawdę straszne... - Toby gwałtownie podrzucił głowę. -Wcale się nie bałem.
- No pewnie, jasne. - Killeen uśmiechnął się. - To tylko małe przedstawienie ze strony modliszki. - Wcale tak nie czuł. Serce ciągle biło mu mocno, ale nie było sensu tym się zamartwiać.
- Zadawała mi mnóstwo pytań. Nie rozumiałem ich.
- Zapomnij.
- Wyjdźmy stąd. - Toby wstał.
Podszedł Hatchet. Wyglądał na zdezorientowanego.
- Cokolwiek by to było, myślę, że...
Zatrzymał ich metaliczny dźwięk. Odwrócili się. Zza węgła wyszła modliszka. Killeen przyglądał się jej teraz bez strachu. Byli całkowicie na jej łasce, a Killeen wiedział wystarczająco dużo, żeby po prostu czekać na swój czas.
Modliszka zbliżała się powoli, wysoka, kanciasta, przepychała się między szeregami rzeźb. Najbliższym eksponatem była ogromna ludzka ręka. W dłoni spoczywała Shibo. Dziewczyna zeszła na dół, przytrzymując się długiego lakierowanego paznokcia.
1. Łatwiej było z wami w moim świecie.
2. Ale jesteście prawdziwsi w realnych formach.
Po reakcji ludzi Killeen domyślił się, że słyszą to samo przez sensoria. Modliszka nauczyła się już całkowicie penetrować ludzką sieć.
- Chodźmy! - krzyknął Powolny Cermo.
Killeen zastanawiał się, co też Cermo widział w trakcie swojej prywatnej wizyty w wewnętrznym labiryncie modliszki. Domyślał się, że każdą podróż dostosowano do osoby. Modliszka z pewnością wiedziała jak wyzwolić najgłębsze uczucia Kille-ena. Ale w jakim mrocznym celu?
1. Nie skończyłam.
2. Każde z was musi dać z siebie więcej.
3. Szukam waszych wewnętrznych znaczeń.
4. Intensywność to najważniejszy element, jakiego brakuje w moim zbiorze.
Mroczne rzeźby ożyły, zaczęły się poruszać. Obok Killeena otworzyło się wielkie oko z rzęsami jak wachlarze. Żółte żyły rozchodziły się po błękitnobiałej tęczówce, tworząc skomplikowane wzory. Z kanałów łzowych wydobywały się kule lśniącego szarego płynu.
Wyglądało to tak, jakby zestaw organów ludzkich, groteskowo rozdzielony, odpowiadał na jakieś wezwanie. Monstrualne oko tak szybko trzepotało rzęsami, że aż wywoływało szum. Źrenica kurczyła się i rozszerzała jak pulsujące sferyczne serce.
Modliszka zatomizowała ludzkie doświadczenie i teraz chciała zintegrować je przy ich pomocy.
A kiedy już z nimi skończy...
- Idziemy. - Killeen schwycił Toby’ego za ramię.
Ruszyli, przedzierali się między wielkimi, pulsującymi organami. Killeen rozmyślnie nie patrzył na nie. Wysokie lampy sufitowe dawały mało światła. Ślimaczo poruszające się części ciała ogarnięte były półmrokiem. Wydzielały przeszywający smród.
1. Pytania pozostają.
2. Proszą o pomoc.
3. W zamian zwrócę wolność.
- Możemy temu wierzyć? - zapytał Killeen.
Nie zwalniali. Odwrócił się i zobaczył ludzi stojących z odwróconymi głowami, jakby nasłuchiwali. Ramionom Kinga, którego sparaliżowało na maszynalu, przywrócona została sprawność. Podniósł je, drżąc, do twarzy. Dla każdego z osobna był jakiś specjalny, zagadkowy przekaz.
1. Zaufanie między istotami inteligentnymi.
2. To wszystko co masz.
3. Ja też.
Killeen wzruszył ramionami i szedł dalej. Wtedy coś wyszło z cienia przed nim. Czaiło się tam wcześniej.
Myślał, że rzeczy, które widział na szklistym morzu, były iluzją. Teraz żałował, że tak się nie stało. Rzeczywistość okazała się gorsza.
Farmy stała napięta z błyszczącymi oczami i mięśniami wyglądającymi jak drżące postronki. Koła łuszczącej się zgnilizny otaczały miejsce, w którym powinny być usta. Śluz zatykał otwory oddechowe pod wyschniętymi piersiami.
- Więc zrobiłaś to-powiedział Killeen ogarnięty desperacją.
- Obecna wersja zawiera elementy, których nie znajdzie się w żadnej sztucznej konstrukcji.
- To... nie...
Toby cofnął się, otworzył usta z niedowierzania.
- Niektóre kategorie ludzkiego doświadczenia zgromadzone są w pamięci bez detali potrzebnych mi w doświadczeniach. Domagam się, żebyś kopulował. Twój bliski związek z tą kobietą wydaje się obiecujący, jeśli chodzi o funkcje reakcji.
Killeen znieruchomiał.
- Nie możesz... nie wolno ci...
- Twoja reakcja na próbę jest wielce zaskakująca, a przez to zadowalająca.
- Próba? - Więc cała ta złuda oceanu, wysp i Fanny były przygotowaniem do... tego.
- Wiele aspektów ludzkich reakcji powinno być analizowane i wyrażane artystycznie. Odniosłam wrażenie, że uczuci strachu i pożądania są równoległe. Często strach wywołuje w krótkim czasie żądzę. Można to rozumieć jako ewolucyjną funkcję wyzwalającą. Strach przypomina ci o śmiertelności, więc w odpowiedzi żądza daje jakieś szczątkowe poczucie nieśmiertelności. Ten właśnie wymiar, strach/żądza, chcę teraz przestudiować.
Panował nad sobą całkowicie. Fanny powlokła się naprzód.
Zabił twór sensorium. W odpowiedzi modliszka rozbiła na kawałki obraz Toby’ego. Czy to zawierało groźbę?
Killeen zacisnął zęby. Nie potrafił domyśleć się intencji modliszki. Dla niej całe zajście to po prostu informacja, jeszcze jeden suchy zbiór danych. Tym właśnie byli dla niej: masą cyfr i figur geometrycznych zakrzywionych przez oderwane wydarzenie, które ludzie nazywają życiem. Dla modliszki była to zaledwie interesująca trajektoria.
- Nie jesteś w stanie zrozumieć, jak bardzo się mylisz -powiedział Killeen.
Dotarł do niego głos Toby’ego przepełniony niedowierzaniem i przerażeniem.
- Tato... tato... to nie jest naprawdę... ona... prawda?
- Nie jest naprawdę.
1 Zatem odmawiasz?
2. Mogę cię zmusić.
3. Chcę tylko danych.
Gdy zdezelowana postać podeszła bliżej, Killeen zobaczył, że ma do czynienia z rozkładająca się konstrukcją. Na miejsce zbrązowiałej od słońca i wiatru skóry Fanny, naciągnięto cętkowaną, fioletową dermę. Od otworów umieszczonych pod piersiami rozchodziły się obrośnięte grzybami wrzody, z lewego boku toczyła się zielona wydzielina. Pąki na dłoniach zrobiono z cieknących brązowych bąbli.
- To jest chore.
Teraz modliszka przemówiła bezpośrednio, używając głosu Arthura:
- Trudno jest zbudować cały organizm, posługując się tylko informacją płynącą z umysłu. Łączenie go z innymi formami życia jest granicą dokonań artystycznych. Przyznaję, mogły wystąpić błędy, niezliczone błędy, w niektórych detalach.
- Cóż za wspaniałomyślność, że to przyznajesz.
- Niektóre rzeczy wynikają z artystycznego wyboru. Ale chyba całość uznasz za ludzką. Proszę cię zaledwie o kilka chwil spółkowania, żeby zobaczyć, czy silne uczucia...
- Nie!
Przerażony Toby pociągnął Killeena bez słowa. Cofali się na widok zbliżającej się Fanny.
Oczami wydawała się błagać, przywoływać. Killeen poczuł ból płynący z przepony do ściśniętej klatki piersiowej.
Wtedy usłyszał głos Hatcheta.
- Słuchaj, człowieku, -masz to zrobić! Killeen odwrócił się zmieszany.
- Co... Ty nie...
Hatchet wyszedł z cienia jak na zawołanie. Wskazał na zbliżającą się postać.
- Jeśli tego nie zrobisz, nie ubijemy interesu.
Głos miał obojętny, rzeczowy, tylko oczy płonęły mu gorączkowym blaskiem.
- A co ty zrobiłeś? - zapytał Toby. Hatchet przygryzł wargę.
- Nic takiego, chłopcze. Poprosiła mnie, więc coś zrobiłem. Zajęło mi to tylko minutę. Teraz słyszę, że prosi was o małą przysługę, a wy odmawiacie. Dlatego przyszedłem. Zdaje się, że macie kłopoty.
Ten człowiek wierzył w to, co mówił. Killeen nigdy się nie dowiedział, co stało się z Hatchetem, gdy był w sensorium modliszki, jakie demony jaźni tam się uwolniły. Ale widział efekty w rozbieganych oczach Hatcheta. Nie był już w stanie ukryć maniakalnego wyrazu twarzy, grymasu ust, stwardnienia podbródka.
- Odejdź, Hatchet - powiedział spokojnie.
- Słuchaj, musisz to zrobić. - Hatchet położył mu rękę na ramieniu w krzepiącym geście. Widać było, że zupełnie nie rozumie nastroju Killeena. Nawet lekko się uśmiechnął.
- To jest człowiek, Hatchet.
- Nie całkiem - powiedział Hatchet pełnym chłodnego rozsądku głosem.
- Nie wolno.
- Słuchaj, maszynal nie żyje. Jedyny sposób, żeby ochronić Metropolis to zachować dobre stosunki z modliszką.
- Nie - wyszeptał Toby.
Fanny zatrzymała się, przypatrywała się im błyszczącymi oczami. Róża rozkwitała jaskrawo na tle pobrużdżonej, kościstej twarzy. Piersi miała pomarszczone, z różowymi sutkami. Spod nich dobywał się płytki, kwaśny oddech.
- No, dalej. Tylko sobie włożysz.
Odsunął się od Hatcheta. Gardło miał ściśnięte, nie mógł mówić.
- Cholera! To nie będzie trwało dłużej niż minutę. Kim ona jest, starą kobietą, zgadza się? Przygotuj się.
Killeen domyślał się motywacji Hatcheta: zapewne sądził, że cierpliwie tłumaczy, wyjaśnia, że ta cuchnąca ohyda jest tylko chwilową przeszkodą na drodze do utrwalenia dzieła jego życia, Metropolis. Nic innego nie liczyło siew życiu Hatcheta. Nic osobistego, a nawet ludzkiego nie mogło stanąć pomiędzy planem Hatcheta a przeznaczeniem.
- Stara kobieta z kwiatem. Tylko popatrz na te cycki. Nie będzie miała za złe, że zjesz trochę tego owocu.
Twarz Hatcheta spociła się od wymuszonej wesołości. Po jego oczach Killeen poznał, że dojrzewa w nim pomysł.
Hatchet przekręcił głowę, nasłuchiwał z wysiłkiem. Potem przytaknął.
- Tak jest. Ładny, dojrzały owoc.
Odwrócił się i podszedł w stronę chwiejącej się postaci. Żywe, wilgotne oczy obserwowały, jak się zbliża.
- To sprawa dla mężczyzny. - Głos Hatcheta był pusty, jakby dochodził z daleka. Dotarł do Fanny. Zrzucił portki. - Do tego trzeba mężczyzny.
Killeen nie był w stanie się poruszyć. Zabił Fanny w sensorium modliszki. Zrobił to nie namyślając się. Modliszka patrzyła jak się do tego przygotowuje, przez cały czas rozmawiała z nim. A potem rozbiła na kawałki jego syna.
Teraz wiedział, że to wszystko było przygotowaniem do obecnej sceny.
Złapał Toby’ego i odciągnął na bok. Żaden z nich nie mógł powiedzieć słowa. Patrzyli jak Fanny staje powoli na jednej nodze.
Drugą otoczyła Hatcheta w pasie. Hatchet był sztywny, gotowy. Spoglądał rozmarzony w przestrzeń, ręce położył na ramionach Fanny. Podniosła drugą nogę i oparła ją na wystającej kości biodrowej Hatcheta. Killeen zobaczył, że między nogami ma coś szeleszczącego i drżącego. W środku zacienionej szczeliny otworzyły się dwie bruzdy. Pulsowały, zamykały się, pulsowały. Wąskie usta miały poruszające się leniwie w nieruchomym powietrzu wąsiki.
Fanny zataczała oczami. Róża rozwinęła się i poczerwieniała.
Hatchet ugiął kolana, szukając odpowiedniego kąta. Stwór Fanny objął go tępymi dłońmi bez palców.
Wszystko odbywało się w milczeniu i ciemności.
- Ach... - westchnął Hatchet, gdy wszedł w Fanny.
Killeen zastrzelił ich z małego pistoletu kulowego. Pociski uderzyły oboje w skronie i uśmierciły natychmiast.
Opuścił broń i mocno schwycił Toby’ego za ramiona. Jeśli modliszka zechce szukać rewanżu, będzie musiała przyjść po nich. Wtedy zyskają jakąś znikomą szansę.
Popatrzył na Toby’ego. W milczeniu skinęli głowami.
Ciała stygły w łagodnym mroku, a oni czekali.
Ale modliszka nie nadchodziła.
9
Powolny odwrót odbywał się przez poorany rowami krajobraz. Dla jakiegoś nieznanego celu zmechy zryły bruzdami i ukształtowały nierówne zbocza pagórków w regularne kwadratowe powierzchnie i pochyłe rampy. Na wielowarstwowych ukośnych metalowych płaszczyznach widniały ogromne kartusze. Nad lśniącymi fabrykami zmechów gromadziły się chmury bladego, połyskującego szarością pyłu. Maszynal musiał manewrować, przebijać się przez labirynt.
- Nie wiedziałem, co to znaczyło. - Killeen nagle zwrócił się do Shibo, jakby mieli podjąć rozmowę w miejscu, w którym ją przerwali. A przecież nie rozmawiali ze sobą, odkąd wjechali do kompleksu fabrycznego.
- Nie można było wiedzieć - odparła Shibo.
- Przez moment myśli się, że wszystko wiadomo - powiedział. - Pokazała nam różne rzeczy, wiem. Według niej musiały mieć jakieś znaczenie dla ludzi. Niewiele mnie to obchodzi.
Shibo przytaknęła. Z wewnętrznej przestrzeni modliszki wyniosła inne doświadczenia, o tym Killeen wiedział. Wszyscy jakieś mieli.
- Część mojej osobowości trzymała się od tego na dystans. Myślałem, że będę mógł tak się zachować. Tylko patrzeć. Miejsce wydawało się realne, potem się zmieniło, a później znów było realne.
Przytaknęła.
- Chyba była dumna z tego, co zrobiła. Sztuka, mówiła. Najpierw chciałem, żeby to okazało się prawdą, ale potem nie mogłem.
Shibo patrzyła na niego rzeczowo i wyczekująco.
- Zabiłeś to, co ci pokazała.
- Nie myślałem.
- Nie musiałeś myśleć. - Patrzyła na mijane śliskie nawierzchnie.
- Wiec gdy po raz drugi zobaczyłem tę rzecz, Fanny, przez moment sądziłem, że też nie jest prawdziwa.
Kiwnęła głową.
- Potem był z nią Hatchet. Myślę, że mógłbym zabić ją po raz drugi. Nawet bez Hatcheta - powiedział z namysłem.
- To nie było nasze.
- Nie, to nie było nasze.
- Modliszka zrobiła to źle. Całkowicie.
- Jak to? - zapytała.
- Nie potrafi rozróżnić rodzajów miłości.
- My czasem też.
- Hatchet podszedł i złączył się z tym nie naszym. - Killeen zaciskał szczęki.
- To już za nami - powiedziała Shibo. - Zapomnij.
- Mogło być tego więcej. Nie wiem. Hatchet mógł to robić wcześniej. Może trzeba się zmusić tylko za pierwszym razem, później idzie już łatwiej, aż wreszcie przestaje to przeszkadzać. Nawet się o tym nie myśli. Hatchet mógł to robić już wcześniej. Nie pomyślałem o tym.
- Możemy zapytać innych Kingów. - Spojrzała na niego łagodnie. Dała mu czas na przemyślenie pomysłu.
Myślał długo. Potem potrząsnął powoli głową, jakby oszołomiony.
- Nie.
Patrzył na dziwaczne wzgórza. W niektórych miejscach można było zajrzeć przez ich powierzchnię w dół, do głębokich jaskiń. Pod przezroczystymi warstwami pokrycia widzieli błyskawiczne ruchy zmechów.
- Nie - powiedział. - Nie mogę pytać rodziny o coś tak złego. Jechali przez dłuższy czas w milczeniu. Tylko Killeen miał na sumieniu człowieka, ale nikt o tym nie wspominał.
Maszynal był teraz trochę inny, powolniejszy. Nie poruszał się już tak pewnie, jeździe towarzyszył niski warkot.
Killeen westchnął, wstał, przeciągnął się. Szukał słów, żeby coś powiedzieć.
- Myślałem, że kiedy modliszka “zebrała” maszynala, to odebrała mu życie - powiedział do Shibo.
Siedzieli w szczelinie na burcie, niżej Toby huśtał się na jakichś rurach, wspinał się na nie dla sportu. Można by pomyśleć, ‘że to, co się stało w budynku wielkości góry, nie miało na niego wpływu. Dorośli nadal byli oszołomieni i cisi. Przywarli do burty maszynala i gapili się bezmyślnie na mijane krajobrazy.
