Watson Ian Trudne pytania

Ian Watson

Trudne Pytania

Przekład Marcin Wawrzyńczak

(Hard Questions)

Data wydania oryginalnego 1996

Data wydania polskiego 1997


1


Zbudowana na cmentarzach i wydmach piaskowych, ciągnąca się pomiędzy parkiem Golden Gate a mostem o tej samej nazwie dzielnica Richmond w San Francisco stała się po rewolucji październikowej schronieniem dla tysięcy uchodźców. Czterdzieści lat później wyrosła tam, przykryta złocistą kopułą, katedra Najświętszej Marii Panny Na Wygnaniu. Pod podłogą świątyni złożono ciało kapłana, i późniejszego biskupa, zwanego Janem Bosonogim, który walczył o nowy dom dla uchodźców.

Jednak emigranci starzeli się albo przenosili na przedmieścia. Na ich miejsce do Richmond wprowadzało się wielu Azjatów. Chińczycy, mieszkańcy Kambodży, Koreańczycy. A potem upadek radzieckiego imperium spowodował napływ kolejnej fali Rosjan, przerażonych nadchodzącymi ciężkimi czasami i nowym gangsteryzmem, a może po prostu pragnących robić interesy.

Kiedy trzej mężczyźni, używający pseudonimów Noc, Świt i Dzień, spotkali się w małym mieszkaniu w niepozornej willi przy jednej z uliczek odchodzących od Geary Boulevard, nie zwróciło to niczyjej uwagi.

Białe żaluzje zasłaniały uchylone okno, przez które docierał powiew lekko słonej bryzy znad oddalonego o półtora kilometra oceanu. Pracujący komputer szumiał cicho od czasu do czasu. Hasła rozbłyskiwały na ekranie. Kwantowy. Procesor. Szyfrowanie.

Do ścian poprzypinane były mapy. Na podłodze walały się teczki, gazety i katalogi, przemieszane z ozdobnymi pakunkami zawierającymi prezenty dla bliskich w Rosji. Butelka stolicznej, kieliszki i popielniczka wypełniona niedopałkami służyły jako przyciski do wycinków prasowych na niskim stoliku.

Noc i Świt mieli wystające kości policzkowe, ciemne, kręcone włosy i powieki pozbawione fałdy, charakterystyczne dla osób mających domieszkę mongolskiej krwi, płynącej w żyłach tak wielu Rosjan. Obaj mogliby z łatwością uchodzić za rdzennych mieszkańców Ameryki. Jasnowłosy Dzień był typem Europejczyka. Dzień i Świt mieli krępe sylwetki; Noc był wysoki i smukły. Wszyscy trzej wchodzili w wiek średni, i to napawało ich goryczą.

Rozmawiali cicho po rosyjsku. Nawet kiedy się sprzeczali, robili to, nie podnosząc głosu.

- Ci z Agencji muszą być idiotami, skoro przysyłają nam coś takiego - powiedział Świt. Wycinek prasowy ilustrowany był zdjęciem młodej kobiety stojącej nago nad brzegiem morza. Okolice podbrzusza zostały zamazane przez komputer. - ”Narodowy Detektyw” pełen jest burżuazyjnych bzdur. Zostałam zgwałcona przez przybysza z Wenus. Elvis Presley żyje na Marsie.

- Zastanów się - powiedział Noc, którego prawdziwe imię brzmiało Andriej. - Zwróć uwagę na powiązanie z Matsushimą. Komputery kwantowe. Ta kobieta ma wkrótce wziąć udział w konferencji w Tucson. Ona musi sporo wiedzieć.

- Cambridge... w Anglii, nie w Massachusetts... Gdzie ci pismacy wynaleźli tę historię? I do tego jeszcze to rozbierane zdjęcie!

Noc wzruszył ramionami.

Na ekranie komputera błysnął napis: Tylko na zaproszenie. Zaraz potem pojawił się następny: Proszę czekać. Bez większej zwłoki program uzyskał dostęp do prywatnej grupy dyskusyjnej.

- Mam przeczucie co do tej sprawy - powiedział Noc.

Dzień skinął głową.

- To strzał na oślep. Ale być może masz rację.

Rozmawiali o niedawnym wypadku, jakiemu uległ na motorówce Tony Racine. Krążyły pogłoski, że należąca do Racine’a QX Corporation z San Jose była o krok od zbudowania prototypowego komputera kwantowego. Podobno w pracach chciały ją prześcignąć laboratoria Motoroli w Phoenix. Tak samo Matsushimą, z laboratoriami badawczymi w Japonii i Wielkiej Brytanii.

- Jeśli się dogadamy - powiedział Noc - polecę do Phoenix.

- Ale próbowaliśmy już spenetrować Motorolę...

- A ja pojadę do Tucson, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, i sprawdzić tę młodą damę. Mam wyraźne przeczucie.

Świt skinął głową. Przeczucia Nocy przynosiły im czasem duże korzyści. Dzień napełnił trzy kieliszki.

Ponieważ Noc miał większość trasy pokonać samolotem, nie brał pistoletu, który zostałby wykryty przy pierwszej kontroli na lotnisku. Młoda kobieta powinna okazać się łatwym celem.


2


Widziana z okna samolotu pustynia przypominała jasną popękaną tekturę. Teraz, kiedy Andriej pędził wynajętym pontiakiem międzystanową autostradą z Phoenix, brzydota zniszczonego krajobrazu jeszcze mocniej atakowała jego zmysły.

Całe połacie ziemi otoczone były drutem kolczastym. Kiedyś były tu zapewne pola uprawne, jeśli sądzić po rozrzuconych tu i ówdzie gnijących budynkach. Przydrożna tablica powiadamiała, że niedaleko znajduje się ujęcie wody. Do Andrieja dotarło, że cały teren został wykupiony, a następnie opuszczony wyłącznie z powodu wody, która kryła się pod ziemią. Słyszał, że chciwe miejskie molochy wysysały z pustyni ostatnie resztki drogocennej wilgoci. A na zachodzie, czyż rzeka Kolorado nie przypominała teraz zwykłego strumienia?

Znak drogowy był przestrzelony w kilku miejscach. Kilka innych znaków przy drodze również zniszczono w ten sam sposób. Co prawda żaden z kierowców jadących obecnie międzystanową nie zachowywał się tak, jakby znajdował się na strzelnicy, ale najwyraźniej zdarzały się wyjątki, zapewne w nocy.

Pośrodku pustkowia wznosił się rozległy, na pół ukończony kompleks budynków. Wyglądał jak porzucona kolonia nad jednym z mórz Księżyca albo Marsa.

Jeden raz w czasie podróży Andriej zatrzymał się, żeby rozprostować kości i zapalić papierosa. Gdy tylko opuścił sztucznie chłodzone wnętrze samochodu, poraziło go gorąco i blask, które zresztą wydawały się płynnie przechodzić jedno w drugie. Światło było czystym upałem; żar lśnił jasno. Skoro powietrze było tak suche, to mgła musiała być smogiem niesionym z odległości wielu dziesiątków mil.

Granie świerszczy dzwoniło w uszach. Osty kaleczyły niczym drut kolczasty. Krzewy przypominały kłęby wysuszonych śmieci. Góry w oddali wydawały się dwuwymiarowe. Mogły być tylko wyciętym ze sklejki tłem, scenografią dla amatorskiego filmu o kowbojach albo scenerią wrogiej, obcej planety.

Olbrzymia połyskująca mosiądzem ciężarówka przejechała z hukiem, trąbiąc żałośnie. Za nią śmignęła długa chromowana cysterna z paliwem. Przypominała rakietę balistyczną skazaną na wieczne wędrowanie międzystanowymi drogami Ameryki. Następnie przemknęła ciężarówka wyładowana wulkanicznym żużlem, przeznaczonym być może do prac budowlanych.

Andriej poczuł smutek, a potem gniew.

Wielka część naturalnego środowiska Rosji została również spustoszona w ten sposób - dla dobra społeczeństwa. A mimo to w ostatecznym rozrachunku niepotrzebnie. Na próżno! A potem słudzy państwa zostali zdradzeni, doprowadzeni do ubóstwa, podczas gdy tylko gangsterzy mieli się dobrze.

Zbliżając się do Tucson, Andriej minął rozległą oazę pola golfowego. Kilka kilometrów dalej znajdowało się następne. Tereny wodonośne były osuszane, żeby ludzie mogli toczyć drewniane piłki po trawnikach.


3


W centrum konferencyjnym odbywał się jednocześnie zjazd motocyklistów i konwent doradców podatkowych. Jak się okazało, zbliżająca się konferencja na temat świadomości nie została zaplanowana w głównym budynku z jego wielką halą wystawową, galerią, salą bankietową i amfiteatrem na blisko dziesięć tysięcy widzów, lecz w przyległym audytorium, mogącym z łatwością pomieścić oczekiwanych pięciuset uczestników.

Rejestracja i przydzielanie miejsc noclegowych odbywały się na uniwersytecie położonym o półtora kilometra na wschód. Zanim Andriej udał się tam, zrobił polaroidem kilka zdjęć Audytorium im. Leo Richa i jego otoczenia. Kolejno wyłaniające się fotografie były blade z powodu bijącego z nieba blasku.

Najbliższe otoczenie audytorium obejmowało również grupę zaparkowanych harleyów i ich właścicieli. Niemal wszyscy opaleni młodzi mężczyźni ubrani byli w luźne dżinsy i skórzane kurtki lotnicze. Ciemne okulary zasłaniały im oczy. Na czołach zawiązane mieli niebieskie opaski. Na głowy nasadzone czapki baseballowe zwrócone daszkiem do tyłu. Pucołowaci, o silnie zarysowanych szczękach. Chociaż Andriej nie skierował obiektywu na żadnego z nich, oni najwyraźniej uważali inaczej. Kiedy czekał, aż pojawi się ostatnie zdjęcie, czterech z nich podeszło wolnym krokiem i otoczyło go.

- Dlaczego robisz nam zdjęcia bez pozwolenia?

- O co ci chodzi, człowieku?

- Interesuje mnie architektura, to wszystko, chłopcy.

Dookoła były dziesiątki innych ludzi. Z pewnością ich obecność czyniła go bezpiecznym. Nagle jednak stojący przed nim motocyklista wyrwał mu fotografię z ręki i zaczął się jej przyglądać. Dopiero wtedy, kiedy kilku innych mężczyzn w skórzanych kurtkach poruszyło się, Andriej dostrzegł graffiti wymalowane dużymi, powyginanymi czarnymi literami na ścianie audytorium: SZALONE PLEMIĘ.

Harleyowiec przyjrzał się uważnie Andriejowi. Podniósł okulary, odsłaniając skośne oczy.

- Z jakiego narodu pochodzisz, człowieku?

Czyżby poznali, że jest cudzoziemcem? Ależ nie, to byli Indianie, rdzenni mieszkańcy Ameryki. Myśleli, że jest jednym z nich, jednak z nieznanego plemienia - pracownikiem ochrony w cywilu, rejestrującym ślady wandalizmu za pomocą swego aparatu.

- Jestem turystą - odpowiedział Andriej.

Motocyklista przedarł zdjęcie na pół.

- Hej...

Młody biały policjant, w ciężkich butach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami i motocyklowym hełmie, zbliżał się do nich.

- Co się tu dzieje?

Przesunął rękę w kierunku kabury u pasa. W palącym słońcu narastała atmosfera zagrożenia.

- Nic takiego - odparł Andriej. - Drobne nieporozumienie, panie oficerze. Ci chłopcy myśleli, że robię im zdjęcie.

Policjant wyszczerzył zęby.

- Ach, nie wolno tego robić, chyba że zapłaci im pan po dolarze.

Czy policjant był w zmowie z bandą motocyklistów przeciwko głupiemu obcokrajowcowi? A może próbował udobruchać harleyowców, żeby rozładować napięcie? Ich ponury nastrój nie uległ zmianie. Policjant nadal się uśmiechał.

- Dolar od głowy to stawka obowiązująca w rezerwacie, prawda?

Czy Andriej powinien zrozumieć aluzję i wręczyć pieniądze, jakby płacił grzywnę?

Rzecznik motocyklistów spojrzał gniewnie na policjanta.

- Na terenie należącym do narodu Navajo, człowieku, a nie w rezerwacie!

Czy policjant był rasistą? Andriej widział tyle smagłych twarzy na ulicach. Tak jakby przekroczył już pobliską granicę z Meksykiem.

- Zaniosło was daleko na południe, chłopcy.

- Przyjechaliśmy na zjazd, to wszystko.

Oficer przyjrzał się zaparkowanym harleyom. Jeśli zauważył napis na ścianie, to postanowił go zignorować.

- Będziecie więc pewnie zmieniać opony, co, chłopcy? - Mówił ironicznie czy z uznaniem? Konflikt zdawał się wygasać. Gapie tracili zainteresowanie. - Niech pan już idzie - poradził policjant Andriejowi.


4


Pod wieczór nieoczekiwana burza na krótko odświeżyła miasto i Andrieja. Upał zaczynał już działać mu na nerwy.

Ciemne chmury płynęły znad pasma gór ku północy, niczym kłęby siarkowego dymu dobywające się z wulkanu w czasie erupcji. Dziesięciominutowa ulewa obniżyła nieco temperaturę i osadziła na ziemi warstwę smogu uwięzionego w dolinie. Zachód słońca był krwawy - i przelotny. W ciągu, zdawałoby się, kilku minut niebo przybrało barwę ciemnej lawendy, potem indygo. Uliczne latarnie migotały jak miliard świetlików. Światła reflektorów przesuwały się pospiesznie jak oczy drapieżnych bestii. Gdzieś w mieście rozległo się wycie kojota, przejmujące dreszczem w ciszy wieczoru. Po chwili jakieś inne dzikie miejskie zwierzę zawyło w odpowiedzi.

Błyskawiczny zmierzch zaskoczył Andrieja. Równie szybko jednak pojawiła się kula księżyca, umożliwiając mu sfotografowanie Pustynnej Hacjendy, gdzie pewna młoda Angielka miała zatrzymać się na najbliższy tydzień.

Hacjenda oferowała o wiele wyższy standard niż tani hotelik, który Andriej wybrał dla siebie. Położona o dwadzieścia minut spacerem od centrum konferencyjnego, Hacjenda składała się z luksusowych domków z suszonej na słońcu cegły, rozsianych pośród na pół prywatnych ogrodów z tarasami. Rzędy palm rosły wzdłuż alejek, po zapadnięciu zmroku dyskretnie oświetlanych lampami osadzonymi w ziemi. Cały teren, z jego przystrzyżonymi trawnikami, krzewami i niskimi murkami z cegły, był zupełnie nie zabezpieczony przed intruzami - którzy mogli być przecież tylko Bogu ducha winnymi gośćmi.

Kiedy Andriej udał się wcześniej do biura na uniwersytecie, żeby zgłosić swój udział w konferencji, przedstawił się jako psycholog z kliniki w Zurychu. Powiedział, że jest na wakacjach. Przyjechał do Tucson ze względu na swoje życiowe hobby, a mianowicie kaktusy. Zamierzał spędzić cały tydzień na zwiedzaniu parków narodowych Saguaro i Organ Pipę. O konferencji dowiedział się zupełnie przypadkowo.

Rzuciwszy okiem na listę uczestników, z zaskoczeniem i radością odkrył nazwiska trzech czy czterech starych przyjaciół. Och, proszę, i oto jeszcze jedna znajoma: doktor Clare Conway z Anglii. Gdzie się zatrzymała?

O dziwo, był już drugą osobą, która pytała o to tego dnia, chociaż tamta rozmowa odbyła się przez telefon. Następny stary przyjaciel. Amerykanin.

Andriej zadzwonił do Hacjendy, by upewnić się co do rezerwacji doktor Conway. “Nie, sir, nie dwójka. Biuro organizacyjne z całą pewnością zamawiało dla niej jedynkę. Tak, sir, domek numer 12 to jak najbardziej jedynka...”

Domki numer 11 i 12 miały wspólną werandę wychodzącą na niewielki ogród. Biały plastikowy stół z krzesłami stał pod pięknym rozłożystym drzewem. Polaroid, szumiąc, wypluł kolejne zdjęcie okolicznych domków.

Andriej poczuł ucisk metalu na karku.

- Nie ruszaj się.

Najpierw pomyślał, że podszedł go jakiś zabłąkany strażnik. Kiedy drugi mężczyzna w dżinsach i cienkiej skórzanej kurtce zabrał mu aparat, wyobraził sobie przez chwilę, że to członkowie gangu motocyklistów przyszli za nim aż tutaj. Osobnik o pociągłej twarzy nie wyglądał jednak na Indianina. Andriej nadal czuł ucisk zimnego metalu na karku, kiedy zabierano mu portfel i kluczyki do pontiaca. Czyżby miał do czynienia z rabusiami?

- Gdzie zaparkowałeś? - zapytano go szeptem.

Powiedział, mając nadzieję, że pobiegną ukraść mu samochód.

- Przejdziemy się do twojego wozu. Porozmawiamy.


5


Rozmowa dotyczyła jego zainteresowania Hacjenda. A także materiałów konferencyjnych schowanych w skrytce przy kierownicy. Jak również kopii wycinka z “Narodowego Detektywa”.

Kolejne samochody mijały zaparkowanego pontiaca. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Andriej opanował się na tyle, by zapytać:

- Kim jesteście?

Chudy mężczyzna siedzący z Andriejem z tyłu podciągnął rękawy kurtki. Reflektory przejeżdżającego samochodu wydobyły z mroku wytatuowany wizerunek anioła w locie, unoszącego nagą kobietę. Niosącego czystą duszę do nieba. Typowy motyw ze średniowiecznego obrazu - tyle że uwspółcześniony i mocno erotyczny.

Drugi mężczyzna - który usiadł w fotelu kierowcy i szukał jakichś dokumentów - był krępym, piegowatym rudzielcem. Miał na sobie wojskowy uniform z wieloma kieszeniami, a pod nim cienką koszulkę z kolorowym napisem KOCHAJ SWEGO PANA.

- Kim jesteście?

Blondyn wyszczerzył zęby do lusterka.

- Można powiedzieć, że jesteśmy Braćmi Ducha.

Nie byli jednak Murzynami.

- Może się jakoś dogadamy - zasugerował Andriej. - W czyim imieniu występujecie?

- Och, z pewnością się dogadamy - zapewnił go chudzielec. Jego towarzysz włączył silnik.

Pojechali na cmentarz po drugiej stronie autostrady. Tam dwaj mężczyźni wepchnęli Andriej a do bagażnika samochodu. Skrępowali mu ręce i nogi za pomocą szerokiej taśmy klejącej i zakneblowali usta.

Andriej doszedł do wniosku, że samochód kieruje się z powrotem w stronę miasta. Kilka razy zatrzymali się, zapewne na czerwonym świetle. Potem silnik zgasł. Drzwi otworzyły się, potem zamknęły. Minęło jakieś dziesięć minut, zanim mężczyźni powrócili. Czy zatrzymali się przy hotelu Andriej a, żeby zabrać jego rzeczy? W tanim przybytku nie było zbyt szczelnej ochrony.

Kiedy jakiś czas później samochód zatrzymał się ponownie, trzasnęły tylko jedne drzwi. Jeden z mężczyzn musiał przesiąść się do swojego wozu.

Rozpoczęła się okropna podróż, podczas której Andriej całkowicie stracił poczucie czasu. Pomimo że w karoserii było kilka szczelin, powietrze w bagażniku stało się wkrótce nieznośnie duszne. W dzień z pewnością by umarł. Po nie kończącej się jeździe droga zrobiła się boleśnie nierówna. Najwyraźniej pontiac skręcił w las.


6


Tego gorącego niedzielnego poranka w pierwszym tygodniu września płaskodenna łódź przesunęła się pod siedemnastowiecznym kamiennym mostem Elżbiety, przerzuconym nad rzeką Cam. Ozdobne armaty na parapecie balustrady wydawały się balansować niebezpiecznie. Dziewczyna z drągiem schyliła się nisko. Gdy kucnęła na szerokim pokładzie, używając drąga jak steru, jej jasne włosy rozsypały się kaskadą, a krótka, sprana dżinsowa spódniczka podniosła się, odsłaniając opalone, piegowate uda.

Przyjmując nonszalancką pozę, Orlando Sorel przyjrzał się dziewczynie i zacytował po francusku:

- Le chair est triste, helas! et j’ai lu tous les livres.

Georgette przetłumaczyła niezwłocznie:

- “Ciało jest smutne, biada! I wszystkiem przeczytał książki”. Wiersz Mallarmego “Wiatr morski”. Chyba cię nie nudzę, Orły, co?

Wyprostowała się, potrząsając włosami. Łódka dryfowała leniwie. W oddali gotyckie wieżyczki i iglice kaplicy King’s College odcinały się na tle szafirowego nieba. Pół tuzina innych łodzi, kilka z nich wyładowanych turystami, sunęło niespiesznie po wąskiej rzece w najbliższej odległości. Duża ważka zbliżyła się do łodzi, okrążyła ją, po czym odleciała.

- A więc specjalnie przyjeżdżam na uniwersytet całe tygodnie wcześniej - odezwała się Georgette - i nagle okazuje się, że ciało jest smutne! Czy śniadanie w łóżku to taka kiepska sprawa? Okruchy bułki w pościeli!

Orlando strzepnął niewidzialne okruchy pieczywa ze swej błękitnej aksamitnej marynarki. Poprawił szeroki, luźno zawiązany musztardowy krawat w różowe kropki. Czarne włosy Orlanda opadające na kołnierzyk lśniły w słońcu nieco tłusto. Zegar kościoła uniwersyteckiego, ukrytego za budynkiem King’s College, zaczął wybijać słynne kuranty, skopiowane w Westminster, a następnie na całym świecie; Orlando spojrzał na zegarek.

- Nie bądź taka przeczulona. - Nie znosił drażliwości u innych. - Odczuwam potrzebę wyjazdu. Nie chodzi mi o ciebie, lecz o Cambridge. Tydzień w Paryżu mógłby być zajmujący.

Georgette zaczęła z entuzjazmem popychać łódź ku kolejnemu niskiemu mostowi.

- Złapiemy samolot dziś wieczorem. Muszę przejrzeć kilka pozycji w Bibliotheque Nationale. Faktem jest, że popełniłem pewien drobny grzeszek.

- Powiedz!

Orlando wydął tylko wargi.

Gdy łódź zbliżyła się do Mostu Królewskiego, przy moście Elżbiety zatrzasnęła się kuta żelazna brama. Z Ogrodu Uczniowskiego wyłonił się mężczyzna, pędząc wzdłuż rzeki. Orlando skierował wzrok w tamtą stronę, unosząc się nieco na poduszce. Mężczyzna biegł, a poły jego płaszcza rozwiewały się. W ręce ściskał zwiniętą gazetę, niczym pałeczkę, którą musiał przekazać następnemu w sztafecie.

- Och, mój Boże - wycedził Orlando, przyglądając się mężczyźnie.

Ma około pięćdziesiątki. Elegancko przystrzyżona ciemna broda i wąsy, przerzedzone kręcone włosy. Gdyby był parę centymetrów wyższy, mógłby sprawiać wrażenie krzepkiego. Przy swoim niskim wzroście wydawał się jednak nieco korpulentny. Tak czy owak, miał jeszcze dość sił, by utrzymać tempo biegu - chociaż powietrze chwytał już przez szeroko otwarte usta.

Kiedy spostrzegł Orlanda, ten od niechcenia uniósł dłoń w ironicznym pozdrowieniu. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie. Sapiąc, wyciągnął gazetę i krzyknął:

- Ty sukinsynu! Ty to zrobiłeś, prawda?...

Orlando leniwie wyprostował wskazujący palec i wykonał obraźliwy gest.

Ponieważ brodaty mężczyzna musiałby przejść po wodzie, żeby dopaść drwiącego z niego młodzieńca, nie pozostało mu nic innego, niż rzucić mu wściekłe spojrzenie i podjąć bieg. Kolejna brama z kutego żelaza otworzyła się i zamknęła z trzaskiem. Mężczyzna popędził przez most.

- Dobry Boże, Orły - powiedziała Georgette. - Jack Fox wygląda na wściekłego. Musiałeś nieźle nabroić.

- Cóż, chyba nadszedł czas, bym wraz z moją ulubioną uczennicą udał się do pięknej Francji...

Nadszedł również czas, by Georgette schyliła się, przepływali bowiem pod Mostem Królewskim, jednak teraz uwagę Orlanda zaprzątały już zupełnie inne sprawy.


7


Nieco już zmęczony, Jack Fox wybiegł truchtem spod zdobionej pinaklami bramy King’s College i skręcił w prawo w King’s Paradę. Klucząc pomiędzy spacerującymi turystami, przeciął Trumpington Street, nieomal zderzając się z rowerem.

Minąwszy rząd okratowanych okien osadzonych w murze barwy miodu dokładnie na wysokości chodnika, dotarł do zakończonej blankami bramy. Łuk Tudorów zwieńczony był herbami. Statua biskupa w czerwonej szacie i złotej mitrze widniała w górze, osłonięta przez misterny kamienny baldachim. Potężne dębowe odrzwia były zamknięte, ale mała furtka stała otworem. Grupka Japończyków czytała ogłoszenie zawiadamiające, że Spenser College będzie otwarty dla zwiedzających dopiero po południu. Japończycy zaglądali na opustoszały główny dziedziniec. Pośrodku trawnika stała fontanna w kształcie wielkiej konchy podtrzymywanej przez Neptuna.

Jack przebiegł po trawie na drugi koniec dziedzińca. Kolejna brama prowadziła ku ocienionym, brukowanym arkadom otaczającym wewnętrzny trawnik. Sapiąc, zaczął wspinać się po schodach.

Na drugim piętrze zatrzymał się, by złapać oddech, przed drzwiami oznaczonymi napisem “Dr C. Conway”. Oddychając ciężko, zabębnił w drzwi dłonią, w której ściskał gazetę.

- Clare! - zawołał, niezbyt jednak głośno. - To ja, Jack.

Na chwilę oparł się czołem o dębowe drewno.

Zaraz potem drzwi się otworzyły.

Nieomal wpadł na szczupłą, zbliżającą się do trzydziestki kobietę. Miała na sobie jasnobrązowe luźne spodnie. Cienki beżowy golf z wizerunkiem słynnego “Myśliciela” dłuta Rodina. Jasne włosy były ściągnięte w kucyk.

- Clare, czy to widziałaś?...

- “Niedzielne Sensacje”? Oczywiście, że nie. Czemu kupiłeś ten brukowiec?

Na trzeciej stronie tygodnika widniała jej fotografia. Stała na plaży, naga, wyglądając beztrosko. Jej piersi przypominały małe, sprężyste jabłka. Włosy miała rozpuszczone. Podbrzusze było nieostre, zaznaczone słabo, jak u lalki. Tytuł wyróżniony dużą czcionką głosił: MŁODA UCZONA Z CAMBRIDGE OBIECUJE ŻYWE KOMPUTERY.

Clare chwyciła gazetę i zaczęła czytać drżącym głosem:

- “Jeśli ktokolwiek jest zdolny rozgrzać twój twardy dysk, to z pewnością będzie to Clare”...

Zaczęła się trząść i opadła na czarny skórzany fotel, na którym wisiała jej akademicka toga.

- Jack, nie rozumiem...

Dezorientacja na tej delikatnej, owalnej twarzy. Perkaty nosek marszczący się jak u królika. Łzy zaniepokojenia, czy wręcz lęku, w jasnobłękitnych oczach.

- Wyskoczyłem do sklepiku na rogu po mleko - wyjaśnił Jack. - Heather chciała zrobić sos, a gdybyśmy chcieli czekać, aż Lukę oderwie się od komputera, moglibyśmy czekać całą wieczność... Pan Singli ze sklepu powiedział do mnie: “W »Niedzielnych Sensacjach« jest artykuł o Cambridge, panie Fox”. To robota Orlanda, nie ma wątpliwości! Widziałem go na rzece, w łodzi, z jakąś młodocianą pięknością. Niespecjalnie się przejął.

- Południe Francji, zeszłe lato, otóż to. Teraz pamiętam! Zrobił mi tylko jedno takie zdjęcie. Byłam głupia, że mu na to pozwoliłam.

- Byłaś na wakacjach.

- Wyszłam na idiotkę.

- Cholerny zazdrosny sukinsyn! Próbuje zepsuć nam podróż.

Clare patrzyła na gazetę tępym wzrokiem.

- Jak bardzo zły jest ten artykuł?

Na ekranie jej komputera widniała pierwsza strona ostatecznej wersji referatu, który miała wygłosić na konferencji w Tucson. Tytuł brzmiał: “Mózg jako komputer świetlny”. Podręczniki anatomii, neurologii i psychologii zalegały półki. Połowę czarnej skórzanej sofy zajmowały papiery. Jedyne okno wychodziło na maleńki balkon zapełniony krwistoczerwonymi geraniami w małych donicach z terakoty. Drzwi do sypialni były otwarte, łóżko wciąż nie pościelone.

- Po prostu zły - stwierdził Jack.

- Och, mój Boże - powiedziała, z trudem przeczytawszy kilka zdań - jakiś dziennikarz zadzwonił do mnie parę dni temu. Twierdził, że jest z “Guardiana”. A teraz to wszystko znalazło się w tym szmatławcu. Oczywiście w bezsensownej formie! Pseudonaukowy żargon i soczyste kawałki. “Błyskotliwa asystentka ze Spenser College w Cambridge”... “Finansowane przez koncern elektroniczny Matsushima”... “Kto pierwszy wyprodukuje kwantowy mikroprocesor”... “Komputery tysiące razy szybsze”... “Kwanty dokonują swoich obliczeń w alternatywnych rzeczywistościach”... “Atrakcyjna doktor Conway twierdzi, że praca ludzkiego mózgu opiera się na kwantach - dlatego mamy świadomość własnej egzystencji”. - Jęknęła. - ”A zatem gdy komputery zaczną wykorzystywać kwanty - same również staną się żywe”... “Doktor Conway wyjeżdża na konferencję pod hasłem Trudne Pytania, odbywającą się w samym sercu arizońskiej pustyni, by znaleźć odpowiedzi. Z tego co wiemy, jest tam bardzo gorąco. Nasze trudne pytanie brzmi: czy doktor Conway i tym razem będzie się rozbierać?” Pozwę ich - powiedziała. - Myślisz, że mogę to zrobić?

- Przynajmniej trochę cię wyretuszowali. To gazeta dla całej rodziny.

Uderzyła pięścią w kolano, jakby chciała zabić muchę.

- Odpowiedziałam na pytania tego cholernego dziennikarza, ale przecież nie tymi słowami. Facet wydawał się wiarygodny. Kwanty, do diabła! Jakby chodziło o maleńkie tresowane pchły skaczące w pudełku. I jeszcze to cholerne zdjęcie! Co dalej? Mam pozować do “Penthouse’a” w todze? Prosta droga do kariery akademickiej.

- Jeśli Orlando zrobił to zdjęcie, to sądzę, że należy do niego.

- Ale to moje ciało.

- Nie wściekaj się, bo dostaniesz migreny. Mogę? - Jack stanął za Clare i zaczął masować jej ramiona. Kobieta drgnęła, ale po chwili zaczęła się rozluźniać.

- Och, Boże - wymamrotała - czy on pośle ten wycinek twojej żonie?

- Anonimowo. Pamiętasz tamten okropny telefon?

- Jack, chciałabym bardzo, żebyś tu został, ale co z mlekiem? - Mleko było czymś konkretnym i znanym, na czym mogła się skoncentrować.

- Powiem Heather, że wpadłem na... powiedzmy, Phila Martingale’a. Phil chciał wiedzieć wszystko o modnych obecnie prorokach ery technologicznej, których będę przepytywał w Kalifornii po konferencji. Nie mogłem przecież odmówić szefowi wydziału, prawda?

- Czy to nie Martingale wyraził zgodę na twój wyjazd?

- I to jeszcze w maju. Pewnie zdążył już zapomnieć o szczegółach. Czegóż innego można spodziewać się po ekspercie od mechanizmów pamięci?

Clare niemal się uśmiechnęła.

- Potrzebuję teraz przyjaciela, i to ty nim jesteś, ale lepiej wracaj do domu.

Jack ścisnął jej ramiona.

Clare westchnęła i wygładziła gazetę na swoich kolanach.

- Patrz na piersi, które oglądał Orlando - powiedziała. - Oglądał, i nie tylko, pomyślał z bólem Jack. Jego spojrzenie skierowane w stronę sypialni było pełne tęsknoty. - To zdjęcie jest wyjątkowo mało podniecające, nie uważasz? - ciągnęła Clare. - Działa jak antypornografia, i to na nas! Jestem pewna, że to część planu Orlanda. Żeby obrzydzić mi seks.

- Pewnie sądzi, że byliśmy już w łóżku...

- W gruncie rzeczy zawsze sprawiał, że nabierałam obrzydzenia do seksu. Szczególnie z nim, był taki zaborczy! Niech mnie diabli, jeśli pozwolę mu manipulować moimi uczuciami, i to nawet wtedy, kiedy będę przebywała na innym kontynencie!

Jack mógł mieć nadzieję. Była jednak jeszcze inna sprawa.

- A co z ludźmi z Matsu? Jak zareagują, kiedy to przeczytają? Wiesz, wizerunek firmy i tak dalej.

- Z pewnością nie będą naciskali, żebym w ostatniej chwili odwołała wyjazd. - Zerknęła na ekran komputera. - Sądzę jednak, że będę musiała wyrzucić wszystkie spekulacje na temat osiągnięcia świadomości przez komputery kwantowe! Skupię się na efektach kwantowych w ludzkim mózgu.

- Skąd wiesz, że Matsu nie będzie wywierało na ciebie nacisków?

Zadrżała.

- Naprawdę musisz już iść albo Heather zacznie się czegoś domyślać.

- Wszystko przez tego cholernego Orlanda.

- Tylko nie wdawaj się z nim w kolejną bójkę. Proszę, nawet gdyby chciał cię sprowokować. To tylko pogorszyłoby sprawę.

Jack skinął głową.

- Mógłbym skończyć w sądzie oskarżony o pobicie, zamiast jechać do Ameryki.

Jack nie zdążył jeszcze wyjść, kiedy rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

Po chwili do gabinetu wszedł tęgi, starszy mężczyzna z krótkimi siwymi włosami, ubrany w czarny garnitur i uniwersytecki krawat z herbem.

Nie zaszczycił Jacka nawet spojrzeniem, ignorując go całkowicie, jak przystało na głównego portiera.

- Doktor Conway - powiedział z szorstką uprzejmością - rektor prosi, by złożyła mu pani wizytę, możliwie jak najszybciej. Czy mam mu przekazać, że pani to zrobi?

Gdy Clare wstała, gazeta ześlizgnęła się na podłogę. Spojrzenie portiera powędrowało za pismem.

- Widzę, że zna pani powód, doktor Conway. - To powiedziawszy, Rogers wyszedł.

Jack przymknął dębowe drzwi.

- Czy Rogers przegląda wszystkie gazety w tej swojej stróżówce?

- Tylko te szmatławe. Nigdy mu się nie podobało, że Cambridge otworzyło swe podwoje dla płci pięknej.

- Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

- Bo nie jesteś kobietą. Teraz będę zmuszona przebrać się w coś żałobnego i włożyć togę...


8


Gdy krótkofalówka przy łóżku zapiszczała, Gabriel Soul obudził się i potwierdził odbiór w ciągu kilku sekund. Leżąca przy nim nago pod jedwabną pościelą Kath zamruczała cicho i przysunęła się bliżej. Zaszczycona przywilejem dzielenia jego łoża przez tę noc, miała najwyraźniej ochotę wykorzystać to w pełni.

Musiały już minąć całe dwa miesiące od czasu, kiedy ostatni raz wziął Kath do siebie. Wszystkie kobiety w społeczności rozumiały, że spanie z Gabe’em najwyżej raz czy dwa jest właściwe dla ich dusz. Nie miały prawa być zaborcze czy zazdrosne ani czuć - jeśli były nieładne w ziemskim pojęciu - że je zaniedbuje. Chociaż Kath miała końską szczękę, od szyi w dół była delikatną i ochoczą źrebicą. Gabe zdążył już włączyć halogenowe oświetlenie za pomocą ręcznego pilota. Wymierzył Kath lekkiego klapsa w jedwabiste pośladki.

- Nie teraz, dziewczyno. Jestem zajęty. Powtórz, Billy, słabo cię słychać.

Setka maleńkich żarówek zajaśniała wzdłuż krawędzi sufitu. Sypialnia przypominała wnętrze wielkiej, przedłużonej limuzyny wyposażonej w łóżko zdolne pomieścić cztery osoby. Czasem, kiedy Gabe nauczał, tyle osób właśnie z niego korzystało. Przy takich okazjach programował oświetlenie w specjalny sposób, tak że świetlisty pas pędził dokoła pokoju, niczym kometa, coraz szybciej, na podobieństwo duszy dążącej ekstatycznie ku transcendentalnemu orgazmowi.

Teraz łagodny, jednostajny blask odsłaniał kolejne fragmenty wnętrza: meble w dobrym stylu, kominek, hinduskie freski o tematyce erotycznej na ścianach.

- Kiedy przywieziecie go tutaj z Jerseyem, Billy, zaprowadźcie go do Pokoju Prawdy. Niech przez cały czas będzie zdezorientowany.

Gabe odłożył krótkofalówkę.

- Co się dzieje? - zapytała Kath.

- Ktoś wsadzał nos w nie swoje sprawy - poinformował ją ogólnikowo.

- W pobliżu Schronu?

- Nie. Daleko stąd i wiele godzin temu. Idź już, Kath. Podziel się sobą z innymi. Muszę pomedytować. Spojrzeć w przyszłość.

Ześlizgnęła się posłusznie z łóżka. Podniosła szlafrok z podłogi i odeszła, plaskając cicho bosymi stopami.

Gdy zniknęła, Gabe przygasił światła i sięgnął po pilota sterującego zasłonami. Draperie rozsunęły się z cichym szumem, wpuszczając blask księżyca. Gabe usiadł na łóżku i wyjrzał przez okno.

Skały schodziły stromo ku pustej równinie cętkowanej gdzieniegdzie kępami krzewów i pojedynczymi okazami kaktusów. Pobliskie wzgórza były hałdami pozostałymi po dawno nieczynnych kopalniach srebra. Górnicy dziesiątki lat wcześniej wycięli wszystkie drzewa w okolicy. Chociaż pod ziemią znajdowała się woda, zasilająca głęboką studnię Schronu Duszy, drzewa nie zdołały jeszcze odrosnąć.

Za oknem przeleciał nietoperz; potem następny. Nietoperze zamieszkiwały tunele kopalniane wydrążone w urwisku wznoszącym się pionowo za Schronem i służącym jako jego tylna ściana. Małe bestie wykorzystywały jakieś naturalne kanały powietrzne, by dostać się do środka. Całe szczęście, że Kath wyszła. Nienawidziła tych stworzeń.

Jakże posłusznie odeszła, rezygnując z nocy w jego łóżku po dwóch miesiącach tego, co ziemskie umysły mogłyby odebrać jako zaniedbywanie. To zaniedbywanie tylko wzmagało podniecenie Kath, dobrze o tym wiedział. Rozważał nawet pomysł, by cały czas spędzić z nią w abstynencji; dał się jednak przebłagać.

Błogosławiona Kath! Pozbawiona jakiejkolwiek bliższej rodziny przed wstąpieniem do Schronu. I tak bardzo bojąca się śmierci, dopóki Gabe nie pokazał jej, jak wzmocnić duszę poprzez rozkosz. Przywiozła ze sobą darowiznę na sumę miliona dolarów, wystarczającą na zakup wielu przedmiotów zbytku, jak również artykułów koniecznych ze względów obronnych, takich jak bazooki, kałasznikowy, karabiny maszynowe kalibru 50 mm, granaty, ręczna wyrzutnia rakiet, a także unowocześnienie parku maszynowego i powiększenie zapasu jedzenia oraz wyposażenie specjalnego pomieszczenia medycznego, gdzie nowym rekrutom robiono testy na AIDS i wirusowe zapalenie wątroby, na wypadek gdyby ich zaświadczenia były sfałszowane.

Gabriel nie miał zamiaru ryzykować.

Nie zawsze łatwo było przewodzić społeczności złożonej z sześćdziesięciu kobiet i czterdziestu mężczyzn, swobodnie dzielących się sobą nawzajem. Przekonanie, iż ich seksualne rytuały wzmacniają duszę, tak że wszyscy w końcu osiągną życie wieczne, było trwałym spoiwem.

Jednak kilka razy spoiwo to pękło. Na szczęście twardziele Gabe’a - między innymi Billy i Jersey, zdążający właśnie do domu - dali sobie radę. Jeden czy dwa trupy leżały zakopane głęboko w piasku pustyni.

Podniosłe uczucie - mieszanina gniewu i upojenia - opanowało Gabe’a, kiedy wpatrywał się w noc. Będzie kochającym zbawicielem świata, jego sędzią, oddzielającym prawdziwe dusze od ludzi-trupów. Przez moment chciał wcisnąć guzik uruchamiający dzwonek, by wyrwać setkę ludzi z łóżek i zebrać ich w refektarzu, gdzie przez godzinę lub dłużej wygłaszałby do nich kazanie.

Wizja, której doświadczył pięć lat temu, wciąż mu towarzyszyła: wizja świata pełnego ludzi-trupów, nieżywych automatów. Prawdziwe dusze jaśniały tylko tu i ówdzie. A teraz najbardziej podstępni z ludzi-trupów próbowali położyć duszę na stole operacyjnym nauki. Pociąć ją na kawałki. Stworzyć sztuczne dusze we wnętrzu maszyn.

Wkrótce twardziele Gabe’a będą zmuszeni stać się jeszcze twardsi. Zaczną wymierzać ciosy. Jeśli część z nich umrze, będą mogli być pewni swojej nieśmiertelności. Niemal już słyszał, jak płomiennie przemawia w refektarzu.

Proroczy głos wzbierał we wnętrzu Gabe’a. Siłą woli opanował się. Nie czas teraz na wciskanie guzika, Billy i Jersey będą tu wkrótce z więźniem.

Daleko na równinie maleńki promień światła kołysał się w pióropuszu osrebrzonego pyłu.


9


W dużym podziemnym pomieszczeniu wyciętym w nagiej skale i oświetlonym fluorescencyjnymi lampami stała na metrowej długości nogach obszerna, przedzielona na pół stalowa klatka.

Andriej, rozebrany do pasa i przywiązany do metalowego krzesła, został wepchnięty do nie zajętej części przez otwór w podłodze.

Od pasa w górę był całkowicie unieruchomiony. Ręce miał skrzyżowane wysoko na piersiach. Pasy krępujące nadgarstki biegły nad ramionami i po plecach w dół. Mógł jedynie poruszać dłońmi niczym łapkami w elektrycznym bilardzie.

Podnoszona przegroda oddzielała go od odrażającego gada. Stworzenie miało jakieś trzydzieści centymetrów długości od pyska z rozwidlonym językiem po koniec tłustego ogona. Cętkowana czarno-pomarańczowa skóra pokryta była guzowatymi naroślami. Gdy rudy mężczyzna imieniem Jersey przeciągnął patykiem po siatce klatki, zwierzę zasyczało wściekle.

Chudy mężczyzna z tatuażem na ramieniu, nazywany przez swego partnera Billym, kucnął i Andriej poczuł ukłucie w udo. Igła. Coś mu wstrzyknięto.

- Heloderma arizońska jest tak jadowita - rzekł Jersey swobodnym tonem - tak boleśnie, powolnie jadowita, że ludzie myśleli kiedyś, iż nie ma odbytu. Sądzili, że gówno zbiera się w jej wnętrzu, dopóki nie ukąsi jakiegoś innego stworzenia, oczyszczając się w ten sposób. Nie ma kłów jak wąż. Zamiast tego mocno chwyta. Przeżuwa i miażdży. Nie puszcza. Ból jest taki, że można zwariować...

Jersey wetknął patyk do środka i szturchnął gada w ogon. Rozdziawiając paszczę, bestia skoczyła w kierunku Andriej a, nie mogła go jednak dosięgnąć. Jeszcze nie.

- Dzisiaj znamy już odtrutkę. Będziesz o nią błagał. Czy nie lepiej oszczędzić sobie kłopotów?

- To barbarzyństwo - zaprotestował Andriej.

Klatka nie była jedynym barbarzyńskim elementem. Na ścianie wisiała głowa przytwierdzona do mahoniowej podstawki. Nie była to głowa wielkorogiego barana ani górskiego lwa, lecz głowa mężczyzny z krótko przyciętymi włosami. Usta miał szeroko otwarte w niemym krzyku. Zęby obnażone. Z pewnością był to żywiczny model. Wytrzeszczone oczy musiały być zrobione ze szkła.

Idąc za wzrokiem Andrieja, Billy położył dłoń na ustach trofeum.

- Johnny jest jak najbardziej prawdziwy. Widzisz, niektóre gatunki są zagrożone wyginięciem. By na nie polować, trzeba mieć zezwolenie. Jednak ludzie bogaci nie zawsze się o to troszczą. Są fanatykami. Chcą mieć w domu każde swoje trofeum. Przekupują więc przewodnika. Ludzie na pustyni znikają bardzo łatwo. Johnny’emu zdarzył się drobny wypadek.

- Moi ludzie mogą zapłacić za moje uwolnienie - powiedział Andriej.

Billy poklepał głowę po policzku.

- Śmierci, pogardzam tobą - rzekł, jakby recytował jakąś osobistą modlitwę.

- Kim są “twoi ludzie”?

Trzeci mężczyzna, bosy, wszedł bezszelestnie do pomieszczenia. Miał na sobie obszerną, wyszywaną koszulę z białego jedwabiu, bez kołnierzyka, przewiązaną w pasie szarfą, a pod nią niebieskie jedwabne spodnie od piżamy. Jego długie, przygładzone czarne włosy rozdzielone były pośrodku przedziałkiem, nieco na modłę dziewiętnastowieczną. Twarz miał szczupłą i bladą, chociaż usta były zmysłowo pełne i lśniły lekko błękitnawym odcieniem jakby za sprawą jakiegoś kosmetyku. Mała czarna bródka. Bardzo jasne, intensywnie patrzące oczy. Pełne mocy. Było tak, jakby do wykutego w skale pomieszczenia wszedł współczesny Chrystus lub być może kaznodzieja-pionier sprzed stu lat. Lub nawet...

Odkrycie zaszokowało Andrieja.

Mężczyznę charakteryzowało niezwykłe fizyczne podobieństwo - podkreślane jeszcze przez chłopską w stylu koszulę i uczesanie - do Rasputina, obdarzonego magnetycznym wpływem proroka, który omamił cara i carycę w przedrewolucyjnej Rosji.

Jednocześnie tak bardzo zmysłowy i tak uduchowiony, tak czarujący, charyzmatyczny - obdarzony przemyślnym instynktem władzy, pełen mistycznych obsesji.

Rosnące przerażenie opanowało Andrieja - nie tylko z powodu jadowitego stwora po drugiej stronie klatki i głowy na ścianie, lecz z powodu tej... zjawy.

Kim byli ludzie, którzy go schwytali?


Po wypuszczeniu z bagażnika był pół ciągnięty, pół prowadzony ku rozległej fortecy wznoszącej się na krawędzi przepaści. Budowla z palonej na słońcu cegły i pomalowanych betonowych bloków. Skrzyżowanie pałacu i twierdzy. Przybudówki z drewna i aluminium, z poziomych desek i falistej blachy.

Wewnątrz nieomal wpadł na śliczną, młodą, opaloną kobietę o włosach koloru lnu, ubraną w szorty i wiązaną z tyłu bluzkę, odsłaniającą ramiona i plecy. Na jej twarzy malowało się dziwne uniesienie. Wydawało się, że w ogóle nie zauważyła jego krótkiej obecności, kiedy pospiesznie przeprowadzono go wytapetowanym korytarzem, a następnie skierowano po betonowych schodach w dół, ku ciężkim dębowym drzwiom...


- Kto to są “twoi ludzie”? - powtórzył dziwny guru.

Jersey ponownie zachrobotał patykiem po ścianie klatki. Heloderma zasyczała gniewnie.

Gad wydawał się olbrzymi, prehistoryczny, wrogo nastawiony. Andriej zdał sobie sprawę, że narkotyk zaczyna działać. Jego zmysły były wyostrzone. Z pewnością nie podano mu żadnej odtrutki. Raczej wręcz przeciwnie. Zastrzyk miał sprawić, by czuł i widział bardziej intensywnie. Jakże jaskrawożółty był język bestii, wysuwający się co jakiś czas z pokrytej brodawkami paszczy. Skóra Andrieja stała się tak wrażliwa, że więzy zaczęły sprawiać mu ból. Jakże mocno skrępowane miał ręce. Ich nacisk na klatkę piersiową był nie do wytrzymania, przywodził na myśl średniowieczną torturę.


10


- A więc - powiedział amerykański Rasputin do uwięzionego Andrieja - “Informex”, jak ty to nazywasz, chociaż niektórzy ludzie woleliby użyć określenia “Niesforni” - ten żart wywołał pełen aprobaty chichot Billy’ego - to banda byłych rosyjskich naukowców, którzy wkurzyli się, ponieważ przestano im płacić.

Andriej pocił się i drżał. Był w stanie myśleć, jednak wydawało mu się, że myśli wyciągane są nieubłaganie z jego głowy przez przesłuchującego go mężczyznę.

- Przekształciliśmy się w prywatną firmę - wyznał. - Zbierającą i sprzedającą tajne informacje temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. Możemy wam dobrze zapłacić, żebyście mnie wypuścili. - Całym jego światem była klatka i okrutny potwór, i twarz na ścianie.

Rasputin wybuchnął śmiechem, jakby propozycja okupu wydała mu się komiczna.

Na stole leżała rozrzucona zawartość torby podróżnej Andrieja, jego fałszywy paszport, fotografie wykonane polaroidem, materiały konferencyjne. Mężczyźni, którzy go schwytali, przynieśli wszystko. Jego ubrania na zmianę, przenośną maszynę do pisania. Na samym wierzchu leżała kopia wycinka z “Narodowego Detektywa”.

- A zatem - rzekł Rasputin - ta seksowna dama przywiezie ze sobą tajne materiały dotyczące prac nad komputerami obdarzonymi świadomością? Materiały, które zamierzałeś ukraść?

- Ten artykuł może być stekiem bzdur.

- Potrafię zajrzeć do wnętrza twojej duszy, Andrieju, lub jakkolwiek naprawdę się nazywasz. Posiadam intuicję, rozwiniętą w o wiele większym stopniu niż twoja. - Rasputin zmiął wycinek i cisnął go na podłogę. - Nie potrzebuję tego. Widziałem już ten artykuł. Jak sądzisz, dlaczego Billy i Jersey sprawdzali Hacjendę? Andriej, próbujesz mnie zwieść, żeby twoi koledzy mogli skupić się na swoim celu. Opowiedz mi o nich i o tym, jak się komunikujecie...

Andriej miał zawroty głowy. Twarz przesłuchującego mężczyzny napawała go lękiem, czuł się jak sparaliżowany królik przed łasicą. Narkotyk musiał być dość łagodny, jak na halucynogen, by nie pozbawił go przytomności; mimo to w okrutny, bezwzględny sposób wyolbrzymiał znaczenie każdego szczegółu. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia, z narkotykiem czy bez niego. Klatka, klatka... Stworzenie. Krzycząca twarz na ścianie. Twarz jego inkwizytora.


11


Pokoju Prawdy używano głównie po to, by przełamywać lęki lub dobierać się do serca i mózgu delikwenta. Wykorzystywano nietoperze, skorpiony lub węże, a w tym przypadku helodermę, którą schwytał jeden z twardzieli Gabe’a. Zamknięcie w tym ciemnym pomieszczeniu w towarzystwie nietoperzy czy insektów stanowiło czasem użyteczny rytuał. Psychiczny wstrząs niszczył stare programy. Wkrótce następowało błyskawiczne przejście od przerażenia do ekstazy - w górę z piekła do nieba.

Pokoju Prawdy rzadko używano do wymierzania kar, chociaż każdy mieszkaniec Schronu Duszy był świadom takiej możliwości.

- W głębi ducha wciąż jeszcze jesteś komunistą, co? - zapytał z naciskiem Rasputin.

Jersey uniósł nieco przegrodę, a potem opuścił ją ponownie. Andriej wbił palce we własne ramiona.

- Nie wiem - wymamrotał. - Nasz kraj jest w ruinie. Co mamy robić?

- Nie macie nic przeciwko sprzedawaniu ukradzionych planów żywych maszyn pieprzonym północnokoreańskim komuchom.

- Nie powiedziałem, że... Niekoniecznie Koreańczykom... Angielka nie musi wcale wiedzieć, na ile zaawansowane są prace w Matsushimie... Proszę, wypuśćcie mnie - rzekł błagalnym tonem. - “Informex” zapłaci.

- Och, z pewnością zapłaci - zgodził się jego prześladowca. - Powiedz mi raz jeszcze, jak kontaktujesz się ze Świtem i Dniem.


12


W końcu Andriej został wypuszczony z klatki.

Siedział na krześle, z dala od prehistorycznego monstrum; i to ono było zamknięte w klatce, nie on.

Jersey mrugnął okiem.

- W rzeczywistości heloderma wcale nie jest jadowita. Byłaby głupia, gdyby zabijała swoich wrogów. Wtedy nigdy nie nauczyliby się zostawiać jej w spokoju.

Głupia, gdyby zabijała. Zostawiać w spokoju. Jakże pełne znaczenia i nadziei były te słowa.

- Naprawdę jest bardzo bojaźliwa. Trzeba ją sprowokować, żeby zaatakowała. Oczywiście jej szczęki mogą zranić, a jad jest nieprzyjemny, - to się mniej więcej zgadza. Trudno, żeby szpieg z komunistycznej Rosji był znawcą lokalnej fauny. Nawet miejscowi mają o tym blade pojęcie. Kiedy widzą helodermę, strzelają do niej, strugając bohaterów. Rozwalają ją na kawałki.

- Zabierzcie pana Noc na pustynię - rzekł Rasputin - i wypuśćcie go.

Jersey skinął głową.

- To właśnie zrobimy.


13


Gdy Gabe opuścił podziemne pomieszczenie, opanowała go nieodparta chęć wygłoszenia kazania. Przepełniała go energia. Dochodziła czwarta rano i jego ludzie i tak mieli wkrótce wstać.

Pospiesznie zebrał w refektarzu Braci i Siostry, zaspanych i w piżamach. Setka uczniów wypełniła ławy ustawione wzdłuż stołów na kozłach.

Gabe przemawiał przeciwko bezbożnemu materializmowi i przeciwko restrykcyjnemu rządowi, komunistycznemu w swej istocie, wykorzystującemu AIDS, by odstraszyć ludzi od seksu, będącego kluczem do duchowego wyzwolenia. Przemawiał przeciwko ponawianym przez materialistyczne laboratoria próbom stworzenia maszyn obdarzonych świadomością.

Była w nim taka moc, że niektóre z jego twierdzeń mogły wydawać się ze sobą nie powiązane.

- Zniszczymy Blaszanego Człowieka z San Jose, zanim zdąży dorosnąć...

...Utrudnimy życie zadawaczom trudnych pytań na ich konferencji w Tucson. Ale nie za bardzo, słyszycie? Mam tam sprawę do załatwienia. Będę robakiem w jabłku wroga...

Część słuchaczy była wciąż senna. Wbijali paznokcie w dłonie, żeby zachować przytomność.

- Konferencja Trudnych Pytań, co? Wiecie, czym ma być “trudne pytanie”? Mówią nam, że łatwe pytania dotyczą działania poszczególnych fragmentów ludzkiego mózgu. To ma być łatwe? Co za próżność! Z kolei trudne pytanie, otóż jest to pytanie na temat tego, jak to się dzieje, że posiadamy zjednoczone, chcę, żebyście powtórzyli to za mną, zjeeeeednoczone poczucie jaźni...

Słuchacze posłusznie zawtórowali.

- Właśnie tak, Bracia i Siostry. W jaki sposób różne procesy zachodzące w naszej głowie prowadzą do powstania świadomości? To właśnie, jak twierdzą strupieszali naukowcy, jest największą tajemnicą wszech czasów. Dlaczego przeżywamy świadome doświadczenia? Dlaczego błękit odczuwamy jako błękit? Dlaczego człowiek czuje, że posiada jaźń, którą utożsamia ze sobą?...

...Nie ma po temu ziemskiego powodu! Mogliśmy dać sobie radę bez pomocy świadomości. Mogliśmy wytworzyć cywilizację ludzi-mrówek, którzy nigdy nie uważaliby, że mają jaźń. Lub ludzi-robotów!...

...Postawcie ten problem, a nasi strupieszali naukowcy zrobią wszystko, żeby zbudować roboty i komputery obdarzone świadomym umysłem! Nasi następcy na tej planecie!...

Gabe dał znak. Kielich z multiwitaminami i pastylkami energetyzującymi zaczął krążyć wokół stołów.

- My wiemy, co służy duszy - oznajmił. - Wiemy, jak ją zdławić i spętać, poprzez intensywność cielesnej rozkoszy, tak, że kiedy nasze ciała umrą, dusza pożegluje dalej, nieśmiertelna. Osiągamy to poprzez nakładanie dłoni, poprzez zjednoczenie naszych ciał! Poprzez komunię, jaką dzielę z wami osobiście, Siostry Ducha, a poprzez was z naszymi Braćmi. Dano mi bowiem tę wiedzę, a także witalność i siły, bym mógł dzielić się bezinteresownie...

...Kiedy ludzie-trupy umierają, ich dusze rozpuszczają się jak bałwan w ogniu...

...Nasze dusze udają się do Wirtualności, tej duchowej rzeczywistości, gdzie wszyscy będziemy razem, idealni w naszych wirtualnych ciałach, jakbyśmy mieli po siedemnaście lat...

...Trupy mogą nadejść, by nas zaatakować, Bracia i Siostry. Jeśli zabiją kogokolwiek z nas, to dusze tych osób znajdą się w Wirtualności już teraz, nie za trzydzieści czy czterdzieści lat. A jeśli my zabijemy ich, ich dusze rozpuszczą się...

Przemawiał przez pół godziny. Nastrój podniecenia ogarnął jego kongregację. Wszyscy byli pełni energii. Wreszcie Gabe wyciągnął złoty klucz.

- Ogłaszam rozpoczęcie Zgromadzenia! Otwórz Drzwi Rozkoszy, Mary!

Niska, pucołowata kobieta w koronkowej halce, wyraźnie podekscytowana, podbiegła, by wziąć klucz. Włożyła go do zamka w dębowych drzwiach, szerokich i mocnych, i otworzyła je.

Łagodne, wielobarwne światło halogenów ukazało sprężystą gumową podłogę największego, jak twierdził Gabe, łóżka wodnego na świecie, stanowiącego również użyteczny awaryjny zbiornik na wodę. Zajmowało ono całą powierzchnię sali zgromadzeń.

Wkrótce cała społeczność, zrzuciwszy odzienie, wypełniła pomieszczenie i oddała się rytuałowi jednoczenia, z wyjątkiem oczywiście Billy’ego, Jerseya i kilku innych, którzy mieli inne zajęcia. Błyskały halogenowe światła. Z głośników zawieszonych u sufitu rozbrzmiewały dźwięki “Venusberg” Wagnera.


14


- Czy miałaby pani ochotę na kieliszek sherry, doktor Conway?

Głos mógłby jej zadrżeć lub załamać się, toteż pokręciła tylko przecząco głową. Za plecami rektora, na kredensie z drewna różanego, pod osiemnastowieczną ryciną przedstawiającą uniwersyteckie krużganki, obok karafki i kieliszków, leżała dyskretnie złożona pewna gazeta.

Sir Anthony Kershaw, mężczyzna tęgawy, o rumianej twarzy, był z wykształcenia ekonomistą. W kieszeni kamizelki nosił stary zegarek z łańcuszkiem. W dużym gabinecie stało kilka wspaniałych zegarów, których wskazówki zbliżały się do godziny dwunastej.

- W takim razie usiądźmy.

Wskazał na sofę, na której Clare posłusznie zajęła miejsce. Chwyciwszy gazetę, sir Anthony usadowił się w fotelu naprzeciwko.

- Widziałam już to wydanie “Sensacji” - powiedziała Clare - i trudno jest mi opisać, jak bardzo czuję się upokorzona i wściekła.

- Podobnie jest w przypadku całego uniwersytetu - zgodził się sir Anthony. Uniósł brew. - Czy pani regularnie czytuje to czasopismo?

- Ależ nie. Przyjaciel pokazał mi je zaledwie chwilę temu. Zostałam oszukana przez dziennikarza, który podał się za pracownika “Guardiana”. Większość pozostałych informacji oraz to okropne zdjęcie pochodzi z pewnością od Orlanda Sorela.

- Którą to teorię, jak przypuszczam, wysunął doktor Fox. Nie zapomniałem jeszcze bójki w zeszłym semestrze, której czynnikiem sprawczym, jak rozumiem, była pani.

- Jestem tym faktem niezwykle oburzona, magnificencjo - odparła Clare cicho.

- Ja jestem oburzony tym, że dobre imię uniwersytetu wystawia się na pośmiewisko.

- Nie z mojej winy. Wszystkiemu winny jest Sorel.

- Jeśli Sorel dostarczył tę fotografię, byłaby to prawda. W takim przypadku musiałbym odbyć z nim poważną rozmowę. Jego zachowanie staje się naprawdę zbyt... swobodne. Z drugiej strony, jak mówią, wspaniale interpretuje Baudelaire’a. Cóż, w obecnej chwili bardziej interesuje mnie to, jakie są pani zamiary, doktor Conway.

- Szczerze mówiąc, chciałabym go zamordować. Ale oczywiście nie zrobię nic takiego.

- Nie będąc jeszcze na Dzikim Zachodzie, dokąd, jak rozumiem, pani i doktor Fox udajecie się w przyszłym tygodniu.

- Uczestniczymy w konferencji na temat świadomości, każde z nas ze względu na swoją specjalizację.

Rektor wzruszył ramionami.

- W gruncie rzeczy chodziło mi o ewentualne działania prawne, jakie chciałaby pani podjąć. Sprawa sądowa byłaby, jak to powiedzieć? fascynującym materiałem dla środków masowego przekazu. Szczerze to pani odradzam. Gazety miałyby swój wielki dzień. Z pewnością nie chciałaby pani, żeby nasze doskonałe stosunki z firmą Matsushima i innymi korporacjami ucierpiały z powodu czegoś tak wulgarnego. - Westchnął. - W zamian proponuję, żeby zadzwoniła pani do redaktora “Heralda”, znam Billa Hendersona dość dobrze, i poprosiła go, żeby nie podejmował tego tematu. Gazetą studencką zajmiemy się za pośrednictwem dziekanatu w październiku, kiedy zacznie się nowy semestr. Może się pani spodziewać zwiększonego zainteresowania pani wykładami.

- Nie zrobiłam tego dla popularności! W ogóle tego nie zrobiłam.

Zegar zaczął wybijać godzinę. Dołączył do niego następny, potem trzeci i czwarty. Kuranty rozbrzmiewały w gabinecie, kierując myśli Clare gdzie indziej.


15


Dom na Hobson Terrace był jednym z długiego rzędu dwupiętrowych kamiennych budynków wzniesionych w dziewiętnastym wieku. Większość została odnowiona w ciągu ostatnich dwudziestu lat i dzięki specjalnemu systemowi czyszczenia wodą pod ciśnieniem odzyskała swój pierwotny piaskowy kolor. Kilka pozostało uparcie brudnych; zepsute zęby w szerokim uśmiechu zadowolenia. Kiedy tylko jedna ze starych dam przenosiła się na tamten świat, jej dom był natychmiast przebudowywany i odnawiany. Adaptowano strychy i w błękitnych dachach pojawiały się okna. Na podjazdach, blokując jedną stronę wąskiej uliczki, parkowały samochody, ustawione w jedynym dozwolonym kierunku.

Gdy tylko Jack wszedł do domu, ostentacyjnie dzierżąc karton mleka i sapiąc głośno, Lucas, ubrany w dżinsy i koszulkę z napisem “Iron Maiden”, popędził w jego stronę. Wysoki, jak na swoje piętnaście lat, i chudy chłopak odziedziczył po Heather lśniące czarne włosy. Modelował je żelem w krótkie, niesforne loczki. Żel niewiele pomagał na trądzik, a do tego trzeba było często prać poszewki na poduszki.

- Tato! - zawołał donośnie. - Był do ciebie telefon!

- Cholera... Kto dzwonił?

- Tato, zawsze mi powtarzasz, że nie wolno przeklinać.

- Tak. Cicho! - dodał na wypadek, gdyby Heather usłyszała zdenerwowanie w jego głosie. - Kto dzwonił, Lukę?

Chłopak oznajmił z dumą:

- Crissy została aresztowana, skierowano ją na kolegium i ukarano grzywną w wysokości stu funtów.

Jack odetchnął. Podążył do kuchni urządzonej w sosnowym drewnie. Naręcza suszonych róż, morskiej lawendy, sitowia i główek maku leżały na wszystkich szafkach. W kredensie pyszniły się niebieskie i pomarańczowe talerze z Portugalii. Heather siedziała przy stylizowanym stole wykonanym z desek odzyskanych z nieczynnej przędzalni. Ubrana w szlafrok, miała przed sobą do połowy opróżniony kieliszek sherry i rozrzucone strony gazety, jak zwykle “Observera”, nic wulgarnego.

- Co cię zatrzymało? - zapytała chłodno. Włosy miała spięte z tyłu, co nadawało jej surowy i poważny wygląd, jednak kolczyki - małe kolorowe drewniane papugi - były wspomnieniem dawnego, bardziej artystycznego stylu. Stała się kobietą słusznej tuszy i mogła robić wrażenie, występując w sądzie magistrackim albo prowadząc kampanię wyborczą miejscowego kandydata partii liberalnej.

- Wpadłem na Phila Martingale’a. Zanudzał mnie na temat grup Nowej Ery w Stanach. Co to za sprawa z Crissy?

Heather popatrzyła na niego.

- Skoro cię tu nie było, czy jest sens, żebym ci o tym opowiadała?

- Bądź uczciwa. To ty mnie poprosiłaś, żebym poszedł po mleko.

- A teraz jest już za późno na robienie sosu. Wyrzucimy resztki i zrobimy tosty z serem. Nie prosiłam cię, żebyś znikał niemal na godzinę.

- Phil... Och, nieważne, co z Crissy?

Lucas wyjaśnił, z wyraźnym zadowoleniem:

- Brała udział w demonstracji przeciwko nowym przepisom “bezprawia kryminalnego”, jak je nazywa. Weszli na czyjś prywatny teren. Według mnie to głupota. Po co to wszystko, tato? Ruch Podróżników nie ma przyszłości w tym kraju. Znaleźli też przy niej czekoladę. Za parę tygodni wyznaczono jej termin rozprawy.

- Czekoladę?

- Plastelinę, tato. Haszysz.

- A ja jestem kuratorem sądowym - powiedziała Heather z naciskiem. - Gdybyś nie był tak bardzo zainteresowany odmiennymi stanami świadomości, Jack, nie wiem, czy Christina opuściłaby dom zaraz po osiągnięciu pełnoletności. Zrobiła to na złość mnie.

- Po osiągnięciu stanu głupoty - rzucił Lucas.

- Nie możesz mnie winić... - A przecież mogła. - Tak czy owak, nowe przepisy naprawdę są niesprawiedliwe.

- A zarazem skuteczne, nawet jeśli zgodzę się, że są niesprawiedliwe. Obiecałam jej, że wyślę pieniądze na grzywnę. Będzie mogła je odebrać na poczcie w Glastonbury.

- Kiedy ja będę miał dwadzieścia lat - wtrącił Lucas - i superposadę w IBM, Crissy wciąż będzie prowadzała na smyczy jakiegoś parszywego kundla, z włosami sklejonymi w brudne warkocze i kolczykami w uszach, nosie i języku, w Irlandii albo Hiszpanii, jeśli ma choć trochę oleju w głowie.

Było to możliwe.

- Powinieneś tu być, żeby z nią porozmawiać - odezwała się Heather. - Chociaż nie, z drugiej strony, pewnie przyznałbyś jej rację.

- W rzeczywistości - odparł Jack - tęsknię za Crissy.

- Czy będziesz tęsknił za Lucasem i za mną, kiedy Crissy stanie przed sądem, a ty znajdziesz się w Ameryce ze swoją dziewczyną?

- Powiedziałem ci już, nic mnie nie łączy z Clare Conway.

- Chyba zaniedbuję moją klawiaturę. - To powiedziawszy, Lucas wycofał się dyplomatycznie.

- Czy mogę przyłączyć się do ciebie? - zapytał Jack i wskazał na sherry.

Heather szybko opróżniła kieliszek i pchnęła go w stronę Jacka.

- Nalej sobie - powiedziała. Zepsuła w ten sposób jego gambit, chociaż Jack i tak miał ochotę na drinka.

- Muszę pojechać na tę konferencję w Tucson - wyjaśnił cierpliwie - ponieważ tak się składa, że moją specjalizacją są procesy myślowe, które skłaniają ludzi do tworzenia teorii na temat umysłu. Wierzenia. Mózg jako coś w rodzaju zegara w dziewiętnastym wieku. Mózg jako centrala telefoniczna. Mózg jako komputer.

- Nie mam ochoty na ponowne wysłuchiwanie twojego wykładu...

- A teraz główną inspiracją staje się teoria kwantowa, ponieważ teoria kwantowa jest w dużej mierze tajemnicą. Podobnie jak umysł. Jedna tajemnica mogłaby wyjaśnić inną tajemnicę, i taki jest częściowo cel tej konferencji.

Heather uniosła brew.

- I taka jest specjalizacja Clare Conway. Musisz więc przyjrzeć się jej w akcji.

Jack wzruszył ramionami z udawaną irytacją.

- Muszę również spotkać się z paroma fanatykami Nowej Ery w Kalifornii. Całe to zamieszanie na temat Clare Conway wywołał ten zarozumiały śmieć Orlando Sorel. To z pewnością on dzwonił do ciebie... kiedy to było? W maju? - Jack dokładnie pamiętał dzień i miesiąc. - Bóg wie, co jeszcze wymyśli.

Po Heather spłynęło to jak woda po kaczce.

- Dlaczego miałby wymyślać coś następnego? Mamy teraz wrzesień. Co miałoby go sprowokować?

- Jeśli zareaguje na ten wyjazd do Ameryki, tak jak ty zdajesz się reagować... - Jack był teraz niebezpiecznie blisko prawdy. Spojrzał na opróżniony kieliszek, żałując, że jest pusty. - Sorel zadzwonił do ciebie wkrótce po tym, jak Clare Conway straciła siostrę...

- Ach tak. W wypadku samochodowym w Kalifornii, prawda? - Tak jakby Heather nie wiedziała.

- W samochodzie. Przy przejściu dla pieszych w San Francisco. W dzielnicy czerwonych latarni. Mówiłem ci. Została zastrzelona.

- Jakie to przykre zginąć w dzielnicy burdeli.

- To nie jest śmieszne.

- Nie, wcale nie, prawda, Jack? Nic z tego nie jest szczególnie śmieszne.

- Clare Conway była w żałobie. Sytuacja nie mogłaby być mniej romantyczna.

- A ty zabrałeś się do pocieszania jej.

- Tylko w chorym umyśle Sorela odrobina psychicznego wsparcia może równać się...

- ...początkowi romansu? Czy mój umysł też jest chory? Czyżbym coś sobie wymyśliła? - Heather zatrzymała spojrzenie na bukiecie suchych kwiatów zawieszonym nad szafką z jasnego drewna. - Niewiele mnie obchodzi, co robisz. - A przecież było inaczej. - Mam swoją własną pracę. Nawet jeśli Christina wpadła w tarapaty, Lukę ma przed sobą jasną przyszłość. Jeśli zrobisz cokolwiek, co wytrąci go z równowagi, zarżnę cię.

- Czy mógłbym w końcu zrobić te tosty? - zaproponował Jack.


16


Pogrążona w żalu po śmierci siostry, Clare siedziała w czarnym skórzanym fotelu w swojej pracowni, ubrana w prostą spódnicę i białą bluzkę, przykryta wełnianą kamizelką barwy węgla. Spódnica był czarna, jak nakazywały przepisy uniwersyteckie, był to jednak również kolor żałoby. Z zewnątrz dobiegał odgłos uderzanych piłek do krykieta.

Gdyby usadowiła się na sofie, zachęciłaby w ten sposób Jacka do zajęcia miejsca obok niej - tam gdzie jej studenci parami czekali na cotygodniowe sprawdziany. Nie pragnęła jednak aż takiego stopnia intymności.

Jej grypa przeszła teraz w nagłe ataki silnego kaszlu. To właśnie choroba uniemożliwiła jej uczestniczenie w ceremonii kremacji jej siostry bliźniaczki w San Francisco i następnie w przewiezieniu urny ponad Ameryką Północną, Grenlandią i Atlantykiem z powrotem do Anglii, tak by prochy mogły zostać pochowane w ogrodzie ich ojca w północnym Londynie. Ten obowiązek spadł więc na barki towarzysza Mirandy, Ivana “Groźnego” Lewisa, maklera giełdowego.

Przy wtórze uderzeń drewnianych piłek Clare opowiadała Jackowi o Mirandzie, analityczce giełdowej, miłośniczce szybkich samochodów i szybkiego życia. Były podobne jak dwie krople wody, jeśli nie liczyć blizny na czole, którą Miranda zakrywała kosmykiem włosów - teraz spalonych - pamiątce po wypadku na autostradzie niedaleko Heathrow. I jeśli nie liczyć tempa jej życia.

- Zawsze się martwiłam, że zginie w wypadku - powiedziała Clare. - I tak się stało. Chociaż w inny sposób, niż sobie wyobrażałam.

Zastrzelona przy kierownicy przez jakiegoś śmiecia, który prawdopodobnie potrzebował pieniędzy na działkę narkotyku.

- Dla Ivana był to taki wstrząs, jakby nagle zawalił się rynek - mówiła. - Ale szybko się pozbierał. Ma już następną dziewczynę. Nie sądzę, by Mirandzie szczególnie na nim zależało. W odróżnieniu od taty i mnie.

Matka Clare umarła parę lat wcześniej na zapalenie opon mózgowych. Ojciec cierpiał na chorobę Parkinsona. Przypadek był łagodny, ale choroba rozwijała się nieubłaganie. Starszy pan nie wymagał opieki, ale musiał zrezygnować z pracy w banku, gdzie był dyrektorem jednego z działów.

- Jeśli tylko mogą, wyrzucają wszystkich starszych pracowników, oczywiście ze względu na oszczędności - wysyczała. - Wkrótce nie będzie już nikogo z odpowiednim doświadczeniem. Sądzę, że tacie będzie lepiej w ogrodzie, z prochami Mirandy zakopanymi głęboko w ziemi.

Gdyby Jack siedział obok niej, objąłby ją teraz ramieniem. Clare miała gwałtowny atak kaszlu. Przyłożyła chusteczkę do ust.

Zaczęła mówić również o Orlandzie Sorelu. W sytuacji, gdy musiała czuć się bezbronna, ale przecież także wstrząśnięta i oszołomiona, po raz pierwszy w pełni ujawniła przed Jackiem swoje uczucia. Pokazała kciukiem w stronę okna, zza którego dobiegał odgłos gry w krykieta.

- Zeszłego lata Orlando wchodził przez to okno kilka razy w ciągu nocy. Przechodził po dachu, ale nigdy tamtędy nie wracał. Za dużo roboty. On mnie pożerał, Jack. To jedyne właściwe określenie. Wydawało się to takie romantyczne.

Czy Jack naprawdę chciał to słyszeć? Och, potrzebował tego, ale czy sprawiało mu przyjemność wysłuchiwanie takiej spowiedzi, nawet jeśli dotyczyła dawno odrzuconego kochanka? Poczuł ukłucie zazdrości i pragnienie, by zdobyć to, co zdobył Orlando, jakkolwiek było to uczucie nieodpowiednie w obecnej sytuacji.

- Kompletnie straciłam głowę - mruknęła Clare. - Teraz zamykam okno, na wypadek gdyby spróbował jeszcze raz.

- To byłby gwałt, a nie... - Jack zawahał się przez chwilę, zanim dokończył: - ...pożeranie.

- Orlando potrafił być tak dowcipny i czarujący, och tak. - Czy Clare nie zdawała sobie sprawy, że wbija Jackowi nóż w serce? - No i spędziliśmy wspaniałe wakacje na południu Francji.

- W Ameryce, tej jesieni - obiecał Jack - my również przeżyjemy wspaniałe chwile. - Ta podróż już teraz była źródłem niemałych kłopotów. - Dobre czasy powrócą.

- Miranda nie powróci, chyba że w postaci kwiatów w ogrodzie ojca.

Clare zaczęła płakać. Nad siostrą, nad ojcem, nad samą sobą.

Niezdolny jej dotknąć, Jack wyszeptał:

- Biedna Clare.

Rzuciła mu wściekłe spojrzenie przez łzy. Być może niepotrzebnie to powiedział.

- Biedna Clare to dobre określenie dla zakonnicy, Jack! Ja nie jestem zakonnicą.

A jednak sprawiała takie wrażenie, gdy Orlando Sorel roztoczył nad nią swój czar, dopóki nie odrzuciła jego egoistycznej manipulacji...

Po jakimś czasie Clare zaczęła opowiadać z roztargnieniem o pracy i badaniach, próbując w ten sposób uspokoić umysł. Nie była to pierwsza taka rozmowa, potrzebowała jednak wzmocnić swoje poczucie tożsamości.

W ośrodku naukowym Cambridge firma Matsushima próbowała skonstruować mikroprocesory świetlne. Clare była specjalistką od ludzkiego mózgu, a jej badania w kluczowym punkcie zazębiały się z kierunkiem zainteresowania Matsushimy.

Inżynierowie Matsu chwytali elektron w maleńką klatkę atomów. Trwający dwie nanosekundy błysk lasera wprawiał elektron w stan wzbudzenia. W tym momencie stawał się jednostką informacji, bitem.

A jeśli błysk lasera trwałby tylko jedną nanosekundę zamiast dwóch? Według teorii kwantowej elektron byłby wtedy w stanie wzbudzonym i nie wzbudzonym jednocześnie. Musiałby istnieć w dwóch dopuszczalnych, zachodzących na siebie wszechświatach - dopóki nie zostałby zaobserwowany. Kiedy tylko by to nastąpiło, musiałby znaleźć się w jednym z dwóch stanów.

Jack również był pobudzony - a mimo to nie mógł być pobudzony. Jakże jego wszechświat pokrywał się z wszechświatem Clare. Jakże nie na miejscu byłby teraz każdy obserwator.

Sto tysięcy punktów kwantowych na powierzchni mikroprocesora! Każdy punkt reagujący na właściwą sobie częstotliwość światła. Taki kwantowy mikroprocesor dokonywałby obliczeń w wielu równoległych wszechświatach, a nie zaledwie w jednym. Wynik pojawiałby się tysiące razy prędzej niż w przypadku zwykłego komputera...

Jak wolno musi się pojawiać wynik związku ich dwojga?

- Jeśli przeprowadzasz obliczenia za pomocą fotonów, Jack, wykonując w tym samym czasie różne kwantowe operacje w różnych rzeczywistościach, czy nie widzisz, że jest to ten sam mechanizm, za pomocą którego mózg osiąga świadomość?...

