ANNE MCCAFFREY
MISTRZ HARFIARZY Z PERN
PRZEKŁAD: KATARZYNA PRZYBOŚ
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MASTERPIECES OF PERN
SCAN-DAL
Książkę tę z serdecznym uczuciem dedykuję
zawsze uroczej i zawsze pomocnej Shelly Shapiro,
jej mężowi Tomowi Hitchinsowi
i ich córce, Adriannie.
ROZDZIAŁ I
— Jedno jest pewne — powiedziała kwaśno Betrice, ciasno zawijając piszczącego, wierzgającego noworodka w cienki bawełniany becik, który jego matka utkała właśnie na tę okazję — odziedziczył po tobie płuca, Petironie. Trzymaj! Muszą teraz wygodnie ułożyć Merelan.
Wrzeszczące dziecko, którego twarzyczka z wysiłku przybrała kolor cegły, a piąstki zacisnęły się kurczowo, znalazło się w ramionach przerażonego taty.
Kołysząc maleństwo na ręku, tak jak podpatrzył to u innych ojców, Petiron podszedł do okna, by dobrze przyjrzeć się pierworodnemu.
Nie spostrzegł, że położna z pomocnicą popatrzyły na siebie znacząco; nie widział też, że młodsza z kobiet wyszła cicho po uzdrowicielkę. Merelan wciąż krwawiła. Położna podejrzewała, że coś się w niej naderwało: poród był pośladkowy, a do tego dzieciak miał dużą głowę. Przyłożyła do szczupłych bioder Merelan lód zawinięty w ręcznik. Poród był długi. Merelan leżała bezwładnie w łóżku, wyczerpana i blada; wysiłek wyostrzył rysy jej twarzy. Wyglądała, jakby brakło jej krwi, a to dodatkowo niepokoiło Betrice. Transfuzje były bardzo ryzykowne; mimo podobieństwa koloru, krew różnych osób miała bardzo odmienne cechy. Kiedyś, dawno temu uzdrowiciele wiedzieli, jak wykryć te różnice i dopasować właściwy rodzaj krwi. Przynajmniej tak mówiono.
Betrice od początku wiedziała, że Merelan będzie miała trudności z urodzeniem, bo wyczuła wielkość dziecka w macicy, więc poprosiła cechową uzdrowicielkę, by czekała w gotowości. W skrajnych sytuacjach stosowano pewien roztwór soli, który pomagał przy utracie dużej ilości krwi.
Betrice popatrzyła w stronę okna. Mimo wszystko uśmiechnęła się lekko, patrząc na zabiegi niedoświadczonego ojca. Może Petiron i jest harfiarzem, może i potrafi grać godzinami na Zgromadzeniach, ale o ojcostwie musi się jeszcze wiele nauczyć. Ach, jeśli już o to chodzi, to ma szczęście, że w ogóle urodził mu się syn… przecież Merelan już trzy razy roniła w początkach ciąży. Niektóre kobiety są stworzone do licznych porodów, ale ta śpiewaczka do nich nie należała.
Merelan otworzyła oczy, które zabłysły z radości na dźwięk donośnych wrzasków noworodka.
— Widzisz, już jest na świecie i nic mu nie brakuje, więc odpręż się, Śpiewaczko — powiedziała Betrice, gładząc japo policzku.
— Mój syn… — szepnęła Merelan. Jej głos o magicznym uroku był zachrypnięty z wyczerpania. Odwróciła głowę w stronę, z której dochodził płacz dziecka, a jej palce zacisnęły się na poplamionym prześcieradle.
— Już zaraz, Śpiewaczko. Tylko cię umyję.
— Muszę go wziąć na ręce… — Głos Merelan był słaby, ale wyrażał gorące pragnienie.
— Będziesz miała dość czasu, by go potrzymać, Merelan — powiedziała Betrice surowym, ale uspokajającym tonem. — Obiecuję. — I mam nadzieję, że nie kłamię ci prosto w oczy, dodała w myślach.
W tym momencie weszła Sirrie wraz z uzdrowicielką. Betrice odetchnęła z ulgą widząc, że Ginia niesie butlę przezroczystego płynu, który mógł zdecydować o życiu lub śmierci młodej matki.
— Petironie, weź tego wrzeszczącego smarkacza i pokaż go wszystkim — poleciła Ginia, rzuciwszy okiem na ojca, nerwowo przestępującego z nogi na nogę. — Cały Cech chce go zobaczyć na własne oczy. Nikt naturalnie nie wątpi, że mały już przyszedł na świat, te płucka dały o sobie znać. Idź już!
Petiron tylko na to czekał. Starał się w miarę możliwości pomagać przy długim porodzie, a teraz rozpaczliwie potrzebował napić się czegoś na uspokojenie. Pod koniec strasznie się bał o Merelan, zwłaszcza już po wydaniu dziecka na świat, gdy leżała taka skurczona i drobna na zakrwawionym łóżku. Gdyby coś poszło nie tak, Betrice kazałaby mu wyjść, był tego pewien! Był pewien również tego, że nigdy więcej nie narazi Merelan na takie zagrożenie. Nie miał pojęcia, że rodzenie dzieci jest takie trudne.
— Ależ ma płuca! — powiedziała Ginia z wymuszonym uśmiechem. Pochyliła się, by zbadać Merelan. — Ano rzeczywiście, jest pęknięcie.
Możesz jej dać fellis od razu, Betrice. Sirrie, przymocuj jej ramię do tej rozwidlonej deski. Potrzeba jej płynów. Nie mogę odżałować, że nie wiem nic więcej o tym całym przetaczaniu krwi. To by jej się najbardziej przydało, bo straciła jej bardzo dużo. Sirrie, sama wiesz, jak znaleźć żyłę tym kolcem, ale jeśli ci się nie uda, zaraz mi powiedz.
Sirrie kiwnęła głową i zabrała się do dzieła, a Ginia najlepiej jak mogła zaszyła rozdarte ciało. Protesty dziecka wciąż było słychać w pokoju, mimo odległości dzielącej go od głównej Sali.
— Ona nie poddaje się działaniu fellisu, Ginio — powiedziała Betrice z niepokojem w głosie.
— Co mówi?
— Że chce dziecko — odpowiedziała położna i dodała bezgłośnie, samym ruchem warg, żeby tylko Ginia wiedziała, co mówi: — Jest pewna, że umrze.
— Nie umrze, póki ja tu jestem — padła gwałtowna odpowiedź. — Przynieś dziecko. Nie zaszkodzi jej, jak mały trochę possie, dzięki temu szybciej obkurczy się macica. Tak czy siak, to ją uspokoi, a zależy mi, żeby teraz możliwie najbardziej się odprężyła.
Betrice wyszła poszukać Petirona i wróciła z protestującym głośno niemowlakiem na rękach, szeroko uśmiechnięta na widok jego witalności.
— Ten mały tyle ma chęci do życia, że i matce jej udzieli — zapewniła, kładąc niemowlę u boku Merelan, która instynktownie otoczyła je prawym ramieniem. Mały bez pomocy znalazł pierś. Jego matka westchnęła z ulgą.
— Och, przysięgam, to działa — powiedziała Betrice, zdumiona nagłym rumieńcem na policzkach śpiewaczki.
— Widziałam już dziwniejsze rzeczy — odpowiedziała Ginia, podnosząc na nią wzrok. — No cóż, to wszystko, co mogłam zrobić… poza tym, że będę musiała ostrzec Petirona, że ona nie może mieć więcej dzieci. Nie sądzę, by donosiła ciążę, ale on i tak będzie musiał się ograniczać.
Trzy kobiety uśmiechnęły się do siebie, bo cała Warownia wiedziała, jak bardzo zakochana w sobie jest ta para: wystarczy powiedzieć, że doskonale wiedziano, czyje uczucie sławią te ballady miłosne, które krążyły po całym Pemie.
— Mamy pod ręką wszystkie talenty z całego kontynentu, więc Petiron nie musi sam płodzić całego chóru — dodała Ginia i wyprostowała się.
Kobiety sprawnie prześcieliły łóżko. Merelan ledwie drgnęła. Dziecko mocno się do niej przytuliło. Wreszcie Ginia i Betrice uznały, że można ją zostawić pod opieką Sirrie, bo chociaż spała, ale wyglądała o wiele mniej mizernie.
— Jedno ci powiem — zwierzyła się Betrice uzdrowicielce — ona wcale nie będzie zadowolona z tego, że musi poprzestać na jednym dziecku.
— Postaramy się, żeby wzięła kogoś na wychowanie. Dzieci powinny mieć rodzeństwo, tym bardziej że Merelan będzie rozpieszczać tego małego. Pamiętaj o tym w przyszłym roku. To znaczy jeśli ona wróci do sił.
Betrice parsknęła lekceważąco:
— Dojdzie do siebie. Muszę przecież dbać o swoją reputację. — Nie ty jedna!
To Petiron nie zgodził się, by jego żona brała cudze dzieci na wychowanie. Z trudem znosił konieczność dzielenia się nią z własnym synem i nie wierzył innym rodzicom, którzy zapewniali go, że mały Robinton — bo tak go nazwano ku czci ojca Merelan, Roblyna — jest dobrym i niewymagającym dzieckiem.
— Zawsze mi się wydawało, że Petiron ma wielkie serce! — powiedziała kiedyś Betrice do męża, Mistrza Harfiarzy Gennella.
— A co, zmieniłaś zdanie? — zapytał, nieco zaskoczony. Zamilkła na chwilę, wydymając usta, bo nie miała plotkarskiego usposobienia.
— Powiedziałabym, że jest zazdrosny o to, że Merelan poświęca czas Robiemu.
— Naprawdę?
— To nic ważnego, tym bardziej, że ona chyba zdaje sobie sprawę z tej niechęci i stara się wszystko załagodzić. Ale młoda Mardy ma następne dziecko, choć jej radziłam, by z tym poczekali, bo trzecie nie ma nawet jeszcze pełnego Obrotu… — Betrice westchnęła z irytacją. — Merelan mogłaby jej pomóc…gdyby Petiron się temu tak ostro nie sprzeciwiał.
— Ile ma mały Robinton?
— Następnego Trzeciego Dnia skończy pełen Obrót i już chodzi, taki jest silny. Merelan bez trudu mogłaby zająć się za dnia niemowlakiem w kołysce. Robie nie sprawia kłopotu, jest równie słodki, jak jego matka. — Betrice rozpromieniła się z niemal macierzyńską dumą.
— Zostaw ich na jakiś czas w spokoju, Betrice — stwierdził Gen— nell. — Wszyscy tak się emocjonują nową Kantatą o Morecie, którą Petiron pisze na Koniec Obrotu dla Merelan jako solistki.
— Wcale mi się nie podoba, że ona nad tym tak ciężko pracuje, wiesz, Gen? Prawda jest taka, że ona jeszcze nie całkiem doszła do siebie po tym trudnym porodzie…
Gennel poklepał zręczną dłoń swojej żony.
— Petiron napisał tę muzykę dla niej, na całym Pernie nie ma drugiego sopranu o takiej skali. Doskonale rozumiem, że jest zazdrosny o każdego, kto zajmuje jej cenny czas.
— Chyba że chodzi o niego samego, prawda?
— Wiesz, jest wiele dróg wiodących do tego samego celu — spojrzał na nią, poczekał, aż spotkają się wzrokiem i uśmiechnął się.
— A ty znów o tym samym? — odpowiedziała bez gniewu, ciepłym tonem. Gennel został Mistrzem Harfiarzy nie tylko dlatego, że potrafił zagrać na każdym perneńskim instrumencie.
— Nie — odparł wesoło — ale zajmę się czym innym, skoro mi uprzejmie zwróciłaś uwagę na tę sprawę. Petiron to porządny człowiek, sama wiesz. I naprawdę kocha tego chłopaka.
Betrice zacisnęła usta.
— Kocha, mówisz?
— Wątpisz w to? Popatrzyła na męża krytycznie.
— Wątpię — odpowiedziała, zaciskając palce na jego ramieniu. — Mogę go porównać z tobą, a ty z równą przyjemnością zajmowałeś się pierwszym dzieciakiem z naszej piątki, co ostatnim, na czym one bardzo skorzystały. Wiesz, Petiron od czasu do czasu zagląda do łóżeczka albo popatrzy na małego, gdy ten drepce po dziedzińcu, pod warunkiem, że ktoś akurat przypomni mu, że ma syna.
Gennel skubnął się w dolną wargę i pokiwał głową.
— Tak, chyba rozumiem, o co ci chodzi. Sądzę jednak, że obciążenie Merelan maluchem Mardy nie zaradzi na ojcowskie roztargnienie… szczególnie teraz, gdy Petiron tak mocno się zaangażował w próby na Koniec Obrotu.
— Ach, te próby! Miejmy nadzieję, że nie wykończy w ten sposób swojej żony przed koncertem.
— Tego mogę dopilnować — odparł żywo Gennell — i dopilnuję. A teraz zmykaj.
Gdy się odwróciła, udało mu się dać jej serdecznego klapsa w pupę, zanim na nowo pogrążył się w trudnym zadaniu przydzielania nowo mianowanych czeladników do pracy w tych warowniach i siedzibach cechów, które czekały na ich usługi.
Merelan śpiewała napisaną dla niej przez męża trudną rolę Morety w kantacie na Koniec Obrotu, pokonując kadencje tak łatwo, jakby były to zwykłe wokalizy. Ciepło jej głosu i swoboda wykonania oczarowały widownię, włącznie z samym Petironem. Nawet mieszkańcy Cechu, którzy słyszeli ją na próbach i doskonale zdawali sobie sprawę z możliwości jej głosu, zgotowali Merelan owację na stojąco, zachwyceni umiejętnościami śpiewaczki. Nie tylko wypracowała doskonałą kontrolę oddechu, wspierającą koloraturowy sopran, ale potrafiła także tchnąć w śpiew tyle uczucia, że w wielu oczach zabłysły łzy, gdy stopniowo cichł jej głos, po tym, jak Moreta ze swoją smoczycą wskoczyły w pomiędzy podczas ostatniego, pechowego przelotu. Władca i Władczyni Warowni Fort byli tak zachwyceni, że weszli na scenę, chcąc się upewnić, że śpiewaczka usłyszy ich komplementy.
Petiron uśmiechał się od ucha do ucha, gdy Merelan skromnie przyjmowała zachwyty, przypominając wszystkim subtelnie, jaką radość sprawiło jej wykonywanie muzyki napisanej przez męża. Nawet nie zauważył, jak zbladła. Dostrzegła to jednak Betrice, która w krótkiej przerwie, gdy ze sceny schodziły osoby nie występujące w następnej części koncertu, dała śpiewaczce silny środek regenerujący. Merelan miała też śpiewać w drugiej części wieczoru, ale już mniej męczące partie. Zeszła jednak ze sceny na czas, gdy występował męski chór.
Betrice obserwowała śpiewaczkę przez cały czas i dostrzegła, że bladość powoli ustępowała z jej twarzy. A gdy wstała, by zaśpiewać kontrapunkt do finałowego wejścia, wyglądała na dużo silniejszą.
Po zakończeniu występów, gdy uprzątano Salę na tańce, Władczyni Warowni, Winalla, podeszła do Betrice.
— Czy Mistrzyni Śpiewaczka dobrze się czuje, Betrice? Tak drżała, gdy rozmawiała ze mną i z Grogellanem, że bałam się puścić jej dłoń.
— Mam dla niej tonik regenerujący — odparła Betrice możliwie najbardziej neutralnym tonem. To miło, że Lady Winalla tak się troszczy o Merelan, ale jej słabość to wewnętrzna sprawa Cechu, a nie Warowni. — Tyle z siebie daje w śpiewie, prawda?
— Ano cóż, skoro tak twierdzisz — odparła Winalla. Spokojnie godząc się na tę zdawkową odpowiedź, poszła porozmawiać z innymi gośćmi.
Jeden Petiron z całego Cechu zdziwił się, że Merelan wkrótce przeziębiła się poważnie, przy czym męczyły ją napady szarpiącego kaszlu.
— Czasem zdaje mi się, że ten człowiek zainteresował się nią jedynie ze względu na głos — jadowicie powiedziała Betrice do Gennella, gdy wróciła do mieszkania z dyżuru przy chorej śpiewaczce.
— Niewątpliwie ma to znaczenie dla naszego oficjalnego kompozytora — odparł Gennell. — Nikt inny nie byłby w stanie przebrnąć przez jego karkołomne partytury, nikt też nie ma takiej skali głosu, by je wyśpiewać. Jednak on widzi w niej o wiele więcej — odchrząknął. — Jej uroda oczarowała go od chwili, gdy Merelan przyjechała do nas z Południowego Bollu na szkolenie. Właściwie zakochał się, zanim jeszcze odkryliśmy jej cudowny głos. — Zapatrzył siew ciemność poza kręgiem światła rozjarzonych przy łóżku żarów, wspominając moment, kiedy pierwszy raz posłyszał, jak Merelan bez wysiłku śpiewa gamy. Cały Cech przerwał wtedy pracę, by tego posłuchać.
Betrice zachichotała, wsuwając się pod nowe futra, które dostali w prezencie na Koniec Obrotu od wszystkich cechowych czeladników. Skórki pozszywano razem w przepiękny wzór. Pozwoliła, by dłoń swobodnie opadła na miękkie futro przy obszyciu.
— Nigdy w życiu nie widziałam, żeby kogoś tak trafiło — powiedziała. — Po prostu gapił się na nią. Ona też nie mogła od niego oczu oderwać. Wiesz przecież, że jest atrakcyjny, choć może nazbyt poważny. Może i dobrze, że to nie on, tylko August uczył ją śpiewu, bo nigdy nie przeszłaby przez wszystkie wokalizy.
— Pamiętasz, jak Petiron kręcił się po dziedzińcu, żeby tylko posłuchać jej głosu, jakby nie miał nic do roboty? — dodał Gennell, wyciągając rękę, by zamknąć żary. Z nawyku poklepał Betrice po ramieniu, a potem pięścią wygniótł w poduszce miejsce na głowę.
Gdy Gennell wreszcie uznał, że rozwiązał problem przydziałów czeladników na placówki, kilka gospodarstw zgłosiło się z prośbą o wyszkolonych harfiarzy, których po prostu nie miał. Zima była sroga i nie sposób było prosić czeladników, by wędrowali od gospodarstwa do gospodarstwa i dzielili czas, spędzając w każdym z nich po cztery siedmiodnie. Każda rodzina miała prawo do nauki Ballad Instruktażowych, aby nie zaistniały żadne nieporozumienia co do tego, czego się od niej oczekuje i kiedy.
Z nostalgią pomyślał o czasach odległych o kilka setek Obrotów, kiedy sześć Weyrów na Pemie pomagało większym Cechom, przewożąc ludzi i towary na smokach. Mieszkańcy wschodniego wybrzeża w dalszym ciągu mieli Benden Weyr, więc lord Maidir z dumą latał na smoku do odległych Warowni i na Zgromadzenia, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ale Fort Weyr był pusty od czterech wieków i nikt właściwie nie wiedział, czemu tak się stało.
Gennell zajrzał kiedyś do Kronik przechowywanych w archiwach Cechu Harfiarzy i w Warowni Fort, był tam jednak tylko jeden zapis, powstały wkrótce po zakończeniu Przejścia: „Mistrza Harfiarzy wezwano do Weyru Fort piątego dnia siódmego miesiąca, pierwszego Obrotu po Przejściu”.
I tyle: krótka, nic nie mówiąca notatka. W innych przypadkach, gdy Mistrza Harfiarzy wzywano do Weyru, zawsze podawano dłuższe wyjaśnienia.
Następnego zapisu dokonał ówczesny Mistrz Harfiarzy, Creline, w pełne dwa miesiące później, kiedy wyładowane wozy z zaopatrzeniem z Warowni Fort dotarły zgodnie z harmonogramem do Weyru i zastały tam pustkę; nic, tylko skorupy starych garnków na kupie śmieci. Inni władcy Warowni zauważyli, że flagi, które oznaczały prośbę o smoczy transport, pozostały bez odpowiedzi. Choć ubodła ich ta nieuprzejmość, byli tak zadowoleni, że wreszcie mogą odpocząć po pięćdziesięciu Obrotach pełnienia służby naziemnej, że nie zastanawiali się nawet, czemu na niebie nie pojawiają się smoki.
Gdy wszyscy uświadomili sobie wreszcie, że pięć z sześciu Weyrów stoi pustych, zwołano Naradę Władców. Władcy Weyru Benden byli nie mniej zdziwieni niż reszta; całkowicie zaskoczyło ich zniknięcie smoczego ludu i z trudem pogodzili się z tym, że Benden jest jedynym zagospodarowanym Weyrem.
Snuto różne domysły. Najpopularniejsza hipoteza sugerowała pojawienie się tajemniczej zarazy, która ogarnęła pięć Weyrów, zabijając smoki i jeźdźców. Jej zwolennicy nie potrafili jednak wyjaśnić, co stało się z jeźdźcami i dlaczego zniknęły również wszystkie należące do nich przedmioty. Benden wysłał nawet skrzydło, do którego jako pasażerowie dołączyli godni zaufania przedstawiciele Warowni i Cechów, by przeszukać Południowy Kontynent, na wypadek gdyby wszystkie pięć Weyrów, nie wiedzieć czemu, postanowiło przenieść się na południe, pomimo ryzyka, jakie niosło ze sobą zamieszkanie za morzem.
Przez wiele Obrotów wybuchały na ten temat dyskusje, a często nawet gorące spory, choć nikt przez to nie zbliżył się ani na jotę do prawdy.
Potem Creline wykonał nowy utwór, który zatytułował „Pieśń Zagadka”, i nakazał włączyć go do obowiązkowego kanonu Ballad Instruktażowych. Gennell zakonotował sobie w pamięci, by przenieść tę pieśń z powrotem do ballad, gdyż ktoś — lepiej nie wskazywać palcem kto — pozwolił kiedyś, by ją pomijano, jeszcze zanim Gennell został Mistrzem Harfiarzy. Takie rzeczy zdarzały się nieraz, choć nie powinny, zważywszy na znaczenie, jakie Creline przywiązywał do tej pieśni. Dziwny utwór. Melodia jak ze snu. Tak, warto ją przypomnieć.
Do następnych Opadów Nici pozostało jeszcze pięćdziesiąt pięć Obrotów. To znaczy, poprawił się Gennell, jeśli w ogóle będzie jakiś Opad. Wiele osób było przekonanych, że Nici zniknęły na dobre. Powszechnie mniemano, że Weyry, zobowiązane jakąś tajemną umową, popełniły zbiorowe samobójstwo, pozostawiając tylko Benden, by kontynuował smocze tradycje. Dla myślących ludzi nie było w tym ani odrobiny sensu. Na szczęście ja nie będę miał z tym wszystkim do czynienia, jak długo będę Mistrzem Harfiarzy, pomyślał Gennell i z westchnieniem ulgi zapadł w sen.
Kaszel Merelan przeszedł w zapalenie płuc wkrótce po Końcu Obrotu. O tej porze, gdy utrzymywała się mroźna i śnieżna pogoda, zawsze wszyscy kichali i pokasływali. Mały Robinton i Petiron też się poprzeziębiali, ale infekcja szybko przestała im dokuczać. Za to kaszel Merelan nie chciał przejść i rzadko udawało jej się prześpiewać całą wokalizę bez spazmatycznego ataku. Petiron po raz pierwszy zaczaj się poważnie martwić ojej zdrowie.
Betrice i Ginia też się niepokoiły, bo śpiewaczka szybko straciła kilogramy, które przybyły jej po urodzeniu dziecka — i chudła dalej.
— Nie planujecie teraz żadnych poważnych prób, prawda? — zagadnęła Ginia Petirona, gdy przyszła z kolejną butelką syropu na kaszel dla Merelan. Pokręcił głową z pewną niechęcią; gdyby nie zachorował, z pewnością zacząłby już komponować coś ekstrawaganckiego na Wiosenne Zgromadzenie.
— To bardzo dobrze — dodała — bo przypadkiem wiem, że Mistrz Harfiarzy szuka kogoś, kto uczyłby ballad w południowym Bollu. Niedaleko rodzinnego gospodarstwa Merelan. Może poprosiłbyś go o ten przydział? Zdaje mi się, że kwatery są tam odpowiednie dla takiej małej rodziny jak wasza. Właśnie przyjechali do nas kupcy Ritecampa. Moglibyście się z nimi zabrać aż do Osady Pierie.
Zanim Petiron zdążył wymyślić uzasadnioną wymówkę, tłumacząc, że nie może przecież opuścić Cechu Harfiarzy w tym okresie, już wędrował ze swoją niewielką rodziną na południe. Wszystkie bagaże jechały na grzbietach jucznych zwierząt, które przydzielił im Mistrz Gennell. Dołączył do nich również dwa dobre biegusy z hodowli Ruatha. Mistrz Sev Ritecamp z radością powitał okazję, by przysłużyć się Cechowi Harfiarzy i obiecał, że doprowadzi podróżnych pod same drzwi Osady Pierie.
— Byłbym tylko wdzięczny, gdyby Mistrz Petiron zechciał co wieczór poświęcić nieco czasu, by poduczyć naszą młodzież Ballad Instruktażowych. Bardzo by się im przydało trochę nauki — poprosił Sev grzecznie. — Mógłby też zaśpiewać co wieczór przy ognisku jedną czy dwie pieśni.
— Rozumie się samo przez się — odparła Merelan, gdy Petiron nieco zbyt długo wahał się z odpowiedzią. Mrugnęła do męża, wiedząc doskonale, że nienawidził wykładania „podstaw” nowicjuszom, podczas gdy ona sama uwielbiała uczyć najmłodszych. Osoba wykładowcy nie miała przecież żadnego znaczenia, ważne, by dzieci czegoś się nauczyły. Jako Mistrzyni Śpiewu, znała wszystkie Pieśni i Ballady Instruktażowe równie dobrze jak sam Petiron.
Najmłodsza córka Ritecampów ma synka w tym samym wieku co Robie, choć tamten maluch nie wygląda tak zdrowo, pomyślała Merelan na własny użytek. Dalma na pewno nie będzie miała nic przeciw temu, by popilnować dwóch chłopców, którzy będą się razem bawić, podczas gdy Merelan będzie uczyć jej krewnych.
Mistrz Gennell był zachwycony, że znalazł mistrza na jeden z przydziałów, choć na krótki czas. Betrice zamieniła kilka słów z uzdrowicielem Ritecampów na temat stanu Merelan i pomachała im na pożegnanie wraz z resztą mieszkańców Cechu.
Choć biegusy z Ruathy miały łagodny chód i dobrzeje wyszkolono, Merelan z początku jechała w wygodnym wozie Dalmy, wiedząc, że nie wystarczy jej sił, by powodować rozbrykanym wierzchowcem. Petiron, mniej obeznany z biegusami, najczęściej przesiadywał na koźle wozu prowadzącego karawanę, rozmawiając z Sevem Ritecampem, jego ojcem lub wujem, zależnie od tego, kto w tym dniu był przewodnikiem. Pomimo złych przeczuć i początkowej niechęci, Petiron wkrótce się odprężył i wyprawa zaczęła mu się podobać. Przypadkowo usłyszał pochlebne uwagi na temat swojego biegusa z Ruathy, więc zaproponował najstarszemu synowi Seva przejażdżkę na tym wierzchowcu; to z kolei przyjaźnie usposobiło do niego wszystkich mężczyzn z rodu Ritecampów. Prócz tego zaczęło mu sprawiać przyjemność wspólne wieczorne muzykowanie; niemal wszyscy mieszkańcy trzydziestu wozów karawany grali na jakichś instrumentach, i to na tyle dobrze, że mogli wykonywać skomplikowane pasaże. Wielu z nich miało też dobre głosy, więc nagle okazało się, że prowadzi cztero— i pięciogłosowe linie melodyczne ich ulubionych ballad i piosenek, a także uczy ich nowszych pieśni.
— Są prawie tak dobrzy, jak uczniowie czwartego roku — powiedział do Merelan z pewnym zaskoczeniem pod koniec trzeciego wspólnego muzycznego wieczoru.
— Tyle, że oni to robią dla przyjemności — odparła ciepło.
— Nie ma powodu, dla którego nie mogliby tego robić jeszcze lepiej. Przyjemności im to nie odbierze — odparł, bardzo niezadowolony z tego, że robiła mu subtelne wyrzuty za próby dopracowania grupowego śpiewu wędrownych kupców.
— Nie ruszaj się, będę cię smarować balsamem — odpowiedziała i mocno przytrzymała go za podbródek, wklepując w policzki i nos kojącą maść przeciw podrażnieniom skóry, którą od kogoś dostał.
Patrząc na nią z takiej bliskości, dostrzegł, że blade policzki nieco poróżowiały, choć w dalszym ciągu dolegał jej tak gwałtowny kaszel, że aż drżał na myśl, jak bardzo może to zaszkodzić strunom głosowym. Ale napięcie, widoczne ostatnio wokół jej oczu i ust, nieco zelżało.
— Dobrze się czujesz, Mere? — spytał, obejmując ją za ramiona.
— Naturalnie, że tak. Przecież spełniło się jedno z marzeń mojego dzieciństwa! Zawsze chciałam podróżować z wędrownymi handlarzami.
Obdarzyła go szerokim uśmiechem, od którego w obu policzkach pojawiły się dołeczki. Po raz pierwszy od czasu ciąży zaczęła przypominać jego Merelan. Wziął ją w ramiona i przytulił, pamiętając, by zrobić to delikatnie. Czuł, jak bardzo jest wychudzona. Zapragnął tego, czego nie mógł dostać… i już miał j ą stanowczo odsunąć od siebie, kiedy przytuliła się czule.
— Nic się nie powinno stać — mruknęła, więc objął ją z uczuciem, tłumionym od tak dawna, że aż bolało. Nie musiał nawet się martwić, że dziecko im przeszkodzi, bo spało spokojnie w kołysce w wozie Dalmy. Kochał więc Merelan całym sobą, żarliwie oddając się temu, na co już zbyt długo czekał. Odpowiedziała mu nader chętnie.
Ta powolna podróż na południe rzeczywiście była wspaniałym pomysłem.
W pewnym momencie tej leniwej, trzytygodniowej wędrówki na południowy kraniec Południowego Bollu, Petiron zdał sobie sprawę, że do tej pory żył w niemal takim samym napięciu emocjonalnym i fizycznym jak Merelan. Pobyt w Cechu Harfiarzy, gdzie wszystko obracało się wokół muzyki i muzyków, przy ciągłym akompaniamencie przeróżnych instrumentów, sprawiał, że myślało się jedynie o kompozycjach na głosy i instrumenty. Tu, na szlaku, nie ograniczała go ostra cechowa konkurencja, zmuszająca do tworzenia coraz to bardziej skomplikowanych i zachwycających brzmień. Po raz pierwszy od czasów praktyki czeladniczej zdał sobie sprawę, jakie bogactwo życia go otacza… i jaka prostota.
Pochodził z Warowni Telgar, jednej z największych, więc nigdy właściwie mu nie brakowało wszystkiego, czego potrzeba do codziennego życia. W Cechu Harfiarzy zapewniono mu podobne warunki. Tyle spraw do tej pory uznawał za oczywiste, że traktował jak lekcję życiową sytuację, gdy nie miał pod ręką na przykład dobrze wyprawionych skór do pisania, które zwykł był wypełniać dużymi, wyraźnymi nutami. Musiał się nauczyć oszczędnego pisania drobnych znaczków, które pozwalały zmieścić na pojedynczej skórze więcej niż jeden utwór.
Nad jedzeniem też do tej pory specjalnie się nie zastanawiał. Mieszkańców Cechu nie interesowało, skąd bierze się żywność, kto przyrządza posiłki i w jaki sposób to robi. Teraz Petiron polował i łowił ryby z innymi mężczyznami, podczas gdy kobiety zbierały chrust i orzechy, a później, gdy dotarli w cieplejsze okolice, pierwsze warzywa, owoce i jagody.
Teraz mógł już przez cały dzień dotrzymywać kroku kupcom. Merelan również nabrała ciała i okrzepła, a cera jej stała się smagła od wiatru. Przez część dnia szła z Dalmą i innymi młodymi matkami, na tyle wolno, by nawet najmniejsze berbecie mogły za nimi nadążyć. Kaszel zniknął, a za to powróciła jej promienna uroda, którą Petiron tak się zachwycił przed pięcioma Obrotami. Zaczął sobie wreszcie zdawać sprawę, jak surowy był w Cechu Harfiarzy; pochłonięty pisaniem i wykonywaniem muzyki, zapomniał, że w życiu istnieje jeszcze coś innego: codzienność i normalność.
Karawana przez trzy dni obozowała przy stacji posłańców sztafetowych. Jak zwykle, tamtejszy Poczmistrz rozesłał swoich biegaczy w cztery strony świata, by o przybyciu kupców powiadomić mieszkańców gospodarstw leżących z dala od południowego szlaku.
— Niektórzy są bardzo skryci — ostrzegł gości. — Mogą wam się nawet wydać… nieco zdziwaczali.
— Dlatego, że mieszkają samotnie, daleko wśród wzgórz? — spytała Merelan.
Sev podrapał się po głowie i wyjaśnił:
— Niekoniecznie, mają po prostu dziwne zapatrywania. Merelan zauważyła, że w jego słowach kryje się jakieś niedopowiedzenie, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle przestał mówić wprost.
— Eee… macie do ubrania coś, co nie jest ufarbowane na harfiarski błękit? — wykrztusił wreszcie.
— Ja mam — odpowiedziała Merelon — ale Petiron raczej nie. Chcesz powiedzieć, że ktoś mógłby się poczuć urażony? — uśmiechnęła się na dowód, że doskonale rozumie, co miał na myśli.
— Tak, o to właśnie chodzi.
— Postaram się go czymś zająć — powiedziała, uśmiechając się ze zrozumieniem.
Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze. Rano trzeciego dnia, kiedy Merelan zabawiała dzieci piosenkami i uczyła je tańca, który ilustrował zabawę, do ich grupy przysunęła się ukradkiem bardzo obdarta dziewczynka, szeroko otwierając oczy z zachwytu. Gdy znalazła się blisko, Merelan uśmiechnęła się do niej i zniżając przezornie głos, zapytała:
— Chcesz się bawić z nami?
Dziewczynka potrząsnęła głową, a w jej oczach zabłysły jednocześnie tęsknota i lęk.
— Chodź, proszę, przecież się bawimy — namawiała Merelan, starając się ośmielić przerażone dziecko. — Rob, przerwij kółko i weź ją do środka, dobrze, kochanie?
Mała postąpiła krok do przodu i nagle pisnęła ze strachu na widok mężczyzny, który ruszył pędem od strony wozów prosto do Merelan.
— Hej, ty tam! Natychmiast przestań, ty dziwko! Wiedźma, co kusi dzieci, żeby odeszły od rodziców!
Merelan z początku nie zrozumiała, że to do niej. Dziecko popędziło w stronę gęstych drzew na skraju polanki, by się tam ukryć, ale to wcale nie złagodziło furii napastnika, który dobiegał już do śpiewaczki z ręką wzniesioną do ciosu.
Robinton przybiegł i złapał się matczynej spódnicy, przerażony hałaśliwymi groźbami i gwałtownym zachowaniem obcego. Sev, Poczmistrz, dwóch gońców i trzech innych kupców popędziło na ratunek. Sev zdążył dopaść mężczyzny i odepchnąć go od Merelan. Dzieci rozbiegły się z płaczem.
— Daj spokój, Rochers, to tylko matka, która zabawia dzieci rymowankami — tłumaczył Sev, odciągając napastnika na bok.
— Śpiewa przecie, nie? Śpiewa na początek, co? To śpiewanie, co dzieci wyciąga z domu! Wiedźma! Jak te inne harfiarze. Uczy bzdur, co nie dają żyć, jak trzeba!
— Rochers, uspokój się — powtórzył Poczmistrz, z wysiłkiem odpychając mężczyznę. Popatrzył na Merelan przepraszająco i z zakłopotaniem.
— Chodź, Rochers, skończymy handlować — odezwał się jeden z kupców. — Już prawie dobiliśmy targu.
— Harfiarska dziwka! — wrzeszczał tamten, starając się wyrwać pięść, by pogrozić nią Merelan, która tuliła się do Robintona z równą siłą, jak chłopczyk do niej.
— Nie jest harfiarką, Rochers. To matka, zabawia dzieci — huknął Poczmistrz tak głośno, że zagłuszył słowa napastnika.
— Kazała im tańczyć! — w kącikach jego ust wystąpiła piana. Siłą poprowadzono go w stronę wozów.
— Wsiadaj do wozu Dalmy, Merelan — prędko powiedział Sev. — Trzeba się go pozbyć.
Merelan usłuchała. Wzięła Robiego na ręce, by ukoić jego przestraszony szloch. Schowała się za drzewem i pod osłoną zarośli przeszła na skraj polanki, gdzie przy końcu szeregu stał wóz Dalmy. Wsunęła się do niego roztrzęsiona i o mało nie krzyknęła ze strachu, gdy ktoś otworzył drzwiczki. Na szczęście była to sama Dalma, pobladła ze strachu. Objęła Merelan, jednocześnie starając się przytulić Robintona.
— Wariat, kompletny wariat — mruczała uspokajająco. — Kto by pomyślał, że zwróci na ciebie uwagę, przecież tak ładnie zabawiałaś dzieci.
— O co mu chodziło ? — spytała Merelan, starając się stłumić łkanie. Nigdy w życiu nie była tak przerażona. Przecież od czasu, gdy wstąpiła do Cechu Harfiarzy, zawsze traktowano ją z największym szacunkiem jako Mistrzynię Śpiewu. — O co mogło mu chodzić?
Nazwał mnie harfiarską dziwką. Jak śpiew może być czymś złym? Czymś przeklętym?
— Cicho, cicho — Dalma przytuliła ją mocno, gładząc po włosach i ramionach. Głaskała też Robiego, choć ucichł już, siedząc w przytulnym wozie, w uspokajającej bliskości Dalmy. — Czasami trafiamy na niesamowitych dziwaków. Niektórzy w życiu nie widzieli harfiarza, a inni nie znoszą tańca, śpiewu ani picia. Sev twierdzi, że po prostu nie potrafią sami warzyć piwa ani nastawiać wina, więc uważają, że alkohol to przekleństwo. Nie chcą, żeby dzieci wiedziały więcej niż oni sami… może i słusznie — zaśmiała się gorzko — bo pouciekałyby natychmiast z tej okropnej dżungli.
— Ale on powiedział „harfiarka” w taki sposób, że… — Merelan przełknęła ślinę na wspomnienie tonu, jakim mężczyzna wymówił to słowo. — A ta śliczna dziewczynka…
— Merelan, zapomnij o niej. Bardzo cię proszę.
Choć Merelan skinieniem głowy przyznała Dalmie rację, zastanawiała się, czy kiedykolwiek zapomni ten żal i głód w oczach dziecka: tęsknotę za muzyką, a może tylko za zabawą z innymi dziećmi. Została na wozie, póki Sev nie przyszedł z wiadomością że leśne odludki już odjechały. Przeprosił ją też za nieprzyjemny wypadek.
Przez resztę podróży wszystko już szło gładko, choć Merelan zauważyła, że nie każde gospodarstwo, w którym się zatrzymywali, korzystało z harfiarskich nauk. To prawda, że harfiarzy było za mało i do niektórych miejsc mogli przybywać tylko raz albo dwa razy do roku, ale Merelan i tak przerażała liczba chat i małych osad, gdzie nikt nie umiał czytać ani liczyć powyżej dwudziestu.
Nie odważyła się na rozmowę na ten temat z Petironem, ale wiedziała, że przedyskutuje to z Gennellem, gdy wrócą do domu. Najprawdopodobniej zresztą Mistrz sam zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Zwykle przyjazd karawany był świąteczną okazją dla odwiedzanych przez nią gospodarzy. Petiron wreszcie przestał traktować wieczorne śpiewy jak zło konieczne; zaczęły mu one sprawiać przyjemność. Miał do dyspozycji tyle dobrych głosów, tylu instrumentalistów… może nie tak profesjonalnych jak ci, z którymi zwykle grywał, ale wystarczająco dobrych, a co ważniejsze, chętnych wnieść coś od siebie do wykonywanej muzyki. Słuchał też wersji niektórych ballad i piosenek, od wieków śpiewanych w gospodarstwach, a jemu nie znanych. Niektóre były tak skomplikowane, że zastanawiał się, która wersja jest oryginałem: harfiarska czy ta, którą przekazywano z pokolenia na pokolenie w rodzinach gospodarskich.
Jedną z najbardziej tęsknych ballad, tę o Przeprawie, naprawdę powinno się grać w wersji instrumentalnej, poczynając od podstawowej linii melodycznej, pełnej niezapomnianego uroku, a potem wzbogacając ją różnorodnymi ozdobnikami. Petiron mógł ją zapisać, gdyż zdobył sporo miejscowego materiału do pisania, wytwarzanego z sitowia. Miał on wprawdzie tendencję do wchłaniania nadmiernej ilości atramentu, więc partytury bywały nieco kleksowate, ale można było przecież wszystko przepisać po powrocie do Cechu. Zawsze był dumny ze swojej muzycznej pamięci.
Do osady Pierie dotarli późnym rankiem dwudziestego pierwszego dnia podróży, wliczając w to dwudniowy postój w rodzinnym domu Merelan. Zobaczyła się tam z całą rodziną, wysłuchała nowinek, obejrzała wszystkie niemowlęta, złożyła życzenia nowożeńcom, którzy niedawno pozawierali związki — i pokazała rodzinie małego Robintona.
Ciotka i wuj, którzy wychowali Merelan, gdy jej rodzice zginęli podczas jednego z dzikich sztormów, które często smagały zachódnie wybrzeże, ciepło przyjęli Petirona. Jego z kolei zdumiała liczba doskonałych, choć niewyszkolonych głosów w tej rodzinie.
— Przecież nie ma tu nikogo, kto by nie był obdarzony dobrym słuchem — zachwycał się po pierwszym wieczorze. — Przypomnij mi, która to ciotka zaczęła cię uczyć?
— Segoina — odparła, śmiejąc się z jego zdumienia.
— Ten kontralt? Przytaknęła. Zagwizdał z uznaniem.
— Uparła się, by mnie wysłano do Cechu Harfiarzy — powiedziała skromnie Merelan. — Sama powinna jechać, ale zaręczyła się z Dugallem i nie chciała go zostawić.
— I zmarnowała ten cudowny głos, siedząc w gospodarstwie… — Petiron z pewną pogardą wskazał obszerne zabudowania z czerwonego kamienia, które tworzyły zagrodę.
— Segoina nie zmarnowała talentu — odparła Merelan nieco sztywno.
— Nie o to mi chodziło, dobrze wiesz, Mere — pospieszył z wyjaśnieniem. Widział, jak wielki szacunek i miłość łączy obie kobiety. — Ale mogła zostać Mistrzynią Śpiewu…
— Nie wszyscy, poza nami, uznaliby to za produktywne zajęcie, Petironie — odparła spokojnie, lecz stanowczo. Wiedział, że każda następna uwaga głęboko by ją uraziła. To prawda, pomyślała Merelan z goryczą, wspominając górala Rochersa, że nie każdy Perneńczyk akceptuje harfiarzy.
Gdy zajmowali kwatery w Pierie, powróciły wątpliwości Petirona, czy słusznie przyjęli tę pracę. Przeznaczono dla nich tylko trzy pokoje, co oznaczało, że dziecko miało sypiać z nimi, w łóżeczku ustawionym u stóp wielkiego łoża, które zajmowało prawie całą sypialnię. Dobrze chociaż, że szafy mieściły się w wykutych w skale wnękach. Większe pomieszczenie miało charakter pokoju dziennego, połączonego z kuchnią. Na zewnętrznej ścianie mieścił się duży kominek. Trzeci pokoik to była klitka, służąca jako toaleta i łazienka. Merelan stwierdziła wesoło, że to nie szkodzi, bo i tak wszyscy kąpią się w morzu. Petiron spojrzał kątem oka na schodki, wiodące na piaszczystą, łukowato wygiętą plażę, gdzie zakotwiczono kilka należących do gospodarstwa kutrów rybackich.
Wkrótce miał się przekonać, że mieszkańcy spędzali tu większość czasu na świeżym powietrzu: albo na otwartym szerokim dziedzińcu, gdzie ulokowano różnego rodzaju stanowiska pracy, albo w cieniu ogromnej, pokrytej winoroślą altany, która zajmowała większą przestrzeń niż wszystkie pomieszczenia mieszkalne razem wzięte. Ogrodzono tam nawet dwa miejsca zabaw dla dzieci — jedno dla młodszych, jedno dla starszych, gdzie wykopano płytką sadzawkę. Dzieciaki mogły się tam bezpiecznie chlapać, miały piasek do zabawy i przebogaty zbiór zabawek. Robinton już dreptał z jakimś wypchanym zwierzakiem w ręku.
— Czym on się bawi? To chyba nie smok, prawda? — zapytał Petiron Merelan. Nigdy nie robiono zabawek w postaci smoków; byłoby to świętokradztwem.
— Ależ nie, głuptasie. To ma być jaszczurka ognista. — Merelan uśmiechem uspokoiła zdziwionego małżonka.
— Jaszczurka ognista? Przecież one wyginęły setki lat temu. — Nie, nie całkiem. Mój ojciec kiedyś jedną widział… wuj Patry też twierdzi, że zobaczył jaszczurkę w zeszłym roku.
— Jest tego pewien? — pragmatyczna strona natury Petirona wymagała dowodów.
— Oczywiście. Morze wyrzuca też puste skorupy jaj, które są dowodem, że jaszczurki istnieją, choć trudno je wypatrzyć.
— No, skoro są skorupy… — uspokoił się Petiron. Merelan odwróciła głowę, by ukryć uśmiech.
Doskonale zdawała sobie sprawę, jakie jej małżonek ma zdanie na temat wszystkiego, co zastał w Pierie, ale nie było sensu na siłę zmieniać jego błędnych poglądów. Był uczciwy i szczery, więc Merelan uznała, że sam dojdzie prawdy. Może nawet polubi mieszkanie tutaj, z dala od zgiełku i nadmiernej stymulacji w Cechu Harfiarzy. Tak się cieszyła, gdy gorąco dziękował Sevowi, Dalmie i pozostałym kupcom. Mówił to, co czuł: naprawdę nauczył się wiele na szlaku, polubił wspólne wieczory, a nawet lekcje. Potrafił teraz bez trudu utrzymać się na grzbiecie biegusa, więc wiedziała, że uda się namówić go na wycieczki do innych pobliskich gospodarstw, gdzie mieszkali jej bracia i siostry. Tym bardziej, że będzie musiała zostawiać Robintona w Pierie, by niepotrzebnie nie irytować męża ciągłą obecnością synka. Mały był już odchowany, a w dodatku Segoina niemal błagała, by pozwolili jej się nim opiekować. Niechby tylko Petiron polubił wreszcie synka, dla niego samego, zamiast widzieć w nim tylko rywala, skupiającego na sobie uwagę Merelan.
Najważniejsza jednak była nauka. Petiron podzielił czterdzieścioro dwoje przyszłych uczniów na pięć grup. Początkujący, adepci, średniacy i zaawansowani byli w różnym wieku; wszystko zależało od tego, ile nauczyli ich rodzice. Ostatnia grupa liczyła pięć osób, zbyt dorosłych, by chodzić na zwyczajne zajęcia. Sam ich uczył wieczorami, choć żadne z nich nie odczuwało skrępowania swoim brakiem wiedzy.
— Ano, jak się mieszka na halach, to nie sposób się uczyć — stwierdził Rantou bez cienia zawstydzenia. Potężny drwal popatrzył spod oka na młodą żonę w zaawansowanej ciąży. — Znaczy, póki nie spotkałem tej tu Carral — dodał i nagle się zarumienił. — Z serca lubię muzykę, choć jej nie umiem za dobrze. Ale się nauczę, żeby małe nie miało durnia za ojca.
Choć Rantou nie miał w ogóle formalnego wykształcenia, potrafił wydobywać zdumiewające dźwięki z trzcinowej fletni Pana. Machnął jednak ręką, gdy Petiron powiedział, jak bardzo chce go nauczyć czytać nuty.
— Zagraj mi to wszystko raz a dobrze, nauczycielu, i wystarczy.
Petiron tego wieczoru przemierzał w kółko ich maleńki pokój. Martwiło go, że muzyk o tak wielkim wrodzonym talencie co dzień ryzykuje, że skaleczy sobie bezcenne palce zwykłą piłą, toporem albo korownicą, aż Merelan musiała go uspokajać.
— Nie każdy uważa, że Cech Harfiarzy jest najważniejszy na świecie, kochanie.
— Ale on…
— On całkiem nieźle sobie radzi w życiu, jak na młodego człowieka, którego rodzina ma się wkrótce powiększyć — odpowiedziała — i zawsze będzie kochał muzykę, choć nie stanowi ona całego jego życia, tak jak w twoim przypadku.
— Ależ on ma wrodzony talent! Sama wiesz, jak ciężko muszę pracować nad teorią i kompozycją, by wprowadzać zróżnicowane tempa, a on po jednorazowym wysłuchaniu utworu wygrywa takie kadencje, jakich ty musiałabyś się uczyć całymi dniami, choć jesteś naprawdę świetna. A Segoina powiada, że on robi… uważasz, robi gitary, flety, bębny, wszystkie instrumenty, na których oni tu grają… — W desperacji i próżnym gniewie podniósł obie ręce do góry. — Kiedy pomyślę, ile muszę się napracować, by wypromować czeladnika! A ten człowiek po prostu w jednej chwili opanował ze słuchu całą potrzebną wiedzę. Naprawdę, brak mi słów.
— Rantou nie chce być muzykiem, kochanie. On pragnie robić to, co robi: pracować w lesie. Wykonywanie instrumentów to tylko jego hobby.
— Mere, może to i prawda, ale nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo Cech Harfiarzy potrzebuje młodych ludzi. Wciąż mamy za mało młodzieży. Pierie potrzebuje czeladnika–nauczyciela na stałe, a nie takich jak my, na wakacjach. — Petiron chodził po pokoju i zacierał ręce; pewna oznaka dla jego żony, że coraz bardziej się ekscytuje. — Wszyscy mają prawo do wiedzy, to tradycyjny obowiązek Cechu Harfiarzy. Bardzo brakuje nam nauczycieli.
— Ale przecież można nauczyć się samemu Ballad i Pieśni Instruktażowych, tak jak ludzie stąd — odparła Merelan. — Ja też się uczyłam sama.
— Tak, tych najpopularniejszych, ale inne też są ważne — odparł poważnie, marszcząc czoło. Jak zwykle w takich przypadkach, mocno zarysowane brwi niemal spotkały się nad jego orlim nosem. Merelan nigdy mu nie mówiła, jak bardzo podobają jej się te brwi. — Na Przykład nie znają tu Ballady o Smoczych Obowiązkach.
Merelan stłumiła westchnienie. Czy już tylko ludzie, którzy wychowali się bezpośrednio w Cechu Harfiarzy, wierzą, że Nici naprawdę powrócą za pięćdziesiąt Obrotów? Że to nie są mrzonki? A może ta wiara to jedynie kolejna cechowa tradycja?
— Przecież ich uczysz, i ja też. Chyba nikt nie weźmie ci tego za złe… teraz, gdy cię poznali, a ze mną spotkali się ponownie… jeśli zaproponujesz, by któryś z bardziej utalentowanych chłopców zastanowił się nad wstąpieniem do Cechu na całe życie.
Petiron rzucił jej dziwne spojrzenie…
— Tak sądzisz?
Zacisnęła wargi. Ten ton, ostry i nieprzyjazny, był na ogół zarezerwowany dla nowicjuszy, którzy niewystarczająco przykładali się do nauki, by sprostać wysokim wymaganiom mistrza.
— Wiesz, niedawno panowała tu zaraza, a wielu mieszkańców tego gospodarstwa zginęło też podczas wielkiego sztormu — powiedziała, siląc się na lekki ton. — To mała farma, ale potrzebuje dużo rąk do pracy, tyle jest tu do zrobienia. Czasem każda para rąk się liczy.
— A jednak puścili dwóch chłopców do Weyru — odpowiedział z urazą.
Merelan zasłoniła twarz dłonią, by ukryć uśmiech, ale nie udało jej się to; parsknęła śmiechem na widok jego zazdrosnej miny.
— A czy ty sam odpowiedziałbyś na zaproszenie, gdyby cię wskazano podczas Poszukiwania?
— Nikt mnie nie wybrał.
— Wiem, ale gdyby Weyr Benden cię Odszukał, to byś z tego zrezygnował?
— No, cóż… — zaczął się wycofywać — nigdy nie kwestionowałem zaszczytu, związanego z Poszukiwaniem… ale nie każda osoba wybrana podczas Poszukiwania Naznacza smoka.
— A oni naznaczyli zielone — odparowała Merelan.
— No cóż, mieli ogromne szczęście.
— Żaden z nich nie nadawałby się na harfiarza — dodała, a w oczach zatańczyły jej psotne błyski.
— To chwyt poniżej pasa, Mere — odparł sztywno.
— Przemyśl to sobie, kochanie — stwierdziła i dalej składała świeżo upraną bieliznę, którą tego popołudnia wyprasowała.
Petiron mało nie umarł ze strachu, gdy dowiedział się, że Merelan uczy Robintona pływać.
— Przecież on ledwie zaczął chodzić! — protestował. — Jak może się nauczyć pływania?
— Wszystkie nasze dzieci uczą się pływać w pierwszym roku życia — wyjaśniła mu Segoina. — Najlepiej zanim jeszcze zaczną chodzić, zanim zapomną o pływaniu w czasach życia płodowego.
— Zanim co?
Merelan położyła mu ostrzegawczo dłoń na ramieniu, bo cały zesztywniał, przerażony niebezpieczeństwem, na jakie właśnie wystawiono jego syna.
— To prawda — tłumaczyła Segoina. — Spytaj po powrocie kogoś z Cechu Uzdrowicieli.
Petiron aż się cofnął, ale kobieta mówiła dalej, niezrażona i pogodna: — To najlepszy okres, by przypomnieć dziecku umiejętności nabyte w brzuchu matki. Poza tym mieszkamy przecież tak blisko morza, że bez przerwy zamartwialibyśmy się o bezpieczeństwo dzieci. — Wskazała na schody i plażę, gdzie łagodny przybój układał piasek w szerokie białe półksiężyce. — Mamy tu coś w rodzaju ceremonii dojrzałości: młodzi ludzie muszą skoczyć do wody z tej wysokości — tu wskazała przylądek, wrzynający się spory kawałek w morze — by udowodnić, że są mężczyznami.
Petiron gwałtownie przełknął ślinę i zamrugał.
— Umiesz pływać? — spytała go wprost Segoina.
— Tak, właściwie to umiem. W domu pływaliśmy w rzece Telgar.
— W morzu jest o wiele łatwiej, bo słona woda unosi cię sama. — Segoina odwróciła się i odeszła. Nie zdążyła zauważyć niepokoju, malującego się na twarzy mężczyzny.
Merelan pohamowała rozbawienie. Na szczęście Petiron mógł odpowiedzieć twierdząco na pytanie jej ciotki; widać było wyraźnie, że za nic w świecie nie zgodziłby się, by Merelan została jego instruktorką. Rzeczywiście, pływał nieźle, a do wyścigów z okazji letniego przesilenia pozostało jeszcze wiele miesięcy. Wtedy oni będą już spokojnie siedzieć w Cechu Harfiarzy. Westchnęła, bo z chęcią zostałaby na Wielkie Letnie Zgromadzenie, gdy cały Półwysep zjeżdżał się tu z okazji wyścigów pływackich i żeglarskich. Każdy mógł spróbować swoich sił w różnych konkurencjach.
No cóż, właściwie to dobrze, że Petiron przekroczył już wiek, w którym od mężczyzn wymagano owego skoku z wysokości — myślała dalej Merelan, gdy weszli do domu. Ta ceremonia również odbywała się podczas Zgromadzenia. Może udałoby się go namówić na dłuższy pobyt…
Wiele się tu nauczył o sobie i o życiu zwykłych ludzi. W dzieciństwie, spędzonym w Telgarze, skupiał się na nauce i przede wszystkim dlatego zebrano pieniądze na jego dalsze kształcenie w Cechu Harfiarzy. Jako dorosły miał więc niewiele okazji, by rozszerzać horyzonty — aż do przyjazdu do Bollu. Nigdy w życiu nie wyglądał tak zdrowo i tak przystojnie. Miał włosy do ramion, piękną opaleniznę, zaczął dobrze jeździć na biegusie, potrafił cały dzień maszerować bez zmęczenia i więcej czasu poświęcał obowiązkom harfiarza, niż wymagał tego Cech. Szkoda tylko, że między nim a jego własnym synem wciąż nie było harmonii…
Merelan powtarzała sobie w myślach, że kiedy Robinton zacznie mówić, kiedy zacznie odczuwać potrzebę przyswajania sobie tego, co każdy ojciec powinien wpoić synowi, pojawi się między nimi uczucie i Petiron zacznie odczuwać ojcowską dumę. Przynajmniej niepokoi się już o bezpieczeństwo dziecka — oto dodatkowa korzyść z nauki pływania.
Niepokój ten był bardzo widoczny, gdy Petiron wybrał się z żoną na plażę następnego Pierwszego Dnia. Robinton radośnie unosił się na wodzie i chlapał łapkami, nie przejmując się zupełnie, gdy zdarzyło mu się zanurkować. Widząc to, blady z przerażenia Petiron złapał małe opalone ciałko w ramiona, zaskakując dziecko, które szeroko otwo— i rzyło oczy i zaczęło się wyrywać z powrotem do wody, gdzie było tak przyjemnie — fale pluskały wokół nóżek i przynosiły różne skarby, które można było sobie oglądać do woli. Dał nawet tacie bardzo ładny kamyk, czerwony z białymi żyłkami o regularnym wzorze. Petiron obejrzał uważnie znalezisko, bez namawiania ze strony Merelan.
Kiedy Robinton dostał kamyk z powrotem, podreptał do miejsca, gdzie piętrzyła się już spora kupka różnych niezwykłych rzeczy, które wyciągnął z morza. Potem popędził w inną stronę, tak szybko, jak pozwalały mu na to krótkie nóżki, by zobaczyć, co też jego kuzynkowie wygrzebali spośród wodorostów.
— Usiądź, kochanie — powiedziała cicho Merelan i poklepała dłonią plecioną z sitowia matę, rozłożoną w cieniu palmowego daszka. — Jeśli coś się będzie działo, zdążymy zareagować.
— On jest chyba młodszy niż chłopak Naylora, prawda? — spytał, po raz pierwszy wykazując typowo ojcowską tendencję do porównywania.
— O dwa miesiące — odparła nonszalancko Merelan.
— Jest wyższy o całą dłoń — stwierdził, chyba z zadowoleniem.
— Wyrośnie na dużego mężczyznę — dodała. — Nie należysz do niskich, moi rodzice też byli wysokiego wzrostu. Byłeś wyższy od swoich braci czy niższy?
— Chyba Forist jest wyższy ode mnie, ale pozostała trójka do niego nie porasta — odparł Petiron, który zdecydowanie nie lubił swoich braci.
— Ani do ciebie. — Leniwie strzepnęła piasek z jego kasztanowych włosów, odsunęła je z ramienia i skorzystała z okazji, by dotknąć gładkiej, ciepłej skóry. Lubiła jego plecy. Nabrały muskulatury. Nigdy zresztą nie był otyły; miał na to zbyt choleryczny temperament. Ale i nigdy też nie wyglądał lepiej…a ona nie darzyła go gorętszym uczuciem.
Podniósł wzrok, pochwycił jej spojrzenie i odpowiedział na nie. Przyciągnął jej dłoń do ust i skubnął zębami pałce, ani na chwilę nie odwracając oczu.
— Poszukamy gdzieś cienia, gdy Robie pójdzie spać po południu? — spytał, a jego oddech nieco przyspieszył.
— Chętnie — mruknęła, czując, że i w niej odpowiedziało pragnienie. — Segoina dała mi maść, dzięki której nie będziemy musieli obawiać: się kłopotów.
Gdy wrócili do Cechu, wszyscy zachwycali się, że Merelan tak zdrowo wygląda, Robie bardzo wyrósł przez te pół roku, a charakter Petirrona wyraźnie się poprawił.
ROZDZIAŁ II
Cichy dźwięk oderwał Petirona od pracy nad najnowszą partyturą. Wsłuchał się i doszedł do wniosku, że dochodzi on z sąsiedniego pokoju. Merelan wyszła w jakiejś sprawie, a Robinton spał.
Dźwięk był ledwie słyszalnym echem melodii, którą gorączkowo zapisywał, zanim mu umknęła — nie zdawał nawet sobie sprawy, że mruczał ją przy pracy. Zirytowany, zaczął szukać nieznośnego naśladowcy.
I znalazł: jego syn leżał w łóżeczku, nie spał i nucił sobie pod nosem
— Nie rób tego więcej, Robintonie — powiedział z irytacją.
Synek podciągnął sobie kocyk pod brodę.
— Ty tak — odpowiedział.
— Ja co?
— Ty nuciłeś.
— Ja mogę, a ty nie! — Petiron pogroził chłopcu palcem przed samym nosem, a mały naciągnął sobie koc na twarz. Ojciec ściągnął tkaninę i pochylił się nad łóżeczkiem.
— Żebyś mnie tak więcej nie przedrzeźniał! Nie wolno mi przeszkadzać w pracy. Słyszałeś?
— Co on takiego zrobił, Petironie? — Do pokoju wbiegła Merelan i opiekuńczo zasłoniła sobą łóżeczko. — Spał słodko, gdy wychodziłam. Co się stało?
Robinton, który rzadko płakał, zanosił się łkaniem. Wcisnął sobie róg kocyka do ust, a łzy spływały mu po policzkach. Tego już Merelan nie mogła znieść. Wzięła dziecko na ręce i tuliła je uspokajająco.
Petiron rzucił jej gniewne spojrzenie:
— Nucił, kiedy ja pisałem.
— Ty też nucisz; dlaczego jemu nie wolno?
— Aleja pisałem! Jak ja mogę przy czymś takim pracować? Przecież wie, że nie wolno mi przeszkadzać!
— To dziecko, Petironie. Podchwytuje wszystko, co słyszy, a potem powtarza.
— Tak, ale ja sobie stanowczo nie życzę, żeby nucił razem ze mną — upierał się Petiron, bynajmniej nie udobruchany.
— A dlaczego ma nie nucić, jeśli go obudziłeś?
— Jak ja mam, u licha, pracować, jeśli oboje mi ciągle przeszkadzacie? — gwałtownym gestem rozłożył ręce i wyszedł z sypialni. — Zabierz go stąd gdzieś. Niech ja nie słyszę tego śpiewu koło siebie.
Merelan zatrzymała się na środku dziennego pokoju z płaczącym dzieckiem w ramionach:
— W takim razie w ogóle go nie będziesz słyszał — wypaliła na pożegnanie.
— Jeszcze nigdy mnie tak nie zdenerwował — powiedziała do Betrice, która szczęśliwie była u siebie i odpowiedziała na pukanie do drzwi.
— Pewnie nawet nie zauważył, że dzieciak nie fałszuje — odparła uszczypliwie Betrice i zaczęła sprzątać cerowanie z bujanego fotela, by Merelan miała gdzie usiąść i ukoić synka.
Merelan zamrugała i wybuchnęła śmiechem.
— Och, jestem pewna, że nie omieszkałby o tym wspomnieć, gdyby Robie fałszował. W ten sposób do zniewagi doszłaby pretensja — przerwała. — Wiesz, Robie nuci razem ze mną, gdy ćwiczę wokalizy. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Już wszystko dobrze, kochanie! — i osuszyła dziecku oczy rogiem kocyka, który mały wciąż kurczowo trzymał przy buzi. — Tata wcale nie chciał na ciebie krzyczeć…
— Właśnie! — padł cichy komentarz Betrice.
— …ale naprawdę musimy być cicho, kiedy tata pracuje w domu.
— Ma własną pracownię — wtrąciła Betrice.
— Washell ją wypożyczył, bo musi porozmawiać z jakimiś rodzicami, którzy zjawili się nie zapowiedziani.
— Tylko Washellowi mogło się coś takiego udać.
— Tak więc, kochanie, od dziś będziesz nucił tylko dla mnie, a ja tylko dla ciebie. A tata niech sobie pisze swoją ważną pracę.
— — Ha! Kolejne niezrozumiałe, znaczące i ważkie muzyczne abrakadabry. Ojej, przepraszam! — Betrice zasłoniła usta dłonią, ale nie wyglądała na zmieszaną. — Wiem przecież, że to nasz najważniejszy kompozytor od dwustu lat. Ale czy on nie umiałby choć raz sprokurować prostej melodyjki, którą mógłby zaśpiewać każdy… poza jego synem? — Wstała, podeszła do kredensu i otworzyła drzwiczki.
Merelan popatrzyła na nią bez urazy.
— Tak, jego partytury są dość skomplikowane, prawda? — Uśmiechnęła się psotnie. — On tak lubi ozdóbki.
— Ach, tak to się teraz nazywa? Dajcie mi prostą melodię, której nie sposób będzie wyrzucić z pamięci! — zdenerwowała się Betrice. Znalazła wreszcie, co chciała i podeszła z powrotem do Merelan. — Obie wiemy, że w dziedzinie muzyki jestem idiotką, choć od trzydziestu lat mam za męża Mistrza Harfiarzy… Masz, bohaterze. O wiele lepsze do żucia niż ten kocyk. — Podała Robintonowi lizaka. — O ile pamiętam, najbardziej lubisz miętowe.
Łzy już prawie obeschły, a prezent wywołał na buzi dziecka płochliwy uśmiech. Dało się słyszeć wyraźne: „Dziękuję”. Chłopczyk wyprostował się na kolanach matki, wziął lizaka, oparł się o jej opiekuńcze ciało i zaczął zajadać z pogodną minką.
— Nie krytykuję Petirona, Merelan — powiedziała szczerze Betrice. Merelan odpowiedziała łagodnym uśmiechem.
— Nie powiedziałaś nic oprócz prawdy, ale ogólnie rzecz biorąc, o wiele łatwiej z nim wytrzymać, gdy komponuje.
— Co, zdaje się, zdarza się dość często… Merelan zaśmiała się.
— Petiron z natury wszystko komplikuje. To taki jego uboczny talent — powiedziała wyrozumiale.
— Mhm. Ten człowiek ma szczęście, że trafiła mu się taka pełna zrozumienia kobieta — stwierdziła z naciskiem Betrice — która w dodatku potrafi wyśpiewać wszystko to, co on pisze, tak łatwo, jakby oddychała.
— Ciii… — Merelan położyła palec na ustach. — Czasem muszę się bardzo postarać, żeby za nim nadążyć.
— Niemożliwe! — wykrzyknęła Betrice z udaną niewiarą, a potem szeroko uśmiechnęła się do śpiewaczki.
— No cóż, to prawda, ale mimo wszystko cudownie jest śpiewać coś, co jest dla mnie wyzwaniem. — Rysy Merelan złagodniały.
Betrice wskazała na Robiego, który, szalenie szczęśliwy, zdążył już upaćkać sobie twarz, ręce i kocyk.
— A co chcesz zrobić z tym małym?
— No cóż, po pierwsze dopilnuję, by Mistrz Washell nigdy już nie potrzebował korzystać z pracowni Petirona — odparła Merelan ze stanowczym wyrazem zwykle spokojnej twarzy. — Poza tym, nigdy nie zostawię moich dwóch panów samych, jeśli nie będę pewna, że Robie zasnął głęboko.
— To cię będzie nieco ograniczać, nieprawdaż? — parsknęła Betrice. Merelan wzruszyła ramionami.
— Za jeden Obrót, może nieco dłużej, Robie będzie spędzał całe dnie z pozostałymi dziećmi z Cechu. Nie jest to dla mnie duże poświęcenie. Prawda, kochanie?
— Święta prawda — westchnęła zrezygnowana Betrice. — Tak krótko są dziećmi… chociaż kiedy wyrosną i odejdą od nas, wydaje się nam, że ich dzieciństwo to była cała osobna epoka. — Westchnęła jeszcze raz.
Merelan poczuła coś lepkiego, spojrzała na synka i zobaczyła, że lizak wypadł z jego rączki.
— Popatrz no tylko — powiedziała cicho, z pełnym miłości uśmiechem spoglądając na długie rzęsy rzucające cień na policzek dziecka.
— Połóż go tu, na kanapie.
— Potrzymam go — zaprotestowała Merelan. — Masz robotę.
— Nic takiego ważnego, żebym nie mogła przy tym popilnować śpiącego dziecka. Idź i dla odmiany zrób coś dla siebie. Kiedy nie opiekujesz się tym tutaj — wskazała na Robintona — lecisz zajmować się drugim — palec wskazał w kierunku pokojów Merelan.
— Jeśli jesteś taka dobra…
— Nie ma sprawy. Chyba że chcesz mi pomóc przy cerowaniu.
Betrice zaśmiała się, widząc jak prędko Merelan podniosła się i ruszyła ku drzwiom.
Kiedy Robie miał już dobrze ponad trzy Obroty, wziął kiedyś do ręki zapomniany na stole flecik. Instrument nie należał do ojca, chłopiec wiedział, że Petiron nie gra ani na flecie prostym, ani na bocznym. A ponieważ nie była to rzecz taty, można było jej dotknąć i trochę się pobawić. Dmuchnął, zatykając otwory paluszkami, jak to podpatrzył u innych muzyków. Dźwięki wcale nie były podobne do tych, które tak gładko wychodziły spod palców flecistów, więc Robie próbował tak długo, aż znalazł właściwy sposób. Naturalnie starał się zachowywać jak najciszej.
Nie zdawał sobie sprawy, że czułe ucho matki odbiera te pierwsze muzyczne próby. W miarę gry chłopcu udawało się coraz lepiej modulować dźwięki, więc Merelan była niezmiernie zadowolona. Czasem, pomimo głębokich rodzinnych tradycji, dzieci z muzycznych rodzin bywały pozbawione słuchu albo nie miały ochoty do rozwijania wrodzonych zdolności. Merelan była ciekawa, jak uda jej się ułagodzić Petirona, jeśli ich syn okaże się muzycznym beztalenciem. Tak czy siak, wiedziała, że mąż udzieli swemu potomkowi stosownych nauk. Teraz pozbyła się wszelkich niepokojów. Chłopca nie tylko pociągały muzyczne eksperymenty; miał też dobry, a nawet chyba absolutny słuch.
Kiedy Petiron pracował ze studentami, Merelan często gwizdała proste melodie, tak by słyszał je syn. Petiron nie lubił, gdy gwizdała, pewnie dlatego, że sam tego nie potrafił, a poza tym uważał, że to nie uchodzi kobiecie. Choć tak bardzo go kochała, czasem sama przed sobą przyznawała, że niektóre jego uprzedzenia, włącznie z tym właśnie, są całkiem bez sensu.
Robie podchwytywał wszystkie gwizdane przez nią melodyjki równie łatwo, jak nauczył się grać na flecie. Kiedy zaczął tworzyć wariacje na proste tematy, musiała siłą tłumić entuzjazm. Gorąco pragnęła powiedzieć Petironowi, że ich syn ma talent, ale nie chciała, by trzylatek został siłą wdrożony do nauki. Mogłoby go to całkowicie zniechęcić do muzyki. Petiron świetnie uczył starszych chłopców, ale dla młodszych uczniów był zbyt surowy. Przerażała jąmyśl o tym, z jakim zapałem zabrałby się za kształcenie synka.
Tak więc pewnego popołudnia poprosiła Washella, Mistrza, który uczył najmłodszych, by pomógł jej z dynamiką kwartetu, który mieli śpiewać na Koniec Obrotu. Jowialny, pogodny sześćdziesięciolatek obdarzony głębokim, bogatym basem, przyszedł niosąc ciasteczka prosto z pieca cechowej kuchni i dzbanek świeżego klahu.
— Jaki jest prawdziwy powód tego spotkania, Merelan? — spytał, gdy śpiewaczka gorąco podziękowała mu za poczęstunek i postawiła ciastka i napój na stole. — Tego dnia, gdy ty nie będziesz w stanie zaśpiewać swojej partii w jakiejkolwiek kompozycji Petirona, zrezygnuję z tytułu Mistrza!
— Naprawdę potrzebuję pomocy, Wash — powiedziała pogodnie. — Robie, chodź tu, zobacz, co nam przyniósł Mistrz Washell!
Wezwanie wcale nie było potrzebne. Smakowity zapach ciepłych ciastek napłynął do sąsiedniego pokoju, gdzie chłopiec leżał na brzuchu i kreślił zawijasy na tacy z piaskiem, którą dostał od matki w ramach przygotowań do nauki pisania liter i gam.
— Smacnie pachną — odpowiedział, lekko sepleniąc przez szparę między przednimi mlecznymi zębami. — Smacnie. Dziękuję, Mistsu Wasell.
— Cała przyjemność po mojej stronie, chłopcze. Wszystko odbyło się tak, jak Merelan sobie zaplanowała.
— Tutaj! — powiedziała żywo. — W tym takcie, gdzie tempo tak nagle się zmienia… nie jestem pewna, czy dobrze trzymam rytm. Robie, podaj mi A, dobrze?
Siwe brwi Washella powędrowały wysoko na łysiejące czoło, a oczy zalśniły, gdy Robie wyciągnął flecik z kieszeni spodni i zagrał odpowiednią nutę.
Wtedy Merelan zaśpiewała trudne takty, specjalnie skracając długość jednej całej nuty. Robie potrząsnął głową i wybił palcem prawidłowy rytm.
— Jeśli wiesz, gdzie się pomyliłam, zagraj wszystko tak, jak powinno być — poprosiła go od niechcenia.
Chłopiec zagrał cały takt, a Washell, spoglądając wpierw na matkę, a potem na syna, założył ręce na piersiach. Pochwycił spojrzenie Merelan i ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Dziękuję, kochanie. Bardzo dobrze ci wyszło — powiedziała Merelan i pozwoliła chłopcu na drugie ciasteczko. Wetknął flet za pasek spodni i przysiadł na stołeczku, żeby zjeść.
— To prawda, sam bym tego lepiej nie zrobił, młody Robintonie — przyświadczył z powagą Washell. — Doskonale to zagrałeś, chłopcze. Cieszę się, że mama cię ma przy sobie, żebyś pilnował, czy śpiewa w dobrym rytmie. Znasz jeszcze jakieś melodie na flet?
Robie spojrzeniem poprosił matkę o pozwolenie. Kiwnęła głową, więc oblizał okruszki z warg, znów wyciągnął flet, uniósł go do ust i zaczął grać jedną ze swoich ulubionych melodii. Kiedy skończył, znów popatrzył na Merelan.
— Tak, graj dalej — powiedziała, lekko muskając palcami jego włosy.
Mały rzucił spojrzenie Washellowi, który, widząc co się dzieje, przybrał uprzejmy wyraz twarzy. Robinton przymknął oczy i zaczął wariacje, którymi lubił ozdabiać tę melodię.
Washell pochylał coraz niżej głowę na potężną pierś, aż spojrzał wprost na Robintona, który zapomniał o całym świecie, pochłonięty fletem. Jego palce tańczyły, zatrzymywały się, biegały’ po otworach fleciku. Instrument był mały, więc jego dźwięk mógł być ostry i nieprzyjemny, ale dziecko instynktownie kontrolowało oddech i frazę, wydobywając z niego tylko zachwycające słodyczą tony.
Wariacja szła za wariacją, aż zdumiony Washell uniósł głowę i popatrzył na Merelan, całkowicie odprężoną, jakby ten cudowny występ był dla niej codziennością. Nagle umilkł stłumiony odległością śpiew chóru. Merelan natychmiast pochyliła się i dotknęła Robintona, wytrącając go z koncentracji. Malec przybrał niemal buntowniczą minę.
— Świetna muzyka — pochwaliła go od niechcenia. — Nowa, prawda?
— Wymyśliłem to, jak grałem — odpowiedział i nieśmiało popatrzył na Washella. — Jakoś pasowało.
— Tak, kochanie, rzeczywiście pasowało — zgodziła się matka. — Bardzo podobały mi się te tryle.
— Dobrze, że masz flecik odpowiedniej wielkości, prawda? — zaczął Washell i wyciągnął rękę po instrument. Robinton rozstał się z nim z pewną niechęcią. Washell spróbował dopasować palce do otworów i nagle skończył mu się flet. Był taki zdziwiony, że Robinton zachichotał, zasłaniając dłonią usta i zaraz rzucił matce szybkie spojrzenie, by sprawdzić, czy można się tak zachowywać.
— Wpadnij kiedyś do mnie obejrzeć inne instrumenty, też dobrane wielkością dla takiego szkraba jak ty. Twój flecik jest dla mnie o wiele za mały, prawda? — Washelł oddał mu flet z lekkim ukłonem. Robinton uśmiechnął się, zadzierając głowę, by popatrzeć na dużego mężczyznę i znów wetknął flet za pasek, zasłaniając go luźną koszulą.
— Bądź tak dobry, Robie, i odnieś dzbanek i talerz po ciastkach z powrotem do kuchni — poprosiła Merelan, jednocześnie wstając, by mu otworzyć drzwi.
— Pewnie, że odniosę. Idę. Pa — odpowiedział, wziął naczynia i spokojnie poszedł korytarzem. Merelan zamknęła drzwi.
— Tak, moja droga Merelan, rzeczywiście narasta tu pewien problem. Czy mogę ci pogratulować i jednocześnie zaproponować pomoc? Jeśli będziemy cierpliwi, możemy wychować zdumiewający naturalny talent. Podziwiam Petirona z wielu względów, Śpiewaczko, ale… — Washell westchnął i uśmiechnął się smutno — …potrafi być absurdalnie uparty. Naturalnie, byłby zachwycony, odkrywszy jakiego ma muzykalnego syna, ale szczerze mówiąc, kochanie, żal by mi było chłopca, gdyby tak się stało. Rozumiem, że dlatego właśnie chciałaś się ze mną widzieć, i traktuję to jako najpiękniejszy komplement pod moim adresem.
— Petiron chciałby w niego wmusić wszystko od razu, nie bacząc na wiek…
— Dlatego też trzeba dać chłopcu dobre podstawy, żeby nauka u ojca nie okazała się nagłym szokiem.
— Czuję się jak zdrajczyni, planując to wszystko za plecami Petirona — przyznała Merelan — ale wiem, jaki on jest, i wiem, że Robie kocha grać. Nie chcę, by mu to ktoś odebrał.
Washell wyciągnął rękę i poklepał ją po palcach, nerwowo bębniących w blat stołu.
— Kochanie, możemy obrócić jednostronność Petirona na swoją korzyść. Rozumiem, że nie ma pojęcia o tym, jak jego synek gra na flecie?
Merelan potrząsnęła głową.
— Naturalnie — mówił dalej — teraz twój mąż siedzi po poplamione atramentem uszy w papierach, pisząc muzykę na Koniec Obrotu i prowadząc próby. Potem będą Wiosenne Zgromadzenia i tak dalej. Sam zamienię na ten temat parę słów z Gennellem. Oczywiście, jeśli się zgodzisz.
Kiwnęła głową.
— No cóż, jestem przekonany, że cały Cech może trzymać w tajemnicy sekretną edukację naszego młodego rozkwitającego geniusza…
— Geniusza? — Dłoń Merelan powędrowała do szyi.
— To oczywiste, że Robinton jest młodym geniuszem. Wprawdzie nigdy nie zetknąłem się z kimś takim przez wiele dziesiątków Obrotów mojej pracy w Cechu, ale bez wątpienia potrafię rozpoznać geniusz, gdy tylko mam na to szansę. Petiron ma talent, ale zdecydowanie mniejszej klasy niż jego syn.
— Och! — Zanim Merelan zasłoniła usta dłonią, wymknął jej się tylko ten cichy okrzyk, ale i tak powiedziała więcej, niż miała zamiar.
— Dziecko, które potrafi wydobyć z tego śmiesznego gwizdka tak słodkie tony, a potem ozdobić stosunkowo prosty temat tak skomplikowanymi wariacjami, a nie skończyło jeszcze trzech Obrotów, jest bez żadnych wątpliwości geniuszem. I wszyscy musimy go chronić.
— Chronić? Petiron nie jest potworem, Washellu… — gwałtownie potrząsnęła głową.
— Oczywiście, że nie, ale ma raczej zdecydowane poglądy na temat swoich możliwości i osiągnięć. Z drugiej strony, czego innego można się spodziewać po dziecku z tak wspaniałej muzycznej rodziny, wychowanemu w Cechu Harfiarzy i stale otoczonemu muzyką?
— Nie wszystkie cechowe dzieci są muzykalne dzięki temu, że się tu wychowują — odparła Merelan sucho.
— Ale te muzykalne, tak jak twój Robinton, nigdzie indziej nie znalazłyby lepszego środowiska dla swojego rozwoju. Postaramy się, by sprawą zająć się dyplomatycznie i… możliwie jak najłagodniej. Pomogę ci w tym, Mistrzyni Śpiewu Merelan. — Wyciągnął rękę, a ona ją uścisnęła. Washell z łatwością zrozumiał, jaką odczuwa ulgę, połączoną z poczuciem winy z powodu planowanego podstępu. — Nie będziemy robić nic, co by przekraczało jego możliwości i pragnienie wiedzy. Stopniowo wdrożymy go do dyscypliny — tu grube palce Washella odtańczyły wyrazistą pantomimę — i kiedy odkryjemy, że nasz pięcio– czy sześciolatek jest szalenie uzdolniony muzycznie — tu klasnął w dłonie — możemy okazać równie wielkie zdumienie i zachwyt, jak Petiron.
— Ale czy Petiron nie nabierze podejrzeń, gdy przekona się, ile Robie już umie?
Washell szeroko rozłożył ramiona.
— To naturalne, przecież chłopiec wiele przejmie od rodziców. Dlaczegóżby miało być inaczej, skoro oboje jesteście utalentowanymi muzykami?
— Och, daj spokój, Washell, Petiron nie jest głupi…
— Ach, wokół jest tyle partytur i instrumentów… od czasu do czasu wspomnij, że słyszałaś, jak chłopiec coś nuci… i nie fałszuje. Powiedz, że dałaś mu flet i bębenek, bo sam prosił. Bosler powie, że pokazał mu akordy tylko dla zabawy, kiedy ty byłaś zajęta na próbie… bez trudu przekonamy Mistrza Archiwistę, by uczył chłopca nie tylko liter…. I wszyscy będziemy bardzo zdziwieni, gdy Petiron zaprezentuje nam swojego zdolnego ucznia. Wiesz, zawsze lepiej mu wychodziło uczenie bystrych dzieci. Nie traci przy nich cierpliwości, tak jak przy tych mniej zdolnych i przy najmłodszych. — Zachwycony planowanym spiskiem Washell znów uspokajająco poklepał Merelan po ręku. Nagle gwałtownie postukał w leżące przed nimi nuty: — Wybij rytm jeszcze raz, Merelan, a ja zaśpiewam partię basu. Powinnaś….
Drzwi otworzyły się i wszedł Petiron z Robintonem.
— Wiesz co, Petironie, czasem mi się zdaje, że niektóre przejścia napisałeś mi na złość — powiedziała Merelan. — Kochanie, odniosłeś dzbanek i talerz do Lorry bez kłopotu?
— Tak, mamusiu.
— No, to uciekaj stąd, Rob — powiedział Petiron, lekko popychając go w stronę sąsiedniego pokoju. — Dziwi mnie, że ty możesz mieć jakiekolwiek kłopoty z tempem, Mere.
— Wszystko przez to, że strasznie niewyraźnie piszesz, Petironie — powiedział twardo Washell, a jego bas zagrzmiał udawaną naganą. — Widzisz? — wskazał grubym paluchem na takt, który sprawiał trudności. — Prawie nie widać tej kropki. Nic dziwnego, że Merelan miała kłopoty z rytmem, kropka po półnucie jest ledwie widoczna. Na moim egzemplarzu zaznaczono ją wyraźnie, ale na tym nie.
Petiron popatrzył we wskazane miejsce.
— Ano, rzeczywiście słabo ją widać. Zaśpiewaj to dla mnie — wystukał rytm.
Washell nie mógł się powstrzymać i dołączył basem, gdy Merelan bez błędu śpiewała frazę.
— Bardzo mi pomogłeś, Washellu. Dziękuję — powiedziała. — Dzięki też za ciastka i klah.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Skłonił się, obdarzył ich łagodnym uśmiechem i wyszedł z pokoju.
— Merelan, czy nie zaczynają ci się znowu te bóle głowy? — spytał Petiron, przyglądając się kłopotliwemu miejscu w zapisie.
— Nie, kochanie, ale ta kropka jest rzeczywiście ledwie widoczna, a ja nie spodziewałam się tu przedłużenia nuty. Jak tam próby? Z odległości brzmi to całkiem nieźle.
Rzucił się na miękki fotel, oparł stopy na podnóżku i westchnął ciężko.
— Te same problemy, co zwykle. Wszystkim się zdaje, że wystarczy rzucić okiem na partyturę dopiero kiedy już słyszą moje kroki za drzwiami, ale pod koniec już zaczynali chwytać dynamikę. To ładnie ze strony Washella, że przyszedł z tobą poćwiczyć.
— Tak, on jest taki miły.
— Washell? — Petiron spojrzał na nią z niejakim zdziwieniem. — Czy ty wiesz, jak go nazywają uczniowie?
— Wiem, więc nie musisz powtarzać tego obraźliwego przezwiska — powiedziała srogo. Petiron zmarszczył brwi. — Napijesz się wina? — zaproponowała, podchodząc do barku. — Chyba jesteś zmęczony.
— Jestem. Dziękuję ci, kochanie.
Nalała dwa kieliszki, czując, że i jej przyda się coś mocniejszego.
— Przyłączę się do ciebie — powiedziała, podała mu wino, przysiadła na oparciu fotela i przytuliła policzek do ramienia męża. Prawdą było, że pomimo jego licznych wad, kochała go głęboko, szczególnie za zapał, z jakim poświęcał się komponowaniu. Przed urodzinami Robiego ich życie było sielanką.
Washell i matka Robiego nie wzięli pod uwagę tylko jednej rzeczy: że mały podejdzie do muzyki z aż takim entuzjazmem. Nie spodziewali się, że w ciągu następnych kilku miesięcy chłopiec z taką łatwością i chęcią będzie pochłaniał wiedzę i że tak szybko nauczy się grać na różnych instrumentach. Gdy tylko Mistrz Ogolly nauczył go zapisu nutowego, wartości nut na pięciolinii, krzyżyków i bemoli, miar taktu i znaczenia kluczy, chłopczyk natychmiast zapisał wariacje na pierwszy samodzielnie skomponowany, prościutki temat.
Merelan z trudem powściągała jego entuzjazm w domu, bo Robie bardzo chciał pokazać tacie, czego się nauczył, w nadziei, że wreszcie uzyska j ego aprobatę.
— Mamo, ale tata lubi muzykę. Sam psecies pise — powtarzał prosząco. W dalszym ciągu nie wymawiał „sz” i „cz”, choć rozwinął w sobie nie tylko zdolności muzyczne, ale i poszerzył słownictwo.
— No właśnie, kochanie — Merelan nienawidziła się za tę hipokryzję. — Słucha muzyki przez cały dzień, musi sobie radzić z głupimi uczniami i…
— Cy ja jestem głupi uceń, mamo?
— Ależ skądże, w żadnym razie, ale tata potrzebuje spokoju i odpoczynku od muzyki, kiedy jest tu z nami.
— Może… — padła smutna odpowiedź.
— Wielkie Wiosenne Zgromadzenie jest bardo ważne, sam wiesz, jak tata ciężko pracuje nad nową partyturą.
— Wiem. Widziałem — westchnął chłopiec.
— Czujesz zapach? Czy to nie ciastka się pieką, kochanie? — spytała, wdzięczna losowi za możliwość zmiany tematu.
Robie posłusznie wciągnął powietrze i smutną buzię opromienił uśmiech.
— Cy myślis… — zaczął z nadzieją, już całkiem pogodzony z losem.
— Nigdy się tego nie dowiesz, póki nie pobiegniesz i nie poprosisz Lorry, prawda? — odparła Merelan i obróciła go w kierunku drzwi. — I pamiętaj, poproś o coś dobrego dla mnie i dla taty, dobrze?
Kubisa, która uczyła dzieci z Warowni Fort, Cechu Harfiarzy i Cechu Uzdrowicieli, pozwoliła Robiemu brać udział w lekcjach, zanim jeszcze skończył cztery Obroty.
— Jest wystarczająco zaawansowany i ma wiele zapału do nauki, Merelan — wyjaśniła. — Szkoda, że połowa moich dzieciaków nie dorównuje mu poziomem, ale zawsze mogę dawać mu dodatkową pracę związaną z muzyką, podczas gdy reszta będzie go doganiać.
Potem nadszedł ranek, gdy Kubisa przyprowadziła do mamy zapłakanego Robintona z rozkrwawionym nosem, by Merelan go utuliła i opatrzyła.
— Och, Robie — Merelan wzięła chłopca w ramiona, podczas gdy Kubisa moczyła w wodzie ręcznik do wytarcia brudnej buzi.
— Bili go, wies? — wykrztusił mały.
— Kogo bili? — Merelan skierowała pytanie bardziej do nauczycielki niż do synka.
— No cóż, trzeba przyznać, że choć Robie jest mały i drobny, to dobrze wie, kim należy się zaopiekować.
— Kim mianowicie? — Merelan troskliwie ścierała krew.
— Wher–stróżem — odparła Kubisa.
Merelan na chwilę zamarła ze zdziwienia. Poczuła przypływ dumy, która usunęła w cień uczucie niepokoju. Uczniowie często zniżali się do wtykania jasnych żarów w legowisko cechowego wher–stróża, by doprowadzać wrażliwe na światło zwierzę do wycia. Wrzucali mu też różne paskudne odpadki, wiedząc, że bestia zje prawie wszystko, co znajdzie w zasięgu łańcucha. Robie zawsze szybko zawiadamiał dorosłych, gdy zauważył taką sytuację.
— Co, znowu dokuczali temu biedakowi? Pociągając noskiem, energicznie pokiwał głową.
— Psestali, jak im kazałem, ale jeden dał mi w nos.
— To widać — mruknęła matka.
— Niektóre dzieci z farm hodowlanych naprawdę powinny mieć więcej rozumu — skomentowała Kubisa. — Porozmawiam z ich rodzicami, teraz, gdy już przyprowadziłam Robiego do ciebie — poklepała go po głowie. — Następnym razem wybierz sobie przeciwnika podobnego wzrostu. Albo, jeszcze lepiej, niech tata nauczy cię uników — poradziła i z uśmiechem wyszła z mieszkania.
— Sama cię nauczę uników, mój bohaterze — powiedziała Merelan i przytuliła go znowu, wiedząc, że Petiron w żadnym razie nie podoła tej części ojcowskich obowiązków. — Jak byłam małą dziewczynką i któryś z braci albo kuzynów mnie zdenerwował, potrafiłam spuścić im niezłe lanie.
— Ty, mamo ? — Robie popatrzył na nią oczami rozszerzonymi ze zdziwienia na myśl, że jego mama mogłaby pobić kogokolwiek, a tym bardziej starszego brata albo kuzyna.
Udzieliła mu więc pierwszej lekcji walki wręcz i pokazała, jak najlepiej zaatakować przeciwnika bykiem.
— W ten sposób nikt nie będzie mógł puścić ci krwi z nosa, kochanie — wyjaśniła.
Tych kilka godzin, które Robie spędzał z Kubisa, pozwoliło Merelan odpocząć od ciągłej gotowości interweniowania w konfliktach między synem a mężem. Podstępy, do których musiała się uciekać, wyczerpywały ją nerwowo. Na szczęście razem z Kubisą mogły przynajmniej uczciwie donosić Petironowi o bardzo dobrym zachowaniu Robiego i jego postępach w szkole.
— To co, podobno uczysz się Ballad Instruktażowych? — spytał Petiron nieobecnym tonem.
— Tak, mogę pokazać — Robinton rozpaczliwie próbował zadowolić ojca, ale jakoś nigdy mu się to nie udawało, choć ze wszystkich sił starał się być dobry, posłuszny, grzeczny i przede wszystkim cichutki jak myszka.
Nieco zaskoczony tonem syna, Petiron poprawił się w fotelu. Machnął ręką od niechcenia, niemal obraźliwie, żeby Robie już zaczął.
Chłopiec wziął oddech — prawidłowo, nie wtłaczając powietrza w płuca na siłę, jak wielu nowicjuszy — a potem idealnie, co do nutki, odśpiewał Pieśń o Obowiązkach. Petiron wyglądał na zaskoczonego mocnymi tonami, jakie Robie wydobywał swoim dyszkantem. Ojciec wystukiwał rytm palcem na oparciu fotela bez pogardliwego wyrazu twarzy, który przybrał na początku.
— Bardzo dobrze, Robintonie — powiedział na koniec. — Nie myśl sobie tylko, że wystarczy nauczyć się jednej pieśni. Jest ich wiele, nawet jeśli ograniczymy się do tych przeznaczonych dla dzieci, a trzeba je umieć zaśpiewać słowo w słowo, nutę w nutę. Postępuj tak dalej.
Robinton rozpromienił się z radości i popatrzył na matkę, by sprawdzić, czy i ona przyłączy się do pochwał.
Merelan, która o mało nie rozpłakała się z ulgi, podeszła i pieszczotliwie rozczochrała mu włosy.
— Naprawdę, świetnie to zaśpiewałeś, kochanie. Jestem z ciebie dumna, tak jak tata — zwróciła się w stronę Petirona w nadziei, że ten przytaknie, ale on pochylił się nad uczniowskimi partyturami, które właśnie poprawiał, zapomniawszy już o synu i żonie.
Musiała mocno zacisnąć pięści, by nie wrzasnąć na niego na cały głos za tę obojętną odprawę. Mógł przecież tyle jeszcze powiedzieć! Mógł pochwalić chłopca za to, że ani razu nie sfałszował i doskonale operował oddechem. Robie naprawdę miał dobry głos. Pohamowała jednak gniew i wzięła za rękę synka, który nie rozumiał, dlaczego tata nie cieszy się bardziej.
— Chodź, zobaczymy — powiedziała głośno i twardo — może Lorra będzie miała dla ciebie jakąś nagrodę za to, że doskonale znasz wszystkie słowa i zmiany tempa!
Gdy trzasnęła drzwiami, Petiron obejrzał się przez ramię, a potem dalej poprawiał fatalnie napisane ćwiczenie.
— Wiesz, o mało co nie…nie kopnęłam go w kostkę — Merelan zaciskała pięści, przemierzając z irytacją niewielki gabinet, a jednocześnie pokój dzienny w mieszkaniu Lorry, ulokowanym w pobliżu cechowych kuchni.
— Naprawdę? — Przyjaciółkę nieco zaskoczyło jej gwałtowne zachowanie. Tylko raz popatrzyła na Merelan, gdy ta wpadła do kuchni, i natychmiast kazała pomywaczkom dać Robintonowi świeżo upieczonych, jeszcze gorących ciastek, a sama zabrała Mistrzynię Śpiewu do biura. Wiedziała, że Betrice wyjechała z Cechu na czas porodu; była dumna, że Merelan zwróciła się właśnie do niej.
— Widzisz, słyszałam uczniów trzeciego roku, którzy nie potrafili równie dobrze zaśpiewać Pieśni o Obowiązkach — wyjaśniła Merelan, w dalszym ciągu krążąc po pokoju, by dać ujście frustracji. — Nie pomylił ani jednej nutki, ani razu nie pospieszył się z oddechem. Naprawdę doskonale to zaśpiewał.
— Petiron przecież powiedział to samo, prawda? — odparła Lorra w nadziei, że uspokoi śpiewaczkę.
— Tak, ale mógł przecież powiedzieć więcej. Robie śpiewał doskonale, lepiej niż czternastolatek, a ma przecież zaledwie cztery Obroty! A Petiron zachował się tak, jakby to było normalne, jakby czegoś takiego należało się spodziewać po jego synu!
— No właśnie! — Lorra wymierzyła palec w rozdygotaną śpiewaczkę. — Sama to powiedziałaś! Spodziewał się takiej doskonałości po swoim synu! Gdyby Robie był mniej dokładny i precyzyjny, niż Petiron się spodziewał, dopiero byś się nasłuchała, wiesz?
Merelan zatrzymała się nagle i popatrzyła na gospodynię. Potem wybuchnęła gorzkim śmiechem, który widać rozproszył jej gniew, bo usiadła w fotelu i dalej chichotała.
— Oczywiście, że masz rację. Gdyby Robie nie śpiewał z idealną dokładnością, musiałby powtarzać Pieśń tak długo, aż by się jej nauczył. Och, na Pierwsze Jajo, co ja mam robić? Chłopiec tak bardzo potrzebuje ojca, tak pragnie jego akceptacji, a nigdy, nigdy jej nie uzyska!
— Nic dziwnego. Petiron niechętnie udziela nawet zasłużonych pochwał, jest najsurowszym nauczycielem wśród Harfiarzy. Ale — podkreśliła Lorra — teraz już nie musisz się przejmować tym, że kiedyś odkryje, jak bardzo jego własny syn przewyższa go w talencie muzycznym.
Merelan rzuciła jej zdumione spojrzenie.
— Och, daj spokój, Merelan, sama o tym doskonałe wiesz. Chłopiec już teraz jest muzykiem w większym stopniu, niż trzykrotnie starsi od niego uczniowie. Nie zdziwię się, jeśli jako szesnastolatek zostanie czeladnikiem.
— Czeladnicy muszą mieć osiemnaście lat — zaprotestowała słabo Merelan.
— Zobaczymy, jak Robie skończy szesnaście lat. A na razie uważam, że mogłabyś już przestać pilnować chłopca, gdy kręci się wokół ojca. Ułatwi to życie i tobie, i małemu. Jestem pewna, że Petiron nic nie zauważy, póki głos jego syna nie zacznie się łamać i nie spostrzeże nagle, że jego maluch jest już mężczyzną.
— Naprawdę? — spytała z namysłem Merelan, biorąc na serio żartobliwe słowa Lorry.
— Wcale bym się nie zdziwiła — gospodyni strzeliła palcami. — Przestań się tym tak przejmować. Wyczuwa się napięcie w twoim głosie… przykro mi to mówić, ale nikt inny by się nie odważył. Może z wyjątkiem Petirona, więc chyba lepiej, że on tego nie zauważył. A może jednak przekroczyłam granicę?
— Ależ skąd, Lorro. Wcale nie. — Merelan położyła dłoń na jej pulchnym przedramieniu. — Po prostu wydawało mi się, że nikt tego nie zauważy. Ćwiczyłam tylko wokalizy, starałam się nie forsować głosu…
— Niełatwo jest stale tkwić między młotem a kowadłem, zwłaszcza kiedy chodzi o dwóch najważniejszych mężczyzn w twoim życiu. — Lorra pochyliła się i poklepała palce, którymi Merelan nerwowo przebierała po stole. — Nie jestem uzdrowicielką, ale widzę, że kieliszek wina dobrze by ci zrobił. Właściwie nam obu. — Wstała, podeszła do kredensu, wyjęła z niego bukłak i dwa kieliszki. Merelan chciała powstrzymać ją gestem ręki, ale jej się nie udało. — Petiron nie zauważy wielu rzeczy, nawet tego, że będziesz pachniała winem, jeśli tym właśnie się przejmujesz. Akurat teraz powinnaś się odprężyć, w czym doskonale dopomoże moja ziołowa nalewka.
Merelan wyjrzała przez drzwi na Robiego, który rozśmieszał kuchenne pomocnice. Jego okrągła, uszczęśliwiona buzia cała była wymazana jagodowym sokiem. Poprawiła się na fotelu i wzięła do ręki kieliszek.
— Czy Mistrz Gennell mówił ci o tej nowej? — spytała Lorra.
— O Halannie? — Lorra kiwnęła głową, a Merelan dodała: — Tak, dostałam list od harfiarza z jej Warowni, Maxilanta. Wyszkolił ją w miarę swoich możliwości i twierdzi, że jest za dobra, by zajmował się nią amator, taki jak on. — Uśmiechnęła się przypominając sobie jego skromność.
— Petiron też byłby szczęśliwy, gdyby miał tu na miejscu dobry kontralt — stwierdziła Lorra. Sama śpiewała tym głosem, choć nie powierzano jej partii solowych. — Czy życie nie jest dziwne? Nie sposób przewidzieć, co się zdarzy, prawda?
— Masz rację. — Merelan popijała nalewkę i czuła, jak ciepło rozchodzi jej się po ciele, a ściśnięty w węzeł splot słoneczny zaczyna się rozluźniać.
— Jest w wieku córek innych gospodarzy, więc umieściłam j ą razem z nimi w osobnym budynku — stwierdziła Lorra. — Być może będą tu tylko do końca Obrotu, ale pomogą jej się zadomowić i przyzwyczaić do rozkładu zajęć. Ciężko przywyknąć do tej rutyny, prawda?
Merelan nie mogła powstrzymać uśmiechu, słysząc to słowo w zastosowaniu do Cechu Harfiarzy. Wśród tych ścian nie zdarzyły się dwa podobne dni; życie było fascynujące, choć nieraz gorączkowe. Bardzo dokładnie pamiętała swój przyjazd do Cechu i była gotowa udzielić młodej Halannie wszelkiej pomocy, by dziewczyna szybko przyzwyczaiła się do męczących zajęć i ćwiczeń. Właściwie, jeśli Lorra miała rację na temat Petirona, a pewnie tak było, Merelan chętnie by powitała możliwość szkolenia jakiejś śpiewaczki. Miałaby mniej czasu, by zamartwiać się licznymi konfrontacjami, do jakich w jej wyobraźni dochodziło między jej mężem a synem.
ROZDZIAŁ III
Halanna na wszystkich, którzy ją spotkali, natychmiast wywarła wrażenie przesadnie pewnej siebie siedemnastolatki, której w całym Cechu nic się nie podoba, a szczególnie domek, w którym ją ulokowano. Była przyzwyczajona, by mieszkać sama w pokoju, powiedziała Isli, która była kimś w rodzaju przybranej matki dla oddanych pod jej opiekę dziewczynek. Uskarżała się, że nie może spać, jeśli dzieli z kimś pokój. Dlaczego podaje się tu tak mało zieleniny? Przecież ona ma zwyczaj jeść dużo świeżych owoców. Pogoda jest okropna, a ona nie ma odpowiednich ubrań — choć przecież ze statku, którym przypłynęła do portu w Warowni Fort, przyjechały na biegusach trzy ciężkie paki, zawierające stosy odzieży. W tej zatęchłej norze, którą jej przydzielono, jest za mało miejsca, by mogła rozłożyć choćby połowę swoich rzeczy! W dodatku jest to wspólny pokój! I jak ona ma ćwiczyć w spokoju i ciszy, kiedy na dziedzińcu ciągle słychać jakieś instrumenty i głosy!
Jedyną osobą, która potrafiła znieść jej zachowanie, był Petiron. Kiedy usłyszał jej głos, zignorował wszystkie uwagi Merelan na temat braku dyscypliny i ogólnej wiedzy muzycznej — dziewczyna była w tej mierze prawie analfabetką. Zachwycał go jej kontralt o głębokim brzmieniu i dużej skali, bez żadnego „przeskoku”. Natychmiast zaczął dodawać solowe partie na kontralt do muzyki, którą właśnie pisał na święto Końca Obrotu. Nie zwracał uwagi na sugestie Merelan, że dziewczyna nie będzie umiała nawet „przeczytać” partii kontraltu, a co dopiero poradzić sobie ze zmianami rytmu i kadencjami.