- Modliszka mówiła, że musiała zebrać maszynala - odparła Shibo.
Kiwnął głową. Modliszka spenetrowała ich sensoria, odszyfrowała drogi do porozumiewania się z każdym z osobna. Ta myśl zaświtała mu w głowie, gdy zataczając się uciekał z miejsca, w którym zabił Hatcheta i Fanny. Najwyraźniej każde z nich przeżyło szok po spotkaniu z modliszką, a teraz milczało, zatopione we własnych myślach.
Opuścili dziwną równinę laminowanych wzgórz i pędzili przez płaskie pole. Wokół śmigały z warkotem zmechy. Killeen ponownie poczuł irytację. Patrzył za każdym mijanym zmechem. Ręce go świerzbiły, żeby sięgnąć po broń.
Odezwał się Arthur. Jego chłodny głos miał w sobie pewną kruchość, która wskazywała, że jest w posiadaniu modliszki.
- Nie ma powodu do alarmu. Droga jest oczyszczona.
Słowa brzmiały wyraźnie, choć dochodziły jak gdyby z daleka. Znacznie silniejsza osobowość wepchnęła Arthura do małej komórki w sensorium Killeena.
Modliszka nie wspominała o zabójstwach. Sprowadziła maszynala i kazała ludziom wejść na pokład. Potem posprzątała szczątki jak zwyczajny zmech.
Eskortowała ich w drodze do Metropolis. Była wszechobecna. Z oddali odpowiadała na pytania i wydawała rozkazy.
Killeen dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo modliszka zaangażowała siew sprawy ludzi. Maszynal, nie wiedząc o tym, przez cały czas działał pod jej wpływem. To dlatego potrafił wprowadzić Hatcheta do tylu fabryk i nie dał się na tym przyłapać.
Cywilizacja zmechów okazała się skomplikowana. Obroną fabryk zarządzały odrębne lenna, więc modliszka nie mogła zapewnić ludziom całkowitego bezpieczeństwa. Dwoje Kingów straciło życie przy spotkaniu ze strażami nowego typu, skonstruowanymi przez zarządców fabryk dla obrony przed renegatami podobnymi do maszynala.
Właśnie taki nowy zaadaptowany zmech zaatakował Bishopów w korycie w noc po śmierci Fanny. Modliszka nie była w stanie przejąć całkowitej kontroli nad rabusiami, nie mogła powstrzymać ich od polowania na ludzi. Od czasu do czasu musiała zadawać członkom rodzin pewną śmierć, gdyż inaczej wzbudziłaby podejrzenia.
Jednak udawało się jej ukryć istnienie Metropolis; maszynal mówił prawdę, lecz nie wiedział, że sam jest narzędziem w czyimś ręku.
Teraz ta dziwna inteligencja prowadziła ludzi z powrotem do ich enklawy, do niechlujnej wioszczyny szczycącej się dumną nazwą Metropolis. Killeen domyślał się, że modliszka będzie ich teraz traktować jak zwierzątka domowe. Jak klientów. Jak surowiec do swoich prac artystycznych.
- Wracamy do odkurzacza? - zapytał, zwracając się bezpośrednio do modliszki.
Odpowiedź nadeszła za pośrednictwem głosu Arthura. Aspekt stał się teraz tylko wąskim kanałem, przez który usiłowała się przepchnąć znacznie większa od niego masa. Kiłleen wyczuwał, jak Arthur zmaga się z tłumaczeniem. Często wyrzucał z siebie słowo “niezrozumiałe” i przechodził do dalszej części wypowiedzi, którą umiał ująć w terminach czytelnych dla człowieka.
- Tak. Mogłabym użyć maszynala, żeby was dowieźć na miejsce, ale on musi zaraz wracać, bo podlega demontażowi. (Niezrozumiałe). Nie mogłam zamaskować faktu, że spenetrował składy biologiczne. Będzie rozebrany na części.
- Złomowany?
- Zdrajca musi odejść w zapomnienie. Zawsze jest możliwość, że na swój ograniczony sposób przekształcił się w umysł antologiczny, podobny do mnie. Wówczas wszystkie części zostaną strawione i wymazane. Ceną za zmartwychwstanie jest prawdziwa śmierć.
- Pracował z tobą. Nie możesz go uratować? Odpowiedziała zimno i spokojnie:
- Był umysłem niższym.
- My też tacy jesteśmy.
- Właśnie. Jednak wy nie zdradzacie swojego gatunku.
- Maszynal po prostu chciał żyć.
- Czynił to w sposób przeczący naszym zasadom. To jest sprawa kluczowa. (Niezrozumiałe). Odkryłam tego maszynala jakiś czas temu i nie doniosłam o tym, bo wiedziałam, że mogę go spożytkować dla wyższych celów. To był jedyny moralny powód, by znosić istnienie tak zboczonej umysłowości. Chciał zachować wspomnienia, osobowość, wszystko. Jest to jednak niemożliwe, gdy indywidualny umysł zaszeregowany zostanie jako zmechumysł. (Niezrozumiałe). Jakaś część indywidualnego doświadczenia ocaleje, owszem. Poczucie osobowości też. Ale nie całość. To wymagałoby odpowiedniej przestrzeni magazynowej i sprawiałoby nie kończące się komplikacje.
Po przybliżeniu horyzontu Kiłleen spostrzegł modliszkę jadącą na szybkiej platformie transportowej.
Śledziła ich w ten sposób, odkąd opuścili fabryki biologiczne, trzymając się na odległość, ale w zasięgu transmisji. Powziął podejrzenie, że modliszka kryje swój zadek. Gdyby przechwycił ich jakiś zmech wyższej generacji, mogłaby uciec i udawać, że jest niewinna.
Czuł się zrelaksowany. Napięcie w mięśniach ustępowało. Coś go podkusiło, by zapytać wesołkowatym tonem nie pasującym do prawdziwego nastroju:
- Nie ma nieba dla zmechów, co?
- Usiłujesz strywializować rzecz wzniosłą. Utylizowanie przez umysł hosta, a potem przekazanie własnej jaźni jakiemuś konkretnemu umysłowi, osadzonemu w konkretnej strukturze, to jest maksimum tego, czego może się spodziewać każda świadoma osobowość.
- Czy to jest wszystko, czego ty sama pragniesz? - zapytała Shibo.
Killeen zamrugał zaskoczony; wydawało mu się, że prowadzi prywatną rozmowę. Tymczasem modliszka powoli, nie dając żadnego znaku, weszła w sensoria wszystkich i zintegrowała rozmowę z ludźmi.
- Jestem innej generacji. Inteligencja antologiczna nie może zostać całkowicie zabita, gdyż jest rozsiana po całej powierzchni tej planety. (Niezrozumiałe). Nawet największy wybuch termonuklearny może zniszczyć tylko te składniki, które znajdą się w jego zasięgu. Moje poczucie jaźni, zawarte w fazowej koherencji stanów lokalnych, jest siecią anten rozsianych po jakimś obszarze, która widzi jak jedno wielkie oko, choć nie jest okiem. Nie jestem umysłem, lecz zespołem umysłów.
Kiłleen uśmiechnął się krzywo.
- Nie byłaś taka fajna, kiedy razem z Shibo rozwaliliśmy cię na kawałki. Pamiętasz? Wtedy, gdy spotkali się Rooksowie i Bishopowie.
Przeczuwał, że modliszka nie pozwoli im długo żyć, ale odczuwał potrzebę rozdrażnienia odległego zmecha złośliwostkami.
- Byłam na to przygotowana. Miałam zapisy wielu z was i potrzebowałam czasu, żeby je posortować, przetrawić. Więc przeniosłam całe poczucie osobowości z tych części do innego miejsca. Używając waszej terminologii, zniszczyliście hardware, a nie software.
- Trochę cię to spowolniło, prawda? - zapytała Shibo. Jej szczupła twarz rozjaśniła się sardonicznym uśmiechem. Wpadła w nastrój Killeena. Wszystkich opuściły czarne myśli. Mniejsza o to, co ich czeka, nie dadzą się zastraszyć.
- Prawda. Umysły antologiczne płacą taką cenę. Jednak jesteśmy przyzwyczajeni do odmiejscowienia. To dlatego nie potrafiłam z początku zgłębić waszych uczuć dotyczących moich rzeźb. Zarówno ja, jak i wszystkie zmechy, jestem przyzwyczajona do rozbijania na kawałki, naprawiania i składania na powrót. To rzecz naturalna. Nie rozumiałam, że dla was, śmiertelnych inteligencji organicznych, ikonografia ludzkiego ciała pokazanego w częściach może być odpychająca.
- Chodzi o te rzeczy, na które się nadzialiśmy? - Killeen przypomniał sobie odcięte nogi i ramiona, obrzydliwe wyobrażenia bezlitośnie spółkujących ludzkich genitaliów...
- Tak. Teraz widzę różnicę. Jest to jedna z tych rzeczy, które wydają się oczywiste tylko w retrospekcji. Wy widzicie wnętrza innych ludzi tylko wtedy, gdy są oni chorzy, mają defekty i trzeba ich otworzyć. Albo, rzecz jasna, w trakcie rozkładu ciała. W obu przypadkach podmiot cierpi, jest nieprzytomny lub martwy. To obciąża ludzki umysł skojarzeniami wywołującymi silne emocje. Jasne, że negatywne. Żadne z nas nie zdawało sobie z tego wcześniej sprawy. To istotne odkrycie. (Niezrozumiałe). Jeden z tych cennych aspektów, które może uchwycić sztuka i dać nam trwały obraz świata organicznego.
- Nie licz na to - powiedziała drwiąco Shibo. Killeen uśmiechnął się.
- O co ci chodzi? Nie mogę cię odczytać...
- Te twoje rzeźby - wtrącił Killeen. To jest nieludzkie. Straszne przedstawienie. Zbieranina dziwolągów. Gówno wiesz o ludzkości.
- Ekskrementy znamy. Trawienie znamy. A to wszystko leży pośrodku.
Zaskoczony Killeen usłyszał, że wszyscy w grupie roześmieli się. Śmiech zabrzmiał daleko poza stalową skorupą wlokącego się maszynala. Killeen był zachwycony, kiedy modliszka przesłała sygnały wyrażające zdziwienie. Przeszyty ludzkie sensoria jak purpurowe nici.
- Rozumiem. Wydajecie dźwięki charakteryzujące cały wasz gatunek.
- Gatunek? - zdziwił się Toby. - Tak nas nazywasz?
- Jesteście marzącymi kręgowcami. Dziwnym podgatunkiem, gwoli ścisłości. A teraz bardzo rzadkim. Niektóre moje części, te najstarsze, pamiętają czasy, gdy było wielu takich jak wy. To charakterystyczne dla was, że wydajecie ten konwulsyjny dźwięk. Wasze oprogramowanie manifestuje się w taki dziwaczny sposób.
- To śmiech - powiedziała Shibo.
- Rodzaj... pieprznego żartu?
Killeen zachichotał. Natychmiast zrozumiał, że modliszka nie pojmie, co to znaczy śmiać się.
- Cóż, może.
- Takie masz nieczułe podniebienie?
- Możliwe. Każde z was wydaje ten dźwięk w inny sposób, co nie da się do końca wytłumaczyć genetycznymi różnicami w budowie gardła i strun głosowych. Nie jestem w stanie przewidzieć, a nawet łatwo rozpoznać wzoru. Być może ma to jakieś znaczenie.
- Nie chwytasz - powiedziała Shibo.
- Co mam chwytać?
- Całą sprawę. Kiedy się śmiejesz jesteś... jesteś....
- Gdy wydajecie ten dziwny dźwięk, ogarnia was krótka iluminacja. Rozpoznaję to uczucie przynajmniej w części. To jest coś ponad czasem, jakbyście żyli tak, jak my żyjemy. Przez krótki moment jesteście nieśmiertelni.
Killeen roześmiał się.
10
Jechali dolinami pełnymi maszyn. Modliszka wiodła ich przez gęste skupiska zmechów bez widocznego wysiłku. Miała władzę umożliwiającą kierowanie gęstym ruchem i uchylanie pytań o tożsamość.
Potem wydostali się na jałowe, otwarte pola wedle upodobań zmechów. Wokół Killeen widział ślady erodującej biosfery.
Szare chwasty płożyły się po cętkowanych wzgórzach. W pewnym momencie spostrzegł stok góry wyżarty przez hordę skarlałych zmechów, takich jak te, które przed wieloma dniami spadły na nich z odkurzacza.
Czuł w sobie spokój. Nie prześladowały go wyrzuty sumienia z powodu zabicia Hatcheta i nawet nie dziwił go ten fakt. To było naturalne - przeciągnięcie linii między tym co ludzkie a tym, co do ludzkości nie należy. Jeśli modliszka później zabije go za to, Killeen i tak niewiele będzie mógł poradzić. Nawet ta perspektywa nie mąciła mu myśli. Rozmawiał z innymi, wchłaniał w siebie łagodny balsam ludzkich głosów.
Zaczął rozpoznawać okolicę. Lądowisko odkurzacza leżało za najbliższym grzbietem górskim.
Za nimi zachodził Denix. Zjadacz wypuszczał promienie znad łagodnych wzgórz. Wysoko nad nimi falowały w przestworzach włókna pomarańczowego światła. Tuż przed nimi inne smugi przeszywały powietrze. Killeen zdziwił się, a w końcu przypomniał sobie.
- Patrzcie! - krzyknął do Toby’ego i Shibo. Szybująca na półksiężycowatej platformie nad niedalekim wzgórzem modliszka też zauważyła te zakłócenia. Killeen wyczuł w swoim sensorium szybkie, zawiłe impulsy. Skupił się na opadających światłach.
Przełączył się na głos akustyczno-elektryczny. Słowa wyskakiwały z głęboko wszczepionych chipsów.
- Patrzcie! To ten ze Zjadacza!
Powietrze zafalowało. Z chmur wyciągnęły się wirujące, wrzecionowate wypustki.
Szum wiatru tłumił słaby głos.
- Letni powiew mnie ogłusza. Ledwie słyszę twoje słowa. Mów głośniej!
- A jak teraz? - Killeen natężył się i wysłał każde słowo z osobna na największym natężeniu elektrodźwięku.
- Lepiej. Ty jesteś Killeen, tak? Szukałem cię. Odezwała się modliszka:
- Cóż za sposób... ach!
Killeena zaskoczyło nagłe przerwanie transmisji modliszki. Uciekła.
- Po co mnie szukałeś?
Maszynal zatrzymał się, silniki umilkły. Ludzie nadal siedzieli na nim patrząc, jak na niebie mieni się pajęczyna kolorów. Lekkie pogwizdywanie docierało na ziemię. Iskry znaczyły linie pola magnetycznego. Nici okręcały się i skupiały w jednym miejscu, schodziły w dół z kobaltowego sklepienia nieba.
Killeen widział geomagnetyczną bańkę otulającą Śnieżnik. Zwisała jak ustrojona klejnotami sieć, gwiazdy błyszczały w niej jak ćmy schwytane w pajęczynę. Sieć zaczęła się deformować. Pstre włókna zbliżyły się do siebie. Przypominało to kartę miękkiego papieru zwijaną gigantyczną ręką. W miejscach, gdzie pola stykały się ze sobą, migotały szafirowe aureole.
Kolumny przytłumionego światła schodziły w dół z głębin nocnego nieba. Jeszcze bardziej ściskały linie pola, tworząc z nich magnetyczne wąskie gardło. Modulowany, głęboki głos zyskał na sile. Killeen odnosił wrażenie, że słowa docierają do niego bezpośrednio z punktu położonego gdzieś między gwiazdami.
- Długo i dokładnie cię szukałem.
- Dlaczego? - Killeen krzyczał, zaczynał już chrypnąć.
- Naprawdę jesteś miejscem geometrycznym zwanym Killeenem? Muszę się upewnić
- Dokonaj odczytu. - Killeen był ciekaw, czy istota potrafi wykryć kwaśnawy odór modliszki w jego sensorium.
- Ach... to ty. Ale coś się zmieniło.
- Tak, to jest...
- Uniżone wyrazy szacunku dla posłańca wielkości! Pozdrowienie nadeszło tak szybko, że Killeen ledwie zdążył je odebrać. Ton, jakim przemawiała modliszka, był zupełnie inny niż dotychczas.
- Czyżbym wyczuwał tryb maszynowy?
- Tak. I to maszyny wielce zaszczyconej, że może przyjąć twoje słowa. Mam nadzieję, że nie wróży to źle punktowi przecięcia się naszego świata ze światem pozbawionym masy? Byłoby to wielkie podsumowanie i zaszczyt zarazem. (Niezrozumiałe). Z całym szacunkiem, sadzę jednak, że my, pozostający w trybie maszynowym, nie jesteśmy gotowi na tak dostojną obecność...
- Nie, nic z tych rzeczy. Kiedy nadejdzie czas przecięcia się światów i wniebowstąpienia, zostaniecie o tym powiadomieni.
Te sprawy załatwia się na wyższym poziomie, o czym, jak sądzę, wiesz?
- Tak, oczywiście! Nie śmiem przeszkadzać w tworzeniu ciągów i zbieganiu się...
- Więc zaszczyć nas swoją nieobecnością.
- Och, tak!
Killeen wyczuł, że modliszka kurczy się do rozmiarów pełnego niepokoju węzła. Wycofała się przestraszona.
Bursztynowy głos dźwięczał potężnie na wysokościach:
- Jednostka sprawcza, która powierzyła mi poprzednią misję, chce z tobą mówić.
- Co... - Killeen zamrugał.
- Nie może mówić bezpośrednio. Przekaże swoje słowa przez elektropływy. Znajduje się znacznie głębiej w Zjadaczu niż ja.
- Gdzie? Kto? Kto to jest?
