Damon Knight
Sonet z Paradise
Nazywała się kiedyś inaczej, ale już nikt nie pamiętał jak. Obecnie nosiła nazwę Paradise.
Ciepłobłękitna, tu i ówdzie osnuta obłokami, wirująca w ciemności kula - tak wyglądała z daleka. Choć w izolatce nie było iluminatora i Selby mógł na nią patrzeć jedynie przez holofon, mógł sobie doskonale wyobrazić, co czuli pierwsi osadnicy, gdy sto lat temu, po długiej podróży, ujrzeli ją po raz pierwszy. Odczuwał chyba to samo, co oni; od trzech miesięcy odbywał kwarantannę na pokładzie zawieszonego w awanporcie satelity, oczekując chwili, gdy będzie mu wolno postawić stopę na powierzchni globu, o którym marzył, wbrew wszelkiej nadziei, przez całe swoje życie: globu, który nie znał chorób ani gwałtu, nie skalanego grzechem Kaina.
Selby (Howard W., doktor) był szczupłym, łysiejącym mężczyzną po czterdziestce, Irlandczykiem z pochodzenia, wyleczonym alkoholikiem, zapoznanym poetą, profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie w Toronto. Przedmiotem jego szczególnego zainteresowania był dorobek Eleonory Petryk, emigracyjnej poetki lirycznej, która na Paradise przeżyła lat trzydzieści, przez ostatnie dziesięć nie tykając pióra. Po jej śmierci w roku 2156 wystarał się o stypendium Fundacji Międzynarodowej nosząc się z zamiarem napisania krytycznej monografii o Petryk, po dwóch zaś kolejnych latach starań uzyskał zgodę na odwiedzenie Paradise. I oto zbliżał się - co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości - najważniejszy moment jego życia.
Prawdopodobnie wytoczyli zeń wszystką krew zastępując ją cieczą, która była - wedle zapewnień - równie wydajnym przenośnikiem tlenu, lecz znacznie mniej łakomym kąskiem dla wszelkich mikrobów. Pobrali z jego wnętrza próbki płynów oraz wycinki z różnych miejsc ciała. Został dokładnie przebadany przez dziesiątki aparatów i zaszczepiony przeciwko dwudziestu chorobom i pasożytom, których był dotychczas - jak mu oświadczono - siedliskiem. Gdy zapewnił, powołując się na analizy, jakie mu zrobiono w Houston, że jest zupełnie zdrowy, na twarzach w holofonie pojawiły się jedynie pełne politowania uśmieszki.
Czuł się tu zupełnie jak w szpitalu, z tą wszakże różnicą, że zajmowały się nim wyłącznie automaty, natomiast ludzkie oblicza oglądał tylko przez holofon. Czas upływał mu na lekturze i oglądaniu filmów oświatowych, które przedstawiały niezwykle zadowolonych ze swego losu, tryskających zdrowiem ludzi oddających się rozrywce i pracy w złotych promieniach słońca. Ich twarze nie były pobrużdżone zmarszczkami, a oczy jaśniały blaskiem. Każdy z filmów mówił o tym samym, a mianowicie, że Paradyzjanie są nadzwyczaj szczęśliwi, żyją pełnią życia, a świat, który budują, napawa ich dumą.
Nieco więcej wiadomości dostarczały książki. Prócz dwóch wielkich kontynentów, z których jeden był zamieszkany, natomiast drugi pustynny (z przestrzeni kosmicznej nie dostrzegało się tej różnicy), ponad powierzchnią mórz wznosiło się ponadto kilka łańcuchów bezludnych, skalistych wysepek. Nachylenie osi wynosiło siedem stopni. Klimat był łagodny. Planeta należała do geologicznie nieczynnych; nie znano tu wulkanów ani trzęsień ziemi. Niewysokie, faliste wzgórza nie przeszkadzały w swobodnej cyrkulacji mas powietrza. Gleba była nadzwyczaj urodzajna. I nie wiedziano tu, co to choroby.
Tego ranka, po śniadaniu złożonym z soku pomarańczowego, owsianki i grzanek, Selby dowiedział się, że wychodzi w południe. Także i to przypominało szpital. Dochodziła już jednak druga, a on wciąż tutaj tkwił.
- Panie Selby.
Obejrzał się. W holofonie zobaczył uśmiechniętą twarz kobiecą.
- Tak?
- Jesteśmy gotowi. Czy nie zechciałby pan przejść do poczekalni?
- Z największą ochotą.
Drzwi się rozsunęły - po czym na powrót zasunęły za jego plecami. Ubranie, w którym tutaj przyjechał, wisiało na wieszaku; było świeżo wyprane i - bez wątpienia - wydezynfekowane. Pod okiem wizjera w ścianie zdjął piżamę, a następnie się ubrał. Czuł się niczym inwalida po długiej chorobie; pasek i buty raziły swoją obcością.
Otworzyły się zewnętrzne drzwi. Stała w nich promiennie uśmiechnięta pielęgniarka, a za nią jakiś mężczyzna w żółtym skafandrze.
- Nazywam się John Ledbitter. Zabieram pana na dół, panie Selby, jak tylko złoży pan odciski kciuka.
Należało go odcisnąć na trzech formularzach, każdy z licznymi kopiami.
- Dziękujemy, panie Selby - uśmiechnęła się pielęgniarka. - Miło nam było gościć pana u nas. Mamy nadzieję, że pobyt na Paradise będzie udany.
- To ja dziękuję. - Nie.
Był to skrót zwrotu: "Nie ma o czym mówić", używany tu w znaczeniu: "bardzo proszę". Prawdę mówiąc, niełatwo było do tego przywyknąć.
- Tędy proszę.
Ledbitter powiódł go długim korytarzem, w którym nie spotkali ani żywego ducha. Wsiedli do windy.
- Niech się pan dobrze trzyma.
