Dodziuk Anna Psychologia podreczna 03 Pokochac siebiez

Dodziuk Anna - Pokochać siebie.(z txt)

Wydawnictwo „Intra”

Warszawa 1993



Psychologia podręczna

część trzecia











P.W.Z.N.

Print 6”

Lublin 1995

Przedruku dokonano

z pozycji: „Pokochać

siebie” wydanej przez

Wydawnictwo „Intra”

Warszawa 1993



Dzień dobry, mój kochany.

Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym!

Jesteś cudem, który żyje,

Który rzeczywiście istnieje na ziemi.

Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym,

nie można cię z nikim pomylić.

Czy wiesz o tym?

Dlaczego się nie zdumiewasz,

nie podziwiasz,

nie cieszysz się swym istnieniem

i istnieniem innych wokół ciebie?

Czy to tak oczywiste,

czy to nic nadzwyczajnego,

że żyjesz,

że możesz żyć,

że dano ci czas,

abyś śpiewał i tańczył,

czas, abyś był szczęśliwy? (...)


Phil Bosmans: Nie zapomnij o radości.

Pallotinum Warszawa 1990


Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis i podzie-lili się ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzeniewskiej, Mai Lis, Gra-żynie Płachcińskiej, Piotrowi Fijewskiemu, Włodkowi Kameckiemu, a zwła-szcza Andrzejowi Goszczyńskiemu, który od paru lat jest cierpliwym i ba-rdzo wnikliwym pierwszym czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę.

Wiesz, zajmuję się tym już prawie 20 lat i ciągle nie mogę się nadzi-wić. Aż trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie i jak źle sami siebie traktują. Zrób mały eksperyment: powiedz paru znajomym komple-ment, a zobaczysz, ile wysiłku włożą w to, żeby go unieważnić” - udowo-dnić Ci, że są brzydsi i głupsi niż myślisz, a ciuch, który Ci się spod-obał, to stara szmata.

A co Ty robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię pochwali? Co Ci wtedy przychodzi do głowy? Czy natychmiast zaczynasz szukać argumen-tów, żeby udowodnić sobie, że to nieprawda? Jeżeli tak, to myślę, że nie lubisz też patrzeć na siebie w lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich wakacjach na zabitej wsi w bardzo dobrym humorze i stwierdziła, że najlepszy był nie wspaniały las dookoła, nie piękny widok na Tatry ani zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt, że nie było tam lustra i przez dwa miesiące nie musiała na siebie patrzeć. Chcesz przyglądać się temu dalej? Sprawdź jeszcze coś, tym razem u sie-bie. Zaznacz we właściwych miejscach odpowiedzi na pytania i połącz je linią tak, żeby tworzyły wykres.


Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie?


W tym celu użyj poniższej skali skali:

1. Nigdy.

2. Wyjątkowo.

3. Rzadko.

4. Czasem.

5. Często.

6. Prawie zawsze.

W stosunku do swoich uczuć:

1. Miłość, sympatia do samego siebie.

2. Uczucia mieszane (do samego siebie).

3. Niechęć, nienawiść do samego siebie.


Przeanalizuj swoje odpowiedzi. Po przeczytaniu książki odpowiedz ponow-nie na postawione wyżej pytania.

Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie, ale i dla mnie. Może się kiedyś spotkamy, wtedy poproszę Cię, żebyś mi powiedział, czy była jakaś różnica - jeśli tak, to znaczy, że udało mi się wpłynąć na zmianę Twojego autoportretu. A na tym mi zależy, bo mam taki oto am-bitny zamiar: żebyś nie tylko dowiedział się czegoś o sobie, ale też że-by coś się w Tobie zmieniło. Żeby Ci było łatwiej i weselej żyć. W największym skrócie można to ująć tak. Myślenie o sobie może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać. Może być motorem, który dostarcza Ci energii do życia, realizowania przedsięwzięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą u nogi, bagażem, z powodu którego wszystko przychodzi Ci z tru-dem, rzadko coś się udaje, a marzenia nie spełniają się nigdy. Najczęś-ciej myślimy o sobie źle, chociaż zwykle nie przyznajemy się do tego przed ludźmi, a nawet przed sobą. Ponieważ wiele lat temu, zaczynając pracę jako psycholog w poradni rodzinnej przekonałam się, że wszystkim moim pacjentom doskwiera złe mniemanie o sobie, zaczęłam to sprawdzać u innych ludzi.

Ilekroć miałam na ten temat wykład czy jakieś spotkanie - a sprawa po-czucia własnej wartości jest moim hobby i mówiłam o tym do setek słucha-czy - zadawałam zebranym prościutkie zadanie: prosiłam, żeby dokończyli zdanie, składające się z własnego imienia i słowa „jest”. W moim przypa-dku brzmiało to „Ania jest...”. Oni mieli na „trzy-cztery” złapać pierw-szą myśl jaka odruchowo przyjdzie im do głowy. Otóż niezależnie od tego, czy byli to pacjenci, którzy mieli jakieś kłopoty ze sobą, psycholodzy szkolący się w lepszym pomaganiu innym czy też po prostu ludzie zainteresowani poznawaniem siebie, którzy przyszli „z ulicy” do jakiegoś domu kultury - zawsze reakcja była taka sama. Naj-pierw poruszenie, szmer, wyraźne zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen napięcia śmiech albo smutek. Niektórzy zaczynali niecierpliwie trącać sąsiada, żeby natychmiast zwierzyć się ze swojego odkrycia. Oczy-wiście tak mocna reakcja pojawiała się nie u wszystkich, ale u znacznej większości. Znalazło się zawsze parę osób na tyle odważnych i otwartych, żeby podzielić się tym, co im wyszło.

Mogłoby się wydawać, że pojawią się tu głównie takie określenia, któ-rych używamy zapytani o charakterystykę jakiejś osoby. Kto to jest Kowa-lczyk? Młody facet z Poznania, nauczyciel, żonaty. Albo sprzedawczyni z naszego sklepu osiedlowego, starsza pani. Jednak wśród setek odpowiedzi, jakie zdarzyło mi się słyszeć, zawód ani miejsce zamieszkania nie wystę-powało nigdy, płeć i wiek tylko parę razy, podobnie stan rodzinny. Określenia, jakie padały, to nie były informacje, lecz oceny. I to oce-ny w znacznej większości negatywne: Piotrek jest głupi”, „Basia jest brzydka”, „Józek jest do niczego”. Czasem bardziej rozwinięte bardziej szczegółowe - niektórym na przykład przychodziło do głowy zdanie „Krysia wszystko gubi” albo „niczego nie potrafi doprowadzić do końca”. Robię ten eksperyment już kilka lat i nadal szokuje mnie, jak duży jest procent osób z takimi negatywnymi ocenami wśród zgromadzonych na dowol-nej sali. No dobrze, nie ma się czemu dziwić, kiedy siedzą tam ludzie z jakimiś problemami: alkoholowymi, małżeńskimi, z trudnościami w szkole (daję takie przykłady, bo z kłopotami tego rodzaju najczęściej miałam do czynienia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym kątem - młodzież z warszawskiego klubu osiedlowego, studenci, dokształcający się pracownicy socjalni - zawsze określenia „na minus” przeważały nad pozy-tywnymi i była to przewaga miażdżąca.

A co z Tobą? Czy już sprawdziłeś, co masz w głowie na własny temat? Mo-żesz powiedzieć, że to się rozpisuje na całe mnóstwo różnych szczegóło-wych ocen. To znaczy: co myślisz o sobie jako o człowieku w ogóle albo jako o kobiecie czy mężczyźnie jakim jesteś synem, jaką matką, jakim pracownikiem. Jak gotujesz, pływasz, całujesz, jak sobie radzisz w towa-rzystwie, czy umiesz zbierać grzyby, co myślisz o własnych zdolnościach do uczenia się języków obcych. To prawda, w każdym z tych obszarów masz jakąś samoocenę, myślisz o sobie dobrze albo źle. Każdy z nich zresztą i niezliczone inne można by dzielić na jeszcze mniejsze cząstki. Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz, jakieś ogólne poczucie na własny temat. U amerykańskiego psychoterapeuty Erica Berne’a nazywało się to poczuciem, czy jestem O.K. czy nie O.K., czy jestem w porządku, czy nie. Można o tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam stosunek do samego siebie? Czy siebie akceptuję, lubię, kocham? Czy godzę się na siebie takiego lub taką, jaka jestem? Co jestem wart czy warta? (Niestety, mam z tą książką pewien kłopot w zdaniach takich jak dwa poprzednie trudno za każdym razem używać i rodzaju męskiego, i żeńs-kiego. Po długich wahaniach zdecydowałam się konsekwentnie zwracać się do Ciebie w rodzaju męskim, ponieważ wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do określonego sposobu czytania. Otóż -jak myślę - zdanie jesteś dobrazostanie tylko przez kobiety odczytane jako skierowane do nich, zaś „je-steś dobry brzmi naturalnie zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Andrzej, mój przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się z tej trud-ności, trochę mnie pocieszył: Przecież zwracasz się do człowieka, a człowiek w naszym języku jest rodzaju męskiego”). Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania „Ania jest...” przez wiele lat pojawiało się głupia” albo „brzydka”. Mówię to, bo chcę, żeby było jasne, że problem niskiej samooceny znam nie tyl-ko z pracy z pacjentami i psychologicznej literatury - gdzie ostatnio poświęca się tej sprawie coraz więcej miejsca - ale też z własnych prze-żyć. Udało mi się wiele poprawić, mój autoportret jest coraz lepszy. Z tym, że w trakcie tej niełatwej pracy uprzytomniłam sobie coś ważne-go: że negatywne myślenie o sobie to sprawa nie tylko indywidualna, ale i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie dobrze jest czymś nieładnym, nietaktownym, tak nie wypada. Człowiek boi się, że zostanie uznany za chwalipiętę, narazi się na zarzut wywyższania się albo pychy. Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale też innych. Skrytyko-wać, powiedzieć całą prawdę prosto w oczy, wytknąć błędy i niedostatki - tak, to się ceni. Jesteśmy przesiąknięci takimi nawykami. Natomiast rzadko kiedy spotykamy się z pochwałą chwalenia, dostrzegania korzyst-nych cech i otwartego wyrażania pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet jeśli jak powietrza potrzebujesz dobrego słowa, życzliwego zdania o sobie, uznania ze strony innych, to sam uparcie im tego odma-wiasz. I oto mamy do czynienia ze społeczeństwem pod tym względem dosło-wnie wygłodzonym.

Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pewien chiński mędrzec - nawet droga o długości dziesięciu tysięcy li zaczyna się od pierwszego kroku. Napisałam tę książkę dla tych, którzy chcą go zrobić. Kilkanaście lat temu pracowałam przez pewien czas w zespole jednego z najlepszych polskich psychoterapeutów. Kiedyś rozmawialiśmy o wypisaniu z ośrodka pacjentki z nerwicą, której udało się podczas leczenia pozbyć przykrych objawów nieustannego lęku. Pamiętam smutne słowa szefa: „Ona jest młoda, ładna, inteligentna ale tak strasznie źle myśli o sobie. An-ka, co ja mam zrobić?

Wzięłam sobie to pytanie mocno do serca i przez następne piętnaście lat szukałam odpowiedzi na nie. Czytałam książki, analizowałam własne prze-życia, a przede wszystkim słuchałam ludzi, którzy zdecydowali się zaj-rzeć w siebie i coś w sobie zmienić. Poszukiwania wciągały mnie coraz bardziej i nie wygląda na to, żebym miała ich zaprzestać, bo ciągle od-najduję jakieś nowe cegiełki, z których buduje się odpowiedź. W każdym razie dzisiaj wiem już na pewno, że niska samoocena to jedna z najważ-niejszych i najbardziej powszechnych ludzkich dolegliwości.


Rozdział 1



Co naprawdę myślisz o sobie?


Czy już wiadomo, o czym właściwie mamy rozmawiać? W języku psychologi-cznym mówi się o poczuciu własnej wartości, samoocenie albo obrazie wła-snej osoby. I każdy wie, że najogólniej chodzi o to, jak przeżywamy sa-mych siebie, czy myślimy o sobie dobrze czy źle, jaki jest nasz prywatny wewnętrzny autoportret”. Ale... co innego patrzeć z zewnątrz, z dystan-su, a co innego znaleźć się w skórze człowieka z samopoczuciem typu mniej niż zero”.


Skomplikowany autoportret


Jestem głupia, zła i brzydka; do niczego się nie nadaję, nic mi nigdy nie wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim jak ja? - niestety, większość ludzi przynajmniej czasami myśli o sobie w ten sposób. Niektó-rzy nawet zawsze. Najpierw spróbujemy połapać się w tym myśleniu, przea-nalizować je nieco dokładniej, rozłożyć na czynniki pierwsze - bowiem każdy plan poprawy sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza. Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś ogólną samoocenę. Malujesz swój auto-portret w jaśniejszych lub ciemniejszych barwach. Ale ten obraz jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowany, złożony z różnych - jeśli tak można powiedzieć - składników czy wymiarów. Myślę, że cztery z nich są najważniejsze:

- powierzchowność, wygląd zewnętrzny, ciało

- inteligencja, mądrość, zdolności

- dobroć, uczciwość, kwalifikacje moralne

- jaką jestem kobietą? jakim mężczyzną?

Jest jeszcze piąty ważny wymiar co myślę o sobie w obszarze „ja-inni”. Czy ludzie mogą mnie lubić? Czy warto ze mną być? Czy zasługuję na mi-łość? Można być przecież pięknym, mądrym i dobrym, a mimo to czuć się bardzo samotnie.

Jedna z moich przyjaciółek zwierzała mi się kiedyś: „Jestem niebrzydka, życzliwie traktuję wszystkich i chętnie im pomagam, głowę mam też nie najgorszą, nauka zawsze szła mi dobrze i w pracy osiągam spore sukcesy. Ale chyba mi czegoś ważnego brakuje. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o mnie zapominają, mężczyźni się mną nie interesują. Strasznie mi tego brakuje”. Rozumiem ją, pewnie i Ty ją rozumiesz - trudno cieszyć się ży-ciem bez dobrych kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, najbliższymi. Spróbuję zastanowić się przez chwilę nad każdym z tych pięciu obszarów - zachęcam Cię do tego samego. Ale przedtem jeszcze parę zdań dla tych, którzy lubią rozważać kwestie teoretyczne. Jeżeli Ciebie to nie intere-suje, po prostu opuść ten kawałek i zacznij czytać dalej od następnego.


Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne


Czy obraz własnej osoby i poczucie własnej wartości to jest to samo, czy też co innego? - pytają mnie czasami. Otóż moim zdaniem, chociaż na temat tego rozróżnienia została napisana niejedna książka, dla naszych potrzeb można używać tych dwóch pojęć zamiennie. Co prawda poczucie własnej wartości - i słychać to już w samym sformu-łowaniu - jest skojarzone z wartościowaniem czyli myśleniem o sobie dob-rze albo źle, z plusem albo z minusem. Natomiast obraz własnej osoby mó-głby być czymś neutralnym czymś w rodzaju nieoceniającego samoopisu. Ty-lko że tak nie bywa. Człowiek jest dla siebie zbyt ważnym tematem i sam siebie przeżywa w sposób ogromnie zaangażowany. W związku z tym, gdy próbujesz zrobić nawet najbardziej neutralny opis, sporządzić czysto in-formacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do każdego jego elementu są dołączone jakieś uczucia i oceny. Jeśli czytasz ten fragment, to znaczy, że jesteś dociekliwy i pewnie zechcesz na własnym przykładzie sprawdzić, czy tak jest. Wypisz na kart-ce dziesięć cech, które charakteryzują Ciebie bądź Twoją sytuację, a po-tem dopisz do każdej plus albo minus - w zależności od tego, czy to dob-rze czy źle, że tak jest.

Drugie ważne pytanie: jak się ma poczucie własnej wartości do uczuć wo-bec siebie samego? Inaczej mówiąc, idzie o to, czy siebie lubisz, czy nie lubisz. Ludzie o niskiej samoocenie czy negatywnym obrazie własnej osoby nie lubią siebie, nie mają do siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają się do zrobienia czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie musi tak być w każdej sytuacji ani we wszystkich spra-wach, ale generalnie tak właśnie jest.

Marzy mi się, żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia samooceny. Taki wartościometr na jednym krańcu skali miałby totalną akceptację: lu-bię siebie, kocham siebie, w całości siebie akceptuję. Na drugim biegu-nie: w ogóle siebie nie lubię, nic mi się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję wyłącznie na negatywne oceny we wszystkich sprawach. Oczywiś-cie takie skrajne okazy nie występują w przyrodzie, więc ani na jednym, ani na drugim końcu skali mego przyrządu pomiarowego nie znalazłby się żaden konkretny człowiek.

Na „lepszym” nie byłoby nikogo, ponieważ różne niesprzyjające okolicz-ności i przeszkody życiowe są informacją, że czegoś się nie może, nie wie, coś się nie udaje - i w wyniku zetknięcia z nimi nawet absolutnie jasny obraz samego siebie musiałby ulec przyciemnieniu. Natomiast czło-wiek z drugiego bieguna, który niczego by w sobie nie akceptował, nicze-go nie lubił, żywił do siebie wyłącznie niechęć, moim zdaniem umarłby po prostu, pogrążony w głębokiej depresji i apatii. A więc wszyscy lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd pomiarowy chciałabym mieć, bo myślę, że ogólna samoocena stanowi fundament, na którym gorzej lub lepiej buduje się cały gmach swojego życia. No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy nie spotka-łaś takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują, ale jest jakiś ob-szar, którego nie tolerują, jakaś cecha czy własność, której wręcz nie-nawidzą i chcieliby ją wyciąć, usunąć? Otóż nie spotkałam. Myślę, że je-śli człowiek absolutnie odrzuca, fundamentalnie nie akceptuje jakiegoś kawałka samego siebie, to ten fakt musi rzutować na całość. Ludzie z dobrym stosunkiem do siebie są tolerancyjni i ta tolerancja obejmuje ró-wnież ich samych. Powiadają: ja jestem w porządku, a moje słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę się z nimi albo próbuję je poprawiać. Ale dość teoretyzowania. Wróćmy do samooceny w pięciu najważniejszych wymiarach.


Nie każda jest jak Wenus, nie każdy jak Apollo


Byłam kiedyś uczestniczką grupy rozwoju osobistego dla kobiet, gdzie ważnym tematem - jak zwykle w kobiecych grupach - była atrakcyjność fi-zyczna. Dla niektórych najważniejsza była twarz, dla innych zgrabna syl-wetka. Przy bardziej szczegółowym rozważaniu kompleksów okazało się, iż jednej zatruwa życie fakt, że ma nie dość szczupłe nogi, drugiej - za duży brzuch i pupa, kolejnej - za mały biust (ta miała zresztą w grupie swój „negatyw” - dziewczynę, która uważała za niewybaczalną wadę swojej urody biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy, ręce, oczy, no i oczywiście włosy.

Muszę tutaj zrobić dygresję na temat włosów. Wyczytałam gdzieś opis pracy z grupą młodzieży, w której coś się zgadało na temat włosów. Nie było tam ani jednej osoby, która akceptowałaby to, co ma na głowie. „Ludzie w tej grupie mieli włosy najróżniejsze: byli bruneci i szatyni, blondyni; o włosach prostych i kręconych, długich i krótkich - nikomu nie podobały się takie, jakie ma. Wszyscy się ich wstydzili. Każdy pró-bował coś z nimi zrobić, ale nikomu nic nie wychodziło. Myślę, że wszys-cy czujemy się nieswojo w sprawie swego wyglądu zewnętrznego i jakoś się to wiąże z włosami. Włosy są śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z głowy. I masz coś z nimi zrobić. Są pewne reguły, których należy prze-strzegać, tylko nikt dobrze nie wie jakie”. (Tim Jackins: Wstyd - nie trzeba się z nim liczyć, tylko odreagowywać. „Nowiny Psychologiczne” nr 1-2 (66-67), 1990, s.161).

Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgodzić się z opinią autora tamtego artykułu: prawie nie zdarzają się ludzie - i ko-biety, i mężczyźni - zadowoleni ze swoich włosów. I niemal całej reszty. Jestem pewna, że nie ma wśród moich czytelników nikogo, kto nie uważał-by, że ma jakąś fundamentalną skazę na urodzie. Odstające uszy czy za duże stopy to coś, czym sami jesteśmy gotowi latami zatruwać sobie ży-cie. I co ciekawe, obiektywność nie ma tu nic do rzeczy. Spotkałam przy różnych okazjach dziesiątki bardzo atrakcyjnych kobiet i mężczyzn, któ-rzy uważali, że są okropni. Na szczęście pracuję głównie z grupami i okazuje się, że jeśli kilka osób w grupie wypowiada się o kimś pozytyw-nie, to ów ktoś musi zmienić nastawienie do siebie, chociaż trochę uwie-rzyć, że może się podobać. Tylko niestety w życiu rzadko trafiają się okazje pozbierania takich opinii o sobie.

Zresztą jeżeli spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony, to okazuje się, że prawie wszyscy powyżej pewnego wieku komuś się w życiu bardzo spodobali. Statystyka jest wysoce wymowna: dziewięćdziesiąt parę procent dorosłych wchodzi w związki małżeńskie, a przecież zwykle mąż czy żona nie jest pierwszą osobą, która zwróciła na nich uwagę. Widocznie za dłu-gi nos albo nie taka sylwetka jeszcze niczego nie przekreślają - ważny jest cały człowiek.

W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co im się pod-oba u drugiej połowy, i najczęściej słyszałam: Ona cała” albo „Wszystko mi w nim odpowiada”. Zaręczam, że nie przychodzili do mnie akurat małżo-nkowie nadzwyczaj urodziwi, tylko zwyczajni ludzie, niekiedy niemłodzi, niekiedy sporej tuszy. I co z tego? Każdy z nas ma w głowie jakiś ideał urody, zwykle bardzo odbiegający od własnego wyglądu. Tymczasem dla oso-by, której się podobasz, atrakcyjne są cechy, na jakie się emocjonalnie i erotycznie „uwarunkowała. A mówiąc prościej, z którymi ma pozytywne skojarzenia.

Dla jednych będzie to typ urody - wtedy ktoś z boku może na przykład zauważyć, że kolejne dziewczyny Grzesia są do siebie dosyć podobne, za-wsze blondynki bez biustu, o ostrych rysach i długim nosie. Innych naj-mocniej pociąga sposób poruszania się albo głos. I podobno wszystkich - zapach, którego zwykle w ogóle nie jesteśmy świadomi. A więc paradoksal-nie: jakaś dziewczyna może zadręczać się tym, że ma grube nogi, gdy tym-czasem dla mężczyzny jej życia w wyniku określonego uwarunkowania eroty-cznego pociągające są wyłącznie kobiety z grubymi nogami. W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych felerów urody, polecam wszystkim opowiadanie Witolda Gombrowicza ze zbioru „Bakakaj” zatytułowane „Na kuchennych schodach” (Witold Gombrowicz „Bakakaj”, W:

Dzieła t. I, Wydawnictwo Literackie Kraków - Wrocław 1986). W skrócie:

jego bohatera, nieskończenie eleganckiego pana, wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych latami fascynują nogi sług do wszystkiego, grube i pokraczne jak słupy, o potwornie rozklapanych sto-pach. Marzy o nich i podgląda je ukradkiem, a z obrzydzeniem myśli o no-gach własnej żony, giętkich jak liana, długich, cienkich w pęcinie”. Podsumowanie można zrobić banalne: jeśli chodzi o atrakcyjność zewnętrz-ną, nie to ładne, co ładne, a co się komu podoba. To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na siebie od tej strony tylko przez pryzmat za grubych nóg (jeśli jesteś kobietą) al-bo zbyt słabo umięśnionej klatki piersiowej (jeśli jesteś mężczyzną)? A Twoje piękne oczy? A wyrazista, ładna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które na pewno chciałby malować któryś ze starych hole-nderskich mistrzów albo rzeźbić Wit Stwosz?

Tym, którzy mają szczególne pretensje do losu, że nie wyposażył ich w olśniewającą filmową urodę, chcę zalecić parę minut rozmyślań nad wyglą-dem zewnętrznym dwojga ludzi sukcesu. Dla zakompleksionych panów - Woody Allen, mały, źle zbudowany, łysiejący okularnik, twarz że pożal się Bo-że. A w życiu? Wyreżyserował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda cały świat, rozchwytywany przez elitę intelektualną i kulturalną USA oraz reszty kuli ziemskiej, bogaty do obrzydliwości, romansował z nieby-wale pięknymi kobietami, przez kilkanaście lat żonaty ze zjawiskowo śli-czną Mią Farrow (właśnie się z nią rozchodzi, o czym plotkuje Ameryka i pół Europy). Dla pań - Barbara Streisand, niezgrabna, nieregularne rysy, małe, jakby krzywe oczy i długi nieforemny nos. Co zrobiła z tym wyposa-żeniem, chyba nie trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama robi filmy, śpiewa i mimo niemłodego wieku ciągle podbija serca setek nowych wielbicieli.


Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz?


Intrygujące, co też przychodzi Ci do głowy w odpowiedzi na te pytania. Nie sądzę, żeby lawiną napływały myśli o niezliczonych talentach i umie-jętnościach. Raczej dwa-trzy nieśmiałe pomysły, a i to ze znakami zapy-tania. Zawsze mnie szokowało, jak wielu ludzi uważa się za nieudolnych czy wręcz tępych. A już prawie każdy jest zdania, że nie ma zdolności do matematyki, nie potrafi nauczyć się języków obcych i na pewno nie umie śpiewać.

No właśnie, jak to jest z tym śpiewaniem? Chyba nie znalazłby się nikt o zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o Luisie Armstrongu, że nie umiał śpiewać. A wiesz, że miał wrodzoną wadę strun głosowych i jego słynna chrypka to nie maniera, nie sposób na słuchaczy ani wyrafinowanie artystyczne? Twierdzę, że masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie mylę się.

Jestem przekonana, że Twoje zdolności umysłowe są wielokrotnie większe, niż sobie wyobrażasz. Skąd to wiem? Z obserwacji dzieci: wszystkie są zdolne, twórcze, łatwo przyswajają nowe wiadomości i łatwo je kojarzą. Niestety, później - w za dużej grupie, w atmosferze konkurencji i ostre-go oceniania - zbyt często przestają korzystać ze swoich możliwości, za-czynają źle reagować na samo uczenie się i pozornie głupieją. Pewien psycholog z małego miasteczka opowiadał mi, jak robił sześciola-tkom wiejskim tak zwany test dojrzałości szkolnej. Na jednym z obrazków był królik bez oka, dzieciaki miały odpowiedzieć na pytanie, czego mu brakuje. Jakiś bystry maluch powiedział, że ten królik nie ma żarcia, więc śpi. I oczywiście w teście dostał minus, bo odpowiedź przewidziana przez miejskich autorów sprawdzianu była inna. Zawsze mi się przypomina ten królik bez oka i bez żarcia, kiedy zastanawiam się nad tym, jak odu-czano nas od myślenia.

Zwłaszcza że wszystkie sprawdziany odbywały się na pewno w atmosferze napięcia i stresu. Tylko nieliczni w takiej sytuacji mobilizują się i zaczynają radzić sobie lepiej niż zwykle. Większość ludzi gorzej się wtedy skupia, myśląc głównie o czekającym ich niepowodzeniu. A przecież bywa inaczej. Wielki pianista Artur Rubinstein, jeden z nielicznych szczęśliwych geniuszy, w swoich pamiętnikach opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncertował publicznie.

Dla rodziców była to niełatwa decyzja, nie miałem jeszcze ośmiu lat (...). Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894. Rankiem tego dnia cały dom popadł w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i zadowolony. Otrzymałem właśnie piękne, wspaniałe ubranko, z czarnego aksamitu z białym koronkowym kołnierzykiem, toteż czułem się okropnie ważny. Koncert wypadł znakomicie (...). Ponieważ w garderobie artystów już wcześniej zauważyłem wielkie pudło czekoladek, w nader szczęśliwym nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa utwory Schuberta i Mende-lssohna, publiczność zaś, złożona głównie z członków mojej rodziny, ich przyjaciół, a także łódzkich melomanów (...) nagrodziła mnie gorącą owa-cją. (Artur Rubinstein: Moje młode lata. Państwowe Wydawnictwo Muzycz-ne, Warszawa 1976, s.17).

I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnętrznego - ba-rdziej koncentrujemy się na brakach niż na tym, co nam wychodzi dobrze. Szkoda, że ludzie prawie nie mają wspomnień podobnych do Rubinsteina.


Uczciwy, dobry, szlachetny


Jak często gryzą Cię wyrzuty sumienia, co? Nie tylko w związku z tym, co zrobiłeś wczoraj albo tydzień temu, ale też parę miesięcy czy parę lat wstecz. Czy kiedy wyrządzisz komuś coś złego, myślisz raczej: „Przy-kro mi, zdarzyło się, muszę przeprosić, czy też zagłębiasz się w boles-ne rozważania o tym, że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do diabła i kazać Ci umieścić się gdzieś na niej w zależności od tego, ile masz z jednego i z drugiego, gdzie wypadłoby Twoje miejsce? Może zawsze, kiedy tylko coś się nie układa - niekoniecznie Tobie, in-nym też - myślisz sobie: to wszystko przeze mnie. Może czujesz się pod-obnie jak dziecko z rodziny alkoholika, którego samopoczucie tak opisuje Janet Woititz, amerykańska specjalistka od tego problemu:

Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu, że gdyby cię nie było, nie byłoby wszystkich tych kłopotów. Matka nie walczyłaby z ojcem. Nie byłaby spię-ta cały czas, nie krzyczałaby, nie byłaby skłonna do wybuchów. Życie by-łoby o niebo lżejsze, gdyby cię po prostu nie było. Czułeś się bardzo winny. W pewien sposób już samo twoje istnienie spowodowało tę sytuację: gdybyś był lepszym dzieckiem, byłoby mniej problemów. To wszystko przez ciebie, jednak najwidoczniej nie mogłeś zrobić nic, żeby zmienić życie na lepsze”. (Janet Woititz: Dorosłe Dzieci Alkoholików. IPZiT, Warszawa 1992, s.13).

Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów nie ma - i chyba nawet byłyby nieznośne. Moja znajoma dopytywała się kiedyś o pew-nego mężczyznę, nazwijmy go Józkiem, który jej się podobał, a ja go dob-rze znałam. Zaczęłam opowiadać o jego zaletach, nazbierało się tego spo-ro i na to ona poprosiła mnie: Znajdź szybko jakąś wadę, bo zaraz Józek w ogóle przestanie mnie interesować”.

Chcę opowiedzieć o jednej rzeczy, która zawsze zdarza się w grupach, jakie prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają zaufania do in-nych, coraz więcej mówią o sobie, zaczynają zdradzać wstydliwe tajemni-ce. Każdy jakąś ma, nie żyjemy wśród świętych, a niektórzy naprawdę nie-źle w życiu narozrabiali. Przyznają się do tego, bo chcą sprawdzić, czy mimo to ktoś może ich jeszcze akceptować, nie potępiać, nie skreślać ca-łkiem. Nie mają śmiałości zapytać o to, patrzą w podłogę, boją się roze-jrzeć dookoła. Zachęcam wtedy, żeby taki winowajca podszedł do każdego członka grupy, zadał pytanie: Co teraz o mnie myślisz? i żeby patrzył na tego kogo pyta. Reakcje są różne, ale najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu: Wiem coś o twoim życiu i myślę, że trudno ci było po-stąpić inaczej”, „Sama nieraz robiłam podobne rzeczy, ale nie chcę się tym dręczyć do końca życia”, „Znam cię i lubię, więc nie przekonasz mnie, że jesteś aż taki okropny”.

Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest dla siebie znacznie surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych, którzy są zawsze pewni swojej racji i znajdują różnorakie uzasadnienia dla własnych świństw i podłości. Mówię o osobach z mizerną samooceną moralną. Te nie są zbyt skłonne do uwzględniania okoliczności łagodzących, a swoje trudności i problemy widzą jako wady czy skazy moralne.


Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna?


Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka, tylko bez inter-wencji dobrej wróżki. Może książę nawet się i zakocha, ale Kopciuszek musi mieć niebywałą siłę ducha, żeby chociaż na pięć minut przestać się zajmować swoją podartą sukienką i zaczerwienionymi od domowych prac rę-kami.

Będzie więc albo zachowywać się nienaturalnie, próbując jakoś odciągnąć uwagę księcia od swego mizernego położenia, albo wciąż sprawdzać, czy takie umorusane zero jak ona naprawdę podoba się temu wspaniałemu face-towi. Panna Kopciuszek - tak samo jak jej męski odpowiednik - pełna lęku i niepewna własnej atrakcyjności nie będzie w stanie zdobyć się na spon-taniczność, swobodnie dawać („co godnego uwagi mogłabym mu dać?”) ani brać (cóż może się należeć komuś tak niepociągającemu jak ja?”). Pamiętasz zresztą, jakie plany miał Kopciuszek, zanim nie pojawiła się wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty również - jak Cię znam - często w ogóle nie wychodzisz z kąta, boisz się odezwać wyczekująco pod-pierasz ścianę, zwłaszcza jeśli w pobliżu jest ktoś bardzo dla Ciebie atrakcyjny. Zamiast zachować się jak paw, rozpuszyć najpiękniejsze pióra swego ogona, chowasz się albo uciekasz.

W dodatku na pewno masz w głowie szereg wyobrażeń o tym, jaka powinna być kobieta i jaki powinien być mężczyzna. A te wyobrażenia często Ci przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma być silny, twardy, pełen inicjatywy, niczym się nie przejmować. Więc pod groźbą utraty poczucia, że jest prawdziwym mężczyzną, nie może po-zwolić sobie na miękkość i ciepło ani chwilową nawet słabość, chociaż na pewno czasem bardzo tego potrzebuje. Kobieta ma być ciepła, na pierwszym miejscu stawiać miłość i rodzinę, nie może być za mądra ani zbyt przed-siębiorcza. Więc boi się okazać złość czy zachować stanowczo nawet w ob-ronie swoich najważniejszych praw, nie wypada jej za bardzo koncentrować się na sprawach zawodowych, wiecznie ma wyrzuty sumienia, że zaniedbuje rodzinę.

Spotkałam u znajomych pewną panią z zagranicy, świetnego lekarza o mię-dzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby jeszcze raz przyjechała do Polski, tym razem na dłużej. Bez zastanowienia odpowiedziała, że nie mo-że tego zrobić swojej rodzinie. Ponieważ miała najwyraźniej ponad 60 lat, z czystej ciekawości zapytałam o tę rodzinę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że ma męża, również lekarza rozjeżdżającego po świecie i dwie zamężne córki po trzydziestce, które w dodatku mieszkają w innym niż ona mieście. Czyli w rzeczywistości pani profesor nie miała już ab-sorbujących obowiązków rodzinnych, a jednak wciąż gotowa była czuć się nie w porządku jako kobieta, żona i matka.

Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega prawdziwa męs-kość i kobiecość. Dążąc do tego, żeby to uściślić, próbowano na różne sposoby badać wrodzone psychologiczne różnice między płciami, ale wyniki zawsze wychodziły sprzeczne i niepewne. Zwyczaje czy tradycja też nie dostarczają jasnych wskazówek, raczej - tworząc zdumiewające mieszanki z dążeniem do nowoczesności - są źródłem dodatkowego zamętu. A skoro nie ma jednego wyraźnego modelu mężczyzny i kobiety, dla mnie wynika z tego przynajmniej tyle: masz więcej do wyboru. Twoje cechy, skłonności, zachowania są wystarczająco męskie, nawet jeśli daleko od-biegasz od ideału spartańskiego wojownika, i dostatecznie kobiece, nawet jeśli nie jesteś wzorową strażniczką domowego ogniska ani słodkim kobie-ciątkiem.


W kontaktach z ludźmi


Jakie uczucia i myśli towarzyszą Ci, kiedy wybierasz się gdzieś z wizy-tą? Co sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spotkać się z osobą najbliż-szą Twemu sercu? Na pewno inaczej jest przed pierwszą randką, a inaczej po dwudziestu latach małżeństwa. Ale czy jest to raczej radosne oczeki-wanie miłego kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego?Bezpiecznie czuję się tylko wtedy, kiedy jestem sama. Jak tylko znajdę się w towarzystwie, boję się, że się zbłaźnię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia sytuacja. Ale znowu w ogóle nic nie mówić i nie robić - też głupio. To mnie kompletnie paraliżuje - tak napisała do mnie kiedyś Kasia, którą usiłowałam korespondencyjnie leczyć z kompleksów. Niestety, listowne poradnictwo nie jest zbyt skuteczne, bo żeby się czegoś istot-nego dowiedzieć o sobie w układzie „ja-inni”, potrzebne są informacje od tych innych. Kasia mimo nieśmiałości dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych przeze mnie grup.

Poprosiłam ją, żeby zrobiła bilans swoich wad i zalet w kontaktach mię-dzyludzkich. Oczywiście bukiet wad był daleko bogatszy i bardziej barwny niż nieliczne i mizerne zalety. A potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej poszczególne wady rzeczywiście są wadami, komu są obojętne, a kto uważa je za zalety? Katarzyna była bardzo zdziwiona. Paru osobom na przykład podobała się jej nieśmiałość i zahamowania. Ktoś powiedział, że lubi nieśmiałe dziewczyny, ktoś jeszcze określił tę cechę jako skrom-ność, dwie osoby uznały, że to pasuje do niej. Pamiętam, jak się rozpo-godziła, kiedy jeden chłopak, jej równieśnik, prawie na nią nakrzyczał:

To co, że się nad wszystkim długo zastanawiasz? Nie znoszę mówienia co ślina na język przyniesie. Ty jak się odezwiesz, to przynajmniej do sen-su. Mówisz mało, ale smacznie”. I tak było ze wszystkim oprócz obgryza-nia paznokci, którego nie pochwalił nikt.

Czy Ty też stronisz od ludzi, jak kiedyś Kasia? Pamiętaj, Tobie też - jak jej - tylko wydaje się, że inni nie będą chcieli Cię zaakceptować. Bzdura! Większość z nich po prostu boi się tego samego co Ty i dlatego trzyma się na dystans.


Inne plusy i minusy


Wiem, że to jeszcze nie wszystko w Twoim skomplikowanym autoportrecie. Każdą z tych rzeczy można rozłożyć na szereg mniejszych i większych ka-wałków. Jedne z nich będą dla Ciebie bardzo ważne, inne prawie bez zna-czenia. Często nawet nie w pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest. Kiedy pogrzebać głębiej, stworzyć ludziom okazję, żeby uważniej rozej-rzeli się w sobie pod kątem samooceny, wówczas kolejne nieakceptowane detale wyskakują jak grzyby po deszczu. Najczęściej, niestety, nie rów-noważone przez plusy. Zrób teraz swoją listę. Nie tak, żeby wypisywać wszystko, tylko pięć rzeczy, jakie Ci najpierw przyjdą do głowy. Nie myśl zbyt długo, ważne są pierwsze skojarzenia. Natomiast w rubryce plu-sów możesz się zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że nie nawykłeś do zauważania swoich mocnych stron i może będzie to okazja, żebyś trochę poćwiczył tę bardzo potrzebną umiejętność.

A oto lista:

I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele:

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach:

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych:

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

IV. Jako mężczyzna/kobieta

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):

a...

b...

c...

d...

e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus):

a...

b...

c...

d...

e...


V. W związkach z ludźmi, byciu z nimi, kontaktach 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

VI. W innych ważnych dla mnie sprawach, które nie mieszczą się w tamtych

kategoriach

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):

a...

b...

c...

d...

e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus):

a...

b...

c...

d...

e...


Ciekawe, czy coś Cię zaskoczyło? Czy łatwiej było Ci pisać o plusach, czy o minusach? Czy Twoje ogólne zdanie na własny temat wiąże się jakoś ze szczególnymi ocenami?


Sytuacja życiowa a samoocena


Chcę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, z której pewnie zdajesz sobie sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena nie jest człowiekowi dana raz na zawsze. Zmienia się na przykład z wiekiem. Przypomnij sobie, co było najważniejsze w Twoim autoportrecie parę lat wstecz, spróbuj wyob-razić sobie co może wybić się na pierwszy plan za parę lat. Dostałam list od Małgosi dokładnie na ten temat. Pisała: Będąc młodą dziewczyną strasznie się męczyłam. Zawsze mi się zdawało, że jestem nie-stosownie ubrana, inne dziewczyny - one umiały zrobić się na bóstwo! W dodatku nie tańczyłam za dobrze. W ogóle byłam strasznie zakompleksiona. Teraz przestałam się przejmować tym, jak wyglądam. Ważne, żeby ludzie mnie lubili i żeby mieć paru przyjaciół od serca. Potrafię gadać z nimi godzinami, pomagamy sobie nawzajem w trudnych chwilach. Nie wyładniałam, nigdy nie byłam zbyt ładna, zresztą wiesz - lata lecą. Ale chyba zmą-drzałam i mniej się skupiam na sobie, a bardziej na innych. Może to jest mój sposób na kompleksy?”

Bez wątpienia na samoocenę wpływa Twoja sytuacja życiowa, co najlepiej widać, kiedy się gwałtownie zmienia. Przekonują się o tym choćby wszyscy młodzi rodzice, kiedy - wraz z pojawieniem się na świecie ich pierwszego potomka - zaczynają liczyć się umiejętności i dobra orientacja w spra-wach pieluszek, kolek, karmienia itd. itp. Na parę tygodni albo miesięcy dla matki takie rzeczy stają się najważniejsze we własnym autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną tonację.

A wszyscy ci, którzy ze wsi przenieśli się do miasta i nagle okazało się, że cała ich skomplikowana i obszerna wiedza o przyrodzie oraz zdol-ności do ciężkiego wysiłku fizycznego specjalnie się nie liczą? A męż-czyźni, którzy wraz ze wzrostem bezrobocia stracili pracę i teraz muszą jakoś odnaleźć się w sytuacji, kiedy jedyną pracującą osobą w rodzinie jest żona?


Lepszy - gorszy czyli w pułapce bezustannych porównań


Jeszcze siedziałeś w wózku, siusiałeś w pieluchy i niewiele rozumiałeś z tego, co mówią dorośli, a już nad Twoją głową co chwila ktoś Cię do kogoś porównywał: Piotrusiowi wyrósł ząbek! A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy już siada, czy już staje, czy już liczy do pięciu, bo moje już do siedmiu? Żyjemy w społeczeństwie, w którym od zera uczą nas poró-wnywania. Na pewno byłoby Ci łatwiej wymienić pięćdziesiąt rzeczy, w których jesteś od innych lepszy albo gorszy, niż pięć takich, które są niepowtarzalne, odrębne, jedyne na świecie.

Takie myślenie w kategoriach „lepszy-gorszy” wrosło w nas do tego stop-nia, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie innego podejścia do życia. A przecież można. Z wykształcenia jestem etnografem, w związku z tym miałam okazję - oczywiście poprzez lekturę - przyjrzeć się na przykład południowo-amerykańskim Indianom Zuni, opisywanym przez Ruth Benedict, słynną badaczkę ludów egzotycznych. Owi Zuni w ogóle ze sobą nie rywali-zują. Podczas rytualnych świąt urządzają biegi, w których wcale nie cho-dzi o to, żeby wygrać. Każdy biegacz ma dotrzeć do mety, natomiast nie stara się wyprzedzić innych.

Często coś podobnego dzieje się w grupach terapeutycznych, kiedy usiłu-jemy wyeliminować porównywanie, a w to miejsce wprowadzić koncentrowanie się na swoich mocnych stronach. I okazuje się, że można myśleć w taki sposób: jestem inny, niepodobny do nikogo na świecie. W czymś dobry, a nie lepszy; w czymś marny, a nie gorszy. Albo jeszcze inaczej - nie jes-tem kiepski, tylko to jest moja trudność.

Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej przeciwnie - podkreśla jedyność i wyjątkowość. Jest inna niż wszystkie”, „nikogo ta-kiego jeszcze nie spotkałam - tak mówią zakochani. A więc umiemy pa-trzeć też w ten sposób, a wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnoś-cią, wiedzą, jak szczęśliwy może być człowiek, gdy nie obawia się porów-nań.

I przeciwstawna sytuacja: z pracy odchodzi ktoś kogo wszyscy lubili i cenili, a Ty przychodzisz na jego miejsce i masz wrażenie, że każdy Twój krok i każde odezwanie jest zestawiane z postępowaniem owej nieobecnej osoby. Trudno się w takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde „inaczej” oznacza „gorzej”, wszystko obraca się na Twoją niekorzyść.

Czy masz być ideałem?


Pełno jest wszędzie dookoła nas różnych wzorów doskonałości, modeli do naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt poważnie - potrafią popsuć humor nawet zadowolonym z siebie. Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam wra-żenie, że musi się to źle odbijać na poczuciu własnej wartości wielu z nas. Bo która ma takie włosy i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca do kupowania szamponu firmy L’Oreal? Który wygląda tak korzystnie jak facet z reklamy „Gilette - najlepsze dla mężczyzny? Nie stać Cię rów-nież na nowy model Opla czy nawet Poloneza. Zapewne nie jesteś i może nigdy nie będziesz eleganckim biznesmenem korzystającym z komputera IBM najnowszej generacji.

Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz mieć hollywo-odzką urodę, umysł Einsteina i karierę zawodową w tempie Alexis Colby czy po prostu chcesz być szczęśliwy? Niejednokrotnie te reklamowane sym-bole powodzenia i sukcesu wcale nie mają szczęśliwego życia. Jestem przekonana, że Marylin Monroe zamieniłaby się z niejedną szarą myszką, dziewczyną z Pułtuska, która ma kochającego męża i udane dzieci. Wrócimy do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy z nas, a więc i Ty, ma w sobie coś niepowtarzalnego, jedynego na świecie i przez to cudowne-go i pięknego. Nikt nie jest ideałem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem. A więc i Ty nie jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle, ale to nie jest obiektywna prawda, tylko moje wyobrażenia. A skoro tak, to mogę zacząć je zmieniać.


Rozdział II



Co wynika z twojego myślenia


Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian czy egzamin. Dostałeś pie-rwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje, i zmagając się z nim możesz wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze w wyżłobione koleiny - w jeden z dwóch torów myślenia:

1. Na pewno następne pytanie będzie gorsze i skompromituję się jeszcze bardziej. Po co w ogóle się do tego zabierałem, skoro wiem, że jestem do niczego. Już tyle razy mi się nie powiodło. Dobrze pamiętam, jaką dałem plamę w zeszły wtorek. Mam coraz większą pustkę w głowie... Nic mi nie wyjdzie!

2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie lepsze. Jestem całkiem nieźle przygotowany. Teraz trzeba tylko skupić się i nadrobić złe wraże-nie. Już parę razy poradziłem sobie z dużo trudniejszą sytuacją. Prze-cież nie dalej jak przedwczoraj poszło mi tak dobrze. Musi się udać!

Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porównanie, bo właści-wie we wszystkich życiowych sprawach jest podobnie, od projektu ugotowa-nia zupy po plan przebudowy świata. Najpierw coś zamierzamy - sami lub pod wpływem oczekiwań innych ludzi - potem zastanawiamy się, jak nam to pójdzie, i ten pesymizm albo optymizm wyznacza dalszy bieg zdarzeń. Idzie jak z płatka albo jak po grudzie. Oczywiście, tak zwane obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale nasze nastawienie jest dużo ważnie-jsze, niż na ogół sądzimy.


A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń?


Jak to się dzieje? Otóż najpierw uruchamiamy łańcuch wspomnień. Osoby, które mają skłonność do dołowania się, przypominają sobie swoje poprzed-nie niepowodzenia i dosłownie zwieszają nos na kwintę. Do i tak już cię-żkiego bagażu przekonania o swoich nikłych szansach dodają nową cegłę i znowu próbują. Nadal bez skutku, tyle że dalej jest im coraz ciężej. Ko-lekcja niepowodzeń rośnie jak toczona w dół kula ze śniegu. A ci, którzy są nastawieni, że pójdzie dobrze? Ich kolekcja składa się z kolorowych baloników - wspomnień udanych działań i sytuacji - które ciągną ich do góry, łącząc się w coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej, a im lepiej, tym lepiej. Co jest przeciwieństwem nosa na kwintę? Nos triumfalnie skierowany ku górze.

Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma go spotkać. I jest to - po łańcuchu wspomnień - druga tajemnica Twoich sukcesów i nie-powodzeń. Tam wszystko odbywa się w Twojej głowie: musisz zużyć mnóstwo energii, żeby przebić się przez swoje negatywne nastawienie i już nie tak wiele zostaje na samo zadanie, które przed Tobą stoi. Tu w grę wcho-dzą inni ludzie, którzy czytają z Twojego nosa. Zresztą nie tylko z nosa. Niska samoocena, niewiara we własne możliwoś-ci da się odczytać z wielu różnych sygnałów, chociaż być może nie zda-jesz sobie z tego sprawy. Przyjrzyj się na przykład swojej sylwetce. Je-śli masz złe mniemanie o sobie, pewnie nie nosisz dumnie wypiętej pier-si, tylko raczej kulisz ramiona. Pewnie masz skłonność do cofania brody i pochylania głowy, zamiast obnosić ją wyprostowaną po królewsku. Może też trzymasz ręce blisko tułowia i nie zagarniasz nimi świata, tylko często krzyżujesz na piersiach, jakbyś się chciał przed nim osłonić. Bywa odwrotnie: chociaż w środku czujesz się bezradny jak małe dziecko i tak naprawdę nie wart uznania i uczucia - nadrabiasz miną i postawą, wypinasz pierś, zadzierasz głowę, mocno gestykulujesz. Wymowa niby inna niż u tych niepewnych i zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść pozorom. Bo jednak często można zauważyć, że Twoja przebojowość jest troszkę przesadna czy sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny albo ciut zbyt głośny. Jakbyś to nie był Ty, tylko maska czy przebranie, zza których chwilami przeziera coś całkiem innego. Jeśli tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samoocena, na zewnątrz pewność siebie i dobre samopoczucie - to jestem przekonana, że musi Cię to drogo kosztować. Płacisz ciągłym napięciem, albowiem wspinanie się na palce pochłania wiele energii i na krótką metę zwyczajnie męczy. A jeśli utrzymuje się przez dłuższy czas, może się nawet niekorzystnie odbić na Twoim zdrowiu.

I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja niejednozna-czność u ludzi, którzy usiłują Cię zrozumieć. Gdyby ktoś nawet chciał dać Ci to, czego potrzebujesz, trudno mu będzie odczytać, o co Ci właś-ciwie chodzi. Mam przyjaciela Filipa, który założył nową firmę i wpadł w - przejściowe zresztą - tarapaty. Jego dziewczyna żaliła się kiedyś, że chciałaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego zrobić. Wyczuwa jego znękanie i niepokój, natomiast Filip zachowuje się tak, jakby wszystko spływało po nim jak woda po gęsi.

Pozostając jednak przy skulonych ramionach i nosie na kwintę - to tylko przykłady sygnałów, jakie bezwiednie dajesz innym. Jeden z nich jest szczególnie ważny, to mianowicie, czy w kontaktach z ludźmi patrzysz im w oczy. Osoby niepewne siebie na ogół tego nie robią. Co wtedy przeżywa ten, na kogo nie patrzysz? Najczęściej myśli sobie: coś tu jest nie w porządku, chce coś przede mną ukryć, pewnie oszukać; a może, skoro unika kontaktu, źle o mnie myśli albo mnie lekceważy. Mało komu przychodzi do głowy, że to z nieśmiałości czy zażenowania.

Jak wiele może zmienić patrzenie w oczy, sprawdziłam w bardzo niewdzię-cznej sytuacji międzyludzkiej, mianowicie przy załatwianiu spraw urzędo-wych. Największy formalista, dla którego normalnie klient czy petent to wróg, jeżeli złapać jego wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka bardziej po ludzku.

Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz się wielu bez-cennych informacji, przede wszystkim nie dowiadujesz się, jaka jest rea-kcja na Ciebie i różne Twoje zachowania. Miałam raz w prowadzonej przez siebie grupie przykład jak z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który bał się ludzi, i kiedy coś od nich chciał, zawsze pa-trzył sobie na buty. Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok, ilekroć zwraca się do innej osoby. I dokonało się wielkie odkrycie: Krystian stwierdził, że to oni się go boją. No, może nie wszyscy, ale spora część.

Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że całe życie to je-den wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała Wiesława Szymborska - „nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny. A więc stajesz ze skulonymi ra-mionami i oczami wbitymi w podłogę, a na nosie masz wypisane, że na pew-no Ci się nie uda. Egzaminator widzi to i Twoje przekonanie przynajmniej w jakimś stopniu mu się udziela. Czyli jeszcze zanim cokolwiek się zacz-nie, już ma do Ciebie nie najlepsze nastawienie. Ono z kolei udziela się Tobie, kulisz się jeszcze bardziej i Twój sygnał, że spodziewasz się niepowodzenia, staje się wyraźniejszy. I tak nastawiacie się nawzajem coraz gorzej i gorzej.

Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie przesadziłam w tym opisie, żeby wyraźniej było widać, jak sam stajesz się źródłem własnych kłopotów. Namawiam Cię w tym miejscu na mały eksperyment: postaraj się parę razy w różnych sytuacjach, kiedy czujesz się nieszczególnie, wypro-stować ramiona, podnieść głowę i patrzeć prosto w oczy. Sprawdź, czy to coś zmienia, może się zachęcisz do trochę innego zachowania, niż dotąd miałeś w zwyczaju.


Trudne początki


Pamiętasz jak było, kiedy znalazłeś się w nowej szkole albo poszedłeś na studia? Gdy zaczynałeś nową pracę? Opowiadała mi znajoma dziewczyna, jak czuła się przez parę pierwszych tygodni w szkole za granicą, dokąd wyjechali służbowo jej rodzice: Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do niczego. Na lekcjach jak przygłup, na prywatkach jak jakiś raróg. Nie wiedziałam nawet, o czym rozmawiać na przerwach, co się odezwałam, to głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej podnosiłam rękę na lekcjach. Mia-łam wrażenie, że nawet nogi i ręce mam nie takie. Tak mi się wtedy wyda-wało. Z czasem zaczęło być lepiej, wciągnęłam się. Co jakiś czas, bez wyjeżdżania, wszyscy trafiamy na sytuacje, w których czujemy się jak w obcym kraju.

Każda nowa sytuacja wymaga przystosowania, wszystkie początki obfitują w niepowodzenia, bo poruszasz się po nieznanym gruncie bez rozeznania i wprawy. Nic dziwnego, że reagujesz niepewnością wątpliwościami na własny temat i zwykle w konsekwencji pogarsza się Twój autoportret. Przypusz-czam, że nie jesteś wtedy dla siebie zbyt dobry i nie fundujesz sobie okresu ochronnego, czasowej taryfy ulgowej na wejście w nowe układy. Pe-wnie z przykrością stwierdzasz, że inni radzą sobie lepiej, zazdrościsz im, a nawet jesteś na nich zły.

Trudno bywa zwłaszcza wtedy, gdy oni znają się od lat i dużo ich ze so-bą łączy. Naprawdę nie do pozazdroszczenia jest sytuacja nowego pracow-nika trafiającego do zgranego zespołu, nowej dziewczyny czy chłopaka wprowadzanego do paczki starych przyjaciół swojej sympatii, małżonka przyjeżdżającego z pierwszą wizytą do rodziny partnera. Oni śmieją się z jakiejś zabawnej historii sprzed lat, a Tobie wydaje się, że z Ciebie. Rozumieją się w pół słowa, przerzucają doskonale czytelnymi dla nich aluzjami, a Ty nic nie kojarzysz i czujesz się jak ostatni tuman. Spokojnie! Możesz być pewien, że to minie, jeżeli tylko nie zamkniesz się w sobie i nie podejmiesz postanowienia, że się odcinasz i wycofu-jesz. To trochę tak, jakbyś się znalazł wśród ludzi mówiących w obcym języku i z czasem zaczął się nim posługiwać, najpierw słabo, a potem co-raz swobodniej. Więc lepiej poprzyglądaj się i trochę poczekaj pamięta-jąc, że na początku pewna sztywność i niezręczność to rzecz naturalna, a Twoje marne samopoczucie jest zrozumiałe i przejściowe. Pół biedy, kiedy chodzi o dalszą rodzinę albo szkolnych kolegów Twojej drugiej połowy - możesz przestać się z nimi widywać. Ale jeżeli to jest nowa praca lub szkoła czy, powiedzmy, teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa, że decydujesz się wówczas na coś w rodzaju „emi-gracji wewnętrznej. Rezygnujesz z włączania się we wspólne rozmowy i rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w kącie, starasz się wyjść jak naj-wcześniej. I może się to ciągnąć latami, pogłębiając Twoje poczucie, że jesteś nieważny, nielubiany, gorszy.


Pobrały się dwa zera


A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej mówiono - dzie-lisz z nim lub nią stół i łoże? Pracując w poradni rodzinnej zauważyłam, że raz po raz powtarza się pewien rodzaj kłopotów, które trapią małżon-ków ze złą samooceną. Chcę przedstawić je tutaj bardziej szczegółowo, bo prawie wszyscy albo jesteśmy z kimś w stałym związku, albo będziemy, al-bo - co gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu. Zacznijmy od konkretnej sytuacji, bardzo prostej i typowej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po dwóch, może po siedmiu latach małżeńst-wa. W każdym razie zdążyli już zapomnieć o zalotach i miodowym miesiącu, tkwią w prozie codziennego życia: praca, gospodarstwo domowe, pewnie też dzieci. On uważa, że jest niezbyt atrakcyjnym mężczyzną i marnym mężem, ona nie czuje się ani ładna, ani pociągająca i stale ma do siebie prete-nsje, że nie wywiązuje się na piątkę z roli żony (bo prowadzenie domu, proszę Państwa, to tak skomplikowane i wielowątkowe zadanie, że zawsze można znaleźć coś, co się zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weź-miemy banalny - on mówi do niej: „Miła moja, zupa jest przesolona”. Bo rzeczywiście jest.

Teraz zajmiemy się czytaniem w myślach. Kobieta, która dobrze czuje się w życiu, w swoim związku i w roli gospodyni domowej, pomyśli w takiej sytuacji: „Przykro mi. Następnym razem, kiedy będę robić ogórkową, muszę pamiętać, żeby dać mniej soli. A nasza Gosia? Jej monolog wewnętrzny wygląda zupełnie inaczej: Nie smakuje mu. Dobra żona potiafiłaby ugoto-wać tak, jak on lubi. Pewnie ma do mnie jeszcze masę innych zastrzeżeń i pretensji. Kto wie, czy w ogóle mu odpowiadam. Może już nie chce ze mną być?. I tylko czeka, że Andrzej za chwilę zacznie mówić o rozwodzie. A on powiedział jedynie, że zupa jest przesolona. Teraz kolej na to, żeby zajrzeć do głowy Andrzejowi. Gosia, u której jego niewinna uwaga uruchomiła lawinę małżeńskich kompleksów, musi zro-bić niezadowoloną minę, bo przecież z jej punktu widzenia już nie chodzi o zupę, tylko o ostateczne rozstanie. A on patrząc na tę skrzywioną bu-zię myśli sobie: Coś jej złego zrobiłem, zaraz obrazi się i dojdzie do wniosku, że ma mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie zero, wcale nie oznacza, że zawsze będzie chciała ze mną być. Jednym słowem on też już prawie pakuje walizki.

Tym razem - jak setki razy wcześniej i później - rozejdzie się po koś-ciach. Pewnie za parę minut albo parę godzin któreś z nich wykona jakiś pojednawczy gest i wszystko jako tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak dzieje się często, w pewnym momencie ilość przejdzie w jakość. Spójrzmy więc na konsekwencje podobnych sytuacji.

Po pierwsze - obydwoje zużywają dużą część swojej energii na ciągłe sprawdzanie. Z napiętą uwagą śledzą: jak jest w tej chwili? czy on jesz-cze mnie kocha? czy jej jeszcze na mnie zależy? I wtedy oczywiście za-wsze znajdzie się coś, co potwierdzi najczarniejsze przewidywania, jak choćby owa przesolona zupa. Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo pozytywne uwagi mogą być odbierane jako negatywne. Załóżmy, że Gosia za-łożyła nowy opalacz, zaś Andrzej, któremu się w nim spodobała, powie: „O masz dwuczęściowy kostium. A ona - pewna tego, że nie jest dość zgrabna - nawet na niego nie spojrzy i nie zauważy jego zadowolonej miny, tylko pomyśli: No tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że nie powin-nam pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam”. Wobec nagromadzenia pod-obnych niezrozumień i nieporozumień obydwoje starają się uniknąć zapal-nych tematów.

W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które coś mówią o drugiej stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przestają ze sobą rozmawiać o sobie.

Po drugie - unikają zwłaszcza okazywania wszelkich oznak niezadowole-nia. Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi, czy w ogóle mówić, że mu nie smakuje zupa. W efekcie Gosia będzie niewiele wiedzieć o tym, co on lubi a czego nie, zaś Andrzej będzie tłumił swoje niezadowolenie i godził się z sytuacją, która mu nie odpowiada. Do czasu, ponieważ kiedy uzbiera się tego dużo i w różnych dziedzinach, jedno z nich pierwsze wy-buchnie. Wtedy to drugie, które też zdążyło już nagromadzić sporo urazy i pretensji, odpowie tym samym. I zacznie się coś, czego obydwoje nie rozumieją: wielka awantura z błahego powodu.

Po trzecie - każda oznaka smutku, złości lub zniecierpliwienia Gosi jest odbierana przez Andrzeja jako sygnał, że to on zrobił coś nie tak, że „wszystko przez niego”. A Gosię może boleć ząb, mogły ją spotkać ja-kieś przykrości w pracy czy zdenerwować dzieci. I chce, żeby ją ktoś po-cieszył albo chociaż wysłuchał, a tu ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w przygnębienie bądź irytację pod wpływem jej minorowej miny. Więc traci chęć opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej się dziś przykrego wydarzyło. To samo Andrzej: miał męczący dzień albo boli go głowa, a Go-sia już jest pewna, że ma coś do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzy-wa się i schodzi mu z drogi. W ten sposób zamiast wspierać się nawzajem w drobnych i większych kłopotach, oddalają się od siebie. Po czwarte - obydwoje czekają na jakieś potwierdzenie, dowartościowa-nie, przejaw uczucia drugiej strony, ale nie są zbyt skłonni wychylać się z tym sami. Nie zrobię tego, boję się, że mnie odtrąci - myślą. I tak czekają obydwoje, nieraz latami, coraz bardziej utwierdzając się w poczuciu, że są nieważni, niekochani, niezauważani. Po piąte - unikają jak ognia wyjaśniania tego, co się między nimi dzie-je. Każde z nich obawia się, że kiedy choćby piśnie coś na ten temat, dopiero wtedy druga strona zacznie się serio zastanawiać i niechybnie dojdzie do wniosku, że zrobiła życiowy błąd decydując się na ten zwią-zek. Jest w tym coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią polityką): jeśli nie dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest szansa, że się utrzyma; ale jak nieopatrznie ruszę, a jest to gmach wzniesiony z chybotliwych, nie połączonych ze sobą cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy.

Niestety, małżeństwom takim jak Gosia i Andrzej nie sprzyja też trady-cja czy zwyczaje rodzinne. Spodobało mi się podsumowanie, jakie zrobiła kiedyś na moją prośbę pewna pani: Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pyta-nie ‘która godzina?’ było zbyt osobiste”. W ich rodzinnych domach musia-ło być tak samo: dorośli ani między sobą, ani z dziećmi nie rozmawiali o wzajemnych uczuciach, o żalach i pretensjach, nikt nikogo nie chwalił i nie zapewniał, że kocha. Skąd to wiem? Bo inaczej nie mieliby tych kło-potów.

Zamiast zadręczać się wątpliwościami, mogliby zabrać się do wyjaśniania sytuacji i przekonaliby się szybko, że cała ta spirala rozkręcająca się w ich głowach jest absurdalna - że naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę kochają nad życie. Więc gdyby to ode mnie zależało, od przedszko-la wprowadziłabym naukę porozumiewania się z bliskimi. Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję towarzyszyć wielu ludziom w próbach lepszego pozorumiewania się żałując, że spotkaliśmy się tak późno, gdy już narosło mnóstwo przykrych zaszłości. Umawiałam się z różnymi małżeństwami, że wprowadzą u siebie zwyczaj systematyczne-go rozmawiania o tym, jak im ze sobą jest, co do siebie czują, z czego są zadowoleni, a z czego nie. Wiem, wiem, to takie sztuczne, ale chcę podkreślić, że ludzie, którzy mają dużo lęków i wątpliwości - wynikają-cych z niskiej samooceny - z pewnością nie przestawią się spontanicznie na inny sposób porozumiewania. Natomiast przy odpowiedniej zachęcie mogą popracować nad wyrobieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny. Jeśli partnerzy wspólnie decydują się na mówienie o tym, co się pomię-dzy nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się obydwoje, więc poważnym i zasadniczym rozmowom przestaje towarzyszyć atmosfera zagrożenia, nikt nie musi się wychylać z inicjatywą, można nawet losować, kto zaczyna. W poradni dokładnie uzgadnialiśmy, że na przykład we wtorki po położeniu dzieci spać zawsze przeznaczają na ten cel po pół godziny lub trzy kwa-dranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dobrego spotkało ich ze strony tego drugiego w minionym tygodniu.

Gdybyś się zdecydował wprowadzić taki zwyczaj w swoim związku, musisz trzymać się kilku zasad. Trzeba pilnować: a) żeby nie skończyło się na samym postanowieniu; to naturalne, że - tak jak od każdej trudnej rzeczy - będziecie mieli chęć się wykręcić; b) żeby każdy miał z góry uzgodnio-ną ilość czasu, a potem zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans, Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans - po dwóch-trzech próbach będziecie wiedzieli, jaki czas jest dla Was najwygodniejszy); c) żeby w tych uzgo-dnionych ramach czasowych nie przerywać sobie nawzajem; d) żeby mówić i o plusach, i o minusach, nawet gdyby na początku trzeba było wyszukiwać coś na siłę (jednym jest trudniej mówić o dobrym, innym o złym, to też jest naturalne); e) żeby zaczynać od żalów i pretensji, a kończyć na rzeczach pozytywnych, miłych, ciepłych.


Z czym jeszcze mogą być kłopoty?


Sądzę, że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytuacjach: nieko-rzystne myślenie o sobie jest samospełniającym się proroctwem. Nie jes-tem w stanie omówić rozlicznych dziedzin, w których może Cię hamować i ograniczać, jednak muszę poświęcić parę słów przynajmniej nauce i pracy. Co do zdolności uczenia się - mam sporą wprawę w przebijaniu się przez uporczywe złe mniemanie o sobie osób uczących się języków obcych i pracy z komputerem. To równie dobre przykłady jak każde inne. We wmawianiu sobie, że „komputer to nie dla mnie” i „nigdy się tego nie nauczę celują kobiety. Jeżeli już potrzeba albo chęć zmusi którąś z mo-ich zaprzyjaźnionych pań, żeby jednak spróbować, zaczynam od tego: „Ta maszyna nie jest dużo bardziej skomplikowana od pralki automatycznej. Umiesz ją obsługiwać? Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę”. Oczywiście początkowo nie wierzą, ale stopniowo - parę prostych opera-cji, żeby przekonać się, że to skomplikowane zwierzę jest posłuszne - nabierają pewności siebie. Napisz coś, wydrukujemy to, żeby mogły szy-bko zobaczyć efekt swojej pracy. I jeszcze namawiam je do robienia błę-dów, żeby się z nimi oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak. Z nauką języków jest podobnie. Jest mnóstwo ludzi, którzy latami obie-cują sobie, że zabiorą się za angielski czy francuski, i nie robią tego, bo nie wierzą, że coś im wyjdzie. Znam na to dwa sposoby proste i trzeci pracochłonny. Pierwszy: weź obcojęzyczną gazetę i na dowolnej stronie (byle nie z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci się to po grecku czy po węgiersku, ale angielski, niemiecki, włoski, hi-szpański, nawet holenderski czy portugalski od razu stanie się bardziej przezroczysty.

Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy odrabianiem za-dań domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos (jeśli się boisz, że ro-dzina uzna Cię za wariata, który gada sam do siebie, zrób to szeptem):

Angielski sam wchodzi mi do głowy. Jeżeli jesteś zainteresowany innym językiem, wstaw go w miejsce angielskiego.

I sposób trzeci: poproś kogoś, żeby wskazał Ci prosty i niezbyt długi, a interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz go ze słownikiem. Może się okazać, że satysfakcja ze zrozumienia czegoś, na czym Ci zależało, jest większa niż nieporadność językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem uczyło się angielskiego na Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie. Opowiadam to wszystko, żeby było widać, co oznacza czy też z czego się składa owo nie potrafię się tego nauczyć”. Na pierwszym miejscu oczywi-ście króluje ogólne poczucie niemożności. Ale ważne jest też i to, że ani Twoi dotychczasowi nauczyciele, ani Ty sam nie mieliście wprawy w stopniowaniu trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wy-konanie zachęciłoby Cię do dalszych prób. Nie było też pomostu do cze-goś, co już umiesz. A poza tym nie miałeś okazji przeżyć choćby niewiel-kiej satysfakcji związanej z wstępnym opanowaniem nowej umiejętności. Chcę Ci na zakończenie tego wątku powiedzieć jedną rzecz: żeby przeko-nać mnie, że nie jesteś w stanie czegoś się nauczyć, musiałbyś zużyć ba-rdzo dużo energii i czasu. A myślę, że i tak by Ci się nie udało. Teraz sprawa pracy. Odnosi się do niej to wszystko, co mówiłam o trud-nych początkach. Na niepewność związaną z nową sytuacją i nowymi zada-niami nakłada się jeszcze coś - powszechny niedobry zwyczaj, że przeło-żeni niechętnie wyrażają uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają błędy i z upodobaniem ganią. Jeśli już i tak nie myślisz o sobie zbyt dobrze, pogrążasz się w tym jeszcze bardziej. I często nawet nie umiesz zoba-czyć, kiedy z nieporadnego nowicjusza zmieniasz się w kompetentnego fa-chowca. A dopóki czujesz się młodszym kolegą, Twoi współpracownicy i zwierzchnicy też mają skłonność, żeby Cię tak traktować. Może warto co pewien czas sprawdzać to przekonanie?

Jednym z łatwo dostępnych sprawdzianów jest robienie od czasu do czasu - co pół roku, co rok - bilansu własnych dokonań. Szczegółowo i konkret-nie: kartka papieru, Twoje prywatne podliczenie, ile i czego wykonałeś w „okresie sprawozdawczym”. Sama tak robię, bo mnie też nieraz przychodzi do głowy, że od dłuższego czasu nic godnego uwagi nie zrobiłam. Muszę powiedzieć, że ilekroć kogoś namówiłam na takie sprawozdanie, za-wsze kończyło się radosnym zaskoczeniem. A gdyby nawet wyszło Ci ina-czej, przynajmniej będziesz miał jakąś miarę, rozeznanie, że Twoje „nic nie zrobiłem” oznacza” o trzy za mało” w jednej sprawie, „nie dość sta-rannie” w innej, a w pozostałych nie najgorzej. Zobacz, że to zupełnie inny punkt wyjścia, gdybyś chciał coś zmienić. Najlepiej takie podliczenie robi niepracującym matkom, które często uważają, że czas przecieka im przez palce, są źle zorganizowane i z ni-czym nie dają sobie rady. Jeżeli jeszcze krytykuje je w tym duchu mąż albo teściowa, trudno przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu. Mó-wię o tym przy okazji pracy, ponieważ uważam, że zajmowanie się małym dzieckiem i domem to ciężka i odpowiedzialna praca, niejednokrotnie tru-dniejsza niż zajęcia zawodowe.

W podsumowaniu chcę przypomnieć, że w każdej z wymienionych dziedzin - w małżeństwie, w nauce, w pracy - Twoje zdanie o sobie jest ważnym czyn-nikiem sprawczym. Mówiąc prościej, kiedy jest dobre, lepiej funkcjonu-jesz i Ty, i często inni wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z reguły gorzej.

Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie ufaj swoim ogól-nym złym opiniom o sobie spróbuj je podważać, zbieraj dowody na to, że nie masz racji, kiedy się tak dołujesz.

Obiektywność nie ma tu nic do rzeczy


Namawiam Cię, żebyś konkretnie i szczegółowo analizował swoje prześwia-dczenia na własny temat, ponieważ przekonałam się, że niskie poczucie własnej wartości w różnych dziedzinach potrafi mieć niezbyt wiele wspól-nego z obiektywną rzeczywistością sprowadzoną właśnie do namacalnych ko-nkretów. Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy kontrast między ogólną złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne elementy był wyjątko-wo dobrze widoczny.

Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z nerwicą, w której byłam obserwatorem, kiedy uczyłam się swego zawodu. Otóż Marek uważał, że jest nie dość sprawny fizycznie i wysportowany. Jego niedościgłym wzorem był ojciec, kapitan marynarki, któremu chciał zaimponować. Zapy-tany, czy uprawiał kiedyś jakiś sport, Marek wymienił jeździectwo, pły-wanie i parę innych dyscyplin, w których osiągał bardzo dobre wyniki. Kiedy doszedł do tego, że zdobył mistrzostwo Polski w skokach spadochro-nowych, grupa zaczęła się śmiać. On w pierwszej chwili nie zrozumiał, co ludzi tak bawi, więc chichocąc zaczęli mu tłumaczyć, że wyżej w męskich sportach wspiąć się już nie można.

Bohaterką drugiej sytuacji, też w grupie terapeutycznej, była Lusia, trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga dzieci. Płacząc oskar-żała się o to, że jest wyrodną matką i złą żoną, nie dba o dom i rodzi-nę, poświęca im za mało czasu i starań. Na marginesie dodam, że pracowa-ła na półtora etatu. Poprosiłam Lusię, żeby opowiedziała, jak wygląda jej powszedni dzień i sobota z niedzielą, szczegółowo, od rana do wie-czora. W tej grupie było nas jeszcze pięć w podobnej sytuacji, jednocze-śnie matek i pracownic. Wszystkie opowiedziałyśmy o swoim gospodarowaniu czasem i okazało się, że każda - chociaż ma tylko jedną pracę - poświęca obowiązkom domowym i rodzicielskim mniej więcej tyle samo czasu co Lu-sia.

Można powiedzieć, że tych dwoje to wyczynowcy. I rzeczywiście, a mimo to wynikom ich życiowych starań nie udało się przebić przez uporczywe przeświadczenie, że nie sprawdzili się w ważnych dla siebie dziedzinach. Tym bardziej trudno mi uwierzyć, że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz ze spadochronem i nie pracujesz na półtora etatu (trochę się niepokoję, czy aby te przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów nie wpędziły Cię w kompleksy).

Dlatego jeszcze raz namawiam Cię do sprawdzania swego ogólnego mniema-nia o sobie za pomocą rozkładania go na czynniki pierwsze. Nic nie zro-biłeś w tym tygodniu? Wypisz, czym się zajmowałeś w każdym kolejnym dniu. Zawsze wszystko gubisz? Przypomnij sobie ostatnie trzy przypadki, kiedy Ci coś zginęło. Jesteś złym pracownikiem? Sprawdź, ile razy i za co zganił Cię ostatnio szef. Może uda Ci się prześledzić to bardziej szczegółowo i konkretnie, a dzięki temu bardziej realistycznie - i w ko-rzystniejszym świetle - zobaczyć siebie.


Na wierzchu i pod spodem


Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej konsekwencji niskiej samooceny, która chyba Ciebie nie dotyczy. Jeśli zabrałeś się do czytania tej ksią-żki, to na pewno masz świadomość swoich kłopotów i chęć zmiany. Nato-miast sytuacja, którą teraz chcę opisać, dotyczy ludzi nieświadomych swoich kompleksów. Chodzi mi o zarozumialców, szpanerów, zadufków - oso-by, które za wszelką cenę usiłują udowodnić swoją wyższość. Otóż chcę Ci zwrócić uwagę, że w gruncie rzeczy są do Ciebie podobni. Przypomina mi się Wiśka, która nie dawała nikomu dojść do słowa; Paweł, który zawsze wiedział lepiej; Monika próbująca oczarować wszystkich męż-czyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy, żeby lekceważąco wypowiedzieć się o cudzych osiągnięciach, choćby to nawet była nagroda Nobla. Zawsze myś-lałam o nich ze współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli udowodnić całemu światu, że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno wychodzi - to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani. Czuli się tak niepewnie, że aż musieli zbudować sobie całą sztuczną ko-nstrukcję, teatr pozorów, żeby zasłonić przed ludźmi swoje prawdziwe sa-mopoczucie. Zresztą robili to nie ze złej woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie - trudno ze sobą wytrzymać. Z czasem tak zżyli się z odgrywaną przez siebie rolą, że stracili kontakt ze swoim wnętrzem, swo-imi prawdziwymi przeżyciami.

Myślę, że czasem im zazdrościsz łatwości, z jaką przedstawiają swoje zdanie, siły przebicia i pewności siebie. Rzeczywiście, z wieloma sytua-cjami radzą sobie lepiej od Ciebie, ale czy lepiej się czują? Nie jestem o tym przekonana. Wiem na pewno, że dopadają ich załamania i depresje, nagle przestają się wyrabiać i wtedy czują się bardziej bezradni od Cie-bie. A przede wszystkim kiepsko im się układają kontakty z ludźmi. Paradoksalnie, potrzebują tego samego co Ty: uznania, docenienia, po-chwały. A inni wcale się do tego nie kwapią. Sam pewnie wiesz, że jak ktoś się wywyższa, masz go ochotę nie pochwalić, tylko ściągnąć na zie-mię, przekłuć szpilką jak balon, żeby uszło powietrze. Ci, którzy naprawdę siebie lubią, znają swoją wartość i mają zaufanie do własnych możliwości, nie muszą się przed nikim wykazywać. Nie potrze-bują ciągłych potwierdzeń od innych, bo rzeczy oczywiste nie wymagają dowodów. Są zwyczajnie skromni, nie muszą też ukrywać wad i słabości, żyć z ciągłą obawą, że ktoś ich zdemaskuje. Ich spokój i harmonia wewnę-trzna promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają - zdawa-łoby się - za nic.


Prawie wszystko możesz


Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły swoich mięśni i możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje pobożne życzenie ani wyraz ogólnej wiary w człowieka, tylko wynik żmudnych i wieloletnich badań fi-zjologów. Jak sądzę, osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości między innymi dlatego, że brak nam wiary w ich ogrom i różnorakość. Przez wiele lat zgromadziłam niemałą kolekcję opowieści z literatury i z życia o ludziach, którym udało się dokonać rzeczy niemożliwych. Joanna D’Arc zebrała wielką armię i poprowadziła ją do walki, Ghandi bez prze-mocy uwolnił Indie od Anglików, Jacek Kuroń zapoczątkował ruch społecz-ny, dzięki któremu runął w Polsce ustrój komunistyczny - to są przykłady szeroko znane.

Ale chcę też wspomnieć o kilku innych, znacznie skromniejszych, a rów-nie nieprawdopodobnych. Mówię „nieprawdopodobnych”, ponieważ zanim te osoby zrobiły to, co zrobiły, wszystkim wokół wydawało się to niemożli-we. Jak choćby Tadeusz Paciorek, psycholog więzienny z Siedlec, który przez parę lat dobijał się o wprowadzenie grup Anonimowych Alkoholików do zakładów karnych. Kto trochę wie o polskim więziennictwie, przyzna, że taki pomysł całkiem niedawno musiał wydawać się szalony. Dzisiaj mamy w Polsce już kilkadziesiąt grup AA za kratkami, są nawet stosowne odgór-ne instrukcje ułatwiające zakładanie nowych. Zawsze, kiedy spotykam Ta-deusza, mam wrażenie, że kontaktuję się z człowiekiem, który przebił głową mur.

Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie Heinego-Medina, któ-rej tak trudno się poruszać, że problemem dla niej jest nawet wejście na schody. A jednak: była w opozycji jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym aktywnie działała w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennika-rzy „Gazety Wyborczej”. Ale najbardziej Ewa zadziwiła mnie tym, że po wyjściu za mąż urodziła i wychowała dziecko, choć w jej sytuacji wydawa-ło się to zamiarem ponad siły. Córka Ewy jest już na studiach i stanowi żywy dowód na to, że rzeczy niemożliwe są możliwe. I wreszcie trzeci przykład: Tadeusz Orłowski, niepełnosprawny zdobywca Tatr. Wybitny lekarz, członek Polskiej Akademii Nauk, dziś już starszy pan, należał do najlepszych polskich taterników swojego pokolenia. Ma jedną nogę krótszą, mocno utyka, a mimo to dokonał pierwszych przejść wielu dróg wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych, że podobno wśród na-szych alpinistów kursuje powiedzenie: „Ja na drogi Orłowskiego wolę cho-dzić na drugiego (bo wtedy spadanie jest mniej niebezpieczne). Myślę, że kto inny na jego miejscu nawet by się nie wybrał na dłuższy górski spacer.

Nie namawiam Cię tutaj, żebyś nastawiał się na przebudowę świata albo całkiem nie licząc się z okolicznościami porywał się z motyką na słońce. Chcę tylko uprzytomnić Ci, że zasadnicza różnica pomiędzy tymi osobami a innymi jest taka, że one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru nie-realnych celów. Chcę korzystając z ich przykładu przekonać Cię, żebyś - zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś „to nie dla mnie” - zastanowił się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje plany ambitniej, a nawet dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju?


Rozdział III



O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i filtrach


Gdyby Ci się zdawało, że ten rozdział został przez pomyłkę przeniesiony z innej książki, to chcę Cię uspokoić, że jednak tak nie jest. Nadal bę-dziemy się zajmować poczuciem własnej wartości, a konkretnie tym, jak ono się kształtuje. Poprostu czasem lubię porównywać mechanizmy psycho-logiczne do jakichś urządzeń, bo wtedy najważniejsza zasada funkcjonowa-nia staje się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są tak skomplikowane i różnorodne, że często warto opisać coś za pomocą pewnego skrótu.

Akumulator jako model pojawił mi się tak dawno, że już nawet nie pamię-tam kiedy. Na pewno było to w momencie, gdy czułam się wyczerpana, na resztkach energii i bez szans na oparcie w kimś z zewnątrz, kto mógłby mi pomóc doładować nieco nowych sił i optymizmu. Potem się okazało, że nie ja jedna mam podobne skojarzenia, w każdym razie dla bardzo wielu osób jest ono czytelnym i równie wygodnym skrótem myślowym jak dla mnie. O czymś w rodzaju zapisów czy też nagrań w psychice człowieka mówi wie-lu autorów, a w języku potocznym też natrafiamy na wyraźne ślady tego typu skojarzeń, kiedy mówimy, że coś komuś w duszy gra albo że stale po-wtarza starą śpiewkę. Ta analogia przyda nam się też w następnym roz-dziale, kiedy będę mówić o tym, jak wymazywać stare nagrania i nagrywać czy zapisywać inny tekst - może melodię? - w miejsce starego, który nie najlepiej Ci służy. Zaś do filtrów dojdziemy w stosownym momencie. Wszystkie te porównania czy modele mają swoje zalety (prostota, czytel-ność, łatwość przekazywania innym), ale też zasadniczą wadę: nie do wszystkiego pasują, nadużywane nie sprawdzają się.


Jeżeli jesteś jak gramofon...


Wróćmy do ćwiczenia z początku - uzupełniania zdania „Ania jest...”. Jest to najbardziej zwięzły i zarazem bardzo archaiczny opis Twego po-czucia własnej wartości. Jak już mówiłam, mnie przez całe lata pojawiało się - mimo całkiem niezłych zdolności intelektualnych - zdanie „Ania jest głupia. I żadne dobre stopnie, sukcesy na studiach, rozpoczęty do-ktorat, nawet napisane książki nie potrafiły tego zmienić. Dlaczego? Bo w głowie miałam - Ty też masz - jakiś wcześniejszy zapis, jakieś przeświadczenie na własny temat, twarde jak skała i jak skała odporne na wpływy zewnętrzne. Trudno je zmienić, bo pochodzi z najwcześniejszego okresu życia, jeszcze z niemowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej królewnie? Jest tam scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się nad kołyską królewskiej córki i dotykając jej różdżkami przepowiada-ją, że będzie piękna, dobra i mądra. Z nami wszystkimi było podobnie: nad kołyską albo trochę później jakieś ważne osoby powiedziały nam, jacy będziemy.

Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu wielu lat. Może nie zawsze mówiły, tylko dawały do zrozumienia poprzez gest czy mi-nę, jak również poprzez to, czego nie robiły. Dziesiątki razy we wspom-nieniach z dzieciństwa, jakie słyszałam w prowadzonych przez siebie gru-pach, powtarzały się gorzkie słowa: „Nikt mnie nigdy nie brał na kolana, nie przytulał, nie głaskał po głowie, nie chwalił”. W pierwszych latach życia - jedni mówią o pierwszym roku, inni o dwóch latach, jeszcze inni o pięciu albo nawet dłużej - nagrało Ci się w głowie szereg płyt z info-rmacjami o tym, jaki jesteś, o Twojej urodzie, zdolnościach, możliwoś-ciach.

Weźmy sobie prosty przykład. Maluch postawił trzy klocki jeden na dru-gim i przyszedł do mamy ze słowami: Patrz, jaki zbudowałem piękny pa-łac. Rzecz zresztą mogła dziać się znacznie wcześniej nie przyszedł, tylko przyczołgał się na czworakach i nie powiedział, tylko spojrzał py-tająco. Od tego, co zrobi matka, zależy teraz, jakie nagranie na własny temat zapisze się w głowie jej dziecka.

Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając, że tak właśnie matka reaguje często, na tyle często, że u dziecka wytwarza się na tej podstawie prze-konanie o naturze świata. Tak, tak, myśl że nie przesadzam dla niemowla-ka do roku czy półtora matka stanowi prawie cały świat, więc to ona jest głównym źródłem poczucia, że ten świat jest życzliwy, godny zaufania, bezpieczny, czy też obojętny albo wręcz szorstki i wrogi. Możliwość pierwsza - mama zajęta czym innym nie zwraca uwagi na dziec-ko. Skutek: wytwarza się u niego przekonanie, że żadne moje starania czy osiągnięcia nie mają znaczenia”.

Możliwość druga - mama zirytowana na przykład na ojca albo bardzo zmar-twiona brakiem pieniędzy odburknie, żeby dać jej spokój. Skutek: powsta-je zapis, że kiedy coś mi wychodzi, inni złoszczą się i opędzają ode mnie”.

Możliwość trzecia - mama odezwie się lekceważąco: tylko trzy klocki? i stoją krzywo! Skutek: żebym nie wiem jak się starał, nic godnego uwagi mi nie wyjdzie, nie uda się zasłużyć na uznanie”. Możliwość czwarta - mama pochwali ślicznie, synku! „ i pogłaszcze albo popatrzy z ciepłą aprobatą. Skutek: warto się starać, potrafię!”. Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama pochwali, ale nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną minę. Skutek: niepewność dezorientacja co do znaczenia różnych sygnałów docierających ze świata, poczucie, że się ich nie rozumie.

Naturalnie w rzeczywistości malutkie dziecko podlega najróżnorodnie-jszym wpływom, zwykle już od początku otacza je kilka osób, a matka nie jest automatem i zachowuje się raz tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o tym, że suma tych wszystkich oddziaływań składa się na powstanie pewnej skłonności do odbierania świata. Sytuacja z klockami to celowe uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było zaobserwować, jak kszta-łtuje się poczucia własnej wartości.

Wydaje mi się, że przywiązujemy zbyt małą wagę do tego, w jakim stopniu i w jaki sposób nasza własna historia odcisnęła się w nas i jak wpływa na teraźniejszość. Pozwól, że odbędziemy teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości.


Narodziny - najważniejsza chwila w życiu


Psychika noworodka to nieomalże czysta, biała karta czy - jeśli wolisz - zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie zostało nagrane. Dlate-go wszystko, co do Ciebie wówczas docierało, osadziło się bardzo głębo-ko, tworząc jakby fundament tego, jakim się staniesz. To, czego dowiadujesz się o sobie, może pochodzić nawet z czasów jesz-cze wcześniejszych. W mądrości ludowej zawsze było wiadomo, że kobieta w ciąży nie powinna oglądać strasznych widoków, że trzeba chronić ją przed przykrymi przeżyciami i dostarczać nie tylko dobrego jedzenia, ale też dobrych myśli, otaczać miłością, zaś dookoła powinno być dużo pięknych rzeczy i muzyki.

Jeżeli lubisz racjonalne wyjaśnienia, to może przekonywająco zabrzmi dla Ciebie przypuszczenie, że zapewne jest to zjawisko o naturze bioche-micznej: pod wpływem pozytywnych bodźców, w dobrej atmosferze zmienia się wydzielanie wewnętrzne i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią matki inne substancje. Wiele kobiet w ciąży odruchowo głaszcze się po brzuchu, niektóre rozmawiają ze swoim jeszcze nienarodzonym dziec-kiem, co - dla mnie nie ulega wątpliwości - dobrze robi takiemu małemu człowiekowi.

Z drugiej strony wiele kobiet, zwłaszcza w pierwszej ciąży, przeżywa bardzo dużo lęku i napięcia. Gdyby mogły się nim podzielić, opowiedzieć komuś o swoich obawach, już to miałoby dobroczynny, kojący skutek. Może mogłyby usłyszeć coś pocieszającego - wiem, że kilka uspokajających słów potrafi radykalnie zmienić na lepsze nastrój przyszłej matki. Jej natu-ralny obrońca i opiekun, przyszły ojciec, akurat tutaj często nie potra-fi wiele pomóc, bo sam bardzo się boi i woli unikać niepokojących tema-tów.

W dodatku wszyscy - niestety - jesteśmy wychowani w jakimś fałszywym kulcie macierzyństwa, który nakazuje kobiecie być zadowoloną i szczęśli-wą w oczekiwaniu na dziecko (mówi się przecież błogosławiony stan”), a nie pozwala zdradzać się z obawami i poczuciem dyskomfortu. Pozostaje więc albo tłumić te uczucia, albo rozmawiać o nich tylko z kobietami, które są bądź były w podobnej sytuacji. A ich opowieści zwykle dodatkowo podsycają lęk.

Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześniej skierowana do szpitala i głównie chowałam głowę pod kołdrę albo zasłaniałam się książką (walkmanów jeszcze wtedy nie było), żeby nie słyszeć tego, co mówią moje współmieszkanki. Bo cały czas opowiadały tylko o smutnych, przykrych, okropnych i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zdarzyć przy porodzie lub po nim.

Przyszła matka rzadko może dać upust napięciom i lękom, więc nosi je niejako w sobie razem z przyszłym dzieckiem. Dlatego nie jest rzadkością sytuacja, gdy ono, zanim się jeszcze urodzi - tak przynajmniej twierdzą niektórzy, a ja się z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z nim jest nie w porządku.

Wreszcie poród, zwykle bardzo higieniczny, ale też bardzo przykry i bezosobowy. Pierwsze wrażenia, jakie atakują dziecko przychodzące na świat w szpitalu, to ostre światło, przeraźliwie głośne dźwięki, strasz-ne zmiany temperatury i mechaniczne dotknięcia rąk. To nie jest powita-nie oczekiwanego gościa, tylko taśmowa obróbka: mycie, krępowanie na sztywno w kilka pieluch, zakraplanie czegoś do oczu, zastrzyk. I przede wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie, gdzie jest inaczej: dziecko rodzi się do rąk ojca, który z czułością i troską przenosi je na brzuch matki. Myślę, że to zupełnie inny start w życie. Przecież i tak noworodek ma wystarczająco trudne zadanie. Musi z przy-jaznego i w stu procentach dostosowanego do jego możliwości środowiska przenieść się w takie, do którego on ma się przystosować. Musi nauczyć się oddychać, ssać, opanować regulację temperatury - są to wszystko rze-czy, które wymagają nieprawdopodobnego nakładu energii i wytężonego tre-ningu. Jeśli kompletnie bezbronny maluszek nie ma wtedy poczucia czyjejś ciepłej obecności, oparcia, źródła ukojenia, to już u samych początków nabiera przekonania, że nie jest wart opieki i troski, że nie zasługuje na miłość.

Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków i na pewno fakt, że jest wśród nas tak wiele osób o złej samoocenie, po części z tego właśnie wynika. A swoją drogą, ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku, w przyćmionym świetle i cichych dźwiękach łagodnej mu-zyki, nie odrywane od matki, której cały czas towarzyszy ktoś bliski i kochający.

Czy wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś na świat? W do-mu czy w szpitalu? Czy byłeś dla rodziców wyczekiwanym gościem, czy zbę-dnym balastem? Chcę się z Tobą podzielić historią jednej z najbardziej promiennych osób, jakie spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Hei-di Schleifer.

Jej rodzice uciekli z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Transyl-wanii i po wielokilometrowej pieszej wędrówce znaleźli się w miejscu, z którego cudem przedostali się do Szwajcarii. Heidi opowiadała: „Przy-szłam tam na świat dokładnie w dniu, kiedy została wyzwolona Francja. Wszyscy szaleli z radości. Nieznajomi rzucali się sobie na szyję, ludzie szli po ulicach objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali - a ja myślałam, że to wszystko na moją cześć”.


Miłość przenika przez skórę


To zdanie, które poraziło mnie swoją trafnością, pochodzi z artykułu w czasopiśmie „Rodzice i Dziecko” (maj 1992), gdzie wyczytałam, że w pro-porcji do wagi ciała niemowlę ma około dwa razy większą powierzchnię skóry niż dorosły. I jeszcze: Dla niemowlęcia czułości ze strony matki są warunkiem niezbędnym do życia, ponieważ każde dotknięcie jest impul-sem dla mózgu i systemu nerwowego. Od dawna wiadomo, że rozwój dzieci, które nie są głaskane i pieszczone, jest gorszy. W skrajnych przypadkach brak kontaktu fizycznego prowadzić może nawet do śmierci”. Dlatego dawny zwyczaj noszenia niemowlaka w chuście na piersiach czy na plecach i nasze dzisiejsze nosidełka, pozwalające swobodnie poruszać się z maluszkiem przytroczonym do brzucha lub biodra, mają dobroczynne dzia-łanie. Instynktowna wiedza o ważności kontaktu fizycznego sprawia, że często ojcowie - mniej niż matki przejęci straszliwymi bakteriami - kła-dą sobie taką kruszynkę na brzuch albo pierś i tak spędzają z nią czas ku obopólnemu wielkiemu zadowoleniu.

Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija lub ubiera dziecko. Jeśli masz własne, czy zastanawiałeś się, jak to robisz? Najczęściej jest to okazja do pieszczot i czułości, ale niekiedy widuję mamy bardzo spięte albo zirytowane, kiedy to robią. Zauważyłam też, że znaczna część matek - nawet tych najczulszych - omija różne partie ciała, na przykład prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych, chyba że podczas mycia.

Kiedy już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym momencie, że przy przewijaniu mojej młodszej córki lepiej traktuję tył niż przód, o wiele rzadziej dotykając jej klatki piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to później zmienić w obawie, żeby moja mała nie została z informacją, że jedne kawałki jej ciała są lepsze, a inne gorsze. Myślę, że skoro miłość przenika przez skórę, niemowlaki powinno się głaskać od stóp do głów.

Ważne jest nie tylko dotykanie, lecz cały sposób kontaktowania się, na przykład noszenie na rękach: można jak obojętny pakunek, a można czule, miękko i wygodnie. Ważnym źródłem informacji o sobie jest też dla malut-kiego dziecka ton głosu otaczających je dorosłych. Treści być może jesz-cze nie rozumie, ale sens wyczuwa, głównie z tonu głosu. Zauważyliście, że matki, babcie, a często i ojcowie, kiedy mają poczucie, że nikt się im nie przysłuchuje, zaczynają przemawiać do niemowlaków takim specjal-nym, wysokim głosem? To „ciu-ciu-ciu” niektórych śmieszy, ale jego głów-ny odbiorca jest zachwycony, bo z tego czyta, że jest kochany, że lubi się z nim być.

Pomiędzy niemowlęciem a jego otoczeniem, zwłaszcza matką, wkrótce wy-twarza się odruchowy mechanizm porozumiewania się bez słów, odczytywania stanów uczuciowych. Zwykle matka bardzo szybko uczy się, że kiedy jest spięta, zdenerwowana, pełna niepokoju albo złości, wtedy jej dziecko za-czyna być płaczliwe, gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W niedobrej atmosferze nawet karmienie piersią - tak wskazane dla dziecka zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość najcudowniejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzystne.

Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z badań amerykańs-kich nad dwoma rodzajami żłobków. Jedne - w bogatej dzielnicy, prowadzo-ne były niezwykle higienicznie i „naukowo”, z fachowymi pielęgniarkami w charakterze opiekunek. Drugie - w dzielnicy biedoty miały kiepskie waru-nki lokalowe i poziom czystości, zaś dziećmi zajmowały się proste kobie-ty bez żadnych kwalifikacji.

Pielęgniarki w obawie przed infekcją starały się jak najmniej dotykać niemowlaków, a one mimo to bardzo dużo chorowały, rozwijały się wolno, były apatyczne. Natomiast w „gorszych” żłobkach maluchy były wesołe, energiczne, rozgarnięte i zdrowe. O ile pamiętam, właśnie te choroby spowodowały całą serię badań.