- Zamieszkuje sferę zaburzeń czasowych samego Zjadacza. Zagłębiła się pod chromosferę. Jest niżej niż sięgają moje stopy zakotwiczone we wzburzonej plazmie. Ta istota zerwała pola magnetyczne i wysłała ze swego ciemnego królestwa przesłanie. Zmusiła mnie, bym ci je przyniósł na napiętych, elastycznych liniach pola magnetycznego, które są moim ciałem i duszą.
Zgromadzeni wokół ludzie patrzyli w górę z otwartymi szeroko ustami. Killeen był wystraszony. Jeśli energia, która jest w stanie skruszyć pola geomagnetyczne ot tak, po prostu, zabłąka się i zleci na dół błyskawicą, wszyscy spłoną w ułamku sekundy. Ta obawa nie była pozbawiona podstaw, bo istota na nieboskłonie najwyraźniej oszalała...
- Przesłanie jest przekręcone. Burze czasoprzestrzeni szaleją na Zjadaczu, wciągają słowa w wir, tylko niektóre wydostają się na zewnątrz. Jednak dysponuję wystarczającymi siłami, by zdać sprawę choćby z części przesłania. Jego pierwsza część brzmi: Pytaj o Argo. Pamiętaj. Pytaj o Argo.
Killeen zmarszczył brwi. Znów to pozbawione znaczenia słowo - Argo...
- Nadal nie wiem, co to słowo znaczy. Druga część... część...
- Zanika - wyszeptała Shibo.
- Czekajcie. Ta maszyna obok was. Czuję, że walczy. Opiera się mojej obecności.
- Druga część! Powiedz... - krzyknął Killeen.
- Nie. Lada chwila osłabnę... ale zmuszę tę... tę irytującą maszynę... do mówienia... prawdy.
Killeen spojrzał w ciemne niebo. Skomplikowany wzór z linii pola magnetycznego zanikał, rozluźniał się.
- Zaczekaj! - krzyknął. - Druga część przesłania! Giętkie linie pola odpowiedziały ciszą. Skrzywił się i nastawił sensory na maksymalną moc. Czyżby usłyszał słaby głos?
Do sensorium wdarła się ciemna obecność. To wróciła modliszka. Znów była pewna siebie.
- Nigdy wcześniej nie widziałam bytu tego rodzaju. Rzadko odwiedzają nasze królestwa, wolą burze energetyczne korony Zjadacza.
Nawet przez filtr chłodnych słów Arthura Killeen wyczuwał, że modliszka mówi to z respektem.
- Co to było? - zapytał ktoś z zespołu. Killeen przeszukiwał wzrokiem giętkie zwoje sił magnetycznych prześlizgujące się po niebie.
- Umysł magnetyczny. Osobowość żyjąca w wymiarach nieznanych bytom materialnym. Zamieszkuje nieciągłości napięć magnetycznych, jej pamięć zawarta jest w falach, które nie znają stłumienia. W ten sposób osiąga nieśmiertelność... wyższego stopnia niż my, tutaj. Takie duchy zakotwiczone są w dysku rozgrzanej niebieskiej materii orbitującej wokół Zjadacza. (Niezrozumiałe). Chromosfera jest bazą dla wielu takich umysłów, podczas gdy ich prawdziwe ja rozciąga się w przestrzeń, do chmur gazowych i gwiazd okrążających Centrum. Czuję się zaszczycona, że mogłam zobaczyć jedną z tych istot. Osiągnięcie takiej postaci jest najwyższym celem naszej kultury. Niektórzy mówią, że umysły te miały niegdyś formę taką jak my teraz.
Killeen nadal obserwował ciemniejące formy poruszające się na nieboskłonie, ale coś go podkusiło do powiedzenia z sarkazmem:
- Więc wy, zmechy, macie boga?
- Umysły magnetyczne nie stanowią fazy najwyższej. Jest coś większego.
- To Argo... rozumiesz, co to znaczy? - zapytała Shibo.
- Ja... byt magnetyczny... zmusza mnie, bym wam o tym powiedziała. Wyczuwam go, czuję jego obecność. Nagli mnie... przez kilka ostatnich sekund przejrzałam kompilacje historyczne z całego Śnieżnika. Są niejasne ślady takiej rzeczy, czegoś, co nosi imię Argo. Być może takich rzeczy jest kilka.
- Przypominam sobie, że Argo miało być miastem. Ma coś wspólnego z jakąś Spartą, czy czymś takim. Pomóż nam to odnaleźć.
- To niemożliwe. Magnetyczny umysł zmusza mnie do mówienia prawdy, ale niech ci się nie wydaje, że może dyktować mi działania sprzeczne z moim interesem. W tej chwili jest słaby... czuję to...
- Mów, do cholery! - krzyknął gniewnie Killeen.
- Mogę mieć tylko nadzieję, że żaden inny zmech nie przechwyci tej transmisji z umysłu magnetycznego. Jeśli tak, pewnie będę mogła ukryć tę informacje na jakiś czas. Musisz zrozumieć, że jestem waszym sojusznikiem. (Niezrozumiałe). Chcę zachować to, co najlepszego zostało z ludzkości, aż do czasów, kiedy wyginiecie. Jednak nie mogę pozwolić ludziom na ucieczkę do królestw poza Śnieżnikiem.
- Dlaczego nie? - zapytała Shibo.
- Moglibyście zdezorganizować prace, które prowadzimy od tysiącleci.
- Jak?
Killeen wyczuł udrękę modliszki. Niewidzialny umysł magnetyczny nadal zmuszał ją do mówienia prawdy. Aura wyższego autorytetu sprawiała, że odległy poddany płaszczył się przed nim.
- Są inne... byty organiczne. Niektóre... najechały strefę... niedaleko Zjadacza. Nie chcemy prowokować... sojuszy... pomiędzy niższymi formami życia.
To wyznanie wywołało poruszenie wśród ludzi.
A więc była jakaś przyczyna, dla której zmechy czuły się zagrożone samym faktem istnienia ludzkości. Killeen ściągnął brwi. Domyślał się tego już wcześniej.
Modliszka, nieproszona, odpowiedziała na jego myśli:
- Inicjatywa wyniszczenia was przyszła od wyżej postawionych w naszym społeczeństwie. Choć nasza cywilizacja na Śnieżniku składa się z różnych, konkurujących ze sobą odłamów, to niektóre sprawy nas łączą. Jedną z nich jest postanowienie, by nigdy nie dopuścić do połączenia się istot organicznych. Z osobna są niczym, ale razem mogą być uprzykrzone.
Killeen uśmiechnął się, lecz zatrzymał myśl dla siebie.
Wokół rozbrzmiewały podniecone rozmowy. Inne życie! Inteligentni, obcy, ale przynajmniej żywi. Może nawet inni ludzie wokół innych gwiazd. Ta myśl była jak narkotyk.
I to wszystko wywołał szepczący byt, który rozpościerał mgliste welony w powietrzu, zaginał ogromne pola energetyczne tak zwyczajnie jak człowiek odsuwający kurtynę.
Zebrał się w sobie, zwiększył moc systemów i ryknął:
- Jestem tutaj! To ja, Killeen! Przekaż wiadomość!
Na milczącym niebie rozpostarły się ruchome promienie. Shibo dotknęła jego ramienia. Odtrącił ją.
- Potężny nie przybędzie na takie żądanie. Wykazujesz arogancję niestosowną dla twojej niskiej pozycji. Nie...
- Cicho!
Ku zaskoczeniu Killeena, obecność modliszki w jego sensorium skurczyła się, jakby ze strachu.
Pomrukiwania.
Niestabilne pływy lśnień uległy wzmocnieniu. Rubinowe palce wyciągały się ku nim.
Znów rozległ się huczący głos.
- Słyszę. Przelatująca kometa zakłóciła moje promieniowanie. Obróciłem ją w gaz i znów mogę zwrócić się ku tobie całą istotą. Z przyjemnością zmuszam tę maszynę, by traktowała was sprawiedliwie. Rzadko zdarza mi się taka niewinna rozrywka. Mam nadzieję, że oddech prawdy będzie dla was użyteczny. Niestety, jak tylko odejdę, wróci do swoich nawyków. Uważajcie na nią.
- Druga część! - zawołał Killeen.
- A, tak. Jest niejasna. Nie rozumiem, jak może być prawdziwa. Przesłanie pochodzi od statku podróżującego przez dziwne morza czasu wewnątrz Zjadacza. Mimo to adresowane jest do ciebie, najniższej formy, jaką widziałem. Nie mogłem pojąć jej prawdziwego znaczenia.
- Mów!
- Doskonale. Teraz będę się śpieszyć. Przesłanie dla ciebie brzmi: Nie odbudowuj Cytadeli. Zmiażdżą cię w niej. Uwierz mi, boja ciągle żyję i jestem twoim ojcem.
11
Dowlekli się do Metropolis. Ostatnią część trasy przebyli pieszo. Wiał silny ciepły wiatr. Wtedy właśnie poczuli zmęczenie. Killeenowi udało się trochę przedrzemać na skorupie ma-szynala, gdy byt magnetyczny oddalił się. Potem, jak inni, zasnął w odkurzaczu, który dowiózł ich do początkowego lądowiska.
Modliszka leciała z nimi. Żeby zmieścić się na pokładzie, musiała skurczyć się do rozmiarów ciasnej plątaniny prętów i owalnych komór. Teraz postanowiła pozostać za łańcuchem wzgórz otaczających Metropolis, aż nadejdzie właściwy czas, żeby pojawić się w Cytadeli.
Byt magnetyczny, po przekazaniu dziwnego przesłania, nie powiedział niczego więcej. Killeen nie myślał o tym. Był zmęczony. Na ostatnim odcinku trasy niósł Toby’ego na barana, bo syn nie wytrzymał trudów podróży. Objawiły się skutki ran i zmechowego leczenia; chłopiec z ledwością zachowywał przytomność.
Powrót Kingów postawił wszystkich na nogi. Najwyraźniej Hatchet robił widowisko ze swoich powrotów. Kiedy spostrzegli, że w oddziale nie ma Hatcheta, niewiele mieli do powiedzenia. Killeen ledwie się wlókł, niosąc Toby’ego przez zakurzone ulice. Wyszła Jocelyn i niektórzy z Bishopów. Chcieli porozmawiać, ale Killeen wszedł do chatki i położył chłopca do łóżka.
Ledroff i Fornax rozmawiali z resztą oddziału, lecz Killeen nie wyszedł do nich. Usiadł na łóżku, pozwolił myślom toczyć się leniwie. Obudził się po kilku godzinach. Żółte światło Denix raziło go w oczy.
Ocenił czas na podstawie położenia tego słońca na tle odległych gwiazd. Choć nie spał długo, czuł się wypoczęty. Popatrzył na śpiącego Toby’ego.
Przypomniał sobie, jak syn ciężko oddychał podczas snu wiele dni temu. Dzisiejszy widok zdrowego chłopca wart był wszystkich tych trudów, przez które trzeba było przejść, a także tego, co wkrótce nadejdzie.
Wyszedł z chaty.
Z Ledroffem poszło tak, jak się spodziewał. Słuchał, przytakiwał, chciał pokazać, że przywiązuje do słów rozmówcy dużą uwagę, ale myślał o czym innym. Ma się odbyć procedura zaświadczania. Tak, Killeen wie o tym. Nie, nie powie, że zastrzelił Hatcheta przypadkiem, celując w co innego. Tak, jest tego pewien. Oczywiście, rozumie, sprawa jest poważna. Tak, inni mieli rację twierdząc, że poza granicami miasta stoi modliszka. Nie stanowi teraz bezpośredniego zagrożenia. Nie, Killeen nie chce się widzieć z kobietą Hatcheta, żeby wyjaśnić, jak to się stało. To wyjdzie podczas procedury zaświadczania. Będzie mówił w swoim imieniu i nie potrzebuje, żeby robił to za niego Ledroff, ani usprawiedliwiał go przed zgromadzonymi rodzinami. Oczywiście, rozumie, sprawa jest poważna. Oczywiście.
Ledroff przeszukał chatę Killeena, tłumacząc to środkami ostrożności. Z plecaka zabrał flaszeczkę z alkoholem. Killeen zachichotał po cichu, kiedy Ledroff wychodził z flaszką trzymaną pogardliwie w wyciągniętej ręce. Rozumiał, że chodziło o upokorzenie go i pozbawienie dobrego imienia w oczach innych. Ledroff nie wiedział jednak, że Killeenowi było to już obojętne.
Wrócił do chaty. Toby jeszcze się nie obudził. Przyglądał się przez chwilę synowi i myślał. Aspekty domagały się uwagi w jego sensorium. Czuł ich narastający niepokój.
Przyszła Shibo. Zapakowali trochę żywności do plecaków i sprawdzili wyposażenie. Ten zwyczaj pozostał im z lat ucieczki: przygotować się do biegu zaraz po rozbiciu obozu.
Toby obudził się, chciał wyjść. Killeen niechętnie wyszedł razem z nim i Shibo. Zabrał ich za Metropolis. Nie chciał spotykać się z ludźmi i rozmawiać o tym, co się przydarzyło.
Poszli na niedalekie wzgórza. Rozmawiali niewiele. Shibo potwierdziła domysły Killeena, że kiedy spał, modliszka rozmawiała z Ledroffem i Fornaxem. Zaoferowała im schronienie w Metropolis.
Znała się trochę na ludzkiej psychologii. Ujęła argumenty w ramy uczciwego targu.
Obiecała bronić Metropolis, sprytnie zwodząc swoich zwierzchników. Odgoni też rabusie. Będzie tylko “zbierać” bliskich śmierci starych ludzi.
W zamian za to - i tu pokazała, że zna się na ludzkim poczuciu dumy - rodziny będą mogły przedsiębrać wyprawy na wybrane miasta zmechów. To, co ukradną, zostanie wzięte przez modliszkę na wymianę. Zgromadzi dzięki temu bogactwo i wyróżni się w społeczeństwie zmechów. Wreszcie, misternie zaciskając pętlę, modliszka obiecała, że dodatkowa siła, którą zyska dzięki nim, obróci się na korzyść ludzi, bo będzie mogła lepiej ich chronić.
Killeena oszołomiły przekazane przez Shibo rewelacje. Bardzo sprytna propozycja. Pozwalała ludziom na zachowanie resztek godności, a dla Metropolis, ciągle wstrząśniętego utratą Hat-cheta, była jak dar niebios.
Nie widział sposobu przeciwstawienia się temu.
Szli płytkim kanionem między stromymi zboczami. Toby nie wyglądał na zmęczonego. Biegał, gonił zwierzątka mieszkające pod karłowatymi krzewami.
Shibo była małomówna. Zreferowała tylko to, co mówili ludzie. Ledroff i Fornax powiedzieli temu i owemu o obecności modliszki w okolicach Metropolis, a plotka szybko się rozeszła.
W procedurze zaświadczania najpierw poruszona miała być sprawa śmierci Hatcheta. Potem zaplanowano dyskusję nad propozycją modliszki.
- Myślę, że decyzja jest do przewidzenia - powiedział Kil-leen.
- Tak - odparła w roztargnieniu Shibo.
Z niedalekiego wąwozu dobiegł ich kobiecy głos.
- Witajcie! Killeen, Shibo, to wy?
Spoza kępy krzewów wyłonił się zmech. Killeen automatycznie sięgnął po broń. Okazało się jednak, że to człekozmech, którego ostatnio widzieli w kompleksie fabrycznym.
- Długo to trwało, zanim was znalazłam - wołał kobiecy głos.
Zmech był zakurzony, poobijany i brudny. Z gąsienic zwisały mu zerwane ogniwa.
Shibo otworzyła szeroko usta.
- Jak...?
- Przymocowałam nadajnik do kostki Toby’ego. Widzicie? - Wskazał na buty Toby’ego. Do jednego przylepiona była maleńka łatka, nie większa od paznokcia. - Znam drogi zmechów transportowych. Podążałam waszym śladem, aż zobaczyłam, że wracacie do odkurzacza. Trochę to trwało, zanim znalazłam przewoźnika powietrznego, którego mogłam opanować. Ale udało się i podążyłam za wami. Hau!
- Zmech-pies - roześmiał się Toby. Zdziwiony Killeen potrząsnął głową.
- Obawiam się, że wiele się zmieniło odkąd ostatni raz się widzieliśmy.
- Kiedy się zbliżałam, zobaczyłam wielkiego zmecha. Może być niebezpieczny. Jeździ za tymi wzgórzami. Powinniście zaalarmować tutejszą wspólnotę ludzką...
- Wiemy - powiedział Toby. - To modliszka. Człekozmech kontynuował entuzjastycznie:
- Więc doskonale. Muszę jednak stosować się do moich starych zapisów. Przypominam wam, że potrzebuję tylko właściwego klucza, a dostarczę wam informacji.
Killeen potrząsnął ze znużeniem głową.
- Nie sądzę, żeby można było teraz zrobić użytek z tych starych zapisów. Zrozum, my...
- Nie, poczekaj - powiedział Toby. - Tato, pamiętasz, co powiedziało to coś na niebie?
- Co... umysł magnetyczny? Słuchaj, ja nie bardzo zrozumiałem, o co mu chodzi i...
- Mówiło o jakichś starych rzeczach - odparł z powagą Toby. - O mieście albo czymś takim, prawda?
- Wątpię, ale... przypomnijmy sobie, co nam powiedziało. - Killeen zmarszczył brwi.
- Żeby nie budować Cytadeli - podpowiedziała Shibo.
- Dobra rada, choć spóźniona. Cytadele przyciągają rabusie. Metropolis nie jest Cytadelą, ale jest już zbudowane - zauważył Killeen.