Niestety, aprobata Petirona jeszcze umocniła i tak nieznośną wyniosłość Halanny. Merelan potrzebowała całego swego taktu i autorytetu Mistrzyni Śpiewu, by zmusić dziewczynę do ćwiczenia wokaliz, które miały poprawić jej technikę oddechową, utrwalić skalę głosu i przygotować ją do trudów wykonywania, jak to czasem określano, „wokalnie ekstrawaganckiej” muzyki Petirona. Fakt, że Petiron włączył do programu duet sopranu z kontraltem, też raczej nie pomagał Merelan, ponieważ automatycznie zrównywał Halannę z Mistrzynią Śpiewu, co naturalnie nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, mimo zdumiewająco pięknego naturalnego głosu dziewczyny.
Merelan nie miała w sobie ani krzty zazdrości i byłaby szczerze zadowolona mogąc przygotować Halannę i uzupełnić braki w jej edukacji, gdyby dziewczyna wykazywała choć nikły cień zainteresowania. Ale młoda śpiewaczka uznała, że skoro jest dość dobra, by śpiewać w duecie z najlepszą Mistrzynią Śpiewu na całym Pernie, nie musi wykonywać żadnych nudnych ćwiczeń i wczytywać się w partytury. Po prostu śpiewała głośno, nie dbając o zmiany dynamiki, stosowane przy prawidłowym wykonywaniu pieśni i arii. Interesowało ją wyłącznie pokazanie mocy swojego aparatu głosowego. Nie uznawała określenia „piano”.
— Jeśli dalej będzie tak wrzeszczeć — skomentował Washell, gdy Merelan przyszła do niego po radę w sprawie Halanny — za kilka Obrotów straci głos i kwita. Powiedziałbym, że to w dużym stopniu rozwiąże nasz problem.
— Washell! — Merelan była zaskoczona jego ostrym tonem. Uniósł brwi i zmierzył j ą długim spojrzeniem.
— Naturalnie, trudniej jest śpiewać cicho, gdyż wymaga to precyzyjnej techniki oddechowej. Miałem już wielu trudnych uczniów w mojej nauczycielskiej praktyce, kochanie, ale na kogoś takiego nie trafiłem, jak żyję. Co ten Maxilant sobie myślał, rozbudzając w niej tak wielkie mniemanie o sobie?
— Chyba zrobił to po prostu z desperacji — odparła Merelan ze zrozumiałym niesmakiem. — Poza tym, pewnie chciał się jej wreszcie pozbyć.
— Zdaje się, że masz rację. Choć naprawdę nie jestem w stanie pojąć, dlaczego pozwolił śpiewać dziewczynie, która nie zna podstawowych wartości nut!
— Halanna też paru rzeczy nie jest w stanie pojąć — dodała Merelan. Wymienili spojrzenia pełne zrozumienia.
— Niech Petiron sam się nią zajmuje, moja droga — stwierdził Washell i puścił do niej oko. — Nie pozwoli jej popsuć swojej muzyki i już.
— To jest pomysł — ucieszyła się Merelan, ale zaraz się skrzywiła. — Ale wtedy stwierdzi, że jestem złą nauczycielką, a to nieprawda! — dodała, a w głosie jej zabrzmiała nutka gniewnej rozpaczy.
— Oczywiście, że nieprawda, moja miła, i wszyscy w Cechu to poświadczą. — Washell poklepał ją po ramieniu. Zastanawiał się przez chwilę, a potem dodał: — Może znajdzie się inny sposób. Coś wykombinujemy. Poczekaj cierpliwie, a zobaczysz, co się będzie działo.
Wielu Mistrzów, a nawet czeladników w Cechu Harfiarzy odznaczało się mniejszą lub większą ekscentrycznością. Szanowano ich dziwactwa, czasem znoszono je jako zło konieczne. Wszyscy oni jednak wkładali wiele pracy w opanowywanie wiedzy muzycznej. Halanna nie zniżała się do takiej harówki. Merelan nakłaniała ją do tego i próbowała uczyć teorii z uporem równym temu, z jakim dziewczyna unikała takich lekcji.
Halanna była utalentowaną flirciarką i szybko wybrała sobie ulubieńców, kierując się ich rangą w Cechu albo w prestiżowych Warowniach. Faworyzowała jedynie przystojnych czeladników i Mistrzów, których akurat sporo przebywało w Cechu, gdyż wrócili w oczekiwaniu na nowe przydziały albo w związku z próbami koncertu na Koniec Obrotu. Natura dała jej nie tylko dobry głos; nawet jej najzagorzalsi wrogowie musieli przyznać, że była pięknością. Miała jasne włosy, którym słońce Isty nadało niemal srebrzysty odcień, piękną opaleniznę, która podkreślała jasnozielone oczy i białe, równe zęby, i ciało bardzo dojrzałe jak na dziewczynę w jej wieku — a do tego zaskakująco co głęboką wiedzę o tym, jak podkreślać swoją zmysłowość. Nie respektowała nawet najprostszych zarządzeń opiekunki dziewcząt, uznawszy, że to zakazy dla dzieci, a nie dla córki pana Warowni — chociaż pozostałe mieszkanki domku były tej samej, a nawet wyższej rangi, co ona. Bez przerwy przyłapywano ją, jak wślizgiwała się na kwaterę późną nocą.
Potem nabrała niechęci do Robintona.
Merelan prowadziła lekcje śpiewu u siebie w mieszkaniu, bo było tam dość miejsca i panowała intymna atmosfera. W okresie przed samym końcem Obrotu prowadziła kilku studentów i często miewała z nimi zajęcia w czasie, gdy Robie już wrócił z przedszkola. Halanna stwierdziła, że sama jego bliska obecność ją rozprasza, nawet jeżeli chłopiec jest zamknięty w swoim pokoju, bo nienawidzi, gdy ktoś ją podsłuchuje w czasie lekcji.
Tego było za wiele dla Merelan. Takie wymówki nie znalazły też zrozumienia u Petirona, który całymi dniami marzył o sukcesie swojej nowej kompozycji.
— Ponieważ jest to tak ważne dla ciebie, kochanie — powiedziała Merelan przez zaciśnięte zęby — uważam, że powinieneś sam przejąć jej nauczanie. Jak może zauważyłeś — dodała, doskonale wiedząc, że nic nie zauważył — pewnie lepiej jej pójdzie nauka u mężczyzny. W tej chwili mam już tyle prób z drugoplanowymi rolami, że nie daję sobie rady.
— Ależ ja nie potrafię jej nauczyć tego co ty — zaprotestował zaskoczony Petiron. Merelan była w jego ocenie o wiele lepszą nauczycielką śpiewu i nie bardzo rozumiał, dlaczego ma trudności z tak pięknym głosem, jak Halanny. — Nie gniewasz się chyba o to, że napisałem duet, w którym będziesz śpiewać razem z nią?
— Ja? Dlaczego miałabym się gniewać? Ma wspaniały głos, ale i znaczne braki w technice. Wiem, że lepiej zareaguje na twoje wskazówki.
Petiron wcale tego nie był pewien, ale coś w zachowaniu Merelan kazało mu zachować ową opinię dla siebie. Nie spodziewał się żadnych trudności.
— Przecież to muzyczna idiotka!! — wściekał się po powrocie z pierwszej lekcji. — Czy przez cały ten miesiąc zupełnie niczego jej nie nauczyłaś?!
— Nie — odparła spokojnie Merelan i wskazała na zamknięte drzwi pokoju, w którym spał Robinton.
— Ależ ona w ogóle nie umie czytać nut, nawet wtedy, gdy jej wystukuję rytm. Nie potrafi nawet czysto śpiewać, gdy zmieniam notację. Myśli, że ja… — tu Petiron położył rozgestykulowaną dłoń na piersi — że ja nauczę jej całej partytury ze słuchu. Czyżby Maxilant tak ją przygotowywał? — spytał tonem pełnym urazy.
— Zdaje mi się, że Maxilant tylko zachwycał się jej pięknym głosem, nic nie wspominając o brakach w jej muzycznym wykształceniu — Merelan starała się mówić spokojnie, z trudem ukrywając rozpierającą ją wewnętrzną radość.
— Nie chce śpiewać wokaliz dla rozgrzewki i powiedziała mi — Petiron pochylił się w stronę żony — że ty jej nie zawracałaś tym głowy…
— Nie zawracałam jej głowy, ponieważ nie potrafiłam sprawić, by zrozumiała, jakie to potrzebne, Petironie — odparła dość gwałtownie. — Washell twierdzi, że jeśli przez parę lat pośpiewa takim pełnym głosem, zedrze go sobie do reszty.
Petiron aż się cofnął ze zdziwienia, słysząc tak krytyczną uwagę z ust żony, będącej zwykle uosobieniem łagodności.
— Nic dziwnego, że tak bardzo chciałaś, żebym ją uczył — stwierdził, lekko obrażony.
— Tylko tobie jednemu w całym Cechu może się to udać — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — Tobie może uwierzy, mnie nie, bo jest przekonana, że jestem po prostu o ciebie zazdrosna.
Petiron skrzywił się. — A jesteś? Wybuchnęła śmiechem:
— Kochanie, nie chciałabym być w skórze tej smarkuli za wszystkie diamenty z plaż Isty. Wiesz, Washell ma rację. Ona straci głos, jeśli dalej będzie tak postępować.
— Owszem, masz rację — zgodził się Petiron i jeszcze mocniej zmarszczył czoło. — No cóż, nie uda jej się — tu zrobił dramatyczną przerwę — zrujnować ani duetu, ani arii. Wprowadzę do nich pewne zmiany, by dopasować muzykę do jej umiejętności.
Merelan tylko kiwnęła głową.
W czasie następnych zajęć z Petironem Halanna poczuła się tak urażona, że chciała wyjść z lekcji. W następstwie tego rozpętała się awantura, którą słyszeli wszyscy na dziedzińcu; dwa głosy — kontralt i baryton zmagały się ze sobą coraz głośniej i bardziej przenikliwie.
— Nie zrobisz tego! — zaczęła Halanna zdumiewająco skrzekliwym tonem.
— Ależ zrobię, zrobię! Nie potrafisz nawet zaśpiewać tego, co piszę.
— Nie potrafię?! Jak śmiesz!
— A jak ty śmiesz zwracać się takim tonem do Mistrza, młoda kobieto? Nie wiem, czego nauczył cię Maxilant, ale na pewno nie manier i nie umiejętności odczytywania prostych partytur!
— Prostych partytur? Cały Pern wie, jak trudną piszesz muzykę. W życiu nie słyszałam, żeby ktoś zaśpiewał to, co ty napisałeś. Nikt nie potrafi!
— Uczniowie pierwszego roku nie mają z tym żadnych kłopotów. Naturalnie, oni potrafią czytać nuty i znają ich wartość, po prostu wiedzą, co śpiewają.
— Ja też umiem czytać nuty.
— Udowodnij.
— Nie!
— Będziesz śpiewać.
— Nie zmusisz mnie do tego!
Wiele osób przysięgało, że słyszały wówczas odgłos uderzenia. Prawdą jest też, że gdy Halannie w końcu pozwolono opuścić pracownię, prawa strona jej twarzy była ciemniejsza od lewej. Zaczęła jednak śpiewać, i to nawet przytłumionym głosem. Zaczęła też stosować się do zapisu nutowego, nieraz z takim trudem, że aż chrypiała.
— Mam nadzieję, że nie posunął się za daleko — mruknęła Merelan do Washella.
— Może byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby się posunął — padła nielitościwa odpowiedz.
Po tej sesji Halanna pędem wypadła z pracowni i zniknęła. Po niedługim czasie widziano ją, jak podąża przez wielki dziedziniec Warowni Fort do budynku dziewcząt. Tam zatrzasnęła i zamknęła na zasuwę drzwi pokoju, który w dalszym ciągu dzieliła z koleżanką.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, aż do następnego ranka, że przekupiła ucznia z wieży bębnów, by wysłał pilną wiadomość do jej ojca Halibrana, w której donosiła, jak się tu nad nią znęcają. Petiron przyznał, że dał jej w twarz, by przerwać histeryczne wrzaski — czego świadkami byli wszyscy mieszkańcy Cechu. Mistrzom wszak wolno było karać uczniów za brak uwagi lub nieodrabianie zadanych lekcji.
Gdy Mistrz Harfiarzy Gennell oraz Czeladniczka Uzdrowicielka Betrice wytknęli Halannie jej nieodpowiednie zachowanie oraz wysłanie bębnowej wiadomości, dziewczyna odpowiedziała ze łzami, ale buńczucznie:
— Nikt mnie tutaj nie rozumie. Wszyscy mną ciągle pomiatają, a spodziewałam się po was tak wiele! Tak wiele, a wy jesteście po prostu tacy sami jak wszyscy!
Betrice opowiadała później Merelan, że mało nie wybuchnęła śmiechem na taką deklamację.
— Nikt tobą nie pomiata, młoda kobieto — odpowiedział Gennell. Betrice rzadko słyszała w jego głosie taką surowość. — Powitano cię serdecznie i dano najlepszych nauczycieli. Mistrz Petiron oddał ci niebagatelny hołd, pisząc partię specjalnie dla twojego głosu — zaiste, to nie pomiatanie, lecz zaszczyt, którego nie potrafisz docenić. Przeprosisz Mistrza Petirona za brak pilności…
— Ja mam przeprosić? — zdumiona Halanna podniosła się ze stołka. — Ja jestem córką pana Warowni i nikogo nie będę przepraszać. To on ma mnie przeprosić za ten policzek, bo…
— Dość tego — powiedział Gennel i zwrócił się do żony: — Należy ją zamknąć w odpowiednim pomieszczeniu i ograniczyć racje żywnościowe.
Łatwiej było to nakazać niż wykonać. Dopiero połączonymi siłami Gennell, Betrice i Lorra zaciągnęli ją, wrzeszczącą i wyrywającą się z całych sił, na trzecie piętro Cechu Harfiarzy, do pokoju przeznaczonego dla kurierów lub gości. Odmawiała jedzenia posiłków, a nawet wylała na ziemię trzy dzbany wody, zanim pragnienie nie zmusiło ją do zaprzestania tych popisów. Ponieważ wiadomość, nadana przez nią do domu, przyniosła efekty dopiero po sześciu dniach, wygłodniała już na tyle, by zjadać wszystko, co dostawała, choć w dalszym ciągu odmawiała przeprosin i obietnicy poprawy. Rozmowy z nią zwykle sprowadzały się do wysłuchiwania jej gróźb i obietnic sprawiedliwej kary dla tych, którzy próbowali przemówić jej do rozsądku. Nawet Mistrzyni Uzdrowicieli Ginii nie udało się przekonać dziewczyny.
Wartownik na wschodniej wieży Warowni Fort wypatrzył dziesięciu uzbrojonych jeźdźców pędzących drogą od strony portu i zatrąbił na alarm, który usłyszeli i Lord Grogellan, i harfiarze. Grogellan, wiedząc o nielegalnie wysłanej wiadomości, zebrał sporą grupę synów, siostrzeńców i innych zbrojnych, po czym wyjechał na jej czele na spotkanie przybyszów, którzy właśnie skręcali na dziedziniec Cechu Harfiarzy. Na szerokich stopniach budynku czekali Mistrz Gennell, Betrice, Ginia, Petiron i Merelan, a wszyscy uczniowie, czeladnicy i pozostali mistrzowie wynaleźli sobie dogodne punkty, by obserwować starcie.
Gdy Halibran wstrzymał biegusy w pędzie, bez trudu zlokalizował swoją „upokorzoną” córkę, która wrzeszczała na cały głos z okna na górze.
— Znów zaczęła swoje sztuczki, ojcze — stwierdził z niesmakiem jeden z jeźdźców. — Jestem pewien, że to ona wszystkich upokarzała, ot co. — Był bardzo podobny do siostry; wśród przybyszów znalazło się zresztą kilku blondynów o rysach zdradzających wzajemne pokrewieństwo.
Halibran zsiadł z konia i gestem nakazał synowi, by trzymał język za zębami. Jego Warownia nie należała do najważniejszych, ale dawała dość plonów z pól i urobku z kopalni, by można go było uznać za bogacza. Jednak nie po nim córka odziedziczyła arogancję — widać to było po sposobie, w jaki wszedł na schody i wyciągnął dłoń do Mistrza Harfiarzy.
— Widzę, że Halanna przebywa w odosobnieniu. Z tego wnioskuję, że nie uznała za stosowne przeprosić państwa. Pozwólcie, że ją w tym zastąpię — powiedział, co wywołało westchnienia ulgi ze wszystkich stron.
Jednak Mistrz Gennell powoli pokręcił głową.
— Przeprosiny za niegodne zachowanie i odmową podporządkowania się dyscyplinie panującej w Cechu są jej sprawą, a nie twoją, panie Halibranie. Twoja córka musi się jeszcze bardzo wiele nauczyć.
Wrzaski z okna, które przybysze celowo ignorowali, przybrały na ostrości.
— To moja wina — Halibran westchnął ze znużeniem. — Matka zmarła przy jej narodzinach, a sześciu braci bardzo ją rozpuściło.
Ten z braci, który się odezwał, niemal niedostrzegalnie potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Dwóm innym udało się powściągnąć uśmiech, ale dla wszystkich było jasne, że nieraz starali się przekonać ojca, by powściągnął temperament siostrzyczki.
— Z jakiego powodu wysłała tę wiadomość? — spytał Halibran. Gennell już otwierał usta, ale uprzedził go Petiron.
— Pod względem muzycznym jest prawie analfabetką, panie Halibranie — powiedział beznamiętnym, twardym głosem — choć wiem, że Harfiarz Maxilant to doskonały muzyk.
— Maxilant uznał, że może Cechowi uda się to, czego on nie potrafił osiągnąć — odparł Halibran i w geście bezradności uniósł dłonie w rękawiczkach, bardziej w stronę Gennella niż Petirona. — Nie powinienem zrzucać na was własnych kłopotów. — Tu zwrócił się do Petirona: — A więc?
— Gdy wielokrotnie odmawiała wyuczenia się prostej partytury… Nikt z członków Cechu nawet okiem nie mrugnął na te słowa.
— …i zaczęła histeryzować, uderzyłem ją w twarz. Raz. — Petiron podkreślił te słowa uniesieniem palca.
Wszyscy na schodach skinęli głowami.
— Słyszeliśmy całą awanturę — potwierdził Mistrz Gennell, wskazując na okno pracowni. — I odgłos jednego policzka.
— Przydałoby jej się więcej — skomentował jeden z braci.
— Zabierzemy ją stąd — dodał jej ojciec niemal pokornie, choć widać było, że dumy jest w nim co najmniej tyle, co w jego córce.
— Nonsens — odparł Mistrz Gennell, uprzedzając protesty Petirona. — Za twoim, panie, pozwoleniem będziemy ją dalej dyscyplinować, dopóki nie przekona się, że takie zachowanie nie doprowadzi do niczego, ani w kontaktach z innymi, ani w nauce, jaką ma od nas otrzymać na waszą prośbę.
Halibran był zdumiony; bracia szeptali między sobą.
— Ma zbyt piękny głos, by go zmarnować… — powiedział Mistrz Gennell, spoglądając w kierunku, z którego dochodziły wściekłe okrzyki. Z okna wypadły kawałki tkaniny i powoli sfrunęły na ziemią. — …albo zniszczyć. Nieraz już dawaliśmy sobie radę z opornymi uczniami. Może ona i jest — tu Gennell przerwał znacząco — ponad miarę uparta, ale za waszym pozwoleniem sądzę, że można ją jeszcze wyprowadzić na dobrą drogę.
— Zdaje mi się, że to już na nic — mruknął najstarszy z braci i zarobił kopniaka w kostkę od rozwścieczonego ojca.
— Daj nam czas do wiosennego przesilenia, gospodarzu Halibranie, a będziesz zadowolony ze zmian.
— W jaki sposób zamierzacie do nich doprowadzić? — spytał Halibran, wsuwając kciuki okrytych rękawicami dłoni za gruby jeździecki pas i obejmując wzrokiem nie tylko Gennella, lecz i jego towarzyszy stojących na schodach.
— Gdybyś mógł przekazać jej bardzo… wyraźnie, że takie wybryki nie zmiękczą ci serca — powiedział Gennell — że nie będziesz jej więcej osłaniać ani spieszyć, by bronić ją przed konsekwencjami, prędko skapituluje.
Halibran zastanawiał się nad jego słowami. Zdjął rękawice i włożył je do torby przy siodle.
— Jeśli skapituluje, to po raz pierwszy w życiu — stwierdził. — Ale czas już na to najwyższy! — Zaciskał dłonie w pięści i rozprostowywał je z powrotem.
Na twarzach wszystkich sześciu jeźdźców pojawił się wyraz głębokiej satysfakcji.
— Wskażę ci drogę, panie — powiedział ciepło Gennell. Betrice i Ginia przyłączyły się do nich i razem zniknęli w budynku Cechu.
— Chodzi o tę dziewczynę, która twoim zdaniem ma taki piękny głos, Petironie? — spytał Grogellan, podchodząc do schodów z miejsca, z którego wraz z towarzyszami obserwował rozmowę.
Najstarszy z braci, zorientowawszy się, że ma przed sobą Władcę Warowni, z szacunkiem zsiadł z konia i gestem polecił pozostałym mężczyznom zrobić to samo. Uprzejmie skłonił głowę przed przewyższającym go rangą lordem. W tym momencie głos Halanny wzniósł się jeszcze wyżej, prawie do wycia, aż Petiron się skrzywił.
— Jeśli będzie w ten sposób poczynać sobie w górnym rejestrze, skończy jako sopran, a nie alt. O ile w ogóle zostanie jej choć trochę głosu — odezwał się Washell w przestrzeń.
— Hmmmm — mruknął Grogellan, spoglądając w stronę okna. — Rzeczywiście nie powinno się jej pozwolić na takie zachowanie.
— Ach, to jej specjalność — odparł najstarszy brat. — Rozwinęła ją w niezwykłym stopniu i żaden z nas — gestem ogarnął rodzeństwo — nie był w stanie jej w tym przeszkodzić.
Grogellan spojrzał na niego tak srogo, że chłopak się skrzywił i wzruszył ramionami. Władca Warowni Fort nie lubił, gdy synowie krytykują ojców, obojętne z jakiej przyczyny.
— Już zaraz koniec — odezwał się Washell, uśmiechając się w radosnym oczekiwaniu.
Miał rację. Wrzaski Halanny ucichły, jak nożem uciął. Zebrani na dole musieli dobrą chwilę poczekać, aż rozkrzyczała się na nowo. Tym razem w jej głosie, obok buntu, było słychać zdumienie. Wrzask zmienił się w pojedyncze, wściekłe okrzyki, jęki, a potem w żałosne pochlipywanie, które po kilku minutach zamilkło. Zapanowała cisza, przynajmniej na tyle, na ile można było to ocenić z dołu.
Trzeba przyznać, że najstarszy brat panował nad wyrazem twarzy, kiedy zwrócił się do Washella:
— Musimy dać odpocząć wierzchowcom, zanim ruszymy z powrotem — powiedział.
— Zatem proszę za mną— odparł Grogellan. — Jesteście gośćmi Warowni, bo wiem, że Cech Harfiarzy jest w tej chwili przepełniony. — Gestem zaprosił ich, by poszli za nim.
Najstarszy brat, zaskoczony i wdzięczny za okazaną gościnność, przeniósł wzrok z twarzy lorda na wejście do Cechu.
— Powinienem poczekać na ojca — powiedział do Grogellana. — Mam na imię Brahil, a to moi bracia, Landon i Brosil — przedstawił ich wszystkich. — A to Gostol, nasz znakomity kapitan, który nas tu przywiózł.
Grogellan skinieniem głowy pochwalił maniery Brahila, zostawił go, by poczekał na ojca, a pozostałych zaprosił gestem do Warowni.
— Czy morze było spokojne, kapitanie? — spytał, podejmując obowiązki uprzejmego gospodarza.
Istańczycy pozostali w Forcie trzy dni, bo dopiero wtedy nastąpiła ostateczna kapitulacja Hallanny — podyktowana tylko i wyłącznie wyczerpaniem fizycznym. Ginia naturalnie opiekowała się dziewczyną po każdym spotkaniu z ojcem. Wprawdzie była dyskretna, ale dała wszystkim do zrozumienia, że traktował córkę po prostu jak dzieciaka, którego należy nauczyć rozumu.
— W wielu przypadkach wystarczy udzielić nagany albo dać po łapie — powiedziała uzdrowicielka do Merelan, która szczerze się martwiła, gdy Halanna nie okazała ani odrobiny skruchy po drugim laniu. — Niestety, są też dzieci, które trzeba nauczyć dobrego zachowania przez skórę. A co najdziwniejsze, te ostatnie zwykle prędzej dochodzą do siebie niż wrażliwe dzieci, które skarci się ostrym słowem.
— Ale…
— Bije tylko gołą ręką, więc to raczej jej duma jest urażona, a nie odwrotna strona — uspokoiła ją Ginia. — Jeśli teraz nie zmusi jej do posłuszeństwa, dziewczyna za parę lat stanie się kompletnie nieznośna i przyniesie wstyd całej rodzinie i Warowni. Nie można na to pozwolić.
— No cóż, nigdy jeszcze nie było u nas tak trudnego dziecka — odparła Merelan.
Przyłączyła się do nich Isla, która przybiegła zdyszana prosto z dziedzińca.
— Ma zamiar zabrać większość jej ubrań, poprosił mnie o cieplejsze rzeczy dla córki. Tylko o kilka sztuk, i mają być jak najprostsze, choć poprosiłam go, by zgodził się na jedną ładną sukienkę na Zgromadzenia i występy. — Wyglądało na to, że jest jej żal Halanny, choć dziewczyna doprowadzała ją do rozpaczy złośliwymi komentarzami i podłym zachowaniem. — Tylko nie pozwolił, by sama wybierała ubrania. Poproszę o to Neillę. Ma najlepszy gust i najlitościwsze serduszko.
Halannie kazano przeprosić za swój upór Mistrza Harfiarzy, czeladniczkę uzdrowicielską Betrice i Mistrza Petirona. Gennell chciał, by przeprosiła i Merelan, ale sama śpiewaczka uparła się, że tego nie chce. Miała zająć się nauką skarconej dziewczyny, co i tak, nawet bez dalszego upokarzania tego dziecka, miało być wystarczająco trudne.
— Sama jest sobie winna — stwierdził surowo Halibran.
— Tak, ale to nie znaczy, że muszę jeszcze pogarszać sytuację — odrzekła Merelan, unosząc podbródek, by wyglądać równie stanowczo jak on.
— Ma pani wielkie serce — powiedział z ukłonem i ustąpił.
Halanna dostała osobny pokój na strychu, gdzie było dość miejsca dla jej, nielicznych już teraz, kreacji. Ojciec zezwolił Gennellowi na stosowanie środków dyscyplinarnych, gdyby nie przykładała się do lekcji.
— A jeśli uznasz, że nie odpowiada ci ten reżim — powiedział tak zimnym głosem, że Merelan aż zadrżała — i spróbujesz ucieczki z Cechu Harfiarzy, bębny ogłoszą cię wygnanką na całym Pernie. Rozumiesz? Chciałaś śpiewać, chciałaś przyjechać tu, do Cechu, by rozwijać głos. Masz więc teraz robić właśnie to i nic poza tym! Rozumiesz, Halanno?
Dziewczyna, z głową zwieszoną po upokarzających przeprosinach, mruknęła coś pod nosem.
— Nie słyszałem. Głośniej.
W oczach przez chwilę zamigotał dawny buntowniczy duch, ale zniknął, gdy tylko ojciec uniósł rękę.
— Tak, ojcze. Zrozumiałam.
Stała z uniesioną głową, a wargi i podbródek lekko jej drżały. Zadowolony z jej zachowania, Halibran wyszedł z gabinetu Mistrza Harfiarzy.
— Halanno, twoją główną nauczycielką będzie Mistrzyni Śpiewu Merelan — odezwał się Mistrz Gennell. — Będziesz się uczyć podstaw muzyki z uczniami pierwszego roku. — Prawie się ucieszył, widząc niezadowolenie w jej oczach. A więc kara nie złamała jej ducha, choć być może nieco utemperowała arogancję. — Kiedy zdobędziesz wystarczającą wiedzę, zostaniesz przeniesiona do bardziej zaawansowanej grupy. Choć dzisiejsze zajęcia już się rozpoczęły, Mistrz Washell zgodził się, byś wyjątkowo się na nie spóźniła. Idź do sali dwudziestej szóstej. Będziesz potrzebować tabliczki i kredy.
Podał jej przedmioty, które z pogardą odrzuciła pierwszego dnia pobytu w Cechu Harfiarzy. Gdy dziewczyna wychodziła, zauważył, że wyprostowała plecy przygotowując się na spotkanie z najmłodszymi uczniami i na wszelkie ich reakcje. Tak, to była odważna dziewczyna. Gennell upewnił się mimo wszystko, czy aby nie stała się obiektem dziecinnych żartów. Udzielił wszystkim uczniom surowego ostrzeżenia, by zachowywali się w jej obecności poprawnie i nie wspominali o całej awanturze, w przeciwnym razie los ich będzie o wiele gorszy niż Halanny.
Chociaż całe to wydarzenie wpłynęło na poprawę zachowania nawet największych psotników wśród uczniów, mimo wszystko wielu nauczycieli w dalszym ciągu narzekało na ośli upór Halanny.
Petiron nie przywrócił bardziej skomplikowanych partii, które z początku napisał dla kontraltu, ale Halanna rzeczywiście wystąpiła w koncercie na Koniec Obrotu. Gdy śpiewała w duecie z Merelan, starała się tak modulować głos, by dopasować się do sopranu, więc technicznie wypadła nieźle, choć w odróżnieniu od Mistrzyni nie potrafiła tchnąć w swój śpiew radości, jaką pieśń miała w zamyśle wyrażać.
Petiron był głęboko rozczarowany jej występem, biorąc pod uwagę trud, z jakim wyuczył ją dynamiki, którą „słyszał” podczas komponowania.
— Tylko nie próbuj jej karcić, Petironie — powiedziała Merelan, gdy spotkała go w przelocie tuż po koncercie. — Nikt nie tchnie radości w muzykę, jeśli nie pochodzi ona z serca.
— Ale jej głos… — Petiron był wręcz załamany. — Przecież mogła to osiągnąć bez żadnego wysiłku.
— Daj jej czas, kochanie, daj jej czas. Może nie jest już tak zbuntowana i arogancka jak na początku, ale potrzebuje czasu, by zauważyć, jak wiele już się nauczyła i o ile lepszy jest teraz jej głos. Jeśli nie masz jej do powiedzenia nic miłego, to wstrzymaj się od komentarza. — Spojrzała w stronę Halanny, otoczonej gośćmi Warowni, którzy nie szczędzili jej komplementów, zachwyceni cudownym głosem i znakomitym występem. — Zaśpiewała wszystko co do nuty, z doskonałą techniką oddechową. Wyglądała prześlicznie. Powiedz jej to. Sama będzie wiedziała, czego zabrakło.
Petiron już otworzył usta, by się poskarżyć, że mało błyskotliwy występ tej dziewczyny pozbawił go satysfakcji należnej kompozytorowi… ale jego wzrok skierował się na Halannę, która przyjmowała pochwały z autentyczną skromnością. Wreszcie powiedział:
— No, cóż. Za to ty byłaś wspaniała, Mere.
— Cieszę się, że tak uważasz — odpowiedziała. Petiron nie zauważył pewnej sztuczności w jej głosie, bo zaraz otoczyli ich goście z gratulacjami dla kompozytora i Mistrzyni Śpiewu.
ROZDZIAŁ IV
Z całej rodziny Halanny tylko drugi brat, Landon, mógł przyjechać na koncert z okazji Końca Obrotu, bo Halibran miał jakieś nie cierpiące zwłoki obowiązki gospodarskie. Dziewczyna ucieszyła się ze spotkania z bratem, który okazywał jej o wiele cieplejsze uczucia niż niegdyś. Jej maniery i śpiew wywarły na nim wrażenie; kilka razy powiedział, że nie poznaje własnej siostry, tak bardzo się zmieniła na lepsze.
Po trzecim takim głośnym oświadczeniu Merelan wzięła go dyskretnie na stronę.
— Landonie, na twoim miejscu nie podkreślałabym tak jej dobrego zachowania — powiedziała miłym głosem.
— Przecież ona naprawdę się zmieniła — zaprotestował. — Ale czy musisz jej o tym ciągle przypominać?
— Ach, no tak… — podrapał się po ogorzałym podbródku i uśmiechnął się do Merelan z rozbrajającą pokorą. — Rozumiem, o co ci chodzi, pani. Ale dziewczyna rzeczywiście jest całkowicie odmieniona, a najwyższy był już na to czas, zaręczam. W dzieciństwie była taka słodka… — przerwał nagle. — A to kto? — spytał z nagłą podejrzliwością, zauważywszy młodego człowieka w eleganckim świątecznym ubraniu, prowadzącego jego siostrę na parkiet.
Merelan rozpoznała jednego z młodszych kuzynów władcy Ruathy, Donkina, który był teraz pod opieką lorda Grogellana. Chłopak miał dobry, silny tenorowy głos, więc często śpiewał w harfiarskim chórze. Nadskakiwał Halannie nie bardziej niż pół tuzina innych młodych ludzi zaproszonych na koncert. Jednak, ze względu na swoje doskonałe pochodzenie, nawet dla najwybredniejszych ojców stanowił wysoce odpowiedni materiał na zięcia.
— Z Ruathy, mówisz? — powtórzył Landon, świadom wartości Donkina. — Czy on jej się podoba?
— Nie zauważyliśmy.
— W dalszym ciągu macie ją na oku?
— Nie bardziej niż pozostałe młode dziewczęta, powierzone naszej opiece — odparła nieco kąśliwie Merelan.
— A więc nauczyła się już rozumu?
Merelan pomyślała, że ten młody człowiek jest nieco pyszałkowaty, ale przecież sam był młody i od chwili przyjazdu zachowywał się sympatycznie wobec siostry.
— Nauczyła się bardzo wiele o mechanizmach rządzących jej głosem i ogólnie o muzyce. Okazała się dobrą studentką.
— Ojciec powiedział, że może tu zostać, jeśli ją zechcecie. — W głosie chłopca było teraz o wiele mniej pewności siebie.
— Ledwie zaczęła opracowywać repertuar odpowiedni dla głosu o takiej skali — odpowiedziała ochoczo Merelan. — Nauczyła się też grać na flecie i na gitarze na tyle dobrze, że zaczęła występować w zespole. Jesteśmy gotowi udostępnić jej tyle wiedzy i umiejętności, ile sama zechce przyjąć.
— Myślę, że zechce — powiedział Landon, obserwując, jak Halanna wykonuje poszczególne figury tańca w parze ze zręcznym Donkinem. Widać było, że oboje świetnie się bawią.
Tego wieczoru Halanna więcej się śmiała niż przez cały czas od lekcji dyscypliny, udzielonej jej przez ojca. Najwyższy czas po temu, pomyślała Merelan.
— Chodź, Landonie, nie możesz przesiedzieć całego wieczoru jako obserwator. Przedstawię cię tylu dziewczętom, ilu tylko zechcesz.
— Wolałbym zatańczyć z tobą, pani, jeśli pozwolisz… — Udało mu się nie tylko zniewalająco uśmiechnąć, ale i wdzięcznie skłonić.
Merelan spojrzała przez ramię na Robiego, który bawił się z innymi dziećmi obok tańczących, i na Petirona, który, szeroko gestykulując, rozprawiał o czymś z jednym z Harfiarzy, którzy przyjechali na święta do domu. W końcu przypomni sobie, że jego żona uwielbia tańczyć i poprosi ją, ale nie ma powodu, dla którego nie miałaby zacząć wieczoru z Landonem.
— Z wielką przyjemnością, gospodarzu Landonie — odparła i przyjęła podaną dłoń.
Zwykle podczas świąt Końca Obrotu każdy miał okazję pośpiewać i coś zagrać, nawet takie maluchy jak Robinton i inne przedszkolaki. Drugiego dnia dzieci zaśpiewały zebranym piosenkę z towarzyszeniem instrumentów perkusyjnych: tamburynów, dzwonków, talerzy, trójkątów, tamtamów i cymbałów. Robiego wybrano, by wybijał dłonią tempo na małym bębenku i Merelan promieniała dumą, słysząc, jak pięknie wystukiwał rytm, ubarwiając go zręcznymi wariacjami.
Była rozczarowana, że Petiron zbytnio zagłębił się w dyskusji z Bristolem, harfiarzem z Telgaru, by zauważyć występy własnego syna. Bristol był także kompozytorem, choć interesowały go bardziej ballady na gitarę niż muzyka na pełen chór i orkiestrę. Jego pieśni było łatwo zapamiętać i śpiewało się je z przyjemnością — Merelan skrzywiła się więc, że z taką niechęcią o nim pomyślała.
Była za to zaskoczona i zachwycona, gdy tego samego wieczoru zobaczyła, że Bristol uciął sobie pogawędkę z Robiem. Chłopiec z poważną twarzyczką wyjaśniał coś harfiarzowi, który uprzejmie i z wielką uwagą go słuchał. Szkoda, że Petiron nigdy tak się nie zachowywał…
Merelan przypomniała sobie, że to święta i że nadchodzi nowy Obrót. Jeszcze jeden dzień wolności od codziennych obowiązków. Była zadowolona ze swojego godzinnego recitalu tradycyjnych pieśni, który zawsze, od czasu założenia Warowni, był częścią obchodów. Publiczność łatwo dała się ponieść muzyce i zgotowała jej prawdziwą owację, choć były tylko trzy bisy. Mistrzyni Śpiewu wiedziała, kiedy nie należy przeciągać występu. Mnóstwo innych wykonawców czekało, aby wyjść na scenę.
Halanna co wieczór tańczyła kilka razy z młodym Donkinem, ale bawiła się także z innymi chłopcami, a Merelan z radością obserwowała, jak dziewczyna zaczyna się odprężać i cieszyć świąteczną atmosferą. Może to przywróci wibrującą głębię, jaką w pierwszych dniach miał jej bogaty głos.
Nagle Halanna powiedziała do brata coś, co zdumiało i zakłopotało Merelan, która przypadkiem pochwyciła jej słowa.
— Petiron jest bardzo surowy i każdego nagina do swojego poziomu. — Dziewczyna lekko się skrzywiła i dodała całkiem innym, złośliwym tonem: — Nie mogę się doczekać, aż spostrzeże, że ten jego dzieciak ma więcej talentu w małym palcu, niż on w tych wszystkich swoich trudnych partyturach i zmianach tempa.
W jaki sposób Halanna odkryła wrodzoną muzykalność Robiego? Nigdy nie zwracała na niego uwagi, wręcz ignorowała jego obecność, gdy wiedziała, że siedzi w pokoju obok, podczas gdy ona miała lekcje z Merelan. I dlaczego właściwie miałaby mieć satysfakcję, gdy Petiron odkryje, że jego syn ma talent?
Merelan strawiła kilka niespokojnych godzin na zastanawianiu się nad tą kwestią, choć powtarzała sobie, że Petiron na pewno będzie zachwycony, gdy spostrzeże, że jego syn ma upodobanie do muzyki. „Upodobanie” to zresztą za mało powiedziane: Robinton chłonął muzykę tak, jak niektóre dzieci potrafią pochłaniać jedzenie. Merelan była świadoma, że dzieciak ma już pełną skrzynkę pracowicie wypisanych własnych melodii i piosenek; powiedzieli jej o tym Washell i Bosler, twierdząc przy tym, że jego muzyka jest „urocza”. A potem wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Była tak zachwycona dobrą opinią o postępach Robiego, że nie pochwyciła ich prawdziwego znaczenia. Było to wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyła własnoręcznie zrobiony przez synka bębenek, na którym później zagrał podczas występów na Koniec Obrotu.
— Mists Gorazde mi pomógł — wyjaśnił Robie, gdy przyniósł instrument do domu — ale ja sam pomalowałem… — przejechał brudnym paluszkiem po niebieskich i czerwonych liniach wokół brzegu, nawet dość równo nakreślonych. — I ja wyciąłem skórę, i tak strasnie uważałem… — oczy mu się zaokrągliły, gdy wyobrażonym nożem w ręku pokazywał, jak trudno tnie się skórę. — A potem psybiłem.
Matka zauważyła, że gwoździki z brązu były wbite w odpowiednich odstępach.
— Mists Gorazde kazał namalować kropki tam, gdzie wchodzą gwoździe, zęby było równo — przejechał palcem po lśniącej linii. — Ciężka praca — popatrzył na matkę i uśmiechnął się.
— Kochanie, dawno nie widziałam ładniejszego bębenka. Założę się, że mógłbyś go sprzedać na harfiarskim straganie w dzień Zgromadzenia!
Przycisnął bębenek do piersi, choć z trudem, bo instrument był większy niż jego szczupłe ciałko.
— Nie, mamo, nie mój pierwsy strument. Musę jesce lepiej robić bębenki, zanim Mists Gorazde psybije na nich stempelek „na spsedaz”.
Merelan zabolało serce, gdy zobaczyła, że synek ostrożnie kładzie bębenek na półce obok roboczego stołu ojca, ale nie powiedziała ani słowa. Może Petiron zauważy i coś powie na ten temat.
W dwa dni później bębenka już nie było. Zaczęła go szukać i okazało się, że został zagrzebany głęboko w skrzyni z ubraniami Robiego. Nigdy więcej nie wziął go do ręki.
— Bębenek? Jaki bębenek? — spytał zdumiony Petiron, gdy poruszyła ten temat przy jakiejś okazji.
— Bębenek, który Robie zrobił dla zespołu perkusyjnego na Koniec Obrotu.
Petiron zmarszczył brwi, a ją tak zdenerwowała autentyczna niewiedza malująca się na jego twarzy, że pożałowała swojego pytania. Wiedziała przecież, że synek starannie ukrył mały instrument, tak troskliwie wypieszczony; powinno to być dla niej wystarczającym ostrzeżeniem.
— Ach, ten — odpowiedział Petiron i wrócił do poprawiania uczniowskich ćwiczeń. — Jeśli on wyszedł spod ręki Robiego, nie przyłożyłbym na nim harfiarskiego stempla.
Merelan wstała gwałtownie, wymamrotała, że musi zobaczyć się z Lorrą i wybiegła, nie wiedząc, czy wybuchnąć płaczem, czy rzucić czymś w swojego pozbawionego wrażliwości małżonka.
Popędziła po schodach prosto w chłód wieczoru, zatrzymując się tylko na chwilę, by zarzucić kurtkę na ramiona. Wiedziała już, że nigdy więcej nie wspomni Petironowi o osiągnięciach Robiego. Nie zasługiwał na tak utalentowane dziecko.
— Daleko wyprzedził innych uczniów — powiedziała jej Kubisa podczas wiosennej wywiadówki. — Studiuje uważnie każdą Kronikę, którą Ogolly pozwoli mu obejrzeć. Właściwie Ogolly pozwala mu kopiować bardziej czytelne dokumenty z czasów ostatniego Opadu. Myślę jednak, że źle byłoby oddzielać go od maluchów w jego wieku. Potrzebuje towarzystwa, jak wszystkie dzieci. Ale jedno ci powiem: nie pozwala nikomu dokuczać innym ani ich straszyć.
— Nie masz chyba takich problemów, prawda?
Merelan wiedziała, że uczniowie często dokuczali chłopcom, którzy wybijali się w nauce, albo tym mniej zdolnym, ale mistrzowie zwykle krótko ich trzymali i nie pozwalali na bójki, karząc także uczniów za docinki słowne. Niektórzy studenci ostatniego roku też czasem żywili urazę do kolegów, ale te sprawy rozstrzygano walką wręcz, prowadzoną przez sędziego–czeladnika. Stanowisko harfiarza wiązało się z tyloma zaszczytami i przywilejami, że rzadko kto ryzykował poważne wykroczenie, uniemożliwiające mu promocję na czeladnika. Naturalnie jednak między uczniami czwartego roku zawsze panowało subtelne współzawodnictwo.
— Muszę być wobec ciebie uczciwa, Merelan. Niektórzy zazdroszczą mu inteligencji.
— No cóż, trudno, żebym go za to karała — odpowiedziała śpiewaczka, starając się pohamować wybuch oburzenia.
Kubisa uniosła obie dłonie do góry w udawanym geście obrony.
— Spokojnie, matko. I tak nie zamierzam ci powiedzieć, kto mu dokucza — dodała prędko, zanim Merelan zdążyła otworzyć usta. — To ja mam wiedzieć takie rzeczy i ja powinnam sobie z nimi radzić. Już sobie zresztą poradziłam. Poprosiłam Robiego, żeby zaczął powtarzać lekcje z jednym z mniej zdolnych chłopców. Jest bardzo cierpliwy… ja nie zdobyłabym się na tyle spokoju wobec tego łobuza Lexeya.
— Lexeya? Najmłodszego synka Boslera?
— Słyszałaś chyba, jakie ten mały ma trudności z nauką. Robie każe mu powtarzać wszystko tak długo, aż się nauczy na pamięć. — Kubisa westchnęła. — Czasem późno urodzone dzieci są trochę… spowolnione. Wiesz, Rob skomponował kolejną melodię, taką którą nawet Lexey potrafi zapamiętać, żeby mu pomóc z nazwami geograficznymi. — Wyciągnęła z torby kawałek skóry, tak często wyskrobywanej, że niemal przezroczystej, i podała Merelan. — Robie jest troskliwy i ma talent pedagogiczny.
Mistrzyni Śpiewu bez trudu rozpoznała autora malutkich, dokładnie wyrysowanych na pięciolinii nutek i zanuciła melodię. Bardzo prostą i łatwą, wędrującą w górę gamy C–dur, a potem opadającą triadami:
Pierwszy był Fort i Południowy Boll,
Potem Ruatha i Tillek też.
Za nim idzie Benden i północny Telgar…
Piosenka była na tyle łatwa, by zaśpiewało ją dziecko, ale skuteczna — melodia rzeczywiście pomagała zapamiętać nazwy.
— Całkiem niezła — stwierdziła Merelan.
— Niezła? — Kubisa popatrzyła na nią z niesmakiem. — Jak na pięciolatka? To niewiarygodne. Washell chce, żebym się nią posługiwała na zajęciach jako Balladą Instruktażową.
— Naprawdę?
— Naprawdę, a Petironowi nie powiemy o tym ani słowa. — Kubisa powiedziała to niemal obronnym tonem. — Nigdy Robiego o to nie prosiłam. Robi to sam z siebie. Mam go zacząć zniechęcać, Merelan? — Nie potrafiła zachować obojętnej miny.
— Ależ skąd, nie zniechęcaj go, Kubiso. I dziękuję za zrozumienie.
Przez kilka dni po tej rozmowie Merelan czuła się nieswojo, ale nie potrafiła wymyślić, w jaki sposób mogłaby powiedzieć Petironowi o umiejętnościach jego syna. Jak zwykle, miał wiele pracy kompozytorskiej — tym razem na czyjś ślub w Neracie. Zaplanował duet Merelan z Halanną i bardzo ambitny kwartet, wykorzystując świetnego nowego tenora, który wkrótce miał przejść do czeladniczego stołu. Petiron zawsze narzekał, gdy tracili tenora i Merelan miała cichą nadzieję, że Robie jako dorosły będzie śpiewał właśnie tym głosem. Na razie miał melodyjny, niefałszujący dyszkant. Choć i tego ojciec nigdy nie zauważał. Czasem czuła się bardzo szczęśliwa na myśl, że nie urodziła więcej dzieci i że nie miała przybranych synków i córek.
Tej wiosny młody Robinton przeżył objawienie, które wywarło olbrzymi wpływ na jego sposób myślenia: spotkał się ze smokami.
Zawsze wiedział o ich istnieniu, a od czasu do czasu nawet widywał, jak wysoko nad głową przelatuje smocze skrzydło w szyku bojowym. Wiedział też, że Weyr Fort stoi pustką od kilkuset Obrotów i że nikt nie wie, jak to się stało. Wiedział też z Pieśni i Ballad Instruktażowych, po co są smoki: mają walczyć z Nićmi, choć nie rozumiał, dlaczego Nici są tak niebezpieczne. Przecież z nici robi się ubrania, więc jak ludzie mieliby nosić coś, co może im zagrozić? Kiedy spytał o to Kubisę na lekcjach, odpowiedziała, że Nici to żywe organizmy, a nie uprzędzione włókna, z których tka się odzież. Te złe Nici spadają z nieba i żarłocznie pożerają wszystkie żywe stworzenia, których dotkną: trawę, biegusy, bydło, a nawet ludzi. Jej słuchacze ucichli przerażeni, nikt nawet nie drgnął w ławce, gdy opowiadała o tym, jak smoki bronią Warowni i gospodarstw przed Nićmi. Skończyła jednak pogodnym akcentem; Nici teraz nie będą opadać, niewykluczone, że dzieciom uda się nie zobaczyć ich opadu przez całe życie.
— No to po co ciągle o tym śpiewamy? — spytał logicznie Robie.
— By uczcić dawne czasy, gdy smoki rzeczywiście broniły nas przed zagrożeniem — odpowiedziała nauczycielka uspokajającym tonem.
Robinton spytał o Nici matkę i uzyskał bardzo podobną odpowiedź, która bynajmniej nie zaspokoiła jego ciekawości. Jeśli smoki są takie ważne i w dalszym ciągu latają po perneńskim niebie, to znaczy, że muszą bronić ludzi przed Nićmi. Kiedyś tak robiły, ale teraz jest ich dużo mniej, przecież pięć Weyrów jest pustych. Czy wystarczy tych smoków, kiedy przyjdą Nici?
Lexey powtórzył mu kiedyś — Lexey mówił mu dużo różnych rzeczy, bo Robie chętnie go słuchał — jak mama go skrzyczała, że jeśli nie będzie grzeczniejszy, to go rzuci Niciom, żeby go zjadły.
— Rob, ty tyle wiesz… powiedz, zjadłyby mnie? — pytał Lexey żałośnie. Był tak przerażony, że udało się go zmusić do posłuszeństwa — przynajmniej przez kilka dni.
— Nigdy nie słyszałem, żeby to komuś zrobili, nawet jak jest bardzo zły. A w dodatku teraz przecież Nici nie spadają.
— Ale czy jak będę bardzo niegrzeczny, to spadną i mnie zjedzą?
— Jeszcze cię nie zjadły, prawda? — odpowiedział Robinton z nieodpartą logiką. — A wczoraj przecież byłeś okropny, jak rozpaćkałeś wszystkie barwniki, chociaż ci kazali posprzątać.
— No właśnie — Lexey uśmiechnął się na to wspomnienie, wielce z siebie zadowolony. — Ale była zabawa!
Rozmazał farby po wszystkich ścianach, gdy Kubisa wyszła na chwilę w jakiejś sprawie. Po powrocie kazała mu wszystko posprzątać — co sprawiło chłopcu prawie taką samą frajdę, jak brudzenie — i skrzyczała go porządnie, razem z matką, za to, że upaprał całe ubranie.
— Ale się mama wieczorem na mnie złościła, wiesz? — pochwalił się Lexey z niepojętą dla Robiego satysfakcją. On zawsze bardzo się starał, żeby nie zmartwić mamy albo taty — a szczególnie taty.
Malarskie wyczyny Lexeya odbyły się na dzień przed przylotem smoków, więc to głównie one zajmowały myśli Robiego w czasie, kiedy wielkie bestie krążyły, by wylądować na wielkim dziedzińcu Cechu Harfiarzy. Jego rodzice pakowali się właśnie przed wyjazdem do Neratu, więc kazali mu iść pobawić się na dworze. Zawsze tęsknił za mamą, ale wiedział, że miło będzie zostać z Kubisa i jej córką Libby. Będzie mógł wreszcie do woli grać na flecie i bębenku, nie martwiąc się, że zdenerwuje ojca. Nadeszła akurat jego kolejka, by przeskoczyć linię narysowaną kredą na kamiennych płytach, więc całkowicie skoncentrował się na własnych stopach — póki Libby nie trąciła go i ze zdziwieniem nie wskazała na niebo. Naturalnie popsuła mu najdłuższy skok.
— Ojejku, patrz, Robie! — zawołała.
— To niesprawiedliwe…
Ucichł natychmiast, gdy spostrzegł, że szybujące po niebie smoki zniżają się w stronę dziedzińca Cechu Harfiarzy, a nie Warowni, gdzie zwykle lądowały. Pół smoczego skrzydła — sześć bestii. Gdy znalazły się blisko, bijąc skrzydłami do tyłu i wyciągając tylne łapy do lądowania na prostokątnym placu, Robie, Libby i Lexey niemal wcisnęli się w ścianę, by nie wejść im w drogę. Dwa smoki i tak musiały wylądować na zewnątrz. Czwórka bestii sprawiła, że dziedziniec wydał się nagle bardzo malutki.
Ozdobiony kostnymi wyrostkami ogon spiżowego smoka znalazł się na wyciągnięcie ręki od Robintona, aż kusiło, żeby go pogłaskać. I chłopiec odważył się na to, a Lexey zrobił wielkie oczy, przerażony jego bezczelnością.
— Teraz na pewno rzucą cię Niciom, zobaczysz, Robie — szepnął gardłowo, przyciskając krzepkie ciałko jak najbliżej do kamiennej ściany, byle dalej od smoczego ogona.
— Ale miękki — odszepnął zaskoczony Robie. Biegusy były miękkie i psy też, za to wher–stróże miały twarde skóry, jakby trochę oleiste. Przynajmniej taki był w dotyku stary Nick z Cechu Harfiarzy. Czy wher–stróże to takie inne smoki, tak jak biegusy to takie inne bydło?
Ależ skąd, w żadnym wypadku — zabrzmiał głos w jego głowie. Smok obrócił wielki łeb, by zobaczyć, kto go dotyka. Lexey aż pisnął z przerażenia, a Libby załkała. — Są zupełnie inne niż smoki.
— Bardzo przepraszam. Nie chciałem cię obrazić, spiżowy smoku — powiedział Robie i ukłonił się nerwowo. — Nigdy nie widziałem żadnego z was z tak bliska.
Nie przylatujemy do Cechu Harfiarzy tak często jak kiedyś. — Robie stwierdził, że to na pewno mówi smok, bo w pobliżu nie było nikogo innego o tak głębokim głosie. Jeździec zsiadł z bestii i stał na schodach Cechu, pogrążony w rozmowie z rodzicami Robiego.
— Czy moja mama i tata pojadą na tobie do Neratu? — Robie wiedział, że smoki przyleciały, by zabrać tam wszystkich harfiarzy na uroczystość zaślubin. Matka mu powiedziała. Przelot na grzbiecie smoka oszczędzał długiej podróży naziemnej, więc dzięki temu mamy nie będzie krócej, a poza tym, lot był wielkim zaszczytem.
Są harfiarzami? — spytał smok.
— Tak, moja mama to Mistrzyni Śpiewu Merelan, a tata to Mistrz Petiron. Napisał muzykę, którą będą śpiewać.
Z przyjemnościąjej posłuchamy.
— Nie wiedziałem, że smoki lubią muzykę — zdziwił się Robie. Nikt o tym nie wspominał, kiedy uczono go wszystkiego o smokach.
Bardzo lubimy. Mój jeździec, M’ridin, też lubi. — Nie sposób było nie zauważyć, z jak głębokim uczuciem smok wymienił imię jeźdźca. — Specjalnie prosił, byśmy mogli wieźć twoich rodziców. Będziemy zaszczyceni, wioząc Mistrzynię Śpiewu do Neratu.
— Z kim ty rozmawiasz? — spytała Libby, wciąż przerażona bezceremonialnością, z jaką Robie traktuje tę potężną bestię.
— Ze smokiem, naturalnie — odparł, nie widząc w tym nic dziwnego. — Dobrze się nimi zaopiekujesz, prawda, smoku?
Naturalnie.
Robie był przekonany, że smok śmieje się w duchu.
— Co w tym śmiesznego?
Wiesz, ja mam własne imię.
— Pewnie, że wiem; smoki miewają imiona, ale przecież dopiero co się spotkaliśmy, więc nie wiem, jak się nazywasz. — Robie kątem oka sprawdził, czy przyjaciele wystarczająco podziwiają jego odwagą i dobre maniery.
Nazywam się Cortath. A ty, maluchu!
— Robie… to znaczy Robinton. Na pewno bezpiecznie dowieziesz rodziców na miejsce, prawda?
Pewnie, że tak, młody Robintonie.
Wielce uspokojony tymi słowami, Robie wykorzystał niepowtarzalną okazję i zapytał:
— Będziesz walczyć z Nićmi, kiedy tu wrócą?
Smok gwałtownie zawinął ogonem, o mało nie zwalając z nóg Lexeya i Robintona, którzy stali najbliżej. Smok obrócił się tak, że wielka głowa o fasetowych oczach wirujących mnóstwem kolorów, teraz z przewagą czerwieni i oranżu, zbliżyła się do Robiego.
Kiedy Nici są na niebie, Pernie! Twoi jeźdźcy bronią Ciebie!
— A więc znasz tę pieśń? — spytał zachwycony Robie.
Ale zanim Cortath zdążył odpowiedzieć, podszedł jego jeździec i pociągnął smoczy łeb ku sobie, tak by móc przedstawić smoka Merelan i Petironowi, którzy stanęli obok. Z tyłu kręcił się nerwowo uczeń, niosąc bagaże.
— Robintonie, co ty tam robisz? — ojciec wreszcie go zauważył i gestem polecił mu podejść.
— Bawiliśmy się w klasy, kiedy Cortath wylądował na samym środku… — na te słowa wielki Cortath uprzejmie odsunął wielkie łapska. — Nie szkodzi, Cortathu, trochę rozmazałeś linie ogonem, ale je poprawimy, jak odlecisz.
— Robintonie! — ryknął jego ojciec, ukrywając zdumienie. Przestraszony chłopiec zaryzykował szybkie spojrzenie na twarz matki i spostrzegł na niej lekki uśmieszek. Dlaczego ojciec się na niego gniewa? Przecież chyba nie stało się nic złego?
— Cortath mówi, że przyjemnie mu się gawędziło z twoim synem, Mistrzu Petironie — odezwał się M’ridin, uśmiechem dodając chłopcu odwagi. — Wiesz, w naszych czasach mało które dziecko to potrafi.
Wrażliwe uszy Robintona wychwyciły błagalną nutę w głosie wysokiego spiżowego jeźdźca. Już otwierał usta, by powiedzieć, że z radością porozmawia z Cortathem, kiedy tylko zdarzy się okazja, ale zauważył, że matka kładzie palec na ustach, prosząc go o milczenie, a na twarzy ojca pojawiają się coraz głębsze zmarszczki. Odwrócił więc wzrok od dorosłych.
— Zmykaj z drogi, chłopcze — ojciec przegonił go niecierpliwym gestem.
Robinton popędził do budynku w ślad za Libby i Lexeyem, którzy z ulgą powitali możliwość opuszczenia dziedzińca.
— Do widzenia, Cortathu — powiedział jeszcze Rob. Zobaczył, że smok odwraca głowę, by za nim spojrzeć, pomachał mu na pożegnanie.
Jeszcze się spotkamy, miody Robintonie — odpowiedział wyraźnie smok.
— Kurczę, Rob, ale miałeś szczęście — powiedział z zazdrością Lexey.
— Ale byłeś odważny… — dodała Libby, której błękitne oczy w piegowatej buzi wciąż jeszcze były okrągłe ze zdziwienia.
Wzruszył ramionami. Pewnie, że miał szczęście, bo gdyby stał bliżej ojca, zarobiłby klapsa za zadawanie się ze smokiem, ale przecież wcale nie wykazał się szczególną odwagą. Tylko szkoda, że na początku porównał smoka do wher–stróża! Wychwycił cień obrazy w głosie bestii, więc pewnie miał szczęście, że Cortath zniżył się do rozmowy z nim, zamiast po prostu machnąć ogonem na śmiałka.
— Słyszeliście, co Cortath do mnie mówił? — spytał przyjaciół.
— Odlatują — powiedział Lexey i wskazał na smoki, które nagłym susem znalazły się nad ziemią. Poruszenia wielkich skrzydeł podniosły z ziemi tumany kurzu i piasku, więc dzieci prędko odwróciły się i zakryły oczy dłońmi. Gdy mogły znów się odwrócić, smoki wzniosły się już ponad wysoki, stromy dach czworoboku budynków. Robinton gorączkowo machał ręką, rozpoznając lśniącą spiżem łuskę Cortatha i pasażerów na jego grzbiecie, ale chyba nawet jego mama nie spoglądała w dół. Wszystkie smoki zniknęły w jednej chwili i dziedziniec wydał mu się bardziej pusty niż zwykle. Czuł dziwny smutek po odlocie smoka — jakby utracił coś bardzo ważnego, tylko nie wiedział, co by to mogło być. Uświadomił sobie, że właściwie wcale nie chce wiedzieć, czy koledzy też słyszeli smoka. Przecież to on sam z nim rozmawiał i ta szczególna rozmowa dotyczyła jego i tylko jego. Był szczodry z natury, ale są takie rzeczy, które każdy pragnie mieć tylko dla siebie, bo są tak bardzo osobiste, tak własne, że należy je rozważać i zachwycać się nimi tylko w samotności.
Jeśli nawet później Lorra zauważyła, że Robinton jest mniej gadatliwy niż zwykle, uznała pewnie, że to z powodu nieobecności rodziców. A przynajmniej matki. Nie wyjaśniało to wprawdzie dziwnego, radosnego uśmieszku na buzi chłopca, zupełnie jakby cieszył się z jakiegoś sekretu. Lubiła opiekować się małym Robiem. Nigdy nie sprawiał kłopotów, szczególnie gdy, tak jak teraz, siedział sobie cicho w kąciku kuchni i grał na flecie, który zawsze nosił za paskiem. Grał nie znaną jej melodię, ale on przecież zawsze wymyślał jakieś piosenki. Akurat w tej chwili zabrakło jej czasu, by dowiedzieć się, czy skomponował coś nowego. Spytała o to dopiero, gdy go kładła spać.
— Tak, to o smokach — odpowiedział sennym głosem.
— Byłeś na dziedzińcu, gdy przyleciały? No pewnie, chciałeś przecież pożegnać się z rodzicami — stwierdziła. Podciągnęła futra pod brodę malca. — Zagrasz mi ją kiedyś, dobrze?
— Nie, ona jest tylko dla mnie — mruknął i Lorra nie była pewna, czy go dobrze zrozumiała. Zwykle sam się napraszał, by zagrać jej coś nowego… bo ja, pomyślała uszczypliwie, mam ochotę słuchać, w odróżnieniu od jego ojca. Chłopiec zasnął, zanim zdążyła zapytać, o co mu chodziło.
Późną jesienią, gdy wszyscy wiedzieli, że w Wylęgarni Weyru Benden mają się wykluć jaja, Robinton po raz drugi spotkał smoki. Przyleciały na Poszukiwanie. Wiedział już dużo o Poszukiwaniu, o którym mówiła jedna z Ballad Instruktażowych. Wszystkie Cechy i Warownie miały obowiązek zezwolić na odejście do Weyru osobie, wybranej przez smoki. Większość takich wybrańców zostawała jeźdźcami, co było wielkim zaszczytem. Jeśli, zgodnie z tym, co mówił Cortath, smoki lubią muzykę, to może spodobają się im melodie Robintona i nikt nie sprzeciwi się, że jeden z jeźdźców będzie miał muzyczne wyszkolenie? Kiedy dorośnie na tyle, by smoki wzięły go pod uwagę przy Poszukiwaniu, będzie już co najmniej uczniem drugiego roku…
Kiedy smocze skrzydło wylądowało na dziedzińcu Warowni Fort, bawił się z Lexeyem, Libby, Curtosem i Barbą. Naturalnie znowu grali w klasy. Nie przepadał za Barbą, która strasznie lubiła wszystkimi rządzić, ale na szczęście w chwili, gdy smoki wylądowały, zaczęła wrzeszczeć i pobiegła do domu. Robinton też pobiegł: prosto do smoków.
— Cortath? — zawołał, pędząc z całych sił przez szeroki dziedziniec ku trzem spiżowym smokom, które wylądowały po drugiej stronie. Przebiegł pod brzuchami zielonych i niebieskich, zupełnie nieświadomy, że to właśnie one były wyczulone na młodzież, która mogła Naznaczyć smocze pisklę.
Cortath dziś nie przyleciał.
Robie zatrzymał się nagle, zdyszany, i spostrzegł, że rzeczywiście nie ma tu jego przyjaciela.
— A ja tak chciałem z nim porozmawiać — odpowiedział, o mało nie płacząc z rozczarowania.
Powiem mu, że chłopiec–harfiarz żałował, że go nie było.
— Nie jestem harfiarzem… jeszcze — przyznał się Robinton, jednocześnie wypatrując, który ze spiżowych smoków się do niego odezwał. Był nieco mniej lśniący niż Cortath. — A mogę porozmawiać z tobą, jeśli akurat nie masz nic lepszego do roboty? Czy mógłbyś mi powiedzieć, jak masz na imię? — Rob skłonił się lekko, by wyrazić swój szacunek.
Bardzo proszę. Nazywam sięKilminth, a mój jeździec S’bran. A jak brzmi twoje imię?
Akurat je zapamiętasz — odezwał się inny smoczy głos. To był ten bardzo ciemny, spiżowy smok. — Przecież to tylko dziecko.
Dziecko, które rozmawia ze smokami. Chętnie porozmawiam z nim teraz, kiedy jeźdźcy są zajęci. Miło jest pogawędzić z dzieckiem, które nas słyszy.
Jest za mały do Naznaczenia.
Nie zwracaj uwagi na Calanutha — zwrócił się Kilminth do Robiego z pewną wyższością w głosie. — Jest jeszcze młody i nierozsądny.
I kto tu mówi o rozsądku!
Och, idź się pogrzać na słonku — odparł Kilminth i zniżył głowę w stronę Robintona.
Robie trochę się speszył, bo smocza paszcza była taka wielka. Zielone oko tuż przy jego buzi — niemal większe niż całe chłopięce ciało — wirowało leniwie. Widział swoją postać po wielekroć odbijającą się w najbliższych mu fasetach i o mało nie zakręciło mu sią w głowie. Za to górne fasetki odbijały niebo i słońce. Czy widok tylu różnych rzeczy naraz nie przyprawiał smoków o zawrót głowy?
Nie, to pomoże widzieć spadające z góry Nici, gdy nadejdzie opad.
— Kiedy to będzie?
Smok zastanawiał się nad tym pytaniem bardzo długo. W końcu Robinton nie był pewny, czy dobrze zrobił, że je zadał.
Gwiezdne Kamienie nam powiedzą.
— One mówią? — Robinton nic jeszcze nie wiedział o Gwiezdnych Kamieniach. Uczył się o Skalnym Oku i Palcu, ale nie o Gwiezdnych Kamieniach.
Są Gwiezdnymi Kamieniami.
— Aha.
Smok płynnym ruchem uniósł głowę w górę, wpatrując się w odległy górski szczyt. Ruch ten troszkę przestraszył małego chłopca, stojącego bardzo blisko bestii, ale honor za nic nie pozwoliłby mu się cofnąć. Rozmowa ze smokiem była zbyt cennym przeżyciem, żeby pozwolić sobie na strach.
Nie widziałeś Gwiezdnych Kamieni w Weyrze Fort?
— Nikomu nie wolno tam wchodzić — odpowiedział, szeroko otwierając oczy.
Aha.
— Dlaczego tak posmutniałeś, Kilminthu? — spytał Robie. Smok znów opuścił głowę, a jego oko pociemniało; to ze smutku, pomyślał Robinton.
Weyr od tak dawna jest już pusty.
— Czy ktoś tam kiedyś wróci? — Właśnie to pytanie, według Robintona, smok chciał usłyszeć.
Kiedy Nici znów zaczną opadać.
— A więc w Warowni Fort znalazł się jeden odważny, co? — Wysoki jeździec, szczuplejszy niż partner Cortatha, podszedł do Robintona i rozczochrał mu ręką włosy.
— Jestem z Cechu Harfiarzy, spiżowy jeźdźcze S’branie — odparł Robie.
— Ach, widzę, że mój drogi przyjaciel z tobą rozmawiał, skoro znasz moje imię! — S’bran ukucnął, by znaleźć się na jednym poziomie z Robintonem. Błękitne oczy lśniły wesoło. — Nieważne, z Warowni czy z Cechu, oto właściwy człowiek. Chciałbyś być jeźdźcem, jak dorośniesz?
— Chciałbym, S’branie, ale mam zostać harfiarzem.
— Naprawdę?
Robinton z zapałem pokiwał głową.
— Mama mówi, że będę najlepszym harfiarzem na świecie. Czy można być zarazem harfiarzem i jeźdźcem?
S’bran zaśmiał się, a oczy Kilmintha zawirowały szybciej. Robinton otworzył buzię ze zdziwienia. To tak śmieją się smoki?
Nie, śmiejemy się o, tak — tu z gardła Kilmintha wydobył się dźwięk podobny do śmiechu S’brana.
Robinton zachichotał, zarażając wesołością smoka i jeźdźca, który zaśmiał się o pełną tercję wyżej niż smok. Chłopca zachwyciła ta harmonia.
— Zbieraj się, S’branie — zawołał inny jeździec. — Przed nami jeszcze trzy przystanki!
— Dobrze, już dobrze. Lecimy — odpowiedział S’bran. Wyprostował się, po raz drugi przyjacielsko zmierzwił czuprynę chłopca i skoczył na łapę, którą mu podał Kilminth. Łapa powędrowała do góry, tak wysoko, że mężczyzna mógł przerzucić nogę nad przedostatnim kostnym wyrostkiem na smoczym grzbiecie. — Lepiej się odsuń, chłopcze. Ten mój wielki zwierzak zaraz tu strasznie nakurzy.
Robinton odbiegł na bok, ale odwrócił się, jak tylko usłyszał łopot smoczych skrzydeł. Ramieniem zasłonił twarz od pyłu i piachu, a drugą rękę wyciągnął w geście pożegnania.
Do zobaczenia, mały harfiarzu — usłyszał głos Kilmintha, a w chwilę później wszystkie smoki uniosły się w górę spiralą i zniknęły pomiędzy. Robinton po raz drugi poczuł tę samą dziwną pustkę, co po odlocie Cortatha. Westchnął głęboko. Nie powiedzieli, czy można być zarazem jeźdźcem i harfiarzem, pewnie więc nic z tego. Mama będzie zadowolona. Wiedział, że z całego serca chciała, by został harfiarzem, chociaż będzie musiał ciężko pracować, przez długie lata. Zresztą może będzie już za duży, gdy następnym razem w Wylęgarni pojawią się jaja. Była przecież tylko jedna królowa, która nie za często się niosła.
Szurając stopami wśród maleńkich zasp pyłu, ułożonego na płytach dziedzińca podmuchami wiatru spod smoczych skrzydeł, wrócił do Cechu, ale już nie do zabawy. Chciał być sam, by przypomnieć sobie każde słowo, które powiedział do niego Kilminth. I każde słowo usłyszane od Cortatha. Te dwa wydarzenia były dla niego bardzo, bardzo ważne. Tego sekretu nie dzielił z nikim.
— Chyba widziałam cię na dziedzińcu Fortu, gdy przyleciały smoki — zagadnęła mama przy kolacji. Podczas Poszukiwania prowadziła jakieś zajęcia.
— Tak. Ten spiżowy nazywa się Kilminth — powiedział, i to musiało jej wystarczyć. Wsunął do buzi kopiastą łyżkę fasoli, by nie mogła mu zadać następnego pytania.
— Jak miło — skomentowała i z aprobatą kiwnęła głową, widząc, jak ładnieje. Czasem nie miał apetytu, ale nie dziś. — Wiesz, że wybrali dwóch chłopców w czasie Poszukiwania? Jednego stąd, a drugiego z Warowni.
— Kto od nas odszedł? — Niespodziewana wiadomość o tym, że jednak harfiarza można wybrać podczas Poszukiwania, tak zdumiała Robintona, że odezwał się z pełnymi ustami i został skarcony przez ojca.
— Uczeń drugiego roku Rulyar, z Neratu — odpowiedziała mama.
— Ten, co gra na gitarze i śpiewa tenorem — uzupełnił, radując się w duchu. Może i on będzie mógł zostać jeźdźcem i harfiarzem jednocześnie.
— To dziwne, że Robie wie takie rzeczy — zauważył zaskoczony Petiron.
— Och, Rulyar parę razy zajmował się Robiem podczas wieczornych prób — odpowiedziała Merelan bez zastanowienia. — Twierdził, że tęskni za swoimi małymi braciszkami — dodała, dając synowi wzrokiem do zrozumienia, że nie należy tacie opowiadać o nauce chwytów gitarowych u Rulyara, trwającej już kilka miesięcy. Robie wiedział, że będzie tęsknił za starszym kolegą. Miał też nadzieję, że mama znajdzie mu jakiegoś innego nauczyciela.
Tej nocy śnił o smokach, smutnych i zmęczonych smokach, które chciały mu coś powiedzieć, a on tego nie słyszał. Uszy miał jakby zatkanie piachem z dziedzińca. A one tak bardzo pragnęły mu coś przekazać — do jego wyłącznej wiadomości! Potem zobaczył Rulyara, bardzo wyraźnie, na brązowym smoku, Rulyar machał do niego, pragnąc mu coś powiedzieć, ale był za daleko i Robie znów nic nie słyszał.
W kilka dni później z niejakim zdumieniem dowiedział się, że Rulyar Naznaczył brązowego smoka, Garanatha. Chłopiec z Warowni Naznaczył zieloną smoczycę.
— Można się było tego spodziewać — usłyszał słowa ojca, ale nie odważył się zapytać, o co chodzi.
ROZDZIAŁ V
Robinton miał dziewięć lat, kiedy jego ojciec, szukając swoich papierów, natrafił na kompozycje chłopca, przechowywane przez Merelan w szufladzie jej biurka.
— Co to za nutki? — zirytował się i zatrzymał na moment, by przeczytać pierwszą kartkę. Nie zauważając nawet, że żona całkiem oniemiała, przewrócił dwie następne karty i odłożył gruby zwitek z powrotem do szuflady. Merelan utknęła nieruchomo w progu, z otwartym listem w ręku i z bardzo dziwnym wyrazem twarzy.
— Czego szukasz w moim biurku? — spytała, starając się, by jej głos zabrzmiał naturalnie. Była wściekła, że tak obojętnie odrzucił te — bezcenne dla niej — muzyczne próbki geniuszu swego syna.
— Czystych kartek. Skończyły mi się — odparł, z irytacją grzebiąc wśród różnych przedmiotów, zdenerwowany nieporządkiem. — Naprawdę powinnaś to wszystko kiedyś uporządkować, Mere.
— Czyste kartki trzymam tutaj, na widoku — odpowiedziała gniewnie, wymawiając każde słowo z przesadną dykcją i wskazując wyprostowanym palcem pudełko stojące na wierzchu.
— Ach, tak. — Wyjął kilka oczyszczonych kart i każdą z nich dokładnie obejrzał. — Mogę je pożyczyć?
— Pod warunkiem, że oddasz. — Z trudem zachowywała spokój. List dawno już zgniotła w kulkę.
— No, nie masz się co tak unosić — odparł, nagle zauważając jej gniewne spojrzenie. — Przyniosę czyste kartki w południe. — Ruszył do swego pokoju, ale nagle się odwrócił. — Kto napisał te melodyjki? Ty? — starał się uśmiechem ułagodzić jej gniew. — Wcale niezłe.
Ten pełen wyższości uśmieszek i ton tak ją rozwścieczyły, że wyrzuciła z siebie prawdę:
— Twój syn je napisał. Zdumiony Petiron zamrugał oczyma.
— Robie je napisał? — ruszył w kierunku jej biurka, ale Merelan jednym szybkim ruchem zasłoniła je sobą. — Mój syn już komponuje? Naturalnie, z twoją pomocą — dodał, jakby to wszystko wyjaśniało.
— Komponuje bez niczyjej pomocy.
— Ale przecież ktoś musiał mu pomagać — stwierdził Petiron, starając się sięgnąć bokiem do szuflady, którą mu zasłaniała. — Partytury były poprawne, choć sama muzyka trochę dziecinna… — Szczęka mu opadła. — Od jak dawna on pisze takie melodyjki?
— Gdybyś czasem traktował go jak normalny ojciec i zwracał uwagę na to, co robi, gdybyś kiedykolwiek spytał go o to, co robi na lekcjach, wiedziałbyś, że pisze muzykę — specjalnie zaakcentowała to słowo — już od kilku lat. Słyszałeś nawet uczniów, śpiewających jego piosenki.
— Naprawdę? — Petiron zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, jak jego partnerka mogła popełnić takie błędy: po pierwsze, nie powiedziała mu o tym, że jego syn jest muzykalny, a po drugie, że uczniowie uczą się piosenek komponowanych przez tegoż syna.
— A tak, słyszałem! — stwierdził, przypominając sobie rozmaite piosenki, które czasem dochodziły z sali Washella. Naturalnie, pasowały do możliwości tamtej grupy wiekowej, ale…
Wpatrywał się w Merelan, starając się pogodzić ze świadomością, że został zdradzony. Nigdy by się po niej, własnej żonie, czegoś takiego nie spodziewał.
— Ale dlaczego, Merelan? Dlaczego ukrywałaś jego talent przede mną? Przed jego własnym ojcem?
— Aha, teraz to już nie mój syn! — warknęła Merelan. — Teraz, kiedy wykazuje zdolności, jest tylko twój, co?
— Twój, mój, co to ma za znaczenie? Ile on ma — siedem Obrotów?
— Ma dziewięć Obrotów — rzuciła gniewnie i wyszła z pokoju, mocno trzaskając drzwiami.
Petiron stał i wpatrywał się w te drzwi, a echo zdecydowanego trzaśnięcia ciągle dzwoniło mu w uszach. Dłoń, w której trzymał czyste karty, wyciągnęła się za żoną.
— No, no… — powiedział i ciężko oparł się o biurko, starając się zrozumieć jej zachowanie i tę niesamowitą wiadomość o jego — nie, o ich — synu. Westchnął ciężko, próbując się pogodzić z nowiną i ze wszystkimi obłędnymi oskarżeniami, które usłyszał z ust żony. Wreszcie wzdrygnął się i ruszył do pracy, chcąc prędko przepisać kompozycję z piasku na papier. Usiadł, ale nie potrafił zabrać się do pisania; nie po tym zdumiewającym oświadczeniu Merelan.
Jeśli dziewięcioletni chłopiec skomponował tę muzykę, choćby nawet dziecinną i prostą, jak wydawałoby się na pierwszy rzut oka, to znaczy, że jego — ich — syn był już na tyle doświadczony, by rozpocząć poważną naukę. Ich syn miał dziewięć Obrotów… Jak to się stało, że czas tak szybko zleciał? Naturalnie, dziecko zewsząd otoczone muzyką bez wątpienia przejęło pewne aspekty podstawowej edukacji. Te melodyjki to z pewnością tylko wariacje na zasłyszane przez niego tematy, nic oryginalnego. Ale dlaczego Mere tak się pogniewała? Dlaczego się obraziła za to, że on zapomniał, ile chłopak ma lat? No cóż, trzeba się przyjrzeć tym zapisom. Nawet, jeśli to tylko wariacje, wystarczy, by zacząć nauczanie, które wyszlifuje naturalny dar na dobry, profesjonalny poziom. No cóż, może jego syn będzie kiedyś czeladnikiem!
Myśl ta sprawiła Petironowi nieoczekiwaną przyjemność i nagle uświadomił sobie, że nigdy nie zastanawiał się nad przyszłością chłopca. Nikt przecież nie myślał o takich rzeczach, póki dzieciak nie stał się nastolatkiem i nie trzeba go było oddać do terminu. Choć Petiron uważał, że potrafi całkowicie bezstronnie uczyć swoje własne dziecko, mógł się tu narazić na pewną krytyką. Lepiej będzie posłać Robintona na naukę do jednego z lepszych wędrownych Mistrzów, najlepiej w dobrej Warowni, gdzie chłopak przez porównanie nauczy się doceniać to, co daje mu własny Cech. Tak, to właściwe rozwiązanie; dzięki temu i on, Petiron, i Merelan będą mieli więcej czasu na swoją ważną pracę. Merelan ostatnio bywała dziwnie roztargniona. Powinna się lepiej skoncentrować na ważnych aspektach nauczania ogólnego.
Gdzie też ona włożyła te kompozycje? Były w szufladzie na lewo. Zaczął grzebać w papierach. Żona, zwykle bardzo staranna w sprawach muzycznych, w biurku miała okropny nieporządek. Zwoju nigdzie nie było. Chyba go zabrała, gdy tak się zdenerwowała na niego za to, że zapomniał, ile Rob ma lat. Ale jak człowiek ma nawiązać kontakt z synem, kiedy ten jest jeszcze za mały, by pojąć mądrość i filozofię dorosłego? I docenić osiągnięcia swojego ojca? I zaakceptować płynące z jego ust nauki? Nie, postanowił w tym momencie, sam będzie kierował wykształceniem Robintona, żeby mały na pewno przeszedł odpowiednie wyszkolenie. O nie, Petiron nie będzie go traktował jak ulubieńca tylko dlatego, że wiąże ich pokrewieństwo. Chłopak będzie musiał spełniać te same wymagania co każdy inny uczeń…
— Robinton! — ryknął, zdecydowanym krokiem wkraczając do pokoiku chłopca. Drzwi były otwarte, a w środku panował nie najgorszy porządek, jak na miejsce, gdzie przebywa dziecko. Łóżko przykrywała kapa, kilka zabawek ustawiono równo na półce. Zauważył, że obok nich leży flet, a nie opodal stoi pokrowiec od małej harfy. Ktoś obcy uczył jego syna grać na harfie!
Teraz ogarnął go słuszny gniew. Merelan naprawdę zachowała się dziwacznie. Najpierw ukryła zdolności Robintona, a teraz pozwala, by ktoś inny uczył jego syna…
Wybiegł z pokoju i z mieszkania; ruszył już w dół, gdy otworzyły się drzwi do gabinetu Mistrza Gennella u szczytu schodów.
— Ach, Petironie, wejdź do mnie na chwileczkę…
Zatrzymał się, spoglądając w dół, ciekaw, gdzie mogła pobiec ta wariatka Merelan i gdzie też jest jego syn. Mistrz Harfiarzy miał prawo wezwać go do siebie w dowolnym momencie, ale ten akurat moment nie był dobry na rozmowę, nawet bardzo pilną. Jeden jedyny raz w życiu Mistrz Kompozytor zrobił coś za podszeptem zdrowego rozsądku, nie kierując się sprawami zawodowymi. Musiał znaleźć żonę i syna. Zaraz! Zanim zostaną poczynione kolejne nieodwracalne szkody w sprawie wykształcenia Robintona.
— Proszę teraz, Petironie — powiedział Gennell. Zmarszczył brwi widząc jego wahanie i konflikt obowiązków.
— Za pozwoleniem, Mistrzu… — zaczął Petiron, z trudem zdobywając się na uprzejmy ton.
— Teraz, Mistrzu Kompozytorze — odparł twardo Gennell.
— Mój syn… — Petiron zamierzał udzielić jedynego sensownego wytłumaczenia.
— Chcę z tobą porozmawiać właśnie o twoim synu — wyjaśnił Gennell, a jego gniewna mina tak zdziwiła Petirona, że machinalnie ruszył w kierunku mieszkania zajmowanego przez Mistrza Harfiarzy.
— O Robintonie?
Gennell przytaknął i gestem zaprosił Mistrza Kompozytorów do gabinetu, po czym starannie zamknął drzwi.
— O Robintonie. — Wskazał Petironowi krzesło, a sam usiadł naprzeciwko, zaplatając palce w sposób, który wskazywał, że zamierza poruszyć bardzo poważne sprawy. — Jako Mistrz Cechu Harfiarzy, mam pewne zobowiązania w stosunku do tych, którzy przebywają w tym Cechu. — Petiron kiwnął głową. Gennell dodał: — Wyznaczyłem Merelan na rok do pracy w Warowni Benden.
— Przecież nie możesz…. — zdumiony Petiron aż się szybko uniósł z krzesła.
— Mogę, i właśnie to zrobiłem — odparł Gennell tak beznamiętnym tonem, że Petiron znów opadł na krzesło. — Tak, tak, wiem, że właśnie komponujesz nowe arie, które tylko ona potrafi zaśpiewać, ale zdaje mi się, że zmuszasz ją do nadmiernej pracy — tu Gennell uniósł w górę palec — a za to całkowicie zaniedbujesz swego syna.
— Mój syn… Muszę porozmawiać z tobą o moim synu, Gennellu. On napisał…
Gennell uniósł w górę drugi palec.
— Jak widać, ty jeden w całym Cechu nie zdajesz sobie sprawy, że Robinton jest geniuszem.
— Geniuszem? Tych parę melodyjek…
— Petironie! — Gennel skrzywił się z irytacją, która odbiła się też w Jego głosie. — Chłopak czyta nuty, nawet muzykę pisaną przez ciebie, i bezbłędnie, bez wahania wygrywa ją na gitarze albo flecie. Robi tak dobre instrumenty, że nadają się do ostemplowania na sprzedaż.
— Ten bębenek, który zrobił, był marnej jakości — zaczął Petiron.
— W rzeczy samej, jego pierwszy bębenek nie dostał stempla. Ale inne, które zrobił w ciągu ostatnich kilku miesięcy, już zostały sprzedane. Podobnie jak fletnia Pana i jego pierwszy flet…
— Fletnię ma w pokoju…
— Reszta Mistrzów naszego Cechu traktuje go od dawna jak ucznia, Mistrzu Kompozytorze Petironie — oświadczył Gennell. — Bardzo się staramy, by pozwolić mu uczyć się w takim tempie, jak sam chce, a on już przekroczył poziom uczniów drugiego roku.
Petiron otworzył usta. — Ale to mój syn…
— Zdaje się, że odkryłeś ten fakt dopiero niedawno — odparł Gennell tonem, jakiego zwykle używał wobec terminatorów, którzy coś przeskrobali. Potem jego twarz złagodniała. — Jesteś najlepszym kompozytorem, jakiego ten Cech miał od ponad dwustu Obrotów, Petironie, i darzymy cię za to szacunkiem. Umiejętność wybiórczej koncentracji pozwala ci pisać niezwykłą, skomplikowaną muzykę, ale to z kolei nie pozwala ci ujrzeć we właściwym świetle innych, równie ważnych spraw, takich jak twój syn i twoja żona. Otrzymałem właśnie zamówienie z Warowni Benden na mistrza wyspecjalizowanego w nauce śpiewu, wybrałem więc Merelan na to stanowisko. Na jej własne życzenie. Ponieważ Lord Bendenu ma dzieci w wieku Robintona, chłopiec pojedzie z matką.
Petiron wstał i odezwał się, obrażony:
— Jestem jego ojcem! Czy nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie?
— Zgodnie z tradycją, dziećmi do dwunastego roku życia zajmują się matki, chyba że zostaną przekazane na wychowanie innej rodzinie.
— Wszystko to zostało przeprowadzone z niepotrzebnym, niestosownym pośpiechem — zaczaj Petiron, zaciskając i rozprostowując pięści. Starał się powściągnąć gniew, który w nim wzbierał. Nie tylko odmówiono mu praw rodzicielskich, lecz w dodatku nagle opuściła go żona, zwykle tak pełna zrozumienia. Dlaczego?
— Wręcz przeciwnie, Mistrzu Petironie — Gennell powoli, ze smutkiem pokręcił głową. — Nie była to ani łatwa, ani nagła decyzja.
— Ale… ona dopiero co tam była! — Petiron machnął rozdygotaną rękaw stronę mieszkania piętro wyżej. — Przecież daleko nie odeszła…
— Dziś rano przyleciał smok z Bendenu, ponawiając zaproszenie Lorda Maidira dla Merelan, bo jego kontraktowemu harfiarzowi, Evarelowi, uzdrowiciel zalecił odpoczynek. Zaniosła to zaproszenie do domu, by je z tobą przedyskutować. Przyznaję, że zdziwiłem się, kiedy zaraz wróciła mówiąc, że je przyjmuje. Powiedziała, że to wskazane i dla niej, i dla Robintona.
— Dlatego, że nie pamiętałem, ile mój syn ma lat? — Petiron usłyszał, jak jego własny głos przechodzi ze zdziwienia w dyszkant.
Gennell zamrugał oczyma, zdziwiony. Petiron poznał po tym, że tego tematu Merelan z przełożonym nie poruszała. Ale mimo wszystko fakt, że przyjęła posadę z dala od niego, z dala od Cechu, był dla niej tak nietypowy, że nie potrafił wymyślić innego, bardziej rozsądnego uzasadnienia.
— Na ten temat nic mi nie wiadomo, Petironie, ale ona z chłopcem są już w Bendenie. Poprosiła Betrice o spakowanie rzeczy dla niej i dla chłopca. Bez wątpienia wkrótce dostaniesz od niej list.
Petiron wpatrywał się w swego Mistrza, z wielkim trudem przyjmując do wiadomości to, co przed chwilą usłyszał.
— Jeśli matka ma prawo do dziecka poniżej dwunastu lat, nie będę stawał na przeszkodzie jej instynktom — powiedział tak ostro, że Gennell aż się skrzywił. — Poczekam, aż skończy dwanaście lat, a wtedy będzie mój. — Z tą obietnicą, a zarazem groźbą, obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu Mistrza Harfiarzy.
ROZDZIAŁ VI
Mama nigdy nie wyjaśniła Robintonowi, dlaczego pewnego dnia rano przyszła do klasy i chwilę cicho rozmawiała z Kubisą, z której twarzy nic nie dało się wyczytać. Kazała mu tylko włożyć ciepłą kurtkę, zgarnęła wszystko z jego ławki i pulpitu do worka i dołożyła do niego jakiś zwój, który podała jej Kubisą.
Coś w jej zachowaniu sprawiło, że Robie nie odważył się o nic pytać. Reszta dzieci w klasie szeptała do siebie z podnieceniem; dwójka nawet wyszła z ławek i wyglądała przez okna.
Wtedy i Robinton zobaczył pazury u skrzydła spiżowego smoka, który czekał na dziedzińcu.
— Zdaje mi się, że chętnie przejechałbyś się trochę na smoku, kochanie — powiedziała mama, starannie zamykając drzwi klasy. Przewiesiła przez ramię na wpół wypełniony worek i podała mu rękę, sprowadzając go po stromych schodach.
— Na smoku? — Aż się potknął ze zdziwienia. Dobrze, że go tak mocno trzymała za rękę.
— Tak, polecimy do Warowni Benden. Lord Maidir przysłał po nas smoka.
— Przysłał smoka? Po nas?
Robinton był oszołomiony, ale Betrice i Mistrzowie Bosler i Washell już podawali spiżowemu jeźdźcowi worki podróżne, a on mocował je do smoczej uprzęży. Gdy matka szybkim krokiem prowadziła synka do smoka, rozglądał się za ojcem.
— Twój ojciec z nami nie jedzie. — W jej głosie zabrzmiała dziwna nuta. Zanim zdążył zaprotestować, wzięła go na ręce i podała prosto w wyciągnięte ramiona spiżowego jeźdźca. Po chwili sama wspięła się na grzbiet bestii i usiadła za nimi.
Jestem Spakinth, a mój jeździec to C’rob. Cortath i Kilminth mówili, że nas słyszysz.
— Pojadę na tobie? — Robinton prawie piszczał z podniecenia.
— Raczej pojedziesz na moim smoku, ale za to na pewno — odpowiedział jeździec. Robinton wykręcił głowę w tył i popatrzył na C’roba. — No, tak — odpowiedział. Potem uświadomił sobie, że kurczo ściska wyrostek kostny przed sobą i natychmiast rozluźnił dłonie: Och, bardzo cię przepraszam. Nie bolało, prawda?
Ależ skąd, ten wyrostek to właśnie uchwyt — odpowiedział Spakinth i w tej samej chwili C’rob roześmiał się i powiedział:
— Nie zrobisz krzywdy smokowi, chłopcze — a potem przechylił się na bok i popatrzył na Robintona, unosząc brwi. — Ale Spankith przecież powiedział ci to samo, prawda? — Wyglądał na zdziwionego.
Robinton odpowiedział uśmiechem, gładząc palcami wyrostek, ta dla przyjemności:
— Cortath i Kilminth też ze mną rozmawiały.
— Naprawdę? — uwagę jeźdźca odwróciła Merelan, która usadowiła się za nimi. — Trzymaj mnie za pas, Mistrzyni Śpiewu — powie dział. — Twój syn będzie bezpieczny tu, z przodu.
— Możemy ruszać?
Robinton pomyślał, że mama jest równie podniecona jazdą na smoku, jak on, bo odezwała się takim dziwnie drżącym głosem.
W tej chwili uderzył głową o pierś C’roba, bo Spakinth odbił się do góry. Robinton ledwie usłyszał swoje „ochhhh” w poszumie skrzydeł… tak głośnym, jakby prawie z wszystkich członków Cechu Harfiarzy naraz zatrzepotało na silnym wietrze przy suszeniu.
Pisnął znowu, gdy Spakinth zatoczył krąg ku wschodowi, wznosząc się w górę spiralą. Budynki Cechu Harfiarzy malały w oczach tak szybko, że chłopiec nie zdążył krzyknąć ze zdumienia, gdy spiralny lot zaniósł ich wysoko nad masyw Warowni Fort. Przez chwilę widział zwrócone ku niebu białe twarze; ciekaw był, czy rozpoznają go, usadowionego przed jeźdźcem na grzbiecie spiżowego Spakintha.
— Nie przestrasz się teraz, Robintonie — krzyknął C’rob prosto w jego ucho. — Wchodzimy w pomiędzy…
I już tam byli! Robinton wstrzymał oddech, o wiele bardziej przerażony straszną, zimną nicością wokoło, niż najgorszym ze swoich dziecięcych koszmarów sennych.
Jestem tutaj. Lecisz na mnie z C’robem i kobietą. Ze mną jesteś bezpieczny, mały Robintonie.
I zanim w gardle chłopca zdążył wezbrać okrzyk przerażenia, wychynęli z zimna i czerni i krążyli ponad inną skalną Warownią.
— Pod nami Benden, chłopcze — to C’rob dotknął jego ramienia. — Nawet nie pisnąłeś. I nie zmoczyłeś sobie spodni.
Robinton oniemiał, słysząc, że mógł zrobić coś tak okropnego i aż zesztywniał pod dłonią jeźdźca. Bardzo cicho, tak, by nawet Spakinth go nie słyszał i źle o nim nie pomyślał, Robinton przyznał przed sobą samym, że gdyby musiał spędzić w lodowatym pomiędzy chwilę dłużej, rzeczywiście mogłoby się zdarzyć coś wstydliwego.
Wielu to się przytrafia, młody Robintonie, ale ty jesteś inny.
Na te słowa chłopiec wyprostował się dumnie i rozluźnił palce, kurczowo zaciśnięte na szyjnym grzebieniu smoka. Miał nadzieję, że smoki nie dostają siniaków, ale na wszelki wypadek pogładził miejsca, gdzie zostały ślady jego palców. Spakinth nic nie mówił, zajęty lądowaniem, które wymagało potężnych zamachów skrzydłami do tyłu, by zatrzymać się dokładnie przed schodami, które wiodły na mniejszy zewnętrzny dziedziniec Warowni Benden.
— Już są! Przywieźli ich Spakinth z C’robem. Przylecieli już! — Zza szerokich drzwi wybiegła gromada dzieci.
Spakinth wygiął szyję i pochylił głowę ku nadbiegającym.
Tyle hałasu, zawsze tyle hałasu — powiedział bardziej do siebie niż do jeźdźca czy Robintona. Robinton dowiedział się później, że C’rob miał pięcioro dzieci w Weyrze. Nic dziwnego, że jego smok doskonale sobie radził z maluchami, które go otaczały, gładząc po bokach i dolnych powiekach, bo tylko tam sięgały, jeśli opuścił głowę.
Potem na powitanie Mistrzyni Śpiewu i jej syna wyszli Lord Maidir i Lady Hayara, z małym dzieckiem na ręku i w zaawansowanej ciąży. Gdy Merelan zsuwała się z boku Spakintha, C’rob przesadził Robintona o jeden grzebień dalej, tak by samemu móc stanąć na wyciągniętej smoczej łapie i zsadzić chłopca na ziemią. Dzieci z Warowni wspięły się hurmem na smoczy grzbiet by poodwiązywać worki podróżne. Robinton oniemiał na taką poufałość. W ogóle nie bały się bestii, jak Libby i Lexey, no, ale przecież były przyzwyczajone, mieszkając tak blisko Weyru Benden, w którym wciąż przebywali jeźdźcy. Wszystkie dzieciaki uśmiechały się do chłopca, przedstawiając mu się po kolei, ale jego tak oszołomiło mnóstwo nowych wrażeń i entuzjazm nowych przyjaciół, że nie dał rady zapamiętać, kto jest kto. Potem mama wzięła go za rękę i oficjalnie przedstawiła Władcom Warowni.
Skłonił się, zanim podał im rękę, tak jak go uczono. Odpowiedzieli uśmiechami.
— Chcielibyśmy, żebyś był szczęśliwy w Bendenie — powiedziała Lady Hayara.
Robinton pomyślał, że ta kobieta wygląda bardzo młodo, prawie jak rówieśnica Halanny, za to Lord Maidir był stary, chyba nawet starszy od Mistrza Gennella. Wtedy Lord gestem polecił wystąpić mocno zbudowanemu chłopakowi, który stał tuż za nim.
— To Raid, mój najstarszy syn, Śpiewaczko — powiedział z dumą, kładąc chłopcu rękę na ramieniu.
Robintona ogarnęła fala niewytłumaczalnej zazdrości. Jego ojciec tak się nie zachowywał. Nie pamiętał, by ojciec w ogóle go kiedyś dotknął. A kiedy dziewczynka, nieco młodsza od Raida, przepchnęła się, by stanąć u jego boku, odsuwając Lady Hayarę, Robinton spostrzegł cień niezadowolenia na twarzy kobiety i kwaśną minę dziewczyny.
— A to moja najstarsza córka, Maizella— przedstawił ją Lord Maidir.
— Tak się cieszę, że przyjechałaś, Mistrzyni Śpiewu — zaczęła entuzjastycznie Maizella. Chwyciła Merelan za rękę i ściskała ją gorączkowo, wytrzeszczając z emocji oczy i oddychając ciężko.
— Nasza Maizella ma prześliczny głos — zachwalał ojciec z dumą — a Raid, jeśli przełamie nieśmiałość, śpiewa doskonałym barytonem. Falloner, ten z kręconymi włosami, wciąż ma ładny, czysty dyszkant…
Falloner, który stał akurat koło Robintona, wzruszył ramionami i zrobił do niego minę mówiącą wyraźnie „a czego innego się spodziewać po dorosłych”. Potem uśmiechnął się — i takie było ich pierwsze spotkanie.
— Och, ty — powiedziała Lady Hayara i postąpiła krok ku małżonkowi, na miejsce, które zwolniła Maizella.
Robinton westchnął. Po minie i zachowaniu Maizelli spostrzegł, że Merelan będzie miała z nią kłopoty. Zdawała sobie zresztą z tego sprawę, co poznał po charakterystycznym drgnieniu jej ust. Ale uśmiechnęła się uspokajająco i powiedziała, że z radością będzie uczyć każdego, kto zechce dowiedzieć się, jak prawidłowo posługiwać się głosem.
— Wiesz, ona raczej skrzeczy niż śpiewa — szepnął Falloner do Robintona, a w oczach błysnęły mu przekorne iskierki. — Jak ci się leciało na Spakinthu? C’rob wygrał losowanie. Zawsze mu się udaje. — Gdy spostrzegł, że Robinton czuje się zakłopotany taką bezpośredniością, dodał: — Urodziłem się w Weyrze, ale ojciec uparł się, żeby mnie tu oddać na naukę. No i jestem.
— Jesteś z Weyru? — Robinton przyjrzał mu się uważnie.
— Tak, i nie mam ani ogona, ani pazurów, i w przyszłości też nie będę miał, nawet jeśli Naznaczę spiżowego smoka. — Szczupła twarz chłopca na chwilę znieruchomiała w wyrazie determinacji, ale już po chwili rozjaśnił ją beztroski uśmiech. — A Naznaczę, na pewno. I będę Władcą Weyru i uratuję Pern przed Nićmi.
— Naprawdę? Cortath też mówił, że kiedy Nici są na niebie, jeźdźcy bronią Pemu.
— I to jest prawda — odrzekł z mocą Falloner i zaraz zamrugał ze zdziwienia: — Cortath z tobą rozmawiał?
— Falloner! — Obaj chłopcy odwrócili się na dźwięk głosu Lorda Maidira.
— Wiesz, gdzie są przygotowane pokoje dla Mistrzyni Śpiewu i młodego Robintona — powiedział Władca Warowni. — Zaprowadź go tam, a po drodze zabierzcie część bagaży.
— Tak jest, Lordzie Maidirze — odparł Falloner i lekko się skłonił. — Które worki są twoje? — spytał Robintona.
Robie popatrzył na stos bagaży na schodach, ale nie potrafił odgadnąć. No cóż, rzeczywiście odlecieli w pośpiechu. Jego rzeczy pakowała mama.
— Te dwa z czerwonymi pasami — powiedziała Merelan i wskazała je dłonią, a drugą uścisnęła ramię synka, by dodać mu otuchy. — I jeszcze ten mały — Robinton rozpoznał worek, do którego włożyła rzeczy spod ławki. Niewiele czasu upłynęło od tamtej chwili, a tyle rzeczy już się wydarzyło…
Falloner rzucił mu szkolny worek i sam dźwignął pozostałe dwa, choć Robinton chciał wziąć jeden z nich.
— Nie, ja to zrobię. Ten jeden raz — powiedział chłopiec z Weyru i dodał z uśmiechem: — Jeszcze nie wiesz, jakie długie schody prowadzą do waszych pokojów. Lecimy.
Weszli więc do Warowni, słysząc za sobą, krótki spór Maizelli i Raida o zaszczyt zaszczyt niesienia bagaży Mistrzyni Śpiewu. Reszta dzieciaków dopraszała się, by pokazać jej szkolną klasę, zaś dorośli próbowali powściągnąć młodzieńczy entuzjazm i zapał.
Robinton bywał w Wielkiej Sali Warowni Fort wystarczająco często, by natychmiast zorientować się, że Benden jest mniejszy. Fort był pierwszą Warownią; Benden zbudowano o wiele później i przy budowie musiano obywać się bez sprzętu Starożytnych, który ułatwiłby i przyspieszył pracę. Warownia była zwrócona na południowy wschód, więc Salę rozjaśniały promienie słońca; wielkością dorównywała Sali w Cechu Harfiarzy.
— Tymi schodami nie wolno nam chodzić — powiedział Falloner, i wskazując na imponujące schody na środku północnej ściany, które na podeście pierwszego piętra rozdzielały się na dwa łagodne łuki, skręcające w lewo i w prawo. — Rodzina Władcy Warowni mieszka z prawej strony. — Wprowadził Robintona w drzwi do niewielkiej klatki schodowej. — Trzeba chodzić tędy. Tylko się nie zapomnij i nie chodź na skróty, bo jak cię przyłapią, to zobaczysz!
Robintonowi wydawało się, że Sala ciągnie się w nieskończoność. Gdzieś daleko przyćmiony blask wpadał przez prostokątny świetlik, przyćmiewając żary, umieszczone w równych odstępach na ścianie. Schody były chyba wycięte wprost w skale, w której wykuto całą Warownię, i wydeptane setkami stóp, które wędrowały po nich przez te wszystkie lata.