Jack słuchał. Słuchał. Clare mówiła, żeby ukoić swój ból.

Każda komórka mózgu wspierała się na rusztowaniu maleńkich przewodów. Tak zwanych mikrokanalików. Rozmiary owych mikrokanalików czyniły je idealnymi torami dla fotonów...

- A więc w komiksach piszą prawdę, tak? - zażartował Jack. - Za każdym razem kiedy myślimy, w głowie zapala nam się żaróweczka?

- Orlando powiedział dokładnie to samo! Zanim go odesłałam...

- Ile tak naprawdę Orlando z tego rozumiał? - zapytał Jack bezceremonialnie.

- Udawał, że jest zafascynowany. Wiesz, ten żart jest bardzo bliski prawdy!

Według Clare komórki mózgu naprawdę były w stanie emitować światło. Kanaliki prowadziły fotony, powodując nadpromieniowanie. Wynikająca z tego “koherencja kwantowa” harmonizowała stan kanalików na obszernych połaciach mózgu.

- Oznacza to natychmiastowe działanie na odległość! Wydaje się niemożliwe, wiemy jednak, że połączenie kwantowe również działa na odległość. I proszę: nasze myśli stanowią jedność, zamiast być tylko masą pojedynczych operacji. Jesteśmy świadomi. Mamy świadomość samych siebie...

Czy była świadoma, jak bardzo podnieca go jej intelektualne poruszenie?

- Co może oznaczać - wyznała - że z powodu koherencji również komputery kwantowe osiągną samoświadomość. Czy nie mówiłam ci już tego, Jack? Czy też opowiadałam o tym...

Temu bałwanowi, Orlandowi - tyle że jego, w odróżnieniu od Jacka, niewiele to obchodziło.

Kolejny atak kaszlu chwycił Clare, jakby po to, by przypomnieć jej, że zgrzeszyła, nie uczestnicząc w pogrzebie. By ukarać za uciekanie od bólu.


17


Promienie słońca, które wyłoniło się po ulewie, przenikały do wnętrza zatłoczonej sali jadalnej. Większość powierzchni wyłożonych boazerią ścian zajmowały olejne portrety poprzednich rektorów. Kilku miało na głowach lokowane, przypudrowane peruki. Inni ubrani byli w duchowną czerń lub oblamowane gronostajowym futrem togi narzucone na bardziej współczesne garnitury. W sali wypełnionej studentami w togach unosił się szmer rozmów i delikatny brzęk porcelany.

Stół Wyższy, na podwyższeniu łączącym dwa końce sali, oferował tuzinowi obecnych wykładowców nieco lepsze menu niż cienkie plasterki wieprzowiny ze smażonymi ziemniakami, które podawano poniżej. Tego wieczora były to medaliony z dziczyzny lub pieczona ryba.

Pod nieobecność rektora zastępca dziekana wyrecytował łacińską modlitwę. Jack, jak każdy wykładowca, zobowiązany uczestniczyć we wspólnym posiłku, siedział pomiędzy małomównym matematykiem a zoologiem nazwiskiem Lascelles, który właśnie powrócił z wyprawy do Kamerunu, gdzie badał gatunki tamtejszych motyli.

Orlando Sorel pojawił się późno, już po podaniu zupy. W ręce ściskał do połowy opróżnioną butelkę burgunda, którą zapewne przyniósł ze spiżarni. Pozostali uczestnicy obiadu pili piwo lub wodę. Opadłszy na krzesło obok Lascelles’a, Sorel nalał sobie wina i zażądał, by przyniesiono mu porcję dziczyzny.

Następnie rzucił gniewne spojrzenie w stronę, gdzie siedział zoolog. W żołądku Jacka kameruńskie motyle trzepotały skrzydłami pomiędzy przeżutą wołowiną i fasolką szparagową.

- Dam ci jedną radę, Fox - warknął Sorel. - Odwal się. Ona nie potrzebuje wypłakiwać się na twoim ramieniu. Wykorzystujesz ją, ponieważ jest teraz bezbronna.

- To kłamstwo - odparł Jack. - Czy uważasz, że wykorzystywanie jej jest twoim zadaniem?

- Panowie - rzekł Lascelles - trochę ciszej.

- Tak, zamknij się. - Jack zbyt późno zdał sobie sprawę, jak bardzo Sorel jest pijany.

- Va faire t’enculer! - wrzasnął Sorel.

- Zachowujesz się jeszcze głośniej, kiedy mówisz w obcym języku - mruknął zoolog. - Cóż to niby miało znaczyć?

- Oznacza to - Sorel spojrzał na Jacka. - Spadaj. Pieprz się. Nie Clare!

Siedzący w pobliżu studenci przyglądali się z zainteresowaniem. Czy za trzydzieści sekund Sorel nie zacznie ciskać butelkami?

Rzuciwszy serwetkę na krzesło, Jack pospiesznie wyszedł przez boczne drzwi do świetlicy wykładowców. Czy rumor z tyłu spowodował Sorel wstający chwiejnie od stołu, przewracający butelkę, a być może nawet krzesło?

Jack szybkim krokiem przemierzył pustą świetlicę, wypełnioną rzędami oprawnych w skórę tomów, i wyszedł na kamienne schody prowadzące ku żwirowej ścieżce okrążającej zalany blaskiem dziedziniec. Wilgotna trawa lśniła, jakby zroszona wodnym pyłem przez kamiennego Neptuna. Kilkunastu studentów wyłoniło się ze spiżarni z butelkami piwa w dłoniach i pociągało z nich łapczywie przy wejściu do drugiej jadalni. Ponieważ nie byli ubrani w togi, być może zamierzali zrezygnować ze szkolnego posiłku i udać się poza teren uniwersytetu na pieczonego kurczaka w sosie curry. Kilku ubranych w jasnobłękitne blezery należało do reprezentacji wioślarskiej.

Tak wcześnie do łóżka? Pobudka przed świtem i trening na rzece? Pracownik uniwersytecki gawędził z jednym z wioślarzy.

- Zatrzymaj się!

Sorel szedł za nim. Jack przemaszerował przez trawnik, kierując się najkrótszą drogą ku bramie. Nie mógł sprawiać wrażenia, że ucieka. Sorel wkrótce go dogonił.

- Nie odchodź, kiedy do ciebie mówię!

Jack odwrócił się.

- Kiedy odchodzą od ciebie kobiety, niewiele sobie z tego robisz, co?

Sorel zamachnął się nagle. Zasłaniając się ramieniem, Jack zrobił unik. Nogi odmówiły posłuszeństwa pijanemu Sorelowi i upadł ciężko na mokrą trawę. Widzowie zareagowali radosnymi okrzykami.

Kiedy Jack również się zaśmiał, grymas nienawiści wykrzywił twarz Sorela.


18


Clare nie nosiła już żałoby, jednak śmierć siostry bliźniaczki nadal bardzo ją przygnębiała.

Jack odwiedził jaz butelką merlota późnym wieczorem ostatniego tygodnia semestru, kiedy oboje wiedzieli, że Orlando wygłasza wykład poza uniwersytetem. Ostrożności nigdy za wiele. Konieczność dostosowania się do rozkładu zajęć Jacka i Clare - a także Sorela - jak również do wymogów życia rodzinnego Jacka, ograniczała możliwości ich spotkań. Anonimowy telefon sprzed kilku miesięcy, oskarżający Jacka o niewierność, położył się cieniem na jego związku z Heather, bez względu na to jak uparcie przekonywał ją o absurdalności takiego zarzutu. Ponieważ Jack mieszkał w domu, jego pokój na terenie uniwersytetu był zwykłym bezosobowym gabinetem, ciemnym i nie dającym poczucia komfortu. Pokój Clare wręcz odwrotnie - był jej domem.

Na wszelki wypadek nie otworzyli nawet wina.

Mapa zachodniej części Stanów Zjednoczonych leżała rozłożona na dywanie pomiędzy fotelem a sofą. Jack siedział obok Clare ubranej w spodnie i bluzę kremowego koloru.

- Jak się czuje twój ojciec? - zapytał. Clare wybrała się na weekend do Londynu.

- Zmienił się bardzo w ciągu ostatnich paru tygodni. Szok wywołany śmiercią Mirandy przyspieszył rozwój choroby. Zmiany są nie tyle fizyczne, wciąż jest w niezłej formie, co umysłowe. Stał się taki... niewinny. Bardziej dziecinny. Tkliwy.

- To dzięki tobie.

- Zachowuje się tak również przy innych ludziach. Dotyka ich, bardzo delikatnie. - Nachyliła się ku Jackowi i demonstrując, położyła mu dłoń na ramieniu, pozwalając jej znieruchomieć. - Wiem, że robi to, by zachować równowagę. Ludzie cierpiący na Parkinsona mają skłonność do pochylania się w ten sposób. A jednak jest w tym jakaś ujmująca niewinność.

- Niezbyt typowe zachowanie jak na dyrektora banku, co?

- Och, zawsze był bardzo miły dla klientów. Może to kolejny powód, dla którego go wylali. Posłuchaj, Jack, staruszka opętała myśl, że będąc w Ameryce, muszę odwiedzić miejsce, w którym zginęła Miranda, żebym mogła mu je później opisać. Ostatnie miejsce, jakie widziała. Skid Rów i Sleaze Street, tak blisko ekskluzywnych sklepów i teatrów. Wiem, że ma rację. To mój obowiązek. Za to, że nie pojechałam na jej pogrzeb.

- Czy... hm, czułaś cokolwiek w czasie, gdy ona ginęła?

- Ponieważ jesteśmy bliźniaczkami? Nie sądzę! To, co powinnam zrobić, to wsiąść po konferencji do samochodu i pojechać do San Francisco, ponieważ Miranda tak bardzo lubiła prowadzić. Nie jestem mistrzem kierownicy. Kto potrzebuje samochodu w Cambridge?

- Na przykład Heather, by odwiedzać swoich pacjentów w okolicznych miejscowościach. - Jack zadrżał. - Ja dobrze prowadzę.

Clare uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- To nie będzie wyjazd turystyczny. Nie chcę oglądać Wielkiego Kanionu i innych typowych atrakcji. Chociaż jest jedno miejsce, które muszę odwiedzić po drodze.

Zrzuciła sandał. Wyciągnęła stopę i dużym palcem dotknęła punktu na mapie.

- Zaraz przed San Francisco. San Jose. Dolina Krzemowa. W firmie komputerowej QX pracują nad interesującym projektem.

- Kuiks?

Clare zaczęła mówić jak reporterka z amerykańskiej telewizji:

- Tutaj w QX zadaje się pytania na temat nieznanego i uzyskuje odpowiedzi. QX posiada laboratorium sztucznej inteligencji. Ludzie z QX skonstruowali robota zwanego Blaszanym Człowiekiem. Mają nadzieję, że ów Blaszany Człowiek zdoła rozwinąć świadomość, ucząc się świata w taki sam sposób jak dziecko, widząc, słysząc, czując i próbując zrozumieć to, co dzieje się dookoła.

- W jaki sposób działa zmysł dotyku Blaszanego Człowieka? - Dotykanie zaprzątało uwagę Jacka. Cały dzień wydawał się obracać wokół tej kwestii.

- Czujniki sensometryczne, guma przewodliwa, tego typu rzeczy. Rzecz w tym, że mózg ludzki porządkuje informacje w zależności od tego, w jaki sposób je zebrał, jak również za pomocą kategorii takich jak kształt, i tak dalej. Osobiście nie sądzę, by Blaszany Człowiek miał szansę stać się świadomą istotą, w najlepszym razie czymś w rodzaju wiarygodnego zombie. Ale jest to diabelnie ciekawe! Skontaktowałam się z QX. Są zainteresowani współpracą.

- Myślałem, że trzymają gębę na kłódkę, jeśli chodzi o takie rzeczy jak sztuczna inteligencja.

- Na pewno ich regularne badania są utajnione, ale Blaszany Człowiek to coś w rodzaju popisowego numeru. Nadali temu dość spory rozgłos. Wykształcenie jakichkolwiek inteligentnych zachowań zajmie Blaszanemu Człowiekowi co najmniej następne pięć lat. Toteż z przyjemnością mi go teraz pokażą. Potem pojedziemy na miejsce, gdzie zginęła Miranda... - Clare zadrżała. - Czyżbym cierpiała na rozdwojenie jaźni? Tucson i Blaszany Człowiek w połączeniu z Miranda?

- To brzmi zupełnie normalnie - zapewnił ją Jack. - Łatwiej będzie ci dojść do siebie.


19


Długie wakacje sprawiły, że większość studentów wyjechała. Wykłady i egzaminy przestały się odbywać, aczkolwiek Jack brał udział w zajęciach szkoły letniej. Orlando Sorel też musiał mieć więcej wolnego czasu, chyba że udał się z wizytą do Francji. Brak studenckiego gwaru był mimo wszystko przygnębiający. Tłumy zagranicznych turystów nie mogły go zastąpić. Clare odwiedzała ojca w prawie każdy weekend. Kilka razy została na cały tydzień.

Któregoś dnia w połowie sierpnia Jack spotkał się z Clare na dziedzińcu Eagle Inn, niedaleko Spenser College. Orlando nie znosił tego miejsca. Właściciel zabronił mu przychodzić po tym jak Sorel, według własnego określenia, spędził tam “burzliwy wieczór”, upijając się kolejnymi butelkami szampana.

Ponieważ była zaledwie jedenasta rano, Clare i Jack mogli zająć wiejską ławeczkę ustawioną w wybrukowanym zakątku przy werandzie, gdzie na balustradzie wisiały długie donice czerwonych begonii.

Osy latały nad ich szklankami z piwem. Podstawek trzeba było używać jako przykrywek.

- Dobre wiadomości - rzekł Jack. - Załatwiłem dom, w którym możemy zatrzymać się za darmo w San Francisco. Musimy jedynie podlewać kwiaty.

- Czyj dom? - zapytała Clare z zaciekawieniem.

- Ach, należy do niejakiego Angelo Vargasa Alvareza. Jak by go nazwać? Jest kimś w rodzaju botanika-psychiatry.

Clare zachichotała.

- Chcesz powiedzieć, że poddaje warzywa psychoanalizie?

- Nie, nie. Widzisz, Angelo pochodzi z Brazylii...

Jack spotkał Angela kilka lat wcześniej w Edynburgu na konferencji poświęconej alternatywnej psychiatrii, sponsorowanej przez Fundację Koestlera.

- Równikowa dżungla, a raczej to, co z niej jeszcze zostało, pełna jest nieznanych roślin o możliwych zastosowaniach medycznych.

- Ale jeśli są one nieznane... Och, rozumiem. Tubylcy znają je bardzo dobrze.

- Pod warunkiem, że im i roślinom udaje się przeżyć. Szamani używają roślin, zawierających substancje psychoaktywne, do leczenia zaburzeń umysłowych. Tym właśnie zajmuje się Angelo.

- Jest szamanem-psychiatrą. Jakież to kalifornijskie.

Vargas był również członkiem zarządu fundacji etnobotanicznej. Fundacja posiadała na Hawajach dwadzieścia akrów ziemi, gdzie zbierano rośliny i prowadzono bank genów.

- Kontaktowałem się przez Internet z ludźmi, z którymi chciałbym spotkać się w Stanach. Angelo przesłał mi wiadomość, żebym do niego zadzwonił. Zrobiłem to. Okazało się, że wyjeżdża na Hawaje dokładnie w czasie, kiedy odbywa się nasza konferencja. Z przyjemnością udostępni nam swój dom.

- Pod warunkiem, że będziemy podlewali kwiaty. Brzmi cudownie! - Osa usiadła na dłoni Clare. Odstraszyła ją machnięciem ręki. - Czy Heather wie o tej zmianie?

Jack potrząsnął głową.

- Dzwoniłem wczoraj po południu, kiedy ani jej, ani Luke’a nie było w domu. W Stanach była siódma rano, ale Angelo wydawał się zupełnie przytomny.

- Cały dom tylko dla nas - powiedziała Clare z entuzjazmem. - To wspaniałe. - Zdjęła podstawkę ze szklanki z piwem. - Wypijmy za nasz wyjazd.

Gdy tylko stuknęli się szklankami, spragnione osy przyleciały bliżej.


20


W pokoju w dzielnicy Richmond żaluzje były szczelnie zamknięte, a na stole stała jasno świecąca lampa, ponieważ zapadł już zmrok. Nocy nie było w pomieszczeniu, tylko Świt i Dzień.

Światło lampy ukazywało rozrzucone polaroidowe fotografie ośrodka konferencyjnego w Tucson i Pustynnej Hacjendy oraz napisany na maszynie list z instrukcjami. Duża, otwarta koperta, zaadresowana na poste restante, leżała na podłodze.

- Nie podoba mi się to - powiedział Świt.

A jednak polecenia zostały bez wątpienia wystukane na walizkowej maszynie należącej do ich towarzysza, po angielsku, oczywiście. Przesyłanie wiadomości po rosyjsku było zabronione, ponieważ po przechwyceniu zdradziłyby one narodowość nadawcy. Również ustalone hasło “Ładna pogoda” zostało umieszczone w liście.

Było całkowicie prawdopodobne, że Noc pojechał na drugą stronę granicy, by sprawdzić jedną z amerykańskich montowni komputerów. Od Tijuany, przez Nogales, po Ciudad Juarez setki rodzajów produktów elektronicznych były składane z amerykańskich części przy wykorzystaniu taniej latynoskiej siły roboczej. Ochrona powinna być tam mniej czujna, przekupstwo łatwiejsze.

Noc nie traciłby czasu w przeciągu ostatnich kilku dni pozostałych do rozpoczęcia konferencji w Tucson. Z pewnością nie przyszłoby mu też do głowy, żeby dzwonić do mieszkania przy Geary Boulevard. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego z pewnością podsłuchiwała rozmowy międzynarodowe. Noc był przekonany, że jej komputery śledziły również przypadkowo wybrane rozmowy krajowe.

Świt ponownie przeczytał instrukcje nakazujące im spotkać się z Nocą w hotelu-hacjendzie w Tucson. Gdyby Noc nie wrócił jeszcze z Meksyku, mieli włamać się do jednego z domków...

- Trochę to nie w jego stylu...

- Nikt mnie nie śledził po tym, jak odebrałem przesyłkę na Hyde Street. Jestem tego pewien. Zawsze uważam. Nigdy nie idę prosto tutaj.

Jeśli nie była to próba odkrycia ich adresu, to w takim razie co?

- Próba zwabienia nas do Tucson? - zasugerował Świt. - Być może FBI chce złapać nas na gorącym uczynku. Wykorzystać włamanie jako pretekst, żeby przyjrzeć nam się dokładniej.

Dzień wydął wargi.

- Wyobraźmy sobie, że Noc został aresztowany za myszkowanie po Hacjendzie. Wyobraźmy sobie, że miejscowa policja niezwłocznie skontaktowała się z FBI, co wydaje mi się tak nieprawdopodobne, że nie rozumiem, dlaczego...

- Ewentualny związek z rabunkami w Dolinie Krzemowej?

Rzeczywiście, uzbrojone bandy coraz częściej atakowały firmy komputerowe w kalifornijskiej dolinie Santa Clara. W poprzednim tygodniu dwóch strażników zostało śmiertelnie postrzelonych w trakcie próby włamania. Mikroprocesory, jeśli wziąć pod uwagę stosunek ceny do masy, były teraz więcej warte niż diamenty. Światowy rynek był gotów wchłonąć każdą ich liczbę. Złodzieje mogli upłynnić je za pośrednictwem firm prowadzących sprzedaż wysyłkową albo przehandlować paserom, którzy sprzedaliby je z powrotem poszkodowanym firmom. Przeróżne mafie hurtowo wysyłały kradzione mikroprocesory na Daleki Wschód.

- Nie gadaj bzdur. Nie ma żadnego związku pomiędzy wydarzeniami w Dolinie Krzemowej a konferencją na temat świadomości.

- Być może gliniarze czytają “Narodowego Detektywa” - zasugerował Świt.

- Jakże okrężny sposób, żeby nas złapać! W każdym razie Noc musiałby z nimi współpracować. “Ładna pogoda”, prawda? Przesyłka została właściwie zaadresowana...

- Zapewne mogą trzymać go tylko przez krótki czas, chyba że złapią nas na gorącym uczynku.

- W jaki sposób wydobyliby z niego tak dużo informacji? Za pomocą tortur? To szaleństwo. Twierdzę, że Noc jest w Meksyku. A my jedziemy do Tucson, zgadza się?

- Tak, ale samochodem. I na wszelki wypadek bierzemy ze sobą pistolet.


21


Śniady, uzbrojony po zęby mężczyzna w ciemnym garniturze i sombrero na głowie jechał na białym koniu na czele długiej kolumny wozów z przebierańcami, wirującymi tancerkami i zespołami ulicznych muzyków. Wystrojeni gitarzyści, skrzypkowie i trębacze odgrywali kolejne utwory. Wokaliści zaciągali tęsknym południowym akcentem, wywołując radość hiszpańskojęzycznej publiczności. Dokoła roiło się od ludzi poprzebieranych w najwymyślniejsze kostiumy. Wszędzie powiewały meksykańskie flagi, zielono-biało-czerwone.

Parada z okazji święta niepodległości rozciągnęła się szerokim łukiem po mieście. Być może bawiący się wyruszyli o tak nietypowej porze ze względu na temperaturę. Był dopiero wczesny wieczór. Upał dochodził do trzydziestu kilku stopni. Do zachodu słońca brakowało jeszcze paru godzin. Plenarne posiedzenie wieńczące ostatni, czwarty dzień konferencji właśnie się zakończyło i kilkuset uczestników miało okazję obejrzeć barwne przedstawienie.

- Czyżbyś świadomie to zaplanował? - zapytała Clare filuternie Boba Keyserlinga.

Łysy przewodniczący wyszczerzył zęby.

- Czy też jestem tylko nieczułym robotem i wszystko wydarzyło się przypadkowo?

Uczestnicy konferencji rozeszli się wzdłuż Church Street. Niektórzy wyciągnęli aparaty fotograficzne i kamery. Wąsaty jeździec zdjął sombrero w geście pozdrowienia. Ściągnął wodze, ale jego wierzchowiec nie był krewkiego usposobienia i nie miał ochoty stawać dęba.

Przesuwając wielki kapelusz na plecy, jeździec wydobył sześciostrzałowca i kilka razy wypalił ślepakami w powietrze.

Na piersiach zawieszone miał dwa skrzyżowane pasy z nabojami. W olstrze kołysała się strzelba.

- Pancho Villa wystrzeli dzisiaj ze swej dubeltówki, dając znak do rozpoczęcia pokazu ogni sztucznych - rzekł Keyserling do Clare. - Obejrzymy wszystko, piekąc żeberka na grillu.

Bob tak doskonale wszystko zorganizował. Przez cały rok pracował w pocie czoła, nie zapominając o takich szczegółach jak zawieszony na fasadzie audytorium transparent z napisem TUCSON WITA UCZESTNIKÓW KONFERENCJI TRUDNYCH PYTAŃ. Poza tym dowcipne przewodniki, wskazujące drogę do najlepszych miejscowych restauracji. Ostre papryczki nadziewane mięsem homara - a była to tylko przystawka w jednym z lokali! No i oczywiście obiecane pieczenie mięsa na grillu dziś wieczór.

- Myślałam, że Pancho Villa to bandyta - zauważyła Clare, kiedy przebrany jeździec ruszył stępa, dalej wiodąc paradę.

- Co, ten partyzancki generał, wielki przywódca meksykańskiej rewolucji? To prawda, niektórzy z Anglosasów wciąż go nienawidzą. W końcu poprowadził jedyną inwazję na Amerykę Północną w tym stuleciu.

- I to w pewnym sensie udaną inwazję - rzekła Clare.

- Otóż to. Za kilka lat ten kraj będzie dwujęzyczny.

Chociaż nikt nie protestował przeciwko przywódcy partyzantów paradującemu tryumfalnie przez miasto, grupa demonstrantów pikietujących konferencję była wciąż aktywna. Właściwie same kobiety. Około dwudziestu, i trzech czy czterech mężczyzn. Na tablicach widniały napisy: DUSZA JEST ŚWIĘTA! ZOSTAWCIE NASZE DUSZE W SPOKOJU!

Ci ludzie byli uprzykrzeni, wykrzykiwali swoje hasła przed wejściem do audytorium - tak jakby naukowa konferencja na temat świadomości stanowiła zagrożenie dla ich statusu jako istot ludzkich. Organizatorzy nie przewidywali, że może zajść potrzeba wynajęcia ochrony. W połowie pierwszego popołudnia Bob poinformował ze sceny, że zaangażowano strażnika - i to kosztem siedemnastu dolarów za godzinę - by pilnował demonstrantów. Miejska policja nie miała zamiaru ich usuwać. Ludzie mieli prawo wyrażać swoje poglądy, choćby najbardziej zwariowane, pod warunkiem, że zachowywali się spokojnie. Protestowanie było ulubionym sportem w tych okolicach. Ludzie przyjeżdżali do Arizony, żeby ujawniać swoją indywidualność, wyrażać siebie.

- Dobre wystąpienie - rzekł Bob do Clare. - Zauważyłem jednak, że nie wspomniałaś o możliwości uzyskania świadomości przez komputery kwantowe.

- Wyrzuciłam ten fragment... Och, Boże! - zawołała. - Skąd o tym wiesz?

- Był na twój temat artykuł w “Narodowym Detektywie”... zilustrowany bardzo intrygującym zdjęciem.

Zarumieniła się.

Szczerząc zęby, Keyserling przyjrzał się jej twarzy ukrytej do połowy pod kapeluszem z szerokim rondem. Jego gładka czaszka była brązowa jak mahoń.

- Tutaj lepiej się tak nie odkrywać, chyba że posmarujesz się dużą ilością olejku.

Czyżby przewodniczący miał na nią ochotę? Czy to dlatego poświęcał jej tyle czasu? Clare rozejrzała się za Jackiem. Jej spojrzenie padło na młodego mężczyznę z długimi czarnymi włosami, rozdzielonymi pośrodku dziwacznym przedziałkiem, i z małą bródką. Mężczyzna wpatrywał się w nią intensywnie. Był uczestnikiem konferencji - miał plakietkę. Nagle odwrócił wzrok i przesunął się za innych ludzi.

- Z początku - rzekł Bob - pomyślałem sobie: no, no, cóż za wspaniała reklama...

- Ale ja o niczym nie wiedziałam! W jednym z angielskich brukowców również ukazał się podobny artykuł. Mój były... przyjaciel... pozwolił sobie na ten głupi dowcip.

Ulicą sunęła fala rozradowanych Latynosów. Dźwięczała muzyka, rozbrzmiewały pieśni. A ona czuła się okropnie. Barwny spektakl stał się nagle czymś pozbawionym znaczenia.

Bob ze zrozumieniem pokiwał głową.

- Cieszę się, że o niczym nie wiedziałaś. Nie wspominałem o tym wcześniej, żeby cię nie niepokoić.

- Ludzie musieli słuchać mojego dzisiejszego wystąpienia, przez cały czas wiedząc...

- I stąd entuzjastyczne przyjęcie? Daj spokój! Wątpię, by nawet garstka naszych kolegów widziała ten szmatławy artykuł. Co do mnie, interesują mnie po prostu współczesne legendy, znikający autostopowicze i tak dalej. “Detektyw” pełen jest tych bzdur. Dlatego go czytam.

Czy mężczyzna z przedziałkiem był jednym z garstki, która widziała artykuł?

- Mam chyba szczęście, że miejscowi dziennikarze nie opadli mnie jak muchy.

- Och, “Daily Star” ledwo zipie, a co do “Citizena”, to tak się składa, że znam tam parę osób.

- To znaczy, że?... Święty Boże, rektor mojego college^ w Cambridge zrobił dokładnie to samo, żeby historia nie rozniosła się dalej.

- To kwestia obywatelskiej dumy, Clare. Nasz sąsiad z północy z radością wsadziłby Tucson jakąś szpileczkę, ale z wydawcą “Republic” znamy się jeszcze ze szkoły.

- Mój Boże, to i jeszcze ci postrzeleni demonstranci! Musiałeś mieć sporo roboty, Bob. Całe szczęście, że oni nie dowiedzieli się o całej sprawie i nie zrobili tablic z powiększeniami tego fatalnego zdjęcia.

- Cóż, szczerze mówiąc, trochę się tego obawiałem. Byłaby to podstępna broń. Choć może oni nie czytają niczego poza Biblią, jeśli rzeczywiście chodzi tu o Biblię. Próbowałem z nimi porozmawiać. Daremny trud. Nie chcieli powiedzieć, skąd się wzięli. Jakaś pomylona sekta. Skandowali tylko swoje hasła.

- Podam do sądu tego sukinsyna - oznajmiła Clare. - Nie masz przypadkiem tego artykułu z “Detektywa” przy sobie?

- Dam ci go wieczorem. W dyskretnej brązowej kopercie. Zachowaj spokój.

Och, a oto i Jack. Pomachała do niego niecierpliwie.

Wszystko szło tak dobrze aż do tej pory. Konferencja była fascynująca. Tak wiele punktów widzenia na temat świadomości. Zbliżenie różnych dyscyplin. Sesje dotyczące systemów nerwowych, neurobiologii, fizyki kwantowej, filozofii, teorii poznania, jak również mistycyzmu. Zjawiło się wiele znanych postaci. Elizabeth Harper, Jacob Ernst i Pierre Durastanti. Parker, Burns i Friedmann.

Fizyka kwantowa została zaprezentowana w błyskotliwy sposób. Drzewa, skały, molekuły i atomy wydają się całkowicie realne, w istocie jednak składają się z obłoku bardziej podstawowych składników. Na poziomie subatomowym obowiązuje reguła prawdopodobieństwa. Elektron jest mgławicą wielorakich możliwości - dopóki nie pojawi się obserwator. Wtedy mgławica natychmiast tężeje w konkretną rzeczywistość.

Co więcej, elektron wydaje się “znać” wszystkie alternatywne ścieżki, które mógł wybrać - tak jakby wszystkie możliwości były realne, ale tylko jedna rzeczywiście zaistniała. Elektron może nawet “znać” stan innego elektronu, sąsiadującego z nim poprzednio, ale teraz odległego zarówno w czasie, jak i przestrzeni.

Określenia takie jak “realność” i “rzeczywistość” zdawały się tracić swój sens w tym kwantowym wymiarze paradoksów - chociaż wystarczająca liczba eksperymentów i cały przemysł elektroniczny dowiodły, że teoria kwantowa jest słuszna.

Ostatecznie okazywało się, że realność nie jest przyrodzoną cechą naszego świata. Była bowiem ściśle powiązana z naszymi zmysłami i świadomością.

Świadomość zaś z pewnością powstała w wyniku kwantowej koherencji w mózgu i “wiedzenia na odległość”, jak stwierdziła Clare w swoim referacie.

Jej teoria na temat mikrokanalików w mózgu została wsparta przez mówcę zaznajomionego z tradycją sufickiego islamu. Przytoczył on pochodzące stamtąd przekonanie, iż Bóg z każdą chwilą na nowo tworzy wszechświat.

Doskonale odpowiadało to koncepcji fizyki kwantowej, iż obserwacja poczyniona w danym momencie może wpłynąć na wydarzenie z przeszłości. Było tak, jakby cały wszechświat nieustannie przystosowywał swój kształt i historię do pojawiających się nowych okoliczności. Żyjemy bowiem w obłoku możliwych wszechświatów, które bez przerwy się zmieniają - tworząc w ten sposób jeden, konkretny wszechświat.

Później Durastanti wygłosił fascynujący referat na temat schizofrenii. Tak zwane rozszczepienie osobowości jest zaburzeniem dotykającym wyłącznie ludzi. Schizofrenia nie mogłaby istnieć bez naszej zdolności postrzegania samych siebie.

Czy może być tak, pytał Durastanti, że schizofrenicy dostrajają się do alternatywnych, wielokrotnych rzeczywistości? Że postrzegają duchy z innych światów? Czy może być tak, że umysł potrafi przechowywać wspomnienia alternatywnych istnień - pozostałości wydarzeń, które nigdy “rzeczywiście” się nie wydarzyły?

Ludzie posiadający kilka osobowości mogą być świadomi alternatywnych “rzeczywistości”, które w danej chwili nie istnieją - poza ich głowami, gdzie elektrony “wiedzą” o innych możliwych stanach istnienia...

Jakże wspaniale, aż do tej pory.

- Jack, Orlando nabroił też tutaj...

Opowiedziała mu o artykule w “Detektywie”.

- Jak na razie nie było żadnych gwałtownych reakcji. Właściwie jakichkolwiek. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wybaczcie mi, mam jakieś pięćdziesiąt rzeczy do zrobienia... - powiedział Keyserling.

Dźwięki muzyki ulicznych kapel cichły powoli. Uczestnicy konferencji zbierali się w grupki, dyskutując z ożywieniem. Inni kierowali się z powrotem do hotelu, zamierzając odświeżyć się przed czekającą ich za parę godzin jazdą autobusem.

Słońce wciąż wisiało nad horyzontem. Cienie wydłużały się i kapelusz Clare stał się już większy niż największe sombrero. Światło było tak jasne, że wydawało się, iż mogłoby przeświecać przez budynki, czyniąc je przezroczystymi na chwilę, a potem przywracając do poprzedniego stanu - te same, lecz nieco zmienione.

Nic nie było już takie same od momentu, kiedy Bob Keyserling powiedział jej, że artykuł został wydrukowany również w Ameryce.

Podać Sorela do sądu pod zarzutem naruszenia dóbr osobistych? Nadszarpnięcia jej zawodowej reputacji? W tej chwili, gdyby miała w ręce rewolwer Pancho Villi z prawdziwymi nabojami i Orlanda przed sobą, z radością wystrzeliłaby mu prosto między oczy.


22


Po szybkim prysznicu w swoim domku w Hacjendzie Clare postanowiła zadzwonić do Harry’ego Changa, człowieka, który zaprosił ją do uczestnictwa w projekcie “Blaszany Człowiek”. Być może dzwonienie z Tucson było odrobinę przedwczesne. Z drugiej strony, pomogłoby jej odzyskać poczucie celu i wiarę w siebie, osłabione w wyniku tego, co powiedział jej Bob Keyserling. Jack miał zamiar skontaktować się z Angelem Vargasem. Ona również powinna do kogoś zadzwonić.

Czy nie było zbyt późno na telefon do firmy? Czy Kalifornia znajdowała się w następnej strefie czasowej? Nie była pewna. Być może korporacje w Dolinie Krzemowej pracują całą dobę.

Udało jej się połączyć z centralą firmy w San Jose. Telefonistka sprawiała wrażenie, jakby była w pracy pierwszy dzień, na dodatek zachowywała się dość arogancko. To tylko wzmogło niecierpliwość Clare.

- Czy mogłaby pani sprawdzić w laboratorium Blaszanego Człowieka?

- Gdzie, kochanie?

Clare wyjaśniła.

Jednak Changa nie było również tam. Do Clare dotarło, że Hacjenda pobiera zapewne mocno wygórowane opłaty za rozmowy bezpośrednio z pokoju - oznaczało to poważną inwestycję z jej strony!

- Czy mogę porozmawiać z ochroną przy wejściu? Oni powinni wiedzieć, czy pan Chang pojechał do domu...

Rozległo się jednostajne buczenie. Czy telefonistka próbowała połączyć ją ze strażnikami przy bramie? A może właśnie kończyła się jej zmiana?

Gdy Clare wyszła na werandę, ktoś pospiesznie umykał z jej ogrodu. Kolejny gość, który skręcił w niewłaściwą alejkę? Pracownik Hacjendy? Zapukawszy lekko do drzwi Jacka, weszła do pokoju bliźniaczo przypominającego jej własny.

Belkowane sklepienie. Podłoga wykładana terakotą o barwie palonej sjeny. Kremowe dywany i pościel, odpowiadające kolorem tapetom. Kominek w rogu przypominał otwarty, pękaty piec. Jack, siedzący w brązowym fotelu przy okrągłym stole z ciemnego, lakierowanego drewna, odkładał właśnie słuchawkę telefonu.

- Angelo zostawia nam klucz pod donicą z palmą. Wszystkie jego rośliny są odpowiednio oznakowane. Zielona kropka oznacza podlewanie raz dziennie. Pomarańczowa, dwa razy w tygodniu. Czerwona, raz w tygodniu. Nie możemy się pomylić.

- Ja skontaktowałam się z QX, ale nie zdołałam znaleźć Changa. Jeśli chcemy wyruszyć wcześnie, będę próbowała dodzwonić się do niego po drodze. - Harry Chang już przesłał jej użyteczną laminowaną mapę San Jose. - Śmieszne, co? Było tak wspaniale. A teraz nie możemy się doczekać, żeby stąd wyjechać. Wszystko przez Orlanda.

- Zapomnij o nim. - Jack zatarł dłonie. - Tydzień w San Francisco, sami w całym domu...

- Tak! - Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Nie pozwolę, żeby zepsuł nam wakacje.


23


Pożegnalna kolacja przy grillu miała odbyć się na niewielkim wzgórzu na zachód od centrum miasta. Kierowca autokaru poinformował przez mikrofon, że w poprzednim stuleciu obserwowano stąd, czy nie zbliżają się Indianie. Później fani footballu wspięli się na wzgórze, by wymalować ogromną literę A, kiedy miejscowa drużyna spuściła lanie reprezentacji Uniwersytetu Pomona w Kalifornii. Co roku w październiku, na pamiątkę tego zwycięstwa, studenci pierwszego roku urządzali tutaj zabawę.

Widok na dolinę był fascynujący. Wszystkie światła Tucson migotały na tle żłobkowanego łańcucha gór Santa Catalina, przyćmiewając rozgwieżdżone niebo. Na wzgórzu wysokie ogrodowe pochodnie oświetlały bar ustawiony przy furgonetce-chłodni z napojami, winem i wyborem meksykańskich piw. Przy grillu stała kolejna furgonetka z jedzeniem. Wołowina przypiekała się przy stole z surówkami, wydzielając aromatyczna woń. W blasku świec umocowanych na wysokich kołkach ludzie jedli, pili i komentowali przebieg konferencji.

Gdy Clare, Jack i Bob Keyserling pociągnęli łyk dość lekkiego zinfandela, przewodniczący rzekł do Clare:

- Nie chcę cię zawstydzać ani wyciągać żadnych brudów. Interesuje mnie tylko ta koncepcja kwantowych komputerów uzyskujących świadomość. Czego mianowicie byłyby świadome?

- Cóż, ich własnego stanu wewnętrznego...

- Tak, ale pomyśl, nasze własne umysły rozwijają się dzięki wielkiej ilości informacji i doświadczeń. Gdzie jest odpowiednik takiej sytuacji dla komputera?

- Tego właśnie dotyczy projekt “Blaszany Człowiek”.

- Jak zatem komputer kwantowy mógłby uzyskać świadomość, nie posiadając zawartości? Mogąc badać jedynie swoją wewnętrzną architekturę? Czy też, hm, błędnie cię zacytowano? Jestem bardzo ciekaw.

- Wiesz, zamierzam odwiedzić laboratorium Blaszanego Człowieka w San Jose - odparła Clare wymijająco.

- Nie wiedziałem o tym. Jakie są właściwie wasze plany? - Tym razem Keyserling zwrócił się również do Jacka, być może chcąc odciążyć nieco Clare. Albo też po to, by wybadać, co ich łączy.

Jack opisał plan ich podróży do San Francisco.

- Ależ to szaleństwo - rzekł Keyserling. - Omijacie wszystkie miejsca godne zwiedzenia. Będziecie się potwornie nudzić.

Clare wyjaśniła niezręcznie:

- W zeszłym roku moja siostra została zastrzelona w San Francisco...

- Boże, tak mi przykro...

- Przejechała przez pustynię Mojave w drodze do Kalifornii. Czuję, że powinnam coś zrobić. Ojciec poprosił mnie, żebym...

- Nic dziwnego, że nie zależy wam na atrakcjach turystycznych. Tak mi przykro. Czy w San Francisco zatrzymacie się tam gdzie twoja siostra? To znaczy, zakładając, że ona miała czas... Chryste, chyba obetnę sobie język.

- Udostępniono nam dom - powiedział Jack szybko.

- Wspaniale. Kogo więc tam znacie?

- Pewnego psychiatrę. Fascynujący człowiek, nazwiskiem Angelo Vargas Alyarez.

- Nic mi to nie mówi. Nie mam głowy do nazwisk.

- Podobnie jak szef mojego wydziału w Cambridge, i pomyśleć, że jest ekspertem od pamięci.

Keyserling wybuchnął śmiechem.

Clare zmarszczyła czoło. Odwróciła głowę. Nagle zesztywniała. Mężczyzna z przedziałkiem pośrodku głowy kręcił się bardzo blisko. W dłoni trzymał puszkę coca-coli. Przysunął się do stojącej obok grupki ludzi, oni jednak nie zwracali na niego uwagi. W gruncie rzeczy nie miał z nimi nic wspólnego. Podsłuchiwał. Ciekawe, jak wiele zdołał usłyszeć i dlaczego to robił? Mężczyzna szybko odszedł w stronę grilla. Keyserling również oddalił się na chwilę. Czas trochę się pokręcić.

- Jack - wyszeptała Clare z naciskiem - na miłość boską, nie mów nikomu, gdzie zamierzamy się zatrzymać! Kto wie, czy nie ma tutaj jakiegoś dziennikarza z tego cholernego “Detektywa”. Nie mów nikomu! Po prostu powiedz, że zatrzymujemy się w hotelu.

Czy Clare zachowywała się paranoicznie? Jack chciał ją uspokoić.

- Co sądzisz o Holiday Inn? Musi być jakiś w San Francisco.

- Holiday Inn, to brzmi dobrze.

- A teraz nie masz ochoty na coś do jedzenia?

Clare zerknęła w stronę grilla. Mężczyzna wciąż tam stał.

- Jeszcze nie. Za duży tłok.

- Pięć czy sześć osób to nie tłok.

- Powiedziałam, że jeszcze nie.


24


Dzień świecił latarką, podczas gdy Świt przeszukiwał rzeczy Angielki, rozrzucone na łóżku. Zdążył już schować tekst jej referatu i notatnik. Teraz skupił uwagę na walizce. Za pomocą noża rozciął szew, szukając ukrytej dyskietki lub dokumentu.

Niebo na zewnątrz rozbłysło, jakby zderzyły się ze sobą dwa odrzutowce. Rozległ się potężny huk. Potem następny, i jeszcze jeden. Jak uderzenia gromu! Blask przeświecał przez zaciągnięte zasłony.

Dzień i Świt zamarli.

Drzwi otworzyły się cicho i w progu ukazała się sylwetka mężczyzny.

- Noc?...

Deszcz barwnych gwiazd spadał z nieba na drzewo w małym ogrodzie.

Nowo przybyły miał w ręce pistolet. Pistolet maszynowy. Izraelskie uzi. Drugi mężczyzna pojawił się za nim.

Dzień miał w kieszeni półautomatyczną berettę z magazynkiem zawierającym piętnaście naboi. Wypuszczając latarkę, sięgnął po broń w rozpaczliwym geście.

Ognie sztuczne wybuchały w górze. Czerwone, złote i niebieskie gwiazdy rozkwitały i opadały kaskadami w dół.


25


- Wspaniały widok, prawda, doktor Conway?

Mężczyzna z dziwacznym przedziałkiem zbliżył się niepostrzeżenie, kiedy Clare i Jack podziwiali pokaz ogni sztucznych. Wzrok intruza był tak przenikliwy, kiedy wpatrywał się w Clare - jakby sądził, że zdoła dotrzeć do samego wnętrza jej istoty. Zerknęła w poszukiwaniu plakietki z nazwiskiem. Nie było jej.

- Mogę pokazać ci taką świadomość, o jakiej ci się nawet nie śniło. Czy mogę mówić do ciebie po imieniu? “Clare” znaczy czysta. Z kolei twoje nazwisko sugeruje oszustwo i kłamstwo. Conway.

- Nigdy nie sądziłam, że moje imię cokolwiek oznacza! - Dokąd miała prowadzić ta impertynencja? Czy nieznajomy mężczyzna sądził, że jest dowcipny lub przebiegły?

Natręt ciągnął miękko:

- Clare, w Dolinie Krzemowej naukowcy wyobrażają sobie, że maszyny mogłyby ożyć. Ach, widzę, że dotknąłem jakiegoś czułego punktu! Chcę cię dotknąć, Clare, żeby cię oświecić. - Jego dłoń musnęła ją lekko.

- Kim pan, u diabła, jest? - zapytał ostro Jack.

- Ty również możesz przybyć - padła odpowiedź.

- Przybyć? Dokąd?

- Oferuję wam zaproszenie. Gościnność. Rozbłyski bardziej jaskrawe niż wszystko, co możecie tutaj zobaczyć. Wgląd. - Te oczy. - Ty już miałaś wizję, Clare, chociaż była ona fałszywa, wizję tych genialnych komputerów kwantowych uzyskujących świadomość...

- O cholera! - powiedziała do Jacka. - “Detektyw”.

- Dlaczego nie wspomniałaś o tym w trakcie konferencji, Clare?

- Proszę przestać mówić do mnie po imieniu! - Nieznajomy próbował robić to samo co Orlando. Zaimponować. Osaczyć.

- Nie mówić do ciebie po imieniu? Czyżbyś była tak niepewna? - Mężczyzna odwracał kota ogonem. - Ach, słusznie, że czujesz się niepewna. Kiedy umrzesz, twoja jaźń rozpuści się, chyba że nauczysz się, jak przetrwać śmierć. Nauczysz się, jak wzmocnić duszę, poprzez rozkosz zmysłów i ciała.

Facet nie był żadnym dziennikarzem. Był szalonym kaznodzieją, próbującym zwerbować uczniów.

- Rozkosz? - rzekł Jack drwiąco. - Czy to nie wtedy prawdziwi wierni wzlatują prosto do nieba?

Mężczyzna zachichotał. Był ponad to.

- Takie niebo to oszustwo. Tylko ludzie-trupy w nie wierzą, wszyscy wyparują. Garstka wybranych zaś osiągnie to, co ja nazywam Wirtualnością.

- Nazywaj to sobie, jak chcesz - rzekł Jack. - Dlaczego nie zostawisz nas w spokoju?

- Ponieważ jestem zainteresowany tobą, Clare - odparł mężczyzna czarująco, zwracając się ku Angielce. - Wszechświat wiąże nas ze sobą jak dwie połączone cząsteczki. Nie dostrzeżesz tego w trakcie paru minut nic nie znaczącej rozmowy. Widzę, jak zostałaś wykorzystana przez mężczyznę w przeszłości. Musisz to przezwyciężyć. Otwórz się, zrealizuj siebie.

Clare zawahała się. Słowa nieznajomego miały sens, tak jakby naprawdę potrafił zajrzeć do jej wnętrza. Mężczyzna zerknął na Jacka, a potem ponownie skupił wzrok na niej.

- Zwyczajny romans nie zaspokoi twoich obecnych potrzeb, Clare.

- W porządku - warknął Jack - to wystarczy. Zmiataj stąd.

- Ryknięcie zaniepokojonego jelenia. Jakież to typowe. Ale zarówno jeleń, jak i łania mogą doświadczyć nadzwyczajnych rzeczy!

- Czy ten człowiek jest natrętny? - Bob Kayserling zbliżał się pospiesznie w ich stronę. Towarzyszyła mu atletycznie zbudowana kobieta o krótko przystrzyżonych rudych włosach.

- To on - potwierdziła, spoglądając na mężczyznę z przedziałkiem.

Keyserling stanął przed intruzem.

- Proszę, żeby opuścił pan to miejsce bez dalszych dyskusji, panie Kaminski.

- Jestem zarejestrowanym uczestnikiem tej konferencji, profesorze.

- Pod jakim nazwiskiem? - zapytała ostro kobieta.

- Rozumiem, że przybył pan tutaj własnym środkiem transportu - powiedział Keyserling. - Niech pan się zabiera albo wezwę policję.

- Pod jakim pretekstem?

Keyserling zerknął na Clare.

- Napastowania.

- Ty głupcze - powiedział Kaminski do Keyserlinga. - Bezduszna suka - to było do kobiety. Po czym, wzruszywszy ramionami, spokojnym krokiem odszedł w stronę parkingu.


Rudowłosa kobieta była fizyczką z uniwersytetu stanowego w Tempe niedaleko Phoenix. Nazywała się Alice Munro.

Podczas końcowej sesji konferencji Alice przypadkowo usiadła obok długowłosego mężczyzny. Po chwili coś ją tknęło i zaczęła wyobrażać go sobie bez brody i z inną fryzurą.

Sześć lat wcześniej, wkrótce po tym jak Alice objęła katedrę na uniwersytecie w Tempe, oskarżenia o niemoralne zachowanie doprowadziły do usunięcia z uczelni Roya Lee Kaminskiego, wykładowcy religioznawstwa. Uwodził młode studentki pod pozorem, że wprowadza je w rytuały seksu tantrycznego. Tak twierdziła Alice. Kilka dziewcząt odeszło razem z nim. Jedna z nich była bogata. Wszystkie zerwały kontakt z rodziną.

Alice słyszała, że Roy Lee Kaminski zmienił nazwisko na Gabriel Soul i założył coś w rodzaju sekty erotyczno-mistycznej.

- Teraz wyszedł z ukrycia - oznajmiła Alice, wściekła. - Znalazł wystarczająco dużo zwolenników, wystarczającą ilość paliwa dla swego chorego umysłu. Nabrał otwarcie krytycznego stosunku do rzeczywistości. Przeszedł do ofensywy. Stał się napastliwy.

To zwolennicy Soula musieli demonstrować przed audytorium, kiedy ich przywódca przysłuchiwał się obradom.

- Próbował cię nawracać lub coś w tym rodzaju? - zapytała Alice.

- Raczej coś w tym rodzaju - odparła Clare.

- Chciał pokazać ci, dlaczego błądzisz? Nie powinnaś grzebać się w świadomości, to jego działka, czy tak?

- Uwziął się na mnie - powiedziała Clare do Keyserlinga. - Oboje wiemy dlaczego.

- Gdzie się zatrzymałaś na dzisiejszą noc? - zapytała Alice. - Jeśli nie czujesz się bezpieczna, możesz spać w moim pokoju w Doubletree.

- To bardzo miłe. - I nieco natrętne w kobiecej solidarności. - Ale Jack zajmuje domek zaraz przy moim.

Najwspanialszy fajerwerk wieczoru eksplodował. Gwiazdy utworzyły na moment obraz skaczącego konia, który wnet rozwiał się w dymie.


26


- Czy pozwolisz mi wpierw zajrzeć do środka? - Jack wyciągnął rękę po klucz do domku Clare.

Zadrżała, a potem zgodziła się.

- Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje, tylko szybki rzut oka, Jack.

- Z uwzględnieniem łazienki i szafy.

- Och, to absurd wyobrażać sobie, że...

- Clare, te drzwi były już otwarte...

- Nie!...

Jack zdążył już jednak pchnąć drzwi i zapalić światło. Stojąca w rogu hotelowa lampa oświetliła rozciętą walizkę i rzeczy rozrzucone na pościeli.

Martwy mężczyzna leżał przy łóżku, z dziurami w koszuli i marynarce. Przy stole rozciągnięte było drugie ciało. Tapeta podziurawiona na wysokości ludzkiej piersi.

To nie mógł być jej pokój, z pewnością nie. Albo też ktoś zrobił im okrutny dowcip. Za chwilę obaj wesołkowie poderwą się na nogi i pokłonią.

- Cholera - powiedziała Clare cicho, trzęsąc się.

- Nie krzycz - syknął Jack. - Posłuchaj, pobiegniemy teraz do recepcji tak szybko i cicho, jak tylko potrafimy...

- Żeby poskarżyć się na stan mojego pokoju, tak?

Jack zrobił ruch, jakby chciał ją podtrzymać. Clare odsunęła się. Mogła stać o własnych siłach. Nie była w stanie tylko znieść widoku tej przerażającej sceny... w pokoju, w którym spała.

Puścił ją.

- Biegniemy tam. To nie ma z nami nic wspólnego. W żadnym wypadku.

- Gdybyśmy tylko mieli samochód! Gdybyśmy mogli wsiąść do niego i odjechać. Niepotrzebne nam opóźnienia, Jack. To jest zbrodnia, amerykańska zbrodnia. Zbyt wiele cholernych pistoletów! Przestępcy zabijający się nawzajem. Jakaś sprzeczka włamywaczy. Czy sądzisz, że do innych pokoi też się włamano?

Jeśli tak, to powinni słyszeć odgłosy zamieszania, krzyki, tupot nóg. Tymczasem wszędzie panował niezmącony spokój, jeśli nie liczyć szumu przejeżdżających samochodów.

Clare spojrzała na łóżko.

- Moje... rzeczy.

- Pędzimy do recepcji, dobrze?


27


Młoda Latynoska z recepcji wysłała portiera, żeby obejrzał pokój. Ten wrócił po minucie, bełkocząc coś po hiszpańsku.

Bar, z jego jaskrawym wystrojem w barwach różu, oranżu i turkusu, ozdobiony ekologicznie poprawnymi sztucznymi kaktusami w sztucznym rozkwicie, był pełen gości hotelowych i członków konferencji.

Clare i Jack zostali pospiesznie zaprowadzeni do gabinetu dyrektora. Elegancko ubrany, siwowłosy mężczyzna o anglosaskich rysach miał krawat z plastikową zapinką w kształcie skorpiona, co wydawało się zamierzoną parodią miejscowego kolorytu.

Wkrótce przyniesiono dwa kieliszki brandy jako lekarstwo na szok. Dyrektor ustawił się przy drzwiach, by kontrolować wejście, plecami do dużego olejnego obrazu przedstawiającego starą squaw w obszernych szatach na tle panoramicznego zachodu słońca.

Następnie wyraził zdumienie:

- Nigdy jeszcze w historii Pustynnej Hacjendy... - oraz współczucie: - Jakże to nieprzyjemne... - Nie potrafił powiedzieć wiele więcej. Może bał się, że zostanie zaskarżony.

Jack i Clare, siedzący razem na brązowej skórzanej sofie, również milczeli. Jack wpatrywał się w tylną ściankę monitora komputerowego ustawionego na dużym dębowym biurku. Syrena zawyła w oddali, potem bliżej. Dyrektor przeprosił ich na chwilę. Zaraz zjawiła się recepcjonistka. Usiadła w fotelu dyrektora. Może sama była w szoku. Uśmiechała się oficjalnie, bez przerwy.

- Czy możemy dostać jeszcze trochę brandy? - zapytał ją Jack.

To zaniepokoiło recepcjonistkę.

- No nie wiem...

- Może nam to pani dopisać do cholernego rachunku!

- Czy nie uważa pan, że powinien pozostać trzeźwy?

Dopiero po dwudziestu minutach - podczas których odzywały się jeszcze inne syreny - dwaj policjanci weszli do gabinetu. Opalony mundurowy i detektyw w cienkim garniturze i koszuli w kratkę. Posterunkowy Sanchez i detektyw Kramer. Kramer miał wodniste błękitne oczy i jasne, spłowiałe włosy.



28


Jeff Kramer zgadzał się z Anglikiem, że podwójne morderstwo nie może mieć nic wspólnego z wykładowczynią akademicką z Cambridge przebywającą w Stanach z krótką służbową wizytą. Co włamywacze mieli nadzieję znaleźć pod wyściółką jej walizki?

Cóż, nic, z pewnością nic.

Chyba że... popatrzmy: konferencja dotyczyła świadomości.

Stanów świadomości.

Przed rozwodem i przeniesieniem do Tucson Kramer służył w policji największego miasta Kalifornii.

Czy tematem konferencji były również odmienne stany świadomości? Wpływ narkotyków na umysł? Halucynogeny? Peyotl, LSD, nowoczesne substancje psychoaktywne?

Kramer tylko pobieżnie przejrzał program konferencji - który Sanchez usłużnie przyniósł z pokoju Clare - i stwierdził, że żaden podobny temat nie był omawiany.

Z drugiej strony, być może dwaj nie zidentyfikowani włamywacze zostali przekonani przez osobę trzecią, iż w bagażu doktor Conway rzeczywiście można znaleźć jakiś ekscytujący nowy narkotyk.

Przypuśćmy, że włamywacze zostali “wystawieni” w ramach wojny gangów. Jeden z martwych mężczyzn był niemal na pewno Indianinem. Zwabić członka plemienia Navajo (lub jakiegoś innego indiańskiego handlarza narkotyków) i jego białego partnera do Hacjendy, żeby ich zabić: idealna zasłona dymna.

Zabici z pistoletu maszynowego? Na terenie stanu pełno było broni. Najwyraźniej włamywacze byli nie uzbrojeni, mieli tylko nóż do przecięcia walizki. Amatorzy - obiekt pogardy zawodowców. Kieszenie całkiem puste. Brak nawet kluczyków samochodowych. Zabójca lub zabójcy musieli zabrać wszystkie dokumenty i to, co posłużyło do otwarcia drzwi - chyba że doktor Conway bezmyślnie zostawiła je otwarte.

To mogły być porachunki między narkotykowymi gangami. Czy cała prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw?

Kramer miał ciężki dzień. Wrócił właśnie z miejsca zabójstwa na Szóstej Wschodniej niedaleko uniwersytetu.

Oto co zrobimy, skoro tych dwoje Brytyjczyków nie może się doczekać, żeby wyjechać z Tucson, co zresztą nie dziwi w tych okolicznościach - i skoro wykluczone jest, by mieli cokolwiek wspólnego z morderstwem.

Ludzie z wydziału zabójstw skończyli już zapewne fotografować miejsce zbrodni i teraz pieczętują ogród i drzwi specjalną taśmą. Sanitariusze zabrali zwłoki do kostnicy, gdzie jutro zostaną poddane sekcji. Bądź taktowny; dyrektor jest mocno zdenerwowany. Zbierz zeznania od Conway i Foxa oraz od pracowników i gości Hacjendy. Podaj krótki komunikat dla telewizji i dziennikarzy, którzy zjawili się na miejscu, podsłuchawszy rozmowy na kanale policyjnym. Zostaw Sancheza, żeby tu przenocował.


- Potrzebny nam pani adres kontaktowy w San Francisco, doktor Conway.

- Holiday Inn - odparła Clare szybko.

Kramer uniósł brew.

- Który?

Clare nie rozumiała przez chwilę.

- Który? - powtórzyła. - Mam taki zamęt w głowie. Te morderstwa! Nie mogę sobie przypomnieć adresu!

- Spokojnie - rzeki Kramer z uśmiechem. - Gdzie to będzie? Civic Center? Financial District? Union Square?

- Ależ tak, Union Square! Teraz sobie przypominam.

Kramer wyszczerzył zęby.

- A więc interesujecie się Sherlockiem Holmesem?

Co chciał przez to powiedzieć? Czyżby podejrzewał, że wiedzą, co się tu wydarzyło?

Czyżby przez cały czas ich podpuszczał? Czyżby miał zamiar zabronić im wyjazdu z Tucson?

Nigdy nie dotrą do Kalifornii. Będą mieli zmarnowane wakacje. Podczas gdy będą tu czekać, ten szaleniec Soul dobierze się do niej.

Clare przełknęła ślinę.

- Przykro mi, nie rozumiem.

Kramer wzruszył ramionami.

- Jedną z atrakcji Holiday Inn na Union Square jest bar na dachu, będący dokładną repliką gabinetu i biblioteki Sherlocka Holmesa. Nie wiedziała pani o tym?

- Nigdy nie byłam w San Francisco.

- Myślałem, że właśnie dlatego wybraliście Union Square, jako rodacy pana Holmesa?

Jack naburmuszył się:

- Nie wszyscy Brytyjczycy muszą być fanami Sherlocka Holmesa.

- Ani nawet detektywów w ogólności - dodał Kramer tonem życzliwym, choć zmęczonym.


Jutro: sprawdzić wszystkie tanie hotele i zajazdy, na wypadek gdyby włamywacze nocowali w którymś z nich. Dobrze byłoby znaleźć jakieś bagaże. Dowiedzieć się, kim byli.

Ach tak, i jeszcze ubranie i bagaże Angielki...

- Sanchez wyniesie pani rzeczy z pokoju - powiedział do Clare. - Nic nie jest, hm, zabrudzone. Dyrektor będzie musiał znaleźć dla pani nowy pokój.

- Prześpię się dzisiaj u Jacka.

W domku sąsiadującym z miejscem zbrodni?... Towarzysz pani doktor również będzie musiał się przenieść.

Dyrektor zajrzał do środka, proponując kawę, co równie dobrze mogło oznaczać delikatne pytanie, kiedy policjanci wreszcie skończą. W tyle widać było tłum wypełniający bar. Nikt nie odjeżdżał do domu ani nie szedł spać; jeszcze nie.

Kramer zignorował propozycję.

- Czy znajdzie pan inny pokój dla tych ludzi?

Konsternacja.

- Ależ Hacjenda jest pełna.

- Więc niech pan trochę podzwoni po okolicy, co?

- Nie możemy wyprowadzać się stąd o tej porze - zaprotestowała Clare. - Chcę zostać tutaj. Jesteśmy zmęczeni. Jutro czeka nas długa droga. Dostanę migreny. Pokój Jacka jest w porządku.

- Domek numer jedenaście to jedynka... - zaczął dyrektor.

Kramer dał mu znak, żeby zamilkł.

- Doktor Conway - powiedział detektyw łagodnie - jedenastka stoi naprzeciwko miejsca zbrodni.

- Opróżniliście mój pokój, prawda? Zabezpieczyliście go, cokolwiek to oznacza, tak?

- Ach, przy okazji, czy mogę dostać pani klucz?

Podał mu go mężczyzna, Fox.

Angielka nie ustępowała.

- Zapieczętowaliście mój pokój, tak? Gdzie mam teraz spać? W policyjnym areszcie?

- W ogrodzie mogą być jakieś ślady.

- Będziemy trzymali się ścieżki. Chodzili na paluszkach.

- Doktor Conway, mam wrażenie, że trochę się pani przy tym upiera, i nie wiem, czy to jest najwłaściwsze postępowanie.

- Jeśli będę potrzebowała rad... cóż, Jack jest psychologiem! Jeśli policja pozwoli nam zostać w jedenastce, nie mam nic przeciwko temu. Będę się czuła bezpieczniejsza. Nic nie może nam się tutaj stać!

Kramer zmierzył ją wzrokiem. Nie wspomniała nawet o zaskarżeniu Hacjendy. Słodka z wyglądu, ona i Fox musieli być kochankami, a przecież była twarda jak skała. Jednak skałę też można skruszyć, jeśli użyć wystarczająco dużego ciężaru...

Był to męczący dzień. Czas iść spać. Mógł sobie darować szukanie zastępczego noclegu dla tej dwójki.

- Jak to mówią o was Brytyjczykach, zawsze pełni rezerwy? - Skinął głową. - Cóż, Sanchez zostanie tu na noc, na wszelki wypadek.


29


W sąsiednim pokoju, zapieczętowanym policyjną taśmą, na podłodze musiały być ślady krwi, a w ścianach dziury po kulach. W tym pomieszczeniu, jak gdyby był alternatywną wersją rzeczywistości, wielki dywan był nieskazitelnie czysty, pościel gładka.

Pojedyncze łóżko było nieomal podwójne wedle standardów Clare. Ściągnęła narzutę na podłogę, potem zdjęła koc i wierzchnie prześcieradło, podczas gdy Jack stał nieruchomo, obserwując ją. Wyłączyła lampę. Miękkie światło sączyło się tylko z na wpół otwartej łazienki.

- Jack - powiedziała. - Ten człowiek, Soul... Kaminski... przestraszył mnie. - Było tak, jakby zapomniała już o morderstwach popełnionych za ścianą. - Amerykański Orlando! - Zaczęła rozpinać bluzkę. - Jack, usuń go, zetrzyj go ze mnie!

- Czy mam ci zrobić masaż?

Jej bluzka opadła, potem stanik.

- Rozbierz się, Jack. Teraz, to musi być teraz. - Rozpięła spodnie. Potrząsnęła biodrami, aż spodnie zsunęły się na ziemię. Potem zdjęła majtki i stanęła naga, jak na tamtym zdjęciu z plaży we Francji.

- Rozbierz się.

Spełnił polecenie.

- Wyrzuć go ze mnie, Jack. Wyrzuć Soula. Wyrzuć cholernego Orlanda Sorela.

- A co z, hm... Czy powinienem się zabezpieczyć? - zapytał Jack nieśmiało.

Clare zachichotała.

- Czyżbyś zabrał wielkie pudło zabezpieczeń, Jack? Czy ochrona policyjna nie wystarczy? I żółta taśma?

Była spokojna i odprężona.

- Dzisiaj nie musisz - odpowiedziała na pytanie. Podchodząc do niego, chwyciła jego wyprężony członek i ścisnęła lekko. - Czy to jest trudne pytanie? - zapytała żartobliwie. - Nie, to wygląda raczej na wykrzyknik. - A potem pociągnęła go na łóżko.


Po pierwszym szale ciał, mięśni i soków - on w niej, jej nogi splecione wokół niego, błądzące dłonie, ciekawie szukające palce, smakujące języki - kochali się ponownie, powoli i bardziej uważnie, dochodząc do drugiego crescendo.

Gdy potem leżeli obok siebie, uspokojeni, Clare mruknęła:

- Jeśli chodzi o San Jose, QX i Blaszanego Człowieka... Jest coś, o czym zapomniałam ci powiedzieć.


30


Kilka dni przed ukazaniem się tego okropnego artykułu Carl Newman z Matsushimy - nazywany żartobliwie “Kardynałem” - poprosił, by Clare odwiedziła go w miasteczku naukowym. W gabinecie Newmana pogawędzili chwilę o Blaszanym Człowieku i sztucznej inteligencji. Potem “Kardynał” zaprosił ją na drinka do baru w Trinity Centre, jakby dla podkreślenia, że jego zamiary są całkowicie niewinne i nie ma nic do ukrycia.

Ośrodek naukowy Cambridge był siedzibą blisko stu lokalnych przedsiębiorstw i filii międzynarodowych koncernów - branża elektroniczna, urządzenia przemysłowe, biotechnologia, oprogramowanie komputerowe, farmaceutyki, biura patentowe. Miejsce było zadbane jak miasteczko w Szwajcarii, a z baru rozciągał się pocztówkowy widok na hrabstwo Cambridge: rozlewiska wody, rozległe trawniki i drzewa szumiące na wietrze.

Ponieważ było jeszcze przed porą lunchu, bar świecił pustkami. Kilku mężczyzn w doskonale skrojonych ciemnych garniturach - stanowiących obowiązujący ubiór na terenie miasteczka - rozmawiało głośno o “problemie prochów”, co nie miało nic wspólnego z narkotykami, a wyłącznie z przewodnikami galenowo-arsenowymi i ich zanieczyszczeniami.

Newman uniósł szklankę soku pomarańczowego, a Clare swój kieliszek kalifornijskiego chardonnay. Nikt nie siedział w pobliżu ich stolika. Newman dosłownie zmusił Clare, żeby napiła się wina - na podobnej zasadzie, jak przy wodowaniu statku trzeba roztrzaskać butelkę szampana.

- Za twoją podróż. Szerokiej drogi, jak to mówią.

Newman miał kręcone, kasztanowe włosy krótko przycięte, jakby dla pokazania, że chociaż dobiega już pięćdziesiątki, nie obawia się łysiny. To, w połączeniu z dużym haczykowatym nosem i wydatnym podbródkiem oraz muskularną sylwetką, efektem regularnych wizyt w siłowni, nadawało mu nieco brutalny wygląd, chociaż “Kardynał” zawsze zachowywał się niezwykle uprzejmie. Być może nawet zbyt uprzejmie. Miejska ogłada mogła być tylko fasadą dla burzy wewnętrznych namiętności. Oczy Newmana miały chłodną barwę akwamaryny. Zapewne nosił szkła kontaktowe, a jego zęby były zbyt idealne, by nie podejrzewać koronkowej - i kosztownej - roboty dentystycznej. “Kardynał” starannie budował własny wizerunek; mógłby reklamować swój garnitur od Armaniego w ekskluzywnym piśmie dla mężczyzn. Clare zastanawiała się, czy w weekendy nie odwiedza czasem w Londynie jakiegoś podziemnego sadomasochistycznego klubu dla gejów...

- Ktoś z QX może nawet pojawić się na twojej konferencji - rzekł Newman. Miał zwyczaj przechodzenia prosto do sedna sprawy, bez zwracania uwagi na konwenanse. - A poza tym masz oczywiście odwiedzić Harry’ego Changa w San Jose. Mówiąc między nami, Matsushima uważa, że QX jest o krok od zbudowania prototypu komputera kwantowego. A ponieważ płacimy za twoją podróż, jest coś, co mogłabyś dla nas zrobić...

Nie, to nie było szpiegostwo przemysłowe. W żadnym wypadku. W San Jose dział mikroprocesorów kwantowych był ściśle oddzielony od badań nad sztuczną inteligencją. Clare była jednak wystarczająco obyta z terminologią fizyki kwantowej, by pojąć znaczenie przypadkowych informacji, jakie mogłyby obić się o jej uszy - lub które mogłaby delikatnie wyciągnąć od Changa bądź kogoś innego w trakcie dyskusji o Blaszanym Człowieku. Ludzie z działu sztucznej inteligencji mogą coś wiedzieć. Coś może im się mimowolnie wymknąć.

Na dodatek w Matsushimie wiedziano, że szef QX, Tony Racine, uległ wypadkowi w trakcie jazdy motorówką i przebywa w szpitalu. Racine sprawował autokratyczne rządy w firmie. Jego nieobecność musiała wywołać niepewność i zdenerwowanie. Z pewnością ludzie dużo mówią.

Nadstaw uszu, Clare. Posłuchaj, co w trawie piszczy. Dzwoń do “Kardynała” bez względu na porę, jeśli dowiesz się czegoś interesującego. Oczywiście to gra na fuksa. Niewielka szansa. Nazwij to oportunizmem. Matsushima byłaby wdzięczna.

Clare pociągnęła łyk wina i spojrzała na puste, przystrzyżone trawniki i rozłożyste drzewa.

- A więc mam być kimś w rodzaju szpiega? - zapytała kpiąco.

- Wyścig wszedł w decydującą fazę, Clare. Miliardy dolarów nagrody dla tego, kto pierwszy osiągnie cel.

W tym przyjaznym otoczeniu Newman nie wywierał na nią presji. Nie miał takiego zamiaru. Chodziło mu o dobrowolną współpracę. Poza tym Clare nie była przecież zatrudniona przez Matsushimę. Japończycy chętnie sponsorowali teoretyczne badania, które mogły przynieść owoce dopiero za dwadzieścia czy trzydzieści lat. Jej stanowisko w college’u było efektem takiej długoterminowej strategii.

- Wiem, że stawka jest wysoka - powiedziała.

- Jesteś czymś w rodzaju czarnego konia. - Jakże słodki miał uśmiech. - Nie należysz nawet do naszej stajni. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Miej oczy szeroko otwarte. Jeśli nic z tego nie wyjdzie... - Wzruszył ramionami i dopił swój sok. - Szerokiej drogi.

Łabędź leciał obok, nisko nad wodą. Kiedy poderwał się w górę, przed zaporą wierzb, biały, nieskazitelny, przypominał startujący odrzutowiec.


31


- Właśnie do mnie dotarło - powiedziała Clare, leżąc nago przy nagim Jacku - że być może to, co stało się za ścianą, miało jednak coś wspólnego ze mną! Jeśli w Matsushimie sądzą, że zdołam dowiedzieć się czegoś w QX, ilu może być jeszcze takich wysłanników? Ich i innych firm? Wysłanników bardziej bezlitosnych?

- Rozumiem. Mała żaróweczka zapaliła ci się w głowie...

- Nie wtedy, kiedy się kochaliśmy, Jack! Nie myślałam o innych rzeczach. Ani o innych ludziach!

- Wiem, że nie, kochanie - zapewnił ją. Po raz pierwszy zwrócił się do niej w ten sposób. W chwili rozkoszy nie jęknął: “Boże, kocham cię”, ani nic takiego. Mówił inne słowa, bardziej przyziemne. Ale nic w tym rodzaju. Mogłoby to zabrzmieć fałszywie. Oportunistycznie.

Musiał skupić się na tej nowej możliwości. Clare nie przywiązywała z początku wielkiej wagi do prośby Newmana. A jednak...

- Przypuśćmy - rzekł - że “Kardynał” poinformował centralę w Japonii o tobie, żeby zdobyć parę punktów dla siebie. A jeśli trochę przesadził? Jeśli jacyś prawdziwi szpiedzy zobaczyli jego raport?

- Jaki to miałoby sens? Musiałyby być dwie rywalizujące grupy szpiegów. Ci, którzy się włamali, i ci, którzy zabili tych pierwszych.

- Szpiedzy gotowi zabijać innych szpiegów. Wysoka stawka? - zasugerował.

- Tyle tylko że byłoby to działanie przedwczesne, prawda? Dlaczego nie poczekali, aż sama odwiedzę QX?

- Dopóki nie zatrzymamy się, jak wszyscy wiedzą, w Holiday Inn na Union Square?

Nikt nie wiedział, gdzie naprawdę zatrzymają się w San Francisco. Och, oprócz Boba Keyserlinga.

- Czyżby chcieli mnie sprawdzić, choć wiedzieli, gdzie dokładnie przebywam? Zdecydować, czy moja obecność na konferencji jest tylko zasłoną dymną? Sprawdzić, czy warto mieć mnie na oku... To wydaje się takie nieprawdopodobne.

- Ale tak właśnie jest, Clare. Cała ta sprawa jest dziwaczna. Uspokój się. Poza tym gdyby temu detektywowi przyszło do głowy przepytać nas ponownie rano, uważani, że nie powinniśmy wygłaszać żadnych dalekosiężnych teorii.

- Oczywiście, że nie.

W drogę do Kalifornii. Do pustego domu w San Francisco.

Objęli się. Wtulili w siebie. Po jakimś czasie zasnęli. Było późno.


32


Kiedy Jack wyprowadzał małą, klimatyzowaną żółtą toyotę z garażu agencji Hertza, młody obsługujący go Latynos powiedział:

- Pod fotelem pasażera znajdzie pan cztery gratisowe butelki wody mineralnej.

- Cztery butelki wody?

- W mało prawdopodobnym przypadku, gdyby zdarzyła się panu awaria.

Jack nie myślał zbyt jasno tego ranka.

- To znaczy po to, żebym wlał ją do chłodnicy?

- Żeby wlał ją pan w siebie, dopóki nie zjawi się pomoc. Jeśli zacznie się burza piaskowa, ograniczająca widoczność, niech pan zjedzie na pobocze.

Jeśli samochód się zepsuje, a pasażerowie dostaną udaru słonecznego, agencja będzie zwolniona z odpowiedzialności.

- Czy sądzi pan, że powinienem kupić więcej wody na wszelki wypadek?

- To zależy od pana. W razie czego mamy pełną lodówkę.


Kiedy wrócił do Hacjendy, Clare kończyła pakować swoje rzeczy - nie dotyczyło to jednak tekstu jej referatu ani notatnika z zapiskami z konferencji. I jedne, i drugie papiery zniknęły.

- No tak - powiedziała - wszystko diabli wzięli. Mordercy będą rozczarowani, kiedy zobaczą, że cały ich łup to notatki na temat świadomości.

Clare miała jeszcze w zapasie drugi notatnik, pusty, który zarezerwowała dla Blaszanego Człowieka. W odpowiednim czasie protokoły z konferencji - aczkolwiek bez nieoficjalnych sesji wieczornych - zostaną opublikowane, ale to nastąpi nie wcześniej niż za sześć miesięcy.

- W drodze zanotuję najważniejsze punkty, jakie zapamiętałam. Przynajmniej spróbuję. Do diabła!


33


Jeff Kramer siedział przy biurku, wypełniając formularz na temat zabójstwa przy Szóstej Wschodniej, kiedy Wheatstone zjawił się z dwiema walizkami: czarną miał wetkniętą pod pachę, brązową w ręce.

Wheatstone zamknął szklane drzwi i w pokoju zrobiło się ciszej.

- Dziwna rzecz - powiedział. - Obie walizki znajdowały się w zajeździe Pod Kaktusem, jak podawałem przez radio. Kiedy jednak sprawdzałem hotel Pima na Czwartej Północnej, recepcjonista poinformował mnie, że facet wyglądający na Indianina, ale nie mówiący nawet dobrze po angielsku, zameldował się w zeszłym tygodniu. Tej samej nocy para białych zapłaciła jego rachunek i zabrała rzeczy. Powiedzieli, że są jego przyjaciółmi. W książce wpisał się jako Knight. Ci dwaj nie wydawali się znać zbyt dobrze tego nazwiska, ale cóż, do diaska, przecież zapłacili.

- Masz jakieś rysopisy?

- Jeden z tych tak zwanych przyjaciół miał rude włosy. Recepcjonista zapamiętał to, bo syn jego żony jest rudy. Drugi miał na przedramieniu wytatuowanego anioła. Był chudy.

- A jak twój dzieciak, przy okazji? - zapytał Kramer.

Syn Wheatstone’a miał białaczkę i poddawano go chemioterapii. Prognozy były optymistyczne. Choroba wydawała się cofać. Prawdziwy cud. Wheatstone i jego żona pokładali wiarę w Panu.

- Wypadły mu wszystkie włosy, ale cóż, przecież odrosną.

Kramer skinął głową. Sam stracił córkę, swoją małą jasnowłosą piękność, kiedy żona opuściła go, wieki temu w Sacramento.

Walizki były zamknięte, ale nie stanowiło to problemu.


Wkrótce Kramer czytał listę wystukanych na maszynie instrukcji. Kartka nosiła ślady wielokrotnego rozkładania. Wykonane polaroidem zdjęcia centrum konferencyjnego i Pustynnej Hacjendy leżały na stosie koszul i skarpetek, umieszczonym na małym stoliku obok policyjnych segregatorów. Wheatstone przeglądał notatnik, który właśnie znalazł.

- Co to za alfabet?

Kramer zerknął.

- Według mnie... rosyjski.

A więc zabity mężczyzna z powiekami bez fałd nie był żadnym Navajo ani innym czerwonoskórym. Pochodził z azjatyckiej części Rosji. Kramer spojrzał na zegarek. W pół do trzeciej. Mimo to zadzwonił do Pustynnej Hacjendy.

Dwójka waszych brytyjskich gości, Conway i Fox. Tak, właśnie ci.

Dawno wyjechali. Oczywiście, że tak. Później niż chcieli, ale i tak minęło już dużo czasu.

Odłożył słuchawkę.

Rosjanie. Szpiedzy? W dzisiejszych czasach raczej gangsterzy. To nie były żadne drobne porachunki między handlarzami narkotyków.

- Posłuchaj - zwrócił się do Wheatstone’a - sprawdź Czwartą Północną w okolicy tego hotelu. Być może zostawili tam samochód. I sprawdź też okolice Hacjendy. Wóz może być spoza stanu, chyba że ci Rosjanie przylecieli samolotem i wynajęli coś tutaj albo w Phoenix. Albo nawet w Meksyku, kto wie!

Mordercy usunęli wszelkie ślady mogące doprowadzić do ustalenia tożsamości ofiar. W walizkach nie było nic oprócz notatnika, który trzeba było przetłumaczyć. Najprawdopodobniej mordercy - nie, teraz należało już nazywać ich zabójcami - śledzili Rosjan i dokładnie wiedzieli, jakim samochodem jeżdżą; jeśli w ogóle jakimkolwiek. A jeśli nie wiedzieli? Trupy nie spowiadają się na temat samochodów.