Nie udało się znaleźć żadnego czynnika o charakterze medycznym czy hi-gienicznym, który mógłby je powodować. Domysły skierowano więc w stronę psychologii i wtedy wyszło na jaw, że ciepłe, gadatliwe murzyńskie nia-nie - które skubały, głaskały, przewracały, przytulały, nosiły dzieci - są właśnie tym poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre sa-mopoczucie.

A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś porozumiewać się za pomocą słów, wieloma innymi drogami docierały do Ciebie informa-cje kształtujące Twój autoportret. Od tego, czy otaczała Cię wówczas at-mosfera zadowolenia i zachwytu, czy lęku, złości i napięcia, zależało nie tylko to jak w niemowlęctwie spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, by-łeś zdrowy jak rydz czy chorowity, ale również to, jak się w późnie-jszych latach czułeś na świecie i jak z tym jest dzisiaj. Inaczej mó-wiąc, z tamtego okresu pochodzi podstawowy zrąb Twego poczucia, że za-sługujesz na miłość i radość życia albo nie.

Muszę tu zrobić jedną dygresją, przeznaczoną zwłaszcza dla kobiet, któ-re mają do siebie pretensje, że za mało czasu poświęcają dziecku. Otóż myślę, że lepsza od pełnego poświęcenia i ciągłej obecności jest sytua-cja, kiedy matka potrafi zorganizować sobie „wychodne”, skoro poczuje, że ma dosyć opiekowania się swoją pociechą i przesiadywania w domu. Zajmowanie się malutkim dzieckiem to ciężka praca i duży wysiłek psy-chiczny, który wymaga przerw na odpoczynek i zmianę otoczenia. Jeżeli matka sobie tego nie zapewni, często, chcąc nie chcąc, daje dziecku od-czuć, że jest nim zmęczona. I mimo najlepszych intencji i najuczciwszych starań zamiast komunikatu dobrze mi z tobą, przekazuje coś wręcz prze-ciwnego: „jesteś dla mnie ciężarem”, „męczysz mnie”, „złościsz mnie”. Kiedy moja pierwsza córka miała cztery miesiące, a ja chciałam być ide-alną matką i byłam już na ostatnich nogach, mądra lekarka - pediatra, która się nią opiekowała, powiedziała do mnie: „Niech pani zadba o sie-bie, zajmie się trochę czym innym. Małej jest potrzebna mama wypoczęta i zadowolona z życia”.

mnie stać?


Odpowiedź na to pytanie kształtuje się nieco później, w czasie, kiedy malutki człowiek zaczyna zdobywać świat: uczy się siadać, stawać i cho-dzić, posługiwać się przedmiotami, uruchamiać urządzenia. Wciąż jeszcze jego osiągnięcia i porażki zależą od innych, ale w coraz większym stop-niu staje się aktywnym uczestnikiem, a nie tylko obiektem ich zabiegów. Na przykładzie nauki chodzenia najlepiej widać, jak powstaje poczucie ja mogę - ta część samooceny, od której będzie zależała aktywność i inicjatywa, zdolność osiągania sukcesów i znoszenia niepowodzeń. Dwuletni Krzyś, o którym chcę tu opowiedzieć, jest dzieckiem chyba nie-typowym. Włazi na kredens w kuchni i na pianino, wędruje po poręczach foteli, skacze z murków i sprzętów prawie tak wysokich jak on sam. Prze-wraca się czasami przy bieganiu, ale rzadko kiedy płacze. Musi się na-prawdę porządnie rąbnąć, żeby chciało mu się obwieszczać światu głośnym rykiem, że coś sobie złego zrobił. Wyraźnie różni się od swoich rówieś-ników sprawnością fizyczną i śmiałością.

Spytałam jego mamę, skąd się bierze ta różnica. A ona na to opowiedzia-ła mi, jak postępują słoniowe matki względem małych słoni, kiedy te mają się wygramolić z dołu albo wejść na skarpę. Wyczytała to gdzieś i posta-nowiła przyjąć jako regułę własnego postępowania. Otóż słoniątko samo wdrapuje się pod górę tak długo i na tyle wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy zaczyna się obsuwać, słonica podpycha je trąbą, ale delikatnie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu nawet spadać, a z po-mocą przychodzi dopiero wtedy, gdy zanosi się na to, że małe zrezygnuje. Inaczej mówiąc, pozwala mu przekonać się, ile potrafi, i wykorzystać do maksimum własne możliwości.

Wiesz - mówiła dalej - strasznie się o niego boję i dlatego staram się być w pobliżu i w razie czego złapać w locie. Ale nie chcę, żeby wyrósł na taką niezdarę jak ja. Mnie, kiedy byłam mała, mama albo babcia tak skutecznie chroniły przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem, że zawsze by-łam jakaś taka nieruchawa i nieporadna. Nie biegaj, bo upadniesz, nie skacz, bo się potłuczesz - bez przerwy wbijali mi do głowy w dziecińst-wie. Wbijali, aż wbili chyba na zawsze.

Często dorośli próbują ochronić dziecko albo ułatwić życie jemu i so-bie: nakarmię cię, bo się ubrudzisz; dam pić, bo jeszcze rozlejesz; ubiorę, to będzie szybciej; przyniosę, żeby ci nie było ciężko. Na różne sposoby ograniczają jego dążenie do samodzielności. A do malucha, które-mu nie pozwala się próbować, dociera wyraźny komunikat, że „nie potra-fisz, nie możesz, tobie się nic nie uda”.


Lepiej nie przeżywać


Chcę tu powiedzieć o jeszcze jednym fragmencie autoportretu, który za-czyna kształtować się na tyle wcześnie, że warto o nim mówić już teraz, kiedy zastanawiamy się nad znaczeniem najwcześniejszego etapu życia. Chodzi mianowicie o to, co wolno, a czego nie wolno przeżywać. W tym miejscu oddam głos świetnemu angielskiemu psychoterapeucie Robinowi Skynnerowi, który opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywania na przykładzie złości.

(...) Nasz maluch stopniowo nabierze przekonania, że złość jest nie-dobra, ponieważ pozostała część jego rodziny czuje się w obliczu złości bardzo nieswojo, niezręcznie i bardzo się jej wstydzi. (...) Taki komu-nikat dociera do dziecka raz po raz. Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców, jak wcale nie potrafią sobie z nią poradzić i jak ignorują je albo odsuwają się od niego czy nawet atakują, ilekroć ono samo próbuje ją okazać. Nie trzeba wiele czasu, żeby dziecko też zaczęło przeżywać złość jako coś niedobrego. Widzi przecież, że nie może być ko-chane, kiedy się wścieka, a ponieważ wszystkie dzieci chcą być kochane przez rodziców, chcą ich kochać i uszczęśliwiać - stara się ukryć przed nimi wszelkie przejawy własnej złości.

Czyli kojarzy sobie złość z lękiem przed odrzuceniem, a to dla dziecka musi być zagrożeniem najgorszym z możliwych. (...) W dodatku dziecko oczywiście ma jeszcze poczucie, że oszukuje, ponieważ nie może być na-prawdę sobą. Czuje się w jakimś stopniu odcięte od rodziców, bo nie jest akceptowane w pełni - musi udawać, że nie przeżywa złości. Ale oszukiwa-nie nie jest aż tak złe, jak groźba kompletnego odrzucenia, więc zapewne wybierze raczej to, by być fałszywym i kochanym niż autentycznie sobą, ale odrzuconym.

Czyli odtąd, kiedy wydarzy się coś, co rozzłościłoby normalnego malu-cha, to dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją przed rodzicami. A następnie nauczy się ukrywać ją przed sobą samym, gdyż tylko w ten spo-sób zdoła zachować poczucie, że jest warte miłości. Złość jest czymś aż tak niedobrym, że w ogóle nie może przyznać się do jej przeżywania, na-wet przed sobą. Dlatego przyzwyczai się do niezauważania złości - nauczy się odcinać od niej - w końcu nabierze przekonania, że jej tam wcale nie ma. (...)

W każdej rodzinie niektóre uczucia są uważane za dobre, a niektóre za złe. Złe umieszcza się za kurtyną i cała rodzina ma rodzaj cichej, ale bardzo wiążącej umowy, że emocje ulokowane za kurtyną muszą pozostać niezauważone. Wszyscy udają, że ich tam nie ma. Więc też każde kolejne dziecko uczy się usuwać te same rzeczy z pola widzenia. Zwyczaj odcina-nia się od nich jest przekazywany jak odra - ani celowo, ani świadomie, toteż nikt nie wie, że się to dzieje”. (Robin Skynner, John Cleese: “Żyć w rodzinie i przetrwać”. Jacek Santorski & Co, Warszawa, 1992, s.38-39) A więc w różnych rodzinach dzieci uczą się, że nie wolno przeżywać, a przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem stają się jakby oka-leczone emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na poczucie własnej wartości. Weźmy tym razem jako przykład ból i rozpacz, żeby pokazać, jakie skutki ma zakaz odczuwania. Po pierwsze - kiedy zakazane uczucie pojawia się (a pojawiać się musi, bo tak jest skonstruowany człowiek, że reaguje bólem i rozpaczą na przykład na rozstanie z kochaną osobą czy pozbawienie waż-nej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta przekonanie, że jestem nie w porządku”, jestem „niedobry”.

Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w dzieciństwie musiałeś jakoś zare-agować na to,że mama wychodzi, że trzeba wyjechać od babci, że ojca nie ma, gdy go potrzebujesz. Albo tragedia, kiedy zgubiła się ulubiona zaba-wka - takich i podobnych zdarzeń były dziesiątki. Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zrozumienia, że nie należy płakać, bardzo często musiałeś mieć poczucie, że nie jesteś taki, jak trzeba, skoro zbiera Ci się na płacz.

Po drugie - odcinając się od własnych bolesnych uczuć musiałeś stracić zdolność rozpoznawania ich u innych i odpowiadania współczuciem. Chcia-łeś być dobry, współczujący - wszystkie dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie wychodziło i zresztą nadal nie wychodzi. Nie wiesz, jak się zacho-wać, co powiedzieć, kiedy przytulić, zaproponować pomoc. A czując się niewojo z cudzym bólem, unikasz go i w ten sposób oddalasz się od ludzi nawet bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku, że coś musi być z Tobą nie w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierzchowne. To samo można powiedzieć o wielu rozmaitych uczuciach: zazdrości, rado-ści, wstydzie i wszystkich innych. Odcięcie od któregokolwiek - a tre-ning w tej sprawie zaczyna się bardzo wcześnie, jeszcze przed nauką sia-dania na nocniku - powoduje, że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni zaakceptować siebie.


Każdy jest dzieckiem podszyty”


Takim wnioskiem kończy się jedno z opowiadań w moim ulubionym zbiorze Gombrowicza zatytułowanym „Bakakaj”, który już tutaj cytowałam. Oczywiś-cie w pełni podzielam ten pogląd. To, co zostanie przekazane małemu dziecku przez najbliższe otoczenie czyli rodzinę, zapisuje się bardzo głęboko z dwóch powodów. Po pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i przez parę lat jedyny model, jaki widzi z bliska, najważniejsza pula do-świadczeń i informacji, w tym oczywiście również informacji na własny temat. Po drugie - rodzice są tak ważnymi osobami, od ich opieki i miło-ści zależą dosłownie szanse przetrwania, że dzieci nie mają innego wyj-ścia: muszą dostosować się do sposobu życia i myślenia, jaki się im pro-ponuje.

Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub ogromnie subtelny:

od solidnego klapsa za to, że maluch dotknął panią w kolejce (na margi-nesie: przyjrzyj się, jaki popłoch budzi u mamuś „dotykalskie” dziecko i jaki to musi mieć wpływ na późniejsze trudności w kontaktach fizycznych) do bardziej uważnego spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi, kiedy zrobił coś niestosownego.

Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa, mianowicie odmowa miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pewno słyszałeś zdanie:

Jak nie zjesz zupki (nie włożysz kapci, nie przestaniesz wrzeszczeć, nie pocałujesz cioci), mamusia nie będzie cię kochała”. I znów, nie musi tego mówić, wystarczy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko się zmarszczy.

Taka „warunkowa miłość” - jak się ją określa w niektórych podręcznikach psychologii - jest niewątpliwie skuteczną metodą uzyskiwania pożądanych rezultatów. Jest łatwiejsza, mniej pracochłonna, szybsza niż przekonywa-nie, zachęta, cierpliwe znoszenie złych humorów i ataków wściekłości, jakie inaczej nieuchronnie wywołują zakazy i nakazy nie po myśli wycho-wanka. Tak jest wygodniej: dzieci pełne lęku, że rodzice przestaną je kochać, jeżeli będą nieposłuszne, nie buntują się. Są naturalnie gorsze rzeczy: maltretowanie, głodzenie, całkowity brak zainteresowania i opieki. Ale uważamy je za wynaturzenie i kiedy wycho-dzą na jaw, rodzicom odbiera się prawa rodzicielskie, a nawet stawia przed sądem. Już samo grożenie czymś takim jest uważane za znęcanie się nad dzieckiem. Natomiast groźba odebrania miłości jest traktowana jako coś całkiem normalnego w arsenale podręcznych metod wychowawczych. A dla mnie to jeden z najprzykrzejszych możliwych widoków: mały człowiek idea-lnie grzeczny, apatyczny, co chwila z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w porządku.

To też jest przeświadczenie, które może zapisać się w psychice na całe dalsze życie: miłość, akceptacja, zainteresowanie to nie jest coś, na co zasługujesz sam przez się, Ty jako taki, z tego tylko powodu, że jesteś; musisz na nie zarobić, dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a nie inny. Dość szybko stajesz się własnym strażnikiem - psychologowie mówią, że uwewnętrzniasz te wymagania. I sam zaczynasz się dołować, kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w ramach, dawno temu narzuconych Ci z zewnątrz.

W poradni, kiedy zachęcałam ludzi do trochę innych zachowań niż dotąd, często miałam wrażenie, że reagują, jakby chodziło o naruszenie jakiegoś straszliwego tabu. Gdy mówiłam na przykład zaradnym, dzielnym kobietom, z pogodą znoszącym przeciwności losu, że mogłyby pokazać mężowi i dzie-ciom, jakie w rzeczywistości są zmęczone i zagonione - nieraz reagowały na te moje sugestie autentycznym silnym lękiem. Po bliższym rozpatrzeniu okazywało się, że boją się utraty uczuć swoich bliskich, jeśli się zmie-nią; były przekonane, że są do przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Za-wsze w takiej sytuacji pytam: „A jak było u pani w domu rodzinnym?” i w 99% tam odnajdujemy źródło owego lęku.

Zaręczam Ci, że z Tobą było tak samo. Też musiałeś dostosować się do oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać, że wynik tego zabiegu to właśnie prawdziwy Ty. Nie miałeś innego źródła wiedzy o sobie i siłą rzeczy mu-siałeś uwierzyć w to, co wyczuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowa-nia swoich najbliższych, słyszałeś o sobie. Jednym słowem, Ty również jesteś dzieckiem podszyty.

Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice przekonania na wła-sny temat z czasem zaczynają nakładać się inne, które mogą być zgodne lub sprzeczne z tamtymi, mogą je utrwalać albo modyfikować. Ale późnie-jsze wpływy są zwykle słabsze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagra-ne. Owe istniejące nagrania stanowią jakby filtr, który z większą łatwo-ścią przepuszcza informacje podobne do już zgromadzonych, zaś osłabia albo wręcz nie pozwala przedostać się tym, które odbiegają od istnieją-cego zapisu. Można tu użyć też innego porównania: że jest to rodzaj oku-larów, które są różowe albo ciemne i nadają odpowiedni odcień wszystkie-mu, co widzimy.

Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i nie da się na-wet lubić, a cóż dopiero kochać, może latami być głuchy na szczere komp-lementy i nie dostrzegać dowodów sympatii. Trochę tak, jakby klawisz „play” w jego magnetofonie wcisnął się na stałe i gra mu ciągle tylko „nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi”. Nawet w przyjaznym otoczeniu nie rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale nie jest dobrze, a swoim zachowaniem faktycznie będzie zniechęcać tych, którzy zechcą oka-zać mu życzliwość, miłość czy uznanie.

Ile razy można na przykład powiedzieć: podobasz mi się” albo „mądrze myślisz komuś, kto na każdy taki tekst odwraca wzrok, krzywi się, chce odejść, odpowiada nie wygłupiaj się” albo zastanawia, czego od niego chcesz? W każdym razie widać, że raczej nie sprawia mu to przyjemności, może nawet jest przykre. Oczywiście spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezygnujesz. To jakby działanie wbrew własnym potrzebom: osoby, które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego najmocniej potrzebują dowartoś-ciowania z zewnątrz, najbardziej też od niego uciekają i nawet bronią się.

Natomiast jeśli główny motyw nagrany na płycie jakiejś osoby brzmi „je-stem sympatyczna i warta miłości”, „dobrze mi idzie”, „ludzie mnie lu-bią”, to z łatwością zobaczy ona i usłyszy pozytywne sygnały z otocze-nia, odpowie na nie i następnie zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu własnej wartości.


Goebbels miał rację


Szef hitlerowskiej propagandy twierdził, że dowolne kłamstwo powtarzane wystarczająco często i uporczywie wchodzi ludziom do głowy. Mówił co prawda o propagandzie politycznej, ale jestem gotowa posunąć się do stwierdzenia, że różne deprecjonujące bzdury, które uważasz za prawdę na swój temat - przypomnę: że jesteś brzydki, niezdolny, niedobry, mało in-teligentny, nie nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej sytuacji już na pewno nie dasz sobie rady - zostały Ci wmówione na takiej samej zasadzie, jak nazizm Niemcom.

Raz zdarzyło mi się słyszeć coś podobnego w postaci rzeczywiście zbli-żonej do okupacyjnej szczekaczki. Przechodziłam ulicą obok narożnego do-mu i usłyszałam z okna na pierwszym piętrze straszny wrzask. W pierwszej chwili sądziłam, że to awantura małżeńska, może mąż wrócił do domu pija-ny. Brzmiało to tak: Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja ci będę na wszystko pozwalała? Co ty sobie wyobrażasz? Mam już przez ciebie kompletnie zdarte nerwy!” I niespodziewane zakończenie: Ile razy bę-dziesz jeszcze wychodził z kojca? Myślę, że skoro on był w stanie wyjść z kojca, to już na pewno rozumiał, co się do niego mówi. Normalnie brzmi to o wiele znośniej i dlatego mniej zauważalnie. „Znowu rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda”, „Jak ty okropnie wyglądasz! Idź się uczesz”, „Dlaczego zawsze wszystko gubisz?”, „To nie do pomyślenia, żeby tak brzydko pisać itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie było w tym żadnej złej woli. Po prostu wszyscy myśleli, że tak trze-ba, bo dziecko może się zepsuć, wbić się w dumę, bo musi realistycznie oceniać swoje możliwości, bo trzeba je odpowiednio wychować. A „odpowie-dnio” oznacza za pomocą wytykania błędów, okazywania niezadowolenia i pretensji, krytykowania.

Mam przed oczami pewną scenę jak z filmu. Jedna z dziewczynek z mojej dalszej rodziny była bardzo mała, siedziała w niemowlęcym leżaczku i za-kochany w niej bez pamięci ojciec powtarzał: Monisiu, jaka ty jesteś śliczna, ja ciebie uwielbiam, jaka ty jesteś cudowna. Na to weszła bab-cia i mówi: „Jak to dobrze, że Monika jest jeszcze taka malutka. Już niedługo nie będzie można mówić do niej takich rzeczy, bo się ją zepsu-je”.

Szkoda, że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież czulibyśmy się na świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku towarzyszyły nam ta-kie słowa, jakie na co dzień słyszy Monika. Już sobie wyobrażam, że w tym miejscu ktoś może zgłosić sprzeciw, że dzieci akceptowane bez za-strzeżeń wyrastają na egoistów przekonanych, że im się wszystko należy i że mają większe prawa od innych ludzi. Takie myślenie - moim zdaniem - opiera się na nieporozumieniu: brak dyscypliny i pozwalanie dziecku na wszystko myli się z jego dowartościowaniem.

Często rodzicom, którzy postanowili wychowywać swoją pociechę bez hamu-lców - a właściwie nie wychowywać jej wcale - przyświeca szlachetna in-tencja, żeby przypadkiem nie wytworzyć u dziecka kompleksów. Nic bar-dziej mylnego. Pozbawione drogowskazów i reguł czuje się zdezorientowane zagubione i rzeczywiście depcze ludziom po odciskach, ponieważ nie wie, że im to przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli rodzicom uda się wytrwać w takiej nieznośnej sytuacji - dowie się, kiedy już wyjdzie spod rodzin-nego ochronnego klosza, że inni ludzie nie mogą z nim wytrzymać. A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina jest najlepszym miejscem do wkładania dziecku bzdur do głowy. Zwłaszcza że ma ono mizerne możli-wości sprawdzenia, czy to, co powtarzają mu na okrągło i dają do zrozu-mienia na różne sposoby, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I tak oto olbrzymie możliwości, z jakimi przychodzimy na świat, są bardzo często blokowane zamiast rozwijać się i rozkwitać. Na zakończenie tego wątku chcę opowiedzieć coś o sobie. Moja macocha z dużą pewnością siebie mawiała do mnie: Żaden z Dodziuków nie miał zdol-ności artystycznych”. Nie wiem, może rzeczywiście ich nie miałam, ale nawet nie próbowałam się o tym przekonać. Przez następne 30 lat nie ry-sowałam nawet dla własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na studiach i podczas wakacyjnych szaleństw wszelkie inicjatywy teatralne czy kabaretowe, nie zabierałam się do grania na żadnym instrumencie, nie napisałam też chyba ani jednego zdania, które byłoby blisko literatury.


W gronie kolegów


Dzieciaki z podwórka, koledzy z klasy, Twoja paczka albo chociaż je-den-dwóch przyjaciół, dziewczyny, chłopaki - z czasem to wszystko zaczy-na być coraz ważniejsze. Od ich opinii w coraz większym stopniu zależy poczucie własnej wartości. Najwyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych: spotkałam w życiu paru niedoszłych młodych samobójców, którzy postanowi-li skończyć ze sobą, bo zostali odtrąceni przez rówieśników. Już od piaskownicy, od pierwszych zabaw na podwórku każdy z nas stanął przed nowym zadaniem życiowym - przystosowania się do równieśników. Pa-miętasz, jak w gronie kolegów bardzo chciałeś mieć to co inni i umieć to co inni, nawet jeśli to wcale do Ciebie nie pasowało? Mini, punkowe fry-zury, muzyka, która doprowadzała do szału dorosłych, i niezliczone inne rzeczy powodowały konflikty z rodzicami i poczucie, że jeśli Tobie tak nie wolno, to jesteś gorszy, bo Kasia czy Mietek wszystko ma i może. Opinia kolegów, akceptacja z ich strony była ważniejsza, jeśli nie mia-łeś oparcia w jakim-takim albo jeszcze lepiej dobrym zdaniu o sobie sa-mym. Ażeby je poprawić zyskując ich uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie podobały się dorosłym narażały Cię na kary i które być może sam również uważałeś za niesłuszne. Kiedy się zastanawiam nad przyczyna-mi tak powszechnego wśród młodych ludzi palenia, picia alkoholu, próbo-wania rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że robią to mimo po-tępienia społecznego głównie po to, żeby podnieść w ten sposób poczucie własnej wartości.

Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny czas. Nie będę się przy nim zatrzymywać dłużej, bo o okresie dojrzewania i konflikcie pokoleń zostały napisane całe tomy. Myślę, że jednym z częściej przeży-wanych wtedy uczuć są niepewność i wstyd. Pamiętam opowiadanie Grażyny o tym okresie jej życia: Nie cierpię przypominać sobie, jak to wtedy by-ło. Cały czas wydawało mi się, że robię coś nie tak i byłam gotowa spa-lić się ze wstydu. Oczywiście było mi głupio, że przestaję być komplet-nie płaska, ale tak samo głupio, że jeszcze nie mam dużych piersi. Ze dwa lata musiałam się przełamywać, żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam okres, a poza tym starałam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze mną nie tańczył, było mi okropnie wstyd, ale jeżeli jakiś chłopak mnie poprosił, robiłam się cała sztywna na myśl, że wyjdę na środek i na pewno wszyscy będą na mnie patrzeć. Mówię ci, po prostu ko-szmar!”