- I jeszcze coś - wtrącił Toby. - Tak. To powiedziało, żeby pytać o Argo.
- Hau! Święty klucz! Dziękuję! Dziękuję! - krzyknął nagle człekozmech.
Gapili się jak zmech kręcił się w kółko, poszczekując z radości.
- Argo! Argo! To słowo jest kluczem. Pozwala mi wreszcie przekazać wiadomość.
- Argo? Jakieś stare miasto ludzi? - zapytał Killeen.
- Och, nie! Argo to statek. Dawno temu moi bracia i ja ukryliśmy go. Znam miejsce. Wiem, gdzie jest Argo!
- Statek... - powiedział zdumiony Toby.
Killeen skonsultował się ze swoim obliczem, Budem, i zapytał:
- Statek oceaniczny? - Wzruszył ramionami. - Na Śnieżniku nie pozostało wiele wody.
- Nie! On nawiguje między gwiazdami. Został dawno zbudowany. Pomagałam go zakopać. Może pożeglować do Mandikini.
- Po niebie? - zapytała z powątpiewaniem Shibo.
- Tak! Argo zbudowano w taki sposób, że przyjmuje rozkazy tylko od ludzi. Ja i stu moich braci zostaliśmy wyposażeni w informację o jego położeniu. Jeśli ludzkość kiedykolwiek będzie potrzebowała statku długodystansowego, a nie potrafi sama go zbudować, mieliśmy o tym powiedzieć. Ale tylko potomkom budowniczych Argo, takim jak wy, bo znacie słowo klucz, nazwę statku! - Człekozmech zakończył perorę głośnym szczekaniem.
Patrzyli na siebie ze zdumieniem. Byli zszokowani. Człekozmech znów się okręcił, grzechocząc i brzęcząc.
- Hau! Jestem gotowa! Hau. Koniec przekazu! Hau!
Atak nadszedł bez ostrzeżenia, gdy wraz z Shibo i Tobym wracał do Metropolis. Rozmawiali z człekozmechem, który jechał obok na hałaśliwych, rozklekotanych gąsienicach.
Toby hasał w pobliżu, oczy miał rozpromienione szczęściem.
W momencie zapomnienia Killeena zaatakowały własne aspekty.
Zachwiał się, potknął i upadł na kępkę aromatycznej trawy.
Ogarnął go przypływ. Wszystkie aspekty i oblicza zaczęły jazgotać jedno przez drugie. Z ich poczucia strachu wystrzeliły szybkie, gorące ukłucia.
Chór nabrzmiewał jak fala. Jedne głosy zagłuszały inne. Lodowatymi prądami wypełniły mu ramiona, nogi i klatkę piersiową. Dostał skurczów mięśni. Gromki krzyk pulsował w żyłach i przeszywał trzewia. Otworzył usta, chciał krzyknąć, lecz głosy zacisnęły mu szczęki.
Widziały jego myśli.
Aspekty i oblicza były stare, konserwatywne, zakorzenione na Śnieżniku.
Przepływały przez niego fale piskliwego strachu. Uderzał piętami o trawę. Oczy zasnuła mleczna powłoka, przesłaniając pochylających się nad nim Shibo i Toby’ego. Usta poruszały się im bezdźwięcznie, jak rybie pyszczki za szkłem. Killeen walczył z zagłuszającymi go głosami.
Starał się im wyśliznąć, uciec w głąb sensorium. Ścigały go wszędzie, wbijały chłodne ostrza w szczeliny, w których usiłował się ukryć.
- Nie wystawiaj nas na niebezpieczeństwo! - krzyczał tuzin głosów. - Nie opuszczaj świata rodzinnego!
Wił się. Wyczuwał własne ciało z oddali, jak przez wąski szary tunel. Ręce i nogi grzebały w ziemi, a odgłos tych ruchów przypominał powolne bębnienie. Paraliżowało go pełzające zimno.
Przez cały czas przepełniony był piskliwym jazgotem. W tle jęczał oszalały basowy prąd złych przeczuć.
- Tchórzu! Nie uciekaj!
Te krzyki dochodziły przez rozwodnione światło.
- Odbuduj Cytadele, zgodnie z nakazem świętych klauzul! Killeen walczył z wciągającą go w głąb falą gniewu. Tonął w morzu insektów.
Oblewały go, wpełzały mu do nozdrzy. Cienkie krzyki skubały skórę. Szczypce kąsały ciało. Próbował odetchnąć, a wtedy płuca wypełniły mu łaskotliwe, brzęczące głosiki.
- Głupiec! Niewdzięcznik!
- Zdrajca!
- Przez stulecia trudziliśmy się tutaj. Czy wolno nam teraz uciekać?
- Nie myślisz już o nas?
- Jesteśmy stąd. Śnieżnik to prawdziwy dom ludzkości.
- Będziesz teraz wiał z podkulonym ogonem?
- Tchórz! Czuł, że słabnie.
Maleńkie czułki zagłębiały się mu w zatoki. Dusiły go. Płuca miał wypełnione czarną armią. Wtedy szaleńczo kopiące nogi natrafiły na coś twardego. Wody były masą maleńkich drapiących odnóży.
Obrócił się w trzeszczącej fali owadów. Walczył o powietrze, nogami szukał twardego podłoża.
Znów go dotknął.
Odepchnął się. Stał.
Wijąca się masa chlusnęła na niego.
Wwiercała się w skórę.
Roiła się, wrzeszczała, chlupotała.
Stał w centrum burzy rozpętanej gdzieś daleko. Bez ustanku napływały fale żarłocznych umysłów, krzyczały na niego, smagały wilgotnymi językami. Zaparł się jednak obcasami i następna fala nie zalała go, walczył z wirującymi prądami. Wtedy przypływ spróbował go unieść, zaatakował nogi.
Gdyby stał na piasku, grunt usunąłby mu się spod stóp.
Ale to była skała. Twarda, nieugięta skała.
I miała na sobie sztywne, kruche piętno modliszki.
Cofał się w stronę wybrzeża, nie spuszczając oka z szalonych ust nadpływających grzywaczy. Przysysały się do niego okrwawionymi wargami. Stąpał ostrożnie, czepiając się skały palcami nóg, wymacując drogę. Ten kamień był jego kotwicą.
Prądy szalały, smagały go, aż w końcu ustąpiły. Walczył na brzegu z silnym przypływem. Wreszcie sapnął, odkaszlnął, wypluł pyłki, wydmuchał lepki śluz z nosa. Kiedy śliska wydzielina spadła na skałę, ta krzyknęła desperackim, ostrym tenorem.
Chłodne strumyczki maleńkich szczypczyków sączyły się mu po nogach i zbierały się w kałuże na trzeszczącym gorącym piasku. Strząsnął wrzeszczące owadzie umysły z włosów, wyjął je sobie z kącików oczu. Zawodzenia osłabły.
Z góry spływał żółty żar, osuszał go.
Leżał twarzą do góry, gapił się prosto w Denix.
- Mruga. Czy...? - powiedziała Shibo.
- Tak. Jestem tutaj.
- Burza aspektów?
- Tak, Ja... coś...
Czuł, że twardy głaz nadal uciska mu nogi. Spojrzał na pochylone nad nim zaniepokojone twarze.
- To była... modliszka. - Odkrył to wtedy, gdy to powiedział. - Przybyła, dała mi opokę, na której się oparłem. Dlatego mogłem to przezwyciężyć.
- Modliszka? - zapytała zdziwiona Shibo.
Nadal dyszał, wciągał ostre powietrze do płuc. Wspomnienia masy insektów odpływały.
- Wie... o tym... ona to nazywa czującą informacją. Może utrzymać podsystemy... aspekty... na wodzy.
- Możesz wstać?
- Zrobiła coś więcej. Kiedy aspekty się wyzwoliły, dotarła do nich. Weszła głębiej. Zniweczyła to, co tam miałem. Czuję się... inaczej.
- Potrzebujesz wypoczynku. - Shibo otarła mu czoło kawałkiem materiału. Ku jego zaskoczeniu, ociekał wilgocią.
- Te aspekty... one zobaczyły o czym myślę.
- Modliszka też? - Shibo zmarszczyła brwi.
- Nie sądzę, żeby miała na to czas.
- Myślisz, że jest jakaś...nadzieja?
- Tak.
Twarz Shibo pozostawała zagadkowa, ale wyrażała ulgę.
“Mogę rozwiązać tę zagadkę”, pomyślał. Niespodziewany pomysł był zarówno dziwaczny jak i oczywisty.
Tobby tulił się do niego, płakał długo wstrzymywanymi łzami, które spadały na Killeena jak z bezkresnego nieba. Obejmował go rękami. Pomocne dłonie podtrzymywały go przy wstawaniu. Człekozmech szczekał. Wszyscy cisnęli się do Killeena, rozmawiali, poklepywali, pytali.
12
Przed procedurą zaświadczania nie pozostało wiele czasu na wypoczynek. Killeen leżał przez jakiś czas, oddając się przemyśleniom, ale wkrótce nadeszli ludzie i nieśmiało zapukali do jego drzwi.
To byli Bishopowie. Killeen rozmawiał z każdym z osobna. Nie wdawał się w szczegóły, powiedział tylko ogólnie, czego się dowiedział. Mówił łagodnym, pełnym przekonania tonem, czuł się pewny jak nigdy przedtem.
Jednak nie była to prawdziwa pewność siebie. Kiedy wahał się, co powiedzieć, zadawał sobie pytanie, co w takiej sytuacji zrobiłaby Farmy. Często brakowało mu pewności, ale jakoś udawało się przebrnąć przez trudne miejsca.
Twarze Bishopów wyrażały zaskoczenie, które zmieniało się w zainteresowanie, a potem w zrozumienie i zgodę. Niektórzy utyskiwali, lecz Killeen czuł, że ich przekonał. Po rozejściu się wieści o modliszce, Hatchecie i o tym, co ten człowiek zrobił, członkowie rodzin spoważnieli. Do Killeena zaczęli zaglądać także Rooksowie.
Shibo, Toby i Killeen zjedli trochę pieczonych korzonków i poszli się przejść po Metropolis. Zostawili człekozmecha, żeby podładował baterie słoneczne. Killeen obawiał się, że modliszka mogłaby zdalnie wypytać stwora, a wiadomość o Argo lepiej zachować na razie w tajemnicy.
Killeen uchylał się od rozmów z ludźmi, którzy do niego podchodzili. Wilgotna mgła przesłoniła pola uprawne na południe od Metropolis. Szli przez wysokie, pachnące zboże. Toby nigdy nie widział tak wysokich roślin uprawnych, nawet nie umiał przypomnieć sobie długich rzędów krzaków z pomidorami, miejsca zabaw w okolicach Cytadeli. Zjadacz podniósł się na niebie, promienie przebiły się przez rzadką mgłę, nadając powietrzu rześki aromat. Killeen wrócił do chaty i spał aż do procedury zaświadczania.
Kingowie zwrócili się przeciwko niemu.
Przedstawili argumenty, posługując się relacją innych Kin-gów, którzy uczestniczyli w rajdzie. Sprawę postawili jasno, odwołując się do faktów.
Przewodniczył Fornax, ponieważ był najdłużej sprawującym urząd kapitanem. Kingowie okazywali mu szacunek. Wybiorą kapitana wkrótce po zaświadczaniu, lecz do tego momentu Fornax sprawował władzę nad rodziną. W przyszłości będzie z niego dobry sojusznik.
Po zakończeniu oskarżających wypowiedzi Kingów, nadeszła kolej na obronę. Wystąpili Cermo i Shibo. Killeen siedział pośrodku zatłoczonego zagłębienia wykopanego w stoku wzgórza. Kolejni mówcy stawali w centrum. Nie licząc strażników stojących na granicach osiedla, cała ludzkość zgromadziła się na tym nagim pagórku.
Shibo mówiła niewiele, za to treściwie. Okazano jej szacunek. Chociaż przekazała te same informacje o zabiciu Hatcheta co Cermo, słowa Shibo miały większą wagę. Podczas zaświadczania istotny był ostateczny wynik głosowania zgromadzonych rodzin. Liczyła się każda osoba przekonana prostymi słowami Shibo.
Po niej zabrał głos Ledroff, jako kapitan broniącej się rodziny. Mówił niezbyt jasno, że Killeen jest człowiekiem odpowiedzialnym i nie należy do ludzi, którzy zaatakowaliby kapitana, chyba że byłoby to nieuniknione.
Killeen pomyślał, że to przemówienie nie obróci się na jego korzyść. Jednak nie przewidział wystąpienia Fomaxa.
Przewodniczący zgromadzeniu Fornax teoretycznie był neutralny. Ale jak tylko zaczai, Killeen zrozumiał, że w każdym zdaniu tego szorstkiego człowieka kryje się przebiegłość.
Pobrużdżona twarz Fornaxa wykrzywiała się sceptycznie, podczas gdy z ust padały lekko drwiące, pogardliwe zdania. Z wielką powagą potraktował wszystko, co powiedzieli Kingowie, a do wersji Bishopów odniósł się tylko jak do opinii.
Robił to subtelnie, dobierając słowa tak, by złagodzić fakty. Na skierowanej do publiczności twarzy malował się smutek, że musi o tym mówić.
Killeen nie mógł rozpoznać, czy była to maska, czy też autentyczne uczucie. Wiedział, że Fornax liczy na wysoką rangę w Metropolis jako kapitan senior. Chociaż Kingowie nadal będą rządzili Metropolis, ich kapitan, jako nowy człowiek na urzędzie, z konieczności osiągnie niniejsze wpływy. Im lepiej zaprezentuje się w roli człowieka mądrego, tym większy osiągnie wpływ na wszystkie rodziny.
Fornax usiadł. Zgodnie z tradycją nadeszła chwila, w której Killeen miał prawo wypowiedzieć ostatnie słowo.
Czuł się osamotniony, ale wiedział, co ma zrobić. Słowa nie mogły stanowić obrony przeciwko elokwencji Fomaxa. Zgromadzone rodziny patrzyły na niego z wyczekiwaniem.
- Będę mówił prosto i krótko. Wiecie, co się stało. Ważne jest jednak, dlaczego tak się stało. Nie będziecie mogli odpowiedzieć na to pytanie, jeśli tego nie odczujecie. Odwołam się więc do jedynego sposobu, który pozwoli wam zobaczyć to, odczuć i zrozumieć. Tego nie da się osiągnąć słowami.
Odsunął się krok, jakby robiąc dla kogoś miejsce na płaskim szarym kamieniu. To było miejsce mówcy; często przemawiał stądHatchet.
“Wiem, że słuchasz”, Killeen formułował w umyśle każde słowo z osobna. “Musiałaś to przechować. Odtwórz teraz. To najlepszy sposób”.
Coś zamigotało na miejscu mówcy. Wir powietrzny zmącił widoczność.
I nagle, Killeen znów tam był.
Kompleks fabryczny zmechów. Ogromna, zacieniona równina punktowana wilgotnymi, szarymi wygibasami.
Cykl wydarzeń rozwijał się ze straszną, ponurą gracją. Fan-ny wlokła się w stronę postaci, którą Killeen rozpoznał dopiero po pewnym czasie. To był on.
Wystąpił Hatchet. Rozpiął uprząż, a potem spodnie. Pozwolił im opaść. Sięgnął rękami, przysunął do siebie łuszczące się truchło.
Objęła go tępymi, na pół roślinnymi rękami. Szybkim, miękkim ruchem wszedł między krzywe biodra. Pracowali razem. Dochodził od nich łagodny mlaszczący odgłos.
Kruchy świat sensorium roztrzaskał się na kawałki. Strzały Killeena zabrzmiały jak ostre trzaski odbijające się od pokrytych warstwami lodu ścian. Z wściekłościąprzeszyły powietrze i uderzyły w obrazy padających ciał. Killeen wrócił.
Poczekał, aż wyrówna mu się oddech, popatrzył na oszołomione twarze widzów. Odkąd modliszka opuściła oddział i została za linią wzgórz, nie próbował skontaktować się z nią za pośrednictwem sensorium.
Wiedział jednak, co robić. Widział przed sobą długą drogę, znał ją, choć każdy jego krok prowadził w nowe rejony.
Nic nie mówił. Fornax był wstrząśnięty. Minęło sporo czasu, zanim ludzie doszli do siebie. Niewiele mówili. Słowa kapały jak krople łagodnego, ciepłego deszczu. Killeen odpowiadał na pytania krótkimi zdaniami, ale to wystarczało. Głosy zaczęły cichnąć.
Fornax wezwał do głosowania. Killeen usiadł.
Nie mógł głosować na siebie i nie patrzył na podnoszone ręce. Mogli równie łatwo dokonać tego aktu za pośrednictwem sensorium, lecz ono było ciągle przesycone obecnością czegoś, co przemknęło przez nie jak zimny wiatr.
Fornax liczył głosy, krzywił się. Twarz miał jak ponurą maskę. Wypowiadał starodawne formuły:
- Zgromadzone rodziny zwalniają tego, który stanął przed sądem. Witam byłego pariasa z powrotem w społeczności. Pozdrawiam tego, który był wyrzutkiem jako nieodrodnego syna rodziny rodzin. Radujmy się!
Rytualny uścisk Fornaxa był sztywny i nieprzyjazny. Powiedział Killeenowi o tym człowieku więcej niż mogłyby to wyrazić słowa.
Kiedy wycofał się, w ciszy rozbrzmiały słowa modliszki.
- Dobre zakończenie. Teraz, skoro zostałam wezwana ze względu na twoje potrzeby, pozwól mi mówić.
Głos modliszki przypominał pasmo przesuwające się przez ich sensoria.