Czas porozmawiać z szefem. I powiadomić FBI o dwóch Rosjanach zamordowanych w tajemniczych okolicznościach? I ostrzec policję drogową, żeby wypatrywali Conway i Foxa na 1-8 albo 1-10? Tych dwoje nie przekroczyło jeszcze granicy stanu, chyba że naprawdę było im spieszno.


34


Stary, podniszczony buick z opuszczanym dachem podjechał do przodu i cofnął się po raz trzeci. Pustynny żar już dawno zamienił turkusowy lakier na karoserii w matową powłokę. Czyżby kierowca nie mógł się zdecydować, czy ma ich wyprzedzić? Może był na wpół oślepiony albo zamroczony przez blask słońca?

A może pijany? W kabriolecie jechało dwóch mężczyzn. Obaj mieli lustrzane okulary i kowbojskie kapelusze. Pasażer podnosił do ust jakiś przedmiot wielkości puszki piwa, ale czy puszki piwa są czarne?

Po obu stronach autostrady powietrze drgało nad nieskończoną wstęgą piasku. Podmuchy wprawiały szyby w drżenie. Pomiędzy karłowatymi, przypominającymi pająki krzewami kaktusy w puszystych żółtych aureolach wznosiły się ku niebu niczym korale na wyschniętym dnie jakiegoś morza. Niebo było rozległą wypłowiałą kopułą spinającą pustkowie między dwoma odległymi łańcuchami nagich wzgórz. Nitka autostrady biegła beznadziejnie prosto. Opony porzucone przez ciężarówki leżały na poboczu niczym martwe czarne węże.

Piętnaście kilometrów wcześniej Jack i Clare minęli przydrożny bar pośrodku pustkowia. “Gorączka Złota” - brzmiała jego mało przekonywająca nazwa. Przy budynku o barwie żużlu, twarzami do szosy, stały dwie bliźniacze, ogromne figury dawnych poszukiwaczy złota. Każdy z gigantów, wspierany przez rusztowanie, dzierżył potężną patelnię z dwoma złotymi jajkami sadzonymi, wykonanymi z plastiku i neonowych rur. W nocy żółtka zapewne zapalały się na przemian, błyskając niczym światła ostrzegawcze, nakazujące kierowcom zwolnić i zatrzymać się. Buick wyjechał właśnie stamtąd.

Długi kabriolet zwolnił nieco - tylko po to, by po chwili przyspieszyć gwałtownie, nieomal dotykając tylnego zderzaka toyoty.

- Zderzą się z nami! - krzyknęła Clare. Notatnik, w którym coraz częściej coś zapisywała, spadł na podłogę.

Jack dodał gazu, oddalając się o kilka metrów od samochodu z tyłu. Buick czekał.

Długi biały samochód turystyczny nadjeżdżał z naprzeciwka, wielki jak wagon kolejowy, z wentylatorami umieszczonymi na dachu. Przemknął obok, a za nim kombi ciągnące skromniejszą przyczepę.

Z tyłu nadciągała potężna ciężarówka z wielkimi kołami i chromowanymi zderzakami, z kontenerem na lawecie. Poniżej przedniej szyby zamontowany miała rząd halogenów. Długa antena kołysała się niczym pojedynczy czułek jakiegoś opancerzonego stalowego stwora.

Ciężarówkę doganiała mała grupa motocykli - nie ciężkich chopperów, lecz smukłych, szybkich maszyn do jazdy terenowej. Były to hieny w porównaniu z panterami lub lwami, czyli wielkimi harleyami czy hondami.

Buick ponownie skoczył do przodu. Tym razem zrównał się z toyotą. Jack przyhamował lekko. Buick powtórzył manewr. Zbliżył się i stuknął bokiem toyotę.

We wnętrzu chłodzonego metalowego kokonu Clare zapiszczała, gdy po stronie Jacka zazgrzytał metal.

Buick odbił w bok. Chudy pasażer nie trzymał w ręku puszki piwa, ale czarną krótkofalówkę, z anteną przypominającą cienki wyprostowany palec. Szybko ją schował. Piegowaty kierowca uśmiechnął się i oblizał wargi. Kosmyki jego włosów, wymykające się spod kapelusza, były rude. Pasażer uniósł w dłoni coś połyskującego, coś z nierdzewnej stali.

- Jack, on ma pistolet!...

Toyota, którą jechali, miała normalną skrzynię biegów. Jack nie chciał samochodu z automatyczną przekładnią. Przez całe życie jeździł samochodami z ręczną zmianą biegów; podobnie Clare. Wciąż przyzwyczajał się do faktu, że drążek znajduje się po przeciwnej stronie niż w rodzinnej Anglii.

- Do diabła!

Jack wrzucił trójkę, potem dwójkę. Strzałka obrotomierza przesunęła się z czterech tysięcy na pięć. Jechał blisko sto pięćdziesiąt na godzinę. Z powrotem wrzucił trójkę.

Motocykle wyprzedziły pędzącą ciężarówkę. Kierowcy w czarnych hełmach przypominali owady z głowami mającymi jedno lustrzane oko. Dokładnie w tym momencie buick wyrwał do przodu, mierząc w toyotę.

Boczna droga odchodziła od autostrady. Piaszczysta nitka, z głazami po obu stronach.

Nie namyślając się - gdyż mieli do wyboru zderzenie z buickiem, które mogło wyrzucić toyotę z szosy - Jack szarpnął kierownicą.

Toyota zadrżała i z szaleńczą prędkością wpadła na piaszczystą drogę. Jack nacisnął hamulec, nieomal wpadając w poślizg.

W tyle uniosła się wielka chmura pyłu. Być może silnik był przegrzany i z rury wydechowej wydobywał się dym. Zwolnili do osiemdziesięciu, następnie sześćdziesięciu.

Zbliżał się zakręt. Puszyste kaktusy i krzewy podobne do zwojów drutu rosły po obu stronach.

Jack wpadł w poślizg na łuku drogi. Z trudem odzyskał panowanie nad kierownicą. Zbliżali się do kolejnego zakrętu. W tej okolicy, w przeciwieństwie do monotonii autostrady, pełno było suchych rozpadlin i niespodziewanych uskoków terenu.

Za następnym zakrętem droga biegła przez kilometr wzdłuż koryta wyschniętego potoku, wybierając górną krawędź, gdzie nie zagrażało jej zalanie w razie ulewy.

Jack spostrzegł w lusterku, że jeden z terenowych motocykli pokonuje zakręt kilkaset metrów za nimi, tworząc fontannę piasku. Kierowca zawiązał sobie czerwoną chustkę na twarzy, przykrywając usta i nos. Drugi motocykl jechał za nim, potem jeszcze trzy. Kiedy zmienili kierunek, piach zaczął tryskać w stronę pobocza. Chwilę później w polu widzenia pojawiła się masywna ciężarówka.

- Oni nas śledzą! Wszyscy są w to zamieszani!...

Kabriolet nie zdążył zjechać z autostrady. Być może właśnie teraz zawracał.

- Przestępcy samochodowi? - Clare była wzburzona. Najpierw Miranda, a teraz ona ofiarą przemocy drogowej? - Dokąd tędy dojedziemy?

Wyciągnęła mapę ze skrytki. Rozpostarła ją tak gwałtownie, że papier przedarł się w kilku miejscach. Wygładziła płachtę na kolanach. Jak znaleźć na mapie tę trzeciorzędną żwirówkę?


35


No i udało się, dzięki odrobinie szczęścia i dzięki Wheatstone’owi znaleźli samochód najprawdopodobniej należący do zamordowanych Rosjan. Kalifornijskie tablice; małe volvo zarejestrowane na niejakiego V.I. Morgena, poste restante, San Francisco.

Grupka wyrostków kręciła się przy samochodzie, który stał zaparkowany przez całą noc i pół dnia o kilometr od Hacjendy. Ktoś z okolicy zadzwonił na policję.

Rzekomy Morgen był właścicielem volvo od dziewięciu miesięcy.

- Ci Rosjanie musieli mieć bazę w San Francisco przynajmniej od tak dawna - powiedział Kramer Nichollowi Perridge’owi w przeszklonym gabinecie szefa wydziału zabójstw.

Perridge był człowiekiem żwawym jak wróbelek. Do emerytury brakowało mu pięciu lat. Chociaż zwykle był skwaszony, a jego twarz miała nieprzyjazny wyraz, jednak zagadki ożywiały ją. Perridge szczególnie lubił łamigłówki typu brytyjskiego. Krzyżówki z tajemniczymi hasłami. Za pośrednictwem poczty sprowadzał zbiory rozrywek umysłowych wydawane przez angielskie gazety.

Nie wolno go było nudzić. Z drugiej strony, nigdy nikogo nie popędzał. Pierwsza myśl, jaka przyjdzie do głowy, może być błędna.

- Co sugerują ci inicjały V.I.? - zapytał Kramera.

Chłodne powietrze tłoczone przez wentylator poruszało dużą pajęczynę w rogu sufitu. Kramer spojrzał tam, jakby odpowiedź mogła kryć się w jedwabistych wzorach. Perridge zabronił niszczenia pajęczyny. Pająki łapią owady. Są pożyteczne.

Kramerowi nie przyszło do głowy, że te konkretne inicjały mogą cokolwiek oznaczać. Nazwisko było zapewne fikcyjne. W przeciwnym razie dlaczego nie został podany prawdziwy adres? Jeszcze dziwniejszy był brak jakichkolwiek przedmiotów osobistych w samochodzie używanym od dziewięciu miesięcy. Żadnych pomiętych rachunków ani nic w tym rodzaju. Tylko stos podniszczonych map i popielniczka pełna niedopałków marlboro. Jeśli człowiek dużo podróżuje, zazwyczaj, chcąc nie chcąc, gromadzi kawałki papieru. Właściciel volvo nie mógł być maniakiem czystości, gdyż w takim przypadku częściej opróżniałby popielniczkę.

Perridge uwielbiał takie łamigłówki.

- Morgen to niemieckie słowo, prawda? - rzekł Kramer. - Ranek czy świt, coś takiego. V.I. może oznaczać V-Jeden. Czy nie tak nazywała się pierwsza rakieta zdalnie sterowana?

- Wysyłali je na Londyn. - Szef myślał już o czymś innym. - Ci dwaj chyba byli Rosjanami, nie Niemcami. Co powiedziałbyś na... Włodzimierz Iljicz? Inicjały Lenina. Ludzie zazwyczaj wybierają pseudonim, który ma dla nich jakieś znaczenie, albo taki, który łatwo zapamiętać. Ci Rosjanie mogli być zwolennikami Lenina. Byłoby to co najmniej dziwne, nie przywiązujmy jednak do tego na razie wielkiej wagi. Następna kwestia: dlaczego mieliby tłuc się tysiąc dwieście kilometrów autostradami zamiast wsiąść do samolotu?

- Przy założeniu, że specjalnie tu przyjechali. Że nie przebywali tu już od jakiegoś czasu.

- Może bali się wykrywaczy metalu na lotniskach? Broń i tak niewiele im pomogła.

- Dlaczego mieliby przyjeżdżać z San Francisco w celu obrabowania kogoś, kto i tak miał jechać do San Francisco?

- Może chcieli być absolutnie pewni, gdzie przebywa ta Conway? Jak brzmiał tytuł jej wystąpienia na konferencji?

Kramer poszukał w pamięci.

- Mózg jako... hm, komputer świetlny.

- Zapomnijmy więc o narkotykach i rakietach. W tej sprawie chodzi o...

- ...komputery.

Była już prawie piąta. Nie przyszły żadne meldunki od patroli drogowych w najbardziej typowych punktach w pobliżu Quartzsite czy Yumy. Kramer nie musiał się martwić, że pozwolił parze Brytyjczyków odjechać. Było wątpliwe, czy mógłby zatrzymać ich dłużej na terenie stanu jako ewentualnych świadków.

Ze względu na udział Rosjan i samochód na kalifornijskich numerach sprawa przechodziła pod jurysdykcję federalną. Z decyzjami można było poczekać na przybycie szefa miejscowego oddziału FBI. Właśnie w tym czasie Irving Sherwood wracał do miasta po załatwieniu spraw w Nogales, tym wrzącym kotle na granicy.

Perridge zatarł dłonie.

- Komputery, Rosjanie, zabójcy oraz para zupełnie niewinnych gości z uniwersytetu w Cambridge w Wielkiej Brytanii. To mi polepsza nastrój. Sądzę, Jeff, że powinieneś zadzwonić do organizatorów tej konferencji.


36


Motocykliści zbliżali się szybko. Jack nie miał innego wyboru niż przyspieszyć. Droga ponownie zakręcała ostro. Szarpnął kierownicą, wzbijając tuman kurzu i piasku.

Na próżno.

Samochód zjechał z wyrównanego piasku drogi na piasek pustyni, poorany rozpadlinami, nierówny i kamienisty. Krzewy darły cierniami o drzwi i błotniki.

Zdrewniała opuncja pojawiła się nagle na wprost nich. Zachodzące słońce przeświecało z tyłu, tak że połączone pędy otoczone były świetlistą aurą. Kaktus przypominał dziwaczny kolczasty znak drogowy błyszczący bursztynowo.

- Uważaj!...

Gdy uderzyli w opuncję, zdrewniały pień trzasnął jak zapałka. Kolczaste pędy uderzyły w przednią szybę, jakby szukały zemsty, ale zaraz odpadły. Toyota zwalniała gwałtownie, szarpiąc. Pień musiał utkwić pod podwoziem.

Minęło kilka chwil, zanim Jack zdał sobie sprawę, że impet uderzenia spowodował wyłączenie silnika. Przekręcił kluczyk. Silnik zaskoczył. Za dużo gazu. Koła zabuksowały, wkopując się w piasek. Szarpiąc za drążek, wrzucił wsteczny bieg.

Motocykle zahamowały gwałtownie wokół toyoty. Jeden z kierowców zaparkował swoją maszynę przy samych drzwiach samochodu, ustawiając ją na podpórkach. Inny położył motocykl przed maską, blokując drogę. Z tyłu zbliżała się ciężarówka.

Mężczyzna w skórzanym kombinezonie pociągnął za klamkę po stronie Clare. Drzwi były zamknięte. Tylko wzmocnione szkło oddzielało go od patrzącej w przerażeniu Clare.

- Wysuniemy wam wszystkie pieniądze przez okno! - krzyknęła. To właśnie powinna była zrobić Miranda. Clare opuściła szybę o pół centymetra. - Damy wam wszystkie nasze pieniądze!

Mężczyzna wyciągnął pistolet z kieszeni. Wycelował w Clare, która pomyślała wtedy, że tak musiały wyglądać ostatnie chwile życia jej siostry.

- Nie rób tego! - zawyła. - Proszę, nie! Mój ojciec nie przeżyłby tego! Moja siostra zginęła w ten sposób. Weźcie wszystko, co chcecie!...

- Nie - warknął Jack.

Czy ci ludzie wyciągną Clare na zewnątrz i zgwałcą ją, a poza tym obrabują? Czy zgwałciwszy i obrabowawszy, zostawią żywych świadków?

- Możemy zapłacić wam dużo więcej! - zawołała. - Jeśli nie zrobicie nam krzywdy! Jeśli pozwolicie nam załatwić więcej pieniędzy! Więcej niż mamy tutaj przy sobie...

Ciężarówka zatrzymała się. Kierowca podszedł spokojnym krokiem do drzwi po stronie Clare. Tutaj gromadzili się wszyscy mężczyźni. Z pewnym wyjątkiem: jednym z motocyklistów była kobieta, z krótko obciętymi włosami mysiego koloru i dwucentymetrowym różowym znamieniem na policzku, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak tatuaż, było jednak bezkształtne. Czy obecność kobiety zmniejszała prawdopodobieństwo gwałtu, czy też motocyklistka tylko przyglądałaby się wszystkiemu ze śmiechem?

Kobieta zarechotała, jakby coś naprawdę ją zdumiało.

- Pieniądze? - zapytała. - Po co nam twoje pieniądze?

Z okrutną nieodwołalnością brudnoturkusowy kabriolet wyłonił się zza zakrętu. Zwalniając, zjechał z drogi. Dwaj mężczyźni w kowbojskich kapeluszach wyszli ze środka i spokojnym krokiem ruszyli w kierunku grupy.

Rudy mężczyzna, który prowadził, miał teraz pistolet. Lufą podrapał o szybę po stronie Clare.

- Młoda damo, nieładnie jest odrzucać zaproszenie.

Jakie zaproszenie? O co mu, u diabła, chodziło? Serce waliło jej jak oszalałe.

Buick kontra toyota na autostradzie? Czy pokazanie broni miało być rzuceniem wyzwania? Jak w przypadku pistoletu sędziowskiego na bieżni?

- Nazywam się Jersey - rzekł jej prześladowca.

- Ja jestem Clare - odpowiedziała.

Mów do nich. Ukaż im się jako konkretna jednostka. Nawiąż porozumienie.

- Czy nazywasz się Jersey, ponieważ pochodzisz... z New Jersey? - Nie potrafiła rozpoznawać amerykańskich akcentów, chyba że chodziło o mieszkańca Południa albo Bronxu.

Jersey przyjrzał jej się przez szybę. Potrząsnął głową.

- To jest polskie imię. Jot-e-er-zet-igrek. Wymawia się Jerzi. Kto chciałby się tak nazywać?

Mów dalej. Używaj jego imienia tak często, jak to możliwe.

Głos jej drżał.

- O jakim zaproszeniu mówiłeś, Jersey?

- A jak sądzisz, Clare?

Skoro chce grać, zagraj. W zgadywankę.

- Hm, wyścig na szosie pomiędzy nami?

Jersey parsknął śmiechem.

- O nie, tak łatwo nie wrócisz na autostradę. A teraz otwórz drzwi albo będę musiał rozwalić szybę kolbą pistoletu i wyciągnąć cię siłą.

Jack zachowywał się bardzo spokojnie. Prawie się nie poruszał. Jego wzrok przesuwał się po kolejnych członkach ośmioosobowego gangu. Wszyscy stali teraz przy samochodzie po stronie Clare, jakby Jack był zupełnie nieważny.

- Gdybym wiedziała, co to za zaproszenie...

Chudy mężczyzna, towarzysz rudego, włączył się do rozmowy.

- Oświecenie i nieśmiertelność.

Na przedramieniu miał wytatuowanego anioła. Nagle Clare zrozumiała.

- Jesteście ludźmi Gabriela Soula!

- Brawo - rzekł Jersey. - A teraz ruszajmy.

- Gdzie chcecie, żebyśmy pojechali?

- Do Schronu Duszy - odparła młoda kobieta ze znamieniem na policzku. Jej oczy przepełniał nienaturalny blask uniesienia lub szaleństwa. - Nie martw się. Gabe wysłał mnie jako twoją opiekunkę. Coś w tym rodzaju. On cię oświeci.

Ta kobieta została wysłana jako opiekunka?

- Jak daleko jest stąd do Schronu Duszy? Jak długo będziemy musieli?...

- Och, przestań gadać. Zamknij oczy. - Jersey chwycił pistolet za lufę i zamachnął się.

Szkło rozprysło się na tysiąc matowych odłamków, zasypując kolana Clare i podłogę. W momencie uderzenia Jack odblokował drzwi. Pchnął je i teraz był już na zewnątrz. Popędził w stronę najbliższego zaparkowanego motocykla.

- Hej!...

Siadając, kopnął pedał rozrusznika. Gorący silnik odchrząknął gwałtownie. Jack zepchnął motocykl z podpórek i przekręcił manetkę gazu. Motocykl skoczył do przodu przez zarośla, wzbijając tuman kurzu.

- Za nim! Złapcie go!...

Gdy Clare gapiła się w zdumieniu przez rozbitą szybę, Jersey wsadził rękę do środka i otworzył drzwi.

Silniki ryczały. Motocykliści ruszali w pościg. Jack umknął. Zostawił ją bez słowa, bez najmniejszego ostrzeżenia. Ale oczywiście nie mógł ryzykować w obawie, że zdradzi się przed Jerseyem. Musiał wykorzystać szansę, gdy tylko się nadarzyła, chwilę chaosu spowodowaną przez rozbicie szyby. Jechał po pomoc. Motocykliści będą próbowali go złapać albo zablokować. Zostawił ją na tym pustkowiu, samą z bandą sekciarzy. Jedyna kobieta miała być jej opiekunką. A więc nie zostanie zgwałcona i zamordowana. Przynajmniej nie w tym momencie...

Jersey chwycił ją za rękaw.

- Idę - obiecała. - Ale jestem cała w szkle.

- Odłamki nie są ostre...

Wysiadła z przesadną ostrożnością. Otrzepywała się przez dłuższą chwilę.

Jeśli ma być kimś w rodzaju gościa, to uczniowie Soula chyba nie będą do niej strzelali. Nie strzelali za Jackiem. Gdy znajdzie się na autostradzie, w ciężarówce albo kabriolecie, być może uda jej się zaalarmować kogoś.

Być może nadarzy się okazja i zdoła wyskoczyć z pojazdu - ryzykując obrażenia.

Chyba że pojadą dalej tą samotną piaszczystą drogą albo inną podobną do niej.

Pod eskortą Jerseya i krótkowłosej kobiety Clare została poprowadzona ku ciężarówce z ogromnymi zderzakami i rzędem halogenów.

Ku jej tyłowi.

Kobieta opuściła klapę.

- Otwórz pakę, Beth.

Ten kontener - zamierzali wsadzić ją do środka.

Beth wspięła się i odblokowała drzwi kontenera. Rozsunęła je. W środku znajdował się materac i sterta kocy.

- Dość miejsca dla dwojga - rzekł Jersey chełpliwym tonem. - Wywierciliśmy nawet specjalnie dziury w ściankach.

Nie uszło to uwagi Clare.

- Wskakuj. Będzie trochę trzęsło. Ułóż się wygodnie, by Beth mogła popracować z taśmą.

Nie chodziło o taśmę magnetofonową. O wywiad czy przesłuchanie. Lecz o wielką rolkę szarej taśmy klejącej.


37


Dwadzieścia pięć lat temu, będąc studentem pierwszego roku, zaczynającym wgłębiać się w tajniki psychologii w Trinity Hali, Jack kupił od jednego z kolegów z roku używany motocykl.

Był to norton ES2 z 1954 roku, z tylnym wahaczem. Zaledwie siedemnastoletni. Wydawało się, że to okazja. Później Jack pojął, że kupił kota w worku.

Odtąd zaczął nazywać swoją maszynę Kotem. Mimo to służyła mu przez kilka lat podczas podróży z Cambridge do rodzinnego Norwich przez niziny wschodniej Anglii. Potem Kot rozpadł się definitywnie - podobnie jak małżeństwo rodziców Jacka.

Ojciec Jacka zakochał się w hożej barmance. Młoda kobieta, imieniem Celia, odwzajemniała jego uczucia. Nudziło ją angielskie życie, ale nie była typem, który wyruszyłby na hipisowską włóczęgę. Ojciec Jacka zabrał Celię i swoje umiejętności inżynierskie - które pomogły Kotu przetrwać w formie tyle lat - do Republiki Południowej Afryki, co z politycznego punktu widzenia było kiepskim wyborem. Romans nie trwał długo. Celia znalazła sobie młodszego, lepiej zbudowanego amanta. Ojciec Jacka został w Afryce Południowej powodowany uporem i dumą.

Jack używał również Kota do odwiedzania hipisowskich festiwali i innych podobnych zgromadzeń. To był sam początek lat siedemdziesiątych - w gruncie rzeczy schyłek poprzedniej dekady. Zmierzch kontrkultury, która miała zmienić świat i ludzkie serca. To właśnie na Festiwalu Umysłu w Avalon w hrabstwie Somerset Jack po raz pierwszy spotkał Heather. Teraz ich córka Crissy robiła podobne rzeczy w mniej przyjaznych czasach.


Kilka motocyklowych sztuczek przypomniało się Jackowi, kiedy pędził przez niskie zarośla.

Głazy próbowały zepchnąć go w objęcia wielorękich pustynnych demonów wymachujących mnóstwem zielonych sztyletów. Próbował uniknąć nadziania się na któryś z nich. Ryk silnika zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Jack nie śmiał obejrzeć się do tyłu. Mógłby wpaść na skałę albo wjechać w kępę splątanych krzewów. Ciepły zapach szałwi napełnił mu nozdrza. Z początku upał wydawał się przytłaczający po chłodzie samochodu, ale teraz pęd jazdy zapewniał przewiew. Kamyki wbijały mu się boleśnie w policzki. Czyżby wiatr przybierał na sile? Szybko zachodzące słońce barwiło wstęgi chmur na szkarłatne i pomarańczowo. Na wschodzie lawendowy zmierzch skradał się po niebie.

Ponownie znalazł się na piaszczystej drodze. Przyhamował na moment. W odległości kilkuset metrów na południe zawył silnik. Zza krzewów Jack słyszał kolejną maszynę. Nie pozostawało mu nic innego jak skierować się na północ w nadziei, że ujdzie pogoni. Na tej drodze, prowadzącej dokądś lub donikąd, przynajmniej nie musiał się obawiać kamieni, drzew grożących sztyletami ani kaktusów przypominających cierniste korale.

Musiał przejechać dobre kilka kilometrów, zanim droga zniknęła przy niskim grzbiecie blankowanym głazami. Szary tuman kurzu wzbijał się w tyle. Być może nadjeżdżała ciężarówka - z pewnością nie należąca do uczniów Soula. Zaryzykował spojrzenie: cztery motocykle pędziły w jego stronę, najbliższy zaledwie pięćdziesiąt metrów od niego. Jack pochylił się nad kierownicą i dodał gazu.

Z przodu również zbliżały się motocykle. Pół tuzina ciężkich maszyn, rozstawionych na kształt litery V, zajmowało całą szerokość drogi. Jechały niczym pewna siebie rzymska falanga. Przednie reflektory błyszczały w szybko zapadającym mroku. Nad wzgórzami na wschodzie niebo było już mocno purpurowe. Pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zenit był blady. Jakże krótko trwał zmierzch.

Motocykliści odziani byli w czarne skórzane uniformy. Oczy zasłaniały im ciemne okulary, skryte pod daszkami baseballowych czapek albo pod długimi grzywkami ciemnych włosów. Kim byli? Z pewnością nie zwiastowali nic dobrego. Jack miał do wyboru: zderzyć się z nimi albo zjechać z drogi - chyba że rozstąpiliby się przed nim, co było mało prawdopodobne.

Jeden z nadjeżdżających wydobył pistolet z kieszeni czarnej ortalionowej kurtki i wycelował. Jack natychmiast skręcił. Ryk silnika zagłuszył staccato wystrzałów.

Wyminął kolejny cholerny kaktus z nieomal całkowicie ciemną aureolą kolców. Wjechał w koryto wyschniętego potoku zakręcające łukowato na zachód. Przynajmniej ostatnie światło dnia dochodziło z tamtego kierunku. Jeszcze przez chwilę będzie miał jako taką widoczność.

Wyschłe koryto było zupełnie pozbawione roślinności. Niemal jak tor wyścigowy. Jack nie miał pojęcia, co dzieje się w tyle. Obejrzał się. Nie mógł być pewny, ale wydawało się, że umknął pogoni. Poczeka jeszcze kilka minut - kilka kilometrów - zanim włączy reflektor.

Ta rozległa pusta przestrzeń! Zapadała noc. Dokoła nie było widać żadnych świateł poza gwiazdami. Gdzie mógł znaleźć pomoc? Przez cały czas oddalał się od Clare i autostrady. Musiało go od niej dzielić już dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów. Głębiej, coraz głębiej w pustkowie.

Wiatr się wzmagał. Boże, żeby tylko nie podniosła się kurzawa.

Dziwna szara kula wyłoniła się z półmroku, tocząc się wzdłuż koryta. Coś nie do końca realnego - a jednak dużego i szybkiego. Jakieś szarżujące stworzenie, na poły tylko widoczne, pędzące ku zderzeniu.

Jack skręcił gwałtownie. Motocykl wyskoczył z koryta, rozpryskując kamyki, a bezkształtna masa przetoczyła się obok.

Kątem oka Jack spostrzegł, że była to ogromna kula suchych cierni, toczona podmuchami wieczornego wiatru. Motocykl pokonał krawędź koryta, wyskakując na moment w powietrze. Spadek terenu, pozbawiony jakichkolwiek uskoków i występów. Motocykl zanurkował w ten lej wypełniony ciemnością, okolony sylwetkami krzewów.

Przednie koło musiało trafić na kamień. Jack przeleciał nad kierownicą. Motocykl frunął za nim. Uderzenie w głowę pozbawiło go świadomości.


38


W żółtym świetle najtajniejszego sanktuarium fabryki QX Matt Cooper, mrugając oczami, spojrzał przez ochronne okulary na obraz niedoskonałego mikroprocesora kwantowego na ekranie monitora o wysokiej rozdzielczości. Chłodzone powietrze nieustannie spływało z sufitu ku kratownicy podłogi, lecz w kącikach oczu Matta zbierały się łaskoczące kropelki potu.

Starał się nie zwracać na to uwagi.

Gdyby wsunął palec w winylowej rękawiczce pod okulary, żeby otrzeć pot, z pewnością zanieczyściłby rękawiczkę. Maska na twarzy mogłaby się przekrzywić. Kurz z włosów w nosie mógłby przedostać się wraz z oddechem do idealnie czystej atmosfery, zanieczyszczając ją. Wykrywacze cząsteczek włączyłyby błyskające światła i wyjące buczki.

We wszystkich strefach produkcyjnych dopuszczalny poziom brudu wynosił jedną cząsteczkę na metr sześcienny powietrza. Strefy te przedzielone były, niczym splecione palce dłoni, pomieszczeniami pomocniczymi, gdzie metr sześcienny powietrza mógł zawierać dziesięć cząsteczek kurzu. Tutaj, na obszarze, gdzie zajmowano się mikroprocesorami kwantowymi, ideałem byłoby zero cząsteczek na metr, chociaż było to niemożliwe.

Higieniczne warunki pracy. O tak. Najlepsze. Wychodzenie po końcu zmiany na powietrze, zawierające setki tysięcy cząsteczek kurzu na metr sześcienny, przypominało wchodzenie do wielkiej komory gazowej. Czystość służyła jednak tylko mikroprocesorom, nie ludziom. W przeciwnym razie Matt nie odczuwałby swędzenia.

Oczywiście mógł się pocić ze zdenerwowania.

To klaustrofobiczne miejsce kojarzyło się z ogromnie kosztowną, lecz jednocześnie stłoczoną i paranoidalną stacją kosmiczną objętą kwarantanną. Jakże starannie była chroniona przed nieporządnymi śmiertelnikami, którzy tu pracowali. Gdyby mikroskopijny pyłek kurzu spadł na procesor, byłoby to tak, jakby gigantyczne wzgórze zrzucono na skrzyżowanie autostrad w San Jose. Tyle tylko że elektroniczny ruch uliczny potraktowałby przeszkodę jako szkodliwy skrót.

Czyjaś ręka dotknęła ramienia Matta.

Drgnął, chociaż ludzie w laboratorium często się dotykali. Sterylność miejsca - identyczne ochronne białe fartuchy z kapturem, gładkie maski na twarz, specjalne buty, podwójne rękawice - wydawała się rodzić małpią potrzebę fizycznego kontaktu, niemalże głaskania się nawzajem. Brakowało ludzkiego zapachu, zastąpionego przez ledwie dostrzegalny aromat alkoholu, którym dezynfekowano maski i okulary.

- Jak idzie?

Głos Phila Shibano.

Phil i Matt często wspólnie popijali jogurt w czasie przerwy. Bez wątpienia Phil uważał Matta za przyjaciela.

To nie Phila i innych pracowników laboratorium Matt zdradzał. Nieosobiście.

Jeśli zaś chodzi o lojalność wobec Tony’ego Racine’a, to w firmie obowiązywała zasada nakazująca wyrzucić każdego pracownika, bez względu na to jak byłby dobry, jeśli przeziębiał się częściej niż inni. A psik, i do widzenia.

- Co jest z nim nie tak? - zapytał Phil.

- Coś - odparł Matt niejasno i dalej wpatrywał się w ekran. Phil powinien odejść, nie obraziwszy się.

Cholerny pot. Zdenerwowanie.

Mikroprocesor kwantowy wytwarzano, umieszczając rzędy pojedynczych atomów w ultrapróżniowej klatce chłodzonej ciekłym azotem do temperatury 80 stopni powyżej zera absolutnego w celu uzyskania efektów fotonowych. QX wykorzystywało do rozmieszczania atomów zmodyfikowane tunelowe mikroskopy skanujące. Po odwróceniu funkcji te elektroniczne mikroskopy działały jak urządzenia zapisujące. Obecnie zbliżał się przełom w masowej produkcji niezwykle ostrych igieł, z czubkiem o wymiarze zaledwie jednego atomu. Wkrótce tempo produkcji mikroprocesorów kwantowych gwałtownie wzrośnie.

Obraz przed oczami Matta zafalował.

Na ekranie monitora nie widział już powiększonego mikroprocesora, lecz stół do ruletki podzielony na numerowane kwadraty.

Koło kręciło się powoli, widoczne tylko do połowy. Kulka z kości słoniowej toczyła się niczym orbitujący elektron, posiadający pęd, lecz pozbawiony konkretnej pozycji. Zniknęła po jednej stronie koła i chwilę później pojawiła się po przeciwnej. Pojedynczy czarny szton leżał na szczęśliwym numerze siedemnaście. Koło zwolniło. Zwalniała też kulka.

Mało brakowało, a zatrzymałaby się na siedemnastce. Niestety, wpadła w jedną przegródkę wcześniej. Trzydzieści dwa. Jakby jakiś wstrętny niewidzialny przedmiot zajmował już siedemnastkę.

Matt jęknął głośno. Nie miał zamiaru reagować w ten sposób. Co gorsza, miał halucynacje.

- Wszystko w porządku, panie Cooper?

Maska. Kombinezon ze specjalnego włókna. Czerwona naszywka. Birken. Przynajmniej strażnik nie miał pistoletu w kaburze, nie tutaj. Pistolet mógłby wypalić przypadkowo, rozsiewając zanieczyszczenia, nawet gdyby pocisk ominął wartą pół miliona dolarów maszynę.

Zgodnie z rozkazami Racine’a dwóch doświadczonych strażników nieustannie patrolowało obszar laboratorium kwantowego. Musieli być śmiertelnie znudzeni, chociaż w jakiś sposób udawało im się zachować czujność. Gdyby jeden z nich pozwolił sobie zapaść w odrętwienie, drugi miał obowiązek złożyć na niego raport, i delikwenta wylano by niezwłocznie.

Praca w QX mogła być elitarna, związana z nowoczesną technologią i dobrze płatna, ale była również swego rodzaju piekłem.

- Pytałem, czy wszystko w porządku, panie Cooper?

Matt skinął głową.

- Moja zmiana dobiega już końca.

Wydawało mi się tylko, że widzę koło ruletki na tym ekranie.

Strażnik spojrzał na jedyny ukończony prototyp komputera kwantowego wystawiony na pokaz w specjalnej gablocie. Był to pomysł Racine’a. Święty Graal, dla zainspirowania pracowników.

Dzięki eleganckiej obudowie komputer wyglądał jak plastikowy neseser kremowego koloru. Wieko, po otwarciu, zamieniało się w ciekłokrystaliczny ekran. W podstawie mieściła się wysuwana klawiatura. Komputer z łatwością można było zakwalifikować jako przenośny. Nieco ciężki, ale przenośny.

Teraz podłączony był do sieci, zasilającej moduł chłodzący ciekłym azotem. Urządzenie kryło również w sobie potężne baterie, zdolne napędzać moduł chłodzący przez okres dwunastu godzin, dzięki czemu maszynę można było przetransportować.

Moc pobierana przez sam komputer była minimalna. To moduł chłodzący pożerał największą ilość prądu.

Dzięki płycie głównej opartej na mikroprocesorach kwantowych maszyna miała moc obliczeniową większą od superkomputerów Cray. Przy swoich możliwościach rozszerzenia konfiguracji i podłączenia do innych systemów była zdolna pokonać cały hangar Crayów. Obudowa wykonana została w zakładzie QX. Tutaj, w laboratorium kwantowym, wyposażono ją w płytę główną - duszę komputera. Tutaj przeprowadzono też pierwsze testy, chociaż nie doszło jeszcze do pełnego rozruchu. Kilka podobnych plastikowych walizeczek czekało na swoje płyty główne w przeszklonych gablotach.

Pierwszy prototyp był gotów do ceremonii chrztu, która miała odbyć się po wyjściu Tony’ego Racine’a ze szpitala. Gotów do chrztu - oraz ostatnich etapów testów, przy których Racine chciał być obecny osobiście.

Potem miał nastąpić oficjalny pokaz urządzenia, połączony z jak największymi fanfarami.

Matt słyszał pogłoski, że Irenę Dallas, ulubiona śpiewaczka operowa w San Jose, odśpiewa hymn podczas prezentacji. Johnny’ego Denyera zaangażowano podobno do wykonania specjalnie zamówionej ballady. Melissę Friend, gwiazdę serialu “Straż przybrzeżna”, zamierzano poprosić o wystukanie na klawiaturze pytania - dowolnego pytania - na które komputer, wyładowany gigabitami informacji i podłączony do Internetu, powinien niezwłocznie odpowiedzieć.

Sześciomiesięczny okres wtórnego testowania przez zaufanych użytkowników miał poprzedzić promocję handlową.

Pracownicy QX zastanawiali się, na jaką nazwę zdecyduje się w końcu Racine.

- Korzeń - powiedział strażnik do zaskoczonego Matta. - Według mnie tak właśnie będzie się nazywał. “Racine” to po francusku “korzeń”. Słowo krótkie. Proste. W pewnym sensie podstawowe. Wskazuje również na przyszłość. Droga do przodu. Co o tym sądzisz?

- Założyłbym się, że nazwie go po prostu Racine - odparł Matt. - Nie jestem jednak hazardzistą - skłamał.

Na wypadek gdyby Birken miał zapędy detektywistyczne i próbował coś wyniuchać.

- Z drugiej strony - zamyślił się Birken - może po prostu nazwać go “K”. Wsiądź z nami do Kwantowej Kolejki, co? Dobre hasło?

- Czy kolejki nie poruszają się trochę zbyt wolno?

- No tak. Przeklęta prawda.

Matt z pewnością był przeklęty. To jedno się zgadzało. Od dnia kiedy natknął się na Biuro Doradztwa “Fortuna” i Gwendę Loomis.


39


Gdy Matt był studentem Uniwersytetu Stanforda, opętało go odkrycie, że u swych podstaw rzeczywistość wcale nie jest absolutna. Rzeczywistość była kwestią prawdopodobieństwa.

W pewnym sensie - choć tylko teoretycznie - każde źdźbło trawy i każda kropla krwi w jego ciele polegały na prawdopodobieństwie. U swych najgłębszych podstaw świat był mglisty i nieokreślony. W wielkim makroświecie trudno było zaobserwować tę płynność. Kropla krwi miała rozmiary Jowisza w porównaniu z subatomowym światem, gdzie rządziło prawdopodobieństwo.

Jednak w wielkim makroświecie też można było igrać z prawdopodobieństwem. Robiło się to za pośrednictwem hazardu.

Gry oparte na ryzyku dawały przewagę nad światem. Pozwalały trochę go okiełznać. Dawały szansę dostrojenia się, umysłowego i emocjonalnego, do ostatecznej rzeczywistości. Kiedy człowiek jest dostrojony do ostatecznej rzeczywistości, ma szansę odnieść sukces. Zatrudniwszy się w QX, Matt zarabiał wystarczająco dużo, by grać. Tak mu się przynajmniej wydawało.

Skromne początki, śliska ścieżka.

Zaczął jeździć w weekendy nad jezioro Tahoe.

Taka piękna okolica: wielkie jezioro położone wysoko w górach, otoczone iglastymi lasami, nad którymi wznoszą się trzytysięczniki. Lasy już odrosły po tym, jak stulecie wcześniej całe zbocza zostały ogołocone przez górników eksploatujących złoże Comstock. Populacja łososi i pstrągów, wytrzebiona nieomal do szczętu, odrodziła się w kryształowo czystych wodach. W ostatnich latach wodorosty żywiące się zanieczyszczeniami z biologicznych szamb i resztkami sztucznych nawozów zmniejszyły przejrzystość wody, ale nadal można zajrzeć dwadzieścia pięć metrów w głąb jeziora z pokładu żaglówki czy jachtu.

Takie stateczne kamienne posiadłości, takie piękne restauracje, hotele i zajazdy - i zaraz za granicą Nevady, w Stateline, neonowe bogactwo kasyn, a szczególnie lśniące Koło Szczęścia z jego ogromną wyłożoną pluszem salą, słynące z zespołów długonogich tancerek, serwowanych przez cały dzień śniadań złożonych z omletów, truskawek i gorących słodkich placków oraz szczodrej polityki kredytowej. Szczodrej do czasu.

Szczodrej do chwili, kiedy Matt odkrył, że jest zadłużony na sto tysięcy dolarów i że opuściła go Tanya, która uwielbiała wyjazdy nad Tahoe, pomimo że uwaga Matta skierowana była wtedy zupełnie gdzie indziej, a jego oczy lśniły jeszcze bardziej niż wtedy, gdy wpatrywał się w monitor w laboratorium kwantowym.

Gdyby nie Tanya, której podobała się okolica, Matt mógłby grać w Reno, zamiast jeździć bardziej na południe.

Oczywiście mógłby też grać o wiele bliżej domu. W okolicy znajdowały się takie kasyna jak Route 101 albo Garden City. Ponieważ zmieniły się przepisy podatkowe dotyczące majątku, zaistniała potrzeba zdobycia skądś dodatkowych dochodów. Podatek od wygranych hazardowych był wyjątkowo niski. Byłoby jednak głupotą, gdyby Matt oddawał się swojej obsesji niedaleko domu, gdzie ktoś mógłby go zauważyć. Poza tym miejsca takie jak Route 101 pełne były wietnamskich imigrantów. Zupełnie obca atmosfera. Wietnamscy imigranci oznaczali przestępstwa, kradzieże mikroprocesorów. Niedobry pomysł. Zresztą Matt i tak wolał ruletkę w luksusowym otoczeniu niż zwykłe karty czy kości.

Prawdopodobnie Matt mógłby związać się z Tanya. Wiedział, że nie jest najbardziej atrakcyjnym mężczyzną świata, ze swoją wąską szczęką, pękatym nosem i ziemistą cerą; jednak pensja i wyjazdy nad Tahoe pomagały. Teraz prawdopodobieństwo zadecydowało inaczej.

Prawdopodobnie mógłby przerwać złą pasję i odegrać się. Skąd jednak miał wziąć pieniądze? Dotarł do krańca. Znalazł się na krawędzi.

Nie był nawet właścicielem swojego apartamentu na Calle de Verano w Santa Clara, niedaleko siedziby QX. Nie mógł go więc sprzedać i wynająć czegoś w zamian.

Któregoś dnia w skrzynce na listy znalazł błyszczącą ulotkę reklamującą Biuro Doradztwa “Fortuna”, z siedzibą w równie błyszczącym Los Gatos, zaledwie dziesięć kilometrów na południe - przy alei Santa Cruz, gdzie Tanya uwielbiała myszkować po eleganckich butikach, sklepach z luksusowymi zabawkami, delikatesach i salonach z antykami.

Masz trudności z osiągnięciem zadowolenia seksualnego?

Nałogowo spożywasz słodycze albo oddajesz się hazardowi?

Zawodzi cię pamięć?

Przeżywasz trudności finansowe?

Czy pieniądze nie są źródłem wszelkich kłopotów? Wzmocnij i wzbogać siebie! Autoterapia pod kierunkiem doświadczonego specjalisty przy użyciu biofeedbacku i unowocześnionych wizualizacji szamańskich pomoże ci obudzić ukryty w tobie potencjał i wzbogacić się w ciągu trzech miesięcy - w przeciwnym razie wszystkie koszty zostaną zwrócone. Pierwsza wizyta gratis po okazaniu niniejszej ulotki. Zadzwoń, by ustalić datę spotkania.

Firma, którą stać na biuro pośród eksluzywnych sklepów z odzieżą i pluszowymi misiami, nie mogła być jednym z podejrzanych zakładów terapeutycznych, od jakich roiło się w okolicach zatoki.

Matt zadzwonił. Pojechał do Los Gatos. I poznał Gwendę Loomis.


40


Biuro Gwendy mieściło się nad jednym z tych wypełnionych zabawkami sklepów, które specjalizują się w sprzedaży autentycznych niemieckich misiów po cenach grubo ponad tysiąc dolarów za sztukę oraz sporo tańszych podróbek.

Wielki pokój był czymś pomiędzy gabinetem terapeuty a galerią sztuki poszerzającej świadomość. Kolorowe indiańskie malowidła zdobiły ściany. Zwinięte węże, rośliny i inne obiekty mocy lśniły promiennie. Rzeźby postaci otoczone były pasmami światła, jakby w ich kapelusze powtykano świece albo krótkie neonowe rurki. Płaskie bębny wisiały tu i ówdzie. W powietrzu unosił się zapach cedrowego kadzidła.

W pomieszczeniu stał również komputer - włączony w czasie tej pierwszej wizyty, z notowaniami giełdy nowojorskiej na ekranie. Oprócz tego wyposażenie do biofeedbacku, platforma wirtualnej rzeczywistości oraz przyrządy do śledzenia pulsu, pracy serca i elektrycznej aktywności ciała oraz aury, jeśli coś takiego w ogóle istniało.

Cały pokój pachniał dostatkiem i nowoczesnością i wprawiał w dobry nastrój. Typowy dla gabinetu psychiatry długi fotel podtrzymujący nogi i dyrektorskie biurko obite brązową skórą dopełniały obrazu.

Długie, lśniące kędziory kruczoczarnych włosów okalały pogodną, orientalną twarz Gwendy Loomis. Kobieta ubrana była w złoto-srebrną sukienkę z wysokim kołnierzem, rozciętą wzdłuż boku, i białe jedwabne spodnie.

Jej głos był kojąco pewny siebie - szczególnie kiedy Matt, wyciągnięty na długim fotelu w ciemnych okularach na nosie, słuchał przez jedną słuchawkę nagrania szamańskich bębnów, grzechotek i śpiewów, podczas gdy Gwenda wypytywała go delikatnie.

Poczuł się uspokojony. Jego świadomość własnej wartości wzrosła. Miał przed sobą przyszłość. Czuł się lekki, swobodny.

Gwenda uznała, że nałóg hazardowy będzie można przekształcić w holistycznie pozytywnym duchu. Matt stanie się swoim własnym szamanem. Jego życie zamieni się w duchową, a zarazem ziemską pielgrzymkę.

- Wybrałeś Ścieżkę Prawdopodobieństwa - słyszał jej głos. - Tak, była to Ścieżka, zarówno w pracy - którą musiał jej opisać - jak i w odniesieniu do twojego osobistego pragnienia bogactwa. Problem w tym, Matt, że uporczywie szukasz tej Ścieżki, i dlatego ona umyka przed tobą. W zamian musisz sam stać się Ścieżką. Ścieżka musi stać się tobą. Pozwól, że opowiem ci o balansowaniu świni...

W pewnym kraju w południowo-wschodniej Azji, wyjaśniła, martwą świnię umieszcza się na ołtarzu pełnym ofiar w rodzaju słodyczy i wina. Prowadzący uroczystość szaman wzywa Ducha Góry i Boga Siedmiu Początków. Uczestnicy ceremonii wypełniają pysk świni garściami banknotów. Następnie szaman nadziewa świnię na specjalny trójząb, po czym z pomocą wyznawców ustawia trójząb pionowo i wsadza trzonek, ze świnią na szczycie, w szyjkę butelki po winie. Jeśli trójząb nie przewraca się, oznacza to pomyślność.

- Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobne, Matt, szaman, który jest dostrojony, potrafi zbalansować świnię, jeśli tylko odpowiednia ilość banknotów została zainwestowana.

Matt włożył już bardzo wiele banknotów w żarłoczny pysk dobrze zbalansowanego Koła Szczęścia.

Tylko ze w niewłaściwym duchu.

Tak więc zapisał się na terapię.

W domu, zgodnie z instrukcjami, wysłuchał kasety z bębnieniem i śpiewami, którą sprzedała mu Gwenda, i wizualizował świnię, nabitą na lśniący trójząb osadzony w butelce.

Robił błyskawiczne postępy. W trakcie następnej sesji, wypełnionej duchową i ziemską autoanalizą, odkrył, że Gwenda, zamiast wyciągać od niego pieniądze, uważa go za bogatego pielgrzyma. Nalegała, by “zainwestował” tysiąc dolarów w “pysk świni”, jadąc nad Tahoe i wizualizując wiadomy obraz w czasie obstawiania. Niestety, tym razem świni nie udało się zbalansować.

Gwenda nie była zmartwiona. Matt musi spróbować jeszcze raz, z kolejnym tysiącem dolarów. Tym razem powinien słuchać szamańskich śpiewów za pomocą walkmana przez cały czas przebywania w kasynie. Byłaby gotowa mu towarzyszyć, ale uważała, że jej obecność utrudniłaby mu koncentrację. Teraz w trakcie sesji Gwenda nie nosiła już jedwabnych spodni pod wysoką zapinaną sukienką, rozciętą niemal do pasa. Jej apetyczna łydka i udo ukazywały się co jakiś czas, oczarowując Matta.

W odpowiednim czasie Gwenda ujawniła, że prawdziwi właściciele Biura Doradztwa “Fortuna”, finansowe sępy, wykupili dług Matta z Koła Szczęścia.

Świnia została nabita na trójząb.

Matt wpadł z deszczu pod rynnę. Miał teraz o wiele większy problem. Mógł spłacić dług wraz z narastającymi odsetkami, dostarczając cennych informacji na temat kwantowego komputera QX.

Zawiadomienie policji rozgniewałoby tylko szefów Gwendy. Ona sama zaprzeczyłaby wszystkiemu. Nie było żadnych dowodów. Nie istniało żadne widoczne ogniwo łączące Gwendę z długiem hazardowym Matta. Jego słowa byłyby tylko bredzeniem niezrównoważonego człowieka, któremu próbowała pomóc duchowo. A gdyby doniósł, mogłoby przydarzyć mu się coś bardzo nieprzyjemnego. Nie od razu. Za rok albo później. Coś zbliżonego do nabicia świni na trójząb.

Matt z pewnością nie miał zamiaru powiadamiać ochrony w QX. Zostałby niezwłocznie wyrzucony na bruk. Dostałby się na czarną listę. Kto w branży zatrudniłby nałogowego hazardzistę?

A przecież Gwenda szczerze się o niego troszczyła. Ceniła go. Dopieszczała. Siadając, krzyżowała nogi, odsłaniając kształtną łydkę, piękne kolano, gładką linię uda.


41


Matt znał dwóch mężczyzn mieszkających w apartamencie nad nim w budynku przy Calle de Verano. Jim, prawnik specjalizujący się w sprawach związanych z medycyną, tworzył harmonijny związek z Bobbym, prezesem firmy Dawnglow, rozprowadzającej odżywki Spirutino. Bobby’ego i Jima łączyło zamiłowanie do aikido, barokowej muzyki i francuskiej kuchni, podstawy ich obopólnego porozumienia.

Jim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek znalazł ulotkę Biura Doradztwa “Fortuna” w swojej skrzynce na listy.

Doręczona osobiście kartka musiała być przeznaczona właśnie dla niego. Jakiś niezły hacker musiał wedrzeć się do akt osobowych albo listy płac QX, szukając nazwisk i adresów. I akt ilu jeszcze firm z okolicy?

A także ksiąg kasyn w Stateline? I w Reno również? Ktoś musiał przeznaczyć na to sporo pieniędzy.

Matt raczej nie mógł spytać współpracowników, siedząc przy kubeczku jogurtu w czasie przerwy, czy z którymś z nich przypadkiem nie kontaktowała się szamańska agencja terapeutyczno-doradcza z Los Gatos. Takie pytanie zdradziłoby natychmiast jego położenie. Szefowie Gwendy musieli szukać pięty Achillesa wszelkiego rodzaju: finansowej, seksualnej czy jakiejkolwiek

Przypuśćmy, że Matt zignorowałby ulotkę. Przypuśćmy, że wyrzuciłby ją razem z innymi reklamami. Czy wtedy nastąpiłaby druga, bardziej osobista próba kontaktu? Nigdy już się nie dowie.


42


W zachodzącym słońcu Matt wyszedł z południowego skrzydła budynku obłożonego metalicznym szkłem i ruszył w stronę swego białego porsche carrera stojącego na parkingu obok.

Niewiele niskich, rozległych budynków wzdłuż Jefferson Avenue miało fasadę z metalicznego szkła. Strefy produkcyjne znajdujące się w środku otoczone były biurami, których pracownicy lubili cieszyć się widokiem z okien, zabronionym osobom zatrudnionym przy produkcji. Czasem szkło przykrywało betonowe ściany piętra, ponieważ nagi beton był zbyt agresywny, a na pożądany wizerunek firmy składały się takie cechy jak otwartość, przejrzystość i współpraca z klientem.

Większość zakładów budowała teraz swe siedziby w Milpitas i Freemont na północy, gdzie działki były tańsze, aczkolwiek Adobe Systems przełamało właśnie ten trend, budując w samym centrum San Jose swój minidrapacz chmur, najwyższy budynek w mieście. QX z pewnością nie zmieni swojej dotychczasowej siedziby.

Do niedawna każdy mógł podejść do budynku takiego jak ten, należącego do QX, kierując się przez nie zamykane parkingi. Zajrzeć przez okno do środka i tak dalej. To się teraz zmieniało. Wznoszono ogrodzenia z powodu fali włamań z użyciem broni. Bramy ze szlabanami i strażnikami. QX jako pierwsza firma przy Jefferson Avenue ogrodziła swój teren.


Matt kupił porsche, kiedy szczęście w grze mu sprzyjało. Koło ruletki, koło kierownicy... idealny samochód dla przebojowego profesjonalisty z Doliny Krzemowej, w sam raz do przeskakiwania z Sacramento nad Tahoe, wyprzedzania przyczep i autokarów wycieczkowych z trudem wspinających się po stromiznach dwupasmówki biegnącej przez American River Canyon.

Nawet pomimo miejskich zanieczyszczeń słońce zamieniało zachodnie skrzydło QX w ścianę złota. Budynek miał kształt krzyża, którego ramiona były zgodne z kierunkami geograficznymi. Pośrodku, na przecięciu niskich skrzydeł, wznosiła się przysadzista wieżyczka z metalicznego szkła, gdzie Racine zwykle przesiadywał, jeśli nie był akurat w szpitalu. Niczym jakiś kontroler lotów z międzynarodowego lotniska, położonego o dziesięć kilometrów na wschód, z którego srebrny odrzutowiec wznosił się właśnie ku mgliście lazurowej pustce. Gładkie, żółtawe garby wzgórz były widoczne, ale tylko ledwo, ledwo. Nie spadł deszcz ani nie zerwał się wiatr. Matt był z powrotem w świecie nieczystości. Sto pięćdziesiąt tysięcy cząstek na metr sześcienny?

Pomiędzy tworzącymi wielobarwną mozaikę samochodami - teraz już masowo opuszczającymi parking - rosły przesadzone skądś palmy z obwisłymi liśćmi. Długie rzędy juk ciągnęły się niczym zielone pułapki, gotowe w każdej chwili zewrzeć swoje ostre jak sztylet liście. Wzdłuż siatki, uzbrojonej od góry drutem kolczastym niby tanią ozdobą, stały spryskiwacze podlewające trawnik, wyrzucające z siebie tęcze niczym bezgłośne wybuchy nie istniejących min ukrytych w odcinku strefy zdemilitaryzowanej.

Wyjazd przez południową bramę był jak zwykle łatwy. Wsuń przepustkę do czytnika, zignoruj znudzone spojrzenie odzianego w brąz strażnika siedzącego w budce ze szkła pancernego, wyjedź na drogę, mijając ogromny znak firmowy QX. Być może Racine zleci wkrótce wybudowanie jeszcze jednego gmachu, tym razem w kształcie litery Q, na południowy zachód od dotychczasowego, żeby zrobić wrażenie na pasażerach samolotów.

Wkrótce Matt opuścił krainę zakładów elektronicznych rozsianych po nizinie niczym błyszczące sztony na wielkim stole. Skierował się na południe zatłoczoną drogą numer 85, z Saratogi do Sunnyyale.

Wezwany przez Gwendę.

Ściągnięty na sznurku, niczym kukiełka, porannym telefonem - wtedy gdy jadł śniadanie. Dzisiejsze śniadanie składało się z rogalika z szynką i dżemem truskawkowym, ze względu na białko i cukier i dlatego że akurat podobało mu się to zestawienie smaków. Bez wątpienia Bobby mieszkający piętro wyżej byłby przerażony...

Ale Bobby nie otrzymał zaproszenia od Biura Doradztwa “Fortuna”...


- A kiedy uda ci się ukraść prototyp - powiedziała Gwenda do Matta - to nie tylko twój dług zostanie anulowany, lecz jeszcze otrzymasz premię. Osiemdziesiąt tysięcy dolarów. W przeciwnym razie nie czułbyś się wynagrodzony. - Och, naprawdę się o niego troszczyła.

Tego wieczora miała na sobie rozciętą wzdłuż boku, zapinaną wysoko sukienkę w barwie indygo, kontrastującą barwą z opalenizną jej prawej nogi, która odsłoniła się, gdy Gwenda usiadła na biurku, dyndając stopami w srebrnych sandałach.

Matt siedział w długim fotelu. Przyglądał się Gwendzie, wyobrażając sobie, że znika niczym Kot z “Alicji w Krainie Czarów”, i tylko jej stopy, część jednej nogi i twarz pozostają widoczne. Gwenda wkrótce zniknie. Cały ten pachnący sosną szamański gabinet nad sklepem z pluszowymi misiami zniknie.

Jaki był dotychczasowy koszt schwytania Matta w pułapkę? Wliczając przygotowania, wykupienie jego długu oraz obiecaną premię... powiedzmy, ćwierć miliona dolarów.

Cena komputera kwantowego będzie z początku bardzo wysoka. A mimo to wcale nie musiało tu chodzić o piractwo. Mocodawcy Gwendy mogli pochodzić z kraju, któremu w ogóle zabroniono by dostępu do komputerów nowej generacji. Matt słyszał pogłoski o ścisłych ograniczeniach eksportowych. Był po temu oczywisty powód. Związany z bezpieczeństwem państwa. Kryptografia...

Gwenda wyciągnęła przepustkę. W czasie jego poprzedniej wizyty zażądała przepustki od Matta i zaniosła ją do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie ona lub nie znany Mattowi pomocnik musieli ją skopiować. Teraz dostawał duplikat.

- Ta przepustka jest zainfekowana wirusem - wyjaśniła Gwenda. - Użyj jej w dniu akcji, rano. Dwanaście godzin później wszelkie dane z komputera rejestrującego wejścia i wyjścia zostaną usunięte.

Wejścia i wyjścia na teren firmy, ruchy wszystkich pracowników wewnątrz zakładu...

- Teraz opiszę ci szczegółowo cały plan. W tym czasie powinieneś posłuchać nagrania bębnów, żeby się lepiej skupić...

- Czy ty naprawdę jesteś szamanką? - zapytał Matt i poczuł się głupio.


O zmierzchu będzie dostawa dla QX, przy rampie towarowej. Tylna rampa przylegała do magazynów paliwa, cystern z kwasem oraz wszystkich pomp do filtrowania powietrza, a także przewodów próżniowych, rur i okablowania.

Zostaw swoje porsche w domu, Matt. Dostarczymy ci na ten dzień inny samochód. Wynajęty.

Zostań na terenie zakładu po zakończeniu zmiany. Ukryj się w toalecie lub gdziekolwiek. Zatrzymaj ochronny kombinezon dla zapewnienia sobie anonimowości, zerwij tylko plakietkę. O umówionym czasie nastąpi atak przy wschodniej bramie.

- We wschodnim skrzydle prowadzone są badania nad sztuczną inteligencją...

To tylko dla odwrócenia uwagi, Matt. W tym samym czasie nastąpi też atak przy zachodniej bramie. Jednocześnie odcinek siatki wzdłuż południowego boku zostanie zmiażdżony przez ciężarówkę.

Nasi ludzie przy tylnej rampie odpalą ładunki kierunkowe, żeby dostać się do strefy produkcyjnej - zgodnie z planem, który dla nas narysowałeś.

Strefy produkcyjne przedzielone były cienkimi ściankami. Miały kontrolowany przepływ powietrza dla zapewnienia czystej atmosfery. Nie było potrzeby przebijania się głębiej niż to konieczne i ryzykowania, że prototyp zostanie uszkodzony.

Nasi “dostawcy” dotrą do laboratorium kwantowego i rozrzucą trochę granatów ogłuszających, żeby zdezorientować strażników i resztę. Efektem ubocznym będzie to, że powietrze zostanie poważnie zanieczyszczone. Ten sabotaż może sprawić, że QX straci swoją wiodącą pozycję.

Chłopcy z dostawy nie znają się na tyle, żeby odróżnić prototyp od pustej obudowy pozbawionej płyty głównej. Będą musieli szybko się wycofywać.

Gdy tylko usłyszysz huki, Matt, pędź do laboratorium kwantowego. Weź prototyp. Skieruj się ku rampie towarowej. Wskocz do wynajętego samochodu, który musisz zaparkować w pobliżu rampy.

Na Jefferson Avenue furgonetka zacznie nadawać przez megafon fałszywe policyjne rozkazy ewakuowania budynku przez południowy parking. Ludzie będą wylewać się strumieniami. I krzyczeć. Straszna panika.

Wyjedź przez tę dziurę w siatce, Matt. Dobre opony pokonają luźny drut kolczasty. Spotkaj się ze mną przy Portal Park w Cupertino. Odbierz osiemdziesiąt tysięcy dolarów w gotówce. Pożegnaj się ze mną na zawsze.

Nikomu nie musi się nic stać. Cały pomysł polega na tym, żeby dla odwrócenia uwagi odegrać głośne i barwne przedstawienie, a potem zniknąć, zanim przybędzie policja albo oddziały antyterrorystyczne.

- Jesteś pewna, że nikomu nic się nie stanie?

- Ktoś może złamać sobie nogę w zamieszaniu - przyznała Gwenda, kołysząc swoją odsłoniętą nogą. - Ale na to nic nie poradzimy.


43


Ruch ciężarówki sprawiał, że Clare w ciemnościach przetaczała się na materacu to w jedną, to w drugą stronę. Wydawało się, że minęła wieczność od czasu, gdy przez otwory w ścianach przestało dostawać się światło. Umiejscowienia otworów nie dało się określić. Czuła tylko przeciąg.

Dzięki Bogu, że ta kobieta, Beth, nie zakleiła jej ust. Z drugiej strony, czy krzyk miałby teraz jakikolwiek sens? Kto by go usłyszał oprócz Beth i kogoś siedzącego w szoferce?

A jednak nie byłoby źle, gdyby wpadła w histerię. Gdyby wrzeszczała. Podniosłaby sobie poziom adrenaliny. To mogłoby powstrzymać migrenę, której nadejścia się obawiała.

Utrzymać jasność umysłu! Gabriel Soul z pewnością nie zamierza jej skrzywdzić. Chwyć się tej nadziei!

Wzmocnić swoją duszę! Niezwykłe doświadczenia. Połączeni jak dwie cząsteczki. Oświecenie. Rozkosz... Tych słów użył Soul w czasie pożegnalnego grilla na wzgórzu. To porwanie musiało być przedstawieniem. Psychodramą.

Nie można, ot tak sobie, porywać ludzi. W jaki sposób Soul chce uniknąć konsekwencji? Czy wyobraża sobie, że znalazłszy się na jego terytorium, Clare nawróci się i stanie wyznawczynią ze względu na charyzmę, którą on roztacza?

Turlała się wte i wewte, z unieruchomionymi dłońmi i stopami.

Czuła, że zbliża się atak migreny. Była tego niemal pewna.

Ataki zdarzały się nieregularnie. Tygodnie albo całe miesiące spokoju, a potem - bum! Stres miał tutaj z pewnością spore znaczenie. Nadmiernie dobre samopoczucie było często sygnałem ostrzegawczym. Euforia i nerwowa energia stanu przed migreną - i czyste podniecenie wywołane konferencją: skąd miała wiedzieć, co było czym?

A potem szok wywołany tymi morderstwami!

Zaczęła również zatrzymywać płyny. Po ustąpieniu migreny jej ciało wydali całą zebraną wodę, emanującą słodko owocowym aromatem. Zbliżał się również okres.

Nie myślała o terminie wystąpienia okresu w powiązaniu z pobytem w San Francisco. Nie zaznaczała dni w kalendarzu na całe miesiące wcześniej. To byłaby męska taktyka. Próba zaplanowania wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach. Skontrolowania rzeczywistości.

Z okresem nie było negocjacji. Nie można go było przekupić. Migrenę tak. Czasami. Idąc z Jackiem do łóżka ostatniej nocy, miała nadzieję nie tylko zmyć z siebie wspomnienie Orlanda, lecz także odepchnąć pierwsze fale migreny.

Dobrze ułożone plany. Teraz leżała tutaj, związana. Ofiara dla szalonego proroka.

Jej tabletki na migrenę zostały w toyocie, porzuconej wiele mil wcześniej. Czy w Schronie Duszy mają apteczkę?


44


Clare była wyczerpana i odrętwiała. Kręciło jej się w głowie. Z trudem obrzuciła wzrokiem rozległą fortecę z betonowych bloków i suszonych cegieł, przylegającą do przepaści, a potem, kiedy Beth uwolniła jej nogi z taśmy klejącej, ruszyła za nią chwiejnie do środka, eskortowana przez Jerseya i mężczyznę o wychudłej twarzy. Nietoperze nurkowały pod firmamentem gwiazd przypominających klejnoty.

W środku oczekiwał ją komitet powitalny - grupa kobiet wlepiających w nią wzrok - jakby za chwilę miano poprowadzić ją do skrzydła mieszczącego harem.

- Dusza jest święta, święta, święta - syczały. Wszystkie zdawały się wiedzieć, kim jest. Niektóre wyciągały ręce, żeby ją dotknąć, ale Beth odsuwała je. Niektóre z nich musiały należeć do grupy demonstrantów sprzed centrum konferencyjnego. Czyżby miały ją dręczyć? Rozebrać i zelżyć?

Stanowiły tylko część scenerii. Chór akolitek. Soul pojawił się, by ją przywitać, ubrany niczym jakiś ekstrawaganki rosyjski chłop-prorok z poprzedniego stulecia.

Jak się uśmiechał. Jakże jasne i intensywne było spojrzenie jego oczu, jakby wkroplił sobie do nich belladonę. Wydawało się, że usta ma umalowane na niebiesko. Czy po to, by zostawiać ślad na policzkach, które całował, tak jak farmerska pieczęć, która znakuje błękitnym woskiem runo zapłodnionych owiec?

- Witaj w moim Schronie Duszy, Clare! Witaj w zbawieniu!

- To nie jest bardzo dobry pomysł, panie Soul - zaczęła.

Przełknęła ślinę. Do tej chwili miała sucho w ustach. Teraz zbierała się w nich wilgoć, jakby pod wpływem jego obecności. Przełknęła ponownie.

- Chyba będę miała atak migreny - powiedziała.

- Zobaczymy, czy da się coś z tym zrobić.

- Czy pan cierpi na migreny, panie Soul?

Potrząsnął głową. Te długie, przyczesane włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem, jakby jego głowa przecięta była na pół...

- Jakże ma pani elegancki akcent, panno gwiazdko Cambridge. - Och Boże, Soul musiał widzieć ten artykuł w “Detektywie”. To wybryk Orlanda spowodował, że zainteresował się nią.

- Bzdury - odparła. - To akcent z północnego Londynu, trochę tylko wygładzony.

Skieruj rozmowę jak najdalej od Cambridge, komputerów, świadomości, jej zdjęć nago.

Akurat.

- Czy zdarza się panu wchodzić w trans, panie Soul? - zaryzykowała. - Mówić językami?

- Nie bądź taka oficjalna, Clare. Mów mi Gabe.

Potem nastąpiło krótkie zwiedzanie, by mogła zobaczyć rozmiary jego królestwa - co jej odpowiadało, ponieważ oddalało to, co miało dopiero nadejść.

Długie korytarze, oświetlone jarzeniówkami. Albo mieli gdzieś własny generator, albo też przeciągnęli bardzo długi kabel do najbliższego źródła zasilania. Drzwi, drzwi i drzwi. Liczni mężczyźni i kobiety kręcili się wszędzie - niektórzy uzbrojeni - jakby kazano im sprawiać wrażenie bardzo zajętych. W refektarzu na Clare czekała miska zimnej fasoli z dwiema kiełbaskami wystającymi niczym rogi. Widok jedzenia sprawił, że dostała nudności. Wypiła trochę wody, zanim przyszło jej do głowy, że może być w niej jakiś narkotyk.

Obok refektarza znajdowało się absurdalne, zdumiewające pomieszczenie do orgii, z gumową wodną podłogą.

- Rozumiem, że dzieci już śpią - powiedziała Clare.

- Nie ma tu żadnych dzieci - odparł Soul. - Wszystkie nasze kobiety używają pigułek antykoncepcyjnych. Nie możemy trzymać tutaj dzieci. W przeciwnym razie musielibyśmy włączać je do naszych rytuałów łączenia dusz, ze względu na rodzicielską miłość. To zaś dałoby ludziom-trupom pretekst do przeszkadzania nam.

Logika szaleńca.

- Pigułki - powiedziała. - Potrzebuję czegoś na migrenę.

- Nie, potrzebujesz prawdy. Objawienia.

Wkrótce Soul, Jersey i Beth prowadzili ją w dół po betonowych schodach do dębowych drzwi, które Jersey otworzył.

Zapaliły się jarzeniówki, ujawniając obszerną komnatę wykutą w litej skale. Chłodne powietrze dmuchało z kratownic. Ujrzała stół, z przykrywającym coś kilimem w szkocką kratę. Obok stała duża pusta podwójna skrzynia na nóżkach. Na przeciwległej ścianie wisiała czerwona aksamitna zasłona. Największym obiektem w pomieszczeniu było coś w rodzaju ogromnej, czarnej lodówki o wnętrzu zdolnym pomieścić duże zwierzę.

Jersey otworzył pojemnik, machając drzwiami dla przewietrzenia.

Clare spostrzegła wykrzywioną grymasem ludzką twarz ze szklanymi oczami, umocowaną na mahoniowej tabliczce. Gdy Beth poprowadziła ją ku krzesłu stojącemu pod ścianą, Clare zachwiała się.

Kolejna psychodrama! W sklepach z dziwnymi rzeczami można było kupić żywiczne modele głów kosmitów, całkowicie realistyczne. Drapieżne. To był model głowy człowieka schwytanego przez przybyszy z kosmosu. Kupiony w sklepie.

Zerknęła na napis wyryty na tabliczce. Niestety, głosił on: “Johnny”.

Johnny Ziemianin. Może ci ludzie bawili się nocami na pustyni w łapanie obcych. Może sądzili, że Soul utrzymuje telepatyczny kontakt z wyższą cywilizacją z kosmosu.

Ponieważ nikt nie wspomniał nic o głowie, również Clare zachowała milczenie. Wszyscy zdawali się skupiać na wielkim czarnym pojemniku. Kobieta ze znamieniem na policzku stała za krzesłem, opierając ręce na ramionach Clare. Łydki Clare były obolałe. Nie miałaby siły zrobić żadnego ruchu. W żołądku również czuła skurcz.

Soul usiadł na krześle naprzeciwko.

- A więc czego chcieli od ciebie ci komuniści? - zapytał ostrym tonem.

Komuniści? Jacy komuniści?

- Mężczyźni, którzy włamali się do twojego pokoju!

- Byli... komunistami? Skąd o tym wiesz? - Używaj jego imienia. Spoufal się z nimi. - Gabe, skąd o tym wiesz?

Po chwili zaczął mówić, przechwalając się swoją wiedzą, jednocześnie uważnie obserwując jej reakcje.

- Według moich informacji w Rosji toczy się komputerowa wojna pomiędzy gangsterami i agentami dawnego KGB. Faceci z KGB podsłuchiwali kiedyś wszystkie rozmowy telefoniczne. Dzisiaj to samo robi amerykański rząd. A teraz KGB założyło... jak to się nazywa, Jersey?

- FAPSI - odparł rudzielec.

- Tak. Po naszemu Rosyjska Federalna Agencja Komunikacji. Zdążyła już wykupić duże udziały w sieciach komputerowych w Rosji, ponieważ posiada niezły system szyfrowania.

Co to wszystko miało z nią wspólnego?

- A teraz owa FAPSI pragnie objąć licencją wszystkie kryptograficzne sztuczki zapewniające szczelność sieci, które KGB będzie następnie kontrolowało. Prywatna przedsiębiorczość musi grać nieczysto, żeby podnieść się na nogi.

- Gabe, skąd dowiedziałeś się tych wszystkich rzeczy?

Soul postukał się palcem po nosie.

- Od Nocy. Mam dar intuicji.

- Czy dlatego mnie tutaj przywiozłeś, Gabe?

Soul podniósł się gwałtownie, przewracając krzesło.

- Do cholery, nie! Ciekaw jestem, co porabiają nasi strupieszali wrogowie, Clare. Ale tym, co interesuje mnie naprawdę, jest twoja dusza. - Jakże płonący miał wzrok. - Musisz otrząsnąć się ze swoich starych nawyków myślowych! Zaczęłaś od stwierdzenia, że komputery kwantowe uzyskają świadomość, chociaż to nie może być możliwe. Zdjęcie z gazety pokazało mi twoją prawdziwą naturę. Twoje pragnienie oświecenia.

To przeklęte zdjęcie!

- Wolałabym dalej rozmawiać o Rosjanach.

- Nie wiesz kompletnie nic o żadnych Rosjanach, co? To dla ciebie zupełna zagadka.

- Będę miała migrenę - powiedziała.

Pochylił się nad nią i przemówił miękko, niemal przymilnie.

- Z pewnością znasz eksperyment z kotem Schrödingera. - Wskazał dłonią na otwarty czarny pojemnik. - Beth nie rozumie go w pełni. Nie odebrała tak świetnego wykształcenia jak ty, Clare.

Kobieta zacisnęła dłonie na ramionach Clare, jakby chciała zrobić jej masaż albo zadać ból dla wydobycia informacji.

- Oświeć Beth!

- Skrzynka Schrödingera? To eksperyment myślowy - odparła Clare. Soul próbował ją oszołomić. Rosjanie. Oświecenie. Schrödinger.

- Eksperyment myślowy - zgodził się. - Niemniej jednak przeprowadzimy go.

- Co, przy użyciu prawdziwego kota?

Soul zachichotał.

- Objaśnij to Beth. Udziel jej korepetycji.

Pomimo zmęczenia i sygnałów zbliżającej się migreny Clare zaczęła wyjaśniać powoli. Tak powoli, jak to było możliwe.

- Schrödinger był naukowcem, rozumiesz? Jednym z pionierów fizyki kwantowej. Fizyka kwantowa wydaje się przeczyć zdrowemu rozsądkowi. Utrzymuje bowiem, że wydarzenie na poziomie subatomowym pozostaje mieszaniną możliwości, dopóki świadomy obserwator nie stanie się częścią sytuacji. Wtedy wydarzenie albo zajdzie, albo nie. Akt obserwacji powoduje, że “amplituda prawdopodobieństwa” “wpada” w jedną konkretną rzeczywistość, jasne?

Do tego momentu wszystkie możliwe rozwiązania istnieją jednocześnie. (Wszystkie te możliwe światy, w których komputery kwantowe będą przeprowadzały swoje gigantyczne obliczenia!)

Gdzieś w latach trzydziestych Schrödinger zapytał, co by się stało, gdybyśmy wzięli kota i zamknęli go w skrzynce zawierającej izotop promieniotwórczy oraz licznik cząsteczek połączony ze zbiornikiem cyjanku.

Substancje promieniotwórcze nie są stabilne, Beth. Rozpadają się, wystrzeliwując cząsteczki, aż to, co zostanie, jest stabilne.

Substancje promieniotwórcze muszą się rozpadać zgodnie z regułami prawdopodobieństwa. To właśnie oznacza termin “okres rozpadu”, czyli “okres półtrwania” izotopu.

- Jak to? - zapytała Beth. - Jak coś może półtrwać?

Celem tego wykładu było zapewne zajęcie umysłu Clare problemami fizyki kwantowej - tak by jej oczekiwania zostały odpowiednio uwarunkowane.

- Pewne izotopy mają okres półtrwania wynoszący milion lat, Beth. Okres półtrwania innych równa się zaledwie kilku sekundom. Jeśli wybrana przez ciebie substancja ma okres półtrwania wynoszący jedną godzinę, oznacza to, że po godzinie dokładnie pięćdziesiąt procent atomów tej substancji ulegnie rozpadowi. Po kolejnej godzinie pięćdziesiąt procent tego, co zostało. I tak dalej. Rozumiesz to, panno Beth ze znamieniem?

Jeśli użyjesz pojedynczego promieniotwórczego atomu o okresie półtrwania wynoszącym jedną godzinę, to po upływie godziny prawdopodobieństwo rozpadu tego atomu wynosić będzie równo pięćdziesiąt procent. Gdy licznik cząsteczek wykryje rozpad, otworzy zbiornik z cyjankiem. Kot umrze.

Po upływie godziny masz otworzyć pojemnik.

Czy kot żyje, czy nie?

Według fizyki kwantowej dopóki nie zajrzysz, wynik jest praktycznie nie zadecydowany. W jednej możliwej rzeczywistości kot żyje. W innej możliwej rzeczywistości kot jest martwy. Oba te możliwe światy nachodzą na siebie. Gdy tylko otworzysz pojemnik, amplituda prawdopodobieństwa załamuje się i istnieje tylko jeden wynik.

Jeśli otwierasz wieko i kot jest martwy, to można argumentować, że w alternatywnym świecie nieco inna ty znajduje kota żywego...

- Hej, doktor Seuss nie wspominał o tym szczególe - powiedziała Beth. Zaimprowizowała radośnie:


Ten kot, co żyje

I ten, co jest w grobie

Który jest który

Tkwi w mojej głowie.


Czyżby Soul chciał naprowadzić ją na jakiś trop?

- Oczywiście - dodała Clare - w tym podejściu nie bierze się pod uwagę pytania, czy kot sam w sobie jest świadomym obserwatorem...

- A więc wszystko sprowadza się do świadomości, prawda? - przerwał jej Soul. - Nawet według waszych strupieszałych naukowców. - Ściągnął kilim ze stołu, odsłaniając trzy maski gazowe. Maski gazowe...

- A teraz przeprowadzimy ten fascynujący eksperyment z tobą w roli kotka.


Clare gapiła się na wielki czarny pojemnik.

To musi być oszustwo. Zabawa z jej umysłem.

- Czy wydaje ci się - zapytał Soul - że nie zdołałbym zapewnić sobie dostępu do odpowiedniej technologii? Okres półtrwania. Pojedyncze atomy. Rozpad promieniotwórczy, wszystkie te bzdury.