Selby wsunął ramiona w pętle uchwytów. Winda zaczęła opadać; gdy się zatrzymała, pozbawieni ciężaru unosili się nieważko w powietrzu.
Ledbitter podał mu rękę i pomógł wysiąść. Rozdzwoniły się gdzieś dzwonki alarmowe.
- Proszę za mną.
Trzymając się liny wciągnęli się do wnętrza kapsuły przeskokowej, pomieszczenia o rozmiarach szpitalnej izolatki Selby'ego. - Zechce się pan tutaj położyć.
Ramię przy ramieniu, obaj wyciągnęli się na wąskich kojach. Ledbitter podniósł miękko wyściełane burty.
- Proszę rozłożyć nogi, ramiona swobodnie, głowa prosto. Niech pan się stara leżeć jak najwygodniej. Można?
- Tak, proszę.
Wpatrzony we wskaźniki na suficie Ledbitter podniósł pokrywę znajdującej się przy jego boku deski rozdzielczej.
- Policzę teraz do trzech - uprzedził. - Raz... dwa... Gwałtowny wzrost ciężaru ciała powiedział Selby'emu, że satelita zaczął hamować, by zrównać się z prędkością obrotową planety. Po dłuższej chwili błysnęły światełka kontrolne; koja wparła się w jego plecy. Byli na Paradise,
Kapsuły przeskokowe, a ściślej mówiąc rakiety Hendersona-Rosenherga, skróciły podróże międzyplanetarne i międzygwiezdne niemal do jednej chwili, jeśli nie uwzględniać konieczności zgrania wektorów stacji początkowej i końcowej, co nieznacznie wydłużało czas przeskoku. Szkopuł polegał wyłącznie na tym, że za pomocą kapsuł można się było udawaj jedynie do tych miejsc, gdzie uprzednio założono stację docelową. Oznaczało to, iż eksplorację przestrzeni kosmicznej trzeba było nadal prowadzić przy użyciu metod konwencjonalnych, a więc początkowo silnika Taylora, potem zaś napędu impulsowego. Podróże do najbliższych nawet gwiazd po dawnemu zabierały w obie strony dwadzieścia, a czasami i więcej lat. Paradise, skolonizowana w roku 2056 przez sektę Geneitów ze Stanów Zjednoczonych, była pierwszą planetą o warunkach zbliżonych do Ziemi, jaką w ogóle odkryto; pozostała zresztą jedyna aż po dzień dzisiejszy, zazdrośnie broniąc Ziemianom wstępu, jedynie nieliczne czyniąc od tej zasady wyjątki. Rządy ze Starego Globu pozostawały bezradne wobec tych restrykcji.
Ledbitter zdał opiekę nad Selbym umundurowanej kobiecie, która przedstawiła się jako jego przewodniczka. Nazywała się Helga Sonnstein. Wspaniale zbudowana, miała - jak wszyscy Paradyzjanie, których dotychczas spotykał - rumianą, nieskazitelnie gładką cerę.
Czystymi ulicami, ponad którymi z gracją przelatywały jednoszynowe pociągi, udali się do hotelu. Ten i ów spośród elegancko ubranych przechodniów obrzucił Selby'ego pełnym zaciekawienia spojrzeniem. Powietrze było tu rześkie i tak czyste, że samo nim oddychanie sprawiało płucom rozkosz. Niebo, błękitne niczym jajeczko drozda, lśniło nad dachami białych budowli. Selby nie czuł się tu aż tak nieswojo, jak się dotąd spodziewał.
Znalazłszy się w swoim pokoju hotelowym poszukał kodu Karen McMorrow. W holofonie ukazała się sympatyczna, choć rzadko chyba uśmiechająca się twarz.
- Witam na Paradise, panie Selby. Jakże się panu u nas podoba?
- Jak dotąd wprost nadzwyczajnie.
- Czy mogę spytać, kiedy miałby pan ochotę odwiedzić Dworek?
- Kiedy to tylko pani odpowiada, panno McMorrow.
- Niestety, w tej chwili zatrzymują mnie pewne sprawy rodzinne, więc może za dwa, trzy dni, zgoda?
- Ależ oczywiście! To się nawet dobrze składa, bo mam tutaj kilka umówionych spotkań, a poza tym chciałbym się trochę rozejrzeć po mieście przy okazji.
- A zatem do zobaczenia. Przepraszam za tę zwłokę. - Nie - uśmiechnął się Selby.
Po południu panna Sonnstein zabrała go na przechadzkę po mieście. Nie zawiódł się. Szczęśliwi, kipiący zdrowiem Paradyzjanie wprost tryskali energią i wyśmienitym samopoczuciem. Jeszcze nigdy nie widział tylu gładkich, nie pooranych zmarszczkami twarzy, tylu roziskrzonych oczu i tylu promiennych uśmiechów. Kwitnąco wyglądali nawet pacjenci w szpitalu. Byli przeważnie ofiarami wypadków, z których wyszli bez większych obrażeń - złamana noga, kilka zadrapań, to wszystko. Teraz dopiero zaczął sobie uświadamiać w całej pełni, co oznacza życie w świecie, gdzie nie ma i nigdy nie było chorób zakaźnych.
Paradyzjanie - przyjaźni, serdeczni, wylewni ludzie - ogromnie przypadli mu do serca. Trudno ich było zresztą nie polubić. A jednak, pomimo całej sympatii, nurtowała go zazdrość. Żywił wobec nich jakąś głuchą urazę. Domyślał się przyczyny swoich uczuć, lecz nie umiał ich w sobie do końca stłumić.
Następnego dnia spotkał się z wydawcą Petryk, czarującym redaktorem Truro, który zaprosił go na lunch i obdarował pięknie oprawionym tomem Wierszy zebranych znakomitej poetki.