- Ofiarowuję wam ochronę przed ciosami, które znosicie od dawna. Wyrażam żal z powodu cierpień, jakich doznaliście. (Niezrozumiałe). Zatrzymam was tu i zapobiegnę wszelkim atakom w przyszłości. Przyjmijcie to jako hołd wobec istoty tego, czym jesteście.
Killeen pokiwał głową. Wiedział, że to nadejdzie. Jeszcze jeden krok.
Wśród rodzin zapanowało zamieszanie. Dopadł ich strach, zaświtała nadzieja. Oba te uczucia w równej mierze uwidoczniły się na twarzach.
- Wasz styl życia musi być zachowany i wywyższony przez sztukę. Jesteście cenni. Wasze krótkie i pikantne życie jest samo w sobie majstersztykiem. Dajcie mi to, a zachowam co w was najlepsze na wieki.
Ogarnęło ich rozgorączkowanie.
Modliszka zamilkła.
Killeen wstał i przemówił potężnym głosem.
- Niektórzy zamieszkaj ą w takim miejscu. Określa to stare słowo: zoo. A niektórzy nie poddadzą się takiemu losowi.
Modliszka replikowała:
- Bez moich umiejętności dopadłyby was rabusie. Jestem zaledwie cząstką całości, której zrozumienie was przerasta. Nie powstrzymam rabusiów, bo ich działania wynikaj ą z długofalowego zamierzenia. Przeciw wam zebrała się potęga.
- Nie wszystko sprzysięgło się przeciwko nam - powiedział drwiąco Killeen. - Umysł magnetyczny kazał ci mówić prawdą na ten temat.
Powrócił głos modliszki, chłodny i stanowczy. Po wpatrzonych w przestrzeń oczach rodzin Killeen poznał, że wszyscy słuchają.
- Prawda, nie mogłam ukryć tego, co zostało ze mnie wymuszone. Inteligencje organiczne żyją wszędzie w strefie Zjadacza (jak go nazywacie). Podejmowane są kroki, żeby sienie zjednoczyły. Jesteście jednym z elementów. Wasz potencjał, choć teraz osłabiony, jest szkodliwy. Więc wektory przecięły się i wyznaczyły wam przyszłość: będziecie wiecznie ścigani przez rabusie. (Niezrozumiałe). Przetrwacie tylko pod warunkiem, że zdacie się na moją pomoc.
Słowa te wbijały się w myśli z taką mocą, jakby wykuto je w granicie.
Prymitywny wykop w stoku wzgórza zrobił się nagłe mały jak misa, do której modliszka wlewała przekaz. Wyznaczała ludzkiemu plemieniu mizerną pozycję.
Zaniepokojonych ludzi ogarniało na przemian zdziwienie i trwoga. Wszyscy wiedzieli, sądząc po sensoriach, że mają do czynienia z wielką, przepastną inteligencją. Przedstawiała swoje intencje, solidność i nieskalaną uczciwość.
Killeen odczekał chwilę, aż efekt słów nieco przyblaknie. Pamiętał słowa ojca, jeszcze z Cytadeli: “O obcych można powiedzieć jedno - są obcymi”.
Modliszka mogła być uczciwa, albo i nie. Zawsze byłaby to projekcja pojęcia z języka ludzi. Musiał o tym pamiętać. Nie mógł zakładać, że rozumie maszynę, albo że ona w pełni rozumie ludzi.
- Pytam teraz, czy zgadzacie się przyjąć osłonę, jaką wam daję przed wichrami, co nieustannie was szarpią. Zgódźcie się, a ja nawiążę partnerskie stosunki z rodzinami. Będę mogła także uratować innych ludzi, ciągle zagubionych na równinach tej planety, choć muszę wam powiedzieć, że niewielu już takich zostało. Zgódźcie się i możemy zaczynać,
Killeen nadal czekał, aż efekt tych mocnych słów zacznie się rozpraszać. Potem uniósł zaciśniętą pięść.
Ludzie zwrócili na niego uwagę. Stał nadal na mównicy. W milczeniu patrzył przed siebie, czekał aż w sensoriach opadnie napięcie. Gwar uciszył się. Zapanował spokój. Słyszał, jak łagodne wiatry głaszczą pagórki Snieżnika. Ludzkość patrzyła na niego. Teraz miał przedstawić swoją wizję. Chciał, żeby w nią uwierzyli.
- Pójść drogą modliszki to znaczy zgodzić się na zaprzedanie naszej przyszłości, przyszłości naszych dzieci i legionu, który z nas powstanie. Owszem, możecie skorzystać ze schronienia, które daje modliszka. Możecie schować się przed rabusiami. Zbierać plony. Rodzić synów i córki i patrzeć jak rosną. Tak, to byłoby ludzkie, dobre. Ale zawsze będzie kulawe, ograniczone i w końcu sprowadzi zagładę na wszystko, co sobą reprezentujemy.
Omiótł spojrzeniem słuchaczy, patrzył ludziom w oczy.
- Jest inna droga i ona wyprowadzi nas na szerokie wody. Dla tych, którzy wierzą, tak jak dziś wykazali w głosowaniu, w trwałą wartość prostej ludzkiej godności.
W zaniepokojonych, choć pełnych podniecenia spojrzeniach, którymi przyjęli jego słowa, po raz pierwszy w ciągu swego dorosłego życia dostrzegł uderzającą do głowy perspektywę - możliwość wyboru.
13
Spodziewał się, że modliszka odpowie chłodnym, przemyślanym atakiem. Spodziewał się jakiegoś dziwacznego sztormu ogarniającego umysły. Spodziewał się, że zacznie od niego.
Ale nie spodziewał się całkowitej ciszy.
Po wyjściu z zagłębienia w stoku ludzi przepełniały obawy. Nikt nie wiedział, co znaczy brak odpowiedzi ze strony modliszki.
Killeen czuł ogromną ulgę, gdy wracał z zaświadczania.
Toby paplał wesoło, oczy płonęły mu od radosnych wizji. Killeen rozbudził takie wizje w członkach rodzin. To przeżycie wyczerpało go.
Po raz pierwszy zrozumiał, co to znaczy wyrzucić w obojętną przestrzeń swoje ja, przefiltrowane przez pajęczynę sensorium, ale wypływające na wibrujących falach nie zakłóconego elektroniką głosu. Słowa były tępymi, ślepymi przedmiotami, których używał, żeby jasno przedstawić własną wizję świata. Zmagał się z nimi jak z wymyślnymi narzędziami, by przez ich miękkie znaczenia wbić twarde fakty w mózgownice innych. Słowa nie tylko określały rzeczy, one sprawiały, że umysł pojmował, otwierał się, krew szybciej krążyła.
Naszkicował im swój plan, drogę do Argo. Ze strony rodzin odpowiedź nadeszła w formie aprobaty wymruczanej jak pieśń, naszpikowanej pytaniami, wątpliwościami, zaprzeczeniami kołyszącymi się jak plamki światła na oceanie. Nie wszyscy zgadzali się z nim. Tylko części nie brakło zdecydowania i ducha, by podążyć za jego ideami, zrobić pierwsze kroki na ruchomych piaskach.
Ale jednak byli. Usłyszeli jego przesłanie.
Nigdy nie sądził, że to jest tak wyczerpujące. Usta miał wyschnięte, nogi bolały go, jakby wiele godzin spędził w marszu.
Potem poczuł ciężar modliszki powracającej do jego sensorium.
- Mimo waszych ograniczeń gatunkowych, potraficie sprawiać niespodzianki.
- Dzięki serdeczne i pierdol się - odpowiedział Killeen. Ludzie idący obok także słyszeli modliszkę. Wydawała się wypełniać powietrze swoją obecnością. Wszyscy zatrzymali się z odchylonymi do tyłu głowami.
- Nawet jeśli wziąć pod uwagę moje możliwości, twoja propozycja jest z gruntu niewykonalna.
- To wyrażenie, nie propozycja.
- Rozumiem. Przeglądałam kompilacje historyczne z naszych miast na Śnieżniku. W niechlujnych archiwach ludzkiej spuścizny (trzeba przyznać, prawie nie do odczytania) znajdują się nikłe ślady o statku nazywanym Argo. Być może został zbudowany, z myślą o dotarciu do waszych kandelabrów. Kiedy zaczęliśmy rozprzestrzeniać się na Śnieżniku i dokonywać niezbędnych zmian, wasi przodkowie prawdopodobnie postanowili zebrać w jednym miejscu szybko zanikającą technologię ludzi.
- Zrozumiałaś moją propozycję?
- Twoją groźbę. Tak. (Niezrozumiałe). Doprawdy, jeśli sam spróbujesz dotrzeć do Argo, z łatwością mogę cię powstrzymać. Po prostu rabusie przetną ci drogę.
- Jasne. Łatwo nas powstrzymać. Wystarczy zabić. - Killeen uśmiechnął się chłodno.
- I to jest właśnie to, czego oczywiście nie chcę. Sądziłam, że zakończę moje dzieło podczas życia jednego pokolenia ludzi. Teraz widzę, że to niemożliwe. Jesteście głębsi i bardziej skomplikowani niż mi się wydawało.
- Zawsze ktoś tu zostanie, w zoo - wtrąciła Shibo. - Możesz ich wykorzystać.
- Ale czy będą reprezentować pełny zakres waszych dziwnych talentów? Tego nie wiem.
- Dowiesz się. Po prostu pozwól niektórym z nas odejść. W sensorium zapadła pustka, zwiększyło się ciśnienie. Były to jakieś obce reakcje, których Killeen nie potrafił oddać w słowach używanych przez ludzi.
- Chcę zrobić więcej. Pomogę wam.
Killeen nie uczestniczył w wiwatach wznoszonych przez stojących w pobliżu Bishopów i Kingów. Zastanawiał się, jakie są prawdziwe myśli i motywy modliszki.
- Czy modliszka jest tutaj? - zapytała Shibo.
- Wyczuwam ją. - Killeen potarł twarz. Bolała go głowa, jakby przez skronie przemykały płomyczki. Poprosił Shibo, żeby ucisnęła miejsca za uszami, u nasady czaszki. To był stary sposób Bishopów na łagodzenie bólu. Wkrótce poczuł ulgę. Zmysły mu wrzały, szukały czegoś, budziły się. Miał wrażenie, że z jej rąk spływa gorąco.
- Nic się nie zmieni, jeśli tu zostaniemy - powiedział, kiedy ogarnęło go ciepło. - Modliszka zawsze będzie w tle.
- Będzie nas obserwować?
- Żeby tylko. Nie znajdziemy sposobu na powstrzymanie jej.
- Wyczuwa nas?
- Możemy się pozbyć modliszki przez wyłączenie sensorów. Tylko że wtedy oślepniemy.
- Nie chcę.
- Je też. Ja... próbuję...
Ostrożnie skupił uwagę na punktach, w których weszła w niego lekko brzęcząca obecność. Odepchnął ją. Łagodnie, ostrożnie. Potem mocniej. Buczenie ustało.
- Myślę, że pójdzie sobie, jeśli będziemy tego chcieli.
- Też to czuję. - Pokiwała głową.
- Ale i tak jest w pobliżu.
- Tak, ale poszła sobie.
- Nigdy by mi się nie udało przetrwać burzy aspektów bez jej pomocy. Wpadłbym w trans jak ta kobieta, tłumaczka Hatcheta. Jej aspekty musiały wpaść w panikę podczas rajdu.
- Maszynal nie mógł jej naprawić?
- Tak mi się wydaje. Modliszka udzieliła mi właściwej pomocy. Bywa użyteczna.
- I tak jej nie lubię.
Wiedział co znaczy życie pod ochroną i świadomość, że jest się obserwowanym z dala.
Powoli odwróciła wzrok od gwiazd świecących przez okno. Popatrzyła na niego z ukosa, w zamyśleniu. Twarz rozjaśnił jej cienki, wszystkowiedzący uśmiech.
- Znam polecenia usuwające modyfikację centrów seksualnych. Już nie ma blokady.
Nic nie powiedziała, tylko się uśmiechała.
Pocałował ją w kark, twarz, usta. Poczuł smak ziemi i powietrza. Opadł na kolana, na brudną podłogę. Zębami szukał zapięcia jej kombinezonu. Materiał był szorstki, z szelestem ocierał się o niego brodą. Kombinezon rozpiął się i opadł. Objęła go nogami w pasie. Przetoczyli się dwa razy w kurzu. Nie zwalniali uścisku. Przetoczyli się jeszcze raz. Tym razem uderzyli o ścianę, obijając sobie kolana i palce u nóg.
Wyśliznęła się z uścisku. Trzaski, pękanie. Wyswobodziła się z egzoszkieletu.
Dotykał w ciemności jej bioder, wspaniałych, niewielkich piersi. Schodziły z nich warstwy nagromadzonego przez lata napięcia i strachu. Spływały z niego, migocząc. Odpadały warstwa po warstwie. Poczuł w głębi starego aspekta, kobietę, ześlizgującego mu się po ramionach aż do palców. Nie czuł tego ani kiedy był z Yeroniką, ani z Jocelyn. Miękki kobiecy ciężar wpadł mu w ramiona. Schodził w głąb siebie. Dostęp. Powolne szturchanie. Razem staczali się w głąb wyczekującej ciszy. Otaczała go nogami. Ciepło wdarło się do ust. Chwyt, zwolnienie, powrót, zataczanie kręgu. Rzut bioder przyciągał biodra. Brzuchy uwalniały się z napięcia. Kobieta, która była w nim, wyczuwała przyspieszanie i zwalnianie pulsu Shibo, jakby cicha widownia przyglądała się każdemu ich ruchowi. Spinał się i rozprężał, czuł jak Shibo zwija się. Gorąco uniosło jej włosy.
Nagle w ułamku sekundy zrozumiał znaczenie groteskowej galerii, którą widział w kompleksie fabryk zmechów. Umęczone, wijące się rury odzwierciedlały jego własną potrzebę seksu. Jednak te nieustające ruchy i pękające powłoki były z gruntu błędnym przedstawieniem samej rzeczy. Modliszka nigdy tego nie zrozumie. Istota sprawy wykraczała daleko poza cyfrowy romans. Głęboko ukryty duch przepełniał życie organiczne. Pochodził z samego początku wszechrzeczy i kreował z siebie życie, którego puls wyczuwała każda śmiertelna istota. Modliszka zrabowała te momenty z umysłów ludzi zmarłych pewną śmiercią, ale nie była w stanie w pełni ich odtworzyć; Killeen zrozumiał to w ułamku sekundy. Shibo też to czuła. Pocałowała go, zagłębiając zęby w miękkich wargach. Coś otworzyło się w nim, poczuł tajemne źródło siły, moc, która leżała poza słowami. Życie odradzało się. Jest taki, jak jego ojciec, jaki będzie jego syn. Ojciec żył. Ścisnęła ich siła dośrodkowa. Poczuł twarde uderzenie.
EPILOG
ARGO
1
Argo leżała zagrzebana pod wyglądającym na naturalne guzkowatym wzgórzem. Portale znajdowały się pod głębokim wąwozem do połowy wypełnionym żwirem. Killeen musiał wejść jako pierwszy, ponieważ portal był ustawiony na przyjmowanie tylko autentycznego odcisku ludzkiej ręki W jakiś sposób sprawdzał też kod genetyczny, szukając kluczowych konfiguracji wskazujących na to, że jest potomkiem ludzi, którzy jako pierwsi osiedlili się na Śnieżniku.
Zmechy rozpracowały ten problem, ale więcej nie osiągnęły. Żadna wyprodukowana przez nie kopia nie mogłaby tam wejść. Killeenowi udało się to bez trudu, nie uruchomił systemów bezpieczeństwa ani alarmu. Z portalu prowadził tunel do wielkiej komory pod wzgórzem.
Później Killeen czekał na grzbiecie wzgórza, nad poszerzającym się wykopem. Patrzył na równinę za szerokim tunelem na błękitniejące w oddali góry. Widział ośnieżone szczyty, z których spływała lodowato zimna woda. To miejsce znajdowało się o pół obwodu Śnieżnika od Metropolis. Dopiero tu można było w pełni odczuć postępy zmian klimatycznych wprowadzanych przez zmechy. Musiał włożyć ocieplaną kurtkę i legginsy, żeby nie marzły mu nogi. Razem z Tobym spędzał całe godziny nad strumieniem, wsłuchując siew szum wody płynącej po otoczakach i wygładzonych przez wartki nurt czarnych jak smoła głazach. Woda była przejrzysta, lekko niebieskawa. Toby zbierał cienkie płytki lodu znoszone przez zawirowania prądu rzeki na brzeg, ciskał nimi jak kamieniami i pojękiwał, bo zimno kąsało go w ręce.
Zmechy lubiły zimno. Całe ich legiony przejeżdżały nad strumieniem na wzgórze. Kurz, który wzbijały, długo unosił się w ostrym powietrzu. Wielki wykop odsłonił pokrytą patyną stuleci zagrodę w kształcie łuski pocisku. Przez wieki osad zdążył pokryć także znajdujący się w środku statek. Killeen i Toby patrzyli, jak zmechy ostrożnie zdejmują warstwy ziemi z konstrukcji, a potem odrywają rusztowania, pod którymi spoczywała biała skorupa Argo. Nadjeżdżały uszykowane w formacje robocze długie kolumny zmechów, rozbijały skałę, rozgrzebywały systematycznie ziemię w poszukiwaniu śladów tych, którzy wyszli ze statku. Traktowały to miejsce jak stanowisko archeologiczne dawno wymarłej kultury.
Argo zakopano na terenie bogatym w rudy metali, więc żaden prosty detektor nie mógł wykryć statku z powietrza. Ci, którzy go zakopali, zakładali, że zostanie tu bardzo długo i zabezpieczyli przed wstrząsami i przeciekami. Zmechy wielokrotnie nawiedzały tę okolicę w poszukiwaniu rudy, lecz nie udało im się znaleźć statku.