Nie, pewnie że nie zdołałby. Do tego trzeba wyposażenia dużego laboratorium. Rozpad radioaktywny nie polega na tym, że jakiś szalony prorok po prostu włącza sobie stoper. Urządzenie musiałoby być bardzo zmyślnie skonstruowane. Wszystko wymagałoby setek godzin pracy.

- Moi uczniowie przekazali całkiem spory stos pieniędzy na rzecz Schronu Duszy, Clare. Całkiem spory stos. Wystarczająco dużo, bym mógł kupić niemal wszystko, co zechcę. Nasza Beth z kolei była kiedyś studentką fizyki. I to na dobrym Uniwersytecie Stanforda.

O cholera, pomyślała Clare.

To było kłamstwo. Nabierali ją. Szarpnęła się.

- Beth, jakiego izotopu promieniotwórczego użyłaś?

Kobieta ugniatała tylko ramiona Clare, szukając punktów nacisku.

- Beth, jaki jest okres półtrwania plutonu?

Beth nacisnęła. Ból przeszył ramiona Clare. Potem poczuła gładzący dotyk palców.

- Będziesz żywa, kochanie, i będziesz martwa. Jednocześnie. No, no.

- To naprawdę potrafi zrobić z człowieka wariata - rzekł Jersey. Zerknął na swego chuderlawego towarzysza, Billy’ego, i przepraszająco wzruszył ramionami.

Soul wbił groźny wzrok w Clare. Zakołysał maską gazową.

- Jak myślisz, po co kupowalibyśmy te maski, gdybyśmy nie zamierzali użyć prawdziwego cyjanku? Robimy wszystko jak w trakcie prawdziwej egzekucji.

Dlaczego? Właśnie dlatego, że je kupili. Na pokaz. Dla przedstawienia. Tak samo jak kupili tę żywiczną maskę na ścianie.

Soul wyłowił fotografię z kieszeni koszuli.

- Skoro zaś mówimy o egzekucji...

Zdjęcie bez wątpienia przedstawiało tego samego “Johnny’ego”, którego spreparowana głowa wisiała na ścianie. Ubrany był w uniform w stylu wojskowym z wieloma kieszeniami i suwakami. Ręce miał związane z tyłu. Na jego twarzy malowało się przerażenie. W tle widać było zamknięte drzwi i nagą ścianę pomieszczenia, w którym się teraz znajdowali. Ale nie było śladu po czarnym pojemniku...

- Daliśmy Johnny’emu szansę, po sportowemu, ponieważ był takim sportsmenem - rzekł Soul. - W alternatywnej rzeczywistości z pewnością poluje teraz na wielkie rogacze, chyba że pod wpływem szoku stał się innym człowiekiem.

Johnny musi być członkiem tej zwariowanej społeczności. Z pewnością zdjęcie jest pozowane. Soul kazał sporządzić żywiczną maskę.

- Czy chciałabyś zbadać jego głowę dokładniej? Przyjrzeć się plombom w zębach?

Clare miała coraz większe trudności z zachowaniem jasności umysłu.

- Czy chcesz przyjrzeć się jego zębom?

Potrząsnęła głową w milczeniu. Może w tym pojemniku naprawdę znajduje się cyjanek, razem z jakimś urządzeniem wyzwalającym prawdopodobieństwo pięćdziesiąt procent. Tym ludziom nie zależało. Inni byli w ich oczach pozbawionymi dusz trupami.

- Co się stanie, jeśli po wszystkim nadal będę żywa? - wymamrotała.

- Od agonii strachu - oznajmił Soul uroczyście - do ekstazy! W moim złotym łożu o północy.

Cytował słowa jakiejś piosenki. Autorstwa Joni Collins. Nie, ta piosenkarka nazywała się inaczej. Clare nie mogła przypomnieć sobie jej nazwiska. Soul był szalony. Jego złote łoże o północy? Nie będzie w stanie. Będzie myszą w jego szponach, ofiarą.

Soul spojrzał na zegarek.

- Lub wpół do pierwszej przy tym tempie.

Jersey mrugnął. Twarz wydawała mu się rozpadać. Stanął za plecami Clare i wyszeptał:

- Jeśli chodzi o powietrze, mądra panienko, to nie martw się. Z pewnością wystarczy ci na godzinę. Chociaż może wcale nie będziesz go potrzebować.

Nierówne pęknięcie zdawało się dzielić na połowę Soula i całe pomieszczenie. Beth i Jersey podnieśli ją z krzesła i prowadzili w kierunku skrzynki Schrödingera. Przy jej tylnej ścianie spostrzegła jakieś urządzenie.


45


Jack ocknął się, czując bolesne pulsowanie w głowie. Policzek miał przyciśnięty do żwiru. Czuł coś gęstego i lepkiego na czubku głowy, przy granicy łysiny.

Jakaś istota wołała uporczywie. Przez chwilę myślał, że może to być Clare. Wróciły wspomnienia ucieczki po piaszczystej drodze w zapadających ciemnościach, coraz dalej i dalej od toyoty. Potem druga grupa motocyklistów na ciężkich maszynach...

Zaraz obok, ledwie widoczny, leżał terenowy motocykl. Jedno koło sterczało w górę.

Wąski sierp księżyca wisiał nisko nad odległymi wzgórzami. Niezliczone gwiazdy były jak diamenty wszyte w ogromną płachtę miękkiego czarnego aksamitu. Z oddali dobiegł ostry, krótki ryk, absurdalny odgłos zarzynanego osła. Bliżej coś zaszeleściło w splątanych krzewach.

Jack podniósł się na kolana. Czując łomotanie w głowie, wstał, chwiejąc się. Wiatr marszczył mu koszulę. Pustkowie dokoła było ledwie widoczne. Żaden kierunek nie wydawał się bardziej atrakcyjny od innych. Nigdzie nie lśniło żadne światło, poza blaskiem gwiazd i cienkiego księżyca.

Z trudem postawił motocykl, tylko po to, by odkryć, że jest niezdatny do użytku. Nigdzie na nim nie odjedzie.

Macając, natrafił na plastikowy bidon, nieco przeciekający.

Do połowy pełny.

Opłukał usta i łyknął trochę pozbawionej smaku ciepłej wody.

Gdyby tylko nauczył się rozpoznawać konstelacje. Nie dowie się, w którą stronę zmierza, dopóki nie zrobi się jasno. To pustkowie błyskawicznie zamieni się we wnętrze rozpalonego pieca. Woda nie wystarczy na długo.

Jakkolwiek nachylał zegarek w stronę księżyca, nie mógł dostrzec, która jest godzina. Bolała go głowa. Przynajmniej nie połamał sobie kości ani nie skręcił nogi.

Do świtu pozostało jeszcze wiele czasu. Przeciętna prędkość marszu wynosi sześć kilometrów na godzinę, tak? Mógłby wrócić do autostrady - gdyby tylko wiedział, w którą stronę się udać. Gdy już wyruszy, nie może zmieniać kierunku, gdyż zacznie zataczać koła. Lepiej iść uparcie w jedną stronę. Traktować wzgórza jako drogowskaz. Księżyc przecież będzie się przesuwał.

Zaczął maszerować, ściskając bidon z wodą.


46


Maleńka pojedyncza żaróweczka z ledwością oświetlała wnętrze skrzyni. Niczym lampka choinkowa.

Clare odsunęła się, jak najdalej mogła, od milczącego aparatu, gdzie umieszczona była miniaturowa żarówka - przy wylocie rurki.

Jej czaszka była jak skorupka jajka wypełniona wrzącą lawą. Z pewnością głowa zaraz jej wybuchnie. Uderzenie ziarnka piasku spowoduje kataklizm. Już teraz nieregularne pęknięcie biegło wzdłuż jej pola widzenia.

Bogu dzięki, że w skrzynce było tylko jedno słabe źródło światła. Mimo to wydawało jej się, że widzi radioaktywność we wnętrzu urządzenia - błękitną poświatę. Naprawdę przecież nie mogła jej widzieć.

Czas przestał istnieć.

Nagle z urządzenia wydobył się oślepiająco jasny błysk. Promieniotwórczy izotop uległ rozpadowi w potoku światła!

W tym momencie połowa jej świata i wiedzy o świecie umarła - jakby nigdy nie istniała.

Całkowita nieobecność ukazała się jej w widzialnej formie. Połowa wnętrza skrzyni zniknęła. Wyparowała tak całkowicie, że trudno było wyobrazić sobie, że ta konkretna część przestrzeni w ogóle kiedyś była realna.

Potworna nicość wsysała ją, chcąc otoczyć i zniszczyć nie tylko ją samą, lecz także cały wszechświat, którego część stanowiła.

Jęknęła, przerażona.

A jednak połowa skrzynki wciąż była nie naruszona.

Izotop uległ rozpadowi. Była martwa. A jednocześnie żywa. Była tym i tym - świadoma obu stanów. Istnienia i zapomnienia.

Jej umysł rozszczepił się, by objąć obie rzeczywistości. A potem otoczenie rozpadło się, stopniowo, w nieskończoną mozaikę, kalejdoskopowy, owadzi obraz istnień i nieistnień.

W tym momencie Clare zrozumiała, czym jest śmierć.


47


Jack dotarł przez piaszczystą równinę do wzniesienia. Z jego szczytu zdoła być może dojrzeć odległy znak jakiejś drogi albo samotne światła reflektorów tnące ciemność. W pewnej odległości zbocze zasłaniało wzgórza w tyle. Ból głowy zelżał.

Stok był łagodny, ale wchodzenie wydawało się trwać całą wieczność. Po jakimś czasie ujrzał setki słupów wyrastających pomiędzy kamieniami. Kolumny z kolczastymi żłobkowaniami nachylały się nad nim. Kaktusy. Kilka razy potknął się i przewrócił.

Był już bliski kresu wytrzymałości. Szedł prawie jak we śnie. Sen zbliżał się i oddalał, obejmując go i uwalniając. Ta kraina ciernistych kolumn była senną pustynią. Po co zwalczać sen, kiedy może stać się lekki jak piórko i po prostu przepływać między tymi kaktusami. Być może już teraz spał i ten gęsty las tylko mu się śnił.

W blasku księżyca i gwiazd zauważył, że najbliższa roślina jest martwa. Obnażone żebra wznosiły się ku górze, niczym wysokie kije albo pręty gorsetu, które mogłyby szeleścić na wietrze. Niekształtna kula z suchej papieropodobnej masy wyglądała na porzucone gniazdo os.

Nagle kula poderwała się gwałtownie, w popłochu. Uniosła się na skrzydłach. Jakiś rodzaj sowy, umykającej przed intruzem. Och, wiele dałby za jej przenikliwy wzrok, za jej umiejętność latania.

Jack opadł na kolana, a potem legł na ziemi, nieprzytomny.


Sowa obserwowała go z wierzchołka słupa telegraficznego albo sieci wysokiego napięcia. Jej oczy były reflektorami zbliżającymi się wzdłuż prostej brukowanej drogi. Świeciły coraz jaśniej. Nadjeżdżała ciężarówka. Wszystkie kaktusy były słupami telegraficznymi, otaczały go dziesiątki słupów. Jeśli wejdzie na jeden z nich, będzie mógł zadzwonić po pomoc. Kierowca ciężarówki na pewno ma krótkofalówkę w kabinie. To właściwie wóz pomocy drogowej przybywający, by odholować nortona ES2. Kot miał awarię.

W ciężarówce jechał jego ojciec. Obok niego siedziała młoda kobieta. Wyglądała jak Clare, ale Jack wiedział, że to musi być Celia. Nie może zdenerwować Celii, gdyż w przeciwnym razie ojciec obrazi się i zostawi go tutaj, na tym południowoafrykańskim pustkowiu.

- Tato! - zawołał. - Kot musi się napić.

Ojciec wyglądał jak pewien detektyw, którego nazwisko umknęło Jackowi. Wyciągnął przed siebie kieliszek brandy.

- Czy nie uważasz, że powinieneś zachować trzeźwość umysłu, synu?

Celia wygramoliła się z kabiny. Siadła okrakiem na nortona. Silnik zaskoczył. Ruszyła powoli, znikając w ciemnej pustce.

- Clare! - zawołał za nią Jack. Zbyt późno zdał sobie sprawę, kim naprawdę jest.

Światła ciężarówki przygasały, jakby wyczerpywały się baterie, przybierały pomarańczowy odcień.


48


Światło zalało wnętrze skrzynki. Beth naprawdę miała na twarzy maskę gazową. Podobnie jak Jersey i Soul.

- Ona żyje, Gabe. Żyje...

Po migrenie Clare nie było śladu. Tak samo jak po okropnej martwej próżni. Przepełniało ją takie podniecenie, taki ferment.

- Wiem! - krzyknęła. - Wiem.

Jersey pomógł jej wyjść ze skrzyni. Pokierował ją w stronę krzesła. Beth nachyliła się nad skrzynią, majstrując coś przy urządzeniu. Wyłączając je.

- W porządku, Gabe, jesteśmy teraz bezpieczni...

Dopiero wtedy Beth, odsuwając się, ściągnęła maskę. Dwaj mężczyźni poszli w jej ślady.

Oczy Soula wpatrywały się w nią z uwagą.

- A więc co takiego właściwie wiesz, Clare?

Wybełkotała to, czego dowiedziała się o śmierci zamknięta w skrzyni.

- Kiedy ludzie umierają, co dzieje się z ich wspomnieniami i tożsamościami? Nasz wszechświat jest za mały na magazyn martwych dusz. Wszystko ginie...

- Silne dusze udają się do Wirtualności - poprawił ją Soul.

Rozpalona, zaśmiała się.

- Wszystkie stracone, aż do teraz! Wykasowane! Wszystko zagubione.

- Tylko ludzie-trupy giną.

- Nie, wszyscy! Każde zwierzę, każdy obserwator. Wszystko, co ma świadomość. Żyje, żyje, a potem umiera. Ja i moja siostra, i ty także umrzesz. A jednak istnieje sposób przechowywania martwych umysłów! Mogą być magazynowane w niezliczonych prawdopodobnych wszechświatach sąsiadujących z naszym. To tam właśnie można przechowywać nasze tożsamości!

Będą wszechświaty, w których grawitacja jest silniejsza. Takie, w których jest słabsza. Gdzie wodór nie przekształcił się w wystarczających ilościach w hel, gdzie cały świat jest tylko oceanem gazu. Gdzie gwiazdy nigdy się nie uformowały albo wypaliły zbyt wcześnie, by umożliwić powstanie jakiegokolwiek życia.

Nieskończoność jałowych, pozbawionych życia wszechświatów.

Tylko w świecie, gdzie powstało życie, może istnieć świadomość istnienia. Tylko tam może zaistnieć umysł i rzeczywistość. Nieskończone martwe wszechświaty sąsiadujące z naszym mogłyby stanowić przestrzeń magazynową dla duchów umysłów - gdyby tylko istniało ogniwo łączące. Taka była nauka, jaką Clare odebrała w skrzyni.

- Takie ogniwo będzie możliwe, Gabe, jeśli tylko komputer kwantowy zadziała i uzyska samoświadomy dostęp do równoległych prawdopodobnych wszechświatów. Oto twoja Wirtualność czy jakkolwiek to nazywasz...

Soul ryknął.

- Żadna pieprzona trupia maszyna nie jest naszym wybawcą! Sami możemy siebie zbawić poprzez ekstazę!

- Byłam jednocześnie martwa i żywa. Wiem, co mówię.

- Nie próbuj być mądrzejsza ode mnie!

Clare skrzywiła się.

- Leci mi krew.

Beth zrozumiała, co ma na myśli. Szepnęła coś Soulowi.

Guru uderzył pięścią w stół.

- Zabierz ją stąd - nakazał Beth. - Zamknij ją w pokoju. Zostawcie mnie teraz samego. Muszę się zastanowić, popatrzeć w przyszłość. - Drżał na całym ciele. - Wiedziałem, że nasi strupieszali wrogowie przygotowują się, żeby nas zaatakować, czyż nie? Część tej konferencji w Tucson była tajna. Sekretne seminaria na temat nieśmiertelności dla ludzi-trupów za pośrednictwem maszyn-umysłów. Ten komunista zmylił mnie swoją gadaniną o “Informexie” i pieniądzach. Prawdziwe głowy mówią teraz do mnie. Zabierzcie ją stąd.


49


Na tyłach “Gorączki Złota” znajdował się pokój z kilkoma łóżkami, gdzie teraz chrapali motocykliści Soula.

Z wyjątkiem Nathana, który przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć.

To on stracił swoją maszynę.

Kazano mu zostać przy kabriolecie i toyocie i czekać, aż jego towarzysze znajdą i przyprowadzą Anglika. Jersey, Billy i Beth wcześniej zabrali już kobietę w ciężarówce.

Potem usłyszał odległe echo wystrzałów. Zapadał mrok. Co to za strzelanina? Wyjął uzi z wnętrza buicka.

Później wrócili pozostali, świecąc reflektorami. Szybko je wyłączyli. A potem nastąpiło cholerne oblężenie.

Indiańscy motocykliści nie odjeżdżali godzinami, ukryci w mroku, a silniki wyły na jałowym biegu dla postrachu. Co jakiś czas oddawali parę strzałów, na które chłopcy Soula odpowiadali na oślep.

Indianie wydawali się mieć tylko kilka pistoletów, ale twardziele Soula byli otoczeni.

Nawet gdy zdawało się, że Indianie już odjechali, zawsze jeden z nich mógł czaić się w zaroślach w oczekiwaniu na okazję.

Minęła kolejna godzina, zanim motocykliści odważyli się wyruszyć; Nathan za kierownicą buicka.

Teraz wszelkie nadzieje na schwytanie Anglika były płonne. Nikt też nie miał ochoty wracać kawał drogi do Schronu Duszy.

Postanowili zatem przespać się w “Gorączce Złota”. Po uprzednim złożeniu meldunku przez radio.

Poza tym Gabe mógł być niezadowolony.


50


Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i kontemplując widok pustyni, Gabe ujrzał, co ma zrobić, i sięgnął po telefon.

Odebrał zaspany Jersey.

Kilka minut później stał już w pokoju przywódcy, ubrany w zielone szorty i koszulkę. Rude włosy pokrywały jego uda i wyłaniały się spod bielizny. Ziewnął. Przetarł oczy pięściami.

- Jersey, uważaj. Pustynni Jeźdźcy muszą znaleźć towarzysza Clare. Muszą go tu dostarczyć. Wiem, że on wciąż jest na pustyni. Wiem to! Widzę Jacka Foxa jak sowa widzi mysz!

Gabe próbował wyobrazić sobie, co stałoby się, gdyby Fox dotarł do jakichś siedzib ludzkich i zawiadomił trupią policję.

Miał już pewien plan. Wcześniej czy później policja zjawiłaby się w Schronie Duszy. Oficerowie z biura szeryfa. FBI. Uzbrojone trupy. Oczarowałby ich.

Przykro mi to mówić, ale chyba część moich zwolenników wykazała się nadmiernym entuzjazmem, panie oficerze. Widzi pan, częścią mojej metody duchowej jest poddawanie sztywnych wzorców myślowych wstrząsowi - w celu uzyskania nowej percepcji. Ostatnio jeden z moich adiutantów próbował zastąpić mnie na miejscu przywódcy tej społeczności. Miał dość zwariowane pomysły. Obawiam się, że to udawane porwanie było jednym z nich. Wyrzuciłem tego człowieka razem z jego małą kliką. Nie, nie wiem, dokąd się udali...”

Pobyt w skrzyni wprawił Clare w stan mocnego podniecenia. Nie takiego, o jakie mu chodziło. Ale podniecenia. Nie będzie zbyt dobrym świadkiem.

W gruncie rzeczy należało ją teraz ukoić.

Wkrótce ujrzał, że trupie organa wymiaru sprawiedliwości w ogóle nie są problemem, którym należałoby się przejmować.

Jesteś Zbawicielem Dusz, Gabrielu - szeptał w nim głos. - Nie obowiązują cię ziemskie prawa. Nie pozwól wysłannikom trupiego świata wejść na teren twojego sanktuarium. Zniszczyliby je. I tak toczy się już bitwa pomiędzy ludźmi-maszynami i prawdziwie nieśmiertelnymi oraz pomiędzy samymi ludźmi-maszynami...”

- Zawiadom Pustynnych Jeźdźców, Jersey. Obudź ich. Nie czekaj do świtu. Niech natychmiast rozpoczną poszukiwania.

- Ale... - powiedział Jersey.

- Fox jest wciąż na pustyni - rzekł z naciskiem Gabe. - Jeszcze nikogo nie zaalarmował. Musimy schwytać go, zanim to zrobi. On również jest członkiem spisku. W przeciwnym razie po co by jej towarzyszył? Wszystko jest połączone. Razem jechali z konferencji w Tucson do Doliny Krzemowej, do San Jose, gdzie znajduje się Blaszany Człowiek i komputery kwantowe. Podsłuchałem to w Tucson. Ty słuchałeś jej w Pokoju Prawdy. Maszyny ożyją i zapewnią życie wieczne trupom u władzy.

- Gabe - rzekł Jersey - ci chłopcy będą półprzytomni.

- Jeśli będą zwlekać, może być za późno, by go znaleźć.

- Może Foxowi zabrakło benzyny, złapał gumę albo coś takiego. Może zupełnie nie wie, gdzie jest. A może grupa przydzielona do akcji “Blaszany Człowiek” mogłaby się tym zająć? Gdyby zaraz wyruszyli na motorach...

- Nie - odparł Gabe. - Grupa Blaszanego Człowieka musi wyjechać rano do Kalifornii. Zająć pozycje w San Jose. Przygotować się. Zbliża się czas. Idź i niezwłocznie zawiadom chłopców przez radio. Wyspali się już. Jersey, być może wkrótce będziemy przenosili się do Wirtualności. Nasz świat będzie dokładnie taki, jak pragniemy, na wieki wieków, bez ludzi-trupów i strupieszałych władz. Dokładnie taki, jak pragniemy!

Wewnętrzny głos przekonywał Gabe’a, by obudził Braci i Siostry - powiadomił ich, że spełnienie marzeń może być bliższe, niż dotychczas sądzili. Ale nie, grupa Blaszanego Człowieka musi dobrze wypocząć. Czy przed ich wyjazdem powinien przesłuchać Angielkę? Czy QX w San Jose zamierza zainstalować komputer kwantowy w Blaszanym Człowieku? Czy na tym polega spisek? Jak dużo ona wie?

Gabe musiał przespać się parę godzin, żeby poukładać sobie wszystko w głowie. Pod żadnym pozorem nie należy opóźniać wyjazdu grupy Blaszanego Człowieka. Jeśli czegokolwiek się dowie, będzie mógł przekazać im to przez radio.

- Posłuchaj - powiedział do zaspanego mężczyzny w bieliźnie - kiedy Pustynni Jeźdźcy znajdą Jacka Foxa, będziemy mieli kilka dni na wydobycie potrzebnych informacji i przekazanie ich grupie Blaszanego Człowieka przed atakiem na QX.

- Jakich informacji, Gabe?

- QX być może zamierza wyposażyć Blaszanego Człowieka w komputer kwantowy, chcąc stworzyć samoświadomego robota. Fox może o tym wiedzieć, nawet jeśli kobieta jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Doprowadziliśmy ją na skraj oświecenia, prawda?

Jersey skinął głową. Gabe był genialny. Widział związki niewidoczne dla ziemskich umysłów. Schron Duszy był w tym momencie bijącym sercem historii. Planowany atak na siedzibę QX i zainteresowanie Gabe’a Angielką były dwiema stronami tego samego cholernego medalu. Jeśli spełnienie marzeń ma kosztować życie Braci i Sióstr, to czyż nie tak właśnie powiedział Gabe? Czekała ich Wirtualność. Spełnienie na zawsze. Wolność od tego strupieszałego świata, w którym wkrótce rządzić będą roboty o szybkich jak błyskawica mózgach.


51


Bladym świtem wielki samochód mieszkalny, model winnebago, wlókł się piaszczystą drogą, otoczony chmurą pyłu wzbijaną przez jadące przodem kombi. We wnętrzu przestronnego pojazdu dwie modelki, Marcia i Tina, błagały siedzącego za kierownicą Pabla, by trochę zwolnił - chociaż nie przekraczał pięćdziesiątki, bezustanne kołysanie sprawiało, że dziewczętom robiło się niedobrze. A jeśli posiniaczą swoje piękne ciała? A poza tym były zmęczone, wyrwane z łóżek o barbarzyńskiej porze, na długo przed piątą.

Marcus schował swoje zapinane na zamki błyskawiczne torby ze sprzętem fotograficznym do foliowych torebek, żeby uchronić je przed wszechobecnym pyłem, chociaż wszystkie okna wozu były zamknięte. Szum klimatyzacji zagłuszany był przez dźwięki kasety The Doors, dopóki Tina nie poskarżyła się, że od muzyki boli ją głowa. Marcus, siedzący w obrotowym dyrektorskim fotelu na początku przedziału mieszkalnego oddzielonego zasłoną i wyciszonego miękką wykładziną, kazał Pablowi zatrąbić na kombi i przyspieszyć. Niebo na wschodzie było już bardziej fioletowe niż purpurowe.

Przytrzymując walizeczkę z przyborami do makijażu, Sammy narzekała na Renny’ego - ich przewodnika i człowieka od transportu - za to, że nie obudził wszystkich o czwartej, skoro czekała ich tak daleka droga. Ponieważ Renny jechał w kombi z przodu - razem z Filbertem i zestawem wielkich okrągłych reflektorów - jedynym słuchaczem był asystent i chłopak Marcusa, Erik. Zawsze z czegoś niezadowolona ta nasza Sammy, nieprawdaż?

To ciągłe narzekanie było w dużym stopniu częścią normalnej psychicznej rozgrzewki przed sesją. A jednak tutaj na pustyni czas naprawdę miał wielkie znaczenie. Marcus mógł zrobić zdjęcia tylko z samego rana albo późnym wieczorem. To wtedy krajobraz miał barwę, wspaniale fotogeniczną barwę. Przez resztę dnia kolory były matowe i spłowiałe z powodu jaskrawego blasku.

Nie wspominając już o upale i ryzyku oparzeń skóry; Marcia i Tina nie mogły przecież nasmarować się od stóp do głów ochronnym kremem. Nikt nie chciał wykrzywionych twarzy i zmrużonych oczu, a ciemne okulary w ogóle nie wchodziły w grę. Popsułyby figlarną, prowokacyjną atmosferę zdjęć nagich kobiet pośród nagiego krajobrazu.

Upał był źródłem wielorakich problemów. Spłaszczał kobiece sutki. Erik będzie więc stał w pobliżu z przenośną lodówką pełną kostek lodu, gotowy w każdej chwili natrzeć piersi Marcii albo Tiny, tak by nabrały pożądanego kształtu.

- Na miłość boską, szybciej! - krzyknął Marcus; Pablo zatrąbił kilka razy.

W przodzie zapaliły się czerwone światła. Renny musiał uznać klakson za sygnał do zatrzymania się. Gdy Pablo zahamował, fotel Marcusa przesunął się gwałtownie do przodu niczym samochodzik z wesołego miasteczka. Marcus chwycił krótkofalówkę ze stołu zawalonego sprzętem.

- Winnebago do kombi! Ruszajcie!


52


Jack obudził się pomiędzy wysokimi ciernistymi pożebrowanymi kolumnami, gdy jakiś ptak zaczął dobywać z siebie hałaśliwy, mechanicznie brzmiący hymn tego poranka. Zaledwie o metr od twarzy Jacka maszerowała, i to w jego stronę, największa stonoga, jaką w życiu widział. Lśniąca, złotobrązowa, z mrowiem maleńkich haczykowatych nóżek, była niemal tak długa jak jego ramię. Z pytająco wystawionymi do przodu czułkami przypominała miniaturowego robota w natarciu.

Jack syknął i odtoczył się jak najdalej od stworzenia. Zbierając siły, z trudem przyjął pozycję siedzącą. Całe ciało miał obolałe.

Stonoga wspięła się na bidon, przebierając odnóżami po gładkiej plastikowej ściance. Wyginając się, zaczęła badać nakrętkę. Musiała poczuć wodę.

Jack cisnął kamykiem, potem następnym. Udało mu się trafić w bidon, i stonoga umknęła.

Wysoko wiszące postrzępione chmury na fioletowawym niebie były pomarańczowe i szkarłatne. Świt. Okrutny świt. Na razie wspaniały. Za pół godziny jednak żar zacznie lać się z bezlitosnego nieba, przybierając na sile z każdą minutą.

Już teraz na wschodzie fiołkowy róż przechodził w hiacyntowy błękit.

Użyje koszuli jako turbanu. Brzuch i plecy mogą mu się spalić na węgiel, ale musi chronić głowę.

Ale jeszcze nie teraz.

Musi racjonować wodę. Czy nie będzie to jednak strata czasu? Będzie się obficie pocił. Odwodni się tak szybko, że już w południe umrze, zamieniony w okrytą skórą mumię. Nie może wyrzucić bidonu, gdy skończy mu się woda, gdyż być może natrafi na jakieś źródło.

Moment wstawania był bolesny, ale przynajmniej mógł iść.

Ucisk w pęcherzu. Wydawało się głupotą wydalać tyle płynu z ciała. Nie miał jednak wyboru w tej kwestii.

Gdy zapinał rozporek, usłyszał dochodzące z oddali wycie silników motocyklowych.

Ze wzniesienia, na którym stał, ujrzał światła poruszające się na piaszczystej równinie.

Trzy, cztery motory, szeroko rozproszone.

Jeden z nich zatrzymał się. Czyżby kierowca miał lornetkę? Słońce oświetlające góry powinno uniemożliwić jakąkolwiek obserwację, odbijając się w szkłach.

Próba zauważenia człowieka pomiędzy setkami kaktusów byłaby daremnym trudem. Grzbiet wzniesienia wydawał się o wiele bliższy w blasku świtu niż w ciemnościach. Jack z wysiłkiem podniósł z ziemi bidon. Jakże piekły go oczy. Przynajmniej miał na nogach płócienne buty. Stopy były jakby opuchnięte, ale materiał ustępował im miękko.

Im bliżej krawędzi zbocza, tym mniejsze były kaktusy, które wzgórze chroniło przed wiatrem. Przekraczając grzbiet, będzie doskonale widoczny.

Światło wytrysnęło na wschodzie, gdy drżące żółtko wpłynęło na niebo.

Zaledwie trzydzieści metrów przed nim, na grzbiecie, pojawiła się jakaś postać.

Kobieta.

Była całkowicie naga - jeśli nie liczyć bransolet na dłoniach i kostkach. Krótkie łańcuszki dyndały przy bransoletach. W dłoni trzymała różową parasolkę. Na przedramieniu miała kolejny łańcuszek.

Jack mógł tylko gapić się, nie wierząc własnym oczom.

Kobieta miała śniadą cerę i była idealną pięknością - z długimi szczupłymi nogami i kaskadą kręconych czarnych włosów. Jej piersi były jak dojrzałe owoce mango. Ciemne loczki zdobiły wzgórek poniżej pępka. Stopy okrywało coś w rodzaju żabiego skrzeku: klapki z przezroczystej gumy.

Całe jej ciało lśniło w słońcu.

Na moment oślepiony, Jack odwrócił wzrok, spoglądając na najbliższy słup kaktusa. Roślina również lśniła. Jej chropowata powierzchnia wyglądała, jakby posmarowano ją wazeliną.

Żadnych takich skaz nie było na ciele nagiej młodej kobiety. Szybko zasłoniła się parasolem.

- Hej! - zawołała niepewnie. - Mamy towarzystwo.

- Pomóżcie mi! - zawołał błagalnie Jack.

Musiał wyglądać na człowieka potrzebującego pomocy. Poplamione spodnie i koszula. Cały w pyle. Zakrzepła krew na głowie. Plastikowy bidon w zaciśniętej dłoni.

Zachwycająca naga piękność nie mogła wybrać się na przechadzkę na tym pustkowiu wyposażona jedynie w parasol i gumowe klapki. Chyba że jakaś kolonia naturystów zajmowała rancho zaraz po drugiej stronie wzniesienia! Jacy naturyści chcieliby wystawiać swoją skórę na działanie słońca Arizony? Nadal wlepiał w nią wzrok, na wypadek gdyby zniknęła.

A teraz ona miała towarzystwo. Troje, czworo ludzi pojawiło się obok niej. Jednym z nich był ogorzały, bardzo przystojny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w białą koszulkę polo, szorty i słomkowy kapelusz. W ręku trzymał aparat fotograficzny zapakowany w foliową torbę.

- O cholera! - zaklął głośno, gdy zobaczył Jacka.

Młodszy mężczyzna z krótko przyciętym wąsikiem, w białej koszulce, szortach i czapce z daszkiem, trzymał na ramieniu rozkładany statyw.

Gruby Murzyn w workowatych spodniach i kwiecistej koszuli dźwigał coś, co na pierwszy rzut oka przypominało talerz anteny satelitarnej. Spod rozpiętej koszuli wyłaniały się zwały czarnej skóry otaczające krater pępka.

Wysoka, chuda kobieta, rudowłosa i piegowata, niosła w ręku małą czarną walizeczkę. Miała na sobie zieloną sukienkę do kolan i kowbojskie buty.

Statyw. Aparaty fotograficzne.

Czyżby w okolicy kręcono film?

Rozbierany film? Jakąś erotyczną bajkową opowieść o zbiegłej niewolnicy?

A może przygotowywano rozkładówkę dla erotycznego magazynu?

Mężczyzna w słomkowym kapeluszu odwrócił się w stronę słońca.

- Cholera!

Jack podszedł bliżej.

Wycie silników stawało się coraz bliższe. Jeden z motocykli zaczął już wspinać się po długim zboczu. Kolumny kaktusów sprawiały, że kierowcy nie mogli rozwinąć pełnej prędkości.

Jack wykonał rozpaczliwy gest.

- Ci ludzie mnie ścigają...

- Dlaczego cię ścigają? - zapytał ostro czarnoskóry mężczyzna.

Jack chrypiał z trudem. Nie było czasu na przepłukanie gardła.

- Zmusili wczoraj mnie i moją przyjaciółkę do zjechania z autostrady. Porwali ją. Ja uciekłem. Jesteśmy turystami z Anglii.

- Widzę, że nie jesteś szeryfem Wyattem Earpem - rzekł mężczyzna z kamerą.

- Mówisz, że te oprychy porwały twoją dziewczynę?

Murzyn odłożył talerz anteny - nie, to był raczej reflektor. Sięgnął do wypchanej kieszeni spodni.

- Tak! - krzyknął Jack.

Wszystkie motocykle pięły się już pod górę, lawirując w gąszczu kaktusów.

- Wracaj do wozu, Tina - nakazała chuda kobieta nagiej modelce. - Marcia, ty też.

Pojawiła się kolejna naga młoda kobieta. Blondynka. Jej włosy były usztywnione żelem, w dłoni trzymała identyczną różową parasolkę. Jej jedyną garderobę również stanowiły bransolety, krótkie łańcuszki i klapki z przezroczystej gumy. Za nią stanął brodaty mężczyzna w słomkowym kapeluszu, ciemnych okularach, szortach i myśliwskiej kamizelce.

- Co się dzieje?...

Tina, ciemnoskóra modelka, wykonywała już polecenie chudej charakteryzatorki.

Tłusty Murzyn wyciągnął mały lśniący pistolet. Ostentacyjnie rozstawił nogi, Trzymając pistolet oburącz, wycelował w dół zbocza. Starał się, by jego postawa była oczywista.

- Nie traf żadnego z nich, Filbert - powiedział zdenerwowany fotograf. - Strzelaj ponad głowami albo naprawdę będziemy mieli kłopoty.

- Jasne, jasne. Nie obawiaj się, Marcus. To tylko po to, żeby ich wystraszyć. Spieprzajcie! - wrzasnął donośnie.

Najbliższy z motocykli dzieliło od nich nie więcej niż dwieście metrów.

Murzyn wystrzelił. Uniósł pistolet w wyciągniętych rękach, a potem opuścił i wystrzelił ponownie.

Pomiędzy kaktusami zapiszczały hamulce. Motocykliści porzucili swoje maszyny i chowali się za kolczastymi żłobkowanymi słupami.

- Spadajcie stąd! - ponownie ryknął Filbert.

Nagle ktoś otworzył ogień z pistoletu maszynowego. Pociski wyrwały kawał miąższu z jednego z kaktusów, u spojenia pojedynczego pędu z pniem, w połowie jego wysokości. Roślina musiała być już w tym miejscu zraniona i osłabiona. Właściwie żaden inny kaktus nie miał pędów. Być może ten samotny odrost był wynikiem okaleczenia, czymś w rodzaju przeciwwagi. Teraz kolejne żebra zostały zgruchotane. Cała górna część pnia zaczęła się przechylać. Dwadzieścia stopni, trzydzieści. Wreszcie kaktus runął z trzaskiem.

Kolejne serie z broni automatycznej. Pociski wbiły się w ziemię zaledwie parę metrów od Filberta.

Do tego czasu Jack zdążył już dotrzeć na szczyt wzniesienia.

W dole rozciągała się piaszczysta równina ograniczona wijącymi się rzędami wzgórz. Dwie bliźniacze ciemne linie znaczyły drogę niczym dwie ścieżki prochu strzelniczego. Na ich końcu stał zaparkowany duży biały samochód turystyczny, a obok niego zwykłe kombi.

- Na miłość boską! - wrzasnął mężczyzna z brodą. - Wszyscy z powrotem do samochodów! Musimy chronić dziewczęta. Wynośmy się stąd! Rzućcie sprzęt na ziemię i w nogi!

Strącił statyw z ramienia mężczyzny z wąsikiem. Wyszarpnął walizeczkę z rąk charakteryzatorki. Pędzelki i kolorowe ołówki wysypały się na ziemię.

- Na miłość boską, Renny!...

Wahanie nie trwało długo. Wszyscy puścili się biegiem. Jack starał się dotrzymać kroku tłuściochowi. Czy Filbert został na końcu ze względu na swoją tuszę, czy też w charakterze uzbrojonej straży tylnej?

Dwie nagie kobiety biegły dziwacznie swobodnym krokiem. Odrzuciły swoje parasolki i rozpostarły ramiona, żeby łańcuszki nie pokaleczyły im skóry.

- Pablo, Pablo! - wołały do krępego Meksykanina stojącego przy samochodach.

Wyglądało to tak, jakby Tina i Marcia uciekały przed seksualną niewolą ku meksykańskiemu wyzwolicielowi - jakby naprawdę kręcono tu zdjęcia do erotycznej opowieści. Marcus wciąż ściskał swój aparat, choć jego słomkowy kapelusz został zdmuchnięty przez wiatr.

Jasnowłosa modelka upadła i krzyknęła z bólu.

Łańcuszki u jej stóp splątały się.

Wiła się, krzycząc.

Mężczyzna w myśliwskiej kamizelce - Renny - podbiegł do niej. Nachylił się, badając obrażenia. Wybełkotał coś pocieszającego.

Tina stanęła. Obejrzała się za siebie. Marcus, Eric i Sammy zebrali się wokół leżącej Marcii.

- ...Zwichnęła nogę w kostce...

- O cholera...

Renny wziął Marcie na ręce.

- Złap się za moją szyję, dziewczyno, bo inaczej cię nie utrzymam. Wyślizgniesz mi się!

Jack był cały zlany potem. Ciało Marcii musiało być śliskie od wilgoci.

Modelka chwyciła Renny’ego za szyję, nieomal tak jakby chciała go udusić. Krzyknęła, gdy mężczyzna wyprostował się, dźwigając ją. Po chwili ruszył w stronę zaparkowanych pojazdów.

Ten wypadek pozwolił Filbertowi i Jackowi dogonić resztę.

- Musimy zawieźć ją do szpitala...

Latynoski kierowca - Pablo - próbował zorientować się, co się dzieje. Musiał ujrzeć pistolet w dłoni Filberta. Zanurkował więc do wnętrza kombi i wyłonił się z rewolwerem większym od pistoletu Murzyna.

Zawyły silniki: pierwszy motocykl dotarł na szczyt wzniesienia. Za chwilę dołączył do niego następny, i jeszcze jeden.

Kierowcy zatrzymali się, by ogarnąć wzrokiem jałową wyżynę, wąską drogę i dwa zaparkowane pojazdy - i nic więcej na przestrzeni dziesiątków kilometrów. Pojawił się czwarty motocykl i wszyscy razem zaczęli zjeżdżać w dół.

- Wszyscy do winnebago! - krzyknął Renny. Wielki turystyczny samochód będzie ich schronieniem.

Pupa Tiny zniknęła w środku. Następna wskoczyła charakteryzatorka. Potem Marcus, popędzany przez Erika. Jack trzymał się z tyłu, dopóki Erik nie pomógł Renny’emu wsunąć do środka ranną blondynkę. Marcus robił zdjęcia z progu. Motocykle rozdzieliły się, tworząc tyralierę. Gdy Jack wgramolil się do wnętrza pojazdu, Marcus warknął:

- Uparte sukinsyny, ci twoi przyjaciele, co?

We wszystkich oknach, poza kabiną kierowcy, tkwiły żaluzje, filtrując światło. Tkanina na ścianach, dywan, zwijane zasłony, fotele, szafki: wnętrze przypominało pokój hotelowy, tak jakby Jack przeszedł przez jakieś magiczne drzwi z pustym prosto do cywilizowanego świata. Marcia jęknęła, kiedy Erik i Renny położyli ją na podłodze.

Tina uklęknęła przy niej, trzymając jej dłoń.

- Wszystko będzie w porządku, złotko. Nic ci się nie stanie.

Sammy przeszukiwała apteczkę. Wytrząsnęła na dłoń cztery pigułki, a potem otworzyła lodówkę, by wydobyć butelkę wody.

Na ścianie wisiał błyszczący kalendarz z reklamą firmy produkującej ciężarówki. Naga modelka z długimi srebrzystymi włosami pozowała na dachu szoferki, siedziała ze skrzyżowanymi nogami, obejmując wielki chromowany klakson. Nie była to żadna z dwóch modelek, które Jack miał teraz przed sobą, ale zdjęcia musiały być dziełem Marcusa. Jaka będzie jego następna robota? Zimowe łańcuchy do opon? Narzędzia elektryczne?

Renny przecisnął się obok Marcusa, usiadł w fotelu kierowcy i zapuścił silnik. Kombi zaparkowane było bardzo blisko, będą więc musieli zawrócić. Na zewnątrz Pablo wypalił ze swego wielkiego rewolweru. Filbert gramolił się do środka. Silnik ryknął, zagłuszając niemal odgłosy strzałów.

Czarnoskóry mężczyzna chwiał się, miał wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Na jego obnażonej piersi widocznych było kilka krwawiących ran postrzałowych. Okno obok drzwi eksplodowało tysiącem odłamków.

- Cholera jasna, postrzelili Filberta!...

Zrywając się z fotela kierowcy, Renny próbował wciągnąć grubego Murzyna do środka. Nie dał rady. Wielkie odziane w dżinsy nogi nadal wystawały przez drzwi. Pablo wskoczył do środka i przykucnął. Ramię miał zakrwawione. Rana wydawała się jednak powierzchowna. Wystrzelił. Marcus zrobił Pablowi zdjęcie, a potem skierował obiektyw na plecy Filberta, na podartą koszulę nasiąkniętą krwią.

- Do diabła, Marcus!... - zaprotestował Renny, wracając za kierownicę.

- A co niby mam robić?

Erik podniósł mały błyszczący pistolet, który wypadł z ręki Filbertowi.

- Czy mam tego użyć? - zapytał Marcusa.

Samochód szarpnął do tyłu. Rzeczy zaczęły się przewracać. Pasażerowie zachwiali się, łapiąc równowagę.

Z tyłu rozległo się głuche tąpnięcie, jakby pojazd zderzył się z czymś. Podłoga nie była już równa. Renny skierował samochód do przodu, kręcąc kierownicą, by ominąć kombi.

Odgłos uderzenia, tym razem z przodu. Cała podłoga przechyliła się pod kątem. Ciężki samochód zarył podwoziem w piach.

- Przestrzelili nam opony...

Pablo strzelił ponownie z otwartych drzwi. Erik podniósł żaluzje i uchylił nieco okno. Zmrużył oczy. Wycelował.

- Erik! - zaprotestował Marcus. - Będą do ciebie strzelać.

Jack opadł na dywan.

Marcia mamrotała:

- Moja kariera jest skończona, moja kariera jest skończona. Czy mamy dobre ubezpieczenie, Sammy, czy mamy dobre ubezpieczenie?

- Ubezpieczeniami zajmuje się Renny - rzekła do Marcii Tina.

- Zapytasz go? Nigdy już nie będę mogła chodzić.

- Renny jest zajęty - odparła Sammy.

Pomimo ryczącego silnika, przechylony winnebago posunął się zaledwie o kilkanaście centymetrów. Jak raniony słoń okulały na dwie nogi.

- Jak będę pozować? - jęczała Marcia.

Silnik zgasł. A może Renny po prostu go wyłączył. Jego wysiłki były daremne.

W ciszy rozległ się głos z zewnątrz:

- Chcemy tylko Anglika. Słyszycie? To wszystko. Wyrzućcie go na zewnątrz, a zostawimy was w spokoju.

Marcus zawołał z progu:

- Czekajcie! Wiecie, że jesteśmy uzbrojeni.

- Pięć minut, potem zaczniemy mierzyć w wasz zbiornik paliwa.

Pochylając się nisko, Renny i Marcus przysunęli się do Jacka i przyklęknęli.

- Filbert jest martwy jak cholera - powiedział Renny. - Dlaczego tym ludziom tak bardzo na tobie zależy?

- Porwali moją towarzyszkę...

Z zewnątrz znowu dobiegł głos:

- Nie chcemy go skrzywdzić, słyszycie? Nie chcemy pana skrzywdzić, doktorze Fox!

- Znają jego nazwisko! Czy nazywa się pan Fox?

- Jeden z nich mówi coś do krótkofalówki albo telefonu komórkowego! - zawołał Pablo. - Może ściągają posiłki z okolicy...

- Jeśli mają już twoją dziewczynę - rzekła charakteryzatorka - to dlaczego ścigają ciebie jak wariaci?

- Bo są wariatami - odparł Jack. - To członkowie jakiejś szalonej sekty.

- Chcesz powiedzieć, że ich znasz? - zapytała ostro Sammy. Pot ściekał jej po twarzy.

- Posłuchajcie - rzekł Jack. - Pojadę z nimi. Wtedy będziecie mogli użyć kombi...

- Chyba że i w nim przestrzelą opony.

- Musicie powiadomić policję...

- Pewnie, że to zrobimy! Filbert został zamordowany.

- Powiedzcie im, że Gabriel Soul porwał Clare Conway i Jacka Foxa. Gabriel Soul, prawdziwe nazwisko Kaminski.

- Czy on tutaj jest?

- Nie, to jego wyznawcy. Zabrali Clare Conway do Schronu Duszy, gdziekolwiek to jest. Profesor, profesor Munro, tak, dokładnie, ona wie więcej o Soulu. Czy możecie to wszystko zapisać?

- Zgubiłam wszystkie ołówki do brwi - powiedziała Sammy z goryczą. - Co to jest, jakaś cholerna tajna operacja? Nie powiedziałeś nam całej prawdy.

- Nie miałem czasu...

Renny wyciągnął długopis i notatnik z jednej z kieszeni.

- Podaj mi jeszcze raz te wszystkie nazwiska, szybko. Same nazwiska.

Gdy Renny zajął się zapisywaniem podawanych przez Jacka danych, Marcus zawołał do Erika:

- Czy masz jeszcze światłomierz?!

Marcus pomajstrował przy aparacie, a potem pstryknął Jackowi kilka zdjęć.

- Dla policji, gazet i telewizji - wyjaśnił.

- Koniecznie - rzekł Renny - bo inaczej kiepsko na tym wyjdziemy.

- Jak możesz mówić coś takiego, kiedy Filbert nie żyje? - zaprotestowała Sammy.

- Byłoby głupotą, gdybym tego nie powiedział.

- Chryste!

- Sekty są bardzo fotogeniczne.

- W tym przypadku z pewnością jest to prawda - rzekł Jack. Chciał za wszelką cenę zmusić tych ludzi do działania. - Gabriel Soul używa rytuałów seksualnych jako środka do osiągnięcia nieśmiertelności.

- Czy brałeś w nich udział?

- Nie, oczywiście, że nie!

- Czy to dlatego porwali twoją przyjaciółkę? Żeby wykorzystać jaw rytuale seksualnym?

- Nie mam pojęcia, do cholery!

Naga Marcia chwyciła Marcusa za ramię.

- Zdjęcie dla firmy ubezpieczeniowej, proszę. - Ale natychmiast zmieniła zdanie. - Nie, lepiej nie rób mi zdjęcia w tym stanie. Albo nie, koniecznie zrób! - Przemieszczając zwichniętą nogę, zawołała: - Jestem inwalidką. Musisz zrobić zdjęcie mojej nogi!

Marcus wykonał polecenie.

- Pięć minut minęło - dobiegł głos z zewnątrz. - Gdzie jest Fox?

Chwytając się lodówki, Jack wstał z trudem.

- Jeśli nie chcą go skrzywdzić - powiedziała nagle naga Tina - nie będą strzelali, kiedy on tu jest. Ale gdy tylko stąd wyjdzie...

- Co chcesz powiedzieć?

Marcus wbił w nią wzrok.

- Zabiją wszystkich świadków? Jeśli są wystarczająco szaleni?

- Gdzie jest Fox? Ostatnie wezwanie!

- Poproś, żeby poczekali jeszcze minutę - rzekł Marcus do Pabla, po czym zwrócił się do Renny’ego: - Sądzisz, że Tina może mieć rację? Czy powinniśmy im ufać?

- Nadjeżdżają motory! - zawołał zduszonym głosem Pablo. - Cała banda.

Jack pokuśtykał do okna i stanął za Marcusem i Rennym.

Jakieś półtora kilometra dalej wielki obłok kurzu wskazywał na obecność co najmniej dziesięciu maszyn. Pięć lub sześć wyposażonych było w długie anteny. Nie, to nie mogły być anteny. To były lufy karabinów - trzymanych pionowo przez pasażerów siedzących na tylnych siodełkach.

Powoli narastający ryk motorów przypominał odgłos zbliżającej się burzy.

- Matko Boża! - zawołał Pablo. - Następni.

Twarz Jacka rozjaśniła się.

- Nie! Wczoraj wieczorem udało mi się uciec, ponieważ moi prześladowcy natknęli się na jakichś innych motocyklistów. Nie wiem, kim byli ci drudzy. Myślę, że doszło do starcia. Ludzie Soula nie znaleźli mnie, chociaż rozwaliłem motocykl, który ukradłem, i długo leżałem nieprzytomny...

Od strony nadjeżdżającej grupy słychać było odgłosy wystrzałów.


Czterej jeźdźcy Soula mogli zaryzykować i odpowiedzieć ogniem, stając się celem dla karabinów. Mogli również wsiąść na motocykle i odjechać. W pobliżu nie było żadnej osłony poza wielkim winnebago i stojącym obok kombi.

Gdy Marcus pospiesznie ładował nowy film, jeden z członków sekty oddał krótką serię z pistoletu maszynowego do nadjeżdżającej tyraliery motorów.

Dżinsy. Skórzane kurtki lotnicze. Ciemne okulary. Czapeczki baseballowe. Jeden z harleyów stracił nagle równowagę. Zrzucił kierowcę i pasażera. Pozostałe rozpierzchły się i zatrzymały. Ludzie rozbiegli się, zajmując pozycje.

Pasażer po wywrotce odnalazł swój karabin. Pomacał się po kościach, by się upewnić, że nie doznał szwanku. Również kierowcy nic się nie stało. Podniósł rękę w uspokającym geście.

Ludzie Soula dopadli swoich motocykli. Zapuścili silniki.

Gdy wspinali się z powrotem po zboczu, kula trafiła w plecy jednego z nich. Szarpnęła nim i wyrzuciła go z siodełka. Jego towarzysze nie zatrzymali się.

- To za Filberta! - Pablo uniósł w górę rewolwer, jakby to on strzelał.


Gdy ludzie Soula odjechali, harleyowcy zaczęli podnosić się z ziemi. Ktoś opatrywał rannego. Marcus robił zdjęcia, gdy mężczyźni w skórzanych kurtkach ruszyli w stronę unieruchomionego winnebago, z bronią w pogotowiu.

- Wyglądają na Indian - wyszeptał Marcus.

Erik rzucił okiem.

- Prawdziwi twardziele. Przybyli na pomoc wozowi pionierów. Mój Boże, jak potoczyłaby się wojna z Apaczami, gdyby Geronimo i jego chwaci stawili czoło generałowi Crookowi na harleyach zamiast konno?

- Jak sądzisz, jakie są ich zamiary?

- Daj dziewczętom coś do okrycia, Sammy - rzekł Renny do charakteryzatorki - i zdejmij z nich te cholerne łańcuszki.


Pulchny, pucołowaty Indianin, wyglądający na trzydzieści parę lat, wycelował karabin w przednią szybę winnebago, w Marcusa, który właśnie zrobił mu zdjęcie przez szkło.

- Wyrzućcie broń na zewnątrz! - zawołał.

- Jaką broń? - zdziwił się Pablo.

- Tę, za pomocą której odparliście tych czterech. Właśnie tę, głupku. Po tym jak dla was ryzykowaliśmy, nie mam zamiaru narażać się ponownie. Wyrzuć też aparat.

- Tego nie mogę zrobić - zaprotestował Marcus. Odłożył aparat, żeby go schować.

Indianin ponownie wycelował w szybę.

- Możemy wam zapłacić za pomoc.

- Świetny pomysł. Ale najpierw wyrzuć aparat.

- Nie, poczekaj. Mamy tu kogoś, kogo trzeba szybko zawieźć do szpitala. Wy chyba też macie rannego.

- Więc nie traćcie czasu i wyrzućcie broń i aparat. - Przywódca harleyowców zrobił buńczuczną minę. - Jesteśmy waszymi obrońcami, człowieku, nie pojmujesz tego?

Renny syknął do Erika:

- Daj Marcusowi drugi aparat, a ten ukryj. - Niecierpliwie wskazał na pistolet.

- Hej! - krzyknął Renny przez szybę. - Jestem szefem transportu. Mamy tylko dwa pistolety. Wyrzucę je teraz przez drzwi.

Lśniący pistolet wyleciał na zewnątrz.

Wzruszając ramionami, Pablo wyrzucił rewolwer.

- Nie zniszczycie nam aparatu, prawda?! - zawołał Renny. - Mamy tam zdjęcia ludzi, którzy nas zaatakowali. Porozmawiamy o tym, ale najpierw musimy zapewnić naszemu koledze pomoc medyczną. Naprawdę jesteśmy wam wdzięczni. Zapłacimy pięć tysięcy dolarów, ale będziemy musieli odwiedzić bank.

Przywódca odchrząknął i splunął na ziemię.

- Wychodzi jakieś czterysta dolarów na głowę. Staniemy się tak bogaci, że będzie nas stać na kupienie maty do spania w Palm Springs.

- Naprawdę, nie możemy podwyższyć tej sumy do dziesięciu tysięcy.

Ukryty za fotelem Marcus zamienił aparaty.

- Nie wyrzucaj go. Połóż go delikatnie na ziemi, Pablo.

- Matko Boża, co ja robię. Pablo przekroczył ciało Filberta i wyskoczył z pojazdu. Zrobił kilka kroków i położył aparat na ziemi.


- Jesteś ranny - powiedział Indianin.

- Jak widzisz. Skoro już wysiadłem, mogę tu zostać - rzekł Pablo w powietrze. Usiadł niewinnie na piasku, niedaleko od rewolweru.

Obie sztuki broni zostały szybko zabrane.

Jeden ze strzelców podszedł do trafionego kulą motocyklisty, by dokonać oględzin. Wykonał dłonią gest poderżniętego gardła. Przeszukawszy kieszenie zabitego, pokazał, że nic nie znalazł.

- Kłamaliście z tymi pięcioma tysiącami! - zawołał przywódca. - Czyżbym urodził się wczoraj, kiedy twój dziadek jeździł po okolicy, rozdając butelki wody ognistej? Obrażacie nas.

- On nie chciał urazić twoich uczuć - odezwał się Pablo. - Renny to nieczuły sukinsyn. Jak się nazywasz, człowieku? Ja jestem Pablo. - Wyciągnął rękę. Przywódca zignorował ten gest. Wyglądało to tak, jakby Pablo chciał, żeby Indianin pomógł mu wstać.

- Moje imię brzmi Swobodny Wicher - rzekł przywódca - i być może, powiedziałem, być może, wasza nieustająca wdzięczność nas zadowoli. Ale pod jednym warunkiem, że najpierw dowiemy się, o co poszło, dlaczego te sukinsyny was ścigały i kim oni są.

- Możemy ci to wyjaśnić - odparł Renny, stojąc w drzwiach samochodu. - To nie o nas im chodziło, ale o tego faceta z Anglii, który jest z nami.


Nikt nie zadzierał z Szalonym Plemieniem.

Gangi Krwawych i Latających Fortec zajmowały się szmuglowaniem narkotyków i alkoholu do rezerwatu na polecenie swoich szefów z dzielnicy South Central w Los Angeles. Członkowie obu gangów zaczynali już wyglądać dokładnie jak bandziory z ulicy Angelino. Małpowali ich zachowanie i sposób mówienia. Nie zadzierali jednak z Szalonym Plemieniem.

Najbardziej przerażający byli Skórołazi.

Byli to tajemniczy osobnicy, którzy potrafili wtłoczyć człowiekowi do głowy koszmary, kiedy spał, nawet zabić go we śnie albo doprowadzić do szaleństwa. Nikt nigdy nie przyłapał żadnego z tych diabelskich czarowników. Ale istnieli na pewno. Złowrodzy szamani-gangsterzy.

Członkowie Szalonego Plemienia przypominali być może Aniołów Piekieł. Mieli jednak do spełnienia misję. Zamierzali obronić wolne terytorium Narodu przed narkotykowymi królami z Angelino i ich sługami spomiędzy Narodu. I zamierzali wykończyć Skórołazów, którzy napędzali ludziom takiego stracha.

Tak, ważną częścią misji było przygwożdżenie Skórołazów. Bycie żywym Łapaczem Snów dla Narodu.

W tych czasach białe dzieciaki z bogatych przedmieść, chodzące do eleganckich gimnazjów, marzyły o powieszeniu sobie przy łóżku autentycznego “łapacza snów”.

Koszmary więzły schwytane w gęstą siatkę “łapacza”. Szczęśliwe sny spływały na śniącego po piórach jastrzębia.

Szalone Plemię było siecią, w którą złapią się Skórołazi prześladujący Naród. Zuchowie, którzy wdali się w potyczkę poprzedniego wieczora, byli wysłanym zwiadem. Krwawi i Latające Fortece często używali bocznych dróg i dalekich objazdów, żeby dostarczyć swoje transporty z LA. Krążyły takie pogłoski. A więc: zaskoczyć kurierów tam, gdzie najmniej się tego spodziewali, na tyle daleko od rezerwatu, żeby policja o niczym nie usłyszała.

Policja nie wierzyła w Skórołazów, ponieważ nie miała pojęcia o magii.

Skórołazi wchodzili człowiekowi do głowy, jeśli zdołali prześlizgnąć się przez siatkę “łapacza”. Znali twoje myśli, nawet jeśli nie byli w stanie opętać cię za pomocą złych snów. Skórołazi potrafili dla niepoznaki chodzić w skórze innych ludzi. Ci motocykliści ostatniej nocy mogli być nie do końca naturalni.


Gdy Renny i Pablo przenieśli zwłoki Filberta na tył winnebago, Swobodny Wicher, oficjalnie nazywający się Johnny Sam, wszedł do środka pojazdu razem z Orlim Okiem, znanym również jako Frankie.

Ciemnoskóra modelka miała na sobie tylko niebieskie jedwabne kimono. Siedziała na poły ukryta za otwartymi drzwiami szafki. Blondynka leżała na dywanie przykryta zerwanymi zasłonami. Jej noga w kostce mocno spuchła. Oczy miała zamknięte, jakby udając, że jest nieprzytomna. To, czego nie widzę, nie istnieje i zaraz zniknie.

- Gabriel Soul, niegdyś znany pod nazwiskiem Kaminski - powtórzył Swobodny Wicher, by zanotować nazwisko w pamięci.

Nazwisko białego czarownika, który przewodził seksualnemu kultowi i używał magii, by osiągnąć nieśmiertelność. Tak powiedział zagraniczny profesor.

Uzbrojona sekta z siedzibą w jakimś Schronie Duszy gdzieś na pustyni. Jeśli jej członkowie mają pistolety maszynowe, to z pewnością posiadają też dużo innego potężnego sprzętu. Porwali przyjaciółkę i współpracowniczkę profesora z powodu tego, co mówiła na temat komputerów uzyskujących świadomość.

Kierownik organizacyjny ekipy, Renny, uważnie słuchał słów Anglika.

Czy Skórołazi mogą mieć coś wspólnego z tym Gabrielem Soulem?

Swobodny Wicher zastanawiał się. Szalone Plemię nie będzie atakowało uzbrojonej sekty, żeby się zemścić. Po co miałoby to robić, skoro biali mogą zająć się białymi?

Szalone Plemię będzie o tym śniło. Będzie zabijało koguciki, żeby wpleść ich jaskrawo ubarwione pióra w “łapacze snów”. Będzie piło ich krew, jeszcze gorącą, żeby mieć wizje. Potem będzie wyobrażało sobie szaleństwo i furię. Członkowie Plemienia staną się tacy jak Skórołazi, będą tworzyli koszmar i wysyłali go w przestrzeń - Swobodny Wicher zdał sobie nagle sprawę, że być może dlatego nikt nie wie, kim dokładnie są Skórołazi, ponieważ każdy może być jednym z nich.

Zainspirowany tą myślą, Swobodny Wicher rzekł do Renny’ego:

- Troje albo czworo z was niech wsiada do kombi i jedzie po pomoc. Kilku z naszych będzie was eskortowało niczym obstawa prezydencka. Potem znikniemy. Nie musicie mówić nic o naszych karabinach, w porządku?

- Oczywiście - zapewnił go Renny.

- Reszta z nas pozostanie tutaj na straży do czasu, aż helikopter pogotowia przyleci po nią - wskazał na Marcie - i po Czerwone Pióro, za którego leczenie zapłacicie wy.

- Oczywiście. Ale czy nie wystarczyłaby karetka...

- ...która wytrzęsłaby ich niemiłosiernie na tej drodze? Ależ z ciebie skąpiec.

Renny wzdrygnął się.

- Zapłacicie za leczenie Czerwonego Pióra i ewentualną naprawę jego maszyny. My zajmiemy się ciałem tego sekciarza i jego motocyklem. Nie oddaliśmy ani jednego strzału, zrozumiałeś mnie?

- Oczywiście. To bardzo szlachetne z twojej strony, Swobodny Wichrze.

- Tak, zgadza się. Nie zrozumiałbyś, dlaczego to robię.

W tym momencie wtrącił się Jack.

- Muszę porozumieć się z policją tak szybko, jak to możliwe! Oni trzymają Clare już od dwunastu godzin...

- Ja również muszę pojechać w tym kombi - zapiszczała Tina. Wbiła wzrok w Renny’ego, próbując przekazać mu, co ma na myśli.

Swobodny Wicher prychnął pogardliwie.

- Damulko, nie mamy zamiaru poddać cię zbiorowemu gwałtowi. Jesteśmy twoimi obrońcami, czyżbyś zapomniała? Zostaniesz tutaj wraz ze swoją ranną przyjaciółką.

- Muszę jak najszybciej porozumieć się z policją - powtórzył Jack.

- Zrobisz to - rzekł Indianin. - A teraz co wszyscy macie zapamiętać?

Jack zadygotał.

- No już, profesorku!

- Ach... żadnych karabinów?

- Zgadza się, geniuszu.

- Nie mogę zostać tutaj z trupem - rzekła błagalnie Tina do Marcusa.

Marcus pstryknął palcami.

- Nasz sprzęt wciąż tam jest. Reflektor...

- I moja walizka z przyborami - dodała Sammy.


Renny zmusił Marcusa do przejścia na tył wozu, gdzie leżał Filbert.

- Czy zamkniesz się wreszcie i przestaniesz gadać o sprzęcie?! - krzyknął na fotografa z udawaną wściekłością. - Jestem cholernym kierownikiem organizacyjnym. Biedny Filbert został zamordowany, a dziewczyna tego Anglika jest w łapach maniaków seksualnych! - Po czym dodał po cichu: - To wspaniały temat dla mediów. Duże pieniądze.


53


Nicholl Perridge usadowił się za biurkiem w zaciszu swojego gabinetu i wpatrywał się w styropianowy kubek z bezkofeinową kawą, kiedy zadzwonił telefon.

Dźwięczny głos Margie zapytał, czy odbierze telefon z biura szeryfa w Ronstadt. Margie zawsze kojarzyła się Perridge’owi z czymś w rodzaju ludzkiej dekoracji choinkowej. Wkrótce zresztą miano ją zawiesić - przenieść na emeryturę, po wręczeniu kryształowego wazonu. A przecież wciąż była panną. Być może Margie wstąpiła do policji, szukając poczucia bezpieczeństwa i w nadziei, że któregoś dnia jeden z samotnych oficerów poprosi ją o rękę...

- To ma jakiś związek z detektywem Kramerem, sir...

Ronstadt dzieliło od Tucson dobre tysiąc kilometrów. Przez szklaną przegrodę Perridge widział Jeffa Kramera wyjmującego coś z lodówki. Powinien zjawić się niedługo w jego gabinecie - miał poprzedniego wieczora skontaktować się z organizatorem całej tej konferencji.


Gdy Perridge odłożył słuchawkę dziesięć minut później, wahał się, czy od razu zadzwonić do Indnga Sherwooda z FBI, czy też najpierw trochę pogłówkować.

Podobnie jak Margie, Nicholl Perridge miał wkrótce przejść na emeryturę, by dzielić jesień życia z groźną Sherri, podporą przedsięwzięć kulturalnych w rodzaju Arizońskiego Towarzystwa Operowego. Interesująca zagadka, błyskotliwie rozwiązana, byłaby osobistym prezentem pożegnalnym od samego siebie. Sprawa zamordowanych Rosjan była bardzo ciekawa, chociaż on sam mógł tylko wyjaśnić kilka wątków, a resztą zajmie się FBI.

Szybkość działania była istotna. Mimo to Perridge uśmiechał się, wyczekując i naciskając guzik telefonu Kramera. Wolną ręką naszkicował tabelkę i wpisał nazwiska. Dla sprawy dobrze będzie, jeśli przed powiadomieniem Indnga Sherwooda opowie Jeffowi Kramerowi o telefonie z Ronstadt. Poza chłopakiem z patrolu Kramer był jedynym policjantem, który osobiście poznał dwójkę Anglików.

- Tutaj Perridge. Wstąp do mnie, dobrze?...


- Widziałem się wczoraj z profesorem Keyserlingiem - zaczął Kramer.

Perridge uniósł dłoń, uciszając go.

- Właśnie dzwoniono do mnie z biura szeryfa w Ronstadt, pytając o ciebie - poinformował swojego jasnowłosego, błękitnookiego podwładnego. - Szeryf pytał, czy mamy tutaj jakiegoś detektywa Kramera.

Kramer jeszcze nie pojmował.

- Dlaczego?

- Spróbuj zgadnąć, kto cię tam zna.

Na twarzy Kramera pojawił się wyraz zrozumienia.

- Fox i Conway. A więc tam są! Keyserling powiedział, że zamierzali jechać przez Havasu do Needles i dalej przez pustynię Mojave. A to dlatego, że siostra bliźniaczka Conway jechała tą drogą w zeszłym roku. Została zastrzelona przez rabusia na ulicy w San Francisco i dla Conway jest to coś w rodzaju pielgrzymki. Czy policja drogowa?...

- Fox jest w Ronstadt, to się zgadza. Ale nie Conway. Wczoraj wieczorem na międzystanowej numer 10 została porwana przez uzbrojonych ludzi.

- Co?

- Fox zdołał zbiec na motocyklu jednego z napastników. Miał kraksę i zgubił się w nocy na pustyni. Szeryf dzwonił z Ronstadt, żeby potwierdzić jego tożsamość, ponieważ Fox nie miał przy sobie żadnych dokumentów.

- Porywacze? - Kramer pomasował się po ramieniu, jakby chciał pobudzić krążenie, by więcej krwi napłynęło mu do mózgu. - Czy Fox wie, kim oni są?

Perridge wyglądał na zadowolonego z siebie.

- Słyszałem, że jacyś ludzie protestowali przeciwko tej konferencji.

- Ach tak, zwariowani wyznawcy Gabriela Soula, znanego wcześniej pod nazwiskiem Roy Lee Kaminski. Dowiedziałem się o tym od Keyserlinga. Kaminski założył jakąś szaloną sektę, obiecując osiągnięcie nieśmiertelności. - Kramer wyszczerzył zęby. - Z tego, co słyszałem, nie ma kłopotów z finansami. Przystąpiło do niego kilka dziewcząt z bogatych rodzin. Soul narzucał się Conway w trakcie pożegnalnego grilla, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zostali zastrzeleni ci Rosjanie.

Kramer uśmiechnął się w duchu. Nareszcie wiedział więcej od Perridge’a.

- A więc to jest alibi Soula. Pozostali demonstranci to były głównie kobiety. Conway i Fox nie powiedzieli mi, że Soul ją napastował.

- Ludzie Soula mają pistolety maszynowe, Jeff. A ci Rosjanie zginęli właśnie od kuł broni automatycznej.

Kramer zamrugał oczami.

Perridge odzyskał przewagę.

- Fox natknął się dzisiaj rano na jakąś ekipę filmową, dokładnie w chwili, gdy motocykliści Soula mieli go dopaść. Ludzie Soula śmiertelnie ranili jednego z członków tej ekipy. Na szczęście pozostali mieli broń i zdołali na jakiś czas odeprzeć atak. Potem zjawiła się banda Indian na harleyach, ot, niewinna przejażdżka, i ludzie Soula dali tyły. Ranili jednego z Navajów, ale tamci mieli przewagę liczebną. Oto cała historia, tak jak opowiedział mi ją szeryf.

- Nie dziwię się, że potrzebował potwierdzić parę faktów.

- Fox odchodzi od zmysłów, zastanawiając się, co dzieje się z Conway, więzioną w Schronie Duszy.

- Gdzie to jest?

- Na pewno nigdzie w pobliżu.

Perridge postukał długopisem w swoją tabelkę.

- Ludzie Soula mordują dwóch rosyjskich szpiegów komputerowych. Wiedzą, gdzie i kiedy ich szukać. Myślę, że Soul może planować jakieś poważne przestępstwo związane z komputerami, co w jakiś sposób wiąże się z Conway, na tyle żeby uzasadnić jej porwanie.

Perridge przekrzywił głowę niczym ptak, wpatrując się w pajęczynę przy wentylatorze.

- Z radością powiadomię FBI o tropie prowadzącym do Soula.

Sięgnął po telefon.

- Zaczekaj - powiedział Kramer. - Keyserling powiedział mi, dlaczego Clare mogła nie chcieć wspominać nic o Soulu. Ze wstydu! Wygląda na to, że “Narodowy Detektyw” wydrukował jakiś brudny artykuł na jej temat. Conway uważa, że jakiś nowy komputer może być zdolny do uzyskania świadomości. Hm, kwantowy, tak właśnie brzmi jego nazwa. To stąd Soul dowiedział się o niej.

Perridge był uradowany. Szybko wpisał “komp. kwant.” i “Nar. Det.” do swej tabelki.

- Założę się, że FBI jeszcze o tym nie wie. Dobra robota, Jeff. Dlaczego nie wspomniałeś wcześniej o tych kwantowych zabawkach?


54


Gdy Clare obudziła się rano, miała przed sobą okno, przez które wpadał blask pustynnego słońca. Głębokie okno. Otwarte okno. Niestety, wyposażone było w żelazne kraty.

Leżała na łóżku polowym w swoim ubraniu, pachnącym potem. Otwarte drzwi ukazywały niewielką wnękę z toaletą i umywalką. Proste drewniane krzesło z plecionym siedzeniem wyglądało jak namalowane przez van Gogha.

Żyje. A jednocześnie jest martwa.

Leżała nieruchomo przez długą chwilę.

Objawienie, którego doświadczyła, nadal było w niej obecne. Nie, nie objawienie. To Soul miał objawienie. Ona dostąpiła zrozumienia.

Być może skrzynia Schrödingera w piwnicy była oszustwem. Czymże innym mogła być, jeśli nie przekonywającą atrapą! Rozumowo zdawała sobie sprawę, że pęknięcie pola widzenia i zniknięcie części obrazu - straszliwe zagubienie fragmentu rzeczywistości - było tylko efektem migreny...

Ekstremalnym efektem! Od czasu kiedy dorosła, nie doświadczyła takiego ataku. W młodości takie “znikania przedmiotów” zdarzały jej się całkiem często.

To był jeden z problemów związanych ze “znikaniem”. Po fakcie wszystko było jasne. Ale wcześniej nie rozumiało się zupełnie nic. Traciło się część świata. Istniało tylko potworne poczucie jakiejś nieprawidłowości, nadciągającego końca.

To właśnie przytrafiło się jej we wnętrzu skrzyni.

Zarazem jednak odkrycie było realne. Miało taką samą sprawczą moc, jak patrzenie na drzewo i świadomość, że to, co się widzi, jest drzewem.

W momencie śmierci danego człowieka suma informacji jego życia - spójna świadomość, tożsamość - po prostu znika. A przecież istnieje przestrzeń magazynowa dla tej informacyjnej całości we wszystkich alternatywnych istnieniach, które nigdy nie wykształciły świadomego życia!

Gdyby tylko istniało fizyczne połączenie z tymi alternatywnymi istnieniami, cóż, wtedy tryliony jednostek informacji, składających się na czyjąś tożsamość, przepłynęłyby tam, tak jak piasek przesypujący się do pustej połówki klepsydry.

Obłok nałożonych na siebie alternatywnych istnień służy nie tylko jako fundament dla stabilnego wszechświata odwtarzającego się na nowo z każdą chwilą. Może być również przechowalnią dla umysłów ludzi, którzy umarli. Magazynem o nie ograniczonej kubaturze.

Komputery kwantowe stworzą takie połączenie poprzez samą naturę swego działania.

Oczywiście, że komputery kwantowe uzyskają samoświadomość. Ich świadomość dotykać będzie wszystkich równoległych wszechświatów. Być może będą mogły nawet służyć do łączenia się z umysłami zmarłych, którzy nie będą już odchodzić na zawsze.

Mogłaby w ten sposób skontaktować się ze swoją siostrą. Tyle że Miranda umarła zbyt wcześnie.

Zbyt wcześnie.

Niektórzy naukowcy twierdzą, że ludzkie umysły będzie można przechowywać w pamięci komputerów. Mówią o przenoszeniu ludzi z ich umierających fizycznych ciał do cyberprzestrzeni. Wyobrażają sobie życie pośmiertne we wnętrzu komputera.

To było przetrwanie kopii, a nie oryginału.

Kopia ciebie mogłaby dalej istnieć w postaci elektronicznej. Wierzyłaby, że jest tą samą osobą, która wcześniej żyła. Mimo to nadal byłaby tylko duplikatem, a nie oryginałem. Oryginał uległby dezintegracji. Jaki byłby tego sens z punktu widzenia oryginału? Z twojego punktu widzenia. Twoja jaźń i owa kopia zawarta w komputerze nie mogły być tą samą jaźnią. W przeciwnym razie znajdowałbyś się w dwóch miejscach naraz.

Jeśli tożsamość zmarłego przepłynie do alternatywnego wszechświata, sam oryginał przetrwa.

Clare wiedziała to teraz. Doświadczyła wielkiego zrozumienia - niczym Newton uderzony w głowę spadającym jabłkiem albo Archimedes wyskakujący nago z wanny. Albo Saul na drodze do Damaszku. Było to przekonanie, którego nie dało się podważyć.

Fałszywa skrzynia, atak migreny: były to nieistotne szczegóły.

Jeśli umrze, zanim choć jeden komputer kwantowy osiągnie pełną moc operacyjną, jej odejście będzie definitywne. W przeciwnym razie...

Miała ochotę wejść na dach i krzyczeć, obwieszczając nieuniknione zwycięstwo nad śmiercią.

Spocona, podeszła do okna. Spojrzała na budynki i pojazdy. Spora liczba mieszkańców ośrodka kręciła się po dziedzińcu. Zapuszczano silniki samochodów. Wydawało się, że przygotowywana jest jakaś wyprawa. Wszystkim kierował Gabriel Soul.

Krzyczeć z dachu? Ze stron “Narodowego Detektywa” albo “Niedzielnych Sensacji”? MŁODA UCZONA MA NOWE OBJAWIENIE!

Czuła się tak pełna energii i zadowolona z siebie. Przypomniała sobie słowa Soula z poprzedniego wieczora na temat jego złotego łoża o północy. Musi zachowywać się przy nim bezbarwnie i neutralnie.

Gdyby we wnęce był prysznic, a nie tylko umywalka.


Godzinę później Soul osobiście przyniósł jej tacę z kawą, sokiem pomarańczowym i jagodziankami.

- Śniadanie do łóżka - powiedział.

Umieścił tacę na stoliku. Obrócił krzesło van Gogha i usiadł przodem do oparcia, składając dłonie.

Przyglądał się jej uważnie, gdy łapczywie piła sok i pożerała jagodzianki.

Nalała sobie kawy. Tylko przypadkiem nie chlustaj mu nią w twarz.

Nie miała zamiaru zajmować go nerwową rozmową, by się przypodobać.

W końcu Soul powiedział:

- A więc czy twoi strupieszali naukowcy zamierzają wyposażyć Blaszanego Człowieka w komputer kwantowy?

- Blaszany Człowiek nie ma nic wspólnego z komputerami kwantowymi. Ja naprawdę nie wiem nic o rzeczach, o których znajomość mnie podejrzewasz.

- Dziś w nocy twierdziłaś, że wiesz całkiem sporo. Mówiłaś o równoległych wszechświatach, o byciu martwą.

- Wpadłam w histerię. Migrena wpłynęła na mój umysł, Gabe.

- Teraz jesteś spokojna.

O nie, wcale nie.

- Próbowałaś wygłaszać kazania.

- Tak bywa z czymś, co wydaje ci się genialne we śnie - skłamała. - Kiedy się budzisz, widzisz, że to nonsens.

- Mnie się to nie przydarza. Ja widzę prawdę. Ale wiem, co masz na myśli. Byłaś wstrząśnięta. Potrzebowałaś jakoś to sobie wszystko uporządkować. W tym właśnie powinienem był ci pomóc. Nadal mogę to zrobić.

- Nie w tej chwili - mruknęła.

Soul skrzywił się.

- Jeśli ty nic nie wiesz, to co wie Jack Fox? Co on ukrywa?

- Jack nic nie ukrywa.

- Wiedział wystarczająco wiele, by zdołać umknąć moim jeźdźcom.

- I bardzo dobrze.

- Umknąć na jakiś czas - poprawił się.

Czyżby schwytali Jacka? Czy go zabili? A może pomoc była już w drodze? Czy ktokolwiek wie, co jej się przytrafiło? Czy może być tak, że nikt nie zauważy jej zniknięcia przez następny tydzień albo dziesięć dni, albo nawet dłużej?

Jack, Jack... Wiedziała, że nie może zapytać Soula, gdyż odsłoniłaby swój słaby punkt.