Szli w górę bardzo długo, aż wreszcie na trzecim piętrze Falloner skręcił w prawo. Znaleźli się w długim korytarzu, który prowadził w dwie strony. Podłogę pokryto cienką wykładziną, która tłumiła odgłos kroków. Skręcili znowu w prawo; Robinton odgadł, że idą równolegle do zewnętrznej ściany Warowni. Po obu stronach korytarza były drzwi. Niektóre koszyki z żarami wyraźnie domagały się wymiany.
— To też nasze zadanie — uśmiechnął się przez ramię Falloner, gdy minęli trzeci wygasły kosz.
— W Cechu Harfiarzy robią to uczniowie — odparł Robinton, lekko zdyszany, bo starał się dotrzymać kroku długonogiemu chłopakowi z Weyru.
— Lord Maidir jest w porządku i Lady Hayara też, więc nie wierz w to, co ci o niej będzie opowiadać Maizella — zmienił temat Falloner. — Ile masz Obrotów?
— Dziewięć.
— To dobrze — odpowiedział nowy kolega z ulgąi aprobatą jednocześnie.
— Dlaczego? — spytał Robinton, ale właśnie skręcili w o wiele szerszy korytarz, wyłożony dywanem. Przypominał przejście do kwater Mistrzów w Cechu Harfiarzy.
— Już dochodzimy. Wyprzedziliśmy pozostałych — oświadczył Falloner, uśmiechnął się triumfalnie i szeroko otworzył przymknięte drzwi, zapraszając gestem Robintona, by wszedł pierwszy.
— Tu będziemy mieszkać? — wykrzyknął chłopiec, obracając się na pięcie, by się rozejrzeć. Przez cztery wysokie, wąskie okna sączyło się światło słoneczne, a pokój był o wiele większy niż w Cechu. W kącie stała nawet harfa, więc Robinton uznał, że to pewnie klasa szkolna i dlatego pomieszczenie jest takie duże. Tylko że nigdzie nie było ławek, ani nawet tylu stołów, by wystarczyło choćby dla połowy dzieci, które witały ich stłoczone w wejściu na dziedziniec.
— Twój pokój jest tutaj — powiedział mu Falloner i ruszył ku drzwiom z prawej strony, po gęstym dywanie pokrywającym podłogę. Robinton podbiegł razem z nim i zajrzał do pokoju mniej więcej tej samej wielkości co w domu. Odetchnął z ulgą. Falloner wyjął mu z ręki worek z przyborami szkolnymi i rzucił go na łóżko. Pozostałe dwa położył na podłodze. Potem złapał Robintona za ramię i pociągnął ku dwojgu drzwi w ścianie z lewej strony. — Macie nawet własną łazienkę — powiedział, otwierając bliższe z nich. Odkrył koszyk z żarami, by pokazać mu sanitariaty. W Cechu mieli w mieszkaniu toaletę i tylko miednicę do mycia, tu zaś pyszniła się wanna, na tyle długa, by mógł się w niej cały wygodnie wyciągnąć. Mama będzie zachwycona, pomyślał.
Za następnymi drzwiami była druga sypialnia, równie elegancko umeblowana co pokój dzienny, ale mniejsza od niego, choć i tak większa niż sypialnia rodziców w Cechu Harfiarzy.
Gwizdnął ze zdziwienia i aprobaty; gapił się zachwycony na meble i obrazy, którymi ozdobiono ściany.
— Nada się? — spytał Falloner i przekrzywił głowę, wyraźnie rozbawiony wytrzeszczonymi oczami rozglądającego się chłopca.
— Mama będzie bardzo zadowolona. Lubi taki ciemnoczerwony kolor.
Usłyszeli głosy w korytarzu; to nadchodziła Merelan wraz z gospodarzami. Lady Hayara kiwnięciem głowy wyraziła zaskoczenie, że chłopcy znaleźli się w mieszkaniu przed wszystkimi, i gestem za prosiła Merelan do wejścia.
— Mamy nawet wannę, mamo, i wreszcie zmieszczę się w niej z głową! — zawołał Robinton.
Merelan roześmiała się, a Maizella z pogardą uniosła brwi. Robinton już miał się najeżyć, gdy Falloner mrugnął do niego, przyminając, co mu opowiadał o dziewczynie kilka minut temu.
— Jest dłuższa niż te, które mamy w Cechu, ale nie tak szeroka — powiedział tylko obronnym tonem.
— Jesteśmy podłączeni do źródła ciepła dla Weyru — wyjaśniła Lad Hayara — a to prawdziwe błogosławieństwo. W tylu innych Warowniach trzeba podgrzewać wodę do kąpieli. Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie, Merelan — dodała, pokazując jej większą sypialnię. Myślę, że wystarczy tu miejsca na małe łóżko, jeśli wolałabyś, twój syn spał obok…
— Ależ skąd — roześmiała się Merelan. — Robinton jest już na tyle duży, że powinien mieć własny pokój.
Robinton miał ochotę pokazać język Maizelli w odpowiedzi na jej wyniosłą minę, ale wiedział, że matce się to nie spodoba. Zresztą dziewczyna przypominała mu Halannę i wolał nie budzić w niej niechęci. Wystarczyła mu jedna nieprzyjaciółka.
— No cóż, w takim razie rozgośćcie się. Chodźcie, dzieci, poznacie się bliżej przy kolacji — powiedziała Lady Hayara, układając wygodniej dziecko trzymane w ramionach i gestem wypraszając resztę młodzieży z pokoju. — Aha, poproszę, żeby przyniesiono wam tu coś do jedzenia, bo ominęliście południowy posiłek. Kolacja będzie za dwie godziny, przy przelocie na wschód jest spora różnica czasu, sami wiecie.
Merelan podziękowała uśmiechem, odprowadziła Władczynię Weyru do drzwi, a za nimi poszła reszta dzieci. Gdy wszyscy wyszli, odwróciła się do Robiego.
— No, już! — westchnęła głęboko i uśmiechnęła się do niego smutnym uśmiechem. — Pokaż mi swój pokój, synku.
— Prawie taki sam jak w Cechu, mamo… — Robinton ucichł nagle, kiedy się zorientował, gdyż ten smutny uśmiech powiedział mu, że nie należy pytać, dlaczego wyjechali tak nagle, bez zapowiedzi.
Choć nie ruszył się z miejsca, matka sama poszła do jego pokoju i obejrzała go pobieżnie.
— Zaprzyjaźniłeś się z Fallonerem po drodze? — spytała, obchodząc duży pokój i dotykając różnych sprzętów.
— On się urodził w Weyrze — odparł Robinton z nutką podziwu.
— To prawda. Mam nadzieję, że będzie się uczył z równym zapałem co reszta. Po to tu jestem. — Usiadła w fotelu i niespodziewanie wybuchnęła płaczem.
Robinton podbiegł do niej i zaczął gładzić po włosach i po ramionach. Matka bardzo rzadko płakała. Przytuliła go do siebie, mocząc mu łzami koszulę, a on tylko tulił się do niej i powtarzał, że wszystko będzie dobrze, są przecież razem, w tej Warowni jest całkiem przyjemnie, a Władcy są bardzo mili i bardzo im zależy na Merelan.
— Tak, zależy im na nas, prawda? — powiedziała w końcu, lekko się wzdrygnęła i usiadła prosto. — Przepraszam, że wszystko to spadło na ciebie tak nagle, Robie, ale Lord Maidir bardzo nalegał, żebym przyjechała i uczyła muzyki te obiecujące dzieciaki. I nagle wydało mi się, że to dobry pomysł, byśmy sobie odpoczęli od Cechu. Mistrz Gennell zgodził się ze mną i namawiał mnie na tę posadę. Akurat przyleciał smok…
— Nazywa się Spakinth — wtrącił Robinton. Uśmiechnęła się przez łzy, już znacznie spokojniejsza.
— Skąd wiesz?
— Powiedział mi.
— C’rob ci powiedział?
— Nie, Spakinth. Przechyliła głowę na bok.
— Ty słyszysz smoki?
— No cóż, wtedy, kiedy one tego chcą.
— Och, Robie! — objęła go mocno. — Mało kto to potrafi. Może się okazać, że kiedyś Naznaczysz, a to by rozwiązało wszystkie problemy. — Ostatnie zdanie powiedziała, bardziej do siebie niż do niego.
— Ale mógłbym być jednocześnie harfiarzem, prawda? — Smoki nie odpowiedziały jednoznacznie na to pytanie, ale może mama będzie wiedziała.
— Myślę, że to zależy od wielu rzeczy — odparła, otarła oczy i wreszcie zaczęła zachowywać się jak zwykle. — Na przykład musi nastąpić Wylęg, kiedy ty akurat będziesz w odpowiednim wieku. Smoki w czasie Przerwy nie znoszą wielu jaj, wiesz? Naznaczać mogą tylko młodzi ludzie poniżej dwudziestu Obrotów, a pierwszeństwo mają dzieci z Weyru. No cóż, tu przynajmniej dowiesz się więcej o Weyrach, a to może wyjść ci tylko na dobre.
Uwaga ta nie była właściwie przeznaczona dla niego, ale nie przeszkadzało mu to, bo rzeczywiście chciał się więcej dowiedzieć o Weyrach. Lord Grogellan zabronił wchodzić do opuszczonego Weyru Fort. Może właśnie dlatego każdy chłopiec musiał tam samotnie spędzić noc przed ukończeniem dwunastu lat, bo w przeciwnym wypadku uznano by go za tchórza.
— Czy będę mógł kiedyś pójść do Weyru? — spytał Robie z zapałem. W ten sposób poznałby zamieszkały Weyr i nie bałby się tak bardzo opuszczonego.
— Myślę, że to możliwe. Przyjechałam tu między innymi po to, by pomóc C’ganowi, który aktualnie jest Śpiewakiem w Weyrze. Koniecznie musi pogłębić wykształcenie. — Matka lekko się roześmiała. — Będę miała tyle pracy, że nawet nie… — przerwała i wstała. — No cóż, trzeba się tu zagospodarować, prawda? A może jesteś głodny i chcesz zobaczyć, co my tu mamy?
Chłopiec spostrzegł talerz z drobnymi ciasteczkami i podsunął się w tamtym kierunku.
— Dobrze, ale tylko dwa, żebyś się nie najadał słodyczami. Ja też spróbuję… bardzo ładnie pachną. Świeże… równie dobre, jak ciasteczka Lorry… — rozmawiając wesoło pomagała mu układać rzeczy, choć wolałby to zrobić sam. — Nie chciałam przeciążać smoka — wyjaśniła — więc nie zabrałam wszystkich twoich rzeczy, kochanie, tylko ten najnowszy bębenek i flety… mamy moją gitarę do ćwiczeń, a może tu będzie dość drewna, żebyś sobie sam zrobił nową. Wiem, że Mistrz Bosler powiedział, że możesz już zacząć przygotowywać drewno. To jest najbardziej czasochłonne przy robieniu gitar, wiesz? Jestem pewna, że znajdziemy tu jelita na struny, kiedy dojdziesz już do tego etapu. Zabrałam też twoje nowe świąteczne ubranie, bo tu w Bendenie na pewno często zdarzają się różne uroczystości. Lord Maidir i Lady Hayara są bardzo lubiani. Mają tu szkolną klasę, więc te rzeczy zostawimy w worku, dobrze? No, już wszystko gotowe, teraz ty możesz mi pomóc.
Robinton zorientował się, że matka też zabrała niewiele ubrań — tylko jedną suknię na Zgromadzenia i jedną z tych pięknych długich kreacji, w których śpiewała na koncertach. Przywieźli za to bardzo dużo nowych partytur, głównie tych, z których Merelan uczyła, ale za to nic napisanego znajomym, szerokim pismem ojca. Dziwne. Nagle poczuł jakieś drgnienie w żołądku, i to wcale nie od jedzenia słodyczy.
— Mamo, czy tata przyjedzie nas odwiedzić?
Zatrzymała się, odwrócona plecami, a potem powoli zwróciła ku niemu twarz, na której gościł niespotykany, obojętny wyraz.
— To będzie zależało od twojego ojca, Robintonie — odpowiedziała i zaczęła pracowicie układać rzeczy w najwyższej szufladzie komody. — Prawdopodobnie przyjedzie tu, do Bendenu, na Wiosenne Zgromadzenie — dodała zupełnie innym tonem, jakby było jej wszystko jedno. — Teraz się wykąpiemy, dobrze? Pewnie niedługo trzeba będzie zejść na posiłek — wskazała na okna, za którymi zapadał zmrok, a potem zasłoniła je ciężkimi kotarami, jakby odcinając ich od czegoś więcej, niż tylko od dziennego światła.
Wieczorem, przy kolacji, Robinton siedział razem z dziećmi z Warowni. Przy tym stole panował spory tłok — naliczył dwadzieścioro czworo biesiadników — ale Falloner zatrzymał dla niego miejsce obok siebie.
— Nie ma dobrze, ty nosiłeś jego rzeczy na górę — stwierdził jeden z synów Władcy Warowni i prędko usadowił się po prawej stronie Robintona. — Mama mówiła, że wszyscy mamy tak się zachowywać, żeby się czuł jak u siebie w domu, a ty już miałeś okazję.
— My jesteśmy kumple — odparł z godnością Falloner — ale możesz usiąść z drugiej strony, Hayonie. To najstarszy syn Lady Hayary — wyjaśnił i zaczął przedstawiać Robintonowi wszystkich siedzących przy stole. — Obok niego siedzi Rasa, dalej Naprila, Anta, Jonno, a po drugiej stronie Drevalla.
Robinton rzucił okiem na główny stół, przy którym jego matka siedziała między Lordem Maidirem a Raidem. Maizella zajmowała miejsce u boku macochy.
— Przenieśli się tam od dziecinnego stołu w zeszłym roku — prychnął pogardliwie Falloner. Wziął od obsługującej ich kobiety chleb i deseczkę i zaczął kroić zgrabne kromki, podając je na czubku noża wszystkim po kolei wokół całego stołu. — Pewnie gulasz, idę o zakład — dodał. Pewnie by wygrał, bo zaraz na stole pojawił się duży garnek.
— Moja kolej — powiedziała Anta, wstała i złapała łyżkę, zanim Falloner j ej dopadł.
— No dobra, tylko nie narozlewaj — odpowiedział, usiadł i dał Robintonowi przyjacielskiego kuksańca.
Robinton zauważył, że przy dużym stole nie jedzono gulaszu, tylko najpierw zupę, a potem coś, co wyglądało jak mięso z whera, sosy, warzywa i bułeczki. Spostrzegł także, że matka tylko bawi się jedzeniem na talerzu, zamiast jeść, chociaż jednocześnie rozmawia z Lordem i jego synem i zachowuje się normalnie. Tylko nie uśmiecha siej tak często, jak przy dużym stole w Cechu. Ani razu nie usłyszał jej śmiechu. Gulasz był smaczny, chleb też, a Robinton był głodny. Na deser przy małym stole podano ciasteczka i owoce, które zniknęły zdumiewająco szybko, choć Robinton wcale nie widział, żeby wszystkie zjedzono przy stole. Może mamę traktują ze szczególnym szacunkiem, jako Mistrzynię Śpiewu, pomyślał, uznając, że to słusznej i normalne. Tym bardziej, że i on na tym korzystał.
Kiedy przy dużym stole wszyscy skończyli jeść, mama trochę śpiewała. Refren powtarzali wszyscy, i to wyszkolonymi głosami, więc Robie się zastanawiał, po co w Bendenie Mistrzyni Śpiewu klasy jego matki. Wystarczyłby dobry czeladnik. Ale przecież miała uczyć Maizellę. Zmarszczył nos. Dziewczyna śpiewała głośno, co znaczyło, że jest dumna ze swojego głosu. Był nie najgorszy, trzeba przyznać, ale nie powinna tak skrzeczeć; przydałoby jej się też popracować nad oddechem.
Matka zaśpiewała tylko cztery pieśni, uśmiechnęła się i zachęcająco kiwnęła głową, gdy przyniesiono instrumenty. Zaprosiła muzykantów, by usiedli bliżej dużego stołu. Znalazło się dwóch gitarzystów — wysoki, blady starszy mężczyzna i młody chłopak, podobny do starego, pewnie jego syn albo siostrzeniec; był skrzypek, który trzymał instrument na kolanie zamiast pod brodą, ale miał doskonale opanowane palcówki. Jakaś kobieta grała na flecie, obok niej stanęło dwóch kobziarzy, obaj młodzi; pojawił się też bębnista, na tyle rozsądny, że tłumił głośne werble. Naturalnie, gdy Merelan gestem zaprosiła wszystkich do śpiewu, cała sala przyłączyła się do niej w refrenie pierwszej pieśni. Nawet całkiem nieźle śpiewają na głosy, ocenił Robinton, choć sam nie usiłował się wyróżniać, tak jak zrobiłby to w Cechu. Falloner śpiewał z zapałem, dobrym, mocnym altowym dyszkantem, podobnie jak reszta dzieci przy stole. Pewnie się popisywał, ale Robinton przywykł do takiego zachowania, typowego dla nowych uczniów Cechu, i udawał, że nic nie zauważa.
— Uprzejmość nie kosztuje nawet jednej marki, niezależnie od tego, gdzie się jest ani co się robi — powtarzała mu matka. — Żadnemu śpiewakowi— profesjonaliście nawet na myśl nie przyjdzie zagłuszać innych — mówiła równie często, szczególnie gdy miała te wszystkie kłopoty z Halanną. Miał nadzieję, że Maizella nie będzie aż tak trudna.
Choć nie znał wszystkich słów, Robinton śpiewał z matką nową pieśń, którą zakończyła swój występ tego wieczoru. Potem z wielką słodyczą przeprosiła wszystkich, że śpiewała tak krótko i obiecała, że następnym razem będzie więcej muzyki, gdy tylko przywyknie do bendeńskiego czasu.
Usiadła wśród entuzjastycznych braw i okrzyków.
Falloner trącił Robintona łokciem i wstał.
— Znajdziesz sam drogę do pokoju, Rob? — spytał. — Zaraz każą nam wyjść z sali, bo dorośli chcą zostać sami.
Lady Hayara wstała i gestem pożegnała młodzież, która posłusznie wstała i ruszyła ku wyjściu. Mama pochwyciła wzrok Robintona i ruchem ręki poprosiła, by poczekał na nią.
— Pójdę z mamą — powiedział Rob, choć wolałby zostać z Fallonerem i dowiedzieć się od niego różnych rzeczy.
— Ale masz szczęście — odpowiedział jego nowy kolega szeptem. — Pokój tylko dla siebie. Ja mam pół tuzina współmieszkańców. No cóż, w Weyrze było tak samo — dodał filozoficznym tonem. — Do zobaczenia jutro.
— Dziękuję, Fallonerze — odpowiedział Robinton nieśmiało, ale serdecznie. Odpowiedział mu uśmiech chłopca z Weyru, który przywołał do siebie młodsze dzieci i poprowadził je do wyjścia.
Robinton nigdy nie dowiedział się od matki, jaka była prawdziwa przyczyna nagłego wyjazdu z Cechu, ale za to zorientował się, że nikt w Bendenie nie spodziewał się przybycia słynnej Mistrzyni Śpiewu. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z jej pobytu, ponieważ uciszyła nieco krzykliwy, choć rzeczywiście dobry głos Maizelli. Cieszyło się z tego nie tylko przyrodnie rodzeństwo dziewczyny, ale i wielu dorosłych mieszkańców Warowni. Lord Maidir był dobrym człowiekiem i sprawiedliwym Władcą, ale uwielbiał szesnastoletnią Maizellę, której w odróżnieniu od brata, Raida, brak było mądrości i zdrowego rozsądku. Robie uważał, że Raid jest nadmiernie sztywny i zadufany, ale syn Władcy najwyraźniej odziedziczył po ojcu sprawiedliwość i uczciwość, chętnie przyjmując krytykę od dorosłych, którzy kierowali tą ogromną Warownią. Jego siostra nie zaskarbiła sobie powszechnej sympatii, za to on był lubiany. Wszyscy wiedzieli bez słów, że Hayona, Rasę i Naprilę trzeba bronić przed Maizellą, która albo złośliwie im dokuczała, albo całkiem ignorowała, zależnie od tego, jaki miała humor.
Robinton, przyzwyczajony do takiego zachowania po licznych: przeprawach z Halanną, nauczył się uśmiechać, trzymać język za, zębami i nie reagować na zaczepki. Nieco później miał okazję do pewnego rodzaju zemsty, gdy mama poleciła Maizelli zaśpiewać z nim w duecie. Wiedział, że ma dobry dyszkant i że dzięki Washellowi i matce uzyskał więcej niż wystarczające wykształcenie. Właściwie planowano, że zastąpi Londika jako główny sopran chłopięcy, gdy Londik przejdzie mutację. Wiedział jednak, co działo się z uczniami, którzy pysznili się swoimi zdolnościami. Poza tym mama nie zniosłaby takiego zachowania nawet przez chwilę, tylko wytargałaby go za uszy, żeby przypomnieć mu, gdzie jest jego miejsce.
Praca z Halanną również i Merelan nauczyła paru sztuczek, przydatnych przy temperowaniu zarozumiałych dziewczyn.
— Mam śpiewać z tym dzieciakiem? — spytała Maizella obraźliwym tonem.
— Masz śpiewać z dobrze wyszkolonym sopranem, którym mój syn dysponuje. — Merelan zamilkła na chwilę, po czym dodała: — Ten dzieciak udowodni ci za chwilę, że wie o muzyce o wiele więcej niż ty. Zaczynamy od „Teraz już czas…”
Merelan ledwie dostrzegalnie mrugnęła lewym okiem do Robintona, unosząc dłonie, by dyrygować. Był gotów. Wiedział, że chciała, by zaśpiewał pełnym głosem, czego zwykle nie robił, bo zdawał sobie sprawę, że nie należy wybijać się w chórze. Maizella o mało nie przepuściła swojego wejścia, tak się na niego zagapiła. Robinton z wielką satysfakcją przeżył ten moment chwały, podobnie jak inni, o czym świadczył pochlebny szmer wśród reszty uczniów.
Maizella naturalnie chciała go zagłuszyć, więc matka przerwała taktownie i przywołała ją do porządku.
— Przy śpiewaniu duetów głosy powinny być zrównoważone, wtedy efekt będzie najlepszy. Wiemy, że potrafisz głosem wypłoszyć pajęczaki z sieci, Maizello, ale w tym pokoju ich nie ma. — Merelan skarciła wzrokiem rozchichotaną klasę. — Zaczynamy od „Teraz już czas” i proszę śpiewać razem z sopranem, a nie przeciw! niemu.
Tym razem Maizella przyciszyła nieco głos i nawet ona zauważyła efekt — choć sądząc po ponurej minie, wcale nie była zadowolona.
— O wiele lepiej, Maizello, o wiele lepiej. Zobaczmy, czy uda nam się dołączyć trzeci głos. — Kiedy Merelan zaczęła partię sopranu, dokładnie pokazała, co to znaczy równoważyć siłę głosu.
Gdy ucichł śpiew, reszta dzieci zaczęła bić brawo.
— Nie powiedziałeś mi, że umiesz tak śpiewać — oskarżył Robintona Falloner, gdy wybiegli na boisko na półgodzinną przerwę w zajęciach.
— Nie pytałeś — odparł Robinton z uśmiechem.
— Czekałeś, żeby wykończyć Maizellę?
— Nie czekałem — odparł Robinton i odbił dużą piłkę do gry w króla. Do wysokiego słupa przymocowano obręcz, do której chłopcy celowali po kolei. Chodziło o to, ile trafnych rzutów gracz zaliczy w czasie jednej kolejki. Rob całkiem nieźle dawał sobie radę, ale w tym momencie, celując, zobaczył w dali lecące w szyku smoki i piłka nawet nie dotknęła obręczy.
Falloner przechwycił piłkę z rąk pełnego nadziei Hayona i bez trudu trafił w obręcz. Zgrabnie złapał piłkę, po czym cofnął się do białej linii, by dalej rzucać.
Robinton w ogóle nie zwracał na nich uwagi, wpatrując się w znikającą błyskawicznie formację smoków w kształcie ptasiego klucza.
— Musisz się szybko przyzwyczaić do widoku smoków, bo skończy się na tym, że nawet nie dotkniesz piłki — powiedział Falloner, gdy wracali do klasy po przerwie.
— Pewnie można się do tego przyzwyczaić — odparł Robinton — ale to dla mnie ważne, że oglądam je tak po prostu, jak w balladach.
Falloner popatrzył na przyjaciela ze zdziwieniem.
— Pewnie tak jest. To tak samo, jak ja zdziwiłem się, że śpiewasz równie dobrze jak dorośli harfiarze. Słuchaj, chodźmy postraszyć wher–stróża! — zaproponował niespodziewanie, uśmiechając się od ucha do ucha.
Robinton spojrzał na niego zdumiony.
— Przecież ty jesteś z Weyru!
— No to co? Przecież to nie smoki, a to taka frajda sprawić, żeby wyły na cały głos. — Falloner nie skończył zdania, bo Robinton zaatakował go bykiem, przewrócił na ziemię, a potem siadł mu na piersi i zamierzył się pięścią.
— Nie pozwalam drażnić wher–stróży, ani w Warowni, ani w Cechu, ani tutaj! — powiedział głośno i dobitnie. — Powiedz, że nie będziesz tego robił! — Odwiódł ramię, gotów do ciosu.
— Ale to ich nie boli…
— Jeśli płaczą, to znaczy, że je boli. Obiecujesz?
— Jasne, nie ma sprawy, Rob.
— Serio?
— Niech nigdy nie zostanę jeźdźcem, jeśli nie dotrzymam! — wykrzyknął Falloner z żarem. — Puść mnie już. Jakiś kamień uwiera mnie w żebra.
Robinton pomógł przyjacielowi wstać i otrzepał go z kurzu. — Tylko żebym cię nie przyłapał na złamaniu słowa.
— Przecież ci obiecałem! — odparł Falloner ostro. — Nie mam pojęcia, co w ciebie wstąpiło.
— Po prostu nie lubię ich wycia — Robinton zadygotał konwulsyjnie. — Wchodzi mi przez uszy aż do kości w piętach. Jak skrzypienie kredy po tabliczce.
— Naprawdę? — Falloner też się otrząsnął na samą myśl o tym dźwięku. — Mnie to nie przeszkadza, ale… — uniósł ręce obronnym gestem, bo Robinton znów zacisnął pięści. — Dotrzymam słowa — powiedział, kręcąc głową ze zdumieniem. Zachowanie przyjaciela było dla niego niepojęte.
Naturalnie, w Warowni byli też inni nauczyciele, uczący czytania, pisania i arytmetyki w zakresie, jaki musiało każde dziecko opanować do dwunastego roku życia. Później młodzież terminowała w Cechach, które jej odpowiadały, albo pracowała w gospodarstwach i Warowniach rodziców. W dużej Warowni, takiej jak Benden było dość uczniów, by podzielić ich na klasy według wieku i poziomu umiejętności. Wszyscy jednak spędzali godzinę dziennie na nauce muzyki u Mistrzyni Śpiewu.
Młodsze dzieci nawet nie zauważyły, że to Mistrzyni i jej syn uczyli je gam i czytania nut. Wiedza i umiejętności Robintona znacznie wykraczały poza to, czego poprzedni harfiarz nauczył Fallonera i Hayona. Robinton zresztą nie miał nic przeciwko tym obowiązkom. Lubił obserwować, jak maluchy uczą się szybciej, kiedy stosował różne sztuczki ułatwiające im pracę — tak jak kiedyś pomagał Lexeyowi. W zaciszu własnego mieszkania matka uczyła go indywidualnie i zachęcała do posługiwania się jednym z instrumentów, gdy komponował. W dalszym ciągu pisał muzykę. Musiał to robić. Melodie po prostu kłębiły mu się pod czaszką, nie dając spokoju, póki ich nie zapisał, szczególnie gdy przedtem oglądał smoki na niebie. Z przyzwyczajenia nigdy nie wspominał o komponowaniu, więc nikt, nawet Falloner, nie zdawał sobie sprawy, że pieśni, których uczą się od Merelan, zostały napisane przez Robintona.
— To nie Cech Harfiarzy, Robie — wyjaśniała mu cierpliwie matka, zanim zaczęła uczyć jego pierwszej piosenki w klasie. — Tam wszyscy cię znają. Nie chciałabym postawić cię w niewygodnej sytuacji. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Robinton zastanawiał się przez moment.
— No, Maizella pewnie by się wściekała, że musi śpiewać coś, co ja napisałem — uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Ale kiedyś jej o tym powiemy, dobrze, mamo? — dodał z tęsknotą w głosie.
Zwichrzyła mu włosy.
— Obiecuję ci to, kochanie. Kiedy będzie najlepiej rokujący moment.
— To znaczy dobry, prawda? Zaśmiała się. — Właśnie…
— Harfiarze bardzo często używają takiego słowa.
— Być harfiarzem to nie tylko znać słowa i melodię różnych pieśni. — I nie tylko wiedzieć, kiedy można je zaśpiewać, prawda? — dokończył za nią.
Wzięła go pod brodę i przyjrzała się uniesionej buzi z głębokim namysłem.
— Sądzę, kochany synu, że będziesz znakomitym harfiarzem.
— Takie mam plany — odparł, spoglądając na nią figlarnie. Najpierw go przytuliła, a potem poprosiła, by pokazał odrobione ćwiczenia z teorii kontrapunktu, które mu niedawno zadała.
Któregoś wieczoru Merelan poprosiła Maizellę, by po kolacji zaśpiewała jedną z nowych pieśni. Z początku wszyscy nadal rozmawiali, ale z czasem pełna szacunku cisza nagrodziła wyraźną poprawą tembru i siły głosu młodej śpiewaczki. Maizella usiadła zarumieniona z radości i nie zauważyła nawet, że brawa wyrażały bardziej ulgę niż aplauz słuchaczy. Potem Merelan poprosiła, by wraz z Robintonem zaśpiewali duet, który ćwiczyli na zajęciach.
Merelan wiedziała już, kto spośród mieszkańców Warowni ma dobry głos, więc coraz częściej śpiewano na cztery głosy, z towarzyszeniem większej liczby instrumentów. Pojawiły się też nowe pieśni, a chór znacznie się powiększył.
Potem, mniej więcej w sześć siedmiodni po przyjeździe do Bendenu, Falloner powiedział Robintonowi, że do Warowni mają przyjechać Władcy Weyru oraz dowódcy kilku skrzydeł z żonami.
— Często tu przylatują? — spytał zachwycony Robinton. Czy mamą poprosi go, by zaśpiewał jeźdźcom smoków? Na pewno po kolacji będzie muzykowanie.
Falloner wzruszył ramionami.
— Dość często. S’loner i Lord Maidir bardzo się lubią, bo Benden wierzy w jeźdźców smoków, a Carola, Władczyni Weyru, to córka najstarszej siostry Hayary. To znaczy, że są krewniaczkami.
— S’loner? — Zdumiony Robinton zagapił się na przyjaciela. Wiedział, w jaki sposób w Weyrach nadaje się dzieciom imiona — zwykle łącząc część imienia matki i ojca w jedno. — Twój ojciec jest Władcą Weyru?
— No, tak — Falloner obojętnie wzruszył ramionami. Potem uśmiechnął się, widząc pełną zaskoczenia minę kolegi. — Między innymi dlatego na pewno Naznaczę spiżowego smoka i będę miał szansę stanąć w Wylęgarni, jeśli tylko smoczyca zniesie jaja w odpowiednim czasie. Wielu moich przodków było Władcami — wyprostował się z dumą. — Uczę się tutaj, w Bendenie, bo powinienem dostać lepsze wykształcenie niż w Weyrze. Tam nie ma harfiarza wykształconego w Cechu. Jeśli mam przewodzić Weyrowi podczas następnego Opadu, powinienem wiedzieć więcej niż przeciętny spiżowy jeździec, prawda?
— Pewnie tak — mruknął Robinton, starając się pogodzić z nowo odkrytym statusem przyjaciela.
— Ach, przestań się na mnie tak gapić, Robie! — Falloner przyjacielsko klepnął go po ramieniu.
Robinton musiał to wszystko opowiedzieć matce, gdy byli sami w pokoju.
— Wiedziałam o tym, kochanie. To jeden z powodów, dla których popieram twoją przyjaźń z Fallonerem. To dobry chłopak i ma dość inteligencji, by uczyć się z ochotą. Mam wrażenie, że to ważne, by skorzystał z szansy i dowiedział się, jak funkcjonuje Weyr. Tym dziej, że teraz mamy już tylko jeden — zapatrzyła się w dal i zamilkła na dłuższą chwilę.
— Chyba o tym jest Pieśń–Zagadka, prawda?
— Nie wiedziałam, że ją znasz — powiedziała ostro i popatrzyła niego z uwagą. — Jak na nią natrafiłeś?
— Ach, w Archiwum, gdy przepisywałem jakieś rozsypujące się partytury. Mistrz Ogolly mówi, że mam dobre, wyraźne pismo, wiesz?
— Tak, kochanie, wiem o tym — pogładziła gęste, ciemne loki. — Znasz melodię?
— Naturalnie, że tak, mamo — odpowiedział z pewną urazą. Ona powinna wiedzieć najlepiej, że zapamiętywał linię melodyczną po pierwszym wysłuchaniu albo przeczytaniu.
— Ano tak, oczywiście — lekko poklepała go po głowie. — Przesłuchaj sobie w pamięci tę pieśń. Może zaśpiewasz ją dziś wieczór. Myślę, że chłopięcy dyszkant doda jej dramatyzmu. Tak, kochanie, przećwicz ją sobie.
Falloner nie zasiadł z dorosłymi przy głównym stole, choć Robinton myślał, że S’loner poprosi go do siebie. Carola nie była matką Fallonera; chłopiec, siadając na zwykłym miejscu koło Robintona, mruknął pod nosem, że ona nie przepada ze weyrzątkami S’lonera.
— Weyrzątka to małe smoki, prawda?
— Tak — parsknął Falloner. — Nazwać tak dzieci to nie komplement — dodał, celując kciukiem w pierś. — Ona rodzi tylko dziewczyny. Jeśli w ogóle.
Robinton kiwnął głową i uznał, że to nie najlepszy moment na dalsze pytania dotyczące Weyru. Poza tym podano świąteczny obiad, również dla niższego stołu, bo Nerat dostarczył świeżych pąsów i innych delikatesów, które przywieziono na smoczym grzbiecie.
Robinton z zachwytem obserwował, jak wielkie bestie, wysadziwszy jeźdźców i bagaż na dziedzińcu, sadowiły się na urwisku Bendenu, na wysokości Wzgórz Ogniowych. Złota królowa, Feyrith, usadowiła się dokładnie w środku; pozostałych dziesięć smoków, włącznie z jej partnerem, rozsiadło się po obu stronach, jak strażnicy. Nie miało to większego sensu, bo przecież na całej planecie nie znalazłby się nikt, kto odważyłby się zaatakować królową, a tym bardziej jedenaście smoków. Robinton uznał, że to najpiękniejsze stworzenia na świecie, gdy tak siedziały, zaglądając na dziedziniec, a ich piękne fasetowe oczy lśniły w ostatnich promieniach słońca. Nie przypuszczał, że spiż może mieć tyle różnych odcieni.
Cortath? Kilminth? Spakinth? — odważył się spytać w myślach na próbę. Nie było odpowiedzi. No cóż, pewnie na wzgórzach nie było żadnego ze smoków, z którymi rozmawiał poprzednio. Z daleka trudno mu było dostrzec indywidualne cechy ich pysków. A może nie chciały rozmawiać z małym chłopcem, bo właśnie stały na straży królowej?
Wieczorne występy były niemal równie wspaniałe, jak poprzedzający je posiłek. Popisywali się nie tylko akrobaci, ale i mężczyzna, który potrafił sprawić, że różne rzeczy znikały, a potem wyciągał je zza ucha Raida albo z rękawa Maizelli. Wreszcie wyjął z rękawu swojej szaty najmniejszego pieska na świecie, a spod kapelusza — małego węża tunelowego.
Gdy po tych rozrywkach wszyscy znowu usiedli, Merelan dał sygnał śpiewakom i szkolonym przez siebie instrumentalistom, b zajęli miejsca. Robinton podbiegł do grupki muzyków. Na cześć jeźdźców wykonano najpierw Pieśń o Obowiązkach, jedną z pierwszych Ballad Instruktażowych, których każdy harfiarz najpierw uczył swoją klasę; przed każdym Zgromadzeniem Robinton słyszał, jak ćwiczy ją cechowy chór. Rzucił okiem na Władców Weyru i przekonał się, że spodziewali się usłyszeć tę pieśń, ale że zaskoczył ich podkład instrumentalny i jakość solowych partii. Robinton zaczekał na znak matki i zaśpiewał pierwszą zwrotkę. Zauważył zdumienie malujące się na twarzy S’lonera, więc śpiewał z tym większym zapałem dla tak niecodziennej publiczności.
S’loner uśmiechał się i wybijał rytm palcami aż do chóralnego refrenu, kończącego się słowami: „Od niebezpieczeństw, z którymi walczą smoki”. Rozległy się zasłużone, entuzjastyczne oklaski, które rozpoczął S’loner.
Potem ze swojego miejsca w chórze wystąpiła Maizella. Robinton usłyszał szmer niezadowolenia. Dzięki naukom Merelan i tu czekała jednak niespodzianka. Dziewczyna, zamiast stanąć wyzywająco na środku, jakby chciała powiedzieć, że oto teraz zaśpiewa i wszyscy mają jej słuchać, wysunęła się skromnie i profesjonalnie przed zespół i spojrzała na Merelan, która akompaniowała jej na gitarze.
Robinton za nic nie oddałby widoku twarzy Władczyni Weyru Caroli, która wyrażała całkowitą niechęć — do momentu, gdy Maizella zaczęła śpiewać. Nawet S’loner popatrzył na dziewczynę z zadowoleniem i mruknął coś do Maidira, który kiwnął głową i uśmiechnął się w odpowiedzi.
Merelan zaśpiewała drugi głos w czterowierszowym refrenie. Gorące brawa nagrodziły zarówno jej śpiew, jak i postępy Maizelli. Kiedy młoda śpiewaczka wróciła na miejsce, rozległ się przyjemny, pochwalny szmerek.
Merelan dała znak chórowi i wszyscy zaśpiewali niedawno skomponowaną w Cechu balladę, która miała tak zaraźliwy rytm, że po chwili wszyscy słuchacze klaskali i tupali do taktu.
Zespół muzyczny zagrał nową melodię i choć Robinton pochwycił kilka fałszywych nut, wiedział, ile pracy kosztował muzyków ten występ. Jeszcze kilka prób i będą równie dobrzy jak zespoły, które grywają na Zgromadzeniach. Cieszył się jednak, że jego pieśni będzie akompaniować tylko mama. Nadszedł wreszcie jego występ. Podszedł do niej, gdy go zaprosiła gestem. W jednej dłoni trzymała flet, drugą położyła na jego ramieniu i wygłosiła krótki wstęp.
— To bardzo stara pieśń i choć powinna być w repertuarze wszystkich harfiarzy, niestety poszła w zapomnienie. Nie znalazłam jej nawet w bogatej bibliotece Bendenu, więc chyba już najwyższy czas, by ją wam przypomnieć — uśmiechnęła się do publiczności. — W przyszłym tygodniu zacznę jej uczyć wasze dzieci, więc słuchajcie uważnie.
Przytknęła ustnik do warg i kiwnięciem głowy dała znak synowi.
Wszyscy odeszli, odeszli przed siebie.
I tylko echo powtarza pytanie
w pustym, zamarłym Weyrze…
Dlaczego jeźdźcy odeszli?
Dokąd odeszły smoki?
Tylko wichry hulają po Weyrach.
Jak pusto, jak obco dokoła —
odeszli nasi obrońcy… lecz dokąd?
Czy zamieszkali w nowym Weyrze,
gdzie Nici sieją zniszczenie?
Ile światów dzieli nas od nich?
Dlaczego pusty jest Weyr?
W zdumionej ciszy Robinton wyciszył ostatnią nutę, a jego matka opuściła flet. Cisza była niemal krępująca, ale wiedział, że zaśpiewał dobrze. Wszyscy wpatrywali się w nich, jakby nie wierzyli własnym uszom.
Rozległo się skrzypnięcie krzesła i powstał S’loner. Miał surowy wyraz twarzy.
— Dziękuję ci, Mistrzyni Śpiewu, za piękne wykonanie klasycznej Zagadki — tu skłonił się im obojgu z największym szacunkiem. — Od Pokoleń prześladuje ona wszystkich Władców Bendenu. Nauczyłem się jej jako Weyrzątko, ale nie słyszałem jej od… ach, od dziesięcioleci. Myślę, że powinno się ją częściej wykonywać. Może wtedy ktoś znajdzie odpowiedź.
— To znaczy, S’lonerze, wierzysz, że Nici powrócą? — spytał jakiś mężczyzna z końca wysokiego stołu. Robinton nigdy go przedtem! nie widział, więc musiał to być jakiś zasobny bendeński gospodarz, sądząc z odzieży i miejsca przy stole.
Robinton z bliska zobaczył, jak Carola pociągnęła S’lonera za rękaw, marszcząc niechętnie brwi. Spojrzał na Fallonera, który dalej siedział na zwykłym miejscu, z miną pełną oczekiwania. Cała sala wstrzymała oddech.
— Za pięćdziesiąt Obrotów Gwiezdne Kamienie powiedzą nam, czy to się zdarzy, czy nie, mój przyjacielu. Ale mamy smoki i Benden jest wciąż silny. Taką przysięgę złożyliśmy Warowniom i Cechom, gdy! pierwszy smok wykluł się ze skorupy. Dotrzymam jej, a także wszyscy Władcy Weyru, którzy po mnie nastąpią! — Skłonił się po raz drugi Merelan, rzucił krótkie spojrzenie Robintonowi i usiadł.
Merelan szybko poleciła instrumentalistom odegrać wesołą melodię. Był to również sygnał dla obsługi, by odstawić stoły na boki i przygotować miejsce do tańca na środku Sali. Gdy służący zbierali j naczynia, zdejmowali blaty i usuwali je na bok, ustawiali krzesła pod ścianami i odprowadzali młodsze dzieci do łóżek, wszyscy goście spokojnie gawędzili.
Na początku tańców Robinton grał na dużym bębnie, więc tego wieczoru nie udało mu się porozmawiać z Fallonerem. Za to następnego ranka, na lekcji muzyki, gdy tylko wszedł z matką do klasy, przyjaciel skoczył ku niemu, złapał za rękaw i odciągnął na bok.
— Kto ci kazał to zaśpiewać? — spytał zemocjonowany, ostro, niemal oskarżająco.
— Mama — odparł Robinton, który myślał, że od przyjaciela usłyszy raczej: „Świetnie śpiewałeś” albo coś w tym rodzaju.
— Kurczę, ale Carola się zdenerwowała! — zaśmiał się Falloner. — S’loner był pewnie w siódmym niebie z radości. Nasz stary harfiarz nie znał tej pieśni i nigdzie nie mógł jej znaleźć, nawet gdy S’loner kazał mu przejrzeć wszystkie Kroniki. Ojciec pamiętał tylko, że kiedyś się jej uczył. Możliwe, że poprzedni Władca Weyru, G’ranad, usunął ją z kanonu nauczania.
— Jest w Kronikach Cechu Harfiarzy — wyjaśnił Robinton. — Musiałem ją kilkanaście razy skopiować, kiedy harfiarze rozjeżdżali się na posady.
— Jedno jest pewne, uszczęśliwiłeś mojego ojca.
— Dlaczego?
— Bo on wie — tu Falloner zrobił znaczącą pauzę, a na jego twarzy odmalowało się niezwykłe napięcie — że Nici powrócą. I stara się, by inni też w to uwierzyli. Ta pieśń to nie tylko zagadka, to także ostrzeżenie. — Poklepał Robintona po plecach. — A ja polecę w ślad za nim na bojowym spiżowym smoku. Sam zobaczysz.
— Ale jeśli nawet Nici spadną, to dopiero za pięćdziesiąt Obrotów albo dłużej… a wtedy będziesz już stary.
— Pięćdziesiąt lat to nie starość, większość jeźdźców dożywa setki, a nawet więcej. Stary M’odon ma prawie sto dziesięć Obrotów, a jego brązowy Nigarth jest całkiem żwawy.
— Czy on pamięta Opad?
— Nie, jest na to za młody, ale jego prapradziadek walczył wtedy. W tym momencie Merelan przywołała klasę do porządku.
— Nauczymy się dziś czegoś nowego: Pieśni–Zagadki. Władca Weyru, S’loner, bardzo prosił, żebym was jej nauczyła. Robintonie, zaśpiewaj ją dla nas raz jeszcze, żebyśmy mogli popracować nad melodią. Spełnimy prośbę Władcy, oddając cześć wszystkim smokom i ich jeźdźcom.
W pięć dni później przybył jeździec zielonej smoczycy, z zaproszeniem dla Mistrzyni Śpiewu i jej syna na kolację w Weyrze i z prośbą, by zechciała zabrać ze sobą nuty nowych utworów, które śpiewano w Warowni Benden.
Robinton nie był pewien, czy zaproszono ich dlatego, że on zaśpiewał Pieśń–Zagadkę, czy dlatego, że Władcy Weyru chcieli jeszcze raz usłyszeć śpiew jego matki.
— Naturalnie, oznacza to występy, kochanie — powiedziała Merelan z uśmiechem — więc zabierzemy ze sobą instrumenty. Cieszę się, że i ciebie zaprosili. Bardzo chciałam, żebyś zobaczył Weyr Benden. — Przerwała, a potem mrugnęła do niego konspiracyjnie. — Później, kiedy będziesz musiał spędzić noc samotnie w Weyrze Fort, nie będziesz się wcale bał.
— Skąd się o tym dowiedziałaś? — Uczniowie nie wyjawiali przecież swojego sekretu nikomu, szczególnie dziewczętom.
Merelan zaśmiała się cicho.
— W Cechu dzieje się dużo rzeczy, o których wszyscy wiedzą, ale nikt nie mówi, kochanie. Zresztą i bez tego nawet przez chwilę nie myślałam, że bałbyś się opuszczonego miejsca.
Robinton nadął się z dumy.
— Ale przecież Weyry chyba się różnią? Merelan zastanowiła się chwilę.
— Tak, masz rację. W archiwum są nawet mapy wszystkich Weyrów… albo powinny być. To kolejna rzecz, którą muszę sprawdzić po powrocie.
— A kiedy wrócimy, mamo?
Tak naprawdę to przestało mu na tym zależeć. Benden mu się naprawdę spodobał i bardzo polubił Fallonera. Nigdy przedtem nie miał prawdziwego przyjaciela.
Poczuł, że matka gładzi go po głowie.
— Tęsknisz za Cechem?
— Nie, przecież mogą się uczyć u ciebie — odpowiedział z uśmiechem. — Jesteś bardziej wymagająca niż Mistrz Washell albo Kubisa.
— No cóż, to prawda.
— I fajnie, że mogę być z tobą cały czas — dodał i poczuł, że jej dłoń jakby zwolniła.
— Ale tak przecież nie jest, Robie — odparła matka takim dziwnym głosem, że aż podniósł głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Spostrzegł, że na chwilę spochmurniała. — Dzielisz się mną z całym Bendenem i wszystkimi uczniami.
Zastanowił się nad tym przez chwilę.
— Tak, ale to nie to samo.
— To nie to samo — powtórzyła bardzo powoli. — No cóż, musimy trochę poćwiczyć, żeby pokazać im, na co nas stać.
Później Robinton powiedział o zaproszeniu Fallonerowi.
— Polecisz z nami, co? — spytał, podskakując z radości.
— Ja? Dlaczego akurat ja? — No bo… bo ty…
Falloner zbył to „bo” obojętnym machnięciem ręki i sardonicznym uśmieszkiem.
— Mam szczęście, że przysłali mnie tu do Warowni. Moja prawdziwa matka umarła przy moim urodzeniu, a przybrana matka dostała jakiejś gorączki, której uzdrowiciel nie potrafił wyleczyć, i też nie żyje. W Weyrze nie ma nikogo, z kim naprawdę chciałbym się zobaczyć.
— Nawet z ojcem?
Falloner zadarł głowę do góry.
— Tak samo nie chcę się z nim widzieć, jak ty z twoim.
— Ja nigdy nic takiego nie powiedziałem…
— Ale w ogóle o nim nie wspominasz. No to chyba za nim nie tęsknisz, nie? A poza tym wolałbym nie wchodzić w drogę Caroli, a Lady Hayara jest dla mnie lepsza nawet niż Stolla — dodał łagodniejszym tonem. — A Stolla jest miła, chociaż ma tyle roboty, bo jest gospodynią w Niższej Jaskini, i w ogóle. To ona doradziła S’lonerowi, żeby mnie tu wysłał, póki wszystko się nie uspokoi — przerwał i okropnie się skrzywił, orientując się, że się za bardzo zagalopował.
— Aż co się nie uspokoi?
Twarz Fallonera przybrała wyraz świętej niewinności.
— Co się ma niby uspokoić?
— Sam przecież powiedziałeś… — Robinton przerwał, wzruszył ramionami i zmienił temat.
Dopiero Lady Hayara doprowadziła do tego, że Falloner pojechał razem z Robintonem.
— Niech jedzie dla towarzystwa — powiedziała do Merelan. — Falloner oprowadzi Robintona po Weyrze i nie pozwoli mu wtykać nosa tam, gdzie nie powinien. — Rzuciła chłopcu surowe spojrzenie, ale po chwili ociepliła je pełnym zrozumienia uśmiechem. — Bardzo cię proszę, tym razem nie dokuczaj już Larnie.
— Ale ona wszędzie za mną łazi — poskarżył się chłopiec, robiąc paskudną minę. — Larna to córka Caroli — wyjaśnił na użytek Merelan — i straszna nudziara.
— Słuchaj, Fallonerze — Lady Hayara pogroziła mu palcem — wiem, że Roba będą prosić o pieśni, ale przyszły harfiarz powinien wiedzieć o Weyrze coś więcej niż to, czego się dowie z ballad.
Brązowy smok, który przyleciał po gości, nie narzekał na dodatkowy ciężar. Jeździec też nie miał nic przeciw Fallonerowi, bo powitał go kwaśnym uśmieszkiem:
— Co, weyrzątko, pozwolili ci wrócić?
— Chyba tak, C’vrelu. Dzięki, Falarthu — dodał Falloner, zwracając się do smoka i jednocześnie sprawnie wspinając się na jego grzbiet, by usiąść za Robintonem.
Robinton wszystko by oddał, żeby się dowiedzieć, co to miało znaczyć, ale podejrzewał, że od przyjaciela nigdy nie dowie się szczegółów. Zanim zdążył się nad tym głębiej zastanowić, poczuł, że smok odrywa się od ziemi zwykłym karkołomnym skokiem. Zaciął zęby, przygotowując się na przelot w pomiędzy. Poczuł wdzięczność, gdy dłonie Fallonera zacisnęły się na jego ramionach w chwili, gdy weszli w przenikający do kości chłód. W pomiędzy nic nie czuł, ale wiedział, że przyjaciel wciąż go obejmuje. Było lepiej niż się spodziewał, bo teraz wiedział, co go czeka — i nagle miał okazją podziwiać cały Weyr z wysokości.
Widok był niezwykły, bo Benden znajdował się w wygasłym, podwójnym kraterze wulkanu. Gdy Falarth wszedł w zakręt niemal na czubku skrzydła, Robinton spostrzegł smoka–wartownika z jeźdźcem nieco powyżej potężnych Gwiezdnych Kamieni, które w dzień przesilenia obejmą Czerwoną Gwiazdę, gdy powróci nad Pern. Widział śpiące w słońcu smoki wylegujące się na krawędziach z widokiem na zachód… i kilka czarnych dziur w skale — przejść do Wylęgami, gdzie twardniały zniesione przez Królową jaja, zanim nadszedł czas) Wylęgu i Naznaczania, gdy smocze i ludzkie weyrzątka dobierały się w pary na całe życie. Gdy Falarth obniżał lot, Robinton dojrzał; wielkie złote ciało Feyrith w jej legowisku i Chenditha, spoczywającego nieco powyżej. Oczy smoka wirowały powoli, gdy obserwował Falartha, lądującego z wdziękiem przed Dolną Jaskinią.
ROZDZIAŁ VII
Tak więc znaleźli się na miejscu. Falloner dyplomatycznie zsunął się z drugiego boku Falartha, unikając w ten sposób spotkania z Carolą, która wraz z S’lonerem wyszła powitać Harfiarkę i jej syna. Oboje gorąco dziękowali przybyszom za przyjęcie zaproszenia.
— Zaproszenia do Bendenu? — zaśmiała się Merelan. — Nie mogłam się doczekać!
Przedstawiono jej Stollę, gospodynię Niższych Jaskiń, wysoką kobietę w średnim wieku, która z kolei przedstawiła ją błękitnemu jeźdźcowi C’ganowi, tutejszemu Śpiewakowi. Był to drobny mężczyzna o chłopięcej, szczerej i pełnej zapału twarzy, wyraźnie zachwycony spotkaniem z Mistrzynią. Drugą z kobiet, które wyszły powitać śpiewaczkę, była Miata, która uczyła pierwsze klasy w Weyrze. Robinton skłonił się im wszystkim najładniej jak umiał, a potem S’loner wziął go za ramię i powiedział z szerokim uśmiechem:
— Biegnij z Fallonerem, chłopcze. Zaopiekujemy się twoją mamą, nie bój się.
— Nie boję się, w Weyrze jest bezpieczna — odparł śmiało Robinton i zanim matka zdążyła go skarcić, dał nura za Falartha, gdzie czekał jego przyjaciel.
— Chodź, tu jest mnóstwo ciekawych rzeczy — powiedział Falloner i poprowadził go przez Nieckę ku czarnym paszczom Wylęgarni. — To najważniejsze miejsce w Weyrze. W każdym Weyrze.
— Czy ten twój syn będzie harfiarzem? — Robinton dosłyszał jeszcze pytanie S’lonera skierowane do Merelan.
Odpowiedź już do niego nie dotarła, więc zaczął się po raz kolejny zastanawiać, czy będzie mógł zostać harfiarzem i zarazem smoczym jeźdźcem. I czy też by Naznaczył spiżowego smoka. No cóż… mógłby ostatecznie Naznaczyć brązowego i być w skrzydle Fallonera, żeby walczyć z Nićmi, kiedy powrócą.
Falloner pokazał mu wszystko. Wylęgarnia napełniła chłopca podziwem. Spoglądał na jej ogromną kopułę, na stromy amfiteatr, gdzie zasiadali goście, by przyglądać się Naznaczaniu, na kamienne podium, z którego królowa strzegła jaj i obserwowała Wyląg. Znaleźli się także w kilku miejscach, których chyba nie pokazywano zwyczajnym gościom. Falloner poprowadził go schodami z boku Wylęgarni i wepchnął przez drzwi, prowadzące do kwater Władczyni Weyru. Robinton przełknął ślinę z nadzieją, że Feyrith wciąż leży głęboko uśpiona na skalnej półce i że Carola ciągle jeszcze stoi u boku jego matki. Szedł na paluszkach i zauważył, że Falloner również ciszej stawia nogi niż zazwyczaj. Z pomieszczeń Władczyni przeszli do Komnaty Rady, gdzie stał potężny kamienny owalny stół i masywne kamienne fotele, na których podczas narad zasiadali Władcy Weyrów i dowódcy skrzydeł. Potem zeszli do pachnących pleśnią pomieszczeń, gdzie przechowywano Kroniki Weyru.
— W naszym archiwum jest dokładnie taki sam zapach — stwierdził Robinton, nabierając pewności siebie z dala od Weyru i od Feyrith. Gdy pogładził palcem grzbiet jednego z oprawnych tomów, odpadł kawałek skórzanej okładki. Pospiesznie wytarł palec licząc na to, że nikt nie zauważy śladu. Księgi były bardzo zaniedbane, w znacznie gorszym stanie niż te, o które zamartwiał się Mistrz Ogolly.
Falloner też to zauważył i prychnął pogardliwie.
— To następna rzecz, która mi się podoba w Warowni: dbają o swoje archiwum tak, że księgi nadają się do czytania. — powiedział.
Rob zgadzał się z tym w zupełności. Bendeńczycy przydzielili do Archiwum sługę, którego jedynym obowiązkiem było odkurzanie i oliwienie oprawnych w skórę tomów i sprawdzanie, by między pergaminowymi stronami nie zalęgły się robaki. Matka pokazała Robintonowi najstarsze księgi, liczące sobie nie wiadomo ile setek Obrotów, a jeszcze całkiem czytelne
Wrócili na górę, i wydostali się z korytarza wiodącego do pomieszczeń Władczyni. Dopiero wtedy Robinton odetchnął z ulgą. Ciekaw był, dlaczego Falloner odważył się go tam zaprowadzić; czy odgrywał się w ten sposób na Caroli za to, że go nie lubi? Zakradanie się do jej prywatnego mieszkania było trochę głupie, zdaniem Robintona, ale cieszył się, że udało mu się obejrzeć Komnatę Rady. Tu będą się gromadzić spiżowi jeźdźcy przed walką z Nićmi. Ale te Kroniki… przecież też wtedy będą potrzebne. A za kilkadziesiąt lat chyba w jeszcze gorszym stanie.
Gdy szybkim krokiem przemierzali gorący piasek, Robinton myślał, że wrócą do głównych sal Weyru, ale Falloner wskazał mu krawędź Niecki, uśmiechając się przy tym złośliwie.
— Pokażę ci coś, o czym nie wiedzą nawet niektórzy tutejsi — powiedział. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje, i schował się za wielkim głazem. Robinton zawahał się, ale kolega pociągnął go za rękaw.
Choć wiosenne słońce jeszcze jasno świeciło, w szczelinie było ciemno. Blask dochodził tylko z rozpadliny, którą dostali się do środka. W chwilę później znów rozbłysło światło i Robinton nerwowo przełknął ślinę, dzielnie ruszając ku nowej niespodziance, którą przygotował dla niego Falloner.
Przyjaciel trzymał nad głową koszyk z żarami, na tyle jasnymi, był rzucać cienie na ściany wąskiego przesmyku.
— Nie odzywaj się głośno — szepnął prosto w ucho Robintona — bo tu jest takie echo, że każdy w Wylęgarni może nas usłyszeć.
Robinton energicznie pokiwał głową. Nie chciał, żeby mama dowiedziała się, że robił w Weyrze Benden coś zakazanego, a może nawet niebezpiecznego. Falloner poprowadził go krętym przejściem. Ktoś o dwie dłonie wyższy od chłopców musiałby się tu schylać; na szczęście też obaj byli szczupli, bo raz czy dwa musieli wciągać brzuchy, by przecisnąć się między skalnymi występami.
Nagle przed nimi zrobiło się nieco jaśniej: dotarli do poszarpanej szczeliny, gdzie mogli stanąć wyprostowani i popatrzeć prosto na Wylęgarnię.
— Przychodzimy tu popatrzeć na jaja, kiedy twardnieją — mruknął Falloner. — Przy ostatnim Wylęgu raz nawet wyszedłem na piasek i dotknąłem jaj.
— Naprawdę? — Robinton był pod wrażeniem jego odwagi. — Nie przyłapali cię?
Może właśnie dlatego Władczyni tak nie lubiła jego przyjaciela?
— Nie — odparł Falloner i odegnał tę myśl strzepnięciem palców.
— Jakie są w dotyku te jaja? — Robinton musiał o to zapytać.
— Najpierw takie gumowe…
— Najpierw? — chłopiec był wstrząśnięty.
— No, bo potem codziennie robią się twardsze. — Falloner wzruszył ramionami. — Fajniej jest, jak się je sprawdza codziennie. Robią się coraz cieplejsze, a skorupy coraz cieńsze pod dłonią. Smoczek wyjada to, co jest naokoło niego w skorupce, wiesz? Musi nabrać sił, żeby się wykluć. Widziałeś kiedyś jajko wherry, kiedy ptaszek jest jeszcze nie wyrośnięty? — Robinton nigdy tego nie widział, ale kiwnął głową. Lorra kiedyś mu mówiła, że niektóre jaja takie się robią, jeśli się je za długo trzyma. — Więc to jest tak samo. Dlatego smoczki umierają z głodu, gdy wychodzą ze skorup.
— Ale przecież nie umierają naprawdę, co?
— S’loner mówi, że niektóre umierają, ale ja nie widziałem nigdy niewyklutego jaja — w jego głosie zabrzmiał ton doświadczonego eksperta. — Tylko teraz nie lęgnie się dużo smoków — westchnął. — Ale bliżej Przejścia będzie ich więcej.
— To znaczy, że będzie Przejście?
— Pewnie, że tak. Już przedtem były Długie Przerwy. Jesteś z Cechu Harfiarzy, sam powinieneś to wiedzieć.
— Wiem — pospiesznie przytaknął Robinton. W jakimś sensie rzeczywiście wiedział, ale postanowił wszystko dokładnie sprawdzić po powrocie do Cechu. — Ale zawsze sześć Weyrów było gotowych do walki z Nićmi — przypomniał sobie nagle.
Falloner zadumał się głęboko.
— Damy sobie radę — dodał z większym przekonaniem, niżby można było sadzić z wyrazu jego twarzy. — Są zastępcy dla starych jeźdźców, którzy umierają. Benden jest w pełnej gotowości do walki.
— Ale jest tylko Benden — szepnął Robinton, nagle ogarnięty strachem.
— Benden w zupełności wystarczy — odparł z dumą Falloner i prędko zasłonił usta ręką, bo odezwał się o wiele głośniej niż powinien i echo poniosło j ego słowa przez całą pustą Wylęgarnię. — Chodźmy stąd. Pokażę ci pomieszczenia weyrzątek, a potem zobaczymy się z moimi kolegami.
Ostrożnie wycofali się korytarzem i Falloner ukrył pod skalnym występem koszyk z żarami. Potem chłopiec z Weyru pędem przebiegł na prawą stronę Niecki, pod Niższe Jaskinie, skąd dochodził gwar i hałas. Pędząc za nim, Robinton dojrzał sylwetkę matki, rozmawiającej przy stole z jakimiś wiekowymi wujkami i ciotkami.
No cóż, zaraz pewnie skończy tę obowiązkową pogawędkę, więc jej syn nie będzie musiał się kłaniać i uśmiechać do staruszków. Nie chętnie na nich patrzył, a jeszcze mniej lubił ich zapach. Ludzie nie powinni dożywać takiego wieku. Kiedy harfiarze nie mogli już pracować, wracali do domów rodzinnych albo do warowni na południu gdzie panował cieplejszy klimat.
Kwatery weyrzątek były puste, ponieważ smoki z ostatniego wylęgu już dawno podrosły i przeniosły się do osobnych kwater. Pomieszczenia, czyste i schludne, czekały na następną grupę młodzieży. Falloner znał też drogę na skróty, szerokim korytarzem, prowadzącym do jaskiń–magazynów.
— Jest ich mnóstwo, tych jaskiń — powiedział z dumą. — Benden, Lemos i Bitra wciąż dostarczają doroczne daniny w przepisanej ilości, a Władcy Keroonu i Telgaru mówią nam, gdzie smokom wolno polować, żeby selekcjonowały w ten sposób słabsze sztuki bydła.
Wąskimi przejściami chłopcy przedostali się do części mieszkalnej. Tam Falloner pokazał Robintonowi swoją sypialnię, którą dzielił z trzema innymi chłopcami; potem zeszli do pomieszczeń kąpielowych. W największej wannie Weyru, wypełnionej parującą wodą,’ można by było nawet pływać, pomyślał z zazdrością Robinton.
Dalej są inne magazyny — wyjaśnił Falloner. — I cały labirynt starych korytarzy, i mnóstwo pozamykanych na klucz pokoi. Jak zostanę Władcą Weyru, będę mógł do wszystkich zaglądać — powiedział i zaśmiał się cicho.
Jednocześnie z tym śmiechem zabrzmiały przytłumione tony dzwonu, w który ktoś walił z wielkim zapałem. i
— Kolacja! — Falloner bez zwłoki poprowadził Robintona z powrotem do Niższych Jaskiń.
— Czy wszystkie Weyry są takie same?
— Wiesz, ja tylko raz byłem w Telgarze, ale są tam takie same miejsca, to znaczy Wylęgarnia, Weyr królowej, archiwa i tak dalej. Nie byłeś nigdy w Weyrze Fort?
— Nie wolno — odparł ostrożnie Robinton, patrząc spod oka na swojego towarzysza.
Falloner roześmiał się:
— A od kiedy to zakazy mogą kogokolwiek powstrzymać ? Na pewno ciągle tam ktoś chodzi.
— No, właściwie zdaje mi się, że tak, ale… Falloner położył palec na wargach i puścił oko.
— Nie ma dwóch takich samych Weyrów, ale — tu wzruszył ramionami — jak już byłeś w jednym, to nie zgubisz się i w Forcie.
— Wiem, dziękuję ci bardzo, Fal.
— Nie ma sprawy, Rob.
Po tych słowach znaleźli się w Niższych Jaskiniach. Matka Robintona stała na niskim podium, gdzie rozstawiono długi stół, pod kątem prostym do reszty umeblowania jadalni. Była tam także druga estrada, ze stojakami na nuty, krzesłami i stołeczkami; tam miał się odbyć koncert.
— Ilu jest muzyków w Weyrze? — spytał Rob, naliczywszy czternaście miejsc.
— Mamy jednego dobrego gitarzystę, C’gana, jednego niezłego skrzypka, jakich takich dudziarzy i perkusistę, chociaż ty jesteś o wiele lepszy od niego.
Rob zastanowił się nad tym, ale nagle przy wysokim stole zaczęło się robić tłoczno. Nie wszyscy jeźdźcy dosiadali spiżowych bestii, co można było poznać po kolorowych sznurach, zawiązanych na ich świątecznej odzieży.
Mama zauważyła go i gestem pozwoliła zostać z Fallonerem. Był zachwycony. Mieszkańcy Weyru, wezwani dźwiękiem dzwonu, siadali, gdzie kto chciał. Falloner pociągnął go za rękaw do stołu zajętego przez sześciu chłopców, mniej więcej w jego wieku. Pomachał gwałtownie ręką i wyciągnął dwa palce, by żaden maluch nie dosiadł się na wolne miejsca.
— Akurat na czas — powiedział chłopiec, któremu czarne loki spadały na czoło aż do brwi. — Zmykajcie, jest mnóstwo miejsca gdzie indziej — dodał w stronę najbliższego dzieciaka.
— To Robinton, z Cechu Harfiarzy — przedstawił go Falloner i z impetem siadł na ławie. — Ten tutaj to Pragal — zwrócił się do Robiego, wskazując chłopca, który się do nich odezwał — a tamci to Jesken, Morif, Rangul, Sellel i Bravonner, mój młodszy brat.
Robinton pomyślał, że nie są do siebie zbyt podobni, z wyjątkiem niezwykłych oczu — bursztynowych, niemal złotych. Pewnie mieli różne matki, bo przecież Falloner wspominał, że jego mama nie żyje.
— Jak ci się udało wrócić? — spytał Bravonner.
— Mówiłem ci, że jadę do Bendenu tylko po to, żeby się uczyć — wyjaśnił bratu łagodnie Falloner. — Wszystko było w porządku? — rozejrzał się z oskarżającą miną po twarzach kolegów.
— Jasne… — zaczął Bravonner.
— Obiecałem ci, nie? — najeżył się Pragal. — Nikt mu nie dokuczał.
— Z wyjątkiem ciebie — odpowiedział mu Bravonner, spoglądając] złośliwie spode łba, a starszy kolega pchnął go w ramię, robiąc okropną minę. — Widzisz? — dodał chłopiec, patrząc prosząco na starszego brata.
— Jasne. Widzę. Będzie coś dobrego na kolację? — spytał Rangula.
Potężnie zbudowany Rangul strzelał oczyma od jednego rozmówcy do drugiego. Przypominał Robintonowi pewnego ucznia, któremu nie należało nadmiernie ufać, bo potrafił kłamać prosto w oczy podczas sporów przy stole, a potem zwalać winę na kolegów.
— Pieczone mięso — odpowiedział Rangul i mlasnął, a potem skrzywił się z niesmakiem: — I mnóstwo bulw.
— Ty o tym wiesz najlepiej — odezwał się ze śmiechem Jesken, chłopiec o szczupłej twarzy i krótko ostrzyżonych włosach — bo prawie wszystkie musiałeś obrać.
— Za co ci wlepili dyżur? — spytał zaciekawiony Falloner.
— To moja sprawa — odparł ponuro Rangul, rzucając groźne spojrzenie przez stół na roześmianego Jeskena.
— Wepchnął Larnę do gnojówki — wyjaśnił Jesken i zasłonił się ramieniem, bo Rangul sięgnął widelcem przez stół, żeby go ukłuć.
— Spokój ma być — skarcił ich Falloner rozkazującym tonem, który wskazywał, że często musiał przerywać podobne spory. Szybko rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy nikt niczego nie zauważył. — No cóż, Larnie ktoś powinien wreszcie dać szkołę… ale można się przez nią wpakować w kłopoty. Kto się nią teraz zajmuje? — Znów się rozejrzał, zatrzymując wzrok na stole pod przeciwną ścianą, przy którym siedziały młodsze dziewczynki. — Aha, wpakowali ją Manorze. — Zwrócił się do chłopców. — Zdarzyło się coś ciekawego po moim wyjeździe?
Nastąpiło sprawozdanie, niezbyt ciekawe dla Robintona, który nie znał mieszkańców Weyru i nie wiedział, o kim mowa. Wkrótce Fallonerowi podano półmisek z pokrojonym mięsem, co zakończyło dyskusję.
— Wróciłeś, co ? — spytała kwaśno obsługująca ich kobieta. — Postaraj się, żeby przy tym stole był porządek. Słyszysz?
— Jak zawsze, Millo — odparł z niewinnym uśmieszkiem.
— Rangulu, idź i przynieś bulwy — poleciła Milla.
— Ale ja je obierałem — zaprotestował.
— Tym lepiej, poczęstujesz wszystkich owocami swojego trudu. Jesken, ty idź po sałatę.
Pomrukując pod nosem, Rangul odepchnął krzesło i z wściekłą miną przyniósł dużą, parującą misę. Jesken uwinął się przed nim z przyniesieniem sałaty.
Falloner nałożył po dużym plastrze mięsa Robowi i sobie, a potem podał półmisek innym. Gestem poprosił Rangula o bulwy; tamten usłuchał, choć niechętnie. Widać było, że wie, iż z Fallonerem lepiej nie zadzierać.
— Jesteś gościem — powiedział Jesken, podając Robintonowi sałatę.
— A później będzie też śpiewał. Dobry głos, dobra muzyka — Falloner mrugnął na Robintona, który akurat w tym momencie mocno się zaniepokoił, by przypadkiem nie odkryto, kto jest autorem ballad, które Merelan wybrała na wieczorne muzykowanie w Weyrze.
— Pewnie i ciebie też będziemy musieli słuchać — złośliwie dokuczył mu Rangul, z miną na poły zirytowaną, na poły zazdrosną.
— Ja przynajmniej potrafię nadawać ton — uśmiechnął się Falloner z wyższością.
— W Cechu Harfiarzy ci, którzy nie mają głosu, mogą grać na instrumentach — załagodził ten spór Robinton, wyczuwając, że z łatwością może się on przemienić w złośliwą sprzeczkę. Chłopcy z Weyru naprawdę niewiele się różnili od harfiarskich uczniów. — Jejku, ale dobra pieczeń — dodał, w nadziei, że zmieni temat rozmowy.
— Rzeczywiście dobra — odpowiedział Falloner żując pracowicie. — Zawsze tu nieźle jadamy.
— Przeważnie — wtrącił Jesken z tak pełną buzią, że musiał dopchnąć jedzenie palcem, który następnie oblizał z sosu. — Dzisiaj mięso jest doskonałe. Pewnie z młodszej sztuki, niż nam się trafia zazwyczaj.
— No cóż, w końcu dziś siedzi z nami Robinton — powiedział Falloner z uśmiechem.
— Zostaniecie tu trochę? — spytał Sellel, przenosząc wzrok z Fallonera na Robintona.
— Dziś wieczór na pewno — odparł Falloner i dał Robintonowi kuksańca pod żebro. — Każą ci śpiewać do białego rana, wiesz?
— To i ty będziesz śpiewał razem z nami — odparł Robinton i wpakował do ust potężny kęs pieczeni. Trochę żałował, że nie może zjeść więcej, ale nie da się dobrze śpiewać z pełnym brzuchem.
Tego wieczoru śpiewał do woli, z Fallonerem, z matką i solo. Najpierw, naturalnie, wykonali Pieśń o Obowiązkach, przy której wtórowali im wszyscy słuchacze w refrenie i zwrotkach, gdy tylko Robinton odśpiewał pierwszą linijkę. Pierwszy refren nagrodzili brawami. Podobało mu się to i potraktował owację jako komplement, zresztą zasłużony.
Potem mama szepnęła do niego: „Pieśń–Zagadka”. Według programu miała ona być wykonana później, ale ponieważ to mama prowadziła koncert, posłusznie zaśpiewał utwór nagle ucichłej, zadumanej publiczności. S’loner promieniał z zadowolenia, widząc jak wszyscy się dziwią, zasłuchani.
Robinton i Falloner wykonali kilka jego pieśni, które się spodobały słuchaczom, choć nikt nie wiedział, kto jest autorem. Może i Weyrowi brakowało dobrze wyszkolonego harfiarza, ale wiele osób miało ładne głosy, a większość szybko podchwytywała melodie i refreny. Robinton nigdy jeszcze nie śpiewał dla takiej publiczności — zupełnie odmiennej od jego dotychczasowych słuchaczy i prawdopodobnie najlepszej. Mama chyba również to czuła, bo w jej głosie znów dźwięczała radość, nawet gdy śpiewała smutne melodie. Nawiązali ze słuchaczami niezwykłą łączność, odnajdując nową głębię „słuchania”.
My także słuchamy, wiesz, mały harfiarzu! — usłyszał w myślach głos i o mało nie zafałszował.
Wiele to Robintonowi wyjaśniło, ale nie miał czasu, by wszystko dokładnie przemyśleć; musiał śpiewać dalej i to tak, by nie rozczarować publiczności.
Słuchacze prosili o swoje ulubione pieśni, i dopiero gdy Robinton zachrypł ze zmęczenia, Merelan, choć niechętnie, ogłosiła koniec wieczornego koncertu.
— Wykorzystaliśmy cię bez miary, Merelan, i małego Robintona też — powiedział S’loner, wstając i rozkładając ręce w odpowiedzi na kolejne tytuły pieśni, wykrzykiwane przez słuchaczy. — Jest późno, nawet jak na zgromadzenie w Weyrze, a wy niezwykle szczodrze obdarzyliście nas swoim czasem i głosami.
— Danina Cechu Harfiarzy dla Weyru — odparła, zginając kolano w eleganckim ukłonie i gestem lewej ręki ogarniając wszystkich słuchaczy. — Z przyjemnością dla was śpiewamy.
— Nasze smoki były równie zachwycone jak my — powiedział Władca Weyru, spojrzał na Robintona i mrugnął do niego.
Nagle fala radości, na której grzbiecie chłopiec unosił się przez cały wieczór, opadła i Robinton zachwiał się na nogach.
— Fallonerze, odprowadź małego Robintona do łóżka — rozkazał S’loner, wskazując w kierunku części sypialnej.
— Jestem prawie tak samo zmęczony jak on — odpowiedział chłopiec, objął ramieniem przyjaciela i wyprowadził go z sali.
— Ciebie, moja miła Merelan, Carola odprowadzi do gościnnego Weyru, w którym powinna mieszkać smocza królowa. No cóż, już wkrótce, już wkrótce… — powiedział S’loner, gdy chłopcy wyszli z Niższych Jaskiń.
Następnego dnia sam S’loner odwiózł ich z powrotem do Bendenu. Robinton i jego matka, mimo zmęczenia wieczornymi śpiewami, doskonale zdawali sobie sprawę, jaki to zaszczyt. Nawet Falloner nie był sobą — w obecności ojca stał się niezwykle milczący.
— Chyba prześpię cały tydzień — stwierdziła Merelan, gdy pomachali na pożegnanie spiżowemu jeźdźcowi i Chendithowi. — Ale to był wspaniały wieczór, Robie. Cóż za cudowny występ. Wiem, że nigdy w życiu nie śpiewałam tak dobrze, a ty byłeś fantastyczny. Mam tylko nadzieję, że jeszcze trochę pośpiewasz dyszkantem — westchnęła i zwichrzyła mu włosy, gdy wchodzili na schody Warowni. — I że będziesz miał dobry głos po mutacji, naturalnie.
Spotkali Lady Hayarę, poruszającą się niezgrabnie, bo była już w ostatnich dniach ciąży.
— Byłam pewna, że zatrzymają was na noc, kiedy nie wróciliście o rozsądnej godzinie — powiedziała, wchodząc wraz z nimi do Warowni i kierując się ku głównym schodom. — Wyglądacie na zmęczonych… wyspaliście się porządnie? Macie takie rumieńce… Czy czegoś wam potrzeba? Zdaje mi się, że dziś nie dam rady wejść z wami na schody. — Westchnęła ciężko i powachlowała się dłonią. — Miałam nadzieję, że tym razem urodzę w terminie…
Meralan, współczując Pani Warowni, wyjaśniała, że mają wszystko, czego im potrzeba, po czym wraz z synem ruszyła do ich apartamentu. Zgarbiła się natychmiast, gdy zniknęli z oczu Hayarze.
— Taki śpiew może człowieka do cna wyczerpać — powiedziała, gdy weszli do pokoju. — Ach! — krzyknęła stłumionym głosem.
Zobaczyli na stole gruby zwój pisma, wyraźnie pochodzący z Cechu, co można było poznać po szerokiej wstążce w kolorze harfiarskiego błękitu, opasującej list wokół. Dłoń Merelan na krótką chwilę zawahała się nad rulonem, potem pochwyciła go stanowczo i zerwała pieczęć. Usiadła, wyciągnęła zwój nut i rozłożyła go na stole.
Robinton spostrzegł, że jej twarz pobladła, a palce lekko dygotały, gdy czytała krótką wiadomość dołączoną do kompozycji.
— Nie, to nie jest przesyłka od twojego ojca — powiedziała i spojrzała na nuty, jednocześnie czytając notatkę. — To od Mistrza Gennella. Podaj mi gitarę.
Natychmiast wyjął instrument z pudła, zdziwiony tym pośpiechem. Nagle zdał sobie sprawę, że matka nie zaśpiewała dziś ani jednej kompozycji ojca. Wiedział, że jest prawdopodobnie jedyną śpiewaczką, która jest w stanie pokonać trudności techniczne, wpisane w jego utwory. Widząc, że Merelan, stara się grać, przytrzymując jednocześnie skraj zwijającego się pergaminu, położył ręce na jego brzegach.
Zagrała pierwszy akord, przerwała, by dostroić struny i zaczęła od nowa. W połowie pierwszej strony spojrzała na syna, zdziwiona i zaskoczona.
— To w ogóle nie przypomina dzieła twojego ojca… — przyjrzała się bliżej pismu — ale na pewno wyszło spod jego pióra — dodała i grała dalej.
Robie śledził nuty i sprawnie przewracał strony. Chwilami o tym zapominał, bo i jego wzruszyła tęskna melodia, minorowe akordy i nastrój całego utworu. Gdy ucichły ostatnie dźwięki, matka i syn spojrzeli na siebie, Merelan zdziwiona, Robinton — zniecierpliwiony. Pragnął, by i matce spodobała się ta muzyka.
— Mogę chyba powiedzieć bez obawy, że ktoś mi zaprzeczy — powiedziała z lekkim uśmieszkiem — że to najbardziej ekspresyjny utwór, jaki twój ojciec napisał przez całe życie.
Objęła ramionami gitarę.
— Zdaje mi się, że on za nami tęskni, Robie.
Przyznał jej rację. Muzyka była zdecydowanie melancholijna, a ojciec przecież zwykle pisywał bardziej… bardziej pozytywne, agresywne utwory, pełne ozdobników, wariacji, obłąkańczych kadencji i tym podobnych upiększeń. Rzadko zdarzała mu się tak prosta i elegancka muzyka. W dodatku prawdziwie melodyjna.
Merelan wzięła do ręki liścik od Gennella.
— Mistrz Gennell też jest tego zdania, bo pisze: „Moim zdaniem, powinnaś to zobaczyć, Merelan. Zdecydowany zwrot ku liryce. Sądzę, że to najlepsza rzecz, jaką w życiu napisał, choć on sam nigdy by się do tego nie przyznał”. — Roześmiała się cicho. — On się nie przyzna, ale myślę, że masz rację, Gennellu — powiedziała i spojrzała na syna. — A ty co o tym sądzisz, kochanie? O tej muzyce?
— Ja? — speszony i zaskoczony, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. — Czy do tego jest jakiś tekst?
— Może ty go napiszesz, mój drogi? Byłby to wtedy wspólny utwór ojca i syna. Może pierwszy z wielu?
— Nie — powiedział poważnie Robinton, choć z całego serca pragnął, by istniał choć cień szansy na to, że ojciec zaakceptuje napisany przez niego tekst. — Myślę, że raczej ty powinnaś dopisać słowa.
— Najlepiej będzie, jeśli oboje popracujemy nad odpowiednim tekstem. — Zwichrzyła mu włosy. Oczy miała pełne smutku, choć na wargach igrał uśmieszek. — Jeśli uda nam się odnaleźć właściwe słowa…
ROZDZIAŁ VIII
Robinton nie wiedział, co matka napisała w odpowiedzi na list Gennella; w każdym razie wyjaśniła synowi, że musi zakończyć pobyt w Bendenie. Pragnęła również, by C’gan, Śpiewak z Weyra, trochę się podszkolił. Pod względem muzycznym był dobry, ale potrzebował więcej pewności siebie w grze na harfie. Chciała również tego lata, przy okazji zmiany stołu przez harfiarskich uczniów, co oznaczało ich promocję do stopnia czeladników, poprosić o przydzielenie Warowni Benden dobrego harfiarza, który potrafiłby uczyć śpiewu. Benden według Merelan zasługiwał na wszystko, co najlepsze.
— Z różnych powodów — dodała. — Sądzę jednak, że zabierzemy do Cechu Maizellę. Teraz, gdy nauczyła się już podstaw, więcej skorzysta z pracy pod kierunkiem różnych Mistrzów — dodała z typowym dla siebie enigmatycznym uśmieszkiem. — Będzie mogła śpiewać razem z Halanną.
Robintona nie pytano o zdanie… chłopiec jednak wolałby zostać dłużej w Bendenie, nie tylko ze względu na przyjaźń z Fallonerem, Hayonem i innymi. Wcale nie chciał wracać do Cechu Harfiarzy, chociaż w pewnej chwili, gdy zemocjonowana Maizella zaczęła go wypytywać o wszystko, zatęsknił za tamtejszymi przyjaciółmi, nawet za Lexeyem.
Rodzice Maizelli byli zachwyceni samym faktem, że Mistrzyni Śpiewu zaproponowała coś takiego ich córce. Rozmowa toczyła się w jakiś czas po urodzeniu synka przez Lady Hayarę.
— Wolałabym jeszcze jedną dziewczynkę — przyznała się Pani Warowni Merelan, gdy śpiewaczka wraz z Robiem złożyli jej zwyczajową wizytę. — O wiele łatwiej jest wydać je za mąż i nie martwić się o rywalizację synów o dziedzictwo. To znaczy, wiem, że Raid będzie dobrym władcą Warowni, ale… — nie skończyła zdania.
Falloner przez cały wieczór wyjaśniał Robintonowi, dlaczego lepiej jest urodzić się w Weyrze albo w Cechu. Twierdził, że jeśli ktoś jest męskim dziedzicem posiadłości, musi całe życie uważać na zazdrosnych braci i kuzynów.
— Ale przecież Władcy Warowni zbierają się razem na naradę i decydują, kto ma odziedziczyć Warownię — zdziwił się Robinton. W odpowiedzi na tę naiwność usłyszał tylko pogardliwe prychnięcie.
— Jasne, że tak, ale zazwyczaj wybierają najsilniejszego kandydata, takiego, który potrafił przeżyć dostatecznie długo, by przed nimi stanąć. Zważ, że w Weyrze też knuje się różne intrygi i zawiązuje się stronnictwa przed godowym lotem królowej — na twarzy chłopca pojawił się chytry grymas. — Naturalnie, nikt przy tym nie ginie, ponieważ jeźdźcy smoków nie mogą staczać pojedynków na śmierć i życie. Bystry spiżowy jeździec może jednak zapewnić sobie przywództwo, doprowadzając do tego, że jego smok wyprzedzi wszystkich w pościgu za królową,
— Jak?
Falloner popatrzył na niego z politowaniem.
— Są na to sposoby, różne sposoby! Mój ojciec, na przykład, pokonał wszystkich innych spiżowych jeźdźców, gdy Feyrith wzniosła się ostatnio do lotu. Carola chciała mieć w Weyrze C’roba, ale Chendith przechytrzył Spakintha. I to bez wielkiego wysiłku. A Feyrith po tym locie zniosła o wiele więcej jaj niż po poprzednich godach ze Spakinthem.
— Myślałem, że Władcą Weyru zostaje się na zawsze. — Robinton przebiegł w myśli wszystkie znane mu ballady o smokach.
— Tylko tak długo, póki smok Władcy lata z królową — odparł Falloner, potrząsając głową.
— Chciałbym, żebyś pojechał ze mną do Cechu Harfiarzy — nieśmiało zaproponował Robinton.
— Nic z tego — padła szybka odpowiedź. — Wracam do Weyru. Nie chcę być zbyt długo poza domem?
— Dlaczego? W Wylęgarni nie ma jaj, a poza tym jesteś jeszcze za mały.
— Tylko o jeden Obrót — odparł Falloner, jak zwykle buńczucznie. — Wspaniale, żeśmy się poznali. Strasznie lubię twoją mamę. Postarała się, żebym był bardziej… na widoku.
— Na widoku? — zdaniem Robintona, Falloner powinien się raczej usuwać w cień, a nie pakować w takie kłopoty, że aż musiano go wysłać z Weyru, bo inaczej jego Władczyni nigdy by się nie uspokoiła. Właściwie Rob do dziś nie wiedział, co jego przyjaciel przeskrobał.
— No wiesz, mogę teraz pomagać C’ganowi, bo nauczyłem się czytać i kopiować nuty… prawie tak dobrze jak ty.
— Szybko się uczysz — pochwalił go serdecznie Robinton.
— Muszę — odparł Falloner z nagłą powagą. — Jeśli podczas następnego Przejścia mam być Władcą Weyru… Chodź, pomogę ci skończyć pakowanie. Masz dużo więcej rzeczy niż po przyjeździe.
— Wszyscy tu byli dla mnie bardzo dobrzy — przyznał Robinton.
— Czemu nie? Przecież nikomu nie nadepnąłeś na odcisk.
Następnego popołudnia Robintona ściskało coś w gardle, gdy żegnał się ze wszystkimi przyjaciółmi z Bendenu — szczególnie z Fallonerem i Hayonem.
— Nic się nie martw, Rob — szepnął mu do ucha Falloner, gdy stali u boku Spakintha, patrząc, jak worki podróżne wędrują na grzbiet spiżowego smoka. — Jak tylko zostanę spiżowym jeźdźcem, przylecę do ciebie z wizytą. Obiecuję.
— Będę czekał. — Robinton uśmiechnął się szeroko, by powstrzymać łzy.
— Hopla! — zawołał C’rob i podrzucił go na grzbiet smoka. Robinton wiedział już, jak złapać się grzebienia i wgramolić na miejsce. Potem mama, ze znacznie większym wdziękiem, usadowiła się za nim i pomachała na pożegnanie wszystkim na ziemi. Robinton usłyszał, jak pochlipuje i wiedział już, że nie tylko jemu jest przykro z powodu wyjazdu. Żal mu było, że nie mogą zostać dłużej.
Załadowanie Maizelli na Cortatha potrwało nieco dłużej, bo zabrała mnóstwo bagaży, które miały jej wystarczyć na pełen Obrót nauki u harfiarzy. Po twarzy płynęły jej łzy — ale Robinton wiedział, że były to łzy radości.
No cóż, pomyślał bezlitośnie, przekona się, że w Cechu jest zupełnie inaczej niż w Bendenie. Ta myśl powstrzymała go od pochlipywania.
W chwilę później wystartowali. Gwałtowny skok Spakintha w niebo znowu mało nie urwał Robintonowi głowy. Prawie już się pozbył lęku przed pomiędzy; odczuwał jedynie zimno, a nie strach, i był z tego dumny.
Spakinth wyraźnie się popisywał; wychynął z powietrza nisko, tuż nad dziedzińcem Cechu Harfiarzy, niemal nad samymi dachami, delikatnie zawinął skrzydłami do tyłu i wylądował.
— Świetna robota, Spakinth — klasnęła w dłonie Merelan.
— Później zabiję go za to — odezwał się C’rób ponurym tonem. — Na takie ewolucje musi mieć moją zgodę.
— Och, wybacz mu, C’robie — wstawiła się Merelan za smokiem, a w jej oczach igrały figlarne iskierki.— Co za wejście na scenę! O, nadlatują już Cortath z M’ridinem i Maizellą, znacznie bardziej dyskretnie.
Z uśmiechem pomachała ręką wszystkim zebranym na schodach. Po chwili znów zaczęła klaskać, gdy z drugiego piętra chór zaśpiewał pełnym głosem na powitanie:
Witaj nam, kochana, dobrze, żeś wróciła
Sercem cię witamy
Piosenką błagamy
Nie wyjeżdżaj więcej, zostań w domu, miła.
Ktoś nawet w finale zagrał fanfarę na trąbce do wtóru werbla, co jeszcze bardziej zachwyciło Merelan. Tylko Robinton zauważył, jak się rozgląda. Wiedział, że wzrokiem szuka ojca.
Petirona nie było wśród zgromadzonych na stopniach Cechu, ale może to on prowadził chór. Za to Mistrz Gennell entuzjastycznie machał im ręką, wraz z Betrice, Ginią, Lorrą trzymającą na biodrze najmłodszą córeczkę, z Mistrzem Boslerem i Mistrzem Ogollym, który trzymał dłonie na ramionach Lexeya i Libby. Barba stała o schodek niżej.
— Nic nie wspominaj o tej melodii, którą napisał tata, kochanie. Chyba że sam coś o niej powie — pospiesznie szepnęła mu matka do ucha i pomogła zsiąść z wysokiego Spakintha. Gennell i Betrice ruszyli na pomoc.
— Ale urosłeś! — wykrzyknęła Betrice i chwyciła go w ramiona, zanim Lexey i Libby dobiegli, by go uściskać. — Czy to młoda Maizellą? — spytała, podczas gdy Mistrz Bosler i Ginią pomagali zsiąść dziewczynie z Warowni. — Kolejna Halanna? Chyba nie, ta ma niewiele bagażu.
— Maizella jest w porządku i słucha mamy — uśmiechnął się Robie, odpinając ciepłą kurtkę, która chroniła go od chłodu pomiędzy, i poprawiając koszulę.
— Tęskniłeś za nami? — dopytywał się Lexey i podskakiwał z niecierpliwości; widać było po minie, że bardzo mu brakowało jego cierpliwego przyjaciela.
— Pewnie, że tak, Lexey — Robinton wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. — Nauczyłem się paru fajnych gier, Libby — dodał, zwracając się do dziewczynki.
Matka zaczęła przedstawiać swą nową uczennicę Mistrzowi Harfiarzy, jego żonie i innym dorosłym, pozwalając, by Betrice zajęła się wszystkich. — Podpowiedziała Robintonowi, żeby podziękował Spakinthowi i C’robowi za odwiezienie do domu.
— Cała przyjemność po mojej stronie, Mistrzyni Śpiewu. Może uda ci się wrócić do nas i pośpiewać na Jesiennym Zgromadzeniu? Proszono mnie, bym cię o to zapytał — odpowiedział C’rob, uśmiechając się od ucha do ucha.
— Zobaczę, czy dam radę, C’robie. Bardzo bym chciała. — Słysząc te słowa, Robinton gwałtownie pokiwał głową, co wywołało wybuch jej śmiechu. — Zdaje mi się, że ktoś będzie mnie tak długo piłował, aż się zgodzę — dodała, wichrząc włosy syna. — Może wypijesz z nami kubek klahu?
Z nieudawanym żalem potrząsnął głową.
— Nie dziś. Ale dziękuję!
Jak tego wymagało dobre wychowanie, poczekali na dziedzińcu, aż jeźdźcy wsiądą na smoki. Potem obie bestie skoczyły w powietrze, skierowały się na wschód i zniknęły.
Robinton pochwycił ciche, niezauważalne westchnienie matki, zanim odwróciła się i uśmiechnęła do wszystkich, którzy wyszli im na powitanie.
— Chodź — Lorra ujęła Merelan za ramię — przygotowałam dla was małe co nieco, które odpędzi chłód pomiędzy… a wy uważajcie na rzeczy Mistrzyni — skarciła niosących worki podróżne uczniów, którzy zdążyli wbiec już do połowy schodów.
— Nie byliśmy w pomiędzy aż tak długo, żeby zmarznąć — odezwał się Robinton.
— A cóż to za zblazowany podróżnik? — spytała rozbawiona Lorrą.
— Kilka razy polecieliśmy z mamą na smoku do Weyru, wiesz? — wyjaśnił.
— Czy też możemy wejść? — spytała Libby, czekająca przy drzwiach z Lexeyem i Barbą.
— A czy wam kiedyś ktoś odmówił jedzenia w tym Cechu? — powiedziała Lorra. Poprawiła małą Silvinę, usadowioną na biodrze, i gestem wskazała niewielką jadalnię, gdzie na nakrytym stole czekała spora waza z owocowym napojem — specjalnością tutejszej kuchni, oraz talerze z ciasteczkami i ciastkami. — Czy w Bendenie nakarmili was przed odlotem? — spytała podróżnych.
— Tak, dostaliśmy drugie śniadanie czasu bendeńskiego… — Przynajmniej czasu pilnują— powiedziała gospodyni, niemal z aprobatą.
Merelan szybko odwróciła się od stołu na dźwięk męskich kroków na kamiennej posadzce holu, ale byli to tylko Mistrzowie: Gennell, Bosler i Ogolly.
— Miałem nadzieję, że Petiron zdąży wrócić na czas z Ruathy — powiedział Gennell przepraszająco.
— Ach, tak?
— Był pewien, że zdąży cię przywitać w domu — mówił dalej Mistrz — więc nie nadawaliśmy z wieży bębnów wiadomości, by opóźnić wasz odlot do czasu, kiedy on wróci. — Gennell spojrzał w otwarte drzwi Sali, jakby spodziewał się, że Petiron pojawi się w nich właśnie w tej chwili. — To niedaleko, dałem im wszystkim dobre wierzchowce. W Ruacie odbywa się letnie Zgromadzenie, więc prosili nas o szczególnie atrakcyjne występy.
— Halanna też pojechała? — spytała Merelan wypranym z emocji głosem.
— Tak, razem z Londikiem, choć sądzę, że on niedługo już przejdzie mutację — zmarszczył brwi Gennell.
— Ach, nie ma się czym przejmować — powiedziała od niechcenia i spojrzała na syna. — Robie może przejąć wszystkie solowe partie dyszkantu. Śpiewał wszystko, co było trzeba w Bendenie, w Warowni i w Weyrze… i nie przemawia przeze mnie tylko matczyna duma.
— Na pewno. Podobało ci się w Weyrze, Robintonie? — Gennell uśmiechnął się miło.
— Tam jest fantastycznie — odpowiedział. Chętnie by mu opowiedział o wszystkim, bo nie pamiętał, czy Mistrz Gennell był kiedykolwiek w Weyrze. — Prawda, mamo?
— Och, tak, to rzeczywiście szczególne miejsce — Gennel pogłaskał go po głowie i zwrócił się do Merelan: — Powiedz mi coś więcej o naszej nowej sopranistce, dziewczynce Lorda Maidira.
— To dobrze wychowana młoda dama — zaśmiała się Merelan widząc, że po tych słowach wyraźnie zelżał niepokój Mistrza Gennella.— Nie naraziłabym Cechu na pobyt drugiej… — chrząknęła i zaproponowała, by Robie skończył pić sok w towarzystwie swoich przyjaciół.
Robinton odszedł, uśmiechając się, bo dokładnie wiedział, co zamierzała powiedzieć.
Ojciec wrócił do Cechu dopiero pod koniec długiego letniego dnia. Dwaj towarzyszący mu czeladnicy prowadzili za uzdę wierzchowce, z których jeden wyraźnie kulał.
— Biegus okulał, mamo — powiedział Robinton z punktu obserwacyjnego na parapecie. — Ale to nie biegus taty — dodał, gdy wybiegła z sypialni, by spojrzeć mu przez ramię na dziedziniec. — Patrz. Tam jest! — Wskazał charakterystyczną, wysoką i szczupłą postać Petirona, który zsiadł z kasztanowatego ruathańskiego wałacha.
Reakcja matki była dla niego niezrozumiała. Najpierw martwiła się, że Petirona nie ma, a teraz wcale się nie ucieszyła, że bezpiecznie wrócił do domu.
— Tata nigdy się nie spieszy, jeśli wie, że coś jest nie w porządku — powiedział.
— Czasami, Robie, zbyt łatwo wybaczasz — odpowiedziała i ujęła go pod brodę, podnosząc jego twarz ku swojej.
Wcale nie zamierzał wybaczyć ojcu, zwłaszcza gdy przekonał się, że ten dopiero po bardzo długim czasie przyszedł powitać rodzinę.
— Jakieś kłopoty po drodze, Petironie? — spytała matka, odwracając się od okna i wspaniałego zachodu słońca.
— Dwa biegusy okulały, tak się spieszyły, żeby wrócić do domu — powiedział. Szerokim gestem położył na ławie juczne torby i pudło z instrumentem. — Ty podróżowałaś wygodniej — podszedł do niej i cmoknął ją w policzek. — Londik stracił głos.
— To ja go zastąpię — wtrącił Robinton.
Ojciec, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawą, że jego syn jest w pokoju, lekko zmarszczył brwi.
— Może i tak. Ale dawno powinieneś być już w łóżku, Robintonie. Mamy z twoją matką dużo spraw do omówienia. Dobranoc.
— Nie masz synowi nic więcej do powiedzenia na powitanie, Petironie? — głos Merelan był tak pełen napięcia, że Robie aż drgnął.
— Nic nie szkodzi, mamo. Dobranoc, ojcze — powiedział chłopiec i prawie wybiegł z pokoju, by zostać sam ze swoim smutkiem.
— Jak mogłeś, Petironie?
Robie zatrzasnął drzwi, by nie słyszeć odpowiedzi ojca, zadowolony, że grube drewno dobrze tłumi dźwięk. Rzucił się na łóżko i pomyślał, że wolałby być w Bendenie. Nawet Lord Maidir był dla niego milszy niż ojciec.
Dlaczego ojciec nigdy nie jest ze mnie zadowolony? — rozżalił się. Co takiego złego zrobiłem? Dlaczego nie potrafię tego czegoś naprawić? Pewnie nie trzeba było mówić, że potrafię zastąpić Londika. Ale przecież potrafię. Dobrze o tym wiem. Mama powiedziała, że mój głos jest równie dobry, a muzycznie jestem nawet lepszy. A ona nie ma zwyczaju mówić byle czego tylko dlatego, że chce być dla kogoś miła… nie w sprawach zawodowych.
Zaszlochał w poduszkę, nie mogąc opanować łkania. A gdy później usłyszał krzyki, schował głowę pod poduszkę i mocno przycisnął ją do uszu, by nie docierało do niego nic, poza biciem własnego tętna.
Robinton musiał przejść formalne przesłuchanie przed wszystkimi mistrzami, by zakwalifikować się na stanowisko solowego sopranu chłopięcego. Trochę się przed tym denerwował. Matka na wieść o tych wymogach dostała szału.
— Wątpisz w moją profesjonalną opinię, Petironie? — spytała, gdy dowiedziała się o tej propozycji. Wszystkie okna były otwarte, więc Robinton chcąc nie chcąc słyszał całą dyskusję.
— Każdy śpiewak ubiegający się o pozycję solisty w Cechu Harfiarzy musi przejść przesłuchania — odpowiedział ojciec.
— Tylko jeśli wszyscy mistrzowie nie słyszeli go przedtem — odparła, ledwie się hamując.
— Nie życzę sobie, by ktokolwiek pomyślał, że na siłę wpycham mojego syna na miejsce, które mógłby zająć ktoś o podobnych kwalifikacjach.
— Nie ma drugiego tak doskonałego dyszkantu! Wszyscy poza tobą wiedzą bardzo dobrze, że Robinton ma wspaniały głos.
— W takim razie to tylko kwestia formalności, prawda?
— Formalności! Formalności? Dla twojego własnego syna?
— Naturalnie, że tak. Dla niego bardziej niż dla kogokolwiek innego. Z pewnością sama to rozumiesz, Merelan.
— Bardzo mi przykro, Petironie, ale nie rozumiem.
Robie drgnął, słysząc, jak trzasnęły drzwi mieszkania. Poczuł dławienie w gardle, ale udzielił sobie surowego napomnienia, że teraz nie czas na płacz. Jest zawodowym harfiarzem i udowodni wszystkim — a szczególnie ojcu — jak dobrze został wyszkolony.
Oczywiście stał twarzą do egzaminatorów, więc nie umknęły mu dodające otuchy gesty z ich strony i zachęcająca mina matki, grającej introdukcję do utworu, który, zgodnie z ich ustaleniami, miał zaśpiewać jako pierwszy. Egzamin składał się z dwóch pieśni, utworu dowolnego i z czytania nie znanej zdającemu partytury.
— To będzie bardzo trudne — skomentowała mama nieswoim głosem — bo on zna wszystko.
— Jest taka, której nie zna — odpowiedział ojciec i zdecydowanie kiwnął głową, co oznaczało, że uważa temat za zamknięty.
Zaśpiewał więc Pieśń–Zagadkę, która zmusiła wszystkich mistrzów, włącznie z ojcem, do uważnego słuchania. Ale ta pieśń odpowiadała skali jego głosu; pozwalała także zaprezentować dobre frazowanie i kontrolę głosu, gdy wyciszył ostatnią nutę, nie urywając jej.
— Dziwny wybór — skomentował ojciec, gdy ucichły szczere brawa. Petiron podał Robintonowi podwójną kartę. — To miało być następne solo Londika. Nawet on go nie widział. Masz kilka minut, by je przejrzeć. — Wyciągnął rękę po gitarę Merelan i usiadł na stołku, przygotowując się do akompaniowania synowi.
Robinton miał wrażenie, że nogi się pod nim uginają, gdy rzucił okiem na zamaszyste pismo ojca. Zanim jednak przewrócił kartkę, poczuł przypływ ulgi. Jeśli ojciec myśli, że ten utwór udowodni jego niewystarczające kwalifikacje, czeka go przyjemna niespodzianka.
— Jestem gotów — powiedział, wracając na pierwszą stronę.
— Powinieneś poświęcić na to więcej czasu — odparł ojciec.
— Przeczytałem wszystko, ojcze — upierał się Robinton. Ojciec nie wiedział, z jaką łatwością przychodzi mu zapamiętywanie muzyki, nawet takiej o skomplikowanej dynamice, w której lubował się Petiron, z dziwacznymi interwałami, które tak chętnie stosował. „Po to, żeby wibracje nie dały słuchaczom zasnąć” — skomentował kiedyś jeden z czeladników.
— Nie denerwuj chłopaka niepotrzebnie, Petironie — oświadczył Mistrz Gennell. — Jeśli mówi, że jest gotów, powinniśmy mu wierzyć.