Szwadrony maszyn wzbijały kurz, który opadał na Argo. Statek wyglądał jak dwie złączone do modlitwy dłonie. Na łączach nie było widać szwów, ale na dziobie i rufie umieszczono przezroczyste pokrywy, zabezpieczające wystające z kadłuba wypustki. Zmechy jak gdyby wiedziały, co to jest i po zdjęciu pokryw obchodziły się z nimi bardzo ostrożnie.
Wtedy modliszka przestała kierować armią zmechów i podeszła do małego obozowiska ludzi. Chciała, żeby do śluz statku weszły dwie osoby. Tu także tylko ręka człowieka mogła znieść zabezpieczenia. Killeen domyślał się, że modliszka próbowała je złamać, a gdy się to nie udało, przez moment była zdziwiona. Zapewne zaskoczyło ją, że ludzie wymyślili kiedyś coś, czego zmechy nie są w stanie pokonać, lecz kiedy to powiedział, modliszka odparła:
- Nie. Wiele czasu upłynęło, odkąd niektóre moje składniki widziały takie dzieła wykonane przez twój rodzaj. Nie jest to jednak rzecz nam nie znana. Pierwsi z twego gatunku, którzy przybyli do Centrum, nie byli tak zdolni. (Niezrozumiałe). Szybko się jednak nauczyli niektórych naszych sztuk. Ty sam natknąłeś się na jedną z ich prac z zamierzchłej przeszłości.
- Co? Ja nie...
- Śledziłam was wtedy. Mieliście nieszczęśliwe spotkanie z rabusiem klasy jedenastej. Nie mogłam odwieść go od zaatakowania was. (Jak już wspominałam, muszę działać w ramach narzuconych mi przez moje społeczeństwo). Schroniliście się w artefakcie zachowanym z czasów, gdy niektórzy z twojego gatunku odtworzyli tutaj budowlę, którą nazywali Tadż Mahal. Została naznaczona godłem człowieka dowodzącego oddziałem. Teraz cała grupa przeniosła się w inne miejsce w Centrum.
Killeen przypomniał sobie, jak długo i uporczywie wpatrywał się w pomnik, żeby zachować trwałe wspomnienie. Wywołał je teraz z magazynu pamięci i dokładnie przyjrzał się wymyślnym kształtom, uroczystej, lśniącej bieli kamienia. Zobaczył kwadratowe, czarne godło wykute w czerni. NW. A więc to był znak któregoś z praojców, który budował tak, jak teraz potrafią tylko zmechy.
- To oni zbudowali Argo?
- Nie. Przybyli na długo przez epoką kandelabrów i byli pierwszymi ludźmi w Centrum. Później nadlecieli inni ludzie. Argo, o ile można wnioskować ze śladów, była wytworem wczesnych budowniczych Cytadel. Przewidzieli, że nadejdzie czas, kiedy twój gatunek będzie potrzebował środków ucieczki. Obserwowali nasze dzieła w innych częściach Centrum i wiedzieli, że wkrótce będziemy okupować i zmieniać Śnieżnik (jak go nazywacie) dla wyższych celów.
Killeen parsknął.
- Zabijanie planety nazywasz wyższym celem?
- Zrozum, moje zainteresowanie wami nie oznacza, zrównywania waszego przeznaczenia z naszym. Stanie się to dla ciebie oczywiste, kiedy więcej się dowiesz.
Killeen uśmiechnął się ponuro i nic nie powiedział.
Zaczynał wyczuwać coś z przeplatających się stanów modliszki. Błędem byłoby sądzić, żeby za jej słowami kryło się coś takiego jak uczucia. “Obcy mają to do siebie, że są obcymi”, mówił ojciec. Killeen pamiętał o tym. Jednak umiejętność wyczuwania, w jakim stanie znajduje się modliszka, mogła okazać się użyteczna.
Była nikłą obecnością na skraju jego sensorium, gdy po raz pierwszy wchodził do Argo. Weszli też powolny Cermo i Rooksowie, lecz nie zrozumieli nic z tego, co tam znaleźli. Do Argo wpełzały ukradkiem mikrozmechy, starając się poznać statek.
Killeen odebrał przesunięcie chromatyczne w modliszce. Nawiązywało ono do takich uczuć jak oczekiwanie, podniecenie, zainteresowanie. Razem z Shibo buszowali po owalnych korytarzach oświetlonych przyćmionym czerwonym światłem. Modliszka zidentyfikowała niektóre sekcje modularne na podstawie starych zmechowych zapisów. Pewne części Argo wzięto ze zmechtechniki przystosowanej do potrzeb człowieka. Inne wykonano według starych wzorców stanowiących prawdopodobnie odbicie technologii, którą ludzkość dawno temu przywiozła do Centrum galaktycznego.
Podczas przeszukiwania Argo, Killeen wyczuwał odruchy rozpoznania w niektórych starszych aspektach. Stara ludzka technologia wzbudzała ciepłe uczucia. Człowiek jest przywiązany do swoich wytworów.
- Właśnie - skomentowała modliszka. - Wasze dzieła częstokroć przeżywają was samych. My, którzy żyjemy wiecznie, nie przywiązujemy takiej wagi do naszych artefaktów. Uważamy je za jednorazowe narzędzia, które wkrótce idą na złom. To jest jedna z intrygujących różnic między nami a wami.
Kiedy modliszka mówiła za pośrednictwem Arthura, Killeen musiał uważać, żeby nie zagłębiać się w dyskusję. Modliszka przypominała klin wbity w aspekta i mogła uzyskać dostęp do myśli, które Killeen chciał chronić. Oszustwo było trudne.
Pomogły mu w tym inne aspekty, których modliszka nie opanowała. Ich wesoła gadanina podczas poznawania Argo maskowała taktyczne myśli Killeena.
Kiedyś rozpraszałyby go stłumione krzyki aspektów. Teraz potrafił sprowadzić je do poziomu przyćmionych migotań w umyśle. Nauczył się tego podczas burzy aspektów. Ku swemu zaskoczeniu nie miał koszmarnych snów i nie musiał szamotać się z aspektami i obliczami, żeby je uśmierzyć, kiedy się budził. Nie opuszczały go jednak i przychodziły na każde wezwanie. Rzadko zdarzały mu się nawroty tego, co przeżył podczas burzy aspektów. Umiał szybko stłumić obrazy, które go nawiedzały - załamujące się fale, ostrą, gryzącą masę żuków i pająków.
A jednak nawiedzało go to w dziwnie odmienny sposób, gdy szedł przez mroczne korytarze Argo. Wokół roiło się od mikrozmechów. Z owadzią energią buszowały po uśpionych od wieków urządzeniach, sprawdzały je, naprawiały. Były jak fale przelewające się przez wyrzucone na brzeg ścierwo głębokomorskiego stworzenia.
Argo drgnęła. Killeen poczuł na skrajach sensorium jakąś jasną obecność. Sieć pokładowa statku wracała do życia.
Drużyny roboczych zmechów przelewały się wokół małego obozowiska ludzi jak czarny strumień wokół otoczaka. Było wśród nich wiele typów maszyn, których ludzie nigdy jeszcze nie widzieli. Rurowate, klocowate, z ostrymi jak brzytwa narzędziami. Maszyny wiedziały, że trzeba zostawić ludzi w spokoju i omijały ich namioty i ogniska szerokim łukiem.
Trochę więcej niż setka ludzi odbyła długą podróż, żeby dostać się na miejsce postoju Argo. Byli to głównie Bishopowie i Rooksowie. Ciągle odczuwali strach po podróży na pokładzie odkurzacza i grzechotnika, który dowiózł ich tutaj z lądowiska. Pierwszy wstrząs przeżyli podczas spotkania z modliszką czekającą na nich za pasmem wzgórz otaczających Metropolis. Byli jednak już trochę oswojeni z tym zbiorem rur i węzłów, pewnie ze względu na wcześniejszą obecność maszyny w ich sensoriach.
Mimo to różnobarwny tłum ludzi wymagał ciągłego wsparcia duchowego, co irytowało Killeena. Za każdym razem, gdy wracał z Argo do obozu, ludzie zarzucali go pytaniami.
Co to za gaz otaczający statek, ten, po którego wdychaniu tak śmiesznie się mówi? (To hel, powiedział mu Arthur. Bierna ochrona przed rdzą).
Dlaczego modliszka rośnie? (Dołączyła nowe części, żeby kierować rozrastającą się brygadą zmechów).
Dlaczego tu tak zimno? (Byli bliżej bieguna pomocnego. Ale i w Metropolis zrobi się zimniej, kiedy tylko wprowadzone zmiany przez zmechy rozprzestrzenia się. na dalsze części Śnież-nika).
Żywność się kończy; czy zmechy nie mogłyby się pospieszyć? (Przywracanie sprawności nieczynnego od stuleci statku wymagało czasu. Killeen poprosi modliszkę o zaopatrzenie ich w żywność wytworzoną przez zmechy. Nie jest smaczna, ale zapycha).
Dlaczego człekozmech przybył tu razem z nimi? (Zostawiony z dala od Argo, padłby ofiarą rabusiów. Ma w sobie zakodowane fragmenty starych ludzkich zwyczajów. Poza tym, chciał tu przyjść).
Był zadowolony, że Fornax i Ledroff odmówili przybycia. Gdyby tu byli, wszystko szalenie by się skomplikowało. Obaj wysłuchali propozycji Killeena i obiecali, że rozważają przez noc. Jednak rano na ich wymizerowanych twarzach malowała się niechęć. W trakcie rozmowy kapitanowie patrzyli na niego jak na innego człowieka. Killeen mówił łagodnie, nie przyspieszał biegu sprawy. Targował się o ludzi, którzy chcieli pójść i zobaczyć, co to jest Argo.
Trzy dni potem długa kolumna opuszczała Metropolis. Wszyscy mogli, rzecz jasna, wrócić. Nie było gwarancji nawet na to, że Argo jeszcze istnieje albo że jest sprawna. Mieli do dyspozycji tylko mapę człekozmecha, która służyła im za przewodnik. Ale w sile stu osób postanowili zaryzykować.
Ledroff został z resztą Bishopów, zajęty intrygowaniem przeciwko Fomaxowi, żeby zostać kapitanem całej Metropolis. Ale żaden z kapitanów nie był w stanie powstrzymać ludzi, którzy chcieli iść do Argo. Stali tylko z pozbawionymi wyrazu twarzami i patrzyli.
Strata Hatcheta, rewelacje o tym, co zrobił, nagłe nawiązanie kontaktu z modliszką- to wstrząsnęło Metropolis i ułatwiło manewr Killeena. Hatchet nie mówił o swoich układach z maszynalem i o tym, co zobaczył w czasie rajdów. Wbrew starym rytuałom rodzin nakazującym opowiadanie o przebiegu wypraw, Hatchet ograniczał rozmowy. Mówił tylko o wkradaniu się do fabryk. Przekazany przez modliszkę obraz tego, co chciał uczynić, ten okropny moment z Fanny, na zawsze zbrukał jego pamięć.
Killeen przedstawiał swój zamiar, jako pewną możliwość, wyprawę badawczą. Wiedział jednak, kiedy wychodził z Metropolis, że już nigdy nie zobaczy osady. Nawet gdyby Argo okazało się ułudą i tak już tu nie wróci. Lepiej włóczyć się po z wolna obumierającym Śnieżniku niż kulić się w klatce.
Mimo to, rozumiał motywy większości, która została. Z Fornaxa i Ledroffa będą kompetentni kapitanowie. Pod osłoną modliszki rodziny mogą się rozrastać.
Arthur powiedział, że wśród ludzi zawsze przeważali bierni. To była roztropna strategia gatunku, zabezpieczenie na wypadek każdej śmiałej próby. Dlatego nikt z odchodzących nie gardził bojaźliwymi; bez słów, z wrodzoną intuicją nabytą w czasach ciężkiej próby, rozumieli ich wybór.
Zgromadzili się na posępnym stoku, żeby obejrzeć pierwszy lot Argo.
Uniosła się z rykiem nad stanowiskiem startowym. Ludzie latali nią na orbitę dawno temu. Argo łączyła Cytadele z kandelabrami. Statek miał wmontowane części zmechów przestrojone na użytek człowieka. Sensorium odpowiadało na sygnały pochodzące z ludzkiego procesu myślenia i odrzucało wszelkie rodzaje mowy zmechów.
Dlatego teraz, choć ludzie nie znali się już na mechanice, jeszcze raz ręka człowieka zmuszała statek do lotu.
Shibo znalazła się na właściwym miejscu. Jej egzoszkielet nadawał się do wykonywania szybkich ruchów niezbędnych przy pilotowaniu. Ponadto, przez jej sensorium modliszka mogła połączyć umysł nawigacyjny Argo z egzoszkieletem.
Killeen siedział przy niej, gdy uruchamiała silniki statku. Z pomocą modliszki ćwiczyła od wielu dni. Kiedy trasy zostały już wyrysowane w sensorium, wewnętrzne struktury statku przejęły prowadzenie. Reagowały na jej ruchy przekazywane przez egzoszkielet.
Biegle manewrowała rękami pomiędzy modułami dowodzenia, egzoszkielet buczał. Gdyby miało się to odbywać na poziomie przekazu słownego, wszelkie procedury zostałyby spowolnione.
Radziła sobie dobrze. Do sensorium Killeena docierał od niej przyćmiony strumień. Dotknięcia, ostre zapachy, kwaśny smak, wszystko wymieszane i szybkie jak błyskawica. Z napiętą twarzą nachylała się nad ukośną tablicą sterowniczą. Przy każdej procedurze statek sprawdzał, czy rzeczywiście jest człowiekiem; był to prastary środek ostrożności. • Trzepotała rzęsami, usta miała ściśnięte, blade.
- Hej? - wyszeptał jej do ucha.
- Wchodzę w to - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Zostaw, jeśli czujesz...
- Zrobię to.
Wydawało się, że nasłuchuje odległych głosów. Killeen czuł przebiegający przez nią prąd informacji, jak przybierający na sile wiatr.
Statek zaczął wydawać wyższy dźwięk. Poczuł kołysanie.
- Wystartowaliśmy - powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał.
Przebiegł go dreszcz. Było to tylko odległe echo tego, co ona wycierpiała. Miał uczucie, że szybuje i zapada się.
Spojrzał w dół. Pobrużdżony stok wzgórza wyglądał jak nadgryziony owoc.
- Tak! - W sensorium rozległ się głos Powolnego Cermo. - Oni lecą!
- Jesteś wspaniała - powiedział.
Siedziała przy panelu jak królowa. Była pierwszym człowiekiem, który sterował tym statkiem od epoki kandelabrów. Wiedział, jakie to ważne, ale jego uczucia miały wyłącznie osobisty podtekst: nagła miłość do niej. Wyzwolenie. Kontrola nad własnym umysłem i zdolność do dawania siebie bez ograniczeń.
Arthur, nieproszony, zaświergotał cieniutkim głosikiem wolnym od ingerencji modliszki.
- Jesteś teraz podłączony do jej feromonów. To są takie molekularne trybiki, które muszą się połączyć, żeby wywołać przyciąganie pomiędzy kobietą a mężczyzną. Modliszka zneutralizowała blokadę wprowadzoną przez rodzinę Bishopów. Nie pomyśl tylko, że to coś ulotnego albo intelektualnego. Dopasowanie tych neuronowych trybików nie ma nic wspólnego z pozycją społeczną damy albo z twoim zdaniem na jej temat. Stosunek seksualny nie jest po to, żeby wyrazić wyższe potrzeby, niestety, lecz żeby zadowolić zapisy genetyczne. Muszę powiedzieć...
Killeen wyłączył go.
Razem z Tobym przechadzał się pod wieczornym niebem raczej dla rozgrzewki niż żeby przyglądać się robotom prowadzonym przez zmechy. Maszyny pracowały bez przerwy, wyposażały Argo, zbierały zapasy, dokonywały własnych, niezrozumiałych badań.
- Jak modliszce udało się zebrać ich aż tyle? - zapytał Toby.
- Ona dla zmechów jest jak... kapitan. - Wtedy zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, czym jest modliszka.
- Myślisz, że naprawdę pozwoli nam odlecieć?
- Lepiej, żeby tak było.
- Nie rozumiem, dlaczego miałaby to zrobić. - Toby nachmurzył się. Killeen zobaczył na twarzy syna wysiłek. Chłopiec starał się zrozumieć to, co stało się z nim w kompleksie fabryk zmechów. Zmienił się z dnia na dzień. Ciężar wydarzeń sprawił, że szybko doroślał. Beztroska pewność siebie uleciała i nigdy nie wróci. Będzie go odtąd martwiła każda rzecz, dopóki jej nie zrozumie, nie zaakceptuje i nie dopasuje do schematu.
- Użyliśmy jedynej broni, jaka nam została - powiedział Killeen. - Wrażliwości.
- Nie rozumiem.
Dał Toby’emu znak ręką, żeby wyłączył sensorium.
- Całe?
- Tak. - Kiedy zostały im tylko zwyczajne, przyhamowane zmysły, Killeen powiedział: - Gdyby zatrzymała nas wszystkich w Metropolis, nie bylibyśmy sobą.
- Jak to? - Toby zamrugał ze zdumienia.
- Zamknięci w zagrodzie zostalibyśmy pozbawieni prawdziwie ludzkich cech.
- Zamienilibyśmy się w wieprzki?
- Tak. Stalibyśmy się tłuści. Zmechy musiałyby nas wszędzie wozić.
- Myślisz, że wszyscy, którzy zostali zgrubieją?
- Może. Modliszkę niewiele to obchodzi. Na pewno będzie nas śledzić.
- Jak?
- Za pośrednictwem tych mikrozmechów.