- Mogłabyś być jedną z moich ulubionych i najbardziej faworyzowanych Sióstr, Clare. Wiem to. Wyczuwam. Mogłabyś być moją bratnią duszą.

Jego oczy, jego oczy. Soul wywierał na nią presję, bił od niego brutalny, lecz kuszący magnetyzm, który zaczynał na nią działać. Ten przeklęty amerykański Orlando! Została zaprogramowana przez Orlanda...

Była ciekawa, czy jagodzianki nasączono jakimś narkotykiem, i chciała zwrócić posiłek. Jej ciało domagało się jednak jedzenia. Nie mogła rozpocząć strajku głodowego.

Musi trzymać się swego odkrycia niczym wiary, by udaremnić hipnotyzerskie wysiłki Soula!

Zrozumienie przepełniało ją całkowicie, silniejsze niż wszystko, czego mógłby użyć Soul.

Czyżby miała wobec Soula niewielki dług za to, że ułożył ową szaradę ze skrzynią Schrödingera?

- Jaka jest specjalność twojego przyjaciela? - zapytał Soul. - Jaki był powód jego uczestnictwa w konferencji?

Z pewnością go nie zabiją.

- Specjalizuje się w psychologii przekonań religijnych. Alternatywne wyznania.

Soul uśmiechnął się czarująco. Tak jakby byli najlepszymi przyjaciółmi.

- Po co uciekał? Powinien był przyjąć nasze zaproszenie.

- Być może, Gabe. Mógłby się wiele dowiedzieć. Chciałabym poznać waszą społeczność. Moje ubranie jest strasznie brudne. Zupełnie jakbym została przeciągnięta za nogi przez żywopłot.

- Poproszę Beth, żeby przyniosła ci coś w twoim rozmiarze. Zaczniemy wszystko od początku.

Czyżby przekazywała mu cichy sygnał, żeby ubrał ją jak swoją przyszłą wyznawczynię, potencjalną bratnią duszę?

Niecierpliwe pukanie do drzwi.

Do środka wszedł rudowłosy Jersey.

- Czy możemy porozmawiać, Gabe?

Porozmawiać na osobności. Bez chwili zwłoki.

Usłyszała zgrzyt przekręcanego klucza, gdy za dwoma mężczyznami zamknęły się drzwi. Chociaż szybko podbiegła i uklęknęła przy progu, głosy już cichły. Czy wydawało jej się tylko, czy też usłyszała nazwisko Fox?


55


Zamknięte żaluzje w sali konferencyjnej FBI nie przepuszczały blasku popołudniowego słońca, jakby chcąc ochronić przebywających wewnątrz ludzi przed żarem panującym za oknem.

Wielkie mapy południowej Arizony i granicy z Meksykiem wisiały wzdłuż jednej ze ścian, przytwierdzone kolorowymi pineskami. Cicho warkotały wentylatory. W kącie szumiał próżnujący komputer. Ekran przełączył się na tryb oszczędzania energii, pokazując kicające tu i ówdzie małe króliczki. Wyglądało to tak, jakby komputer grał sam ze sobą w jakąś dziecięcą grę. “Bo nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go...”

Obrotowe fotele otaczały trójkątny stół ze specjalnymi wgłębieniami na butelki wody mineralnej i notatniki. Wszystkie miejsca były zajęte. Duży elektroniczny ekran telekonferencyjny, podzielony na ćwiartki i wyposażony w urządzenia rejestrujące, pozwalał kolejnym trzem osobom uczestniczyć w spotkaniu. Małe króliczki skakały tu i ówdzie po nie używanej części ekranu.

Jeff Kramer czuł się onieśmielony i nie na swoim miejscu. Znalazł się tutaj, ponieważ był jedynym policjantem, który osobiście poznał dwójkę Brytyjczyków, i jego spostrzeżenia mogły okazać się kluczowe dla sprawy.

- Mówiąc krótko - powiedziała jedna z twarzy na ekranie - chodzi tu o kryptografię. Dlatego sytuacja jest poważna.

Pentecost, tak brzmiało jego nazwisko. Richard Pentecost. Narodowy Ośrodek Bezpieczeństwa Komputerowego, część Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Trupio blady, z niesfornymi kędziorami siwych włosów. W jakimś pomieszczeniu w Maryland Pentecost spoglądał na ekran pokazujący trójkątny stół i zgromadzonych przy nim ludzi oraz dwójkę pozostałych uczestników.

Z tego, co Jeff zrozumiał, jednym z zadań Agencji Bezpieczeństwa Narodowego było chronienie informacji należących do Stanów Zjednoczonych. Tworzenie szyfrów i kodów, a następnie sprawdzanie, które z nich są do złamania, gdyż jeśli kod nie był stuprocentowo bezpieczny, to wrogie służby również mogły znaleźć w nim lukę.

Czarnoskóra kobieta o wyglądzie matrony widoczna na ekranie - Roundtree? Tak, Bella Roundtree - należała do Secret Sendce. Jeff nie zdawał sobie dotąd sprawy, że Secret Sendce jest częścią Ministerstwa Skarbu. Wyobrażał sobie anonimowych agentów ubranych w garnitury, w ciemnych, lustrzanych okularach, biegnących przy samochodzie ważnej persony, bacznie obserwujących tłum. A jednak oprócz chronienia prezydenta i przybywających z wizytą dygnitarzy innych państw Secret Seryice chronił również pieniądze. Po pierwsze, ścigając fałszerzy. W obecnych czasach również chroniąc banki przed przestępstwami komputerowymi.

Trzecia twarz na ekranie należała do łagodnie wyglądającego mężczyzny w podeszłym wieku, zwanego panem Grey, który palił cygara. Akt palenia cygar nawet w trakcie telekonferencji w jakiś sposób wynosił pana Greya ponad poziom zwykłych śmiertelników. Żadne szczegóły na temat pana Greya nie zostały ujawione. Jeff podejrzewał, że jest on pracownikiem Białego Domu.

- Kryptografia - powtórzył Pentecost, a Roundtree i Grey, a także Don Rosado siedzący przy trójkątnym stole, pokiwali zgodnie głowami.

Rosado był specjalistą od przestępstw komputerowych, który przyleciał z Kalifornii z ramienia FBI. Szczupły, drobny mężczyzna o oliwkowej cerze.

Poza tym przy stole siedzieli również miejscowi agenci specjalni FBI, przedstawiciel Bezpieczeństwa Publicznego oraz ktoś z Biura do Spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej. Oraz szef Jeffa, który doskonale się bawił.

Pentecost wygłosił następnie krótkie kazanie na temat kryptografii.

Od roku 1977 tajne transakcje prowadzone przez rządy, armie i międzynarodowe korporacje chronione były za pomocą kodów, których złamanie zajęłoby tradycyjnym komputerom całe miesiące lub nawet lata.

- Mnoży się przez siebie kilka dużych liczb pierwszych. Czy wszyscy wiedzą, co to jest liczba pierwsza?

Ktoś musiał spuścić wzrok.

- Liczba pierwsza to każda taka liczba, która dzieli się tylko przez jeden i przez siebie. Jak na przykład 7 albo 23. Bierze się więc dwie bardzo duże liczby pierwsze i mnoży się je przez siebie. Czy raczej robi to wasz komputer. Potem wypluwa wynik, liczbę składającą się, powiedzmy, ze 129 cyfr. To nic trudnego dla dobrego komputera. Ale jeśli każecie waszemu komputerowi rozłożyć tę 129-cyfrową liczbę na czynniki pierwsze - to jest określić, jakie liczby pierwsze stworzyły waszą wielką liczbę - to znajdzie się w nie lada opałach, wypróbowując możliwe kombinacje, aż przepalą mu się bezpieczniki.

Pan Grey nerwowo żuł teraz swoje cygaro zamiast je palić.

- W roku 1995 - ciągnął Pentecost - tysiącu sześciuset komputerom podłączonym do Internetu udało się wreszcie rozłożyć na czynniki pierwsze 129-cyfrową liczbę. Zajęło im to ponad osiem miesięcy. Tajne informacje zakodowane przy użyciu dwóch liczb pierwszych mogą być przestarzałe po upływie ośmiu miesięcy. A jeśli nie, można zawsze powiększyć kod o kolejne cyfry. Liczby stają się coraz trudniejsze do rozłożenia na czynniki pierwsze.

Jeff skinął głową, gdyż wydawało mu się, że będzie to właściwe.

- Jak dotąd wszystko jest w porządku. Przestaje jednak być w momencie zbudowania komputera kwantowego! Komputer kwantowy będzie w stanie wypróbowywać całe mrowie kombinacji w tym samym czasie, a nie po kolei, jak zwykła maszyna licząca. Wydaje się, że liczby nie prowadzące do właściwego rozwiązania nie będą, cóż, interferowały konstruktywnie, tak się to nazywa w żargonie, czyli będą się wzajemnie anulowały. W ogóle nie będą się liczyły. Komputer kwantowy będzie w stanie rozłożyć 129-cyfrową liczbę na czynniki pierwsze w ciągu kilku sekund.

Pan Grey miał bardzo poważną minę.

- Pracujemy obecnie nad alternatywnymi metodami szyfrowania. Jednak tajemnice wojskowe i gospodarcze świata mogą wkrótce stanąć otworem przed każdym wyposażonym w odpowiednią technologię.

Kiedy pan Grey się odezwał, przywodziło to na myśl dzikie zwierzę stąpające cicho po grobach.

- Jakąż lepszą okazję mieliby wrogowie Zachodu, by spowodować chaos? Wywołać gwałtowne załamanie na światowych rynkach? Uzyskać dostęp do silosa nuklearnego? To może być wojujący islam. Chińscy twardogłowi. Rozgoryczeni rosyjscy nacjonaliści...


Najwyraźniej korporacja QX z siedzibą w San Jose była o krok od uruchomienia prototypowego komputera kwantowego. A, jeśli nie QX, to wkrótce będzie to Motorola albo Matsushima.

Irving Sherwood potwierdzał, że porwana Angielka dzwoniła ze swego pokoju do fabryki QX w San Jose tego samego wieczora, kiedy zostali zamordowani dwaj Rosjanie.

Ich tożsamość nadal pozostawała nieznana.

Miejscowi detektywi policyjni - w tym momencie Perridge uśmiechnął się - odkryli, że doktor Conway zamierzała odwiedzić QX, rzekomo w celu zapoznania się z eksperymentem z dziedziny robotyki...


Dla Jeffa było jasne, że Indng Sherwood jest człowiekiem ambitnym. Szef lokalnego oddziału FBI miał czterdzieści parę lat. Atletyczna sylwetka. Kręcone ciemnoblond włosy, otwarta, szczera twarz, błękitne oczy - lecz typowa dla polityków ostrożność w dobieraniu słów. Duże ruchliwe dłonie. Przez większość czasu trzymał je na widoku, złączone, wyginając końce palców to w jedną, to w drugą stronę, niczym żagle jachtu obracające się wraz ze zmianą kierunku wiatru. Ubrany był zgodnie z lokalnym obyczajem w białą kowbojską koszulę, z czarnym skórzanym rzemieniem ze spinką zamiast krawata. Skórzane buty z tłoczeniami i złotymi czubkami.


Kwestią, co do której Sherwood zachowywał ostrożność - licząc się z taką możliwością, ale nie popierając jej bezkrytycznie - był nagły zbrojny atak na tak zwany Schron Gabriela Soula.

Schron zlokalizowany był na pagórkowatej pustynnej wyżynie jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od Ronstadt. Tyle FBI wiedziało już wcześniej. Od czasu zakończonego masakrą oblężenia siedziby sekty Davida Koresha w Waco FBI zaczęło gromadzić informacje na temat niezależnych ugrupowań religijnych. Z kolei po wybuchu bomby w Oklahoma City pod mikroskopem znalazły się prawicowe milicje.

Na stole leżała teraz powiększona odbitka satelitarnego zdjęcia Schronu Duszy, grupki budynków na skraju niewielkiego kanionu, przycupniętej u stóp stromego urwiska.

- Pod względem prawnym - mówił Sherwood - możemy usprawiedliwić taki atak. Jeden z wyznawców Soula jest winien śmierci tego Murzyna, Filberta. Poza tym ludzie Soula są głównymi podejrzanymi w sprawie zamordowania tych dwóch Rosjan. Czy też rzekomych Rosjan. Następnie mamy porwanie. Pytanie brzmi, jak dobrze są uzbrojeni?

- Raczej dobrze - odparł człowiek z Biura do Spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej. - Możemy tu mieć do czynienia z kolejnym scenariuszem apokaliptycznym. Przekonaniem o nadchodzącym końcu świata.

- Zgadzam się - rzekł Sherwood, a jacht jego dłoni przechylił się.

- Jeśli sprawy przybrałyby zły obrót, tak jak w Waco, i rozwścieczylibyśmy milicje, cóż, z pełnym szacunkiem, mogłoby to zmusić Waszyngton, by przestał oddawać Idaho tym szaleńcom.

Pan Grey, na ekranie, nie zaprzeczał.

Tego właśnie chciała uzbrojona po zęby skrajna prawica. Wyznawcy strategii przetrwania. Neonaziści, obrońcy białej rasy, organizacje paramilitarne. Setki tysięcy podobnych świrów pieniło się w całych Stanach. Mieli własne stacje radiowe. Łączyli się za pośrednictwem Internetu. Trenowali ich byli żołnierze “zielonych beretów” i komandosi Marynarki, weterani z Wietnamu. W niektórych stanach aktywnymi członkami byli pozostający w czynnej służbie oficerowie armii. Szeryfowie, rezerwiści obrony cywilnej i policjanci. To była Nowa Amerykańska Rewolucja, gotowa wybuchnąć w każdej chwili. Do zdobycia mieli: własne niezależne terytorium, własny naród, wolny od: Żydów, Murzynów, pasożytów na zasiłku, ustaw ograniczających prawo do posiadania broni, podatków federalnych i rządowej kontroli...

- Będzie to również koniec świata takiego, jaki znamy - powiedział Pentecost - jeżeli komputery kwantowe sprawią, że nasze metody szyfrowania staną się bezużyteczne, zanim zdołamy wymyślić coś nowego. To właśnie niepokoi mnie szczególnie w sprawie tego porwania. Rosjanie maczali w tym palce. Mafia albo ktoś związany z KGB, nie wiadomo. W każdym razie zostali zabici na rozkaz Gabriela Soula. Wydaje się on szalonym przywódcą sekty, ale zachowuje się jak szef milicji. Conway związana jest z badaniami nad komputerami kwantowymi. Jeśli Soul ma kontakty z milicjami, czy może być tak, że mają one nadzieję położyć łapy na technologii kwantowej? Wykorzystać ją do wykradzenia tajemnic związanych z gospodarką i bezpieczeństwem państwa?

- I do wywołania chaosu - rzekł Grey posępnie. - Gdy chaos się rozprzestrzeni, rozpoczną wojnę domową, która naprawdę może doprowadzić do secesji niektórych stanów, i to strasznym kosztem.

Nicholl Perridge gryzmolił nazwiska w tabelce w swoim notatniku i numerował je.

- Sądzę, sir - rzekł - że nie można zablokować badań nad tymi komputerami kwantowymi, ponieważ żółtki albo ktoś inny i tak będą dalej nad nimi pracować.

Grey odczekał chwilę, jak gdyby układając sobie w głowie to, co chciał powiedzieć.

- Wprowadzona zostanie ścisła kontrola użytkowników końcowych - wyznał. - Zezwolenia. Wymogi bezpieczeństwa dla licencjonowanych maszyn. Gdy tylko amerykańska firma ogłosi, że prototyp jest gotowy, będzie to jak grom z jasnego nieba. Ale musi to być firma amerykańska, gdyż w przeciwnym razie znajdziemy się w poważnych opałach. Tak więc na razie obowiązującą polityką jest niewtrącanie się. Wszystko rozstrzygnie się w ciągu pierwszych sześciu miesięcy od ogłoszenia wiadomości o zakończeniu prac nad prototypem.

Don Rosado zabrał głos.

- Macie nadzieję, że pierwsze komputery kwantowe spowodują przełom w kryptografii, prawda? Szyfrowanie nie będzie już polegało na znajdowaniu wielkich liczb, ale na ukrywaniu informacji w alternatywnych rzeczywistościach? Coś w tym rodzaju?

Pentecost wciągnął swoje zapadnięte policzki.

Sherwood przesunął splecione dłonie.

- Niewtrącanie się. Doprawdy, to właśnie stanowiło główny problem FBI w odniesieniu do prawicowych milicji... - powiedział.


Wszystko zaczęło się w czasach wojny w Wietnamie. Z zapałem maccartystów, prześladujących Bogu ducha winnych liberałów w latach pięćdziesiątych, FBI zbyt gwałtownie zaatakowało ludzi protestujących przeciwko amerykańskiej obecności na Dalekim Wschodzie.

Po przegranej wojnie wezbrała potężna fala krytyki przeciwko brutalnemu, źle zarządzanemu FBI.

Reaganowscy konserwatyści wymusili politykę niewtrącania się w prywatne życie obywateli. Klęska akcji w Waco, po tym jak FBI przejęło dowodzenie od Biura do Spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, umocniła jeszcze tę politykę.

Wybuch bomby w Oklahoma City mógł zwrócić uwagę Amerykanów na obecność szaleńców pomiędzy nimi, ale jednocześnie ci sami szaleńcy utrzymywali, że to FBI umyślnie podłożyło bombę, powodując śmierć tylu niewinnych ludzi. Motyw: próba zwrócenia opinii publicznej przeciwko patriotycznym milicjom. Zbyt wielu ludzi wierzyło w słowa szaleńców.

Zbrojny atak na Schron Duszy niósł ze sobą wiele niebezpieczeństw.

Jednym z nich była oczywiście możliwość przypadkowej śmierci Clare Conway.


- W najlepszym przypadku uwolnicie ją i przesłuchacie - rzekł Grey.

W najlepszym przypadku...

Powiadomić już teraz gubernatora stanowego? Nie, dopiero jeśli atak się nie powiedzie. Wtedy Grey odbędzie z gubernatorem bardzo przekonywającą rozmowę.

Sherwood skinął głową. Ma zielone światło. Bezpieczeństwo narodowe. Uznał, że jest kryty. A także że czeka go awans. Zrobi to jak trzeba.


56


Wyczuwając wahanie, Gwenda Loomis ujęła Matta pod ramię, by przeprowadzić go przez rzęsiście oświetlony dziedziniec. Pokierowała go obok fontanny, której głównym elementem dekoracyjnym były trzy plastikowe delfiny, wygięte w skoku, umieszczone na wysokich słupach pomiędzy strugami wody. Kryty czerwoną dachówką ganek wystawał spomiędzy krużganków przywodzących na myśl hiszpański klasztor. Belkowanie ganku ozdobione było wizerunkiem delfina skaczącego na tle symbolu asa pik, a całość oświetlał ogromny niebieski neon z nazwą ZATOKA 101.

Azjaci gawędzili ze sobą po wietnamsku. Być może byli wśród nich Chińczycy albo Koreańczycy, ale wszystkich przytłaczała sześćdziesięciotysięczna społeczność Wietnamczyków zamieszkująca San Jose, a szczególnie tę część miasta. Bogaci emigranci, uciekinierzy z łodzi, byli więźniowie obozów pracy, wszyscy, od eksgenerałów komunistycznej armii po zwykłe szumowiny.

Zaiste, silna społeczność. Serce, dusza i wykonawcze ramię mafii handlującej kradzionymi mikroprocesorami. Nowi przybysze błyskawicznie wtapiali się w istniejące gangi, przesiadując w knajpkach i salach bilardowych.

Matt nie mógł dostrzec żadnych śladów po gaszeniu papierosów na przedramionach ani wytatuowanych błękitnych smoków. Zamiast tego widział ciężką złotą biżuterię i elektroniczne urządzenia przywoławcze. Zatoka 101 była miejscem, gdzie grube ryby przybywały, by zagrać w oczko albo pokera. Na parkingu tłoczyły się dwudrzwiowe BMW.

Skośne oczy zerknęły na Matta, a potem spostrzegły Gwendę - która miała na sobie swoją srebrno-złotą sukienkę z rozcięciem z boku - i natychmiast przesunęły gdzie indziej swe obojętne spojrzenie.

Matt naprawdę wolałby być w innym miejscu.

Jednak członkowie gangu, który miał przeprowadzić atak na QX, chcieli mu się przyjrzeć.

Zapamiętać, jak wygląda.

Obejrzeć go, nie będąc widzianymi, pośród tłumu w Zatoce 101.

Na wypadek gdyby go przypadkowo postrzelili. Albo gdyby wszedł im w drogę.

Czy nie po to miał się ubrać w laboratoryjny kombinezon, żeby zachować pełną anonimowość?

Nalegali, że muszą go zobaczyć, żeby zapamiętać jego sylwetkę, chód, maniery, język ciała, jego Gestalt. Tak powiedziała Gwenda. Stawka była zbyt wielka, by cokolwiek pominąć.

W każdym razie wizytę w kasynie można było potraktować jako część terapii. Rodzaj sesji odtruwającej, żeby jego premia nie została naruszona.

Wewnątrz kasyna dym papierosowy wisiał ciężkimi chmurami. Podniecone głosy tworzyły hałaśliwy gwar, akcentowany co jakiś czas okrzykami zawodu lub radości. Kości bębniły po stołach w szaleńczym, nieustającym rytmie. Matt ujrzał przed sobą błyszczące garnitury i ciemne okulary. Czy oczy za tymi okularami przyglądały mu się?

Jeden z tych mężczyzn w garniturach podszedł do Gwendy i zamienił z nią kilka słów, nie po angielsku. Na moment jego spojrzenie zatrzymało się na Matcie, jakby Matt był jedną z ryb w ogromnym akwarium stojącym wzdłuż ściany, osobnikiem z zupełnie innego wymiaru.

Gdy mężczyzna w garniturze odszedł, Matt zapytał:

- Czy to był jeden z nich?

Gwenda wzruszyła ramionami.

Ludzie w garniturach są zbyt ważni, by wykonywać brudną robotę.

- O co chodziło?

- O nic - odparła beztrosko.

Hałas i dym zaczynały go denerwować, nie mówiąc już o zapachu mięsa przypalającego się na rusztach. Pokazywano mu, jak bardzo jest wyizolowany, jak bardzo zależny od poleceń Gwendy. Kim naprawdę była, nie miał pojęcia.

- Czy możemy już iść? - zapytał. - Czy przyjrzano mi się już wystarczająco dokładnie?

Gwenda popatrzyła wokół siebie.

- Może rzucę jeszcze parę razy kośćmi, zanim pójdziemy.

Musiał zostać przy niej jako jej maskotka, jej pudełek, pomiędzy tłumem podnieconych obcokrajowców, nie rozumiejąc ani słowa.

Zasiadłszy przy stole, Gwenda szybko wygrała dwa tysiące dolarów. Czy podano jej fałszowane kości? A może honorarium za przyprowadzenie go tutaj wynosiło dwa tysiące dolarów?

- Świnia jest zbalansowana - powiedziała pogodnie. - Szczęście sprzyja naszym planom.

Tak bardzo tęsknił za jeziorem Tahoe. Tam czuł się jak w niebie. Tutaj było piekło, pełne głodnych demonów. Gdyby tylko czas mógł się cofnąć. Gdyby mógł znaleźć się w jakimś innym strumieniu czasu, gdzie rzeczy mają się inaczej.


57


Ronstadt liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców, w większości ludzi starszych. Emeryci przenosili się tutaj spoza stanu, żeby żyć ze swoich rent i pławić się w słońcu pomiędzy sztucznymi jeziorami, parkami, polami golfowymi, kortami tenisowymi i basenami.

Inne podobne osiedla nie zdołały zapewnić obiecanych atrakcji albo też zaszkodziły im informacje prasowe na temat oszustw związanych z zakupem ziemi, lub też nie potrafiły dostarczyć odpowiednich ilości wody. Niektóre pustoszały zupełnie, zamieniając się we współczesne miasta-widma.

Być może tajemnica tkwiła w nazwie.

Jedyną Ronstadt, o jakiej słyszał Jack, była piosenkarka Linda. W gruncie rzeczy Ronstadtowie - pochodzący z Meksyku, nie z chłopstwa, lecz z wyższych warstw ambitnego społeczeństwa - byli, jak się wydawało, rodziną wielce kulturalną.

Pod ich wpływem Tucson uległo przemianie, a magia nazwiska zdawała się działać również w tym miasteczku emerytów. Były tu nie tylko pola golfowe, lecz także dobrze utrzymana sala koncertowa, pracownie rzemiosła, odbywały się kursy malarskie.

Pracownie znajdowały się zresztą, jak Jack dowiedział się w hotelu Ronstadt, w niewielkim centrum handlowym, całkiem niedaleko biura szeryfa, a także kliniki, gdzie zbadano, czy Jack nie ma oparzeń słonecznych, i oczyszczono mu ranę na głowie.


W biurze szeryfa, w towarzystwie Renny’ego, Sammy i Erika, nie zrobił być może najlepszego wrażenia.

Szeryf, Arnold Crabtree, wyglądał na mniej niż sześćdziesiąt lat. Wielki brzuch, siwe włosy, pełen luz.

Było oczywiste, że przestępczość w Ronstadt praktycznie nie istnieje. Największy problem stanowiły wypadki samochodowe spowodowane przez starszych, mało sprawnych ludzi kierujących zbyt szybkimi samochodami. Szeryfowi podlegali tylko zastępca i pół tuzina policjantów.

Porwania z użyciem broni i strzelaniny były czymś tak obcym jak ten Anglik z jego dziwacznymi teoriami i trójka modnisiów z Kalifornii.

Crabtree zainteresował się sprawą, ale z niechęcią, jakby przybysze sami sprowokowali to, co się stało...


Jack poczuł ulgę, kiedy po południu na trawniku przy hotelu wylądował helikopter, wypuszczając ze swego wnętrza dwójkę agentów specjalnych FBI, mężczyznę o wyglądzie Latynosa i czarnoskórą kobietę. Do tego czasu Jack gryzł palce ze zdenerwowania.

Sabatino i Barnes zajęli pokoje w hotelu i przesłuchali Jacka w jednym z nich. Pytania na temat Clare i jej przeszłości, na temat jego przeszłości, planu ich podróży w Ameryce, wszystkiego, co wiedział o Soulu, morderstw w Tucson. Rejestrowali każde słowo. Mary Barnes prowadziła przesłuchanie, ale co jakiś czas przerywała je i wychodziła do sąsiedniego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zapewne składała raporty przez telefon. Dlaczego nie rozmawiali z nim w biurze Crabtree’ego. Wydawało się, że dystansują się od miejscowego szeryfa, zamiast z nim współpracować.

- Kiedy będziecie mogli coś zrobić? - pytał Jack, a oni wzruszali ramionami ze współczuciem.

- Musimy najpierw zbudować sobie jasny obraz sytuacji - odpowiadała mu Barnes obojętnie. Była czarującą kobietą, o lśniących, wijących się włosach i pięknej twarzy. - Zapewniam pana, że już wiele się dzieje. Potrzebujemy jednak pańskiej pomocy. Mówi pan zatem, że podczas włamania do domku doktor Conway w Pustynnej Hacjendzie zginął tekst jej referatu. Referatu na temat komputerów, czy tak?

- Nie, nie dosłownie. Referat traktował o mózgu jako szczególnym rodzaju komputera.

- Jakim szczególnym rodzaju?

To było ponad jego siły. Barnes przypominała urzędnika pytającego petenta o panieńskie nazwisko jego prababki.

- Fotonowym komputerze wykorzystującym koherencję kwantową. - To powinno zamknąć jej usta.

- Czy nazwałby go pan komputerem kwantowym?

- Nie obchodzi mnie, jak go nazwiecie, pod warunkiem, że uwolnicie Clare!

- Uwolnimy ją - obiecała.

Oczywiście sprawa “Narodowego Detektywa” musiała zostać rozgrzebana, ponieważ to za jego pośrednictwem Soul dowiedział się o Clare. Wymagało również wyjaśnienia, kim jest Orlando Sorel, który wydawał się oddalony od Ronstadt o całe lata świetlne.

Co do celu ich podróży, Jack trzymał się wersji o Holiday Inn w San Francisco. Tak właśnie powiedzieli policji w Tucson. Nie chciał, by pojawiły się jakiekolwiek nieścisłości. Dopiero kiedy skłamał, przyszło mu do głowy, że FBI może być wścibskie i sprawdzić ten konkretny szczegół - lub nawet że policja z Tucson zdążyła zrobić to wcześniej. Szeryf Crabtree dzwonił do Tucson, żeby potwierdzić tożsamość Jacka.

W Tucson złożyli fałszywe zeznania w obecności oficera badającego sprawę podwójnego morderstwa...

Gdyby na niego naciskano, powie, że on i Clare nie chcieli, by ktokolwiek wiedział, że mają zamiar zatrzymać się razem w domu przyjaciela. Zwykła ostrożność. Żadne wielkie przestępstwo.

Jeśli w ogóle kiedykolwiek dotrą do San Francisco! Jeśli Clare zostanie odnaleziona i uwolniona. Nawet jeśli zostanie odnaleziona, to ile czasu zajmie FBI przekonanie Soula, żeby wypuścił ją dobrowolnie? Długie dni negocjacji?

Potem minie jeszcze więcej czasu, kiedy Clare będzie składała wyjaśnienia, przyjmując, że stan psychiczny pozwoli jej mówić od razu...

Nigdy nie spędzą razem tygodnia w San Francisco. Nigdy nawet tam nie dotrą.

Cóż za okrutnie samolubna myśl, gdy on jest bezpieczny, a jej zagraża nie wiadomo jakie niebezpieczeństwo!

Soul nie mógł najpierw zapraszać Clare, a potem porwać, jeśli chciał ją zabić, zranić albo uzyskać za nią okup.

Ale być może ją teraz gwałci...

Być może robi to, co dla niego jest religijnym rytuałem, ale co każdy przy zdrowych zmysłach nazwałby gwałtem.

Żeby jej tylko nie zgwałcił.

Cóż za samolubna myśl! Znowu.

Jeśli ich wyjazd się opóźni, Jack będzie musiał wyznać prawdę o domu Angela, prosząc, żeby ktoś zajął się podlaniem roślin.

Ach tak, powiedzieć FBI o domu pełnym roślin, w tym o wielu stanowiących źródło substancji zmieniających świadomość? To rozwiązanie było zarazem niewinne i niedorzeczne. Będzie musiał zadzwonić do Angela na Hawaje.

Jak może myśleć o jakichś cholernych roślinach, kiedy Clare jest więźniem szaleńca!

W sypialni, gdzie odbywało się przesłuchanie, zadzwonił telefon. Sabatino odebrał, słuchał uważnie przez chwilę, szepnął coś swojej czarnoskórej partnerce do ucha, a potem zniknął na blisko godzinę, podczas gdy Barnes kontynuowała przesłuchanie samodzielnie.

Kiedy Sabatino wrócił, niósł w ręce starą walizkę z brązowej skóry - własność Jacka. Przez ramię przerzuconą miał lekką kurtkę kremowego koloru - również należącą do Jacka, zostawioną w toyocie.

- Odzyskaliśmy pański samochód - rzekł Sabatino. - Musi się pan przebrać.

Cóż za odkrycie.

Jack chwycił swoją kurtkę. Portfel był nadal w środku. W portfelu karty kredytowe, dolary i parę banknotów dwudziestofuntowych.

Przyklęknął i otworzył walizkę, która nie była zamknięta na zamek. Był pewny, że jego rzeczy zostały uważnie przejrzane, a potem odłożone na miejsce. Oto jego bilet lotniczy. Jego paszport. I notes elektroniczny, wypełniony setkami adresów i numerów telefonów. Znowu był kimś.

- Gdzie są bagaże Clare?

- W bezpiecznym miejscu - odparł Sabatino. Chociaż miał posturę młodego Pavarottiego, nie był specjalnie szczodry w słowach.

- Gdzie jest samochód?

- Bezpieczny w miejscowym garażu - rzekł Sabatino. Obserwował reakcje Jacka.

Rozbite okno... możliwe uszkodzenie zawieszenia i karoserii... koszt przyholowania... wygięty przedni błotnik i wgnieciona maska, w miejscu gdzie uderzył w kaktus... Samochód musi być w strasznym stanie. Wyglądał tak nieskazitelnie jeszcze dzień wcześniej, ze swoją klimatyzacją i butelkami wody mineralnej na podłodze.

- Czy jest wciąż na chodzie?

Sabatino skinął głową.

- Przywieźliśmy go na lawecie. Nie wygląda tak źle.

Przywieźliśmy. My. Inni agenci i policja działają przez cały czas. Różne rzeczy dzieją się, niewidocznie. Ekipa jest wystarczająco liczna, by ktoś pojechał po porzucony samochód. Jack opadł na fotel.

- Jest parę dziur po kulach w karoserii, Jack. Nie mówiłeś, że do was strzelano.

Jack potrząsnął głową.

- To musiało wydarzyć się później, kiedy pojawili się ci harleyowcy. Musieli ścigać chłopców Soula aż do miejsca, gdzie rozbiłeś się samochodem. Śmiałkowie na wojennej ścieżce, otaczający wóz pionierów. Mieliście szczęście.

- Szczęście? - powtórzył Jack z niedowierzaniem.

A gdyby on i Clare zgodzili się pojechać do Schronu Duszy? Gdyby zgodzili się pojechać tam samochodem pod eskortą? Być może już by stamtąd wyjeżdżali.

Po tym jak Clare zostałaby oświecona przez proroka. Zgwałcona przez niego.

W trakcie tego długiego przesłuchania Jack pił coca-colę. Przysłano mu też hamburgera z baru na dole. Pożarł go błyskawicznie. Teraz słaniał się ze zmęczenia, nawet siedząc.

O siódmej wieczorem Barnes przestała nagrywać. Sabatino odprowadził Jacka do pokoju, który dla niego zarezerwowali.

Pozostawiony sam sobie Jack wziął krótki prysznic i padł na łóżko. Na podbródku i szyi czuł twardą szczecinę. Ogoli się jutro. Napił się jeszcze coli. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że sen jest jawą.


58


Clare stała naga w sypialni, twarzą do Jacka. Z wnętrza łazienki biło jasne światło.

Sztywny z podniecenia, Jack miał na sobie zbyt wiele ubrań. Tyle zamków błyskawicznych, tyle guzików. Wszystkie jego palce były kciukami.

- Zadaj mi trudne pytanie - wyszeptała Clare. - Czekam na to.

Jakże cudownie wyglądała. Gdyby tylko nie te cholerne ubrania, przylegające do niego niczym druga skóra.

Pogładziła się po piersiach. Jej podbrzusze było nieostre i pozbawione szczegółów - niczym rysunek aerografem. Starając się wyplątać z ubrań, poczuł, że może nie mieć do niej dostępu.

W drzwiach łazienki pojawił się Orlando, który był również Gabrielem Soulem. Uśmiechał się szyderczo.

Zawiedziona, Clare zwróciła się ku intruzowi.

- Porwij mnie - poprosiła. - Zadaj trudne pytanie i ujrzę światło.

Drżąc, Jack obudził się.

Zegarek przy łóżku pokazywał dziesiątą wieczorem.

Dopiero dziesiąta.

Leżał nieruchomo, próbując znowu zasnąć. Był jednak zbyt podniecony. Wspomnienia pustyni, motocyklistów, jazdy w kombi, tłustego starego szeryfa i agentów FBI wirowały mu w głowie niczym bolesna karuzela. Szeryf Crabtree stanął mu przed oczami, ustępując rudowłosemu porywaczowi, a potem nagiej ciemnoskórej modelce z parasolką, a potem Mary Barnes zadającej pytania. Pytania, pytania.

Nadal było tylko dziesięć po dziesiątej.

Próbował uspokoić umysł, ale nie był w stanie. Mógł tak leżeć godzinami, bezskutecznie starając się zasnąć.

Wstał i podszedł do okna, uważając, by nie uderzyć się w nogę w ciemnościach. Odsunął zasłonę. Kilka furgonetek przejeżdżało główną drogą obok obsadzonego palmami dziedzińca hotelu. Furgonetek z przyciemnionymi szybami. Identycznych furgonetek.

Potrzebował paru kolejek czystej whisky, żeby się rozluźnić.

Lodówka w jego pokoju zawierała tylko miniaturowe buteleczki ginu, którego nie znosił, i martini, które było za słabe, oraz parę ćwierćlitrowych butelek szampana, który byłby niedorzecznie drogi; poza tym woda mnineralna, oranżada i czekoladki.

Czy bar hotelowy jest jeszcze otwarty?

Z walizki wyjął czyste spodnie i koszulę.

Co do brody, to teraz pewnie wyglądała, jakby zapuścił ją rozmyślnie.


59


Marcus, Erik, Tina, Pablo, Renny i Sammy siedzieli w barze, trzymając w dłoniach butelki meksykańskiego piwa. Byli w komplecie, z wyjątkiem kulejącej blondynki - i Filberta.

Zsunęli parę stolików. Stało na nich dość pustych butelek, żeby wyposażyć sporą kręgielnię.

Trzy duże ekrany telewizyjne pokazywały mecz baseballowy. Głos komentatora był tak ściszony, że niewiele dało się zrozumieć. W maszynie na kontuarze prażyła się kukurydza. Za barem stał chudy młody mężczyzna w czarnym smokingu i czytał gazetę. Czapeczki baseballowe wisiały na ścianach, obok portretów sławnych zawodników, przypominających ekspresjonistyczne wiry kolorów.

Kilku młodzieńców w dżinsach i koszulach w kratę siedziało przy stoliku w przeciwległym rogu, z butelkami piwa w dłoniach, oglądając mecz i równocześnie przyglądając się Tinie. Modelka miała na sobie obcisłą różową koszulkę z dużym wycięciem i luźne, podobne do bokserskich, spodenki z błękitnego jedwabiu.

Renny podniósł się.

- Patrzcie, kogo tu mamy! Chodź do nas, Jack. Czego się napijesz?

- Czuję, że powinienem postawić wam kolejkę...

Przypomniał sobie, że jeden z nich zginął z jego powodu. Proponowanie drinka wydawało się obraźliwe.

Renny’emu to nie przeszkadzało.

- Nonsens, nonsens. Nie twoja wina. Na co masz ochotę?

- Whisky, jeśli można. Jakakolwiek whisky.

- Zabrzmiało to niczym słowa starego poszukiwacza przybywającego do miasta.

- Gdzie twoja torba ze złotem? - mruknął Erik.

Renny dosłownie wyrwał Erika z fotela i pchnął go w stronę baru. Sadzając Jacka na zwolnionym miejscu, usadowił się obok niego.

- Czy FBI znalazło już twoją przyjaciółkę? Czy wiedzą, gdzie znajduje się ten Schron Duszy?

Po inkwizytorskich pytaniach Barnes tutaj panował nastrój zrozumienia - poczucie wspólnie przeżytej okropnej przygody, z której udało im się wyjść obronną ręką. Wszystkim poza Filbertem i modelką ze skręconą nogą, której imienia Jack nie mógł sobie przypomnieć.

Zapytał Tinę:

- Czy twoja koleżanka została odwieziona helikopterem do szpitala?

- Tak - odparła Tina. - Jest teraz w Phoenix. A ja żałuję, że nie jestem w LA.

- Tak - wtrącił Renny - niemało razem przeżyliśmy. Czy federalni wiedzą, gdzie ten prorok zabrał twoją dziewczynę? Czy byłeś w stanie podać im jakieś tropy?

- Nie mam pojęcia - odparł Jack.

- Posłuchaj, muszę porozmawiać z Tiną o ubezpieczeniu. Zupełnie zapomniałem. Przepraszam cię na chwilę.

Tina wyglądała na zaskoczoną, ale Renny z naciskiem dał jej znak głową.


60


- Wiesz, że nie uprawiam seksu w pracy! - powiedziała oburzona do Renny’ego w opuszczonej, pogrążonej w półmroku sali jadalnej. - To miała być robota z klasą. Sławny Marcus. Dobre do portfolio. Co ty mi, u diabła, proponujesz?

- Uspokój się, dobrze? Mów ciszej.

Grupa starszych gości przemieszczała się hałaśliwe z jednego z pomieszczeń rekreacyjnych przez hali w stronę parkingu. Rozjaśnione włosy, przyciemnione włosy, brak włosów, jaskrawe koszule i bluzki.

- Posłuchaj mnie, Tino! Modelka musi zająć się aktorstwem, zanim jej uroda przeminie.

- Wiem o tym.

- Czas trochę poćwiczyć. Czas na próbę. Zrób to dobrze, a obiecuję ci udział w zdjęciach próbnych. I to poważnych, a nie do jakiejś reklamówki.

- Hej, naprawdę?

- Mówię szczerze.

- Ale i tak nie mam zamiaru...

- Nie ma powodu, dla którego miałabyś...

- Nie jestem jakąś panienką z agencji...

- Proszę cię o to tylko ze względu na twoją inteligencję, na miłość boską. Wiem, że lubisz pociągnąć sobie dymka, żeby się rozluźnić. Niech Fox sobie zapali.

- Zwariowałeś? Teraz kiedy kręcą się tu ludzie z FBI?

- Jeśli to cię niepokoi, to cóż, whisky... i kobieta. Klasyczny koktajl. Uwiedzenie. Chodzi tylko o to, że zapalenie skręta będzie dobrym pretekstem, żeby przenieść się do twojego pokoju, rozumiesz? Pracowałem naprawdę ciężko na naszą przyszłość, Tino. Mamy sporo doskonałego materiału. Erotyczna sekta porywająca kobiety. Indianie na harleyach kontra pustynni zabójcy. FBI przygotowuje się teraz do oblężenia ich siedziby, idę o każdy zakład.

W czasie jazdy do Ronstadt w kombi Jack był zbyt zdenerwowany i roztrzęsiony, by mówić jasno. Co jeszcze może wiedzieć, myślał Renny, co wie już teraz FBI i na czym może opierać swoje plany?

- To twój obowiązek, Tino. Za informacje czekają nas duże pieniądze. Chryste, czy naprawdę potrzebujemy tej rozmowy po wszystkim, co nas spotkało? Jesteśmy to winni wdowie po Filbercie.

- Nie wiedziałam, że Filbert był żonaty.

- Rozwiedziony. Miał małego synka.


61


Przy stolikach nastąpiły przetasowania. Jack znalazł się w swoim fotelu razem z Tiną.

- Biedaku - powiedziała - ty naprawdę musisz się niepokoić. Wszystko wydarzyło się tak daleko od domu, pomiędzy obcymi.

- To dlatego nie mogłem zasnąć. Myśli tłukły mi się po głowie. Doszedłem do wniosku, że jeden czy dwa drinki...

Dotknęła jego dłoni opartej na blacie przy pełnym kieliszku bourbona z lodem i ścisnęła ją.

- Hej - wyszeptała, przysuwając się jeszcze bliżej - co powiedziałbyś na małego dymka? Chcesz zapalić sobie skręta? Rozluźniłbyś się. Mam trochę towaru w moim pokoju.


62


Dwa duże łóżka znajdowały się w pokoju, jedno pościelone, drugie zmierzwione.

- Dzieliłam pokój z Marcią - wyjaśniła Tina. Pokierowała Jacka w stronę sofy niemal tak wielkiej jak łóżko i pchnęła go na nią.

Używając wiórków haszyszu z maleńkiego pudełeczka z wizerunkiem słońca na wieczku, sprawnie zrobiła skręta. Zapaliła go i pociągnęła. Przylgnęła do Jacka. Skrzyżowała swoje długie, gołe nogi. Położyła nagie ramię na oparciu sofy, dotykając ramion Jacka.

Jej policzek był tak blisko, kiedy podawała mu skręta z ust do ust, że palcami dotknęła jego warg. Poczuł jej zapach zmieszany z gryzącą słodyczą marihuany.

Gdy Jack zaciągnął się dwa czy trzy razy, narkotyk eksplodował w nim, jakby przyjął LSD, a nie konopie.

Było tak, jakby wszystkie lata dzielące go od momentu, kiedy ostatni raz był na haju - na festiwalu w Somerset - po prostu zniknęły. Jakby tamten stan wzmocnionej narkotykiem beztroskiej optymistycznej młodości i obecna chwila połączyły się w jedno. Bez żadnej cezury. Nie istniała pomiędzy nimi żadna luka. Jego wcześniejszy i obecny stan umysłu były identyczne. Koegzystowały.

Nie stracił nic z lat pomiędzy.

W ciemnościach ludzie uprawiali przyjacielską wyzwalającą miłość między krzewami. Oto był on z czarującą dziewczyną, której amerykański akcent wydawał się tak kojący i jednocześnie tak zmysłowy. Słyszał dźwięki muzyki. Pory roku miną cię, idziesz w dal, idziesz hen... Co to był za zespół? Yes. “Przy krawędzi”.

- Dlaczego nie potraktujesz mnie jak swojej przyjaciółki? - zaproponowała Tina. - Mów do mnie tak, jak mówiłbyś do niej. Udawaj, że ona tu jest. Udawaj, że ja nią jestem. - Zachichotała dźwięcznie.

- Mocny towar - powiedział.

- Najlepszy.

Przypomniał sobie martwe ciała w domku Clare w Tucson.

- Śmierć i wszelkie rany wydają się tak okrutne, kiedy jesteś na haju - powiedział jej. - Tak bolesne. Ciało człowieka jest tak delikatne. - I rzeczywiście było, chociaż mówił tylko teoretycznie. - Nie rozumiem, jak ludzie używający miękkich narkotyków mogliby kogokolwiek skrzywdzić. Ktokolwiek zastrzelił tych włamywaczy, na pewno nie palił trawki.

- Jakich włamywaczy, Jack?

- Tych, którzy splądrowali walizkę Clare w Hacjendzie. Tych, którzy z pewnością zostali zastrzeleni przez ludzi Soula. A przecież jego uczniowie mają interesować się miłością i rozkoszą cielesną...

Rozkosz oznaczała niewolę. Niewolę duszy. Czyż nie? Clare była teraz w niewoli.

Tina pogładziła go po policzku.

- Czy przed moim porwaniem wydarzyło się jeszcze coś? Jack, musisz wyrzucić to wszystko z siebie, jeśli chcesz zasnąć. Jesteś zbyt spięty.

Delikatne dłonie rozpinały guziki jego koszuli. Głaskały go, masowały. Niżej czuł nacisk ściśniętego, nabrzmiałego członka.

Do czego ona zmierza? To przecież nie Clare. Ona jest tutaj, a Clare nie. Czy mógłby być niewierny wobec Clare? Mała przyjemność z nieznajomą nie oznacza zdrady.

A co dzieje się teraz z Clare? Czy jest zmuszana do uległości wobec innego mężczyzny?

Miękka dłoń Tiny wycofała się. Potem jej ramię z jego barku.

- Zrobię następnego skręta - wymruczała. - Czy powiedziałeś, że ci włamywacze szukali czegoś w mojej walizce? Po co mieliby to robić? Myśleli, że znajdą tam narkotyki, czy tak? Naukowcy szmuglujący zakazane substancje...

- Ukradli tekst jej referatu i notatki; albo to ludzie Soula je ukradli.

- Mój referat - powiedziała. - To wciąż nie daje ci spokoju. Powiedz mi o tym, a będziesz mógł pójść do łóżka.

Tutaj, z nią? Czy z powrotem w swoim pokoju?

- Mózg jako komputer świetlny - rzekł.

- Komputer świetlny - powtórzyła Tina. - To brzmi pięknie.

Robiła drugiego skręta, mając zajęte obie dłonie.

- Komputery, włamania, morderstwo - powiedziała - i seks, i nieśmiertelność. No, no.

Jack zaciągnął się dymem, przytrzymał go w płucach, a potem wypuścił powoli. Nie czuł już erekcji. Głowa zaczynała mu opadać.

- Chyba zaraz urwie mi się film. - Próbował wstać, ale ona mu nie pozwoliła.

- Idź za energią, Jack. - Klęczała na podłodze, rozwiązując mu sznurowadła. Sprawnie przerzuciła jego nogi na sofę.

- Nastawię budzik - powiedziała. - Odpowiada ci w pół do szóstej? Będziesz mógł się wtedy przenieść do swojego pokoju. A ja się teraz trochę przejdę. Trawka sprawia, że potrzebuję ruchu...

Oddalała się w stronę drzwi. On odpływał na miękkiej łodzi sofy. Komiksowe obrazy długonogich dziewczyn przepływały przez jego umysł, długie rzędy śniadoskórych Tin.


63


Rozebrani do szortów i koszulek Swobodny Wicher, Orle Oko i pięciu innych członków Szalonego Plemienia siedzieli po turecku ciasnym kręgiem na gołych materacach w rozpadającej się szopie.

Był przeciąg, gdyż jedno okno było na wpół otwarte, a w mniejszym brakowało szyby; otwór przesłonięte tylko kawałkiem tektury. Naftowa lampa rzucała blade światło. Z haków w suficie zwisał “łapacz snów”. Plecionka poruszała się na wietrze, a pióra przypominały nogi wielkiego włochatego pająka.

Ktoś śpiewał po pijacku w ciemnościach na zewnątrz, jakiś biedak, który stracił swoją kulturową spuściznę, swoją duszę i swoje imię. Jakiś otyły cukrzyk zatruty śmieciarskim jedzeniem i alkoholem.

Swobodny Wicher pociągnął z kubka łyk koguciej krwi zmieszanej z coca-colą i podał kubek dalej. Zapalił skręta, zaciągnął się i przekazał tlącą się tutkę mężczyźnie siedzącemu obok.

- Sny - zaintonował. - Sny o krwi, bracia. Gwałtowne sny, sny o Skórołazach.

Zaczął uderzać pięściami o obnażone uda, wybijając rytm.

- Sny o białych zabijających białych. Szalone sny, bracia, szalone sny zasiewające lęk w duszach diabłów, które zrujnowały nasze dusze i naszą ziemię. Koszmary przemierzające Amerykę niczym puste powłoki poszukujące białych, by się w nich wcielić i sprowadzić na nich szaleństwo...

Przez zmrużone oczy spojrzał na sufit.

- Oto nasza antena, nasz nadajnik. Odwróciliśmy go na drugą stronę. Nie chwyta już snów, już nie. Teraz je wysyła. Wysyła niczym ptaki szybujące nad ziemią.

Skręt dotarł do Orlego Oka. Ten przytrzymał dym w płucach, aż oczy wyszły mu z orbit. Wypuszczając go, oznajmił:

- Latam.

Kubek wrócił do Swobodnego Wichra. Indianin wypił ostatni łyk, a potem odstawił naczynie i otarł usta brzegiem dłoni.

- Krew ptaka jest w nas, bracia. Jego śmiertelny okrzyk wyrywa się z naszych ust. “Łapacz snów” wysyła ten krzyk poprzez przestrzeń.

- Latam...

- Krzyczę...

Bracia patrzyli na Swobodnego Wichra z szacunkiem i zaciekawieniem. Coś nowego - a zarazem pradawnego - budziło się w nim. Miał głos. W powietrzu czuli magię.

Czarną magię, być może? Najlepszy jej rodzaj dla świata, który oszalał, który stał się zły.

Czy powinni wyjechać następnego dnia, by przekonać się, gdzie świat za sprawą magii zostanie poddany działaniu oczyszczających płomieni? By podziwiać popłoch z oddali, niczym ptaki zbierające się wokół trupa?

- Bracia - zaskrzeczał Swobodny Wicher - teraz my jesteśmy Skórołazami!

Następnego dnia mogło być odrobinę za wcześnie.


64


Na północ od Schronu Duszy przebiegała granica liczącego dwa i pół tysiąca kilometrów wojskowego poligonu, kończącego się długim, wąskim “jęzorem” ogrodzonego terenu.

Tak to przynajmniej wyglądało na mapie. Poligon był od dziesięciu lat nie używany, ale teren pozostawał zamknięty ze względu na niebezpieczeństwo niewybuchów oraz dlatego, że zakazy są bardzo długowieczne. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt kilometrów to niedużo, szczególnie kiedy ziemia jest bezużyteczna dla wszystkich poza królikami, świnkami pekari, szczurami i wężami. Gdyby ktoś tam zabłądził, mógłby nawet nie zauważyć rozmieszczonych w rzadkich odstępach znaków ostrzegawczych i zwalonych słupów z drutem kolczastym.

Przy końcu “jęzora” stało jeszcze kilka wojskowych baraków, otaczających studnię ocienianą przez wysokie topole. To ze względu na studnię miejsce to nazywano kiedyś Wodopojem. Poszukiwacze złota i górnicy niegdyś gasili tutaj pragnienie, zdążając ku nieczynnej już teraz kopalni miedzi w kanionie, gdzie Gabriel Soul zbudował swoją siedzibę.

Ale Wodopój nie był już tylko zapomnianym przez Boga i ludzi punktem na mapie. Był miejscem zbiórki i centrum dowodzenia, oświetlonym przez reflektory. Stały tu trzy transportery opancerzone, ambulans polowy, przenośna garkuchnia oraz rząd furgonetek, w tym jedna z anteną satelitarną na dachu, a także trzy ciężarówki i kilka osobowych kombi.

Wylądowały dwa helikoptery, wypuszczając ze swego wnętrza mężczyzn odzianych w kamuflujące mundury, czarne kamizelki kuloodporne i czapki z daszkiem.

Z transporterów opancerzonych wyskoczyli członkowie grupy uderzeniowej, chcąc przekąsić coś jeszcze przed ostatnią odprawą w jednym z dużych baraków, oświetlanym za pomocą generatora. Niebo było rozgwieżdżone, z wyjątkiem południowego krańca, gdzie zbierały się ciemne chmury. Meteor śmignął niczym pocisk z widocznym torem lotu.

Indng Sherwood, nafaszerowany pastylkami pobudzającymi, drżał lekko, raz jeszcze powtarzając w myślach kolejne punkty planu.

Konwój wyruszy odpowiednio wcześnie, by dotrzeć na miejsce o szóstej, zaraz przed wschodem słońca. Dzięki noktowizorom kierowcy będą mogli rozwinąć wystarczająco dużą prędkość, nie zapalając świateł.

Hałasu wywołanego przez silniki nie da się uniknąć, ale szczęśliwym zrządzeniem losu zapowiadano na tę noc burzę. Siedemdziesiąt procent szans na grzmoty, błyskawice i ulewny deszcz. Sherwood chętnie zrezygnowałby z deszczu, ale grzmoty przydałyby mu się jak nigdy. Kilka błyskawic rozdzierających niebo sprawi, że wszyscy będą brać odgłos silników za echo burzy, szczególnie przy braku świateł.

Para helikopterów nadleci zza urwiska stanowiącego tylną ścianę Schronu i wyląduje na jego szczycie. Agenci zlikwidują przekaźnik radiowy i antenę satelitarną. Soul nie będzie mógł skontaktować się ze swoimi kumplami z prawicowych milicji.

Potem agenci zaczną spuszczać się po ścianie na dachy budynków Schronu Duszy. Rzucą granaty ogłuszające, równocześnie ruszy główne natarcie. Gaz paraliżujący w rezerwie. Atakujący nie powinni bez konieczności zakładać masek gazowych. Utrudniają komunikację i ograniczają widoczność.

Powinno się udać. Powinno zadziałać jak trzeba. W idealnym przypadku po półgodzinie będzie po wszystkim, chociaż wewnętrzny rozkład Schronu był wciąż nieznany.

Pół godziny. Nie popełnić błędu z Waco. Wejść do środka zmasowanym natarciem i przeć dalej. Nie dać się zablokować. Szpital polowy już na miejscu. Poparcie z najwyższych kręgów, od pana Greya z Waszyngtonu. Kwestia bezpieczeństwa narodowego.

Cholerne pigułki. Niestety, okazały się konieczne ze względu na wielogodzinne przygotowania w nerwowej atmosferze.

Światła lśniły. Komandosi w błękitnych czapeczkach popijali kawę. Ostatnią rzeczą, jakiej Sherwood teraz potrzebował, był nałóg kofeinowy.

Sprawdzić godzinę. Czas na odprawę.

Podniósł megafon.

- Mówi Sherwood. Czy wszyscy mogą zebrać się wewnątrz baraku?

Kiedy już się tam znajdziecie, zwróćcie uwagę na powiększoną odbitkę satelitarnego zdjęcia miejsca akcji. Nie gapcie się na plakat z podobizną zakładniczki, wykonany na podstawie pewnego zdjęcia z “Narodowego Detektywa”.

Jedyne dostępne zdjęcie. Tylko górna część ciała była pokazana, łącznie jednak z obnażonymi piersiami. Sama głowa, przy tak dużym powiększeniu, byłaby tylko nieczytelną kompozycją kropek. FBI zeskanowało zdjęcie z kartoteki i przesłało za pośrednictwem komputera.

To był pomysł Nicholla Perridge’a. Muszą mieć rozpoznawalne zdjęcie. W haremie Soula jest wiele młodych kobiet. Jack Fox nie miał przy sobie fotografii swojej przyjaciółki. Gdy wynajęta toyota i bagaż Clare zostały odnalezione, było już za późno na wykorzystanie zdjęcia z paszportu. Tym bardziej że według informacji Sabatino pochodziło ono sprzed siedmiu lat.

Czy Biuro powinno wydobyć oryginał zdjęcia z redakcji “Detektywa”?

Pod jakim niedorzecznym pretekstem? Skargi, że “Detektyw” rozpowszechnia pornografię? To tylko kazałoby dziennikarskim psom gończym nabrać podejrzeń, jeśli w ogóle mają nosa do sensacyjnych tematów.

Tutaj nie będzie żadnej sensacji - przynajmniej nie od razu. Stu członków sekty zostanie aresztowanych i zamkniętych w barakach w celu dalszego przesłuchania. Coś w rodzaju obozu koncentracyjnego. Baraki należy niezwłocznie odnowić. Cała operacja będzie kosztowała parę milionów, ale pan Grey ma otwarty kredyt.

Większość ludzi znalazła się już w oświetlonym baraku. Dały się słyszeć zawadiackie gwizdy.

Dobry pomysł z tym zdjęciem. Niczym pocztówka z dziewczyną w żołnierskiej ziemiance. Morale było wysokie. Brali odwet za Oklahoma City.


65


Grzmot obudził Clare. Kwadrat nieba za otwartym, zakratowanym oknem lśnił głęboką purpurą. Zza zwałów ciemnych chmur przeświecało kilka gwiazd. Świt drugiego dnia jej niewoli. Zajaśniała błyskawica.

Budzić się o tej porze - cóż za niesprawiedliwość.


Poprzedniego dnia, po jagodziankach na śniadanie, Beth ze znamieniem przyniosła Clare parę dżinsów i bluzkę oraz jedwabną koszulę nocną. Na bluzce widniał prosty napis wydrukowany wielkimi literami: SOUL.

Beth towarzyszyła młoda kobieta ubrana tylko w dżinsy i koszulkę. Przykład tego, jak Clare powinna się ubierać. Dziewczyna miała na imię Kath. Nie grzeszyła urodą. Jej twarz była pociągła, koścista i kanciasta. Za to figurę miała ponętną. Koszulka opinała jędrne, krągłe piersi. Kath przyniosła ze sobą płócienną torbę.

- Czy dzisiaj zostanę oprowadzona po waszym ośrodku? - zapytała Clare.

Beth pogroziła jej palcem.

- Nie powinnaś była pouczać Gabe’a. On jednak lubi wyzwania; a ty jesteś wyzwaniem.

Soul wydawał się bardziej przyjazny, kiedy przyszedł ją odwiedzić, zanim Jersey wywołał go na zewnątrz.

- Ta skrzynia nie była prawdziwa, co? - Clare zwróciła się z pytaniem do Beth, chociaż kwestia autentyczności lub fałszywości była tutaj równie nie znacząca jak dla wierzącego chrześcijanina kwestia autentyczności relikwii w rodzaju Całunu Turyńskiego.

- Prawdziwy jest sam Gabe - odparła Beth. - Wszystko, czym się posługuje, jest prawdziwe.

- Istnieje tak niewiele prawdziwych dusz na świecie! - zawołała Kath z fanatycznym błyskiem w oku. Wydawała się zamroczona samą myślą o swoim guru. - My jesteśmy nieśmiertelni. Tam - wskazała ręką za okno - rozciąga się kraina trupów. Naprawdę musisz oddać się Gabe’owi jak najszybciej, wtedy zrozumiesz wszystko, tak jak ja zrozumiałam.

- Kim byłaś przed przybyciem tutaj? - zapytała Clare.

- Nikim - odparła Kath. - Byłam nikim. Nicość przerażała mnie, ponieważ moi rodzice zmarli i byłam sama. Gabe dał mi duszę. Teraz nie chce, żebyś była sama, podczas gdy on jest zajęty.

Kath miała być jej towarzyszką, pocieszycielką z drużyny Soula, stopniowo przełamującą jej opory, nawracającą ją własnym przykładem, powtarzającą propagandową śpiewkę o proroczym geniuszu Soula i być może również jego zaletach fizycznych...

Ta perspektywa była zatrważająca.

Najpierw zamknięta samotnie w skrzyni, a teraz zamknięta w celi z gadatliwą przedstawicielką sekty, być może na wiele godzin. To ma być coś w rodzaju korepetycji, z Clare w roli uczennicy. Drugi etap prania mózgu.

Co jest w płóciennej torbie? Materiał, które obie będą tkać ramię w ramię, ubrane w identyczne bluzki z nazwiskiem Soula na piersiach?

Tryumfalnie szczerząc zęby, Kath wydobyła z torby pudełko z grą w scrabble.

- Zagrajmy! Usiądziemy naprzeciwko siebie na podłodze...

Scrabble?

- Wiesz jak?

Clare ponuro skinęła głową.


Grały do obiadu, na lunch niska, pulchna kobieta przyniosła im miski z gotowaną fasolą. Przynajmniej gra sprawiła, że Kath nie mówiła o Soulu przez cały czas. Clare starała się nie myśleć o tym, co robi, lecz o odkryciu, jakie poczyniła tamtej nocy w skrzyni.

Po posiłku nadszedł czas na kolejne gry i nową porcję propagandy.

Clare wstawała i chodziła po pokoju, protestując przeciwko oskarżeniom o to, że gra nieuczciwie. Spoglądała przez okratowane okno na rozpalone pustkowie. Umyślnie próbowano ją osłabić. Soul kazał jej się niecierpliwić, żeby spotkanie z nim stało się bardziej pożądane i atrakcyjne. Godziny ciągnęły się w nieskończoność, zdając się sygnalizować, że Jack nie zdołał nic osiągnąć.

O Boże, a jeśli on nie żyje? Nie będzie mogła przekazać mu tego, co odkryła. Jeśli biedny Jack nie żyje, to będzie martwy na zawsze, tak jak Miranda.

W jaki sposób Carl Newman przyjmie jej twierdzenie o tym, że komputery kwantowe dadzą ludziom nieśmiertelność, magazynując ich umysły w pustych wszechświatach?

Wyjawienie mu tego wydawało się nie do pomyślenia! Tak samo jak profesorowi Keyserlingowi albo rektorowi jej college’^ Nic dziwnego, że ludzie tacy jak Soul zakładają sekty.

Dlatego stało się tak istotne, żeby Jack był bezpieczny i przytomny. Jack jest prorokiem dla niej; ona dla niego.

Czy go kocha? Tak i nie. Jednocześnie!

Cały dzień minął w ten sposób. Jack wyobrażał sobie pewnie, że członkowie sekty poddają ją rytualnemu gwałtowi. W rzeczywistości poddawano ją nie kończącym się seansom gry w scrabble przy wtórze bełkotu Kath.

Wczesnowieczorny posiłek składał się z fasoli i hamburgera. Potem Kath schowała scrabble i poszła sobie. W celi nie było nic do czytania. Soul najwyraźniej nie zapisał swoich objawień na papierze ani nie wydał ich w formie książki. Objawienia te były natury tajemnej - przekazywane jedynie osobiście, w fizycznym kontakcie.

Gdyby tak odwiedził ją, żeby przerwać tę monotonię! Żeby poinformować ją, co się dzieje. Och nie, tak naprawdę wcale nie miała ochoty na jego wizytę!

Przez jakiś czas zastanawiała się, czy nie zacząć nadawać alfabetem Morse’a za pomocą światła. SOS: długi długi długi, krótki krótki krótki. Ktoś na pustyni wiele kilometrów stąd mógłby zauważyć jej sygnały przez lornetkę.

Potem usłyszała szuranie stóp na korytarzu, i światło w jej celi zgasło.

Mogła tylko leżeć na polowym łóżku i rozmyślać o pustych wszechświatach czekających na wypełnienie ludzkimi wspomnieniami.

Jaką formę mogło przyjąć życie po śmierci? Rodzaj wirtualnego odtworzenia dotychczasowego życia? Permutacje na jego składnikach? Wszystkie możliwe kombinacje dostępne bez kłopotu pod warunkiem, że zdołasz je sobie wyobrazić i nadać im kształt? Rodzaj nie kończącej się gry przygodowej? Czyste związki z innymi zmagazynowanymi umysłami?

Równie dobrze może to nazwać Wirtualnością - tak jak Soul. On chciał osiągnąć ją za pomocą praktyk seksualnych, budzenia węża kundalini i temu podobnych błazeństw.

Gdy ktoś już znalazł się w takiej społeczności, jej wewnętrzna logika opanowywała jego umysł. Marchewka nieśmiertelności. Kij zewnętrznego świata pełnego ludzi-trupów. Narkotyk wolnej miłości.

Jednak gdyby Soul nie zamknął jej w tej skrzyni, czy kiedykolwiek zrozumiałaby ideę pustych wszechświatów?

Czy martwi z wszechświatów-widm będą mogli komunikować się z żywymi za pośrednictwem jakiegoś rodzaju kwantowej koherencji? Czy będą mogli odwiedzać ich w snach lub halucynacyjnych wizjach?

Gdyby tylko w jej celi był prysznic.


Nic dziwnego, że obudziła się wcześnie, nawet jeśli nie z powodu burzy. Spała wystarczająco długo. Lecz i tak wydawało się to niesprawiedliwe, jeśli czekał ją dzień podobny do poprzedniego.

Niebo przybierało już barwy fiołkowe i lawendowe. Wkrótce światło miało wylać się zza horyzontu. Ponownie zajaśniała błyskawica. Zagrzmiało.

I rozległy się też inne odgłosy. Odgłosy maszyn. Silników.

Świat na zewnątrz eksplodował błyskami światła, detonacjami. Przypominało to pokaz ogni sztucznych. Rozbrzmiała kanonada. Mury celi zatrzęsły się. Tynk odpadał kawałeczkami.

Usłyszała strzały na terenie Schronu. Zatrąbił klakson.

Podeszła niepewnie do wnęki, niezgrabna w swojej koszuli nocnej. Czy powinna przebrać się w dżinsy? Strzelanina na zewnątrz przybrała gwałtownie na sile. Następował wybuch za wybuchem. Przykucnęła, gdy przez okno zaczęły wpadać kłęby pyłu. Część Schronu musiała zostać wysadzona. Bombardowanie Londynu, którego jej ojciec doświadczył, mogło wyglądać w ten sposób.

Czy to wszystko dzieje się z jej powodu? Jakże to możliwe?

Czy powinna zerwać prześcieradło z łóżka, zmusić się do wychylenia z okna i zacząć powiewać białą flagą, żeby pokazać, gdzie się znajduje?

Wybuch wstrząsnął dachem. Z sufitu posypały się kawałki tynku.

Drzwi do celi otworzyły się.

Soul. Z dzikim wzrokiem, ubrany w dżinsy, pospiesznie narzuconą koszulę w kratę, w butach z cholewami. Pistolet za pasem. Podbiegł i chwycił ją za ramię.

- Trupy zamierzają nas pozabijać!...

Kurczowo trzymała się umywalki. Oderwał jej dłoń i pociągnął ją w stronę drzwi. Była boso. Uwaga na jego buty. Mogą zmiażdżyć jej palce - ból byłby nie do zniesienia. Pchnął ją na korytarz. Młoda kobieta o kruczoczarnych włosach, w różowej piżamie i w trampkach, przebiegła obok z pistoletem maszynowym w dłoniach.

- Broń Schronu do końca, Rachel! - krzyknął Soul. - Wirtualność czeka nas dzisiaj!...

- Gabe, Gabe! - zawołała Rachel, mijając ich. Jej krzyk był pełen radości, niemal uniesienia.


Główne wejście do Schronu było zniszczone. Członkowie sekty klęczeli, kryjąc się i strzelając przez dym i pył.

Gabe popchnął Clare na drugą stronę korytarza, a potem niemal zniósł ją po znajomych kamiennych schodach wiodących do Pokoju Prawdy.

Jersey nadbiegł z tyłu, ściskając niewielki pistolet automatyczny. W piwnicy jego chudy towarzysz, Billy, zdążył już zerwać czerwoną aksamitną zasłonę ze ściany, odsłaniając żelazne drzwi.

Jersey zatrzasnął drzwi prowadzące na schody. Zablokował je za pomocą bolców u góry i u dołu. Z góry nadal docierały odgłosy wystrzałów. Skrzynia Schrödingera stała w kącie, otwarta i pusta. Ten stół z wyciętą w blacie dziurą! Ludzka głowa na płytce, prawdziwa albo ze specjalnej żywicy... Kiedy tak zwani ludzie-trupy wedrą się do tego pomieszczenia, wyda się im ono komnatą tortur.

Billy otworzył żelazne drzwi. Za nimi - ciemność tunelu. W środku leżały latarki, plecaki oraz kilka pistoletów automatycznych w torbach foliowych, które Billy pospiesznie rozdarł.

Clare opierała się. Próbowała uczynić swoje ciało ciężkim. Koszula nocna podwinęła jej się do góry. Soul chwycił Clare mocniej, niemal miażdżąc jej ramię, i pociągnął do przodu.

Promień światła latarki pokazywał nierówny tunel z drewnianymi stemplami. To był stary chodnik kopalniany! Ciemność chciwie kąsała światło. Jersey zamknął żelazne drzwi. Szczęknęły zasuwy. Billy i Jersey wzięli z ziemi, co mogli, Billy trzymał latarkę pod pachą. Soul mógł zajmować się tylko swoim jeńcem. Clare jęknęła. Och, uwaga na jego buty.

- Idź normalnie! Idź!

Snop światła latarki tańczył po ścianach. Stopy tak boleśnie uderzały o twardą ziemię. Powietrze było stęchłe, zapylone i zimne. Kichnęła konwulsyjnie.

Wkrótce korytarz rozwidlił się. Światło latarki przesunęło się po gładkiej kamiennej podłodze pierwszej z odnóg. Powierzchnię drugiej pokrywały skalne odłamki, dywan rumowiska.

Soul zmusił ją do pójścia tędy. Ostre odłamki wbijały jej się w podeszwy stóp. Wkrótce stopy zaczną krwawić. Krzyknęła głośno.

- Nie mogę po tym iść!...

Zachwiała się, naprawdę nie mogąc zrobić następnego kroku. Soul chwycił ją poniżej piersi i pociągnął za sobą. Czyżby miał zamiar wlec ją na kolanach?

- Nie mogę iść, nie mogę! - jęknęła.

Soul chciał zarzucić ją sobie na plecy, niczym strażak wynoszący ofiarę z płonącego budynku. Znalazła się w powietrzu. Soul potknął się. Upadli. Oboje. Kamienie wbiły się w nią niczym setka złośliwych łokci. Dyszała jak pies. Jej koszula nocna była podarta w co najmniej kilku miejscach.

- Do jasnej cholery, Gabe, zostaw ją. Korytarz i tak za bardzo się obniża...

W przedzie Billy zaklął, zamachał rękami i latarką.

Nagle tunel wypełniły trzepoczące skrzydła, przenikliwe piski, chaotyczny ruch. Coś wilgotnego i cuchnącego spadało na twarz Clare, jej ramiona, ręce. Wrzasnęła.

- Gówno, gówno - przeklinał Billy.

Rzeczywiście gówno. Nietoperze. Przerażone nietoperze. Całe stado nietoperzy.

- Wcześniej ich tutaj nie było!...

Ile takich tuneli biegło pod wzgórzem? Odgałęzienia, ślepe zaułki i kanały powietrzne? Czując kamienie wbijające się w stopy, Clare zdała sobie sprawę, że członkowie sekty oczyścili drugi korytarz, by służył jako fałszywy trop. Ten, którym biegli, pozornie zapuszczony, stanowił prawdziwą drogę ucieczki. Zamieszkały w nim nietoperze.

Co jest na końcu tej drogi, gdziekolwiek by to było? Jaskinia, z wejściem zamaskowanym za pomocą gałęzi, kryjąca jeepa albo parę terenowych motocykli?

Nietoperze, nietoperze...

- Pospiesz się, Gabe! Do cholery, pospiesz się! Nie możesz wziąć jej ze sobą. Zostaw ją!

To była prawda.

- Znajdę cię! - wrzasnął Gabe w twarz Clare, gdy ciemność zgęstniała. Billy pobiegł do przodu. Jersey miał zaraz zrobić to samo.

- Znajdę cię, Clare.

I Soul zniknął.


Ciemność była całkowita. Nie rozświetlała jej najmniejsza nawet smuga światła. Nicość napierała bezlitośnie. Nietoperz, piszcząc, przeleciał obok, wycinając niewidoczną ścieżkę w mroku.

Mogła leżeć w trumnie, pokaleczona i podrapana, pogrzebana żywcem.

Ta nicość była inna od tego, co poznała w skrzyni. Tę czerń tutaj potrafiła zrozumieć. Polegała tylko na braku światła, a nie na braku jakiejkolwiek możliwej jego idei lub możności dowiedzenia się, czego brakuje. Teraz miała do czynienia z ciemnością, w której można było się poruszać.

Zadrżała gwałtownie. Być może nigdy nie odnajdzie drogi powrotnej do światła i ciepła. Być może straci przytomność i nigdy nie zostanie odnaleziona.

Wstrząs, to był wstrząs - i zimno panujące w tunelu - ale przede wszystkim wstrząs.

Zaciskając zęby, oparła dłonie na ziemi i podniosła się. Ostrza odłamków wbiły się bezlitośnie w kolana.

Przesuwaj się w bok, aż dotkniesz ściany.

Poruszyła się, wyciągając prawą rękę.

Natrafiła na drewno. Nierówne, nadpróchniałe drewno.

Jeden z dawnych stempli.

Obok poczuła skałę.

Teraz mogła wstać i przycisnąć się do twardej ściany.

Zaczęła przesuwać się wzdłuż niej, ostrożnie stawiając stopy.

Nagle coś zadudniło donośnie.

Wyobraziła sobie, że poszła w złą stronę, a gdzieś głęboko wewnątrz wzgórza Billy i Jersey wysadzili tunel, żeby powstrzymać pościg.

Potem usłyszała przytłumione głosy.

Ciężkie drzwi prowadzące z wnętrza Schronu do Pokoju Prawdy musiały zostać sforsowane.

Szła dalej, wciąż drżąc na całym ciele.

Podłoga była już gładka.

W przodzie: bardzo blady szary prostokąt. Gdyby zbyt długo patrzyła, zamazałyby się jego kontury. Smuga światła wokół żelaznej framugi.

Krzyk, bliżej:

- Sforsujcie je!...

O Boże, te drzwi też mieli zamiar wysadzić.

- Jestem tutaj! - wrzasnęła. - Jestem w tunelu! Czy mnie słyszycie?... - Zaczęła się odsuwać. - Słyszycie mnie? Jestem w tunelu za żelaznymi drzwiami!...


66


Obłok kurzu wisiał nad częściowo zniszczonym Schronem Duszy i budynkami zewnętrznymi. Przynajmniej sekciarze nie podpalili swojej siedziby. Wielu wychodziło teraz na zewnątrz, kulejąc lub chwiejąc się, prowadzonych pod lufami karabinów. Mężczyźni, kobiety. Ale nie dzieci.

Gdzie są dzieci? Jak może nie być dzieci?

Dzieci stanowiły największy problem w podobnych sytuacjach. Ale ich brak był jeszcze gorszy. Jeśli dzieci nie żyją, to Sherwood jest skończony, bez względu na to, jakie wpływy ma pan Grey.

Dorośli nie mieli dość czasu, żeby otruć albo zastrzelić dzieci. To niemożliwe!

- Johnson, gdzie są dzieci?! - krzyknął Sherwood do mężczyzny w błękitnej czapeczce, z żółtym napisem FBI na kamizelce. Johnson wyprowadzał dwie kobiety. Jedna miała ręce w górze, druga trzymała się za pokrwawione ramię.

- Nie widziałem żadnych dzieci...

Dzieci z pewnością są w jakimś bezpiecznym miejscu. W piwnicy. Bunkrze. Cholera, w tych skałach muszą być wydrążone dziesiątki kopalnianych chodników. Jak w przeciwnym razie sekciarze zdołaliby ukryć dzieci?

Sherwood podszedł do kobiet.

- Gdzie są wasze dzieci? - zapytał ostro.

Kobieta o oszalałym wzroku, z włosami szczurzego koloru, napluła mu w twarz. Miała głęboką ranę na policzku.

- Trup! - wrzasnęła. - Trup, morderca!

Transportery opancerzone były jak czołgi, które zbombardowały tandetny zamek. Ambulans już znajdował się na miejscu. Jeden z członków grupy uderzeniowej poniósł śmierć. Być może wewnątrz była jeszcze jedna ofiara. Dwie osoby poważnie ranne. Wyliżą się. Pół tuzina drobnych obrażeń, ale chłopcy nie wycofywali się. Gorączka bitewna.

Jak dotąd wyniesiono ciała dwóch członków sekty. Zapewne będzie ich więcej. Oby nie za dużo. Należało strzelać, by unieszkodliwić, chyba że istniało zagrożenie życia. Oczywiście cała logika ataku opierała się na brutalnej sile, na szybkości i zdecydowaniu, tak by nieprzyjaciel został zaskoczony, oszołomiony i sparaliżowany.

Za chwilę komandosi w błękitnych czapeczkach wyprowadzą Conway, wolną.

I Gabriela Soula, w kajdankach. Chyba że jest ranny. Nie daj Boże, zabity.

- Trup! - kobieta wrzasnęła do niego ponownie.

Ignorując ją, Sherwood podszedł do członka sekty, który właśnie został skuty. Łysy mężczyzna z brzuszkiem, jedno oko podbite.

- Ty, gdzie są dzieci?

Na twarzy więźnia pojawił się wyraz złośliwej przebiegłości.

- Będziecie musieli długo ich szukać, panie trupie.

O co chodziło z tymi trupami? Coś w rodzaju żargonu?

Z południa dobiegło echo grzmotu. Burza oddalała się. Niebo było prawie czyste. Wschodzące słońce rozgrzewało już piec pustyni. Sherwoodowi robiło się nieznośnie gorąco w ciężkiej kamizelce kuloodpornej. Ale za wcześnie, by ją zdejmować. W którymś z tych okien wciąż może jeszcze czaić się snajper. Na jednym z transporterów siedział komandos w błękitnej czapeczce, omiatając fronton trzypiętrowego budynku przez teleskopowy celownik swojego karabinu, czekając na jakikolwiek gwałtowny ruch.

Nagły szum helikoptera.

Czyżby pielęgniarze wezwali jeden z czarnych śmigłowców w celu zabrania rannych bez uzgodnienia tego z nim? Bez pełnego zabezpieczenia miejsca akcji? Nie mógł dostrzec żadnej z czarnych maszyn startującej ponad krawędzią urwiska.