— Zagram pierwsze takty, a potem wrócę do początku — powiedział Petiron, jakby robił mu szczególną przysługę.
Robinton dostrzegł, jak matka ostrzegawczo podnosi w górę palec, więc nic nie odpowiedział. Ale wszedł ze śpiewem w idealnym momencie. Nie musiał patrzeć na partyturę, ale wbijał w nią oczy, żeby nie widzieć ojca. Bez kłopotu wyśpiewał nietypowe interwały, cały czas dokładnie trzymając tempo, choć zmieniało się niemal w co drugim takcie. Był tam jeden ustęp, który doskonale pasowałby także do elastycznego głosu Londika, i tryl, z którym Robie również nie miał żadnych trudności, bo mama nieraz prosiła go, by pokazywał Maizelli, jak sobie radzić z tego rodzaju wokalnymi ozdobnikami.
— Jestem przekonany, że mamy więcej niż odpowiedniego następcę na miejsce Londika — powiedział Mistrz Gennell, przekrzykując huczną owację. — Doskonale ci poszło, Robie. Ciebie też zaskoczył, nieprawdaż, Petironie? Kazałaś mu ciężko pracować w Bendenie, Merelan, to widać. Widać wyraźnie.
Petiron patrzył na syna z na wpół otwartymi ustami, prawą dłonią tłumiąc struny gitary.
— Z pewnością zapomniałeś, Petironie, że Robie skończył dziesięć Obrotów podczas pobytu w Bendenie — docięła mu Merelan.
— To prawda — Petiron wstał powoli i troskliwie schował gitarę do pudła. — Ale musisz dokładniej przyswoić sobie dynamikę tego nowego utworu, synu. W czwartym takcie…
Widząc narastającą furię Merelan, Gennell przerwał Mistrzowi Kompozycji. — Petironie, to nie do wiary — powiedział. — Chłopak ani razu się nie pomylił, śpiewając tę trudną muzykę… bo innej nie piszesz… której na oczy przedtem nie widział, a ty się czepiasz tempa w jednym takcie?
— Jeśli ma przyjść na miejsce Londika, musi być dokładny we wszystkich szczegółach — stwierdził Petiron; — I będzie. Od tej pory ja będę nadzorował jego muzyczną edukację. Jest bardzo wiele do zrobienia…
— No cóż, tu się mylisz, mój dobry Petironie — przerwał mu Gennell możliwie najłagodniejszym tonem, przybierając obojętny wyraz twarzy. — Przecież ty — wskazał go palcem — uczysz na poziomie czeladnika. Wiesz, trzeba zachować kolejność — rozpromienił się, widząc zdumienie na twarzy Petirona.
Robinton usłyszał jakiś stłumiony dźwięk i obejrzał się na matkę, która uśmiechnęła się do niego z bardzo dziwną miną.
— Robinton jest za młody na ucznia, choć jako nasz wiodący chłopięcy sopran, od tej pory podlega jurysdykcji cechu. Ale — ciągnął Gennell, wielce z siebie zadowolony — uważam, że chłopiec najwięcej skorzysta, pobierając indywidualne lekcje u swojej matki, ponieważ to bez wątpienia Merelan doprowadziła jego głos do obecnego poziomu, dzięki swoim niezwykłym talentom nauczycielskim. — Skłonił się w jej stronę. — Ponadto będzie naturalnie kontynuował normalne lekcje u Kubisy. Nie możemy pozbawiać go wiedzy ogólnej i podstaw, mimo że obdarzony jest tak pięknym dyszkantem. Bardzo dobrze ci poszło, Robintonie. — Teraz uśmiech Gennella objął i Robintona. Mistrz pogładził chłopca po głowie władczym gestem i na koniec klepnął go lekko a zdecydowanie. — Tak jest. Myślę, że niektórzy z nas, a ja z pewnością, będą chętnie nadzorować jego naukę do czasu, gdy osiągnie wiek uczniowski. — Gennell gwałtownie westchnął. — Oczywiście, gdy zacznie przechodzić mutację, po prostu sprawdzimy, jakie ma inne uzdolnienia muzyczne.
Robinton zamrugał, gdy Gennell, którego szerokie ramiona osłaniały go przed ojcem, z wielką powagą puścił do niego oko.
— Dziękuję, Mistrzu Harfiarzy. Będę się starał cię nie rozczarować — powiedział chłopiec w nagłej ciszy.
Wszyscy zaczęli chrząkać, wstawać, przestępować z nogi na nogę. Matka podeszła do Robintona, położyła mu dłonie na ramionach i lekko je ścisnęła na znak aprobaty.
— Ach, Petironie, z wieży bębnów podali mi wiadomość, że Igen chciałby po raz drugi wysłuchać koncertu, który przygotowałeś dla nich w zeszłym roku — powiedział Mistrz Harfiarzy, ujmując Mistrza Kompozytora za rękę i wyprowadzając go z pokoju egzaminacyjnego. — Może to być debiut twojego syna, Nie dziwię się, że tak dobrze mu poszło, znając jego rodziców. Musisz być z niego dumny… — Jego głos cichł w głębi korytarza.
— Na pozór nasz Mistrz Harfiarzy od czasu do czasu zapomina o całym świecie — zauważył Mistrz Ogolly suchym, stłumionym głosem — ale w rzeczywistości mało co uchodzi jego uwagi, prawda, Merelan? No cóż, przez ten letni rozkład zajęć i tak dalej, brakuje mi uczniów… teraz, kiedy potrzebuję ich najbardziej. Robie, czy mógłbyś poświęcić mi kilka godzin? Chciałbym nadrobić opóźnienia w kopiowaniu rękopisów.
Robie wzrokiem spytał matkę o pozwolenie, a ona kiwnęła głową. — Wiesz, Mere, on ma niezwykle wyraźne pismo. Będziesz miał wolne dziś po południu? — zwrócił się prosząco do Robintona.
— Przyjdę po drugim śniadaniu — odpowiedział chłopiec, wdzięczny, że ma uzasadnienie, by spędzić resztę dnia poza własnym pokojem. Od czasu, gdy uznano, że może jeść bez pomocy, siedział przy stole dziecinnym w jadalni, więc mógł teraz uniknąć spotkania z ojcem w południe. Weźmie od Mistrza Ogolliego egzemplarz partii Londika z zeszłego roku i nauczy się jej na pamięć. W ten sposób nie zirytuje ojca.
Robinton aż do osiągnięcia dojrzałości nie zdawał sobie sprawy, do jakich przemyślnych sztuczek uciekał się cały Cech Harfiarzy, by bronić go przed perfekcjonizmem ojca. Odczuł jedynie ogromną ulgę, gdy ze względu na „formalności” w dzień po dwunastych urodzinach musiał się przenieść do uczniowskiej sypialni. Zamiast poprawić sobie stosunki z ojcem przez te dwa Obroty solowej pracy, coraz bardziej irytował Petirona, choć bardzo się starał, by było inaczej. Sprawy miały się coraz gorzej, tak że wszyscy zaczęli zauważać co się dzieje, więc pozostali śpiewacy specjalnie chwalili Robintona tak głośno, by słyszał to jego ojciec, który tylko od czasu do czasu kwitował śpiew syna kiwnięciem głowy.
Chłopiec wiedział, że przenosiny zasmucą matkę, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że bardzo ułatwią jej życie. Widać było wyraźnie, że ojciec nie może się już doczekać, aż zamkną się za nim drzwi. Był w innej sytuacji niż pozostali uczniowie; całe życie mieszkał w Cechu, więc nie groziła mu tęsknota za domem. Choć wiedział, że będzie mu brakowało matczynej miłości i troski, bardzo już pragnął opuścić mieszkanie rodziców.
— Przecież chłopak nie oddali się od ciebie o więcej niż sto pięćdziesiąt metrów — powiedział Petiron, obserwując, jak Merelan troskliwie pakuje rzeczy Robintona. Nagle spostrzegł, że żona wkłada do pudła gruby zwój nut. — Co to takiego? — spytał podejrzliwie.
— Rob pisał różne wprawki — odparła obojętnie i próbowała zapakować nuty, by zabrać je sprzed jego oczu.
— Wprawki?
— Chyba jakieś prace domowe — dodała, by podkreślić, że to bez znaczenia. Prawie już spakowała zwój, gdy Petiron odebrał go jej i rozwinął.
Cienka skóra miewa nieraz tę irytującą cechę, że nie sposób jej rozprostować; tak było i tym razem, więc Petrion, zaczaj coś mruczeć pod nosem ze zdenerwowania. Merelan zacięła zęby i ukradkiem dała znak Robiemu, by dalej składał ubrania i wkładał do worka.
Robie miał nadzieję, że wyprowadzi się bez żadnych nieprzyjemnych scen. Dlaczego ojciec musiał tego popołudnia kręcić się po domu? W Cechu było tyle innych miejsc!
— Praca domowa? Praca domowa! — Petiron ogarnął wściekłym wzrokiem najpierw żonę, a potem przeniósł spojrzenie, na syna. Nawyk marszczenia czoła zdążył wyryć głębokie bruzdy w jego pociągłej twarzy. — To zapisy tych bezsensownych melodyjek, które ciągle chcą śpiewać uczniowie
Robie nie widział miny matki, bo wstała, chcąc odebrać ojcu zwój. Petiron spoglądał to na jedno, to na drugie, aż wreszcie, po raz pierwszy w kontaktach z synem, doznał nagłego objawienia.
— To ty — machnął przyczyną całego zamieszania w stronę Robintona — to ty je napisałeś!
— Tak, to ja — Robinton musiał w końcu powiedzieć prawdę, choćby ten jeden jedyny raz. — Jako wprawki — usłyszał własny głos, obserwując jednocześnie coraz bardziej ponurą miną ojca. — Takie sobie wariacje…
— Wariacje, którymi posługują się na zajęciach wszyscy mistrzowie. Wariacje, które ciągle grają instrumentaliści. Takie brzdąkanie, takie głupie melodyjki, które byle kto może zagrać albo zaśpiewać. Bezużyteczny nonsens. I to wszystko za moimi plecami?
— Przecież słyszałeś na własne uszy, że wszyscy mistrzowie posługują się na zajęciach muzyką Robiego, i słyszałeś też, jak grają ją instrumentaliści, więc raczej nie można powiedzieć, żeby cokolwiek odbywało się za twoimi plecami, prawda? — spytała spokojnie Merelan i wyjęła mu zwój z ręki.
— On komponował?
— Tak, komponował. Pieśni. — Nie dodała, że Petiron widział tylko bardzo wczesne prace syna. Miała nadzieję, że nie pamiętał, od jak dawna te radosne, urocze melodyjki obijały mu się o uszy. — Czy nie sądzisz, że dziwne by było, gdyby chłopak wychowywany w tym Cechu był głuchy na muzykę i ślepy na nuty? W końcu przez całe życie był zanurzony w muzyce, a para Mistrzów Harfiarskich codziennie bombardowała go dźwiękami. Moim zdaniem to logiczne, że pisze muzykę i dobrze śpiewa. Nie mam racji?
Petiron stał i spoglądał to na jedno, to na drugie. Patrzył, jak Merelan ściśle zwija nuty i wsadza je z powrotem do pudła.
— Ukrywałaś przede mną jego absolutny słuch, dobry dyszkant i umiejętność komponowania?
— Nikt nie ukrywał przed tobą ani jednej cholernej nutki, Petironie — wycedziła Merelan, z naciskiem, rozmyślnie używając brzydkiego słowa, które zszokowało Robintona równie mocno jak jego ojca. Petrion aż cofnął się przed hamowanym gniewem żony. — Ty po prostu nie chciałeś nic słyszeć ani widzieć. A teraz choć raz w życiu zachowaj się jak przystało na ojca i zanieś ten karton do sypialni. Jest za ciężki dla Roba. — Wskazała najpierw na pudło, a potem na okna sypialni, w której miał mieszkać Robinton.
Petiron bez słowa podniósł pakunek i wyszedł z pokoju.
Robinton przerzucił przez ramię dwa pozostałe worki i zrobił krok do przodu, ale jego matka, spoglądając w głąb korytarza, podniosła dłoń.
— Zaczekaj chwilę. — Odwróciła się do niego tyłem. Na jej twarzy malował się smutek i rozpacz. — Nie powinnam była tego mówić. Nie powinnam była tracić cierpliwości. Ale nie mogę mu bez końca przyklaskiwać i karmić tego potwornego egoizmu, który zawsze obraca się na twoją niekorzyść, Robie.
— Wszystko w porządku, mamo. Rozumiem cię.
Matka uniosła dłoń, by pogładzić go po policzku — już prawie dorównywał jej wzrostem — i ze smutkiem pokręciła głową, a w jej oczach zalśniły łzy.
— Zdziwiłabym się, gdybyś naprawdę mnie rozumiał, ale to dowód twojej wielkoduszności i dobrego serca. Staraj się tego nie zatracić, synku. To wielki dar.
Potem pozwoliła mu odejść. Ojca nie było już w sypialni, ale pudło leżało na właściwym łóżku. Zaczął rozpakowywać rzeczy z nadzieją, że dławienie w gardle i poczucie utraty czegoś bardzo ważnego znikną, zanim ktoś nadejdzie.
W jego klasie było dwudziestu sześciu uczniów. Przydzielono im trzy długie pokoje, a Robinton szczęśliwie trafił do sześcioosobowej sypialni, gdzie było odrobinę więcej miejsca. Do wieczora zapozna! się ze wszystkimi kolegami. Starsi uczniowie zebrali grupkę żółtodziobów i przyglądali się im krytycznie. Robinton przybrał odpowiednią minę, gdy starosta uczniów, wysoki, dobrze zbudowany chłopak z Keroonu imieniem Shonagar, błyskawicznie wyrecytował obowiązki uczniów pierwszego roku, wyjaśnił, że są w Cechu „najniższymi z najniższych” i opowiedział o tradycjach, związanych z tym statusem. Powiedział też, że każdy z nich na dowód odwagi musi spędzić samotnie noc w Weyrze.
— Harfiarze często stają wobec różnych problemów i trudności. To zajęcie nie polega wyłącznie na wieczornym śpiewaniu ballad w cichych domostwach. Czeka was niebezpieczne życie — wyjaśnił z wielką powagą — i musicie teraz dowieść, że się do niego nadajecie.
— Ale Weyr stoi pusty od setek Obrotów — wykrzyknął najszczuplejszy z nowicjuszy, Grodon, szeroko otwierając oczy ze strachu. Ciężko przełknął ślinę.
— Każdy z nas przez to przeszedł, chłopcze. Ty też przeżyjesz — twardo odparł Shonagar. Popatrzył na Robintona i uniósł brwi, rozpoznając nowego ucznia. — Nie ma wyjątków.
Robinton wiele razy ćwiczył śpiew ze Shonagarem — starszy uczeń był bardzo dobrym drugim tenorem. Co ważniejsze, był sprawiedliwy i rzeczywiście potrafił utrzymywać dyscyplinę w sypialniach. Choć tytuł starosty nie był oficjalnym stanowiskiem, Mistrz Gennell popierał Shonagara. Ten zaś nie pozwalał uczniom na stosowanie przemocy i nieodpowiednie zachowanie.
Robinton nie wspominał o tym, że urodził się w Cechu, gdy inni uczniowie rozgadali się o swoich rodzinach, ale wiedział, że wkrótce wszyscy będą o tym wiedzieli. Miał nadzieję, że znajdzie przyjaciół, pomimo pozycji swoich rodziców. Wiedział, na co stać niektórych uczniów. Na szczęście wrodzona skromność i dobry charakter ułatwiały mu kontakty z kolegami. Przez pierwszy siedmiodzień Grodon ogromnie tęsknił za domem, więc Rob wycyganiał ciasteczka od Lorry, by wieczorem mieć czym pocieszyć kolegę. Falawny, o wyblakłych od słońca włosach i opalonej cerze, pochodził z Igenu. Shelline, również pięknie opalony, był Neratyjczykiem. Lear urodził się w Tilleku i strasznie się cieszył, że nie będzie rybakiem jak cała jego rodzina. Jerint, smagły chłopiec z południowego Keroonu, całymi dniami cicho wygrywał na fletni i był w tym znakomity, jak szybko zauważył Robinton.
Dziesięć dni później postanowił się wyróżnić, gdy Shonagar wszedł do ich pokoju po zgaszeniu świateł.
— Dobra, chłopaki, kto pierwszy idzie do Weyru? — zapytał, surowym wzrokiem taksując leżące w łóżkach ofiary tradycji.
Wszyscy poza Robintonem głębiej zakopali się w futra, jakby chcieli zniknąć z oczu starosty.
— Myślę, że dobrze byłoby mieć to już za sobą — powiedział Robinton, odrzucając okrycie.
— Doskonale, Robie — odparł Shonagar z zachęcającym skinieniem głowy. Chłopiec ubrał się najcieplej jak mógł, złapał kurtkę i już był gotów do wyjścia.
Shonagar i jego dwaj zastępcy czekający w korytarzy poprowadzili go w dół tylnymi schodami, a potem przez boczne drzwi, prowadzące z Cechu na dziedziniec Warowni. Czekało tam pięć biegusów, których pilnował czwarty uczeń. Robinton zawsze był ciekaw, jak to się dzieje, że uczniom udaje się dotrzeć do Weyru i wrócić tak, by mistrzowie nie wiedzieli o tych ukradkowych wyprawach. Cieszył się, że nie będą musieli pokonywać piechotą drugiej drogi pod górę, prowadzącej do Weyru. To byłoby straszniejsze niż samotne przebywanie w samym Weyrze przez noc. Na górskich drogach trafiało się nocami mnóstwo węży tunelowych i innych niemiłych stworzeń.
Cichcem przeszli wielki dziedziniec Warowni, minęli stajnie i przybudówki, a potem Shonagar przeprowadził ich przez tunel wyryty w litej skale Warowni — jeden z pomniejszych cudów świata wykonanych przez Starożytnych — aż do następnej doliny. Przecięli ją, jadąc w dobrym tempie, bo wiedzieli, że nikt już nie usłyszy odgłosów kopyt biegusów, a potem podążyli zakosami do Weyru. Tutaj zagłębili się w kolejny tunel, wycięty w skale zdumiewającymi narzędziami, którymi niegdyś dysponowali Starożytni. Tej części wyprawy Robinton bał się najbardziej, choć Shonagar otworzył koszyk z żarami. Po chwili znaleźli się na świeżym nocnym powietrzu, już w Weyrze. W słabym świetle półksiężyca Robinton ledwie dostrzegał wejścia do Niższych Jaskiń i niektóre smocze weyry.
— Jeśli chcesz, możesz rozpalić ogień w Jaskini — powiedział Shonagar, wskazał wejście i gestem polecił Robintonowi zsiąść z biegusa.
— To znaczy, jeśli będziesz miał czym napalić — roześmiał się jeden z chłopców.
— Daj mu spokój — skarcił go Shonagar. — Wrócimy po ciebie na godzinę przed świtem. Dobrej nocy.
Poprowadził kawalkadę z powrotem, zabierając wierzchowca Robintona, a chłopiec potykając się powędrował ku czarnej paszczy pomieszczeń mieszkalnych, które niegdyś tętniły życiem.
Jego kroki niosły się cichym echem w spokojnym nocnym powietrzu. Owinął się mocniej kurtką. No cóż, nie było tak zimno jak w pomiędzy. Trochę żałował, że nie uprzedzono go wcześniej, bo zostawiłby sobie z kolacji coś do przegryzienia. Jedzenie zawsze wprawiało go w lepszy humor.
Gdy znalazł się pod kopułą Niższych Jaskiń Weyru, mógł dostrzec jedynie paleniska wzdłuż zewnętrznej ściany.
— Właśnie, jeśli będę miał czym napalić — prychnął. — W dodatku nie mam jak rozpalić ognia. — Pomyślał, że trzeba będzie dać pozostałym chłopcom zapałki, żeby oni z kolei mieli czym podpalić ognisko.
Może uda się im też przemycić coś na rozpałkę. Koszyka z żarami, nawet najmniejszego, nie da się przecież schować pod kurtką. Nawet najmniejszy płomyk byłby lepszy niż te głębokie, czarne ciemności. Nie jest tu jednak aż tak ciemno jak w pomiędzy, pomyślał.
Na zewnątrz było jaśniej, więc Robinton zaczął badać otoczenie. Przezornie obejrzał plan Weyru w Archiwum. Powiedział też swoim współmieszkańcom, by zrobili to samo, gdy uda im się znaleźć wolną chwilę podczas lekcji przepisywania. Udało mu się więc znaleźć schody wiodące do szeregu weyrów należących do młodszych królowych. Wiedział, że tam będzie cieplej, ponieważ Weyr, podobnie jak Warownia Fort i Cech Harfiarzy, był ogrzewany ciepłem z głębin ziemi. Teraz już nikt nie wiedział, jak można dokonać czegoś takiego, ale to dzięki temu nikt nie marzł w tych budynkach, nawet w samym środku zimy. Robinton ucieszył się, że ta próba odwagi odbywa się wczesną jesienią.
Dwa razy potknął się na schodach; stopnie były trochę wyszczerbione, choć na tyle szerokie, by zmieściła się na nich cała jego stopa. Znalazł wejście do pierwszego Weyru — właściwie o mało do niego nie wpadł, gdy wymacywał rękami drogę po kamiennej ścianie z przeciwnej strony.
Wszedł, w dalszym ciągu z ręką na ścianie, i znów mało nie wpadł do środka zewnętrznego pomieszczenia, gdzie sypiała smocza królowa. Ostrożnie wędrując przez kamienną komnatę, wyczuwał korzenny zapach, charakterystyczny dla smoków.
Dokąd odeszli jeźdźcy i smoki? Tak wiele domysłów wysnuto na ten temat… nawet przypuszczenie, że wrócili do miejsca, skąd przybyli Starożytni. Ale jeśli tak się stało, dlaczego nikt z nich nie przyleciał na Pern? Przecież ktoś by się zainteresował smokami!
Uderzył się w łydkę o brzeg kamiennego legowiska smoka i krzyknął z bólu, rozcierając stłuczone miejsce. W ciszy, która teraz nastąpiła, dotarł do niego ledwie dosłyszalny szelest: to uciekały węże tunelowe — miał nadzieję, że opuszczają Weyr na dobre. Doszedł do wniosku, że w tej ciemności nie warto wędrować dalej i usiadł na kamiennym podium. Nieoczekiwanie zapadł się w kamienne zagłębienie. Obmacał je wokół. Naturalnie, wielkie smocze cielska wygniotły w skale dołki… Śmiało przesunął palcami po zapylonych krawędziach, jakby chciał wyczarować stwory, które niegdyś się tu wylegiwały. To, bardziej niż wszystko inne, dodało mu pewności. Uśmiechnął się i obrócił, układając nogi tak, że leżał twarzą do bladego światła dochodzącego z korytarza. Jego drobne ciało znalazło sobie wygodnie zagłębienie, a głowę położył na przedramionach, opartych o zewnętrzną krawędź. Pomyślał, że koniecznie trzeba będzie podziękować Fallonerowi za to, że kiedyś oprowadził go po Weyrze. W Forcie nie pozostał ani jeden jeździec i smok, ale wciąż jest to Weyr, czyli jedno z najbezpieczniejszych miejsc na tym świecie. Czuł zapach smoka i kurzu, ale głównie smoka. Do snu ukołysał go lekki szelest węży tunelowych; był pewien, że nie odważą się wejść w smocze legowisko.
Pewnie zyskał trochę szacunku w oczach starszych uczniów, kiedy na godzinę przed świtem musieli go zbudzić głośnym krzykiem. Gdy Robinton pojawił się na skraju Weyru, Shonagar przynaglił go gwałtownym machaniem.
— Gdzie się podziewałeś, Rob? Musimy wrócić do Cechu, zanim się zorientują, że pożyczyliśmy biegusy. Wszędzie cię szukaliśmy.
— W Weyrze jest ciepło — ziewnął Robinton.
— Przepraszam, że cię wyrwaliśmy ze snu. Wsiadaj. Musimy nadać sobie dobre tempo! — Shonagar spojrzał na nowicjusza z szacunkiem, podając mu lejce. — I pamiętaj, ani słowa pozostałym. Oni też muszą przejść przez to sami!
— Ach, nie było tak źle — uśmiechnął się Rob.
— Tylko żebym nie słyszał, że ich przed czymś ostrzegasz! — powtórzył Shonagar, zaciskając pięść.
— Dobrze. Ani słowa.
Robinton wiedział, że nic nikomu nie powtórzy… no, może tylko szepnie kolegom, że włożył im do kieszeni zapałki i podpałkę.
Gdy galopowali tunelem, Robinton uniósł wzrok, by spojrzeć na Gwiezdne Kamienie, olbrzymie czarne dolmeny odcinające się od pojaśniałego nieba. Pochwycił kątem oka jakiś ruch i pomyślał, że może to duchy smoków, które odeszły, trzymają straż na wysokości. Spojrzał raz jeszcze i zobaczył, że to wher kołuje w dół, pewnie z jakiegoś gniazda w jednym z górnych Weyrów.
Robinton naprawdę polubił uczniowskie życie, co zdumiewało jego współlokatorów i pozostałą dwudziestkę kolegów z klasy. Przychodzili do niego po radę, a często po pociechę, on zaś pomagał w lekcjach mniej bystrym rówieśnikom.
— Chcesz przejąć moją funkcję, Rob? — spytał go kiedyś Shonagar.
— Ja? — odpowiedział chłopiec z uśmiechem — Zatrzymaj sobie na razie odpowiedzialność. Jestem jednym z nich, więc łatwiej im przyjść do mnie, bo znam Cech, jestem pod ręką i tyle.
— No, wcale ci nie było tak strasznie łatwo — odparł Shonagar ze znaczącym uśmiechem. Skończyli właśnie długą próbę przed koncertem na Koniec Obrotu; Rob, jak zwykłe, śpiewał solowe partie dyszkantu. Halanna i Maizella również występowały jako solistki, ale Petiron, choć pochwalił ich śpiew, synowi nawet nie kiwnął głową. Uczniowie, którzy zawsze i wszędzie potrafią wszystko zauważyć, nie omieszkali zwrócić na to uwagi. Ale jeśli ktoś mówił mu to wprost, Robinton tylko wzruszał ramionami i odpowiadał, że ojciec spodziewa się po nim perfekcyjnego wykonania.
Matka w dalszym ciągu szkoliła jego głos. Teraz brał już udział w normalnych zajęciach. Najbardziej podobało mu się w wieży bębnów, bo wreszcie mógł poznać znaczenie kodów, których słuchał przez całe życie. Podobnie jak wszyscy, wiedział, że pierwsze uderzenia oznaczają ostateczny adres wiadomości i imię nadawcy, ale treść przekazów nauczył się odszyfrowywać dopiero po pewnym czasie.
Akurat miał dyżur w dniu, gdy Feyrith, królowa Caroli, zniosła swoje ostatnie jaja — choć nikt wtedy nie wiedział, że to ostatni Wylęg. Najlepsze było to, że jedno z jaj okazało się złote; bębnista, nadający wiadomość, opatrzył ją sygnałem, oznaczającym radosne, ważne wydarzenie. Jaj było dużo, a dziewięć z nich wyglądało na spiżowe.
Przez kilka następnych siedmiodni Robinton miał nadzieję, że odbędzie się Poszukiwanie, że go wybiorą i w ten sposób zostanie harfiarzem— smoczym jeźdźcem. Ale do Warowni Fort ani do Cechu Harfiarzy smoki w ogóle nie przyleciały, podobnie zresztą jak do innych Warowni. Chłopiec czuł się ogromnie rozczarowany. Miał przecież niezachwianą pewność, że smoki go lubią. Czy to znaczy, że polubiły go za mało i nie chciały go Odszukać?
Bał się, że inni go wyśmieją, więc nikomu nie zdradzał swoich pragnień i gorzkiego żalu. Zadał kilka pytań różnym Mistrzom, na wypadek, gdyby któryś z nich wiedział, w jaki sposób przeprowadza się Poszukiwania, ale odpowiedzi wcale nie uśmierzyły jego niepokoju ani nadziei. Usłyszał tylko: „To zawsze sprawa Weyru, chłopcze” albo „Któż wie, co się dzieje w smoczej głowie?” albo „Czasem smoki nie wyruszają na Poszukiwanie. Nie muszą. Czy nie mówiłeś mi, że w Bendenie pełno jest chłopców w twoim wieku?” To była prawda, ale wcale nie powstrzymała go od wypatrywania smoków na niebie i od żywienia nadziei, że będzie mógł z którymś porozmawiać. Jego roztargnienie zauważono na lekcjach i w konsekwencji przydzielono mu dodatkowe obowiązki, by z większym zapałem przykładał się do lekcji i przestał śnić na jawie. W czasie zamiatania głównego dziedzińca miał dość czasu, by zrozumieć, jak nierozsądne były jego nadzieje.
Znów był na wieży bębnów, gdy przyszły nowiny o Wylęgu. Gdy już przełknął ostatnią kroplę goryczy, Robinton po prostu musiał się dowiedzieć, czy Falloner został Naznaczony. W końcu naprawdę miał do tego prawo. Odważył się więc na wielką śmiałość i poprosił czeladnika, sprawującego pieczę nad wieżą, by mógł wybębnić swoje pytanie.
— Wiesz, spotkałem kilku kandydatów, a Falloner to ten chłopiec z Weyru, którego przysłano do mojej mamy na naukę. — Robinton był gotów zastosować wszelkie środki potrzebne do osiągnięcia tak ważnego celu, a wiedział, że ten akurat czeladnik lubi jego matkę. — Wiem, że chciałaby się dowiedzieć, czy Falloner naznaczył… — tu urwał i czekał z nadzieją.
— Dobra, bierz się do roboty — uśmiechnął się czeladnik. — Tylko się streszczaj.
Robinton najpierw napisał wiadomość, opatrzył ją kodem oznaczającym zwykły przekaz, pokazał czeladnikowi i po jego akceptacji sam ją wystukał na bębnie. Miał nadzieję, że odpowiedź nadejdzie przed końcem dyżuru, ale się rozczarował.
Wieczorem odszukał go czeladnik, mrugnął do niego i podał mu kawałek skóry.
Robinton musiał się hamować, by nie krzyknąć z radości — Falloner naznaczył spiżowego smoka! Tak samo Rangul i Sellel — choć tu smoczy wybór zaskoczył Robintona — i sześciu innych chłopców, których imiona pamiętał z Weyru. Chłopiec z Cechu Tkaczy, z Dalekich Rubieży, Lytonal, nazywał się teraz L’tol i latał na brązowym Larthu.
Chłopiec zatrzymał matkę, idącą na wieczorną próbę i powiedział jej nowinę.
— No cóż, podejrzewałam, że ten łobuziak dostanie spiżowego — odpowiedziała. — O Rangulu też myślałam. Dziewięć spiżowych to dobry Wylęg. Jajo królowej to jeszcze lepsza nowina. Może jednak S’loner ma rację, mimo wszystko — dodała i pospieszyła na próbę, nie wyjaśniając, o co chodziło jej w ostatnim zdaniu.
Robinton ciekaw był, czy Falloner, teraz F’lon, będzie pamiętać o swojej obietnicy i przyleci na spiżowym smoku na spotkanie do Cechu Harfiarzy. Ale by się wszyscy koledzy zdziwili! Miło było o tym pomarzyć, choć Robinton sądził raczej, że F’lon, teraz o wiele przewyższający statusem zwykłego harfiarskiego ucznia, może nie zechce dotrzymać słowa. No cóż, i tak wiele minie czasu, zanim smoczek nauczy się latać.
Uczestniczył w zajęciach w Archiwum razem ze wszystkimi, ale głównie zajmował się przepisywaniem różnych specjalnych rzeczy dla Mistrza Ogolly, bo był najszybszy i najdokładniejszy ze wszystkich. Zrobił już kilka instrumentów godnych harfiarskiego stempla, który pozwalał sprzedawać je na Zgromadzeniach. Teraz uczył się, jak naprawiać złamane gryfy i podstawki, robić szkielety bębnów, harf i gitar, a także delikatne inkrustacje. Nigdy w życiu nie był tak zadowolony, znalazłszy się z dala od napięć, zawsze obecnych w pokoju rodziców. Matka również częściej się uśmiechała przy głównym stole i podczas lekcji. A więc jego odejście rzeczywiście ułatwiło jej życie.
Dyszkant Robintona dotrwał do chwili, kiedy chłopiec gwałtownie wyrósł w trzynastym roku życia i całe jego ciało, nie tylko krtań i aparat głosowy, przeszło wielką przemianę. Akurat ćwiczył z matką duet na święto zrównania dnia z nocą, gdy nagle jego głos żałośnie opadł oktawę niżej.
— No cóż, chyba na tym koniec, kochanie — stwierdziła, opierając rękę na wypukłości gitary. Uśmiechnęła się, widząc jak bardzo jest wstrząśnięty. — Daj spokój, kochanie, to naprawdę nie koniec świata, choć założę się, że twój ojciec z wielką niechęcią wprowadzi zmiany w partiach solowych niemal tuż przed występem. Twój głos nie wytrzyma do koncertu.
— Ale kto — ku przerażeniu Robintona głos znów zjechał w dół — kto z tobą zaśpiewa?
— Pamiętasz tego delikatnego blondynka z Tilleku, którego przesłuchiwaliśmy w zeszłym tygodniu? — Merelan zabawnie uniosła brwi. — Nie jest muzykiem tak dobrym jak ty i będę musiała ciężko nad nim pracować, ale ma tę samą skalę głosu, choć brak mu twoich umiejętności i doświadczenia.
— Co na to powie ojciec? — zaniepokoił się Robinton. Naprawdę wolałby tego nie słyszeć. Merelan zachichotała.
— Pewnie uzna, że zrobiłeś to celowo, żeby popsuć mu koncert. Przez jakiś czas będzie się awanturował, że go opuściłeś w potrzebie, a potem każe mi udzielać dodatkowych lekcji tamtemu chłopcu. — Przyjrzała się synowi, przechylając głowę i uśmiechnęła się serdecznie. — Wiesz, pewnie będziesz barytonem. Masz taki wygląd. Twój ojciec też jest barytonem.
— Nigdy nie słyszałem jego śpiewu — zaprotestował Robinton. Matka znów się zaśmiała.
— Ach, naturalnie, że umie śpiewać. Po prostu uważa, że nie wychodzi mu to wystarczająco dobrze — zachichotała cichutko. — Ale jeśli się wsłuchasz, usłyszysz, jak podczas występów chóru włącza się do barytonów. Kiedy pojawił się w Cechu, miał bardzo dobry naturalny baryton. Sam uznał swój głos za zbyt słaby, by podjąć się występów solowych. — Skrzywiła się i cicho westchnęła. — Jest perfekcjonistą… we wszystkim.
— Mamo — zaczął Robinton, pragnąc rozwiązać problem, który coraz bardziej go nękał. — Co mam zrobić, kiedy tata weźmie mnie na swojego czeladnika i zechce uczyć kompozycji? — Głos zawiódł go znów i opadł przy drugiej sylabie.
— Kochanie, najpierw musisz zmienić stoły, a w ogóle nie martw się o to. Choć, prawdę mówiąc, czasem się zastanawiam, co zrobimy, żeby oszczędzić twojemu ojcu szoku. W tej chwili znasz się na teorii, kompozycji, a nawet orkiestracji równie dobrze jak on. Na szczęście twoją najmocniejszą stroną jest chyba jednak muzyka wokalna, a nie instrumentalna, więc nie będziesz z nim bezpośrednio konkurował. On być może będzie na to patrzył nieco inaczej, ale nic na to nie poradzimy, prawda? Chodź, napijemy się klahu, dobrze? — Ostrożnie odłożyła gitarę i pogładziła go po policzku. — Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że jesteś już taki duży. Ciekawe, ile jeszcze urośniesz. Wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie byli wysocy.
— Pamiętam Rantou — uśmiechnął się Robie. Nigdy nie zapomni rozczarowania ojca na wieść, że Rantou woli pracować jako drwal, choć ma głos i talent muzyczny, dzięki którym mógłby zostać harfiarzem. No cóż, przynajmniej Robinton nie był jedyną osobą, od której ojciec oczekiwał doskonałości.
Gdy jego głos w końcu ustalił się w rejestrze barytonowym, Robinton przerósł wszystkich uczniów drugiego roku. Ojciec zdegradował go do drugiego rzędu w chórze, z czego chłopiec był całkiem zadowolony. Za to matka zaczęła go uczyć posługiwania się nowym głosem i była zachwycona jego zakresem i głębią.
— To prześliczny głos, Robie — strzeliła palcami z zachwytu i uśmiechnęła się do niego. — Jest aksamitny i bogaty. Zrobimy z niego coś wspaniałego.
— Coś odpowiedniego do różnych prostych piosenek? Spochmurniała i szturchnęła go w ramię.
— Tak, dla prostych piosenek, które wszyscy uwielbiają słuchać, grać i śpiewać! Nie waż się umniejszać znaczenia tego, co ci się tak doskonale udaje. O wiele lepiej niż jemu przez całe życie. Prawdziwą muzykę napisał tylko raz w życiu… — przerwała, zaciskając wargi z irytacji.
— …i jest to utwór, który powstał w czasie naszego pobytu w Bendenie — skończył za nią Robinton. — Masz rację. Z całkiem obiektywnego, harfiarskiego punktu widzenia, kompozycje mojego ojca są doskonałe technicznie i na bardzo wysokim poziomie, błyskotliwe pod względem instrumentalnym i wymagają niezwykłej sprawności wokalnej, ale nie nadają się dla uszu przeciętnego gospodarza lub rzemieślnika.
Pogroziła mu palcem przed nosem.
— I nigdy o tym nie zapominaj!
Robinton pochwycił grożący mu palec i ucałował go serdecznie.
— Ach, Robie — powiedziała zupełnie innym tonem — to wszystko mogłoby się ułożyć zupełnie inaczej… — Przytuliła się do niego w przypływie żalu, czerpiąc pociechę z jego mocnego, wysokiego ciała i silnych objęć.
— No cóż, ale potoczyło się właśnie tak, mamo. Przeszłości nie da się zmienić — pocieszająco poklepał japo plecach.
W nagłym porywie dobrego humoru obdarzyła go lekkim kuksańcem pod żebro.
— Czy ty kiedyś wreszcie utyjesz? Ciągle skóra i kości.
— A Lorra narzeka, że jem dwa razy tyle, co trzech uczniów naraz. Przyganiał kocioł garnkowi — dodał, widząc jak bardzo jest blada. Zaczerwieniła się i odsunęła od syna.
— To nie ma znaczenia — zaśmiała się dziwnie. — Zmiany w życiu, jak twierdzi Ginia.
— Przecież nie jesteś stara — zaprotestował Robinton, zaperzając się na samą myśl, że jego matka mogłaby się kiedykolwiek zestarzeć. — Twój głos jest piękniejszy niż kiedykolwiek.
Zaśmiała się radośnie.
— Zaiste to dowód, mój wspaniały synu, że to nie czas mego upadku, lecz wzlotu.
Dzwon na budynku Cechu wybił godzinę. Matka pchnęła lekko Robintona.
— Idź, harfa czeka.
Pocałował ją w policzek i wyszedł, odprowadzany j ej śmiechem. Ale wiedział, że matka doskonale rozumie jego niecierpliwość, by wykończyć małą harfę, na której tak bardzo mu zależało. Była to jedna z czterech prac, które musiał wykonać zadowalająco, by zostać czeladnikiem. Pragnął wszystkie wypełnić tak dobrze, by nawet jego ojciec nie mógł się doszukać żadnych niedociągnięć.
Gdy jego pracę przedstawiono anonimowo wraz z innymi, ojciec zaakceptował ją bez komentarza, za to odrzucił kogoś innego. Naturalnie Robinton uważał, by inkrustacje na harfie nie przypominały żadnego z jego wcześniejszych wzorów. Bawiło go, że ojciec zawsze zalicza wszystkie jego anonimowe prace.
Najważniejsze wydarzenie w czasie drugiego roku jego nauki miało miejsce na wiosnę. Robinton siedział w warsztacie, w suterenie frontowego budynku Cechu, gdy nagle na dziedzińcu wylądował spiżowy smok, a jeździec zwinął dłoń w trąbkę i zawołał na cały głos:
— Robinton? Robinton! Uczeń Robinton! Ten ostatni okrzyk zawibrował melodyjnie.
— Na Pierwsze Jajo! Ten jeździec chce widzieć ciebie, Rob — powiedział Mistrz Bosler.
Robinton wyjrzał przez małe okienko i zobaczył tylko łapy i brzuch spiżowego smoka.
— Czy mogę wyjść? — zapytał.
— Drogi chłopcze, jeśli smoczy jeździec kogoś woła — Mistrz uśmiechnął się przekornie — to lepiej dla wzywanego, żeby się pospieszył… Już cię tu nie ma!
Robinton popędził po schodach prosto na dziedziniec.
— Jestem, F’lonie! — wrzasnął, gnając przez brukowaną przestrzeń prosto ku spiżowemu smokowi, który wykręcił szyję w jego stronę, a jego oczy wirowały błękitem z podniecenia.
— Mówiłem przecież, że przylecę… — F’lon z wdziękiem zsiadł ze smoka na spotkanie ze starym przyjacielem. Gorąco uściskał Robintona.
Roba znów zadziwiły niezwykłe, bursztynowe oczy przyjaciela, teraz błyszczące z emocji.
— Powiedziałeś mi też, że naznaczysz spiżowego smoka… — Rob zerknął z sympatią ku smokowi, który pilnie go obserwował. — Czy zechcesz mi powiedzieć, jak masz na imię?
Smok zamrugał.
— Jest taki nieśmiały — złośliwy uśmiech F’lona przeczył j ego słowom. — Nazywa się Simanith. — Smok przysunął głowę do jeźdźca, nie odrywając wzroku od Robintona. — Z moim przyjacielem Robintonem możesz rozmawiać zawsze, kiedy tylko zechcesz. On będzie Mistrzem Harfiarzy, kiedy dorośnie.
— Hej, spokojnie! — wykrzyknął Robinton, unosząc obronnym gestem ręce i śmiejąc się na sama myśl. Po pierwsze, wcale nie pragnął być Mistrzem Harfiarzy, po drugie, jego ojciec nigdy by do tego nie dopuścił.
— Musisz tylko pomarzyć, że zostajesz Harfiarzem. Ja marzyłem i śniłem, i zobacz… — F’lon aktorskim gestem wskazał na Simanitha, a pełen dumy uśmiech sięgał mu niemal od ucha do ucha.
— Byłem na wieży bębnów, kiedy nadeszła wiadomość, a potem pozwolili mi dowiedzieć się, kto Naznaczył spiżowe smoki, więc wiedziałem — powiedział Robinton.
— I nie odezwałeś się ani słowem? — F’lon skrzywił się z udawanym niesmakiem, zdejmując z głowy dopasowany jeździecki hełm.
— No cóż, nie można przesyłać prywatnych wiadomości. Ale dostałem całą listę, z Rangulem i Sellelem.
F’lon zmarszczył nos.
— No cóż, R’gul i S’lel też są spiżowymi jeźdźcami, choć nie mam pojęcia, dlaczego akurat ich wybrano. — Przeczesał palcami mokre od potu włosy. — Jejku, ale urosłeś!
Robinton cofnął się o krok, by ocenić wzrost przyjaciela.
— Sam nie jesteś niski.
F’lon odwrócił się tyłem i podszedł do Robintona, który posłusznie stanął obok. Ręka F’lona, przyłożona do obu głów pokazała, że są tego samego wzrostu.
— Planujesz jeszcze urosnąć? — spytał F’lon.
Robinton roześmiał się, częściowo z radości, że F’lon dotrzymał słowa, a częściowo dlatego, że stali się obiektem wielkiego zainteresowania uczniów, stłoczonych przy oknach wychodzących na dziedziniec, włącznie z oknami sali prób, gdzie jego ojciec ćwiczył z chórem. Spostrzegłszy to, chłopiec stłumił jęk. Dostrzegł też Lorrę, która stała na schodach i machała do niego ręką, i jej córkę, Silvinę, biegnącą przez dziedziniec. Dziewczynka zatrzymała się i z godnością przemaszerowała obok smoka.
— Mama…. mówi… że trzeba… go… ugoś…cić.. — wydyszała, zachwycona bliskością smoka i jeźdźca.
— To mój przyjaciel z Weyru Benden, F’lon, który został spiżowym jeźdźcem. — Rob odważył się poklepać F’lona po ramieniu, by pokazać, jak poufałe łączą ich stosunki. — A to SiMna, której mama robi najlepsze ciasteczka na świecie!
— No cóż — F’lon z zadowoleniem zatarł ręce — żaden smoczy jeździec nie odmówi takiemu zaproszeniu! — Przerwał i spojrzał na Simanitha. — Smok poczeka na mnie na wzgórzach. Dziś jest bardzo słonecznie.
Smok wyskoczył w niebo dopiero, gdy jego jeździec i Robinton doszli do schodów, ale i tak jego potężne skrzydła obsypały ich żwirem i piaskiem.
— Czy jazda na smoku jest tak wspaniała, jak myślałeś? — spytał nieśmiało Robinton, gdy wchodzili do cechu.
F’lon uśmiechnął się i wziął głęboki wdech.
— Nie masz pojęcia, jakie to uczucie — poklepał przyjaciela po plecach. — Będę cię woził, gdzie tylko zechcesz, stary. Ciągle śpiewasz?
— Barytonem — odparł Rob z pewnym zadowoleniem. — A ty? Choć to teraz nie ma znaczenia, gdy zostałeś jeźdźcem.
— Ależ ma znaczenie — zapewnił go F’lon z wielkim naciskiem, chcąc, by brzmiało to przekonująco. — Smoki lubią muzykę. Ja też jestem barytonem. — Zaśpiewał zstępującą gamę i Robinton ocenił profesjonalnie, że ma lekki, lecz przyjemny głos.
— Masz rację, to baryton. Szkoda, że ja też nie zostałem jeźdźcem. F’lon posmutniał, słysząc nutkę żalu w głosie przyjaciela.
— Było tak mało wylęgów, że mnóstwo młodzieży z Weyrów czekało na swoją kolej, by stanąć w Wylęgarni. S’loner zdecydował, że nie będzie Poszukiwania. Czasem tak to jest — F’lon uśmiechnął się z autentycznym żalem. — Byłbyś dobrym jeźdźcem — powiedział i przerwał, a jego spojrzenie na chwilę stało się puste.
Będę z tobą rozmawiać, Robintonie, jeśli zechcesz — odezwał się głos w myślach Robintona, podobny z barwy i intonacji do głosu F’lona. Podwójne zaskoczenie — że smok w ogóle się odezwał, i że miał głos tak podobny do jeźdźca — sprawiło, że Robinton aż się potknął na schodach. Jeździec podtrzymał go z uśmiechem.
— Może to marna namiastka, Rob, ale nie potrafię nic innego dla ciebie zrobić — powiedział F’lon.
— Simanith ma taki sam głos jak ty — z trudem wykrztusił Robinton.
— Naprawdę ? — F’lon zamyślił się na chwilę. — Nie zauważyłem. W końcu słyszymy je tylko w myślach, a nie głośno. Wszystko jedno, możesz do niego mówić, kiedy zechcesz.
— Dziękuję, chętnie. Kiedy tylko będę miał coś odpowiedniego do powiedzenia.
— Na pewno będziesz miał — odparł F’lon dobitnie.
Silvina czekała przed małą jadalnią, do której ich grzecznie wprowadziła. Robinton przedstawił przyjaciela Lorze. Kobieta nie była aż tak zemocjonowana jak jej córka, ale widać było, że z przyjemnością gości młodego jeźdźca.
— Posłałam po twoją mamę, Rob, bo zdaje mi się, że wymieniała Fallonera — o, przepraszam, F’lona — jako jednego ze swoich uczniów — powiedziała.
Godzinę gawędzili serdecznie z Merelan. Zniknęły wszystkie ciastka i większość herbatników, a F’lon obiecał, że chętnie powozi Merelan po całym Pemie, jeśli ona tego zapragnie. Potem śpiewaczka musiała wyjść na lekcję, ale odprowadziła chłopców do drzwi, zapewniając, że przyjmuje propozycję F’lona.
— To znaczy, jeśli ci na to pozwolą — dodała, obrzucając młodego jeźdźca figlarnym spojrzeniem.
— Ach, nie mam wiele do roboty. Nawet przelot tutaj — oświadczył, okrągłym gestem wskazując dziedziniec Cechu Harfiarzy — można określić jako pracę. Musimy wiedzieć, jak się dostać do każdego miejsca na Pemie, więc właściwie te odwiedziny nie są wykroczeniem. Mogę tu przylatywać tak często, jak będę chciał.
Robinton doszedł do wniosku, że F’lon stał się jeszcze bardziej pewny siebie niż przedtem, i wymienił znaczące spojrzenie z matką.
— Wezwij mnie przez wieżę bębnów, jeśli będę potrzebny — powiedział F’lon, po przyjacielsku poboksował Robintona i skoczył na wyciągniętą łapę Simanitha, a stamtąd prosto na smoczą szyję.
— Jeździec w każdym calu, co? — mruknęła Merelan do syna, gdy pomachali już na pożegnanie F’lonowi i Simanithowi. — Uroczy chłopak.
— Kiedyś twierdziłaś, że to mały szatan, mamo — przypomniał jej złośliwie Robinton.
— Skrócona forma imienia bynajmniej nie odmieniła jego natury, kochanie, a nawet można powiedzieć, że przyczyniła się do pogłębienia problemu — ucięła. — Ale podobało mi się, że dotrzymał obietnicy, którą ci kiedyś dał. — Jeszcze raz uścisnęła ramię syna i delikatnie pchnęła go w kierunku warsztatu i przerwanych zajęć.
Mistrz Gennell zatrzymał się w drodze do głównego stołu, by zapytać, czy ten gość to kolega Robintona z Bendenu. Robinton przeprosił za zamieszanie.
Petiron, którego próbę przerwał przylot smoka, groźnie popatrzył na syna, ale ten odwrócił wzrok, jakby tego nie zauważył. Przecież F’lon sam przyleciał, nikt go nie zapraszał. Nie lubił być niegrzeczny, szczególnie dla własnego ojca, ale wiedział już, i bardzo go to bolało, że Petirona denerwuje wszystko, co on robi… albo czego nie robi. Próbował nie słuchać, gdy koledzy z pokoju przed snem opowiadali o swoich ojcach i o różnych rzeczach, które ich tatusiowie robili dla nich i — co było jeszcze ważniejsze w oczach Robintona — razem z nimi. Harfiarze, naturalnie, byli zupełnie inni, i przecież nie można porównywać ze sobą różnych ludzi. Ale… wcale nie było mu łatwo być synem takiego ojca.
Skończył wszystkie prace i zdał egzaminy wymagane do wyzwolenia na czeladnika w połowie trzeciego Obrotu nauki. Naturalnie od początku wyprzedzał rówieśników, bo zaczął pracować o wiele wcześniej niż oni; wszyscy koledzy przychodzili do niego po pomoc, gdy napotykali jakieś trudności w nauce lub pracy indywidualnej. Nawet Lear nie dokuczał mu z powodu jego przewagi, bo wszyscy wiedzieli o jego problemach z ojcem i współczuli mu — no i wszyscy uwielbiali jego matkę. Z tym ostatnim uczuciem Robinton jakoś sobie radził, bo je podzielał. Za to, w odróżnieniu od ojca, dobrze wiedział, że każdy występ kosztuje ją więcej wysiłku niż powinien. Nawet podzielił się tym niepokojem z Mistrzynią Uzdrowicieli Ginia, gdy Maizella powtórzyła mu, że matka zemdlała po intensywnej próbie poprzedzającej Zgromadzenie w dniu Wiosennej Równonocy w Forcie.
— Nie mam pojęcia, co jej dolega, Robie — powiedziała Ginia, lekko marszcząc brwi — choć zmusiłam ją, by obiecała mi, że latem zrobi sobie wakacje i porządnie odpocznie. Nauką wokalistów może zająć się Petiron… albo ty. — Rzuciła mu pytające spojrzenie, a wyraz jej twarzy złagodniał. Pogładziła go po dłoni. — Z tego, co słyszałam, i tak to robisz.
Robinton, zaniepokojony, wyprostował się na krześle. Tylko tego mu brakowała, by ojciec się dowiedział, że jego syn prowadzi próby z częścią chóru.
— Spokojnie, spokojnie. Ojciec zauważa tylko to, co chce, a jak widać, nie spostrzegł nawet tego, co się dzieje z Merelan.
— Ale ty przecież też nie wiesz, co się naprawdę z nią dzieje — sprzeciwił się Robinton.
— Wiem, że potrzebny jej odpoczynek, brak napięć… sam wiesz, jaka matka jest przed występami, kiedy się uczy nowej muzyki…
Kiwnął głową, bo nieraz widział, jak zapracowuje się do ostatnich granic, doprowadzając solistów do poziomu, jakiego oczekiwał Petiron, który wymagał takiej samej perfekcji od instrumentalistów i chóru.
— Sądzę, że lato spędzone w Południowym Bollu razem z rodziną, bez żadnych, ale to żadnych występów i bez odpowiedzialności, powinno postawić ją na nogi. Mieliśmy ciężką zimę. — Ginia znów poklepała Robintona po ręku. — Jesteś dobrym synem, Robie. To ładnie, że się o nią troszczysz. Będę cię o wszystkim informować, a ty za to pomożesz mi namówić ją na porządny wypoczynek, dobrze?
— Rozmawiałaś z Mistrzem Gennellem?
— Wielokrotnie — Ginia zacisnęła pełne usta z wyraźną urazą. — Wszyscy jednak wiemy, że Wiosenna Równonoc jest ważna w naszym kalendarzu imprez, i lepiej, żeby wszystko się odbyło bez problemów… — Wstała na znak, że rozmowa skończona i uśmiechnęła się do niego. — Powinieneś z nią pojechać i pilnować, żeby jadła ile trzeba i codziennie odpoczywała.
— Spróbuję — odpowiedział i pomyślał, że skorzysta z propozycji F’lona, który obiecał zawieźć Śpiewaczkę Merelan, gdzie tylko ona zechce.
Robinton jednak nie pojechał z matką na wakacje; spędziła je z mężem. Merelan zemdlała po odśpiewaniu perfekcyjnego solo na koniec Ceremonii Równonocy, więc Petiron nie mógł już dłużej ignorować faktu, że jego żona jest chora.
Robinton wybębnił wiadomość do F’lona, prosząc go o pomoc, i sam wsadził matkę na grzbiet Simanitha. Musiał się odsunąć, by ojciec mógł usadowić się za nią. Fakt, że Petiron był wyraźnie zdenerwowany, zaniepokojony i zmartwiony, wcale nie podziałał na mego uspokajająco. Chociaż ten jeden raz, jeden jedyny, pomyśl o niej, nie o sobie, przekonywał go w myślach.
F’lon wrócił po godzinie. Popijając chłodny sok owocowy i pogryzając pulchne ciasteczka Lorry, opowiadał w szczegółach, jak dowiózł Merelan do wykutego w skałach siedliska ze wspaniałym widokiem na morze i jak Petiron dreptał wkoło żony jak stary wher i marudził bez końca, aż F’lon obawiał się, że Merelan zwariuje od tej przesadnej troski. Jej najmłodsza siostra chyba była tego samego zdania, bo kazała mężowi wyprowadzić tego człowieka, żeby Merelan mogła odpocząć, po czym obiecała, że Merelan naprawdę będzie mieć spokój.
— Bardzo zasmucił ją widok twojej matki. Pamiętam, że już w Bendenie była drobna i delikatna, ale nie… nie taka krucha — powiedział F’lon i popatrzył na Lorrę, która skinęła głową.
— Rozmawiałem z Ginią i ona twierdzi, że odpoczynek przez całe lato powinien przywrócić zdrowie mojej matce… — Rob pochwycił wymianę spojrzeń Lorry i F’lona. — Słuchajcie, jeśli jest coś, co powinienem wiedzieć, to mi o tym powiedzcie. To moja matka! Mam prawo wiedzieć.
Lorra zwróciła się ku niemu, podejmując nagłą decyzję.
— Ginia sama nie wie, co się dzieje, więc co może twierdzić na pewno? Ma nadzieję, że odpoczynek pomoże twojej mamie. Merelan nigdy nie była zbyt silna…
— Chcesz powiedzieć, od czasu urodzenia takiego dryblasa jak ja? — chciał wiedzieć Robinton. Podsłuchał kiedyś, jak ojciec narzekał, że urodzenie dziecka poważnie podkopało siły jego żony.
— Przede wszystkim po urodzeniu wcale nie byłeś taki duży, jak można by sądzić — odparła Lorra z typową dla siebie ironią — więc nie tarzaj mi się tu w prochu i daruj sobie próżne wyrzuty sumienia. Ty nigdy nie ponosiłeś za nic winy. — Uświadomiła sobie, co oznaczają te słowa. — Merelan zawsze była kłębkiem nerwów. Wiesz, ile energii potrzebuje, by śpiewać i grać tak perfekcyjnie. To ją wyczerpuje. W dodatku w życiu każdej kobiety nadchodzi okres, gdy przestaje być odporna jak dwudziestolatka…
— Matka umrze, jeśli nie będzie mogła śpiewać…
— Do tego nie dojdzie, to niemożliwe — ucięła ostro Lorra. — Ale z pewnością będzie musiała ograniczyć te wyczerpujące występy. Przecież Maizella też potrafi śpiewać; albo niech Petiron pisze dla Halanny, która z wielką radością przejmie od Merelan obowiązki Pierwszej Śpiewaczki. — Oczy gospodyni błysnęły, a Robinton nie mógł powstrzymać chichotu, słysząc ten komentarz. — Twojemu ojcu potrzebny był ten strach — mówiła dalej. — On myśli, że możliwości Merelan są niewyczerpane.
— Tak naprawdę tylko ona jedna potrafi zaśpiewać niektóre jego partytury! — Robinton, o dziwo, przyjął postawę obronną.
— No, to niech Petiron zacznie pisać prostsze rzeczy. Tak czy siak, to twoje pieśni śpiewają i lubią wszyscy wokół, Robie — powiedziała, a widząc, że spochmurniał, pogroziła mu palcem. — Ach, wiem, wiem, ale tak po prostu jest, nieprawdaż, smoczy jeźdźcze?
F’lon uśmiechnął się i z zapałem pokiwał głową. A potem otarł wargi, otrzepał z koszuli okruszki i wstał.
— Jeśli będziesz chciał się z nią zobaczyć, po prostu nadaj do mnie wiadomość — powiedział i zaczął zapinać kurtkę. — Muszę puścić Simanitha na polowanie po drodze do domu.
Gdy Merelan jesienią wróciła do Cechu Harfiarzy, była pięknie opalona i wyglądała na wypoczętą. Petiron w dalszym ciągu się o nią troszczył. Robinton usłyszał, jak Mistrz Bosler mówi do jednego z czeladników, że Petiron złagodniał. No cóż, Robinton szybko przekonał się, że łagodność ta obejmuje wszystkich, tylko nie jego. Właściwie ignorował go jeszcze wyraźniej niż poprzednio. Skończyły się nawet zwykłe złośliwe docinki pod adresem sekcji barytonów. Z drugiej strony, ponieważ Robinton w pewnym sensie prowadził tę sekcję, Petiron nie miał żadnych powodów do narzekań. Wszyscy śpiewacy przy każdym wykonaniu przechodzili samych siebie, starając się osłonić Robintona przed jadowitą krytyką ze strony ojca. Petiron rzeczywiście częściej się teraz uśmiechał, choć tylko do sopranów i altów, i dużo częściej chwalił dyszkanty. Merelan w dalszym ciągu prowadziła solistów, ale przydzielono jej mniej uczniów. Pewnego poranka, w dwa siedmiodnie po powrocie rodziców, Mistrz Gennell wezwał Robintona do siebie. Chłopiec, którego ostatnie przeżycia uwrażliwiły na wygląd ludzi, pomyślał, że Mistrz postarzał się i wygląda na zmęczonego.
— Skończyłeś piętnaście lat, prawda, Rob? — zaczął Gennell. Robinton przytaknął. — Jakie zajęcie mamy dla ciebie znaleźć w tym semestrze?
Pytanie to wstrząsnęło chłopcem. Nerwowo poprawił się w krześle.
— Nie jestem pewien, co macie na myśli, Mistrzu — powiedział i przerwał, by odchrząknąć, a potem wyrzucił z siebie: — Zwykle w następnym semestrze jest teoria i kompozycja…
— Ach, chłopcze, znasz jedno i drugie na wylot, nie od dziś. Widziałem utwór na orkiestrę, który napisałeś dla Washella i muszę powiedzieć, że żaden z nas nie znalazł w nim najmniejszego błędu. — Gennell uśmiechnął się, dodając chłopcu otuchy. Potem wyraz jego twarzy się zmienił. — Nie mogę cię jednak przydzielić do grupy twojego ojca. A muszę znaleźć dla ciebie odpowiedni przedmiot…
Robinton przymknął oczy z ulgą, gdy okazało się, że nie będzie musiał znosić zajęć prowadzonych przez ojca.
— Powiem wprost, Rob. Nie byłem i nie jestem w stanie pojąć, dlaczego ojciec darzy cię antypatią. Ty jednak zawsze znosiłeś to bez skargi.
— To mój ojciec, Mistrzu Gennellu…
— No cóż, nie będziemy w to wnikać, bo w rzeczy samej cały Cech starał się być ci ojcem — a także twojemu talentowi.
Gdy zakłopotany Robinton pochylił głowę, Mistrz dźgnął go palcem w kolano:
— Skromność jest bardzo dobra i bardzo piękna, chłopcze, ale niech ci ona nie będzie zawadą.
Robinton nie wiedział, jak się zachować, więc zaczął się rozglądać po przytulnym gabinecie, szukając jakiegoś pomysłu. Jego wzrok padł na mapę, na której małe kolorowe punkciki oznaczały miejsca pobytu czeladników i mistrzów na całym kontynencie. Wiele miejscowości było nie oznaczonych, co oznaczało, że ludzie tam czekają na harfiarza.
— Mistrzu, ja lubię uczyć — powiedział, wskazując na mapę — i mam w tym dobre wyniki.
— Nie wszystkie nie oznaczone gospodarstwa przyjęłyby harfiarza, gdybym kogoś tam posłał — skomentował sucho Gennell. A widząc zdumienie Robintona. Mistrz dodał, wzdychając: — Niektórzy gospodarze twierdzą, że niepotrzebne im nasze usługi.
— Trudno w to uwierzyć. — Robinton był wstrząśnięty. — Nie chcą się uczyć czytania, pisania i rachunków? Jak można przejść przez życie bez tych podstawowych umiejętności?
— A jednak uwierz w to, Rob — stwierdził Gennell i poprawił się na fotelu. — Jest jednak tylu chętnych, którzy na nas czekają, że nie grozi nam wyludnienie, tak jak to się stało w Weyrach. — Odchrząknął i zaczął przekładać papiery na biurku. — Jeszcze się przekonasz, że nie każdy szanuje harfiarzy tak, jakbyśmy tego chcieli. Ale, by zmienić temat na weselszy: zgodziłbyś się na posadę, obejmującą wyłącznie nauczanie?
Robinton o mało nie podskoczył z radości. Jego koledzy z pokoju nie mogli się nadziwić, że on tak lubi uczyć i oświecać ciemniaków, jak to nazywali. Dla Robintona to zajęcie było jednak zawsze przyjemnością. Potrafił cierpliwie czekać na rezultaty, na jasny uśmiech pojawiający się na twarzy ucznia, gdy wreszcie dotrze do niego wiedza.
— Myślę, że chętnie bym się tego podjął. Mistrzu — odpowiedział i spojrzał ukradkiem na mapę, ale zaraz się zreflektował. — Tylko, Mistrzu Gennellu, kto zechce się uczyć u chłopca, który ma dopiero piętnaście lat? Wiem, że jestem duży na swój wiek, ale… — rozłożył ręce w geście bezradności.
— Przyjmą cię wszędzie, jeśli będziesz pracował pod kierunkiem doświadczonego nauczyciela — odparł Gennell, pocierając podbródek. — Szczególnie jeśli mi obiecasz, że będziesz dalej pisał te swoje pieśni i ballady.
Robinton zaczerwienił się:
— Ja chyba już nie umiałbym przestać — odparł cicho.
— Bardzo dobrze. Musimy odświeżać repertuar różną chwytliwą muzyką, takimi bzdurnymi melodyjkami. Ludzie lubią czasem sobie coś zagwizdać pod nosem albo zaśpiewać nową pieśń na głosy. Dobrze ci to idzie i chciałbym, żebyś pisał dalej.
— Jeśli to nie przeszkadza… — wymruczał Robinton niemal niedosłyszalnie.
— W żadnym wypadku, Robintonie, to niezwykle ważne. Przestań się już czerwienić jak koszyk z żarami. Naucz się przyjmować uczciwe pochwały z tą samą godnością, z jaką umiesz poddać się krytyce. — Gennel odchrząknął gwałtownie. — Dobrze, a więc postanowiliśmy. Jeśli jednak wolisz pozostać w Cechu, to powiedz. Znajdziemy coś dla ciebie… Twoja matka ma się o wiele lepiej od powrotu znad morza.
Robinton spojrzał w siwe, zatroskane oczy Mistrza Gennella i uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.
— Jestem twoim uczniem, Mistrzu; możesz przydzielić mnie, gdzie tylko zechcesz. Tam, gdzie się przydam. — W powietrzu zawisła kwestia, której nie wypowiedział: „Bo tu nie jestem potrzebny nikomu”.
— A więc umowa stoi. Sprawdzę, któremu z harfiarzy przydałby się pomocnik.
Robinton wciąż starał się przyswoić zdumiewającą nowinę, gdy znalazł się na korytarzu.
Szczerze mówiąc, nie mógł się doczekać, by opuścić Cech Harfiarzy i znaleźć się z dala od krytycznych spojrzeń ojca. W cichości serca uważał, że zdrowie matki podkopują właśnie ciągłe napięcia i to, że bez przerwy musi uspokajać ojca. Chciał zacząć własne życie — bez ograniczeń, z entuzjazmem, którego nie był w stanie wyrazić tu, w Cechu Harfiarzy. Naprawdę miał ochotę wyjechać, a ponieważ Mistrz Gennell obiecał na bieżąco informować go o zdrowiu matki, mógł opuścić dom z czystym sumieniem. Wiedział, że dla niej też będzie to lepsze, bo nie będzie musiała się o niego martwić, a za to znajdzie powód do dumy.
Wrócił do pracowni, by nałożyć ostatnią warstwę lakieru na małą harfę, nad którą właśnie pracował. Zabiorę ją ze sobą, pomyślał, choć właściwie miała być na sprzedaż. Zarobił już kilka ładnych marek na Zgromadzeniach za swoje prace. Gdy Jerint spytał, w jakiej sprawie wzywał go Mistrz Harfiarzy, Robinton wzruszył ramionami.
— Obowiązki w przyszłym semestrze — odparł, zresztą zgodnie z prawdą.
Chłopiec tak często musiał ukrywać własne uczucia, że weszło mu to w nawyk. Bardzo chciał opowiedzieć o wszystkim matce, ale wiedział, że tego popołudnia miała dużo lekcji. Tym razem musiał zachować dobre wiadomości tylko dla siebie. Ale było to coś, co mógł z przyjemnością obracać w myślach. Z jednej strony odczuwał ulgę, że nie będzie musiał uczyć się teorii muzyki pod kierunkiem ojca, z drugiej — przemożną radość na myśl, że wkrótce opuści Cech z pierwszym oficjalnym przydziałem. Wiedział też, że między wierszami uzyskał wiadomość, za którą najstarsi stażem uczniowie wiele by oddali: podejrzewał, ze Mistrz Gennell wkrótce ujawni, kto ma zmienić stół — a to przecież jeden z najprzyjemniejszych zwyczajów w Cechu. Lada dzień zostaną ogłoszone nominacje na czeladników; w sypialniach plotkowano o tym niemal bez przerwy.
Czasem niektórych szczęściarzy ostrzegano nieco wcześniej, by zdążyli spakować swoje rzeczy, ale równie często nikt nic nie wiedział, póki Mistrz Gennell nie odczytał całej listy. Był to zawsze wspaniały wieczór. Mistrzowie uwielbiali zaskakiwać uczniów czwartego roku, żeby się trochę podenerwowali, zanim otrzymają nagrodę za cztery Obroty ciężkiej pracy. On przynajmniej miał czas, by powiadomić matkę o swoim wyjeździe; wiedział też, że będzie z niego zadowolona. Nawet przydział na stanowisko pomocnika harfiarza był zaszczytem.
Robinton przerwał na chwilę lakierowanie i powachlował się, odganiając opary od nosa. Okropnie cuchnęły.
— Dobra robota — powiedział Mistrz Bosler, zatrzymując się przy roboczym stole Robintona. Klepnął chłopca po plecach. — Jedna z ładniejszych harf, z tą wypracowaną inkrustacją. I to z drewna nieboszczotki! Bardzo dobrze! Sprzedamy ją za duże pieniądze na następnym Zgromadzeniu.
— Ponieważ to drewno jest tak trudno zdobyć, pomyślałem sobie, że może sam ją zatrzymam na jakiś czas — odpowiedział chłopiec, obserwując twarz Boslera. Czy Mistrz wiedział coś o tym, co czeka Robintona w najbliższej przyszłości? Wiadomo, że Mistrz Gennell bierze pod uwagę zdanie innych Mistrzów. Nauka Robintona, jako harfiarskiego ucznia, zależała od tego, co sądzą o jego postępach wszyscy Mistrzowie, prawdopodobnie włącznie z jego ojcem, więc może Mistrz Bosler już coś wie. Ale chyba nie; poznaczona zmarszczkami twarz i bystre oczy nie zmieniły wyrazu.
To by było na tyle, pomyślał Robinton, uśmiechnął się do Mistrza i wrócił do lakierowania. Nie używał szybko schnącego lakieru, bo nie chciał zostawić śladów pędzla na powierzchni instrumentu.
Przed obiadem jego nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, a w brzuchu zalęgło się nieprzyjemne uczucie. A może to właśnie jego ojciec wymyślił, żeby się pozbyć niechcianego syna z Cechu? Ojciec pewnie zaproponował, żeby Robinton pojechał się wysługiwać do jakiegoś małego gospodarstwa, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ale byłoby śmiesznie, gdybym dostał przydział do Mistrza Ricardy, w Warowni Fort, pomyślał. Tamten miał już trzech pomocników i jeszcze jednego starszego harfiarza, który nic nie robił, tylko zabawiał stare ciotki i wujków z Warowni. Nie, nie, Mistrz Gennell wolałby, żebym uczył. Przecież o to chodziło w całej tej rozmowie; chciał się dowiedzieć, czy będę pomagał w nauce.
Choć obiad był popisowym dziełem Lorry, Robinton nie mógł jeść, co natychmiast zauważyli jego sąsiedzi przy siole, doskonale znający jego niepohamowany apetyt.
— Nawąchałem się lakieru i nie mam ochoty na jedzenie — wyjaśnił.
Falawny spojrzał na niego ze zdumieniem: — To chyba po raz pierwszy od trzech Obrotów — stwierdził. — Dobra, więcej będzie dla nas, nie, chłopaki? — dodał i nadział na widelec trzeci kawałek pieczeni z półmiska.
Robinton nie dostrzegł w korytarzu worków ani plecaków, a więc pewnie nikogo nie ostrzeżono, że dziś może nastąpić zmiana stołów. Rzucił okiem na stół czwartaków; sądząc z tego, jak zajadali, nikt nie uskarżał się na brak apetytu. Z determinacją zanurzył chleb w sosie i zjadł. W brzuchu mu burczało, ze zdenerwowania albo z głodu. Głodny przecież nigdy nie bywał. Nie powinien się też tak przejmować samym przypuszczeniem, że być może dziś właśnie będzie ten szczególny wieczór.
Kręcił się bez przerwy na krześle, rzucając spojrzenia matce, ale ona jadła ze smakiem, zupełnie normalnie, albo rozmawiała z Mistrzem Washellem i ojcem, którzy siedzieli po obu jej stronach przy głównym stole. No cóż, może jej nic nie powiedziano.
Ponieważ ciągle spoglądał w stronę korytarza, zauważył, że niedaleko wejścia siedzi czeladnik Shonagar. W jego obecności nie było nic niezwykłego; czeladnicy ciągle wyjeżdżali z Cechu i do niego wracali, wypełniając różne polecenia, zmieniając przydziały albo zasięgając porady swoich mistrzów.
Podano słodycze i klah. Robinton przełknął wszystko bez trudności.
Nagle usłyszał odgłos odsuwanego krzesła; to Mistrz Gennell wstał i zastukał w szklankę, by zwrócić na siebie uwagę. W sali zapanowała natychmiastowa cisza, wszyscy wstrzymali oddech.
— Aha, widzę, że chcecie mnie posłuchać — uśmiechnięty Gennell przeniósł wzrok od stołu mistrzów, poprzez czeladników, ku uczniom. — To dobrze. Mistrzu Washellu, każ przynieść dodatkowe krzesła.
Zadanie to tradycyjnie należało do uczniów pierwszego roku, którzy natychmiast wybiegli i zaraz wrócili z hałasem, niosąc krzesła, które ustawiono na wolnych miejscach przy stole czeladników. Dwanaście! Kto na nich usiądzie już za kilka minut? Na ostatnim roku było dziewiętnastu uczniów. Wszystkim udało się zachować spokojne i obojętne oblicza, jak przystało wyszkolonym harfiarzom.
Zgodnie z tradycją, nowo promowanych czeladników rytualnie przeprowadzano od najniższego, uczniowskiego stołu na nowe miejsce.
Gennell wyjął z kieszeni listę, i udawał przez chwilę, że nie może jej odczytać.
— Czeladnik Kailey! — Były uczeń skoczył na równe nogi i uśmiechnięty natychmiast przeszedł przez jadalnię, przy wtórze braw. Potem wszyscy zaczęli wybijać takt i rytmicznie recytować tradycyjny tekst: — Idź, Kailey, idź. Czas ruszyć przed siebie. Idź, Kailey, idź! Ruszaj w nowe życie. Idź, Kailey, idź!
— Pojedziesz do Warowni Szerokiej Zatoki w Keroonie — powiedział Gennell, z łatwością przekrzykując recytację i klaskanie.
W podobny sposób odbyło się następnych dziesięć promocji. Ostatni był lubiany przez wszystkich Evenek, którego odprowadzało dwóch czeladników, przepychając się w żartobliwej walce o ten zaszczyt. Liryczny tenor Eveneka często wtórował Merelan w duetach. Śpiewaczka głośno zaklaskała w ręce, z radości, że przydzielono go na prestiżowe stanowisko w Warowni Telgar.
Zostało jedno krzesło — i ośmiu kandydatów.
Gennell zaczekał, aż Evenek się usadowi i przyjmie gratulacje od wszystkich wokoło.
— Harfiarz musi posiadać wiele talentów, jak wiecie. Niektórych z nas niesprawiedliwie obdarowano nimi w nadmiarze — oznajmił, rozglądając się z uśmiechem,
Robinton popatrzył na uczniów, którzy pozostali przy stole czwartego roku; właściwie najlepsi wśród nich byli Kailey i Evenek. Nikogo innego los nie obdarzył szczególnie „niesprawiedliwie”.
W sali huczało, wszyscy zastanawiali się, kim może być ten szczęściarz. Chłopcy z czwartego roku byli równie zaskoczeni jak reszta.
— Czeladniku Shonagar, zastrzegłeś sobie to prawo, opuszczając Cech Harfiarzy dwa Obroty temu; skorzystaj z niego teraz.
Wszystkie głowy obróciły się w stronę Shonagara, który wstał i ze złośliwym półuśmieszkiem, który tak dobrze tu znano, równym krokiem ruszył przejściem do stołu trzeciaków.
Gdy czeladnik zatrzymał się przed nim, Robinton dosłownie zdrętwiał. Otworzył usta, a oczy o mało nie wyszły mu z orbit.
— Zamknij buzię, patrz normalnie i wstań — mruknął półgębkiem Shonagar. — To jedyny sposób, żebyś się mógł odegrać. — Czeladnik rozpromienił się, widząc, jakie zaskoczenie i zdumienie ogarnęło zamarłą w milczeniu salę.
Robinton właśnie starał się ogarnąć to, co przed chwilą usłyszał — jego imię wymienione wśród czeladników — gdy Shonagar złapał go za łokieć i siłą postawił na nogi.
— Idź! Idź, Robintonie! — Czeladnik obrócił go i zaczął popychać w kierunku nowego stołu. — Idź, Robintonie, idź!
— Czas był najwyższy! — huknął Mistrz Washell, skoczył na równie nogi i rozgłośnie zaklaskał wielkimi dłońmi nad głową, zachęcając innych do owacji. Bosler wstał, klaszcząc w rytm kroków opornego czeladnika. Betrice przyłączyła się do niego, podobnie jak inni Mistrzowie przy stole — Ogolly i Severeid, w drzwiach stłoczyły się kucharki i przyłączyły do ogólnego aplauzu. Nie wstały jedynie dwie osoby: rodzice Robintona. Matka płakała, a ojciec oniemiał. Siedział z kamienną twarzą i chyba nie był w stanie się ruszyć. Robinton nagle uświadomił sobie, że zgodnie ze słowami Shonagara, odegrał się wreszcie na ojcu w jedyny honorowy sposób — odnosząc sukces.
— Idź, Robintonie, idź!
Nie wstydząc się łez, które ciurkiem spływały mu po twarzy, przełykając coś, co utkwiło mu w gardle, Robinton zmienił stoły z taką godnością, na jaką mógł się zdobyć, mimo że uginały się pod nim kolana. Shonagar, wciąż kierujący jego krokami, przeprowadził go obok głównego stołu.
Matka przez łzy posłała mu pełne zachwytu spojrzenie i słaby uśmiech, a potem znów musiała wytrzeć policzki. Żadne z nich nie spojrzało na Petirona.
Posadzony na ostatnim krześle, w dalszym ciągu dygotał tak silnie, że z trudem przyjmował gratulacje innych nowo powołanych czeladników. Zauważył, że wszyscy mieli na ramionach węzły, oznaczające rangę, a potem poczuł, ze Shonagar zakłada mu podobny węzeł na rękę i przesuwa na ramię.
— Czeladnik Robinton pojedzie do Mistrza Lobirna z Dalekich Rubieży, gdzie potrzeba kogoś obdarzonego zdrowym rozsądkiem, by powstrzymał Mistrza przed pakowaniem się w dalsze kłopoty — ogłosił Gennell, a potem zawołał o szklanice i wino dla nowych czeladników.
Petiron wymknął się z sali w którymś momencie, ale Merelan została. I tak powinno być, pomyślał Robinton.
ROZDZIAŁ IX
Tak więc Robinton wyruszył na swój pierwszy staż z pięcioma workami pełnymi rzeczy, choć część dziecięcych pamiątek złożył na przechowanie w pojemnych piwnicach Cechu. Matka uparła się, by nadał do F’lona prośbę o podwiezienie.
— Nie zaszkodzi twojej reputacji, gdy przybędziesz na smoczym grzbiecie — powiedziała twardo.
— Mamo, to popisywanie się — protestował.
— Inni też zażyczyli sobie przelotu — tłumaczyła, pomagając mu pakować rzeczy w ciasnej kwaterze.
Teraz, po każdym powrocie do Cechu, miał nocować w pokojach czeladników. Od poprzedniego wieczoru nie widział ojca na oczy, ale nie zdziwiło go to. Ich drogi całkiem się rozeszły, i w sensie rodzinnym, i szkolnym. Odczuwał olbrzymią ulgę, a jednocześnie wielką troskę o matkę. Wydawała się tak krucha, a jej dłonie lekko dygotały, gdy owijała jego flety i wkładała do jednej z paczek. No cóż, to rozstanie obojgu przychodziło z trudnością.
— Będziesz potrzebował trzech jucznych zwierząt, by to wszystko przetransportować — prychnęła. Ale uśmiechnęła się szeroko, gdy pochylił się, by sprawdzić, czy nie płacze. — Och, będę tęsknić za tobą, kochany synku — powiedziała, położyła mu ręce na ramionach i spój — rżała na niego zamglonymi oczami. — Będę za tobą tęsknić przeokropnie, ale też bardzo, bardzo się cieszę, że dostałeś promocję i zszedłeś z drogi ojcu.
— Co… to znaczy, czy coś… powiedział?
— Nie — roześmiała się cicho i odwróciła, by spakować kilka ostatnich rzeczy. — W ogóle się do mnie nie odezwał. A to oznaka, że całkowicie odrzuca fakt, iż zostałeś czeladnikiem. — Wzruszyła ramionami. — Przejdzie mu, choć nie sądzę, żeby kiedykolwiek zapomniał Gennellowi, że zrobił to, gdy go nie było w Cechu.
— Do licha! O tym nie pomyślałem! — Robinton aż zgiął się w pół na myśl, że Mistrza Gennella będzie teraz prześladować ojcowska niechęć.
— Daj spokój, Robie. Gennel bez trudu poradzi sobie z fochami twojego ojca. Podobnie jak ja. Petiron trochę się pozłości, a potem pójdzie do siebie i przeleje to wszystko na papier, żebym znowu miała co śpiewać.
Robinton ujął ramię matki i obrócił ją tak, by na niego spojrzała.
— Będziesz na siebie uważać, prawda, mamo? Postarasz się nie oddawać z siebie zbyt wiele tej jego muzyce?
Serdecznie poklepała go po policzku.
— Będę grzecznie odpoczywać. Czy mogłabym inaczej? Pilnują mnie Ginia, Lorra i Betrice, wszystkie razem, a do tego twój ojciec. Teraz będzie się o mnie bardziej troszczył. Kocha mnie przecież, sam wiesz, tylko bardzo zaborczo. O to przecież cały czas chodziło.
Robinton kiwnął głową, a potem objął matkę. Czując w uścisku jej cienkie kostki, starał się hamować, by jej za mocno nie ścisnąć. Pragnął ją jednak przytulić najmocniej, jak tylko się da, bał się, że widzi ją po raz ostami.
— Ach, Robie — powiedziała tonem psotnej dziewczynki — przecież czuję się lepiej. Nie wariuj. Wiesz przecież, że wszystko pójdzie łatwiej… teraz — dodała przepraszająco. — Napiszę albo nadam z wieży bębnów wiadomość, jeśli nie będziesz dawał znaku życia, młody człowieku. Słyszałeś?
— Zaiste, słyszałem, Mistrzyni Śpiewu. W Wysokich Rubieżach mają całkiem niezłą sztafetę.
— Muszą — prychnęła z wyższością — skoro mieszkają na samym końcu świata.
Na dziedzińcu zagrzmiało echem smocze trąbienie.
— Słyszę, że twój przewoźnik już nadleciał — powiedziała z uśmiechem, choć podbródek jej drgał.
Rzucił się zbierać pakunki, ale przeszkodziło mu w tym pojawienie się Mistrzów Gennella, Washella i Ogolliego. Odepchnęli go natychmiast i rozdzielili między siebie worki, pozwalając zabrać tylko pudło z nową harfą.
— Co za zaszczyt… to znaczy, nie trzeba było… — próbował protestować, ale nie pozwolili mu na to. Wzruszył ramionami i pozwolił im robić, co chcą.
Mistrz Gennell puścił do niego perskie oko, gdy wyszli na korytarz, i Robinton zdał sobie sprawę, że ten pokaz dobrej woli i poparcia był w równym stopniu przeznaczony dla jego matki, co dla niego, jako zadośćuczynienie za nieobecność ojca. Wzruszyła go ich dobroć i znów musiał przełykać łzy.
— Udało się, co? — huknął F’lon, zsuwając się na wyciągniętą łapę Simanitha, by pomóc przytraczać bagaże do uprzęży. — Gratulacje, Czeladniku Robintonie! Pozdrowienia od starych przyjaciół z Weyru i Warowni Benden! Do pozostałych czeladników, czekających na odlot w rogu dziedzińca, powiedział: — Wasze smoki też zaraz nadlecą. Wam również gratuluję.
Ładowanie bagaży zajęło ledwie chwilę i już Robinton musiał zacząć pożegnanie. Matka pochyliła jego głowę ku sobie, po ostatni pocałunek i uścisk. Wymienił uściski dłoni z Mistrzami i obiecał, że będzie się bardzo starał.
— Pozdrów ode mnie serdecznie Mistrza Lobirna — zawołała matka, gdy wsiadał na grzbiet Simanitha. — Może mnie pamięta.
— A kto mógłby cię zapomnieć, Merelan? — spytał Mistrz Gennell, otaczając ją ramieniem w geście pocieszenia.
Taką zapamiętał ją Robinton przez pierwszy, trudny, próbny okres pracy pod kierownictwem Mistrza Lobirna. Na szczęście mało kto widział, jak F’lon wysadził go na dziedzińcu wysoko położonej, smaganej wiatrami Warowni. I dobrze, że nie widział tego Lobirn.
Okazało się bowiem, że Mistrz wcale nie jest zachwycony posiadaniem tak młodego czeladnika.
— Nie mam pojęcia, co ten Gennell sobie myśli, pozwalając ci na zmianę stołu w wieku piętnastu Obrotów! Nie rozumiem tego, więc nie myśl sobie, że będę się tu z tobą cackać, młody człowieku. — Lobirn zmierzył Robintona spojrzeniem i aż się skrzywił, uświadomiwszy sobie jego wzrost i chudość.
Wcale nie jest dobrze, pomyślał chłopiec, że tak bardzo przewyższam drobnego Mistrza Harfiarza. Lobirn nie sięgał mu nawet do ramienia; miał mocno rozbudowaną klatkę piersiową — śpiewał basem — i wąskie biodra, nogi zaś szczupłe i krótkie. Grzywa ciężkich, układających się w grube loki włosów polśniewała gdzieniegdzie srebrem, co wyglądało jak pasemka. Biorąc wszystko razem pod uwagę, była to zabawna postać. Ale nikt nie śmiałby żartować sobie z Mistrza Lobirna. To zbyt potężna osobowość, by ją wyśmiewano — szybko zorientował się Robinton. Ciemnobrązowe oczy bystro spoglądały na świat i nie sposób byłoby nie doceniać Mistrza.
— Wcale się nie spodziewałem tak szybkiej promocji — mruknął Robinton, starając się pomniejszyć swoje osiągnięcia.
Lobirn rzucił mu szybkie spojrzenie, jakby pomyślał, że chłopiec stara się go oszukać.
— Będę bardzo wymagający wobec ciebie, młody człowieku. Gdzie się wychowałeś? Kim są twoi rodzice?
Robinton z chęcią odpowiedział na to pytanie, w nadziei, że w ten sposób ułagodzi nowego Mistrza. Ale choć matka uzyskała aprobatę Lobirna, ojciec mu się nie spodobał. Dla Robintona był to szok, podobnie jak ostre uwagi na temat tego, co Petiron komponuje, a co zdaniem Lobirna było zbyt wydumane, by się mogło komukolwiek na cokolwiek przydać. Nie zważał na to, że swoje uwagi wygłasza wprost do syna kompozytora. Wprawdzie osąd ten dokładnie odpowiadał temu, co Robinton prywatnie myślał o nadmiernie ozdobnych utworach Petirona, ale rozmowa na ten temat byłaby dla chłopca nielojalnością i czymś w rodzaju zdrady, jakby jego pieśni miały być ważniejsze od ambitnych prac ojca. Kolejnym wstrząsem była dla chłopca wzmianka o tym, że to właśnie jego muzyką głównie posługiwał się Lobirn — choć nie wiedział, że to Robinton ją skomponował.
Robinton wiedział swoje i nie starał się dyskontować aprobaty Mistrza dla swojej muzyki, ale dzięki temu łatwiej było mu znosić kaprysy Lobirna, jego temperament, niekonsekwencję i generalną niechęć do wprowadzania „smarkatego siusiumajtka” w tajniki sztuki harfiarskiej.
Z czasem, gdy stary Mistrz zauważył, z jaką cierpliwością Robinton pracuje z najbardziej zapóźnionymi uczniami, nieco złagodniał. Wymknęło mu się słówko aprobaty, jedno, a potem drugie. Sam miał zbyt gwałtowny temperament i za szybko rwał się do wymierzania klapsów za nieuwagę, więc powierzył Robintonowi nie tylko opóźnionych w nauce, ale i najmłodszych uczniów, których należało uczyć podstawowych Ballad Instruktażowych. Chłopcu to nie przeszkadzało; właściwie nawet miło mu było śpiewać swoje wczesne piosenki, które Gennell włączył do kanonu nauczania na najniższym poziomie. Po cichu cieszył się, że jego muzyka się przydaje i że może ją śpiewać, nie lękając się wybuchów Petirona.
Przez kilka dni w każdym siedmiodniu miał też obowiązek objeżdżania odległych gospodarstw i Warowni, często będąc tam jedynym człowiekiem z zewnątrz, jakiego mieszkańcy w ogóle widywali. Wyprawy te miały się skończyć z chwilą nadejścia zimowej pogody nad wysokie wzgórza. Kopiował więc dodatkowe utwory dla gospodarzy, żeby mogli się ich uczyć przez zimę, zanim odwiedzi ich znów. Z każdego wyjazdu pisał sprawozdanie; ku jego zdumieniu, Lobirn czytał je wszystkie z wielką uwagą.
Oprócz Robintona i trzech uczniów Lobirna, w Warowni był jeszcze jeden czeladnik — Mallan, urodzony w Wysokich Rubieżach. On także uczył w odległych miejscach, tyle że miał przydzielone inne trasy, i też prowadził niektóre zajęcia w dużej Warowni. Obydwaj czeladnicy zamieszkiwali niewielką kwaterę na piętrze, na którym mieszkał Władca Warowni; były tam dwie małe sypialnie i spory pokój dzienny. Łazienkę, usytuowaną na końcu korytarza, dzielili z trzema uczniami, którzy sypiali w jednym dużym wewnętrznym pokoju. Mistrz Lobirn mieszkał w apartamencie przy zewnętrznej ścianie wraz z żoną, Lotricią, niepozorną kobietą o uroczym uśmiechu i miłym obejściu, przypominającą Betrice. Kiedy poznała Lobirna, była uczennicą w Cechu Uzdrowicieli, ale gdy się pobrali, zakończyła naukę i pojechała wraz z nim na placówkę w Wysokich Rubieżach, gdzie zajęła się wychowywaniem czwórki dzieci, urodzonych w tym związku. Jedna z ich córek wyszła za tamtejszego gospodarza i z rzadka tylko przyjeżdżała z dziećmi do swoich rodziców. Synowie terminowali w innych cechach, choć od czasu do czasu zjawiali się na Zgromadzeniach w Warowni.
— Wszyscy są głusi jak pieńki — usłyszał kiedyś Robinton z ust pełnego niesmaku Lobirna. — Podobni są w tym do matki. Ale jestem z nich zadowolony. Całkiem zadowolony.
Lotricią zawsze przynosiła dodatkowe smaczne kąski „swoim chłopakom” — jak określała uczniów i czeladników.
— Wszyscy rośniecie, a tylko skóra na was i kości — narzekała uszczęśliwiona, a jej dary były zawsze mile widziane.
Czas mijał Robintonowi na ciągłych podróżach i intensywnych zajęciach w Warowni, więc niewiele miał okazji do komponowania. Nabrał nawyku zapisywania dźwięczących mu w głowie melodii po drodze; często się zatrzymywał, by swoim drobnym, ścieśnionym pismem notować takty, które wygwizdał albo wyśpiewał, wspinając się i schodząc po stromych górskich dróżkach. Kilka razy ledwie uniknął kontuzji, gdy komponowanie tak go pochłonęło, że zboczył z wąskich ścieżek poczty sztafetowej, które nierzadko były jedyną drogą do odwiedzanych przezeń gospodarstw. Komponowanie w czasie wędrówki miało tę dobrą stronę, że mógł śpiewać i grać na cały głos i nieraz odpowiadało mu echo z otaczających gór.
Wędrówki te skończyły się po pierwszej dużej śnieżycy. Właściwie utknął wtedy na trzy dni w gospodarstwie Murfy, które nawet w zwykłych warunkach było zatłoczone, a co dopiero teraz, gdy w domu tkwiło piętnaścioro mieszkańców.
Murfytwen, dwudziesty z rzędu dziedzic gospodarstwa, przetarł szlak dla Robintona, gdy śnieżyca się uspokoiła. Musiał pilnie odebrać zapasy, które czekały na niego w Dalekich Rubieżach. Miał nadzieję, że jeszcze tam były, bo trochę za długo odkładał wyprawę. — Może i dobrze, bo łatwiej będzie przewieźć to wszystko po śniegu — powiedział wesoło, mocując towary do sań, które mu wypożyczono na tę okazję. — Zobaczymy się w swoim czasie, Harfiarzu. Dzięki za nową muzykę. Będziem się jej fest uczyć. A następnym razem, jak przyjedziecie, Twenone będzie już umiał to taktowanie. Słowo!
Unosząc pożegnalnym gestem kciuk w grubej rękawicy, Murfytwen powoli ruszył tam, skąd przywędrował.
Wysokie Rubieże, usadowione na stromych klifach, podobnych do burty rybackiego statku, przetrwały niejedną burzę, a grube ściany warowni głuszyły niemal wszystkie powiewy wiatru, oprócz tych najdzikszych. Ale mieszkanie w tej Warowni było zupełnie innym przeżyciem niż przebywanie w Bendenie. Podobnie jak inne, także i ta Warownia była samowystarczalna. Pracowali tu czeladnicy wszystkich rzemiosł, a także Mistrz Górniczy, Furio, wraz ze swoimi ludźmi. Głównie wydobywali oni miedź, na którą zawsze był popyt. Ośmiu górników tworzyło podwójny kwartet, który wieczorami natychmiast rozpoczynał pienia, gdy tylko ktoś nieopatrznie wspomniał o śpiewie, jak to kiedyś żartem powiedział Mallan. Furio dobrze grał na gitarze i akompaniował chórzystom, bo znał ich repertuar. Robinton zaproponował, że go zmieni i Mistrz zgodził się z wielką radością. W Wysokich Rubieżach było wielu instrumentalistów, z których dzięki pracy Mistrza Lobirna powstała imponująca orkiestra. Nawet najbardziej ponure zimowe wieczory mijały więc w miłej atmosferze, a śpiewom wtórowali Władca Warowni Faroguy i jego Pani, Lady Evelene. Trójka z ich dwanaściorga dzieci grała na instrumentach i nieźle śpiewała.
Wieczory spędzano nie tylko na muzyce; urządzano także mecze zapaśnicze i inne zawody sportowe. Robinton z entuzjazmem brał udział w biegach przez Warownię i po schodach. Długie nogi i pojemność płuc, rozwinięta dzięki śpiewaniu, dawały mu przewagę nad przeciwnikami.
Nigdy przedtem nie słyszał o biegach przez Warownię, bo w Forcie nawet w najmroźniejszą zimę można było uprawiać sporty na zewnątrz. Tutaj jednak, gdzie ludzi ograniczała pogoda i warunki terenowe, długie korytarze stawały się torami wyścigowymi dla sprinterów i biegaczy długodystansowych. Zawody w biegach po schodach polegały na ściganiu się, kto pierwszy wbiegnie na szczyt schodów i zbiegnie, najlepiej nie łamiąc sobie nogi. Zwichnięte kostki były najczęstszą kontuzją, podobnie jak nadwerężone stawy barkowe — od chwytania się za poręcz, by uniknąć poważnych wypadków.
Robinton miał dobre wyniki w biegach, ale unikał walki wręcz. Harfiarze zwykle bywali pokojowego usposobienia, z kilkoma sławetnym wyjątkami: Shonagar został mistrzem zapasów w swojej rodzinnej warowni i w Cechu Harfiarzy i trzy razy pokonał mistrza wagi średniej w Warowni Fort. Większość jego kolegów wolała jednak nie ryzykować kontuzji rąk, więc i Robinton zastosował taką wymówkę, którą przyjęto bez zastrzeżeń. Nie powstrzymało to jednak krytyki z ust tamtejszego mistrza walki wręcz i zapasów, dwudziestokilkolatka imieniem Faks.
Już przy pierwszym spotkaniu z młodym gospodarzem — poszło o to, kto pierwszy wejdzie na piętro, gdzie spotykało się kilka korytarzy — Robinton poczuł się nieswojo. Faks był agresywny, niecierpliwy i zarozumiały. Jako siostrzeniec Lorda Faroguy, niedawno odziedziczył jedno z gospodarstw w Dolinie, którym kierował żelazną ręką, wymagając perfekcji od wszystkich jego mieszkańców. Niektórzy pracujący tam rzemieślnicy poprosili o przeniesienie do innych posiadłości.
Robinton słyszał niepokojące plotki o metodach Faksa, ale krytyka nie była rzeczą harfiarzy. Powinni oni też znać swoje miejsce, więc Robinton uprzejmie przepuścił Faksa przodem. Odpowiedzią na tę grzeczność było jedynie pogardliwe parsknięcie; Rob zauważył, że mężczyzna, który przedtem wyraźnie gdzieś się spieszył, teraz celowo zwolnił kroku. Nie był w stanie pojąć, o co tamtemu chodzi, ale potwierdzało to zasłyszane przez niego plotki.
Pewnego wieczoru Faks specjalnie przyszedł do Robintona, by go wyzwać na pojedynek walki wręcz; nie ze sobą, ale z jednym ze swoich młodych gospodarzy.
— To będzie sprawiedliwy pojedynek, waga jest równa i wzrost też — powiedział z obojętną twarzą, ale z wyzywającym spojrzeniem.
— Obawiam się, że w ogóle nie będzie pojedynku — odparł Robinton. — Jako harfiarz, odebrałem tylko przeciętne wyszkolenie w sportach kontaktowych. Za to jeśli twój gospodarz śpiewa, chętnie zgodzę się na współzawodnictwo.
Faks rzucił mu długie spojrzenie, a potem z pogardliwym grymasem odwrócił się do Lobirna:
— Ano, zaniedbujecie ważny element wyszkolenia.
Lobirn zawsze potrafił się odciąć, więc i teraz odpłacił pięknym za nadobne z równie pogardliwą miną:
— Niejeden żałował dnia, młody Faksie, gdy próbował przewyższyć harfiarza, bo pieśń i opowieść mają dłuższe życie niż zwykła fizyczna sprawność — odparł. — A może twój chłopak bez przerwy marudzi, że mój długonogi harfiarz pokonuje go w każdym biegu wokół Warowni?
Robinton zdziwił się niepomiernie widząc, że Mistrz słyszał, iż zwyciężył on w wielu takich biegach; był równie zaskoczony, że zwycięstwa te wyraźnie ubodły Faksa. Rzeczywiście, zawodnik, który był niemal na jego poziomie, najczęściej przegrywał, gdy się ścigali.
Faks obrzucił Mistrza Lobirna nieprzyjaznym wzrokiem, rzucił Robintonowi ostatnie pogardliwe spojrzenie i odszedł. Robinton odetchnął z ulgą.
— Uważaj na niego! On naprawdę szukał okazji, by pohańbić cię przed całą Warownią — ostrzegł Lobirn. — Nie mogę na coś takiego pozwolić. Zrujnowałoby to dyscyplinę na zajęciach. Ale może dobrze byłoby, gdybyś zechciał poćwiczyć z Mallanem techniki obronne, których uczono was w Cechu. Obu wam się to przyda. Uczniom też.
— Dobrze, Mistrzu, będziemy ćwiczyć — odparł poważnie Robinton. Bez wątpienia Faks miał do niego osobistą urazę. Być może zresztą obejmowała ona wszystkich harfiarzy. W każdym razie najwyraźniej nie życzył sobie harfiarza w swoim gospodarstwie. Taka była decyzja, która szkodziła jego ludziom, ale tylko Lord Faroguy mógł wymagać od gospodarzy, by zapewnili wykształcenie podległym im pracownikom. Ponieważ posiadłość Faksa przynosiła dochody pod jego kierownictwem, Lord Faroguy miał niewiele powodów, by kwestionować jego metody. Faks jakimś cudem ukrył przed wujem, że dochody uzyskiwał głównie dzięki chłostom i groźbom wysiedlenia.
Mallan i Robinton pilnie ćwiczyli na matach; Robintonowi udawało się od czasu do czasu położyć kolegę na łopatki, ale i Mallan odnosił podobne sukcesy. Jednak dzięki temu byli zdolni do szybkiej, instynktownej obrony.
Przełęcz zablokowały olbrzymie zaspy, więc komunikacja z Warownią odbywała się wyłącznie za pomocą bębnów; ośmiogodzinne dyżury na wieży były jednym z mniej przyjemnych czeladniczych obowiązków Robintona. Nawet huczący ogień na kominku nie potrafił wygnać z wieży zimna na tyle, by było tam przyjemnie. Kroki wszystkich kolejnych wartowników od czasu wykucia Warowni w litej skale wydeptały w podłodze ścieżkę po obwodzie pomieszczenia. Trzeba było uważać, żeby się nie potknąć. Dobrze chociaż, że dawało się tam dostać prosto z Warowni. Na Południu niektóre wieże miały zewnętrzne schody, wiodące na poziom werblistów. ,
Dyżury na wieży bębnów nie były miłym zajęciem; wymagały stałej koncentracji. Padający śnieg czasem zagłuszał nadchodzące wiadomości, a wychodzące komunikaty mogły spowodować nawet niewielką lawinę, którą nocami słychać było jak odległe grzmoty w ciemności. Budziło to uczucie niepewności i osamotnienia. W jasne wieczory, gdy Belior i Timor świeciły w pełni, Robinton dostrzegał nawet siedem szczytów opuszczonego Weyru Wysokich Rubieży. Ciekaw był, czy ten Weyr różnił się od tych dwóch, które już odwiedził. Pewnie nie bardzo, ale może udałoby się tam jakoś dostać, chociażby dla porównania.
Zmienione otoczenie i doświadczenia poruszyły w nim nowe struny; odważył się skomponować pieśń dla podwójnego kwartetu górników, bardziej pasującą do ich umiejętności muzycznych niż większość starych ballad. Sześć zabawnych zwrotek i refren opowiadały o górniku i jego dziewczynie, dokładnie w stylu kwartetu. Ballada tak się spodobała, że Mistrz Lobirn zaczął się dopytywać, gdzie ją Robinton ukrywał do tej pory.
— Ach, była wśród rzeczy, które przywiozłem ze sobą — odparł chłopiec, nie przygotowany na takie pytanie.
— Naprawdę?
— No., coś w tym rodzaju. To znaczy, była już melodia. Ja ją tak trochę przerobiłem dla górników i dodałem refren, żeby wszyscy mogli im wtórować.
— Ach, tak? — Mistrz Lobirn zmierzył wzrokiem swojego czeladnika i z namysłem wydął usta. — No, skoro tak mówisz…
Robinton wycofał się, gdy tylko pozwoliła na to grzeczność. Mistrz Lobirn rzucił okiem na ostatnią przesyłkę z Cechu Harfiarzy, zanim mu ją oddał. W Wysokich Rubieżach zebrało się mnóstwo dobrych głosów i instrumentalistów, a nieznane ballady zawsze urozmaicały wieczory. Robinton po prostu nie mógł oprzeć się pokusie, by przemycić swoją nową pieśń. Następnym razem będzie bardziej przezorny i tylko zaadaptuje starą muzykę, która już jest w repertuarze.
Nie docenił Mistrza Lobirna.
— To ty je napisałeś! — z tymi słowy Mistrz Lobirn wkroczył pewnego wieczora do jego małej sypialni. Trzymał plik starannie zapisanych partytur, a minę miał oskarżającą.