Podczas obiadu - wszystko wskazywało na to, że tęczowy pstrąg był tu przysmakiem równie cenionym jak w Ameryce Północnej - Truro jął wypytywać go o przebieg kariery uniwersyteckiej, publikacje, plany na przyszłość.
- Pańska książka o Eleonorze niezmiernie by nas interesowała - oświadczył w pewnej chwili. - Radzi byśmy nawet, szczerze panu wyznam, zapewnić sobie prawo pierwodruku, gdyby to było możliwe.
Selby wyjaśnił, że zawarł już ustną umowę z wydawnictwem Macmillan & Schuster.
- Więc rozumiem, że formalny kontrakt nie został jeszcze podpisany? - dociekał Truro.
Zaintrygowany nieoczekiwanym obrotem rozmowy, Selby musiał przyznać, że - w rzeczy samej - dotychczas jeszcze nie.
- A więc może wszystko jeszcze się jakoś ułoży - rzekł na koniec Truro.
Gdy na powrót znaleźli się w redakcji, pokazał Selby'emu fotografie Petryk, pochodzące z czasów późniejszych niż ta znana powszechnie na Ziemi, zresztą jedyna, jaką tam posiadano. Krucha kobieta, o szczupłej, pokrytej drobnymi zmarszczkami twarzy i z lekka przyprószonych siwizną włosach, sprawiała wrażenie osoby dosyć smutnej.
- Czy wiadomo coś panu o jej nie opublikowanych dotychczas utworach? - dopytywał się Selby.
- Nie, wszystko, co sama przeznaczyła do druku, zostało już wydane. Ona była, jak pan może wie, bardzo wobec siebie krytyczna. Zresztą jej utwory doskonale się u nas sprzedawały, może nie aż w takich nakładach jak na Ziemi, ale zapewniały jej w każdym razie przyzwoity kawałek chleba.
- A czemu zamilkła? Czy zna pan przyczyny tej decyzji?
- Cóż, po prostu tak postanowiła. Widać straciła serce do wierszy. Zaczęła natomiast rzeźbić, przede wszystkim w drewnie. Będzie pan miał okazję zobaczyć jej prace w Dworku.
Truro zaaranżował spotkanie z Potterem Hargrove'em, rozwiedzionym mężem Petryk. Hargrove okazał się posiwiałym, tryskającym zdrowiem siedemdziesięcioparolatkiem. Był kierownikiem tak zwanego Programu Adaptacji Terenów: brygady młodych ochotników wznosiły wokół stolicy nowe miasta - oczyszczały i odkażały teren, sadziły rośliny z Ziemi. Hargrove mógłby o tym rozprawiać w nieskończoność.
Selby zdołał wreszcie, nie bez trudności, skierować rozmowę na osobę Eleonory Petryk.
- Proszę mi powiedzieć, jak do tego doszło, że pozwolono jej tutaj zamieszkać? Zawsze mnie to intrygowało.
- No cóż, nasza polityka imigracyjna, jak pan wie zapewne, niezbyt chętna przybyszom, dopuszcza wszakże pewne wyjątki od reguły. Jeśli uznamy, że dany osobnik posiada coś, czego nam samym brak, przyznajemy mu prawo pobytu. Ale to są naprawdę n i e 1 i c z n e wyjątki. Nie robimy zresztą wokół tych spraw zbytniego szumu, domyśla się pan dlaczego.
- Ma się rozumieć - Selby zebrał myśli. - A czy mógłby mi pan powiedzieć, jaka ona była w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat?
- Tego nie wiem. Byliśmy już wówczas pięć lat po rozwodzie. Potem ja ożeniłem się powtórnie, Eleonora zaś całkowicie wycofała się z życia publicznego.
Selby wstawał już, aby się pożegnać, kiedy Hargrove zapytał: - A nie poświęciłby mi pan jeszcze godzinki? Chciałbym panu coś pokazać.
Wsiedli do wygodnego, czteroosobowego pojazdu i kierując się na północ zostawili wkrótce za sobą dzielnicę przemysłową, zagłębiając się w uliczki przedmieścia. Hargrove zaparkował. Poszli dalej pieszo, polną drogą, obok jakichś wiejskich zabudowań. Na czystym błękicie nieba żarzyło się jaskrawe słońce. Jakiś owad z brzęczeniem przeleciał Selby'emu koto ucha; obejrzał się i zobaczył pszczołę. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się pole kukurydzy.
Zielone fale roślin sięgały horyzontu. Na żadnym liściu, na żadnej łodydze nie było najmniejszej skazy.
- Tu w ogóle nie ma chwastów - zdumiał się Selby. Hargrove uśmiechnął się z zadowoleniem.
- I to właśnie jest piękne - powiedział. - Nie ma chwastów, bo ziemskie rośliny byłyby dla nich zabójcze. Zresztą nie tylko chwastów tutaj nie ma, ale i szkodników, rdzy, śmieci. Miejscowe organizmy nie są w stanie przystosować się do naszych. Są dla nas niejadalne, ale dzięki temu i my dla nich jesteśmy niejadalni.
- Niezwykle to wszystko antyseptyczne - zauważył Selby. - A czy da pan wiarę, że słowo to wywodzi się od greckiego sepsis, co znaczy "zgniły"? Występujemy więc przeciwko zgniliźnie - czy to powód do wstydu? Chwała Bogu, nie przywlekliśmy tu chorób ani pasożytów, a więc nie mamy tu praktycznie żadnych wrogów. Setki tysięcy lat upłyną, zanim - jeśli w ogóle kiedykolwiek - tutejsze organizmy przystosują się do naszych na tyle, by nam zagrozić.
- A wówczas? Wzruszył ramionami.
- A wówczas poszukamy sobie jakiejś innej planety.
- A jeśli nie ma już takich planet, co wtedy? Nie sądzi pan, że tylko dzięki szczęśliwemu trafowi znaleźliście tę jedną?
- To nie był szczęśliwy traf, panie Selby. To palec boży.