Tu chciałabym na chwilę wrócić do analogii z gramofonem. Przez pierwsze lata życia zdążyła się już nagrać cała płytoteka i w zależności od sytu-acji zaczyna się odtwarzać ta lub inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te gorsze, to przecież nie grają mu one w głowie cały czas: kiedy się kąpie, czyta książkę, rozmawia z sympatyczną ciotką, robi coś, co lubi, gramofon może milczeć bądź snuć przyjemną melodię. Natomiast w momentach napięć, niepowodzeń, w nowych lub niejasnych okolicznościach albo gdy dzieje się coś, co przypomina poprzednie przykre sytuacje - wtedy ciszej lub głośniej włącza się jedna z płyt z negatywnym nagra-niem.

Zawieszenie między dzieciństwem a dorosłością, zmiany fizjologiczne, ujawniające się potrzeby seksualne, pierwsze niepewne próby kontaktów erotycznych - wszystko to sprzyja szczególnie częstemu przywoływaniu tych zapisów czy nagrań, które nie należą do przyjemnych. Pamiętasz, jak bałeś się wówczas śmieszności? Jeżeli ktoś się śmiał al-bo choćby uśmiechał, a Ty nie wiedziałeś, z jakiego powodu, wtedy zawsze domyślałeś się, że z Ciebie - i pewnie Ci to zostało do dziś. Często uś-miecham się do ludzi albo śmieję z radości na ich widok i już jestem przygotowana na pytanie: „Ze mnie się śmiejesz?, bo często zdarza mi się je słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: „To nie z ciebie, tylko do ciebie”. A wtedy rzeczywiście wyśmiewaliście się z siebie nawzajem, ponieważ to był sposób, żeby zagłuszyć własny wstyd i obawę przed śmiesznością, wy-glądać na bardziej pewnych siebie.

Szczególnie trudną sytuację wśród równieśników, dojmujące poczucie, że są gorsi, mają młodzi ludzie z biednych rodzin. Krysia wspomina: Miałam marne ciuchy, większość z darów. Szliśmy gdzieś wszyscy i klasa mnie wy-pchnęła na jezdnię. Powiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak ze wsi. Poszłam w drugą stronę i dostałam od nauczyciela naganę za odda-lanie się od klasy”.

Jeżeli byłeś biedniejszy od kolegów, z innego środowiska niż większość z nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie albo interesowałeś zupeł-nie czym innym niż oni - dawali Ci to boleśnie odczuć. I Twój autopor-tret po każdym takim doświadczeniu wydatnie się pogarszał.


Lepiej się nie wychylać czyli szkoła dla przeciętniaków


Rzadko spotykam ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze szkoły. Pamię-tają raczej nauczycieli, którzy się czepiali, kary za nieprzygotowanie jakichś zadań domowych czy niewłaściwe zachowanie, konieczność naginania się do wymagań, w których nie widzieli sensu. Z ich opowieści wyłania się obraz szkoły, w której chodziło raczej o to, żeby przyłapać na czymś ucznia, niż żeby czegoś go nauczyć. Byłam całkiem dobrą uczennicą, ale mnie też towarzyszyło poczucie, że potencjalnie jestem stale nie w po-rządku i w każdej chwili może to wyjść na jaw. Z dość pokaźnej wiedzy psychologicznej o funkcjonowaniu grup wiadomo, że osoba prowadząca grupę może przytomnie kontaktować się najwyżej z ki-lkunastoma osobami. Powyżej tego progu już nie sposób podchodzić do każ-dego indywidualnie, orientować się w jego możliwościach, nawet trudno utrzymać w pamięci podstawowe informacje o poszczególnych osobach. Jak liczne były klasy, do których Ty chodziłeś? Moje miewały po 30-35 osób, w największej było nas 56. Siłą rzeczy byliśmy dla nauczycieli niesforną i niezróżnicowaną gromadą, którą trzeba było utrzymać w ryzach i wysta-wić stopnie, a nie uczyć i wychowywać.

Dla rodziców i prawie wszystkich nauczycieli właśnie stopnie były naj-ważniejsze. Rozumiem, że w szkole musi istnieć pewien jednolity system ocen, ale ten, z którym mieliśmy do czynienia, był wyjątkowo niefortun-ny. Określał zestaw stereotypowych umiejętności i wiadomości, a cała procedura oceniania polegała na przystawianiu kolejnych uczniów do goto-wego, bardzo sztywnego szablonu. Jeśli do niego pasowałeś - to dobrze, a jeśli nie - musiałeś strawić swoją porcję upokorzeń i informacji, jaki to jesteś kiepski.

Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika. Uchodził wśród nas za geniusza, był pupilem pana od chemii, ale najbardziej rzucało się w oczy - pamiętam to wyraźnie do dzisiaj - że jest strasznie smutny. Miał ciężkie życie z innymi nauczycielami, z trudem przechodził z klasy do klasy i ledwie zdał maturę. Jakoś niezwykle wcześnie w olimpiadzie chemicznej zaszedł tak wysoko, żeby bez egzaminów dostać się na studia. Spotkałam go potem jeszcze parę razy i z przyjemnością stwierdziłam, że bardzo poweselał.

Nasz model szkoły w gruncie rzeczy najbardziej lubi takich, którzy są niekłopotliwi i układni. Podsłuchałam kiedyś odbierając córkę ze szkoły, jak nauczycielka z zachwytem mówiła do innej matki: Kasia była dzisiaj taka grzeczna, taka grzeczna, jakby jej w ogóle nie było”. Ile musieli się nacierpieć ci, którzy odważyli się zaistnieć na lekcjach na swój własny sposób, przeciwstawić się nauczycielom. Jeden z twórców obecnej reformy naszego systemu oświaty opowiadał mi, że przebrnął całą szkołę z opinią uczeń arogancki”, bo miewał własne zdanie. Tak, w szkole nie starano się o to, żebyś myślał o sobie dobrze, nabrał zaufania do własnych możliwości czy żebyś miał okazję przekonać się, ja-kie są Twoje mocne strony.


Dorównać idolom


Jako pracownik poradni rodzinnej miałam wiele lat temu okazję oglądać szwedzki film „Język miłości”, sponsorowany przez Królewskie Towarzystwo Wychowania Seksualnego. W filmie czwórka lekarzy i pedagogów omawiała rozmaite aspekty oświaty seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy były ilustrowane krótkimi scenkami. Szwedzi są - zgodnie z powszechnym przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywaniu go na ekranie, ale wrażenie zrobiło na mnie całkiem co innego. Oto na przykład siedzą tam na ławce młodzi ludzie pieszcząc się i całując, on ma trą-dzik, a ona odciśnięty na ramieniu ślad po ramiączku od stanika. Albo pokazany tam fragment seksu małżeńskiego: dosyć zażywna pani w wałkach na głowie, ze śladami kremu na twarzy idzie do łóżka z łysiejącym panem z brzuszkiem w mało efektownej piżamie i skarpetkach. Żadnego retuszu, żadnego upiększania - specjalnie po to, żeby było wi-dać, że ci ludzie są zwyczajni. Właśnie to mnie zafrapowało: różnica między tym, co widziałam, a gładkimi, wypielęgnowanymi, idealnie piękny-mi ciałami, jakie normalnie oglądamy na ekranie. Film, reklamy, ilustro-wane tygodniki atakują nas takimi wizerunkami, do jakich mógłby się po-równywać najwyżej jeden czy jedna na tysiąc.

Jaki to ma związek z poczuciem własnej wartości? Ano taki, że Twoje no-gi w porównaniu z długością nóg lalki Barbie czy Julii Roberts muszą wy-glądać pokracznie, a mięśnie Schwarzeneggera mogą wpędzić w kompleksy nawet kulturystę. Inaczej mówiąc, film i reklama są dla większości z nas - zwłaszcza we wczesnej młodości - nie tylko wzorem do naśladowania, ale też źródłem ciągłej frustracji, ponieważ do tak wygórowanych, idealnych modeli nie sposób się dociągnąć.

Mieszkańcy masowej wyobraźni, jak ich nazywał Krzysztof Teodor Toep-litz, osoby przedstawiane w telewizji i prasie to przecież ci najlepsi, najwybitniejsi, rekordziści, ludzie sukcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych dziedzinach: jedni zdobywają medale olimpijskie, inni nagro-dy Nobla, a jeszcze inni filmowe Oskary. W cichości ducha zazdrościliśmy im wszystkim, zwykle zapominając, że ci najpiękniejsi czy najlepiej wy-sportowani na ogół nie są tytanami intelektu, sławom z ekranu nie musi układać się życie osobiste, a wielcy artyści może przez wiele lat klepa-li biedę czekając na uznanie.

Na pewno byłoby znakomicie mieć naraz olśniewającą urodę, salomonową mądrość, wszechstronne zdolności Leonarda da Vinci, mnóstwo siły i zrę-czności oraz zdolności do robienia świetnych interesów. Tylko że tak po prostu nie bywa, choć bardzo byśmy tego chcieli. Jedynie nieliczni w wieku parunastu lat są na tyle pewni siebie, żeby myśleć: Mnie też na wiele stać, będę dążyć do tego, żeby coś niezwykłe-go zrealizować w przyszłości. Większość czuje się raczej przytłoczona takim zmasowanym atakiem doskonałości i z góry poddaje się, nawet nie próbując ocenić, w jakiej dziedzinie ma szanse powodzenia i jak duże są te szanse. Może posuwam się za daleko, ale mam wrażenie, że środki maso-wego przekazu przyczyniają się do powstawania u większości z nas postawy rezygnacji i niemożności.


Z czym wchodzimy w dorosłe życie?


Mój kolega z poradni rodzinnej - znany Ci może z telewizyjnych „Rozmów intymnych” - Andrzej Komorowski mówi, że wszystkiemu są winne duchy. Duch to ktoś (lub coś), kto (lub co) już nie istnieje, ale pojawia się w bezcielesnej postaci, żeby zakłócać życie tym, co żyją. Nasze złe duchy to ślady przeszłości, które utrwaliły się w psychice w dawnych i późnie-jszych latach i w pewnych okolicznościach ujawniają się, utrudniając nam funkcjonowanie. Często prawie nie kontaktujemy się z realną rzeczywisto-ścią, tylko właśnie z duchami.

Wczasy, wesoła zabawa, Magda siedzi w kącie i nie włącza się ani do rozmów, ani do tańców - straciła cały impet towarzyski, od kiedy paczka jej chłopaka przez rok usilnie udowadniała jej, że do nich nie pasuje. Tamtych ludzi wśród rozbawionych wczasowiczów nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże paraliżują.

Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo zawsze w intym-nych momentach nie może odczepić się od poczucia, że ma brzydkie ciało a takie przekonanie towarzyszy jej, odkąd siebie pamięta - przez ostatnie dwadzieścia parę lat zmieniła się bardzo, jest ładnie zbudowaną, zgrabną kobietą, ale duchy są silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego bardzo pociągająca.

Te duchy szepcą nam do ucha swój własny tekst, nie pozwalając usłyszeć informacji docierających z zewnątrz. Ustawiają się pomiędzy nami a świa-tem, zniekształcając jego obraz jak w krzywym zwierciadle. Są źródłem takiego myślenia, które w wielu dziedzinach zmniejsza nasze życiowe sza-nse. W psychice jak w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta ukształtowana w chwili narodzin, we wczesnym dzieciństwie, w latach przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają w utajeniu i zawsze coś może nas cofnąć do którejś z nich, wywołać jakiegoś ducha. Inaczej mówiąc, jeżeli byłeś nie dość tulonym niemowlakiem, nie chwalo-nym maluchem, wiecznie sztorcowanym dzieckiem, wyśmiewanym młodym czło-wiekiem - to nadal jesteś nimi wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako dorosła osoba, umiesz to nieźle ukrywać i przed innymi, i często przed samym sobą. Ale potrzeba ciepłego fizycznego kontaktu, dobrego słowa, szacunku, uznania, jednym słowem dowartościowania na różne sposoby nie da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać. A wtedy jest Ci przeogrom-nie smutno, bo nie wierzysz, że możesz dostać w życiu to, czego Ci za-wsze brakowało.

Już czas, żeby zobaczyć, czy jest to możliwe. A jeśli tak, to jak to zrobić? Szczęśliwie różnego rodzaju pomoc psychologiczna w postaci gru-powego treningu, konsultacji indywidualnych, warsztatów psychologicznych zaczyna być trochę bardziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco dużo determinacji, możesz poszukać fachowców i zgłosić się do nich. Jest też parę „domowych” sposobów, pomocnych w zmianie autopor-tretu na lepszy. O nich mówi następny, ostatni już rozdział.


Rozdział IV



Każde brzydkie kaczątko może zostać łabędziem


Nieraz w rozmowach albo po wykładach o poczuciu własnej wartości, któ-rym z uporem maniaka zajmuję się od lat, pada pytanie: no dobrze, a co w sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic nie potrafi, naprawdę jest głupi albo brzydki? Co wtedy?


Czy coś tu da się zmienić?


Otóż w tej sprawie mam bardzo skrajne stanowisko: głupi może stać się mądrym, z brzydkiego potrafi zrobić się piękny, a największa niedorajda może zmienić się w sprawną, świetnie funkcjonującą osobę. Skąd to wiem? Bo widziałam wiele takich cudownych przemian na własne oczy. Negatywne cechy charakteru i umysłu czy brzydki wygląd to skutek przykrych prze-żyć, które się w człowieku zapisały, a więc mogą się też odpisać”. Powiem więcej, Ty też to widziałeś, tylko może nie przyszło Ci do gło-wy, żeby popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa przykłady, kiedy zmiana sy-tuacji jest tak wyraźna, że można wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali możliwych przeobrażeń. Gdy wychowanek domu dziecka trafia do dobrej ro-dziny adopcyjnej i po paru miesiącach z apatycznego, niezgrabnego, jakby ociężałego umysłowo mruka robi się żywe, wesołe, zgrabne i przemądrzałe stworzenie. Albo kobieta, którą rzucił ukochany mąż: gwałtownie posta-rzała się i zbrzydła, zgorzkniała, przestała radzić sobie nawet z nie-skomplikowanymi zadaniami życiowymi. I nagle - jakby nie ta sama, znów ładna, pogodna, energiczna, bo przeżywa nową miłość. Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i z Tobą wcale nie jest tak beznadziejnie, jak myślisz. Żeby Cię jeszcze trochę poprze-konywać, chcę się zatrzymać przy pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek? Mam wrażenie, że taki, który ma gorycz, strach, wstyd, ból, złość czy wstręt na stałe wypisane na twarzy, jakby zastygłe na niej. Więc kiedy zmieni się coś w jego wnętrzu, w sposobie przeżywania uczuć i nastawieniu do świata, to łagodnieją ostre rysy, kąciki ust uno-szą się do góry, zmarszczki i bruzdy wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje mieć martwy, białoszary odcień, nabiera ciepłego, różowego ko-loru, oczy zaczynają być duże i błyszczące.

Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten sposób, że ich oczy robią wrażenie bardzo małych. Wydaje się, że to konstrukcja powiek, zostają tylko wąskie szparki. Ale - widziałam to wielokrotnie i uwiel-biam ten widok - w życzliwym otoczeniu, wśród dobrych uczuć, w atmosfe-rze bezpieczeństwa, kiedy można być sobą bez obawy, że ktoś skrytykuje, ukarze, wykpi, nagle okazuje się, że ten sam człowiek ma duże, błyszczą-ce oczy. Zamiast dawnej brzydoty wszyscy dookoła zaczynają dostrzegać, jaki jest piękny.

Bo piękno to nic innego jak harmonia wewnętrzna i żywy, nieskrępowany przypływ uczuć. Przyjrzyj się dzieciom: są takie różne i wszystkie takie ładne, kiedy całą gamę różnorodnych przeżyć widać na ich twarzach i jas-ne jest, że to co wewnątrz i co na zewnątrz pozostaje ze sobą w zgodzie. Kiedy się odzyskuje ten dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania - wszyscy stają się piękni. Brzydkich po prostu nie ma. Albo inna cecha, o której myślisz, że nie da się jej zmienić: głos. Ty-le razy słyszałam, jak pod wpływem wewnętrznych zmian - większej pewnoś-ci i wiary w siebie, wzrostu poczucia, że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe głosy zmieniały się w głębokie, dźwięczne, niskie, pe-łne wyrazu. I nikt mnie nie przekona o tym, że to należy do wrodzonego wyposażenia człowieka.

Podobnie jest z wieloma cechami, o których myślisz, że to Twoja natura czy charakter. Ja w ogóle uważam, że charakteru nie ma, ponieważ wiele razy w życiu widziałam, jak w wyniku psychoterapii albo korzystnych zmian sytuacji życiowej zające zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy ro-bią się gołąbki.

Z natury jesteś skryty? Już taki masz charakter, że wolisz nie ryzyko-wać? Skłonność do podporządkowania się i bierność to cechy Twojej osobo-wości? Z doświadczenia wiem, że charakter, osobowość, natura człowieka nie są mu dane raz na zawsze i traktowanie różnych swoich cech w ten sposób, opisywanie ich za pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej niemożności uwierzenia, jak bardzo możemy się zmienić.


Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj


Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym, żebyś jak najwięcej swoich prze-świadczeń o sobie samym postawił pod znakiem zapytania. I oczywiście że-byś zaczął je testować czynnie czyli przez eksperymentowanie. Nie potra-fisz czegoś? A kto powiedział? Spróbuj, a gdy nie wyjdzie, spróbuj jesz-cze raz. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że zajmuję się pomaganiem ludziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć: „Nigdy nie przypuszczałem, że uda mi się...

Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji i czasu. Ale przecież jeżeli nie zaczniesz, na pewno Ci nie wyjdzie. Przypominam: każdy czło-wiek ma wielkie niewykorzystane rezerwy - użytkujemy tylko kilkanaście procent swojej siły mięśniowej i kilka procent możliwości swego mózgu. A więc wmawianie sobie bezradności, bezsilności i niemożności nie ma żad-nego realnego uzasadnienia. Jedno z rozwiązań polega na tym, żeby prze-stać zastanawiać się nad swoim potencjałem, tylko zrobić z niego użytek, przejść od teoretyzowania na ten temat do eksperymentowania. Ale do tego musisz zapewnić sobie dobre warunki zewnętrzne i wewnętrz-ne. Wsparcie z zewnątrz to ktoś, z kim możesz podzielić się swoimi trud-nościami i niepowodzeniami. Może to być osoba z rodziny, przyjaciel, własne dziecko, jeżeli nie jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych po-szła teraz do nowej pracy w prężnej firmie z wymagającym szefem. I umó-wiła się ze swoją siostrą, że będzie ją wykorzystywać: dzwonić nawet codziennie i opowiadać, jak jej idzie. Bała się, że bez tego zjedzą ją obawy i niepewność, które przestają być tak dolegliwe, jeżeli można dać im upust.

Zaś warunki wewnętrzne to przekształcenie własnego nastawienia czyli świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o sobie na pozytywne. Mam tu ma myśli głównie afirmacje.


Człowiek jest automatem samosterującym


Tłumaczę to od dawna ludziom, z którymi pracuję: na co się nastawisz, to najprawdopodobniej uzyskasz. Dla większości z nas stałym, uważanym za naturalny nawykiem jest ciągłe wmawianie sobie niekorzystnych treści. Można ten proces odwrócić i kazać mu działać na swoją korzyść - inaczej mówiąc, równie skuteczne jest wmawianie sobie informacji pozytywnych. Można nazywać to z łacińska autosugestią.

Jest to metoda znana od starożytności, a współcześnie szeroko wykorzys-tywana (chyba najbardziej popularny przykład to wprowadzanie siebie w stan relaksu). Osoby od lat posługujące się nią do wprowadzania głębo-kich zmian w życiu opracowały wiele szczegółowych technik jej stosowa-nia. Jedną z nich - pracę z afirmacjami - zamierzam przedstawić tutaj na podstawie książki Sondry Ray Zasługuję na miłość”. Sondra, która jest taką samą optymistką jak ja, w rozdziale zatytułowanym Potęga afirma-cji” pisze:

Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera, żeby zaszcze-pić ją w swoim umyśle w celu uzyskania pożądanego wyniku. Innymi słowy, robisz tak celowo dostarczasz swojej psychice określonych treści. Na pe-wno może ona wykreować wszystko, co zechcesz, jeżeli tylko dasz jej sza-nsę. Przez powtarzanie możesz zasilić je pozytywnymi myślami i osiągnąć pożądany przez siebie cel. Są różne sposoby posługiwania się afirmacja-mi.

Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką się zetknę-łam, jest przepisanie każdej afirmacji 10 czy 20 razy na kartce papieru i zostawienie miejsca po prawej stronie na reakcje (...). Kiedy afirma-cja jest już napisana po lewej stronie, wtedy na prawej połowie kartki notuje się wszystkie myśli, uwagi, przeświadczenia, lęki i inne emocje - wszystko, co może przyjść do głowy. Powtarzaj afirmację i obserwuj, jak zmienia się reakcja po prawej stronie. Afirmacja o dużej mocy jest w stanie wydobyć wszystkie negatywne myśli i uczucia tkwiące głęboko w podświadomości. A wtedy powstaje szansa odkrycia, co przeszkadzało Ci osiągnąć cel. Systematyczne przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją psychikę, wymazując stare schematy myślowe i powodując trwałe pożądane zmiany w Twoim życiu!

(...) Za każdym razem za pomocą afirmacji udawało mi się odsłonić ja-kieś negatywne decyzje, które podjęłam w bardzo wczesnym okresie swego życia. Zmieniając te postanowienia nagle poczułam się uwolniona od włas-nej przeszłości. Nabrałam odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w ci-chości ducha zawsze chciałam robić. Stałam się niezależna materialnie. Całkiem przestałam chorować. A moje związki z mężczyznami są teraz trwa-łe, wszechstronnie mnie wzbogacają i nie wymagają żadnego wysiłku. Jak łatwo sobie wyobrazić, te zmiany tak mnie zafascynowały, że wprost nie mogłam się doczekać, kiedy podzielę się nimi z przyjaciółmi i wreszcie z klientami. Zaczęłam uważniej słuchać, co ludzie do mnie mówią, dostrze-gać ich negatywne myśli, przerabiać je na pozytywne i tą metodą dobierać dla nich afirmacje. Dotychczas nie zdarzyło mi się stwierdzić, żeby ta technika zawiodła wobec kogoś, kto ją zastosował”. (Sondra Ray: „Zasłu-guję na miłość. Jak dzięki afirmacjom poprawić swoje życie osobiste i seksualne. Agencja Wydawnicza Jacek Santorski & Co, Warszawa 1991, s.8-10)

Jeszcze parę uwag technicznych i przykład, żebyś mógł lepiej zobaczyć, jak posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je pisać codziennie, mniej ważne przez kilka dni, a zasadnicze, fundamentalne nawet miesiąc i dłu-żej. Jestem stosunkowo świeżym kierowcą i na początku ułożyłam sobie afirmację Ja, Ania, prowadząc samochód czuję się pewnie i bezpiecznie”. Mniej więcej po tygodniu zaczęła działać: przestałam się ociągać z wy-chodzeniem z domu, kiedy miałam pojechać gdzieś samochodem, i już nie dręczyły mnie wizje strasznych wypadków, którym ulegam. Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa się znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne powtórzenie albo napisanie tamtej afirmacji.

Warto na początku przez parę dni - zgodnie z sugestią Sondry Ray - dzielić kartkę na dwie części i na drugim kawałku po każdej afirmacji zapisywać reakcje. Następnie wybrać z tych reakcji dwie-trzy najważnie-jsze, przerobić na afirmacje i dołączyć do pierwszej, wyjściowej. Czas na przykład. Ponieważ ostatnio nie najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od napisania 15 razy następującej afirmacji: Ja, Ania, z dnia na dzień czuję się lepiej, odzyskuję formę i energię do pracy. Reakcje: Bzdura, przecież to nie zależy ode mnie; Dopiero będę musiała się namęczyć, jeśli zacznę pracować na pełny gaz; A czy to w ogóle war-to? Po co?; I tak nie zarobię tyle, ile mi się należy; Znowu będę musia-ła udawać pogodną i wesołą. Jak jestem chora, to przynajmniej mogę mieć smutną minę; Może to jednak lepiej nie chorować; Właściwie lubię, jak mi dobrze idzie; To wcale niezły pomysł.

W zanotowanych z prawej strony reakcjach jest materiał na kilka następ-nych afirmacji, które mogę dołączyć do już napisanej. Są to: „Moje zdro-wie i dobra forma zależą ode mnie”, „Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w pracy i odpocząć” „To, co robię, jest sensowne i pożyteczne”, „Zasługuję na godziwe wynagrodzenie i takie będę dostawać”, „Ja, Ania, mam prawo być smutna i zła również kiedy jestem zdrowa. Wybrałam do da-lszej pracy tę o wypoczywaniu i ostatnią, bo wydają mi się najważnie-jsze.