- Hm. - Toby zatrzymał się, Ręce trzymał w kieszeniach kurtki. Z ust unosiła mu się. para. - Hej, słyszysz coś?
Killeen spostrzegł modliszkę zbliżającą się od strony Argo.
- Włącz systemy. Nie chcę, żeby coś zaczęła podejrzewać. -Kiedy sensorium rozjaśniło się, poczuł twardy kontur modliszki. Powiedział, jakby kończył zwyczajną rozmowę: - Rzecz w tym, synu, że coś tracimy...
- Śmiech. To jest znak waszego wewnętrznego zmysłu. To zamrze w Metropolis.
Toby przestraszył się. Otworzył szeroko oczy.
- Cholera! - krzyknął Killeen w otaczającą ciemność. - Już ci mówiłem, żebyś nie wchodziła w ten sposób. Mamy kod, prawo, prywatność.
- Tak. I to też jest częścią tego “czegoś”, co twoim zdaniem tracicie. Ten rys związany jest z waszym wewnętrznym przetwarzaniem danych. Nie rozumiem, dlaczego tak jest. Odnosi się to do waszych zwyczajów. Tego jestem pewna. Musicie spać, żeby przefiltrowywać doświadczenia czerpane ze świata. To typowe dla form niższych, które ewoluowały w sposób naturalny.
Toby wykrzywił usta. Oczy mu się zwęziły. Killeen spostrzegł, że chłopiec jest nie tyle wystraszony, co zirytowany obecnością modliszki. Rozumiał to uczucie, choć wiedział, jak jest niebezpieczne. Zaczynali się przyzwyczajać do modliszki. “Obcy mają to do siebie, że są obcymi”.
- A ty co? Nie śpisz? - zapytał Toby.
- My przetwarzamy informacje w systemach równoległych, pozostając przy tym przytomni. Nie potrzebujemy takich mechanizmów oczyszczających jak śmiech i sen.
- Musi wam to działać na nerwy - powiedział szyderczo Toby.
- Nie mają ich - stwierdził Killeen. - Nerwów nie mają.
- Średnia przyjemność. - Chłopiec wzruszył ramionami.
- Pewnie żadna - zgodził się Killeen.
- Pewnie nie wiedzą, co to przyjemność - zachichotał Toby.
- Niezupełnie. Ma to związek z waszym procesem przetwarzania danych w czasie. Jestem tego pewna. Na jawie gromadzicie dziwne napięcia dynamiczne. Niektóre z nich rozładowują się podczas snu (Niezrozumiałe). Inne uciekają, gdy wentylujecie się refleksyjnymi dźwiękami...
- Śmiechem? - zapytał zdziwiony Toby.
- Tak. Są również akumulacje znaków identyfikacyjnych. Musicie nieustannie podtrzymywać samowiedzę, wewnętrzny obraz waszej esencji, żeby podprogramy działały prawidłowo. My mamy, rzecz jasna, podobne programy. Wasze jednak chyba są wpisane w seksualność.
Tylko potwierdzając seksualne ja przez jednoczenie się z członkiem przeciwnym, jesteście w stanie rozwiązać i rozładować zakumulowane problemy identyfikacyjne, co określilibyście zapewne jako napięcia. Dziwne, ale to odbywa się jedynie przy obecności małej próbki kandydatów, czasem jednego. Na przykład twój ojciec, kiedy zwolniłam prymitywną blokadę wewnętrzną, utworzył z Shibo...
- Nie gadaj głupot o czymś, czego nie rozumiesz - odezwał się ostro Killeen.
- Rozumiem. Przyjmuję twój punkt widzenia. Intensywny zapach przeniknął sensorium Killeena. Odniósł wrażenie, że modliszka uprzejmie odstępuje od tego tematu. Był zły na zmecha, że pakuje się w tak drażliwe ludzkie sprawy i opowiada chłopcu o życiu seksualnym jego ojca.
- Wy, zmechy nie macie jaj - powiedział.
- Nie w tym sensie, o jaki ci chodzi.
- A w jakim sensie? - roześmiał się Toby.
- Nie będę roztrząsała szczegółów naszego życia, bo jesteście bytami niższymi. Nie przeceniajcie wartości swojego gatunku. W Centrum galaktycznym przeprowadziliśmy studia nad innymi członkami ludzkiego rodzaju.
- Gdzie? - zapytał Killeen w skupieniu.
- Nie myśl, że uda ci się mnie zmylić co do twoich intencji. Chcesz odnaleźć ojca. Rozumiem te prymitywne motywy.
- Do cholery, chcę wiedzieć, gdzie są inni ludzie.
- Nie wiem, gdzie są ci pierwsi, budowniczowie Tadż Mahal. Natomiast późniejsza grupa, od której pochodzisz, rozproszyła się w kilku miejscach. Wydałam pewne polecenie. Zmodyfikowałam Argo (Niezrozumiałe). Nie może żeglować w stronę Zjadacza. Nie będziemy tolerować pojawiania się tam form niższych.
Musicie podążać w przeciwnym kierunku, gdzie również możecie znaleźć ludzi. W tym regionie są też inne formy.
- Na pewno nie chcesz lecieć z nami? - zapytał podejrzliwie Toby.
- Chcę, żeby śmiejące się, śniące kręgowce zachowały trochę wolności. W przeciwnym wypadku nie mogłyby pozostać wystanie dzikim. Jako kurator takich form chcę je zachować.
- Ale my odlatujemy - sprzeciwił się Toby.
- Pozostaniecie w zasięgu Centrum. Argo nie może daleko podróżować. Potrafi dolecieć najwyżej do kilkuset gwiazd w Centrum. Jeśli chciałabym mieć więcej okazów waszego gatunku w stanie dzikim, mogłabym kilka zebrać. Gdybym zostawiła was tutaj na wolności, wkrótce stalibyście się gatunkiem wymarłym.
- Nie wygląda na to, żebyś mogła kogokolwiek złapać -powiedział Toby z chłopięca brawurą. Killeen spojrzał na niego ostrzegawczo.
- Nie wiesz o czym mówisz. Domagam się jednak przysięgi, że nie będziecie szukać tego, który przemówił do was za pośrednictwem magnetycznego stworzenia.
Killeen obejrzał się, popatrzył na Argo leżącą w blasku lamp. Jaki to dziwny kod sprawiał, że modliszka wierzy w jego zobowiązania wobec zmecha?
- Jasne, przyrzekam - odpowiedział.
Poszedł z Shibo nad strumień zjeść żywność, którą zabrali ze sobą. Woda rozbryzgiwała się o białe skały i Killeen miał nadzieję, że szum utrudni zmechom podsłuchiwanie rozmowy.
- Dobre jedzenie - powiedział. - Nigdy takiego nie jadłem.
- Łagodne - odparła. Oblizywali usta z zachwytem, jedli rękami. Były to pierwsze produkty automatycznej kuchni Argo. Statek przetwarzał surowce w gorące, pikantne, aromatyczne cuda. Smak wywołał w Killeenie stare wspomnienie o gotowaniu matki.
- Idziemy wcześnie do łóżka - stwierdziła, przyglądając mu się z pewnym rozbawieniem. Zrozumiał, że chce się trochę zabawić rozmową.
- Tak. Jutrzejszej nocy będziemy spali między gwiazdami albo zaśniemy na wieki.
- Tej nocy ja będę na wierzchu.
- Już przejmujesz prowadzenie?
- Grunt jest kamienisty.
- Ach. Zawsze byłaś na wierzchu z innymi mężczyznami?
- Z którymi?
- Musiałaś jakichś mieć.
- Żadnego.
- Coś mi się zdaje, że kłamiesz.
- Tak. - Leciutko się uśmiechnęła.
- Tak trzymaj. Podoba mi się to. Napełnij mnie kłamstwami. Tak. Czy wszyscy byli Knightami?
- Nie miałam żadnego. Ani na górze, ani na dole.
- Rozumiem. Byli brzydcy, tak jak ja?
- Nie miałam żadnego. Ja też byłam brzydka.
- Jesteśmy dla siebie stworzeni. Brzydota przyciąga brzydotę. Ilu?
- Ilu, co?
- Ilu Knightów miałaś?
- Żadnego i nie liczyłam.
- Tak. Czy Knightowie zdejmują przedtem buty?
- Nie wiem. - Roześmiała się.
- Słyszałem, że są zawsze gotowi do biegu.
- Ten, kto na górze jest w butach.
- Dlaczego?
- Może się okazać, że musi szybko biec.
- Nawet w kryjówce? - Wyglądał na wstrząśniętego.
- Nie wiem. Ja zawsze byłam w marszu.
- W marszu nikogo nie ma w środku.
- Nie we mnie, w każdym razie. - Uśmiechnęła się szeroko.
- Mimo wielkich Knightów wokół? Musiałaś być szybka.
- Bo jestem szybka.
- Trzeba być szybkim. - Patrzył na nią i leciutko wskazywał brodą wielką, zalaną światłem strefę robót. Modliszka kręciła się wśród armii zmechów. - Na wielkie problemy potrzebny jest szybki refleks.
- Na małe też.
- Naliczyłem mnóstwo małych problemów. - Spojrzał w stronę Argo.
- Trzeba być szybkim. To wszystko.
- Bez pośpiechu. Małymi problemami zajmiemy się później.
- Wszyscy to wiedzą. - Pokiwała głową. - Tak, nawet człekozmech.
- Chce być na górze, nosić buty i być szybka. - Znów pokiwała głową.
- Uczysz się.
- Dobry nauczyciel.
- Coś mi się zdaje, że ktoś cię uczył wcześniej.
- Nigdy nie uczyłam się twoich ruchów. - Spojrzała na niego z ukosa.
- Podoba mi się to. Kłam dalej, a mnie nadal się to będzie podobać. - Skończył jeść. Oblizał ręce i wylizał talerz.
- Spróbuję.
- Tak. Tej nocy możesz być na wierzchu. - Roześmiał się.
- Nie jestem pewna, czy chcę.
- Dlaczego?
- Bo musiałabym nosić buty.
- Pojmujesz istotę sprawy.
- To jest to, czego chcę.
2
W dłużących się chwilach przed startem Argo, Killeen wyczuł niewyraźne czerwone parcie. To była masa ludzka na niższych pokładach. Połączone sensoria mieszały się jak powoli przetaczające się płyny. Nigdy tego tak nie odczuwał. Przeszywało je napięcie, ale w tle pozostawał łagodny, gładki nurt.
Zahartowały ich długie lata spędzone w marszu. Potrafili czekać, wiedząc, że życie zależy od szybkości, a mimo to nie pozwalali, żeby ta wiedza rozpraszała ich albo przygnębiała. Ci, którzy nie zdołali się tego nauczyć, padli gdzieś na szlaku, na ponurych, niegościnnych trasach porzucanych teraz przez rodziny. Modliszka, która zadała pewną śmierć tak wielu oszalałym ze strachu ludziom, nie będzie w stanie wyczuć w sensorium zapowiedzi tego, co nadejdzie.
- Dobrze. - Skinął głową do Shibo. - Tak trzymać.
- Aha. Lubię być na wierzchu.
Roześmiał się. Rozpoczęła procedurę startową. Otoczył ją fotel, ostatnie zabezpieczenie przed przejęciem kontroli przez zmechy. Warstwy fotela reagowały tylko na dane wejściowe człowieka. Shibo pracowała w objęciach laminatu, z rękami wyciągniętymi przed sobą na panelach. Szybko i precyzyjnie poruszała dłońmi. Egzoszkielet buczał i szumiał jak żywe stworzenie.
Killeen poczuł, jak statek unosi się ze stanowiska startowego. Powietrze rozdarł ryk.
Ściana naprzeciwko nich zachwiała się. Odsłoniła panoramiczny widok okolicy. Otaczały ich legiony czarnych zmechów.
Modliszka stała u podstawy rozkopanego wzgórza. Niezliczone guzowate stawy nadawały jej wygląd nie dokończonej konstrukcji.
Shibo dodała mocy, statek wzniósł się wyżej, przechylił się gotów do pełnego przyspieszenia. Spod pokładów dochodziło dudnienie. Killeen patrzył na jej skupioną twarz. Nie widział nawet śladu strachu lub wątpliwości.
Z tyłu dobiegał krzyk Toby’ego.
- Hej, hej! Jazda!
Przez jasne desenie sensorium odpowiedziały mu okrzyki. Zbliżał się z szaleńczą szybkością rozstrzygający moment, ale Killeen nie znalazł wśród nich paniki albo wahania. Byli jak instrument wykuty przez lata cierpienia i tragedii i nic nie mogło nimi zachwiać.
- Buty włożone? - zapytał. Odpowiedzieli słowem z kodu przy akompaniamencie radosnych okrzyków.
Modliszka przesłała z ziemi:
- Życzę szczęśliwej drogi. Usłyszycie jeszcze o mnie i o moich poddanych.
- Tak! - odparł Killeen.
- Jazda! - krzyknął Toby.
Shibo dała pełną moc. Ogłuszył ich gromki ryk. Argo poleciała łukiem wzwyż. Nagła siła wcisnęła ich w fotele.
Statek wzbijał się w niebo.
A potem wszystko się skończyło. Silniki zamilkły. Statek leciał dalej siłą bezwładu.
Zaczęli spadać. Ściana widokowa rozjaśniła się, gdy z dysz przestały wydobywać się płomienie. Daleko, w dole, widać było czarny krąg zmechów.
Killeen poczuł nagłą pustkę. Upadek wydawał się nieskończenie powolny. Każdy zmysł wrzeszczał w panice.
Statek nurkował rufą w dół, w stronę nagich skał. Równina pędziła im na spotkanie.
Zagryzł wargi, żeby stłumić krzyk. Nie mógł pozwolić na przedostanie się strachu do sensorium, ale powoli poddawał się. Shibo przestała manewrować rękami przy pulpicie. Wsłuchiwała się w małe, prastare umysły statku. Osądzała. Obliczała.
Argo zarzucała gwałtownie. Nic nie zwalniało upadku. Niebieski strumień, wijący się po zniszczonych skałach jak kabel, rósł w oczach.
- Teraz.
W tej samej chwili, gdy usłyszał krzyk Shibo, jakaś niewidzialna ręka rąbnęła w nich z całej siły.
Killeen spojrzał na strumień. W wodzie odbijał się ogień z dysz. Odrzut Argo wznosił fale.
Modliszka zobaczyła, że się zbliżają. Miała tylko ułamki sekund na reakcję. Uniosła wieżyczkę z działkami...
Rozerwało ją na kawałki. Ogień z dysz wylotowych pokrył całkowicie ażurową konstrukcję.
Pręty, dzwigary, chromowane podzespoły rozpadły się i rozleciały po wypolerowanej skale.
Argo wisiała przez chwilę w powietrzu. Gorące gazy wylotowe otulały i topiły rozsiane fragmenty maszyny.
“Zobaczymy, czy się z tego podniesiesz!”, pomyślał Killeen i wstrzymywana do tej pory wściekłość wybuchła purpurowymi słowami w sensorium.
- Poczuj jak to jest, kiedy się umiera. Jeśli nawet wrócisz, jeśli ocalałaś w jakimś innym miej scu i możesz się regenerować, teraz poczuj, jak to jest...
W odpowiedzi cała Argo rozbrzmiała wiwatami i radosnym krzykiem.
- Poczuj to! Za Farmy. Za to, co jej uczyniłaś. Za każdego, którego uśmierciłaś pewną śmiercią i kazałaś mu żyć w groteskowej formie twojego dzieła sztuki. Poczuj to!
Uderzenie wbiło Killeena w fotel.
Argo wznosiła się z potwornym przyspieszeniem. Szła w niebo jak burza, zostawiając za sobą żółty ślad ogni wylotowych. Strumienie gorącego gazu wystrzeliły w stronę znieruchomiałego kręgu czarnych zmechów. Odcięte z chirurgiczną precyzją od swej władczyni nie potrafiły oddać strzału do oddalającego się statku.
Killeen przestał się opierać przytłaczającemu ciężarowi. Modlił się wcześniej, żeby modliszka nie mogła odczytać jego emocji tak, jak on zrozumiał jej intencje. Dla wygody posługiwała się aspektem Arthurem. Dlatego wydawała się nieomal ludzka w reakcjach. Killeen nigdy się nie dowie, ile w tym było prawdy. Czy ten ogromny umysł był w stanie zredukować się do ich poziomu, naśladować ludzi?
To nie miało znaczenia. Modliszka pogwałciła godność żywego stworzenia i według ludzkich standardów to wystarczało. Nic innego się nie liczyło.
“Małe problemy”. Tym kodem określali mikrozmechy, które zagnieździły się na statku. Teraz buszowały jak wściekłe po Argo, atakowały, cięły i przypalały.
Kiedy wyszły z kryjówek, ludzie rzucili się na nie.
Wypadli z foteli.
“Włożyć buty!” Wyposażenie marszowe dodawało im siły i zwinności w poruszaniu się po statku, mimo że Argo ciągle przyspieszała.
Mikrozmechy zaprogramowano do działań w warunkach stałej grawitacji, więc Shibo dodawała pędu, zwalniała i znów przyspieszała.
Skoki przyspieszenia odrywały mikrozmechy od kabli, rur, obwodów. Bishopowie i Rooksowie śmigali po jaskrawo oświetlonych korytarzach. Zawrzała w nich myśliwska krew. Strzelali i dżgali, tępili małe stwory. Nagłe zrywy rozpłaszczały ich na ścianach, ale nie ustawali w polowaniu. Mikrozmechy rozbiegały się na wszystkie strony, usiłowały się ukryć. Ludzie miażdżyli je butami, rozrywali gołymi rękami.