Hargrove dał mu nazwiska czwórki dawnych przyjaciół Petryk. Po kilku holofonach Selby zdołał umówić się z nimi wszystkimi w domu Marka Andrevona, powieściopisarza popularnego na Paradise w latach siedemdziesiątych. (Obecnie był tu rok, licząc wedle lokalnej rachuby, 102 P.L.) Pozostała trójka to malarz Theodore Bonwait, poetka i artystka specjalizująca się w ceramice Alice Orr oraz poetka Ruth-Joan Wellman.
Wieczór zaczął się od gorzkich narzekań gospodarza domu, uskarżającego się na brak zainteresowania jego twórczością w Macierzy Anglojęzycznej; uraczył on następnie Selby'ego pełnym rejestrem literackich splendorów, jak nari spłynęły, oraz wydań swoich dzieł. Była to śpiewka dobrz Selby'emu z Ziemi znajoma; domyślił się od razu, że Andrevona, nawet tutaj, już się dziś po prosta nie czyta. Udało mu się wreszcie udobruchać poirytowanego autora i zwrócić rozmowę na pierwsze lata pobytu Petryk na Paradise.
- Poeci, jak pan pewnie wie, panie Selby - zaczęła Ruth-Joan Wellman - na ogół za sobą nie przepadają, ale myśmy należeli do wyjątków. No cóż, byliśmy wówczas młodzi, nikomu niemal nie znani, to nas wiązało. Często się spotykaliśmy, gotowaliśmy sobie spaghetti, no a potem Ellie wyszła za mąż i...
- Panu Hargrove nie przypadli do serca przyjaciele jego żony?
- Można by to tak określić - przyznał Theodore Bonwait. - No a poza tym doszły jej, trzeba o tym pamiętać, pewne nowe obowiązki. Z początku bowiem oni wprost żyć bez siebie nie mogli. Spotykało się ich od czasu do czasu, a to na jakimś przyjęciu, a to na wernisażu, wie pan, jak to jest.
- A jaka ona była? Czy mogliby mi ją państwo opisać? Zamyślili się. Utalentowana - tu się wszyscy zgadzali - niezbyt mocno stąpająca po ziemi ("biorąc to pod uwagę, małżeństwo z Potterem można uznać za nadzwyczaj dla niej korzystne", wtrąciła Alice Orr "no ale cóż: niewypał"), czarująca, gdy tylko chciała, ale jako krytyk dość zjadliwa. Selby robił notatki. Dowiedział się, gdzie w owych latach mieszkali, gdzie i kiedy spotykali się z Petryk. Okazało się, że troje z nich jest w posiadaniu listów starej przyjaciółki. Obiecali, że wyślą mu ich kopie.
Po kilku dniach zadzwonił redaktor Truro prosząc go o spotkanie u siebie w biurze. Intuicja podpowiedziała Selby'emu, że coś tu pewnie w trawie piszczy.
- Panie Selby - zaczął Truro - goście tacy jak pan należą u nas do rzadkości, byłaby to więc wielka lekkomyślność, gdybyśmy nie starali się takich wizyt maksymalnie wykorzystać. Nasz świat jest, jak pan wie, wciąż jeszcze dość młody, niezbyt bogaty w literaturę i sztukę. Niech mi pan powie szczerze, czy nigdy nie myślał pan o tym, żeby się tutaj osiedlić?
Serce o mało nie wyskoczyło Selby'emu z piersi.
- Pan ma na myśli stały pobyt? - wybąkał. - Nie sądziłem nawet, że są na to jakiekolwiek widoki...
- Rozmawiałem w tej sprawie z Potterem Hargrove'em i on również jest zdania, że prawdopodobnie dałoby się coś załatwić. Ale proszę na razie zachować to wyłącznie dla siebie. Nie oczekuję od pana, rozumie się, natychmiastowej decyzji. Proszę sobie to w spokoju rozważyć.
- Nie wiem doprawdy, co mam odpowiedzieć. Jestem zaskoczony... to znaczy obawiałem się, że pan Hargrove czuje się dotknięty.
- Ależ skądże znowu! Pan wywarł na nim jak najkorzystniejsze wrażenie. On sobie ceni takich pikantów.
- Słucham?
- To pan nie zna tego wyrażenia? Więc jakby tu powiedzieć... Ceni ludzi, którzy umieją się postawić. Hargrove należy do poprzedniego pokolenia - to syn pioniera, pan rozumie. Przywykł szanować tych, u których co w sercu, to i na języku.
Selby wyszedł na ulicę półprzytomny ze szczęścia. Spośród tylu miliardów ludzi na Ziemi, któż jeszcze mógłby się spodziewać, że kiedykolwiek dostąpi takiej nagrody?
W towarzystwie Helgi Sonnstein złożył następnie wizytę w jednej ze szkół podstawowych.
- Czy pan był kiedyś przeziębiony? - zapytała go z całą powagą ośmioletnia dziewczynka.
- Bo to jeden raz, moje dziecko.
- Jak to jest, proszę nam powiedzieć?
- No cóż, cieknie człowiekowi z nosa, kaszle i kicha i w głowie mu dudni. Bywa, że dostaje małej gorączki, a wtedy boli go w kościach.
- To s t r a s z n e - zawyrokowała i na jej twarzyczce pojawił się wyraz ni to współczucia, ni powątpiewania.
W istocie to było straszne, a wszak całe nieszczęście nie kończyło się na przeziębieniu. To nic takiego: mawiało się na przykład o syfilisie "to tylko takie cięższe przeziębienie". Dobrze, że nie o to zapytała. .