Chcę tu przytoczyć jeszcze parę przykładów afirmacji z książki Sondry Ray, żeby pokazać, że nie muszą one - jak te dotychczas cytowane - słu-żyć doraźnym, wąskim celom. Moje ulubione to oczywiście tytułowa Zasłu-guję na miłość i dotyczące bezpośrednio poczucia własnej wartości:

Ja, ..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej.

Ja, ..., jestem tak udana, że mogę podobać się każdemu.

Ja, ..., staram się teraz być dobry dla siebie.

Ja, ..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęściarzem. I jeszcze dwie - przepraszam za ten natłok - dla dwóch specjalnych ka-tegorii czytelników. Pierwsza dla tych, którzy są zdania, że mają nad-miarową tuszę i muszą się odchudzać: „Wszystko, co zjem, przysparza mi zdrowia i urody”. Druga dla osób samotnych, nieszczęśliwych z powodu braku partnera: „Ja, ..., jestem teraz gotów, żeby w moim życiu zjawiła się taka kobieta, jakiej zawsze pragnąłem” albo „...taki mężczyzna, o jakim marzę”.

Mogłabym, prawdę mówiąc, poświęcić sprawie afirmacji całą książkę, więc muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jeszcze tylko kilka słów o sposobach ich układania i stosowania. Afirmacji nie trzeba daleko szu-kać: sprawdź, co o sobie myślisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. „Nie potrafię...” na „coraz lepiej mi idzie...”, „nie zasługuję...” na „jestem wart...”, „nikt mnie nie lubi” na „wszyscy kochają mnie i ubie-gają się o mnie”.

Dalej: z afirmacjami jest jak z aspiryną - nie zażywane nie skutkują. Chcesz mieć efekty, pisz je. Można też powtarzać w myśli lub jeszcze le-piej głośno, zwłaszcza w chwilach, kiedy masz wolną głowę i zajęte ręce, na przykład przy zmywaniu naczyń albo goleniu. Jazda autobusem, stanie w kolejce to też dogodne momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo angażuje więcej zmysłów. Dobrze jest również nagrać sobie afirmacje na magnetofon - mogą być także w trzeciej osobie (na przykład „Kasia jest bardzo zgrabna”), bo w takiej formie docierały do nas negatywne komuni-katy - i słuchać choćby w łóżku przed snem.


Oprócz afirmacji


Uważam, że afirmacje są najskuteczniejszą z „domowych” - nie wymagają-cych pomocy psychoterapeuty - metod przekształcania swojego myślenia, a w ślad za nim i życia. Ale chcę krótko powiedzieć też o innych sposo-bach, bo może akurat któryś z nich Ci się przyda. Pierwszy to chwalić siebie samego. Po raz kolejny namawiam do tego, żeby brać przykład z dzieci. Często podsłuchuję własne i nieraz zdarza mi się słyszeć podnie-cony szept: „Udało się! Udało!” albo „Ale mi fajnie wyszło!”. Podejrzewam, że jesteś z tych, co za niepowodzenia obwiniają tylko sie-bie, natomiast swoje sukcesy skłonni są uważać za dzieło przypadku albo innych ludzi. Dlatego zachęcam Cię, żebyś nie zostawiał żadnego, nawet drobnego powodzenia bez pochwalenia się za nie. Możesz nie doczekać się uznania od innych - pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która każe unikać pochwał, rezerwując je tylko na wielkie okazje. Zresztą o niektórych Twoich sukcesach wiesz tylko Ty sam. Z trudem przychodzi Ci załatwianie spraw w urzędach, a dzisiaj zdobyłeś dwa pa-pierki; nie umiesz zmusić się do odpisywania na listy, ale wysłałeś kar-tkę z pozdrowieniami; zwykle ubieranie dzieci trwa długo i denerwujesz się przy tym, teraz poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to oczywiście wielkie wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się, żeby ktoś je zauważył. Ale Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwitowania ja-kimś wyrazem uznania dla siebie samego.

Możesz posunąć się o krok dalej w dbaniu o siebie. Otóż Ty sam możesz dawać sobie nagrody i sam pocieszać się w trudnych chwilach. Jeżeli coś Ci się udało - przeszedłeś trudny sprawdzian, załatwiłeś sobie pracę, zdobyłeś się na powiedzenie ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowany, skończyłeś robić półkę zaczętą dwa miesiące temu - ko-niecznie wymyśl dla siebie jakąś nagrodę. To nie musi być nic wielkiego: kup sobie ładne skarpetki lub wymarzoną książkę, zjedz lodowego Snicker-sa albo piękną brzoskwinię, idź na mało ambitny film czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było coś, co lubisz, i żeby było jasne, że to w nagrodę.

Teraz od drugiej strony: spotkało Cię coś przykrego. Bolesne borowanie u dentysty, niemiła rozmowa z narzeczonym, pominęli Cię przy awansach i podwyżce, znowu zabrali się do kucia ścian w Twoim bloku, jesteś w dołku psychicznym bez wyraźnego powodu - taktyka ta sama. Zrób coś, co sprawi Ci przyjemność, zadbaj o siebie. Sprawdziłam na sobie i innych, to dzia-ła! Agatka, moja młoda przyjaciółka, kobieta w wieku późno-szkolnym, a więc bez własnych źródeł dochodu, kupuje sobie w takich chwilach na po-cieszenie ładną chusteczkę do nosa.

Wszystkie te pochwały i nagrody zmierzają do jednego: żebyś sam sobie udowodnił, że jesteś ważny. A kiedy już przestaniesz mieć siebie za nic i zaczniesz dobrze traktować, inni na pewno się dołączą. To znana prawi-dłowość: kiedy chcesz zmienić na lepsze nastawienie świata zewnętrznego, zacznij od stosunku do samego siebie.

Inna możliwość zmiany myślenia na własny temat to koncentracja na swo-ich mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie fakt, że masz brzydkie nogi to znajdź jedną lub dwie cechy, które Ci się u siebie podobają i zacznij trening przeciwstawiania się myślom o nogach za pomocą zdania: „Ale przecież mam piękne oczy i ładne ręce. Dla myśli nie umiem gotowaćprzeciwwagą może być jednak dobrze sprzątam”, a lekarstwem na „jestem marnym pracownikiem” - „za to dobrą matką. Masz wtedy szansę poprawić bilans, rozpamiętywanie minusów przynajmniej w pewnym stopniu równoważąc przypomnieniem o plusach.

Znam jeszcze jeden, doraźny sposób usuwania złych myśli ze świadomości. Jest on tak prosty, że przedstawiam go z pewnym zażenowaniem. Otóż gdy tylko pojawią się w głowie, trzeba zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś melodię. I ta technika - jak dwie poprzednie - wykorzystuje taką oto cechę ludzkiego umysłu: w naszej świadomości może zmieścić się naraz tylko jedna myśl. Kiedy zaczynasz myśleć o czym innym, to siłą rzeczy wyrzucasz z głowy to, co było tam poprzednio. Właśnie dlatego można ste-rować swoim myśleniem, przestawiać je na lepsze tory.


Przecież można się upomnieć


Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę i docenienie, kiedy uwa-żasz, że Ci się należy? Rozumiem, boisz się, że ktoś Cię zgasi i zamiast ciepłej, życzliwej reakcji zostaniesz potraktowany zimno i pogardliwie. Rzeczywiście ryzykujesz, ale są możliwości zmniejszenia ryzyka. Jeden ze sposobów to zacząć od rzeczy, których jesteś absolutnie pe-wien. Asekurujesz się w ten sposób, bo zdanie innych może Cię zranić ty-lko wtedy, gdy sam masz wątpliwości. Gdyby Ci ktoś powiedział, że masz zielone włosy, pomyślałbyś, że to wariat, chociaż pewnie na wszelki wy-padek zerknąłbyś w lustro. Inny sposób polega na tym, żeby nie pytać, tylko zwracać się o potwierdzenie. Nie Czy mi w tym ładnie?”, tylko „Zobacz, jak mi w tym do twarzy!”. Nie „Smakuje wam?”, tylko „Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną zupę”. Nie „Jak mi poszło?” tylko „Uważam, że mi poszło świetnie”. Albo jeszcze bardziej wprost: „Proszę mnie pochwalić”. Warto zainwestować pewien wysiłek w tym kierunku zwłaszcza w kontaktach z ludźmi, z którymi jesteś na codzień: z rodziną, kolegami z pracy, z dziećmi. Z początku będziesz się czuć głupio, ale z czasem najpewniej zdołasz ich nauczyć, żeby Cię chwalili. Spróbuj raz-drugi, może wyniki będą zachęcające. Tylko nie zapominaj o tym, że ich też trzeba chwalić, jeśli mają się przyzwyczaić do takiego stylu Waszych wzajemnych stosun-ków.

Opowiadała mi pewna kobieta, jak latami cierpiała z tego powodu, że jej mężczyźni - ojciec, mąż i syn - wiecznie krytykowali pieczołowicie przy-gotowywane dla nich obiady. Cóż poradzić, właśnie tutaj miała ulokowane ambicje i ich niezadowolenie stawiało pod znakiem zapytania jej samopo-czucie w roli córki, żony i matki. Miała mnóstwo pracy w domu i zajęć zawodowych, więc tym bardziej oczekiwała, że docenią jej starania. Dora-dziłam jej taktykę opisaną przed chwilą i udało się! Ojciec po raz pier-wszy po obiedzie - zamiast z ponurym wyrazem twarzy odsunąć od siebie talerz - powiedział dziękuję, czym wprawił ją w radosne osłupienie. Mąż zaczął zjawiać się w kuchni, gdzie jadali, z pytaniem: „Co mamy dzi-siaj dobrego na obiad?”. A syn coraz rzadziej mówi „nie lub” albo „nie będę tego jadł”.

Pamiętam inny, bardzo wymowny przykład mego przyjaciela z dawnej pracy, niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego, ale wiecznie skwaszonego, ponieważ - jak twierdził - nikt nigdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i wszyscy traktowali go jak klasycznego młodszego kolegę. Zbieg okoliczności sprawił, że kilkakrotnie podczas dyskusji w zespole musiał użyć jako argumentu informacji o swoich kompetencjach i przypomnieć parę najlepszych rzeczy, jakie wykonał. Inni słuchali tego z szacunkiem i uwagą i chyba czegoś go to nauczyło, bo zamiast złościć się w kącie za-czął od czasu do czasu spokojnie przypominać, co potrafi. Po paru mie-siącach uprzytomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zostało śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego swoich ra-cji i otoczonego uznaniem.


Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni


Pamiętasz, co mówiłam o filtrach, które lepiej przepuszczają te infor-macje z zewnątrz, które są zgodne z Twoim wcześniejszym nastawieniem? Jeśli uważasz, że jesteś nie w porządku, nie taki jak należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głównie sygnały, które to potwierdzają. Ale skoro już o tym wiesz, możesz świadomie nastawić się na odbiór tych słabiej słyszalnych czyli lepszych i nawet je wzmacniać. Byłeś na przyjęciu, część obecnych potraktowała Cię obojętnie, ale nie-którzy wyraźnie ucieszyli się na Twój widok. Przypomnij sobie, kto był zadowolony przy poprzedniej podobnej okazji i kiedy jeszcze miałeś po-czucie, że jesteś mile widziany. Panie niech sumiennie kolekcjonują przejawy męskiego zainteresowania, do prób nawiązania rozmowy w pociągu włącznie. Pechowcy niech zrobią rejestr sytuacji, kiedy fortuna uśmiech-nęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę mówią i dają Ci do zrozumienia ludzie na Twój temat.

Po prostu potrzebujesz - jak każdy - aktualnych informacji o sobie, je-śli masz przestać polegać na tym, co tępo i uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie. Nie jest łatwo zapytać drugiego człowieka: „Jak ci ze mną jest?” albo „Czy mnie lubisz? A za co?”. Zdarzają się jednak ta-kie momenty szczerych nocnych rozmów z przyjacielem czy długiej wspólnej podróży, kiedy można o to zagadnąć. A już na pewno warto, nawet bez spe-cjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od najbliższych i kochanych. Ty-lko nie w momentach napięcia czy złości, bo wtedy górę muszą wziąć pre-tensje.

Takie „informacje zwrotne” od innych są jedną z najważniejszych technik zmiany autoportretu stosowanych w grupowej psychoterapii. Jestem pod świeżym wrażeniem z ostatniego weekendu: spotkaliśmy się z grupą trzeź-wych alkoholików i ich żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru lat przyjaźnią się ze sobą i żyją - tak to określali - jak w rodzinie. Zaproponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy wysłuchał od wszystkich członków grupy informacji o dwóch rzeczach, jakie się w nim podobają, i dwóch, które się nie podobają. Trochę się tego bali, ale później wszyscy byli uszczęśliwieni. Mówili, że mimo dobrej znajomości i częstych konta-któw jeszcze nigdy nie dowiedzieli się tyle o sobie i że nie przypusz-czali, jak dobrze inni o nich myślą.

W naturalnych, nieterapeutycznych sytuacjach prawie nigdy nie ma do te-go okazji. Czasami na obozach harcerskich czy Oazach robi się podsumowa-nie dnia z podziękowaniem dla tych, którzy coś dobrego dzisiaj dla mnie zrobili. Niektóre małżeństwa zachowały z czasów pierwszego zakochania zwyczaj mówienia sobie o miłości i ważności dla siebie nawzajem. Niekie-dy przeglądu wspólnej przeszłości dokonują osoby sposobiące się do śmie-rci. Są to wszystko rzadkie, wyjątkowe sytuacje. Normalnie jesteś skaza-ny na domysły albo przypadkowe strzępki informacji. Mogę Cię tylko zachęcać: nie zamykaj oczu i uszu. Nawet z tych strzęp-ków da się złożyć obraz bardziej prawdziwy niż Twoje utrwalone dawno te-mu przeświadczenie. Ważne jest nie tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede wszystkim inne sygnały - oczy rozjaśnione na Twój widok, oznaki troski i pamięci, żywe zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie.


Wymazywanie” starych nagrań


Sposoby, o których dotąd była mowa, polegały na wprowadzaniu nowych treści w miejsce starych niekorzystnych. Teraz chcę opowiedzieć o tym, jak można usuwać obciążenia z przeszłości. Tam świeży zapis nakładał się na dawny, tu idzie o jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść, musimy mieć możliwość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości.

Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd nie pozwala-łeś dojść do głosu. Załóżmy, że kiedy byłeś mały, musiałeś na jakiś czas rozstać się z matką, ponieważ poszła do szpitala. Nie mogłeś wtedy smu-cić się, płakać i protestować, bo dorośli wokół Ciebie - ojciec, babcia, inni krewni - sami byli zdenerwowani i smutni i starali się jak najszyb-ciej Cię uspokoić. Stłumiłeś więc swoje bolesne uczucia, które latami tkwiły ukryte w zakamarkach Twojej psychiki, pozostawiając Cię w poczu-ciu, że widocznie nie jesteś aż tak ważny, skoro można Cię niespodziewa-nie opuścić.

Gdybyś chciał dzisiaj stworzyć sobie okazję do odreagowania skutków ta-mtych zdarzeń - a w konsekwencji zmienić to poczucie, które zatruwa Ci życie - musiałbyś nie tylko opowiadać o tym, pewnie wiele razy, ale też wypłakać cały ból, jaki wtedy przeżywałeś. Czasami robimy to w samotnoś-ci, łkając w poduszkę, czasami oglądając film, w którym los bohaterów jakoś przypomina nasz własny. Ale najbardziej pomocna w odreagowaniu jest życzliwa obecność innego człowieka, który jest uważny i skoncentro-wany na Tobie, rozumie Cię i nie stara się uspokoić. Trudno o kogoś takiego, zresztą samemu też niełatwo się zdecydować, bo od maleńkości konsekwentnie uczono nas powstrzymywania się od płaczu. Kiedy się uderzyłeś albo spotkała Cię inna przykrość, dorośli na wyprzó-dki zaczynali Cię uspokajać.

W jednych rodzinach ów tekst mógł brzmieć tak: No już, no już, nie płacz (buju, buju). No już, no już, nie płacz, nie płacz. W innych sły-szeliście coś w rodzaju: W porządku, synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego nie przyjdzie. Co się stało, to się nie odstanie. Już, w porządku!’ itd.

Inne wersje, jakie znacie z własnego doświadczenia albo z opowiadań, to między innymi: Cicho bądź! Przestań płakać albo tak dostaniesz, że na-prawdę będziesz miał powód do płaczu’; ‘Proszę cię, przestań płakać, bo robisz mamie przykrość’; ‘Patrz, jaki ładny obrazek! Śliczny, prawda? Lepiej sobie obejrzeć ładny obrazek niż płakać, prawda?W miłych lub szorstkich słowach i tonie zmuszano każdego z nas, kiedy coś nas zraniło, do hamowania uzdrawiających procesów. Zwykle pojedyncza wymówka nie wystarczała do powstrzymania następnych prób pozbycia się cierpienia; ale za każdym razem nieodwołalnie zdarzało się to samo: kie-dy zwracaliśmy się do jakiejś osoby, zaczynaliśmy odreagowywać i uwal-niać się od doznanego bólu, ktoś mówił - najczęściej ten dorosły, u któ-rego szukaliśmy wsparcia - że powinniśmy stłumić swoje uczucia i nie ob-nosić się z nimi. (Harvey Jackins: W pełni ludzkich możliwości. Teoria Wzajemnego Pomagania. Rational Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 78-79).

Rzadko można usłyszeć: Wypłacz się, będzie ci lżej”. Raczej wszyscy wokół nawet w przypadku wielkiego nieszczęścia namawiają, żeby wziąć się w garść, zająć czym innym, obnosić pogodną twarz. Nawet mówienie o bólu czy cierpieniu jest na ogół źle widziane. Dobry słuchacz - taki, który nie wyśmieje i nie zbagatelizuje, nie będzie wtrącać się ze swoimi kło-potami, podsuwać rozwiązań, oceniać ani zmieniać tematu - zdarza się niezwykle rzadko. A właśnie tego potrzebujemy: nie tylko wypłakać ale i wypowiedzieć swój smutek, gorycz, lęk. Bowiem mówienie, jeśli towarzyszą mu emocje, jest również formą odreagowania.

Podobnie śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy sobie sprawy, że zaśmiewając się do rozpuku odreagowujemy wstyd, lęk przed ośmiesze-niem, rozmaite obawy i napięcia. Mówimy nawet „nerwowy chichot” o takim śmiechu, który służy wyrzucaniu z siebie napięcia. A pamiętasz, jak bez końca zarykiwaliście się z byle czego wieczorami na kolonii albo innym zbiorowym wyjeździe? Wiadomo, że po takim seansie śmiechu człowiek czuje się znacznie lepiej.

Zdarzyło Ci się też na pewno nieraz zetknąć z odreagowaniem złości. Klasyczny przykład to facet obsztorcowany przez szefa, który po powrocie z pracy pod dowolnym pretekstem zaczyna wściekać się na domowników. Sam zresztą wiesz, co się dzieje, kiedy powiedzmy w urzędzie zostałeś potra-ktowany jak śmieć: wewnętrzne ciśnienie, żeby wyrzucić z siebie złość jest tak duże, że niecierpliwie szukasz słuchacza, przed którym mógłbyś ciskać się, wymachiwać rękami, pokrzykiwać.

Wreszcie drżenie, które jest odreagowaniem lęku. Kiedy się dzieje coś strasznego - albo chwilę później, gdy zagrożenie mija i już można skupić się na sobie - czasem drżą nam kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy tak mocno wbudowany zakaz pozwalania sobie na coś takiego, że zdarza się nam nie przestrzegać go tylko w sytuacjach rze-czywiście skrajnych: podczas pożaru, napadu, wypadku. Dlatego ten rodzaj odreagowania można zobaczyć częściej w grupie terapeutycznej, gdzie każ-dy rodzaj przeżywania jest dopuszczalny, niż w życiu. Skoro wiadomo już, na czym polega odreagowanie, chcę jeszcze poradzić Ci, jak z niego korzystać. Otóż przede wszystkim - nie powstrzymywać, jeśli tylko warunki na nie pozwalają. Osobiście bardzo bronię swojego prawa do płaczu i tego samego domagam się dla moich dzieci. Jeżeli tra-fię w kinie na wyciskacz łez, staram się pójść drugi raz w celach le-czniczych. Moi domownicy, przyjaciele, współpracownicy przyzwyczaili się do tego, że często płaczę. Kiedy ktoś usiłuje uspokoić którąś z moich płaczących córek, cierpliwie tłumaczę, żeby nie przeszkadzać, bo jest im to potrzebne. Nie jest stosownym momentem narada u kierownika ani imie-niny cioci, ale sam ze sobą czy z bliskim człowiekiem możesz pozwolić sobie na łzy, bo one uzdrawiają.

Ten leczący mechanizm odreagowania, powodujący wymazywanie starych za-pisów w Twojej psychice, jest naturalny i odruchowy. Kolejny raz odwołam się do tego, jak zachowują się małe dzieci, zanim zostaną nauczone po-wstrzymywania naturalnych reakcji. Płaczą całym ciałem, wrzeszczą wyma-chując rękami i nogami, zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a kie-dy już potrafią mówić i spotka je coś przykrego, są gotowe gadać, gadać i gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie wypada i w ogóle bez sensu.

Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wystarczy dać mu szansę czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza i bezpieczne warunki (żeby nikt nie podglądał, nie przerywał itp.), a odreagowanie przyjdzie samo, jeżeli zdecydujesz się poruszyć jakiś bolesny temat z przeszłości. Może być konkretny, jeśli na przykład byłeś bity lub upokarzany jako dziecko i zechcesz o tym komuś szczegółowo opowiedzieć. Może też być ogólny: opowieść o Twoim życiu, dzieciństwie, rodzinie, o przykrych zdarzeniach, dotkliwych stratach czy porażkach.

Twoja mądra psychika sama wybierze z tego ogólnego tematu takie wątki, które potrzebujesz odreagować. Gdybyś spróbował, przekonałbyś się, że opowieść na ten sam temat za każdym razem będzie inna. Dlatego jeśli wi-dzisz, że ktoś bliski mówi o czymś z przejęciem i zbacza z zapowiedzia-nego tematu, nie trzeba zwracać mu uwagi - najpewniej zdrowy instynkt prowadzi go we właściwą stronę. Od siebie też nie musisz w podobnych sy-tuacjach wymagać żelaznej logiki, bo kieruje Tobą logika emocjonalna. Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć ludzi odreagowy-wania obciążeń z przeszłości. Najpierw ustalamy temat, na przykład „Kie-dy byłem dzieckiem.... Potem proszę ich, żeby usiedli w parach i uzgod-nili, kto z nich będzie mówił pierwszy, a kto drugi. Żeby następnie po-dzielili dostępny czas na pół - 10-15 minut to już jest wartościowy ka-wałek czasu - i żeby najpierw jedna osoba opowiadała, a druga patrzyła na nią i słuchała nie przerywając, nie komentując i nie radząc (dobrze jest też wziąć mówiącego za rękę). Zaś po upływie pierwszej części umó-wionego czasu mają zamienić się rolami.

Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwadrans to dla nich za dużo, a potem dziwią się, że to już koniec. Widzę, jak bardzo brakuje im tego, żeby wyrzucić z siebie swoją trudną przeszłość jak cza-sem żywo gestykulują, śmieją się albo ocierają łzy. I zawsze mówią, że im to przynosi ulgę. Niejednokrotnie długo w noc rozmawiają ze sobą da-lej, już poza grupą.

Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego parom małżeńskim:

dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać mieli - każde przez pół go-dziny - opowiadać drugiemu historię swego życia rozpoczynając od naj-wcześniejszych wspomnień. Liczyłam nie tylko na to, że w świetle prze-szłości różne pozornie nieuzasadnione zachowania i reakcje partnera sta-ną się zrozumiałe. Uważam również, że jest to okazja do odreagowania uczuć, które - zalegając w psychice od dawna - utrudniają im wzajemne kontakty.

Pamiętam pacjentkę, której mąż bardzo się złościł, że po zmroku zawsze prośbą i groźbą zatrzymuje go w domu - widział za tym brak zaufania i podejrzenie o niewierność. Zrozumiał, że ona się zwyczajnie boi, dopiero kiedy odnaleźliśmy w jej życiorysie straszną wojenną noc, gdy jako kil-kuletnia dziewczynka z młodszym bratem i babcią, w domu oddalonym od wsi, przez parę godzin w poczuciu pełnej bezsilności słuchała dobijania się do drzwi jakiegoś mężczyzny.