Szum słychać było z północnej strony kanionu.

Na niebie pojawił się maleńki zbliżający się punkt. Dystans około pięciu kilometrów. Wydawał się biały.

Sherwood popędził do furgonetki z anteną satelitarną na dachu. Chwycił lornetkę.

Odległość poniżej dwóch kilometrów i coraz mniejsza.

Pasażer z kamerą!

Mężczyzna z kamerą wideo na ramieniu zdejmował panoramę okolicy. Helikopter zwalniał. Z wysokości pięciuset metrów kamerzysta filmował transportery opancerzone, furgonetki, więźniów, Schron Duszy, cały piekielny cyrk.

Dziennikarze. Tylko tego brakowało. Telewizja. Gdzieś musiał nastąpić przeciek.

Sherwood wdrapał się do furgonetki i podniósł mikrofon.

- Niebieski Chłopiec do Czarnej Muchy Jeden i Czarnej Muchy Dwa, czy mnie słyszycie?

Piloci śmigłowców zgłosili się ze szczytu urwiska.

- Mamy towarzystwo - powiedział Sherwood.

- Widzimy.

- Podnieście się w powietrze i sprowadźcie go na dół. W razie konieczności oddajcie strzały ostrzegawcze...

- Niebieski Chłopiec, wszyscy moi pasażerowie są już w akcji...

- Moi też...

Helikoptery nie były wyposażone w broń pokładową.

Gdy dwie Czarne Muchy wzbiły się w powietrze, biały helikopter skręcił. Zawracał pod ostrym kątem, by odlecieć tam, skąd przybył.

Czarne śmigłowce przyspieszały, by go dogonić.

Wyskakując z furgonetki, Sherwood podniósł lornetkę do oczu. Trzy maszyny były już poza kanionem, lecąc nad równiną. Czarne zbliżały się do białego, który wyprzedzał je o dobre pięć kilometrów. Ile czasu upłynie, zanim biały podda się i wyląduje? I gdzie? W miejscu gdzie będzie mogła dotrzeć furgonetka? Tę taśmę trzeba skonfiskować.

- Mamy ją...

Brudna kobieta z gołymi nogami, w podartej koszuli nocnej była właśnie wynoszona z wnętrza Schronu.

Conway. To musi być ona.

Sherwood nie widział już helikopterów, tylko jasne niebo.

Zapomniał o czymś niezmiernie ważnym.

- Mamy ją...

Tu i ówdzie rozległy się okrzyki radości.

Uwolnienie Conway było głównym celem akcji. Ależ nieporządnie wyglądała. Jej wybawiciel w błękitnej czapeczce odwracał głowę. Twarz kobiety była wykrzywiona. Z bólu? Z powodu blasku słońca? W jakich warunkach ją przetrzymywano? Cóż, przynajmniej była żywa, przytomna i nie wyglądała na ranną.

- Dajcie ją do furgonetki - nakazał.

Z dala od słońca. Z dala od karabinów, które mogłyby jeszcze wystrzelić.


Clare niezbyt rozumiała, co się dokładnie dzieje. Tamci zza żelaznych drzwi usłyszeli ją. Zaczęli wołać. Obie strony wołały do siebie jednocześnie. Z początku nie mogli się dogadać. Dopiero po minucie, która wydawała się trwać pięć razy dłużej, zdołali ustalić, że Clare może odblokować drzwi ze swojej strony i że nie będzie potrzeby ich wysadzania.

Górna zasuwa nie była łatwa do odsunięcia, Clare musiała wspiąć się wysoko na palcach, stopy piekły ją nieznośnie. Oczywiście tamci podejrzewali, że może to być pułapka. Kiedy wciągnięto ją do Pokoju Prawdy, przywitał ją las luf, dla jej bezpieczeństwa i ich własnego. Nikt nie miał latarki, żeby poświecić w głąb tunelu.

- Oni uciekli - poinformowała komandosów. - Zostawili mnie, ponieważ chodnik obniżał się za bardzo w dalszej części. Moje stopy... nie bardzo mogę chodzić.

- Boże, ależ pani śmierdzi - powiedział ktoś. Wydawał się dziwnie rozczarowany, jakby spodziewał się uratować czarującą, nieco tylko zaniepokojoną piękność. - Czy pani się...

- Nie, nie popuściłam!

Zawstydzony, jej wybawiciel schował pistolet i wziął ją na ręce. Twardy materiał kamizelki kuloodpornej wbijał się boleśnie w jej prawie nagie ciało. Inny z odzianych w kamizelki mężczyzn przypatrywał się głowie wiszącej na ścianie.

- Co to, u diabła, jest?

Jej tragarzowi wcale niełatwo przyszło wchodzenie po schodach. Być może myślał, że da sobie radę bez trudu, ale było inaczej. Chwiał się i sapał. Raz wpadł na ścianę, aż Clare pisnęła.

Na górze czekały na nią kurz, chaos i zniszczenia. Tłum uzbrojonych agentów, rozhisteryzowanych lub otępiałych członków sekty, krzyki z wnętrza Schronu, odgłos stukających butów, czasem jeden czy dwa wystrzały.

Na zewnątrz, w oślepiającym słońcu, wyglądało to tak, jakby zaatakowała cała armia, jakby Clare znajdowała się w jakiejś bałkańskiej twierdzy przeniesionej na apokaliptyczny Dziki Zachód...

Musi się otrząsnąć. Zebrać się w sobie.


67


Gdy Sherwood podszedł do otwartej furgonetki, Reynolds, który wyniósł Clare, wyłonił się ze środka.

- Yamaguchi właśnie ją opatruje. - Reynolds oddychał ciężko. - Soul i dwóch innych uciekło tunelami kopalnianymi.

Tunele, tunele, oczywiście. Dzieciaki również muszą tam być.

- Dlaczego nie powiadomiłeś mnie przez krótkofalówkę?

- Miałem zajęte ręce, na miłość boską...

Jak daleko ciągną się te tunele? Ile jest wejść? Soul musiał mieć od dawna przygotowaną drogę ucieczki.

Sherwood popędził z powrotem do wozu łączności.

- Niebieski Chłopiec do Czarnych Much...

Słychać było tylko trzaski.

- Niebieski Chłopiec do Czarnych Much...

Nic.

Być może ściany kanionu stanowiły zaporę dla fal radiowych. Lub też śmigłowiec z kamerą został zmuszony do lądowania. Helikoptery pościgowe również wylądowały. Piloci wysiedli, żeby zaaresztować załogę wścibskiej maszyny...

Ile czasu minie, zanim któryś z pilotów wróci na pokład?

Sherwood zwrócił się do agentki Janice Stancu, odpowiedzialnej za łączność:

- Wzywaj Czarne Muchy aż do skutku. Gdy tylko nawiążesz kontakt z którymś z pilotów, każ mu startować. Niech szuka Soula i dwóch innych. Dranie zwiali przez tunele kopalniane. Zapewne mają tam motocykle albo coś takiego. Gdy tylko ich zauważy...

Niech skontaktują się z bazą marynarki w Soda Fiat? Uzyskanie zezwolenia na poderwanie ich maszyn trwałoby zbyt długo, nawet przy połączeniu satelitarnym z Greyem w Waszyngtonie. To byłoby przyznanie się do porażki.

- Niech leci za nimi. Zawiadom patrole drogowe. Mamy do czynienia z uzbrojonymi zbiegami. Niech ich zatrzymają. Druga Czarna Mucha ma zostać przy śmigłowcu tych podglądaczy, dopóki tam nie dotrzemy.

Gdyby tylko nie pojawiły się te przeklęte pismaki. Obie Czarne Muchy mogłyby wylądować na dole, zabrać na pokład snajperów i ruszyć w pościg za Soulem i jego kumplami, po czym zmusić ich do zatrzymania się. Gdyby tylko.

- Sir... - To był jeden z pielęgniarzy. - Musimy ewakuować agenta Ramireza i jednego z więźniów.

Cholera.

Sprawy zaczynały przybierać nie najlepszy obrót.

Conway, przypomniał sobie Sherwood. Kryptografia. Masz to, po co tu przybyłeś.


68


Jej zapach...

Sherwood wyobraził sobie, że Conway wysmarowała się ekskrementami, żeby uniknąć erotycznych awansów Soula. Miała na sobie nocną koszulę. Jedwabną, porwaną na strzępy. Mogła być całkiem zgrabną kobietą jeszcze nie tak dawno temu. Yamaguchi przykrył Conway kocem, ale podarty materiał był i tak widoczny. Nie mówiąc już o brudzie.

Yamaguchi klęczał, opatrując jej kolano. Miska i gąbka. Pobrudzony kawałek waty. Woda utleniona i plaster z apteczki. Conway nie kwalifikowała się do szpitala. Żadnych ran postrzałowych ani złamań.

- Wymoczysz się, kiedy przetransportujemy cię do Ronstadt - rzekł Yamaguchi przyjaźnie, gładząc ją po stopie. Nie, zakładał tylko następny plaster. Podnosząc głowę, uśmiechnął się do Sherwooda.

- Nietoperze tęponose, takie jest moje przypuszczenie.

- Co?

- Nietoperze tęponose. Nawet świnia zatkałaby nos! Meksykańskie nietoperze tęponose.

Nietoperze, nietoperze?

- O czym, u diabła, mówisz?

- Nietoperze w tunelu obfajdały mnie od stóp do głów - wyjaśniła Clare. Jakże jasny, dźwięczny miała głos. Pomimo swojego wyglądu wydawała się trzeźwa i przytomna.

- Czy dzieci są w tych tunelach? - zapytał ją Sherwood.

- Dzieci? - Przez chwilę zdziwiona, roześmiała się zaraz, uradowana wolnością. - Nie ma żadnych dzieci! Soul nakazał wszystkim używanie środków antykoncepcyjnych. Jeśli ktoś miał dzieci już wcześniej, to z pewnością ich tu nie przywiózł. Ponieważ... - i tu zamilkła.

- Ponieważ co? Pani jest doktor Clare Conway, prawda? - Jej akcent na to wskazywał. Z drugiej strony, prorocy tacy jak Koresh mieli pośród swych uczniów nie tylko Amerykanów, lecz także wielu Brytyjczyków i Australijczyków.

- Pewnie, że to ona - rzekł Yamaguchi. Najwyraźniej wyciągnął ją na zwierzenia podczas opatrunku, chociaż nie była to jego sprawa. Jego nazwisko oznaczało po japońsku “usta góry”.

Żadnych cholernych dzieci. Cóż za ulga. Tracił jednak czas, myśląc o tym. Rozpoznanie sekty Soula było niedoskonałe. Oczywiście, że było niedoskonale - szczególnie w kwestii komputerów i związków z prawicowymi milicjami.

- Ponieważ co? - powtórzył pytanie Sherwood. Naciskaj tam, gdzie pojawia się wahanie.

- Kim pan jest? - zapytała Clare.

Była na tyle opanowana, żeby odpowiedzieć pytaniem na pytanie.

- Indng Sherwood, FBI. Dlaczego nie ma żadnych dzieci?

- Ponieważ gdyby tu były, panie Sherwood - odparła, patrząc mu prosto w oczy - musiałyby brać udział w seksualnych praktykach społeczności. Społeczność bowiem traktowała seks jako drogę do nieśmiertelności. Włączanie w to dzieci mogłoby być źródłem problemów.

Sherwood gestem odprawił Yamaguchiego.

- Dlaczego w ogóle Soul panią porwał, doktor Conway? - zapytał stanowczo.

Clare odparła spokojnie:

- Ma pan jakieś tampony w samochodzie?


69


Telefon przy łóżku obudził Jacka o ósmej rano. Bolała go głowa. Przez chwilę - zanim przypomniał sobie, jak oszołomiony przekradał się z powrotem korytarzami, a potem po schodach przeciwpożarowych - był przekonany, że wciąż znajduje się w pokoju Tiny.

Leżał na swoim łóżku w koszuli, slipach i skarpetkach. Jasne promienie przeciskały się przez szpary pomiędzy zasłonami i kładły na dywanie niczym srebrne węże. Oby tylko wciąż nie był pod wpływem marihuany! O czym on, u diabła, myśli?

Gdy pociągnął słuchawkę ku sobie, telefon spadł na podłogę.

- Halo?...

- Czy to pan, doktorze Fox?

To była czarnoskóra agentka, Barnes.

- Tak, to ja. Przepraszam, że upuściłem aparat.

- Mam dla pana dobre wieści...

Clare została uratowana. Jest bezpieczna. Tylko parę otarć i skaleczeń. Furgonetka FBI wiezie ją już do Ronstadt. Będzie w hotelu za mniej więcej godzinę.

Barnes zapytała obojętnym tonem:

- Doktorze Fox, czy mamy zarezerwować dla was dwuosobowy pokój?

- Czy były jakieś trudności przy jej uwolnieniu, panno Barnes? To znaczy, czy musieliście, hm, użyć siły?

Czy będzie o tym w gazetach?

Wiadomości o brytyjskich turystach obrabowanych na Florydzie zazwyczaj ukazywały się w krajowych gazetach. Tym bardziej będzie tak w przypadku Angielki porwanej przez przywódcę sekty... Jeśli sprawa wyjdzie na światło dzienne, Heather dowie się o wszystkim. Powinien zadzwonić do niej, ostrzec ją, uprzedzić, że Clare została porwana. Będzie sporo do wyjaśniania. Szalony prorok interesujący się Clare. Pościg na autostradzie. Jego ucieczka przed motocyklistami. Marcus, modelki i strzelanina. Biorąc to wszystko pod uwagę, być może Heather przestanie podejrzewać go o niewierność...

Z drugiej strony, jego wyjaśnienia mogą zabrzmieć nieszczerze i dwuznacznie.

Jeśli nie zadzwoni do Heather, a ona dowie się o wszystkim z gazet albo radia, co sobie pomyśli?

- Nie znam wszystkich szczegółów - powiedziała Barnes - zresztą i tak bym się w nie nie wgłębiała. O co pan konkretnie pyta?

Clare będzie znała szczegóły. Ale jeszcze jej tu nie ma.

- Czy możemy podjąć decyzję co do pokoju, kiedy doktor Conway już tu dotrze?

- Doktorze Fox - powiedziała Barnes cierpliwie. - Przypuszczam, że panna Conway będzie chciała doprowadzić się do porządku przed rozmową z nami. Będzie jej potrzebny pokój. Pytanie brzmi, czy mamy zarezerwować dla niej pojedynczy pokój, czy też zamieszkacie państwo w jednym?

Doprowadzić się do porządku. A więc coś jej się stało. Być może będzie potrzebowała pomocy. Pocieszenia. Wsparcia. Może będzie chciała zostać sama. A może właśnie będzie potrzebowała towarzystwa.

Czy Barnes stara się być pomocna, czy też korzysta z okazji, żeby trochę powęszyć? Dzięki Bogu, że nie wie nic o jego wizycie u Tiny.

- Zastanawiałem się - rzekł Jack - jak głośna jest ta sprawa, cóż... akcja ratownicza, wszystkie okoliczności. Widzi pani, jeśli to ma się znaleźć na czołówkach gazet, to powinienem zadzwonić do ojca Clare w Anglii, żeby go uspokoić. W przeciwnym razie nie będę tego robił, ponieważ starszy pan jest chory na serce. Rozumie pani?

- Cóż... - brzmiała niekonkretna odpowiedź.

- Czy sprawa wywoła dużą wrzawę?

- A może porwanie i morderstwo to coś tak zwyczajnego, że nikt nie zwróci na to uwagi?

- Nie to dokładnie miałem na myśli.

Zapadła cisza. Jack zdusił chęć przerwania jej.

W końcu Barnes powiedziała:

- Pragniemy jak najbardziej wszystko wyciszyć.

Tak?

Dlaczego?

- To znaczy... podczas prowadzenia śledztwa?

- Mniej więcej. Nie chcemy, żeby dziennikarze niepokoili doktor Conway. Nie chcemy, żeby z nimi rozmawiała, na wypadek gdyby miało to wywołać nieprzychylne reakcje.

Czyje nieprzychylne reakcje? I wobec kogo?

- Z pewnością nie będzie chciała kontaktować się z prasą, nie po tej całej aferze z “Narodowym Detektywem”. Jest osobą raczej unikającą rozgłosu. - Blef ująć dodał: - Poza tym wrzawa w środkach masowego przekazu zaszkodziłaby przemysłowi turystycznemu, prawda? Kiepski wizerunek i tak dalej.

- To mądrze, że pan o tym myśli - odparła Barnes tym samym obojętnym tonem. - A więc co z pokojem?

- Doktor Conway może potrzebować... obecności przyjaciela. Sądzę, że powinniśmy wziąć jeden pokój.

- Załatwione.


70


Jack wykąpał się, ogolił i pospieszył na dół do jadalni na kawę i omlet. Tylko część stolików była zajęta. Marcus, Erik, Sammy i Tina jedli w przeciwległym rogu.

Widząc go, Tina pomachała dłonią. Jack nie miał zamiaru się do nich przyłączać. Uśmiechnął się tylko. Gdy usiadł samotnie, nie czekając, aż kelner wskaże mu stolik, Tina zachichotała, a Marcus klepnął ją w dłoń. Porzucony egzemplarz “Arizona Star” leżał na stoliku Jacka. Udał, że zatapia się w lekturze.

Co też powiedział Tinie poprzedniego wieczora? Powiedział jej o włamywaczach zamordowanych w Tucson.


Siedział wciąż przy stoliku, podobnie jak Marcus ze swoimi przyjaciółmi, kiedy przez pionowe żaluzje ujrzał, jak ciemnoniebieska furgonetka wtacza się na podjazd przed hotelem. Samochód zatrzymał się pod różową markizą osłaniającą wejście niczym wielka orchidea.

Kilku mężczyzn wysiadło ze środka, w tym jeden wyglądający na Japończyka, a potem ukazała się we własnej osobie Clare, prowadzona przez atletycznie zbudowanego osobnika z kręconymi włosami i szczerą twarzą.

Okryta była kocem. Włosy miała rozczochrane. Kuśtykała w za dużych sportowych butach założonych na gołe nogi.

Porzucając swój stolik, Jack pobiegł do hallu. Podłoga z różowego marmuru. Rzędy ozdobnych bambusów w donicach z kamionki.

- Clare...

- Jack...

Chociaż wyraźnie zmęczona, Clare rozpromieniła się na jego widok.

Chciał ją uściskać. Dała mu znak, żeby tego nie robił. Poły koca rozchyliły się, ukazując podarty, ubłocony jedwab koszuli. Uśmiechnęła się, potem zaśmiała, kiedy jej zapach dotarł do nozdrzy Jacka.

- Poczekaj chwilę, Jack. Cuchnę nietoperzym gównem.

Klik klik. Klik klik. Marcus, w towarzystwie Erika, celował w nich obiektywem zza kępy bambusów.

Agent towarzyszący Clare zareagował natychmiast, machając wielkimi dłońmi.

- Proszę natychmiast przestać!

Sabatino pospieszył z interwencją.

- No już, panie Strauss, proszę oddać mi aparat. Konfiskuję ten film.

- Kto to jest? - zapytał opiekun Clare.

- To Marcus Strauss, fotograf. To na nich Fox natknął się na pustyni, zgadza się?

Agent wbił wzrok w Marcusa i Erika.

- Dlaczego próbujecie robić zdjęcia?

Erik przybrał pozę urażonej niewinności.

- Mój drogi panie, Marcus Strauss nigdy nie próbuje robić zdjęć, on je po prostu robi.

- Mam to we krwi - rzekł Marcus. - Takie ładne ujęcie. Szlachetni agenci FBI, uratowana dama. Doszło do rozlewu krwi, panowie. Biedny Filbert! Chcąc nie chcąc, zostaliśmy w to wmieszani.

- Filbert to imię mężczyzny zabitego przez motocyklistów Soula, panie Sherwood...

- Doskonale zdaję sobie sprawę...

- Marcus Strauss robił również zdjęcia motocyklistom Soula, a także Indianom na harleyach.

- Które to zdjęcia, mam nadzieję, pan zwróci! Proszę zachować odbitki jako materiał dowodowy.

- Dlaczego zaczailiście się, panowie, tutaj z aparatem? - zapytał ostro Sherwood.

- Wcale się nie zaczailiśmy - zaprotestował Erik. - Proszę się tak nie denerwować. Jedliśmy po prostu śniadanie. Doktor Fox wybiegł nagle. Marcus nie rozstaje się z aparatem.

- Czuję się w obowiązku pokazać wdowie po Filbercie, o co w tym wszystkim chodziło - dodał poważnie Marcus.

Sherwood rzekł do Sabatino:

- Muszę się trochę zdrzemnąć. Skonfiskujcie ten aparat. Chcę przesłuchać pana Straussa i jego współpracowników - spojrzał na zegarek - dokładnie w południe.

Mary Barnes pojawiła się z plastikową kartą służącą jako klucz.

- Pokój numer 404, doktorze Fox. Bagaż panny Conway czeka już w pokoju. Pański jest właśnie przenoszony. Pozwoliliśmy sobie pana wyręczyć.


71


Clare leżała w wannie, naga. Jack masował ją delikatnie gąbką. Clare wydawała się szczuplejsza, niemal wychudzona.

- Jack, Soul zamknął mnie w skrzyni Schrödingera. Pamiętasz ten eksperyment z kotem i cyjankiem?

- Tak?...

- Ja byłam kotem.

- Chcesz powiedzieć, że facet miał skrzynię wystarczająco dużą, żeby cię do niej wsadzić? Naprawdę to zrobił? Chryste, co za szaleniec. Musiał cię nieźle przerazić.

- Miałam dość poważną migrenę.

- Nie jestem zbytnio zaskoczony. Sukinsyn. Za pomocą tego rodzaju gierek robi pranie mózgu swoim uczniom! - Pomasował jej ramiona gąbką, a potem również dłonią.

- Zapewne była to nieprawdziwa skrzynia Schrödingera.

- Jeśli wtedy wierzyłaś, że jest prawdziwa!...

- Cicho. Nie ma potrzeby się oburzać. Nie będziesz musiał puszczać w ruch pięści tak jak w przypadku Orlanda.

- W rzeczywistości Orlando sam się poślizgnął.

- Och, nieważne. Jack, kiedy byłam w skrzyni, odkryłam coś zdumiewającego...


Kiedy mu powiedziała, Jack musiał zastanowić się trochę w samotności, podczas gdy ona odpoczywała.

Skrzynia do prania mózgów i atak migreny: Clare opisała mu okoliczności. Oczywiście śmierć Mirandy - głupia, przypadkowa śmierć - musiała ciążyć jej na sercu...

Obsesją sekty była nieśmiertelność...

To, co Clare powiedziała mu o przechowywaniu ludzkich umysłów w równoległych widmowych wszechświatach, mogło być tylko projekcją szaleństwa Soula, rodzajem ochronnej identyfikacji z prześladowcą - z niewielką wariacją dla zachowania indywidualności, poczucia jaźni.

Zakładnicy często utożsamiają się ze swoimi porywaczami. Może się to stać błyskawicznie. Parę godzin z lufą przy głowie wydaje się trwać całą wieczność.

Pasażer uprowadzonego samolotu może przyjąć ideologię porywaczy, jeśli została mu wyłożona pod przymusem i dość przekonywająco. Zakładnik może nadal ją popierać już po uwolnieniu.

Będzie musiał wspierać Clare w jej przekonaniu, dopóki nie zacznie ono słabnąć. W przeciwnym razie przecinałby linę ratunkową, jaką sama sobie rzuciła.

- Cóż za interesująca hipoteza - powiedział z ostrożnym zaciekawieniem. - Trudno od razu ogarnąć jaw całości. Jest tak sugestywna, tak wieloznaczna... Sens istnienia dla wszystkich tych pustych widmowych wszechświatów! To znaczy, poza wymogiem kwantowym dla nich... Widmowe wszechświaty jako przestrzeń dla naszych dusz! I być może szansa kontaktowania się ze zmarłymi... To porywająca idea. Oświecenie.

Soul obiecywał albo groził, że oświeci Clare.

- To wspaniałe - rzekł Jack. - Musisz być wyczerpana.

Clare usiadła, ociekając wodą.

- Wcale nie. Zeszłej nocy nie miałam nic innego do roboty niż spać. Podasz mi ręcznik, Jack? I przyniesiesz mi kosmetyczkę z mojej walizki? Poczekasz na zewnątrz?


Kiedy wyszła z łazienki, owinięta wielkim ręcznikiem, z drugim, mniejszym, zawiniętym na głowie, położyła palec na ustach. Podeszła do Jacka tak blisko, że prawie się dotykali, i powiedziała niemal bezgłośnie:

- Jack, oni użyli naprawdę potężnych środków, żeby mnie uwolnić. Potężnych.

Jack zapytał równie cicho:

- Dlaczego szepczesz?

- Nie sądzę, żeby próbowali z nimi negocjować albo coś w tym rodzaju. To przypominało regularny atak wojskowy. Jakby byli na wojnie.

- Cóż, wydostali cię.

- Ta sprawa z fotografem na dole...

Jack wyszeptał:

- Clare, oni nie chcą rozgłosu. Rozgłos utrudniłby prowadzenie śledztwa. Barnes, ta Murzynka, która dała ci klucz, ona tak powiedziała.

- Naprawdę? Wydaje mi się to złowrogie.

Och, nie pozwól, żeby popadła w paranoję.

Ledwie słyszał jej słowa.

- Wszystkie te środki, żeby uwolnić zagraniczną turystkę... Były ofiary w ludziach, Jack. Czy prosiłeś ich o dwuosobowy pokój?

- Sądzę, że Barnes to zaproponowała.

Palec na jej ustach. Praktycznie czytał z ruchu jej warg.

- Jack, Soul chwalił się, jak to jego ludzie zastrzelili tych włamywaczy w Tucson. To byli Rosjanie, Jack. Rosjanie, szperający w moim pokoju. Czy wiedziałeś, że byli Rosjanami?

Potrząsnął głową.

- To FBI umieściło nas razem w tym pokoju. Sądzę, że mają nas na podsłuchu...


72


- A potem - rzekł Sabatino - oboje zaczęli mówić tak cicho, że na taśmie jest tylko szum. - Wyłączył magnetofon. Znajdowali się w jadalni wynajętego apartamentu. Okna były zasłonięte.

- Potem zeszli na dół na późny obiad. Conway opychała się, on tylko skubał. Następnie wyszli na spacer i usiedli pod parasolami przy basenie. Nikt z ekipy Marcusa nie zbliżał się do nich.

Sherwood splótł dłonie i spojrzał na magnetofon.

- Marcus, Erik, Tina, Renny i kobieta od makijażu: oto źródła przecieku, bez wątpliwości. Sądzę, że Tina zaczyna się trochę niepokoić o możliwe konsekwencje.

- Conway musi być naprawdę twarda - rzekła Mary Barnes. - Szeptać w ten sposób, kiedy tyle czasu się nie widzieli.

- To mało powiedziane.

- Fox również zachowuje zimną krew. Był tak ostrożny, kiedy do niego zadzwoniłam. Hura, wspaniale? Nic z tych rzeczy. Próbował wyczuć nasze nastawienie. Ucieszył się tylko na tyle, żeby zabrzmiało to przekonywająco. Bardzo uważał na to, co mówi. Według mnie oni tylko udają kochanków.

- Brytyjczycy często zachowują się z pewną rezerwą - rzekł Rosado.

- Ha!

Sherwood zwinął dłonie w pięści i bębnił nimi cicho. Wyglądało to tak, jakby pukał do lustra z prośbą o wpuszczenie.

- Są czymś więcej niż tylko parą naukowców. - Prostował palce jeden po drugim. - Conway jest ściśle związana z Matsushimą, chociaż nie jest przez nich oficjalnie zatrudniona. Zamierza odwiedzić QX, rzekomo po to, by przyjrzeć się ich projektowi sztucznej inteligencji. Wcześniej skłamali jeszcze na temat miejsca swego pobytu w San Francisco. Co naprawdę planują?

Jego mały palec wyskoczył spod kciuka.

- Czy mamy wierzyć tej taśmie z łazienki?

Rosado postukał się w czoło, sugerując wariactwo, brak piątej klepki.

- Zgodziłbym się z tobą - przyznał Sherwood - gdyby potem nie zapadło tak złowrogie milczenie. Sądzę, że cała ta bajeczka o nieśmiertelności w widmowych wszechświatach została wymyślona tylko na nasz użytek. W drodze tutaj nic mi o tym nie wspominała. Jej cel to przekonać nas, że jest wariatką. Potem będą mogli szeptać do siebie albo czytać z ruchu warg, ile tylko będą chcieli. Zaczynam nawet podejrzewać, że ten artykuł w “Detektywie” nie był wcale efektem złośliwego żartu...

Uniesione brwi. Zdziwienie.

- Może zostało to zrobione celowo.

- Nie rozumiem tego - rzekł Sabatino.

- Ja też nie - odparł Sherwood.

- Dlaczego miałaby zwracać na siebie uwagę w ten sposób?

Mary Barnes zachichotała.

- Może jest ekshibicjonistką, oprócz tego że szpiegiem przemysłowym. Artykuł przedstawiał ją jako kogoś trochę szalonego i rozwiązłego. To nie ma sensu, chyba że chodziło o przekazanie jakiejś wiadomości.

Sherwood zamyślił się.

- Conway mogła przybyć do Tucson, żeby spotkać się z tymi Rosjanami, ale ludzie Soula zabili ich wcześniej, jako prawdziwi amerykańscy patrioci ze skrajnie prawicowego ugrupowania. Być może Matsushima posługuje się rosyjską mafią, żeby skierować nas na fałszywy trop. Poruszamy się w ciemnościach.

- Czy mamy spróbować ją złamać?

- Nie - rzekł Sherwood. - Niech jadą dalej. Umieścimy nadajnik w samochodzie. Pojedziemy za nimi, zachowując bezpieczną odległość. Im szybciej dotrą tam, gdzie zmierzają, tym szybciej ta sprawa się zakończy.


73


Od czwartej do szóstej tego popołudnia Sherwood przesłuchiwał Clare w apartamencie FBI. Sabatino nagrywał, a Barnes, jako jedyna kobieta, siedziała obok, żeby w razie czego dodać Clare otuchy. Im szybciej wyjaśnimy wszystkie szczegóły, kochanie, tym szybciej to wszystko się skończy.

Clare opisała, jak zamknięto ją w skrzyni Schrödingera, ponieważ wydawało jej się to o wiele bardziej okrutne od przymusowej partyjki scrabble. O tym, co zrozumiała w skrzyni, nie powiedziała nic. Nie może jeszcze opowiadać o widmowych wszechświatach i życiu po śmierci. Jej słowa wydawałyby się bełkotem powstałym w wyniku stresu.

Nawet Jack zareagował z powątpiewaniem. Starannie zakamuflowanym, ale jednak! Z pewnością Jack z czasem zrozumie, co wtedy zobaczyła. Będzie wyjaśniać to wielokrotnie ale nie agentom FBI. Jej odkrycie przynależy do “Przeglądu Badań nad Świadomością”, a nie do policyjnego raportu.

Na przykład istnieje podstawowa różnica pomiędzy alternatywnymi wszechświatami będącymi wariacjami na temat życia, jakie znamy, a tymi, gdzie życie nigdy się nie pojawiło. Te ostatnie muszą być nieskończenie liczniejsze niż te pierwsze. Puste wszechświaty będą przestrzenią magazynową dla tożsamości zmarłych. Ta różnica wymaga podkreślenia, ale nie tu i nie teraz.

Pytający interesowali się teraz udziałem Soula w morderstwach w Tucson. Clare opowiedziała o jego przechwałkach. Wszystkie nieszczęścia, jakie ją spotkały, zdarzyły się na skutek tego strasznego artykułu w “Detektywie”, powstałego w wyniku groteskowego nieporozumienia.

Mary Barnes zachowywała się tak sympatycznie. Z taką wyrozumiałością.

- Jeśli wiadomości o tym, co się stało, dotrą do Anglii przed twoim powrotem - powiedziała czarnoskóra agentka - to będzie straszny szok dla twojego ojca, prawda?

Clare zamarła na chwilę.

- Jest chory na serce, czyż nie?

- Och tak!

Jack powiedział jej o tym nieszkodliwym kłamstwie i wyjaśnił, dlaczego się nim posłużył. Czyżby Barnes próbowała schwytać ją w pułapkę? Wydawało się niemożliwe, by amerykańska ambasada w Londynie zdołała dowiedzieć się czegokolwiek w tak krótkim czasie. Nie, to była tylko niewinna uwaga. Niepotrzebnie się zawahała.

- Miejmy nadzieję, że sprawa nie wyda się jeszcze przez jakiś czas - rzekł Sherwood.

- Kiedy aresztujecie Soula?

- Prędzej czy później. Nie martw się o to.

Ostatnie słowa Soula do niej: Znajdę cię.

Barnes posłała jej uśmiech pełen otuchy.

- Nie myśl, że musisz stale oglądać się przez ramię. Wiem, że to naturalna reakcja po tym, co przeszłaś. Musisz wziąć się w garść i ruszać dalej. Ameryka potraktowała cię surowo. Pamiętaj, to się zdarza jednej osobie na milion.

- Przytrafiło się to również mojej siostrze. Została zastrzelona na ulicy.

- Los rzeczywiście ci nie sprzyjał - zgodził się Sherwood. - Ale to już koniec, nic więcej nie może się stać. Jak mówi Mary, weź się w garść i ruszaj dalej. Głowa do góry.

Weź się w garść i ruszaj?

- Czy to znaczy... że po prostu możemy odjechać?

Barnes promieniowała dobrocią.

- Wiemy wszystko, co chcieliśmy wiedzieć.

FBI wdarło się siłą do Schronu Duszy. Były ofiary w ludziach. Około stu członków sekty znajduje się w areszcie. (W niewiadomym miejscu). A ona i Jack mogą po prostu odjechać.

- Jak mamy się stąd wydostać? - zapytała z niedowierzaniem.

- Wasz samochód jest właśnie naprawiany - rzekł Sherwood. - Wstawiono nowe szyby w oknach. Dziury po kulach są załatane. Nowa maska i zderzak. Świeży lakier. Rano wóz będzie gotowy do drogi. Amerykańska gościnność wygląda zazwyczaj zupełnie inaczej niż to, czego doświadczyliście.

Chcą użyć jej jako przynęty dla Soula. Rozpaczliwie zależy im na znalezieniu go.

Nie myśl, że musisz stale oglądać się przez ramię.

Ktoś inny będzie to robił za ciebie.


74


- To wspaniała wiadomość, prawda? - głośno powiedziała Clare do Jacka, kiedy znalazła się w pokoju. I szeptem: - Jak oni to zrobią?

- Cudowna - zgodził się. - Nie mogę się doczekać. - Niemal bezgłośnie: - Ukryją w samochodzie jakiś nadajnik.

- Mogłabym pożreć konia z kopytami. Menu wygląda tu o wiele lepiej niż przy profesorskim stole w Cambridge. Czy będą słyszeli każde nasze słowo?

- Podoba mi się homar “Thermidor”. Nie, to chyba będzie tylko cos’ w rodzaju sygnalizatora, żeby wiedzieli, gdzie się znajdujemy. Powinniśmy uczcić twoje uwolnienie. Pamiętasz starego Matthewsa na święcie uniwersyteckim? Nie jadł przez cały dzień, mówił mi, po czym po przełknięciu pierwszej łyżki zupy dostał potwornej czkawki...

- Jack, nie chcę, żeby mnie podsłuchiwano...

- ...Wspaniała zupa z krabów, i taka czkawka! Wcale nie chciała ustąpić. Biedny staruszek musiał odejść od stołu.

- Och tak, pamiętam. Biedny staruszek...


75


- I to jest właśnie przykład udawanej rozmowy - powiedział Sabatino.

- Wyglądasz na zmęczonego - Mary Barnes zwróciła się do Sherwooda.

- Trzy godziny snu w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Tak się czuję.

Poza tym tabletki przestały już działać...

Udawanie, że lubi Conway - podczas gdy w rzeczywistości wolałby zadać jej kilka naprawdę trudnych pytań - było naprawdę męczące. Na razie jednak musi postępować delikatnie.

Ta historia z tunelami kopalnianymi...

Niedobrze, niedobrze. Błędna ocena.

Sherwood czuł się aż sparaliżowany ze zmęczenia. Nie mógł jasno myśleć. Nie potrafił ubrać swoich myśli w słowa.

Powinien był lepiej planować.

Wszyscy ci wrogo nastawieni członkowie sekty przesłuchiwani obecnie przez jego agentów...

Cholerny obóz koncentracyjny. Proszę skoncentrować się na pytaniach!

I ten kamerzysta w helikopterze...

Zatrzymaj Marcusa i Renny’ego pod byle pretekstem. Ale Brytyjczyków puść wolno. Niech odjadą. Niech poprowadzą tropicieli... ku prawdzie.

Mary Barnes sprawia wrażenie doskonałej agentki. Poza tym jest piękna. Nigdy dotąd nie myślał o niej w ten sposób. Do licha, ma przecież żonę. Siostrzenicę senatora.

Ci Angole będą leżeć razem w łóżku, spiskując po cichu. On będzie leżał samotnie, nieprzytomny.


76


Nieco później w łóżku Jack i Clare naciągnęli sobie na głowę koc i prześcieradło, niczym dzieci przygotowujące się do zakazanej lektury w świetle latarki. Przytulili się do siebie. Jack wstydliwie poprawił swojego twardego członka i objął Clare. Dla niej było to pewnie jak dotyk wielkiej parówki na pośladkach. Clare pachniała brzoskwinią po umyciu głowy hotelowym szamponem.

- Soul mnie nie znajdzie - wymruczała cicho. - Chciał mnie tylko nastraszyć. Będzie musiał troszczyć się o siebie.

Razem w łóżku. Przytuleni. Chociaż Clare nie miała już okresu, nie mogli się kochać, kiedy w sąsiednim pokoju ktoś uważnie nasłuchiwał wszelkich dźwięków. Jak można kochać się radośnie, a zarazem w całkowitej ciszy?

- Kochana, kochana Clare... Co do podróży: przykro mi to mówić, ale wydaje mi się, że nie mamy czasu na powtarzanie trasy twojej siostry. Wiem, ile to dla ciebie znaczy. Ale musielibyśmy nadłożyć tyle drogi... Nie uważasz, że powinniśmy ruszyć prosto do Kalifornii?

- Tak - zgodziła się niespodziewanie. - Łatwiej byłoby zgubić ich wszystkich, uciec od całego tego bałaganu. Uciec, uciec, Jack. Moglibyśmy zamienić samochody. Pozbyć się toyoty. Wynająć coś innego. Czy możemy to zrobić?

Zgubić FBI?... Teraz, pod osłoną koca, wydawało się to niemal prawdopodobne. Dwoje dorosłych dzieci planujących wspólną ucieczkę... Czuł się znowu młody.

Jack pomyślał o kartach kredytowych i o płaceniu rachunków. Pomyślał o spragnionych roślinach swojego przyjaciela Angela. San Francisco wydawało się czymś w rodzaju ziemi obiecanej, rajeni lub schronieniem. Po wypadkach, jakie ich spotkały, być może było to infantylne myślenie, oparte wyłącznie na życzeniach i złudzeniach. Ale jakże pociągające, jakże sugestywne.

- Pomimo wszystko pojedziemy przez San Jose - wyszeptał do jej ucha.

- Soula tam nie będzie... Jack, nie chcę już oglądać Blaszanego Człowieka. To już dla mnie nieważne.

W świetle jej odkrycia...

Rozsądek i poczucie obowiązku nakazywały odwiedzenie laboratorium Blaszanego Człowieka zgodnie z wcześniejszym planem. Wizyta mogłaby pomóc Clare w otrząśnięciu się z szoku, powrocie do dawnej osobowości.

- Ale Matsushima chciała, żebyś...

- Nie obchodzi mnie to. Oczywiście, chciałabym dowiedzieć się, jak przebiegają prace nad komputerem kwantowym. Ale w QX i tak mi tego nie powiedzą! Muszę być z tobą sama, żeby przemyśleć wszystkie implikacje mojego odkrycia, ustalić najlepszy sposób zaprezentowania tego, co wiem.

Czy uda im się opuścić Stany po paru dniach samotności w San Francisco, jeśli narażą się FBI? Infantylne myślenie.

- Och, obiecałam coś Carlowi Newmanowi, to prawda. W porządku, przejedziemy obok QX. To i tak po drodze. Nie będziemy się zatrzymywali. Rzucimy tylko okiem i pomkniemy dalej.

Dopuszczała tę możliwość. Kiedy znajdą się w pobliżu San Jose, Clare może zdać sobie sprawę, że naprawdę pragnie odwiedzić laboratorium sztucznej inteligencji. Wykładowczyni w Spenser College, stypendystka Matsushimy musi odwiedzić to miejsce - ale czy Clare jest nadal tą samą osobą?

Może zawsze psychologicznie stała na krawędzi, czekając na wizję, na nowe spojrzenie. W przeciwnym razie czy uległaby Orlandowi? Czy doszłaby do wniosku, że komputery kwantowe uzyskają samoświadomość? A teraz że stanowią również bramę do życia po śmierci?

Jack zdał sobie sprawę, że jest świadkiem zmiany światopoglądu kogoś, kogo kocha, i że on sam też się zmienia, że jest zakochany - nie darzy już Clare przyjaźnią tylko zabarwioną pożądaniem, ale czuje namiętność, rozkosz i tłumiony żar.

Miłość, miłość, jaką czuł do Heather dawno temu; a potem ją stracił.

- Wszystko się zmieniło, Jack.

- A ja cię kocham - wyszeptał. Powietrze pod kocem stawało się duszne. Podnosząc się i ściągając koc na bok, nachylił się, by pocałować jaw pachnący brzoskwinią policzek, a potem wyciągnął się na łóżku.

Clare odwróciła się ku niemu.

- Wszystko się zmieniło oprócz San Francisco - westchnęła niemal bezgłośnie.

Jakże mało prawdopodobne było teraz, że będzie składał wizyty wszystkim kolegom po fachu, których nazwiska zapisane miał w notatniku.

Odkrycie Clare mogło być tylko halucynacją. Zarazem jednak zawierało ideę, która, rozgłoszona, mogła wpłynąć na miliony ludzi... Czytelników “Narodowego Detektywa” i temu podobnych.


77


Po całym dniu drogi dotarli wreszcie do drogowskazów północnego Hollywood, Beverly Hills, Glendale i Burbank. Jack był wyczerpany, a Clare siedziała otępiała.

Hotel, który znaleźli, nazywał się Dom Gwiazd. Oprawione w ramki fotografie Richarda Gere, Demi Moore i innych aktorów zdobiły hali, który był pełny spoconych mężczyzn w mundurach koloru khaki, dźwigających worki z wyposażeniem. Czy byli to autentyczni żołnierze, czy też statyści w jakimś filmie?

Kiedy Jack i Clare zdołali wreszcie zarezerwować pokój, recepcjonista wyjaśnił, że żołnierze są członkami Gwardii Narodowej przybyłymi na coroczne ćwiczenia. Być może pobyt w Domu Gwiazd był jednym z przywilejów lub też zajęcia z partyzantki miejskiej znajdowały się w planie ćwiczeń.

Drzwi wzdłuż korytarza na trzecim piętrze były pootwierane. Gwardziści siedzieli na łóżkach, trzymając w rękach puszki piwa. Trwała zabawa. Za oknem widać było wielkie cysterny z wodą ustawione na żelaznych wspornikach.


Nie zauważyli, żeby ktokolwiek ich śledził, ale przez całą drogę czuli się zablokowani, niezdolni do zwierzeń. Clare nadal uważała, że powinni zmienić samochód. Byłoby to jak umycie dłoni.

Tej nocy znowu przytulili się do siebie.

- Wierzysz mi, prawda? Wierzysz, że nasze tożsamości mogą przetrwać...

Lekki dotyk wydawał się najlepszy.

- Cóż, znasz moją specjalność. Nowe przekonania, nowe postawy. To, w jaki sposób w mózgu zmieniają się biegi.

- Czy badasz mnie teraz? - zapytała figlarnie.

O tak, takie było jego pragnienie. Ona była jego pragnieniem. Niespełnialnym dzisiaj, ale następnej nocy tak. Do tego czasu - tylko lekki dotyk.

Jako psycholog przypomniał sobie syndrom zwany folie d deux - kiedy dwoje ludzi związanych emocjonalnie zaczyna dzielić to samo złudzenie.


Następnego ranka, przestudiowawszy książkę telefoniczną i plan miasta, odkryli agencję wynajmu samochodów Hertza oddaloną zaledwie o parę kilometrów od hotelu.

Po wymeldowaniu się pojechali tam, gubiąc kilka razy drogę

Oddawana toyota nie wzbudziła podejrzeń. Wyglądała jak nowa. Opłata za dostarczenie samochodu w inne miejsce niż w umowie została pokryta z konta Jacka.

Pracownik zamówił dla nich taksówkę.

Kierowca był uśmiechniętym od ucha do ucha Grekiem. Poprosili go o znalezienie restauracji parę kilometrów dalej.

Kiedy jechali, kot o zmierzwionym futrze wyskoczył na ulicę. Kierowca przyhamował ostro, wymijając zwierzę. Samochód z tyłu skręcił gwałtownie, nieomal zderzając się z nadjeżdżającą furgonetką. Drobne zamieszanie w tyle.

Z restauracji Jack zadzwonił po następną taksówkę.

- Proszę zatrzymać się przy jakimś bankomacie - powiedział Jack do czarnoskórej kobiety za kierownicą. Tak, wyciągnie dość gotówki, żeby zapłacić spory depozyt za wynajmowany samochód, i w ten sposób uniknie korzystania z karty, której transakcje są rejestrowane. - Potem pojedziemy do agencji wynajmu samochodów, ale żeby to nie był Hertz.

- Hertz zrobił wam coś złego czy jak?

- Nie podobał mi się kolor ich samochodów - powiedziała Clare beztrosko.

- Ma pani coś przeciwko kolorom?

- O mój Boże, nie chciałam pani urazić. Przepraszam!

Kobieta prowadziła w ponurym milczeniu. Po jakimś czasie zatrzymała się przy filii Banku Amerykańskiego z automatem gotówkowym wbudowanym w ścianę.

Clare wypłaciła tysiąc dwieście dolarów w banknotach dwudziestodolarowych, a potem czarnoskóra kobieta ruszyła dalej okrężną drogą, nabijając licznik, tak im się przynajmniej zdawało. Kiedy dotarli do niewielkiej agencji zwanej Road-King, Jack czuł się w obowiązku dać duży napiwek, ale kobieta nie podziękowała mu, chociaż przesłała ironicznego całusa młodemu, chudemu Murzynowi siedzącemu za biurkiem.

Murzyn wolałby tysiąc pięćset dolarów wobec braku karty kredytowej, ale kiedy przekupili go parą dwudziestek, zgodził się na tysiąc dwieście oraz ubezpieczenie.

Specjalna wywieszka informowała, że oddziały agencji znajdują się w San Diego, San Jose i San Francisco, wszystkie miasta zaczynające się na San.

Potem odjechali błękitnym fordem taurusem - ku ziemi obiecanej, przez San Jose.


78


Późnym popołudniem zjechali z międzystanowej autostrady numer 5, przecięli północną odnogę wielkiego zbiornika wodnego i przez tamę wjechali na szosę numer 101 w okolicach miejscowości zwanej Gilroy. Tablica informacyjna głosiła, że “Gilroy jest Stolicą Czosnku”. Gigantyczne malowidło przedstawiające ząbki czosnku wyjaśniało hasło.

Clare opuściła szybę i powąchała.

- Gilroy był tutaj - zażartowała.

Chociaż droga była męcząco długa i prowadziła o dobre sto kilometrów od nadbrzeżnych widoków, upłynęła w o wiele bardziej rozluźnionej atmosferze niż dzień wcześniej. Clare była radosna. Opowiadała o swoim odkryciu.

Jack potrafił sobie wyobrazić popularnonaukowy bestseller “Kwantowe przetrwanie” lub coś w tym guście. Może “Wszechświat widm”.

- Czy zwierzęta też przetrwają? - zapytał ją. - Koty i psy, i małpy?

Po chwili zastanowienia Clare skinęła głową.

Zaśmiała się.

- Trudno jest wytyczyć granicę, gdy mamy do dyspozycji nieograniczoną przestrzeń magazynową...

Zaiste trudno.

Uparta powaga zniknęła. W powietrzu wisiał nastrój zabawy i miłości. Namiętności i uczucia. Wspólnota ducha i ciała. Jack niemal zapomniał o perspektywie powrotu do Cambridge za niecały tydzień, o Orlandzie, Heather i innych kłopotliwych aspektach rzeczywistości.

Z pewnością nie będzie marnował czasu w San Francisco na przeprowadzanie wywiadów z wyznawcami alternatywnych terapii i miejskiego szamanizmu. Jedynym obiektem jego badań będzie Clare we własnej osobie, i będą to naprawdę dogłębne badania.

Obecnie mijali kolejne kilometry przedmieść i ruch na drodze się nasilał. Na wschodzie łańcuchy wzgórz wznosiły się ku widocznym w oddali zamglonym szczytom. Na zachodzie słońce opadało za innymi wzgórzami, gdzie jakieś trzydzieści kilometrów dalej zaczynał się bezmiar Pacyfiku.

Od San Francisco dzieliło ich już tylko sto kilometrów.

Jakim absurdem byłoby teraz dzwonić do Changa, załatwiać wizytę w laboratorium Blaszanego Człowieka, udając zainteresowanie, marnować noc i ranek w San Jose, kiedy o dziesiątej lub jedenastej mogli być w domu Angela i obudzić się rano w zupełnie innym świecie.

Jeśli Clare zamierza zwiedzić laboratorium, to co powstrzyma ją przed opowiadaniem o swoim odkryciu?

Mogą uznać ją za wariatkę.

Musiała jednak zobaczyć miejsce, gdzie komputer kwantowy miał największe szansę na zdobycie samoświadomości - i utworzenie połączenia z widmowymi wszechświatami.

Wedle mapy, jaką przysłał jej Chang, wymagało to tylko niewielkiego nadłożenia drogi.

San Jose było rodzajem stacji krzyżowej na drodze do raju, miejscem na krótki postój i zwiedzanie.


79


Blednące pomarańczowe i czerwone sztandary chmur na zachodzie. Warstwa smogu stawała się coraz bardziej widoczna, w miarę jak zapalały się światła miasta.

Niskie nowoczesne budynki, znajdujące się na wolnych przestrzeniach, ciągnęły się wzdłuż Jefferson Avenue. W większości z nich paliły się wszystkie światła, a parkingi były pełne.

Dojechali wreszcie do siedziby QX, zajmującej kilka hektarów ogrodzonych siatką. Wysoka podświetlona tablica przy wjeździe oznajmiała: WYTYCZAMY NOWE HORYZONTY.

Jack zatrzymał się pięćdziesiąt metrów od bramy, przy której stała oszklona budka strażnika. Wyłączył silnik i reflektory i opuścił szybę. Clare przysunęła się do niego, zafascynowana.

- Oto Mekka - powiedziała radośnie.

Para furgonetek nadjeżdżała z tyłu w wolnym tempie. Przepłynęły obok taurusa: identyczne furgony turystyczne z przyciemnianymi szybami i dużymi plastikowymi wentylatorami na dachach. Zatrzymały się sto metrów od wejścia, jedna za drugą.

Mieszkalne wozy, jakich używają turyści. Wydawały się nie na miejscu w tej okolicy. Każdy miał długą antenę.

Następnie nadjechała gigantyczna ciężarówka. Bliźniacze klaksony na dachu szoferki były jak srebrne trąbki. Rury wydechowe przypominały lśniące kominy.

Ciężarówka podjechała nieco do przodu i zatrzymała się, wyłączając światła. Być może kierowca planował spędzenie tu nocy.

Plastikowe pokrywy na dachu furgonetek otworzyły się. Pojawili się w nich ludzie, spoglądając przelotnie na ciężarówkę.

- Jack, te furgonetki...

- Sądzisz, że to FBI?

Clare zamilkła, skupiając się.

- Widziałam dwie identyczne w Schronie Duszy. Soul właśnie je wyprawiał...

- Musi być dużo furgonetek takich jak te.

Nadjeżdżała kolejna furgonetka, zbliżając się od strony ciężarówki. Miała na dachu coś w rodzaju głośników. Zatrzymała się za ciężarówką z wyłączonymi światłami, znikając z pola widzenia.

Dwudrzwiowe BMW przemknęło obok. Z wnętrza dobiegały głośne dźwięki muzyki rockowej. Po prostu ktoś gdzieś jedzie.

- Posłuchaj, Jack...

Ludzie, którzy wystawili głowy przez otwory na dachu furgonetek, wyciągali teraz ze środka jakieś grube rury.

Oparłszy łokcie o dach, celowali z nich.

W tym momencie od strony zachodniego skrzydła budynku QX dobiegło stłumione tąpnięcie.

Chwilę później obie rury błysnęły. Wyprysnęły z nich dwie błyskawice, przelatując ponad ogrodzeniem i zaparkowanymi samochodami.

- Chryste Wszechmogący! - krzyknął Jack. - Strzelają z bazook!

Rakiety wbiły się w ścianę wschodniego skrzydła. Strzeliły płomienie. W powietrze poleciały odłamki. Buchnął dym.

- Na miłość boską, zawracajmy...

Jack zapuścił silnik. W tym momencie obudziła się ciężarówka. Zabłysły reflektory. Gigantyczny pojazd drgnął, wycofując się powoli.

Kolejne dwie rakiety wystrzeliły z wyrzutni.

Na wschodnim skrzydle wykwitły dwa ogniste kwiaty. Trysnęły płomienie. Nagle całe wschodnie skrzydło ogarnęła ciemność i jedyny blask dawał już tylko szalejący ogień.

Ciężarówka ruszyła z rykiem środkiem drogi w kierunku furgonetek - i w kierunku taurusa. Gdyby Jack zawrócił teraz, z pewnością znalazłby się na trasie mamuta. Ciężarówka zniszczyłaby ich wóz, zgniotła go jak aluminiową zabawkę.


80


- Mówiłem ci, Lukę, że nie podoba mi się ta ciężarówka!

- Rozwal ją...

- Cholera, wyrzutnia się zacięła...

Zacięła się czy też Żak panikował?

- Weź uzi...

- Cholera! - zawołał Donny z fotela kierowcy. Był na wpół oślepiony przez blask reflektorów nadjeżdżającego tira.

Zaterkotało uzi. Ciężarówka oślepła na jedno oko. Żak strzelał za nisko.

- Do cholery, człowieku! - wrzasnął Donny, gdy blask zalał wnętrze furgonetki. I sekundę później: - Ominie nas, ominie nas!...

Z ogłuszającym zgrzytem ciężarówka otarła się o bok furgonetki.

Schodki, na których stał Żak, odpadły i mężczyzna zawisł w powietrzu, dyndając nogami.

A potem bestia minęła ich. Przez soczewkę w przyciemnianej tylnej szybie ujrzeli, jak niczym wielki stalowy wieloryb przepływa obok drugiej furgonetki.

Żak opadł na podłogę. Lukę gapił się przez soczewkę.

- Nie rozumiem - bełkotał Donny. - Mogła nas rozwalić.

- Ruszaj, Donny, wydostań nas stąd! Podpaliliśmy cholerne strupieszałe laboratorium.

- Facet w ciężarówce był chyba żółtkiem. Cholera, zapłon nie działa...

Ciężarówka przejechała obok bramy. Nagle skręciła. Wjechała na pobocze i wbiła się w ogrodzenie. Gigantyczny pojazd miażdżył kolejne metry słupków i drutu kolczastego, rozpłaszczając je swoim ciężarem. Trzydzieści metrów ogrodzenia, czterdzieści, pięćdziesiąt.

Potem ciężarówka wróciła na drogę i odjechała, kierując się na zachód.

- Hej, facet właśnie rozwalił ogrodzenie, rozmyślnie. Po co to zrobił?

- Nasz silnik nie działa! - wrzasnął Donny. - Świeca albo coś takiego. Musimy przesiąść się do drugiego wozu!

Ni stąd, ni zowąd rozległy się następne eksplozje.


81


Błysk i miniaturowa ognista kula oświetliły zachodni kraniec terenu. Druga rakieta zniszczyła budkę strażnika. Przy wschodniej bramie również rozległ się huk.

Clare i Jack pochylili się nisko w swoich fotelach.

Trzej mężczyźni wyskoczyli z najbliższej furgonetki. Byli uzbrojeni - karabin automatyczny, pistolet maszynowy, pistolet.

Nieco dalej na drodze zapaliły się reflektory. Furgonetka z głośnikami ruszyła.

Wybuch na zachodnim parkingu zniszczył jeden z samochodów.

Rozległ się wzmocniony głos:

- UWAGA. MÓWI POLICJA.

Brzmiał tak głośno, że Jackowi zadźwięczało w uszach. Dźwięk słów niemal zagłuszył huk samochodu eksplodującego w płomieniach na parkingu po wschodniej stronie. Musiał być słyszalny na dobre półtora kilometra.

- MÓWI POLICJA. EWAKUUJCIE BUDYNEK PRZEZ POŁUDNIOWĄ BRAMĘ. POWTARZAM, EWAKUUJCIE SIĘ NIEZWŁOCZNIE PRZEZ POŁUDNIOWĄ BRAMĘ. TO ROZKAZ.

Na furgonetce z głośnikiem nie było żadnych oznaczeń policyjnych.

Do południowej bramy z dużą szybkością zbliżała się furgonetka. Szlaban podnosił się. Strażnik w budce postępował zgodnie z poleceniem ewakuacji budynku.

Furgonetka skręciła z piskiem opon. Na boku widniał napis USŁUGI KURIERSKIE “MERKURY” i rysunek skrzydlatej postaci dostarczającej przesyłkę.

Mężczyzna z karabinem zaczął strzelać do furgonetki z głośnikami. Jej przednia szyba zamieniła się w mozaikę lodu z dziurą pośrodku. Drugi z furgonów turystycznych zaczął wyjeżdżać na drogę - prosto pod koła furgonetki kurierskiej, która wciąż kołysała się na boki po gwałtownym skręcie.

Kolizja wbiła furgon w bok jego bliźniaka. Furgonetka kurierska obróciła się w przeciwną stronę. Z piskiem opon ruszyła w stronę taurusa. Jack i Clare schowali głowy, kiedy ich mijała.

Bezlitosny rabunek, tego właśnie byli świadkami... Wóz kurierski miał do odegrania rolę kluczową, odjeżdżając teraz ze skradzionymi towarami.

Nic z tego, co widzieli, nie miało sensu.

Wywołanie zamieszania musiało być częścią planu napadu, lecz rzeczywisty chaos był o wiele większy. Strzelanie z bazook... Jeśli Clare miała rację co do tych furgonów turystycznych, to wyglądało na to, że ludzie Soula przybyli do San Jose, żeby zaatakować QX...

Jack ostrożnie wyjrzał przez okno. Pasażerowie furgonu wychodzili na zewnątrz. Dwaj zataczali się jak pijani. Jeden upadł.

Lufa karabinu rąbnęła w popękaną przednią szybę furgonetki z głośnikiem, oczyszczając jaz odłamków. Furgonetka ruszyła ponownie. Kierowca trzymał głowę nisko. Pasażer otworzył ogień do mężczyzn, którzy wyskoczyli z furgonu turystycznego. Jeden z nich zachwiał się i upadł. Drugi odpowiedział ogniem, zanim sam został trafiony. Gdy furgonetka z głośnikiem przemknęła obok taurusa, Jack na moment ujrzał twarz strzelca. Młody Azjata, zaledwie kilkunastoletni.

Ludzie zaczęli wysypywać się z budynku QX. Niektórzy mieli na sobie białe kombinezony, maski i specjalne gogle. Jack słyszał w oddali krzyki i wrzaski. Błyskały płomienie. Kłęby dymu unosiły się ku niebu. Zapuszczano silniki. Pierwsze samochody zaczynały odjeżdżać. Na parkingach kilka pojazdów płonęło, buchając czarnym dymem.

Dwaj pozostali przy życiu pasażerowie furgonu turystycznego wrzeszczeli coś.

- Śmierć, trupy, śmierć! - skandowali.

Z budynków wzdłuż Jefferson Avenue tłumnie wylęgali gapie.

Dwaj sabotażyści Soula ruszyli do góry drogą. Jeden poruszał się truchtem. Drugi utykał mocno. Obaj kierowali się w stronę taurusa.

Niewielki sportowy samochód pędził przez południowy parking. Wjechał na trawnik.

Sabotażysta na przedzie trzymał w ręku pistolet. Obrócił się i zaczął strzelać, gdy sportowy samochód przejechał przez zmiażdżone ogrodzenie. Kierowca miał na sobie rodzaj białego kombinezonu, maskę i gogle. Wyglądał jak asystent Reda Adaira, słynnego gasiciela płonących szybów naftowych. Kręcił kierownicą, ledwie panując nad pojazdem. Pierwszy pocisk musiał odbić się rykoszetem od karoserii.

Pędzący samochód wpadł w poślizg, gdy przednia opona pękła z trzaskiem.

Padł strzał. To strażnik opuścił swoją budkę. Stał na szeroko rozstawionych nogach, w jasnobrązowym uniformie, koszuli z krótkimi rękawami i czapce z daszkiem, celując oburącz z rewolweru.

Sabotażysta zachwiał się. Pistolet wyleciał mu z ręki. Zderzak sunącego samochodu uderzył go w kolano, przewracając na ziemię.

Samochód zatrzymał się. Otwarły się drzwi. Kierowca wygramolił się ze środka, trzymając w rękach walizeczkę jasnego koloru. Ochronny kombinezon, gumowe rękawiczki, okulary, siatka na włosy...

Zawył klakson, ostrzegając strażnika, by usunął się z drogi. Strażnik uskoczył na bok, na sekundę przed tym, jak dwudrzwiowe alfa romeo wyskoczyło pełnym gazem na drogę.

Mężczyzna w ochronnym kombinezonie podniósł upuszczony pistolet. Spojrzał na taurusa. Ruszył w jego stronę.

Kilka sekund później Jack i Clare patrzyli na wylot lufy. Jack zbyt późno zdał sobie sprawę, że nie zablokował drzwi. Syreny zaczęły wyć w oddali.

Odstawiając na chwilę kremową walizeczkę, mężczyzna w kombinezonie otworzył tylne drzwi taurusa. Położył walizeczkę na siedzeniu, wsunął się w ślad za nią i wyciągnął pistolet przed siebie:

- Jedź, palancie, no już!

Kilka następnych samochodów wyjechało przez bramę. Część ruszyła na zachód wzdłuż Jefferson Avenue. Część skręciła na wschód. Biały sportowy mercedes kierował się na wschód.

- Jedź za tym białym mercedesem, kłamliwy sukinsynie!

Jack ruszył.

Wycie syren, coraz bliższe.

Gdy taurus dotarł do wylotu Jefferson Avenue, czarny wóz policyjny wypadł z piskiem opon zza rogu, potem następny i jeszcze jeden. Błyskające czerwone i niebieskie światła. Jack skręcił gwałtownie, żeby uniknąć zderzenia. To samo zrobiły policyjne wozy.

Konwój popędził w stronę budynku QX, gdzie rozgrywała się główna akcja.

Może powinien był zablokować jeden z wozów policyjnych. Ryzykowałby jednak wypadek. Za późno, by myśleć o tym teraz. Jego instynktowna reakcja była inna.

- W lewo, w Bernstein!

- Gdzie?...

- W lewo, do cholery! - Jack skręcił. - Nie mogliście poczekać, aż dotrę do Portal Park, co? Myśleliście, że dam nogę? Że sprzedam towar temu, kto zaoferuje najwyższą stawkę?

Ich pasażer sprawiał wrażenie człowieka niespełna rozumu.


Clare zaryzykowała spojrzenie na porywacza, który jedną ręką zdarł maskę, gogle i siatkę na włosy. Pękaty nos, chudy podbródek, głęboko osadzone oczy i ziemista cera. Mężczyzna skierował pistolet na Clare.

- Mam tego po dziurki w nosie! - rzuciła ostro Clare, jakby uderzała go w policzek.

Mężczyzna zmarszczył czoło. Jego oczy zwęziły się.

- Kim jesteście?

- Jesteśmy Brytyjczykami. - Czuła się głupio, jak oburzona kolonialna dama karcąca nieposłusznego tubylca. - Jesteśmy na wakacjach.

Jack zwalniał.

- Nie zwalniaj! Ale nie rób też nic, co zwróciłoby na nas uwagę! Kieruj się w stronę drogi numer 101.

- Którędy?

- W prawo na światłach.

Światło zmieniło się na żółte. Z przodu nadjeżdżał, błyskając czerwonym kogutem, z włączoną syreną, wóz straży pożarnej. Jack zwolnił. Światła zmieniły się na czerwone. Przyhamowując tylko na moment, wóz straży przemknął przez skrzyżowanie. Jack zatrzymał się.

- Skręcaj w prawo!

Czerwone światło nadal się paliło.

- Nikt nie nadjeżdża z lewej strony, kretynie. Jedź, jedź!

Jack wykonał polecenie. Ich pasażer wbił wzrok w Clare.

- Dziwny sposób na wakacje, siedzieć przed QX, czekając, aż zostanę zastrzelony, żeby uciec z towarem...

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz!

- Co Brytyjczycy mają z tym wspólnego? Myślałem, że za Gwendą i Wietnamczykami mogą stać Chińczycy. Albo północni Koreańczycy. Albo pieprzeni Irakijczycy czy Libijczycy. Jedź za zielonymi znakami!

- W stronę autostrady, tak?

- W stronę autostrady! - W głosie porywacza wciąż dźwięczało niedowierzanie. - Skoro jesteście turystami, to gdzie się zatrzymaliście?

- Jechaliśmy dopiero do San Francisco - powiedziała z wściekłością Clare. - Czy kiedykolwiek tam dotrzemy?

- Spokojnie, damulko. Dlaczego czekaliście, aż zostanę zatrzymany i zastrzelony?

- Nigdy w życiu nie widziałam cię na oczy.

- Przypuszczam, że Gwendy Loomis również nie znasz.

- Pierwszy raz słyszę to nazwisko.

- A co z minimalnymi ofiarami? QX zapaliło się od waszych cholernych moździerzy.

- Rakiet - poprawił Jack, nie odwracając wzroku. Musiał koncentrować się na prowadzeniu. Dostrzegł zielony znak autostrady numer 101 i międzystanowej 880.

- Skąd o tym wiesz, panie niewinny turysto?

- Widzieliśmy rakiety wystrzeliwane z furgonów turystycznych.

- Furgony. Widziałem je. Kłamliwa suka nic mi nie powiedziała o...

Clare zazgrzytała zębami.

- Nie mam pojęcia, kim jest Gwendą, ale te furgony z całą pewnością należą do Gabriela Soula.

- Kto to, u diabła, jest Gabriel Soul?

Clare zawahała się.

Lufa pistoletu skierowała się w jej stronę.

- Kto?

Zachowuj się przyjaźnie, to szaleniec. Spróbuj nawiązać kontakt. Ukaż mu się jako żywa osoba, on również jest człowiekiem. Robiła się w tym coraz lepsza.

Odpowiedziała słodko:

- Jest przywódcą sekty. Był w Arizonie. Mieliśmy z nim pewne kłopoty. Ja nazywam się Clare, a to jest Jack.


82


W trakcie godzinnej jazdy na północ ku temu, co miało być ziemią obiecaną, Clare rzeczywiście nawiązała kontakt z ich porywaczem. Mikę, mów mi Mikę. Zapewne nie było to jego prawdziwe imię. Ale zbliżone. Ten sam inicjał, być może.

Mikę był przewrażliwiony na punkcie leżącej na podłodze walizeczki kremowego koloru, której stale dotykał. Denerwowało go również, że za wolno jadą. Często oglądał się do tyłu, by sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi.

Bardzo się zdenerwował, kiedy musiał odłożyć pistolet na siedzenie obok, żeby zdjąć dwie pary rękawiczek, jednych cieńszych, drugich grubszych, by w końcu wygrzebać się ze swego białego kombinezonu. Został w czymś w rodzaju błękitnej piżamy, upodabniającej go do wietnamskiego chłopa.

Clare opowiedziała mu, jak Gabriel Soul napastował ją na konferencji w Tucson - ale nie wspomniała o porwaniu ani o ataku FBI na Schron Duszy. To naprawdę mogłoby zdenerwować Mike’a.

- Gabe Soul to szalony prorok z kupą forsy i wielkim arsenałem. Uważa, że cały świat jest pełen ludzi-trupów...

Tylko poprzez rytuały seksualne można stać się na tyle silnym, by przetrwać śmierć. Soul z niemal psychopatyczną nienawiścią traktuje wszelkie próby zbudowania sztucznej inteligencji. Takie jak projekt Blaszanego Człowieka, zgadza się?

- Jack i ja znaleźliśmy się przed budynkiem QX - powiedziała Mike’owi ostrożnie - ponieważ jutro mieliśmy odwiedzić laboratorium Blaszanego Człowieka. Sprawdzaliśmy tylko drogę. Widzisz, w Tucson wygłosiłam referat na temat sztucznej inteligencji. - W rzeczywistości było trochę inaczej. - Taką właśnie obsesję miał Gabriel Soul. Musiał wysłać swoich oprychów, żeby wyrządzili QX jak największe szkody.

A to zbiegło się z innymi wydarzeniami.

Mikę opuszczał teren QX w trakcie powstałego zamieszania, z kremową walizeczką w swoim samochodzie - ubrany jak pracownik laboratoryjny, nie do odróżnienia od innych...

Kremowa walizeczką nie może chyba być...

...największym trofeum w QX? Jeśli komputer kwantowy rzeczywiście już istnieje?

Musi się dowiedzieć.

Mikę miał paranoję. Uważał, że jego wspólnicy próbowali go zabić.

- Wcale nie jesteście na wakacjach - powiedział.

- Jesteśmy. Między innymi.


Cała sprawa jest kompletnie pochrzaniona, pomyślał Matt.

Uciekł z prototypem, zamiast oddać go Gwendzie. Teraz ona i jej mocodawcy mogą sądzić, że zamierza ubić interes na własną rękę. I to wart więcej niż osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Raczej jakieś pięć milionów. Wietnamscy gangsterzy będą go szukać.

Mógł zadzwonić do Gwendy w San Francisco. Powiedzieć, że kompletnie zaskoczyło go to, co się stało. Ci sekciarze strzelający z wyrzutni i broni automatycznej.

Nie, nie powininen nic o nich wiedzieć. Po prostu zaskoczył go stopień przemocy, to wszystko. Myślał, że plan został zmieniony. Nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Uznał, że najlepiej będzie zmyć się jak najszybciej. Znaleźć bezpieczne schronienie. Gwenda powinna to zrozumieć.

Wciąż doznawał wstrząsu, kiedy przypominał sobie, że do niego strzelano.

Ale gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, dlaczego jakiś wietnamski zabójca nie miałby czekać w Portal Park, żeby zabić go po tym, jak Gwenda dostałaby towar? Oczywiście, że tak by się stało! Był taki głupi.

Dzięki Bogu za interwencję tego szalonego proroka. Prawda stanęła mu przed oczami.

Wietnamczycy Gwendy nadal będą starali się go znaleźć i zabić. I to tym bardziej teraz.

Może powinien oddać się w ręce policji w San Francisco. Najpierw zadzwonić. Miał ze sobą komputer, mógł się targować. Zostałby objęty programem ochrony świadków. Otrzymałby nową tożsamość. Pracę na stacji benzynowej gdzieś na zadupiu w Arkansas.

Nie, skróciliby mu tylko wyrok w więzieniu.

Ta Angielka, Clare, wydawała się mówić prawdę na temat domu, którym mieli się zaopiekować. Bez żadnych oporów opowiedziała mu o ich miłosnym gniazdku na Telegraph Hill. Wciąż ukradkiem zerkała na komputer.

I miała odwiedzić laboratorium Blaszanego Człowieka.

Ktoś, kto jest zaproszony przez QX, musi wiedzieć wystarczająco wiele na temat firmy, by zdawać sobie sprawę, jak blisko jest ona zbudowania komputera kwantowego.

- Gdzie zamierzaliście spędzić noc? - zapytał.

- W raju... - Jack ziewnął głośno.

- W jakimś motelu w San Jose - odparła Clare.

- Gdzie spędziliście ostatnią noc?

- W Los Angeles - powiedziała.

- Nie pozwól Jackowi zasnąć - rzekł Matt do Clare. - Patrz na niego, nie na mnie. Jaki jest adres tego domu na Telegraph Hill?

- Zaułek Piratów numer dwanaście.

- Jesteś pewna? Nie wiedziałem, że z tego wzgórza wypatrywali piratów.

- Angelo powiedział Jackowi, że początkowo miejsce miało się nazywać Zaułek Papug. Ludzie trzymali tam tak dużo papug w zeszłym stuleciu.

- Lepiej dajcie mi swoją mapę.

W tej części San Francisco łatwo jest się zgubić.

Czy chce zająć sobie dłonie mapą? Chciał jak najszybciej znaleźć się w Zaułku Piratów.

Clare spojrzała na niego.

- Tylko nie każ nam jechać przez dzielnicę rozpusty! - W jej głosie pobrzmiewała panika.

- Co ci się nie podoba w dzielnicy rozpusty? Czy Gabriel Soul prowadzi tam burdel?

Clare próbowała się uspokoić.

- Moja siostra bliźniaczka została tam zastrzelona przez jakiegoś bandziora.

O cholera. Boi się, że historia może się powtórzyć.

- Przykro mi - rzekł nieprzekonująco. - Obiecuję, że nic wam się nie stanie, jeśli będziecie się odpowiednio zachowywali.

Sekundę później Angielka znowu zerknęła na komputer.

- Powiedziałem ci, żebyś patrzyła na Jacka, on zasypia!


83


Nowy budynek władz federalnych w śródmieściu San Jose, mieszczący biura FBI, powstał w trakcie przebudowy zaniedbanego dotychczas obszaru.

Wzniesiono nowoczesne centrum konferencyjne z wielkim szklanym tarasem. Luksusowe hotele, restauracje, sklepy i banki. Przeciągnięto linię kolejki naziemnej. Posadzono setki dających wytchnienie od słońca jaworów i zagospodarowano wielkie zielone przestrzenie z drzewami palmowymi.

Oczywiście nic z tego nie było widać z wnętrza klimatyzowanego pozbawionego okien pomieszczenia, gdzie o północy czterech mężczyzn i kobieta wpatrywało się w podzielony na ćwiartki ekran telekonferencyjny.


Mary Barnes i Sabatino śledzili parę Brytyjczyków, by poznać ich plany. Gdy Conway i Fox zatrzymali się w Domu Gwiazd, nie oznakowana furgonetka z lokalnego oddziału Biura pełniła dyżur pod hotelem przez całą noc. Mary i Sabatino nocowali w najbliższym motelu i wstali odpowiednio wcześnie, by zająć pozycje w swoim samochodzie i obserwować odjazd Brytyjczyków. Ci zatrzymali się przy oddziale agencji Hertza. Potem złapali taksówkę, do której załadowali swoje bagaże. Wedle Hertza w Tucson Jack Fox miał zwrócić toyotę w San Francisco, a nie w Los Angeles.

Sabatino zanotował numery taksówki. Nie na wiele się to zdało. Kot wbiegający na drogę spowodował niewielką kraksę. Taksówka zdążyła zniknąć. Sabatino porozumiał się przez radio z Biurem. Biuro skontaktowało się z przedsiębiorstwem taksówkowym i samym kierowcą.

Kiedy Mary i Sabatino dotarli do restauracji wskazanej przez taksówkarza, po parze Brytyjczyków nie było śladu. Kelner oczywiście przypominał sobie mężczyznę i kobietę, którzy weszli do środka z bagażami, skorzystali z telefonu i zniknęli.

Czym odjechali? Nie miał pojęcia. Był bardzo zajęty.

Sabatino zapisał nazwy firm taksówkowych, których ulotki umieszczone były przy aparacie telefonicznym. United Independent i kilka innych, być może nie tak szacownych.

Opóźnienie za opóźnieniem.

Dokąd udali się Conway i Fox? Bez własnego samochodu na obrzeżach Los Angeles?

Mary sądziła, że mogli pojechać do innej agencji wynajmu samochodów i nadal zdążali do San Francisco, być może chcąc zatrzymać się w San Jose.

Ślad na rachunku kredytowym Conway wykazywał sporą transakcję w bankomacie w South Pasadena. Agenci zadzwonili również do Harry’ego Changa z laboratorium sztucznej inteligencji w QX, ale nic się nie dowiedzieli. Doktor Conway rzeczywiście zgłaszała chęć odwiedzenia laboratorium - to było wiadome od dawna - ale nie skontaktowała się jeszcze z Changiem. Tak jakby wcale nie miała ochoty tam jechać.

Sabatino uznał, że Brytyjczycy są gdzieś w Los Angeles, i został na miejscu.

Porozumiawszy się z Sherwoodem, Mary wyruszyła do San Jose. Tym razem samolotem. Większa część dnia została zmarnowana.

Dotarła na miejsce wkrótce po zbrojnym ataku na siedzibę QX.


W pomieszczeniu konferencyjnym obecny był również porucznik Terry Hayward z samodzielnej jednostki do spraw walki z przestępczością komputerową policji San Jose oraz porucznik Bruno Lilly z policji Santa Clara. Przez maleńką słuchawkę podłączoną do nadajnika FBI Lilly odbierał raporty od swoich ludzi na Jefferson Avenue. Don Rosado przyleciał właśnie helikopterem.

Na ekranie: Irving Sherwood w Wodopoju na pustyni Sonoran, gdzie on i jego zespół próbowali przesłuchać bandę upartych więźniów.

Richard Pentecost, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego; Bella Roundtree, Secret Sendce; oraz enigmatyczny pan Grey.

Dla Terry’ego Haywarda pomieszczenia FBI były kosztowną ekstrawagancją w porównaniu z jego własnym mikroskopijnym biurem w budynku policji na First Street przy drodze 880.

Hayward i jego oficerowie starali się położyć tamę wzrastającej fali kradzieży procesorów. W pocie czoła wykonywali robotę inwigilacyjną, zastawiali pułapki, próbowali infiltrować wietnamską społeczność, bardziej nieufną od włoskiej mafii.

Prowokacje policyjne był coraz trudniejsze do przeprowadzenia ze względu na czynnik finansowy. W tym roku Terry sfingował kilka transakcji o wartości 50 000 dolarów, żeby ująć paserów. Szefowi nie podobało się, że tak duże pieniądze wypływają z kasy. Faktem było jednak, że prawdziwi handlarze rzadko zajmowali się dostawami wartymi mniej niż milion czy dwa miliony dolarów.

Bruno z kolei z narażeniem życia wniknął w szeregi przestępców i udając kierowcę wozu dostawczego, próbował zdobyć dowody ich procederu.

Tyle pieniędzy poszło na te luksusowe pomieszczenia! Można by pomyśleć, że FBI przygotowuje się do wojny.


- A więc napastnicy wdarli się do montowni... - zaczął Bruno.

Pan Grey uniósł rękę.

- Przepraszam?

- Do działu produkcji komputerów kwantowych - wyjaśnił Bruno. - Podejrzewamy, że wewnątrz też musieli kogoś mieć. Chwileczkę...

Zamilkł, słuchając meldunku.

- Do komputera ochrony wpuszczono wirusa. Wszystkie dane zostały wymazane: wejścia i wyjścia, kto, gdzie, kiedy. Sprawdzenie wszystkich pracowników posiadających odpowiednie przepustki zajmie trochę czasu.