Zawsze uważał się za okaz zdrowia - i rzeczywiście był zdrowy, nawet przed kuracją, jaką mu tutaj zaaplikowali. A przecież miał świadomość, że historia chorób, jakie przeszedł, wydałaby się tym ludziom rejestrem najstraszliwszych okropieństw: grypa, świnka, zapalenie opon mózgowych, różnego rodzaju wysypki, raz czy drugi biegunka (każdy kto dużo podróżuje, musi się liczyć z jej ewentualnością). Człowiek traktował te wszystkie dolegliwości jako coś zupełnie naturalnego, cząstkę swego losu. Jakby się teraz czuł, gdyby mu przyszło znów do tego wracać?
Panna Sonnstein zaprowadziła go następnie na uniwersytet, przedstawiła kilku osobom, po czym pozostawiła go tam na całe popołudnie. Selby odbył rozmowę z dziekanem wydziału anglistyki, dość serdecznym osobnikiem nazwiskiem Quincy. Choć ani jedno słowo nie padło na temat jego ewentualnej pracy w katedrze literatury, czuł instynktownie, że wybadanie go na tę właśnie okoliczność stanowiło ukryty cel pogawędki.
Potem zwiedził muzeum historii naturalnej, gdzie honory domu spełniał profesor Morrison, specjalista w dziedzinie tutejszej przyrody.
Rośliny i zwierzęta na Paradise w niczym nie przypominały ziemskich. Niektóre z miejscowych "drzew" - łuszczaste, wyrastające z potężnych bulw - niczym palmy powiewały dwadzieścia metrów nad głową koronkowymi pióropuszami; inne znów miały wklęsłe liście, z których każdy samodzielnie obracał się za słońcem. Wielkie drapieżniki, zapewnił Morrison, na Paradise nie występowały, można więc było bez żadnych obaw wypuszczać się na wyprawy w boony, pod warunkiem, że zabrało się ze sobą odpowiedni zapas żywności. Tutejsze zwierzęta były smukłe i ruchliwe, o ryjkowatych nosach; wdrapywały się na drzewa i ryły w ziemi. Istniały tu ponadto małe, latające stworzenia, nie całkiem wszakże podobne do owadów. Jeden z gatunków wyposażony był na przykład w nieruchome skrzydło - niczym nasienie klonu. Opadał wirując z wierzchołków drzew i pożerał wszystko, co napotkał na swojej drodze, po czym na powrót wdrapywał się na górę.
Po największym zaś z tutejszych gatunków pozostały jedynie kości; placówka Morrisona nie dysponowała rekonstrukcją choćby jednego osobnika. Były to istoty dwunożne, wedle wszelkich przypuszczeń ssaki, wzrostu mniej więcej półtora metra, o pojemnej czaszce, z nieco skośnymi oczodołami. Budowa kostna ich stóp przypominała kopyta konia lub bydła domowego.
- Ciekaw jestem, jak też oni wyglądali - zastanawiał się Selby.
Morrison uśmiechnął się. Był to mały człowieczek z czarnym, szczeciniastym wąsikiem.
- Obawiam się, że niezbyt pociągająco. Posiadamy w naszych zbiorach ich kamienne rzeźby, a także pewną liczbę inskrypcji i rysunków naskalnych.
Pokazał Selby'emu album z fotografiami. Wykonane w materiale przypominającym zwietrzały granit rzeźby przedstawiały krępe istoty o dość tępych pyskach, lecz ich oczy - co jeszcze wyraźniej było widać na malowidłach naskalnych - pełne były zdumiewająco wręcz ludzkiego wyrazu. Obok niektórych rysunków mrowiły się pionowe kolumny jakichś znaczków podobnych do mikroskopijnych śladów kopyt.
- Czy udało się je odczytać?
- Nie. Bez jakiegoś nowego kamienia z Rosetty jest to zada nie zupełnie niewykonalne. Wielka szkoda, że nie przybyliśmy tu wcześniej.
- A kiedy oni wyginęli?
- Zapewne nie dawniej niż przed paroma wiekami. Szkielety zmarłych, na jakie natrafiamy w niszach drzew, są jeszcze w doskonałym stanie. Różne wysuwano hipotezy na temat tego, co się wydarzyło. Najbardziej prawdopodobna wydaje się teoria wiellciej zarazy, ale są i tacy, którzy uważają, że chodzi o drastyczną zmianę klimatu.
Selby zwiedził następnie laboratorium genetyki. Pracowano tam nad zmianami systemu immunologicznego, które w przyszłości - za jakieś trzydzieści lat - uczynią zbędnymi szczepienia przeciwalergiczne, jakim obecnie poddawane są od najmłodszych lat wszystkie dzieci.
- Mam tu jeszcze coś godnego uwagi - oznajmiła kierowniczka pracowni, blondynka o nazwisku Reynolds.
Zaprowadziła go do pomieszczenia, w którym stały rzędy klatek z białymi królikami. Przez otwarte drzwi wpadała do środka smuga słonecznego światła. Na zewnątrz jakiś mężczyzna podnosił dźwigiem belę paszy.
- To są najpospolitsze białe Lymany - poinformowała Selby'ego panna Reynolds. - Czy nie dostrzega pan w nich nic niezwykłego?
- Tryskają zdrowiem - rzekł Selby.
- Nic więcej?
- Nic.
Uśmiechnęła się.
- Znajdujące się tutaj króliki wyhodowano z materiału genetycznego z domieszką cząsteczek DNA pobranych z organizmów miejscowych. Celem naszym było sprawdzenie, czy nie udałoby się wyhodować krzyżówki zdolnej przyswajać tutejsze białko. Osiągnęliśmy jedynie częściowe powodzenie, lecz przy okazji zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego. Zakłóciliśmy - wedle wszelkich oznak - mechanizm odpowiedzialny za procesy starzenia się. Króliki, które pan tu widzi, zatrzymały się na wieku dojrzałości płciowej. Ta para i tamta, w następnej klatce, liczą już sobie dwadzieścia jeden lat.
- Nieśmiertelne króliki?