Tymi, które zdołały uciec, zajął się sojusznik ludzi. Człekozmech ścigał je bez wytchnienia, miażdżył stalowymi gąsienicami. Toby biegł za nim gwałtownie skręcającymi korytarzami Argo. Strzelał do mikrozmechów, lecz większą przyjemność sprawiało mu miażdżenie ich kolbą strzelby na promienie “e”. Czuł wtedy trzask kruszącego się metalu, pękanie mikroobwodów.
Krzyczeli, wyli, ryczeli. Zachowywali się jak rozgorączkowana tłuszcza. Biegali po statku jak demony zemsty. W żyłach grała im prastara pieśń odwetu. W stalowych zaułkach statku rozbrzmiewały krzyki radości i szaleństwa.
Pozbyli się mikrozmechów, zanim Argo dotarła na orbitę.
- Dopadliśmy wszystkie - powiedział Toby. Oczy mu jaśniały. - Bez modliszki, która mówiła im, co mają robić, wcale nie są takie sprytne.
Shibo pokiwała głową, zajęta pracą przy panelu sterowniczym. Zaczynali wchodzić w stałe przyspieszenie na kursie zliczonym przez modliszkę. Shibo postanowiła podążać tą trasą, sprawdzić, dokąd prowadzi. Wyczuwała jedynie znikomą część systemów statku, lecz mogła na nich polegać. Nie kontrolowane przez modliszkę były wolne.
- Są straty? - zapytał Killeen. Toby natychmiast spoważniał.
- Jocelyn dostała w nogę.
- Jak się czuje?
- Zajmują się nią.
Skrzywił się. Każda strata była fatalna, nie do zastąpienia. Teraz, gdy za nich odpowiadał, myśl o tym dokuczała mu jeszcze bardziej. Zawsze dręczyły go wątpliwości, pytania, walczył z myślami, żałował. Tak było zawsze.
- W każdym razie, dopadliśmy wszystkie - powiedział pewnym siebie głosem Toby.
- Może.
- Nie. Naprawdę wszystkie. Poważnie.
- Jeśli modliszka zaprogramowała niektóre tak, żeby się ukryły, kiedy sprawy przybiorą niepomyślny obrót, to mogliśmy je przeoczyć - powiedział spokojnie. Nie chciał za szybko studzić zapału Toby’ego. Potrzebne mu było poczucie zwycięstwa. Mógł też właśnie zacząć praktyczną lekcję strzeżenia się przed zmechami: uwzględniać ich możliwe zachowania. Tak zbudowano ten świat. Chłopiec musi się tego nauczyć.
- Cóż... może - przystał Toby. Twarz mu się rozjaśniła. -Chcesz, żebyśmy jeszcze ich poszukali?
- Nie, przynieś jedzenie. Jeśli zmechy ukrywają się, to wcześniej czy później wyjdą. Niech ktoś przez cały czas pilnuje.
- Dobrze. Człekozmech się do tego nadaje.
- Dobrze się sprawił?
- Jasne. Chciałbym tylko, żeby przestał szczekać.
- Nie podoba ci się?
- No, to nie jest takie złe, ale śmiesznie brzmi, bo on szczeka kobiecym głosem. Czy kiedyś rzeczywiście żyły zwierzęta, które wydawały takie dźwięki?
- Tak słyszałem. Pracowały dla nas. - Killeen uśmiechnął się.
- Wszystkie zwierzęta pracowały dla ludzi?
- Niektóre. Aspekty powiedziały, że zmuszaliśmy do pracy coraz więcej zwierząt. Albo je zjadaliśmy. W ten sposób też dla nas pracowały.
- Zjadaliśmy?!
- Tak. To było chyba pierwsze pożywienie człowieka. Toby zmarszczył powątpiewająco czoło.
- Myślałem, że jedliśmy rośliny.
- Na Śnieżniku nie mieliśmy zbyt dużo zwierząt, żeby je zjadać. Pewnie byśmy to robili, gdyby się takie znalazły.
- Śmieszne. Nie jestem pewien, czy miałbym ochotę zjadać coś, co się rusza.
- Najpierw je gotowaliśmy, tak jak większość roślin. Według relacji aspektów prowadziliśmy zwierzęta do fabryk. Dbaliśmy o ich szybszy wzrost, nie pozwalaliśmy im wychodzić i zbyt dużo się ruszać, żeby szybciej rosły. Potem je zjadaliśmy.
Toby popatrzył na Killeena z niedowierzaniem.
- Naprawdę to robiliśmy?
Killeen już miał odpowiedzieć, ale nagle przypomniał sobie groteskowe sceny z kompleksu zmechowych fabryk.
Pompujące nogi. Wieszaki z pęczniejącymi, muskularnymi ramionami. Krypty z zamrożonymi częściami ludzkimi. Rzeźby wykonane przez modliszkę. I w końcu rozpadającą się monstrualną, Fanny.
Czy ludzie zgotowali kiedykolwiek podobny los istotom niższym? Używali ich dla rozrywki albo jako części do produkcji? Trudno uwierzyć, że ludzie robili takie rzeczy zwierzętom. Zaganiali je do boksów, patroszyli i używali jak maszyn. Jakby nie stanowiły ogniwa długiego łańcucha bytów żywych zjednoczonych przeciwko mechanizmom.
Przypomniał sobie wpatrującą się w niego szarą myszkę. Nastąpiło między nimi jakieś rozpoznanie wspólnego pochodzenia i wspólnego losu. Do zjedzenia myszy mogłaby zmusić Killeena tylko okrutna potrzeba, choć samego aktu nie mógł sobie wyobrazić. Natomiast nigdy by jej nie zranił ani nie poniżył. Na pewno nie w taki sposób, w jaki modliszka pożarła istotę Fanny i zrobiła z niej coś potwornego.
Nie. Uznał, że ludzie nigdy by tak nie postąpili. Nie można ufać wszystkiemu, co mówią aspekty. Powtarzają zasłyszane historie. Mogą się mylić albo kłamać.
- Nie martw się tym. Idź teraz i przynieś coś do zjedzenia. I uważaj na siebie w tunelach. Może zmechy nadal się tam ukrywają.
Wyraz troski natychmiast zniknął z twarzy Toby’ego. Wychodząc z hali dowodzenia, chłopiec odrzucił wszystkie dręczące go pytania. Znów owładnęła nim myśliwska pasja. Odnajdzie człekozmecha i razem będą buszować po korytarzach. Na pokładach znów zabrzmi wesołe szczekanie i radosne okrzyki pościgu.
Śnieżnik był brązową, pobrużdżoną kulą.
Ten widok wstrząsnął Killeenem, chociaż miał doświadczenie wyniesione z ucieczek i walk na niezliczonych jałowych równinach planety. W ludzkich umysłach zapisał się inny obraz Śnieżnika: wielkie, połyskujące niebiesko jeziora, zielone lodowce, wilgotne doliny ogrzane promieniami Denix.
Tymczasem glob widziany przez ścianę widokową okazał się wyschniętą skorupą. Daleko mu było do soczystego jabłka zapamiętanego przez aspekty. Teraz Śnieżnik przypominał raczej ogryzek. Zmechy wypaliły lodowce, oziębiły równiny, zniszczyły i sprofanowały bujne niegdyś życie.
Ich budowle jarzyły się niebieskawą poświatą po nocnej stronie planety. Trasy komunikacyjne zataczały pętle, przecinały ciemność różnokolorowymi światłami. Tak wyglądał teraz ich świat.
Killeen przysłuchiwał się zdumionym okrzykom ludzi przechodzących przez wielką halę dowodzenia. Potrzebowali czasu, żeby zdać sobie sprawę z tego, co widzą. Niełatwo było się z tym pogodzić.
Kiedy już przyswoili sobie obraz, wstrzymywali oddech ze zdziwienia, że zmiany zaszły aż tak daleko. Powoli trafiało do nich znaczenie tego, co się stało. Śnieżnik był wypaloną ruiną. Bajkowy zielony rajski ogród ich przodków został utracony.
Killeen przypominał sobie Toby’ ego w wieku niemowlęcym. Jeśli zostawiło się go samego choćby na sekundę albo tylko odsunęło, malutkie brązowe ciałko reagowało natychmiast. Kamionka wyciągały się, rączki zaciskały się w piąstki. Szukał oparcia nawet nóżkami i palcami stóp.
Arthur powiedział mu, że była to reakcja instynktowna, wynikająca ze zmiany ciążenia. Kiedy brakowało podparcia, małe usiłowało chwytać się rodziców i przytrzymać się ich. Dziecko robiło to bezwiednie.
Killeen zastanawiał się, czy aby sami teraz tak się nie zachowują. Sięgają, by schwycić się martwej planety rodzinnej. Trzymają się jej kurczowo nawet podczas pożegnania.
Życie trzymało się programu, według jakiego kręcił się ten świat. Nie był to jakiś odrębny program, ale wzór oparty na doświadczeniu czerpanym z natury kosmosu, którego nieodłączną część stanowiły istoty organiczne.
Chwytali się czegoś, czego nie mogli zrozumieć.
Shibo pracowała przy systemach statku, dopóki oczy nie zaczęły się jej same zamykać. Egzoszkielet zajęczał, ręce zaczęły bezładnie błądzić. Zasnęła.
Kiedy się obudziła, Śnieżnik wyglądał jak mrugająca plamka światła. Członkowie rodzin zabezpieczali statek. Dopiero zaczynali pojmować, jak działa. Po raz pierwszy widzieli tak zaawansowaną technologię zaprojektowaną na użytek człowieka. Majstrowali przy niej, rozwiązywali kłopoty z klamkami do drzwi, otwierali dawno uśpione sposoby rozumowania, zablokowane przez proste skojarzenie maszyny ze zmechem, a zmecha ze śmiercią.
Killeenowi dodawało to odwagi. Jeśli zrozumieją ten statek, zdobędą szansę. Nie będzie to zbyt wiele, jeśli weźmie się pod uwagą to, co może czaić się w otaczających ciemnościach. Ale to dopiero początek. Poza tym doświadczyli już wiele ciężkich nocy.
Shibo powiedziała mu, czego dowiedziała się o kursie.
- Na zewnątrz od Centrum. Tyle wiem. Wieją tu wiatry materii. Zahaczyły nas trochę. Nie wiem jak z tym jest, lecz statek wie, więc wydostaniemy się stąd.
Na razie wystarczyła informacja, że modliszka nie zaprogramowała kursu wiodącego ich ku zgubie. Mieli czas na dowiedzenie się więcej i w tym pokładali całą nadzieję.
- Nie możemy przyjmować, że wszystko, co zrobiła modliszka służy naszej zgubie - powiedział do Shibo i Cermo, kiedy spotkali się przed ścianą widokową. - Może wysłała nas w dobrym kierunku.
- Cieszę się, że ją zabiliśmy - powiedział Powolny Cermo. Wykrzywił twarz z obrzydzenia. - Ten trup Fanny...
Killeen pokiwał głową.
- Modliszka nie wiedziała, co to jest godność człowieka. Bo i skąd miała o tym wiedzieć?
- A powinna - zauważył Cermo.
- Gdy jesteśmy przyparci do muru i nic nam już nie zostało, mamy jeszcze godność. Nie wolno jej odbierać - powiedział Killeen. - Umrzemy za nią. Zabijemy dla niej. Hatchet o tym zapomniał i dlatego umarł. Zrozumieli to wszyscy członkowie rodzin, jak tylko zobaczyli, co Hatchet zrobił. Godził się na wszystko, na całkowity upadek, żeby tylko uratować sen o Me-tropolis.
- Zgadza się - przytaknęła Shibo.
- Modliszka popełniła błąd - kontynuował. - Pokazała, co uczynił Hatchet. Poprosiłem jąo to, a ona się zgodziła, bo sądziła, że to nas poruszy, skłoni do robienia tego, co nam każe. Zamieni Metropolis w ogród zoologiczny. A tymczasem to nas zjednoczyło.
Mówił ostrożnie, powoli. Musiał to zrozumieć Cermo, bo właśnie on miał to wytłumaczyć innym, wspierać Killeena, kiedy pojawią się głosy opozycji. Bo opozycja jest zawsze.
Chciał powiedzieć znacznie więcej, ale jeszcze nie mógł. I tak natłok nowości sprawiał wiele zamieszania.
- Udało nam się - powiedziała Shibo. - Nie ma już modliszki.
- Może. Ale raczej nie. - Killeen uśmiechnął się.
- Przecież ją spaliłam.
- Modliszka w jakiś sposób rozprzestrzeniła się po planecie. Tak szybko ją zdmuchnęłaś, że może nie miała czasu na przeniesienie się w całości w inne miejsce Śnieżnika. Coś jednak musiało ujść zagładzie. Podobnie było wtedy, kiedy wydawało się, że ją zabiliśmy. Może nic nie jest w stanie jej zabić.
- Następnym razem... - zaczęła Shibo.
- Mam nadzieję, że nie będzie następnego razu - powiedział z przekonaniem Killeen. Kochał Shibo i nie chciał jej narażać na takie ryzyko, przed jakim właśnie uciekli. - Mieliśmy szczęście. Cholernie dużo szczęścia.
Niszcząc modliszkę, ryzykowali też los Metropolis. Jeśli szybko się nie pozbiera, rabusie mogą znaleźć i zaatakować tych, którzy pozostali.
Nie można pomijać tego faktu. Taką cenę płacili za wolność i będą musieli z tym żyć.
Ku zaskoczeniu Killeena włączył się Arthur. Cienki głosik wydawał się niezmieniony, odkąd zawładnęła nim modliszka.
- Hormony mają wielką moc tworzenia iluzji. Użycie naturalnych skłonności, twoich i jej, do zaszyfrowania mowy okazało się bardzo sprytne. Małe problemy, doprawdy! Zapewne modliszka nie potrafiła spenetrować znaczeń tych słów i zrozumieć, co masz na myśli. Sądzę jednak, że mogłeś wynegocjować bezpieczniejsze rozwiązanie...
Killeen mruknął i wyłączył aspekta. Shibo spojrzała na niego z uniesionymi brwiami, jakby domyślając się, co zaszło. Uśmiechnął się szeroko.
Powolny Cermo pytał o jakieś szczegóły. Killeen odpowiadał zdawkowo. Był zmęczony, ale nie chciał odpoczywać. Tyle trzeba zrozumieć, a tak niewiele jest wskazówek. Musi częściej słuchać aspektów, lecz zawsze strzec się ich gorliwości i uporu.
Zastanawiał się, czy modliszka też ma takie problemy. Co to jest inteligencja antologiczna? Czy Killeen ze swoimi wątpliwościami, aspektami i obliczami nie jest zbiorem umysłów? Kiedy dorastał, części jego umysłu objawiały się jak nowe krajobrazy.
Tego brakowało modliszce. Cywilizacja zmechów pod wieloma względami znajdowała się poza zasięgiem ludzkiego umysłu, ale jednego Killeen był pewien. Maszyny, w pewnym sensie, żyły wiecznie. Miriady ich świadomości zbierały się i przetwarzały w jeden kolektywny umysł. Impuls do takiego działania musiał być prastary i wynikał z tej samej rozpaczy, która dotykała ludzi - zdawania sobie sprawy z bezpowrotnego końca jednostki.
Dlatego zmechy uczyniły nieśmiertelność nadrzędnym celem. Renegaty, które chciały zachować umysł nietknięty, były potępione. Cywilizacja zmechów doszła widać do wniosku, że tylko fragment świadomości osobniczej wart jest przechowania. Obiecała więc swoim członkom takie zbawienie. Killeen przysłuchiwał się tyradom Nialdiego i rozumiał, że idea życia gwarantowanego przez Boga musiała być potężną siłą. Ludzie w to wierzyli. Za sprawą zmechów stało się to rzeczywistością. Szukały i znalazły drogę wyjścia ze śmiertelnej pułapki czasu i materii. Ich świat podporządkowany był wiecznemu posłuszeństwu jednemu rozkazowi, bo sprzeciwienie się oznaczałoby odejście w prawdziwe zapomnienie.
I tu właśnie modliszka najbardziej się myliła. Killeen wiedział o tym, ale nie potrafił tego wyrazić. Najlepiej to odczuwał, gdy kładł rękę na ramieniu syna. To lepiej wyrażało istotę sprawy niż słowa.
Pewność śmierci nie była czystym złem. Dodawała bogactwa każdej chwili życia. Dla śmiertelnika każdy dzień był niepowtarzalny i chwytał za serce. Maszyny nigdy tego nie zrozumieją. One żyły w nieruchomej, szarej śmierci, gdzie żadna chwila nie miała szczególnego znaczenia, bo wszystkie były takie same.
Tylko marzące kręgowce wiedziały, że w życiu jest coś więcej.
To dlatego Argo leciała teraz w dal. Przemierzali ciemne otchłanie pod błyszczącymi gwiazdami, pod wielką rzeką nieba. Zmierzali do spokojnej przystani, która przecież mogła okazać się ostatecznym, czarnym zapomnieniem. Ale naprzód. Ciągle przed siebie.
Szedł właśnie korytarzem, żeby zająć się jakimiś problemami, kiedy zaszedł mu drogę Powolny Cermo z trzema Rooksami. Mieli do niego sprawę. Z powodu następujących po sobie tak szybko wydarzeń, nie znaleźli czasu na zwołanie zebrania rodzin, zaświadczania. A trzeba było uporządkować te sprawy. Porozmawiali i wreszcie znaleźli rozwiązanie. Cermo roześmiał się i powiedział:
- Tak jest, kapitanie.
Odeszli. Killeen stał i patrzył za nimi. To był statek, a on stał przy sterze. Ale nie wiedział, że po raz pierwszy od stuleci tytuł kapitana nabrał pierwotnego znaczenia. Zamrugał, nawet coś powiedział. Potem powoli pokiwał głową.