Umówiłam się z nimi, że on będzie wykorzystywał swoje pół godziny na mówienie o tym, o czym zechce, zaś ona - zaapelowałam do niego o cierp-liwość -będzie za każdym razem opowiadać tamto zdarzenie tak szczegóło-wo, jak tylko zdoła sobie przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy sześciu razy, żeby przestała bać się zostawać sama w domu kiedy jest ciemno. Na-wiasem mówiąc, przy okazji pozbyła się też bezsenności, która dręczyła ją zawsze, ilekroć mąż wyjeżdżał w delegację, do czego wcześniej się nie przyznawała, bojąc się posądzenia o zazdrość. Gdybyś chciał skorzystać z tego sposobu, musisz przestrzegać paru re-guł. Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą upatrzyłeś sobie na słu-chacza, czy akurat ma czas i wolną głowę. Chciałbym Ci opowiedzieć coś o sobie. Masz dla mnie pół godziny? Chodzi mi tylko o to, żebyś mnie wy-słuchał - z grubsza tak mogłoby wyglądać to uzgodnienie. Poza tym trzy-maj się wyznaczonego czasu. Na końcu podziękuj za wysłuchanie i zapropo-nuj, że teraz lub w innej umówionej chwili Ty jesteś gotów zrewanżować się tym samym.

Wiesz, zawsze marzyłam o tym, żeby wydostać się spod władzy duchów przeszłości i wziąć swoje życie we własne ręce. Okazało się, że wiedza o odreagowaniu i sposobach przestawiania się na pozytywne myślenie, zwła-szcza o afirmacjach, umożliwia mi to w coraz większym stopniu. Może Ty też spróbujesz? Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne nasta-wienia - może być zajęcie się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie śro-dowiskiem, w jakim przebywasz.


Trujące otoczenie


Zacznę od historii mojej przyjaciółki Misi, która przez ostatnie parę lat chodzi do pracy jak na ścięcie. Zawsze się denerwuje, rozmyśla, co ją tam złego spotka, rozpamiętuje nieprzychylne uwagi koleżanek. Często mam wrażenie, że po powrocie do domu nie rozstaje się z tamtymi proble-mami, które nawet we śnie jakoś ją gnębią. Zresztą kiepsko sypia i w no-cy zastanawia się, jak powinna ustawić się wobec szefowej. Cała sprawa nabrała już niemal rozmiarów obsesji. Ale na wszelkie moje sugestie, że-by rozejrzała się za inną pracą, Misia reaguje źle. Jest podobnie bezradna wobec teściów: utrzymuje z nimi regularne konta-kty, mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu budujące. Zawsze jest na-rażona na uszczypliwe uwagi, próby udowodnienia, że wszystkie jej pomys-ły na życie są bez sensu, że źle wychowuje dziecko, a jeszcze na dodatek nie umie się ubrać. Co tu mówić o wizytach - obowiązkowo co tydzień nie-dzielny obiad - kiedy każdy telefon teściowej wytrąca ją z równowagi na parę godzin. Przy czym takie telefony bywają prawie codziennie, a czasem kilka razy w ciągu dnia.

Jedyna rada, jaką mam dla Misi i osób jej podobnych, to odciąć się od trujących wpływów. Najpierw trzeba rozejrzeć się dookoła i sprawdzić: czy ludzie, z którymi się widuję, pomagają mi myśleć o sobie dobrze, czy wręcz przeciwnie. Czasami trudno bywa nawet zacząć zastanawiać się nad tym, bo nasze prawdziwe odczucia przesłania jakiś ogólnie słuszny po-gląd, na przykład: jak może mi być źle u rodziców, przecież dziecku u mamy zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to tacy kulturalni ludzie, powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz ciężko się przebić przez tego typu przekonania.

Żeby odróżnić trujące” otoczenie od „pożywnego, musisz zadać sobie dwa pytania. Pierwsze: co w danym miejscu słyszę na swój temat, jakie komunikaty do mnie docierają? Jeżeli głównie typu źle postępujesz”, „głupio myślisz”, „brzydko wyglądasz oraz pretensje i pouczenia; jeśli spotyka Cię tam głównie brak zrozumienia i nigdy nikt nie staje po Two-jej stronie - zastanów się, czy czasem nie warto zrezygnować z tych kon-taktów albo przynajmniej poważnie je ograniczyć. Druga ważna kwestia: jak reagujesz na towarzystwo tych ludzi lub tej osoby. Czy na przykład masz poczucie, że jesteś ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa albo brzuch? Czy ktoś Cię tam uważnie słu-cha? Czy są jakieś wyraźne oznaki zadowolenia, kiedy się pojawiasz? U siebie zaobserwowałam pewną charakterystyczną reakcję: w miejscach, któ-re mi nie służą, mam zwolnione ruchy, tak jakby było mi trudno podnieść rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam uważnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam tam jeszcze zostać, czy raczej wyjść.

Szczególnie trudno odciąć się od trujących wpływów szerszego kręgu ro-dzinnego: rodziców, teściów, dalszych krewnych. Często widzę, jak zupeł-nie dorośli, samodzielni ludzie, którzy mają już własne potomstwo, za-chowują się tak, jakby dali im uprawnienia do wtrącania się i swobodnego wyrażania swoich niepochlebnych opinii. Jakby istniała cicha umowa, że rodzinie nie można w tym miejscu powiedzieć stop, nie życzę sobie te-go”. I zdecydować, że do podtrzymania więzi rodzinnych wystarczy Boże Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieniny dziadka. Przeczytałam kiedyś stosy pamiętników, przysłane na konkurs Moje mał-żeństwo i rodzina i utkwił mi w pamięci jeden z nich. Młoda mężatka pi-sała, jak parę razy w tygodniu przychodzi do niej teściowa, zagląda we wszystkie kąty, nawet do garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag. Muszę powiedzieć, że dla mnie ta historia zabrzmiała naprawdę przerażająco. W podobnych przypadkach zachęcam Cię do kierowania się za-sadą ujętą w angielskim przysłowiu „Mój dom to moja twierdza”. Masz możliwość wyboru, możesz tam wpuszczać tylko swoich sprzymierzeń-ców. A jeśli zdecydujesz się pozwolić wejść komu innemu, to na wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach. Proszę bardzo, herbata albo kawa, po-bawić się z dzieckiem ale naprawdę świat się nie zawali, jeżeli powiesz:

Kuchnia i sypialnia nie jest dla gości” albo „O szóstej mamy coś ważne-go do zrobienia, więc serdecznie zapraszam do za dziesięć szósta, a po-tem już musimy zająć się naszymi sprawami. I o 17.50 przypomnieć, że taka była umowa.

Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież naprawdę nic nie tracisz - z pewnością chodzi o kogoś, kto i tak niezbyt Cię szanuje (a może zacznie, kiedy okaże się, że nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W rzeczywistości grozi Ci nie to, że stracisz dobrą opinię, tylko złudzenie, że uda Ci się na nią zasłużyć. Rozmawiając z ludźmi przekonałam się, że najtrudniej ograniczyć kontak-ty z własnymi rodzicami. I nie tylko z powodu normy społecznej czy też obyczaju. Do ponawiania kontaktów, które już tyle razy okazały się tru-jące, przyciąga nas jak magnes nadzieja, że uda się otrzymać od nich coś, czego się nie dostało w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią, zaczną kochać? Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, że takie dzie-cinne nadzieje na otrzymanie miłości i uznania przetrwały do dziś. Tylko że skoro przez tyle lat ich spełnienie się nie powiodło, to trudno - trzeba rozstać się z iluzjami i zacząć szukać gdzie indziej.


Jak zapewnić sobie wsparcie?


W tej sprawie masz zapewne bardzo słabą wyobraźnię, ponieważ - jak przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie wspierał. Teoretycznie wiemy, że od tego mamy przyjaciół, ukochanych czy rodziców, żeby byli gotowi pomóc, podbudować, dodać otuchy. W praktyce bywa z tym bardzo ró-żnie. Zawsze zazdrościłam ludziom, których najbliżsi poczuwali się do towarzyszenia im w trudnych sytuacjach: chodzili z nimi do dentysty, tkwili na korytarzu podczas egzaminów - im trudniejszy moment, tym więk-szą otaczali troską i życzliwością.

Niestety, w moim otoczeniu częściej spotykam wyznawców zasady każdy powinien radzić sobie sam. Jeżeli dorastałeś w takim przekonaniu, to nic dziwnego, że kiedy dzisiaj masz kłopoty albo chandrę, wstyd Ci nie tylko poprosić o pomoc (choćby pobądź trochę ze mną, bo jest mi smut-no”), ale nawet przyznać się, że coś Cię gnębi. To pierwsza bariera utrudniająca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym, że wszyscy - nawet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego - mają swoje doł-ki”, załamania, momenty bezradności i beznadziejności. Drugą barierą jest przeświadczenie, że nie jesteś tego wart i nic Ci się nie należy. To oczywisty nonsens: wsparcie należy Ci się po prostu dlatego, że go potrzebujesz - i nie wymaga to żadnych dodatkowych uzasa-dnień.

Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie ma nikogo, kto byłby gotów zainteresować się Twoim samopoczuciem, poświęcić Ci trochę czasu, kto Cię naprawdę lubi czy kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym Ty autentyczny, ze swoimi kłopotami i problemami mógłbyś znaleźć dla siebie miejsce. Słyszałam to dziesiątki razy i tyleż razy zachęcałam do rozpoczęcia poszukiwań i prób. I przekonałam się, że kiedy człowiek jest gotów przyznać się przed sobą, że potrzebuje innych ludzi, i zacz-nie się rozglądać - inni wyczuwają to i zbliżają się do niego. Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kontaktów, a masz ich mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób przegląd swoich starych oraz obecnych znajomości i przyjaźni, żeby sprawdzić, czy nie warto nie-których z nich odnowić albo wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych dzieci i nie chcesz sprawiać jej dodatkowych kłopotów? Ależ nie-wykluczone, że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej pogadać. U kuzyna, którego lubisz, nie byłeś już trzy lata i czujesz się nie w porządku? Całkiem możliwe, że jemu też jest przykro, że się nie widujecie. Chętnie zaprosiłbyś na imieniny parę osób z pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego Ty nie miałbyś go wprowadzić?

Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw się, że nie wszystkie próby pójdą Ci równie dobrze, pewnie się zdarzy parę niewypa-łów. Cała sztuka polega na stworzeniu sobie możliwości wyboru, bo prze-cież widać, kogo Twoja obecność cieszy, a komu ciąży. Tylko pamiętaj, że inni też mogą mieć kompleksy, więc musisz zdobyć się na trochę inicjaty-wy: zapytać, czy możesz wpaść, zaproponować kawę u siebie, zaprosić na spacer.

Jest tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: nie tylko nie rób drugiemu, co Tobie niemiło, ale i odwrotnie - rób to, co byłoby miłe dla Ciebie. Chcesz, żeby ktoś był z Tobą szczery i otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość. Chcesz, żeby Cię wysłuchał, więc zacznij od uważnego słuchania. Chcesz usłyszeć coś życzliwego o sobie, więc sam raz i drugi powiedz coś miłego. Może efekty nie będą natychmiastowe, ale wkrótce przekonasz się, że to skutkuje.


Zadbaj o swoich bliskich, a oni zadbają o ciebie


Czasami trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeżeli tkwisz w małżeństwie, gdzie uczucie wygląda na mocno już wystygłe albo też toczy się nieusta-jąca wojna; jeśli z rodziną czujesz się obco; jeżeli Twoje dzieci są z Tobą w ostrym konflikcie. Wiem to na pewno: poza nielicznymi wyjątkami dowartościowanie bliskich osób zmienia sytuację na lepsze. Chcę Ci za-proponować parę - zresztą dość oczywistych - sposobów jak to robić. Z jednym zastrzeżeniem: żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej finezyjne me-tody nie skutkują.

Nawet w bardzo wrogich układach są lepsze momenty, kiedy ciepło myślisz o drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla Ciebie, coś Ci się szcze-gólnie spodobało albo Cię ujęło. Nie chodzi o manipulację, tylko o ujaw-nianie pozytywnych rzeczy, które przychodzą Ci do głowy, a które dotąd miałeś w zwyczaju zachowywać dla siebie.

Muszę się tu pochwalić najmniej pracochłonnym sukcesem, jaki odniosłam w poradni rodzinnej. Przyszła do mnie pani po pięćdziesiątce, o dość przeciętnej powierzchowności i pokaźnej tuszy. Skarżyła się, że mąż za-czął znikać z domu, prawie z nią nie rozmawia, burczą tylko na siebie i obrzucają się pretensjami. Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, powiedziała coś miłego, zatroszczyła się trochę o niego (z zastrzeżeniem jak wyżej). Pani zniknęła i pojawiła się znowu po pół roku, tym razem w sprawie konfliktów z dorosłą córką zresztą niezbyt głębokich. Przy oka-zji opowiedziała mi o czymś, co zakrawało niemal na cud: zastosowała się do moich wskazań i mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest grzeczny i miły, powtarza, że ją kocha, i... nosi na rękach. Może zechcesz skorzystać z podobnych sposobów dowartościowania swoich bliskich. Przede wszystkim mów im rzeczy dobre i miłe, kiedy tylko przy-jdą Ci na myśl. Najpierw będą może nieufni, może pomyślą, że coś chcesz za to uzyskać albo zatuszować jakieś swoje przewinienie (żonom w pierw-szej kolejności przychodzi do głowy, że skoro mąż jest taki podejrzanie miły i prawi komplementy, to pewnie wykonał skok w bok). Ale po pewnym czasie zobaczysz, jacy są uszczęśliwieni.

Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe gesty. Każdy człowiek potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi o Ciebie, a przecież oni mają podobne potrzeby - pogłaskania, przytulenia czy choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia za łokieć. Boisz się tak bez okazji? Nie wiesz, jak się przełamać? Możesz jemu czy jej oprzeć głowę na ramieniu przy wspólnym oglądaniu telewizji albo usiąść ramię w ramię jadąc gdzieś au-tobusem. Pomalutku, bezpiecznie.

Dobrze jest również trochę zadbać o najbliższych. Przygotować albo ku-pić coś, co szczególnie lubią. Moja starsza córka za najwyższy dowód mi-łości uważa to, że czasami przynoszę jej polskie „Bravo” albo inne cza-sopismo z rockowymi zespołami. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać gorącą herbatę, kiedy wróci zziębnięty, chociaż mógłby obsłużyć się sam; zaproponować półgodzinną drzemkę, kiedy ona wygląda na zmęczo-ną; jeśli ma smutną minę, zapytać, czy czegoś nie potrzebuje. Myślę, że bardzo ważne jest także okazywanie autentycznego zaintereso-wania i uwagi. Banalne „jak tam dzisiaj?” czy „jak ci poszło? połączone z uważnym spojrzeniem i gotowością wysłuchania odpowiedzi może być bar-dzo przekonywającym sygnałem. Tak samo powiedzenie, że widzisz, w jakim nastroju jest druga strona „Chyba cię zmartwiło to, co powiedziałem”, „Widzę, że jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana”, „To miło, że masz taki dobry humor”.

Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z tych sugestii.

Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy nawyku w tej dziedzinie:

nie jesteś zbyt wylewny ani „dotykalski”, mało się orientujesz w potrze-bach i upodobaniach swoich bliskich, boisz się, że odrzucą Twoją troskę i zainteresowanie. Niemniej moim zdaniem warto zacząć, bo często nawet drobna zmiana wystarczy, żeby uruchomić proces „ocieplania” całego ukła-du. Inaczej mówiąc, jest spora szansa, że jeśli zrobisz pierwszy krok czy raczej parę kroków, żeby dowartościować najbliższych, to po pewnym czasie oni zaczną odpowiadać tym samym.


Co to znaczy „kochać siebie”?


Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do jednego celu: że-byś się zapoznał z paroma sposobami zmiany własnej samooceny na lepszą. Żeby poprawiło się Twoje nastawienie do siebie samego czyli żebyś bar-dziej siebie polubił czy nawet pokochał.

Cytowana tu niedawno Sondra Ray pisze, iż ludzie często tak źle o sobie myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma polegać taka miłość do samego siebie. I proponuje swoje rozumienie:

Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla siebie uznanie.

Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania.

Kochać siebie to mieć zaufanie do swoich możliwości.

Kochać siebie to sprawiać sobie przyjemność bez poczucia winy.

Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim pięknem. Kochać siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczuciem, że na to zasługujesz.

Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie. Kochać siebie to dopuszczać do siebie innych zamiast godzić się na samo-tność.

Kochać siebie to kierować się własną intuicją.

Kochać siebie to odpowiedzialnie tworzyć swoje własne zasady.

Kochać siebie to dostrzegać własną doskonałość.

Kochać siebie to sobie przypisywać zasługi za to, co się zrobiło.

Kochać siebie to otaczać się pięknem.

Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w biedzie.

Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół.

Kochać siebie to nagradzać się i nigdy się nie karcić.

Kochać siebie to mieć do siebie zaufanie.

Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi myślami.

Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci służy.

Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej.

Kochać siebie to często dawać sobie robić masaż.

Kochać siebie to uważać siebie za równego innym.

Kochać siebie to wybaczać sobie.

Kochać siebie to pozwalać na czułość.

Kochać siebie to być dla siebie autorytetem zamiast cedować to na kogo innego.

Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy.

Kochać siebie to cały czas dobrze się bawić.

Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i czule.

Kochać siebie to stać się własnym, akceptującym rodzicem wewnętrznym. Gdybyś do tego momentu jeszcze nie wiedział jak zabrać się do kochania siebie samego, masz tu prawdziwą kopalnię pomysłów.

Może być inaczej


Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby świat był inaczej urządzony: gdybyś był otoczony wyłącznie życzliwymi ludźmi, pomocnymi i wspierającymi, pe-łnymi uznania dla Twoich zalet i uroków, ale też wyrozumienia dla słabo-ści i felerów. Pomyślałam, że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś nie czekał, aż tak będzie, tylko zabrał się do zmieniania świata - zaczął traktować innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. Możesz zacząć od siebie i swoich najbliższych, swojego miejsca pracy czy nauki. Że nic Ci nie wyjdzie w pojedynkę? Dookoła masz pełno sojuszników, cho-ciaż zapewne oni sami jeszcze o tym nie wiedzą. Kto może być Twoim sprzymierzeńcem? Każdy. Przecież wszyscy - podobnie jak Ty - marzą o tym, żeby przestać się chować i odgradzać od innych, żeby spotykać się z akceptacją i miłością. Tylko że ktoś musi zacząć i nie ma żadnego powo-du, żebyś to nie był Ty.

Jak już mówiłam, próbuję coś robić na tym polu od kilkunastu lat i mam poczucie, że moje starania nie idą na marne. Wiem też, że jestem jedną z wielu osób, które działają w tym samym kierunku: lecząc ludzi, wychowu-jąc dzieci, tworząc sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki sposób, że każdy, kto się z nimi styka, czuje się potem lepszy i lepiej traktuje siebie i innych. Krąg się poszerza, bo ktoś, kto bar-dziej kocha siebie, jest też bardziej zdolny do obdarzania miłością in-nych.

Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po raz pierwszy ponad 20 lat temu. Nie wiem, kto jest jej autorem i skąd pochodzi, ale mam nadzieję, że - jak wszystkie bajki - jest wspólnym dobrem, z którego wolno swobodnie korzystać. Wahałam się trochę, czy umieścić ją tutaj, bo dotychczas opowiadałam ją tylko ludziom zaprzyjaźnionym i bliskim, a Ciebie przecież nie znam. Ale przypomniałam sobie, że to nieładnie być skąpym i postanowiłam podzielić się z Tobą.


Bajka o ciepłym i puchatym


W pewnym mieście wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi. Każdy z jego miesz-kańców, kiedy się urodził, dostawał woreczek z Ciepłym i Puchatym, które miało to do siebie, że im więcej rozdawało się go innym, tym więcej przybywało. Dlatego wszyscy swobodnie obdarowywali się nawzajem Ciepłym i Puchatym wiedząc, że nigdy go nie zabraknie. Matki dawały Ciepłe i Puchate dzieciom, kiedy wracały do domu; żony i mężowie wręczali je sobie na powitanie, po powrocie z pracy, przed snem; nauczyciele rozdawali w szkole, sąsiedzi na ulicy i w sklepie, znajomi przy każdym spotkaniu; nawet groźny szef w pracy nierzadko sięgał do swojego woreczka z Ciepłym i Puchatym. Jak już mówiłam, nikt tam nie chorował i nie umierał, a szczęście i radość mieszkały we wszystkich ro-dzinach.

Pewnego dnia do miasta sprowadziła się zła czarownica, która żyła ze sprzedawania ludziom leków i zaklęć przeciw różnym chorobom i nieszczęś-ciom. Szybko zrozumiała, że nic tu nie zarobi, więc postanowiła działać. Poszła do jednej młodej kobiety i w najgłębszej tajemnicy powiedziała jej, żeby nie szafowała zbytnio swoim Ciepłym i Puchatym, bo się skoń-czy, i żeby uprzedziła o tym swoich bliskich. Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy i do tego samego namówiła męża i dzieci. Stopniowo wiadomość rozeszła się po całym mieś-cie, ludzie poukrywali Ciepłe i Puchate, gdzie kto mógł. Wkrótce zaczęły się tam szerzyć choroby i nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umie-rać.

Czarownica z początku cieszyła się bardzo: drzwi jej domu na dalekim przedmieściu nie zamykały się. Lecz wkrótce wyszło na jaw, że jej specy-fiki nie pomagają i ludzie przychodzili, coraz rzadziej. Zaczęła więc sprzedawać Zimne i Kolczaste, co trochę pomagało, bo przecież był to - wprawdzie nie najlepszy - ale zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jednak ich życie toczyło się wśród chorób i nieszczęść. I byłoby tak może do dziś, gdyby do miasta nie przyjechała pewna kobie-ta, która nie znała argumentów czarownicy. Zgodnie ze swoimi zwyczajami zaczęła całymi garściami obdzielać Ciepłym i Puchatym dzieci i sąsiadów. Z początku ludzie dziwili się i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali się, że będą musieli oddać. Ale kto by tam upilnował dzieci! Brały, cieszyły się i kiedyś jedno z drugim powyciągały ze schowków swoje wore-czki i znów jak dawniej zaczęły rozdawać.

Jeszcze nie wiemy, czym się skończy ta bajka. Jak będzie dalej, zależy od Ciebie.


Post scriptum


Od Agnieszki i Lucyny, dwóch uroczych dziewczyn i świetnych terapeutek

dowiedziałam się, co Albert Einstein uważał za największe odkrycie swego

życia. Mylisz się, jeśli sądzisz pochopnie, że teorię względności. Otóż

pewien dziennikarz zapytał o to wielkiego uczonego pod koniec jego życia

i usłyszał od Einsteina: najważniejsze, co odkryłem, to że

Wszechświat jest łaskawy

Autorka, Anna Dodziuk, od blisko 20 lat zajmuje się poradnictwem, tre-ningiem psychologicznym, psychoterapią oraz uczeniem pomocy psychologi-cznej. Pracuje w Instytucie Psychologii Zdrowia i Trzeźwości w Warsza-wie, głównie z grupami trzeźwych alkoholików i członków ich rodzin. Po-przednio w Poradni Przedmałżeńskiej i Rodzinnej Towarzystwa Planowania Rodziny zajmowała się indywidualnym poradnictwem i psychoterapią dla par.

Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie córki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dodziuk Anna Psychologia podręczna Część 3 Pokochać siebie 2
Dodziuk Anna Psychologia podreczna Czesc III Pokochac siebie
Psychologia podreczna Cz 3 Pokochac siebie Dodziuk Anna
Dodziuk Anna, Psychologia podręczna cz III Pokochać siebie
Dodziuk Anna Psychologia podręczna Część III Pokochać 3
Dodziuk Anna Psychologia podręczna Część III Pokochać
Dodziuk Anna Psychologia podr c4 99czna
Anna Dodziuk Pokochać siebie Psychologia podręczna Cz III
Psychologia Podręczna cz III Pokochać Siebie Ann a Dodziuk
Dodziuk Anna Pokochać siebie Psychlgia podręczna Część III
Anna Dodziuk Psychologia podręczna Część III Pokochać
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie 2
Dodziuk Anna Pokochac siebie 2
Dodziuk Anna Pokochac siebie 3
Dodziuk Anna Pokochać siebie

więcej podobnych podstron