- Tego nie można jeszcze stwierdzić. Na razie wolno nam powiedzieć tylko tyle: oto króliki, które przeżyły dwadzieścia jeden lat, czyli trzy razy więcej niż normalnie. Zobaczymy, co będzie za pięćdziesiąt czy sto lat.
Gdy wychodzili, Selby zapytał:
- Zamierzacie zastosować to u ludzi?
- Rozważaliśmy taką możliwość. Na razie nie posiadamy dostatecznej wiedzy w tym przedmiocie. Robiliśmy już pewne proóby na rezusach, ale jak dotąd bez zadowalających wyników.
- A gdyby się okazało, że naprawdę można zatrzymać proces starzenia się ludzi, czy pani zdaniem należałoby z tego skorzystać?
Zatrzymała się i obróciła do niego twarzą.
- Ależ naturalnie! Nie widzę żadnych przeszkód. Człowiek nieszczęśliwy, chory, nie pragnąłby zapewne przedłużać swojego życia; ale jeżeli ktoś jest zdrowy i w pełni sił, to czemu nie? Dlaczego ludzie muszą koniecznie starzeć się i umierać?
Wyglądało na to, że oczekuje jego aprobaty.
- Jeśli nikt nie będzie umierał - powiedział - trzeba będzie również przestać się rozmnażać. Ten świat wszystkich nie pomieści.
Znów się uśmiechnęła.
- To jest ogromny świat, panie Selby, ogromny.
W oczach Claire Reynolds, podobnie jak w spojrzeniach innych Paradyzjanek, w tej liczbie Helgi Sonnstein, Selby dostrzegał jakieś szczególne, ostrożne zaciekawienie. Czemu je przypisać - nie umiałby powiedzieć. Był wszak niższy i nie tak pełen wigoru jak tutejsi mężczyźni; musiano zeń wypędzić kilka dziesiątków paskudnych chorób, zanim wolno mu było postawić stopę na powierzchni tej planety, więc jakiż mógł być powód tego zainteresowania? A może właśnie to, że nie był podobny do innych mężczyzn?
Następnego dnia zadzwonił do panny Reynolds i zaprosił ją na kolację. W pierwszej chwili na jej twarzy w holofonie odbiło się zdziwienie, lecz już w następnej radość.
- Ależ z miłą chęcią - odparła.
Godzinę później dostał holofon od Karen McMorrow; była już wolna i spodziewała się, że będzie miała przyjemność powitać go w Dworku jeszcze tego popołudnia. Tak więc sprawdzało się na nim powszechne prawo wszechświata, które zawsze każe temu, na co z niecierpliwością czekamy, ziszczać się w najmniej odpowiedniej chwili. Zadzwonił do laboratorium, przeprosił przez kogoś pannę Reynolds, po czym wsiadł do jednoszynowej kolejki, która miała go zawieźć do miasta, gdzie spędziła ostatnie lata życia i gdzie zmarła Eleonora Petryk.
Przezroczysty cylinder mknął ponad falistymi wzgórzami, zawieszony na wysokich podporach. Przez otwarte kryształowe okna wpływała do wnętrza wagonu słodka woń kwiatów, pod którą Selby wyczuwał wszakże jakieś zapachy tajemnicze, nieznane, niepokojące. Przebiegł go dreszcz podniecenia, gdy uświadomił sobie, że ogląda ten krajobraz właściwie już nie oczami turysty, ale kogoś, kto tę niezwykłą krainę będzie miał wkrótce prawo nazywać własną.
Za oknem przesuwały się, kilometr za kilometrem, plantacje kukurydzy, soi, zagony fasoli, kabaczków, groszku, potem zaś ugory i pastwiska ze śladami jakichś ruin.
Po pewnym czasie pasy pól uprawnych jęły się zwężać i Selby po raz pierwszy zobaczył boony. Wysokopienne rośliny o wierzchołkach podobnych do paproci sprawiały wrażenie anachronizmów z okresu karbońskiego. Ściana lasu - jak nożem ucięta urywała się na granicy pól.
Provo, miasto obecnie blisko stutysięczne, było w czasach, gdy osiedliła się tutaj Eleonora Petryk, zaledwie osadą na skrzyżowaniu leśnych traktów. Selby przyjechał na miejsce późnym popołudniem. Na spotkanie wyszła mu ubrana na niebiesko kobieta. - Pan Selby?
- Tak.
- Nazywam się Karen McMorrow. Czy dobrą miał pan podróż?
- Owszem, bardzo przyjemną.
Wyglądała nieco starzej niż w holofonie; dobiegała już zapewne sześćdziesiątki.
- Proszę za mną.
W Provo nie było kolejek jednoszynowych; wsiedli do małego pojazdu o napędzie impulsowym. Z głównej ulicy zjechali po jakimś czasie na drogę o czarnej nawierzchni, wysadzaną wysokimi klonami.
- Pani była towarzyszką Eleonory Petryk w jej ostatnich latach, prawda?
- Raczej sekretarką. Prawą ręką, tak bym powiedziała. Uśmiechnęła się przelotnie.
- Czy ona miała tu wielu przyjaciół?
- Nie. Właściwie nikogo. Żyła zupełnie sama. Jesteśmy na miejscu.
Zatrzymała samochodzik w wąskiej alejce, między szpalerami malw.
Dworek był niski, drewniany, pomalowany na biało, całkowicie niemal skryty w gęstwinie wiecznie zielonych krzewów. Panna McMorrow otworzyła drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Selby'ego uderzył w nozdrza stęchły zapach wyziębłego, od dawna nie zamieszkanego domu.
W salonie rzucał się w oczy masywny stolik do kawy, wyrzeźbiony najprawdopodobniej z poprzecznego przekroju olbrzymiego pnia. W wydrążonym pośrodku zagłębieniu stała kamienna misa, w której spoczywały trzy rzeźbione kości.