Robinton właśnie pisał następną kompozycję, więc nie bardzo mógł zaprzeczyć, zwłaszcza że Lobirn wyrwał mu pergamin spod ręki i zaczął porównywać zapisy.
— To ty napisałeś prawie całą nową muzykę, którą przysyła Cech, prawda?
Robinton wstał z pewnym trudem, bo w sypialni było bardzo ciasno, a Lobirn tkwił tuż przy samym łóżku. Wiedział, że miałby małe szansę w zbliżającym się pojedynku słownym, leżąc płasko na plecach. Potem jednak uświadomił sobie, że pochylanie się nad niewysokim Lobirnem również nie stanowi najlepszej taktyki, bo zirytowany Mistrz będzie zmuszony do patrzenia w górę.
— Mistrzu Lobirnie, wszystko wyjaśnię… — przecisnął się obok harfiarza i gestem zaprosił go do większego pomieszczenia. Mallana nie było w zasięgu wzroku.
— Na Pierwsze Jajo, nie mogę się tego doczekać! — huknął Lobirn. Szyja mu poczerwieniała i jakby nabrzmiała, a oczy ciskały błyskawice. — Cały ten czas, czyli pięć, nawet sześć Obrotów, rozpowszechniałem muzykę, napisaną przez… przez ciebie! Mało tego, że zostałeś czeladnikiem w wieku piętnastu lat, to jeszcze byłeś kompozytorem już jako… jako dziesięciolatek! — Mistrz trzasnął partyturami, dowodami winy, w stół, a potem przygniótł je w pięścią, przeszywając wściekłym wzrokiem Robintona, który dyplomatycznie usiadł, by wydać się niższym od swojego preceptora.
— Właściwie… — chłopiec aż się skurczył, zmuszony powiedzieć prawdę — właściwie… jedną czy dwie rzeczy napisałem, jak byłem trochę młodszy.
— Trochę młodszy? — Oczy Lobirna mało nie wyszły z orbit. Trzasnął obiema pięściami w stół i groźnie pochylił się ku Robintonowi. — To powiedz mi uprzejmie, kiedy ty właściwie napisałeś pierwszy utwór? Ile miałeś latek, syneczku?
— Ja… mama mówi, że pisałem wariacje, jak miałem trzy lata. Lobirn popatrzył na niego i nagle, w charakterystycznej dla siebie huśtawce nastrojów, odrzucił głowę do tyłu i zaczął dosłownie wyć ze śmiechu. Trząsł się tak mocno, aż musiał się oprzeć o stół, a potem padł na krzesło, trzymając się za boki. Drzwi były otwarte, więc jego śmiech poniósł się korytarzem, aż wywołał z za drzwi Lotricię, która przybiegła, by zobaczyć, co wprawiło jej męża w taki nastrój. Mieszkający po sąsiedzku czeladnicy również pospieszyli sprawdzić, co się dzieje.
— Co takiego powiedziałeś Lobirnowi?— spytała Lotricia, a jej uniesione brwi niemal zrównały się z linią włosów. — Nie śmiał się tak od czasu, gdy Faks turlał się w baryłce po winie — stwierdziła z uśmiechem. Właściwie uśmiechali się wszyscy, oprócz zmartwionego Robintona.
— Ja… ja mu nic nie powiedziałem— odparł chłopiec zgodnie z prawdą. Przyczyna Lobirnowego wybuchu w dalszym ciągu leżała na stole, więc pospiesznie spróbował pozbierać arkusze. Mistrz powstrzymał go gestem i uciszył się na tyle, by wykrztusić wyjaśnienie dla żony:
— Ten… tutaj…. on napisał…. wszystkie nowe ballady…
— Ależ skąd, nie wszystkie.
— Nie? Nie wszystkie? Pozwoliłeś komuś się dołączyć? — Lobirn znów ryknął śmiechem.
Lotricia oparła obie dłonie na potężnych biodrach.
— Lobirnie, bredzisz, a to do ciebie nie podobne — powiedziała z cieniem urazy. — Jeżeli to takie śmieszne dla ciebie, to chciałabym wszystko usłyszeć od początku. Uspokój się. Rob, czy w dzbanku zostało trochę klahu?
Robinton szybko nalał wystygły nieco napój do czystego kubka. Lotricia odebrała mu go i podała mężowi. Lobirn, wciąż wstrząsany śmiechem, opanował się na tyle, by pociągnąć łyk. To go trochę uspokoiło. Ocierając łzy z oczu, kiwnął palcem na zebranych, by podeszli bliżej. Postukał palcem w nuty.
— Robinton, nasz najnowszy i najmłodszy czeladnik, skomponował większość nowych pieśni, których zresztą, na Pierwsze Jajo, obaj was uczyliśmy…
— Naprawdę? To ty je napisałeś, kochanie? — spytała Lotricia, a jej błękitne oczy rozszerzyły się z podziwu. — Mówiłam ci, że to mądry chłopak, i do tego skromny — dodała w stronę męża. — Dlaczego nie podpisujesz swoich utworów?
— Nie wolno mi, bo jestem uczniem…
— Dlatego to jest takie śmieszne, Lotricio. Jeszcze nic nie zrozumiałaś?
— Nie, Lobirnie, chociaż uważam, że jego muzyka jest bardzo łatwa do rozpoznania.
— No właśnie! Dlatego to jest takie śmieszne! — stwierdził Lobirn i poklepał ją po ręku w nagrodę, że jest taka mądra. Spojrzała na niego, zdziwiona.
— Muzyki jego ojca nikt nie kopiuje i nie rozsyła po wszystkich Warowniach i Cechach — wyjaśnił Lobirn. — Ale melodie Robintona rozchodzą się po świecie, od kiedy chłopak skończył trzy Obroty! Rozumiesz już? — Zirytowało go, że żona nie rozumie powodów jego wesołości i szyja mu znowu poczerwieniała, a twarz zaczęła nabrzmiewać. — To żarty z Petirona! Ten zarozumiały, pogardliwy, perfekcyjny kompozytor nawet w połowie nie ma tyle talentu, co jego własny syn! — Wstał, pokasłując i chichocząc; udało mu się klepnąć Robintona po plecach, a potem zgarnął przyniesione przez siebie partytury i ruszył ku drzwiom. Nagle spostrzegł, że zabrał też niedokończony utwór, więc wciąż się śmiejąc, oddał go Robintonowi. — Pokażesz mi go, jak skończysz, dobrze, chłopcze?
Zamykając drzwi do swego mieszkania, jeszcze trząsł się ze śmiechu.
— O co tu chodziło? — spytał Robintona jeden z czeladników stolarskich, który dalej nic nie rozumiał.
— Taki cechowy dowcip — wyjaśnił Robinton z głupim uśmiechem i spróbował zamknąć drzwi.
— Ach, tak…
Po tym zdarzeniu układy Robintona z Mistrzem Lobirnem zmieniły się całkowicie i zapanowała między nimi równość — przynajmniej Lobirn traktował swego czeladnika z szacunkiem, jak równolatka. Robinton był zachwycony i zdumiony, ale czuł się skrępowany. Jego mistrzowie w Cechu byli dobrotliwi, zachęcali go do pracy i wspierali, ale zawsze traktowali jak ucznia. Teraz Lobirn odnosił się do niego jak do równego sobie, pomimo różnicy wieku i doświadczenia. Robintonowi szło to do głowy jak wino i musiał wziąć się w karby, by nie nadużywać tego statusu; dlatego pracował jeszcze pilniej, wykonując powierzone mu przez Lobirna zadania. Szacunek przełożonego przyniósł dodatkowy, a nieprzewidziany efekt uboczny: Robinton jeszcze boleśniej uświadomił sobie, o co Petiron zubożył ich wzajemny związek. Aby jakoś złagodzić tę gorycz, chłopiec zaczął w myślach nazywać go Petironem, a nie ojcem. Może pewnego dnia będzie potrafił wybaczyć mu niedostatek uczuć i ogromny ból, jaki został mu zadany… ale nieprędko. Na razie czerpał coraz więcej zadowolenia z trwałej poprawy stosunków z Lobirnem i zaczął zapominać o tym, jak niegdyś starał się ciężko i bezskutecznie zaskarbić sobie czyjąś akceptację.
Zima po raz ostatni zaatakowała Wysokie Rubieże, a potem nadeszły wiosenne roztopy, zmieniając wzgórza i szlaki w błotniste rzeki. Drzewa pokryły się pąkami, a w dolinie gospodarze zaczęli obsiewać pola. A Mistrz Lobirn ustalił objazdowe trasy dla swoich czeladników.
Wtedy właśnie Robinton spostrzegł, że spory obszar na południowo–zachodnim krańcu Wysokich Rubieży nie jest oznaczony żadną chorągiewką.
— To pewnie ziemie Faksa — domyślił się.
— Tak jest — odparł Lobirn głosem bez wyrazu. Mallan uśmiechnął się ironicznie.
— Nie zażyczył sobie harfiarza — dodał kwaśno Mistrz. Robinton ze zdziwienia aż się wyprostował na krześle: — Ale… ale dlaczego?
— Nie chce, żebyśmy zawracali jego ludziom w głowach niepotrzebnymi wiadomościami — wyjaśnił Lobirn.
— Niepotrzebnie… jak to?… przecież każdy ma prawo nauczyć się czytania i liczenia!
— Faks nie życzy sobie, żeby jego ludzie zdobywali wykształcenie, chłopcze — powiedział Mallan, skrzyżował dłonie za głową i przechylił się z krzesłem do tyłu. — Takie to proste. Czego głowa nie wie, tego sercu nie żal — bo i o swoich prawach też się nie dowiedzą.
— To przecież… to… — Rob nie umiał znaleźć słów. — Czy Lord Faroguy nie może go zmusić?
Lobirn chrząknął.
— Lord zasugerował, że umiejętność czytania i pisania uważa się za zaletę…
— Zasugerował? — Robinton z gniewem skoczył na równe nogi.
— Chłopcze, chłopcze, uspokój się. Nie uskarżamy się przecież na brak uczniów…
— Ale Faks odmawia im praw, należnych zgodnie z Kartą!
— Człowieku, on odmawia prawa istnienia samej Karcie — wtrącił Mallan.
— Karta zapewnia też gospodarzom autonomię w granicach ich posiadłości — wyjaśnił Lobirn.
— Ale jego ludzie też mają jakieś prawa!
— Nie bądź naiwny, Rob. Faks odmawia im właśnie dostępu do owych praw — wyjaśnił Mallan, dla podkreślenia swoich słów opuszczając z trzaskiem nogi krzesła na podłogę. — Tylko nie próbuj zakraść się do jaskini lwa. Nigdy nie dorównasz mu w walce, za to dasz wszelkie powody, by cię wyzwał na pojedynek. Potem z żalem spostrzeżesz, że ten typ przypadkiem skręcił ci kark!
Robinton zwrócił się do Lobirna, szukając poparcia, ale Mistrz tylko pokręcił głową.
— Często ostrzegałem Faroguya, by nie pozwalał Faksowi na tak absolutną kontrolę nad ludźmi. Ostrzegałem też jego najstarszych synów, młodego Farevena i Bargena, by uważali na Faksa. Trzeba powiedzieć, że Farevene jest dobrym zapaśnikiem i stara się zachować sprawność. Bargen zaś jest święcie przekonany, że Rada na pewno nie zaakceptuje siostrzeńca, gdy w kolejce do władzy będą dwaj uprawnieni synowie. A w mojej ocenie nadają się obaj. Ale obawiam się, że nie zdają sobie sprawy z ambicji… i chciwości Faksa.
Lobirn znów krótko kiwnął głową.
— Tak czy siak, my, harfiarze, cieszymy się w Wysokich Rubieżach całym szacunkiem należnym naszemu Cechowi, choć słyszałem — spochmurniał nagle — że jest coraz więcej miejsc, gdzie ledwo się nas toleruje.
Mallan i Robinton popatrzyli na niego ze zdumieniem.
— Jeden z północnych handlarzy coś wspominał… — zaczął Mallan.
— Nie wywołujmy wilka z lasu — przerwał mu twardo Lobirn i wrócił do wypisywania trasy dla Robintona.
Rozmowa ta wielce ciążyła Robintonowi. Jego uczono Karty; widział nawet oryginał, troskliwie przechowywany między szklanymi szybami; atrament i idealnie nakreślone litery, doskonale zachowane mimo upływu tylu Obrotów, były przedmiotem ciągłego podziwu. Karty nauczano najpierw dzieci, w postaci Ballady Instruktażowej, a potem uzupełniano ją kolejnymi szczegółami, gdy uczniowie podrośli na tyle, by zapamiętać jej postanowienia i zrozumieć ich znaczenie. Gospodarz, nie dopuszczający tej wiedzy do swoich ludzi, zaniedbywał swoje obowiązki.
Z drugiej strony, prawo nie dawało podstaw do ukarania gospodarzy, którzy nie rozpowszechniali wiedzy zawartej w Karcie. Była to jedna z wad tego dokumentu. Gdy Robinton zadał w klasie pytanie na ten temat, Mistrz Washell odpowiedział mu pogardliwym prychnięciem pod adresem autorów Karty i komentarzem, iż pewnie w ogóle nie przyszło im do głowy, że komuś można byłoby odmówić tak podstawowego ludzkiego prawa.
Robinton miał nadzieję, że ci, którzy za czasów poprzedniego gospodarza nauczyli się. alfabetu i czytania, przekażą swoją wiedzę dzieciom, choć w niefachowy sposób. Wiedza w jakiś dziwny sposób zawsze potrafiła przeniknąć wszelkie stawiane jej przeszkody. Można było tylko liczyć na to, że reguła ta zadziała i w osadzie Faksa.
ROZDZIAŁ X
Trzy Obroty, które Robinton spędził w Wysokich Rubieżach, minęły, zdawałoby się, bardzo szybko, rozdzielone jedynie surowymi zimami. Nauczył się tam znacznie więcej niż tylko harfiarskiego rzemiosła; dowiedział się bardzo dużo o zarządzaniu Warownią, opiekującą się tysiącami ludzkich istnień. Wieczorami, przy głównym stole, Lord Faroguy był uosobieniem grzeczności, łagodności i spokoju. Ale w gabinecie, gdy wydawał polecenia synom i zarządcom, stawał się ostry i kategoryczny. W Warowni mało co umykało jego uwagi — oprócz „ślepej plamki”, jak to określił Lobirn, czyli działań Faksa.
— Ach, Faks jest sprytny — tłumaczył Lobirn Robintonowi. — Pracował pod kierunkiem Faroguya przez pewien czas, tak jak teraz synowie Władcy, i można by było pomyśleć, że to potomek w prostej linii.
— Może i tak jest — wtrącił Mallan, krytycznie unosząc brew. — Są do siebie bardzo podobni.
Lobirn zbył to przypuszczenie.
— Faroguy zawsze uwielbiał Evelene. To tylko podobieństwo rodzinne.
Mallan uniósł jedno ramię.
— Matka Faksa umarła przy jego urodzeniu, więc nigdy się tego nie dowiemy, prawda? Zawsze istnieje możliwość, że przy tak częstych ciążach Evelene Lord poszukał ulgi gdzie indziej.
— Zamilcz — skarcił go Lobirn. — I zachowaj takie pomysły dla siebie.
— Zachowuje, ale czy to nie dziwne, że Faroguy tak faworyzuje Faksa? Chłopak urodził się, gdy Evelene kilkakrotnie poroniła. Zanim jeszcze urodził się Farevene — dodał Mallan i więcej nie poruszał tego tematu.
Niepokojące zachowanie Faksa było jedyną nieprzyjemną rzeczą, jakiej Robinton doświadczył przez cały pobyt w wielkiej Warowni. Przeżył tam nawet pierwsze doświadczenie erotyczne, dzięki konszachtom Mallana. Robinton nigdy nie poświęcał uwagi swojemu wyglądowi. Do lustra zaglądał tylko po to, by się upewnić, że ma starannie uczesane włosy: długie ciemne kędziory splatał w warkocz, zgodnie z panującą wówczas wśród męskiej młodzieży modą. Jak zwykle wysoki i kościsty, nabrał teraz ciała i zmężniał dzięki szczodrym „przekąskom” Lotricii, a górskie wędrówki rozwinęły mięśnie jego szczupłych łydek i klatki piersiowej.
Jako harfiarz, zwykle grywał do tańca, tylko w ten sposób biorąc udział w zabawie. Ale pewnego dnia Mallan spostrzegł, że jego młodszy kolega gawędzi między tańcami z trzema gospodarskimi córkami, i trącił go łokciem.
— Następną turę zagram za ciebie. Czas, żebyś sobie wybrał partnerkę. — Kolejnemu kuksańcowi w żebra towarzyszyło znaczące mrugnięcie. Gdy Robinton chciał zaprotestować, Mallan uciszył go, zwracając się do pierwszej z dziewcząt: — Sitta, on jest nieśmiały. Tyle czasu przygrywał do tańca, że nie zna nawet kroków.
— Nie znam?… Ależ oczywiście, że umiem! — sprzeciwił się Robinton i pospiesznie zaprosił Sittę do tańca. Upatrzył ją sobie już dawno: lekko skośne oczy lśniły w uroczej twarzyczce, a jasnobłękitna świąteczna suknia podkreślała drobną figurkę dziewczyny. Po prostu nie potrafił w odpowiedni sposób zagadywać dziewcząt, które mu się podobały.
— Myślałam już, że mnie nigdy nie poprosisz — poskarżyła się, opierając drobną dłoń na jego zgrubiałych od strun palcach.
— Bardzo chciałem — odparł szczerze.
— No, to czas już był najwyższy, Harfiarzu — odpowiedziała figlarnie, i już byli wśród tancerzy, kłaniając się sobie — podobnie jak inne pary — zanim rozbrzmiały pierwsze tony muzyki. Tym razem grano chodzonego, więc nie mógł jej nawet objąć.
Sitta była miłą i rozsądną dziewczyną, więc po dwóch tańcach zaproponowała, żeby poprosił jedną z jej koleżanek, by nie dawać powodu do plotek. Zgodził się natychmiast; wiedział, że jako harfiarz nie powinien publicznie okazywać jakiejkolwiek stronniczości — na razie. Po drugie, miał straszną ochotę się wytańczyć. Przepełniała go radość, zatańczył więc z Trianą i Marcine. Trianę, śmieszkę, od partnera obchodziło bardziej to, by ją zauważono wśród tańczących. Marcine była miła i uważna. Potem Robinton musiał znowu dołączyć do orkiestry.
Triana poszła na poszukiwanie innego partnera, choć powiedziała harfiarzowi, że jest jednym z lepszych tancerzy, ale Sitta i Marcine kręciły się koło podium dla muzyków i czekały, aż znowu będzie wolny.
Przez kilka następnych dni ciągle natrafiał na jedną z nich, naturalnie zupełnie przypadkowo. Potem na cztery dni wyjechał w teren. Gdy wrócił późnym wieczorem, Sitta akurat była w głównej Sali, więc zadbała, by dostał coś ciepłego do jedzenia i do picia. I coś ciepłego do łóżka, by poczuł, że jest wreszcie w domu.
Robinton posłużył się znakiem, którego nauczył go Mallan — starszy czeladnik zawsze zostawiał swoje krzesło oparte o stół, jeśli chciał, by nie przeszkadzano mu w jego pokoju. Tak więc Sitta i Robinton poznawali się bez przeszkód, i wielce mu się spodobała ta strona życia. Gdy był w Warowni, Sitta miała sto sposobów, by go schwytać w pułapkę, aż doszedł do wniosku, że podobnie jak smoki, potrafi go zawsze i wszędzie odnaleźć. Marcine dąsała się przez tydzień czy coś koło tego, ale tak jak Triana chętnie z nim tańczyła. Nigdy jednak nie więcej niż dwa tańce.
Może i Sitta marzyła sobie, że zostanie żoną harfiarza, ale on nie mógł nawet myśleć o poważnym, trwałym związku do czasu, aż nie dostanie stałego przydziału. Ale bardzo miło było mieć taką kochającą przyjaciółkę, tak bardzo inną od kochającej matki. Z Cechu Harfiarzy docierały wiadomości, że Merelan cieszy się wspaniałym głosem i świetnym zdrowiem. Syn dostawał od niej wiadomości za każdym razem, gdy docierała do nich poczta sztafetowa, i zawsze miał gotowy list do wysłania odwrotnym kursem.
Przylecieli F’lon i Simanith z wieścią, że zachorowała Carola i posłano po Mistrzynię Uzdrowicielkę Ginie. Cały Weyr mocno się tym niepokoił, bo Feyrith była względnie młodą królową. Śmierć każdego smoka stanowiła wstrząs dla całego Weyru, ale strata królowej oznaczała katastrofę.
— Wiesz, że nigdy nie przepadałem za Carola, ale jest przecież jeźdźczynią smoka… — mówił F’lon z ponurą miną.
— Feyrith po prostu odejdzie? — wykrzyknął Robinton. — Ale w Weyrze musi być przecież królowa!
— Będzie — przypomniał mu F’lon. — Z ostatniego wylęgu, chociaż bardzo młoda. Powiadam ci, to źle, że Nemorth nie miała nikogo innego do wyboru, tylko Jorę! — głęboko westchnął z desperacji.
— Dlaczego? — spytał Robinton, nie tyle zaniepokojony opinią F’lona o Jorze, ile pochłonięty ogromem straty, jaką oznaczała śmierć królowej.
— Dlaczego? Bo ma lęk wysokości. Wyobrażasz sobie? Nieważne, Simanithowi podoba się Nemorth, a ja też wolę pulchne ciałko niż taki worek kości, jak Carola od pewnego czasu.
— Nie myślisz chyba, że spiżowy smok twego ojca ustąpi miejsca twojemu? — spytał zdumiony Robinton. Wiedział, jaki ambitny jest F’lon i jak ostra konkurencja panuje wśród jeźdźców w okresie lotu godowego, ale czy F’lon nie bierze pod uwagę faktu, że jego ojciec ma po prostu więcej doświadczenia od niego?
F’lon miał na tyle przyzwoitości, by się speszyć. — No wiesz, nawet S’loner nie będzie trwać w nieskończoność. A Simanith to wspaniała bestia!
— Tak, na pewno — odparł szybko Robinton.
Dziękuję ci, Harfiarzu.
Robinton pokiwał palcem na F’lona, żeby przysunął się bliżej.
— Czy on nie jest tym przygnębiony?
— Nie, póki nic się jeszcze nie stało. Smoki niespecjalnie troszczą się o jutro, wiesz? Dlatego potrzebują jeźdźców.
Władczyni Weyru zmarła na trzy dni przed końcem Obrotu, dzielnie walcząc o życie. W Cechu Harfiarzy Robinton natychmiast odczuł rozpacz Simanitha, bolejącego po śmierci Feyrith, choć nic nikomu nie mówił, póki bębny nie przyniosły smutnej wiadomości. Wieść ta położyła się cieniem na świątecznych przygotowaniach. Wszyscy byli w żałobie po utracie smoczycy i jeźdźczyni. Robinton przeżył to szczególnie, bo był jednym z niewielu mieszkańców Dalekich Rubieży, który znał je obie w pełni sił i zdrowia. Niewiele miał jednak czasu na żałobę, bo Lobirn powiedział mu, że Mistrz Gennell wzywa go do Cechu Harfiarzy, gdzie czeka go nowy przydział.
— Wiele się tu nauczyłeś, Rob, i żegnam cię z żalem, ale twój talent muzyczny i nauczycielski jest większy niż ten, jakiego tu potrzebujemy. Są inne miejsca, gdzie możesz więcej dokonać — powiedział Mistrz Lobirn na pożegnanie, gdy F’lon z Simanithem przylecieli, by zabrać Robintona i jego rzeczy. Potem, mimo różnicy wzrostu, mocno uściskał młodego człowieka i szybko się odwrócił.
Lotricia również go objęła, ze łzami w oczach napominając, by na siebie uważał i by odwiedzał ich jak najczęściej.
Robinton pożegnał się już oficjalnie z Lordem Faroguy, który nieoczekiwanie podarował mu pełną sakiewkę marek.
— Dobrze pracowałeś, a we wszystkich sprawozdaniach chwalono twoje zachowanie i pilność. Zasługujesz na coś, co pozwoli ci dobrze się urządzić na następnej posadzie. Przekaż moje pozdrowienia Mistrzowi Gennellowi, i naturalnie Mistrzyni Śpiewu Merelan. — Faroguy wyciągnął rękę. Robinton potrząsnął nią z zapałem i radością, choć musiał nieco rozluźnić uścisk, gdy spostrzegł, że Władca Warowni lekko się skrzywił.
Mallan również pożegnał się z nim uściskiem dłoni i oto Robinton był gotów do odjazdu.
— Kiedy spodziewacie się lotu godowego? — spytał żartobliwie F’lona, gdy usadowił się na grzbiecie Simanitha, z tyłu za przyjacielem.
— Jora tak się zachowuje, że czasem się zastanawiam, czy Nemorth w ogóle wzniesie się do lotu — odparł ten z niesmakiem. — Dziewczyna naprawdę ma lęk wysokości. Wchodzi po schodach do Weyru tylko wtedy, gdy ktoś idzie po zewnętrznej stronie, bo się boi, że spadnie. — Ostatnie słowa zapiszczał dziewczęcym falsetem.
— Ale czy ona…
— Na szczęście — tłumaczył F’lon — gdy w Nemorth obudzi się pożądanie, zachcianki Jory będą warte tyle, co zeszłoroczny śnieg. — Odwrócił się do harfiarza z paskudnym uśmieszkiem. — W Nemorth zagra krew i dopełni się wola natury.
— A S’loner?
— Będzie musiał spróbować szczęścia, jak każdy z nas.
W tym momencie Simanith zaskoczył Robintona, podchodząc do skraju dziedzińca na klifie Dalekich Rubieży, po czym przeraził go niemal na śmierć, bo po prostu spadł ze skały długim szczupakiem, prawie do dna doliny. Żołądek Robintona wykonał wielki skok i młody człowiek rozpaczliwie złapał F’lona w pół, zastanawiając się, co za groźna choroba tak nagle powaliła smoka.
F’lon zawył z radości na tę reakcję i nagle znaleźli się pomiędzy. Rob powitał zimno niemal z radością, jako alternatywę rozwalenia się na skałach.
— To była cholernie wredna sztuczka — powiedział, pochylając się do przodu, żeby F’lon dobrze go usłyszał. Poczęstował też przyjaciela gniewnym ciosem w łopatki. Krążyli już nad Cechem Harfiarzy.
— Dlaczego Simanith ma tracić energię na wyskok, kiedy może po prostu poszybować?
— Mogłeś mnie ostrzec.
Dotarł do niego rechot F’lona i wiedział już, że szkoda czasu na próżne skargi.
Simanithu, następnym razem, gdy F’lon będzie chciał coś takiego zrobić, ostrzeż mnie w chwilę przedtem, dobrze? — poprosił. Miał niewiele okazji, by odezwać się do smoka, więc nie był pewien, czy spiżowa bestia go dosłyszy.
Postaram się pamiętać, że nie lubisz spadania. — Przynajmniej głos smoka zabrzmiał przepraszająco, co trochę ułagodziło Robintona.
Bynajmniej nie wstydząc się dalszych popisów, F’lon skłonił Simanitha, by wylądował, szybując leniwą spiralą prosto na dziedziniec Cechu Harfiarzy, tak by wszyscy widzieli ich przybycie. Zanim smok złożył skrzydła na grzbiecie, komitet powitalny zdążył się już zgromadzić na schodach. Robinton zdecydowanie wolałby mniej ceremonialny powrót. Matka wyglądała bardzo dobrze, nie widać było po niej żadnych objawów osłabienia. Stała obok Lorry, otaczającej ramieniem prześliczną, wysoką brunetkę, którą jakby skądś znał. Podniósł wzrok na okno sali prób, gdzie Petiron spędzał tyle czasu, ale nie dostrzegł żadnego ruchu; panowała tam cisza. Odetchnął z ulgą, zsiadł i energicznym krokiem wbiegł na schody, by uściskać matkę.
Obejmując ją, nie czuł tej kruchości, jak przy pożegnaniu trzy Obroty temu, ale w starannie zaplecionych włosach pojawiły się liczne siwe pasma, a zmarszczki na twarzy się pogłębiły. Te oznaki starości bardzo Roba zaniepokoiły — niechętnie godził się ze świadomością, że matka się starzeje. Zamaskował jednak swoje obawy uśmiechami i rozmaitymi zdawkowymi, bezsensownymi uwagami, które ludzie zwykle wygłaszają przy powitaniu.
W ogólnym zamieszaniu, serdecznie dziękując wszystkim za przyjście, Robinton nie spuszczał oka z ślicznej młodziutkiej brunetki, która udawała zupełną obojętność. Zdradzały ją tylko rumieńce, przepływające co chwila po policzkach. Nagle skojarzył, jak ma na imię.
— Minione Obroty przydały ci urody, Silvino — powiedział, wyciągając rękę do towarzyszki dziecięcych zabaw, drugim ramieniem wciąż obejmując matkę.
— Tobie też nie zaszkodziły, Harfiarzu — odparła z przekornym uśmieszkiem.
— Bardzo zmężniałeś przez ten czas — powiedziała Merelan, poklepała go po klatce piersiowej i pomacała bicepsy. — I jeszcze urosłeś — dodała ze zdumieniem, które zabrzmiało niemal oskarżycielsko, jakby nie miał prawa się zmieniać z dala od niej.
— Mistrz Lobirn kazał mi ciężko pracować — odparł z udawanym znużeniem.
— Bzdura — wygłosiła Kubisa, jak zwykle bezpośrednia. — Doskonale wyglądasz. Właściwie nawet lepiej niż przedtem.
W drzwiach stanęła Betrice.
— Aha, już jest. Dobrze. Lorra nakryła dla ciebie do stołu i wszyscy chcemy zobaczyć, czy się dobrze postarała. Wejdź, wejdź, Robie — wzięła go za rękę, uwalniając ją z uścisku Silviny, i poprowadziła chłopca do wnętrza budynku.
Robinton puścił matkę dopiero, gdy znaleźli się w małej jadalni i mógł ją posadzić na krześle. Gdy sam się sadowił obok, do sali wbiegł Mistrz Ogolly.
— Ach, a tak chciałem zdążyć — powiedział z irytacją. — Kochany chłopcze, jak się cieszę, że cię widzę! — zatrzymał się i popatrzył na suto nakryty stół. — Och, wspaniale. Wypiję z wami kubek klahu i może spróbuję jedno z tych ciasteczek… okropnie niezgrabni uczniowie trafili mi się w tym Obrocie. Nie masz pojęcia, jak mi brak takiego starannego kopisty, jakim ty byłeś, Robie. Och, powinienem cię teraz inaczej tytułować, nieprawdaż, Czeladniku Robintonie?
— Mistrzu, to nieistotne, zawsze jestem na twoje rozkazy.
— Mistrz Gennell chciałby się z tobą widzieć dziś po zajęciach, Rob — powiedziała Betrice.
— Może zdradził ci, gdzie teraz pojadę? — mrugnął do niej, by wiedziała, że tak naprawdę nie spodziewa się od niej niczego dowiedzieć.
— Och, szykuje się duża robota — postraszyła go z żartobliwym grymasem.
Rozmowa przeszła na tematy ogólne, między innymi na przydziały czeladnicze, Robinton zaczął pytać o swoich kolegów z pokoju, którzy też już zostali czeladnikami, i usłyszał o niedawnych sukcesach Shonagara w zapasach. Przypomniał sobie Faksa.
— Co się stało, Rob? — spytała matka, łagodnie kładąc mu dłoń na ramieniu. Zauważyła zmianę jego nastroju.
— Nic takiego — odpowiedział. Nie oszukał jej tym, ale uznał, że niechęć Faksa do kształcenia dzierżawców nie jest odpowiednim tematem do rozmowy przy tym stole.
Zdarzyła się jednak okazja, by poruszyć ten temat podczas popołudniowej rozmowy z Gennellem. Mistrz z powagą pokiwał głową.
— Lobirn przedstawił mi całą sytuację. Niestety, Cech nie może nic zrobić bez zgody Faroguya.
— Ale to niesprawiedliwe — zdenerwował się Robinton. Gennell znów kiwnął głową, tym razem ze współczuciem:
— Nic więcej nie możemy zrobić, chłopcze. Lepiej nie zapuszczać się tam, gdzie życie harfiarza może się znaleźć w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie? — Rob aż zamrugał ze zdziwienia.
— Podobne kłopoty zdarzały się już przedtem, i będą się zdarzać w przyszłości. Jakoś to wszystko się uładzi. Dopóki Faks nie wykracza poza swoje gospodarstwo, nic nie mogę zrobić. Nie byłoby to rozsądne. Nauczysz się tego w miarę nabywania doświadczenia. Trzeba w potrzebie umieć oszczędzać swoich ludzi. Jedno niewielkie gospodarstwo gdzieś na pomocy nie jest tak ważne jak większa Warownia bliżej domu, i tyle. Ja zaś przydzielę cię teraz na miejsce, gdzie będziesz mógł zrobić dużo więcej dobrego. To — Gennell odwrócił się i wskazał na chorągiewkę na mapie — jest twój nowy przydział. Dostałeś doskonałe rekomendacje od Lobirna, a j ego nie jest łatwo zadowolić. Ale najpierw… Petiron wyjechał na dłuższy czas, więc może zechcesz trochę odpocząć i spędzić nieco czasu z matką?
— Źle się czuje? — Robinton skoczył na równe nogi, słysząc te słowa.
— Nie, nie, jest w świetnej formie, chłopcze. Sam zobaczysz, że nie ma się o nią co martwić — uspokoił go Gennell. W jego głosie była taka szczerość, że Robinton się uspokoił. — W porcie Fortu czeka statek, którym będziesz mógł wyruszyć… tym razem lepiej za bardzo nie polegać w sprawach transportu na smoczych jeźdźcach. — Ale przecież F’lon sam…
— Spokojnie, nie mam ci niczego za złe, Rob, ale moim zdaniem będzie lepiej, jeśli przybędziesz do Bendenu…
— Do Bendenu? — Robinton nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. — Tak, do Bendenu… tym razem nie korzystając z wygodnych skrzydeł Simanitha. Ten młody człowiek to zadra w boku Lorda Maidira, on i ten jego ojciec, Władca Weyru.
— Ale kiedy byliśmy tam razem z marną, Lord Maidir… Gennell uniósł rękę.
— Jak już mówiłem, lepiej będzie, jeśli nie przylecisz tam na smoku. Nie chciałbym też, by cię tam uważano za przewrażliwionego. Harfiarz Evarel potrzebuje twojej pomocy. Niedługo zostanie emerytowany, a jeśli spodobasz się Lordowi Maidiriowi — właściwie sam spytał o ciebie — to prawdopodobnie już tam zostaniesz.
Robinton zrezygnował z dalszych pytań, wiedząc, że na miejscu sam będzie się mógł zorientować, jaka jest sytuacja. Bardzo to dziwne, że władcy Weyru są niemile widziani w najbliższej Weyrowi Warowni.
Podczas nieformalnego przyjęcia F’lon wyjaśnił mu swoje stanowisko na ten temat. Młody spiżowy jeździec dał mu też co nieco do myślenia na inny temat, gdy razem szli przez dziedziniec do czekającego tam Simanitha.
— Podobasz się tej ślicznotce, Silvinie, stary — powiedział. — Na mnie nawet nie spojrzy, za to od ciebie oczu oderwać nie może. Nie pozwól, by taka szansa wyśliznęła ci się z rąk, Rob. — F’lon puścił do niego oko, klepnął po ramieniu i jak zwykle jednym skokiem znalazł się na łapie Simanitha. Po chwili machał już na pożegnanie ze smoczego grzbietu.
Robinton był kompletnie zaskoczony. Nie zdążył nawet wyjaśnić F’lonowi, że Vina jest przecież jego towarzyszką zabaw z dzieciństwa i prawdopodobnie tylko cieszy się z ponownego spotkania. Odsunął się na smoczą długość, by nie dostał mu się piach do oczu, gdy Simanith wystartuje.
Ale późną nocą, gdy już opowiedział matce wszystkie najzabawniejsze wydarzenia ze swojego pobytu w Wysokich Rubieżach, jakoś nie mógł zasnąć. Choć matka powiedziała mu, że jego dziecięcy pokój jest przygotowany, zdecydował się mieszkać w kwaterze czeladników. Wiedział, że będzie rozczarowana, że sama chciałaby się zatroszczyć o jego wygodę i cieszyć się z jego bliskości. Nie mógł jednak powiedzieć jej, że stary pokój przywołałby zbyt wiele, niepożądanych wspomnień. Może zresztą sama to rozumiała, bo nie nalegała. Wspomniała tylko mimochodem, że Petiron pracuje nad specjalnym koncertem z okazji ślubu Władcy Tilleku i dlatego w Cechu prawie nikogo nie ma. Ona również zauważyła zaangażowanie Silviny.
— Wyrosła z niej taka śliczna młoda kobieta. Piękny, bogaty kontralt. Napisałeś jakieś pieśni dla takiego głosu?
— Tak, chyba coś mam — odpowiedział Robinton, sięgając po skórzaną teczkę, w której przechowywał partytury. Dzięki temu odwrócił uwagę matki od dywagacji na temat zainteresowań Silviny. — Wiesz, przepisałem dla ciebie moje najlepsze melodyjki — podkreślił słowo „melodyjki”, którego z taką ironią używał zawsze Petiron.
— Och, Rob… — skarciła go spojrzeniem.
Wtedy opowiedział jej o ataku śmiechu Mistrza Lobirna. Ją także rozbawiła ta historia. Potem zapragnęła przejrzeć wszystkie jego nowe pieśni i przegrała je, śpiewając po cichu, tylko czasem podnosząc głos w miejscach, które szczególnie jej się spodobały. Rob nucił razem z nią, bo nie mógł się powstrzymać; tak długo odmawiano mu przyjemności śpiewania własnych kompozycji razem z matką.
— Ach, najdroższy, masz taki talent do pieśni i ballad — powiedziała, gdy przejrzała już wszystko. — I tak pięknie go rozwinąłeś… — westchnęła. A Robinton, widząc, że jest zmęczona, zebrał nuty i powiedział, że już czas na odpoczynek.
W matce było coś dziwnego, coś, co mu się nie podobało, mimo wszystkich zapewnień o jej zdrowiu, które słyszał na prawo i lewo. Uścisnął ją na dobranoc i pocałował.
— Mam kilka wolnych dni przed odjazdem — powiedział.
— Gdzie cię przydzielił Gennell?
— Nie wiedziałaś? Roześmiała się.
— Gennell nikogo nie wtajemnicza w swoje sprawy, ale zapewnił mnie, że jest to miejsce godne twoich zdolności.
Była zachwycona, gdy jej powiedział, że jedzie do Bendenu.
— Miałam nadzieję, że cię tam przydzieli. Wiem, że Evarel chciałby przejść na emeryturę — powiedziała, obejmując go mocno, a potem spojrzała z udawaną nieśmiałością. — No cóż, nawet myślałam o tym, by prosić Gennella o ten przydział dla ciebie, ale uznałam, że to byłoby faworyzowanie.
— A moja matka nie zniża się do takich rzeczy? — spytał z lekką przekorą. — Nawet dla własnego syna?
— Mam swoje zasady, kochanie — odparła, tym razem odgrywając pełną rezerwy damę.
Silvina podała mu kolację jako pierwszemu z czeladników. Dostawał od niej większe porcje niż inni, zawsze była w pobliżu i ciągle wypytywała o Wysokie Rubieże, aż stało się to trochę krępujące. Dwóch czy trzech mniej mu znanych harfiarzy zaczęło się uśmiechać znacząco na widok tej ciągłej troski, aż poczuł się zakłopotany.
Rzeczywiście była śliczna — ładniejsza niż Sitta czy Marcine — ale nie miał dość czasu, by poznać dorosłą Silvinę.
Zresztą Mistrz Gennell zaraz wstał i zaczął ceremoniał pasowania uczniów na czeladników, co zawsze było wspaniałą uroczystością. Powiadomił też o jego nowym przydziale. Robinton widział, z jaką dumą matka przyjęła tę wiadomość. Ciekaw był tylko, co na ten temat powie ojciec.
Wyruszył więc w podróż do Bendenu statkiem, potem jechał na biegusie, a czasem nawet wędrował piechotą. Dzięki tej wyprawie zaczął doceniać nie tylko szybkość smoczych lotów, ale i wielkość kontynentu, którą znał wprawdzie z mapy, ale odczuł dopiero wtedy, gdy postawił nogę na szlaku.
Okazało się, że nie ima się go choroba morska, co niezmiernie przydało się kapitanowi, gdy podczas burzy połowa załogi pochorowała się tak, że nie mogła pracować i Robinton przyłączył się do zdrowych marynarzy. Po raz pierwszy zobaczył też Siostry Świtu.
Wyszedł kiedyś na pokład o świcie i dostrzegł jasną iskierkę na niebie.
— To nie może być gwiazda — stwierdził.
— I nie jest — odparł z uśmiechem wachtowy. — Mówimy na nie Siostry Świtu. Nie wiem, dlaczego. Jak się zmierzcha, to też je widać. Ale tylko na tej szerokości. Nie na pomocy, skąd pochodzisz, Harfiarzu.
— Zdumiewające! — Robinton oparł się o ścianę kabiny, nie mogąc oderwać oczu od jasnej plamki. Nagle słońce szybko wzniosło się nad horyzont i plamka zblakła. Pomyślał, że wieczorem znów wyjdzie na pokład i sprawdzi, czy marynarz miał rację, ale jakoś o tym zapomniał.
Podobała mu się wyspa Ista, a raczej jej wybrzeże, które widział ze statku. Podziwiał też czarną diamentową plażę na jednej z przybrzeżnych wysepek, która była po prostu wystającym z wody czubkiem starego wulkanicznego krateru.
Okazało się też, że potrafi na tyle dobrze utrzymywać się na biegusie, by prowadzić jeszcze zwierzęta juczne i luzaki. Podróże, które odbywał w Wysokich Rubieżach tak go przyzwyczaiły do jazdy, że ta część wyprawy do Bendenu sprawiała mu przyjemność, a nie kłopoty. Tym bardziej, że jako harfiarz był z radością witany we wszystkich małych gospodarstwach, gdzie w zamian za wieczorne pieśni mógł liczyć na smaczne posiłki i najwygodniejsze łóżko.
Wyjątkiem był jeden wieczór, gdy odłączył się od karawany, której przywódcy sprzedali mu niemłodego, lecz silnego jucznego muła, który niósł jego rzeczy. Ruszył samotnie, bo był już niemal na granicy ziem Bendenu. Przewodnik karawany poradził mu, by skrócił sobie drogę, zamiast wędrować ze wszystkimi wzdłuż wybrzeża. Po południu Robinton minął stanicę poczty kurierskiej, ale postanowił, że tego dnia dotrze najdalej, jak się da. Gdy słońce prawie już zachodziło za górami, zaczął rozglądać się za jakąś kryjówką, choćby za starym schronieniem przed Nićmi. Trafił na szlak kurierski. Takie drogi zawsze łączyły dwa miejsca po najkrótszej linii, więc skręcił w wąską, porośniętą mchem ścieżkę. Zjechał ze wzgórza i zobaczył przed sobą, po lewej, dwa światła rozjaśniające ciemność lasu. Szlak przecięła szersza droga, która prowadziła bezpośrednio do gospodarstwa. Skręcił w nią, choć stary juczny biegus nieco narzekał.
— To już niedaleko. Jeszcze kawałeczek. Ty też dostaniesz tam coś do jedzenia.
Zwierzę mruknęło innym tonem. Gdyby Robinton sam nie był tak zmęczony i głodny, rozbawiłyby go te przedziwne, różnorodne odgłosy.
Zbliżając się do chaty, poczuł smakowity zapach jedzenia. Zaburczało mu w brzuchu. Podobnym tonem zawarczało kilka psów w chacie. Biegus wydał głośny jęk protestu i przerażenia.
— Są w środku, nie zrobią ci krzywdy — wyjaśnił zwierzęciu, poprawił tunikę, zaczesał włosy za uszy i grzecznie zapukał do drzwi.
— Kto tam? — spytał ostry męski głos, a potem krzyknął na psy, by ucichły. — Nie słychać przez ten jazgot.
Kobiecy głos coś mruknął w odpowiedzi.
— Podróżny, szukający schronienia na noc — odpowiedział Robinton.
— Zapłacisz?
— Naturalnie. — Od harfiarza zwyczajowo oczekiwano ballad i gawęd wieczorem. Zwykle proponował też pół marki za nocleg, ale nikt nie chciał od niego pieniędzy.
Drzwi uchyliły się nieco. Nie potrafił dostrzec rysów twarzy mężczyzny, który zasłaniał sobą światło.
— Kim jesteś? — spytał gospodarz.
— Nazywam się Robinton — odparł czeladnik z lekkim ukłonem i położył rękę na woreczku u pasa. — Mam dobre harfiarskie marki.
— Ha! Z Cechu Harfiarzy! — w głosie zabrzmiała pogarda.
— Przyjmują je na wszystkich Zgromadzeniach — odparł Robinton, z niemałym zdziwieniem reagując na słowa mężczyzny.
— Wpuść go zaraz, Targus. Gulaszu jest aż nadto — powiedziała kobieta. Otworzyła drzwi szeroko i popatrzyła na młodego człowieka. — Patrz, jest sam jeden. I nie ma broni, poza nożem stołowym. — Otworzyła drzwi jeszcze szerzej i Robinton dostrzegł czterech potężnych mężczyzn siedzących przy stole. — Sortie, chłopcze, zaprowadź jego jucznego do szopy i wracaj mi tu zaraz. Powiedziałeś, że nazywasz się Robinton? Ja jestem Kulla.
Pojawił się wysoki chłopak, przesunął się obok Targusa, wziął wodze z ręki Robintona i zachęcająco cmoknął na zwierzę. Biegus się zaparł, ale Robinton klepnął go po upartym tyłku i czworonóg ruszył za chłopcem.
— Z serca dziękuję za gościnność, pani — powiedział, schylił głowę w drzwiach i wszedł do chaty. Uprzejmie kiwnął głową pozostałym. — Jadę do Warowni Benden.
— To harfiarz, tato. Ma niebieski węzeł na ramieniu — odezwał się jeden z biesiadników, wskazując nożem na lewą rękę Robintona.
Targus, ponury jak gradowa chmura, pociągnął Robintona do ognia, by samemu obejrzeć węzeł.
— Słuchaj mnie teraz, Targus — powiedziała Kulla, opierając obie pięści na szerokich biodrach i taksując męża gniewnym spojrzeniem. — Nie puszczasz mnie na Zgromadzenia, ale kiedy harfiarz stanął w moich drzwiach, to go nie wyrzucę. Nikogo bym nie wygnała z domu tak późno w nocy.
Złapała Robintona za drugie ramię i odciągnęła go od Targusa w stronę stołu.
— Brodo, podaj talerz. Mosser, kubek. Mamy tylko piwo, ale i ono gasi pragnienie. — Popchnęła Robintona do stołu i posadziła — jak spostrzegł — na własnym krześle. Wzięła talerz od Broda, który podał go matce z uśmiechem, napełniła go szczodrze i podała Robintonowi, gestem polecając, by usiadł wygodnie. — Erkin, koło ciebie jest chleb. A ty siadaj, Targus. Tak dawno nie widziałam uśmiechniętej twarzy, że i z wher–stróżem bym jadła, gdyby był w humorze. Wysuwając dolną szczękę, Targus wyciągnął do Robintona rękę. Spoglądał podejrzliwie.
— Mówiłeś, że zapłacisz.
— Oczywiście, że tak — Robinton uniósł się, by sięgnąć do woreczka. Kulla odepchnęła rękę Targusa.
— Harfiarze nie muszą płacić, Targusie. Ta twoja rodzina nie dała ci żadnej ogłady.
— Ależ zapłacę — powiedział szczerze Robinton, bo nie podobał mu się wyraz twarzy mężczyzny. Przy pasie miał tylko kilka drobnych — reszta była w woreczku na szyi — więc pokazał wszystkie. — To marka z cechu kowali. Czy będzie odpowiednia?
— Odpowiednia? — przedrzeźniał Targus, zgarniając zatłuszczony— mi paluchami markę z dłoni Robintona. — Harfiarskie słówka. Nie łaska powiedzieć „nada się”? A może zawsze musisz pokazywać, jaki to z ciebie uczony?
Kulla posadziła Robintona na krześle.
— Jedz. Jesteś zmęczony, a na Targusa nie zwracaj uwagi. Robinton postanowił skupić się na jedzeniu. Aromatyczny gulasz okazał się doskonały, podobnie jak bulwy i warzywa. Chleb też był świeżutki, jednodniowy, a gdy Erkin, czy może Mosser, wziął ostatnią kromkę, matka pokroiła następny bochenek i dołożyła na talerz. Choć Robinton zaspokoił głód pierwszą porcją, Kulla nałożyła mu drugą, równie dużą, a Targus mruknął coś niepochlebnego.
— Targus, w tym domu ja daję jeść, komu zechcę. Tu zawsze panowała gościnność. Możesz sobie narzekać na harfiarzy do woli, ale ja ich lubię — powiedziała wściekle. Potem, zupełnie innym tonem, zwróciła się do Robintona ze szczerą prośbą w oczach. — Zagrałbyś dla nas później, panie?
Kiedy Targus zaczął się sprzeciwiać, powiedziała mu prosto w oczy:
— Zamknij gębę, Targus. Od ostatniego Zrównania nie słyszałam nawet jednej nuty. Obiecuję, że przez resztę miesiąca będziesz jadł samą zimną owsiankę, jeśli powiesz jeszcze jedno podłe słowo.
Do domu wrócił najmłodszy syn i wziął sobie porcję gulaszu i chleba, co chwila spoglądając ukradkiem na drugi koniec stołu, gdzie jadł Robinton, chroniony przez Kullę.
— Muzyka! — warknął jednak Targus, gdy Robinton wyjął flety.
— Nie masz gitary? — spytała prosząco Kulla. — Miałam nadzieję, że mi zaśpiewasz.
— Jest w jukach…
Posłała po instrument chłopca imieniem Sheve.
— Tylko ostrożnie, słyszałeś?
W chwili, gdy Robinton zaczął grać, Targus ruszył ku półotwartym drzwiom. Rzucił synom znaczące spojrzenie, ale wszyscy udawali, że go nie widzą, więc tylko trzasnął drzwiami i zniknął.
Robinton grał i śpiewał o wiele ciszej niż zwykle. Gdy w końcu wziął kilka fałszywych akordów, po prostu ze zmęczenia, Brodo dotknął ramienia matki.
— Mamo, on już odśpiewał kolacje za cały tydzień.
— Dlaczego tata tak nienawidzi muzyki? — spytał Erkin.
— Twierdzi, że harfiarze śpiewają same kłamstwa — odparł Mosser ze złośliwym błyskiem w oku.
— Nawet jednego dziś nie słyszałam — odparła z naciskiem matka, a potem pogroziła Mosserowi palcem. — I ty też nie, bo byś wymknął się z domu tuż za tatusiem. Tu będziesz spał, Harfiarzu. Erkin, dawaj futra. Sheve, zrzuć ze stryszku wolny materac. Zaraz dołożę na noc do ognia.
Szybko umoszczono mu łóżko, z równą szybkością przygotowano dom do snu i Robinton został sam w głównym pokoju. Z ulgą patrzył, jak psy idą z mężczyznami do drugiej części chaty.
Z głębokiego snu obudził go łomot szczap wrzucanych do kominka. Zobaczył, jak gospodyni zdejmuje garnek z owsianką z tylnego haka na palenisku, gdzie grzał się przez całą noc.
— Ruszysz w drogę, jak tylko rozednieje, Harfiarzu — powiedziała cicho.
— Nie będziecie mieć z nim, pani, kłopotów… — zaczął. Cicho parsknęła, by zaprzeczyć, ale widział, że się uśmiecha.
— On swoje wie — powiedziała półgłosem i sięgnęła po kubek, by mu nalać klahu.
Napój był gęsty i bardzo mocny. Rozgrzał mu żołądek i rozbudził do reszty. Kobieta postawiła na stole miskę owsianki i zaczęła kroić chleb, który nakryła podniszczoną, ale czystą serwetą.
— Jak wyjdziesz z chaty, znajdziesz swojego biegusa po lewej — powiedziała.
Rob pospiesznie zjadł śniadanie, widząc, że gospodyni, choć grzecznie, skłania go do jak najszybszego odejścia. Z pajdą chleba w jednej ręce, a gitarą w drugiej, jeszcze raz podziękował półszeptem i wyszedł.
Słońce jeszcze nie wstało, ale w półmroku z łatwością dostrzegł szopę. Nabrał wielkiej wprawy w zakładaniu juków, więc w kilka minut później był w drodze.
— I niech to będzie dla ciebie lekcja — mruknął na głos. — Harfiarskie kłamstwa? O co mu mogło chodzić?
Późnym rankiem minął granicę Bendenu, a na noc zatrzymał się w przyjaznej stacji kurierskiej, gdzie zawsze mile widziano harfiarzy.
Gdy wreszcie dotarł do Warowni, nikt nie czekał na niego na schodach. Gdy był już przy drzwiach, dotarł do niego odgłos kopyt i na wjeździe, wiodącym z północy, pojawiła się grupa jeźdźców. Rozpoznał wśród nich Raida, syna Lorda Maidira.
— Ach, Czeladniku, czekaliśmy na ciebie — powiedział Raid, zsiadł z biegusa i rzucił wodze zmęczonego zwierzęcia służącemu, który nadbiegł od strony stajni.
— Raid, miło cię widzieć — radośnie powitał go Robinton. Raid przyjrzał się harfiarzowi.
— My się znamy?
— Robinton, syn Śpiewaczki Merelan — przedstawił się, nieprzyjemnie zaskoczony.
Ale Raid odpowiedział szerokim uśmiechem i klepnięciem w ramię.
— W życiu bym cię nie poznał, byłeś takim kościstym smarkaczem! Robinton musiał się roześmiać. Raid ani na jotę się nie zmienił — był taki, jakim go kiedyś zapamiętał.
— Bardzo nad sobą pracowałem — odparł poważnie.
— Miło słyszeć — Raid jak zwykle nie potrafił zrozumieć ironii. — Chodź, dostaniesz gorącego klahu albo wina, teraz, gdy już dorosłeś. Spłuczesz z gardła podróżny kurz. Długo jechałeś?
— O, tak. Po raz pierwszy podróżowałem w ten sposób i dopiero teraz jestem w stanie docenić wielkość kontynentu.
— Ano tak, to prawda. Tak to jest.
Robinton pomyślał, że Raid jest jakby odlany z jednej formy — od chwili urodzin, przez prawie trzydzieści Obrotów, ani trochę się nie zmienił.
No cóż, tyle można powiedzieć na temat przewidywalności.
— Czy twój ojciec dobrze się czuje? A Lady Hayara? — spytał uprzejmie.
— Ojcu bardzo dolegają bóle stawów — odparł Raid, wyraźnie zatroskany. — Nasz uzdrowiciel potrafi mu nieco ulżyć, ale tylko na krótko. — Westchnął i, co również było charakterystyczne, nie wspomniał o drugiej żonie ojca.
Ale ona już zdążyła dostrzec ich przyjazd i właśnie wpływała do sali; figurę wciąż miała taką, jakby była w zaawansowanej ciąży. Na widok Robintona — którego rozpoznała bez trudu — uśmiechnęła się wyniszczonym uśmiechem, zawarłszy w nim powitanie dawno nie widzianego gościa, a zarazem nowego Harfiarza.
Wyrzucając z siebie słowa w szalonym tempie, co pozwoliło jej niemal całkowicie zignorować Raida, któremu tylko krótko skinęła głową, wezwała służącego, by zaniósł bagaże Robintona na kwaterę, a potem zaprosiła czeladnika do Sali, gdzie zaraz zastawiono stół jedzeniem i napojami. Poleciła, by przygotować nakrycia dla niej i dla harfiarza i przeprosiła za nieobecność Lorda Maidira. Dodała, że Maizella niedługo wyjdzie za mąż za młodego gospodarza, i w związku z tym ogromnie się cieszy z przyjazdu Robintona, który będzie mógł zorganizować koncert, bo ona właściwie nie zna żadnych nowych utworów, więc jeśli Robinton zna, to wspaniale, ale chodzi tylko o melodyjną muzykę, która spodoba się ludziom. Potem zdała sobie sprawę, co mówi i przeprosiła, tłumacząc, że utwory jego ojca są naprawdę bardzo poważne, ale właściwie tego rodzaju rzeczy nie nadają się na takie radosne święto, prawda?
W którymś momencie podczas tego monologu, gdy przerwała, by nabrać powietrza, Raid wtrącił, że poinformuje Lorda Maidira o przybyciu harfiarza i spyta, kiedy Robinton będzie mógł oficjalnie mu się zameldować. Powiadomi również Harfiarza Evarela, że przybył jego czeladnik.
Lady Hayara, która zachowywała się równie entuzjastycznie jak w młodości, powiadomiła go, ilu jest w tej chwili uczniów i powiedziała, że Maizella w wolnych chwilach prowadzi lekcje razem z Harfiarzem Evarelem, który cierpi na bóle stawów niemal równie silne jak Lord Maidir, ale dzielnie pracuje, czekając na przyjazd Robintona. Potem wykrzyknęła, że Evarel będzie bardzo szczęśliwy z obecności wyszkolonego pomocnika, bo — nie wiedzieć czemu — gospodarzom rodzi się strasznie dużo dzieci.
Robinton z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Policzył, ilu potomków urodziła Hayara Lordowi Maidirowi w ciągu tych Obrotów, które minęły, od kiedy Rob z matką gościli w Warowni Benden: akurat ona nie powinna narzekać na duże rodziny, bo jej samej przybyło siedmioro dzieci, czyli razem miała dziesiątkę. Nic dziwnego, że Raid prawie się do niej nie odzywał. Co roku dodawała mu nowych problemów, choć niewątpliwie mógł z czasem wykorzystać co bardziej uzdolnionych przyrodnich braci jako swoich pomocników, zaś siostry wydać dobrze za mąż. Robinton miał tylko nadzieję, że w Warowni Benden nie znajdzie się żaden ambitny, zdradziecki kuzynek.
Potem, gdy wypił już klah, powiedział, że chciałby iść do klasy i spróbować pomóc mistrzowi Evarelowi.
— Ależ dopiero co przybyłeś po długiej, strasznie ciężkiej podróży. Nikt nie oczekuje, że weźmiesz się do pracy tak od razu!
— Zobaczę, czego będzie sobie życzył Evarel, Lady Hayaro, ale zapewniam panią, że podróżowałem niezbyt szybko i że wszyscy po drodze bardzo dobrze mnie traktowali.
Podziękował jej po raz kolejny za powitanie i przekąskę i już ruszył w kierunku tylnych schodów, gdy zawołała go ostro z powrotem i wskazała główne schody.
— Czeladniku Robintonie, bądź tak miły i nie zapominaj o swoim nowym statusie — powiedziała z pewnym niesmakiem. — Nie jesteś już dzieckiem — dodała. Była to jedyna oznaka dezaprobaty, jaką kiedykolwiek od niej usłyszał.
Mistrz Evarel ucieszył się w cichości z jego przyjazdu — i z chęci, by zabrać się do pracy od razu, jeśli trzeba. Ręce starca były bardzo powykręcane reumatyzmem i wyraźnie sprawiały mu ból.
— Zwykle gra dla mnie Maizella, ale dziś rano jej nie ma — wychrypiał. Robinton pomyślał, że chyba głos także zawodzi staruszka. Śpiewał basem; ta dolegliwość zwykle najpierw dotykała tenorów. — To znaczy, jeśli nie jesteś zmęczony…
— Ależ skąd, Mistrzu Evarelu. Chętnie pomogę. Może jednak powinienem pospieszyć się i zajechać tu wczoraj w nocy…
— Nie, nie, ta ostatnia część szlaku nocą może być niebezpieczna — Evarel uniósł rękę, uspokajając Robintona i jednocześnie podał mu gitarę.
Dzieci w klasie chichotały i kręciły się w ławkach podczas tej rozmowy, ciekawie wpatrując się w szczupłego czeladnika.
Gdy prześpiewał z nimi pierwszą linijkę pierwszej zwrotki Ballady Instruktażowej, usłyszał bębny i przerwał na chwilę. Zrozumiał krótką wiadomość: Harfiarz bezpieczny.
Dopiero po chwili zorientował się, że to było o nim. Poczuł się pochlebiony — nadano wiadomość na jego temat. Tak zaczął się drugi pobyt Robintona w Bendenie.
Na prośbę Evarela rzeczy Robintona przeniesiono do pokoju, w którym mieszkał z matką podczas poprzedniej wizyty w Warowni. Był to obecnie apartament starego harfiarza, który przepraszającym tonem zaproponował, by zamieszkali razem, jeśli czeladnik nie ma nic przeciw temu. Żona Evarela zmarła kilka lat temu i czuł się nieswojo, mając tyle pokoi tylko dla siebie. Robinton bardzo się z tego ucieszył, bo mimo, że zewnętrzne pokoje w Wysokich Rubieżach były tylko o szerokość korytarza od ściany klifu, zdecydowanie wolał zewnętrzne apartamenty. Wiedział, że to głupie, mieć zastrzeżenia do pomieszczeń wykutych w skale, choć mieszkało się w nich przez całe życie. Wielu ludzi wiodło przecież szczęśliwe życie w zdrowiu i zadowoleniu, zamieszkując wewnętrzne pomieszczenia większych Warowni i Gospodarstw, on jednak lubił mieć świadomość, że w każdej chwili może wyjrzeć na zewnątrz. Poza tym czuł bliskość matki w pokojach, w których razem mieszkali podczas jednego ze szczęśliwszych okresów jego dzieciństwa.
Praca czeladnika w dużej Warowni stanowiła całkowitą odmianę w porównaniu z poprzednim pobytem, ale Robinton nie był człowiekiem, który lubi bezczynność. Kiedy nie uczył, brał dyżury na wieży — tymi obowiązkami w Warowni zawiadywał Hayon, najstarszy z potomstwa Hayary — albo wyjeżdżał w kilkudniowe objazdy po terenie Warowni, by uczyć mniejsze grupki gospodarskich dzieci. W wolnych chwilach naprawiał instrumenty, reperował zapisy nutowe na pergaminie albo przepisywał te, których powykręcane reumatyzmem ręce Evarela nie zdołały utrzymać w dobrym stanie.
Gdy zrobiło się zimniej, Lady Hayara często przyprowadzała uzdrowiciela z Warowni, Mistrza Yoraga, z misą pełną rozgrzanego wosku, by rozruszać zesztywniałe stawy w palcach starego harfiarza. Pomagała też wcierać ziołowe olejki, które pomagały w rozgrzewaniu stawów w dzień.
— Naprawdę, chciałabym, żebyś ponownie rozważył propozycję z Neratu — powtarzała niezmiennie za każdym razem. — Tu jest strasznie zimno, a to ci po prostu szkodzi na stawy.
— Wydobrzeję, Lady Hayaro, wydobrzeję — upierał się Evarel, zazwyczaj dodając: — Teraz, gdy mam Robintona do pomocy…
A potem zaczął oznajmiać:
— Na szczęście przejął połowę moich obowiązków i wziął na siebie najtrudniejsze zadania.
Pod koniec Obrotu, gdy zapalenie płuc zatrzymało go w łóżku na sześć dni, a Robinton wychodził z siebie, organizując niezliczone butelki z gorącą wodą, by Mistrz miał ciepło i wygodnie, Evarel pogodził się z nieuniknionym losem i uznał, że być może powinien spędzić resztę zimy w nieco cieplejszym klimacie.
Lady Hayara zamówiła wóz podróżny i poleciła Robintonowi wysłać z wieży bębnów wiadomość do gospodarstw położonych wzdłuż południowego szlaku, by miały gotowe zmiany pociągowych biegusów i woźniców, tak by Evarel podróżował jak najwygodniej. Maizelli i Hayonowi nakazano towarzyszyć staremu harfiarzowi.
Gdy Robinton znosił starca po schodach do powozu, zastanawiał się, dlaczego Benden nie poprosił o jeźdźca i smoka. Widywał smoki na niebie, ale żaden z nich nie lądował w Bendenie, jak niegdyś. Nikogo też nie zapraszano na obiady, które Lady Hayara uwielbiała wydawać, mając po temu choćby najmniejszy pretekst. Robinton był zbyt zapracowany, by samemu wybrać się do Weyru z wizytą i dowiedzieć się, co jeźdźcy smoków myślą o przyczynach ochłodzenia stosunków z Warownią. Potem odpowiedział sam sobie na swoje pierwsze pytanie: przecież zimno pomiędzy byłoby największym możliwym zagrożeniem dla chorego, nie wspominając o tym, jak trudno byłoby go przymocować do smoczego grzbietu, nie sprawiając mu bólu.
Wąskie pudło podróżnego wozu było dobrze resorowane i wyłożone miękkimi piernatami; pojazd nadawał się do jazdy po większości normalnych szlaków. Takie wozy stały się bardzo popularne podczas Długiej Przerwy. Prawie wszyscy gospodarze trzymali w stajni lub na pastwiskach dobre zaprzęgi na potrzeby podróżnych. Ten powóz był również odpowiednich rozmiarów: „Ma szerokość Lady Hayary, a to znaczy, że zmieścimy się oboje” — skomentowała Maizella z pewną złośliwością, choć Robinton zauważył, że jest teraz w lepszych stosunkach z drugą żoną ojca niż Raid.
Robinton ze ściśniętym gardłem patrzył na odjazd staruszka; Lady Hayara nie kryła łez.
— Uczył wszystkie moje dzieci po kolei — wspominała, gdy Robinton podał jej ramię, by wprowadzić rozdygotaną kobietę po schodach do Warowni. — Zdaje mi się, że on tu już nie wróci, nawet jak się ociepli.
Tak też się stało; Evareł nigdy już nie wrócił do Bendenu. Robinton zajął jego miejsce i powoli zaczął szkolić trójkę najzdolniejszych dzieci z Warowni na swoich pomocników. Jeden z chłopców nadawał się nawet na harfiarza, chyba że Robinton się mylił. Było to mało prawdopodobne, bo miał coś w rodzaju szóstego zmysłu, podobnego do wyczucia, jakim kierowały się zielone smoki, szukając potencjalnych jeźdźców wśród małych dzieci. Bardzo chciałby znaleźć jakąś równie utalentowaną dziewczynkę. Matka bardzo by się cieszyła, mogąc szkolić kolejny piękny głos, taki jak Halannyi Maizelli.
Półtora Obrotu później Chendith S’lonera odbył lot godowy z Nemorth Jory, i w odpowiednim czasie nastąpił Wyląg. Nie za duży, ale wykluło się sześć spiżowych smoków, trzy brązowe, pięć błękitnych i sześć zielonych.
F’lon swego czasu kwaśno komentował długi okres dojrzewania Nemorth. Winił za to niedojrzałość i lęki samej Jory.
— Ta cała sprawa z lękiem wysokości rodzi zahamowania w jej królowej. Co za głupota! — denerwował się, spacerując po kwaterze Robintona i wymachując rękoma. — Sam widziałem, że Nemorth lśniła jak okruch złota, kiedy Jorze wpadło do głowy, by się pochorować i zemdleć. Naturalnie, biedna królowa się załamała, mało nie umarła ze zmartwienia o jeźdźczynię. — F’lon kopnął po drodze krzesło, dając upust irytacji na Władczynię Weyru. — Szczerze mówiąc, zdziwię się, jeśli choć raz uda nam się skłonić Nemorth do lotu godowego.
Gdy się to jednak zdarzyło, Robinton taktownie nie pytał o żadne szczegóły podczas kolejnej wizyty F’lona w Warowni. Jeździec wygłosił na ten temat tylko jeden komentarz:
— S’loner raczej nie miał szczególnie miłych przeżyć tego dnia. Wszyscy mamy nadzieję, że Chendith lepiej się bawił.
Powiedział to tak obojętnie, że Robinton nie potrafił ocenić, czy F’lon pogodził się już z rozczarowaniem; spiżowy jeździec miał jednak niezwykły talent do ignorowania tego, o czym nie chciał myśleć.
F’lon niedługo potem powiadomił Robintona, że Nemorth zdradza jednoznaczne oznaki ciąży. Chyba był nawet z tego powodu szczęśliwy.
— No cóż, wszystko jedno. Bardzo się cieszę, że to nie ja muszę znosić głupotę i fochy Jory. Niech S’loner ma tę przyjemność dla siebie — uśmiechnął się złośliwie.
Robinton, jako Harfiarz z Warowni, został zaproszony na Wyląg i Naznaczanie. Cała ceremonia zrobiła niezwykłe wrażenie na wrażliwym muzyku. Nigdy w życiu nie odczuwał takiej radości ani takiego wzruszenia cudzym szczęściem. Każda nowa więź wzmacniała to uczucie i pod koniec rozpaczliwie żałował, że nie może być jednocześnie i jeźdźcem, i harfiarzem. Pod koniec Wylęgu po twarzy płynęły mu łzy, ale nie wstydził się tego. Nawet F’lon, który zabrał go z widowni nad Wylęgarnią, miał wilgotne oczy.
— Robi wrażenie, prawda? — mruknął spiżowy jeździec, ocierając policzki.
— Nie wiedziałem, że to jest takie… — Robinton bezradnie przesunął dłonią nad piaskiem, tak rozgrzanym, że trzeba było po nim prawie biec, bo parzył boleśnie w stopy nawet przez solidne podeszwy harfiarskich butów. — Najbardziej niewiarygodny moment w życiu człowieka, prawda?
— Właśnie. — F’lon obdarzył serdecznym spojrzeniem Simanitha, który opuszczał Wylęgarnię górnym wyjściem. Większość smoków już odlatywała do weyrów. Robinton był zachwycony sprawnością, z jaką znikały w ciemnej dziurze u szczytu olbrzymiej jaskini. Zdumiewało go, jak zręcznie wymijają się, by nie doszło do zderzeń, które wydawały się nie do uniknięcia w takim tłumie smoków.
F’lon beztrosko objął go za ramiona.
— Teraz jest odpowiedni czas. W euforii po Naznaczeniu zapomina się o starych urazach i sprzeczkach. Nawet Raid się dziś pojawił.
— A miało go nie być? — spytał Robinton w nadziei, że dowie się czegoś na temat chłodu, jaki zapanował między Raidem a F’lonem. Kiedyś przecież tak się przyjaźnili. Ale F’lon bywał drażliwy, a i Raid miewał swoje humory. — Maidir i Hayara nie mówiły o niczym innym od chwili, gdy na wieżę bębnów dotarła wiadomość o Wylęgu.
— Ach, Maizella i ten jej rybiogęby wybraniec — skrzywił się F’lon. — Ładna jest, mogła sobie wybrać kogoś lepszego.
— Cording ma duże, bogate gospodarstwo nad Morzem Wschodnim. Przywozi jej morskie klejnoty i mało nie mdleje z zachwytu, gdy słyszy jej śpiew — odparł Robinton obojętnym tonem. Lubił teraz Maizellę o wiele bardziej niż w dzieciństwie. Lubił też Cordinga, który z szacunkiem traktował rodziców i niezliczone rodzeństwo swej narzeczonej i wypowiadał się uprzejmie o Władcy Warowni. Co prawda rzeczywiście był podobny do ryby, z tą grzywą wyblakłych od słońca włosów, płaską twarzą i dość tępymi rysami. Ale harfiarz musi uważać, by nie wypowiedzieć jakiejś nieodpowiedniej uwagi — nawet w rozmowie z zaufanym przyjacielem.
— Może i tak jest, ale on nie wierzy w Nici — odparł F’lon potępiająco.
Wiedząc, że niewiara w Nici była dla F’lona wystarczającym powodem, by kogoś znielubić, nieważne, czy to mężczyzna, czy kobieta, Robinton oszczędził sobie dalszego wyliczania zalet Cordinga. Tym bardziej, że miał pretekst, by wspomnieć o sprawie, która go bardzo interesowała.
— Czy to legło u podstaw twojej niezgody z Lordem Maidirem i Raidem? — zapytał. W końcu jednym z jego harfiarskich obowiązków było łagodzenie sporów, jeśli zaistniała taka potrzeba. Nie uważał się w tym za eksperta, ale przynajmniej mógł starać się wysłuchać zdania obu stron.
— Oczywiście, że tak — warknął F’lon przez zęby. — Żaden z nich nie chce słuchać ani S’lonera, ani mnie. A przecież nie jesteśmy jedynymi jeźdźcami, którzy tak uważają. M’odon jest przekonany, że za trzy dziesiątki Obrotów znów ujrzymy Nici. A ja sprawdzałem jego wyliczenia nieraz. Może się mylić o Obrót lub dwa, ale nie więcej. — Rozejrzał się gniewnie wokół, jakby szukając czegoś, co mógłby chociaż kopnąć. Leżący mu na drodze kamień poleciał ku przeciwnej ścianie Niecki; obaj usłyszeli, jak uderza o skałę i pęka. F’lon mruknął zadowolony, że mu się udało. Potem, jak to on, gwałtownie zmieniając nastrój, wskazał na stół nieopodal wejścia do Niższych Jaskiń.
— Siadajmy tam, zanim ktoś go zajmie.
Robinton uznał, że poczeka na lepszy moment, by dowiedzieć się o szczegóły. F’lon nie był zbyt taktowny, podobnie zresztą jak jego ojciec, ale może dziś, po Wylęgu, uda się choć trochę załagodzić rozdźwięk między nimi dwoma.
Większość zaproszonych gości jeszcze stała z kieliszkami wina i kubkami klahu w rękach, a od strony kuchennego rozgwaru płynęły fale aromatycznych, smakowitych zapachów. Dalej, przy koszarach weyrzątek, Robinton ujrzał niedawno Naznaczonych jeźdźców, karmiących smoczątka, które piskliwymi, lecz władczymi głosami domagały się sprawniejszej obsługi. Gdy już się najedzą, zostaną ułożone do snu, a nowi jeźdźcy przyłączą się do rodziców w ten świąteczny wieczór, radośni i dumni z sukcesu. Robinton zauważył, że chłopiec z bendeńskiego gospodarstwa Naznaczył spiżowego smoka — dobry pretekst do rozmowy z Maidirem. Panowała tak radosna atmosfera sukcesu, że z trudem powstrzymywał się, by nie chwycić gitary i nie skomponować triumfalnego marsza. Wkrótce miała nadejść jego kolej, a na razie pojawił się C’gan, z uśmiechem na ciągle chłopięcej twarzy. Przedzierał się ku nim z kieliszkami na tacy i bukłakiem wina przewieszonym przez ramię.
F’lon gestem przynaglił harfiarza. Robinton wypytał go zaraz o to, ilu muzyków będzie miał do dyspozycji i o jakie pieśni będzie się dopominać publiczność. Przywiózł też kilka nowych utworów: trzy własne i cztery z Cechu. Nauczył się już, że nie musi nikomu objaśniać, kto jest kompozytorem. Jeśli ballady były dobre, śpiewano je w kółko, a te, które się nie podobały, po prostu odchodziły w zapomnienie. Jego utwory rzadko trafiały do tej ostatniej kategorii. Wśród kompozycji z Cechu był marsz autorstwa Petirona, który Robinton ocenił jako kolejne odejście od stylu ojca: rytmiczny i poważny, lecz porywający.
W końcu wszystkie miejsca przy głównym stole zostały zajęte, co było sygnałem dla obsługi, by zacząć podawać potrawy. Pomagali w tym zieloni jeźdźcy. Spiżowi i brązowi nie musieli obsługiwać gości, więc R’gul, SMel, L’tol i R’yar, chłopiec, który został Naznaczony w czasie pierwszego roku nauki w Cechu Harfiarzy, dosiedli się do stołu Robintona.
Robinton był na tyle blisko głównego stołu, by po raz pierwszy dobrze się przyj rżeć nowej, młodej Władczyni Weyru. Nawet w części nie była tak atrakcyjna ani zmysłowa jak Carola. Ale to nie miało znaczenia — niezależnie od jej osobowości i wyglądu, spiżowy smok SMonera musiał latać z jej królową, jeśli jego jeździec chciał być Władcą. Mina S’lonera nie wyrażała szczególnego zachwytu nową Władczynią. Właściwie jakby się od niej odsuwał, leniwie gładził własne ramię i wcale nie starał się zabawiać sąsiadki rozmową. Jora była dość ładna nieco wyzywającą urodą, ale utyła tak, że stawało się to już niezdrowe, nie tylko dla jeźdźczyni, ale i dla każdej młodej dziewczyny. Zarumieniła się, zadowolona z sukcesu swojej królowej i chyba czyniła jakieś intymne wyznania Lady Hayarze, która słuchała spokojnie, z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Lord Maidir wymienił kilka uwag z S’lonerem, ale koncentrował się raczej na wspaniałym jedzeniu i doskonałych bendeńskich winach.
Robinton uważał, że to wino jest jedną z ubocznych korzyści związanych ze stanowiskiem bendeńskiego harfiarza; były tu najlepsze winnice na całym kontynencie, a główny Cech Winiarzy miał siedzibę w sąsiedniej dolinie, nieopodal Warowni. Białe wina były lekkie i orzeźwiające, czasami o cytrusowym posmaku, innym razem o niemal kwiatowej nucie. Przedtem znał tylko kwaskową ostrość z Tilleku, drugiej Warowni, gdzie warunki pozwalały na uprawę winorośli, więc odmiana z Bendenu całkiem go zafascynowała. Czerwone wina, szczególnie klarety i burgundy, miały pełny bukiet, który wspaniale wyczuwało się węchem, i cudownie spływały do gardła. Robinton odkrył, że białe może pić przez całą noc i rano wstać, nie mając ani ciężkiej głowy, ani nieprzyjemnego uczucia w żołądku, i to z czerwonym musi bardzo uważać. Marzył, by kiedyś spróbować musującego wina, które ongiś robiono w Bendenie. Mistrz Winnic Wonegal wciąż próbował je odtworzyć, ale zaraza, która padła i winnice dwieście Obrotów temu, całkowicie zniszczyła tę odmianę, a krzyżowe zapylanie najlepszych białych winorośli jeszcze nie stworzyło odpowiedniego zamiennika.
Uczta była wspaniała. Podano pieczeń, doskonale doprawioną ziołami, delikatną i różową, ale z chrupiącą warstwą, skrawaną z wierzchu dla tych, którzy lubili dobrze wypieczone mięso. Następnie wjechały półmiski z dzikimi wherami, tak miękkimi, że rozpływały ora w ustach, polanymi doskonałym sosem z borówek. Na stołach znalazło się też mnóstwo ryb, smażonych i pieczonych, podanych wraz z ogromnymi misami bulw i winnej fasoli. Do tego pieczywo: płomyki i chleb z zaczynu, a także świeże warzywa, wyhodowanej w tropikalnym Neracie. Na koniec owoce i orzechy z Lemos. i większość kandydatów pochodziła z Weyru, niektórzy urodzili stój w niedalekich Warowniach, a ich rodziny prawdopodobnie przyczyniły się do wspaniałości uczty. Tylko dwóch chłopców odniosło obrażenia, i to lekkie, gdy smoki zaczęły wykluwać się z jaj i rozglądać, piszcząc z tęsknoty za duchowymi partnerami. Pierwszy wykluł się spiżowy.
— Najlepsza możliwa wróżba — skomentował F ‘łon.
— Dlaczego? — spytał Robinton.
— Bo spiżowe są przecież najlepsze — na twarzy przyjaciela pojawił się pijacki uśmieszek. — Pierwszy spiżowy oznacza, że wylęg jest silny, nawet jeśli nie tak duży, jak mógłby być. Jora nie nadaje się na Władczynię — powiedział nagle z pogardą. — Nie tylko ma lęk wysokości, ale jeszcze do tego boi się Nemorth, i gdyby nie S’loner pozwoliłaby się jej najeść przed godowym lotem — prychnął pogardliwie.
— Nie powstrzymało cię to jednak przed rywalizacją ze S’lonerem — dociął mu R’gul z wyrazem nagany na okrągłej twarzy.
— Phi! — F’lon zbył go machnięciem raki. — Spłodził mnie, to fakt, ale wszyscy spiżowi jeźdźcy są sobie równi w powietrzu, gdy nadchodzą gody. Królowa powinna mieć najlepszego, tym bardziej, że tym razem trzeba nadrobić jej liczne wady… — znów prychnął pogardliwie i szerokim gestem zdjął bukłak z oparcia krzesła. — No jak, Harfiarzu Robintonie, jakimi pieśniami uświetnisz dzisiejszy wieczór? — machnął ręką w stronę głównego stołu. — Wszyscy już się najedli, nie pozwólmy więc na kolejną sprzeczkę między naszym Władcą a Panem Warowni.
Robinton wstał. Z powodu wysokiego wzrostu natychmiast zauważono go przy głównym stole. Poczekał, aż S’loner zwróci na niego uwagę. Władca z pochyloną głową słuchał jednej z dziewcząt z Weyru. Robinton już ją wcześniej zauważył, spodobały mu się jej wdzięczne, a zarazem pełne godności ruchy. Władca Weyru potrząsnął głową, a wtedy dziewczyna wskazała na Robintona. S’loner uniósł prawicę, dając tym samym sygnał do rozpoczęcia muzycznego wieczoru.
C’gan, który to wszystko obserwował, również wstał. Oznaczało to, że muzykanci mają zgromadzić się na podium.
— Mam dla was parę nowych kawałków — powiedział Robinton do F’lona. — I świetny marsz, jakby stworzony na wejście nowych jeźdźców.
— Fantastycznie! — F’lon machnął wolną dłonią, rozkazując orkiestrze grać. Był już porządnie wstawiony, więc Robinton się nie obraził.
Idąc w kierunku podium, uważnie obserwował siedzących przy głównym stole, ale nie zauważył żadnych oznak zbliżającej się sprzeczki między Władcami Weyru a Warowni. Mężczyźni jednak nie patrzyli na siebie i milczeli. Rzeczywiście, nadeszła pora na muzykę; w przeciwnym razie zapanowałaby cisza nie do zniesienia. Jora wciąż zwierzała się Lady Hayarze, która o mało co nie zsunęła się pod stół z nudów. Teraz, widząc, że Harfiarz zbiera wokół siebie muzyków, Pani Warowni wyprostowała się i pokiwała ku niemu — niewątpliwie w geście wdzięczności, chyba że Jora zamierzała mówić i w czasie koncertu. Ale wtedy Lady Hayara miałaby wymówkę, by ją wreszcie uciszyć.
Robinton zaczął od marszu Petirona; kilka osób zaczęło tupać do taktu i klaskać, więc z pewnym rozbawieniem stwierdził, że potwierdza to jego opinię. Potem wezwał do odśpiewania Ballady o Obowiązkach, dalej nastąpiła Pieśń– Zagadka, którą grał zawsze, gdy tylko miał okazję. Tym razem nie spotkała się jednak z najlepszym przyjęciem ani ze strony Władcy Weyru, ani ze strony Lorda Maidira, więc zrobiło mu się prawie przykro, że ją zaśpiewał.
Wykonał teraz jedną ze swoich najnowszych ballad, z towarzyszeniem C’gana na gitarze, dwóch fletów i bębenka. Pieśń tak się spodobała, że natychmiast poproszono o jej powtórzenie, a w refrenie dołączyło się do niego wiele głosów. Jeźdźcy nie mieli kompleksów, jak większość gospodarzy, i śpiewali na cały głos, czy ktoś miał słuch, czy go nie miał.
Zamienili się z C’ganem, a potem poprosili solistów. Najpierw śpiewała Maizella, a później R’yar, obdarzony znakomitym, lekkim barytonem. Chłopak przez wszystkie Obroty, które spędził jako jeździec, nie zapomniał ani jednej pozycji ze swojego repertuaru.
Robinton nawet nie zauważył, kiedy Lord Maidir i S’loner wstali od stołu. Zapadła noc i zrobiło się ciemno, mimo mnóstwa koszyków z żarami na palach wbitych wokół całej Niecki. Tyle osób wychodziło po wino lub czując zew natury, a potem wracało, i tylu rzeczy musiał dopilnować jako Harfiarz, że spostrzegł nieobecność obu Władców dopiero, gdy Lady Hayara wstała i odeszła od stołu, uciekając od Jory, która, pijana, padła twarzą na obrus.
Nikomu nie było dane dowiedzieć się, co właściwie dokładnie wydarzyło się tej nocy, lecz nagle wszystkich postawił na nogi przeszywający krzyk Nemorth. Do jej żałosnego, rozdzierającego serce płaczu przyłączyły się wszystkie smoki. Ich zawodzenie trwało bez końca, bo nie musiały przecież nabierać tchu. Jęk przecinał nocne powietrze, gorszy niż płacz dręczonego przez dzieci wher–stróża — jak nóż wbijany w uszy i w serce. Rob pomyślał, że chyba serce mu przestanie bić w piersi z tego żalu, który echem niósł się po całej Niecce.
Nie był bynajmniej pierwszą osobą, która próbowała zatkać sobie uszy, by stłumić okropne dźwięki. Dopiero zdumienie i przerażenie malujące się na twarzach jeźdźców pozwoliły mu pojąć, że smocze głosy oznaczały tragedię. To cały Weyr opłakiwał śmierć smoka.
Robinton chwycił Cgana za ramię i obrócił ku sobie. Bezwładne palce wstrząśniętego jeźdźca zsunęły się z gryfu gitary, a z oczu popłynęły mu łzy.
— Co się dzieje, C’gan? Co się stało?
Przełykając łzy, by oczyścić gardło, C’gan zwrócił ku Harfiarzowi udręczone oczy:
— To Chendith. Nie żyje.
— Chendith? — Robinton obrócił się na pięcie, próbując wypatrzyć S’lonera w tłumie wstrząśniętych ludzi. Widział, jak F’lon, który cudem wytrzeźwiał, biegnie do T’rella, Mistrza Weyrzątek, bo smoczy płacz pobudził weyrzątka i T’rell potrzebował pomocy przy uspokajaniu małych. Sam niemłody, Mistrz aż zgiął się z bólu; kuśtykał między stołami.
— Nie żyje? Dlaczego? W jaki sposób? — dopytywał się Robinton. — W czasie Wylęgu nie wyglądał przecież na chorego! — Stracił z oczu F’lona, potem spostrzegł go znowu, jak prowadził na środek sali Uzdrowiciela Weyru.
Nagle przez smocze zawodzenie przedarł się krzyk Lady Hayary:
— Maidir? Maidir!! Gdzie jesteś?
To strażnik, który nadleciał na swoim smoku, powiedział im, że widział, jak Chendith wchodzi w pomiędzy z dwoma jeźdźcami na grzbiecie. Niezbyt dobrze było ich widać w ciemności nad oświetloną Niecką, ale wydawało się, że pasażerem jest Lord Maidir. Kątem oka dostrzegł siwą czuprynę i zieloną odzież. A Lord Maidir był ubrany na zielono.
— Ale dlaczego? Co mogło się im stać? S’loner nie odebrałby życia Chendithowi. Ani sobie — powiedział kompletnie załamany C’gan. — Co tam się zdarzyło? Był w takim świetnym nastroju po Wylęgu. Dwadzieścia smoków!
Próbowali obudzić Jorę, bo Lady Hayara nie zauważyła, kiedy obaj mężczyźni odeszli od stołu.
— Tak długo się na siebie boczyli — mówiła Pani Warowni przez łzy. — Dopiero po tej twojej piosence, Rob, zaczęli rozmawiać. Pomyślałam, że to bardzo dobry znak, ale nie słyszałam, o czym mówią, bo…. — zamilkła, by nie wygłosić nieprzyjemnego komentarza, choć wyraźnie było widać, że czuje niesmak z powodu zachowania Władczyni Weyru.
F’lon, R’gul i S’lel chcieli otrzeźwić Jorę mocnym klahem, ale leciała im przez ręce i trzeba było j ą podtrzymywać, by wlać do gardła ożywczy płyn.
Uzdrowiciel Tinamon, który pomagał im przy tym, znalazł na poczekaniu proste wyjaśnienie:
— S’loner wyglądał na zdrowego i sprawnego mężczyznę, ale o wiele za często dolegały mu bóle w piersiach — powiedział. — Dałem mu zwykłe w takich przypadkach lekarstwo i prosiłem, by wezwał Mistrzynię Uzdrowicieli albo przynajmniej wybrał się do ich Cechu. Obiecał, że zrobi to po Naznaczeniu.
Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego Maidir towarzyszył S’lonerowi w locie, który miał się okazać ostatni, choć Lady Hayara powiedziała, że jej małżonek był bardzo zmęczony, więc mógł albo poprosić o kwaterę w Weyrze, albo o odwiezienie do Warowni.
— Och, błagam, niech ktoś mnie zaraz zabierze do Warowni! — poprosiła żałosnym tonem. — Może Maidir już tam jest i będzie potrafił coś wyjaśnić!
R’gul natychmiast się zgłosił, a spokojna dziewczyna, która przedtem rozmawiała ze S’lonerem, miała dość rozsądku, by przynieść Lady Hayarze jej jeździecką kurtkę. Razem odprowadzili kobietę w ciemność Niecki, gdzie czekał wciąż pojękujący Hath.
C’rob, M’ridin i C’vrel, najstarsi dowódcy skrzydeł, zebrali się na naradę, do której przyłączył się F’lon, jakby miał do tego jakieś prawo.
Jeźdźcy wyraźnie byli innego zdania.
— O tym zdecyduje następny lot godowy, F’lonie, więc nie podejmujmy żadnych pospiesznych decyzji. A znając usposobienie Jory, będzie to pewnie dopiero za kilka Obrotów — powiedział M’ridin cichym, ale gniewnym tonem.
— Proponuję, by wyprosić z Weyru wszystkich gości — powiedział C’rób. — Naznaczenie się zakończyło.
— I zakończyła je śmierć, a to niedobrze, bardzo niedobrze — dodał C’vrel, kręcąc głową.
— Niech smoki coś zaczną robić, to będzie dla nich najlepsze — mówił dalej M’ridin. — Tylko cholernie się starajcie wbić jeźdźcom do głowy, że mają im podawać współrzędne najwyraźniej, jak tylko potrafią.
— Amoże lepiej będzie, jeśli ludzie zostaną…— zastanowił się C’vrel.
— Nie, Weyr musi sam opłakać swoich zmarłych — odparł C’rob. — Poproszę tylko najstarszych jeźdźców, by zajęli się odwożeniem pasażerów — dodał, zignorował F’lona i poszedł wybierać tych, którzy jego zdaniem byli wystarczająco odpowiedziami.
S’lei z innym potężnie zbudowanym mieszkańcem Weyru taszczyli Jorę po schodach do jej mieszkania. Nie udało się jej dobudzić. Nemorth wciąż głośno opłakiwała swojego martwego partnera, miarowo kołysząc głową w przód i w tył. Oczy jej wirowały zamgloną czerwienią, z żółtymi i pomarańczowymi plamkami, co oznaczało przygnębienie. Dopiero wtedy Robinton zdał sobie sprawę, że obie krawędzie krateru były naznaczone wieloma parami wirujących, żałosnych smoczych oczu, podobnych do kolorowych żarów niezwykłej wielkości. Długo pamiętał ten widok, nawet wtedy, gdy inne szczegóły tego wieczoru zatarły się w jego wspomnieniach: wirujące oczy i smutne, przenikające do szpiku kości zawodzenie, dobywające się z kilkuset smoczych gardeł, niesione echem po całej Niecce przez długą, długą noc.
Bębny przyniosły wiadomość, że Lady Hayara nie odnalazła Lorda Maidira w Warowni. Tragiczny wypadek zabrał całą trójkę podczas tej krótkiej chwili spędzonej w pomiędzy. Robinton poprosił C’gana, by zabrał do Bendenu jego i Raida, który prawdopodobnie został właśnie Władcą tej Warowni. Macocha potrzebowała jego pomocy i wszelkiej pociechy.
Harfiarz pakował właśnie nuty i instrumenty, kiedy podszedł do niego F’lon.
— Pewnie chcesz do domu — powiedział młody spiżowy jeździec znużonym głosem.
— Poprosiłem C’gana…
— Dlaczego jego? — zdenerwował się F’lon.
— Człowieku, właśnie straciłeś ojca — odparł Robinton, chwytając go mocno za ramię. — Nie mogę cię przecież zmuszać…
F’lon odgarnął z czoła włosy niecierpliwym gestem i zakołysał się na nogach.
— Wiesz, nie byliśmy specjalnie blisko… ludzie z Weyru nie przywiązują takiej wagi do pokrewieństwa… ale, cholera jasna! Jak on wszystko skomplikował tą swoją śmiercią!
Robinton nie był pewien, czy wybuch ten był spowodowany żalem po śmierci ojca, czy też nie, ale młody jeździec był po prostu wściekły. FMon odczuwał dumę z tego, że jest synem Władcy Weyru, Robinton dobrze o tym wiedział. Wprawdzie jego przyjaciel zawsze udawał, że gardzi więzami rodzinnymi, ale przynajmniej miał jakiś kontakt z ojcem. Robinton zazdrościł mu tego.
— Wszyscy się denerwują — uniósł się F’lon, unikając wzroku Harfiarza. Kopał żwir wyściełający dno Niecki i kręcił głową. — Mówiłem mu, że ryzykuje z tymi bólami w piersi. Ale kto by posłuchał własnego syna! O nie, on wszystko wiedział najlepiej!
W świetle żarów Rob zauważył mokre smugi na twarzy F’lona i pożałował, że nie wie, co powiedzieć, by ulżyć mu w bólu. Nie potrafił znaleźć słów.
— Dobra, jedź już, Rob. Z C’ganem będziesz bezpieczniejszy. Przynajmniej dziś.
— Daj mi znać, co tu się będzie działo, dobrze, F’lonie? Wiem, że potrafisz sam bębnić.
Mocno ścisnął ramię spiżowego jeźdźca w nadziei, że tamten zrozumie to jako wyraz współczucia i żalu, schylił się po bagaże i opuścił jasny krąg światła, wchodząc w czarną paszczę Niecki, od której odcinały się oświetlone od tyłu sylwetki C’gana i Tagatha i rozbłyski smutnych smoczych oczu, znaczących ścianę Weyru.
ROZDZIAŁ XI
Gdy wrócił do Warowni, natychmiast odszukał Maizellę, by się dowiedzieć o stan Lady Hayary. Dziewczyna była równie wyczerpana jak jej matka.
— Dostała od uzdrowiciela lek uspokajający, żeby mogła przespać największą rozpacz — powiedziała. — Ja za chwilę też do niego pójdę. W dalszym ciągu nie potrafię uwierzyć w to, co się stało. Czy nie ma żadnych szans, by wynurzyli się nagle z pomiędzy?
Robinton potrząsnął głową.
— Smoki by wiedziały. A one są przekonane, że Chendith zszedł z tego świata. Tak mi przykro, Maizello.
— Wiem, Robie — powiedziała i dotknęła jego ramienia. — A Raid już przejął gospodarstwo — dodała z niejaką goryczą. — Nie mógłby poczekać do rana? Aha, chce cię widzieć na wieży bębnów…
To właśnie była druga rzecz, którą Robinton zrobił po powrocie do Warowni: wysłał w świat smutną wiadomość o podwójnej tragedii. Raid miał już gotowy tekst, który wcisnął harfiarzowi szorstkim gestem w chwili, gdy ten dotarł na szczyt wieży. Łapiąc z trudem oddech, Robinton czytał komunikat. Osoby o różnym temperamencie różnie reagują na tego rodzaju tragedie, pomyślał. Nie uważał, chociaż sugerowała to wyraźnie Maizella, że Raid jest bez serca i brak mu wrażliwości. Po prostu postępował tak, jak go wyszkolono: musiał przejąć władzę w Warowni i wszelkie związane z tym obowiązki.
Władcy Warowni Fort, Południowego Bollu, Tilleku i Wysokich Rubieży, gdzie było dopiero wczesne popołudnie, natychmiast nadesłali prośby o transport na smoczym grzbiecie. Tej samej tragicznej nocy, ale później, nadeszły wiadomości z Telgaru, Isty, Igenu i Ne— ratu, gdzie obudzono Władców, by przekazać im żałobne wieści.
Rano wszystkie Warownie były już powiadomione i nadesłały odpowiedzi. Również rano zaczęli się zjeżdżać bendeńscy gospodarze; niektórzy przywieźli ze sobą jedzenie i napoje. Kobiety albo szły od razu do kuchni, pomagać, albo na górę do rodziny, składać kondolencje. Harfiarze z odległych warowni przybyli, by zmienić Robintona przy bębnach, bo ręce mu spuchły od ciągłego wybijania kodów i z trudem mógł się skoncentrować na odczytywaniu przychodzących wiadomości, nie mówiąc o nadawaniu prawidłowych odpowiedzi.
Gdy na wieży pojawił się zmiennik, Robinton padł na łóżko i przespał kilka godzin. Obudził go F’lon, blady i wyczerpany. Przyniósł mu klah i kilka kromek chleba.
— Przywiozłem Faroguya i dwie osoby z jego rodziny — powiedział. — Nie wiedzieli, że jestem synem S’lonera — parsknął, rzucił się na łóżko, oparł o ścianę i postawił sobie na piersi kubek z klahem. — W ten sposób mogłem się wiele dowiedzieć.
— Czego się dowiedziałeś? — Robinton z trudem usiadł na łóżku. — Kto przyleciał z Faroguyem? — spytał, bo sam zapach mocnego napoju rozbudził w nim instynktowną ciekawość.
— Ach, siostrzeniec i syn.
— Faks?
F’lon zmarszczył czoło.
— Chyba tak się właśnie przedstawił. Robinton zaklął pod nosem.
— Uważaj na niego.
— Och, na pewno — odparł jego przyjaciel. Zadarł głowę i zrobił groźną minę. — Nie przepada za jeźdźcami, zresztą za harfiarzami też, wiesz?
— Wiem. Myślałem, że oszczędzi sobie tej wyprawy.
— Ależ skądże! Uśmiechał się od ucha do ucha, cholera! Chociaż… — F’lon przerwał, marszcząc brwi — …zdaje mi się, że dołączył się w ostatniej chwili. Czekali na mnie tylko Faroguy i jego najstarszy syn. Potem nadbiegł skądś Faks i skoczył na Simanitha, zanim zdążyłem słowo powiedzieć.
Robinton klął dalej. Wcale nie miał ochoty spotykać się z Faksem. Ciekaw był, w jaki sposób — i dlaczego — Faks dołączył się do żałobników z Wysokich Rubieży. Nie był członkiem Rady Władców Warowni i Mistrzów. Nie mógł głosować w sprawie mianowania Raida.
— Aha, zabrałem też z Fortu Mistrza Gennella i Lorda Grogellana. Gennell pytał o ciebie.
— Nic dziwnego — Robinton podciągnął kolana i zrzucił z siebie kołdrę. Kładąc się, dał sobie spokój z rozbieraniem, więc teraz wszystko było tak pogniecione, że musiał się przebrać.
— Spokojnie. Wykąp się. Przyda ci się to — F’lon, z typową dla siebie złośliwością, demonstracyjnie zmarszczył nos.
— Ano, prawda. Nie ma się co dziwić. — Robinton nagle uświadomił sobie, że czuć go winem i potem.
— Gennell nie spieszył się specjalnie. Po prostu spytał, gdzie jesteś. Hayon wyjaśnił, że poszedłeś na chwilę odpocząć. Jak przeżył śmierć ojca?
— Wspaniale troszczył się o Lady Hayarę i o innych, ale zdaje mi się, że wcale się nie cieszy, że władza przypadnie Raidowi.
— Zupełnie się mu nie dziwię — odparł z brutalną szczerością F’lon i wyszedł z pokoju.
Robinton zdjął brudne ubranie, wyjął ze skrzyni czyste i poszedł do łazienki, zadowolony, że nie musi tłoczyć się z innymi we wspólnej łaźni w korytarzu. Gorąca woda obudziła go do końca. Poczuł się o wiele lepiej, gdy naciągnął spodnie i włożył czystą koszulę. Z brudnej odzieży zdjął czeladniczy sznur i starannie umocował go na ramieniu. Potem wytarł włosy i związał je z tyłu rzemieniem. Naprawdę, przydałoby się je ostrzyc. Później.
F’lon wrócił z pełnym kubkiem klahu.
— No, teraz wyglądasz porządnie, jak przystoi na Harfiarza Warowni.
— Może byś się przespał? — zaproponował Robinton wskazując puste łóżko.
F’lon spojrzał i westchnął.
— To chyba najlepszy z twoich pomysłów, jak dotąd. Obudź mnie, jeśli będę potrzebny — dodał, przełknął resztę klahu i zaczął opuszczać cholewy jeździeckich butów.
Zamykając drzwi, Robinton usłyszał łomot pierwszego buta, rzuconego na podłogę.
Warownia pełna była ludzi, którzy cicho rozmawiając stali w korytarzach i w Sali. Rob zszedł po frontowych schodach i spostrzegł, że całą , wielką komnatę zastawiono składanymi stołami, na których znalazły się talerze z chlebem, tace pełne owoców i plastrów mięsa, pozwijanych tak, by łatwo je było jeść. Dostrzegł Mistrza Gennella, pogrążonego w rozmowie z Mistrzami innych Cechów, którzy przybyli, by dopełnić smutnego obowiązku mianowania następnego Władcy Warowni. Gennell również go zobaczył i zaprosił gestem do towarzystwa.
Gdy Robinton posłusznie przeciskał się przez tłum, rozejrzał się za Faksem, a przynajmniej za Faroguyem i towarzyszącym mu synem. Doszedł do wniosku, że zebranie Władców Warowni odbywa się gdzie indziej, ale wypatrzył Farevena, który stał w wejściu i rozglądał się z niepewną miną. Do młodego dziedzica podeszła Naprila, a Robinton dotarł do Mistrzów.
Gennell przedstawił go zebranym: Mistrzowi Kowali, Tkaczy, Rybaków, Rolników i Górników. Robinton znał tylko Mistrzynię Uzdrowicieli Ginie, która powitała go krótkim skinieniem głowy.
— Opowiedz nam, co się zdarzyło zeszłej nocy, Robintonie — poprosił Mistrz Harfiarzy. Robinton spełnił polecenie, zadowolony, że klah i kąpiel pomogły mu oprzytomnieć. Udało się mu złożyć krótkie, wyczerpujące sprawozdanie.
— Coś okropnego!
— Wielka tragedia, taka jednoczesna utrata Władcy Warowni i Władcy Weyru!
— I to w taki dzień! Tuż po Wylęgu!
— Kto przejmie zarządzanie Weyrem? Wszyscy spojrzeli na Robintona.
— Wydaje mi się, że przekazanie władzy odbędzie się zgodnie z tradycją, gdy Królowa znów wzniesie się do lotu godowego — odparł młody harfiarz.
— Ale Weyr nie może przez kilka Obrotów być bez przywódcy — zaprotestował Mistrz Rybołóstwa.
— Są też doświadczeni jeźdźcy: C’vrel, C’rob, M’ridin — dodał Robinton. — Zeszłej nocy zajęli się wszystkim.
— Nie ma co się martwić, Nici nie spadają — stwierdził Górnik. Tkacz odpowiedział pogardliwym chrząknięciem.
— Prawdę mówisz, chociaż S’loner ciągle bił na alarm. Specjalnie się tym nie przejmowałem, wiecie?
Robinton nie odważył się wypowiedzieć swojego zdania w takim towarzystwie, ale zauważył, że wszyscy Mistrzowie, poza jego przełożonym, są podobnego zdania, co Mistrz Tkacki.
— Jora jest młoda — dodał Rolnik. — Gdyby żyła Carola, nie martwiłbym się o porządek w Weyrze. Ona wiedziała, co jest co.