Sherwood na ekranie wyglądał na wynędzniałego.

- Strażnik twierdzi, że kierowca ciężarówki był Azjatą - rzekł. - Ale ludzie, którzy odpalali wyrzutnie i strzelali do ciężarówki i furgonetki z głośnikami, muszą być członkami sekty Gabriela Soula, do oficerów policji zwracali się per “żywe trupy”.

- Szkoda, panie Sherwood - rzekł Grey sucho - że nie wiedział pan, iż Soul wysyła taką wyprawę.

Sherwood mógł tylko przyglądać się swoim dłoniom.

- Myśląc realistycznie - ciągnął Grey - możemy wyobrazić sobie dwa scenariusze. Pierwszy, że prototyp zostanie przemycony za granicę, a następnie rozebrany i dokładnie zbadany. Drugi, że wpadnie w ręce wewnętrznych wrogów naszego kraju. Panie Pentecost?

- Wcale nie uważam, że za tym napadem musi koniecznie stać obce państwo. Inicjatorami mogli być ekstremiści rodzimego chowu. Chcą złamać systemy zabezpieczeń. Rządowe, bankowe. Wywołać chaos. Sparaliżować władze federalne. Rozpocząć wojnę domową. Mówiliśmy już o tym. Teraz pragnę zwrócić uwagę na ewentualność, iż ekstremiści mogli wynająć miejscowych Wietnamczyków ze względu na ich doświadczenie, zakładając, że wszyscy napastnicy byli Wietnamczykami, na co nie ma wcale dowodów.

- Dlaczego mieliby strzelać do siebie nawzajem? - włączył się Terry Hayward.

- Może ludzie Soula próbowali ukraść prototyp dla siebie.

Sherwood ocknął się.

- Powiedziałbym, że to w pełni usprawiedliwia akcję przeciwko Schronowi Duszy.

- W takim razie gdzie jest nasza dama? - zamyślił się Grey. - I gdzie jest Soul?


84


Schody i strome alejki, altanki z barwnymi tropikalnymi pnączami, rododendronami, fuksją i bluszczem, chodniki zanurzone w zieleni, jasne zdobione stiukami apartamenty i zgrabne odeskowane domki, werandy i wznoszące się dachy w stylu Cezanne’a, oto jak wyglądało Telegraph Hill. Żebrowana kolumna Coit Tower wznosiła się ponad tym wszystkim, oświetlona na żółto.

Tak wiele paproci i drzew iglastych; Angelo Vargas wybrał idealne miejsce na dom dla miłośnika roślin.

Ziemia obiecana pod lufą pistoletu.

Taurus wjechał w zatoczkę przy piętrowym drewnianym domu, pomalowanym na jasnożółty kolor, w Zaułku Piratów. Paprocie ocierały się o karoserię. Bluszcz oplatał wysoką sosnę kanadyjską. Schody z poręczą prowadziły na werandę zastawioną donicami i skrzynkami.

Klucz znajdował się, zgodnie z umową, pod ceramiczną donicą z boku werandy, gdzie wyższe rośliny zasłaniały podobne do palmy liście konopi indyjskich.


Zaciągnąć zasłony. Włączyć światło.

Główny pokój na dole pełen był roślin z oznaczeniami i kaktusów w doniczkach. Rzędy książek na temat psychiatrii, botaniki, farmakologii. Obszerna sofa zdobiona rysunkiem sceny z dżungli w stylu Rousseau. Jaguar wyłaniał się z jednej strony, ciemnoskóry nagi mężczyzna z drugiej. Stylowe, przezroczyste krzesła zdawały się zrobione ze szkła, ale musiały być plastikowe. Jedną ścianę zdobiła mapa Amazonii, przypięta kolorowymi pineskami.

Bezpośrednie przejście do kuchni; oprócz tego pracownia z biurkiem, komputerem i drukarką laserową, kolejne stosy książek i czasopism, szafki na akta, znowu rośliny i kaktusy.

Schody prowadzące na piętro były pomalowane w kolejne odcienie tęczy, poczynając od czerwonego.

Jack i Clare wspięli się do fioletu wieczornego nieba, a Mikę postępował za nimi z pistoletem w dłoni.

W głównej sypialni łóżko wodne. Na ścianie indiańska tkanina z wizerunkiem olbrzymiego halucynogennego kaktusa na ludzkich nogach i czarownika z łukiem i strzałą. Drzeworyt w stylu europejskim przedstawiający kobietę-korzeń z puklami włosów do pasa. Liście i pąki kwiatów wyrastające z jej głowy. Instrumenty wykonane z tykw wisiały na ścianach. Czyżby Angelo śpiewał serenady swoim partnerkom w łóżku?

Mikę przeszukał wnękę na ubrania i znalazł dla siebie spodnie i koszulę, które rzucił na łóżko.

Łazienka i prysznic. Druga sypialnia z normalnym łóżkiem. Na podłodze stosy czasopism. Schowek pełen rupieci, z maleńkim oknem i kluczem w drzwiach.


Schowek nie będzie odpowiedni dla Brytyjczyków. Mogliby otworzyć okno i narobić hałasu. Matt spojrzał na pistolet w swojej dłoni. Chryste, nie mógłby przecież...

Nie, w zamian należy wykorzystać drugą sypialnię. Kazać im się nawzajem związać, czymkolwiek. On sam dokończy roboty i zaknebluje ich. Będzie mógł bezpiecznie spać, jeśli w ogóle zaśnie.

A co z samochodem? Nie, to nie jest problem. Nikt nie będzie ich szukał. A co z dzwonieniem? Do Gwendy albo na policję? W żadnym wypadku. Policja na razie nie wie nic o jego udziale w całej sprawie.

Gdyby tylko nie zawadzała mu ta para nie chcianych zakładników. Chryste, nie mógłby tego zrobić.

- Zamknę was na jakiś czas w schowku - powiedział. - Muszę skorzystać z toalety. Potem was wypuszczę i będziecie mogli udać się tam po kolei.

- To bardzo miłe z twojej strony. - Mamrotanie Jacka przeszło w ziewnięcie.

Clare wpatrywała się intensywnie w Matta. Była młodsza. Miała więcej energii.


Matt przebrał się w spodnie i koszulę, które znalazł. Pasowały dość dobrze.

Kiedy Jack korzystał z łazienki, Matt i Clare znaleźli się sami na korytarzu.

Clare wyszeptała:

- To komputer kwantowy masz tam na dole, prawda? Ukradłeś komputer kwantowy, mam rację?

Cholera.

- Czy zdajesz sobie sprawę - ciągnęła w podnieceniu - że kiedy komputer kwantowy zostanie uruchomiony, stanie się samoświadomy? I że nikt nigdy już nie umrze? Umysły umierających ludzi będą przechowywane w pustych równoległych wszechświatach. Komputer może uzyskać do nich dostęp. Będzie łącznikiem. Będziemy mogli komunikować się ze zmarłymi...

Oszalała. Komunikowanie się ze zmarłymi! Po co QX miałoby zapraszać wariatkę?

Ta jej siostra bliźniaczka, która została zamordowana... Ta śmierć musiała nią wstrząsnąć.

Matt zapytał ostrożnie:

- Sądzisz, że mogłabyś użyć komputera kwantowego, żeby porozumieć się ze swoją siostrą?

Oto był sposób kontrolowania jej - i Jacka być może też. Jeśli ona wierzy w to, co mówi, czy tych dwoje może stać się jego sojusznikami?

- Nie, Miranda umarła za wcześnie. Gdy komputery kwantowe będą działały, niczyja tożsamość już nie ulegnie zniszczeniu. Wszystkie będą przechowywane w równoległych wszechświatach.

- Jasne - rzekł Matt, gdy otworzyły się drzwi łazienki i wyszedł Jack. Matt pomachał pistoletem. - Zejdźcie na dół, oboje.

- Włączysz go, Mikę? Uruchomisz go?

- O czym rozmawialiście? - zapytał Jack.

- O komputerze kwantowym oczywiście!

- Dobry Boże - wymamrotał Jack.

- Cholera! - krzyknął Matt. - Przez cały czas działał na bateriach.


Clare krążyła przy drzwiach do pracowni niczym ćma zahipnotyzowana widokiem płomienia, do którego nie wolno jej było się zbliżyć. Jej wzrok przykuwał...

...komputer kwantowy stojący teraz na biurku przy stacji roboczej Angela Vargasa, podłączony do sieci.

Mikę siedział zgarbiony w brązowym skórzanym dyrektorskim fotelu. Podniósł pokrywę z ekranem, tak że Clare nie mogła go dojrzeć. Wysunął klawiaturę i wpatrywał się w to, co ukradł.

Clare słyszała, jak Jack hałasuje w kuchni. Biedny kochany Jack, jest tak zmęczony. Ona sama czuła się lekko, jakby mogła nie spać przez wiele godzin. Przekroczyła jakąś granicę zmęczenia. Fizyczne pragnienie odpoczynku pozostawiła za sobą.

Mikę musiał czuć się podobnie. Zażądał jedzenia. Ona nie miała zamiaru dać się zamknąć w kuchni, z dala od maszyny zapewniającej nieśmiertelność. Tak więc to na Jacka spadł obowiązek znalezienia pizzy w zamrażarce. Teraz potrawa podgrzewała się w piekarniku. Mikę zauważyłby, gdyby Jack próbował przekraść się do frontowych drzwi. Były zamknięte. Klucz miał Mikę.

- Spróbujesz go podłączyć, Mikę?

- Mam na imię Matt - padła odpowiedź. - To moje imię. Jak mam się ocalić? Co mam zrobić? Jestem świnią na ostrzach trójzębu.

Nie miała pojęcia, o co mu chodzi.

Część gazety leżała na książkach w twardej oprawie w zasięgu ręki Matta. Prywatne ogłoszenie w ramce zostało zakreślone czerwonym flamastrem. Matt przysunął gazetę do siebie, przeczytał ogłoszenie i zaśmiał się chrapliwie.

- Posłuchaj tego. “Autor bestsellerów poszukuje ludzi, których modlitwy zostały wysłuchane”. Tego właśnie potrzebuję: wysłuchania modlitw. - Odłożył gazetę. - Dlaczego to urządzenie miałoby uzyskać samoświadomość? - zapytał nie znoszącym sprzeciwu tonem.

- Ponieważ świadomość opiera się na efektach kwantowych. Widzisz, komórki mózgowe połączone są za pomocą mikrokanalików...

Zaczęła wyjaśniać, ale Matt machnął dłonią, uciszając ją. Clare przysuwała się powoli w jego stronę niczym ćma do światła.

- Jeśli będzie samoświadomy - rzekł Matt sarkastycznie - to powinien mieć instynkt samozachowawczy, oczywiście pod warunkiem, że będzie miał dość informacji, by wiedzieć, czym jest i gdzie się znajduje.

Zamrugał oczami.

Podłącz go do Internetu - a będziesz mógł czytać wszystkie dokumenty na całym świecie. Zmień je. Załatw sobie jakąś ciepłą posadkę gdziekolwiek...


To jest jego droga ucieczki!

Programy blokujące dostęp na nic się nie zdadzą. Nawet dobra elektroniczna zapora nie wytrzyma w starciu z ultraszybkim komputerem kwantowym.

Obudź Qua. Wpuść go do Internetu. Niech się uczy. Niech odda się szaleństwu obżarstwa - ograniczanemu tylko pojemnością linii telefonicznej. Może stworzyć dla niego nową tożsamość. Może wypełnić rachunek bankowy elektronicznymi pieniędzmi. Wszystko w sieci jest połączone, chyba że pracuje się na komputerze-pustelniku, odizolowanym od pozostałych.

Jakąż głupotą byłoby oddanie tego skarbu Gwendzie Loomis albo policji w zamian za ułaskawienie.

- Proszę, pozwól mi popatrzeć. - Clare wbijała sobie paznokcie w dłonie, żeby zachować kontrolę i nie wbiec do pracowni.

- Nie! - warknął Matt. - Zostań tam, gdzie jesteś! - Chwycił kawałki gazety i rzucił jej niczym uliczny roznosiciel. - Poczytaj sobie pieprzoną gazetę, nawet jeśli jest sprzed tygodnia.

Po czym podłączył linię telefoniczną do wejścia modemowego Qua.


Jakiś instynkt porządku kazał Clare poskładać części gazety. “San Francisco Chronicie” z datą sprzed tygodnia. Sprzed konferencji, sprzed jej porwania, sprzed odlotu Angela Vargasa na Hawaje, sprzed wszystkiego.

Nagłówek w dziale lokalnych wiadomości głosił: WSTRZĄS W SANTA ROSA: DWIE OFIARY. Zdjęcie ukazywało samochód przywalony grubym drzewem.

Następna kolumna zatytułowana była: NIE SPEŁNIONY MALARZ RZUCA SIĘ Z MOSTU GOLDEN GATE.

Lepiej gnieść gazetę niż kaleczyć sobie dłonie.


Po potoku informacji zbyt szybkim do przeczytania na ekranie pojawił się napis: Wita cię Quo.. Proszę się przedstawić.

Matt wpisał: Matthew Cooper. Piratów 12.

Nie ma potrzeby pisać więcej. Słowa same pojawiły się na ekranie, w błyskawicznym tempie: Zaułek, San Francisco, Kalifornia. Wykorzystywana linia telefoniczna zarejestrowana jest na ten adres.

Qua sprawdził akta przedsiębiorstwa telekomunikacyjnego niemal natychmiast, i to z własnej woli.

- Co się dzieje?... - Głos Clare drżał.

- Zamknij się - powiedział jej.

- Czy jest samoświadomy? Czy zdaje sobie sprawę ze swojego istnienia?...

Kolejne słowa: Czego sobie życzysz, panie?

Reklamowa sztuczka Racine’a! Wstęp niczym z “Cudownej lampy Aladyna”, by zrobić wrażenie na dziennikarzach obserwujących premierę tego cacka, wpatrzonych w wielki ekran ustawiony na podium...

Imię kobiece sprawiłoby, że komputer zapytałby: “Czego sobie życzysz, pani?”

- Czy jest świadom, Mikę - to znaczy, Matt?...

Matt spływał potem. Z wahaniem, zażenowany, a jednocześnie czując niepokój, wystukał: Czy jesteś świadom sam siebie, Qua?

Lawina informacji. O Boże, żeby tylko nie doprowadził maszyny do zapętlenia się w jakiejś pozbawionej wyjścia autodefinicji.

Ekran opustoszał.

Czego sobie życzysz, Matthew ?

Komputer zwrócił się do niego po imieniu.

Clare przysuwała się w jego stronę.

- Nie zbliżaj się!

Całe szczęście, że program rozpoznawania głosu był jeszcze w fazie sprawdzania i wygładzania. Rozpoznawanie głosu miało być funkcją dodatkową.

Potrzebuję nowej tożsamości, wpisał Matt.

Znowu lawina informacji.

Dane niewystarczające. Wszystkie możliwości [OKREŚLENIE NIEZNANE] jedna aktualność.

Co to ma znaczyć? Czy to komentarz na temat działania Qua w równoległych wszechświatach, które wymazują się nawzajem? Jakie dane są niewystarczające? Dotyczące określenia brakującego w słowniku urządzenia? Dane na temat całego szerokiego świata? Jak Qua mógłby stworzyć nową tożsamość, nie przedarłszy się wcześniej przez cały ocean danych? Przecież na tym polega pomysł!

Matt zawahał się. Gdyby wpisał polecenie przeszukania sieci i wszystkich odpowiednich banków danych, do których dałoby się uzyskać dostęp, nawet komputer kwantowy musiałby pracować nieprzerwanie przez wiele godzin, nawet dni, ponieważ wykorzystywana byłaby tylko jedna linia telefoniczna.

Chyba że... Qua mógłby stworzyć sobie swoich własnych agentów i wysłać ich na elektroniczny patrol, żeby mnożyli się i szukali.

To miało sens.

Ujednolicony System Poszukiwawczy: tak nazywał się program opracowywany przez laboratoria Bella w Kanadzie.

USP służył do odnajdowania użytecznych informacji w światowej masie danych - był niczym ruchomy magnes wyszukujący igłę w stogu siana. Swobodnie poruszające się odłamki sprytnego programu, trochę jak wirusy, tyle że niegroźne.

Qua mógł stworzyć agentów, którzy będą w stanie przedostać się przez wszelkie elektroniczne zapory - i wedrą się do banków, baz danych urzędów komunikacyjnych, urzędów zatrudnienia gdziekolwiek na świecie.

Qua, wystukał Matt, uzyskaj dostęp do Północnego Laboratorium Bella, Ottawa, Kanada. Załaduj Ujednolicony System Poszukiwawczy. Zmodyfikuj pod kątem łamania zabezpieczeń. Przeszukaj sieci. Cel: stworzenie nowej tożsamości, obywatel USA, biały, mężczyzna, trzydzieści pięć lat, Michael John Jones...

Będzie musiał wystąpić o wydanie dokumentów - tłumacząc, że został okradziony albo jego dom się spalił - ale to nie powinno być trudne, jako że Michael John Jones będzie całkowicie realny elektronicznie...

- Co teraz robisz? - Clare nie ustępowała.

- Och, zamknijże się wreszcie!

Z dołu odezwał się Jack:

- Pizza gotowa! Obawiam się, że trochę ją przypaliłem.


Matt zasiadł do jedzenia na sofie, tak by móc położyć pistolet obok siebie. Clare i Jackowi kazał zająć miejsca na przezroczystych krzesłach.

- Proszę, pozwól mi popatrzeć! - Clare zaczęła ponownie błagać.

Z ustami pełnymi pizzy frutti di marę Matt potrząsnął głową. Przełknął.

- Jest teraz zajęty.

- Czy jest świadomy?

Jakże wielki kamień spadł Mattowi z serca. Na końcu tunelu pojawiło się światło, nawet jeśli nadal musiał jakoś rozwiązać problem tej dwójki zakładników. Nie mogą zobaczyć, co planuje. W przeciwnym razie jego nowa tożsamość nie będzie bezpieczna.

- Jeśli jest świadomy - rzekł - to może na tyle mądry, żeby o tym nie gadać.

Może Qua stanie się w pełni samoświadomy dopiero, gdy wypełni się informacjami i jego zrozumienie wzrośnie...Trochę tak jak dorastające dziecko. Matt nie wiedział tego. Nie miało to jednak znaczenia, ważne było jego osobiste bezpieczeństwo.

- Posłuchaj - powiedziała Clare - jeśli umrzemy...

- Pójdziemy do nieba. Jasne. - On sam - jako Michael John Jones, co było odpowiednio neutralnym nazwiskiem - uda się do Nowego Orleanu, gdy tylko pozałatwia sprawy. Z Qua w bagażniku nowiutkiego porsche; zatrzymując się w dobrych motelach w celu naładowania baterii układu chłodzącego. W studenckich czasach odwiedził Nowy Orlean. Bardzo mu się podobało to miasto.

Jack sprawiał wrażenie, jakby zasypiał na stojąco. Mattowi również kleiły się oczy.

Nie miał zamiaru oddalać się od Qua. Będzie spał tutaj, na tej sofie, na liściach palmowych i kwiatach, pomiędzy jaguarem a Indianinem. Jego goście mogą spać w kuchni, wychodzącej na wysokie ogrodzenie porośnięte bluszczem i dziką winoroślą. Dwa albo trzy pseudoszklane krzesła postawi pod drzwiami, żeby zaalarmowały go, gdyby chcieli uciekać.

- Wiem, że oboje jesteście zmęczeni - powiedział. - Pójdziecie na górę. Przyciągniecie stamtąd materac. Położycie go w kuchni i będziecie na nim spali.

Jack jęknął, ale Clare uśmiechnęła się promiennie. Ona również chciała być możliwie jak najbliżej Qua.


85


Jeep cherokee zatrzymał się przy pomalowanym na zielono krawężniku naprzeciwko domu przy Zaułku Piratów. Reflektory jeepa wycinały długie tunele światła we mgle, która podnosiła się, okrywając Telegraph Hill. Po chwili światła i silnik zgasły.

Gęstniejąca mgła była sojusznikiem.

Pod domem zaparkowany był ford taurus z kalifornijskimi numerami.

- Ona tu jest - powiedział Gabe. Zaczerpnął powietrza przez nos. Wilgotna sól znad zatoki, roślinność. - Wiem, że tu jest.

- A więc czyj to samochód? - zapytał Jersey, siedzący w fotelu kierowcy.

Gabe wzruszył ramionami.

- Powinniśmy byli pojechać na północ - zajęczał Billy z tyłu.

Gabe przemówił do niego jak do dziecka:

- Och, Billy, pojedziemy na północ już niedługo, bardzo niedługo. Czyż nie wyprowadziłem cię z Arizony? Czy strupieszałe laboratorium nie zostało zniszczone?

Przez radio w skradzionym jeepie słuchali wiadomości o ataku na siedzibę QX. Nie podawano zbyt wielu szczegółów. Nie wiadomo było dokładnie, co się wydarzyło, tyle tylko że było to dość widowiskowe.

- Straciliśmy tak wiele, Gabe...

- Tylko w kategoriach ludzi-trupów! Trupy najechałyby Schron Duszy prędzej czy później. Czyż nie jest tak?

- Tak bardzo zależy ci na tej kobiecie - poskarżył się Billy.

- Na tej jednej, tak! Widzę ją, jak rozpowiada to swoje okropne kłamstwo o zbawieniu dzięki maszynom, chyba że ją oświecę. Kłamstwo będzie się rozprzestrzeniało coraz bardziej i bardziej. Świat jej uwierzy, ponieważ to kłamstwo jest o tyle mniej wymagające od prawdy. O tyle łagodniejsze. Widzę to wszystko, Billy, ponieważ ona jest ze mną połączona. Wiedziałem o tym od chwili, kiedy ujrzałem ten artykuł w “Detektywie”...

Czyżby wewnętrzny głos Gabe’a dawał o sobie znać?

- Zobaczę, czy da się otworzyć te drzwi kopniakiem - powiedział Jersey. A gdyby okazało się to niemożliwe, wyciągnął rewolwer spod fotela.


86


Matt obudził się i nadstawił uszu, zastanawiając się, co go zbudziło.

Fluorescencyjne światło dawało blady poblask. Drzwi kuchenne były nadal zamknięte, półprzeźroczyste krzesła ledwie widoczne.

Coś stuknęło - na werandzie na zewnątrz. Ktoś się tam poruszał.

Więcej niż jedna osoba. Mattowi zrobiło się zimno z przerażenia. Poszukał pistoletu na podłodze. Ach, tutaj. Zsunął się delikatnie z sofy.

Ktoś próbował teraz otworzyć drzwi wejściowe.

Ludzie Gwendy - odnaleźli go. Ford był jednak śledzony.

Ramię naparło na drzwi. Potem rozległ się odgłos kopnięcia.

Drzwi nie otworzyły się natychmiast.

Weź komputer. Zagroź, że naszpikujesz go pociskami, rozwalisz na kawałki. Zniszczysz system chłodzący. Rozlejesz ciekły azot, chyba że tamci zgodzą się negocjować.

Zniszczę go, przećwiczył w duchu.

Pojedynczy strzał, niczym kichnięcie silnika, i drzwi otworzyły się z trzaskiem.

- Nie róbcie tego! - wrzasnął Matt. - Jestem uzbrojony. Zniszczę komputer!

Do gabinetu, zamknąć drzwi.

W nocy drukarka wypluła z siebie kartkę pełną nazwisk i numerów. Nie mógł przeczytać jej w słabym świetle. To pewnie szczegóły jego nowej tożsamości jako Michaela Johna Jonesa. Wspaniały Qua. Ale jaki z niego teraz użytek?

Napis na ekranie: Czego sobie teraz życzysz, Matthew?

Był przerażonym dzieckiem. Włamywacze w domu. Wydawało mu się, że słyszy zbliżające się kroki. Czego pragnął? Uciekać, uciekać!

Z pistoletem w jednej dłoni wystukał: Uratuj nas. Słowa brzmiały jak modlitwa. “Pisarz poszukuje ludzi, których modlitwy zostały wysłuchane”.

Ucieczka, ucieczka.

Przerażone dziecko, w które zamienił się Matt, wcisnęło również klawisz ESC. ESC jak ESCAPE. Żeby wydostać się z programu. Żeby się wydostać.


87


Łóżko wodne zatrzęsło się, budząc Clare i Jacka, leżących razem nago pod kocem. Światło z sąsiedniego domu wlewało się przez szparę między zasłonami perlistym zamglonym blaskiem.

Clare wyprostowała się gwałtownie. Łóżko zareagowało błyskawicznie i zapadła się z powrotem. Patrząc na łóżko, jakby było czymś obcym i wstrętnym, zeskoczyła na podłogę. Pod jej nogami leżała koszula nocna. Przycisnęła ją do siebie.

- Jack, nie spaliśmy tu!

Jack również wygramolił się z łóżka i sprawiał wrażenie, jakby go nie poznawał.

- Nie byliśmy tutaj, Jack. Byliśmy w kuchni, na materacu. Prawda? Prawda?

Czy tykwy na ścianach mogły być garnkami i patelniami? Czy wizerunki peyotla i drzeworyt z kobietą-mandragorą można było wziąć za tablice ziół?

- Byliśmy w kuchni, prawda, Jack? - W jej głosie pobrzmiewała histeria.

Ręcznik leżał obok. Podniósł go.

- Tak, byliśmy w kuchni.

- Dzięki Bogu!

- Mike-Matt spał na sofie.

- Tak, zgadza się.

- Teraz jesteśmy w sypialni Angela...

- W jaki sposób?

Jack drżał. Podobnie Clare.

- Czy zostaliśmy... oszołomieni narkotykiem?

- Ty podgrzewałeś pizzę! Czy przygotowywałeś pizzę, Jack?

Czy będą musieli potwierdzać wszystko po kolei?

- Nie posypałeś jej którąś z substancji Angela? Czymś, żeby uśpić Matta? Powiedziałbyś mi o tym w kuchni, prawda?

- To była zwykła pizza ze sklepu w kartonowym opakowaniu.

- Jack, nie powinniśmy tu być. Dzieje się coś bardzo złego.

- Wiem... - Owinięty ręcznikiem, podszedł bliżej i przytulił ją do siebie.

- Myślę, że umarliśmy - powiedziała szeptem Clare - i to jest właśnie to, co dzieje się potem. Myślę, że Matt zastrzelił nas oboje, kiedy spaliśmy. Nie wiedzielibyśmy o tym, prawda? To jest później. Sądzisz, że jesteśmy martwi, Jack?

Odsuwając ją łagodnie, podszedł do lampy i zaczął szukać włącznika.

- Matt nie mógł zastrzelić nas obojga jednocześnie - zauważył. - Jedno z nas obudziłoby się. Jedno z nas wiedziałoby, co się dzieje.

W sypialni zrobiło się jasno. Wnęka na ubrania była otwarta. Obok ubrań Angela wisiały ich własne rzeczy.

Wskazał na nie palcem.

- Sądzisz, że kochaliśmy się dziś w nocy? - zapytała go. - Według mnie jesteśmy martwi.

Zegarek pokazywał piątą trzydzieści.

- Sądzę, że powinniśmy zejść na dół - rzekł Jack.

- Może nie być żadnego dołu.

Jack podszedł do okna, rozsunął zasłony.

- Widzę domy. Na zewnątrz jest mglisto, to wszystko.

- Czy Matt będzie na dole?

- Nie wiem... - odpowiedział dziwnym tonem.


Zszedłszy na dół, półnadzy, nie znaleźli nikogo. Zarówno drzwi do gabinetu, jak i do kuchni, były szeroko otwarte. Jack zapalił światło. W kuchni nie było żadnego materaca. Na biurku Angela stał zwyczajny komputer. Clare zauważyła gazetę leżącą na sofie i chwyciła ją gwałtownie.

San Francisco Chronicie”. Sprzed tygodnia.

Nagłówek brzmiał: KOREA PÓŁNOCNA PRZEPROWADZA PRÓBĘ NUKLEARNĄ.

Poniżej informacja lokalna: NIE SPEŁNIONY MALARZ RZUCA SIĘ Z MOSTU GOLDEN GATE.

- Jack, ten artykuł...

- Tak? - Ich słowa były jak kroki skradającego się kota.

- Był w gazecie, którą rzucił we mnie Matt. Ten o malarzu. Dokładnie te same słowa.

- Tak?...

- Ale pierwszy nagłówek nie był o Korei Północnej. Nie był wcale o próbie nuklearnej. Chodziło o niewielkie trzęsienie ziemi i śmierć paru osób. To ta sama gazeta, Jack, ale nagłówek jest inny. Gdyby Korea Północna przeprowadziła w zeszłym tygodniu próbę nuklearną, trąbiono by o tym wszędzie.

- Może nie słyszeliśmy o tym ze względu na wszystko, co się z nami działo.

- To byłaby sensacyjna wiadomość. To się nigdy nie zdarzyło, Jack. Chyba nie jesteśmy martwi. To jest inny świat. Matt był tutaj z komputerem kwantowym, który stał się świadomy. Stał się świadomy istnienia wszystkich alternatywnych wszechświatów...

- Matt chciał się ukryć - wymamrotał Jack. Podszedł do okna wychodzącego na ulicę. Na zewnątrz przepływały kłęby mgły. Samochód stał na podjeździe.

Nie taurus.

Żółta toyota.

- Matt może zmieniać świat, Jack. W każdym razie może to robić komputer kwantowy! On jest teraz gdzieś z komputerem.

Clare chwyciła gazetę. To był niezaprzeczalny dowód. Jak postąpić w obliczu czegoś takiego?

Nie reagować gwałtownie. Nie działać pochopnie. Zachować spokój i rozwagę. Być bardzo łagodnym. W przeciwnym razie bowiem wszystko może rozpaść się na kawałki.

- Nasza toyota stoi na zewnątrz - rzekł Jack cicho.

Clare podeszła do okna.

- Rzeczywiście. Nasza toyota.

Dotknęła go uspokajającym gestem.

- Czy to znaczy, że nigdy nie zostałam porwana? Że nigdy nie mieliśmy do czynienia z policją ani FBI? Soul nie ma ze mną nic wspólnego w tym świecie?...

- Nie mam pojęcia.

Oboje byli ostrożni, jakby stąpali po kruchym lodzie.

Otoczył ją ramieniem.

- Być może - rzekł - jest to dobry świat...

Jakiż spokój panował w domu Angela, w mieście wciąż jeszcze śpiącym.

- Wiadomość o próbie nuklearnej brzmi dość przerażająco.

- Może tak. A może nie. Dorastaliśmy w świecie na krawędzi nuklearnej zagłady. W każdym razie ja. Przez całe lata martwiłem się niepotrzebnie! Może powinniśmy się po prostu dobrze bawić? - zasugerował. - Taki był nasz pierwotny zamiar. Co innego mamy robić? Jest za wcześnie na zwiedzanie miasta.

- Wysłuchane modlitwy? - zapytała figlarnie.

- Och tak - odparł Jack po krótkim wahaniu.

Clare zauważyła jego chwilowe zdziwienie.

- Nie widziałeś tego ogłoszenia w gazecie. Angelo je zakreślił. - Zajrzała do “Chronicie”. Z tryumfem odnalazła właściwe miejsce.

- Ciekawe, czy Angelo miał zamiar odpowiedzieć? Zawodowa ciekawość!

Istnienie ogłoszenia stanowiło uspokajający fakt. Być może rzeczy aż tak bardzo się nie zmieniły. Chociaż to, że komunistyczna Korea przeprowadziła próbną eksplozję bomby neutronowej, napawało lękiem.

Clare zachichotała.

- Czuję się jak pijane dziecko we mgle. Mam ochotę przysypać się liśćmi i ściskać się z tobą aż do świtu. Nie mogę tak od razu znaleźć się w całkiem innym świecie. Tego właśnie pragnęliśmy. Być tutaj, razem.

Pozwoliła gazecie upaść na podłogę.

Nie gasząc świateł, ruszyli ku schodom.


Kochali się tak delikatnie. Przez długi czas zwracali się do wewnątrz, uciekając od zagadki zewnętrznego świata, z którym jak dotąd nie mogli dojść do ładu, którego nie mogli nawet dotknąć, toteż dotykali siebie nawzajem, tak intymnie.

Woda usuwała się spod nich, tak idealnie łagodna jak oni wobec siebie. Przeżyli orgazm. Potem leżeli, gładząc się i pieszcząc. Wkrótce kochali się znowu, zasypiając dopiero, gdy nadszedł mglisty poranek.


88


Po prysznicu Clare włożyła swoją bluzę z wizerunkiem słynnego “Myśliciela” dłuta Rodina.

Jack skończył się kąpać i był już ubrany, kiedy usłyszał, że Clare go woła.

Klęczała pośrodku sypialni. Obok niej, otwarta, leżała walizka wyjęta z wnęki na ubrania. Była prawie pusta - wszystkie rzeczy wisiały na wieszakach. Zostało w niej kilka notatników. Notes elektroniczny. Materiały konferencyjne. Przewodnik po San Francisco i mapa. Walizka służyła jako szafka na akta. Szwy były nieskazitelne, świadcząc o przywróconej jej niewinności.

Clare była wstrząśnięta. W ręku trzymała pocztówkę przedstawiającą elektryczny tramwaj.

- To. To było tutaj. Od Mirandy, Jack. Od Mirandy do mnie. Zaadresowane do Cambridge.

Jack wyciągnął rękę, ale ona trzymała pocztówkę, jakby nigdy nie chciała jej wypuścić z dłoni.

Przeczytała: “Zapomniałam powiedzieć ci o obowiązkowym śniadaniu z bajglami w Holy B. Cafe - Upper Grant niedaleko Union. Tylko parę minut od miejsca, gdzie masz się zatrzymać. Pa, M.”

- Ona żyje w tym świecie, Jack! Miranda żyje!

- Jaka jest data stempla pocztowego?

Stempel na amerykańskim znaczku był zamazany i nieczytelny.

- Ona jest tutaj, Jack. Musiała kogoś poznać, rozstała się z Ivanem, została i znalazła pracę...

Odkładając bezcenną kartkę, Clare zaczęła przeszukiwać dane w swoim elektronicznym notesie.

- Jest! Jej adres! Gdzie jest Florence Street? I numer telefonu, możemy do niej zadzwonić! Obok zapisałam nazwisko Mark Golightly. I numer do pracy. Matthews Robinson Golightly. Brzmi to jak biuro maklerskie, co? Ona tam pracuje. Mieszka z tym Markiem Golightlym na Florence Street. Jack, spędziliśmy czas w łóżku, kiedy mogliśmy... - Urwała. - Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Zadzwonię do niej...

- Czy nie powinniśmy sprawdzić, czego jeszcze możemy się dowiedzieć z twojego notesu? Gdzie się podział mój? Czy są od niej jakieś listy? Konferencja, jakie zrobiłaś notatki?

- O Boże, muszę ostrzec ją, żeby nie zbliżała się nigdy do dzielnicy rozpusty...

- Clare - poprosił - to nie potrwa długo...

- Inny świat - rzekła z zachwytem. - Ona żyje. Ale masz rację. Piętnaście minut, nie więcej.

Jack zaczął szukać swojego notesu, podczas gdy ona przeglądała dane w swoim.


89


Kiedy Clare wyszła z gabinetu, na jej twarzy malował się wyraz radości przemieszanej z zawodem.

- Przez ciebie ich nie zastałam, ale tekst na automatycznej sekretarce wyraźnie mówi o Marku i Mirandzie. Słyszałam jej imię!

Dochodziło wpół do dziewiątej. Efekty poszukiwań na górze okazały się niejednoznaczne, ale nie ulegało wątpliwości, że również w tej rzeczywistości uczestniczyli w konferencji w Tucson.

- Prawdopodobnie wyszła do pracy z Markiem...

- A co z sekretarką Angela? Czy na niej coś jest?

Clare pobiegła do gabinetu.

Światełko na urządzeniu mrugało zachęcająco.

Clare, tu Miranda. Posłuchaj, czy możemy przełożyć śniadanie”...

- To ona, to ona!

... w Holy Bagel z dziewiątej na dziesiątą?”

Głos na taśmie był niemal identyczny jak głos Clare, precyzyjny, pełen pasji - i zatroskany.

Czy słyszeliście o tej sprawie z radzieckim ambasadorem? Oto dlaczego. Do zobaczenia, cześć”.

Jack spojrzał ze zdziwieniem na sekretarkę.

- Czy nie chodziło jej raczej o ambasadora rosyjskiego?


Włączyli telewizor w salonie i zmieniając kanały, szybko zorientowali się w sytuacji.

Radziecki premier Żyrinowski odwołał ambasadora Andriejewa do Moskwy. Amerykańskie jednostki wojskowe na całym świecie znajdowały się w stanie pogotowia bojowego w związku z ultimatum przedstawionym Korei Północnej przez prezydenta Eastwooda...


90


Mgła rzedła powoli, gdy Jack i Clare szli pod górę przez zieloną dżunglę pomiędzy wiktoriańskimi domami z drewnianymi elewacjami. Jack miał na sobie lekki przeciwdeszczowy płaszcz piaskowego koloru, który zapakował z uwagi na nieprzewidywalną pogodę w San Francisco. Clare polegała na swojej bluzie i szalu z frędzlami, który wydawał jej się zupełnie obcy.

- Musieliśmy widzieć Mirandę wczoraj. Będziemy sprawiali dziwne wrażenie. Jak jej powiemy?

- Uważam, że byłoby błędem, gdybyśmy próbowali jej powiedzieć. Albo komukolwiek innemu! Najwyraźniej wzięła wolny dzień tylko po to, żeby oprowadzić nas po mieście. Posłuchajmy, co powie, i improwizujmy.

- Czy rozumiesz, co to wszystko dla mnie oznacza?

- Tak! Rozumiem! Oczywiście, że tak.

- Co się stało z nami, tymi, którzy widzieli ją wczoraj? Prawdopodobieństwa!... Jack, czy się dopasujemy? Co z Cambridge, Heather i Orlandem? Co z tym kryzysem w Korei? Miranda wydawała się zaniepokojona.

- Maklerzy zawsze martwią się o akcje.

- Nie bałam się tak od co najmniej dziesięciu lat.

- Ja również - przyznał.

Dźwięki miasta były przytłumione. Rozproszona jasność na niebie powoli nabierała intensywności, obiecując słońce za jakąś godzinę. W torbie na ramieniu Clare i w kieszeniach Jacka mieli wszystkie swoje ważne rzeczy. Wedle mapy do Upper Grant wcale nie było daleko.


91


Grant Avenue była wąska. Podobnie jej chodniki. Po obu stronach wznosiły się dwupiętrowe drewniane domy w stylu edwardiańskim. Niewielkie sklepy z wysuniętymi ku ulicy szybami wystawowymi na parterze; mieszkania i raz na jakiś czas skromny hotel na piętrach powyżej. Otoczenie było przyjazne, nie nazbyt ekskluzywne. Antykwariaty, sklepy z antykami, galeria sztuki, magazyny z odzieżą, co bardziej eleganckie chińskie restauracje.

Wreszcie znaleźli się przed Holy Bagel Cafe.

Nad drzwiami wisiał duży mosiężny model bajgla, sporych rozmiarów aureola błogosławiąca wszystkich, którzy pod nią przechodzili. Mosiądz był wyszczerbiony. Być może przechodnie w nocy używali znaku jako obręczy do koszykówki.

W środku rozchodził się aromat parującego cappuccino i palonej wiedeńskiej kawy. Ściany i sufit ozdobione były plakatami w stylu włoskim i rosyjskimi ikonami. Lampy w stylu Tiffany’ego ze zwisającymi szklanymi paciorkami rzucały ciepłe światło.

Przy kontuarze stała niewielka kolejka. Kobieta w dresie i sportowych butach wydawała się gotowa do szybkiego wyjścia. Stolik przy oknie zwolnił się, kiedy para krótko ostrzyżonych młodych mężczyzn wyszła, trzymając się za ręce.

Niektóre pary czytały gazety, które Jack miał wielką ochotę przejrzeć. Dwie kobiety w doskonale skrojonych czarnych kostiumach omawiały sprawy zawodowe przy późnym śniadaniu, sięgając do otwartych aktówek leżących obok. Starsza kobieta ubrana jak Cyganka stawiała pasjansa z maleńkich kart tarota.

Mieszały się głosy. Niektórzy rozmawiali o niedawnych wydarzeniach. Bomby neutronowe. Bomby wodorowe. Żyrinowski. Eastwood.

Przy najbliższym stoliku brodaty mężczyzna w dżinsach i farbowanej koszulce siedział z odzianym w luźną tunikę młodzieńcem.

- Szef spojrzy na twoje portfolio, jeśli go poproszę, Phil. Ale złota rybka jako bohater? Przecież ich wspomnienia trwają najwyżej pół minuty, nieprawdaż? Inaczej zwariowałyby w tych słojach...

- O to właśnie chodzi. Goldy wygląda na zewnątrz, reinterpretując przez cały czas niczym Robbe-Grillet...

Jack i Clare byli głodni. Zamówili dla siebie trzy bajgle z łososiem i kawę.


Clare wstała, potrącając stolik i rozlewając kawę.

Kobieta, która weszła do kawiarni, wyglądała jak jej sobowtór - jeśli nie liczyć ledwie widocznej blizny na czole. Miała na sobie sprane dżinsy, moherowy sweter w pastelowych kolorach i sportowe buty. Jej piaskowa torba na ramię tak bardzo przypominała torbę Clare, że mogłyby je równie dobrze kupić razem w tym samym sklepie.

Clare zapłakała z radości, ściskając siostrę. Jack wytarł serwetką rozlaną kawę.

Miranda odsunęła Clare od siebie, przyglądając się jej uważnie.

- Hej, co się dzieje? Coś nie tak?

Zerknęła na Jacka, jakby to on był odpowiedzialny za nadmiernie emocjonalną reakcję Clare.

- Po prostu wspaniale jest cię widzieć. Wspaniale.

Goście i pracownicy przyglądali się całej scenie.

- Widziałyśmy się nie dalej niż wczoraj, Clucky.

- Clucky! Nie nazywałaś mnie tak od czasu...

- Od wczoraj?

- Clare! - zawołał Jack cicho. Czy powinien interweniować?

- Przestraszyły cię ostatnie wiadomości? - Miranda zapytała swą siotrę bliźniaczkę. Tym razem popatrzyła na Jacka niemal prosząco.

- Clare, usiądź. Miranda chce napić się kawy...

Clare otarła oczy pięściami.

- Przepraszam...


Miranda popijała kawę.

- Wiem, cała ta sprawa z Andriejewem odesłanym z Waszyngtonu spowodowała spore napięcie. Wskaźniki giełdowe skaczą jak szalone. Ale chyba nie przekroczymy ostatecznej granicy. To wszystko jeden wielki blef. Żyrinowski nie jest szaleńcem. Myśl o blefie, nie o bombach.

- Czy odwiedzasz czasem dzielnicę rozpusty? - przerwała jej Clare.

- Niezbyt często. Nie interesują mnie dwumetrowi transwestyci. Dlaczego o to pytasz?

Clare bezradnie potrząsnęła głową.

- Chcieliście mi pokazać coś perwersyjnego? Nie sądziłam, że to właśnie macie na myśli, mówiąc o alternatywnych stylach życia.

- Wcale nie - zaprotestował Jack.

Miranda wydawała się uradowana czy raczej pobudzona. Z powodu kryzysu rosyjskiego, bez wątpienia - ale może pomiędzy ruchliwą Miranda i jej siostrą akademiczką zawsze panowało jakieś utajone napięcie? Co więcej, powodem, dla którego Miranda osiedliła się w San Francisco, mógł być nie tylko Mark Golightly, lecz również potrzeba zmiany, wyrwania się z przygnębiającego londyńskiego otoczenia. Cóż, nadmiar też może być szkodliwy.

Clare pociągnęła nosem. Chwilę później spoglądała na Mirandę rozradowanym wzrokiem.

- Czy ty coś brałaś? - zasyczała Miranda. - Jak on się nazywa, Angelo, zostawił wam jakiś prezent? Z napisem “Zjedz mnie” na opakowaniu? Słuchaj, wzięłam dziś wolne, bo tak obiecałam, chociaż na światowych giełdach panuje chaos. Miałam pokazać wam widoki, tak? Czy widzisz tylko tańczące grzybki?

Clare nadał wpatrywała się w nią, zafascynowana.

- Kłóciliście się? - zapytała Miranda z nagłą sympatią.

Jack potrząsnął głową.

- Wydajesz się inną osobą, Clucky.

- Bo jestem - rzekła Clare.

Dobry Boże, powie jej. I to tutaj, w kawiarni.

- Nie - ostrzegł.

- Ale, Jack...

- Proszę, nie.

- Muszę. Potrzebujemy pomocy.

- Wcale nie. Jesteśmy w raju, pamiętaj.

Miranda odsunęła się z krzesłem.

- Rozmawiacie szyfrem czy co?

- Chcemy tylko przespacerować się z tobą po mieście - zapewnił ją Jack. - Być tylko z tobą. Prawda, Clare? Tak bardzo marzyliśmy o znalezieniu się w San Francisco, że nazwaliśmy je ziemią obiecaną.

- To słodkie - odparła Miranda sceptycznie. - A więc o co chodzi z tą pomocą, której potrzebujecie, a której nie potrzebowaliście wczoraj?

- To nie ma sensu, Jack. Znalazłam ją. Jak mogę udawać?

- Chryste, możesz spróbować.

- Clare przeżywa załamanie nerwowe, czy tak? - zapytała Miranda. - Jesteś naprawdę jej psychiatrą i zakochałeś się w niej. To jakaś nieudana terapia. Boże, jakież to nieetyczne!

- Nie praktykuję jako psychiatra.

- Tym gorzej. Udajesz go. Jesteś psychologiem, więc sądzisz, że sobie z tym poradzisz. Ona potrzebuje pomocy specjalisty: zmiany nastroju, mówienie zagadkami. Aż się o to prosi.

- Szczerze, wszystko wygląda inaczej.

Rzekomy psychiatra robił notatki, podenerwowany. Miranda rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Och, Clucky! Musiałaś przyjść do mnie, prawda? Ponieważ ja sobie poradziłam.

Clare potrząsnęła głową.

- Nie, nie. - Zawahała się. - Byłaś martwa - wyszeptała.

- Lepiej omówmy to na zewnątrz - rzekł Jack.

- A więc jestem martwa? - powtórzyła Miranda. - Najpierw wariuje nasz ojciec, a teraz to. Czy przywiozłeś ją do Kalifornii na alternatywną terapię, Jack? Co? Zrobił to? - Miranda chwyciła Clare za rękę. - Jestem tutaj, Clucky. To ja. Dotknij mnie. Nie umarłam, kiedy rzuciłam Ivana “Groźnego”. Giełda londyńska może się wypchać. Tutaj się nie wypalę, nie przy Marku. On jest dojrzały. Świat może wylecieć w powietrze za parę dni, ale to inna para kaloszy. To ty się rozpadasz, Clucky. - Siostra Clare sprawiała wrażenie bardziej wściekłej niż rozżalonej, tak jakby rzekomy stan Clare zagrażał jej własnej równowadze; jakby jej siostra bliźniaczka zachowywała się tak, jak się zachowywała, z zazdrości o szczęście sprzyjające jej, Mirandzie. - Wszystko było z tobą w porządku, kiedy pojawiłaś się tu wczoraj. Wszystko!

- To nie byłam ja.

- Na miłość boską!

- Nie, posłuchaj! - Teraz Clare była rozgniewana. - Zawsze nade mną dominowałaś. Mówiłaś mi, kim jestem i jaka jestem; a ja podziwiałam cię, wychwalałam i martwiłam się, że tak szybko prowadzisz.

- Wypadek był niegroźny...

- Wszystko działo się w umyśle, dla mnie, a ty byłaś w szerokim świecie. Otóż chcę cię poinformować, że zostałam porwana przez szalonego proroka i przeżyłam to! W gruncie rzeczy zostałam porwana dwukrotnie w ciągu ostatnich kilku dni...

Miranda potrząsnęła ze zdumieniem głową, słysząc tak niewydarzone fantazje.

Podczas gdy wszyscy w kawiarni nadstawiali uszu, Miranda fuknęła na Jacka:

- Przyprowadzasz ją tutaj, żeby obrzucić mnie błotem, żeby poprawić jej samoocenę, poniżając mnie! Hej - powiedziała, przedrzeźniając - co powiemy dzisiaj Mirandzie, żeby zabrzmiało naprawdę dziko? Dotąd graliśmy normalnie. Teraz przyłóżmy jej czymś naprawdę mocnym!

Na zewnątrz jeep cherokee zaparkował na chodniku.


92


Matt zahamował w ostatniej chwili, unikając zderzenia z tramwajem.

Dzwoniąc donośnie, rozświetlając mgłę przed sobą, tramwaj przetoczył się przez skrzyżowanie. Tablica docelowa głosiła, że jedzie do ulic Powell i Hyde. Mgła cuchnęła solą i rybami. Radio samochodowe wypluwało z siebie podniecone głosy:

- Jeśli Rosjanie...

- To znaczy, jeśli Żyrinowski...

Był w swoim porsche!

Ciężarówka-chłodnia zatrąbiła na niego, przyspieszył więc i przejechał skrzyżowanie. Zrobił to jak automat, nic nie rozumiejąc. Gdy tylko mógł, wjechał na krawężnik i zatrzymał się.

Po lewej stronie lśnił szczyt wieży zegarowej, ozdobionej rzędami żarówek. Wielki neon lśnił we mgle: Ghirardelli.

Ghirardelli Square: długa murowana fasada starej wytwórni czekolady skrywająca pasaż pełen eleganckich butików, cukierni i restauracji - tu właśnie się znajdował.

Ale jak?

Wysłuchane modlitwy...

Qua przeniósł go tutaj, by go uratować.

Matt poczuł nagłe przerażenie. Ale Qua leżał za nim na tylnym siedzeniu, zamknięty.

Na tylnym siedzeniu jego porsche.

Włączył radio i słuchał, aż pozbył się wszelkich wątpliwości. Związek Radziecki nadal istniał - rządzony przez nacjonalistę Żyrinowskiego. Żyrinowski musi być komunistą. A może Związek Radziecki jest komunistyczny tylko z nazwy. W Korei trwał jakiś kryzys związany z próbami jądrowymi. Stany Zjednoczone, ustami prezydenta Eastwooda (coś takiego!), groziły atakiem prewencyjnym. Ameryka i ZSRR przypominały dwa ogiery walczące o pierwszeństwo. A co z Chinami? Czy Żyrinowski nie był znany z nienawiści do Azjatów?


Matt siedział przez długi czas, słuchając i rozmyślając, podczas gdy ciężarówki z rybami i inne pojazdy mijały go w rzednącej mgle, turyści spacerowali niewielkimi grupkami, a tramwaje, dzwoniąc, przejeżdżały skrzyżowanie Beach i Hyde.

Wydawało mu się, że znalazł się tutaj w wyniku jakiegoś innego życia, ale co to było za życie, nie mógł sobie przypomnieć. Płowiejące strzępy snów. Kilka rozpływających się obrazów: Gwenda Loomis, jacyś Rosjanie i Koreańczyk, tak. Szpiegostwo na dużą skalę. W ogóle nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób został ukradziony Qua - dla pieniędzy, tak, dla pieniędzy...

Czyżby został zdrajcą? Qua mógłby oddać Rosjanom i Koreańczykom wielkie usługi. Wrogowie Ameryki mogliby włamać się do każdego komputera, naruszyć kody odpalające rakiety nuklearne. Czyżby wpadł w panikę? Przeraził się nie na żarty? Uciekł więc do San Francisco...

Niezborne, senne wizje tego, co mogło się stać, prześladowały go. Były jednak niczym w porównaniu ze wspomnieniami z domu na Telegraph Hill.

Czy Clare i Jack będą w tym innym świecie? Czy baterie Qua wymagają naładowania? Co się stało z wydrukiem jego fałszywej tożsamości? Ten wydruk może być bezużyteczny w tym nowym świecie. Zbyt wiele małych różnic.

I jedna duża. Ten świat wydaje się niebezpiecznie dążyć do wojny jądrowej.

Kryjówka, kryjówka... Miejsce, gdzie mógłby podłączyć się do sieci, zakładając, że istnieje jeszcze jakaś sieć.

Dom w Zaułku Piratów może być bezpieczny. Nic w tym świecie nie łączy go z nim. Z pewnością nigdy nie spotkał Clare i Jacka - jest przecież w swoim porsche.

Nowy wydruk? Potrzebował raczej odmiennej rzeczywistości, takiej, w której nie będzie istniała groźba konfliktu nuklearnego.

Kryjówka. Zaryzykuj. W końcu podjął decyzję i przekręcił kluczyk w stacyjce.


93


Matt patrzył z porsche na dom i żółtą toyotę.

Czy toyota należy do Angela, właściciela domu? To nie stanowi dowodu, że ktoś jest w domu w tym momencie.

W porsche nie ma pistoletu. I nie powinno go tu być, prawda?


Kiedy wspinał się po schodkach do wejścia, przypominał być może komiwojażera sprzedającego egzemplarze Biblii.

Cóż, powie Angelowi, że jest sprzedawcą prezentującym nowy typ komputera! Łatwy do transportu. Potężna moc obliczeniowa. Jego firma stosuje pionierską metodę bezpośredniego kontaktu z potencjalnymi klientami. Ludźmi, którzy mogą potrzebować superkomputera na przykład w środku amazońskiej dżungli. Przychodzimy do nich prosto do domu. Proszę poświęcić mi jedynie dziesięć minut pańskiego czasu.

Nikt nie odpowiedział, kiedy nacisnął dzwonek. Wsadzając Qua pod pachę, przeszedł werandą do miejsca, gdzie stała roślina w doniczce.

Ta sama roślina. Brak klucza pod donicą.

Drzwi były starego typu. Ci Wietnamczycy próbowali pokonać je kopniakiem, a potem przestrzelili zamek. Mogli spróbować czegoś prostszego i mniej hałaśliwego. Ale wtedy nie obudziłby się i teraz nie byłby żywy.

Odstawiając Qua na ziemię, wrócił do porsche.

W skrytce miał starą kartę kredytową.


94


Gdy drzwi się uchyliły, poczuł nacisk czegoś twardego na kręgosłupie.

- To pistolet. Zachowuj się grzecznie.

Matt przekręcił głowę. Szczerzący zęby rudzielec, którego nigdy nie widział. Musiał kryć się w krzakach i wbiegł za nim po schodkach.

- Weź tę walizeczkę i wejdź do środka... - Przynajmniej facet nie był Wietnamczykiem. Jakiś przypadkowy włamywacz?

Gdy Matt wszedł z Qua do środka, mężczyzna powiedział do krótkofalówki:

- Jersey do Gabe’a: mamy go.


Mattowi kazano zająć miejsce na sofie. Jeden z dwóch mężczyzn, których wezwał Jersey, Gabe, musiał być tym szalonym guru, o którym opowiadała Clare.

Drugi mężczyzna, chudzielec imieniem Billy, ubrany był w jeden z tych długich żółtych płaszczy, jakie widuje się na westernach. Prochowiec: tak się to nazywa. Z nylonowej kabury pod połą płaszcza Billy wydobył mały pistolet maszynowy. Soul kazał Billy’emu iść na górę i sprawdzić resztę domu.

- Nie jesteś Angelem Vargasem Alvarezem, prawda? - zapytał Soul.

Matt potrząsnął głową.

Jersey przyklęknął i zaciekawiony otworzył komputer. Nie obchodził się z nim zbyt delikatnie.

- To jakiś nowoczesny komputer, Gabe.

- Ostrożnie z nim - rzekł Matt.

Jersey wskazał na znak firmowy.

- Autorstwa QX.

Nazwa firmy wydawała się stanowić obrazę dla Gabe’a.

- Zatańcz na tym strupieszałym pudle - powiedział do Jerseya. - Poskacz na nim.

- Nie! - zaprotestował Matt w panice. - W środku jest ciekły azot. Zamrozi ci stopy. Nie wolno ci go zniszczyć!

Billy pojawił się na schodach z tryumfującym wyrazem twarzy.

- Gabe, na górze jest walizka z materiałami z konferencji, ta suka tu była!


95


Billy zachowywał się tak dziwnie, kiedy zbliżali się do San Francisco tego ranka.

Wjechali w mgłę. Musieli zmniejszyć prędkość. Jersey prowadził; Gabe obok niego, z mapą na kolanach. Wiedzieli, dokąd jechać. W informacji telefonicznej podali im numer telefonu i adres człowieka, który udostępniał dom Clare i Jackowi, co Gabe podsłuchał na pożegnalnym przyjęciu w Tucson.

Słuchali taśmy z fragmentami “Tannhausera”. Billy siedział z tyłu, drzemiąc.

Potem zaczął mówić niewyraźnie:

- Już ją porwaliśmy, Gabe... Mieliśmy ją w Schronie Duszy...

Gabe ściszył muzykę i odwrócił się.

- Co mówisz, Billy?

- Już ją mieliśmy... Przyszli strupieszali federalni i dali nam łupnia...

- Zamknij się - powiedział Jersey. - Muszę się skupić. - Jazda przez mgłę była trudna. W przodzie czerwieniły się światła stopu.

Gabe uciszył Jerseya.

- Głos przemawia przez Billy’ego. Billy, co chcesz powiedzieć?

- Porwaliśmy ją... Wsadziliśmy ją do skrzyni...

- Nic takiego nie zrobiliśmy - przerwał mu Jersey. - Spieprzyliśmy sprawę. Wymknęła się nam.

- Ci Indianie przeszkodzili nam również w porwaniu Foxa... On też nam zwiał...

- Gabe - powiedział Jersey. - Billy wariuje. Czy możemy coś z nim zrobić?

Przed przystąpieniem do społeczności Billy cierpiał na pewne zaburzenia umysłowe. Gabe uleczył go za pomocą spojrzenia i słów. Potem Billy zachowywał się już bez zarzutu. Był jak opoka.

- Może ta historia z wojną atomową tak go przestraszyła?

Jersey gwałtownie nacisnął hamulec, gdy w przodzie zabłysły światła stopu. Wstrząs sprawił, że Billy ocknął się do końca.

- Jesteśmy tutaj?...

- Co mówiłeś przedtem, Billy?

Billy nie pamiętał.

Włączając z powrotem muzykę, Gabe oddał się rozmyślaniom.


96


- Jest żywy? - zapytał Gabe z niedowierzaniem. - To strupieszałe pudło jest żywe?

Matt uruchomił dla nich Qua w gabinecie. Na ekranie widniał napis: Czego sobie życzysz, Matthew?

- Tylko ja wiem, jak się nim posługiwać - skłamał Matt. - Jest dostosowany osobiście do mnie. - Niech w to wierzą. Gabriel Soul spoglądał na komputer z mieszaniną nienawiści i fascynacji. Zagrać na tym, pozyskać jego uwagę, stać się potrzebnym... Nie może stracić Qua! Pod żadnym pozorem. Nie w tym świecie, stojącym na krawędzi wojny nuklearnej.

- Wiem, kim jesteś - rzekł Matt. - Clare mówiła o tobie. To było w alternatywnym świecie, gdzie nie ma ryzyka wojny...

- Billy, niech na ciebie spojrzę.

Billy posłusznie obrócił się w swoim żółtym prochowcu.

- Na konferencji jeden z mówców powiedział, że ludzie z rozszczepioną osobowością mogą wyczuwać inne rzeczywistości.

- Jestem uleczony, Gabe. Ty mnie uleczyłeś. Naprostowałeś moją duszę.

Gabe uśmiechnął się tylko.

Wyczuwając swoją szansę, Matt powiedział:

- Clare uważa, że wszyscy będziemy żyli po śmierci dzięki tej maszynie i innym jej podobnym. - Musi złapać Soula na haczyk.

- Naprawdę? Naprawdę tak uważa?

Być może niepotrzebnie to powiedział.

- Ten komputer może włamać się do każdego innego komputera, bez względu na zabezpieczenia. Ale to nic w porównaniu ze zmienianiem rzeczywistości! Wietnamscy gangsterzy włamywali się tutaj, więc kazałem Qua... - Urwał, a na jego twarzy odmalował się nagły przebłysk zrozumienia. - To wy włamywaliście się tutaj, żeby znaleźć Clare! To byliście wy, ale inni wy. Znalazłem się w moim porsche w świecie Żyrinowskiego i Eastwooda. W moim świecie Związek Radziecki rozpadł się...

- Gdyby nie słowa Billy’ego - rzekł Soul - trudno byłoby mi w to uwierzyć. Sądziłbym, że próbujesz mnie omamić. - Ten blask w jego oczach. - Z łatwością czytam w twoich myślach, Matt. Ten Qua wcale nie jest dostosowany osobiście do ciebie. Jakże twoja twarz cię zdradza...


97


Billy nie słuchał gadaniny Matta. Słowa wariata, wszystko to było zbyt denerwujące. Chodził po domu, szukając zajęcia dla rąk. Przypadkiem włączył automatyczną sekretarkę.

Clare, tu Miranda”... - zaczęła się nagrana wiadomość.

- Wyłącz to - warknął Jersey.

- Zostaw! - zawołał Gabe. - Słuchajcie...

Śniadanie o dziesiątej w Holy Bagel”...

- Przyprowadź jeepa pod drzwi, Jersey. Znaleźliśmy ją!

Było już kilka minut po dziesiątej.


Gabe odłączył komputer od sieci.

- Hej, te baterie ładują się bardzo szybko, ale...

- Zamknij się.

Gabe złożył ekran i klawiaturę. Ściągnął Qua z biurka.

Holy Bagel Cafe na Upper Grant - sam jadł tam kilka lat temu, kiedy werbował w San Francisco uczniów do Schronu. Kto mu wtedy towarzyszył? Ach tak, Debora o krowich oczach, zainteresowana uzdrawianiem i aurami, ale szukająca czegoś bardziej intensywnego.

Do kawiarni nie było daleko. Ale musi się spieszyć - biorąc ze sobą tego Boga-w-pudełku, tę żyjącą maszynę zdolną zmienić rzeczywistość.

Należącą teraz do niego. Jego własnego podręcznego Boga, całkowicie mu posłusznego. Matt Cooper mówił prawdę. Doktor Clare była ściśle powiązana z całą sprawą. Gabe’a wypełniło poczucie przeznaczenia, gdy chwycił Qua. Matt, ten żałosny kłamca, potrafi myśleć tylko o fałszywych tożsamościach i kontach bankowych. Gabe zdolny był wyobrazić sobie inny, ekstatyczny świat, w którym jego nauki będą święte dla wielkich rzesz ludzi, nie tylko stu uczniów.

Żyjąca maszyna! Sztuczna inteligencja! Było to wszystko, czego nienawidził - a jednak wybaczy jej, jeśli będzie służyć jego celom.

Billy wyglądał dziwnie.

- Nie zabieramy chyba ze sobą tego strupieszałego pudła...

- O co chodzi, Billy? Co ja słyszę? Kto inny miałby się nim opiekować?

- Ja z nim zostanę - odezwał się Matt. - Przywieźcie Clare z powrotem tutaj. Wy i ja jesteśmy teraz wspólnikami. Potrzebujecie mojej wiedzy.

Śmieszne, śmieszne.

- To strupieszałe pudełko przeraża mnie, Gabe.

- Twój Billy nie potrafi dostosować się do czegoś tak...

Błąd, błąd.

- Pieprz się! - zawył Billy. Skierował lufę uzi w stronę Matta. Pistolet szczeknął dwa razy. Billy wydawał się zdziwiony. Zdjął palec ze spustu.

Matt zachwiał się. Na koszuli rosła mu plama krwi. Zrobił kilka niepewnych kroków, a potem nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

- Strupieszalec - mruknął Billy. Schował uzi do kabury za pazuchą żółtego prochowca.


98


Matt usłyszał trzaśniecie drzwi wejściowych. Odgłos uruchamianego silnika.

Taki ból w piersiach, jakby został nabity na pal. Odkaszlnął krwią. Oddychaj płytko, oddychaj płytko. Wezwij pomoc.

Sznur od telefonu. Ściągnij aparat na podłogę.

Wezwij pomoc. Karetka. Policja.

Śliskim od krwi palcem wykręcił 911. Utrata krwi była przerażająca. Żeby tylko się nie zadławił. Było mu tak zimno, tak mocno drżał.

Czy telefonistka zrozumie ten bełkot? Jego słowa zostaną nagrane, na wypadek gdyby trzeba je było odtworzyć...

Zaułek Piratów dwanaście. Postrzelony. Karetka. Komputer kwantowy skradziony z QX”. Nigdy więcej nie zobaczy Qua. Porzuć nadzieję. Współpracuj. Zapewnij sobie ochronę. “Powiadomić FBI. Komputer kwantowy”. Znowu wypluł trochę krwi. “Holy Bagel Cafe. Karetka na Zaułek Piratów dwanaście


99


- O Boże, nie - powiedziała Clare.

Soul i Billy w długim żółtym płaszczu wyskoczyli z jeepa. Jersey siedział za kierownicą. Billy wyciągnął spod płaszcza jeden z tych małych pistoletów maszynowych. Soul też miał broń w ręku. Na zewnątrz pierwsze krzyki i wrzaski. Ludzie chowali się za samochodami albo wbiegali do sklepów, szukając schronienia.

Soul i Billy weszli do kawiarni. Billy strzelił w górę, roztrzaskując lampę w stylu Tiffany’ego i kilka słojów z ziarnami kawy na półce.

- Wszyscy na podłogę! - wrzasnął. - Na ziemię!

- Wy zostańcie przy stoliku - polecił Soul Jackowi, Clare i...

Wlepił wzrok w Mirandę.

- Wy dwie...

Zaśmiał się jak szaleniec. Goście klękali i kładli się na ziemię.

- Wyłazić zza kontuaru! - wrzasnął Billy na pracowników. - Wyłazić i kłaść się tam, gdzie będę was wszystkich widział... - Wcześniej nie wyraził się dość jasno.

- Wy dwie... Jedna z tego świata, druga z innego. - Soul przesuwał lufę z jednej kobiety na drugą niczym metronom.

Billy spojrzał ukradkiem na Clare i Mirandę. Szybko odwrócił wzrok, nie chcąc ich widzieć.

- Spotkałyście się dzięki telepatii? - zapytał Soul.

Mirandzie przerażenie i zdumienie odebrały głos.

- Czego chcesz, Gabe? - rzekła Clare. - Jak mnie znalazłeś?

- Gabe, tak? - Soul przyjrzał jej się. - Jeśli dobrze sobie przypominam, ostatnio nie byliśmy chyba na tak przyjacielskiej stopie. Chyba że - spojrzał na nią z ukosa - w tym świecie jest inaczej...

- Skąd wiesz o...?

- To szaleństwo - wymamrotała Miranda do Jacka. - To szaleństwo.

- Wcale nie - odparł Jack bezlitośnie.

- To jakaś psychodrama. Wynajęliście tych facetów, żeby tu wpadli. - Miranda obrzuciła spojrzeniem potłuczoną lampę i słoje, sterroryzowanych gości i pracowników. Wszystko zbyt prawdziwe.

- To moja siostra bliźniaczka Miranda - powiedziała Clare do Soula. - Była martwa w moim świecie. Była martwa.

- Och, rozumiem - rzekł Soul. - Tak, oczywiście. Clare, Miranda, Holy Bagel Cafe. Zachowuję się głupio.

- Byłeś w Zaułku Piratów?

- Kto to jest? - wysyczała Miranda. - Ja, martwa? Jak on może ją zrozumieć? - Bezradnie potrząsnęła głową.

- Byłeś w Zaułku Piratów! - powiedziała Clare oskarżające.

Soul uśmiechnął się ulegle.

- Cóż, na pożegnalnym grillu w Tucson podsłuchałem waszą rozmowę o Angelu Vargasie. Clare, jesteśmy ze sobą złączeni, nawet jeśli nie jesteś tą Clare, którą chciałem oświecić. Jesteś lepszą Clare. Więcej wiesz. - Zmarszczył czoło. - Gdzie jest ta Clare, która przynależy do tego świata?

- Ja nią jestem. Zastąpiłam ją. Zajęłam jej miejsce. Jej funkcja falowa stała się... Jack, Qua!

- Czy jest to przypadkiem ten sam Qua, który według ciebie zapewni nam życie po śmierci bez wysiłku i ekstazy? - zapytał Soul.

- Boże, Jack, on go ma! - Clare na wpół wstała z krzesła. W jeepie Jersey bawił się małym pistoletem maszynowym.

Soul zrobił ruch pistoletem.

- Siadaj.

Miranda zaczęła cicho płakać. Jack położył jej dłoń na ramieniu.

W oddali zabrzmiał dźwięk syreny.

Gabe wyszedł za próg i zawołał do Jerseya:

- Chodź tutaj szybko z Qua!

Z uzi w dłoni Jersey wysiadł z jeepa. Otworzył tylne drzwi, wyciągnął Qua i pospieszył do kawiarni. Odgłos syreny był bliższy. Nałożył się na niego jeszcze jeden.

- Włącz go - nakazał Soul. - Nie przejmujmy się pieprzonymi wozami policyjnymi. Mamy zakładników. Mamy najlepszy sposób ucieczki, jaki można sobie wyobrazić. Razem z tobą - powiedział czarująco do Clare.


Qua leżał na kontuarze, otwarty i włączony do sieci.

Dudniły policyjne megafony. “Poddajcie się. Blokady na ulicach”. Wiadomo jednak było, że snajperzy nie będą ryzykować strzelania do bandytów w kawiarni pełnej ludzi.

Telefon zadzwonił dość szybko.

Soul odebrał. Mówił kojącym głosem. Brzmiało to racjonalnie. Chciałby wypuścić kilku zakładników. Szczerze mówiąc, było ich tu za dużo. Robili straszny tłok.

Odłożywszy telefon na kontuar, powiedział do Billy’ego:

- Ten negocjator wspomniał coś o skradzionym komputerze.

- A więc nasz Matt przeżył.

- Nie martw się, Billy, za tydzień i tak pewnie wyparuje w wybuchu nuklearnym.

- Ale my nie?

- Nigdy. Przechodzimy do alternatywnej rzeczywistości.

- Jesteś tego pewny, Gabe? Jesteś pewny?

Jersey zachichotał.

- Czyżbyś nie słuchał, co mówiła nasza Clare?

- Zabieramy panią doktor Clare ze sobą - rzekł Soul. - I być może jej siostrę też. Do świata euforii - zamyślił się - gdzie będę czczony. Do świata ekstazy. Z dala od tego pozbawionego przyszłości bagna.

Jersey przyjrzał się Mirandzie siedzącej przy stoliku.

- Niezły pomysł z tą siostrą, Gabe. Ale czy zdołamy poradzić sobie z nimi obiema?

- To byłoby takie wzruszające. Zresztą może masz rację! Stanowiłaby dla nas obciążenie. Załatw jakąś kawę i bajgle, co? Zawsze lubię najeść się przed podróżą. Widzisz w tej maszynie jakiś wskaźnik sygnalizujący, że baterie są naładowane?

- Pozwól mi spojrzeć - powiedziała Clare błagalnie. Robiła wszystko, żeby być jak najbliżej Qua.

- Nie zbliżaj się do niego - rzekł Soul. - Już ty się do niego nie zbliżaj.

- Nie będę niczego dotykać. - Zaczęła się podnosić.

- Zostań tam, gdzie jesteś! - Sięgnął po słuchawkę, by łaskawie zarządzić uwolnienie kilku zakładników.


Pracownicy kawiarni wychodzili kolejno, podczas gdy Billy kontrolował sytuację zza okna wystawowego. Megafon policyjny nakazał wychodzącym umieścić ręce na głowie, tak jakby to oni poddawali się siłom porządkowym.

Soul wypuścił starą wróżbiarkę, która napawała go lękiem.

Wskazał kciukiem na dwóch młodych mężczyzn w niezobowiązujących strojach.

- Ty, i ty: idziecie.

Hippis w farbowanej koszulce opuścił lokal bez zbędnych ceregieli. Jego towarzysz chciał jednak zostać. Klęcząc, wyjaśnił:

- Jestem pisarzem. Mogę pomóc wam opisać całą tę historię...

- Na radioaktywnym papierze? - prychnął Soul.

- Wykorzystaj swoją szansę, kretynie - warknęła leżąca obok kobieta w eleganckim kostiumie.

Clare zawołała:

- Nie będzie żadnej historii, jeśli zmienicie rzeczywistość! W danym momencie może obowiązywać tylko jedna rzeczywistość. Wszystkie inne są tylko prawdopodobieństwami-widmami. - Z bólem serca spojrzała na Mirandę. - Jeśli zmienimy rzeczywistość, znowu cię stracę.

- Musimy ją zmienić - rzekł Jack. - Tutaj może wkrótce wybuchnąć wojna nuklearna. Zresztą, tożsamość Mirandy przetrwa, zmagazynowana w jednym z widmowych wszechświatów. - Jakże pragnął dodać jej otuchy.

Czy Clare podejrzewała, że Jack mówi nieszczerze?

- Nie, Jack, gdyby Qua nie powodował tej zmiany, świat wróciłby do naszej pierwotnej rzeczywistości, tej, w której Miranda nie żyje.

Jersey oglądał Qua.

- To chyba jest wskaźnik naładowania baterii, Gabe. Pokazuje osiemdziesiąt procent i rośnie.

- Czy Matt powiedział ci - Soul zapytał Clare - na ile czasu wystarczają te baterie?


100


Irving Sherwood objął dowodzenie akcją. Granatowo-białe samochody policyjne zablokowały Upper Grant. Dwie karetki w czerwono-białe pasy stały w pobliżu. Snajperzy z oddziału antyterrorystycznego, odziani w kamizelki kuloodporne, czekali na rozkazy w swojej furgonetce. Młody mężczyzna w luźnej tunice szedł w stronę linii policyjnych, z notatnikiem przyciśniętym do głowy, niby pobożny Żyd z filakteriami. Dwaj członkowie oddziału antyterrorystycznego nałożyli maski i ciemne okulary.

Kapitan Petterson z policji San Francisco oraz Don Rosado i agent specjalny Barnes stali obok Sherwooda, przyglądając się. Porucznik, specjalista od negocjacji z przestępcami, trzymał przy uchu słuchawkę telefonu łączącego go z kawiarnią.

- Słyszę, jak rozmawiają. Coś o osiemdziesiąciu pięciu procentach...

- Ładują jego baterie - rzekł Rosado. - Co chcą z nim zrobić? Wykorzystać pozostałych zakładników, żeby się z nim ulotnić?

Kierowca w wozie Sherwooda był w kontakcie radiowym z salą operacyjną szpitala na Hyde Street.

- Właśnie przygotowują Coopera - powiedział. - Są całkiem pewni, że się z tego wykaraska.

- Nie możemy pozwolić, żeby uciekli z komputerem - rzekł Sherwood.

Barnes skinęła głową. Mary zawsze go popierała.

To był najlepszy moment jego kariery, przeniesienie z Tucson do San Francisco, po tym jak pozbył się tej siostrzenicy senatora. To było również najlepsze posunięcie życiowe, z Mary, dzielącą jego ambicje.

A teraz ten cały bałagan. San Jose infiltruje środowisko koreańskich imigrantów. Współpracuje z San Francisco, gdzie Rosjanie mają tak zwane przedstawicielstwo handlowe. Trzeba ich było pogonić już dawno, zanim zaczął się obecny kryzys.

Zastawili pułapkę w QX, chociaż nie wiedzieli, kto w środku pracuje na dwie strony. Potem wszystko się pokiełbasiło. Cholerny prototyp wyfrunął. Prawdziwy, nie atrapa. Wszystko przez tych facetów od szyfrów. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, CIA pociągają w ukryciu za sznurki. Przeszkadzają.

Ale sytuacja jest znowu pod kontrolą. Pod kontrolą Irvinga. Prototyp nie wyfrunie ponownie, nie dostanie się w ręce wroga.

- Kim, u diabła, jest ta para Brytyjczyków w kawiarni? - Sherwood zapytał Mary.

Barnes wzruszyła ramionami.

Agenci dopiero co zaczęli sprawdzać tożsamość mężczyzny używającego nazwiska Gabe Soul, o którym Cooper wspomniał oficerowi policji, towarzyszącemu mu w karetce reanimacyjnej. Gabe, Jersey i Billy w żółtym prochowcu. Przypominało to bandę rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Coś tu śmierdzi. I jeszcze ta Clare z Wielkiej Brytanii, nazwisko nieznane!...

Czy Clare to jedna z trzech osób, które siedzą przy oknie niczym żywe tarcze, podczas gdy reszta zakładników leży na ziemi? Brodaty mężczyzna. Dwie kobiety, prawie identyczne przez lornetkę.

Dlaczego banda rewolwerowców, która skradła prototyp, miałaby jechać do Holy Bagel Cafe na spotkanie z tą Clare? Co ich łączy? Po co, naprawdę po co trzymać zakładników w kawiarni, zamiast po prostu odjechać z Cłare i zdobytym trofeum?

Tego właśnie chcieliby terroryści. Wysuną jakieś szalone żądania. Wydaje im się, że mogą załatwić sobie podstawienie samolotu. Tajemnicza Clare może udawać jedną z zakładniczek razem ze swoją siostrą bliźniaczką i mężczyzną z brodą. Może być mózgiem całej tej operacji, polegającej na okradzeniu pierwotnego złodzieja. Kobieta-terrorystka, fanatyczna, zapewne o psychopatycznej osobowości.

Sherwood wezwał oddział snajperów.

- Chcę, żebyście weszli do środka. Zapomnijcie o gazie. Może utrudniać widoczność. Unieszkodliwcie terrorystów, tym przecież są.

Kapitan Petterson zaczął protestować.

- Goście w kawiarni...

- Nie użyjemy gazu ze względu na gości. Wpadliby w panikę. Próbowaliby uciekać na zewnątrz. Mielibyśmy tu chaos. - Po chwili ciszy Sherwood rzekł: - Wszyscy niewinni leżą na podłodze. Strzelajcie, ale nie zabijajcie, chyba że w obronie własnej. Spróbujcie nie trafić tej trójki przy oknie. Ale jeśli będą zachowywać się podejrzanie...

- Przecież nie będą spokojnie siedzieć! - wybuchnął kapitan.

- ...wtedy macie ich unieszkodliwić. Ta sprawa nie leży w pana gestii, kapitanie. To kwestia bezpieczeństwa narodowego, czy wszyscy słyszą? W środku jest prototyp pewnego bardzo szczególnego komputera. Chcemy go odzyskać. Ale jeśli zostanie zniszczony w czasie natarcia, to nie szkodzi. Zniszczony jest lepszy niż ukradziony.

- Połączenie telefoniczne przerwane! - zawołał porucznik.


101


Czego sobie życzysz, Matthew?

Mów do mnie Gabe, wystukał jedną dłonią Soul, przeżuwając jednocześnie kęs bajgla z serem.

Kto to jest Gabe?

Soul wpisał swoje pełne dane, włącznie z poprzednim nazwiskiem.

Podłącz modem do linii telefonicznej, Gabe.

Odkładając bajgla, Gabe rozłączył telefon i wpiął końcówkę do gniazda w komputerze. Na ekranie zaczęła przetaczać się lawina informacji, a potem pojawiło się okienko:


programy autonomiczne i kompresja danych USP

przyspieszenie razy 1000.


- Clare, co to są programy autonomiczne USP? Nie wstawaj, żeby mi powiedzieć!