- Czy to miejscowe drzewo? - zapytał Selby pochylając się i przeciągając dłonią po wypolerowanych słojach.
- Tak. Nazywamy je tu sekwoją, choć ma niewiele wspólnego ze swoim ziemskim odpowiednikiem. W gruncie rzeczy trudno je nawet nazwać drzewem. Ten stolik to właśnie jej pierwsza rzeźba; w pracowni zobaczy ich pan więcej.
Pracownia mieściła się w przybudówce i pełna była drewnianych rzeźb, z których jedne przewyższały Selby'ego, inne zaś mógłby z łatwością postawić sobie na dłoni. Te większe, o boleśnie skręconych kształtach, przedstawiały ni to ludzi, ni to drzewa. Małe były natomiast figurkami zwierząt i dzieci.
- U nas, na Ziemi - powiedział Selby - w ogóle się nie wie, że ona była także rzeźbiarką. Wiemy tylko, że na dziesięć lat przed śmiercią zamillcła jako poetka. Nigdy nie mówiła dlaczego? - Nie. Tak widać postanowiła.
Przeszli do gabinetu, pełnego książek w oszklonych szafach i na półkach, na których stały również kostki z nagraniami. W wazonie na parapecie okna bieliły się kwitnące gałązki wiśni.
- A więc tu pracowała?
- Tak, przy tym biurku. Pisała ołówkiem, na kartkach żółtego papieru. Powtarzała zawsze, że wierszy nie godzi się wystukiwać na maszynie.
- I wszystkie jej zapiski tutaj się znajdują?
- Tak, w tych sekreterach. Trzydzieści lat pracy. Rozumiem, że pan pragnąłby je obejrzeć?
- O tak, byłbym bardzo zobowiązany.
- Ale zanim pan weźmie się do pracy, pokażę panu jadalnię i sypialnię, żeby pan wiedział, jak się tutaj poruszać. Będę tu zaglądała każdego dnia, żeby zobaczyć, jak pan sobie daje radę.
Sekretery kryły tysiące bezcennych rękopisów - skarby, wśród których znajdowało się między innymi dziesięć brulionowych wersji słynnego poematu "Spacery nad rzeką". Selby przedzierał się przez te zapiski wybitnej poetki z metodyczną skrupulatnością, sporządzając mnóstwo notatek. Pracował aż do zupełnego zmęczenia oczu i co wieczór walił się do łóżka śmiertelnie wyczerpany.
Trzeciego dnia panna McMorrow zabrała go na wycieczkę do boonu. W powietrzu unosiły się tajemnicze zapachy. Polna droga skończyła się po kilometrze, musieli więc iść dalej pieszo.
- Eleonora często tutaj przyjeżdżała - poinformowała go jego przewodniczka. - Biwakowała tu czasami tydzień, a bywało, że i dłużej. Lubiła samotność.
W mroku wysokich drzew-niedrzew trawa-nietrawa i paprocie-niepaprocie porastały ziemię. Było zupełnie cicho. Jakieś ledwie widoczne ślady rozbiegały się w dwie przeciwne strony.
- Czy to zwierzęcy trop? - zapytał Selby.
- Nie. Ona je zrobiła. Już zarastają, widzi pan? Na Paradise nie ma tak dużych zwierząt.
- Mniejszych też jakoś nie widziałem.
W pewnej chwili poprzez podszycie lasu ujrzał wznoszącą się na pagórku kamienną budowlę.
- Co to takiego?
- Ruiny miast tubylców. Pełno ich po lasach.
Wspiął się na szczyt; panna McMorrow poszła w jego ślady. Budowa z ociosanych głazów miała setki metrów długości. Musiał się schylić, by móc przez drzwi zajrzeć do środka. Tubylcy nie należeli do olbrzymów.
W jednym z rogów leżał na ziemi zwalony kamienny posąg, długości blisko dziesięciu metrów. Choć zarastało go zielsko, można było dostrzec, że jego twarz zost9ła obtłuczona, jakby spadły na nią liczne ciosy młota.
- Czego by nas nauczyli, gdyby mogli... - zamyślił się. - Sądzi pan, że mogliby nas czegokolwiek nauczyć?
- Może tego, jak być człowiekiem.
- Myślę, że tego sami musimy się nauczyć.
Minęło sześć tygodni. Selby miał poczucie, że wie teraz o Eleonorze Petryk więcej niż jakikolwiek inny badacz na Ziemi a zarazem, że nie wie o niej nic. Zachodził niekiedy wieczorami do pracowni i długo wpatrywał się w boleśnie poskręcane postaci. Nie ulegało wątpliwości, że rzeźba miała jej zastąpić poezję. Lecz dlaczego zarzuciła pisanie?
Jego pobyt w Dworku zbliżał się do końca, gdy w głębi ostatniej sekretery natknął się na zagadkowy wiersz.
XC
Patrz, jaki popłoch ta jasność wznieciła
Oczy zgaś, słuchaj - to słoje szeleszczą
Mrok trwożnie pierzcha przed łuną złowieszczą
Oby się ciemność nigdy nie skończyła.
Rozstąp się, morze - ostatnia wybiła
Dla nich godzina. Skargi nie upieszczę
Obojętnego Erebu. Już brzeszczot
W zdobycz swą Ziemia zachłanna wraziła.
A więc miotajcie rozpalone włócznie
Napaście łupem wnuków pokolenia!
O tym, co skryte, pouczyłam cię
Iżbyś i ty obliczył wiek pierścienia.
Choć nad ich śmiercią nocy zawisł wiszar
Heroldem zmarłych będzie nawet cisza.
Selby nie posiadał się ze zdumienia. To był sonet, forma od wieków zapomniana, nigdy - o ile mu wiadomo - nie używana przez Petryk. Utwór, co więcej, tak niezgrabny, jak gdyby wyszedł spod pióra jakiegoś podrzędnego wierszoklety. Nie było to dzieło godne wybitnej poetki, a jednak niewątpliwie napisane zostało jej ręką.