— Zarządzanie Weyrem to wewnętrzna sprawa jeźdźców — stwierdził uprzejmie Gennell. — Nie musimy się o to martwić. Złożyłem kondolencje spiżowemu jeźdźcowi, który nas wiózł.
Robinton kiwnął głową.
— To był F’lon, syn S’lonera.
— Naprawdę? — wykrzyknęła zdziwiona Ginia. — Zdumiewające. Myślę, że nie musimy się martwić o Weyr, skoro są tam jeźdźcy na tak wysokim poziomie.
Robinton zakarbował sobie w pamięci, żeby powtórzyć F’lonowi, jaką stronniczkę ma wśród cechowych Mistrzów.
W tym momencie podszedł Raid i powitał ich wszystkich, zmęczony, ale uprzejmy, dziękując za szybkie przybycie.
— Kazałem wstawić do małej jadalni siedzenia dla całej Rady, jeśli zechcecie panowie już zbierać się na obrady — powiedział. — Pokaż im drogę, Robintonie.
— Czy to znaczy, że jesteśmy już wszyscy? — spytał Tkacz, rozglądając się po zatłoczonej sali.
— Przyjechali już ostatni uczestnicy i są gotowi do obrad — odparł Raid z ukłonem i ruszył w stronę bufetu z napojami, gdzie Maizella z pomocą Cordinga nalewała wino. Obok stał Hayon i z żałobną miną wpatrywał się w swój kieliszek. Za nim tkwiły Rasa i Anta.
Robinton posłusznie zaprowadził Mistrzów do małej jadalni, która ledwie mogła pomieścić tylu gości.
— Poczekaj w pobliżu, Robintonie, może będziemy musieli jeszcze kogoś wezwać — powiedział Gennell, zatrzymując się przy nim, gdy reszta Mistrzów wchodziła do sali.
Robinton kiwnął głową. Kogo mogliby potrzebować? Nie było innych Władców Weyru, którzy tradycyjnie brali udział w takich naradach.
— Zaczęło się? — spytał znajomy głos z pełną rozbawienia złośliwością.
Robinton powoli odwrócił głowę, dostrzegł Faksa i rzucił mu chłodne spojrzenie.
— Wydaje mi się, że tak — odparł obojętnym, gładkim tonem.
— Jesteś tu Harfiarzem, co, Robintonie? — Tak jest.
Faks obrzucił go leniwym spojrzeniem, wciąż rozbawiony. — I nawet nie trzeba grzebać zwłok. Ale wygoda! Robinton nie raczył odpowiedzieć na zaczepkę. Patrzył wprost przed siebie, z nadzieją, że Faks sobie pójdzie.
— No cóż, stój tu sobie na straży. Ja idę — oświadczył Faks, obrócił się na pięcie i powolnym krokiem powrócił do Sali.
Raida zatwierdzono na stanowisku w niespełna godzinę, a potem wysłano Robintona, by sprawdził, czy w Warowni przebywają wymienieni przez niego wcześniej jeźdźcy. Rada uprzejmie prosiła, by któryś z nich zechciał stawić się na rozmowę. Szukając ich, Robinton zastanawiał się, czy nie powinien posłać kogoś, by obudził F’lona. Ale szybko znalazł M’ridina, C’vrela, C’gana i C’roba, stojących na dziedzińcu razem z dziewczyną, która ostatnia rozmawiała z Władcą Weyru.
— Manora — wskazał na nią C’rob — mówi, ze Władca Weyru źle się czuł przy kolacji. Słyszała, jak Maidir poprosił o odwiezienie go do domu, a S’loner odpowiedział, że sam to zrobi, bo to będzie dobra wymówka, żeby odejść od stołu. Ramię bolało go częściej niż się przyznawał, nawet Tinamonowi.
Dziewczyna była jednocześnie niespokojna i pełna godności; oczy miała wciąż czerwone od łez. Ale kiwnęła głową, potwierdzając słowa Croba,
Robin poprowadził ich do Władców Warowni. Faks lisim krokiem podążył za nimi i uśmiechnął się enigmatycznie, gdy Robinton stanowczo zamknął mu drzwi przed nosem.
Gdy Władcy Warowni zakończyli rozmowę z Manora i spiżowymi jeźdźcami, większość z nich wyszła do Sali, by coś zjeść. Ale Robinton wśród grupki, która pozostała w małej jadalni, spostrzegł Lorda Faroguya. Zdumiała go zmiana, jaka zaszła w tym człowieku. Był blady jak ściana ze zmęczenia, jakby zabrakło mu energii i sił. Ledwie był w stanie odpowiadać Lordowi Melongelowi z Warowni Tillek, z którym rozmawiał.
Korytarzem przecisnął się ku nim Farevene z tacą pełną jedzenia i napojów. Kiwnął głową na znak, że poznaje Robintona i pospiesznie skierował się ku ojcu i Lordowi Melongelowi. Melongel wziął kieliszek wina i podał go Faroguyowi, a potem z niepokojem popatrzył na starca, który pociągnął łyk napoju i uśmiechem podziękował za uprzejmość.
— Może niedługo trzeba będzie zwoływać następną Radę, Harfiarzu — skomentował Faks, nagle wychynąwszy zza pleców Robintona. — Wspomnisz moje słowa.
Robinton nie odpowiedział. Udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy, choć w głębi ducha zżymał się na wygórowane ambicje Faksa. Nie sposób było nie martwić się stanem Faroguya, choć Roba irytowało, że przywiązuje taką wagą do słów Faksa. Tym bardziej, że Melongel i Farevene wydawali się również przejmować zdrowiem Władcy Dalekich Rubieży.
Harfiarz niewiele może zrobić, pomyślał filozoficznie Robinton, przyrzekając sobie jednak, że przy okazji zamieni parę słów z Farevenem. Potem dotarły do niego słowa Farevena skierowane do ojca:
— Mistrzyni Uzdrowicieli Ginia chętnie cię zbada, ojcze, jak tylko zechcesz.
— To nigdy nie zaszkodzi — poparł go gorąco Melongel.
— Bardzo chętnie — odparł Faroguy, westchnął ciężko i lekko uniósł blade ręce spoczywające na poręczy fotela. Udało mu się przywołać na twarz blady uśmiech. — Wolałbym, żeby nie trzeba było zwoływać zaraz następnej Rady. Z mojego powodu. — Pociągnął kolejny łyk wina i przyjrzał się kieliszkowi. — Obawiam się, Melongelu, że bendeńskie wina są mimo wszystko lepsze.
— Dajcie nam tyle czasu, ile miał Benden, by udoskonalić swoje winne szczepy, a zobaczycie, że spiszemy się lepiej — odparł Melongel z wyzwaniem.
— Robintonie?
Czeladnik odwrócił się, czując dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Z tyłu stał C’vrel, marszcząc brwi.
— Simanith jest na wzgórzach, ale nigdzie nie widać F’lona.
— Śpi w mojej kwaterze. Słaniał się na nogach ze zmęczenia — odparł Robinton.
— No cóż, podobnie jak my wszyscy. Ale wolałbym, żebyś albo zatrzymał go u siebie w pokoju, albo obudził od razu. Kręci tu się Faks, a ja mam poważne podejrzenia, potwierdzone zresztą przez Farevena, że szuka właśnie F’lona. — C’vrel niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. — Nie wątpię, że F’lon wpakowałby nas w kłopoty, a jak na razie mamy ich dość i bez niego.
— Zgadzam się z tobą.
C’vrel roześmiał się sucho, urywanie.
— S’loner wysłał F’lona w paru bardzo nierozważnych misjach — uniósł w górę czarną brew — które, szczerze mówiąc, wcale nie wyszły na dobre Weyrowi. Ja sam bynajmniej nie popierałem niektórych metod i celów S’lonera. Szczerze mówiąc dla większości z nas — zatoczył ręką krąg, wskazując starszych spiżowych jeźdźców — to równie duża ulga, jak dla Rady, że S’loner nie jest już przywódcą Weyru. Zrób więc nam przysługę, Harfiarzu, i trzymaj F’lona z dala od Faksa. Sam zabiorę delegatów z Wysokich Rubieży do domu.
Właściwie nie wiedziałem, że F’lon tam dziś był. Ten lot miał odbyć M’ridin.
Robinton kiwnął głową. Dlaczego F’lon udawał przed nim, że nie zna Faksa? Przecież widać było, że pragnął z nim konfrontacji. Na szczęście zmęczenie wzięło górę.
Wędrując ku schodom, Rob zatrzymał się obok Hayona.
— Będę u siebie, na wypadek, gdyby ktoś mnie potrzebował. Polecono mi nie dopuścić do spotkania F’lona z Faksem.
— Ach, F’lon jest u ciebie? — Hayon westchnął z ulgą. — Wszyscy byliśmy ciekawi, gdzie on się podziewa. Szczególnie Faks. Nie podoba mi się ten człowiek.
— Masz dobre wyczucie, Hayonie.
— Zatuszuję twoją nieobecność. Jest tu dość harfiarzy, z Mistrzem Gennellem na czele.
Robinton żałował, że nie może być w dwóch miejscach naraz, ale o wiele ważniejsze było czuwanie nad snem F’lona, by nie wyszedł i nie natrafił na Faksa, póki nie skończy się Rada. Ciekawe, co zaszło między tymi dwoma. F’lon miał opinię chytrego wojownika… ale żaden jeździec nie powinien narażać swego życia, czyli życia smoka. Dlatego właśnie S’loner okazał się nieodpowiedzialny, decydując się na lot mimo złego samopoczucia. Robinton wiedział, że ludzkie serce potrafi zatrzymać się w jednej sekundzie. W tej samej sekundzie Chendith uświadomił sobie, że jego jeździec nie żyje, a obecność pasażera nie powstrzyma żadnego smoka od samobójstwa. I spowodowania tragicznej śmierci — takiej jak Lorda Maidira.
F’lon spał, rozciągnięty na łóżku. Robinton przykrył jeźdźca kocem, by zimno nie obudziło go przed czasem. Słońce już się chyliło ku zachodowi i w pokoju zrobiło się chłodno. Zamknął drzwi na klucz, wsadził go do kieszeni, wziął ze schowka lekką futrzaną narzutę i położył się na mniejszym łóżku w pokoju, gdzie mieszkał w dzieciństwie. Zasnął, ledwie zdążył zaniknąć oczy.
— Hej, gdzie jest klucz? — mówił mu ktoś do ucha, a czyjaś ręka potrząsała nim szorstko.
W pokoiku było ciemno; w dziennym pokoju palił się jeden jedyny koszyk z żarami, ale długie buty na nogach postaci stojącej nad łóżkiem powiedziały mu, że to F’lon, który się obudził i chce już odlecieć.
— Och, przepraszam, F’lonie.
Jeździec niecierpliwie pstrykał palcami, czekając na klucz, podczas gdy Robinton przeszukiwał kieszenie spodni.
— Jeśli się dowiem, że ludzie z Wysokich Rubieży odlecieli na innym smoku, będę bardzo niezadowolony.
— A ja będę niezadowolony, jeśli jeszcze zastaniesz ich w Warowni — odparł Robinton.
Oddał mu klucz i położył się z powrotem, żałując, że nie może przespać całego dnia. Słyszał, jak F’lon hałaśliwie przechodzi przez dzienny pokój, majstruje kluczem w zamku i otwiera drzwi tak gwałtownie, że huknęły o ścianę.
— Lepiej pójdę za nim — mruknął do siebie, pocieszając się myślą, że C’vrel dawno już odwiózł trójkę z Wysokich Rubieży do domu.
Miał rację. F’lon też się tego zdążył dowiedzieć od Hayona, bo gdy Robinton dotarł do szczytu schodów, spiżowy jeździec rzucił mu przez ramię wściekłe spojrzenie. Za chwilę jednak, w tak charakterystycznym dla niego przeskoku od nastroju do nastroju, F’lon uśmiechnął się i machnął ręką. Napięcie zniknęło z jego twarzy i powędrował do splądrowanego stołu z przekąskami, by sprawdzić, czy nie zostało tam coś do jedzenia. Hayon z młodszym rodzeństwem tworzyli żałobną grupkę z jednej strony kominka; z drugiej siedziała Lady Hayara w towarzystwie swoich braci i sióstr, którzy przybyli, by dotrzymać jej towarzystwa.
Robinton zszedł na dół, zatrzymując po drodze jedną ze służących.
— Czy Mistrz Harfiarzy jest tu jeszcze? — zapytał.
Machnęła ręką w stronę korytarza, a potem pokazała palcem w lewo, w kierunku małej jadalni.
Znalazł tam Mistrza Gennella z Lordem Grogellanem i Mistrzynią Uzdrowicieli.
— F’lon wstał — powiedział — ale, o ile się nie mylę, goście z Wysokich Rubieży dawno już odjechali.
Grogellan zachichotał, a Mistrz Gennell się uśmiechnął.
— Mistrzyni Giniu, czy miałaś okazję, by zbadać Lorda Faroguya? — spytał Grogellan.
Kiwnęła głową.
— Jego syn zapewni mu najlepszą opiekę przez czas, jaki mu jeszcze pozostał — odparła poważnie. — To choroba krwi, na którą nie ma lekarstwa dla człowieka w tym wieku.
— Czy Faks o tym wie? — zapytał Robinton wprost.
Grogełlan parsknął; Mistrz Gennell już chciał skarcić swojego czeladnika, ale Ginia uniosła dłoń.
— Ten młody człowiek wie o wiele za dużo o sprawach, którymi nie powinien się interesować mały — powiedziała to z naciskiem — dzierżawca.
— Który może już niedługo przestanie być mały — uzupełnił Robinton. — To bardzo ambitny, chciwy typ.
— Miałeś z nim jakieś starcie w Dalekich Rubieżach? — spytał Gennell.
— Nic takiego, Mistrzu, ale czułem się zobowiązany poinformować cię, po powrocie z kontraktu, że nie pozwala on harfiarzom uczyć dzierżawców podstawowych przedmiotów.
Grogellan ze zdziwieniem uniósł brwi i zwrócił się do Gennella:
— To prawda?
— Obawiam się, że tak.
— Ale z pewnością ktoś tak akuratny jak Faroguy wywarłby jakiś nacisk…
— Faroguy jest stary, zmęczony i chory — odparł Robinton — i uważa, że Karta daje gospodarzom autonomię w obrębie ich ziem.
— Rodzi się tylko pytanie, czy rzeczone gospodarstwo rządzi się zasadami Karty — podjęła myśl Ginia. Gdy Robinton przytaknął, dodała: — Szczerze mówiąc, nie podoba mi się zachowanie Faksa. Brak tolerancji i bezczelność.
— Przecież wykształcony dzierżawca jest bardziej wydajny i pożyteczny — zdziwił się Grogellan.
— O ile dobrze zrozumiałem, dzierżawcy Faksa i tak muszą osiągnąć wymagany poziom produktywności — wyjaśnił Robinton. — Bez żadnej taryfy ulgowej.
— Zastanowię się poważnie nad tą sprawą — obiecał Gennell.
— Ja też — dodał Lord Grogellan. Popatrzył na drzwi i wstał. — Widzę, że nadjechał już nasz jeździec. Wracasz niedługo do Cechu, Robintonie?
— Jestem tu związany kontraktem, lordzie Grogellanie, ale to miło, że pan pyta.
— Informuj mnie na bieżąco, Rob — poprosił Gennell. Nie musiał wyjaśniać szczegółowo, o co mu chodzi.
Za to Mistrzyni Ginia zaskoczyła młodego czeladnika, wspinając się na palce i całując go w policzek.
— Obiecałam twojej matce, że to zrobię — wyjaśniła i wyszła, a on gapił się w ślad za nią jeszcze przez jakiś czas.
Poczuł, że czerwienieją mu policzki, i miał nadzieję, że nikt inny nie widział tego pożegnania. Nie było ono w stylu matki, ale uśmiechnął się, patrząc, jak Ginia znika w korytarzu.
Raid przejął Warownię bez kłopotów i bez wahania. Następnego dnia wezwał na naradę wszystkich rzemieślników i spytał, czy pozostały jakieś sprawy do załatwienia z którymkolwiek z nich. Potem oświadczył, że jego siostra, Maizella, złoży śluby małżeńskie po okresie zwyczajowej żałoby, a Lady Hayara pozostanie w Warowni, póki on nie znajdzie stosownej żony. Naturalnie, znajdzie się odpowiednie zatrudnienie dla licznego rodzeństwa.
Przemowa była wprawdzie niezbyt zgrabna i dość napuszona, ale nikt nie wątpił, że Raid dotrzyma zobowiązań. Robinton w cichości ducha jednak zżymał się na to, jak niezręcznie młody człowiek zwraca się do swoich pracowników. Gorzką pigułkę można osłodzić na wiele sposobów, ale Raid zdaje się nie znał żadnego. Jego słowa wyrażały całkowite niezrozumienie cudzych uczuć. Tylko Maizella potrafiła go za to zganić. Lady Hayara jedynie popatrzyła na niego załzawionymi oczyma i pokornie przyjęła rozkazy. Na szczęście była dobrą gospodynią i od dawna zarządzała Warownią, więc w tej dziedzinie nie było żadnych tarć. Nawet Raid znał wartość macochy, toteż nie zaczął rozglądać się za odpowiednią dziewczyną przed upływem trzech miesięcy od śmierci ojca.
Ale ze śmiercią Maidira coś wyraźnie uleciało z Warowni, którą stary Lord zarządzał tak sprawnie i… tak dyskretnie. Gospodarze nie przychodzili do Lorda Raida ze swoimi kłopotami: po prostu mówił im, co mają robić, i tyle. Robinton robił, co mógł, by złagodzić jego bezkompromisowe słowa, sugerując, że Raid wciąż jest w szoku po tragicznej śmierci ojca, i że choć dobrze wyszkolony i kompetentny, nie ma tego wyczucia, które daje jedynie doświadczenie.
Pewnego dnia, na krótko przed końcem drugiego roku pracy Robintona w Bendenie, Raid wezwał go do biura.
— Czeladniku, usłyszałem na twój temat parę rzeczy, które mi się nie podobają — powiedział, od razu przechodząc do rzeczy. — Jestem Władcą Warowni i ma być tak, jak ja mówię. Nie życzę sobie, żebyś uspokajał niezadowolonych gospodarzy albo oczerniał moją pracę za plecami. Musisz odejść.
— Odejść? — Robinton przeżywał szok równie głęboki, jak — wedle jego własnych słów — Raid po śmierci ojca.
— Tak odejść. Niniejszym zwalniam cię ze stanowiska. — Raid rzucił na stół sakiewkę z markami. — Zażądam od Mistrza Harfiarzy kogoś innego. Naturalnie, bez uprzedzeń, bo wykonywałeś swoje obowiązki wydajnie i aktywnie.
Raid kochał te dwa słowa: „wydajność” i „aktywność”. — Ale ja…
— Możesz wezwać z wieży bębnów tego swojego przyjaciela, spiżowego jeźdźca, żeby zawiózł cię z powrotem do Cechu.
— A to — dorzucił niewielki zwój pergaminu do sakiewki — oddaj Mistrzowi Gennellowi. Nie odpowiadasz mi jako Harfiarz tej Warowni — warknął i wstał na znak, że posłuchanie skończone.
Robintonowi pierwszy raz w życiu zabrakło słów. Zgarnął te dwa przedmioty ze stołu, obrócił się na pięcie i wyszedł z biura, żałując gorąco, że nie może trzasnąć za sobą drzwiami.
Nie odzywając się do nikogo słowem, wściekły i zawstydzony z powodu dymisji, poszedł do siebie na górę i spakował rzeczy. Musiał zejść do klasy, gdzie Maizella ćwiczyła z drugoklasistami; na pewno wiedziała o zwolnieniu, bo tylko podniosła wzrok, by sprawdzić, kto wchodzi, a potem odwróciła oczy bez słowa i dalej słuchała deklamacji. Zebrał wszystkie swoje nury i notatki, uśmiechnął się do swoich byłych uczniów i wyszedł w milczeniu.
Niech i tak będzie, pomyślał, wbiegając po trzy stopnie na wieżę. Na szczycie zabrakło mu tchu, ale rozładował częściowo frustrację i gniew z powodu niesprawiedliwości. Raid miał zbyt mało doświadczenia, by wiedzieć, że obraża swoich ludzi i że harfiarzem można także powodować dla własnej korzyści.
Dyżur miał Hayon; uśmiechnął się na widok Robintona, ale słowa powitania zamarły mu na wargach, zanim zdążył je wypowiedzieć.
— Zezwolono mi na nadanie wiadomości — powiedział Robinton, niezdolny do złagodzenia tonu głosu. Wziął pałeczki i wybębnił krótką prośbę o przelot. Oczy Hayona rozszerzyły się ze zdumienia. Spojrzał na harftarza i znów chciał się odezwać, ale zrezygnował.
Nieprzyjemnie było tak czekać w milczeniu na odpowiedź z Weyru, ale Robinton nie miał nastroju na towarzyskie pogawędki i konwenanse, a Hayon był na tyle wrażliwy, że to wyczuwał.
Czeladnik ciężko usiadł na krześle i popijając klah przygotował się na nieokreślony czas oczekiwania na odpowiedź z sąsiedniej wieży. Smok już by tu był.
— No więc, o co chodzi, Rob? — spytał w końcu Hayon.
— Zdaniem twojego brata, nie jestem odpowiednim dla was harfiarzem.
Hayon zmierzył go spokojnym wzrokiem.
— Mój przyrodni brat — poprawił, kładąc nacisk na dokładne określenie ich pokrewieństwa — czasami używa tylko połowy rozumu, z którym przyszedł na świat. Jeśli w ogóle go używa. Czy on zdaje sobie sprawę, jak wiele zrobiłeś, by uspokoić doświadczonych dzierżawców, których on wciąż obraża?
— Dokładnie właśnie dlatego mam odejść, Hayonie. Powiedz Lady Hayarze, że mi przykro z powodu odjazdu….
— Będzie jej ciebie naprawdę brak — powiedział lojalnie Hayon. — Absolutnie jej nie zazdroszczę. Ani tobie.
Hayon uśmiechnął się lekko.
— Jakoś przeżyję. Właściwie zawsze wiedziałem, że do tego dojdzie.
— I to by było na tyle — podsumował Robinton i wyciągnął rękę, którą Hayon serdecznie ujął w obie dłonie.
— Coś ci powiem. Maizelli też będzie ciebie brakować… na ślubie.
— Chyba nie — odpowiedział Robinton, ale uśmiechnął się bez urazy.
— Nadlatuje smok. Aha, jeśli to F’lon, ostrzeż go, że mój brat jest wściekły, że on tak wiele uwagi poświęca Naprili.
— Czyżby? — Umknęło to jakoś uwagi Robintona. No tak, Lord Raid nie życzyłby sobie, by jego przyrodnia siostra spotykała się ze smoczym jeźdźcem, choć Lord Maidir pewnie nie miałby nic przeciw temu. Maidir wiedział, że życie w Weyrze czasem bywa wygodniejsze od pracy w Warowni.
Hayon wstał, by sprowadzić Robintona po schodach, ale czeladnik potrząsnął głową:
— Nie dawajmy Raidowi pretekstu do narzekań z powodu mojego wyjazdu. Chcę się stąd wydostać możliwie jak najciszej i niezauważalnie.
Hayon zaśmiał się cicho.
— Musiałbyś się ciężko napracować, żeby cię nie zauważano, Robie. Będę za tobą bardzo tęsknił.
Robinton kiwnął ostatni raz głową, dziękując za te słowa, i ruszył na dół. Zabrał z pokoju worki podróżne, zszedł głównymi schodami i opuścił Warownię nie widziany przez nikogo.
Przylecieli po niego F’lon z Simanithem. Robinton dostrzegł w oknie gabinetu Raida, który obserwował, jak rzuca bagaże F’lonowi, by ten umocował je na smoczym grzbiecie. Potem harfiarz odbił się mocno na swoich długich nogach, wylądował na uniesionej łapie Simanitha, chwycił osłoniętą rękawicą dłoń F’lona i z jej pomocą wdrapał się dalej.
— Wywalił cię, co? — uśmiechnął się F’lon i wskazał okno. — Miałem nadzieję, że to zrobi. Bardziej się przydasz gdzie indziej.
— Benden to dobra Warownia — zaprotestował Robinton lojalnie i zgodnie z prawdą.
— Za Maidira, tak. Raid będzie się musiał nauczyć nieco taktu.
— Słyszałeś, co o nim mówią? F’lon wzruszył ramionami.
— Trzymaj się! — zawołał i Simanith wyprysnął w niebo z siłą, od której mało nie odpadły im głowy.
Robinton poczuł ucisk w gardle, opuszczając Warownię Benden. Był tam szczęśliwy jako dziecko i taki dumny, że Maidir poprosił go, by pracował u niego jako czeladnik. Naprawdę, starał się z całych sił, by postępować zgodnie z tym, czego go nauczono. Gdzie popełnił błąd?
— Nigdzie, zgodnie z moją interpretacją całej sprawy — powiedział mistrz Gennell, gdy Robinton zdał mu sprawozdanie z wydarzeń. — Młody Lord Raid musi się jeszcze wiele nauczyć o postępowaniu z ludźmi. — Mistrz Harfiarzy zetknął dłonie opuszkami palców i zrobił współczującą minę. — I nauczy się, na pewno. Odebrał dobrą szkołę. A wyniki jego obecnego postępowania pokażą mu, jak bardzo się mylił.
— Naprawdę? — parsknął Robinton z niedowierzaniem.
— Jestem o tym przekonany — uśmiechnął się Mistrz Gennell. — Właściwie, to mam co najmniej sześć miejsc, gdzie twoje umiejętności zostaną odpowiednio wykorzystane. Możesz sobie wybrać.
W ten właśnie sposób Robintonowi przyszło spędzić dwa następne Obroty w Warowni Tillek. Tam też poznał swoją pierwszą miłość. Miejsce to miało jedynie dwie wady. okropną pogodę, czyli niemal ciągłe zachmurzenie, i bardzo ostre białe wino o smaku dzikich gron, które rodziły spadziste zbocza Tilleku. Rob zaczął zdobywanie stopnia mistrzowskiego, obejmującego wiedzę o zastosowaniu Karty oraz zasady arbitrażu i mediacji — najbardziej zaawansowane aspekty pracy harfiarza. Mistrz Harfiarz z Tilleku, Minnarden, który uczestniczył w sesjach sadowych w Warowni, zgodził się zająć jego nauczaniem. Robinton nie mógł się doczekać nauki u tego Mistrza, tym bardziej, że jego matka miała o nim bardzo dobre zdanie.
— Solidnie nauczy cię podstaw, a poza tym to dobry człowiek — powiedziała. — Nie będzie ci robił trudności — dodała z typowym dla siebie psotnym uśmieszkiem, podnosząc wzrok w górę, by spojrzeć na wysokiego syna. — Kiedyś lubił huśtać cię na kolanach — roześmiała się, widząc skrzywioną minę Robintona. — Nie martw się, kochanie. Nie skompromituje cię, wspominając o tym publicznie.
Robinton miał wielką nadzieję, że tak się nie stanie. Nie sądził, by takie wspomnienia miały mu pomóc w utrzymaniu autorytetu w klasie.
Do Tilleku pojechał wierzchem, razem z młodym Groghe, trzecim synem Lorda Grogellana; dosiadali dobrych zwierząt z ruathańskiej hodowli, tak popularnych na kontynencie. Mieli też jednego jucznego, który dźwigał zapasy i bagaże. Groghe miał spędzić w Tilleku cały Obrót, jako rządca Lorda Melongela. Władcy często wysyłali swoich synów do sąsiednich Warowni lub oddawali ich na dłuższy czas na wychowanie, by wprawiali się w zarządzaniu w innych warunkach niż domowe. Groghe, energiczny młody człowiek, był w wieku Robintona i wydawał się bardziej podobny do swojej matki, Winalli, niż do ojca. Sprawił, że ciężka wyprawa stała się przyjemnością, mimo że lubił sam decydować o tym, gdzie rozbiją obóz i na co zapolują. Był wytrwałym podróżnikiem i dobrym towarzyszem. Wprawdzie najbardziej podobały mu się rubaszne pieśni, ale też Robinton chętnie śpiewał je z nim wieczorami, szczególnie gdy zatrzymywali się po drodze w osadach zamieszkałych wyłącznie przez mężczyzn — górników, pasterzy i leśników. Przy prostszych melodiach Groghe akompaniował mu na fujarce.
Ojciec zlecił Groghemu drobne zadanie do wypełnienia po drodze. Jeden z górali, dzierżawiących ziemię u Lorda Grogellana, miał kłopoty z sąsiadem, mieszkającym na ziemiach Tilleku. Groghe powinien spróbować rozwiązać spór, który narastał od kilku Obrotów.
— Mam już dość skarg, pisemnych i wygłaszanych na Zgromadzeniach — stwierdził Lord Grogellan. — Pisałem do Melongela, który również jest niezadowolony. Razem z Robintonem z pewnością załatwicie tę sprawę. O ile dobrze zrozumiałem, chodzi o mur graniczny. Robią widły z bardzo maleńkiej igiełki.
Kiedy zjechali ze zbocza, kierując się na pomoc, zobaczyli dwie chaty, obie sporych rozmiarów. Gospodarz z Fortu był pasterzem, gospodarz z Tilleku — leśnikiem. Chaty dzieliła odległość kilku smoczych długości, a między nimi widniał zwalony kamienny mur, długi na pięć czy sześć smoczych długości. Oddzielał on las od pól. Być może jakaś burza zwaliła kilka drzew, które upadły na mur, burząc swym ciężarem spory jego odcinek. Jeźdźcy spostrzegli również stado kosmatego bydła, które kilku mężczyzn wyganiało z wielkim wrzaskiem z lasu. Odpowiadały im gniewne krzyki trzech innych, czekających na polu. Ci pierwsi nie oszczędzali pałek, przeganiając kudłate stworzenia na drugą stronę muru.
— Napraw ten cholerny mur, Sucho, bo zatłukę następne zwierzaki, co przejdą na moją stronę! — krzyk jednego z poganiaczy bez trudu dotarł do podróżnych.
— Aha, pakujemy się w sam środek — skrzywił się Groghe. — No, cóż! I tak trzeba to załatwić.
Wcześniej rzeczywiście planowali, by zajechać za dnia i dopiero wieczorem wstępnie ocenić sytuację. Teraz trzeba było załatwić wszystko od razu.
— Mur ma dwie strony — zauważył Robinton z uśmiechem.
— Dobry wieczór wszystkim — huknął Groghe podniesionym głosem.
Mężczyzna przeganiający bydło zatrzymał się przy kupie kamieni i, osłaniając oczy przed blaskiem zachodzącego słońca, popatrzył na obu jeźdźców. Gospodarz odwrócił się gwałtownie, unosząc solidną lagę, a jego synowie — tak podobni, że nie mogli być nikim innym — również przyjęli pozycje obronne.
— Groghe z Warowni Fort i Czeladnik Harfiarski Robinton — zawołał Rob, wysoko unosząc rękę.
Dwaj starsi przeciwnicy spotkali się wzrokiem.
— Znów poskarżyłeś się Lordowi Grogellanowi, Sucho? — huknął leśnik ze złośliwym uśmiechem. — Witam Dziedzica i Harfiarza. Musicie u mnie zanocować, razem z moimi — wskazał na dwóch synów.
— Będziemy wdzięczni za gościnę, gospodarzu — odparł Robinton grzecznie.
Znajdowali się na tyle blisko muru, że mógł już zatrzymać biegusa i zsiąść. Był wyższy od wszystkich dzierżawców i zamierzał to wykorzystać.
Groghe również zsiadł i twardo stanął u boku Robintona.
— Mój ojciec, Lord Grogellan, pragnie rozwiązać ten spór i przysłał mnie wraz z Czeladnikiem Robintonem, abyśmy doprowadzili wszystko do ładu.
Tego tylko było trzeba; natychmiast obaj gospodarze zaczęli wygłaszać głośne, całkowicie sprzeczne argumenty. Tortole twierdził, że mur zwalił się na stronę Sucho, więc tamten powinien go naprawić; Sucho uważał, że gdyby Tortole nie zwalił nieumiejętnie swoich drzew tak, że upadły na mur i go zniszczyły, nie byłoby całej sprawy. Robinton rzeczywiście dostrzegł karpy ściętych drzew po stronie Tortola; były dokładnie porośnięte mchem, co oznaczało, że leżały tak od wielu Obrotów. Burza, zwalając mnóstwo drzew wzdłuż granicy lasu na całym wzgórzu, wyrządziła naturalnie większe szkody w lesie niż na łąkach pasterza, ale nikt nie wiedział, dlaczego obie mieszkające na tym odludziu rodziny nie połączą się, by odbudować mur.
— Dosyć! — ryknął Groghe.
— Zupełnie dosyć — powiedział Robinton w zapadłej nagle ciszy. — Mur ma dwie strony, przyjaciele.
Odpowiedziały mu tępe spojrzenia. Młodzi coś między sobą mruczeli.
— Pewnie, że mur ma dwie strony — odpowiedział Sucho z ociąganiem.
— Twoją stronę i jego stronę — cierpliwie wyjaśnił Robinton. — Ty odbudujesz swoją, a on swoją.
Sucho i Tortole wybałuszyli oczy. Groghe zakaszlał, by ukryć atak śmiechu.
— Mur jest szerokości kilku warstw kamienia, prawda? — tłumaczył dalej Robinton, omiatając całą grupę surowym wzrokiem. Widział, że mur jest na tyle szeroki, by nie mogło go przeskoczyć bydło, skuszone soczystą trawą pozostałą po koszeniu.
Sucho pokręcił głową.
— Ten mur stoi tu tak długo, jak moja chałupa.
— Jak moja chałupa, chciałeś rzec — wtrącił się Tortole.
— To i nic dziwnego, że w końcu się zawalił. Przez tyle Obrotów zaprawa na pewno skruszała — powiedział Robinton. — Ale to nie zmienia faktu, że mur ma dwie strony. Ty — wskazał na zwalony mur po stronie Tortola — zbudujesz swoją stronę, tak by opierała się o mur Sucha. — Potem zwrócił się do pasterza: — A ty zbudujesz swoją równiutko przy stronie Tortola. Zaprawę będziecie kłaść na zmianę, by złapała obie strony.
— A my dopilnujemy, żebyście zaczęli już jutro — dodał Groghe.
— Mamy coś innego do roboty! — krzyknął oburzony Tortole.
— Muszę się zająć stadem! — wrzasnął jednocześnie Sucho.
— Widzę, że każdy z was ma dwóch synów — wtrącił Robinton. — Mocni chłopcy, a kamienie są pod ręką. Ciekaw jestem, która trójka skończyłaby robotę pierwsza.
— No, ja razem z synami…
— Moi synowie ze mną…
Tortole i Sucho popatrzyli na siebie gniewnie.
— No to jutro przekonamy się, kto wygra, prawda? — powiedział Robinton uprzejmie i z przyjaznym uśmiechem.
— Zostajecie u nas — Sucho dźgnął go kciukiem w pierś.
— Nie, przenocują u nas, w porządnej chałupie — sprzeciwił się Tortole.
— Mowy nie ma! — wyszkolony głos Robintona zagłuszył ich obu. — Ponieważ Groghe jest z Fortu, przenocuje u swojego gospodarza. A ja nie należę ani do Fortu, ani do Tilleku, więc zostanę u Tortola. Ale jeśli dziś wieczór ktoś chciałby posłuchać paru piosenek, to usiądę o, tutaj — wskazał na słupek, przy którym niegdyś musiała być zamocowana brama, łącząca gospodarstwa — i zaśpiewam dla obu rodzin. Bo harfiarz musi być bezstronny.
Potem, zanim zdumieni gospodarze zdążyli wymyślić dalsze argumenty, skoczył na biegusa i pognał go do przodu przez porozrzucane kamienie.
— Czy przed kolacją będę mógł się umyć? — spytał swojego gospodarza, zatrzymując się przy nim.
Groghe ciągnął Sucha ku chałupie, w progu której pojawiło się kilka postaci. Młody dziedzic zaczął z nimi wymieniać uprzejmości, a do uszu Robintona doszły mrukliwe odpowiedzi.
— Mam nadzieję, że pozwolicie nam się dołożyć do posiłku — powiedział Robinton. — Mamy własne zapasy: ładnego tłustego whera, którego dziś rano zdjąłem z gałęzi — poklepał tuszkę przytroczoną z tyłu siodła.
— Jak go upolowałeś? — spytał jeden z synów, spoglądając na pozbawionego głowy ptaka.
— Rzutem noża — odparł obojętnie Robinton. Nie zaszkodzi, by ci ludzie się dowiedzieli, jak sprawnie harfiarz posługuje się ostrzem. Mieszkańcom dzikich okolic trzeba było powtarzać takie rzeczy. Tortole był od Roba potężniejszy i z pewnością bardzo silny. Jego synowie, choć młodsi, także byli krzepcy. Rozbawiło go, że pasterze wyglądali na takich, co nie dadzą sobie w kaszę dmuchać, co prawdopodobnie przyczyniło się do powstania patowej sytuacji.
— I ty jesteś harfiarzem? — W głosie młodego człowieka brzmiało zaskoczenie.
— Och, nieraz muszę samotnie odbywać długie podróże — wyjaśnił Robinton. Gdy dojechali do chaty, uprzejmie ukłonił się trzem kobietom, które z niej wyjrzały, gdy tylko ciekawość wzięła górę nad nieśmiałością. — Czasem trzeba na coś zapolować. — Ukłonił się nisko najstarszej z kobiet, ubranej w spodnie z surowej skóry i wyraźnie zakłopotanej obecnością gościa. — Wyprosiłem u pani męża schronienie na dzisiejszą noc. Mam też coś, co można dołożyć do garnka. — Skłonił się jeszcze raz, podając jej whera.
Parę razy otworzyła i zamknęła usta, ale nie padło z nich ani jedno słowo.
Jedna z kobiet odebrała jej ptaka, obejrzała go doświadczonym okiem i udało jej się uśmiechnąć.
— Młody i świeżo upolowany. Dzięki, Harfiarzu — powiedziała i trąciła łokciem drugą, zbyt zaskoczoną, by jakoś zareagować na uśmiech Robintona. — Bardzo się przyda. Gdyby te obiboki czasem wybrały się na polowanie, zamiast tylko łazić za bydłem, nie musielibyśmy ci go zabierać, panie. — Uśmiechnęła się znowu, trąciła drugą kobietę, niosącą upolowanego ptaka, i ruszyła w stronę chaty.
— Przygotuję ci miejsce na przygórku, Harfiarzu — powiedział jeden z chłopców, przypominając sobie o gospodarskich obowiązkach.
— A ja zajmę się wierzchowcem. Z Ruathy, prawda? — powiedział drugi, wziął od niego lejce i obrzucił biegusa spojrzeniem pełnym aprobaty.
— Zaraz… tylko wezmę rzeczy— odparł Robinton, rozwiązując węzeł przy jukach. Zdjął je razem z gitarą.
— Zagrasz dla nas wieczorem? — Oczy pierwszego chłopca rozbłysły nadziej ą.
— Powiedziałem, że zagram, to zagram. Na granicznym słupie, żeby obie rodziny — podkreślił — mogły posłuchać.
Chata, choć nieco prymitywna, była przestronniejsza niżby to się mogło wydawać z zewnątrz. Największa izba wyraźnie służyła do prac, które można wykonywać pod dachem, ale podzielono ją na dwie części: kobiecą i męską, a przy kominku znalazło się miejsce na kąt jadalny i kilka wygodnych foteli. Na bocznych ścianach i długiej ścianie z kominkiem widniały drzwi do dalszych pokoi; z boku przystawiono jeszcze drabiny prowadzące na przygórki. Robinton zapamiętał sobie, że jeśli przygotują mu posłanie na górze, będzie musiał ciągle uważać na głowę.
Ale poprowadzono go do jednego z bocznych pokoi, gdzie stało duże łóżko. Jeden z chłopców zabrał odzież z dwóch stołków i skrzyni i gestem zaprosił Robintona, by położył tam swoje rzeczy.
— Kogo pozbawiłem pokoju? — spytał czeladnik.
— Ojca i matkę — zaśmiał się chłopak. — To zaszczyt dla nich… i dla nas… że gościmy harfiarza. Jestem Yalrol. Mój brat to Torlin. Matka ma na imię Saday, a dziewczyna, która wzięła whera, to moja żona, Pessia, z Cechu Rybackiego w Tilleku. Moja siostra ma na imię Kładą. Chciałaby wyjść za syna Sucha, ale rodzice nie chcą się zgodzić, z powodu tego muru. Gdyby jednak za niego wyszła, mielibyśmy z Pessia osobny pokój dla siebie.
Yalrol mówił przyciszonym głosem, starając się szybko przekazać Robintonowi wszystkie konieczne informacje, zanim zbyt długa nieobecność nie sprowadzi ojca, ciekawego przyczyny opóźnienia.
— Pokażę ci łaźnię, panie — dodał, a Robinton podziękował półgłosem, przeszukując juki w poszukiwaniu mydła, ręcznika i czystej koszuli.
Łaźnia była ogrzewana jakąś rurą, prowadzącą od kominka, więc mógł nieoczekiwanie wziąć ciepłą kąpiel. Niedługo jednak przesiadywał w ciepłej wodzie, choć najchętniej poczekałby, aż gorąco wyciągnie ból z obolałych podczas podróży kości. I tak był zresztą wdzięczny losowi za ten luksus.
W pokoju rozłożono stół, choć Robinton miał wrażenie, że rodzina zwykle jada w fotelach przy kominku. Pessia dokładała ostatnie kawałki whera do kipiącego sagana, wiszącego nad ogniem. Saday starannie darła liście zieleniny i wkładała je do pięknie rzeźbionej drewnianej misy, a Klada, wciąż wstrząśnięta obecnością obcego, i w dodatku harfiarza, próbowała ustawić kubki na tacy nie tłukąc żadnego. Skarciwszy ją za niezręczność, Torlin odebrał j ej tacę, złapał bukłak z winem i gestem zaprosił harfiarza, by usiadł przy stole. Choć wino było kwaskowate i ostre, Robinton przyjął je z wdzięcznością i wzniósł harfiarski toast na cześć gospodarzy, uśmiechając się do Saday, która nieśmiało ustawiła na stole misę z sałatą.
— Przepiękny wyrób, gospodyni Saday — powiedział uprzejmie, gładząc palcem brzeg naczynia. — Czy to tutejsze drzewo?
Kiwnęła głową i udało się jej uśmiechnąć, choć potem, gdy popijała wino, starannie unikała wzroku gościa. Po obiedzie oswoiła się jednak na tyle, że nagle oświadczyła, iż to ona sama utoczyła tę misę.
— Czy sprzedajesz, pani, swoje wyroby na Zgromadzeniach? — zapytał. Wiele osób dorabiało sobie w ten sposób.
Energicznie potrząsnęła głową.
— Nie są dość dobre.
— Nie zgadzam się z tym — odpowiedział uprzejmie — a znam się na snycerce. Sam robię własne instrumenty.
Pochyliła głowę i nie odezwała się więcej. Pochwały Robintona spodobały się jednak Tortolowi, który w miarę upływu posiłku stawał się coraz bardziej uprzejmy. Rozmowę zdominowali mężczyźni, którzy zadawali wiele pytań i ciekawie słuchali odpowiedzi Robintona; początkowe niezadowolenie z rozwiązania ich sporu znacznie zmalało. Pessia, wychowana w dużej społeczności, czuła się na tyle swobodnie, by kilkakrotnie wtrącić się do rozmowy, pytając o sprawy dotyczące innych zakątków Pernu, a Valrol uśmiechał się do niej z dumą. W spokojniejszych okolicznościach Valrol byłby całkiem sympatyczny. Robinton zauważył, że młodzi wymieniają pełne uczucia spojrzenia i szybko zrozumiał, dlaczego dziewczyna zdecydowała się na gospodarskiego syna, mimo że mieszkał na takim odludziu. Kładą była również atrakcyjna… to znaczy byłaby, gdyby choć raz odważyła się na kogoś spojrzeć.
Miłą poobiednią rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Wszyscy trzej mężczyźni skoczyli na równe nogi, a Saday pisnęła z trwogą. Robinton pierwszy podszedł i otworzył, by zapobiec ewentualnym nieprzyjemnościom.
W progu stał Groghe z żarami w jednej ręce, a fujarką w drugiej.
— Psiakrew, mało karku nie skręciłem przez ten cholerny mur — mruczał pod nosem. — Jeśli skończyłeś już posiłek, Czeladniku Robintonie, chętnie poznalibyśmy kojącą moc twoich nowych pieśni.
Tortole sięgnął po drugi koszyk z żarami. Cała rodzina włożyła szale i kurtki i wyszli, tworząc coś w rodzaju kordonu, postępującego w ślad za Robintonem.
— Pessio, weź moją gitarę, dobrze? — powiedział, wskazując swój pokój.
Gdy wróciła, zachwycona, że powierzono jej tak honorowe zadanie, przyłączył się do Grogha i wszyscy ruszyli ku bramie, gdzie, zgodnie z wcześniejszą obietnicą, miał śpiewać. Rodzina Sucha powystawiała krzesła, więc i Tortole polecił synom przynieść siedziska.
— Piękny wieczór — powiedział Robinton, gdy Groghe znalazł sobie miejsce na zwalonym murze i usadowił się wygodnie. Harfiarz i Dziedzic puścili do siebie nawzajem oko, wymienili uśmiechy i Robinton zajął się strojeniem gitary.
Chociaż miał niewielką grupkę słuchaczy, rozpoczął od Pieśni o Obowiązkach. Groghe zawtórował mu na fujarce.
Blask żarów na zasłuchanych twarzach, ludzie spragnieni muzyki i wzajemnej bliskości i ta żałośnie śmieszna kłótnia o mur, która ich podzieliła — to wszystko tworzyło atmosferę, której Robinton miał nigdy nie zapomnieć. Przekonał się tu po raz kolejny, jak ważny jest jego zawód. Zbyt wiele rzeczy w życiu uważał do tej pory za oczywiste.
Grał i śpiewał, aż ochrypł. W miarę upływu czasu do refrenów przyłączali się następni słuchacze. W końcu, gdy Rob już prawie nie mógł śpiewać, miał całkiem niezły chórek, który nawet miejscami śpiewał na trzy głosy.
Gdy wreszcie Groghe zakończył wieczór, Robinton nie czuł już pośladków od siedzenia na kamiennym słupku.
— Kawał drogi dziś przejechaliśmy, przyjaciele — powiedział — a przed wami jutro budowa muru. Śpiewaliście dziś razem i w harmonii. Niech i jutrzejszy dzień upłynie w takim nastroju.
— Ja buduję tylko swoją połowę — odezwał się niepokonany Tortole.
— A Sucho swoją — szybko odparł Robinton, wskazując na gospodarza, który zawahał się chwilę, zanim kiwnął głową. — Wasze kobiety nie potrzebują tu męskich kłótni — dodał harfiarz. — I tak są osamotnione w tych górach, a wy nie pozwalacie im dzielić życia z drugą rodziną.
Kobiety głośno przytaknęły.
Zanim Robinton i Groghe przygotowali się do odjazdu, obie rodziny już pracowały — kobiety z obu stron razem mieszały świeżą zaprawę i wydłubywały starą spomiędzy kamieni. Harfiarz na pożegnanie podarował Pessi plik nowych pieśni.
— Masz dobry, mocny alt. Namów wszystkich, by znów zaczęli razem śpiewać.
— Namówię. Strasznie mi tego brakowało — powiedziała, ściskając jego rękę przez chwilę, zanim przyjęła nuty. — Dziękuję — szepnęła cicho.
Gdy dotarli do szlaku wijącego się przez las, Groghe trącił Robintona nogą w strzemię i uśmiechnął się szeroko:
— No, no, mur ma dwie strony. Patrzcie go! Masz nie tylko gadane, Harfiarzu, ale i pomysły! Ojciec pęknie ze śmiechu.
Robinton uśmiechnął się, choć z trudem wyobrażał sobie pełnego godności Lorda w ataku śmiechu. Prawdę mówiąc jednak, był całkiem zadowolony z roli, jaką odegrał w tej udanej interwencji.
ROZDZIAŁ XII
Zanim dojechali do Tilleku, Groghe zdążył opowiedzieć o ich zdolnościach rozjemczych, w każdym goszczącym ich gospodarstwie wzdłuż długiej nadbrzeżnej drogi wiodącej do Warowni na końcu półwyspu. Robinton miał już tego trochę dość. Lord Melongel z ulgą powitał wiadomość, że spór gospodarzy został zażegnany. Ucieszył się, że dołącza do grona swoich pracowników Czeladnika Robintona, który już po drodze zdążył dowieść zdolności mediacyjnych. Aby zrównoważyć ten pomniejszy sukces, Robinton czuł się zobowiązany opowiedzieć mu o okolicznościach, w jakich musiał opuścić Warownię Benden.
— W końcu tego pożałuje, ten młody Raid — odparł Melongel, gdy Robinton szczerze z nim porozmawiał. — Jego strata, zysk Tilleku. Chodź, poznasz moją panią i całe stadko obiecującego potomstwa. Mistrz Minnarden jest poza Warownią, zleciłem mu postępowanie rozjemcze, więc dopiero za jakiś czas dowiesz się, jakie dokładnie czekają cię obowiązki. Chciałbym jednak od razu cię ostrzec, że lubię zmieniać czeladników co trzy lub cztery Obroty, więc nie bierz tego do siebie, gdy Minnarden lub ja zaproponujemy ci, byś przeszedł gdzie indziej.
Robinton odpowiedział uśmiechem, bo spodobało mu się zachowanie tego człowieka: było jak powiew świeżego powietrza po kontaktach z dwoma starszymi Władcami, którym służył, a już szczególnie po pouczeniach Raida. Melongel był w kwiecie wieku, aktywny, pełen energii, przystojny i czerstwy, choć nie tak wysoki jak jego harfiarz. Wydawało się, że ma czas i na wypełnianie obowiązków w Warowni, i na rybackie wyprawy na kutrze. W Warowni Tillek miał siedzibę nie tylko Cech Rybacki, ale i Stoczniowy, dzięki czemu budowało się tu najwięcej kutrów na zachodnim wybrzeżu. Melongel doskonale znał potrzeby tego fachu, podobnie jak rolnictwa i leśnictwa; dzięki temu Tillek przynosił duże dochody. Lord miał nawet kwalifikacje kapitańskie, ale nigdy sam nie dowodził statkami. Kiedyś, na morskiej wyprawie wzdłuż wybrzeży Morza Południowego do Neratu, Melongel poznał córkę bogatego gospodarza, poślubił ją i zabrał do swojej Warowni. Robinton słyszał kiedyś, jak twierdził, że była to najkorzystniejsza wyprawa jego życia.
Mistrz Minnarden, powróciwszy w dwa dni później, serdecznie powitał swojego nowego czeladnika, wspominając dawne dni w Cechu Harfiarzy i duety śpiewane z Mistrzynią Merelan. Robinton wstrzymał oddech, ale jego nowy przełożony nie napędził mu wstydu przed pozostałymi dwoma czeladnikami i nic nie wspomniał o dzidziusiu Merelan.
— Rozumiem, że nie brak ci cierpliwości do pracy z bardzo opóźnionymi uczniami, a mam tu kilku takich. Chciałbym, żebyś ich doprowadził do przeciętnego poziomu klasy. Z jednym może ci się to nie udać, ale i ja, i rodzice będziemy ci wdzięczni, jeśli nauczysz go czegokolwiek.
Robinton mruknął jakieś uprzejme słówko.
— Aby zrównoważyć tę harówkę, chciałbym, abyś odbywał ćwiczenia chóru ze śpiewakami z tutejszej Warowni. Ostatnio mam tyle spraw rozjemczych, że musiałem zrezygnować ze stałej pracy z nimi. Poza tym dostaniesz obowiązkowy przydział dyżurów na wieży bębnów. — Tu Minnarden się skrzywił, bo długie godziny nadsłuchiwania i przymusowego bezruchu były zmorą większości harfiarzy, z natury energicznych i żwawych. — Jeśli znajdziesz w Warowni grupkę chłopców chętnych do nauki kodów bębnowych, będę ci zobowiązany. Skróci nam to służbę. Ja nie miałem czasu, a Mumolon ani Ifor nie są tak wysoko oceniani przez Mistrza Werblistów z Cechu, jak ty.
Robinton ponownie kiwnął głową. Miał tę przewagę, że wychował się w Cechu i nauczył czytania kodów na długo przed zajęciami na wieży bębnów.
— Do tego normalne wieczorki muzyczne, ale zwykle się przy nich zmieniamy. — Mistrz Minnarden popatrzył pytająco: — Przywiozłeś nowe ballady? — Gdy Robinton odpowiedział uśmiechem, Mistrz westchnął z ulgą. — Mumolon i Ifor to dobrzy harfiarze, świetni nauczyciele, ale nie potrafią nic skomponować, nawet jeśli ktoś da im gotową muzykę i słowa do złożenia razem. To twoja specjalność, o ile wiem… tylko nie udawaj mi tu skromnisia.
Robinton zaśmiał się cicho.
— Odpowiada ci kwatera?
Młody człowiek z wdzięcznością skłonił głowę, bo dostał pokój od zewnętrznej strony, niewielki, lecz przytulny, z oknem wychodzącym na zewnątrz i przylegającą łazienką.
— Potrzebujesz czegoś jeszcze? Potrząsnął głową.
— Dobrze. Tillek nie przypomina króliczej nory, jak większość Warowni. To dlatego, że w skale nie ma tak wielu grot, więc stworzono solidne budowle z tutejszego kamienia. Są całkowicie odporne na opad Nici.
Robinton rzucił mu bystre spojrzenie. Po raz pierwszy ktoś w. rozmowie wspomniał o Niciach.
— Hmmm, tak, młody Harfiarzu, jestem przekonany, że znowu ujrzymy Nici — potwierdził z powagą Minnarden. — Zbyt wiele różnych rzeczy wyczytałem w Archiwach, by liczyć na to, że Pern ominie ich powrót… w swoim czasie. Czy jesteś podobnego zdania? Muszę dodać, że mało kto tak myśli, włącznie z Melongelem, który jest przecież oczytanym człowiekiem…
— Smoki powiedziały mi to samo. I mam przyjaciół w Weyrze…. — przyznał Robinton z wahaniem. Cóż, jeśli Minnarden wierzy w powrót Nici, nie będzie miał nic przeciwko przyjaźni ze smoczym jeźdźcem, pomyślał.
— Podtrzymuj te przyjaźnie. Dbaj o nie — odpowiedział Minnarden. Nagle przechylił głowę na bok. — To dlatego młody Raid się ciebie pozbył? — Uniósł rękę, gdy Robinton niespokojnie poprawił się w krześle. — Wiem, wiem. Jeśli wierzy się w coś — w cokolwiek — należy się tej wiary trzymać. A poza tym — powiedział, wstając — gdybyś miał potem jakieś zastrzeżenia, to wolałbym, żeby moi harfiarze rozmawiali na takie tematy ze mną, a nie narzekali między sobą. I jeszcze ostatnia sprawa: ponieważ główna część dochodów tej Warowni pochodzi z rybołóstwa, dobrze byłoby, gdybyś postarał się jak najwięcej dowiedzieć o tym odmiennym stylu życia. Nigdy nie zaszkodzi wiedzieć więcej. Nawet kadłub statku ma dwie strony.
Robinton jęknął: ależ go nudziły te komentarze! Ale musiał uśmiechać się do Minnardena, któremu wyraźnie się spodobała przygoda jego nowego czeladnika.
Mistrz wziął z półki za sobą solidny, oprawny w skórę tom i popchnął go po blacie biurka do Robintona.
— Jeśli jeszcze nie nauczyłeś się Karty na pamięć, zrób to szybko. I przestudiuj najczęstsze przypadki wykroczeń — uśmiechnął się. — Ta część naszego zawodu bywa niekiedy całkiem interesująca — westchnął — ale czasami może doprowadzić do szału; to tak jakbyś miał do czynienia z najmniej zdyscyplinowanym i do tego upośledzonym umysłowo typem.
Kilkoro średnich dzieci z dziewięciorga potomstwa Melongela należało do chóru, z którym Robinton miał prowadzić próby. Dwóch chłopców i dziewczynka, bystre, inteligentne i ciekawskie dzieci, było na tyle muzykalnych, że nadawało się do Cechu Harfiarzy. Oterel, najstarszy syn, zaledwie o rok młodszy od Robintona, był długonogi, niezgrabny i tak chudy, jakby jego mięśnie dopiero doganiały kości. Oterel był zachwycony, że Groghe będzie dzielił jego pokój i obowiązki, bo pracował jako zarządca majątku ojca i przewidywał, że we dwóch będzie im łatwiej.
Była też Kasia, najmłodsza siostra Lady Juvany, która mieszkała na stałe w Tilleku.
Już przy pierwszym spotkaniu Robinton znalazł się pod urokiem tej atrakcyjnej młodej kobiety. Jeden Obrót temu Kasia straciła ukochanego w nawałnicy morskiej u wybrzeża Neratu, na dwa tygodnie przed ślubem. Rodzice wysłali ją do Juvany, by pocieszyła się w żałobie. To właśnie ta aura smutku go tak pociągała, ten żal, przezierający co chwila z pięknych, zielonych jak morze oczu. I ten delikatny uśmiech, który rozjaśniał drobną buzię tylko na krótkie momenty. Była mimo wszystko pogodna, uczynna i miła, i doskonale rozumiała kłopoty siostrzeńców i siostrzenic. Widać było, że zna wszystkie ich sekrety, podobnie jak swojej siostry. Miała doskonałą pamięć i nieraz zaskakiwała wszystkich zdumiewającymi informacjami, które dawno temu wygrzebała z jakiś źródeł.
— Po prostu zapamiętuję różne rzeczy — odpowiedziała, lekko wzruszając ramionami, gdy Robinton spytał ją, skąd zna wszystkie słowa starej Ballady Instruktażowej, którą chciał przypomnieć słuchaczom. I rzeczywiście je znała, co do jednego. — Nie potrafię powiedzieć, dlaczego znam akurat tę balladę, ale znajdziesz ją na drugiej półce od góry, po prawej stronie w bibliotece.
I oczywiście tam była, a Kasia uśmiechnęła się, zadowolona, że dobrze zapamiętała to miejsce; przy takich okazjach jej smutek na chwilę się ulatniał. Robinton postanowił, że z czasem całkiem go rozwieje. Ze smutkiem dowiedział się, że nie jest jedynym młodzieńcem w Warowni, który ma podobne ambicje, włączając w to jego kolegów — harfiarzy.
Miał dopiero dwadzieścia lat, ale ukrywał to, bo wyglądał na starszego i miał już pięć Obrotów prawdziwej harfiarskiej pracy za sobą. Ani Mumolon, ani Ifor nie wiedzieli, że już w wieku piętnastu lat zmienił stoły i otrzymał czeladniczy węzeł. Minnarden o tym wiedział i pewnie Melongel też, ale nie brali pod uwagę jego młodości, przydzielając różne trudne zadania. Szczególnie po Historii z Murem. Jeśli Ifor i Mumolon nawet podejrzewali, że jest młodszy, nie dbali o to, bo wykonywał swe obowiązki tak dobrze, że nie sposób go było krytykować.
Kasia była o kilka Obrotów starsza, ale wyglądałaby młodziej, gdyby nie żałoba. Jednak ta różnica wieku, podobnie jak widoczna tęsknota za utraconym ukochanym, spowodowały, że Robinton nie odważył się sprawdzać, czy kobieta odwzajemnia jego nagłe, gwałtowne oczarowanie. Codzienne zajęcia pozwalały im się często spotykać, w czym miał więcej szczęścia od pozostałych młodzieńców, którzy do niej wzdychali.
Zadowalał się więc jej miłym towarzystwem, błyskotliwym poczuciem humoru, urokiem osobistym, popisami pamięciowymi i często śpiewem. Była doskonale wyszkolona: śpiewała słodkim, delikatnym sopranem, grała na skrzypcach i fujarce. Zazdrościła mu wspaniałej harfy; sama grywała dość dobrze, ale nie miała własnego instrumentu. Powziął więc pomysł, by zrobić dla niej harfę w wolnym czasie. Z Tilleku wysyłano wiele drewna, składowano tam też deski do budowy statków. Zaprzyjaźnił się z tamtejszym Mistrzem Ciesielskim, utalentowanym snycerzem imieniem Marlifin, który na każde życzenie z przyjemnością dostarczał mu dobrze wysezonowane kawałki drewna nietypowych gatunków. W Tilleku był doskonale wyposażony warsztat, podobnie jak we wszystkich większych Warowniach, więc Robinton mógł wprowadzić w życie swój plan. Poprosił Marlifina, by wyrzeźbił na przednim ramieniu harfy kwiatowy wzór, bo Kasia kochała kwiaty. Sam nie potrafił dobrze rzeźbić, a ta harfa miała być przecież niezwykła. Po wielu potknięciach i skaleczeniach udało mu się jednak samemu wyrzeźbić ozdobne wygięcie i gryf, do którego następnie mógł zamocować klucze do strojenia strun… gdy nadejdzie właściwy moment.
Usłuchał także rady Minnardena, by nauczyć się więcej o rybackim rzemiośle, i zdobył wielkie uznanie Melongela, a przy okazji Kasi, gdy zgłosił się na ochotnika do rybackiej wyprawy z kapitanem Gostolem, którego spotkał kiedyś w Cechu Harfiarzy. „Panna z Północy” miała długość smoka. Kasia również miała popłynąć na tym statku, jako kucharka i towarzyszka córki Gostola, Vesny, która zdobywała szlify drugiego kapitana. W skład czternastoosobowej załogi wchodziły jeszcze dwie kobiety. Robinton zdziwił się, że kobiety żeglują. Jak każdy harfiarz, był przyzwyczajony, że kobiety mają równe prawa jako wykonawczynie muzyki i kompozytorki, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, że inne Rzemiosła również dopuszczają kobiety na poważne, odpowiedzialne stanowiska. Zaskoczyło go, że łowią one ryby na równi z mężczyznami, bo wiedział, jaka to ciężka praca. Przekonał się o tym właśnie podczas tego rejsu. Na szczęście bardzo pomogła mu odporność na chorobę morską. Ciężko pracował przy opuszczaniu i wciąganiu sieci, ślizgał się na rybich wnętrznościach, śmiał się, gdy wstawał cały ubabrany śluzem i krwią — i pozwolił, by żartowano sobie z zapachu, jaki roztaczał, zanim ukończono pracę i mógł się przebrać. Choć nie postawiono go na wachcie, bo brakło mu doświadczenia, mógł przecież pomagać w kambuzie przy podgrzewaniu klahu i zupy dla wachtowych.
Naturalnie, w kambuzie pracowała też Kasia, choć pomagała także przy patroszeniu i soleniu połowu. Mieli więc okazję do rozmowy. Starał się być subtelny i pogodny, wyszukiwał dla niej w pamięci różne zabawne ciekawostki, by rozproszyć smutek, który czasem ją otaczał. A wieczorami, albo gdy żeglowali w poszukiwaniu nowych miejsc połowu, zawsze udawało mu się być blisko niej, gdy śpiewem skracali rybakom czas podróży. Modulował swój mocniejszy baryton tak, by pasował do jasnego sopranu Kasi w duetach i chóralnych refrenach. Nauczył się też kilku ulubionych rybackich piosenek śpiewanych przy pracy.
Najżywsze wspomnienie, jakie zachował z tamtego siedmiodnia, dotyczyło ryb–towarzyszy, które, jak mu powiedział kapitan Gostol, lubiły pływać razem ze statkami rybackimi.
— Popatrz, to stary Blizna — kapitan wskazał jedną z ryb, na której butelkowatym nosie rzeczywiście widniała blizna. — Musiało go coś skaleczyć.
— Potrafią śpiewać? — spytał Robinton, słysząc dźwięki wydawane przez dziwne ryby, które wyskakiwały w powietrze.
— Nie, one wydają te dźwięki wydmuchując powietrze z dziurek do oddychania — wyjaśnił Gostol. — Ale znam przypadki, kiedy ratowały ludzi, co wypadli za burtę. — Przerwał i zwrócił głowę w stronę śródokręcia. — Sztorm był za mocny, żeby ratować chłopca tej tam, młodej. Szkoda. Dobry rybak. Miła dziewczyna. Nie powinna za długo się smucić, co? — przechylił głowę i popatrzył na Robintona z chytrym uśmieszkiem na wyrazistej, wysmaganej wiatrem twarzy. Robinton roześmiał się.
— Sądząc z tego, ilu chłopaków zagląda do niej w Warowni, wystarczy, żeby na któregoś skinęła palcem.
— Tak mówisz, co? — Nagle Gostol wskazał palcem w dół: — Ma nowe młode, od czasu, kiedy ją ostatnio widziałem. Ta z łaciatym pyskiem. Widzisz ją?
Ryba— towarzysz niemal zawisła w powietrzu, piszcząc i cmokając na ludzi. Dobrze wiedziała, że ją podziwiają. Dziecko, o połowę mniejsze, z całych sił starało się jej dorównać.
— Czy po tych samych wodach zawsze pływają te same ryby? — Tak myślę. Łatwo je rozpoznać. — Kapitan westchnął, co rzadko mu się zdarzało. — Lubię na nie patrzeć. Czasem — powiedział i oparł ramiona na relingu — czasem zdaje mi się, że one jakby…— zatoczył koło dłonią o grubych palcach — jakby prowadziły nas w jedną albo w drugą stronę, a my płyniemy za nimi, bo one wiedzą, gdzie są ławice ryb.
— Naprawdę? — Robinton również oparł się o reling, jakby dzięki temu mógł się zbliżyć do skaczących ryb— towarzyszy, które wciąż do niego piszczały, jakby chciały mu przekazać coś, co nie do końca potrafił zrozumieć.
— Przynoszą szczęście, to na pewno. Żaden rybak o nich nie zapomina. Zawsze coś im dajemy, z każdej sieci. — Kapitan wyprostował się i wpatrzył w wodę, nagle czymś zaalarmowany. — Uwaga! Tak jest! Wpływamy w ławicę brązów. Dobre do jedzenia. Dobre do solenia! — Skoczył do przodu, wykrzykując rozkazy, by załoga przygotowała się do rzucenia sieci.
Robinton mógł obserwować ławice po zawietrznej burcie „Panny z Pomocy”. Giętkie ciała pokrywały szare pasy; ryby były grube jak jego przedramię i miały wybałuszone oczy z jednej strony tępo zakończonych pysków. Nigdy w życiu nie widział takiej ilości ryb. Naturalnie, w dzieciństwie wędkował w Osadzie Pierie, ale tylu naraz nigdy nie napotkał. Jak też one płyną razem, nie zderzając się ze sobą? Czy mają jakiegoś przywódcę, jak bydło? A może taki sam instynkt, jaki pozwala smokom unikać zderzania się, nawet gdy wychodzą z pomiędzy w szyku żurawim? Był zafascynowany.
Gostol ryknął komendę, by opuścić sieci i Robinton oderwał się od widowiska, by pomóc marynarzom.
Był to ostatni dzień ładnej pogody w czasie rejsu; wkrótce nadciągnęły chmury i trzeba było pracować w siąpiącym deszczu, który dodatkowo utrudniał i tak już ciężką pracę. Robinton był wyczerpany, obolałe mięśnie protestowały przeciw nadmiernemu wysiłkowi, a dłonie pokryły mu pęcherze. Więc kiedy wreszcie można było odpocząć przy późnej kolacji i poproszono go o muzykę, wyciągnął swą wierną fujarkę, wiedząc, że w ten sposób obolałe palce ucierpią najmniej.
Odetchnął z ulgą, gdy wpłynęli do głębokiej naturalnej zatoki, dzięki której Tillek stał się najlepszym portem na długim zachodnim wybrzeżu. Wzdłuż brzegu ciągnęły się długie rzędy domków wykutych w skale albo z niej zbudowanych, przyklejonych do urwiska na kilku poziomach. Każdy miał molo, więc niektórzy rybacy mogli cumować tuż przed własnym domem. Pomosty, unoszące się i opadające wraz z przypływem, ułatwiały wejście na schody, niektóre wycięte głęboko w skale.
Gdy „Panna z Północy” przemknęła między falochronami, wydłużającymi ramiona zatoki, ukształtowanej w literę „U”, ludzie z brzegu zaczęli machać pozdrawiając marynarzy, którzy klarowali liny i żagle, przygotowując się do wejścia do portu. Gostol pozwolił swojej zastępczyni doprowadzić statek do nabrzeża, a Robinton, wiedząc, jak bardzo Vesnie zależy, by manewr wypadł zadowalająco, wstrzymywał oddech w napięciu. Podeszła do niego Kasia, która zmieniła przeciwdeszczowe ubranie na długą spódnicę i gruby wełniany sweter, który chronił ją od wiatru; włosy miała starannie zaplecione, a oczy nie wydawały się już tak bardzo smutne. Może pożeglowała, by rozwiać ostatnie smutne wspomnienia związane z Merdinem? Raz nawet wspomniała jego imię podczas rejsu.
— Nie uduś się, Rob — powiedziała, zaśmiała się i lekko objęła dłońmi jego lewe ramię.
To, że nazwała go zdrobniale, sprawiło, że ponownie wstrzymał oddech. Czy to znaczy, że go polubiła?
— Uda jej się? — zapytał. Kasia miała więcej doświadczenia w takich sprawach niż on.
— Kuter ma dość miejsca, więc myślę, że uda jej się tylko dotknąć nabrzeża burtą i zaraz całkiem zatrzymać. I właśnie tak to powinno wyglądać.
„Panna z Pomocy” wydawała się niemal stać w miejscu, a za rufą ciągnął się ledwie dostrzegalny ślad kilwateru.
Kasia roześmiała się, opierając się o niego, a on nieświadomie wypuścił powietrze z płuc, jakby jego oddech mógł dodać statkowi odrobinę prędkości. Dochodzili już niemal do końca rybackiego doku, gdzie mieli zacumować. Na dziobie i rufie stali już ludzie z cumami.
Wyłożono odbojnice. Mężczyźni i kobiety na nabrzeżu wychylali się, by pochwycić liny i zawiązać je na pachołkach, a potem szybko rozpocząć rozładowywanie łatwo psującego się ładunku.
Czas jakby się zatrzymał, gdy „Panna z Pomocy” dryfowała coraz wolniej, aż dotknęła lekko nabrzeża i przesunęła się wzdłuż niego, podczas gdy odbojnice ledwie musnęły kamienną krawędź. Kuter stanął, gdy sprawnie zawiązano cumy i tkwił bez ruchu, niemal niedostrzegalnie wibrując.
Kasia puściła ramię Robintona i zaklaskała w dłonie, wykrzykując „brawo!” do Vesny przy sterze. Zawtórowały jej inne pochwalne okrzyki, a Robinton roześmiał się, patrząc, jak dziewczyna udaje, że ociera pot z twarzy. Uśmiechała się, szczęśliwa.
— Gostol jest surowym nauczycielem, ale sądzę, że zdała egzamin — powiedziała Kasia. — Chodźmy. Teraz godzinami będą wszystko rozładowywać, a ja marzę o długiej, gorącej kąpieli. Moje włosy na pewno cuchną rybą i kuchennym olejem.
Ponieważ przez cały rejs nie poskarżyła się ani słowem, Robintona zdziwiło to nagłe narzekanie. Zresztą, sam także marzył o kąpieli.
Podziękowali oficjalnie Gostolowi i pożegnali się z nim, gdy „Panna” wchodziła do portu, więc mogli teraz śmiało wysiąść, niosąc na ramionach worki z mokrymi i brudnymi ubraniami.
— Tu są powyłamywane deski, Rob — ostrzegła go, gdy zeszli na drewniane molo. — Uważaj, jak idziesz.
— To molo ma zaledwie kilkaset Obrotów, twierdzi Minnarden.
— Zaledwie? — pokręciła głową ze śmiechem, a w zielonych jak morze oczach zabłysły iskierki.
Minęli pracowników przetwórni, ciągnących wózki w stronę statku, i wspięli się po szerokich schodach na prawo, ku szerokiej drodze wiodącej do Warowni.
Dzień był chmurny, zbierało się na deszcz, ale na drodze panował tłok; ludzie spieszyli się do swoich codziennych zajęć. Wielu pozdrawiało harfiarza i Kasię, nie zatrzymując się w marszu. Od czasu do czasu młodzi stykali się dłońmi; Robinton świadom był każdego takiego dotknięcia. Nie odważył się spojrzeć na nią, by zobaczyć, czy i ona czuje coś podobnego, ale miał wrażenie, że rejs bardzo pomógł w pogłębieniu ich związku. Do zadowolenia z żeglarskiego wyczynu doszła nutka dodatkowej satysfakcji.
— Popłyńmy jeszcze raz, Rob, i to niedługo — powiedziała Kasia, rumieniąc się lekko. — Dobry z ciebie żeglarz, a kapitan Gostol powiedział, że weźmie cię na pokład do pomocy, kiedy tylko zechcesz.
— Mogę płynąć w każdej chwili, byle z tobą — pochylił się nad nią z uśmiechem. Odważył się nawet ująć ją za rękę i lekko uścisnąć. Z niecierpliwością czekał na jej reakcję.
Oddała mu uścisk.
— Nie mogę się doczekać kąpieli — wykrzyknęła i popędziła po schodach Warowni, więc musiał pognać za nią, w pośpiechu zapominając o godnym zachowaniu.
Biegła, jakby koniecznie chciała zostawić go z tyłu. Przemknęła na ukos przez hol i wbiegła na pierwszą kondygnację schodów. Dogonił ją dopiero na trzeciej. Była o pół kroku przed nim, gdy wpadli na ostatni podest, bez tchu — ze śmiechu i z wysiłku. Odwróciła się, zadowolona, że się jej udało, on zatrzymał się na przedostatnim stopniu, tak że ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Nie myślał — po prostu chwycił ją w pasie, przyciągnął do siebie i pocałował.
Nie wiedział, że to zrobi, zanim się odważył. Dziewczyna przytuliła się do niego i objęła go za szyję, a on był szczęśliwy, że go nie odepchnęła. Był to najsłodszy z pocałunków, ale o wiele za krótki, bo odskoczyli od siebie na dźwięk kroków w jednej z galerii. Kasia zawirowała na pięcie, posłała mu radosny uśmiech i popędziła do swego pokoju, zostawiając go całkiem już bez tchu; niewątpliwie jednak Rob był w tej chwili najszczęśliwszym mężczyzną w Warowni.
Kusiło go, by skrócić kąpiel i poszukać Kasi; przez cały czas fantazjował na temat ich wspólnej przyszłości. W końcu czeladnik harfiarski, który przygotowywał się do zdobycia tytułu Mistrza, był dobrą partią, nawet dla kogoś z rodu Władców Warowni. A jego ojciec był z rodu Telgaru. Nie można było też pominąć osiągnięć matki jako Mistrzyni Śpiewu. Bez trudu mógł zarobić dodatkowe pieniądze, robiąc instrumenty. Jego kontrakt z Tillekiem był odpowiedni dla kawalera, ale miał wrażenie, że można polegać na poczuciu sprawiedliwości Lorda Melongela i liczyć na to, że wprowadzi poprawki, jeśli Robinton się ożeni, szczególnie z jego kuzynką. Mógł zresztą doczekać końca tego kontraktu i zapewnić sobie następny, na tyle korzystny, by móc utrzymać żonę. Ponieważ Kasia była spokrewniona z Panią Warowni, mogli liczyć na większe apartamenty, bo przecież było wiele wolnych kwater. Skarcił się za te myśli, ale z drugiej strony cieszył się, że może snuć marzenia.
Podejrzewał, że Kasia będzie długo zmywała z siebie sól i rybny tłuszcz, więc zmusił się, by umyć się równie starannie. Kolor wody i cienka powłoczka tłuszczu unosząca się na powierzchni dowiodły, że był to rozsądny pomysł. Ręce trochę go szczypały od wonnego piasku do mycia; miał połamane paznokcie i cały był podrapany i pokłuty. Nic to, do wesela się zagoi. Morska sól przyspiesza gojenie ran, nawet tak małych. Zatroszczył się więc o swój wygląd: przyciął paznokcie i ubrał się w czyste, ciepłe rzeczy. Trzeba będzie kupić sobie coś nowego, pomyślał. Wszystkie jego ubrania były stare; wygodne, ale raczej niezbyt szykowne. Clostan, Uzdrowiciel z Warowni, był zawsze tak dobrze odziany, że może warto by go spytać, u jakiego krawca szyje sobie stroje. Robinton, wreszcie czysty i zadbany, uświadomił sobie, że jego rzeczy w worku cuchną. Lepiej zanieść je do pralni samemu, niż miałyby psuć powietrze w pokoju. Być może Kasia… Przerwał te słodkie marzenia, choć nie wątpił, że kiedyś się spełnią.
Przepraszał właśnie starą Ciocię, kierującą obsługą pralni, za stan swojej odzieży, a ona uśmiechała się do niego, pokazując bezzębne dziąsła, gdy lekkie kroki na schodach powiedziały mu, że nadchodzi Kasia ze swoim workiem. Spotkali się wzrokiem i był pewien, że zarumienił się pod jej znaczącym spojrzeniem. Policzki dziewczyny również poczerwieniały, a Rob uznał to za doskonały omen.
— Juvana chciałaby wiedzieć, jak nam poszło, Robintonie — powiedziała Kasia niemal oficjalnie. Podała odzież Cioci, niby to obojętnie, a staruszka rozpromieniła się jeszcze bardziej, popatrując to na jedno, to na drugie.
— Zatem koniecznie trzeba opowiedzieć jej o naszych przygodach — odparł z największą nonszalancją, na jaką mógł się zdobyć. Ujął Kasię pod ramię z wielkopańskim ukłonem — który przyprawił Ciotkę o atak śmiechu, przypominającego gdakanie kury — i poprowadził swoją wybrankę na piętro.
Tym razem nie ścigali się, lecz szli powoli, patrząc sobie w oczy, a ich nogi ocierały się o siebie podczas wchodzenia na schody. Na ostatnim stopniu Robinton prawie dygotał. Och, śpiewał przedtem pieśni miłosne i znał różne oblicza miłości równie dobrze jak każdy harfiarz. Ale zanurzyć się samemu bez reszty w tym, co opisywały wiersze, było całkiem odmiennym doświadczeniem. A gdy okazało się, że Kasia darzy go wzajemnością, pomyślał, że oto zdarzył się jeszcze większy cud.
Całą godzinę pomagali Juvanie zwijać nici do cerowania, a ręce ich często stykały się przy tej pracy. Robinton wiedział, jak zająć słuchaczki zabawną opowieścią o własnych porażkach na pokładzie rybackiego statku, a Kasia lojalnie go poprawiała, za każdym razem przedstawiając swoją wersję wydarzeń.
— Mam teraz o wiele większy szacunek dla rybaków, zapewniam cię, Lady Juvano — podsumował, gdy zadźwięczał dzwon na południowy posiłek.
— Jak myślisz, czy Gostol da Vesnie promocję? — spytała Juvana Kasię, gdy schodzili do jadalni.
— Widziałam, że podobało mu się, jak dobija do brzegu… elegancko i dokładnie — odpowiedziała tamta po chwili zastanowienia. — Vesna bez wątpienia zna się na robocie. Czy ostrzy sobie zęby na ten nowy kuter, który kończą w stoczni?
— A który czeladnik nie ma na niego ochoty? — odparła z przekąsem Juvana. — Skoro już wróciłaś, to czy pomożesz mi przy przymiarkach nowych dziecinnych ubranek?
— A wszystko już obrębiłaś?
— Nie marnowałam czasu, kiedy ty bawiłaś się na żaglach…
— Bawiłam się? — Kasia skarciła siostrę spojrzeniem. — Przy takiej pogodzie?
Robinton czuł się wyłączony z tej rozmowy, ale nakazał sobie zachować spokój. To, że jest zakochany w Kasi, nie znaczy, że ona ma poświęcać mu całą swoją uwagę. Może zresztą dla niej ten krótki pocałunek był tylko przelotnym kaprysem. Ponuro pomyślał, że być może zawdzięcza wszystko tylko jej radości, że wreszcie wrócili do domu. Sam zresztą powiedział Gostolowi, że są też inni bardzo zainteresowani Kasią. Co on, czeladnik harfiarski, ma naprawdę do zaofiarowania dziewczynie z dobrego Rodu?
Pozwolił więc, by pochłonęły go obowiązki i starał sienie szukać codziennych, niby to przypadkowych spotkań z Kasią przy pracy. Ale było to trudne i natykali się na siebie bez przerwy — w korytarzach, na schodach, oczywiście w klasie i na posiłkach. Zgodziła się na jego towarzystwo przy stole równie chętnie, jak na sąsiadowanie z Valdenem, który wkrótce miał objąć nowe gospodarstwo, tworzone w zalesionych okolicach na zboczach nad Tillekiem. Robinton miał szczerą nadzieję, że będzie to zbyt odosobnione miejsce dla towarzyskiej dziewczyny. Ale był jeszcze Kalen, czeladnik szkutniczy, mieszkający we własnym domu na wzgórzach; stamtąd Kasia miałaby blisko do siostry. Emry był za to niezwykle przystojny i zarządzał jednym ze składów i gospodarstw transportowych Melonge la. Kosztowne ubranie wskazywało, że dużo zarabia; nawet odzież, w której przyjeżdżał z raportami dla Władcy Warowni, była elegantsza niż najlepsze świąteczne stroje Robintona. A wieczorami, które Rob mógłby teoretycznie spędzać wyłącznie w towarzystwie Kasi, musiał grać i śpiewać z pozostałymi harfiarzami. Zatańczył z nią tylko raz czy dwa, gdy udało mu się zamienić z Mumolonem i Iforem. Pozostali mężczyźni mogli z nią być przez całe wieczory, nie mieli przecież żadnych obowiązków.
Czuł się sfrustrowany. Pracował cały czas nad harfą. Urodziny Kasi wypadały wczesną wiosną i chciał, by instrument był gotów na ten dzień, ale zmuszał się, by nie skracać żadnego z etapów tej trudnej pracy. Klej musiał dobrze wyschnąć na pudle rezonansowym. Wyrzeźbił już kołki i założył podstawki, które pozwalały na modulację, a nawet zmianą tonacji. Chciał nastroić harfę w C– dur. Musiał poczekać, aż nadejdą struny, które zamówił w Kuźni Fortu, specjalizującej siew wyciąganiu odpowiednio cienkich drucików. I tak zresztą spędzał więcej czasu na przyglądaniu się instrumentowi, niż przy pracy nad nim… wyobrażał sobie, jak będzie wyglądał na kolanach dziewczyny i jak to będzie, kiedy dotkną go jej piękne ręce.
Cała Warownia pragnęła jak najhuczniej obejść urodziny Kasi, i to koniecznie w jej towarzystwie, za to Robinton bardzo pragnął podarować jej harfę, gdy będą sami. Zaczynał myśleć, że taki dar odzwierciedli głębię jego uczucia do niej. I tak rzeczywiście miało być. Nie sposób go porównać z drobiazgami, które zwyczajowo dawano w prezencie na urodziny. Gdyby dał jej harfę publicznie, wystawiłby się na drwiny i plotki na temat swojego uczucia. Uczucia? Miłości! A harfa rzeczywiście była piękna. Sam musiał to przyznać. Rzeczywiście udała mu się — przecież włożył w pracę całe serce.
Tak więc, gdy wszyscy składali jej życzenia, nie przyszedł z pustymi rękoma. W lesie nad Warownią znalazł wczesne jagody. Zachwyciła się głośno, że tak dobrze zapamiętał jej upodobania; bardzo też spodobał się jej koszyczek, który uplótł na owoce. Udało mu się szepnąć jej słówko na osobności, bo na szczęście jubilatka od każdego chętnego mogła dostać buziaka. Zdaniem Robintona, chętnych było zdecydowanie za wielu. Obserwował wszystkich, porównując, na jak długi uścisk im pozwalała, i doszedł do wniosku, że do niego przytuliła się najdłużej. Tak więc szepnął jej do ucha, że ma dla niej specjalny prezent, ale nie chce go wręczać w tym tłumie. Czy mogłaby zejść do niego do warsztatu?
Kiwnęła głową z radosnymi oczami i zanim go puściła, szepnęła: „Po kolacji”, a potem odwróciła się, by przyjąć następne prezenty. Była bardzo lubiana. Każdy jej coś dał; od Vesny dostała prześliczny grzebień, który dziewczyna sama wyrzeźbiła z kości na „Pannie z Północy”, z wdzięczności za to, że Kasia służyła jej moralnym wsparciem w czasie egzaminu na drugiego oficera. Wśród prezentów znalazły się, jak zwykle, tkaniny, szale i bransolety. Valden przyniósł jej sztylecik w błękitnej skórzanej pochwie. Najwspanialszy był jednak podarek od rodziców: przepiękna suknia świąteczna w odcieniu delikatniej wiosennej żółci, haftowana sztywną srebrną nitką przy dekolcie, mankietach i na dole. Dostarczono ją do Tilleku z Osady Mardela w Neracie, z pomocą wielu morskich kapitanów, którzy przekazywali ją sobie wokół kontynentu, żeglując wzdłuż Wielkiego Prądu Zachodniego. Dotarła na miejsce na trzy dni przed terminem, więc Juvana przechowała ją u siebie w szafie.
— Musisz ją założyć dziś wieczorem — poprosiła Kasią.
— Nie, dziś nie — zaprotestowała dziewczyna, gładząc palcami stylizowane hafty. — Poczekam na Zgromadzenie.
— To chociaż ją przymierz, zobaczymy, jak leży — powiedziała siostra.
— Później, nie teraz — odparła stanowczo Kasia i zaczęła zbierać prezenty, żeby można było nakryć stół do posiłku. Zgodnie ze zwyczajem, większość gości przyniosła jej w darze ulubione przysmaki.
— Wszyscy robią tyle zamieszania z powodu zwykłych urodzin — powiedziała, czerwieniąc się z zażenowania.
— Ale to przecież twoje urodziny — odparła z naciskiem jej najstarsza siostrzenica.
Robinton nie mógł jeść. W końcu jednak posiłek się skończył i mógł zejść do warsztatu. Spacerował po nim w kółko bez końca, czekając na swoją wybrankę.
W końcu przyszła, wielce zirytowana.
— Nie mogłam się wyrwać! — wykrzyknęła. — I co teraz… och! Nie miał pojęcia, co powiedzieć, wręczając jej podarunek, więc po prostu stanął przed harfą, we właściwym momencie odsunął się na bok i starannie wyćwiczonym ukłonem dał do zrozumienia, że to dla niej.
— Och, Robie…
Jego imię, wypowiedziane tym głosem i tym tonem, z nawiązką zrekompensowało mu długą, ciężką pracę. Na widok harfy oczy kobiety rozszerzyły się, a potem wypełniły łzami, gdy postąpiła krok do przodu. Niemal z wahaniem wyciągnęła dłoń, by jej dotknąć. Samymi opuszkami palców przesunęła po wygięciu gryfa, pogładziła rzeźbę z przodu, a potem dotknęła strun.
— Och! — westchnęła znowu, słysząc delikatny ton instrumentu. Nie mogąc się doczekać, aż Kasia zagra, aż położy dłoń na istrumencie i wydobędzie z niego głos, Rob podsunął jej krzesło i właściwie posadził ją na nim, a potem położył jej harfę na kolanach.
— Och, Robie, jest po prostu przepiękna. Nikt nigdy nie dał mi czegoś tak wspaniałego. Nawet… — przerwała. Podejrzewał, że chciała wspomnieć o jakimś prezencie od Merdina. Rzuciła mu krótkie spojrzenie. Odpowiedział zachęcającym uśmiechem, choć w ustach mu zaschło, a w żołądku czuł mdłości. Potem uniosła ręce, dokładnie tak, jak sobie wymarzył w czasie długich godzin pracy snycerskiej, i wzięła pierwszy akord. Nastroił harfę bardzo starannie, więc dźwięk długo wibrował w cichym, pustym warsztacie.
— To nie tylko prezent urodzinowy, prawda, Rob? — spytała, spoglądając miękko wielkimi oczami. Tak po prostu. Kiedy nie był w stanie wykrztusić słowa, spytała najczulszym tonem: — Czyżby mój wymowny Harfiarz raz w życiu nie wiedział, co powiedzieć?
Przełknął ślinę i energicznie kiwnął głową.
— Tak, właśnie — bąknął i bezradnie uniósł ramiona, wiedząc, że uśmiech na jego twarzy musi wyglądać głupio.
Usta jej wygięły się w jednym z tych, uroczych uśmiechów.
— Och, Robie — powtórzyła, kręcąc głową, a na twarzy jej gościły zachwyt i radość. — Czy za mało się starałam, by okazać, jak bardzo mi na tobie zależy? Nawet popłynęłam w morze na ryby, żebyśmy tylko mogli być razem…
Te słowa położyły kres jego paraliżowi. Chwycił ukochaną w objęcia. Otoczyła ramionami jego szyję, wczepiła dłonie w gęste włosy i przyciągnęła ku sobie jego głowę.
— Poproszę wreszcie o prawdziwy pocałunek, Harfiarzu Robintonie! Nie żadne zdawkowe urodzinowe cmoknięcie.
Potraktował ją więc w stosownie niestosowny sposób — na ile starczyło mu śmiałości. Ona zaś okazała się śmielsza od niego, i zanim zdążył wytłumaczyć się ze swojego niedoświadczenia w sztuce miłosnej, zaczęła reagować na jego pieszczoty tak, że rozpaliła go do granic możliwości. Później zawsze przypominała mu się ta chwila, gdy tylko poczuł ostry zapach lakieru i dobrze wysuszonego drewna.
Gdy odpoczywali po słodkich chwilach, Kasia powiedziała mu, że Juvanie podoba się ich związek i że weźmie ich stronę, gdy przyjdzie czas porozmawiać z rodzicami.
— Skąd o tym wiedziała? — spłoszył się Robinton, zdumiony, że Lady Juvana rozmawiała na jego temat z Kasią. I prawdopodobnie z Lordem Melongelem także.
— Bo bez przerwy zawracałam jej głowę opowieściami o tym, co robił Rob, co mówił Rob i tak dalej! — Kasia roześmiała się, widząc jego reakcję.
Była na tyle dorosła, że śmiało mogła sama wybrać partnera, a rodzice wysłali ją do Tilleku, by miała większy wybór — i mniej wspomnień o utraconym mężczyźnie.
— Czy ja jestem w czymś do niego podobny? — Robinton zadał wreszcie pytanie, które od dawna go nurtowało.
Przyjrzała mu się z lekkim uśmieszkiem, przesuwając palcem po jego wargach.
— Tak i nie. Nie z wyglądu. Merdine nie był taki wysoki; może i dobrze, bo jako rybak, ciągle by musiał uważać na bom. Był przystojny, ale w twojej twarzy jest więcej charakteru. Z wiekiem będziesz się stawał coraz przystojniejszy… a ja będę stać na straży, by strzec cię przed różnymi wietrznicami! — Znów przyciągnęła jego głowę do siebie i pocałowała go. — Masz takie ładne kości!
— Kości? A cóż to za komplement? — Robinton wybuchnął śmiechem.
— Piękne długie kości — powiedziała, a w jej głosie brzmiał zachwyt, że on należy do niej. — Merdine był bardziej stanowczy… musiał, jako kapitan statku. Harfiarz powinien mieć więcej taktu i zdolności przekonywania.
— A ma? — zażartował Robinton.
— Ma, ma… jedno i drugie. Nieraz słyszałam, co masz do powiedzenia, Czeladniku…
Przerwał jej.
— Czy twoi rodzice nie będą mieli nic przeciw temu, że wyjdziesz za harfiarza? Chcę zdobyć stopień Mistrza, ale to znaczy, że będziemy ciągle podróżować. Zgodzą się na to?
— A kapitan statku to niby nie podróżuje? Na harfiarza czyha mniej niebezpieczeństw… — przerwała, a oczy jej pociemniały od smutku. Robinton mylił się, myśląc, że udało mu się już na zawsze rozproszyć jej żal.
— Nic mi o tym nie wiadomo — powiedział w nagłej ciszy, starając się pogodnym tonem przywrócić szczęśliwy nastrój, który panował jeszcze przed chwilą.
— Przepraszam, Rob.
— Nie szkodzi…. kochanie — odparł, po raz pierwszy nazywając ją tak w jej obecności.
— Właśnie to mi się tak w tobie podoba, Rob. Twoja wrażliwość i zrozumienie. Merdine… nie był pełen zrozumienia. Nie tak jak ty. A ja sądzą, że to bardzo ważne, jeśli chce się stworzyć harmonię na całe długie życie we dwoje.
Mogliby rozmawiać na ten temat w nieskończoność, ale w korytarzu za drzwiami warsztatu rozległy się czyjeś głosy. Wstali i poprawili odzież, a Robinton zaczął udawać, że dostraja harfę. Głosy zbliżyły się do drzwi, a potem ucichły w głębi korytarza. Ale i tak trzeba było już wyjść.
— Zaniosę ci harfę na górę — zaproponował Robinton.
— W takim razie wyjaśnijmy mojej siostrze oboje, co oznacza ten prezent — powiedziała stanowczo. — Chociaż właściwie nie będzie potrzebowała długich tłumaczeń, gdy zobaczy u mnie ten piękny instrument.
Tak też się stało. Juvana była zachwycona i uznała, że oto jej mała siostrzyczka otrzymała najwspanialszy prezent urodzinowy. W rodzinie nie było jeszcze żadnego harfiarza, więc już najwyższy czas, by nadrobić to niedociągnięcie.
— Melongel ciekaw był, kiedy się wreszcie oświadczysz, Robintonie — dodała, rzucając mu chytre spojrzenie z ukosa.
— A co dało mu powody do rozważań na ten temat? — spytał. Do tej pory był dumny, że tak dobrze ukrywa swoje uczucia.
— No cóż, pomyślałam, że powinien się zastanowić nad tą sprawą — odparła beztrosko — tym bardziej, że moja siostrzyczka wzdychała do ciebie już od dłuższego czasu. Nie będzie się sprzeciwiał.
Melongel rzeczywiście się nie sprzeciwiał. Wiedział o pokrewieństwie Petirona z Rodem z Telgaru, a prestiż Merelan jako Mistrzyni Śpiewu również stanowił argument przemawiający za tym związkiem.
— Ale nadchodzi lato, a to najpracowitszy okres dla harfiarskich czeladników — powiedział z pewną surowością w głosie, bo nigdy nie pozwalał, by przyjemności brały górę nad obowiązkami. — Jesienna Równonoc byłaby lepszą porą na ślub niż lato. W każdym razie ogłosimy zaręczyny już dziś, żeby Robinton nie martwił się z powodu nadmiaru konkurentów na tańcach.
Melongel nie mógł wprawdzie ochronić Robintona przed docinkami i zazdrością tych, którzy również marzyli o ożenku z Kasią, jednak publiczne zawiadomienie o zaręczynach znacznie ułatwiło życie młodej parze.
Robinton wysłał też oficjalne zawiadomienie do rodziców — na prośbę Juvany.
— Matki koniecznie powinny się dowiadywać o takich rzeczach, Robintonie — powiedziała, uśmiechając się z odrobiną matczynej pobłażliwości. — Jesteś dość dorosły, by sam wybrać żonę, ale nawet jeśli niezbyt lubicie się z ojcem, powinieneś go też zawiadomić.
Robinton spojrzał na nią ze zdumieniem. Nawet jednym słowem nie wspomniał przecież o ojcu.
— Właśnie w tym sęk, Rob — łagodnie wyjaśniła Kasia, dotknęła jego ramienia i zajrzała mu w twarz. — Nigdy nie wspominasz o Petironie, natomiast o matce mówisz co najmniej czterdzieści razy dziennie.
— Ja nie… chyba przesadzasz— odpowiedział, ale odprężył się i uśmiechnął w odpowiedzi na jej docinki. — Nie chcę, żebyś pomyślała, że nie doceniam muzyki Petirona…
— O to mi właśnie chodziło — wtrąciła Juvana. — Nigdy nie nazywasz go ojcem. To zawsze jest Petiron — przerwała, widząc, że jest wstrząśnięty. — Tym, którym twoje dobro leży na sercu, łatwo odgadnąć, co się za tym kryje. Ktoś obojętny nawet by się nad tym nie zastanawiał. — Zmarszczyła nos. — Poznałam kiedyś twojego ojca i zgadzam się z tobą: to wspaniały kompozytor. Ale to twoje ballady są na ustach wszystkich.
Robinton nie wiedział, co odpowiedzieć, bo nie zdawał sobie sprawy, że wydał swój sekret, po prostu pomijając temat milczeniem.
— Ja ciągle ci opowiadałam o swoim ojcu — powiedziała Kasia poważnie, starając się złagodzić szok, wywołany przypadkowym odkryciem. — Dobrze rozumiem, dlaczego może ci być ciężko dorównać swojemu.
— Bzdura, ja tam o wiele wolę muzykę, którą można zanucić albo zagwizdać, niż te wymyślne i… jakby to powiedzieć… storturowane formy muzyczne — oburzyła się jej siostra.
Robinton nie zdołał stłumić nerwowego chichotu wywołanego uwagą Juvany.
— O tak, już lepiej — pochwaliła go Kasia. — Kiedy się zobaczę z Petironem, będę niezmiernie akuratna i oficjalna. Za to twoja matka… jest taka kochana i dobra.
Robinton wytrzeszczył na nią oczy.
— A skąd wiesz? Poznałaś ją kiedyś?
— Nie osobiście, ale słyszałam, jak śpiewa. A jej twarz jest tak wyrazista, że musi być osobą pełną miłości. A jeśli wychowała cię na takiego, jakim teraz jesteś, musi być też bardzo dobra. — Kasia objęła go serdecznie i ucałowała, a potem przytuliła się do niego mocno. Przykrył jej dłoń swoją.
— Czy powinienem zapytać też o pozwolenie Mistrza Harfiarzy? — zapytał.
— Jesteś czeladnikiem — odpowiedziała Juvana, wzruszając ramionami. — Masz pozwolenie Władcy Warowni, w której pracujesz, i oficjalnie ogłosiłeś zaręczyny. Ale moim zdaniem, nie zaszkodzi powiadomić też Mistrza Gennella.
— Chciałbym powiadomić o tym cały świat — odparł Robinton i serdecznie uśmiechnął się do Kasi, wciąż zdziwiony, że go pokochała. Nagle jego głowę wypełniła muzyka i już wiedział, w jaki sposób może wszem i wobec obwieścić o swoim szczęściu. Nazwie ten utwór Sonatą do Szafirowych Oczu, postanowił, i zaczął obracać w myślach liryczny temat, jak zwykle, kiedy nie mógł od razu zapisać nut.
— Jako siostra Kasi i Pani Warowni, oczekują, że będziecie mówić mi o wszelkich trudnościach jakie napotkacie na początku wspólnego życia — przeszła Juvana do sedna sprawy. — Mówiłam już o tym z Kasią. Zabezpieczy sieją, zgodnie z obowiązkiem, do czasu, gdy będziecie na tyle ustabilizowani, by zacząć myśleć o dzieciach.
Robinton zaczerwienił się. Nie rozmawiali z Kasią na temat możliwego rezultatu ich miłosnej schadzki i nagle zdał sobie sprawę, że dopuścił się zaniedbania w tej mierze.
Juvana mówiła dalej:
— Proponuję, abyście przez kilka lat cieszyli się własnym towarzystwem i umacniali nowy związek, szczególnie, że żadne z was nie potrzebuje dzieci do pomocy w pracy zawodowej. — Była bardzo rzeczowa, a Robinton wiedział, że jej rady są całkiem rozsądne. — Oboje jesteście młodzi. Macie czas. Powiedziałam Kasi, że chętnie wezmę na wychowanie wasze dzieci, jeśli praca uniemożliwi wam stworzenie im stałego domu.
Robinton ledwie wyksztusił słowa podziękowania za tak szczodrobliwą propozycję; nawet sobie nie wyobrażał, że mógłby go spotkać taki zaszczyt. Zwykle opieką nad dziećmi zajmowali się dziadkowie albo bardzo bliscy przyjaciele. Oddanie dziecka na wychowanie do Warowni Tillek byłoby wielkim przywilejem.
— To wspaniała propozycja, Juvano — powiedział, gdy trochę oprzytomniał. — Mam jednak nadzieję stać się na tyle dobrym ojcem, że naszym dzieciom wystarczą rodzice, by czuły się bezpiecznie, gdziekolwiek nas los zaniesie.
Juvana przez chwilę przyglądała mu się z powagą.
— Tak, na pewno będziesz się starał być dobrym ojcem. Myślę, że ci się to uda. Obserwowałam, jak pracujesz z opóźnionymi dziećmi. Jesteś łagodny i cierpliwy, choć niektóre ich figle nawet mnie wygnałyby na morze w dziurawej łodzi.
Kasia roześmiała się.
— Juvana choruje od samego patrzenia na rozkołysaną łódkę. Rob jedną ręką trzymał dłoń Kasi, a drugą wykonał okrągły gest, mający pokazać, że czuje się przytłoczony wszystkimi wydarzeniami.
— Nie myślałem, że ślub wiąże się z tyloma różnymi sprawami…
— Dlatego są na świecie takie mądre kobiety jak ja — powiedziała z namaszczeniem Juvana, uśmiechając się, by nie poczytano jej tego za złośliwość. — Zaplanujemy więc oficjalny ślub w dzień Jesiennej Równonocy. Wątpię, czy nasi rodzice przyjadą…
— Jeśli nie mają nic przeciwko przejażdżce na smoku, spróbuję załatwić dla nich przelot — powiedział Robinton i sam się zdziwił, że to zaproponował, bo do tej pory bardzo się cieszył, że rodzice Kasi mieszkają w dalekim Neracie i pewnie nigdy się z nimi nie spotka. Ale było to tylko tchórzostwo, w dodatku głupie, bo i Melongel, i Juvana zapewnili go, że rodzice Kasi nie będą mieli nic przeciwko harfiarzowi w rodzinie.
— Mógłbyś zorganizować przelot? — zdziwiła się Juvana.
— Tak, droga siostro — Kasia obdarzyła narzeczonego promiennym uśmiechem. — On się przyjaźni z F’lonem, spiżowym jeźdźcem Simanitha, od czasu, gdy w dzieciństwie przebywał razem z nim w Warowni Benden.
— Naprawdę? To bardzo pożyteczne.
— Nie masz nic przeciwko smoczym jeźdźcom?
— Kto mógłby być na tyle głupi, by wypierać się takiego związku? — odparła Juvana nieco nie na temat.
Robintonowi przyszedł na myśl Faks. Czasem też spotykał się z poglądami — szczególnie ze strony gospodarzy, którzy nosa nie wychylali poza swoje chałupy — że Weyr i smoczy jeźdźcy są jedynie obciążeniem i od dawna nikomu nie przynoszą pożytku.
— Zapytam F’lona, czy zechce mi pomóc. Pewnie chciałby też być na ślubie.
— Myślę, że moi rodzice bardzo chętnie przelecą się na smoku — powiedziała Juvana z zazdrością. — Czy to naprawdę takie emocjonujące przeżycie, jak mówią?
Robinton chętnie opowiedział j ej o swoich licznych podróżach na smoczym grzbiecie.
Spędzili razem następne dwa siedmiodni, aż nadeszło lato, piękna pogoda i dłuższe dnie, a obowiązki Robintona wezwały go w podróż do odległych gospodarstw. Sprawdzał, czy ich mieszkańców dobrze nauczono Ballad Instruktażowych i czy śpiewają je poprawnie. Mumolon i Ifor zazdrościli Robintonowi jego biegusa z Ruathy, który miał niezwykle łagodny chód, więc Rob zgłosił się na najdłuższą trasę.