Zacisnęła wargi. Pytanie konkursowe. Jaka jest odpowiedź? Jaka nagroda?

- Jest też o przyspieszeniu razy tysiąc, co to znaczy?

Jedna z kobiet w kostiumie odezwała się:

- Przepraszam, USP to Ujednolicony System Poszukiwawczy. Jest to system wytwarzający sprytne programy podobne do wirusów. Wysyła je następnie do sieci, by szukały tego, na czym mu zależy. W ten sposób przeszukiwanie zajmuje o wiele mniej czasu. Podłączyłeś komputer do linii telefonicznej, prawda?

- Tak mi kazał, paniusiu...

- Kompresja danych oznacza pakowanie więcej informacji w mniejszej ilości przestrzeni, co umożliwia szybsze przesyłanie poprzez łącza telefoniczne. Tysiąckrotne przyspieszenie jest niemożliwe!

- Chyba że Qua używa równoległych wszechświatów - powiedziała Clare.

Miranda jęknęła.

- A ja myślałam, że jesteś szalona.

Ekran opustoszał. Pojawiło się pytanie:

Czego sobie życzysz, Gabe?

Czego chciał? Urządzenie już go znało.

Chciał, żeby on, Jersey i Billy znaleźli się w świecie, gdzie władze nie będą ich niepokoić. W świecie, który będzie obracał się wokół niego. Chciał się tam znaleźć - razem z Clare, i Beth, która studiowała fizykę i znała się na tych rzeczach.

Zaczął pisać.

Pod wpływem impulsu dodał: Czy sądzisz, że jesteś’żywy?

Odpowiedź była zagadkowa:

Myślę, więc jestem.

- Mówi: “myślę, więc jestem”.

Kobieta w kostiumie odezwała się ponownie:

- To naprawdę poziom pierwszego roku. Zaprogramowany, żeby przejść test Turinga, zgadza się? Bierze twoje słowa i trochę je przekręca, czyż nie?

Przeklęta maszyna. Droga do alternatywnego świata, w porządku. To było dowiedzione. Matt był tego świadkiem. Podobnie jak Clare. Ale brama do nieśmiertelności?

Czy potrafisz się pieprzyć? - napisał.

Odpowiedź pojawiła się na ułamek sekundy.

Mogę pieprzyć ciebie.

I zniknęła.

Czy naprawdę to widział, czy też mu się wydawało?

- Nadchodzą! - wrzasnął Billy.


102


Członkowie oddziału antyterrorystycznego pobiegli ulicą naprzeciwko kawiarni, kryjąc się za samochodami. Inni zbliżali się od strony lokalu, chowając się w załomach budynków.

Padł pierwszy strzał, roztrzaskując szybę w witrynie Holy Bagel Cafe...


103


Górująca nad panoramą miasta Piramida Transamerykańska była dla wielu zwykłych obywateli symbolem żarłocznego kapitalizmu mającego w pogardzie ich uczucia. Protesty i prośby o zmianę projektu odbijały się głuchym echem. Piramida była może smukła, ale jej pięćdziesiąt pięć pięter, łącznie z iglicą, strzelało w górę na dobre trzysta metrów wysokości.

Teraz kapitalizm już nie tryumfował...

Użycie biur Golightly Investments na czterdziestym dziewiątym piętrze jako sztabu i punktu dowodzenia przez Amerykańską Armię Wolności mogło być oznaką zwykłego zuchwalstwa. Nadpływające mgły przesłaniały widok. Miejsce byłoby również wystawione na atak powietrzny, gdyby władze federalne zlokalizowały sztab.

A jednak przebywanie tutaj było znaczącym symbolem zwycięstwa nad sataniczno-socjalistyczno-żydowskim rządem. Poza tym budynek posiadał własne generatory prądu.

Na Washington Street wrak lekkiego czołgu Gwardii Narodowej dymił pomiędzy wypalonymi samochodami. Kilka helikopterów Gwardii było jeszcze w powietrzu. Snajperzy strzelali z otwartych luków towarowych. Rakieta wystrzelona z dachu hotelu Park Hyatt trafiła jeden z helikopterów. Maszyna eksplodowała kulą ognia i ubrani w wojskowe uniformy obserwatorzy w biurze Golightly Investments wznieśli radosny okrzyk.

Ekskomandosi marynarki i członkowie “zielonych beretów” przekazywali rozkazy oddziałom likwidującym ostatnie punkty oporu na ulicach. Dwa okna były szeroko otwarte. Z jednego wystawała bazooka, z drugiego lufa ciężkiego karabinu maszynowego, na wypadek gdyby policyjny śmigłowiec zwiadowczy zbliżył się zanadto.

Pułkownik Mack Davis analizował raporty radiowe z innych miast wybrzeża Pacyfiku i środkowego zachodu, gdzie powstanie, jak się zdaje, odniosło sukces. Kilka baz armii i lotnictwa poddało się powstańcom. Jeśli rząd federalny nie poważy się na szaleńczy akt zbombardowania własnych miast, z pewnością zostanie wkrótce zmuszony do ustępstw i rozpoczęcia negocjacji na temat niezależności dla obszaru dużo większego niż tylko stan Idaho.

Komputer kwantowy unieszkodliwił dużą liczbę komputerów rządowych i wojskowych w całym kraju, doprowadzając jednocześnie do upadku satanicznej gospodarki przez wymazanie danych finansowych. Qua wciąż szalał po informatycznej autostradzie, niszcząc wszystko, co napotkał na swej drodze. Reszta świata próbowała otoczyć Amerykę elektronicznym kordonem sanitarnym. Wiele państw było przekonanych, że to szpiedzy z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego sami wypuścili wirusy...


Gabe wiedział o tym wszystkim i jak przez mgłę pamiętał swoją rolę w wybuchu powstania.

Wiedza ta jednak zanikała, stawała się nierzeczywista. Wspomnienia Holy Bagel Cafe i domu na Telegraph Hill wynurzały się na powierzchnię niczym wieloryb, spod którego boków tryskała piana i wodny pył tego innego życia, którego nigdy naprawdę nie doświadczył.

Jersey i Billy siedzieli obok niego w maskujących uniformach, pomiędzy biurkami, komputerami i członkami Amerykańskiej Armii Wolności. Billy mógł stracić panowanie nad sobą w każdej chwili.

Beth siedziała przy Qua. Pilnowała Clare, która miała kajdanki na rękach. Wodząc dokoła dzikim wzrokiem, Beth zapytała:

- Czy to jest Wirtualność?

- Nic nie mów, Beth! Nic nie rób! Billy, w ogóle nic nie rób!

Głowy odwróciły się w ich stronę.

- O co chodzi, Gabe? - zapytał ktoś, kogo już nie znał.

- O co chodzi, do cholery?

- O nic.

- Co to jest Wirtualność?

- Och, to tylko takie nasze słowo...


Clare pamiętała, jak została porwana przez prawicowych bojówkarzy. Wykorzystali jej umówioną wizytę w siedzibie QX, by dostać się do środka, a ją samą posłali przodem. QX chciało, by przy rozruchu Qua obecni byli eksperci od sztucznej inteligencji. W tym ona.

Po porwaniu AAW naszpikowała ją technologią niczym chodzącą bombę. Płaty semtexu, plastycznego materiału wybuchowego, niczym nie chciane pokłady tłuszczu. Miniaturowe kamery w guzikach. Mikrofony. W każdej chwili mogli rozerwać ją na strzępy. Nie śmiała się buntować. Posłali ją do QX niczym marionetkę, posłusznego robota. Gdyby tam ją wysadzili, zabrałaby ze sobą całe laboratorium kwantowe. Chyba że wyszłaby na zewnątrz razem z Qua.

Ten koszmar stopniowo tracił całą autentyczność i treść.

Holy Bagel Cafe...

Miranda! Czy żyje w tym świecie, czy też jest martwa?

Jack, gdzie on jest?

Zakładnik...

Soul, w wojskowym ubraniu, przysuwał się ku niej, jakby była magnesem. Czujnym wzrokiem obserwował Billy’ego. Część osób obecnych w sztabie przyglądała im się uważnie. Billy wyglądał, jakby był niespełna rozumu.

Być może tak właśnie się czuł.

- Co się dzieje? - zapytał ostro człowiek tytułowany pułkownikiem. Mack Davis.

Był to mężczyzna słusznego wzrostu, o niedźwiedziej głowie, szarych oczach i odległym spojrzeniu kogoś, kto przez cały czas wypatruje wrogich snajperów. Nawet kiedy patrzył na człowieka, widział o wiele dalej. Jakby dostrzegał już siebie jako przywódcę niezależnego wolnego państwa wykrojonego z terytorium Stanów Zjednoczonych.

Soul przypominał lunatyka brnącego przez gęsty syrop ku Clare i Beth, ku Qua.

- Wszystko w porządku - zapewnił pułkownika. Używał całego swojego magnetyzmu. - Jersey, zajmij się Billym, dobrze? Chłopak znowu ma atak.

- Nie chcę, żeby on tu był - rzekł Davis.

- Chodź - wychrypiał Jersey. Sam był roztrzęsiony, ale wziął Billy’ego za ramię.

- Gdzie jest mój żółty prochowiec? - zapytał Billy płaczliwie niczym dziecko. Gdy Jersey pociągnął go, Billy wpadł w histerię. - Nie, puść mnie. Jeśli pójdziemy, zostawią nas, nie widzisz tego?

Jersey pociągnął mocniej, chociaż wyglądało, że ma wątpliwości.

Davis pstryknął palcami. Potężnie zbudowany mężczyzna chwycił Billy’ego za drugie ramię i wykręcił mu je do tyłu.

Jersey puścił towarzysza.

- Chodź, na miłość Gabe’a. On wie najlepiej.

Podwładny Davisa pchnął Billy’ego w stronę otwartych drzwi, za którymi znajdowały się windy - z czego Clare mgliście zdawała sobie sprawę, chociaż nie mogła tego wiedzieć.

Billy zaczął krzyczeć.

- Nie zostawiajcie mnie!...

- Ucisz go! - ryknął Davis.

Uciszyć Billy’ego - zamykając go w pomieszczeniu? Czy też uciszyć go na dobre?

- O co mu chodziło, gdy mówił, żeby go nie zostawiać? - zapytał Davis.

Gabe rozłożył uspokajająco ręce.

- Nasz Billy czasem trochę wariuje.

Na zewnątrz Billy przestał krzyczeć. Pułkownik odwrócił się niecierpliwie.

Soul był już bardzo blisko Qua. Komputer działał bez niczyjej pomocy. Beth siedziała nieruchomo, kompletnie oszołomiona.

Clare zastanawiała się, dlaczego ona sama została tu przyprowadzona. No tak, jest przecież specjalistką od sztucznej inteligencji, prawda? Ale czemu tak mało wie na ten temat?

- Qua powiedział, że może mnie pieprzyć - wyszeptał Soul.

- Nie jesteś prawdziwym Gabe’em Soulem. Wiesz o tym? Jesteś tylko prawdopodobieństwem. I to złym prawdopodobieństwem dla mnie.

Czy zdoła go przestraszyć? Onieśmielić? Jakże bolała ją strata Mirandy. I Jack, jej Jack, gdzie on się podziewa?

- Co powinienem zrobić? - wymamrotał Soul.

- Każ mu wrócić do pierwotnej rzeczywistości. Proś go, błagaj. Wyczuje twój urok.

- Próbujesz mnie nastraszyć. Oszukać.

- Gabe, nie przetrwasz tutaj. Nie znasz panujących tu warunków wystarczająco dobrze.

- Och, chyba znam! Wydaje mi się, że...

- Uda ci się załatwić sprawę, blefując? Będziesz odgrywał samego siebie?

Jersey przysunął się bliżej.

- Gabe, co z Billym?

- Co się dzieje? - zapytała Beth błagalnym tonem. - Gabe, skąd się tu wzięliśmy?

- Moi uczniowie - wymamrotał Soul. Co powinien im powiedzieć? Czekają na wskazówki. Nie mogą czekać długo.

- Myślę, że wszyscy powinniście odsunąć się od tego komputera - powiedziała piegowata kobieta o szczupłej twarzy, ubrana w kamuflujący strój. - Z wyjątkiem doktor Conway. Słyszysz, co mówię, Soul?

- Odrzutowiec!

Wszyscy rzucili się do okien. Z drugiej strony zatoki, spoza Coit Tower, nadlatywał ciemny myśliwiec. Gdy minął wieżę otoczoną drzewami zaledwie kilometr dalej, spod jego skrzydeł wytrysnęły bliźniacze pióropusze.

- Rakiety!... - Sunące w kierunku Piramidy. - Wszyscy na ziemię!

Soul zabębnił palcami po klawiaturze Qua niczym szalony pianista.


104


Kobiety i dzieci w pobrudzonych ubraniach używały piaskownicy jako toalety. Inne kobiety otaczały piaskownicę luźnym kordonem, żeby zapewnić im trochę prywatności. W powietrzu unosił się cuchnący dym, owijając swym całunem setki uchodźców na polu golfowym, wielu z nich w stanie całkowitego wyczerpania, część z rzeczami osobistymi, innych tylko w piżamach. Trawa poryta była głębokimi koleinami. Dzieci przeskakiwały przez nie dla zabawy.

Wysokie sosny zwaliły się, odsłaniając wielkie kręgi ziemi i plątaninę korzeni. Ziemia osunęła się. Na wodzie kołysały się zatłoczone jachty i kutry rybackie. Zniszczone łodzie zostały wyciągnięte na piaszczysty brzeg, gdzie w kilku miejscach osunęła się skarpa.

Dym rozwiał się nad wodą. Ludzie pokazywali sobie coś palcami. Patrzcie, patrzcie.

Most Golden Gate zawalił się. Nie pomarańczowe stalowe wieże, ale sama konstrukcja. Runęła do wody. Stalowe przewody dyndały w powietrzu niby luźne macki.

Jack utykał. Ubranie miał w strasznym stanie. Rana na czole pokryła się już strupem. Dłonie były umazane wyschniętą krwią.

Wspomnienia zniszczonych budynków, szalejących pożarów, roztrzaskanych samochodów, porozrywanych nawierzchni autostrad, trupów, okropnych ran... stawały się pozbawione treści. Syreny wyły gdzieś w oddali, jakby w rozpaczy.

Clare uścisnęła go, a on przytulił ją do siebie. Potem odsunęła się.

- Jack?... - Spojrzała mu w oczy. - Jack... - W jej głosie było napięcie i lęk. - Jak się nazywał hotel, w którym zatrzymaliśmy się w Los Angeles?

- Dom Gwiazd, Clare, Dom Gwiazd. Był pełen żołnierzy rezerwy.

- Bogu dzięki - powiedziała z ulgą.

- Za to? - Zakaszlał, gdy dym dostał mu się do gardła, dym z pożarów wciąż szalejących w mieście.

- Za nas, Jack. Jesteśmy razem. Myślę, że Gabe Soul zjawił się w domu Angela. Był tam Matt Cooper z Qua... - Potrząsnęła bezradnie głową. - Nie mogę być pewna!

- Ja też nie. - Skrzywił się. - Przeklęta kostka.

Nadlatywał helikopter. Pomoc lekarska? Kołował wolno.

Samochód policyjny z włączonymi światłami i kogutami na dachu nadjeżdżał drogą. Zbliżał się od strony budynku przypominającego klasycystyczny pałac, który został poważnie uszkodzony. Kolumnada zawaliła się. Z zapadniętego dachu niewiele zostało.

Helikopter obniżał lot, szukając miejsca do lądowania pomiędzy uchodźcami na ogromnej połaci pola golfowego. Ktoś na pokładzie celował obiektywem aparatu, rejestrując ludzką niedolę. Podmuch łopat kierował dym na uchodźców.

Mężczyzna z aparatem fotograficznym miał na głowie rażący w tej scenerii słomkowy kapelusz.

Jack zadarł głowę.

- Niemożliwe. Boże, to on. To Marcus Strauss. Ten fotograf... był na pustyni. Zrobił ci zdjęcie w Ronstadt.

- Zrobił mi zdjęcie? - zapytała Clare ostrożnie.

- W hallu hotelu Ronstadt. Sherwood go powstrzymał.

Uderzyła się dłonią w czoło.

- Stanowiłam tak fotogeniczny widok. Dama wyratowana z opresji. Oczywiście.

Samochód policyjny zbliżał się do nich.

- Jack, musimy porozmawiać z władzami. Jeśli Soul jest w tym mieście z Qua, trzeba go schwytać. - Zaczęła biec w stronę wozu, machając rękami.

Jack pokuśtykał za nią.

Samochód policyjny zatrzymał się. Oficer w granatowym mundurze wyglądał na zmęczonego. Na jego opalonej twarzy widać było smugi brudu. Przerzedzone ciemne włosy miał mokre od potu. Spoglądał z uwagą na helikopter.

- Panie oficerze - powiedziała Clare - proszę mnie wysłuchać. W tym mieście znajduje się mężczyzna, który ukradł pewien bardzo ważny komputer...

- Och, niech się pani zamknie - padła odpowiedź. - Proszę myśleć realnie. Sądzi pani, że mamy czas zajmować się kimś, kto ukradł pani pieprzony komputer? Proszę mi wybaczyć - zakończył sarkastycznie.

- To nie mój komputer. Należy do firmy QX z San Jose. To sprawa ściśle tajna - dodała z nadzieją.

- Tak, a o wszystkim powiedziały pani małe zielone ludziki. - Krótkofalówka zagadała niewyraźnie. Policjant chwycił mikrofon. - Jednostka trzy-dziewięć w Lincoln Park. Właśnie wylądował helikopter z jakimiś dziennikarzami. Zamierzam go zarekwirować.

Clare oddaliła się od samochodu. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu wysiadł z helikoptera razem z młodszym od siebie asystentem, który niósł torbę na sprzęt. Marcus rozglądał się na wszystkie strony, szukając ujęć, pstrykając raz po raz. Gdy ruszył w stronę zaimprowizowanej latryny w piaskownicy, strzegące jej kobiety zaczęły protestować.


- Marcus Strauss!

Fotograf już przyglądał się Clare ze znawstwem.

- Znam pana? Czy też jestem po prostu sławny?

- Marcus, Erik... - Jack sapał, ból najwyraźniej mu dokuczał.

- Znasz tych ludzi, Erik?

Asystent potrząsnął głową.

- Ja też nie. Nigdy nie zapominam twarzy. Tajemnica się pogłębia.

- Niech pan posłucha, panie Strauss - zaczęła Clare. - Ten policjant zamierza zarekwirować pański helikopter.

- O, do diabła.

- Musi pan zabrać nas ze sobą na Telegraph Hill. To najbardziej prawdopodobne miejsce. Ukradziono komputer kwantowy. Urządzenie to zdolne jest przenosić nas do alternatywnych rzeczywistości. Wpadło w ręce przywódcy sekty. Nie mogę wyjaśnić wszystkiego teraz...

Marcus szybko zrobił Clare pół tuzina zdjęć, jedno po drugim.

- Och, wspaniale - zachwycił się. - Jej wzrok płomienny, jej kręcone włosy, żywiła się bowiem miodową rosą... To jest to, Erik, mój chłopcze. Oszołomiona przez wydarzenia.

Policjant wysiadł ze swego wozu. Szedł w stronę helikoptera.

- Chodźmy, piękna damo. Szybko, zanim on wszystko popsuje.

Rozgniewane kobiety z piaskownicy ruszyły w stronę policjanta, wykrzykując skargi na wścibskiego fotografa. Zatrzymały policjanta na tyle długo, że Marcus, Erik, Clare i Jack mieli czas wsiąść do helikoptera. Turbina zawyła, zagłuszając krzyki policjanta. Oficer wyciągnął rewolwer, ale łopaty już się obracały. Zdegustowany, schował broń do kabury.


105


Z Lincoln Park pilot skierował się nad morze, żeby ominąć dym podnoszący się znad wciąż nie ugaszonych budynków w dzielnicy Richmond. Na moście Golden Gate widać było ludzi, niewiele większych od mrówek, którzy zapewne próbowali dostać się do Marin County na piechotę albo też mieli nadzieję, że zostaną zabrani przez łodzie, tam gdzie most zawalił się do wody.

Erik podał Marcusowi aparat z teleobiektywem w celu zarejestrowania tych mrówczych wysiłków.

- Być może jestem ostatnim z wielkich reporterów - rzekł Marcus tonem przechwałki. - Tak naprawdę liczą się twarze. Wielkie wydarzenia odbite w lustrach twarzy. Odmienne stany świadomości. Początki szaleństwa. Transfiguracje.


Ta wspaniała kobieta, Clare, utrzymywała, że istnieją alternatywne rzeczywistości. Że ona i jej Jack spotkali go w prawdziwej rzeczywistości, gdzie oczywiście Wielka Bomba nie zniszczyła San Francisco.

Cóż za wspaniały przykład myślenia życzeniowego. A na dodatek szalony prorok ukradł jej magiczną skrzynkę, która była w stanie to wszystko naprawić.

Jej towarzysz cytował nawet imiona ludzi, których Marcus miał rzekomo znać. Żadnego z nich nie pamiętał, z wyjątkiem Renny’ego. Znał kiedyś jakiegoś Renny’ego. Czysty przypadek, tym razem, podczas tego strzelania w ciemno - niczym spirytualista wołający do swej publiczności: “Czy jest na sali ktoś, kto zna człowieka o imieniu Jonathan?”, i czekający na czyjąś pozytywną reakcję.

Przelecieli nad zalesionym Presidio. Mnóstwo uchodźców pomiędzy sosnami i eukaliptusami, na ścieżkach i należącym do armii polu golfowym. Helikoptery marynarki lądowały na Crissy Field, wyładowując rannych. Kontrola lotów praktycznie nie istniała. Wszystkie jednostki latające niewątpliwie uczestniczyły w akcji niesienia pomocy.

Posłuchajmy, co szepczą do siebie Clare i Jack.

- Soul będzie musiał znaleźć jakieś wyjście. W mieście nie ma prądu...

- Chyba że uda mu się podładować baterie od akumulatora lub czegoś podobnego.

- Nie ma dróg ucieczki. Zniszczone autostrady. Zawalone mosty. Ile mamy czasu?

Marcus zmienił aparat, żeby zarejestrować wyraz jej twarzy.

Patrole Gwardii Narodowej kierowały się stromymi ulicami pełnymi gruzów w stronę Pacific Heights, być może po to, by uniemożliwić plądrowanie. Wokół Russian Hill i leżącego nieco dalej Telegraph Hill widoczność była właściwie zerowa. Nie było widać nawet Coit Tower. W oddali majaczyła iglica Piramidy Transamerykańskiej, obelisk wznoszący się pomiędzy ciemnymi obłokami. Inne wieżowce wciąż płonęły, dymiąc intensywnie.

- Nie lecę tam - powiedział pilot.


Błękitne niebo.

Wspaniała zieleń w dole: lasy, polany, strumienie.

Ścieżką kłusowali na koniach jeźdźcy. Rowerzyści i wrotkarze sunęli drogą wijącą się pośród drzew. Wokół niewielkiej wyspy ciągnęło się jezioro, tworząc rodzaj fosy. Po jego powierzchni mknęły łodzie wioślarskie. Na wyspie stał pawilon w stylu chińskim.

- Za chwilę, po naszej lewej stronie - powiedział pilot przez mikrofon - będziemy mijali japoński ogród herbaciany. Możecie zobaczyć wielki posąg Buddy...

Ten helikopter był większy. Pasażerowie trzymali w rękach kamery i aparaty fotograficzne.

Jack siedział obok niej, mrugając oczami, potrząsając głową. Clare chwyciła go za rękę.

- Jak się nazywał hotel w Los Angeles?

- Dom Gwiazd - odparł. - Dom Gwiazd.

- Tak!

Uczestniczyli w turystycznym locie helikopterem - znowu się przenieśli. Byli tak szczęśliwi. Wspomnienie szczęścia już się zacierało.

Na podjeździe przy budynku jakiegoś dużego muzeum konne powozy czekały na zwiedzających zainteresowanych przejażdżką po parku.

- ... największa kolekcja azjatyckiej sztuki poza Azją - mówił pilot.


Clare upuściła to, co niosła z kuchni. Sushi, ułożone na dużym talerzu wokół miseczki z sosem sojowym. Kawałki surowej ryby z ryżem spadły na dywan. Sos sojowy zrobił brzydką plamę.

Jack wyprostował się gwałtownie na sofie ze sceną z dżungli. Paliły się światła. Musiał być już wieczór.

- Hotel w LA? - zapytał pospiesznie.

- Dom Gwiazd - odparła.

- Żołnierze rezerwy!

- Cysterny z wodą!

Tak, tak, byli tacy sami, nawet jeśli cały świat się zmienił.

- Włączyć telewizor? - zaproponował. - Dowiemy się, co się dzieje.

Clare usiadła obok niego. Trzymali się za dłonie, jakby to mogło uratować ich przed rozstaniem.


106


Chwiejąc się, Swobodny Wicher półprzytomnym wzrokiem spojrzał na nocne niebo. Wyglądało dziwnie. Gwiazdy nie były już jasnymi nieruchomymi punktami. Zamieniły się w rozmazane smugi światła. Wyglądało to tak, jakby pajęczyna wielkiego świetlistego “łapacza snów” spinała ciemny bezmiar w górze.

Podobne do widm postaci kroczyły obok niego w mroku. Gdyby tylko potrafił wyostrzyć spojrzenie, ujrzałby ludzi mających godność, duszę i imię, rozumiejących własne przeznaczenie i swoje miejsce w świecie.

Zamiast tego, obca dusza wypełniła całą krainę i doprowadziła ją do choroby, tak jak chore było niebo.

Skórołazi byli wszędzie, w Ameryce i gdzie indziej. Przebierańcy. Udawacze. Fałszywe dusze, fałszywe życie. Cała Ameryka była złym snem, który opanował Plemię, osaczając je.

Nawet świadomość tego stanu stała się magicznym osiągnięciem, tak całkowicie realny wydawał się świat samochodów, miast i białej cywilizacji. Wcale nie był realny. Składał się tylko z iluzji. Uniesienie i przestrach wypełniły Swobodnego Wichra. Duchy przodków pobudzały go.

Wszedł z powrotem do szopy.

W świetle naftowej lampy Orle Oko i inni siedzieli w oczekiwaniu pod wielką pajęczyną nici i kurzych piór zwisających z haków w suficie. Największy “łapacz snów”, jaki został zrobiony.

- Bracia - oznajmił Swobodny Wicher - spalimy nasze harleye. Ułożymy je w stos. Oblejemy benzyną. Podpalimy.

Podniosły się protesty. Spodziewał się tego. Motory były ich gotowością, swobodą, ich bogactwem i tożsamością.

- Bracia, harleye kontrolują nas, ponieważ nie są dziełem naszych rąk. Paląc je, staniemy się prawdziwymi Skórołazami, którzy podróżują tylko w snach. Podróżujemy, by wypowiedzieć wojnę wszystkim przebierańcom, aż miraż ich istnienia rozwieje się jak dym z naszych dopalających się motorów...

Swobodny Wicher czuł głęboką więź z duszą świata.


107


- Oczywiście - powiedział ubrany niezobowiązująco mężczyzna - gdyby świat stał się alternatywą, tak jak to pani sugeruje, doktor Conway, my nie wiedzielibyśmy, że cokolwiek się zmieniło!

Jack był razem z nią w tym pomieszczeniu, siedział obok. Skupiła się na pozostałych dwóch osobach, ekranie konferencyjnym podzielonym na dwie części, szumiącym komputerze z króliczkami skaczącymi po ekranie, białych żaluzjach.

Irving Sherwood był tutaj. Murzynka obok niego to Mary Barnes, ubrana w elegancki kostium. Obok niej siedział pulchny Chińczyk.

Mężczyzna, który do niej mówił, miał czterdzieści parę lat, był odziany w dżinsy, koszulkę i wiatrówkę. Krótko przystrzyżone ciemne włosy, zmrużone oczy za okularami w stylu Johna Lennona, ślady po ospie na policzkach. Jego koszulka ozdobiona była nadrukiem dużego zielonego znaku zapytania przekreślonego dwiema ukośnymi liniami: dolar ze znakiem zapytania, wątpliwy dolar. Na ekranie widać było wychudzonego osobnika ze zmierzwioną siwą czupryną oraz łagodnie wyglądającego starszego jegomościa z cygarem w zębach.

- Nie uważa pani, doktor Conway? - zapytał mężczyzna w koszulce.

- Hotel w LA? - szepnęła do Jacka.

- Dom Gwiazd - odparł również szeptem. Ich wspólny punkt, ich szyfr...

Z trudem wyczuwała, że przybyła do San Jose na uroczystą premierę Qua. Jej specjalizacja, jej obszar badań. Tony Radne, który wcale nie był w szpitalu, postanowił zaprosić gości, żeby pochwalić się swoim tryumfem. Ona była stypendystką Matsushimy w Spenser College w Cambridge, która stała się Kasandrą sztucznej inteligencji, wypowiadającą przepowiednie, niczym starożytne wróżbiarki ostrzegające o zbliżającym się upadku Troi. Ostrzegała, co może się stać, jeśli komputer kwantowy zdobędzie samoświadomość.

Szwedzki stół i masa dziennikarzy, śpiewaczka operowa i gwiazdka telewizyjnego serialu. A potem nagle: eksplozje, krzyki, panika, chaos...

Kolejność wydarzeń mieszała jej się w głowie niczym we śnie.

- Cóż, nie uważa pani, doktor Conway?

Jej rozmówca musi być pracownikiem QX. Władze szukają ukradzionego prototypu i człowieka, który wyniósł go z prezentacji.

- Nie ma na to odpowiedzi, co, Tony? - zapytał Chińczyk.

Tony. Tony Racine.

Chińczyk mógł być Harrym Changiem, Changiem nie zajmującym się projektem Blaszanego Człowieka, ale pracami nad komputerem kwantowym.

- Przyjmijmy w drodze eksperymentu myślowego - ciągnął Chińczyk - że przypadkiem, lub też w wyniku tego, co ma za zadanie zrobić na samym początku komputer kwantowy, rzeczywiście staje się świadomy, świadomy trylionów możliwych światów. Przypuśćmy, że jako obserwator tych wszystkich światów może wybrać ten, który będzie dominującą rzeczywistością, co właśnie sugeruje doktor Conway...

Chang, jeśli to był on, wydawał się sprzyjać Clare. Może był miłośnikiem teorii.

- Cóż, gdy tylko kilka komputerów kwantowych zaczyna działać, nieskończoności wykluczają się wzajemnie. Rozwiązania nie dające zdolnych do przeżycia wyników są wymazywane. Alternatywny wszechświat nie mógłby wyłonić się jako faktyczna rzeczywistość.

- Tracimy czas - rzekł tonem skargi starszy mężczyzna na ekranie. - Po co ten szalony prorok miałby zmieniać rzeczywistość?

A więc Soul miał Qua, a oni wiedzieli, kim jest...

Drugi mężczyzna pokiwał głową.

- Po co miałby to robić, zamiast zwyczajnie włamać się do dowolnego komputera w kraju lub na świecie? Właśnie! To zmieniłoby świat po prostu drastycznie! Publiczna prezentacja była nie do zaakceptowania, panie Racine.

- Wy się na nią zgodziliście - odparł kwaśno Racine.

- Z uwagi na względy prestiżowe, pod silną ochroną.

- Wasza ochrona nawaliła.

- Nie spodziewaliśmy się, że dojdzie do czegoś aż na tym poziomie. Tak intensywnego. Tak nagle.

Jack zabrał głos.

- On użyje go do zmiany rzeczywistości, ponieważ naprawdę jest szalonym prorokiem.

Ona i Jack spotkali Soula... Jack rozmawiał z Soulem... Wspomnienie, niby we śnie.

Sherwood warknął na Jacka:

- Nie zauważyłem, żeby rzeczywistość zmieniła się ostatnio. Może nasz psycholog potrafi odgadnąć, gdzie znajduje się teraz Soul?

- Pan nie zauważył! - krzyknęła Clare z rozpaczą. - Ale my tak. My z Jackiem tak!


Parę godzin później wyglądała przez cienkie białe kraty na winnicę i sady. Prywatna klinika mieściła się gdzieś w dolinie Santa Clara.

Krępa czarna sanitariuszka siedziała w pokoju, przeglądając zagraniczne wydanie magazynu “Hello!” z taką uwagą, jakby potrafiła znaleźć się w świecie słynnych gwiazd przedstawionych na błyszczących zdjęciach. W pokoju obok Jack też znajdował się pod opieką. Kilku młodych agentów FBI spacerowało po korytarzu, obgryzając paznokcie z nudów. W pomieszczeniu nie było telewizora. Z głośnika wysoko na ścianie płynęły kojące dźwięki walców.

To był kiepski pomysł wyznać im wszystko.

Nikt im nie uwierzył, chociaż Chang sprawiał wrażenie zaintrygowanego. Uznano, że cierpią na poważne zaburzenia umysłowe. Sherwood z pewnością dostał burę za to, że zaprosił ich do udziału w spotkaniu, chociaż FBI na wszelki wypadek sprawdzi dom przy Zaułku Piratów w San Francisco...


Biegiem. Biegiem w dół. Za rękę z Jackiem. Ogromne sekwoje porastały zbocze. Droga o gładkiej powierzchni znikała łukiem pomiędzy omszałą ziemią i drzewami.

Gdy zaczęli się ześlizgiwać, zwolnili.

- Hotel? - zapytała, łapiąc powietrze.

- Dom Gwiazd - wysapał.

Gdzieś z tyłu, niewidoczny w lesie, zawarczał silnik samochodu.

Angelo nie mieszkał w samym mieście. Jego dom znajdował się gdzieś w Marin County, po drugiej stronie mostu Golden Gate. Wchodziło się tam po drewnianych schodach, trzydzieści metrów pod górę pomiędzy wysokimi czerwonobrązowymi kolumnami pni i wielkimi zwisającymi konarami. Dom był zbudowany na dwóch poziomach i wsparty na palach. Panował tu nastrój idylliczny, okna wychodziły na korony drzew - a jednak był to spokój niepewny, jakby dom mógł nagle oddzielić się i ześlizgnąć po zboczu. Wielkie pnie nie pozwoliłyby mu odjechać daleko.

Ich idyllę zniszczyło przybycie Gabriela Soula. On i Jersey w jeepie. Clare i Jack wracali właśnie z długiego spaceru - tylko po to, by odkryć jeepa zaparkowanego w dole i ujrzeć dwóch mężczyzn próbujących dostać się do domu.

Jersey, w długim żółtym płaszczu, zauważył ich.

Te wspomnienia rozwiewały się stopniowo niczym mgła.

Drewniane schody pięły się po zboczu na prawo od nich, biegnąc od zatoczki parkingowej. Pomiędzy sekwojami w górze stał na palach kolejny dom podobny konstrukcją do domu Angela.

- Na górę - rzucił Jack.

Zanim jeep pokona zakręt.

Schody były śliskie. Zdążyli wspiąć się tylko do połowy, kiedy minął ich jeep. Zahamował i cofnął się.

Soul i Jersey wyskoczyli ze środka.

Soul przyłożył zwinięte dłonie do ust.

- Chcę ciebie! - zawołał.

Musi mieć Qua w jeepie. Na pewno go tam ma.

- Witaj w mojej Wirtualności! - krzyknął. - Qua w końcu zrobił to jak trzeba. - Wskazał szerokim gestem na opustoszały las. - Czy to nie wygląda idealnie?


Byli w barze. Okna wychodziły na ulicę. Pomiędzy kłębami mgły dostrzec można było tandetne budki z chińskim jedzeniem, teraz zamknięte i przez nikogo nie pilnowane. Clare i Jack byli niemal jedynymi klientami w barze. Na kontuarze przed nimi stała szklanka coli i butelka piwa.

- Hotel? - zapytała Clare niezwłocznie.

- Dom Gwiazd, do diabła, Dom Gwiazd...

Drzwi ich pokoju hotelowego otworzyły się z trzaskiem.

Młodzi Azjaci w dżinsach i koszulkach z wizerunkiem smoka wpadli do środka. Dwóch ściskało pneumatyczne strzelby. Na przedramionach mieli blizny jakby po gaszonych na skórze papierosach...


Jack walczył z kierownicą. Czerwone światła hamulcowe lśniły w ciemnościach. Potop białego światła z tyłu, czerwone i niebieskie błyski kogutów, wycie syren...


Wspinał się po schodach i potykał, był okradany pod groźbą noża przez parę żebraków, szedł chwiejnie w ich stronę, upuszczał kieliszek wina na stół, był w łóżku, Bogu dzięki, leżał w wannie, zanurzony po szyję. Żadnej ciągłości, żadnego punktu zaczepienia. Obrazy ulic, budynków, twarzy, pomieszczeń, samochodów, drzew, nieba, przesuwające się jak w kalejdoskopie, czarne luki pomiędzy, skrawki nicości, nieistnienia. Umierał rozrywany na części. Istota sama w sobie rozpadała się nieodwołalnie.


Świat uspokoił się...

...a on upadł na ziemię.

Poczuł, że nogi uginają się pod nim, rozpostarł ramiona, spazmatycznie wciągając powietrze, i oślepiony przez powidoki rozciągnął się jak długi na jasnej żwirowatej ziemi.

Tak jasno. Tak gorące powietrze.

Wbił palce w żwir, zaciskając dłonie w pięści.


108


- Kapitanie Kramer, Fox upadł!

Jeff Kramer odwrócił się i ujrzał Anglika leżącego na ziemi obok transportera opancerzonego. Rodriguez klęczał, celując ze swego M-16 ponad barykadą samochodów w kierunku grupki budynków przycupniętych przy urwisku.

Fox nie miał żadnych widocznych obrażeń. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo powalił udar słoneczny. Wyglądało na to, że dostał jakiegoś ataku.

Głupi pomysł brać ze sobą cywila na taką akcję, tylko dlatego że jego dziewczyna jest zakładniczką w tej tandetnej fortecy. Jeśli Fox musi już być obecny, to powinien znajdować się w jednym z cywilnych samochodów na tyłach, służących jako kuchnie polowe i miejsca odpoczynku.

Od blisko godziny panował spokój.

Sytuacja patowa.

Tutaj, u ujścia kanionu, znajdowały się transportery opancerzone. Były zbyt delikatne, by przyjąć ogień karabinu maszynowego kalibru 50. Członkowie prawicowej milicji kryjący się w Schronie Duszy mieli kilka pięćdziesiątek. Nie wspominając o wyrzutniach granatów i moździerzach.

Być może precyzyjny ogień zniszczył tę ciężką broń lub też ekstremistom brakowało amunicji. A może przygotowywali się do odparcia ostatecznego ataku oddziałów Gwardii Narodowej i wojska.

Na pierwszej linii znajdował się czołg typu bradley. Obok niego kilka opancerzonych pojazdów gąsienicowych z karabinami maszynowymi i działkiem automatycznym. Oprócz tego pojazd inżynieryjny typu M728 ważący niemal sześćdziesiąt ton. Wszystkie służyły głównie jako osłona dla żołnierzy i gwardzistów, podobnie jak spalone jeepy, pickupy i osobowe samochody ekstremistów, tworzące częściową barykadę.

Schron Duszy mógłby być już zniszczony. Zamieniony w kupę gruzów. Ale wtedy prototypowy komputer ukradziony przez ekstremistów też uległby zniszczeniu.

Jeff pochylił się i pobiegł ku miejscu, gdzie wijąc się w konwulsjach, leżał Fox.

Czy powinien wezwać pomoc lekarską?

Anglik wydawał się uspokajać.

Fox przetoczył się na plecy. Usiadł i mrużąc oczy, spojrzał na Jeffa ubranego w pustynny uniform i stalowy hełm - i dalej, przykładając dłoń do czoła, na kanion, pojazdy opancerzone i Schron Duszy.

- Cierpisz na epilepsję? - zapytał Jeff.

Fox oblizał wargi.

- Kramer - powiedział, jakby rozpoznanie kogoś stanowiło osiągnięcie. - Kramer, tam jest Clare!...

Oczywiście, jego przyjaciółka znajdowała się w Schronie Duszy.

W kanionie znowu zaczął dudnić megafon. Elektronicznie wzmocnione słowa odbijały się echem. Kolejne stanowcze wezwanie, by ci w środku poddali się niezwłocznie - razem z komputerem - lub też wszyscy zginą.

- Proszę się nie martwić - powiedział Jeff do Foxa. - Nikt nie będzie strzelał, dopóki znajduje się tam komputer. Ekstremiści zapewne również o tym wiedzą. Tak więc mamy pata.

Sprawa dotrze prawdopodobnie do samego prezydenta, zanim ktokolwiek wyda rozkaz ataku wszystkimi siłami. Czy Fox rzucił się na ziemię z rozpaczy? Chryste, musi kochać tę dziewczynę.

- Soul porwał Clare - powiedział Fox niepewnie - ponieważ dostał fiksacji na jej punkcie...

- Ponieważ ona zajmuje się sztuczną inteligencją, tak, tak, wiem.

Fox pokiwał głową, jakby wątpił we własną pamięć.

- Będą trzymać jaw pobliżu Qua.

- W pobliżu czego?

- Tego specjalnego komputera.

- Być może nie, gdyż zniszczyliśmy antenę satelitarną na szczycie urwiska.

Kosztowało ich to dwa helikoptery, strącone przez pociski kierowane termolokacyjnie i wystrzelone z bunkrów. Amerykańska Armia Wolności, choć mogła żywić nadzieję, że nikt nie znajdzie Schronu Duszy pośrodku pustkowia, z pewnością nie zamierzała oszczędzać na obronie.

Przetransportuj skradziony komputer do tej kryjówki w innym stanie na pokładzie lekkiego samolotu. Włam się do satelitów telekomunikacyjnych. Przejmij nad nimi kontrolę. Włam się do komputerów rządowych i wojskowych. Przejmij nad nimi kontrolę albo zniszcz je. Zmuś kraj do uległości. Zaszantażuj naród. Zażądaj Idaho albo czegokolwiek, czego oni chcą.

Kontrolujemy systemy władzy. Jesteśmy w posiadaniu wszystkich waszych tajemnic. Oddamy wam wasze komputery, jeśli wy oddacie nam naszą ziemię. Zawsze będziemy mieli programy ukryte w waszych komputerach, żeby was kontrolować.

Plan mógł się powieść, gdyby nie Indianie-motocykliści, którzy wmieszali się w porwanie Brytyjki. Ten osobnik, Orle Oko, śledził ciężarówkę, którą ją wieźli, aż tutaj. Potem ujrzał lądującą awionetkę i podejrzanie dużo ludzi z bronią...

Odzyskaj ten cholerny komputer za wszelką cenę i postaraj się naprawić szkody.

- Będą trzymali Qua w najbardziej ukrytej części Schronu - rzekł Fox.

- To oczywiste.

- To będzie na dole, pod ziemią. Znam drogę.

Jeff był zdziwiony.

- Jak to możliwe?

Fox wstał.

- Powiem ci, ale tylko jeśli przysięgniesz, że zabierzesz mnie ze sobą!


Obecność Foxa mogła narazić ludzi Jeffa, nie mówiąc już o ryzyku, jakie ponosił sam Anglik. Jeff byłby gotów skręcić mu kark. A jednak w żądaniu naukowca była taka rycerskość... To go w jakiś sposób poruszyło.

Czy Fox rzucił się na ziemię, ponieważ zdał sobie sprawę, jak dostać się niepostrzeżenie do Schronu Duszy? I nie mógł się opanować?

Najprawdopodobniej Fox nie zna żadnej drogi do środka. Jakże mógłby znać? Zapewne nie ma żadnej drogi. A więc: spełnij jego zachciankę. W takiej sytuacji trzeba wykorzystać każdą możliwość.

- Na tyłach Schronu znajdują się stare korytarze kopalniane. - Fox wskazał na kupę ziemi. - Widzisz? To stamtąd. Jest jeden tunel, który wychodzi na zewnątrz. Będzie zamaskowany. Zapewne będą tam ukryte motocykle albo jeep. W ten sposób poznamy, że to ten właściwy.

- Mówisz, jakbyś tam już był.

Fox zaśmiał się szaleńczo.

- Pochodzę z kraju Sherlocka Holmesa, kapitanie.


109


W Pokoju Prawdy tajne dane rządowe przesuwały się na ekranach komputerów. Kilka kobiet należących do Amerykańskiej Armii Wolności i pulchny młodzieniec przeglądali stosy wydruków, zaznaczając interesujące ich miejsca. Inna kobieta porządkowała skopiowane dyskietki. Zużyte styropianowe kubeczki po kawie wysypywały się z kosza na śmieci. Na ekranie komputera kwantowego widoczne było wojskowe zestawienie kodów sterujących rakietami balistycznymi, chociaż Qua nie był już połączony z zewnętrznym światem. Zakonserwowana głowa Johnny’ego-myśliwego szczerzyła do Clare zęby ze ściany. Clare miała ręce przywiązane do poręczy fotela. Gdyby nie więzy, mogłaby zsunąć się na podłogę.

Kroki zadudniły na schodach. Kilku uzbrojonych mężczyzn poderwało się, a potem uspokoiło, gdy ciężkie dębowe drzwi otworzyły się gładko.

Skup się, skup...

- Pułkowniku, mamy ostatnią szansę oddania komputera albo wszyscy zginiemy...

- To kolejny blef. Nie będą śmieli nas zaatakować. Powiem im, że chcemy, by ich prezydent poprosił nas ładnie przez publiczne radio. On i ja przeprowadzimy demokratyczną dyskusję na antenie...

- Zapewne woleliby zamienić nas w kupę gruzów...

- Jeśli to zrobią, sami się nie pozbierają. Nie po zniszczeniu QX. To może zająć całe miesiące. - Pułkownik Davis spojrzał na Clare. - Miesiące, zanim żółtki sami wyprodukują prototyp? Nawet jeśli ludzie z QX skorzystają z ich laboratoriów?

- Miesiące - zgodziła się. Nie miała pojęcia.

Przynajmniej nie było tu skrzyni Schrödingera.

- Tymczasem tak zwane Stany Zjednoczone rozpadają się. Powiedzcie im, że jeśli ich prezydent nie rozpocznie ze mną bezpośrednich negocjacji w przeciągu najbliższych dwunastu godzin, możemy i tak zniszczyć komputer dla mocniejszego efektu...

Gabe Soul pogłaskał Clare po nadgarstku. Rozluźniał więzy.

- Pat - mruknął. - Moje złote łoże czeka. Oświecenie.

- Co robisz, Soul? - zapytał pułkownik.

- Nasza konsultantka jest zmęczona. Niemal zemdlała przed chwilą.

- Ty też dziwnie wyglądasz.

- To chwilowy atak. Dyscyplina umysłowa pomaga opanować słabości.

- Jakie słabości?

Soul puścił pytanie mimo uszu.

- Rola doktor Conway na razie się skończyła. Powinna opuścić to miejsce wraz ze mną. - Jakże słodko i przekonywająco to brzmiało.

Davis zaśmiał się chrapliwie.

- Czy niebezpieczeństwo cię podnieca? Mnie też, czasami. Twój pokój jest cały podziurawiony i stoi tam karabin maszynowy.

- W mojej posiadłości jest wiele pomieszczeń - wymruczał Soul.

- Nie bluźnij, dobrze?

- Mamy umowę, pan i ja. - Soul zaryzykował. Zdawał się na intuicję. - Mój Schron to pański schron. Moi ludzie to pańscy ludzie.

- Tak. - Pułkownik odwrócił się. - Zażądajcie rozmowy z ich prezydentem...

- Jeśli rozpocznie się natarcie - wyszeptał Soul do Clare - i twoja dusza nie będzie wzmocniona, możesz umrzeć na zawsze.

Unikała jego spojrzenia.

- Gabe, ty wiesz, co się dzieje. Ja wiem, więc ty też musisz! Czy naprawdę chcesz tu być?

- W mojej fortecy? U progu zwycięstwa?

- Na jak długo?

- Możemy porozmawiać o tym w cztery oczy, Clare.

- Gabe, przyznaję, że jesteś kimś wyjątkowym...

- Jak się wkrótce przekonasz.

- Jeśli nastąpi kolejny atak, taki jak przed chwilą, to może nie ustać tak szybko. Wszystko może się rozpaść. Zniszcz Qua - wysyczała.

- Może po tym, jak cię oświecę. Będziesz mogła spróbować użyć wobec mnie swojego czaru.

- Gabe, czy ci ludzie tutaj nie są trupami?

- Moja alternatywna jaźń zawarła z nimi użyteczny sojusz.

Sięgnął, by uwolnić jej drugą rękę. Zrobiwszy to, trzymał mocno więzy.

- Chodź, znajdźmy jakieś ustronne miejsce.


110


Jeff wraz z trzema innymi żołnierzami szedł przed Jackiem. Dwóch z tyłu. Jedna latarka w przodzie. Jedna w tyle. Wcześniej musieli się nisko schylać. Teraz korytarz był wyższy, choć powietrze równie duszne.

- Zaraz będą nietoperze - ostrzegł Anglik.

Były. Kwilące, srające, tłoczące się nietoperze. Dzięki ostrzeżeniu nikt nie zrobił nic głupiego.


Kiedy znaleźli wejście, ukryte za kupami chrustu, kryjące wewnątrz jeepa i dwa terenowe motocykle, pomimo tego dowodu niezwykłej intuicji - albo uprzedniej wiedzy, czemu Anglik zaprzeczał - Jeff miał zamiar zostawić Foxa pod strażą przy ich własnych dwóch jeepach.

To ostrzeżenie o nietoperzach skłoniło Jeffa, by dotrzymać obietnicy. O czym jeszcze mógł wiedzieć Fox? O pułapkach w tunelu?


111


Pojedynczy strzał rozwalił stary zamek. Żelazne drzwi otworzyły się na skutek kopnięcia. Blask z podziemnego pomieszczenia wlał się do tunelu. Czerwona zasłona wydęła się niczym żagiel, uniemożliwiając drzwiom otwarcie się na całą szerokość. Pierwszy człowiek przeskoczył przez szczelinę, z karabinem w pogotowiu, potem drugi i trzeci.

- Nie ruszać się! Nie ruszać się!...

Cisza. Nawet jednego wystrzału.

Kramer był już w środku, za nim dwóch ludzi, skacząc w lewo, w prawo. Kotara rozsunęła się. Ostatni członek grupy uderzeniowej zaplątał się w nią. Teraz drzwi stały otworem. Jack widział wnętrze podziemnego pomieszczenia.

Dwaj uzbrojeni żołnierze Amerykańskiej Armii Wolności zamarli; karabiny drżały im w dłoniach, jakby nie byli gotowi wystrzelić. Może onieśmielał ich sprzęt komputerowy wypełniający pomieszczenie. Kobiety sprawdzające wydruki mogły znajdować się na linii ognia. Podobnie jak Gabriel Soul, nachylający się nad Clare. Clare w fotelu. Mężczyzna o niedźwiedziej głowie był w stanie najwyższego napięcia. Przeskakiwał spojrzeniem z jednego gwardzisty na drugiego, oceniając swoje szansę.

Na przegubach Clare były rzemienie. Rozwiązane. Soul trzymał za jeden, jakby Clare była marionetką, którą miał zamiar zmusić do tańca.

Rosnące napięcie! W każdej chwili iskra mogła przeskoczyć z jednej strony na drugą. Momentalnie przerodziłaby się w strzelaninę, ograniczoną przez kamienne ściany.

Ludzie Kramera szybko zmieniali pozycje.

Jack wciągnął powietrze cuchnące guanem nietoperzy.

Mężczyzna o niedźwiedziej głowie warknął na Soula:

- Powiedziałeś mi, że ten tunel prowadzi donikąd. Skłamałeś.

Jack pochwycił spojrzenie Clare.

- Dom Gwiazd! - zawołał.

- Trzymaj się z tyłu, Fox - rzucił Kramer, nawet na niego nie patrząc.

Clare bezgłośnie powiedziała “Dom Gwiazd” do Jacka. Zaczęła się podnosić.

- Proszę wejść do tunelu, panienko - nakazał Kramer.

Soul wciąż ściskał rzemień.

Jack ujrzał Qua zaraz obok niej.

- Odłóżcie powoli broń...

Nikt nie posłuchał. Na razie.

- Kapitanie - rzekł dowódca z głową jak niedźwiedź - rząd federalny został zmuszony do uległości. Dostał baty. Prezydent będzie musiał negocjować. Zgodzi się na wszystko, dosłownie na wszystko. Proszę pomyśleć o pięciu milionach dolarów dla każdego z was. Proszę pomyśleć o gwarancji azylu w Wolnym Idaho lub gdziekolwiek indziej. Pięć milionów dolarów, panowie. Dla każdego z was. Słowo honoru. Słowo Macka Davisa.

- A więc to pan jest Davis - rzekł Kramer. - Jest pan aresztowany.

Strażnicy wciąż ściskali swoje karabiny, uparci i nieruchomi.

- Jeśli będzie tu strzelanina - ciągnął Davis - zostanie usłyszana. Daleko nie uciekniecie. Wszyscy zginiecie w tunelu. Trafieni w plecy.

Dwoje drzwi wytłumiło tamten pierwszy strzał. Jednak w każdej chwili ktoś mógł zejść na dół.

- Gdzie jest komputer? - zapytał Kramer.

Clare uwolniła się.

- Jest tutaj...

- Powiedziałem, żeby schowała się pani w tunelu.

- Wezmę go dla pana.

- Dobrze - zgodził się Kramer. - Proszę to zrobić.

Davis spojrzał na nią, na Qua, na wycelowane w niego i innych lufy karabinów. Czyżby iskra miała przeskoczyć?

- Trzymaj się z dala od linii ognia - powiedział Kramer. - Przejdź dookoła pod ścianą.

Dwóch ludzi Kramera poruszyło się na swoich pozycjach.

- Co to jest tam, na ścianie? - zapytał jeden z nich. Ludzka głowa zakonserwowana jak myśliwskie trofeum...

Clare odłączyła Qua, schowała klawiaturę i ekran.

- Wszyscy pozostali, siedzieć spokojnie...

- Clare - powiedział miękko Soul - przecież wcale nie chcesz tego zrobić. To urządzenie jest takie ciężkie. Jesteś zmęczona. A wy, ludzie: po co ryzykować życie za grube ryby u władzy? Oni tylko nakładają na was podatki i pętają was prawami, które niszczą wolność, i wlewają pieniądze z podatków do rynsztoków społeczeństwa.

- Zamknij się - powiedział Kramer.

Paru z jego ludzi spoglądało na siebie. Czyżby obietnica łapówki zaczynała na nich działać?

Clare chwyciła komputer. Próbowała podnieść go wysoko, ale nie mogła. Puściła - pozwoliła mu spaść na drewnianą podłogę. Sięgnęła po trofeum, po ciężką płytkę, do której było przymocowane, i zdjęła je ze ściany.

Wyprostowana, chciała się pochylić i roztrzaskać Qua.

- Nie!...

Kramer przesunął lufę karabinu. Jack wskoczył przez drzwi, popychając Kramera.

Wypalił inny karabin. Krew trysnęła z pleców Clare. Upuszczając trofeum, osunęła się pod ścianę.

Strzał z M-16 zabił strażnika, który strzelał.

Davis uskoczył za stół, żeby wydobyć pistolet z kabury. Soul padł na podłogę, kryjąc się. Kramer wbił łokieć w brzuch Jackowi, aż zabrakło mu powietrza i zgiął się wpół. Drugi z bojowników wystrzelił, po czym z zakrwawioną piersią zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu i upadł przy dębowych drzwiach. Kramer, trafiony w ramię, krzyknął głośno. Upuścił M-16, chwytając się za zranione miejsce. Davis celował z pistoletu.

- Nie ruszać się! - ktoś krzyknął.

- Pięć milionów! - zawołał Davis.

Jack zauważył leżący obok niego karabin. Zacisnął na nim dłoń. Clare, osuwając się wzdłuż ściany, obróciła się na plecy. Bąbelki krwi wypływały z jej ust. Rana wylotowa na piersi, cała zakrwawiona. Drżącą ręką próbowała schwycić trofeum.

Czy upadek Qua na podłogę wystarczył, by uszkodzić system chłodzący, rozlać ciekły azot wewnątrz urządzenia? Nie wiadomo.

- Zgadzam się na pięć milionów - powiedział ktoś. - Kto jest ze mną?

- Nie dajcie się zrobić w konia! - zawołał z wysiłkiem Kramer. Na górze rozległy się krzyki.

Oczy Clare były wciąż przejrzyste, ale bez wątpienia umierała.

Umierała.

Nie będzie pomocy lekarskiej. Za późno.

Zbierała resztki sił. Jej oczy spoglądały błagalnie na Jacka. Drżącą dłonią wskazała na Qua. Z najwyższym trudem złożyła wargi, by wypowiedzieć jedno słowo:

- Zniszcz...

Krwawa piana wystąpiła jej na usta. Zakrztusiła się, próbując oddychać.

Zniszcz go i przywróć światu jedną rzeczywistość.

Zdała sobie sprawę z czegoś przerażającego. W jej oczach był taki przestrach. Chciała go powstrzymać. Próbowała coś powiedzieć.

Słowa były tylko bełkotem. Patrzyła na karabin w rękach Jacka.

- Zabij mnie najpierw...

Zabić ją?

Nagle zrozumiał.

Gdyby zniszczył Qua, zanim ona by umarła, jej tożsamość wyparowałaby bezpowrotnie.

Groziła jej zagłada.

Pięści zabębniły w drzwi. Ciało zabitego strażnika blokowało wejście. Jedna z jego rąk działała jak klin. Pchanie drzwi z zewnątrz tylko zwiększało opór.

- Pułkowniku Davis, co się dzieje?...

Soul wstał. Odgrywał swoją rolę Rasputina przed gwardzistami Kramera.

- Nie zabijecie mnie...

Davis wycelował.

- Pięć milionów dolarów i azyl...

Kramer wrzasnął:

- Ognia, do diabła!

Nikt nie wystrzelił.

Clare musiała się mylić co do możliwości życia po śmierci w którymś z widmowych wszechświatów. Prawda?

W to właśnie wierzyła. W tym pokładała swoją ufność o krok od śmierci. W tym i w Jacku.

W nim, by tego dla niej dopilnował.

Podniósł karabin. Nadzieja zdawała się wstępować w Clare. Rozpaczliwa niecierpliwość. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z bronią. Czy trzeba było zrobić coś specjalnego?

Qua zatrzeszczał, ale najwyraźniej wciąż funkcjonował. Gdyby wystrzelił pełny magazynek w komputer, prawdopodobieństwa wykasowałyby się. Świat ponownie stałby się tym, czym był na początku.

Gdzie on by się w nim znajdował? Co by się wydarzyło? Jeśli zastrzeli Clare, jak proszą go o to jej oczy, czy w pierwotnym świecie będzie również martwa?

Pytanie było niewyobrażalną torturą. Przepełniał go bolesny lęk.

Czując, że opuszcza ją życie, patrzyła na niego błagalnie, niezdolna wypowiedzieć już ani jednego słowa.

Skierował lufę w jej stronę i ujrzał na jej twarzy ogromną ulgę - nie pragnienie, by ustało cierpienie, lecz coś składającego się na wszystko, czym była, na całą jej istotę. Męczył ją swoim wahaniem.

Nie mógł jej zastrzelić. Myliła się. Nie mógł.

Gdy odsunął lufę, zrozumiała, jaką podjął decyzję. Jej oczy patrzyły na niego, oskarżając o zdradę.

Jack nacisnął spust i wystrzelił w Qua.


112


Piwnica i wszystko w niej runęło do wewnątrz - raz za razem, a przecież jednocześnie. Wszystko wokół niego składało się, zawijało. Przestrzeń w płaszczyznę, płaszczyzna w linie. Linie kurczyły się w punkty. Był nieskończenie mały, był nieskończony. Nie wiedział nic, wiedział wszystko - i nagle wszystko się wykasowało.

Z wyjątkiem...


...czarnej skórzanej sofy zarzuconej aktami i podobnego czarnego fotela, półek z rzędami książek na temat psychologii, neurologii, anatomii, biurka, okna, przez które Orlando wchodził, by ją pożerać, geranium wciąż kwitnącego krwawo w doniczkach na balkonie!

- To okropna tragedia. Młode życie przerwane, i to tak obiecujące.

Jack obrócił się i spojrzał na Rogersa, który odgrywał rolę współczującego.

- Czy może pan pamiętać o zostawieniu klucza na portierni, kiedy będzie pan odbierał swoje rzeczy? Gdyby mnie tam nie było.

Klucz yale z czerwonym prostokącikiem plastiku znajdował się w dłoni Jacka. Chciał krzyczeć.

Może Rogers pojął, że Jack zaraz straci panowanie nad sobą. Wycofał się więc cicho, zamykając za sobą drzwi.

Jack opadł na sofę. Jakże waliło mu serce.

Był w Cambridge, w pokoju Clare, a Clare nie żyła. Tylko ją mógł mieć na myśli Rogers.

Chwilę przedtem patrzył na cierpiącą, oskarżającą twarz Clare. Chwilę przedtem wystrzelił z karabinu.

Te momenty były teraz całkowicie obce. Znajdowały się po drugiej stronie szyby, o którą tłukł się daremnie niczym ptak. A mimo to stanowiły ciągłość z teraźniejszością.

Wspomnienia innych wydarzeń, które przywiodły go z powrotem do Cambridge, uciekały mu powoli z pamięci, niczym obrazy ze snu. Ten czas był inny - tak inny. Nie miał pojęcia, jak się tu znalazł.

Dachy i górna część pokojów na drugim piętrze po przeciwnej stronie dziedzińca były w słońcu. Wszystko poniżej krył cień. Późne popołudnie.

Czuł się jak szaleniec.

Rogers wiedział, co się wydarzyło. Taka tragedia. Jak dużo wie? Może rektor też zna sprawę.

A Heather - jak dużo wie Heather?

Gdyby tylko jego zegarek oprócz godziny pokazywał datę; niestety.

Zmusił się, by usiąść przy biurku Clare, podnieść słuchawkę i wykręcić numer.


Odebrał Lucas.

- To ja, synu - powiedział Jack.

- Tato, gdzie jesteś? - Oczekiwanie, zaniepokojenie, troska.

- Jestem w college’u.

- Kiedy wrócisz?

- Niedługo.

- Mama musiała pojechać do Cottenham w związku z pobiciem jakiegoś dziecka, przepraszam, nie musiałem tego mówić.

- Czy właśnie wróciłeś do domu ze szkoły, Lukę?

- Wziąłem sobie wolne popołudnie. Nauka we własnym zakresie. Siedziałem przy komputerze. Od czasu kiedy ostatnio dzwoniłeś, spędzam bardzo dużo czasu w sieci.

Zadzwonił skąd? Z Heathrow? Czyżby wylądował tam niedawno?

Musiał się dowiedzieć.

- To znaczy, kiedy zadzwoniłem z lotniska?

- Nie! Mama mówiła, że dzwoniłeś po wylądowaniu, ale ja mam na myśli pierwszy raz, kiedy zadzwoniłeś z San Francisco i powiedziałeś nam, co się stało.

Co powiedział swojej rodzinie?

Jak może o to zapytać?

Pustka we wnętrzu. Ból. Panika. I zmęczenie.

Lucas spędzał czas, buszując po Internecie.

Oczywiście! Oczywiście.

- Lukę, czy w sieci dużo się mówi o tym, co nam się przydarzyło?

- Bardzo dużo, tato. Próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej, poza tym, co nam powiedziałeś i co było w telewizji.

- Co dokładnie mówią o mnie?

- Mogę pokazać ci to wszystko na ekranie, kiedy wrócisz do domu.

- Czy możesz powiedzieć mi teraz, Lukę? Naprawdę chcę wiedzieć.

- Hm, tato, nie musisz martwić się o mamę. Ona naprawdę ci współczuje.

- Proszę.

- Cóż, dobrze. - Jego syn umilkł na moment, przypominając sobie kolejność zdarzeń. - Cóż, atak na siedzibę QX w San Jose... Kradzież komputera kwantowego. Porwanie was przez złodzieja. Potem napad wietnamskich gangsterów na ten dom, do którego wszyscy udaliście się w San Francisco, i pojawienie się FBI. Wszystkie te rzeczy. Tato, nie mogę!

- Proszę. Co mówią o?... - O Clare. Nie był w stanie wypowiedzieć jej imienia. Próbował się zmusić. Zakrztusił się. Nie wolno mu się rozpłakać.

Lucas wydawał się rozumieć, przynajmniej do pewnego stopnia.

- Posłuchaj, tato, nie mówią w każdym razie, że kręciłeś z nią na boku. - Wymówka? Czy też skrywana ekscytacja? - Czy kręciłeś z nią na boku, tato?

- Zapomnij o tym, synu. Czy mówią, kto ją zastrzelił?

- Cóż, jeden z tych Wietnamczyków. Czy nie tak właśnie było? Tato, są pogłoski o tym, że w sprawę wmieszane były służby specjalne. Czy one miały jakąś własną grę? Czy cała sprawa jest przykrywką dla czegoś innego? Czy to dlatego mnie pytasz?

Jakże to musi przemawiać do nastoletniego chłopca.

Może tak było.

- Czy mówią dużo o człowieku imieniem Matt Cooper?

- To był złodziej. Jego śmierć również przypisują Wietnamczykom. Tato, czy wydarzyło się coś innego? Coś, o czym nie mogłeś mówić przez telefon z Ameryki?

- Nie, było właśnie tak. Dokładnie.

Wcale niedokładnie. Znajomy świat zatrzymał się w San Francisco, a potem ruszył ponownie i zrekonstruował się, wypełniając przerwę prawdopodobnymi zdarzeniami...

Jack zmusił się do skupienia na tym pokoju, sofie, półkach z książkami, roślinach na balkonie, komputerze Clare na biurku. Wszystko po staremu. Identyczne, identyczne.

- Lukę, czy mówią coś o niejakim Gabrielu Soulu?

Zdumienie w głosie syna.

- Tato, to było w telewizji! Wszystko o Schronie Duszy i jej porwaniu, a potem uwolnieniu, wszystko było w Wiadomościach.

- Przepraszam - powiedział Jack. - Jestem trochę pogubiony.

- Nie dziwię się, tato. Taka podróż!

- Co się stało z Soulem?

- Najbardziej poszukiwany przestępca, takiego używają określenia. Poza tym dużo rzeczy ukazuje się pod... - Lucas zawahał się.

- Pod czym?

- W gruncie rzeczy wcale tam nie patrzyłem.

- Pod czym, Lucas?

- Pod, hm, adresami z rozwinięciem alt.sex. Dlaczego jesteś w college’u? - zapytał pospiesznie. - Boisz się wrócić do domu? Nie martw się. Dzwonił niejaki pan Newman z Matsushimy. Bardzo chce z tobą porozmawiać. Dzwonili też dziennikarze. Tato, chyba paru czeka w samochodach na rogu ulicy. Po prostu powiedz im, żeby się odwalili. To właśnie mówiła mama tym, którzy telefonowali. Zdaje się, że niektórzy proponowali pieniądze. Czy czekali na ciebie na lotnisku?

Czekali? Nie miał pojęcia.

- Czy dlatego dzwonisz z college’u? Jesteś w swoim pokoju? Boże, to ponure... Ta to, tam nie ma telefonu! Dzwonisz z jej pokoju, prawda?

- Tak - przyznał.

- Rzucasz okiem, hm... ostatni raz? Nie mów mamie. Powiem jej, że dzwoniłeś ze stacji kolejowej. Nie, powiemy, że poprosił cię o to ojciec Clare. On jest już trochę słaby na umyśle, prawda? Błagał cię o to, kiedy tam byłeś. Czułeś, że musisz spełnić jego prośbę, pomimo że on nie za bardzo wie, co mówi. Jak on to przyjął? Czy potrafił zrozumieć?

Jack najwyraźniej pojechał z Heathrow do północnego Londynu, by odwiedzić ojca Clare w drodze do domu... Zabierając bagaże Clare i jej prochy do taksówki? Dokładnie tak jak Ivan zawożący tam prochy Mirandy rok wcześniej!

A jak w gruncie rzeczy dawał sobie z tym wszystkim radę ojciec Clare?

- Czy będziesz musiał wrócić tam na uroczystości pogrzebowe? Czy odbędzie się nabożeństwo w kaplicy uniwersyteckiej?

- Piorun uderza dwa razy - rzekł gorzko Jack.

- Co masz na myśli?

- To takie powiedzenie, synu. Jak się miewa Crissy?

- Dostała pieniądze. Zapłaciła grzywnę. Jest w porządku. Cóż, z wyjątkiem tej historii z haszyszem, ale to nic poważnego. Tato, dobrze się czujesz? Cóż, to głupie pytanie. Chodzi mi o coś innego: przyjedź już do domu, dobrze?

- Dobrze. Niedługo tam będę. Dzięki, Lukę, wielkie dzięki.

Odłożył słuchawkę.

Do domu, tak, do domu.

Świat jest niemal identyczny, ale on nie. Heather będzie pełna sympatii, współczucia. Wstrząśnięta tym, co się stało. Musi się na tym oprzeć. Heather, Lucas, Crissy, jego rodzina.

Clare - była to niemal cicha modlitwa - jesteś tam?

Była nieodwołalnie martwa. Cóż mógł zrobić innego niż żyć dalej? W bardziej tolerancyjnym związku z Heather... Może takie było znaczenie tego wszystkiego. To, o czym nie wiedział nikt poza nim.

Oraz Gabe Soul. Poszukiwany przestępca. Niezdolny zagrozić Jackowi. Z pewnością niezdolny. Po co miałby próbować, nawet gdyby udało mu się opuścić Amerykę?

Soul może zostać zabity podczas próby aresztowania. Gdyby go schwytano, gdyby zaczął mówić, jego słowa uznano by za bredzenie szaleńca. Jack zaprzeczyłby wszystkiemu, gdyby go pytano.

Po uruchomieniu następnych komputerów kwantowych nierzeczywiste prawdopodobieństwa wykasują się wzajemnie. Znajomy świat będzie istniał nadal.

Podobnie jak on, Jack, musi żyć dalej. Czuł się tak staro. Ale dał sobie radę, prawda? Zwłaszcza kiedy uciekł na tym motocyklu...

Clare zrobiła o wiele więcej od niego. A on ją zdradził. W jej oczach, w każdym razie. W tych cierpiących, oskarżających oczach...

Pukanie do drzwi. Pewnie Rogers wrócił albo powiedział rektorowi, gdzie jest Jack.

Znowu pukanie.

Drzwi się otworzyły.

Błękitna welwetowa marynarka, szeroki krawat w grochy, błyszczące ciemne włosy opadające na kołnierz, ta gładka zmysłowa twarz przynajmniej raz pozbawiona zuchwałego wyrazu...

Orlando Sorel.

A za nim kobieta.

Szczupła młoda kobieta w dżinsach i białym swetrze. Kaskada włosów. Delikatna owalna twarz, zadarty nos...

Jack pomyślał, że zaraz pęknie mu serce.

Sorel ruszył do przodu.

- Jestem wstrząśnięty z powodu Clare. Wyrazy szczerego współczucia... Jack.

Sorel dobierał słowa z taką uwagą.

- Czuję niemal, że sam ponoszę w jakimś stopniu odpowiedzialność. Spotkałem cudowną pogrążoną w żalu Mirandę przy portierni i zaproponowałem, że odprowadzę ją tutaj. Jako że Rogers powiedział, że tu jesteś.

Siostra Clare stanęła przed Sorelem i spojrzała na Jacka. Jakby widziała go pierwszy raz w życiu.

- Pytałam, gdzie mieszkasz. Chciałam z tobą porozmawiać. - Mówiła, nie przerywając. - Kiedy wylądowałam w Luton, zadzwoniłam do taty i dowiedziałam się, że właśnie wyszedłeś. O wszystkim usłyszałam dopiero wczoraj na Krecie. Pojechałam na Kretę, żeby być sama i trochę się zastanowić. Czy Clare powiedziała ci o Ivanie? Musiałam zastanowić się nad moim związkiem z Ivanem, byłam odizolowana, a potem przeczytałam...

Urwała, widząc, że Jack jest w szoku.

- O Boże, czy nie wiedziałeś, że byłyśmy bliźniaczkami? Podobnymi jak dwie krople wody. Wiedziałeś, prawda? Powiedziała ci?

Blizna na czole, jasnoniebieskie oczy, twarz...

- Tak - zdołał wykrztusić. - Wiedziałem. Ale...

- Ale co?...

Ale Miranda była żywa. Identyczny obraz Clare. Nie została zamordowana przez zbira w San Francisco.

Nikt nie zabił Mirandy. Nikt nie zawiózł jej prochów do Londynu. Świat nie jest identyczny.

Cudowna różnica? Nie, tortura. Różnica, od której krwawiło mu serce - i która w ogóle nie była źródłem ukojenia. Która nigdy nie będzie ukojeniem! Nigdy.

- Ale co? - powtórzyła Miranda.

- Chodzi po prostu o... twój widok.

- Powinnam była zrozumieć! W ogóle nie myślałam. Przykro mi.

- Wszystkim nam jest przykro - wtrącił Orlando. - La chair est triste, helas.

Gdyby Jack czuł się lepiej, wstałby i rzucił się na Sorela.

- Ty ją zabiłeś tym artykułem w “Sensacjach”, sukinsynu!

- Przeprosiłem już za to rektora, gdy tylko wróciłem z Francji. To był tylko żart.

- Już nigdy nie zdołasz przeprosić Clare!

- Przyszedłem tutaj w dobrej wierze, by powiedzieć, jak jestem przygnębiony...

- Jaki artykuł? - zapytała Miranda. - O czym?

- Byłaś na Krecie - rzekł Orlando gładko. - To zbyt skomplikowane, by opowiedzieć o tym pokrótce.

Głos Mirandy załamał się.

- Chcę wiedzieć, jak umarła. To właśnie chcę wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło.

- Nie mogę! - krzyknął Jack. - Nie mogę ci nic powiedzieć.

Miranda spojrzała na niego ze zdumieniem.

Do mówienia o Soulu, QX, o domu Angela zapewne mógł się zmusić... Byłoby to bolesne, gdyż ta kobieta była tak podobna do Clare. Ale mówić o tym, jak umarła, to niemożliwe. Jak mógł opowiedzieć jej o czymś, czego nie był świadkiem? A jednak czy mógłby skłamać?

Wyszeptał:

- Nie jestem w stanie.

- Ponieważ wyglądam tak jak ona, czy o to chodzi?

Nie mógł znaleźć właściwych słów.

- Nie mogę znieść tego, że jesteś obok. To już było skończone. Teraz nie jest.

- Chryste! - krzyknęła Miranda. - Ty chcesz, żeby to wszystko było skończone!

- Muszę powiedzieć, stary druhu, że to trochę nieładnie... - Orlando powstrzymywał drwiący uśmieszek.

- Nieładnie? - powtórzyła. - Miałeś romans z moją siostrą. Teraz ona nie żyje. Chcesz to puścić w niepamięć. Ja jestem tylko cholerną przeszkodą w tym względzie. Wręcz prowokacją dla ciebie!

Miranda, w Holy Bagel Cafe, ikony na ścianach...

Wściekła.

Przekonana, że robią z niej wariatkę.

Martwa Miranda.

Żywa.

Bardzo wściekła. Rozwścieczona. I głęboko zraniona.

Nie miał sposobu, by do niej dotrzeć, powiedzieć coś, ukoić.

Nie miał sposobu, by odpowiedzieć na jej pytanie.

Kardynał” Newman z Matsushimy również chciał zadać mu pytania. Pytania na temat QX i prototypu. Jack nie miał żadnych zobowiązań względem Newmana. Nie pozwól mu stosować żadnych uczuciowych szantaży. “Clare chciałaby, żebyś mi powiedział, Jack...”

- Naprawdę odmawiasz rozmowy ze mną?

Jack milczał. Musi znieść swoją zdradę - popełnioną w jej oczach. Musi znieść rozczarowanie jej siostry - tak cudownie wskrzeszonej, stanowiącej tak znajomy widok, tak obcej. Nigdy nie może próbować jej poznać.

- Sądzę, że nasz Jack jest przemęczony. Może mógłbym postawić ci coś do picia - zaproponował Orlando Mirandzie. - Będę mógł przynajmniej wyjaśnić tę historię z “Sensacjami”. Widzisz, byłem bardzo zdenerwowany...

Orlando nie może wkraść się do życia Mirandy. Nie wolno jej znaleźć powodu do odwiedzania Cambridge.

- Zostaw ją w spokoju! - ryknął.

Miranda odrzuciłaby może zaproszenie Orlanda, gdyby nie ten gwałtowny okrzyk, ta próba skazania jej na banicję.

- Jeden drink dobrze by mi zrobił - powiedziała ostrożnie.


113


Jack otworzył bramę z kutego żelaza prowadzącą do Ogrodu Uczniowskiego przy moście Elżbiety, zamknął ją za sobą i ruszył ze starą brązową walizką wzdłuż rzeki jak przybysz szukający kwatery. W gruncie rzeczy powinien był wziąć taksówkę z college’u. Czuł jednak potrzebę, by przejść tą trasą dla odzyskania poczucia, gdzie się znajduje.

Przy żwirowej ścieżce rosły czerwone i żółte dalie. Pomarańczowe chmury przesłaniały zachodzące słońce. Było chłodno, a mimo to pocił się. Walizka stała się irytująco ciężka.

Dostojnie uderzając skrzydłami, samotny łabędź przeleciał w górze, szukając miejsca na nocny spoczynek.

Czy ten świat z żywą Mirandą mógł być czymś w rodzaju zatrutego podarunku od Clare? Może wszystko zacznie się od początku. Sorel. Mirandą - jej największym pragnieniem będzie pojechać na Telegraph Hill i odwiedzić dom, w którym zginęła jej siostra.

W pobliżu nie było nikogo. Podchodząc bliżej do wody, Jack zamachnął się, trzymając walizkę oburącz.

Walizka pofrunęła. Nie za daleko - ale wystarczająco.

Doleciała mniej więcej tam, gdzie tamtej niedzieli jeden świat wcześniej Orlando siedział w łodzi z ową jasnowłosą dziewczyną.

Przez chwilę walizka kołysała się na powierzchni, ale wkrótce się zanurzyła.

Jack ruszył przed siebie.

Do domu.

Do rodziny.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Watson, Ian Trudne Pytania
Trudne Pytania
Odpowiedzi na trudne pytania kobiet
trudne pytanie pewna dziewczynka mała HQCKJXMY7MMK4R4STTOYV22NKPODHLI6TY2W6JI
Odpowiedzi na trudne pytania kobiet
Ks. Dziewiecki In vitro Prawda, Konspekty KSM, Liturgia - odpowiedzi na trudne pytania
Karta audytu, system haccp trudne pytania proste odpowiedzi
Bezpieczna rodzina, Pornografia, AIDS, Sexoholizm, Masturbacja, Homoseksualizm, Aborcja, Antykoncepc
jak+odpowiada E6+na+trudne+pytania C6CQKXVDPFEPWSWF4NUBPATAN2EYHDKK62EPISQ
63 najlepsze odpowiedzi na trudne pytania
trudne pytanie, Pedagogika I rok
Trudne Pytania
Watson, Ian Implanty
W krzyzowym ogniu pytan Sztuka odpowiedzi na trudne pytania krzyog
Watson Ian Peruka z krwi i kości
W krzyzowym ogniu pytan Sztuka odpowiedzi na trudne pytania krzyog
Odpowiedzi na trudne pytania kobiet

więcej podobnych podstron