Olśniła go nagle szczęśliwa myśl. Przebiegł wzrokiem pierwsze - litery kolejnych wersów. To był akrostych - jeszcze jedna zapomniana forma. Wiersz zawierał posłanie i dlatego - być może celowo - był taki pokraczny.
Przeczytał go jeszcze raz. Jego treść - choć niewiarygodna była zupełnie jasna. Zbombardowali tę planetę - prawdopodobnie zrzucając bomby na ten drugi, teraz pustynny kontynent.. Fala uderzeniowa i promieniowanie spowodowały śmierć tubylców, a krótka zima nuklearna dokonała dzieła zniszczenia. I ten tytuł: "XC". Rzymskie cyfry, jeszcze jeden relikt przeszłości. Dziewięćdziesiąt lat.
Stał oniemiały ze zgrozy. Ale cóż znaczyły te słowa: "słuchaj to słoje szeleszczą". Dlaczego nie "liście" po prostu? Czemu słoje?
Nagle zrozumiał. Pobiegł do salonu i pochylił się nad stolikiem do kawy. W wydrążeniu pnia kamienna misa z rzeźbionymi kośćmi, otoczona pierścieniami słojów. Wokół krawędzi wgłębienia widniała wyraźna blizna. Policzył słoje na zewnątrz od niej. Pierwszy był wąski, niemal niewidoczny. Razem dziewięćdziesiąt.
Krajowcy chowali zmarłych w niszach, wydrążonych w żywych drzewach. Petryk musiała natknąć się na ten pień podczas, jednej ze swoich wycieczek. Świadectwo zostawiła tutaj, widoczne dla każdego.
Przez całą noc nie zmrużył oka. Rozmyślał o Eleonorze Petryk. Wyobrażał ją sobie leżącą bezsennie w tym pustym domu. Jak człowiek może żyć z taką świadomością? Jej odpowiedzią było milczenie: dziesięć lat milczenia. Ale nie mogła go znieść, musiała dać świadectwo prawdzie. Przeklinał ją teraz za tę słabość. Czyż nie zdawała sobie sprawy, jaki ciężar wkłada na barki człowieka, który kiedyś odczyta jej posłanie, człowieka, którym - przez małpią złośliwość losu - miał się okazać właśnie on?
Nazajutrz z rana zadzwonił do pa:_ny McMorrow i powiadomił ją, że zamierza tego dnia wyjechać. Pożegnawszy się z nią na stacji kolejki ruszył w drogę powrotną do stolicy, z głuchą nienawiścią przyglądając się ruinom w dolinach, wyglądającym jak blizny.
Po powrocie złożył wizyty pożegnalne. W laboratorium genetyki uprzejmy, młody człowiek poinformował go, że panna Reynolds już wyszła.
- Może wyjechała na weekend. Nie mam jednak pewności. Gdyby pan zechciał minutkę poczekać, postaram się czegoś dowiedzieć.
Dzień był piękny. Na zewnątrz czekała pusta furgonetka z napędem impulsowym.
Selby przyjrzał się klatkom z królikami. Przyszedł mu na pamięć ustęp z matematycznego traktatu, na jaki natknął się w jednej ze starych ksiąg Eleonory Petryk. "Ciąg liczb Fibonacciego, trzynastowiecznego matematyka włoskiego, ilustruje tempo wzrostu populacji królików. Fibonacci opierał się na następujących założeniach:
1. króliki osiągają dojrzałość rozrodczą w wieku jednego miesiąca;
2. w miesiąc po jej uzyskaniu oraz w każdym następnym miesiącu każda para wydaje na świat nową parę królików;
3. króliki nigdy nie zdychają".
Poruszając się jak we śnie, Selby pootwierał klatki, wyjął z jednej z nich dorodnego samca i ciężarną miotem królicę, ciepłe i drżące przycisnął do boków, wsiadł do furgonetki i przez plantacje kukurydzy pojechał na północ, aż dotarł do granicy pól uprawnych. Zagłębił się wówczas w leśne podszycie, znalazł porosłą młodymi pędami polankę i puścił króliki na ziemię. Przez chwilę nieufnie obwąchiwały teren wokół siebie, potem kicnął jeden, a za nim drugi. Wkrótce stracił je z oczu.
Czuł się tak, jak gdyby krew gotowała mu się w żyłach. Był niezwykle podekscytowany, a jednocześnie truchlał z przerażenia. Wyjechał na szosę i wrócił do miasta, porzucając furgonetkę na jego obrzeżu. Nie czuł nic; był jak skamieniały.
Wróciwszy do hotelu począł szykować się do drogi. Panna Sonnstein odprowadziła go na dworzec przeskokowy.
- Do widzenia panu, panie Selby. Mam nadzieję, że pobyt u nas będzie pan mile wspominał.
- To było niezwykle pouczające, dziękuję. - Nie.
W Houston - gdzie z pobudek sentymentalnych nabył butelkę Old Space Ranger - lało niemiłosiernie. W wahadłowcu było tłoczno i dosyć smrodliwie; trójką pasażerów targał taki kaszel, jakby miał im za chwilę powyszarpywać płuca. W Toronto sypał czarny śnieg. Znalazłszy się w swoim mieszkaniu Selby doznał uczucia, że nigdy się z niego nie ruszał. Wyciągnął butelkę, napełnił szklankę i przyglądał się jej przez chwilę z głębokim namysłem. W walizce miał notatki i kopie zapisków Eleonory Petryk, materiały do monografii, której nigdy nie napisze. Przypomniał mu się sonet zatytułowany rzymskimi cyframi. Dwie ostatnie linijki nie były nawet takie najgorsze.
Choć nad ich śmiercią nocy zawisł wiszar
Heroldem zmarłych będzie nawet cisza.
przekład : Łukasz Nicpan