— Jeśli mogę podróżować szybciej i wygodniej niż wy, to po sprawiedliwości powinienem wziąć najdłuższy odcinek — powiedział z uśmiechem. Przejazdy na tej trasie zabierały wiele czasu, który mógł wykorzystać na pracę nad swoją Sonatą. Do tej pory zapisał tylko początkowe takty, a reszta muzyki wciąż go prześladowała.
— Nie będę się sprzeczał — oświadczył Mumolon.
— Jeszcze się nauczysz, zobaczysz — dociął mu Ifor. — Spędzisz więcej dni z dala od uroczej Kasi, biedaczku.
Robinton z trudem opanował wybuch wściekłości, przypominając sobie, że teraz, po zaręczynach, nikt nie będzie rywalizował z nim ojej uczucia. Zmusił się więc do uśmiechu i otrząsnął z irytacji, po czym wrócił do pokoju, by zapisać kilka następnych taktów, które nie chciały dać mu spokoju.
Zanim wyjechał, dotarł do niego długi, pełen zachwytów list od matki, uszczęśliwionej wiadomością. Prosiła go o portret Kasi i o tyle szczegółów, że zaproponował żartem, żeby Kasia sama odpowiedziała na tę epistołę. Ona zaś zgodziła się natychmiast, dołączając do swojego listu szkic pióra Marlifina. Mistrz Gennell przysłał gratulacje, dodając, że będzie towarzyszył Merelan w drodze do Tilleku. Petiron, jak można się było spodziewać, nie raczył odpowiedzieć. Rodzice Kasi, Bourdon i Brashia, byli zachwyceni, że ich córka wkrótce wyjdzie za mąż i — choć F’lon jeszcze nie odpowiedział Robintonowi — już cieszyli się z możliwości szybkiego, bezpiecznego przelotu na zachodnie wybrzeże. W końcu nadeszła z wieży bębnów depesza od F’lona, potwierdzająca jego przyjazd, razem z tymi, którzy będą potrzebować transportu.
Zakochani pożegnali się niechętnie i Robinton skierował swojego biegusa na północno— wschodni szlak, w górę rzeki Piro, która oddzielała Tillek od Warowni Wysokich Rubieży. Stamtąd ruszył przez płaskowyż w góry i z biegiem rzeki Greeney do morza, na wąskim pasku, gdzie ziemie Tilleku graniczyły z Fortem. Wzdłuż Greeney błyskawicznie wyrastały gospodarstwa, niektóre tak nowe, że zaprawa na domach dopiero wysychała — przynajmniej tak mówili z przekąsem dawniejsi mieszkańcy tych ziem. Podróż ta zajęła mu prawie całe lato. Nadeszły chłodniejsze noce i krótsze jesienne dni. Wytrzymywał samotność tylko dzięki listom od Kasi, które dostawał od czasu do czasu pocztą sztafetową. Co wieczór wiernie spisywał to, co mu się przydarzyło i wysyłał wiadomości odwrotną pocztą, często oddając je temu samemu biegaczowi.
Był wielce wdzięczny losowi, gdy dotarł do najwyżej położonego punktu podróży, górskiego gospodarstwa przy samej granicy z Wysokimi Rubieżami. Został tam cztery dni, nauczając dzieci. Z początku bardzo nieśmiałe, potem oswoiły się z nim, gdy nauczył je Ballad i zaśpiewał kilka zabawnych Pieśni, które pomogły mu odprężyć niejednego nerwowego ucznia. Ostatniej nocy gospodarz, Chochol, zabrał go — i bukłak z ostrym winem z Tilleku — na wzgórza, by oglądać wschód obu księżyców, a właściwie po to, by zwierzyć się harfiarzowi.
— Jakby to było raz czy dwa razy, Harfiarzu — powiedział zachrypniętym głosem, tak cicho, że nawet pasące się nieopodal bydło nie usłyszałoby jego słów — ja bym się nie martwił. Nie każdy musi się zgadzać z Władcą Warowni. Ale przyszło tu już osiem grup, i wszyscy tacy przerażeni, że własnego cienia się bali. Poranieni byli, a co ładniejsze dziewuchy ktoś wykorzystał — przerwał, gestem pokazując to, czego nie chciał powiedzieć o ich stanie. — Brutalnie wykorzystał — podkreślił powtórzenie kolejnym energicznym gestem. Potem wskazał na zbocze porośnięte trawą, na której leżało kilka drzewnych pni. — Dwa razy — podniósł dwa grube palce, pokryte odciskami od ciężkiej pracy — te kobiety mówiły, że Lord Faroguy na pewno nie żyje, bo inaczej takie rzeczy nie zdarzałyby się w Wysokich Rubieżach. Moja żona zaczęła się bać. Ale od nas widać wszystko na zboczu i w dolinie. Tłumaczę jej, że jesteśmy w Tilleku, u Lorda Melongela, który jest najuczciwszy z uczciwych, a jeszcze nie przyszły takie czasy, żeby jeden Lord odbierał drugiemu to, co do tamtego należy od czasów, kiedy jego ród objął Warownię.
Zwrot „odbierał drugiemu to, co do niego należy” sprawił, że po plecach Robintona przebiegł dreszcz.
— Więc żeby żonę uspokoić, zbudowałem drugą chatę — machnął ręką gospodarz, wskazując miejsce gdzieś z tyłu — gdzie możemy się przenieść, jak zobaczymy, że zbliża się tu ktoś, kto nie powinien. Nie podoba mi się to, Harfiarzu, ani trochę mi się nie podoba.
— Mnie też nie, Chochole. Możesz być pewien, że powiem Lordowi Melongelowi o twoich niepokojach.
Tej nocy Robinton nie komponował, bo muzyka umknęła mu z myśli. Spytał Chochola, czy kobiety wymieniały jakieś nazwiska i u kogo schroniły się w Tilleku, ale gospodarz odpowiedział, że nie wie, bo o nic ich nie pytał. Bezpiecznie doprowadził je nadrzecznym traktem do morza i dał tyle jedzenia na drogę, ile mógł.
Jednak każdej innej nocy Robinton do ostatniego błysku żarów pisał swoją Sonatę. Komponował też inne utwory dla Kasi, układając pieśni miłosne podczas drugich przejazdów między gospodarstwami, choć czasem nuty nagryzmolone na skórze trzeba było poprawiać, bo na trudnych szlakach nie dało się wyraźnie pisać. Te pieśni były tylko dla Kasi, żeby mogła je grać na swojej harfie.
Skończył Sonatę przed powrotem do Warowni Tillek i jesiennym Zgromadzeniem — kiedy to miał się odbyć ich ślub.
Serdeczne powitanie, jakie zgotowała mu Kasia, potrwało całą noc, co zachwyciło znużonego podróżą i stęsknionego aż do bólu.
Rozmawiali i kochali się, na jedno i drugie poświęcając niemal tyle samo czasu. Dużo mówili o przyszłości. Od czasu do czasu Rob opowiadał jej o różnych zabawnych wydarzeniach, których nie opisał w listach — bo jego listy były „głęboko rozkochane”, jak to określiła Kasia. Powiedziała też, że zachowa je na zawsze. Naturalnie Kłótnia o Mur stała się tematem kurierów pocztowych w całym Tilleku.
— Pewnie będzie mnie to prześladować do końca życia — powiedział, gładząc gęste włosy Kasi i nawijając loki na palce.
— A dlaczego nie, Rob? — zachichotała. — Moim zdaniem to wspaniałe podsumowanie twoich umiejętności.
— Będę teraz musiał się starać, żeby nikogo nie zawieść — odpowiedział.
— Sądząc z tego, co mówi Melongel, nie powinieneś mieć z tym i trudności.
— Wcale nie jestem taki pewien — odparł, zmartwiony.
— A ja jestem przekonana — odparła lojalnie i dała mu prztyczka w nos.
Jęknął.
— Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodłem. W każdej osadzie trwał jakiś zadawniony spór, który jakoby tylko ja — dźgną} się kciukiem w pierś — mogłem rozwiązać.
— I na pewno ci się to udawało.
— Skąd wiesz?
— Bo znam mojego Robintona, który ma bystry wzrok — dotknęła jego powiek — sprawny umysł — pogładziła go po skroni — i wymowny język, by mówić prawdziwie i z sensem. — Pocałowała go i to zakończyło rozmowę na pewien czas. A już miał jej powiedzieć o Sonacie…
Następnego dnia snuł się po Warowni półprzytomny i ziewający, wypełniając machinalnie swoje obowiązki, ale wszyscy tylko uśmiechali się ciepło i ze zrozumieniem, nie mając do niego pretensji.
Gdy składał Melongelowi ustne sprawozdanie, wspomniał o tym, co mówił tamten gospodarz.
— Górskie gospodarstwo, dobrze utrzymane. Dzierżawca nazywa się Chochol — powiedział, tworząc tło dla złych wiadomości.
Melongel spojrzał na mapę i kiwnął głową, gdy znalazł to miejsce.
— Gościł bezdomnych, którzy uciekli z Wysokich Rubieży. — Tak?
Robinton niespokojnie poprawił się na krześle, starając się nie zaniepokoić nadmiernie słuchacza, a jednocześnie jasno przedstawić swoje lęki i zastrzeżenia.
— Wiesz, Lordzie, że spędziłem trzy Obroty w Wysokich Rubieżach i mam wielki szacunek dla Lorda Faroguya, ale ostatni raz, gdy go widziałem… w Warowni Benden, gdy zatwierdzano Lorda Raida… wyglądał bardzo źle.
Melongel kiwnął głową, zgadzając się z tą opinią.
— Mhm. Też to zauważyłem.
— No cóż, możliwe, że Lord Faroguy nie żyje, a nam po prostu o tym nie powiedziano.
Melongel spojrzał na niego, wstrząśnięty.
— Czy to możliwe?
— Nie wiem, ale Chochol myśli, że tak, bo dał schronienie kilkunastu bezdomnym osobom, głównie kobietom i dzieciom, które wracały do krewnych tutaj, w Tilleku.
Melongel spochmurniał.
— Wiem, że kilkunastu gospodarzy prosiło o zwolnienie z dzierżawy, z powodu zwiększonej liczby osób na utrzymaniu. — Przewrócił kilka pergaminów. — Nie wiedziałem, że te kobiety wygnano z domów. Ani że pochodzą z Wysokich Rubieży.
Robinton odchrząknął przed najbardziej nieprawdopodobną częścią relacji ze spotkania z Chocholem.
— Kobiety powiedziały, że wygnano je z domów. Chochol twierdzi, że młodsze zostały brutalnie wykorzystane. Niektóre uważały, że Lord Faroguy nie żyje, bo nie pozwoliłby na coś takiego.
Melongel zmarszczył brwi, wwiercając w Robintona spojrzenie, które niewielu tylko mogło wytrzymać.
— Wierzysz Chocholowi?
— Wierzę bo wiem, że w Wysokich Rubieżach mieszka bardzo ambitny młody człowiek, który będzie chciał zagarnąć dziedzictwo dla siebie… po śmierci Lorda Faroguya.
— Czy ten ambitny człowiek ma jakieś imię?
Coś w oczach Melongela powiedziało Robintonowi, że tamten wie, o kogo chodzi.
— Faks.
— Ten siostrzeniec Faroguya? — Melongel na dłuższą chwilę odwrócił wzrok od Robintona. — Myślę, że zaproszę Faroguya na nasze Zgromadzenie. Ponieważ kiedyś dla niego pracowałeś, może zechce przyjechać.
Było to o wiele więcej, niż Robinton mógł się spodziewać. Opowieść Chochola ożywiła podejrzenia, które kiedyś uznał za bezzasadne.
— Tu są te prośby o zwolnienie z dzierżawy. — Melongel wyciągnął ze stosu pergaminów jedną kartę i przeczytał zapis. — Zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć. Dwóch z tych gospodarzy mieszka niedaleko. — Złożył ręce na piersiach, wpatrując się w jeden punkt na podłodze. Potem podniósł wzrok i lekko uśmiechnął się do Robintona. — Dobre sprawozdanie, Robintonie. Dobra robota. Spotkałem kiedyś tego siostrzeńca, i szczerze mówiąc, też uznałem, że jest ambitny. Czy powiedziałbyś, że Farevene może mu sprostać?
Robinton odchrząknął, starając się zachować bezstronność i nie okazywać niechęci.
— Mogę powiedzieć tylko, że nie stawiałbym na Farevena w walce zapaśniczej z Faksem.
— Ja też nie, mówiąc szczerze, ale wiem, że Farevene odebrał odpowiednie przeszkolenie, jako spadkobierca swego ojca, a ja na pewno nie zatwierdziłbym Faksa zamiast niego.
Robinton wydał westchnienie ulgi i zamilkł.
Melongel uśmiechnął się szerzej.
— Uciekaj, chłopcze. Wiem, że pragniesz być razem z Kasią po tak długiej nieobecności. Jeszcze jedno. W Dzień Zgromadzenia zasiądziesz w sądzie razem ze mną i z Minnardenem.
Robinton jęknął w duchu. Spór o Mur Graniczny znów dał o sobie znać… ale nie mógł nie docenić zaszczytu, jaki go spotkał. Minnarden był zadowolony, że jego podopieczny z takim zapałem studiuje Kartę i dobrze pojmuje pracę rozjemcy i arbitra. Po raz pierwszy poproszono go o udział w Sądzie Warowni. Kasia będzie zadowolona, choć jemu samemu niezbyt to się podobało.
— Nie sądzę, żeby sesja się przedłużyła, Rob. Na pewno nie przedłuży się na tyle, by trzeba było przekładać twój ślub.
Melongel klepnął go w ramię i wreszcie pozwolił odejść.
— W Sądzie Warowni? Ach, Rob, to wielki zaszczyt — wykrzyknęła Kasia z rozszerzonymi z radości oczyma, gdy jej opowiedział o wszystkim. Potem zachichotała. — Melongel naprawdę cię lubi.
— Orze we mnie jak w wołu roboczego — warknął zdenerwowany Robinton. — Przez całe rano będę słuchał marudzenia różnych łobuzów i naznaczał grzywny za drobne przewinienia.
— No, to nie będziesz się denerwował tym, co ma się stać po południu — zakpiła z niego.
— Ha! Będzie jeszcze gorzej. Od siedzenia w Sądzie dostanę nie— strawności, wysłuchując wszystkich tych półprawd i sprawdzając alibi… — przyciągnął Kasię do siebie i pogładził po włosach, co ukoiło jego rozhuśtany żołądek. Pocałunek dostarczył mu zupełnie innych wrażeń… i znowu nie miał okazji wspomnieć o Sonacie do Szafirowych Oczu.
Naturalnie im dłużej zwlekał, tym trudniej było włączyć utwór do repertuaru koncertu na Zgromadzenie. Nagle przestał być taki pewien, że Sonata jest coś warta. Było to zdecydowanie jego najpoważniejsze dzieło, więc nie potrafił go ocenić. Może oszukiwał sam siebie? Mógłby ją przecież odegrać krytycznemu słuchaczowi, takiemu jak Minnarden, który widział pozostałe ballady z podróży i dobrzeje ocenił. Ale tamte pieśni były bez znaczenia w porównaniu z Sonatą — jeśli w ogóle była coś warta. Ale za każdym razem, gdy rozbrzmiewała w jego głowie, odczuwał podniecenie, i niesamowite wrażenie lotu przy części finałowej. Jak wtedy, kiedy się kochali. Chciał, żeby słuchacze też to usłyszeli — crescendo, które było orgazmem.
Nadszedł dzień poprzedzający Zgromadzenie. Przyleciała matka wraz z Mistrzem Germellem. Wśród powszechnej gościnności z trudem udało mu się spędzić z Merelan kilka chwil na osobności i zganić ją za to, że zdobyła się na tak długą podróż, która bardzo ją zmęczyła.
— Jazda mnie zmęczyła, to prawda — powiedziała energicznym głosem. — Twój ojciec przysłał utwór, który mam zaśpiewać na twoim ślubie.
— Naprawdę? — Robinton, bezgranicznie zdumiony, wziął partyturę z jej ręki.
— Wcale nie jest w jego zwykłym stylu. Jestem przekonana, że ojciec łagodnieje z wiekiem.
Robinton parsknął, ale czytając nuty, zorientował się, że muzyka jest rzeczywiście spokojniejsza, niemal łagodna i bardzo prosta w porównaniu ze stylem, w jakim Petiron zazwyczaj komponował.
— Minnarden obiecał mi akompaniować, bo ty będziesz zajęty czym innym… — Merelan objęła go gwałtownie. — Twoja Kasia jest urocza i bezgranicznie w tobie zakochana. Będziesz szczęśliwy, Robie. Wiem, że będziesz szczęśliwy.
— Już jestem — odparł z głupawym uśmieszkiem na twarzy. — Mamo, chciałbym, żebyś przejrzała jeden utwór.
— Naprawdę? Jak za dawnych czasów — ucieszyła się i czekała, a on zaczął przewracać wszystko w szufladach w poszukiwaniu Sonaty. — Jestem prawie zazdrosna o to, że teraz inni czytają twoją muzykę przede mną.
— Zawsze wysyłam…
— Wiem, kochanie, ale tak przyjemnie było zawsze być pierwszą, która… — Rozwinęła pergamin i zamrugała, widząc pierwsze takty. Zaczęła czytać i nucić temat otwarcia. Przechyliła głowę, wstała i zaczęła krążyć powoli wokół pokoju, nie przerywając odczytywania nut, czasem śpiewając półgłosem, czasem ruchem głowy podkreślając tempo. Nie odrywała oczu od strony.
Rob patrzył na nią, choć żołądek mu się ściskał, a serce drżało z niepokoju. Na szczęście przeprowadził się już do ich nowych pokoi na najwyższym poziomie Warowni, po drugiej stronie korytarza prowadzącego do pokojów starszych cioteczek i wujków. Mieli dwa pokoje i maleńką łazienkę; Kasia twierdziła, że jest wielkości szafy. Merelan przemierzała cały pokój, od drzwi sypialni po drzwi wyjściowe.
Nagle zatrzymała się, rzuciła mu zdziwione spojrzenie, usiadła na stołku przy stojaku do nut, postawiła na nim pergamin, wzięła gitarę i zaczęła grać.
Robinton rozpisał muzykę na skrzypce lub gitarę, z towarzyszeniem harfy i fletów. Od czasu do czasu włączył też płaski bębenek. Był to krótki, zaledwie trzyczęściowy utwór. Nie dodał czwartej części, tak jak by to zrobił jego ojciec, ponieważ wszystko, co miał do powiedzenia pod względem muzycznym, wyraził w allegro, adagio i rondzie. Scherzo tylko by rozbiło nastrój.
Gdy matka odegrała ostatnie akordy, jej ręce na długo znieruchomiały na strunach. Potem dziwnie zadrżała, jakby przeszył ją jakiś spazm, i spojrzała na syna, a w oczach zabłysły jej łzy.
— Och, Robie, to jest najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisałeś. Czy Kasi się spodobała? Bo wiem, że napisałeś to dla niej.
Robinton przełknął ślinę.
— Nie pokazałem jej tego. Nie wiedziałem… czy to dobry utwór, czy nic nie wart! — Ostatnie słowa niemal wyrwały mu się z ust.
— Nic nie wart! — Matka odstawiła gitarę i wstała, pełna oburzenia. — Robintonie, jak dotąd nie napisałeś ani jednego złego utworu, a to — wskazała na nuty — to twoja najlepsza kompozycja. Jak mogłeś jej tego nie pokazać? Powiedziałeś, że gra na harfie. Przecież to najbardziej romantyczna muzyka, jaką w życiu słyszałam. Lepsza nawet… — nagle zamilkła. — Nie, tu nie ma porównania. W twojej duszy jest o wiele więcej romantyzmu, kochany synku! — Objęła go w pasie i przytuliła. — Jeśli nie pokażesz jej tego przed jutrzejszym dniem…
— A kiedy znajdę na to czas? Przecież już jest prawie jutro, mamusiu! — Przyciągnął j ą do siebie, czując perfumy, których zawsze używała. Zdziwił się, że kiedy trzyma matkę w ramionach, ma podobne uczucie do tego, które go ogarnia, gdy obejmuje narzeczoną.
— Lepiej się z tym pospiesz — poradziła Merelan. — Inaczej nigdy ci tego nie wybaczy… chyba że dopiero co skończyłeś to pisać.
— Nie, skomponowałem to latem.
— Och! — wykrzyknęła impulsywnie, ale z niesmakiem. — Jeśli tak się tym niepokoiłeś, czemu nie wysłałeś nut do mnie? Dodałabym ci pewności siebie.
Oboje dobrze wiedzieli, dlaczego tego nie zrobił, ale i tak odczuł ulgę i przypływ wiary w siebie, uzyskawszy aprobatę matki. Dobrze wiedział, że nie zachowywałaby się tak entuzjastycznie, gdyby Sonata nie była dobra. Nie potraktowałaby go ulgowo, choć był jej synem.
— Czy masz kopię, Rob? Mistrz Gennell będzie to chciał grać na innych ślubach. Ta Sonata jest taka… taka liryczna. Taka romantyczna. Och, Robintonie, dajesz mi tyle radości… — Nagle zmienił się jej nastrój. — Jestem bardzo zmęczona po tym wszystkim, kochanie. Odprowadzisz mnie do pokoju? Sama chyba bym nie trafiła na dół.
Gdy wrócił od matki, postanowił sam się także położyć, bo było już późno, a nazajutrz czekał go dzień pełen wrażeń. Roześmiał się, najpierw cicho, a potem na głos, zrzucając ubranie i układając się w szerokim łożu, które od następnego dnia mieli dzielić z Kasią. Było za ciepło na piżamę, zresztą w ogóle, rzadko j ą zakładał, a teraz pewnie zrezygnuje z niej zupełnie, bo bardzo lubił przytulać się do Kasi i przez całą noc czuć gładkość jej skóry. Westchnął głęboko i doszedł do wniosku, że jest za bardzo przejęty, by zasnąć.
Odrzucił więc cienkie futro i znalazł długą koszulę. Nowe ubranie na ślub — a raczej na Zgromadzenie, mówiąc mniej egoistycznie — wisiało na drzwiach szafy. Pogładził dłonią delikatną, przetykaną błyszczącą nitką tkaninę, na którą namówił go Clostan. Szata była pięknie skrojona. Wreszcie zrozumiał, dlaczego ludzie taką wagę przywiązują do kroju i właściwego rozmiaru.
— Czy harfiarze naprawdę lubią chodzić w workach? — zdenerwował się Clostan, gdy w Cechu Tkaczy Robinton chciał zgodzić się na pierwsze ubranie, na tyle długie, by zakrywało mu brzuch i nogi. Mistrz Uzdrowiciel był wzrostu Robintona, miał ciemne włosy, przystojną twarz i długie, delikatne palce, które sprawnie zszywały rany i uważnie, lecz stanowczo nastawiały połamane kości. Pracował w Tilleku od siedmiu Obrotów, od kiedy został mianowany Mistrzem, gdyż ta Warownia potrzebowała doświadczonego uzdrowiciela. Ciężko pracował, by dopasować praktykę lekarską do potrzeb społeczności rybackiej.
— Na Jajo, człowieku, sam sobie robisz krzywdę. Masz szerokie bary… — wysunął palec w ich kierunku — szczupłą talię… — próbował uchwycić fałd skóry, ale mu się nie udało — i długie łydki… Wyeksponuj to! — Spodnie dostana niemal oblepiały j ego silne, muskularne nogi. Gdyby były jeszcze trochę bardziej obcisłe, uznano by je za nieprzyzwoite. — Szczególnie na własnym ślubie… pokaż wszystkim dziewczynom, jakiego pięknego chłopaka wypuściły z rąk. Niech Kasia będzie z ciebie dumna.
— Z tego, że się popisuję? — Robinton był wielce urażony.
— Nie wyobrażam sobie ciebie, jak się popisujesz, Rob — odparł Clostan, kiwając głową z udawaną rozpaczą. Uśmiechnął się, pokazując wspaniałe białe zęby. W jego ciemnych oczach również zalśniło rozbawienie, ale natychmiast spoważniał i złapał naręcze materiałów, które krawiec miał pod rękaw warsztacie. Przysunął je do twarzy harfiarza, sprawdzając, jak będą pasować do jego spalonej letnim słońcem i wiatrem twarzy. — Hmmm… tak. Wiem, co włoży Kasia, musimy wziąć pod uwagę także kolor jej sukni. Powinien się zgadzać z twoim. Hmmm. Myślę, że ten głęboki, rudawy odcień brokatu…
— Brokatu? — Robinton był przerażony. Oszczędził sporo marek, więc mógł zabrać do warsztatu sumę, jaką chciał. Ale brokat…
— No cóż, nie możesz na ślubie wystąpić w byle czym, prawda? — stwierdził oburzony Clostan. — Popatrz na to w inny sposób — powiedział, opanowując niecierpliwość. — Takie ubranie będziesz zakładał na Zgromadzenia przez całe Obroty, zanim je zedrzesz. — Mocno zgniótł tkaninę w dłoniach, a potem rozciągnął ją energicznie, by pokazać, jaka jest mocna. — Musiałbyś wydać o wiele więcej na tańsze materiały, by wyglądać tak samo elegancko przez tak długi czas. Odzież dobrej jakości to inwestycja.
— A ty poczyniłeś ich wiele — przyciął mu w odpowiedzi Robinton. Clostan odpowiedział uśmiechem nie pozbawionym złośliwości.
— Może i tak, ale wybierałem rozsądnie, więc zawsze mam siew co przebrać w zależności od wymogów chwili, pogody i pory roku. Poza tym pacjenci nabierają otuchy na widok eleganckiego uzdrowiciela.
Starając się zachować obiektywizm, a także ze względu na ślub z Kasią, Robinton pogładził tkaninę, a potem przyłożył ją do twarzy. Uznał, że głęboki rudy odcień rzeczywiście podkreśla jego karnację.
— Jeśli ci to dobrze uszyją — Clostan gestem poprosił krawca, by wziął miarę — będziesz zadowolony, że poświęciłeś trochę czasu i wysiłku. Zastanów się też nad paroma nowymi koszulami — dodał, podsuwając mu materiały w innych kolorach. — Masz tylko trzy.
Robintona, który właśnie podnosił ramiona do miary, aż kusiło, by dać Clostanowi w nos za jego impertynencje. Zamiast tego zaczął się śmiać. Z siebie.
— I nowe spodnie. Te, w których tu przyjechałeś, są już zdarte do żywego od konnej jazdy, i to w niestosownych miejscach — dodał Clostan, lustrując dolną część pleców Robintona.
Harfiarz rano sam doszedł do takiego wniosku, zamówił więc też koszule i spodnie, w tym jedne ze skóry, by trudniej było je zedrzeć w siodle. W cichości serca zazdrościł Iforowi i Mumolonowi ich skórzanych spodni.
Gdy przyszedł ponownie, by krawiec mógł dopasować ubrania, był bardzo zadowolony z rezultatów i długo podziwiał swoje odbicie w wysokim lustrze. W dodatku wszystkie ubrania były tak wygodne, że zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej nie wpadł na to, by uszyć sobie coś na miarę. Pewnie dlatego, że na stoiskach w czasie Zgromadzenia zawsze łatwo było znaleźć za rozsądną cenę coś, co na niego pasowało — mniej lub bardziej.
Był wdzięczny Clostanowi i przyniósł mu bukłak dobrego bendeńskiego wina.
— Ale mi dogodziłeś — ucieszył się Uzdrowiciel, przyjmując prezent z wdzięcznością. — Jedyna wada tej Warowni to paskudne wina.
Robinton całkowicie zgadzał się z tą opinią.
Uśmiechając się na wspomnienie tej historii, otworzył koszyk z żarami nad stołem do pracy. Bardzo się z Kasią ucieszyli, że udało się im znaleźć taki ładny mebel. Z radością ustawili go w pokoju. Wziął Sonatę ze stojaka, na którym zostawiła ją matka, wyjął pióro i nową, przyciętą w prostokąt skórę — Kasia obiecała, że będzie się troszczyć, żeby zawsze miał pod ręką zapas materiałów piśmiennych dobrej jakości — i zaczął przepisywać Sonatę, żeby Merelan zabrała ją do Cechu Harfiarzy. Może nawet zobaczy ją Petiron i znajdzie kilka błędów, bo napisana jest przecież w klasycznym stylu. Uśmiechnął się z żalem, śmigając piórem po pergaminie: nie potrafił sobie wyobrazić, że ojciec jest zadowolony z czegoś, co napisał jego syn.
Przeczytał partyturę, sprawdzając, czy nie zrobił w niej błędów, i zaczął marzyć, jak też Kasia zareaguje, gdy usłyszy ją po raz pierwszy. Jeśli będzie choć w połowie tak szczęśliwa jak matka…
Przez chwilę spacerował po pokoju, zatrzymał się i nalał sobie wina, a potem wrócił do stołu i zaczął przepisywać ballady miłosne. Wiedział, że matce również się spodobają. Może nawet kilka z nich zechce śpiewać jako bisy na koncertach. Skończył pisanie, popijając wino, zwinął nuty i przewiązał ładną wstążką, żeby je później dać matce.
Wychylił jeszcze jeden kubek, a potem uświadomił sobie, że zbliża się świt, więc położył się wreszcie i zmusił do snu.
ROZDZIAŁ XIII
Chociaż Robinton pracował przez prawie całą noc, i tak wstał o świcie; zapomniał zasłonić małe okrągłe okienko i słońce zaświeciło mu prosto w oczy. Poczuł się jednak wypoczęty i wyskoczył z łóżka. Powietrze było tak czyste, że wydało mu się, iż bez trudu dojrzy Wysokie Rubieże za wodami szerokiej zatoki… co przypomniało mu, że nie dowiedział się, czy Lord Faroguy przyjął zaproszenie Melongela na jego ślub. To znaczy nie tylko na jego, poprawił się, bo w czasie Zgromadzenia wiele par miało zawrzeć związki małżeńskie. Ubierając się, jęknął na myśl, że będzie musiał spędzić cały ranek na Sądzie Zgromadzenia. Cóż przynajmniej dzięki temu będzie zajęty tak, że nie zdąży się zdenerwować.
Przy śniadaniu przysiadł się do dostana, a uzdrowiciel przyjrzał się krytycznie jego nowemu strojowi.
— Ano, rzeczywiście zrobiłem ci przysługę, stary — powiedział i z dumą wciągnął powietrze, wracając do chleba z serem.
— Ty też wyglądasz wspaniale — odparł Robinton, umiejąc już teraz odróżnić dobrze skrojone ubranie.
Clostan popatrzył po sobie, jakby nie pamiętał, w co się rano ubrał.
— Ano, nie najgorzej. Może się przebiorę przed tańcami. To znaczy — dodał, wymierzając Robintonowi kuksańca w żebra i chytrze przewracając oczami — jeśli będzie mi wolno zatańczyć z piękną panną młodą, Kasią.
— Ponieważ chodzi o ciebie, a ja tyle ci zawdzięczam, pozwolę ci zatańczyć z Kasią, kiedy będę grać.
— Coo? — Clostan udał zaskoczenie i oburzenie. — Każą ci grać do tańca w dzień własnego ślubu?
Robinton uciszył go:
— Jestem harfiarzem. Muszę grać, kiedy wypada moja kolej. Nie odprawiłbyś dzisiaj z niczym chorego, prawda?
— No cóż, najpierw bym się przebrał — odparł Clostan, strzepując z rękawa wyimaginowany okruszek. — Trzymam cię za słowo z tym tańcem — powiedział, wstając. — A teraz naprawdę muszę zrobić obchód — dodał i już go nie było.
Do sali wszedł Lord Melongel, wyglądający poważnie w ciemnobrązowym ubraniu z wąską złotą lamówką przy szyi i ramionach. Na jego twarzy pojawił się uśmiech aprobaty, gdy zauważył nową odzież Robintona.
— Wyglądasz odpowiednio na tę okazję, to pewne — powiedział. — Aha, wczoraj nadano wiadomość z Wysokich Rubieży. Lord Faroguy nie będzie mógł przyjechać.
— Spodziewałem się tego. Dobrze się czuje?
Melongel lekko spochmurniał. Potarł policzek.
— Jest jedna dziwna rzecz. Znam Faroguya od bardzo dawna. Nieraz dostawałem od niego wiadomości, a zawsze pytał o Juvanę. Wiesz, kiedyś spędziła cały Obrót razem z Lady Evelene. Dziwne, że tym razem tego nie zrobił.
Robinton uczuł przypływ niepokoju.
— Jeśli jest chory, to może wiadomość została nadana przez kogoś innego?
— Farevene i tak by o nią spytał. — Melongel zmarszczył brwi. — No cóż, dziś będziemy i tak dość zajęci bez dokładania sobie dodatkowych zmartwień. Widzę, że zjadłeś, więc chodźmy do Sali Sądowej. Przed nami pracowity ranek.
Robinton wstał, tłumiąc westchnienie. W odróżnieniu od większych Warowni, w Tilleku sądy odbywały się w kamiennym budynku pośrodku zabudowań, czyli zarazem w środku Zgromadzenia, które już było w pełnym rozkwicie. Handel szedł wartko i w oficjalnych cechowych straganach, i w niezależnych kramach. Cała flota rybacka zakotwiczyła w porcie lub przy molach, a żagle na horyzoncie wskazywały, że wkrótce tłum jeszcze zgęstnieje, powiększony o nowo przybyłych pasażerów. Melongel i Robinton musieli zwolnić krok, dostosowując się do tempa ludzi na rynku, którzy witali Władcę Warowni uśmiechami lub uprzejmymi skinieniami głowy.
Robinton poczuł, że ktoś go pociąga za rękaw i ze zdziwieniem spostrzegł Pessię, a za nią tłumek złożony z Sucha, Tortola, Varola i Klady, która, bezpiecznie ukryta za potężną postacią ojca, spoglądała nieśmiało, póki nie padł na nią wzrok Robintona, zmuszając dziewczynę do rejterady.
— Witaj w dniu Zgromadzenia, Lordzie Melongelu — powiedziała Pessia, kłaniając się uprzejmie władcy. Potem spojrzała na Robintona, a na jej twarzy zakwitł dumny, choć nieśmiały uśmiech. — Zrobiłeś dla nas bardzo wiele, szczególnie dla Saday. To dla ciebie i twojej żony — rzuciła mu dużą paczkę i umknęła, zanim zdążył ją powstrzymać. Reszta pomknęła w jej ślady, jak liście zdmuchnięte z drzewa jesienną wichurą.
— Ludzie od Muru? — spytał Melongel.
— Tak. — Robinton starał się wypatrzyć, w którą stronę pobiegli, ale tłum był tak gęsty, że mimo wysokiego wzrostu nie udało mu się niczego zauważyć.
Melongel gestem zachęcił go, by odwinął paczkę, a uczestnicy Zgromadzenia uprzejmie rozstąpili się wokół nich.
Płótno było nowe i pachniało kwaśnym barwnikiem, ale gdy Rob je rozwinął, aż westchnął z podziwu, podnosząc do góry drewnianą misę.
— Wspaniała! — powiedział Melongel. — Naprawdę wspaniała! Zaczęli oglądać prezent, gładzić misę palcem wyczuwając cienkość gładkich ścianek. Odkryli, że górną krawędź otacza wianuszek kwiatów, tak doskonale wyrzeźbionych, że niemal wykwitały wprost z drewna, nie sprawiając wrażenia zwykłej snycerki.
— Przepiękny dar, Harfiarzu. I to zasłużony.
Melongel dotknął rękawa Robintona, proponując, by ruszyli z miejsca. Byli blisko Sądu, a grupki podekscytowanych mężczyzn i kobiet uważnie im się przyglądały. Robinton starannie zawinął prezent, dopasował swój krok do niższego wzrostem Władcy Warowni i wkrótce wśród ogólnych uśmiechów wkroczyli do budynku, gdzie mieli zasiąść w prezydium Sądu.
Tego dnia los wciąż uśmiechał się do Robintona. Słuchali właśnie wyjaśnień i tłumaczeń jakiegoś dzierżawcy, który zaniedbywał się w pracy na roli i nie dbał o obejście, gdy pojawił się posłaniec i wsunął Lordowi Melongelowi karteczkę do ręki. Ten przeczytał, westchnął i z uśmieszkiem podał liścik Robintonowi.
— Możesz wyjść. Masz inne, ważniejsze obowiązki — mruknął.
Przeczytawszy notatkę, Robinton wcale nie był pewien, czy chce skorzystać z wymówki i opuścić salę. Dowiedział się bowiem, że przyjechał F’lon z Gospodarzem Bourdonem i jego żoną, Brashią, którzy oczekiwali go w apartamentach Juvany. Spotkania z rodzicami Kasi obawiał się o wiele bardziej niż nudy na posiedzeniu Sądu. Przez chwilę się ociągał, lecz Melongel obrzucił go surowym spojrzeniem. Odsunął więc krzesło, kiwnął głową w stronę Minnardena i niesolidnego gospodarza i ruszył do wyjścia.
Gdy tylko wyszedł z Sali Sądowej, natychmiast zauważył, że głowy wszystkich zebranych są zwrócone w stronę wzgórz Warowni, gdzie wygrzewał się w słońcu spiżowy smok. Jaki jeździec, taki smok, pomyślał Robinton. Simanith popisywał się rozkładaniem na całą szerokość lśniących skrzydeł, by wreszcie, z ostrym trzaśnięciem, które wydały ich czubki, złożyć je na plecach i rozciągnąć się w słońcu. Przednie łapy zwisały ze skały.
F’lon opierał się o framugę wejściowych drzwi do Warowni. Uśmiechnął się na widok harfiarza.
— Przywiozłem ich całych i zdrowych — powiedział, klepnął Robintona po plecach, a potem odsunął od siebie, by przyjrzeć się jego nowemu ubraniu. Gwizdnął, a w jego bursztynowych oczach zalśniła przekora.
— Oho, ktoś cię. tu nauczył paru rzeczy. Może to urocza Kasia?
— Sam potrafię wybierać sobie ubrania — mruknął Robinton, a potem zniżył głos, gdy F’lon ciągnął go do Warowni: — Dlaczego musiałeś ich przywieźć tak wcześnie?
— Wcześnie? Według mojego czasu wcale nie jest wcześnie, stary. Nic się nie przejmuj. Postaram się, żeby nie zrobili ci krzywdy.
Robinton chciał się skierować przez szeroką sień ku schodom, ale F’lon sprawnie poprowadził go w innym kierunku.
— Tędy — powiedział i popchnął go w stronę bocznej salki, która służyła jako pokój do prywatnych rozmów. — Oto i on — zaanonsował triumfalnie i zatrzymał się w progu, przepuszczając Robintona.
— Jesteś, Robintonie! — Juvana wstała, żeby go powitać i podprowadzić ku swoim rodzicom, którzy siedzieli na kanapie z wysokim oparciem.
Gwałtownie przełykając ślinę, Robinton uśmiechnął się nerwowo do Gospodarza Bourdona, posiwiałego mężczyzny o spalonej słońcem cerze. Jego zielone oczy, nieco ciemniejsze niż Kasi, były lekko skośne, podobnie jak u niej. Matka, kobieta o słodkiej twarzy i popielatych włosach, uśmiechnęła się uroczo do niego i wstała energicznie.
— Och, Czeladniku, nawet nie wiesz, jak się cieszymy! — wykrzyknęła, podeszła do Robintona i wzięła go za rękę. Bourdon już miał coś powiedzieć, ale zamknął usta, bezradnie rozłożył ręce i pozwolił mówić żonie. — Tak się martwiliśmy, że bez końca będzie opłakiwała Merdina…. — Twarz kobiety spochmurniała na moment, ale już po chwili rozjaśniła się tym samym, przepięknym uśmiechem. — A kiedy napisała do nas — zwróciła się ku mężowi, by potwierdził jej słowa, a on cierpliwie skinął głową— byliśmy uszczęśliwieni, ale nawet nie marzyliśmy, że pojedziemy na jej ślub tak daleko od Mardeli. I to w tak pracowitym okresie! — Bourdon ponownie skinął głową.
— Zapewniam państwa, że zawsze z przyjemnością pomagam mojemu serdecznemu przyjacielowi — skłonił się F’lon.
Bourdon odchrząknął.
— Kasia mówi, że dobrze się czujesz na morzu.
— No, nie choruję — przyznał Robinton
— I duma nie przeszkadza ci pomagać przy patroszeniu i soleniu.
— Chodź, Robintonie, usiądź — zaprosiła go Juvana, gestem wskazując sofę po przeciwnej stronie. — Mam wrażenie, że chętnie wyszedłeś z Sali Sądowej… — posłała mu przekorne spojrzenie z ukosa. — Twoja matka już się widziała z moimi rodzicami i poszła na górę ratować Kasię przed atakiem nerwowym.
— Kasia się denerwuje? — Robinton z trudem panował nad głosem, by nie zdradzić własnego podekscytowania.
Juvana zaśmiała się.
— To jej prawo. No, no, wyglądasz równie wspaniale jak ona. Clostan?
— Mhm — przytaknął Robinton, spoglądając ukradkiem na F’lona, który mrugnął, a potem przewrócił oczami, na znak, że wydało się drobne kłamstewko harfiarza.
— A to co? — spytała Juvana, dotykając pakunku z misą, który Robinton wciąż miał pod pachą. — Wcześniejszy prezent?
Zadowolony, że pojawił się temat do rozmowy, Robinton pokazał wszystkim misę i opowiedział, jak bardzo się cieszy, że Saday mu uwierzyła.
— Ach, to ci ludzie od Muru — stwierdziła Brashia, a Robinton jęknął, bo miał już tej historii po dziurki w nosie. — Kasia nam pisała, jaki jesteś mądry.
Bourdon zaśmiał się.
— Łebski z ciebie chłopak. To nigdy nie zaszkodzi.
Pojawiła się jedna z posługaczek kuchennych z tacą pełną przekąsek, kubków z klahem, kieliszków z winem, herbatników i ciasteczek. Robinton zaraz pomógł jej ustawić tacę. Gdy Juvana spytała rodziców, czego maj ą ochotę się napić o tej porze, zajął się podawaniem napojów i ciastek, odzyskując przy tych prostych czynnościach nieco równowagi ducha.
— Ciężko pracujecie o tej porze w Mardeli? — spytał uprzejmie Bourdona.
— Teraz przepływają grubogony. Znasz je?
— Mamy tu północną odmianę, brązy — odparł Robinton z taką swobodą, jakby codziennie gawędził na temat gatunków ryb.
Bourdon pokiwał głową z aprobatą.
— Dobre jedzenie, te brązy.
— Czy twoja matka dzisiaj zaśpiewa? — spytała nieśmiało Brashia. — Wszyscy w Mardeli wiedzą o Mistrzyni Śpiewu, ale mało kto miał okazję ją słyszeć w naszym odległym gospodarstwie.
— Takie ma plany — odpowiedział, któryś raz z kolei wdzięczny losowi za taką matkę. Szkoda, że jej tu nie ma, ułatwiłaby mu tę rozmowę.
— Coś specjalnego? — spytała Brashia, przechylając głowę w ten sam wdzięczny sposób, co Kasia.
— Kilka pieśni skomponowanych przez samego Robintona — odparła Juvana, udając, że nie widzi jego groźnego spojrzenia. — On przesadza z tą skromnością. Melongel uważa, że nasz Robinton jest równie dobrym kompozytorem, jak jego matka — śpiewaczką.
— Teraz to ty przesadziłaś, Juvano — zaprotestował.
— Nie sądzę — upierała się, niewzruszona. — Kasia podziela moje zdanie.
— Ona jest stronnicza — wtrącił się F’lon oparty o framugę drzwi. Obracał w palcach kieliszek, a w oczach pobłyskiwały mu złośliwe iskierki. — Ale sam przyznam, że Rob machnął parę dobrych kawałków.
— Usłyszymy kilka z nich? — Brashia odwróciła się na kanapie, by spojrzeć na Robintona.
— Pewnie usłyszycie wyłącznie pieśni Roba — dodał F’lon. — Większość najlepszych współczesnych ballad jest jego.
— Naprawdę?
— Wszystkie nowe i połowa poprawionych Ballad Instruktażowych to robota naszego Robintona.
Jeśli F’lon i Juvana uważali, że w ten sposób pomogą mu na tym pierwszym spotkaniu z rodzicami Kasi, to bardzo się pomylili.
— Myślałem, że to twój ojciec tak dużo komponuje — powiedział Bourdon, nieco zbity z tropu.
— Obaj komponują — wyjaśniła Juvana, a F’lon uzupełnił jednocześnie z nią: — Muzykę Roba można śpiewać.
— Nie musisz przypadkiem przywieźć na Zgromadzenie żadnych innych gości? — spytał Robinton tak uprzejmie, jak potrafił.
— Ależ nie, zarezerwowałem ten dzień wyłącznie na twoje potrzeby — odparł jeździec z ukłonem.
— To może chciałbyś sobie obejrzeć Zgromadzenie? — W głosie Robintona słychać było irytację.
Juvana zaśmiała się.
— Już więcej nie będziemy, Rob. Nie powinniśmy tak ci dokuczać, szczególnie dzisiaj.
— Cieszę się, że to mówisz, Pani Warowni.
— Daj spokój, Rob — odparła i dotknęła jego ramienia. — Niedługo będę twoją siostrą, wiesz?
Robinton na moment poczuł całkowitą pustkę w głowie.
— Chyba mi nie powiesz, że ten drobiazg umknął twojej uwagi? — spytał F’lon, zachwycony zakłopotaniem przyjaciela. — A Lord Melongel będzie twoim bratem. Prawda? Dobry interes, Harfiarzu.
Rob poczuł, że dłoń Juvany delikatnie ściska jego przedramię. Czując się jak ostatni głupiec, odwrócił się i popatrzył na nią.
— Tak jest, będzie twoim bratem — potwierdziła łagodnie. Potem uśmiechnęła się do zebranych. — W życiu nie myślałam, że uda mi się przegadać harfiarza.
— Ale ja przecież nie dlatego biorę Kasię za żonę…
— Oczywiście, że nie — zgodziła się Juvana.
— Kochany chłopak — rozpromieniła się Brashia.
— Dobry wiatr mu w żagle dmucha — wtrącił Bourdon.
— Lepiej zamknij usta, Rob — dokuczył mu F’lon spod drzwi.
— F’lonie, przestań podpierać tę framugę i przynieś harfę, którą Robinton zrobił dla Kasi — powiedziała Juvana. — Wiesz, gdzie stoi. I powiedz Kasi, że wszystko świetnie idzie.
Gdy tylko F’lon wyszedł, obdarzyła Robintona współczującym uśmiechem.
— Nieraz bywa po prostu okropny, prawda? Zdaje mi się, że jeźdźcy potrafią być jeszcze bardziej złośliwi niż harfiarze…
Robinton wciąż zastanawiał się nad swoim przyszłym pokrewieństwem z Władcą Tilleku.
— Ja naprawdę o tym nie pomyślałem — wyznał.
— Pewnie, że nie — odparła natychmiast Juvana. — Clostana można by podejrzewać o takie knowania, ale ciebie w żadnym razie.
— Kasia powiedziała, że pożyczacie jacht na podróż poślubną — powiedział Bourdon. — Dużo pływałeś?
— Tylko z portu w Forcie do Isty, a potem byłem na siedmiodniowym rejsie rybackim z kapitanem Gostolem. To on pożycza nam jacht.
— Ach, tak?
— Właśnie. Wczoraj kazał nam pływać po całym porcie, tam i z powrotem — zaśmiał się Robinton. — Sprawdzał, czy Kasia się na tym zna, bo dobrze wiedział, że ja nie mam pojęcia.
To stwierdzenie zjednało mu dodatkową sympatię Bourdona, który pochylił się ku niemu i zaczął objaśniać sekrety małych łodzi żaglowych. Rozmowa toczyła się gładko, aż wszedł F’lon z harfą. Niósł ją z szacunkiem, jaki zwykle rezerwował tylko dla Simanitha. Podał instrument Robintonowi, szepcząc: „Jest przepiękna”.
Bourdon wraz z Brashią podeszli, by przyjrzeć się płaskorzeźbom, inkrustacji i strunom. Naturalnie, poprosili Roba, by coś zagrał, bo chcieli usłyszeć, jaki ma ton.
Gra całkowicie przywróciła Robintonowi równowagę. Juvana zauważyła to, przeprosiła ich i pobiegła do innych zajęć.
Od niepamiętnych czasów nie było tak wspaniałego Zgromadzenia jak to, podczas którego Robinton zaślubił Kasię przed Salą Sądu, wobec Pana i Pani Warowni, Harfiarza Minnardena i Mistrzów innych Rzemiosł, którzy przybyli by uczestniczyć w tej radosnej uroczystości. Nie zdawał sobie sprawy, że byli pierwszą z sześciu par, biorących ślub tego dnia. Nie widział nikogo poza Kasią. Z tyłu stali świadkowie: matka, promienna, odziana w błękitną suknię, a u jej boku F’lon i Groghe, który oświadczył, że jest tu oficjalnie, w imieniu Władcy Warowni Fort. Rodzicie Kasi stali u jej boku: matka zarumieniona i zemocjonowana, ojciec pełen dumy i godności.
Jeszcze nigdy Robinton nie przemawiał wobec tak wielkiego tłumu. Śpiewanie było zupełnie inną sprawą niż wypowiedzenie kilku słów tak, by włożyć w nie całe serce. Musiał wpierw odchrząknąć i wziąć głęboki oddech, ale wreszcie ogłosił wszem i wobec swoją intencję: oto pragnę być kochającym, dobrym, troskliwym mężem, który będzie dbał o żonę całe życie, wychowa wraz z nią dzieci i będzie utrzymywał rodzinę.
Trzymając dłoń Kasi, zajrzał w jej promienne, radosne oczy, z których ustąpił dawny smutek, a ona — też najpierw odchrząknąwszy — głośno i wyraźnie wygłosiła swoją deklarację. Uśmiechnęła się jeszcze radośniej, gdy doszła do fragmentu mówiącego o dzieciach, i puściła do niego oko.
— Słyszeliśmy wasze obietnice, Robintonie i Kasiu — ogłosił Melongel, oficjalny i surowy jako Władca Warowni.
— I potwierdzamy je — dopowiedział Mistrz Minnarden, podczas gdy inni Mistrzowie półgłosem wygłaszali zwyczajową odpowiedź. Tłum zaczął wykrzykiwać gratulacje i życzenia wszystkiego najlepszego.
Twarz Melongela rozjaśniła się w uśmiechu, gdy podał im dłonie, zanim przeszedł do następnej pary nowożeńców.
— Braciszku… — szepnął żartobliwie do Robintona.
— Pocałuj ją wreszcie! — zawołał F’lon. Gdy ani Robinton, ani Kasia nie drgnęli, złapał ich za ramiona i popchnął ku sobie.
Iskra elektryczna, która przeskoczyła z ust do ust, jakby ogarnęła całe ciało Robintona — i jego żony, która tak umie się do niego przytulała. Niemal się zdenerwował, gdy ręce F’lona ich rozdzieliły.
— Tak się cieszę, kochana córeczko — powiedziała Merelan, obejmując zamyśloną nagle Kasię. W oczach matki lśniły łzy, ale płacz nigdy nie szkodził jej urodzie. Potem zastąpiła ją Brashia, która zamknęła córkę w mocnym uścisku, płacząc tak rzęsiście, że nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Bourdon tak mocno potrząsał ręką Robintona, że mało brakowało, a byłby uczynił ją niezdatną do gry tego wieczoru. F’lon upierał się, że koniecznie musi pocałować Kasię — jeden jedyny raz, żeby wiedziała, co straciła. Potem Merelan z całej siły objęła Robintona; musiał w końcu uwolnić się z uścisku, ujmując ją za ramiona.
— Bądź tak szczęśliwy, jak ja z twoim ojcem — szepnęła tylko, a gdy zastygł w napięciu, lekko go odsunęła i zmierzyła twardym, długim spojrzeniem. — My naprawdę zawsze byliśmy szczęśliwi… we dwoje — dodała. Uświadomił sobie, że matka mówi prawdę: to tylko on był dla ojca zawalidrogą. — Ty masz tak wielkie serce, że zdołasz pokochać cały świat — powiedziała jeszcze i wypuściła go z objęć.
Groghe nieśmiało pocałował Kasię w policzek. Powiedział, że zawsze z radością powita ją w Warowni Fort i ma nadzieję, że będzie miał często po temu okazję.
W tym czasie kolejne trzy pary wzięły ślub przy wtórze radosnych okrzyków.
— Muszę się napić — oświadczył F’lon i zaczął prowadzić ich ku stołom rozstawionym wokół placu do tańca. Dwa ze stołów ustawiono na podwyższeniach po obu stronach estrady muzyków: ten z prawej był dla nowożeńców i tam właśnie F’lon powiódł swoją grupkę.
Rozpromieniony winiarz wyszedł do nich wpół drogi, z tacą pełną podzwaniających kieliszków.
— Wiem, że nie powinienem tego robić, ale podaję wam bendeńskie wino… wyłącznie na prośbę smoczego jeźdźca— powiedział, pochylając się, by szeptem powiadomić ich o swojej zdradzie. Uśmiechnął się serdecznie do Kasi i podsunął jej tacę. Jej także uśmiech nie schodził z twarzy, gdy sączyła cudownie chłodne, orzeźwiające bendeńskie białe wino.
Wszyscy dostali kieliszki i zasiedli przy stole, a posługacze kuchenni pospiesznie zaczęli podawać jedzenie.
Robinton nie pamiętał, kiedy zapełniły się wszystkie miejsca przy stole. Wszystko zlało się w jeden zamazany obraz, przepełniony szczęściem: Kasia była jego, a matka przyjechała na ślub. Okazało się, że rodzice Kasi są mili i nie czuł się już skrępowany, gdy słuchał rozlicznych rad Bourdona, dotyczących żeglowania. Ale jeśli F’lon nie przestanie mu dokuczać, to w końcu dostanie w zęby, choćby nawet Kasia śmiała się z konceptów jeźdźca do rozpuku, podobnie jak jej rodzice i jego matka.
Mistrzyni Śpiewu rozpoczęła koncert jedną z pieśni miłosnych, które Robinton napisał dla Kasi, ale była na tyle miła, że nie wspomniała o autorstwie. Towarzyszyli jej Minnarden, Ifor, Mumolon i kilkoro miejscowych muzyków. Po zakończeniu rozległy się huraganowe brawa i głośne żądania bisu. Brashia oniemiała, gdy cudowny głos Merelan wznosił się w radosnych frazach, a potem szepnęła:
— Jest w każdym calu tak dobra, jak mi mówiono, w każdym calu!
— Dumny jesteś z matki, co? — powiedział Bourdon, przechylając się przez stół. Twarz mu poczerwieniała z zadowolenia i od dobrego bendeńskiego wina. — I masz po temu powody.
— I ona jest z niego dumna — zapewniła Kasia, otaczając dłońmi ramię Robintona i przytulając do niego na chwilę twarz.
Ich nogi splotły się pod stołem tak mocno, iż Robinton miał nadzieję, że obrus dobrzeje zasłania — i że nie będzie musiał wstawać. Na szczęście, rzeczywiście nie musiał. Choć był gotów grać w zespole na zmianę z innymi, Minnarden celowo go pomijał, gdy nadchodziła jego kolejka.
Lewa noga zdrętwiała mu pod stołem, a gdy Kasia musiała na chwilę wyjść za potrzebą, wyraźnie utykała przez kilka pierwszych kroków. Poszły z nią Brashia i Merelan, uspokajając Robintona, który nie chciał ani na chwilę tracić żony z oczu, że będzie z nimi całkiem bezpieczna.
Gdy tylko obsłużono zaproszonych gości i Władców Warowni, za stołami usiedli ci, którzy mieli ochotę na płatny posiłek. Wiele ludzi zaczęło spacerować między straganami i rozkoszować się piękną pogodą.
Muzyka rozbrzmiewała dalej, choć już mniej oficjalnie — tylko jako przyjemne tło imprezy.
— Denerwujesz się, kochanie? — spytała Kasia, spostrzegłszy, że mąż wystukuje palcami rytm po stole.
— Nie, nie, to z przyzwyczajenia — wyjaśnił. — Nie ma takiej rzeczy, dla której bym cię opuścił. Ani dzisiaj, ani nigdy.
— Ale będziemy tańczyć, prawda? — spytała, z naiwną minką otwierając szeroko oczy.
— Oczywiście. Przez całą noc.
— Nie przez całą… — odparła szeptem, a zmysłowy uśmiech pojawił się na jej wargach. A potem zachichotała, widząc jego minę.
Rzeczywiście tańczyli, a Robinton pozwolił porwać do tańca swą młodą żonę tylko Lordowi Melongelowi, jej ojcu i Groghemu. Docinki F’lona doprowadzały go do szału.
— Nie denerwuj się tak — powiedziała Kasia, poważniejąc na chwilę. — On cię lubi, a podejrzewam, że te wszystkie wygłupy mają ukryć jakiś bardzo poważny problem, o którym nie może i nie chce ci powiedzieć — stwierdziła z uśmiechem. — Wzdycha tak, że nie zdziwiłabym się, gdyby sam był zakochany.
— F’lon? — zdziwił się Robinton. Domysły Kasi pozwoliły mu ujrzeć zachowanie przyjaciela w innym świetle i pożałować, że nie był dla niego milszy. Widział przecież, że F’lon jest poważny i zamyślony między przypływami szaleńczego humoru. Dzisiaj nie sposób było spytać, co go dręczy, ale koniecznie trzeba będzie zrobić to jutro. Potem przypomniał sobie, że pewnie ani on, ani Kasia, nie spotkają F’lona następnego dnia. Pozwolił więc spiżowemu jeźdźcowi zatańczyć ze swoją żoną i obserwując ich, porozmawiał z Simanithem.
Simanithu, co dręczy mojego przyjaciela, F’lona?
Smok milczał tak długo, że Robinton zaczął się zastanawiać, czy w ogóle go usłyszał.
Słyszałem. Nie wiem. Czasem nie wszystko mi mówi.
Ton głosu Simanitha, tak podobnego do głosu jego jeźdźca, był smutny i pełen niepokoju.
Dużo myśli o Larnie i nie jest szczęśliwy.
Larna? Imię to budziło jakieś wspomnienia, ale dopiero pod koniec tańca Robinton przypomniał sobie, że Larna była nieznośną dziewczynką, córką dawnej Władczyni Weyru. F’ łon tak źle potraktował kiedyś tę małą, że wpakował się w kłopoty wobec Caroli i całego Weyru. Ale małe dziewczynki dorastają. Robintonowi podobała się myśl, iż Larna wyrosła na taką śliczną dziewczynę, że zawróciła F’lonowi w głowie. Ale zakochani zawsze pragną, by wszyscy naokoło się kochali. Westchnął i poszedł upomnieć się o towarzystwo Kasi na resztę wieczoru.
Udało im się wymknąć niezauważenie podczas jednego z wolnych, popularnych tańców. Nikt ich nie zatrzymywał, gdy przechodzili z oświetlonego żarami placu tanecznego do niezwykle cichej Warowni. Nawet stare cioteczki i wujkowie wyszli zabawić się na Zgromadzeniu, podobnie jak cała służba i pomocnicy kuchenni.
— Popatrz! — Kasia wskazała na wzgórze, gdzie dwa jasnozielone, powoli wirujące kręgi wskazywały, że Simanith czuwa. Pomachała mu ręką i aż drgnęła, gdy smok mrugnął.
— Uważaj, bo smok widzi wszystko, co się dzieje wokół niego — powiedział Robinton, również pomachał ręką i roześmiał się, gdy Simanith znowu zamrugał.
— Czy on wie, co dręczy F’lona?
— Powinien, właśnie on ze wszystkich istot na Pernie — odparł. — Ale nie wie.
Weszli do Warowni. Większość żarów pozamykano dla oszczędności; uchylono tylko tyle koszyków, by można było trafić na schody.
— Musisz zabrać ze sobą dostana także następnym razem, gdy pójdziesz kupować ubrania — powiedziała, gdy wbiegali po schodach na górę.
— Teraz, kiedy mam ciebie do pomocy? — parsknął na myśl, że mógłby poprosić kogoś innego.
Zamilkli, bo wspinaczka na ich piętro była męcząca. Wreszcie tam dotarli, zdyszani i zmęczeni. Kasia zachichotała, gdy Robinton wziął ją na ręce i przeniósł przez próg, a potem stanowczym gestem zamknął drzwi i przekręcił klucz. Nawet F’lon nie śmiałby im teraz przeszkadzać.
O świcie wymknęli się z Warowni, niosąc rzeczy potrzebne do żeglowania. Ręka w rękę pobiegli na molo, gdzie czekał na nich jacht. Minęli ludzi śpiących na krzesłach, opartych o stoły, a nawet niekiedy leżących pod stołami. Chorągwie lekko trzepotały nad kilkoma budkami, które jeszcze pozostały na placu. Gdy pakowali rzeczy, śmiejąc się z tego, że nikt ich nie zauważył, Robinton spojrzał na wzgórza. Ani śladu wylegującego się tam przedtem smoka.
Robinton nie pamiętał, czy pożegnał się z matką, ale przypuszczał, że tak, bo przypomniał sobie, jak dziękował rodzicom Kasi.
Dziewczyna poszła na rufę, by zająć miejsce przy sterze, a on odwiązał cumę dziobową, skoczył na dziób i odepchnął jacht od grubych odbojnic. Potem postawił żagiel, który natychmiast się wydął. Kasia wybrała żagiel, aż ładnie stanął na wiatr, a on przeszedł na rufę i usiadł koło niej w kokpicie.
Jakiś rybak wychylił się z kabiny większego kutra i leniwie pomachał im ręką, gdy przepływali przez szeroki port i dalej, na wody Tilleku. Przez następnych osiem dni i nocy nikogo więcej nie widzieli.
Ich świat ograniczał się do jachtu, wody i nieba, które przez pierwsze trzy dni lśniło błękitem, w odcieniu, jaki potrafi przybrać tylko jesienne niebo na tej szerokości geograficznej. Pogoda zresztą nie miała dla nich znaczenia; byli razem. Oprócz innych rzeczy, oboje uwielbiali świeżo złapane i natychmiast usmażone ryby. Czasem wędkował Robinton, a Kasia smażyła; niekiedy się zmieniali.
Potem pogoda się pogorszyła. W pierwszych porywach nawałnicy, która nadciągnęła z oszałamiającą prędkością, Kasia krzyknęła, by zrzucił żagle, zwinął je i umocował bom. Udało mu się to zrobić mimo deszczu, który smagał go po twarzy i mimo rozhuśtanych fal. Potem zszedł na dół, wyjął sztormiaki i szybko się ubrał, bo chciał zmienić Kasię przy sterze, by i ona mogła się przebrać. Gdy znów wyszedł na pokład, rzucił jej ubranie i skoczył, by przejąć ster, ale i tak mogła założyć ciepłą odzież dopiero po pewnym czasie, gdy jej twarz już pobladła od zimnego deszczu, który lał jak z cebra. Jacht wznosił się i opadał na wzburzonym morzu. Fale co chwila przelewały się przez burtę i Kasia głośnym krzykiem kazała mu sięgnąć po czerpak.
Woda bezustannie wlewała się na miejsce tej, którą udało mu się wygarnąć za burtę, ale jedną ręką wciąż ją wylewał, a drugą pomagał Kasi utrzymywać kurs. Malutki jacht wspinał się na spienione grzbiety olbrzymich fal, a potem spadał w doliny, wytrząsając ostatnie siły z żeglarzy. Robinton czuł, jak zęby mu dzwonią z zimna. Przez kurtynę deszczu widział, jak Kasia zaciska zęby i ściąga wargi. Wyglądała, jakby warczała na burzę. Niemal leżała na sterze, walcząc, by jacht cały czas był ustawiony dziobem do fal. Nie musiała mu mówić, że jeśli obrócą się rufą, łódź zatonie i wpadną do bardzo, bardzo zimnego morza. Prawdopodobnie nie przeżyliby wtedy tego sztormu; mieliby zdecydowanie większe szansę, gdyby udało im się utrzymać jacht na falach.
Wreszcie w pewnym momencie nisko idące chmury trochę się uniosły, wiatr osłabł i nacisk na ster nieco się zmniejszył. Bezwładnie padli obok siebie na koło sterowe, ciężko oddychając.
— Szybko — ponagliła go Kasia wskazując na maszt. — Jesteśmy w oku cyklonu i musimy to wykorzystać. Postaw żagiel do połowy. Tam jest brzeg, powinniśmy znaleźć jakieś miejsce, by przeczekać sztorm. Musi być tu jakaś zatoczka albo skalny występ, gdzie będziemy mogli zakotwiczyć.
Jej ton dodał mu sił i zrobił to, o co go prosiła. Potem pomógł Kasi postawić ten skrawek żagla, walcząc z porywistym wiatrem, i utrzymać ster. Wzięli kierunek na czarny masyw, majaczący na wprost.
O mało nie przegapili wejścia do zatoczki, choć dziób jachtu kierował się wprost na nie. Nagle Kasia wykrzyknęła z triumfem i uśmiechnęła się, nie wierząc szczęściu, bo jacht minął wejście, do zatoki i zostawił za sobą szalejące morze. Osłonięty skalnym masywem, kołysał się łagodnie, a fale niosły go ku niewyraźnie rysującym się klifom.
Rozglądali się nieufnie, ogłuszeni wielogodzinnym rykiem wichury, niepewni, czy wreszcie udało im się dotrzeć do zacisznej przystani.
— Kotwica…. Rob… rzuć ją. Nie możemy lądować — powiedziała, wskazując na dziób. — Mogą tu być skały… nic z tego.
Rzucił kotwicę i zobaczył, jak lina się napręża. Jacht się zatrzymał. Słychać było, jak skrzypią deski łodzi, kołysanej falami, gdy obracała się na uwięzi.
Kasia, kompletnie wyczerpana, opadła na ster. Rob też był u kresu sił, ale wiedział, że przede wszystkim musi sprowadzić ukochaną na dół i rozgrzać, na ile to możliwe. Udało mu się to, ale musiał ją niemal ciągnąć przez krótki odcinek, dzielący kokpit od kabiny. Otworzył luk w nadziei, że fale nie dostały się do środka i nie zalały jedynego schronienia, jakie im pozostało. Mało nie zrzucił żony ze schodów, ale w końcu obojgu udało się zejść. Wpełzła na koję, a on z trudem zamknął luk.
Dygotała jak w febrze, gdy do niej podszedł. Jakoś udało mu się ściągnąć przemoczone rzeczy z zimnego, sinego ciała. Otulił ją futrami. Jęknęła i chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej sił.
— Coś gorącego, koniecznie coś gorącego — mamrotał, próbując zesztywniałymi z zimna palcami zapalić zapałkę, a od niej węglowy piecyk, na którym gotowali posiłki. Kiedyś, dawno temu, napełnił kociołek wodą, na posiłek, którego potem nie udało mu się ugotować. Teraz niecierpliwie czekał, aż się zagrzeje na tyle, by mógł zrobić klah. Sam zje resztki rybnego gulaszu, który ugotowali… jak dawno temu? Słyszał szczękanie zębów i zdał sobie sprawę, że oboje wydają ten odgłos. Skoczył do koi i zaczął rozcierać ciało Kasi najmocniej jak potrafił, by pobudzić krążenie. Oparzył się w palec, dotykając pokrywki kociołka, by sprawdzić, czy woda jest już wystarczająco gorąca. Dowiedział się o tym namacalnie. Possał oparzone miejsce, zalewając wodą klah w proszku. Zamieszał i zaczął majstrować przy puszce ze słodzikiem. Wiedział, że słodycz łagodzi skutki wstrząsu i zimna.
Pociągnął łyk, by sprawdzić, czy Kasia się nie poparzy. Potem oparł ją o siebie, sam ze znużeniem wspierając się o grodź, i podniósł kubek do jej ust.
— Pij, Kasiu, musisz się rozgrzać.
Tak zmarzła, że ledwie mogła przełykać, ale jakoś się udało. Wmuszał w nią łyk za łykiem. Kiedy pokręciła głową i chrząknęła odmownie, sam wypił resztę. Zrobił następny kubek płynu, a potem postawił na ogniu zupę. Zasnął na moment, ale obudziła go para, z sykiem uchodząca z garnka. Zdjął go z ognia, zanim ciśnienie zdążyło zrzucić pokrywkę.
Nie był to długi odpoczynek, ale przywrócił nieco siły odpornemu, młodemu organizmowi. Nalał zupę do dwóch kubków i z powrotem postawił na ogniu kociołek z wodą. Rozgrzeje Kasię ręcznikami zamoczonymi w ciepłej wodzie. To powinno pomóc.
Wypił pół kubka zupy, jednocześnie ściągając mokry sztormiak. Znalazł na półce suche rzeczy. Wyciągnął najcieplejsze ubranie Kasi i grube, wełniane skarpety. Włożył je żonie, ale najpierw długo klepał jej pięty, by się rozgrzały, aż jęknęła i próbowała się odsunąć.
Woda już się zagrzała, więc namoczył ręcznik, przekładając go z jednej ręki do drugiej, odsunął futro i przyłożył go na moment do jej zmarzniętego ciała, by wniknęło w nie trochę ciepła.
Gdy karmił ją zupą, jej skóra straciła już niebieski odcień, ale Kasia leżała bez ruchu pod futrami, wyczerpana nawet tym niewielkim wysiłkiem, potrzebnym, by przełknąć jedzenie. Pod nimi mały jacht kołysał się łagodnie, naciągając linę kotwiczną. Rob ułożył się obok Kasi na koi, okrył ich oboje drugim futrem i wreszcie pozwolił sobie na luksus snu.
Przepełniony pęcherz obudził go wreszcie. Nie mógł się ruszyć, bo Kasia ułożyła się na nim, a obolałe mięśnie stawiały opór. Przez kilka chwil nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego tak głęboko zasnął. Zdziwiony, wyjrzał przez niewielki bulaj i za mgłą, kłębiącą się nad wodą, zobaczył ciemne zarysy brzegu. O burtę biły niewielkie fale, ale jacht stał mocno na kotwicy.
Powstrzymując jęk, zmusił zmęczone mięśnie do pracy. Wysunął się spod Kasi, choć mało nie spadł przy tym z koi. Żona nie poruszyła się, ale jej twarz nie był już taka biała, a z ust zeszła sina barwa. Dobrze otulił ją futrami i pokuśtykał na górę, otwierając luk. Powietrze było zimne i mokre od mgły, a na pokładzie walały się morskie śmieci. Stopień za stopniem, Rob wychylił się z kabiny, podszedł do burty, chwycił reling i ulżył sobie. Zaiste, była to wielka ulga.
Zaciekawiony, wbił wzrok w mgłę, by wypatrzyć, gdzie się zatrzymali, ale nie potrafił dostrzec żadnych szczegółów wybrzeża — jeśli było tam jakieś wybrzeże. Niektóre zatoczki okazały się po prostu płytkimi kieszeniami, które morze wymyło w skałach. Nieważne! Ta zatoczka ocaliła im życie.
Wrócił na dół.
Piecyk wygasł; cały węgiel się wypalił. Przyniósł nowy, rozpalił ogień i ogrzał sobie dłonie nad płonącym paleniskiem. Kasia jęknęła, poruszyła się i zakasłała. Bojąc się gorączki, dotknął jej czoła, ale było zimne. Zbyt zimne.
Napełnił kociołek z kanistra i postawił go z boku paleniska, a z drugiej strony zaczął podgrzewać zupę. Trochę się zadyszał, więc usiadł na brzegu koi i zaczaj powoli, głęboko oddychać. Po plecach przebiegł mu dreszcz i zdał sobie sprawę, że sam jest niemal tak wychłodzony jak Kasia.
Gdy klah był już gotowy, a zupa na tyle ciepła, by można ją było jeść, obudził Kasię i podparł ją poduszkami i workami. Niespokojnie poruszyła głową, mrugnęła i lekko zakasłała, jakby przepraszająco.
— Kasiu, obudź się. Musisz coś zjeść, kochanie.
Potrząsnęła głową z błagalnym wyrazem twarzy, choć jej oczy pozostały zamknięte.
Wreszcie je otworzyła, a gdy Rob napoił ją znowu, podziękowała słabiutkim uśmiechem i zasnęła.
Doszedł do wniosku, że to bardzo rozsądny pomysł. Skończył zupę i też wśliznął się pod futra. Poczuł zimne ramiona Kasi i zaczął je rozcierać tak długo, na ile starczyło mu sił.
Zasnęli znowu.
Robinton zaczął się martwić, kiedy kolejny długi sen wrócił mu siły, ale nie wyrwał Kasi z owego strasznego letargu. Robiło się coraz chłodniej. Drewniany kadłub jachtu nie chronił przed zimnem, które podstępnie wykradało ciepło z ich ciał. Ubrał Kasię w najcieplejsze rzeczy. Bez przerwy rozgrzewał kociołek, owijał go w ręczniki i mocował bezpiecznie przy jej stopach, które, mimo grubych skarpet, były zimne jak lód. Zmuszał ją bez przerwy do picia, a gdy się skarżyła, że brzuch jej pęknie od płynu, wymyślił, jak ma ją podtrzymać, by mogła wysiusiać się do wiadra.
Gdy mgła się nieco uniosła, okazało się, że zatoczkę otaczają nietknięte ludzką ręką ściany skalne i nigdzie nie ma śladu drogi, którą można by się udać po pomoc. Rob nie czuł się jednak na tyle pewnie, by samemu pożeglować na otwarte morze. Poza tym nie miał pojęcia, gdzie się znaleźli: na wybrzeżu Tilleku, na bezludnym krańcu ziem należących do Wysokich Rubieży, czy może zaniosło ich aż na brzegi będące we władaniu Warowni Fort.
Dał im obojgu jeszcze jeden dzień, a gdy wstał mroźny, jasny świt i nawet klah go nie mógł rozgrzać, obudził Kasię i poprosił, by pokierowała nim z koi.
— Jeśli zostawię otwarty luk, będziesz mogła wyjrzeć na tyle, by mnie poprawić, jeśli zrobię coś źle — błagał ją, bo chyba nie potrafiła zrozumieć, jak bardzo go to niepokoi. Zostało im mało jedzenia, a węgla prawie już nie mieli. Bez tego maleńkiego płomyka, ogrzewającego kabinę, pewnie zamarzną na śmierć w nocy.
— Przypłyną na poszukiwanie — mruknęła.
— Nie zobaczą nas tutaj. Musimy wydostać się na morze, gdzie dostrzegą nasz żagiel.
— Dasz radę, Rob — powiedziała z cieniem uśmiechu na wargach. — Jesteś w stanie znieść więcej niż myślisz,
— To i ty możesz — odparł tępo, porażony strachem. Smutno potrząsnęła głową i znowu zamknęła oczy. Popatrzył na nią, pamiętając, jak dzielnie walczyła ze sztormem.
Ale teraz nawałnica przeszła, a ona oczekiwała, że jej mąż dotrzyma obietnicy, że będzie się nią opiekował. Nie sądził jednak, że tak szybko będzie musiał tego dowieść.
— No cóż, jeśli tak się sprawy mają, to muszę to zrobić, i już. Strach ołowiem ciążył mu w stopach, gdy wychodził na pokład.
Otaczające ich urwiska miały złowieszczy wygląd. To, co było niegdyś schronieniem, teraz stało się pułapką.
— Po prostu muszę nas wyprowadzić na otwarte morze — powiedział do siebie. — Tyle przecież potrafię.
Polizał palec i wystawił na wiatr, ale poczuł tylko leciutką bryzę. Dobrze, że wiało od strony skał, na morze. Mieli wielkie szczęście, że wyrzucili kotwicęw tym miejscu, bo gdyby popłynęli dalej, jacht roztrzaskałby się o urwisko.
Nie wiedział, czy najpierw powinien postawić żagiel, czy wciągnąć kotwicę. W końcu uznał, że jeśli żagiel będzie na maszcie, jacht popłynie w morze, gdy tylko pozwoli mu na to kotwica.
Udało mu się i jedno, i drugie, ale dyszał ze zmęczenia, gdy wreszcie dotarł do kokpitu i ujął ster.
— Kasiu, postawiłem żagiel i wciągnąłem kotwicę, chociaż żagiel przyda się chyba dopiero, jak zacznę w niego dmuchać.
Jej mruknięcie zabrzmiało zachęcająco. I rzeczywiście, jacht powolutku ruszył do przodu, mijając ochraniający go do tej pory skalny występ. Morze było aż nazbyt spokojne. Jednak bryza wypełniła żagiel, gdy tylko jacht wypłynął z zatoczki.
— W prawo czy w lewo, Kasiu? Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.
— Prawo na burt… w prawo. — Musiał trzy razy prosić ją, żeby powtórzyła głośniej, bo nie słyszał jej słabego głosu.
— Ale a prawie krzyczę — zaprotestowała i zobaczył jej twarz, bo zwlokła się z koi i wychyliła przez luk.
Tak lepiej, niż leżeć tam jak bela bawełny, pomyślał.
— Dobra! — ryknął. — Skręcam w prawo. Prawo na burt! Prawie natychmiast musiał wziąć poprawkę, bo o mało nie wpłynąłna ostrą rafę. Ogarnęła go panika.
— Ty idioto — skarcił się na głos. — Uważaj, gdzie płyniesz.
Gdy uznał, że wystarczająco oddalili się od skał, przesiadł się i przełożył ster lewo na burt — tyle zapamiętał z popołudniowej lekcji kapitana Gostola o halsowaniu. Potem chwycił żagiel, by złapać wiatr.
Jacht nabrał szybkości. Robintonowi zaczął sprawiać przyjemność widok wydętego żagla i nacisk steru na dłoń. Przynajmniej coś robił.
Sądząc z pozycji słońca, zrobiło się południe, a wysokie skały, wzdłuż których płynął, były dla Roba wciąż całkowicie nieznajome.
— Kasiu, ciągle są te urwiska. Gdzie my możemy być? Zobaczył, że unosi się i potrząsa głową.
— Płyń dalej — mruknęła.
Więc płynął, aż przestało to być przyjemne, bo ramiona mu się zmęczyły. Słońce powoli zaczęło się zanurzać w przerażającym ogromie zachodnich mórz. W urwisku wciąż żadnej przerwy. Czyżby schronili się w jedynej zatoczce na całym wybrzeżu? Czy uda się znaleźć drugą, żeby zatrzymać się na noc? Chyba nie wytrzyma dłużej na wachcie. Powinien coś zjeść i zmusić Kasię do jedzenia.
— Co ja mam robić, Kasiu? Co ja mam robić?
— Płyń dalej — odkrzyknęła.
Noc zapadła nad spokojnym morzem. Wiatr całkiem ucichł. Rob przywiązał więc ster, jak podpatrzył to u kapitana Gostola, gdy ten chciał nieco odpocząć, i zszedł do kabiny, tupaniem budząc Kasię.
— Dlaczego ciągle płyniemy wzdłuż urwiska? — denerwował się, podpalając ostatnią porcję drzewnego węgla. Minęły całe godziny, od kiedy zjadł ostatni kubek zupy i trochę twardych sucharów, które znalazł w szafce. Będzie musiał napić się klahu, żeby oprzytomnieć.
— Już niedługo zacznie się plaża, Rob. Tak mi przykro, kochanie. Tak strasznie mi przykro — jęknęła i rozpłakała się żałośnie.
Tulił ją przez chwilę, czekając, aż zagotuje się woda.
— Utrzymałaś jacht na wodzie przez całą burzę, więc siły cię opuściły, kochanie. Nie płacz. Proszę cię, nie płacz. Całe futro przemoczysz i zmarzniesz.
Udało mu się sprawić, że się uśmiechnęła. Potem pociągnęła nosem i odsunęła włosy z oczu: — Aleja nie potrafię ci pomóc…
— Nie ma sprawy. Dobrze sobie radzę. Tylko że sam nie wiem, co robię — starał się wygłosić tę skargę możliwie wesoło. Potem zostawił jej zupę i zabrał swój klah do kokpitu.
Noc była jasna i bardzo zimna, ale zerwał się równy wiatr, dmący niemal, prosto z południa. Robinton uznał, że to bardzo korzystne. Jeśli są niedaleko Tilleku, w taką noc jak ta na morzu powinno być pełno kutrów. Może nawet ktoś ich szuka.
— Co tam, sami wpakowaliśmy się w kłopoty, to musimy się z nich sami wyratować — powiedział sobie twardo i mocniej otulił się sztormiakiem, by nie tracić ciepła. — Sam wpadłeś w kłopoty, sam się z nich wyratuj — powtarzał, a potem dodał do rytmu melodię, kołysząc się z boku na bok, by ulżyć zdrętwiałym pośladkom. Fraza powędrowała do stóp, więc zaczął przytupywać. Śpiewał i tupał, kołysał się i wybijał rytm pięściami na sterze, wymyślając nowe rytmy i bawiąc się świetnie, aż nagle ujrzał, że z ciemności przed dziobem wyłania się coś, dużego i białego, i że ktoś krzyczy na cały głos:
— Jacht ahoy!
— Cholera, i co teraz? Na prawo burt, steruj w prawo! — wrzasnął w stronę zbliżającego się białego kształtu. Z całej siły pociągnął ster i padł na pokład, gdy przelatujący bom zwalił go z nóg.
Uratował ich szkuner „Pożeracz fal”. Dwaj krzepcy marynarze wnieśli Kasię na pokład, gdzie przejęły ją inne, troskliwe ręce. Robinton sam wspiął się resztkami sił po sznurowej drabince, choć bolały go zesztywniałe stawy. „Pożeracz fal”, z jachtem na holu, zawrócił i ruszył do Warowni Tillek, zakończywszy swoje zadanie. Na szczycie masztu zawieszono koszyk z żarami, by inne statki dowiedziały się, że znaleziono zgubę.
Drugi oficer, Lissala, żona kapitana Idarolana, troskliwie zajęła się Kasią, podczas gdy Idarolan zaopiekował się Robintonem, powtarzając, że dobrze się sprawił, jak na zwykłego harfiarza.
— To Kasia mówiła mi, co mam robić — protestował młody człowiek między łyżkami pożywnego rybnego gulaszu z bulwami, które nigdy nie smakowały mu tak dobrze, i z chlebem, upieczonym na dzień przed wyjściem w morze statków, poszukujących zaginionego jachtu, który od dawna powinien był już wrócić do portu.
— Tak, Harfiarzu, ale całą robotę wykonałeś sam.
— Wydobrzeje — powiedziała Lissala, siadając na krześle naprzeciw Robintona. — Bardzo dobrze, że kazałeś jej tyle pić. Zaraz, zaraz, pokaż te ręce. To jeszcze nie odmrożenia, ale… — spojrzała na jego blade palce. Przerażony, wiedząc, że bez rąk będzie niczym, podał jej obie dłonie i poczuł, gdy je uszczypnęła. — Wszystko jest w porządku, ale jeszcze kilka godzin w tym — wskazała w zimną noc za burtą — i mogłyby się zacząć kłopoty. Ale jesteście już u nas, bezpieczni i ogrzani. — Sięgnęła po kubek i nalała sobie klahu. Uniosła dzbanek patrząc pytająco na Robintona, który potrząsnął głową.
— W którym miejscu nas znaleźliście? — spytał Robinton. Idarolan zaśmiał się, potarłszy policzek:
— W połowie wybrzeża od strony Fortu. Lepiej byłoby, gdybyś wziął lewo na burt. Byliście niedaleko od rybackiego gospodarstwa.
Robinton jęknął, ale potem przypomniał sobie, że żadne z nich nie miało pojęcia, dokąd zagnała ich nawałnica.
— Kasia mówiła, żebym sterował w prawo — powiedział, wymachując prawą ręką.
— Nieważne. Już was mamy. — Widząc, że Robinton z trudem powstrzymuje ziewanie, spowodowane częściowo ulgą, a częściowo zmęczeniem, Idarolan dodał: — Chodź, chłopcze, pokażę ci twoje łóżko.
— Gdzie jest Kasia? — spytał Robinton, rozglądając się po korytarzu.
— Tutaj — kapitan wskazał drzwi, obok których właśnie przechodzili. — A to twoja kabina — otworzył drzwi naprzeciwko i otworzył niewielki koszyk z żarami. — Dolna koja. Ellic jest teraz na wachcie.
Robinton zastanawiał się chwilę, ile trwa taka wachta, czyli jak długo będzie mógł się przespać, ale gdy tylko się położył, pytanie umknęło mu z myśli i na zawsze pozostało bez odpowiedzi.
ROZDZIAŁ IV
Clostan troskliwie zajął się obojgiem. Gdy dopłynęli do Tilleku, cera Kasi prawie odzyskała dawną świeżość i wróciły jej siły. W porcie rozpromienieni ludzie przeprowadzili ich przez molo do Warowni. Lissala podpierała Kasię z jednej strony, a Robinton z drugiej, choć wolałby ją nieść, żeby się nie męczyła.
— Sam przecież ledwie chodzisz, człowieku — osadził go Idarolan.
Robinton musiał przyznać, że nogi się pod nim uginają. Był wielce zadowolony, że może iść w ślad za Clostanem, który wyszedł po nich aż do drzwi Warowni, wziął Kasię w ramiona i zaniósł ją do izby chorych. Pan i Pani Warowni już się dowiedzieli o ich bezpiecznym powrocie i pobiegli im na spotkanie. Juvana pochyliła się nad siostrą z niepokojem, a Melongel nachmurzył się, wyraźnie bardzo zmartwiony.
— Mieliście ciężkie przeżycia — powiedział Clostan z głębokim westchnieniem. Kasia zakasłała, zasłaniając dłonią usta, a uzdrowiciel się skrzywił. — Zaraz przygotuję kojący balsam, żeby się tego pozbyć raz–dwa. A teraz oboje macie odpoczywać. Potem zbadam was ponownie.
Juvana nalegała, żeby zostali w jednym z apartamentów gościnnych na niższym piętrze. W ich pokojach było za zimno, gdyż znajdowały się daleko od źródła ciepła, które Starożytni wykorzystali do ogrzewania Warowni, a chorym potrzebne było ciepło kominka. Rzeczywiście Robinton wciąż nie mógł się rozgrzać; czuł się przemarznięty do szpiku kości i ciągnęło go do ognia jak leśnego owada. Zgodnie z zaleceniami dostana, przeleżeli cały dzień w łóżku. Juvana tylko zmieniała butelki z gorącą wodą, leżące równym rzędem w nogach, aż Robinton zaczął narzekać, że stopy ma w porządku — tylko reszta ciała jakoś nie może się zagrzać.
Kasia przespała prawie cały ten dzień, nie budziły jej nawet ataki kaszlu. Robinton też drzemał, ale budził się za każdym razem, gdy zakasłała. Raz obudził się i spostrzegł, że wystukuje kadencję „Sam wpadłeś w kłopoty, sam się z nich wyratuj”. Za drugim razem wyrwał się z koszmaru sennego, w którym nie widział ani nie słyszał Kasi w gęstej mgle, która okrywała wszystko dookoła. Wiedział, że go woła i starał się odpowiedzieć, ale szczęki zamarzły mu na sztywno.
Wszedł kapitan Gostol z przeprosinami, że wstrzymywał poszukiwania do chwili, kiedy już było prawie za późno.
— Kasia zna morze i jachty, a była to właściwie pierwsza okazja, żebyście pobyli naprawdę we dwoje. Ten sztorm dotarł do nas dopiero późnym wieczorem przedwczoraj i wtedy zaczęliśmy się martwić, że nie wracacie do portu — mówił i miął w dłoniach kapitańską czapkę, obracając ją w kółko.
— Robiłem to, co mi Kasia kazała — mruknął Robinton skromnie. — Szkoda, że nie widziałeś, jak sterowała statkiem podczas sztormu. Byłbyś z niej dumny. Tak jak ja. — Pogładził jej nogę pod futrem. Nagrodziła go bladym uśmiechem.
— Ale to ty dowiozłeś nas do domu — odparła, a w jej oczach zalśnił cień dawnego blasku.
Potem zakaszlała dziwnym, suchym kaszlem, na który nic nie pomagał syrop Clostana.
Jeśli nawet medyka niepokoił ten przewlekły kaszel, nie wspomniał o tym Robintonowi. Wkrótce oboje wyzdrowieli na tyle, że mogli się przenieść do własnego mieszkania. Juvana wstawiła tam dwa piecyki, by ogrzać oba pokoje. Czarny kamień palił się, dając wiele ciepła, ale przy tym brzydko pachniał i dawał kwaśny dym, który czasem powodował ataki kaszlu u Kasi. Robinton zaproponował, by się znów przenieśli na cieplejsze, niższe piętro, ale powiedziała, że woli zostać w miejscu, które urządzili sami, własnymi sprzętami. Poza tym, dodała, oboje będą spędzać dużo czasu w klasach, gdzie jest ciepło, bo następnego siedmiodnia mieli powrócić do codziennych obowiązków.
dostań był bardzo zapracowany, bo w wyjątkowo chłodną pogodę wiele osób kaszlało, miało katar i gorączkę. W dalszym ciągu systematycznie badał Kasię, choć upierała się, że czuje się świetnie.
— Przecież kaszlę tylko czasami, Rob — mawiała do męża. Ale był w niej jakiś niepokój, który mu się nie podobał. Wieczorami bywała za to tak zmęczona, że zasypiała w j ego ramionach. Nie miał nic przeciwko temu. Lubił się do niej przytulać i otaczał troskliwą opieką swoją śliczną, zielonooką żonę. f
Chłód wzmógł się, gdy Warownię zaatakowały trzy śnieżyce, jedna po drugiej. Nikt nie wychodził z budynku, nawet nie próbowano wyruszać na morskie połowy. Lord Melongel był dobrym gospodarzem i podczas niekorzystnej pogody otwierał spichrze dla wszystkich, którym brakło jedzenia. Zależało mu na tym, by jego ludzie byli zdrowi, szczególnie w tak niesprzyjającym okresie.
Wśród dzieci zapanowało przeziębienie, objawiające się kaszlem i gorączką, a zaraz potem zaatakowało starych wujów i ciotki. Clostan poprosił o pomoc przy pielęgnowaniu chorych; zgłosili się i Robinton, i Kasia, gdyż wielu pacjentów było ich uczniami.
Potem, pewnej nocy, Robinton obudził się, czując, jak Kasia rzuca się w posłaniu. Jęczała, bełkotała, biła wokół siebie rękami i nogami, rozpłomieniona wysoką gorączką. Robinton popędził do infirmerii, gdzie pomocnik uzdrowiciela, odbywający nocny dyżur, dał mu zioła w proszku na spędzenie gorączki oraz balsam do wcierania w gardło, piersi i plecy. Robinton zboczył po drodze do kuchni i zabrał klah dla siebie oraz dzban aromatycznej wody, którą przygotowywano dla chorych.
Kasia przez ten czas zrzuciła z siebie futra i leżała nie okryta w zimnym pokoju. Szybko ją nakrył, a potem natarł balsamem, aż poczuł w nosie i w płucach jego ostry zapach. Potem posadził żonę, żeby wypiła kilka łyków ziół.
Od czasu do czasu podawał jej leczniczy napój, a w przerwach drzemał. Rano bredziła w gorączce, a on niepokoił się coraz bardziej. Zioła pomagały wszystkim innym chorym pod jego opieką, tylko nie jej: ataki kaszlu były coraz bardziej gwałtowne i coraz dłuższe.
Mało nie popłakał się z ulgi, gdy wszedł Clostan, zmęczony, z zaczerwienionymi oczyma. Kasia właśnie w tym momencie miała jeden z ataków kaszlu, a uzdrowiciel natychmiast znalazł się przy jej łóżku.
— To brzmi nieładnie — powiedział, przykładając dłoń do jej czoła i policzków. — Nasmarowałeś ją balsamem? Wetrzyj go więcej, powtarzaj to co trzy godziny. A teraz damy jej moje specjalne lekarstwo.
Wymieszał lek i podał go chorej.
— Słucha cię bardziej niż mnie — zauważył z irytacją Robinton.
— Jesteś jej mężem — odparł Clostan, uśmiechając się ze znużeniem. — Pamiętaj jednak, że większość twoich pacjentów już wyzdrowiała, więc i ona na pewno z tego wyjdzie.
Jednak w głosie uzdrowiciela zabrzmiała nuta, którą Robinton natychmiast pochwycił.
— Na pewno?
— Oczywiście, że tak. Jest młoda i… no cóż, jest znacznie mniej podatna niż ci z dołu. — Jego twarz przybrała zmartwiony wyraz.
— Ktoś jeszcze umarł? — spytał Robinton. Clostan skinął głową.
— Starym ludziom brak jest sił witalnych. Chociaż w ich pokojach jest gorąco jak w piekarniku.
Uzdrowiciel wkrótce wyszedł, za to zaraz zjawiła się Juvana i razem przenieśli Kasię do pokoju gościnnego, gdzie w kominku huczał ogień.
Robinton opiekował się Kasią na zmianę z Juvaną. Tego dnia Clostan przychodził do niej kilka razy, a mimo to gorączka nie ustępowała. Robintonowi wydawało się, że jej czoło jest gorętsze za każdym razem, gdy go dotykał. Wiedział, że nie jest to normalny rozwój choroby i nie mógł pozbyć się myśli o tym, co Clostan mówił o siłach witalnych. Czy Kasia miała ich dość? Przecież dopiero niedawno doszła do siebie po tym sztormie. Nie śmiał pytać Juvany o zdanie. Sama jej obecność była potwierdzeniem jego niepokojów.
Nie odstępował łóżka żony, poza chwilami, kiedy naprawdę musiał. Juvana kazała wstawić do pokoju połówkę do spania. Melongel często do nich zaglądał, podobnie jak Minnarden, który proponował ciągle, że zmieni Robintona, żeby młody harfiarz przespał się w spokoju.
Robinton nie przyjmował pomocy. Obiecał, że będzie się Kasią opiekował i miał zamiar dotrzymać słowa. Przecież ona w końcu wydobrzeje. Musi wydobrzeć.
Stało się jednak inaczej. Przed świtem piątego dnia gorączki i kaszlu, gdy Melongel i Clostan czuwali razem z Robintonem i Juvaną, Kasia otworzyła oczy, uśmiechnęła się do męża, który się nad nią pochylał, westchnęła i zamknęła powieki. Potem przestała oddychać.
— Nie, nie. Nie, nie! Kasiu! Nie możesz mnie opuścić!
Szarpał ją za ramiona, by się obudziła. Wreszcie poczuł, jak dłonie Juvany odciągają go w tył. Przytulił do siebie Kasię, gładząc ją po włosach, po policzkach, jakby chciał tchnąć życie w jej ciało.
Dopiero Melongel i Clostan wspólnymi siłami oderwali go od umarłej, a Juvana ułożyła ją na łóżku. Clostan wlał mu do gardła jakieś lekarstwo.
— Zrobiliśmy wszystko, co było można, Rob, wszystko, co mogliśmy. Czasem to bywa za mało… — Robinton usłyszał w głosie uzdrowiciela ból równie głęboki jak jego własny.
Kapitan Gostol sterował „Panną z Pomocy” tylko z Vesną i dwoma innymi członkami załogi — resztę powaliła choroba.
Merelan zaśpiewała pożegnalną pieśń, bo Robinton nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Zagrał tylko na harfie, którą z taką miłością zrobił dla swojej żony. A gdy ostatnia nuta śpiewu wybrzmiała i zgasła — jak jego nadzieja — wrzucił harfę do morza, by zniknęła w falach wraz z ciałem jego ukochanej. Harfa ozwała się ostatnim dysonansem, gdy ruch powietrza poruszył jej struny przy upadku. Potem zapadła cisza. Nawet wiatr ucichł, szanując jego ból.
Robinton przeniósł swoje rzeczy z powrotem do dawnego, kawalerskiego pokoju. Ifor i Mumolon starali się dotrzymywać mu towarzystwa, pilnowali, żeby jadł i kładł się spać — bo on sam nie potrafił na nic się zdobyć. „Sam wpadłeś w kłopoty, sam się wyratuj” — prześladowała go ta fraza, ale nie miał siły, by ją zapisać. Wydawało mu się, że nigdy już nie zaśpiewa ani nie będzie komponował. Próbował się wydobyć z wszechogarniającej rozpaczy i poczucia straty, ale tylko się w nich coraz głębiej pogrążał.
Leżał przed kominkiem. Ifor z Mumolonem gdzieś poszli: albo mieli zajęcia, albo już nie mogli wytrzymać przebywania razem z nim i z jego rozpaczą. Drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich F’lon. Popatrzył na Robintona
Ten podniósł obojętny wzrok, zauważył jego obecność i dalej wpatrywał siew ogień.
— Dopiero co się dowiedziałem — powiedział F’lon, długim krokiem wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Wziął butelkę z niedopitym winem, nalał sobie kieliszek i rzucił ją pod ścianę. — Przyleciałbym wcześniej, gdybym wiedział.
Robinton kiwnął głową. F’lon zajrzał mu w twarz.
— Naprawdę jesteś w takim złym stanie?
Robinton nie zaszczycił go odpowiedzią, machnął tylko ręką, by FMon sobie poszedł. Doceniał, że chciało mu się przylecieć, ale jego obecność tylko przypominała, że ostatni raz widzieli się w dniu ślubu.
— Aż tak źle, co? — F’lon rozejrzał się za winem. — Wypiłeś wszystko, co było?
— Picie nie pomaga.
— Nie, nie pomaga.
Coś w jego tonie na chwile, wyrwało Robintona z letargu.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Masz tu jeszcze jakieś wino? Czy mam zejść na dół?
F’lon mówił z gniewem, co zaniepokoiło Robintona. Wskazał na kredens:
— Tam powinna być jeszcze jedna butelka — powiedział.
— Liczyłeś?
Harfiarz tylko wzruszył ramionami i westchnął. Obojętnie obserwował, jak F’lon znajduje butelkę, mruczy coś niechętnie po przeczytaniu etykiety, wyciąga korek i napełnia sobie kieliszek, a potem z rozmachem dolewa do kubka Robintona.
— Nie jesteś jedyną osobą w żałobie, ale przynajmniej zostałeś cały — powiedział jeździec, wychyliwszy pół kieliszka.
— O czym ty mówisz?
— L’tol… a raczej już Lytol… stracił Lartha. Mniej więcej w czasie, gdy Kasia… — nawet hardy F’lon nie potrafił dokończyć zdania. Wychylił resztę wina i dolał sobie znów do pełna.
— L’tol? Stracił Lartha? — Przynajmniej to dotarło do Robintona.
— Tak, a nie powinien. — F’lon postawił kieliszek z taką siłą, że złamał nóżkę. Zaklął, gdy ostra krawędź rozcięła mu skórę między kciukiem a palcem wskazującym. Wyssał rankę.
— Jak? — spytał Robinton. Smoki bardzo rzadko ginęły w czasie Przerwy.
— C’vrel stwierdził, że powinniśmy się rozruszać i zarządził ćwiczenia z kamieniem ogniowym podczas Wiosennych Igrzysk — powiedział jeździec z sarkazmem. — Mieliśmy lecieć skrzydło w skrzydło. Tuenth S’lela wyszedł z pomiędzy zionąc płomieniem i spalił Larthowi cały bok. Było nas w powietrzu tylu, że wszyscy praktycznie znieśliśmy Lartha na ziemię. Płakał tak, że mało mu głowa nie odpadła — F’lon gwałtownie zadygotał, jakby wspomnienie tego przejmującego bólu na zawsze wryło mu się w pamięć. — L’tol spadł i ludzie z Weyru go złapali, ale oparzenia Lartha były zbyt ciężkie. Wszedł w pomiędzy na ziemi.
Robinton patrzył, jak łzy spływają po twarzy smoczego jeźdźca. Położył dłoń na ramieniu F’lona, nie mogąc znieść męki przyjaciela. F’lon otarł łzy.
— Jak widzisz, nie jesteś jedyną osobą, która cierpi z powodu strasznej straty.
— Nie, nie jestem. Ale mimo to nie potrafię tego znieść.
— Widzę, że nie potrafisz. Jeśli chcesz, też możesz odejść.
— Też odejść? — Robinton podniósł wzrok na F’lona. — Co chcesz przez to powiedzieć?
— To bardzo proste — odparł sucho jeździec. — Idziemy do Simanitha, bierze cię w pazury, wchodzimy w pomiędzy, on cię wypuszcza — F’lon zademonstrował to odpowiednim gestem — wracamy sobie do Bendenu we dwójkę. Proste.
— Rzeczywiście, proste — potwierdził Robinton, myśląc niemal z tęsknotą o zimnej czarnej nicości pomiędzy, gdzie nie czuło się niczego, nie słyszało niczego i przez chwilę było się niczym.
Łzy napłynęły mu do oczu, a serce mało nie pękło. Od tak dawna było mu zimno. To byłoby proste… ale… nie, wcale nie proste.
— Pewnie, że to nie jest proste — powiedział F’lon łagodnie, a Robinton nagle zdał sobie sprawę, że mówił na głos. — Jest w ludziach coś takiego, co czepia się życia, nawet gdy opuszczają nas najbliżsi. Lytol nie mógł odejść, gdy daliśmy mu tę możliwość. Był tak ciężko poparzony, opity fellisem i oszołomiony mrocznikiem, że nie potrafił podjąć decyzji. A gdy już potrafił, stwierdził, że wraca do Wysokich Rubieży, do rodziny.
Robinton drgnął.
— Wysokie Rubieże nie są teraz odpowiednim miejscem. Tym bardziej dla… byłego jeźdźca.
F’lon wzruszył ramionami.
— Jego wybór. Teraz najbardziej potrzebuje rodziny. Widziałem, że twoja matka wciąż tu jest.
— Tak, była cudowna. Wszyscy byli dla mnie tacy dobrzy.
— No cóż, żyjmy więc dalej, dobrze? — Serdeczność bijąca z tej łagodnej propozycji ogarnęła Robintona i stopiła zimną nicość, która trzymała go jak w okowach.
— Dziękuję, F’lonie — powiedział i wstał. — Chyba coś zjem, a i ty sam wyglądasz na takiego, co chętnie by podjadł do syta.
F’lon rzeczywiście był wyczerpany i zmęczony, ale na tę propozycję twarz rozjaśniła mu się uśmiechem. Objął harfiarza ramieniem i skierował go do drzwi. Wyszli razem z pokoju, zeszli na dół do ciepłej kuchni i poprosili o coś do jedzenia.
Jak na złość, wkrótce minęła zła pogoda, a łagodniejsze powietrze nie tylko pomogło chorym w rekonwalescencji, lecz także pozwoliło na podjęcie normalnej pracy.
Ciężko się żyło Robintonowi w Warowni Tillek, gdzie na każdym kroku natykał się na wspomnienia; czasem zdawało mu się, że dostrzega Kasię tuż za zakrętem korytarza; kiedy indziej słyszał echo jej głosu w pokoju. Wciąż był otępiały z żalu, choć robił wszystko, by go przezwyciężyć — pracując i po prostu żyjąc.
Na chwilę otrząsnął się z tego, gdy Minnarden i Melongel powiedzieli mu, że mają dowód śmierci Lorda Faroguy.
— Poprosiliśmy o potwierdzenie, że Faroguy dobrze się czuje — powiedział Melongel — a jako wymówka posłużyła nam niepewna treść ostatniej wiadomości od niego.
— Odpowiedź była równie marnie wybębniona jak poprzednia wiadomość i wszystkie wieże po drodze kilkakrotnie prosiły o powtórzenie, by upewnić się, że dobrze słyszą, zanim wyślą depeszę dalej — wyjaśnił Minnarden. Potem potrząsnął głową. — Lobirn nigdy w życiu by nie wysłał tak źle przygotowanego komunikatu. A Mallan od zawsze potrafił bębnić.
— Wysłaliśmy więc… przyjaciela — Melongel przerwał i znacząco skinął głową w stronę Robintona. — Kuriera, który ma oczy i uszy otwarte, gdy wykonuje swoje obowiązki. Jego raport zaniepokoił nas wszystkich. — Robinton wiedział, że „wszyscy” oznaczają „wszystkich Władców Warowni”.
— To znaczy, że Władcą Warowni jest Farevene?
— Nie — odparł Melongel ostrym tonem. — Farevene nie żyje. Zginął w pojedynku.
— Z Faksem? W takim razie gdzie jest Bargen? Melongel wzruszył ramionami.
— Kurier nic o nim nie słyszał, a Lady Evelene przebywa w swoich apartamentach, pogrążona w żałobie. Mam nadzieję, że chociaż to jest prawdą.
— Czy to oznacza, że odbędzie się Rada, która mianuje nowego Władcę Warowni?
— Radę zwołuje się na wniosek spadkobiercy. A od spadkobiercy nie było żadnych wiadomości — wyjaśnił Melongel, z twarzą chmurną od wątpliwości i gniewu.
— A zatem Faks doszedł do władzy — Robinton stwierdził fakt. Jego smutek na chwilę się rozwiał, zostawiając miejsce na gniew i strach. Wstał i zaczął bardzo wolno spacerować po pokoju. — To niebezpieczny człowiek, Melongelu. Nie zadowolą go same Wysokie Rubieże.
— Och, daj spokój, Rob — odparł Melongel. — Ma Warownię, której pragnął. To fakt. Jest przecież tak wielka, że zadowoli ambicje każdego.
— Nie Faksa. Gdzie są Lobirn i Mallan? I Bargen?
— Właśnie — w głosie Melongela zabrzmiał niepokój. — Martwię się o nich.
— I słusznie — powiedział Robinton, wciąż spacerując. Odrzucił włosy z twarzy do tyłu. Znowu trzeba je skrócić… poprzednim razem przycięła je Kasia… Szybko chwycił się tematu agresywności Faksa, by oderwać się od tych myśli. — Najpierw przejmuje gospodarstwo od wuja. Nie pozwala harfiarzom nauczać tego, do czego ma prawo każdy dzierżawca. Potem „nabywa” inne gospodarstwa, staczając śmiertelne pojedynki z prawowitymi właścicielami i wyrzucając ich rodziny z domów. Nie możecie pozwolić na taką bezkarność, Melongelu.
— Władcy Warowni są niezależni… w obrębie swoich posiadłości — odparł Melongel znużonym głosem, jakby chciał sam siebie przekonać.
— Nie wtedy, gdy bezprawnie doszli do własności.
— To nie zostało sprecyzowane.
— Wygląda na to — wtrącił się ostrożnie Minnarden — że wasze milczenie potwierdza jego władzę w Warowni Wysokich Rubieży.
— Wiem, wiem. Sam wysyłałeś moje depesze do pozostałych Władców — odparł Melongel z irytacją. — Znasz ich odpowiedź.
— Pozwolą, żeby Faksowi się to upiekło? — Robinton był wstrząśnięty. Czy oni nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ryzykują? — Ja bym rozstawił straże na granicy, bracie.
Melongel rzucił mu twarde spojrzenie, potem odprężył się i lekko uśmiechnął.
— Rozstawiłem. Jak dotąd, pomagają tylko ludziom uciekającym spod nowej władzy Faksa. To twardy człowiek.
— Czy Władcy Warowni zamierzają coś zrobić? — dopytywał się Robinton.
Melongel lekko pochylił głowę, podkreślając swoją niepewność, i bezradnie rozłożył ręce.
— Sam nic nie mogę zrobić.
Robinton westchnął, wiedząc, że rzeczywiście nie miałoby to sensu.
— Lord Grogellan by cię poparł… tym bardziej, że Groghe potwierdzi twoje słowa.
— Grogellan może by i poparł, ale nie sądzę, by po mojej stronie stanął stary Lord Ashmichel z Ruathy. Chociaż jego syn, Kale… — Melongel w zadumie gładził się palcami po podbródku. — Telgar to inna sprawa, bo przecież graniczy z Wysokimi Rubieżami.
— Lord Tarathel dba o swoich ludzi, a jego leśnicy są bardzo dobrze wyszkoleni — wtrącił Minnarden.
— Lord Raid jest za daleko, by odczuwać niepokój — dodał Robin— ton nieco szorstko.
— Wiem, że Mistrz Gennell chciałby się dowiedzieć czegoś o Lobirnie i Mallanie — powiedział Minnarden, wymieniając kolejne spojrzenie z Melongelem. — Jeśli odpowiedzi go nie zadowolą, odwoła wszystkich harfiarzy z tamtej Warowni.
Robinton prychnął, wciąż krążąc po pokoju.
— Faks byłby tym zachwycony. Już nikt by nie mówił jego ludziom, jakie mają prawa. — Przerwał na chwilę. — Znam dobrze Wysokie Rubieże. Znam wszystkie wejścia i wyjścia.
— Tak, a Faks zna twoją twarz — odpowiedział Minnarden.
— Nie może być we wszystkich miejscach naraz — odparł z kolei Robinton.
— Jesteś zbyt wiele wart, by cię wysyłać z takim zadaniem — sprzeciwił się Minnarden ze zdecydowaną miną.
— Nie mam nic do stracenia… — zaczął Robinton.
— Aleja mam… bracie — osadził go Melongel.
— Stracisz wszystko, jeśli natrafisz na Faksa — odezwał się równocześnie Minnarden. — Mistrz Gennell ma ludzi, którzy znają się na prowadzeniu dochodzenia z ukrycia. Wszystko już zorganizował. — Wyraz jego twarzy jasno mówił, że na tym koniec.
Gdy Robinton wyszedł z tego spotkania, uświadomił sobie, jak bardzo odciął się od wszystkiego wokół. Bardzo lękał się o Mistrza Lobirna, Lotricię i Mallana. Pamiętał też, co uciekające kobiety mówiły o Faksie, więc bał się i o śliczną Sitę, Trianę i Marcine. Gdy kładł się spać, w dalszym ciągu niepokoił się o nich wszystkich, i długo trwało, zanim zmusił się, by przestać o tym myśleć i w końcu zasnął.
Zakończył letni objazd górskich gospodarstw, choć czasem ich mieszkańcy, wyrażając swoje współczucie, nieświadomie sprawiali mu wielki ból. Gospodarstwo Chochola powiększyło się o kilkanaście namiotów, w których stacjonował oddział zbrojnych, patrolujących wyżynę.
— Ciągle ich przybywa — powiedział Chochol grobowym tonem, kiwając głową nad terrorem, który wygnał tyle osób z domów. — Ktoś powinien coś zrobić z tym człowiekiem. Mówią, że ma sześć czy siedem żon, wszystkie w ciąży. — Uśmiechnął się kwaśno — Ale jakoś nie może sobie zrobić syna.
Robinton zaśmiał się do wtóru.
— Nie potrzeba nam więcej takich.
Właśnie u Chochola spotkał Lobirna i Lotricię, którym udało się uciec. Przyprowadził ich drobny, chudy człowieczek. Robintonowi wydawało się, że go pamięta z czasów swojego pobytu w Cechu. Nie był jednak tego pewien, bo twarz chudzielca nie rzucała się w oczy; cechował go spokój, skuteczność, a zarazem skromność.
— Czy my się przypadkiem nie znamy z Cechu? — spytał Robinton nieco później, gdy zastał go samego, pakującego jedzenie do plecaka. Harfiarz wysłuchał już wtedy opowieści Lobirna o jego przeżyciach w ciągu ostatniego półtora roku.
— Może tak, a może nie, Robintonie. Lepiej zapomnij, że mnie kiedykolwiek widziałeś. Tak będzie najbezpieczniej. Jak widzisz, wracam.
— Dlaczego? Przecież wyprowadziłeś bezpiecznie Lobirna i Lotricię.
— Spróbuję teraz dotrzeć do Mallana. Chyba wiem, gdzie go znajdę.
— Dlaczego? Co się mogło z nim stać?
Okazało się, że Lobirn i Lotricia zostali ostrzeżeni i uciekli z Warowni, zanim Faks zdążył ich aresztować, ale Mallanowi nie dopisało szczęście.
— Faks nie lubi niczego marnować. Nawet znienawidzony harfiarz może zapracować na życie. Jeśli można to nazwać pracą. I życiem.
— Jak? — nalegał Robinton.
— Kopalnie. Kopalnie zawsze potrzebują żywego materiału. Robinton poczuł, jak wędruje mu po plecach w górę dreszcz przerażenia. Dłonie Mallana będą na nic, jeśli kazano mu drążyć skałę.
— Znajdę go, nic się nie bój, Robintonie — powiedział mężczyzna, mocno ścisnął mu rękę i zjechał ze wzgórza na stronę Wysokich Rubieży. Zniknął w zapadającym zmierzchu.
Robinton, wraz z dwoma strażnikami, odwiózł wychudzonego, zmęczonego Mistrza z żoną do następnego gospodarstwa, gdzie młody harfiarz został, by uczyć, a uciekinierzy ruszyli dalej, szybko, lecz nie forsownie.
Robinton pomyślał o Lotricii, która teraz była jedynie cieniem pulchnej, serdecznej kobiety, wspomniał talerze pełne jedzenia, które podsuwała jemu i Mallanowi i znienawidził Faksa jeszcze goręcej — o ile to było możliwe.
Myślał, że nie zniesie powrotu do Warowni. Nie cierpiał w czasie długich podróży i podczas nauczania. Nie sprawiały mu też bólu obrazy, wokół których obracały się wszystkie jego myśli — piękne oczy Kasi, zielone jak morskie głębiny, jej śmiech, jej ciało, spokój ducha, jaki mu przyniosła. Ale widok Warowni w blasku popołudniowego słońca, wspomnienie nadziei, jakie towarzyszyły mu przy powrocie Obrót temu, sprawiły, że o mało nie zawrócił biegusa od wrót.
Wszedł do Melongela i przekazał mu oficjalne sprawozdanie. Władca Warowni odłożył je na bok.
— Widziałem twoją twarz, gdy wróciłeś… bracie — powiedział — i zdecydowałem się ostatecznie. Twój pobyt w Tilleku tylko pogarsza sprawę, nie pomaga ci. Rozwiązuję naszą umowę. Mistrz Gennell zgadza się ze mną, że powinieneś wrócić do Cechu, gdzie nie będziesz miał tylu wspomnień związanych… z Kasią.
Oszołomiony tą nagłą decyzją, lecz wdzięczny, że to nie on musi ją podjąć, Robinton kiwnął głową. Melongel wstał. Harfiarz także.
— Zawsze będzie miejsce dla naszego brata… w Tilleku, gdy tylko zapragnie się tu zjawić — powiedział oficjalnie Władca Warowni i wyciągnął rękę. — Myślę, że Mistrz Gennell chciałby, żebyś zabrał z powrotem tego dobrego biegusa z Ruathy — pozwolił sobie na uśmieszek. — Młody Groghe też ma wracać do domu. Możecie jechać razem. Będzie z niego dobry Władca Warowni, gdy ją odziedziczy.
— On też będzie się wystrzegał Faksa.
Brwi Melongela uniosły się. Spojrzał Robintonowi w oczy.
— Tak, i wyjdzie nam to na dobre.
W dwa dni później, gdy biegus dobrze wypoczął, Robinton ruszył na południe, a potem na wschód, wraz z Groghem. Wracali tą samą drogą, co przyjechali. Spędzili dwa dni z Suchem, Tortolem i ich rodzinami. Miał ze sobą misę Saday. Okazał w ten sposób, jak bardzo sobie ceni jej dzieło.
Mur naprawiono; w wielu miejscach pokrywały go dachówki, ale po jednej stronie było ich więcej. Dla Robintona oznaczało to, że gospodarze wreszcie się pogodzili. Drobna satysfakcja, którą mógł zabrać do domu.
ROZDZIAŁ XV
Łatwiej żyło mu się w Cechu Harfiarzy pośród pełnych nadziei, nowych uczniów. Pochłonęła go praca nad uzyskaniem tytułu Mistrza; Gennell zaproponował, by poświęcił na nią resztę lata.
Mimo wszystko jednak przeżył wstrząs, gdy usłyszał niezapomniane dźwięki swojej Sonaty, wylewającej się przez otwarte okno z sali prób.
Jak oni śmieli? Skąd mieli nuty? Zachował swój egzemplarz, ale nigdy…. Potem przypomniał sobie, że sam przepisał kopię dla matki przed ślubem. Ale przecież ona nie zrobiłaby…
Wypadł z pokoju i popędził po schodach do sali prób, próbując tupaniem zagłuszyć muzykę, którą z taką miłością stworzył dla swojej Kasi. Szarpnięciem otworzył drzwi, zaskakując instrumentalistów, matkę i Petirona.
— Jak śmiecie to grać? — Skoczył ku matce, jakby chciał wyrwać jej harfę z rąk.
— Jak śmiesz przerywać? — ryknął Petiron, wściekły, że ktoś mu przeszkadza.
— To moja muzyka. Nikomu nie wolno jej grać bez pozwolenia.
— Robie… — zaczęła matka, wstała i ruszyła ku niemu. Zatrzymała się gwałtownie, bo syn się cofnął i zasłonił rękoma, jednocześnie odpychając od siebie współczucie malujące się na jej twarzy i cofając się przed fizycznym kontaktem. Prawie jej nienawidził w tej chwili. Jak mogła pozwolić, by Petiron oglądał jego muzykę, Sonatę, którą on napisał dla Kasi, tylko i wyłącznie dla niej!
— Ja także kochałam Kasię, Robintonie. Gram to dla niej. Za każdym razem, gdy ktoś zagra Sonatę dla Kasi, powróci jej imię. Ona żyje w tej pięknej muzyce. Dzięki temu będą o niej pamiętać. Nie możesz jej tego odbierać! Musisz na to pozwolić!
Wpatrywał się w nią, czując, jak gniew odpływa pod jej surowym spojrzeniem. Pozostali instrumentaliści znieruchomieli do tego stopnia, że prawie nie zauważał ich obecności.
Ojciec odchrząknął.
— Ta Sonata to najlepsza muzyka, jaką napisałeś w życiu — powiedział bez śladu wyższości w głosie.
Robinton odwrócił się powoli i popatrzył na Mistrza Kompozycji.
— To prawda — odpowiedział, odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.
Wrócił do pokoju i włożył do uszu zatyczki, by nie słyszeć muzyki. Ale niektóre frazy i tak do niego docierały, a pod koniec próby, która właściwie polegała na przegraniu całego utworu bez dłuższych powtórzeń, jak przystało na prawdziwych mistrzów instrumentów, odetkał uszy. Słuchając ronda i finale, nie powstrzymywał już łez, które spływały mu po twarzy.
Tak, to najlepszy utwór, jaki napisał w życiu. Gdy go słuchał, mógł jakimś cudem myśleć o Kasi bez tego poczucia straszliwej straty i serce nie ściskało mu się z żalu. Gdy ucichły końcowe akordy, westchnął i wrócił do nauki.
Nie poszedł na koncert. Zamiast tego osiodłał swojego biegusa z Ruathy i pojechał na długą wyprawę, z nocowaniem po drodze. Ale sny jego były pełne wspomnień o Kasi i budził się spocony, nie mogąc zasnąć do świtu. Wciąż wspominał to, co tak w niej kochał: śmiech, zmrużone oczy, zaśpiew w głosie i prowokujące kołysanie biodrami.
Zima zaczynała brać w posiadanie Warownię Fort, smagając ją deszczem i wczesnym śniegiem, gdy Mistrz Gennell poszedł szukać Robintona. Odnalazł go w jego pokoju.
— Ach, Rob — powiedział. Położył mu na ramieniu dłoń ojcowskim gestem i poprowadził do swojego gabinetu. — Mamy awaryjną sytuację. Pamiętasz Karenchoka, takiego szczupłego, smagłego czeladnika, z tej samej grupy co Shonagar?
— Ależ tak, naturalnie.
— No cóż, paskudnie złamał sobie nogę i nie będzie mógł skończyć objazdu. Nie zechciałbyś go zastąpić w Południowym Bollu? Do czasu, kiedy będzie mógł znowu podróżować?
Robinton bardzo się ucieszył z tej propozycji i szybko spakował rzeczy, zamierzając wyruszyć w południe. Przerwał tylko na krótką chwilę, by powiedzieć matce, gdzie jedzie i po co. Słuchała, kiwając głową, z zachęcającym uśmiechem. Odprowadziła go do drzwi i wyciągnęła dłoń, by pogładzić po policzku.
— Sonata dostała ogromne brawa, Rob — powiedziała cicho. Kiwnął głową, ujął jej dłoń, pocałował i wyszedł.
Bazą Karenchoka było skupisko nadmorskich gospodarstw na wschodnim wybrzeżu Południowego Bollu. Robinton przyjechał tam w parny, gorący dzień, a jeden z gospodarzy— rybaków powitał go entuzjastycznie.
— Wszyscy się bardzo o niego troszczymy, Czeladniku. Jest bardzo lubiany, więc zawsze jest z nim ktoś, kto się nim opiekuje.
— To niezmiernie miło z waszej strony, Gospodarzu Matsenie. Mistrz Gennell prosił, bym podziękował wam za troskliwość.
— Mamy bardzo dobrą uzdrowicielkę, pochodzi stąd, ale przeszła szkolenie w Cechu. Nadzoruje jego leczenie, ale sama jest bardzo zapracowana.
Gospodarz był niewysoki, obdarzony brzuchem jak beczka i chudymi nogami, które, wydawałoby się, z trudem dźwigały ten ciężar. Mimo to, szybkim krokiem poprowadził Robintona do chaty, położonej na tyłach niewielkiego portu. Przed chatą stał szezlong, wyglądający jak połączenie niskiego stołka z fotelem. Nad werandą wiło się dzikie wino, rozpięte na ozdobnym trejażu, zasłaniając ją od frontu przed porannym słońcem.
— Hej, Karenchoku, przyprowadziłem ci gościa — zawołał Matsen, anonsując ich przyjście.
W progu pojawiła się kobieta, poprawiając luźną, długą spódnicę. Uśmiechała się beztrosko, witając harfiarza i gospodarza.
— Aha, tu się podziewasz, Laelo — powiedział Matsen z pewną irytacją.
Laela obdarzyła Robintona uśmiechem i popatrzyła szeroko otwartymi oczami. Jej zachowanie stało się odrobinę bardziej zalotne, a uśmiechowi przybyło ciepła.
— To czeladnik harfiarski Robinton — przedstawił go Matsen sztywno. — Laela pomaga Uzdrowicielce Sarecie w pielęgnacji pacjentów, którzy muszą leżeć w łóżkach.
— Staram się, jak mogę — powiedziała gardłowym głosem, a Robinton poczuł, że palą go wargi. Nie sposób było zaprzeczyć zmysłowości dziewczyny — i temu, że na nią reagował. Poczuł coś takiego po raz pierwszy od śmierci Kasi, prawie dziewięć miesięcy temu. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle, ale nie potrafił przeoczyć zaproszenia w głosie i spojrzeniu Laeli, która przemknęła obok niego. — Karenchok jest w dobrym humorze — powiedziała i zniknęła, zostawiając za sobą nutki śmiechu.
Robinton nieświadomie odwrócił się, by zobaczyć, dokąd poszła.
— Karenchok jest tam — przywołał go do porządku Matsen.
— Przepraszam.
Gospodarz odchrząknął i poprowadził go do chaty.
Karenchok siedział przy stole. Nogę w łubkach ułożył przed sobą; o drugie krzesło opierały się dwie kule, ustawione tak, by mógł je bez trudu dosięgnąć. Robinton łatwo go poznał; czeladnik często ćwiczył walkę wręcz z Shonagarem. Karenchok pomachał mu przyjaźnie ręką.
— Pamiętam cię, Robintonie — powiedział na powitanie. — Cieszą się, że Gennell tak szybko przysłał kogoś do pomocy. Chodź, siadaj. Matsenie, nie znalazłbyś dla mnie jakiegoś bukłaczka?
Matsen spełnił prośbę. Robinton z zainteresowaniem spojrzał na etykietę i przekonał się, że to czerwone z Tilleku, które najczęściej bywało ostre w smaku. No cóż, wino to wino, nawet najgorsze idzie do brzucha z równą łatwością, jak najlepsze gatunki.
Późnym popołudniem znał już wszystkie szczegóły wypadku Karenchoka i podziwiał młodego człowieka za hart ducha, jakiego wymagało wyczołganie się, z nogą złamaną w trzech miejscach, na ścieżkę, gdzie była szansa, że ktoś go znajdzie. Harfiarz wracał właśnie do domu, gdy jego biegus — „najgłupsze bydlę, jakie kiedykolwiek wyhodowano” — przestraszył się węża tunelowego i zrzucił jeźdźca do parowu. W dodatku głupi zwierzak, gdy już się uspokoił, wcale nie spieszył się z powrotem do domu, więc poszukiwania zaczęto dopiero późną nocą. Gdy Robinton podziwiał odwagę Karenchoka, ten tylko wzruszył ramionami:
— No cóż, ten pomylony biegus wpakował mnie do tej rozpadliny; nie pozostało nic innego, jak samemu się wyratować.
Jego słowa nagle przykuły uwagę Robintona: „Sam wpadłeś w kłopoty, sam się z nich wyratuj”. W jego głowie znowu zaczęły wirować nuty.
Resztę melodii dopisał o wiele później, ale był to jakiś początek. Wdzięczny był losowi, że znów może myśleć muzyką.
Swego czasu przebywał u rodziny matki na zachodnim wybrzeżu i poznał je nieźle, ale wschodnia część Południowego Bollu wyglądała zupełnie inaczej. Ląd łagodnie opadał w stronę wody, tworząc przepiękne plaże; budowano tu długie pomosty, by rybacy mogli kotwiczyć kutry na głębokiej wodzie. Rob zmusił się nawet, by wyjść w morze razem z Matsenem, choć jego kuter był pięć razy większy od jachtu, którym Robinton żeglował razem z Kasią. Ale w ten sposób zrobił kolejny krok, by wydobyć się z żałoby.
Dyskretnie wypytał Karenchoka i dowiedział się, że Laela jest sama sobie panią i dotąd z nikim się nie związała. Rozdawała swoje łaski komu chciała, a Karenchok korzystał z jej szczodrości. Podobnie zresztą jak Robinton, choć skrzywił się, gdy odważnie zapewniała, że wygna smutek z jego oczu. Irytowało ją, że nie potrafi tego zrobić, choć wiele prób poczyniła w tym kierunku przez tę zimę, którą Robinton spędził w Gospodarstwie Morskim.
Wkrótce po święcie Końca Obrotu mieszkańcy wypatrzyli smoka na niebiosach. Dzieci, które właśnie miały lekcję z Robintonem, nie były w stanie opanować emocji. Smoki rzadko przylatywały tak daleko na południe. Robinton, osłaniając oczy przed blaskiem porannego słońca, z wahaniem zadał pytanie:
Simanithu, czy to ty?
To ja! — Taka radość brzmiała w głosie smoka, niemal identycznym z głosem F’lona — że Robinton sam się uśmiechnął.
Co się stało? Co sprowadza was tutaj, tak daleko od Bendenu? — zapytał.
Ty. Byliśmy w Cechu. Powiedzieli nam, że jesteś tutaj.
F’lon do połowy zsunął się ze smoczej szyi, zanim wielka spiżowa bestia zdążyła musnąć piasek na plaży.
— Jestem ojcem, Rob! Jestem ojcem! — wołał jeździec i wymachując jedną ręką, popędził po plaży, by zaraz drugą huknąć harfiarza w plecy. Przez ramię miał przewieszony bukłak z winem. — To syn! Larna urodziła mi syna!
— Larna? A więc w końcu ją dopadłeś! — Robinton zmusił się, by odegnać bolesny skurcz serca. Kasia jeszcze żyła, gdy dowiedział się po raz pierwszy, że F’lon interesuje się dorosłą już Larną, która kiedyś tak strasznie dokuczała małemu Fallonerowi.
— Puść uczniów do domu — zażądał F’lon. — Zmykajcie, dzieciaki. Lekcje będą dopiero jutro.
Robinton zaśmiał się na taką bezczelność. Egzaltacja F’lona rozbawiła nawet rybaków, naprawiających sieci na plaży. Robinton pospiesznie przedstawił przyjaciela Matsenowi i innym, a potem zaprowadził go do chaty, którą dzielił z Karenchokiem.
— Piękny, silny chłopak, wykapany tata — chwalił się F’lon, zamaszyście nalewając wino do kubków, które Karenchok od razu ustawił na stole.
— Nie marnuj trunku — prosił Robinton. Znał smak białego wina, które tak szczodrze rozlewano. — Bendeńskie, prawda?
— A jakie inne mógłbym wam przywieźć, byśmy wznieśli toast na cześć mojego pierwszego syna? — wygłosił dumnie F’lon i osuszył naczynie do dna.
Spędzili wesołe, choć krótkie chwile, bo F’lon spieszył się z powrotem do Bendenu i do dziecka.
— Mam rozumieć, że Larna w końcu wybaczyła ci, że kiedyś wepchnąłeś ją w gnojówkę? — zauważył Robinton, słuchając fanfaronady F’lona.
Jeździec spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— To nie ja ją wepchnąłem w gnojówkę. To Rangul. To znaczy, R’gul. Wprawdzie nie tam chciałby ją pewnie wepchnąć, ale to ja — dumnie uderzył się w pierś — mam ją w końcu w swoim Weyrze, nie on.
— Jestem pewien, że z tobą będzie szczęśliwsza — stwierdził Robinton, przypominając sobie, jaki nadęty był Rangul w dzieciństwie.
— Jasne, że tak — odpowiedział F’lon. Wychylił trzeci, a może czwarty kubek wina i stwierdził, że musi wracać do Weyru, Larny i syna. — Nazwałem go Fallarnon.
— Dobre imię dla przyszłego jeźdźca smoka.
— Spiżowego, nie ma dwóch zdań — dodał F’lon, i wesoło pomachał na pożegnanie do Karenchoka.
— Przyleciał taki kawał drogi z Weyru Benden tylko po to, by ci oznajmić tę nowinę? — spytał Karenchok, podskakując na jednej nodze do drzwi, by popatrzeć na odlot smoka.
— Jesteśmy starymi przyjaciółmi.
— Myślę, że dobrymi przyjaciółmi — Karenchok z szacunkiem uniósł kubek z winem. — Bendeńskie wino to rzadkość w Południowym Bollu.
Dziewięć dni później kurier przyniósł Robintonowi krótką wiadomość: Larna zmarła w dwa dni po urodzeniu Fallarnona. Robinton wysłał kondolencje odwrotną pocztą, przez tego samego kuriera. W sercu jednak zazdrościł F’lonowi, że miał chociaż syna, w którym żyła pamięć jego ukochanej.
Gdy Karenchok w końcu zaczął normalnie chodzić i mógł znowu jeździć, Robinton niechętnie przekazał mu biegusa z Ruathy — o wiele rozsądniejsze i bardziej bystre stworzenie niż ta stara, słabowita cha— beta, która go zrzuciła. Wrócił do cechu na dotychczasowym wierzchowcu Karenchoka, bo nie miał wyboru, i rzeczywiście biegus okazał się niezwykle nieprzyjemny.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po powrocie do Cechu Harfiarzy, było polecenie opiekunowi stajni, by się pozbył tego worka kości i znalazł mu nowego wierzchowca. Następnie odszukał matkę. Nie spodobało mu się to, co zobaczył, więc zasypał ją pytaniami o zdrowie.
— Czuję się świetnie, naprawdę świetnie, kochanie. Jestem po prostu trochę zmęczona. Mieliśmy pracowitą zimę.
Robinton nie pozwolił się tak łatwo zbyć i następnego ranka wypytał dokładnie Mistrzynię Uzdrowicieli.
— Z pozoru wygląda nieźle, Rob — powiedziała powoli Ginia — ale wiem równie dobrze jak ty, że to właśnie pozory. Traci na wadze, choć widzę przy stole, że je normalnie. Mam ją na oku, nie bój się. Betrice też.
— Betrice? — Robinton nagle zdał sobie sprawę, że nigdzie nie widział żony Mistrza Harfiarza, która zwykle kręciła się pracowicie po Cechu. — A co dolega Betrice?
Czy cały świat wokół niego walił się w gruzy? Czy wszyscy ci, których kochał i podziwiał, nagle zaczęli przypominać mu, że są śmiertelni?
Ginia położyła mu dłoń na ramieniu, a jej pełne wyrazu oczy posmutniały. — Tylu rzeczy nie wiemy, i nie potrafimy naprawić — przerwała z westchnieniem. — Czasami ludzie po prostu nikną w oczach. Ale daję ci słowo, że uważnie obserwuję twoją matkę.
— Betrice także?
— Także — odparła Ginia i skłoniła głowę.
Tego dnia przy kolacji, Robinton usiadł obok Betrice. Zauważył, że jej dłonie lekko drżą, gdy jadła, ale starał się na to nie zwracać uwagi. Zasypywał ją więc najzabawniejszymi anegdotkami, jakie mu tylko przychodziły na myśl. Równie łatwo było ją doprowadzić do śmiechu, jak niegdyś. Raz spotkali się wzrokiem, a ona uśmiechnęła się dziwnie i poklepała go po ręku.
— Przestań się martwić, Rob — powiedziała cicho, odwracając głowę od męża, który wyniszczał jakąś skomplikowaną sprawę prawną czeladnikowi; Robinton rozpoznał go jako kolejnego ucznia z klasy śpiewu Shonagara.
— Po prostu dbaj także i o siebie, Betrice — powiedział, wkładając w te słowa tyle miłości, ile dało się wyrazić półgłosem.
— Och, nie omieszkam. Nie omieszkam.
Robinton musiał się zadowolić takim zapewnieniem i następnego ranka zgodził się na propozycję Mistrza Gennella: tym razem miał jechać do Keroonu.
— Jeszcze nie byłeś na równinach, prawda? Ciekawe doświadczenie, Rob, ciekawe doświadczenie. To znowu będzie krótki kontrakt. — Gennell podał Robintonowi kawałek pergaminu. — To lista gospodarstw, których masz nie odwiedzać.
— Nie odwiedzać? — Zdumiony Robinton przejrzał listę, składającą się z dziewięciu nazwisk.
— Tak — skrzywił się Mistrz Harfiarzy. — Przykro mi to mówić, ale harfiarzy nie zawsze traktuje się z takim szacunkiem jak niegdyś… zdaje mi się, że sam się o tym parę razy przekonałeś.
Robinton zaciął wargi.
— Ale dlaczego? Przecież my tylko staramy się pomóc. Nie rozpowiadamy kłamstw…
Gennell przechylił głowę, a smutny uśmiech wygiął w dół kąciki jego wyrazistych ust.
— Wiele osób uważa, że Ballada o Obowiązkach to same kłamstwa.
— Bo wyraża się z szacunkiem o jeźdźcach smoków? Gennell przytaknął.
— To jedno z tak zwanych kłamstw. Wiesz przecież, że nawet w większych warowniach niektórzy uważają, że Weyr i jego jeźdźcy to pozostałość po minionych zagrożeniach, którymi w tej chwili nie musimy się przejmować.
— Ale, Mistrzu Gennellu…
Mistrz Harfiarzy uśmiechnął się krótko i uniósł rękę.
— Ty od bardzo dawna utrzymujesz kontakty z jedynym istniejącym obecnie Weyrem. A wielu ludzi nigdy w życiu nie widziało smoka na niebie, nie mówiąc o spotkaniu ze smoczym jeźdźcem. Czasem błędnie interpretują Poszukiwania, choć ostatnio i tak zbyt rzadko sieje organizuje… — westchnął i wskazał na listę. — Oszczędź sobie kłopotów i omijaj te domy. Nie możemy zmusić ludzi do nauki, jeśli nie życzą sobie nas słuchać.
Gdy Robinton wyjeżdżał z dziedzińca na nowym, młodym biegusie z Ruathy, kupionym za własne oszczędności, z drugiej strony nadjechał kurier. Kurier, który wyglądał bardzo znajomo.
Robinton dwa razy spotkał niewidzialnego pomocnika Mistrza Harfiarzy oficjalnie, w gabinecie Gennella.
— Nazywaj mnie Łaps, jeśli przykro ci, że nie mam oficjalnego imienia — mężczyzna uśmiechnął się z rozbawieniem. — Wiesz, czasem coś tu załapię, czasem ówdzie…
Gennell uśmiechnął się na to.
— A w ogóle, to, w życiu go na oczy nie widziałeś, Rob, prawda?
— Jasne — odpowiedział Rob. Ale tym razem potrzebował wiadomości, którą mógł uzyskać tylko od kuriera.
— Kurierze, poczekaj no! — Robinton ściągnął wodze, a kurier zatrzymał się służbiście i odwrócił, by na niego spojrzeć. Robinton uśmiechnął się. — Tak myślałem, że to ty.
Kurier pozwolił sobie na krótki uśmiech:
— Niejednego udało mi się oszukać.
— — No tak, ale ja jestem harfiarzem i równie starannie szkolono mnie w zapamiętywaniu szczegółów, jak ciebie. Znalazłeś w końcu Mallana? — spytał.
Nadzieja zgasła, gdy z twarzy mężczyzny odpłynęły wszelkie emocje. Potrząsnął głową.
— Zmarł w kopalniach. Tyle udało mi się dowiedzieć. — Na jego twarzy odmalowała się dzika nienawiść. — Jeszcze dopadnę Faksa.
— Jeśli tobie się nie uda, ja to zrobię. — Z tą obietnicą Robinton wyjechał z dziedzińca.
Choć na równinach Keroonu mile go witano, gdziekolwiek by nie pojechał, Robinton od czasu do czasu odczuwał lekki opór słuchaczy, gdy śpiewał niektóre tradycyjne Ballady Instruktażowe. Starał się więc jak najwięcej rozmawiać o zawartych w nich ideach z dorosłymi w gospodarstwach, oraz przypominać im o postanowieniach zawartych w Karcie. Często spędzał wieczory na przepisywaniu tego dokumentu, by mieć go pod ręką, na wypadek, gdyby zarzucono mu „kłamstwa”. Miał wrażenie, że udało mu się przekonać wątpiących.
Kilka razy gospodarze ostrzegali go, że ktoś w grupie nie jest przyjaźnie nastawiony; w takich wypadkach przezornie ograniczał występy do neutralnych pieśni miłosnych i muzyki tanecznej. Mimo to czasem musiał znosić niechętne spojrzenia i obraźliwe zachowanie.
Pewnego wieczoru, w Osadzie nad Czerwonym Urwiskiem, ze zdziwieniem spostrzegł nadjeżdżającego Łapsa, który w przebraniu kuriera przywiózł gospodarzowi odpowiedź z cechu Rzemiosł. Robinton poszukał okazji, by porozmawiać z wywiadowcą. Poprosił go, by zabrał jego list do matki w Cechu Harfiarzy, i udało mu się zamienić z nim kilka słów na osobności.
— Nie spodziewałem się tu ciebie — powiedział, wskazując na list, jakby o nim właśnie rozmawiali.
— Jak sądzisz, skąd Mistrz Gennell wie, dokąd ma nie wysyłać harfiarzy? — odparł Łaps. — Tak przy okazji, gdybyś sam miał jakieś wątpliwości, najlepiej spytać zarządców stacji kurierskich. — Wziął list od Robintona i dodał głośniej, zmieniając głos: — Ano, Harfiarzu, na pewno dojdzie bezpiecznie, nic się nie martwcie.
Kiedy Robinton skończył objazd Keroonu, Mistrz Gennell posłał go do Neratu, osiedla, które na szczęście przywiązywało wagę do tradycji. Robinton nie musiał tam mieć się ciągle na baczności i mógł wreszcie normalnie pracować, ucząc młodzież tradycyjnych Pieśni i Ballad. Z ulgą przekonał się, że jeźdźcy smoków często odwiedzali to miejsce, odbierając świeże ryby dla Weyru. Zawsze przekazywał pozdrowienia dla F’lona i próbował rozmawiać ze smokami. Spoglądały na niego, zaskoczone, ale nigdy nie odpowiadały.
Pamiętał, jak swobodnie rozmawiał z nim Simanith, w dzieciństwie i później, więc smucił go ten dystans. Z drugiej strony nie znał tamtych jeźdźców tak dobrze jak F’lona i jego spiżowego smoka.
Gdy wiosną wrócił do Cechu Harfiarzy, ogarnęło go przerażenie na widok matki. Została z niej tylko skóra i kości, całe piękno opuściło jej twarz, włosy stały się suche i łamliwe, a ciałem nieustannie wstrząsał suchy kaszel. Mogła chodzić jedynie opierając się o Petirona, nawet na małe odległości.
— Widzę, że nie czujesz się dobrze, mamo — powiedział Robinton, rzucając gniewne spojrzenie Petironowi, który kiwnął głową ze zmartwioną miną.
— Dlatego sprowadziliśmy cię do domu, Rob — odparła Ginia, kiedy wpadł do Cechu Uzdrowicieli, by ją odszukać.
Stanął jak wryty.
— Dlatego mnie sprowadziliście? — nie dopuszczał do siebie myśli o tym, co chciała mu w ten sposób powiedzieć.
Uścisnęła go za ramię z twarzą pełną żalu i współczucia. — Tak, wiem, że chciała, żebyś tu był. Nie zostało jej zbyt wiele czasu.
— Ale… — Robinton zacisnął w pięści opuszczone dłonie— …ja dopiero co straciłem Kasię!
— Wiem, mój kochany, wiem. — Zobaczył, że w jej oczach zakręciły się łzy. — To moja najlepsza przyjaciółka. Mogę sprawić jedynie, by nie czuła bólu.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, czując, jak chłód nadchodzącej żałoby bierze w posiadanie całe jego ciało.
— Musisz jej pomóc. I Petironowi — powiedziała Ginia.
— Jej, tak. Petironowi…
— Żyje tylko dla niej, Robintonie.
A ja nie miałem szansy, by żyć dla mojej Kasi, pomyślał z goryczą młody harfiarz.
Jeśli myślał, że dni po śmierci żony były ciężkie, przekonał się, że o wiele gorzej jest trwać i patrzeć, jak matka powoli traci siły i w końcu gaśnie jej oddech.
Bez umawiania się, czuwali przy niej na zmianę z Petironem; Robinton grał dla niej swoje pieśni, nawet tę zabawną o pakowaniu się w kłopoty i ratowaniu na własną rękę. Uśmiechnęła się, a nawet w pewnym momencie zaśmiała w głos. Petiron również dla niej grał; muzyka działała na nią kojąco.
Trzy dni później Ginia obudziła Robintona z niespokojnego snu:
— Koniec już blisko — powiedziała.
Narzucił koszulę i spodnie i pobiegł za nią, pełen przerażenia.
Koniec był nieoczekiwanie spokojny. Syn trzymał Merelan za jedną rękę, a Petiron za drugą. Udało jej się słabo uśmiechnąć i ścisnąć ich dłonie kościstymi palcami. Potem westchnęła, tak jak Kasia, i już więcej się nie poruszyła. Oni również trwali w bezruchu. Żaden z nich nie chciał puścić martwej dłoni żony i matki.
Dopiero Ginia delikatnie uwolniła jej ręce i jedną po drugiej ułożyła na kruchej piersi.
Petiron wybuchnął pierwszy, zalewając się gorzkimi łzami:
— Dlaczego mnie opuściłaś, Merelan? Jak mogłaś mnie opuścić?
Robinton popatrzył na mężczyznę, który był jego ojcem i pomyślał, że Petiron traktuje śmierć Merelan jako osobisty afront. Zresztą przez całe życie uważał ją za swoją własność. Dlaczego jej śmierć miałaby go odmienić? Mimo wszystko ogarnęło go nagle współczucie dla tego człowieka.
— Ojcze… — powiedział i wstał powoli.
Petiron zamrugał i popatrzył na syna, jakby dziwiąc się jego obecności.
— Wyjdź stąd. Była wszystkim, co miałem. Muszę zostać sam, z nią i moim bólem.
— Ja także cierpię. Była moją matką.
— Skąd ty możesz wiedzieć, co ja czuję!? — Stary człowiek wpił palce w pierś, zagłębiając je w ubranie i w ciało.
Robinton o mało nie wybuchnął śmiechem. Usłyszał, jak Ginia mruczy coś bez słów i uniósł dłoń, na znak, że sam odpowie.
— Skąd ja mogę wiedzieć, Petironie? Jak mogłeś coś takiego powiedzieć? Aż za dobrze wiem, co teraz czujesz.
Oczy Petirona rozszerzyły się; wbił spojrzenie w syna i przypomniał sobie. Potem znowu załkał, tak przygnębiony w obliczu śmierci Merelan, że Robinton, niemal bez zastanowienia, podszedł i wziął ojca w ramiona, by go pocieszyć.
Od tego dnia Petiron nie napisał nawet jednej nuty. Merelan była jego natchnieniem. Jej śmierć zmieniła go i uczyniła takim, jakim żona chciała go widzieć za życia. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z Robintonem, ale swobodniej czuł się w jego obecności. Gennel twierdził, że ból złagodził charakter starego kompozytora. Uczniowie i czeladnicy studiujący kompozycję mieli na ten temat odmienne zdanie, bo było go równie trudno zadowolić, jak przedtem, ale żaden z nich nie podawał w wątpliwość, że Mistrzowi udało się wbić im do głowy niezwykle głęboką wiedzę.
Robinton wciąż jeszcze przebywał w Cechu, gdy Betrice nagle zmarła na atak serca. Mógł więc pomóc Mistrzowi Gennellowi pogodzić się ze stratą. Odczuł ją cały Cech, od najmłodszego ucznia po Petirona; niespodziewanie przyjechała też Halanna, która stała się łagodną, pulchną, szczęśliwą żoną i matką.
— Bardzo dużo zawdzięczam tej kobiecie — powiedziała. — Prawie tyle samo co twojej matce, Czeladniku Robintonie — rzuciła mu dziwne spojrzenie z ukosa. — W dzieciństwie byłam nieznośna, póki one obie nie wlały trochę rozumu do mojej głowy. Czy mogę dla niej z tobą zaśpiewać? I dla Merelan? Nie zaniedbałam pracy nad głosem.
— Nie wiedziałem, ale cieszę się z tego. Matka byłaby zadowolona — odparł Robinton ze szczerego serca.
Tak więc Halanna zaśpiewała utwory, które na tę okazję wybrał Petiron, a jej głos był o wiele cieplejszy i bardziej wyrazisty niż w czasach, gdy przebywała w Cechu. Brzmiał tak pięknie, ze Mistrz Gennell, gdy już otarł oczy, z żalem stwierdził, że to wstyd, iż tak mało kobiet uczy się teraz w Cechu Harfiarzy.
— Może znalazłbyś dla nas jakieś dziewczęta podczas swoich podróży? — poprosił Robintona. — Oczywiście, twoja matka była niezwykle zaangażowana w pracę, ale proszę: oto Halanna wciąż śpiewa, a wiem, że Maizella też nie zaniedbała głosu. Poszukaj dla mnie kobiet, dobrze?
— Jasne, że poszukam — odparł z żarem Robinton. Zrobiłby wszystko, by w oczach Mistrza zaigrał dawny blask.
Szukał ich więc, przesłuchując pełne nadziei dziewczynki na równi z chłopcami. Starał się nakłonić najlepszych z nich do przejścia szkolenia w cechu Harfiarzy.
W ciągu następnego Obrotu uzyskał stopień mistrzowski, ale i w dalszym ciągu wyjeżdżał na zlecenie Mistrza Gennella do gospodarstw niechętnych tradycji, zastępował chorych harfiarzy albo brał udział w Zgromadzeniach w odległych Warowniach. Pełnił również funkcję rozjemcy w Warowni i w Cechu. Kiedy tylko mógł, wzywał z wieży bębnów F’lona i prosił go o pomoc — wysłuchiwał wtedy nowych opowieści jeźdźca o synu, Fallamonie, którego wychowywała Manora, ta pełna godności dziewczyna, którą Robinton zauważył u boku S’lonera w noc jego i Maidira śmierci. Nie zdziwił się więc, że w trzy Obroty po narodzinach Fałlarnona dała F’lonowi drugiego syna: Famanorana.
F’lon miał dwa zmartwienia. Pierwsza, poważniejsza troska dotyczyła Nemorth. Narzekał, że królowa nigdy nie podniesie się z leża w Weyrze królowej na kolejny lot godowy i on nigdy nie zostanie Władcą Weyru w miejsce czteroosobowego kierownictwa, jakie sprawowali C’vrel, C’rob, M’ridin i M’odon. Po drugie, nikt nie chciał brać go poważnie, gdy rozprawiał o zagrożeniu, jakie stanowi ten „samozwańczy Władca Warowni, Faks”.
Jora faworyzowała C’vrela, co jeszcze bardziej drażniło F’lona.
— Od dnia, gdy S’loner zabrał Lorda Maidira pomiędzy, C’vrel żyje w lęku, by nie „rozdrażnić” Władców Warowni. Rozumiem, że omija Raida, a to kolejny twardogłowy idiota… — rzucił wściekłe spojrzenie Robintonowi, gdy harfiarz słabo zaprotestował..— Twardogłowy, i tyle. Wszystko robi tak jak jego ojciec, tyle że Maidir był o wiele bardziej tolerancyjny i sprawiedliwy. Wysyła zatem skrupulatnie dziesięcinę do Weyru i wszyscy jesteśmy mu za to wdzięczni — skrzywił się. — Nienawidzę uzależnienia od tego człowieka!
— To jego obowiązek — powiedział łagodnie Robinton. F’lon skrzywił się.
— Nauczymy go obowiązków, gdy tylko przelecę Nemorth — stwierdził i jeszcze bardziej spochmurniał. — Brzydzę się tego, naprawdę, Robintonie. Jora to tłusta flądra. Kontrolujemy ilości, które zjada Nemorth, by w czasie lotu mogła się wznieść na rozsądną wysokość… ale trzeba ją zmuszać, by poleciała. Ta Jora! — uniósł obie ręce ku niebu w geście niesmaku i frustracji. — Wyobraź sobie: Władczyni Weyru, która ma lęk wysokości!
— Często zastanawiałem się, jak mogło do tego dojść — mruknął Robinton.
F’lon prychnął.
— Ojcu podobała się bardziej od innych kandydatek. Było ich tylko cztery… tak bardzo upadł szacunek dla Weyru wśród perneńskiego ludu, który mamy obowiązek ochraniać…
Robinton wyprostował się nagle.
— Czerwona Gwiazda powraca…
— Nie — F’lon odrzucił to wyjaśnienie ruchem ręki. — Jeszcze nie. I cieszę się z tego. Będzie spokój jeszcze przez trzy dziesiątki Obrotów, według moich wyliczeń.
— Będziesz wtedy starym jeźdźcem.
— Mam dwóch synów, którzy mnie zastąpią, jeśli nie dam rady… — F’lon uśmiechnął się wyzywająco, pokazując białe zęby. — Będą wiedzieli, po co jest Weyr. Będą wiedzieli ode mnie — tu uderzył się w pierś — do czego zostali stworzeni jeźdźcy smoków.
— Co słychać ostatnio u Faksa? — Robinton nigdy nie używał zagarniętego przez tego człowieka tytułu. Przez cały ten czas Faks nie zwołał Rady Władców Warowni, Mistrzów Rzemiosł i Władców Weyru, która potwierdziłaby jego prawo do Wysokich Rubieży i wydziedziczenie Bargena, najstarszego żyjącego syna dawnego Władcy — jeśli Bargen w ogóle pozostał przy życiu.
— Och, jest bardzo zajęty — uśmiech F’lona zabarwił się złośliwością. — Wciąż nie doczekał się męskiego potomka, więc zadaje się z każdą ładną dziewczyną, jaka mu stanie na drodze. Nie jest bezpiecznie być kobietą w Wysokich Rubieżach, oj nie. A jego pojedynki? Ha! — Znów uniósł ręce. — Ma świetny sposób na pozbycie się przeciwników. Obraża ich tak, że pozostaje tylko walka. A on zawsze wygrywa. Potem osadza w niegdyś prosperujących gospodarstwach tych swoich ćwoków i tumanów… i wydusza z nich, ile się da.
— Słyszałem. — Robinton czerpał bieżące wiadomości ze sprawozdań, jakich Łaps dostarczał Mistrzowi Gennellowi.
— Co słyszałeś, Rob? — spytał F’lon.
— Słyszałem, że po kawałeczku przesuwa granicę z Cromem i Nabolem. Nie odważył się jeszcze na takie sztuczki z Tillekiem i Telgarem. Melongel i Tarathel wystawili straż graniczną i wieże sygnalizacyjne na szczytach, żeby można było ogłosić alarm.
— Bardzo słusznie — powiedział F’lon i z aprobatą pokiwał głową. — Powiedz mi tylko, kiedy reszta tych leniwych Lordów podejmie jakieś działania przeciw niemu? Kiedyś będą musieli, nie uważasz?
Robinton dyskutował już na ten temat z Lordem Grogellanem z Fortu i Lordem Ashmichelem z Ruathy. Na szczęście Groghe bardziej przejmował się tą sprawą niż ojciec. Spadkobierca z Ruathy, Kale, nie był obecny przy rozmowie, w czasie której Robinton starał się poznać stanowisko Ashmichela. Władca Warowni zlekceważył niepokoje Robintona, co bardzo zmartwiło harfiarza; Ruatha nie tylko graniczyła z Nabolem, lecz także była jedną z bogatszych warowni, ze względu na hodowlę rasowych biegusów. Byłaby to wspaniała zdobycz dla Faksa — jeśli skieruje chciwy wzrok na równiny Telgaru i Keroonu.
— W naturze Władców Warowni nie leży wzajemna nieufność — stwierdził Robinton po prostu.
— Ale zwykle nie ignorują tego, do czego nie lubią się przyznawać.
— To prawda. Staram się dostarczać im powodów do niepokoju.
— Wiesz, że Faks wziął za żonę kobietę z rodu Ruathy?
— Nie słyszałem. — Robinton pochylił się ku niemu z uwagą. — Kogo?
— Gemmę. — A gdy Robinton zmarszczył brwi, nie umiejąc skojarzyć imienia z osobą, F’lon przypomniał mu: — Kuzynka w trzeciej linii, ale należy do Rodu; to wystarczy, gdyby Faks szukał pretekstu, by przejąć tamtą Warownię. Będzie o szczebel niżej, niż siostrzeniec albo zięć.
— Ile on ma już żon? — zdenerwował się Robinton.
— Pewnie tyle, co gospodarstw — wyjaśnił F’lon i dodał z lubieżnym spojrzeniem: — Jest nienasycony, i to nie tylko gdy chodzi o ziemię.
— Przecież gdzieś musi być granica…
— Miejmy nadzieję — uciął F’lon.
W jeden Obrót po narodzinach Famanorana Nemorth wzleciała do lotu godowego i poleciała z Simanithem. F’lon w końcu został władcą Weyru. M’odon, najstarszy z jeźdźców, umarł spokojnie we śnie. Nadeszła kolejna mroźna zima. Dwudziestu czterech jeźdźców zachorowało na gorączkę, a ściany Weyru rozbrzmiewały echem smoczego płaczu. Nemorth w drugim wylęgu zniosła dziewiętnaście jaj — nawet nie wystarczyło na pokrycie strat.
Niechęć do Cechu Harfiarzy rozszerzała się ukradkiem. Kilku harfiarzy napadnięto i pobito na szlaku. Najgorszy wypadek zdarzył się w Cromie. Młody tenor, Evenek, został zatrudniony przez Władcę Warowni, Lesseldena, wyłącznie do śpiewu. Musiał zaśpiewać na próbę dla Lesseldena i Pani Relny, która chciała mieć u siebie kogoś, kto nauczy instrumentalistów akompaniowania przy jej śpiewie oraz pomoże przy wystawianiu jednoaktówek, które pisywała. Evenek przysłał pocztą kurierską wiadomość, że przyjmuje posadę, bo Lady Relna ma dobry głos i jest sympatyczna, a on czuje się na siłach spełnić jej wymagania w zakresie szkolenia muzyków. Miał wrażenie, że będzie musiał się ograniczyć do muzyki i szkolenia w tym zakresie, gdyż Lord Lesselden bardzo stanowczo stwierdził, że umowa nie wymaga od niego, by uczył „tych zwykłych harfiarskich bzdur”. Mistrz Gennell powiedział, że trochę się martwi o Eveneka, ale w końcu wraz z pozostałymi Mistrzami uznali, że jest on na tyle sprytny, by dać sobie radę, tym bardziej, że warunki umowy były bardzo szczegółowe.
Pewnego dnia kurier — tym razem nie Łaps — przyjechał bezpośrednio do Mistrza Gennella, nie zatrzymując się nawet na stacji pocztowej w Forcie. Mistrz Gennell natychmiast wezwał Robintona.
— Eveneka ciężko pobito i wyrzucono z Warowni. Gdyby go nie znalazł jeden z kurierów, pewnie by umarł. Zabieraj z sobą kuriera i pięciu najsilniejszych i najwyższych uczniów. Kurierzy wywieźli go z Cromu do Nabolu, do Stacji 193. Wiesz, gdzie to jest?
Wiedział, bo często przyglądał się rozmieszczeniu Stacji Kurierskich. Zebrał grupę, włącznie z najsilniejszym z uzdrowicielskich czeladników obecnych w tamtejszym Cechu, i wsadził wszystkich na najlepsze wierzchowce, jakie były do dyspozycji. Popędzili w stronę Stacji, zmuszając biegusy do dużego wysiłku. Zmienili wierzchowce w Warowni Ruatha.
Zarządca Stacji otoczył Eveneka bardzo troskliwą opieką, wezwał też uzdrowiciela z możliwie najbliższego miejsca.
— Zrobiłem, co mogłem — powiedział uzdrowiciel, Germathen, i potrząsnął głową, wyraźnie przerażony całym incydentem. — Połamali mu wszystkie kostki w dłoniach. I pokancerowali gardło tak okrutnie, że zdziwiłbym się, gdyby jeszcze kiedyś zaśpiewał.
— Czy on wie, kto to zrobił? — spytał ostro Robinton, uspokoiwszy wpierw mściwe pomruki swoich towarzyszy. Niełatwo mu to przyszło, bo i jego ogarnęła wściekłość, ale wiedział, że zemsta — choć być może niezwykle przyjemna — nie przyniosłaby nic dobrego Cechowi Harfiarzy.
Germathen wzruszył ramionami:
— Zdaje mi się, że wie, ale nie powie… zresztą mówienie sprawia mu duży ból. Ponastawiałem tyle kości, ile mogłem, ale wolałbym, żeby obejrzał go ktoś lepszy ode mnie i sprawdził, czy wszystko zrobiłem jak się należy.
— Czy można go przewieźć?
Robinton zauważył, że Zarządca Stacji z zainteresowaniem czeka na odpowiedź.
— Jeśli pojedziecie powoli, to tak — odparł uzdrowiciel. — Szczerze mówiąc, Evenek nie poczuje się bezpieczny, póki nie wróci do Cechu.
— Jeśli ktokolwiek z nas będzie tam bezpieczny… — mruknął jeden z uczniów.
— Fort i Ruatha będą bronić Cechu Harfiarzy do ostatniego człowieka — odparł twardo Robinton. — Czy mogę teraz zobaczyć Eva?
Rannego umieszczono w ostatniej, najbezpieczniejszej z połączonych ze sobą sypialni na Stacji. Przed jego pokojem siedziało trzech starszych kurierów, a w samej sypialni cichutko cerowała coś żona Zarządcy Stacji. Na widok harfiarzy wstała, sięgając po solidną pałkę.
Evenek spał. Dłonie owinięte grubą warstwą bandaży podparto mu poduszkami. Jego twarz była istną mapą sińców, a szyję aż po klatkę piersiową pokrywały bandaże. Robinton poczuł mdłości, a jeden z harfiarzy gwałtownie wyszedł z pokoju. Robinton stał, patrzył i wzbierała w nim gorycz z siłą, o którą siebie nie podejrzewał — o wiele głębsza i bardziej pierwotna niż ból po śmierci Kasi. Przez chwilę pomyślał, że mógłby poprosić F’lona o przewiezienie Eveneka, ale przy takim okaleczeniu zimno pomiędzy mogłoby przynieść wiele szkody.
Radość i ulga w oczach Eveneka, jego urywane próby dziękowania wywarły jeszcze głębsze wrażenie na tych, którzy przybyli mu na pomoc. Udało mu się zapewnić ich, że zniesie każdą niewygodę w podróży.
— Dom… Cech… — powtarzał bez przerwy.
Germathen i Czeladnik Uzdrowiciel odbyli cichą, profesjonalną rozmowę na stronie i powiedzieli Robintonowi, że można by wyruszyć następnego dnia rano. Jeśli nawet mieszkańcy Stacji Kurierskiej przyjęli to z ulgą, to i tak przecież w końcu udzielili Evenekowi pomocy wtedy, gdy najbardziej jej potrzebował, więc Robinton zapewnił, że Cech Harfiarzy jest ich dłużnikiem.
— Robintonie, nigdy w życiu nie widziałem, żeby coś takiego zrobiono harfiarzowi — powiedział Zarządca Stacji, potrząsając głową. — Nie mam pojęcia, do czego to w końcu dojdzie.
Po kolacji harfiarze dyskretnie i po cichu muzykowali dla mieszkańców Stacji.
Evenek dojechał bezpiecznie do Cechu, gdzie Mistrz Gennell rozpłakał się na jego widok. Później Mistrzyni Uzdrowicieli, Ginia i jej pomocnik, Oldive, ocenili stan nieszczęsnego harfiarza i ogłosili, że prawdopodobnie uda się przywrócić mu władzę w rękach, nie jest tylko pewne, czy będzie grał na niektórych instrumentach z równą biegłością co przedtem. Na temat głosu jednak nie byli w stanie powiedzieć nic pewnego; krtań została paskudnie pokiereszowana.
Cech dopiero po dłuższym czasie pogodził się ze wstrząsem po pobiciu Eveneka. Za to Lord Grogellan wraz z synami złożyli oficjalną wizytę w gabinecie Gennella, zapewniając Mistrza Harfiarzy o swoim nieustającym, silnym poparciu dla Cechu i wszystkich harfiarzy, zawsze, kiedy tylko ich pomoc będzie potrzebna.
Choć był to pojedynczy przypadek brutalnego pobicia, ostrzeżono wszystkich harfiarzy, by mieli się na baczności i podróżowali z kupcami lub innymi przyjaźnie nastawionymi grupami.
Mistrz Gennell, któremu bardzo już dokuczał reumatyzm, zaczął delegować Robintona jako swojego przedstawiciela — i jako kolejną parę „oczu i uszu”. Tego ranka, gdy Mistrz przysłał do młodego harfiarza ucznia z prośbą, by przyszedł do gabinetu, Robinton złożył żartobliwą skargę:
— Gdzież więc zamierzasz mnie wysłać tym razem, Mistrzu? Zdaje mi się, że znam już wszystkich Władców Warowni i Gospodarzy i byłem w siedzibach wszystkich Cechów na kontynencie. Jaki zakątek pominąłem podczas tych wszystkich podróży dla ciebie?
— Mam swój cel w tym, że wysyłam cię tu i tam, do wszystkich ważniejszych Warowni i Cechów na Pernie.
— Naprawdę? — Robinton postarał się, by w jego odpowiedzi nie zabrzmiała nuta ciekawości. Niezbyt mu się to jednak udało.
— Tak, starzeję się, Rob, i muszę szukać następcy. Naturalnie, wszyscy Mistrzowie Harfiarscy zagłosują zgodnie ze swoim sumieniem, ale ja jasno wyraziłem swoją wolę. Ty nim zostaniesz!
Robinton wpatrywał się w starego przyjaciela. Nie spodziewał się tego.
— Jeszcze długo wśród nas pobędziesz, Gennellu — powiedział ze śmiechem, który zamarł na widok wyrazu twarzy starego człowieka.
— Nie sądzę — brzmiała odpowiedź. — Nie z takim reumatyzmem. I nie bez Betrice, o którą mogłem się troszczyć — uśmiechnął się ciepło na wspomnienie żony. — Moje serce odeszło. Może zresztą zażądam wyborów i spędzę pozostały mi czas na ciepłej plaży w Iście.
— Zaczekaj, Gennellu, ja jestem o wiele za młody…
— Cech musi mieć młodego i pełnego energii Mistrza, Robie — w głosie Gennella zabrzmiała stanowczość oraz niepokój. — Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Nie mogę zostawić Cechu w rękach kogoś, kto nie docenia zagrożenia ze strony Faksa dla całego naszego świata. Muszę mieć pewność, że innych Warowni, nie spotka taki sam los jak Wysokich Rubieży, a ostatnio Cromu: analfabetyzm i przemoc. — Ciężko podniósł się na nogi i zaczął przemierzać posadzkę niespokojnymi krokami. Robinton, obserwując go czujnie, dostrzegł wyraźnie, jak wielkim obciążeniem są podeszły wiek i choroba dla niegdyś energicznego i szybkiego Mistrza Harfiarzy. — Potrzebuję kogoś — mówił dalej Gennell, wskazując na Roba wykrzywionym palcem — kto wierzy, podobnie jak ja, że powrócą Nici i znów będą dręczyć ziemię. — Ze znużeniem odgarnął w tył przerzedzone włosy. — Nie wiem, co zamierza zrobić Weyr, ale naszym dziedzicznym obowiązkiem, jako harfiarzy, jest wspieranie Bendenu na wszystkie sposoby. To, że odwiedziłeś Weyr jako dziecko, a potem jako czeladnik, dało ci znakomite kontakty z F’lonem. On nieco traci na popularności wśród niektórych Władców Warowni. Gdybyś mógł dać mu kilka rad…
— …których F’lon nie przyjmuje. Od nikogo. Włącznie ze mną — odparł kwaśno Robinton.
— Wydaje mi się, że nie doceniasz swojego wpływu na niego, Robintonie — oświadczył Gennell i ciężko upadł na fotel, krzywiąc się z bólu. — Sądzę też, że masz większe wpływy w całym kraju niż ci się wydaje. Wciąż potrafisz rozmawiać ze smokami?
Robinton kiwnął głową.
— W każdym razie z Simanithem. Podejrzewam, że to tylko ze względu na F’lona. Nie są to jednak rozmowy, o których można by napisać balladę.
Gennell pogroził mu palcem.
— To więcej niż przydarza się większości osób spoza Weyru.
— Też prawda.
Przez twarz starego mistrza przemknął uśmiech.
— Łaps donosi mi, że ze wszystkich harfiarzy tylko ciebie akceptują nawet najgorętsi krytycy Cechu.
— Z wyjątkiem Wysokich Rubieży.
— Faks w końcu się na czymś pośliźnie. Ludzie tego pokroju zawsze tak kończą. W przyszłości pojawi się więcej takich jak on. Gdy przestrzegamy Karty, wszyscy doskonale prosperują, gdy jednak ktoś zaczynają łamać, cierpi cały kontynent.
Robinton skinął głową, zgadzając się z tym całkowicie, choć perspektywa skłonienia Perneńczyków do przestrzegania postanowień Karty była raczej zniechęcająca. Szczególnie w obliczu aktywnego agresora, jakim był Faks.
— Tak więc, Mistrzu Robintonie, zaproponowałem cię na swojego następcę.
Robinton spochmurniał i zaczął mruczeć coś na temat swojej młodości, i tego, że jest wielu innych, bardziej sensownych kandydatów.
— Żaden z nich nie pcha się na to stanowisko — stwierdził Gennell z wisielczym humorem. — Minnarden twardo upierał się, bym wziął pod uwagę ciebie, podobnie jak Evarel. Mam też zdecydowane poparcie ze strony wszystkich Mistrzów przebywających w Cechu.
— Włącznie z Petironem? — uśmiechnął się Robinton.
— Zdziwisz się, ale tak. Cóż, nie sądzę, by zaproponował cię z własnej woli, ale nie sprzeciwiał się kandydaturze.
To rzeczywiście zdziwiło Robintona.
— Przyznaję, że ja objąłem to stanowisko z braku lepszych kandydatów, nie z powodów ambicjonalnych — Gennell roześmiał się serdecznie. — Służyłem Cechowi najlepiej, jak potrafiłem… — Robinton zgodził się z tym szczerze: Gennell był niezwykle popularnym Mistrzem.
Stary człowiek dodał:
— Wolałbym nie brać na siebie tak odpowiedzialnej roli w walce z Faksem, a tym bardziej z Nićmi.
— Wielkie dzięki — skomentował z przekąsem Robinton.
— Naznaczyłem cię na swego następcę w chwili, gdy zobaczyłem, jak rozmawiasz ze smokami. Pamiętasz, kiedy to było?
Robinton przytaknął. Cenił sobie to wspomnienie — jedną z najpiękniejszych chwil dzieciństwa. Kiedyś F’lon wspomniał, że rozmowy smoków z ludźmi spoza Weyru zależą wyłącznie od kaprysu bestii. Czasem się odzywają, najczęściej jednak milczą. F’lon dodał z jednym ze swoich psotnych uśmieszków: — Smoki cię lubią, Rob.
Do tej pory Robinton myślał, że jego tajemnicę dzielą tylko smoki i ich jeźdźcy.
— Nie wiedziałem, że ktoś mnie obserwuje. Gennell uśmiechnął się:
— Obserwowałem cię od momentu, gdy twoja matka opowiedziała mi, jak wygrywasz na flecie wariacje.
— Czy ja ci kiedykolwiek podziękowałem, Gennellu, za wszystko, co dla mnie zrobiłeś? — w głosie Robintona nie było już ironii.
— Ciiii — Gennell zbył te słowa strzepnięciem palców. — Byłem wtedy twoim Mistrzem–Harfiarzem, podobnie jak teraz. Bądź dobrym Mistrzem tego Cechu, a odwdzięczysz mi się w dwójnasób. Nie pozwól, by tyran taki jak Faks uciszył głosy kolejnych harfiarzy.
Robinton przysiągł, że nie spocznie, aż dopnie celu.
— Słyszałeś, co bębny nadały dziś rano? — Gennel zmienił temat.
— Tak — uśmiechnął się Robinton. — W Warowni Ruatha urodziło się nowe dziecko. Dziewczynka, drobna ale zdrowa.
W dwa dni później Robintona i Gennella wezwano do Warowni Fort. Lord Grogellan odrzucił rady Mistrzyni Uzdrowicieli Ginii, jej bardzo zdolnego pomocnika Oldiva i swojego własnego uzdrowiciela. Nie zgodził się na operację.
— Naucz go trochę rozumu, dobrze, Gennellu? — prosiła Ginia, zaczerwieniona z daremnego gniewu. — Robiłam już takie operacje, podobnie jak Oldive. To kwestia kilkunastu minut. Jeśli nie wytniemy wyrostka, umrze z powodu zatrucia organizmu.
— Nie możecie go pociąć — rozpłakała się Lady Winalla. — Nie możecie. To barbarzyństwo.
Ginia potrząsnęła głową.
— Żadne barbarzyństwo. To równie proste jak wycięcie zainfekowanych migdałków z gardła, a na tę operację zgodziłaś się, Pani, u swoich dzieci.
— Lorda Grogellana nie można tak okaleczyć, zbrukać… — Lady Winalla zadygotała z obrzydzenia. Na jej twarzy malował się upór. — Jego ciała nie wolno pokrajać, jak zwierzęcej tuszy!
— Mamo jeśli od tego zależy jego życie… — przerwał Groghe, starając się przekonać matkę. — Widziałem w Tilleku, jak to się robi, prawda, Rob?
Robinton przytaknął.
— Clostan operował w ten sposób marynarza, który cierpiał na straszne bóle brzucha. Po tygodniu pacjent wrócił na statek.
Lady Winalla dalej potrząsała głową, zaciskając usta.
— Nie zgodzimy się na to — powtarzała i przykładając chusteczkę do warg otworzyła drzwi do pokoju małżonka. Usłyszeli jęki Grogellana. — Och, jego musi tak strasznie boleć, Giniu. Daj mu jeszcze fellisu. Jak możesz pozwolić, by tak cierpiał?
— Nie cierpiałby, gdybyś mi, Pani, pozwoliła….
— Nie, nie, nigdy. Jak w ogóle możesz proponować coś takiego?
— Nie sprzeciwiał się, gdy mu zaszywałam tamtą ranę na łydce… a przecież to prawie to samo — naciskała Ginia.
— Ależ to była naturalna rana — sprzeciwiła się Lady Winalla. — Och, posłuchaj tylko. Na pewno możesz dać mu więcej fellisu.
— Tak, mogę dać mu więcej fellisu — syknęła Ginia przez zaciśnięte zęby. — Tyle fellisu, że zejdzie z tego świata!
— Och, nie, nie mów tak, Giniu. Proszę, tylko nie mów, że umrze.
— Nie mogę nic innego uczciwie powiedzieć, Winallo. Jeśli go nie zoperuję…
Winalla przycisnęła dłonie do uszu i z lekkim okrzykiem sprzeciwu pobiegła do boku męża, który wił się na łóżku.
Zmarł tego samego dnia pod wieczór, w strasznych bólach, których nie mogły ukoić ani potężne dawki fellisu, ani nacieranie brzucha mrocznikiem.
— Nie został okaleczony, nie został zbrukany, po prostu umarł — mruknęła utrudzona Ginia, kuśtykając do domu z miejsca tragedii. — Kiedyś wiedzieliśmy o wiele więcej… — lekko zadrżała i musiała się oprzeć na Oldivem.
Odwołano więc Zgromadzenie w Telgarze. Zamiast tego Władcy Warowni przybyli do Fortu, by zatwierdzić Lorda Groghe jako nowego Władcę. Nieobecność Faksa była podejrzana.
— No cóż, nie zaproszono go — stwierdził ponuro Gennell — bo nie poddał się ustalonej procedurze oficjalnego przejęcia Warowni.
— Wątpię, czy to mu doskwiera — zauważył Robinton. — Szkoda, że nie wiem, co planował w Telgarze.
Otrzymał na to pytanie odpowiedź, przynajmniej częściową, gdy Lady Relna z Cromu z dwojgiem najmłodszych dzieci przybyła, by błagać Lorda Ashmichela i Lady Adessę z Ruathy o azyl. Jej mąż i najstarsi chłopcy nie przeżyli najazdu Faksa na ich Warownię.
Groghe zaczął szkolić wojskowo wszystkich obecnych w Forcie mężczyzn w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat. Tarathel i Melongel z desperacją poszli w jego ślady i podwoili patrole straży granicznej.
Następnej, niezwykle mroźnej zimy Mistrz Gennell zmarł na serce. Ogolly, Washell i Gorazde, choć zesłabli ze starości, nadali z wieży bębnów komunikaty na cały kraj. Wiedzieli, że Gennell wyznaczył na swojego następcę Mistrza Robintona, ale dopiero wiosną miało wrócić do Cechu tylu Mistrzów, by można było ogłosić oficjalne wybory. Nikt nie chciał, by w tak ciężkich czasach Cech Harfiarzy pozostawał bez przywódcy. Robinton słyszał wszystkie wychodzące i przychodzące wiadomości. Przekonał się, że najwolniej docierają one do cechowej kuchni. Towarzystwa dotrzymywała mu tam Silvina, uzdolniona córka Lorry, nalewając niezliczone kubki klahu, które wypijał jeden za drugim podczas drugiego oczekiwania.
Matka Silviny przestała już pracować z powodu podeszłego wieku, i przed trzema Obrotami przeniosła się do rodziny w Południowym Bollu. Gospodynią Cechu została Silvina, ciemnowłosa i energiczna jak jej rodzicielka. Robinton lubił jej rzeczowe podejście do obowiązków i problemów Cechu — oraz to, że zawsze chętnie szła z nim do łóżka, gdy tylko przebywał w domu wystarczająco długo, by zdążyć odnowić ich przyjaźń. Była na tyle rozsądna, że nie wspominała o smutku w jego oczach, choć wiedziała, że pamięć Kasi nie zatarła się przez tych dziesięć Obrotów, które upłynęły od jej śmierci. Vina przyjmowała go takim, jakim był, nie stawiała żądań, przynosiła mu wielką ulgę i była samą dobrocią. Był za to wdzięczny i chyba to jej wystarczało. Miała serce równie wielkie jak matka.
— Bębny ucichły — powiedziała nagle, podnosząc głowę znad kubka, który miała napełnić klahem.
— Owszem — przytaknął, uświadamiając sobie, że nie czuje już wibracji przenikających kamienne ściany Cechu. Przełknął, a ona uśmiechnęła się, widząc jego zakłopotanie.
— Mogłeś iść na górę i liczyć głosy.
— A jeśli… — przerwał na dźwięk kroków na schodach. Schodziły przynajmniej dwie osoby.
Silvina złapała go za rękę.
Pojawili się uśmiechnięci Jerint i Ogolly, niosąc plik niewielkich kwadratowych pergaminów.
— Mistrzu Robintonie, czy zechcesz przyjąć stanowisko Mistrza Cechu i Rzemiosła? — zapytał oficjalnie Ogolly. Surowy ton kłócił się z szerokim uśmiechem i radością w oczach.
— Zgadzam się — odpowiedział Robinton, chociaż w gardle mu zaschło.
— Jest to jednogłośna — Jerint przerwał, by Robinton docenił jego komunikat — decyzja wszystkich Mistrzów tego Rzemiosła, którzy pragną, byś przyjął to stanowisko, związane z nim zaszczyty, przywileje, prerogatywy i… całą czarną robotę! — Postąpił do przodu, chwycił prawicę Robintona i potrząsnął nią z całej siły. — Błogosławione niech będzie Jajo, że to będziesz ty, Rob!
— A kto inny mógłby być? — spytał Ogolly. Teraz on ściskał dłoń nowego Mistrza Cechu Harfiarzy. — Któż inny, kochany chłopcze? Któż inny? Merelan byłaby tak… — w oczach Ogollego pojawiły się łzy, głos mu się załamał, ale mówił dalej — tak bardzo, bardzo dumna z ciebie w tej chwili.
Robinton, ściskając jego dłoń, poczuł ucisk w gardle na wzmiankę o ukochanej matce.
— Och tak, z pewnością.
— Zawsze powtarzała, że będziesz kiedyś Mistrzem Cechu — dodała Silvina. Objęła Robintona za szyję i obdarzyła go solennym pocałunkiem. — Mama tak by się cieszyła, Rob. Strasznie by się cieszyła. Już w dniu twoich narodzin powiedziała, że jesteś przeznaczony do wielkich rzeczy.
— Petiron pomagał liczyć głosy, Robie — wtrącił Jerint z przekornym błyskiem w oku.
— On też jest z ciebie dumny, Robintonie — potwierdził z powagą Ogolly. — Naprawdę dumny…
Robinton tylko kiwnął głową. Silvina zakręciła się przy kredensie, wyjęła kieliszki i bukłak, a potem podsunęła go Robintonowi, żeby mógł obejrzeć etykietę.
— Bendeńskie? — wykrzyknął.
— To Gennel kazał je zamówić, z przeznaczeniem na dzisiejszy dzień! — powiedziała. — Było w bezpiecznym miejscu — dodała, rzucając Jerintowi karcące spojrzenie. — Możesz otworzyć ten bukłaczek. Jest tego tyle, że wystarczy, by wszyscy dziś w nocy chodzili na rzęsach!
Robintona wciąż dręczył kac, gdy następnego ranka wszedł do gabinetu Mistrza Harfiarzy. Zatrzymał się, widząc, że ktoś już tam czeka: Petiron. Ojciec nie oszczędzał się przy toastach za zdrowie i powodzenie nowego Mistrza poprzedniej nocy, co Robinton natychmiast zauważył.
— Chciałbym cię prosić, Robintonie, by jednym z twoich pierwszych posunięć w roli Mistrza Harfiarzy było przydzielenie mi placówki — powiedział ojciec sztywno i oficjalnie. — Myślę, że się sprawdzisz na tym stanowisku. Życzę ci wszystkiego najlepszego, ale mam wrażenie, że moja obecność w tym Cechu mogłaby być dla ciebie kłopotliwa…
— Ależ, ojcze… — Robinton skarcił się w duchu, że ten nieużywany tytuł tak nienaturalnie zabrzmiał w jego ustach.
Petiron uśmiechnął się lekko, jakby wahanie syna było wystarczającym argumentem na jego korzyść.
— Myślę, że łatwiej ci będzie wypełniać obowiązki, nie myśląc o tym, że… ja się z czymś tam mogę nie zgadzać.
Robinton spojrzał mu w oczy i powoli pokiwał głową.
— Dzięki za troskę, ale nie jest to wcale potrzebne…
— Nalegam! — Petiron uniósł podbródek z upartym wyrazem twarzy, który jego syn znał aż za dobrze.
— Nie ma w tej chwili żadnych większych Warowni…
— Wolałbym jakąś mniejszą…
— Jesteś mistrzem i zasługujesz…
— Na to, o co proszę.
— Ale masz takiego wspaniałego nowego ucznia, Domicka! Myślałem, że jesteś bardzo zadowolony z jego postępów.
Petiron prychnął i zbył sprawę machnięciem dłoni.
— Temu młodziakowi zdaje się, że zjadł wszystkie rozumy. Możesz zachować dla siebie przyjemność rozprawienia się z nim.
Robintonowi udało się ukryć uśmiech. Słyszał o burzliwych kłótniach, które ojciec wiódł często z Domickiem na temat wariacji chromatycznych i doszedł do wniosku, że Petiron wreszcie znalazł równego sobie.
— Myślałem tylko, że… — zaczął jeszcze raz.
— No to się myliłeś. Jakie kontrakty są wolne? — Petiron wyciągnął rękę. Mało brakowało, żeby strzelił palcami, ponaglając syna.
Robinton obszedł biurko, sięgając do miejsca, gdzie układano przychodzące wiadomości w porządku chronologicznym i tematycznym. Gennell w ostatnich dniach życia na bieżąco informował Robintona o sprawach Cechu, więc jego następca wiedział, gdzie leżą prośby o przydzielenie harfiarza. Podniósł plik pergaminów i podał Petironowi.
— Zobacz, czy któreś miejsce ci się spodoba — powiedział, akceptując to, co nieuniknione. Rzeczywiście odczuwałby lekki dyskomfort wiedząc, że ojciec może zakwestionować niektóre decyzje, które będzie musiał podjąć. Tym bardziej, że poglądy Petirona na temat zbliżającego się Opadu Nici były zupełnie odmienne, podobnie jak jego zdanie o tym, czego muszą się nauczyć uczniowie czwartego roku, nawet jeśli nigdy w życiu nie przyjdzie im wykładać teorii i kompozycji. Łatwiej byłoby, gdyby Petiron wyjechał.
— Jasno wytłumaczyłem kolegom, że to wyłącznie moja decyzja, a nie twoja sprawka, Robintonie — oświadczył Petiron, wyjął jedną z próśb i podał ją synowi. — Ta mi się podoba.
Robinton popatrzył na kartkę i zamrugał oczyma.
— Warownia Morskiego Półkola? Ojcze, nie możesz tego zrobić. To gdzieś na końcu świata. Byłem tam. Można do nich dotrzeć albo morzem, albo na smoku.
— Tak, ale to jest dokładnie nad Zatoką Neratu i zabierze mnie tam każdy kapitan, który choć trochę zna się na rzeczy. Od sześciu Obrotów nie mieli harfiarza. Będzie trzeba ciężko pracować, by nadrobić takie zaniedbania. Przecież się upierasz, że wszyscy powinni znać Ballady Instruktażowe. Proszę, oto wyzwanie w sam raz dla mnie.
— Ale są jeszcze Warownie w Keroonie, a ta nad rzeką w Telgarze… — A ja wybrałem Warownię Morskiego Półkola. Nie sprzeciwiaj mi się, Robintonie.
— Proszę cię, zastanów się nad innym miejscem — nalegał Robinton, przerażony niemal całkowitym odcięciem od świata tej Warowni.
— Już dokonałem wyboru, Mistrzu Harfiarzu. — Po tych słowach, Petiron złożył formalny ukłon i opuścił gabinet.
— Na Jajo! — Robinton padł na wygodny fotel, na którym siadywał Gennell i zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek to miejsce będzie do niego tak dobrze pasować, jak to sobie wymarzył kochany starszy pan. Właśnie podjął pierwszą oficjalną decyzję — a raczej została ona podjęta za niego. Miał szczerą nadzieję, że była słuszna.
ROZDZIAŁ XVII
Tego Obrotu większość obowiązków Robintona polegała po prostu na sprawnym kierowaniu codzienną, zwyczajną pracą Cechu, przyjmowaniu nowych uczniów i mianowaniu czeladników. Zatwierdził też jednego Mistrza: Jerinta, który przejął pracę schorowanego Gorazde.
F’lon był zachwycony tym, że jego przyjaciela mianowano Mistrzem Harfiarzy i przylatywał niemal na każdy dźwięk bębna, by zabierać Robintona do przeróżnych Warowni i Cechów, gdzie była wymagana obecność Mistrza. Robinton często korzystał z jego uprzejmości, bo rola mediatora wymagała wielu podróży. Miał również nadzieję, że znajdzie nowych kandydatów do Cechu, rekomendowanych przez lokalnych harfiarzy. Przedstawiono mu jednak tylko jedną dziewczynę, a w dodatku rodzice byli zdania, że jest za młoda, by przebywać tak długo poza domem. Miała szesnaście lat i słodki głos, który można by było wyszkolić, ale miała też chłopca w sąsiednim gospodarstwie i małżeńskie plany. Śpiewanie było dla niej sprawą drugorzędną.
Musiał też obowiązkowo pojawiać się na Zgromadzeniach i na dorocznych Radach, na które nigdy nie zapraszano Faksa i nawet nie wspominano jego imienia, chociaż Robinton, Melongel lub Tarathel próbowali wszczynać dyskusję na temat bezprawnego zagarnięcia władzy przez tego człowieka.
— O co tyle hałasu? — pytał zirytowany wiekowy Władca Warowni z Igenu. Rysy jego twarzy ginęły w siateczce zmarszczek, wywołanych ciągłym spoglądaniem pod ogniste słońce nad jego Warownią. — Faks jest, jak sądzę, siostrzeńcem Lorda Faroguya i jeśli jego synowie…
— Farevena zabito.
— Tak, tak, wszyscy to mówią, ale jeśli Faks pochodzi z Rodu Warowni, a ten drugi, jak on się tam nazywał…
— Nazywa — twardo poprawił go Robinton. — Bargen.
— …ten Bargen, nie lubi wyzywania na pojedynki, to co? To znaczy, że nie jest Władcą, za którym pójdą dzierżawcy, prawda? — A gdy Melongel zaczął protestować, Tesner z Igenu mu przerwał: — A nie pomyśleliście, że może to Faroguy sam chciał mieć silniejszego człowieka w tej Warowni? Co? Nie pomyśleliście, że może to Faroguy kazał Faksowi przejąć Warownię?
Na to nikt nie znalazł odpowiedzi, nawet Robinton, choć rozpaczliwie pragnął odkryć sposób, by dyplomatycznie wyrazić swoją głęboką, instynktowną nieufność i lęk przed agresywnością Faksa. Był taki okres, przed ślubem Robintona z Kasią, kiedy Melongel powątpiewał, czy komunikaty przesyłane na wieżę bębnów, wysyłane jakoby przez Faroguya, rzeczywiście zostały nadane przez starego Lorda. Robinton powstrzymał F’lona, gdy ten chciał wprost wypowiedzieć swoje zdanie, w obawie, że jeszcze bardziej rozdrażni Władców.
— I po co to zrobiłeś? — warczał potem na niego F’lon. — Wreszcie zaczęli rozmowę na ten temat.
— Jest takie przysłowie: „Przekonany wbrew woli zawsze wraca do starych poglądów” — westchnął Robinton, potrząsając głową. — Musimy poczekać na następny ruch Faksa.
— Albo na początek Przejścia! — wykrzyknął z goryczą F’lon. — A wtedy będzie za późno!
— Albo w sam raz — uzupełnił Robinton, wyobrażając sobie, jaki chaos wywołałby Opad Nici wśród tych leniwych, niedowierzających Władców Warowni i Cechów.
Pod koniec następnej wiosny Łaps dostarczył kolejnego raportu o działaniach Faksa.
— Ten typ zagarnął następną Warownię — powiedział, wśliznąwszy się późną nocą do gabinetu Robintona. Był w kurierskich szortach i boso; buty z kolcami niósł w ręku. — Wiem, że jest późno, ale blask żarów znowu doprowadził mnie wprost pod twoje drzwi — dodał z uśmiechem i zatrzymał się przy skrzyni, w której Robinton trzymał bukłaki i kieliszki. Buty stuknęły o podłogę.
— Którą? — spytał Robinton, gestem wskazując, że też by się napił, by łatwiej przełknąć wiadomość.
— Niedużą— odparł Łaps. — Nasz samozwańczy Władca Trzech Warowni nie jest przecież chciwy. Ale to bogata Warownia. A on nie przebiera…
Robinton milczał, pozwalając, by Łaps dał upust furii.
— Zrobił tylko malutką wycieczkę w głąb Tilleku i capnął Radharc.
— To nie w stylu Melongela, pozwolić na coś takiego.
— Aha… — Łaps uniósł w górę palec wskazujący. — To nie słyszałeś, że Melongel jest chory?
Robinton wyprostował się.
— Nie, nie słyszałem.
— Spadł z biegusa…
— Przecież to świetny jeździec!
Łaps skwitował to ponurym uśmiechem.
— Pewnie, ale nie wtedy, gdy zwierzaka nakarmiono czymś, po czym dostał konwulsji i przygniótł sobą jeźdźca w śmiertelnych drgawkach…
— Jak Faks mógł…
— Kto to zgadnie? Melongel ma szczęście, że przeżył.
— Clostan jest znakomitym uzdrowicielem. Łaps przytaknął.
— To prawda, ale martwi się o niego. Melongel połamał sobie prawie wszystkie kości. Może do końca życia nie odzyskać władzy w nogach.
Pięść Robintona uderzyła w stół.
— Jak mógł….
Łaps z cyniczną miną potarł kciukiem palec wskazujący.
— Faks kupuje sobie lojalność i usługi, a jako premię dodaje strach. Nie wiadomo, jak to zrobił, ale jestem pewien, że to on. W efekcie nie musi się obawiać oporu z tamtej strony. Oterel to dobry chłopak, ale nie można oczekiwać, że poradzi sobie z tego rodzaju kryzysem tuż po przejęciu władzy nad Warownią!
— Jak sobie radzi Juvana? — Robinton czuł się jej dłużnikiem za to, co zrobiła dla niego po śmierci Kasi.
— Pracuje równie ciężko jak Clostan, by utrzymać męża przy życiu. Może im się to uda.
— Czy to tylko twoje podejrzenie, że Faks… stał za tym wypadkiem?
— A któżby inny? — zaśmiał się Łaps. — Akurat w odpowiednim czasie? Faks bierze za żonę — podkreślił słowa fałszywym uśmiechem — najstarszą córkę niedawno zmarłego Władcy Tilleku i naturalnie nie ma mowy o żadnych braciach ani krewnych płci męskiej.
Robinton, sfrustrowany, huknął pięścią w stół.
— Czy nic nie można zrobić?
— W tej chwili nic, bo nikt nie zechce w tym pomóc — padła rzeczowa odpowiedź. — Ten człowiek twardo postanowił zagarnąć całe zachodnie wybrzeże. Powoli, centymetr po centymetrze posuwa się w głąb, eliminując — Łaps przeciągnął palcem po gardle — wszelki opór. Ma teraz wiele żon, więcej niż normalny człowiek. Czy Karta stawia w tej mierze jakieś ograniczenia?
— Nie — odparł Robinton z namysłem, skubiąc górną wargę. — Właściwie w ogóle nie zajmuje się układami międzyludzkimi, a w każdym razie normalnymi układami, choć szczegółowo porusza sprawę użycia przemocy — Robinton przerwał na chwilę — takiej jak gwałty i inne niepożądane czyny.
— Tę cholerną Kartę pisali jacyś idealiści.
— Możliwe, ale Karta skutecznie reguluje życie większości z nas. Łaps skrzywił się.
— Ale teraz rozmawiamy o mniejszości, o pokrzywdzonej i wykorzystywanej mniejszości pod władzą Faksa.
Robinton potrząsnął głową.
— Zrobiłem, co mogłem, żeby przekonać Władców Warowni. Łaps pochylił się nad nim przez stół; w jego oczach malował się niepokój i gorąca prośba:
— Ty się znasz na słowach, Harfiarzu. Znajdziesz coś bardziej przekonującego, zanim będzie za późno?
Robinton kiwnął głową, choć obaj rozumieli, dlaczego Władcy Warowni są tak niechętni do podjęcia działań — w pojedynkę lub całą grupą. Czego trzeba, by ich wyrwać z wygodnych i — jak sądzili — bezpiecznych Warowni, i zmusić do działania? Zadrżał. Faks już wielokrotnie pogwałcił pokój na Pernie. Potrząsnął głową, nie chcąc sobie nawet wyobrażać, jakiej potężnej katastrofy byłoby tu trzeba. F’lon? Nie, Faks chętnie przyjąłby od niego wyzwanie, ale Pern potrzebuje siły i wiary Władcy Weyru tak samo, jak Gennell potrzebował Robintona na stanowisku Mistrza Cechu Harfiarzy.
— Będę miał uszy i oczy otwarte — obiecał Łaps, wychylił resztę wina i odstawił kieliszek. — Zajmę twój wolny pokój… bo dziś w nocy chyba będziesz sam?
Robinton udał, że nie widzi chwackiego uśmieszku i wszystkowiedzącego spojrzenia, jakie rzucił mu jego wędrowny harfiarz. Wcale się nie zdziwił, że Łaps wie o jego związku z Silviną.
— Czy przybyłeś jako oficjalny kurier, Łaps? — zawołał w stronę drugiego pokoju i usiadł. — Napiszę do Juvany list. Oświadczę, że Mistrz Harfiarzy jest do dyspozycji, gdy tylko jego obecność będzie jej potrzebna.
— Tak jest, przekażę jej list do rąk własnych — odpowiedział Łaps, wychylając się z pokoju, z ręką na futrynie. — Ucieszy się, gdy do niej napiszesz.
Łaps rzeczywiście wiedział o wszystkim.
Chciwość Faksa także ogarniała wszystko, pomyślał Robinton. Tarathel wysłał do uzurpatora protesty przeciw zagarnięciu małych gospodarstw, które dziwnym zbiegiem okoliczności znalazły się we władzy Faksa, i na tym się skończyło.
Tyle, że się wcale nie skończyło. Przed Końcem Obrotu Melongel zmarł w ataku gorączki podczas jednej z epidemii, które tak często zimą atakowały mieszkańców Tilleku.
Robinton natychmiast wezwał F’lona i we dwóch ruszyli do Warowni, by pocieszyć Juvanę. Robinton ciężko przeżył odwiedziny, bo duch Kasi wciąż nawiedzał tam jego myśli. Starał się nie poddawać wspomnieniom, koncentrując uwagę na Juvanie i jej zrozpaczonych dzieciach.
— Słyszałeś, że podobno ten… upadek Melongela wcale nie był przypadkowy? — mruknął do Robintona Groghe, gdy szli w ślad za ludźmi niosącymi ciało Melongela na „Pannę z Północy”.
— Słyszałem. Zgadzasz się z tym?
— Wszystko się bardzo ładnie złożyło, nie? Normalny, zdrowy, spokojny biegus dostaje konwulsji i tarza się po jeźdźcu! — Groghe parsknął ironicznie. — Biegusy same z siebie nie zjedzą szaleju, a farmerzy wyrywają z pól każde nowe kłącze. Ktoś więc musiał go celowo podłożyć do żłobu.
Robinton kiwnął głową na znak, że się zgadza, ale zaraz potem musiał zająć miejsce na dziobie obok Minnardena, by grą na harfie odprowadzić Melongela na wieczny odpoczynek. Gdy bryza porwała z sobą ostatnią nutę, a ciało Melongela zsunęło się do morza, zabrzmiał dysonansowy akord drugiej harfy, ale chyba tylko w jego wyobraźni.
Pochylił głowę, a inni uszanowali jego samotność.
Przez cały kolejny Obrót Robinton zastanawiał się, co jeszcze może się zdarzyć. Faks nie podejmował żadnych wyraźnych działań zmierzających do rozszerzenia swoich posiadłości. Naturalnie ani Łaps, ani Robinton w dalszym ciągu mu nie ufali. Oterel, zatwierdzony jako Władca Warowni na Radzie po pogrzebie ojca, zwiększył liczbę posterunków straży na granicach. Tak mu poradził Łaps za pośrednictwem Robintona. Mistrz Harfiarzy zalecił również, by Oterel możliwie jak najczęściej robił inspekcje na granicy z Wysokimi Rubieżami, by wzmocnić ducha wśród swoich dzierżawców. Ponieważ większość z nich, tak jak Chochol, udzielała pomocy uciekinierom po pierwszym zamachu Faksa, nie trzeba było ich specjalnie przekonywać. Wiosną tego Obrotu Silvina powiedziała mu, że jest w ciąży.
— Ożenię się z tobą — zadeklarował od razu.
— Ależ nie, nie ożenisz się. Nie mam ochoty zostać żoną Mistrza Harfiarzy z Pernu.
— Co?! — Robinton próbował zamknąć ją w ramionach, ale odsunęła się ze srogą miną.
— Ja…. ja bardzo cię lubią, Robie. Pasujemy do siebie… w takim nieoficjalnym układzie. Ale nie wyjdę za ciebie za mąż — potrząsnęła głową dla podkreślenia swoich słów. W końcu ulitowała się nad nim, podeszła i łagodnie położyła mu dłoń na ramieniu. — Kasia… to jej imienia wzywasz po nocach. Ona w dalszym ciągu jest twoją żoną. Nie będę konkurować z… z umarłą.
Otrząsnęła się i obdarzyła go łagodnym uśmiechem.
— Będziesz dobrym ojcem, Robie i we dwójkę damy dziecku wszystko, czego mu potrzeba.
Spierał się z nią bez końca, szczególnie gdy przyłapał ją na porannych wymiotach, ale była nieugięta. Na poparcie swojego zdania przytaczała argumenty z życia Betrice i Gennella.
— Kochasz Cech Harfiarzy bardziej niż kochałbyś… jakąkolwiek kobietę. Być może byłoby inaczej, gdyby żyła Kasia, ale nie sądzę — powiedziała w swój zwykły, praktyczny sposób. — Moja matka kochała harfiarzy, wszystkich harfiarzy, a ja chyba odziedziczyłam po niej owo fatalne zauroczenie. Naprawdę zależy mi na tobie…
— Jak tego już nieraz dowiodłaś… — posłał jej serdeczny uśmiech, w końcu zaczynając rozumieć, dlaczego tak się upiera przy niezależności.
— …jak sam dobrze wiesz, ale wolałabym się nie wiązać. Zdaje mi się, że nie zostałam stworzona do lojalności seksualnej — uśmiechnęła się przewrotnie — a was jest tak wielu do kochania…
Do tej pory nie nawiązała żadnego takiego związku, o którym by wiedział, ale nie miało to żadnego znaczenia.
Postarał się więc, by wszyscy w Cechu i Warowni dobrze wiedzieli, że uznaje nie narodzone dziecko i że Silvina może liczyć na jego serdeczność i wsparcie. Starał się, wśród miliarda przeróżnych obowiązków, znaleźć dla niej jak najwięcej czasu.
Kiedy powiedział o dziecku F’lonowi, Władca Weyru był zachwycony i spytał, ile kołysanek zdążył już skomponować. O Kasi nie wspomniał, wykazując jeden jedyny raz odrobinę taktu. Zapytał, czy będzie też ślub.
— Nie — Robinton zrobił żałosną minę. — Oświadczyłem się, a ona dała mi kosza.
F’lon wpatrywał się w niego z zastanowieniem przez dłuższą chwilę.
— Dałbym jej najwyższą ocenę za mądrość. Będzie z ciebie kochający ojciec, ale okropny mąż. Pomyśl o wszystkich…eeee… przyjaźniach, z których musiałbyś zrezygnować!
Robintonowi udało się wybuchnąć prawie szczerym śmiechem. Nie było sensu zaprzeczać wobec F’lona, że wiele gospodarskich córek witało Robintona entuzjastycznie, spodziewając się przyjemności daleko wykraczającej poza przeżycia muzyczne.
Pod koniec ciąży Silviny Robinton starał się jak najdłużej pozostawać w Cechu. Zima była burzliwa, więc z rzadka tylko wzywano go do rozsądzania sporów. Po raz pierwszy od wielu miesięcy mógł częściej prowadzić zajęcia z uczniami i był zadowolony, że chłopcy starają się dobrze pracować ze względu na niego. Skomplikowane partytury jego ojca trzeba było odłożyć na bok, bo w Cechu nie było już sopranów koloraturowych, chociaż udało mu się przekonać Halannę, by przyjechała i zaśpiewała na Koniec Obrotu; zmienił nawet aranżację ballady, by śpiewać razem z nią. Po raz kolejny zaproponował jej powrót do Cechu, kusząc ją tytułem Mistrzyni, ale odrzuciła propozycję.
— Co? Cały czas mieszkać w tym zimnie? Oj, nie, Rob… choć jestem ci wdzięczna, że proponujesz mi takie stanowisko i zaszczyty.
— Wszyscy zaczną mówić, że Cech Harfiarzy niemile widzi uczennice i śpiewaczki — wysunął nowy argument.
Tylko się uśmiechnęła.
— Jeśli moja córka będzie miała zdolności muzyczne, przyślę ją do ciebie, obiecuję.
— Nawet, wtedy, jeżeli nie będzie miała zdolności? — dopominał się Robinton.
— Och, ty zbereźniku! — Halanna odeszła z tą uwagą na ustach.
Silvina w odpowiednim czasie urodziła ładnego, zdrowego chłopaka, który od pierwszego spojrzenia oczarował Robintona. Wprawdzie Silvina wydawała się niezwykle przygnębiona, ale przypisywał to trudom porodu i pierwszego miesiąca macierzyństwa. Potem zaczął sobie zdawać sprawę, ze niemowlę jest dziwnie ciche; wprawdzie zdrowo je i śpi, ale tylko od czasu do czasu popiskuje z irytacji.
— No dobrze, Silvino, powiedz mi, co się z nim dzieje? — spytał Robinton, gdy dziecko raz machnęło tłustymi łapkami i natychmiast czujnie znieruchomiało.
Wydała długie, smutne westchnienie.
— Urodził się z pępowiną owiniętą wokół szyi. Ginia powiedziała, że miał za mało powietrza, żeby normalnie oddychać.
Robinton wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, próbując dopuścić do siebie okrutny fakt, że jego dziecko jest w oczywisty sposób nienormalne.
— I co? — spytał cicho, powoli opadłszy na najbliższe krzesło, po raz kolejny widząc, jak jego marzenia obracają się wniwecz.
— Będzie… opóźniony w rozwoju — odpowiedziała. — Widziałam już takie dzieci. Dwa roczniaki, bardzo podobne do niego. Ale są słodkie. I łagodne.
— Słodkie? I łagodne?
Robinton z trudem dopuszczał do siebie świadomość, co to oznacza w odniesieniu do jego dziecka. Ukrył twarz w dłoniach i starał się nie myśleć o tym, co mogłoby być. Cóż za ironia! Oto jego pierwsze — i jedyne — dziecko będzie słodkim i łagodnym stworzeniem, a nie ciekawskim, bystrym, sprytnym, wysokim, wspaniałym i normalnym synem, o jakim marzył.
— Och, Robie, nie masz pojęcia, jak mi przykro — Silvina wplotła palce w jego włosy. — Proszę, nie znienawidź mnie. Ja tak bardzo chciałam dać ci… wspaniałe dziecko.
— Jak mógłbym cię znienawidzić, Vino? — spojrzał w bok na dziecko. — Albo jego. Będę się opiekować wami obojgiem…
— Wiem, że będziesz, Rob…
Niewiele więcej mógł wtedy powiedzieć. Przez kolejne miesiące pierwszego Obrotu szukał oznak, że kobiety przesadziły, opisując tępotę małego, i że jakimś cudem rozkwitnie intelekt, należny mu z urodzenia. Błysnął mu nawet promyk nadziei, gdy Camo po raz pierwszy się do niego uśmiechnął.
— Zna twój głos, Robie — wyjaśniła smutno Sihdna. — Wie, że przynosisz mu dobre rzeczy do jedzenia… — Nie wspomniała o bębenku, który Robinton własnoręcznie zrobił synkowi do zabawy. Dziecko spojrzało na zabawkę pustym wzrokiem, tak jak na wszystko inne, co mu podsuwano.
— Ma taki słodki uśmiech — powiedział Robinton, a potem musiał wyjść z pokoju.
ROZDZIAŁ XVII
Kiedyś, późną nocą, w drugim miesiącu nowego Obrotu, pojawił się bardzo znużony Łaps.
— Znowu zaczyna swoje — powiedział i rzucił znoszony skórzany płaszcz na podłogę. Nalał sobie kieliszek i wychylił go jednym haustem.
— Mogę ci przynieść zupy — zaproponował Robinton, widząc, że wargi jego wysłannika są dziwnie sine. Wstał z wygodnego fotela. Łaps potrząsnął głową, nalał sobie drugi kieliszek i podszedł do ognia. — Co on znowu zaczyna?
— Swoje sztuczki — odparł Łaps i z ulgą opadł na fotel, z którego wstał Robinton. — Planuje najazd na warownie i gospodarstwa, duże i małe.
— Naprawdę? — Robinton nalał sobie wina, popchnął nogą stołek ku kominkowi, usiadł na nim wygodnie i już był gotów do słuchania. — Opowiadaj więc.
— Och, dowiesz się zaraz wszystkiego od początku do końca.
— Jeśli przedtem nie zaśniesz.
— Ten temat nie pozwoli mi zmrużyć oka — odparł Łaps z goryczą i wychylił drugi kieliszek. — Żal je tak marnować, Rob, wiem, że to dobry Benden, ale idzie na szczytny cel.
— Słucham cię — powiedział cierpliwie Robinton. Napełnił mu kieliszek po raz trzeci. Tym razem Łaps powoli sączył wino.
— Odwiedza swoje kolejne ofiary, cały w uśmiechach i zapewnieniach o przyjaźni, wychwala gospodarność właściciela. Kupuje wyroby i produkty Warowni, płacąc z nadwyżką za to, co określa jako najwyższą jakość. Pyta, jakim cudem można osiągnąć tak wysokie plony na takiej marnej, przeciętnej, dobrej, wspaniałej glebie…. w takich trudnych, gorących, zimnych, suchych warunkach… i tak dalej.
— Innymi słowy, zaprzyjaźnia się z mieszkańcami Warowni — Robinton ze smutkiem pokiwał głową.
— Potem wysyła swojego człowieka, żeby się uczył od gospodarza. Albo zaczyna skupować plony za wyższe ceny i sprowadza innych, żeby zobaczyli, jak dobrze ten człowiek radzi sobie w gospodarstwie. Zastanawiam się, jak oni mogą tak łatwo dać się oszukać?
— Niektóre osady na wyżynach są oddalone od świata. Gospodarze często schodzą na dół tylko raz do roku, na Zgromadzenie.
— To prawda — westchnął Łaps. — Facet bardzo sprytnie oczernia Cech Harfiarzy, szczególnie jeśli w danej warowni jest harfiarz, albo jest położona przy uczęszczanym szlaku. Jednak ostrożnie dobiera pomówienia. — Łaps udał, że powolutku zagłębia w coś sztylet, a potem go równie wolno obraca. — Podaje przykłady harfiarskich kłamstw i przesady. W ten sposób zasiewa ziarno zwątpienia. Dopiero później zaprasza gospodarza z rodziną na Zgromadzenie u siebie, a czasami, jeśli łatwowierny dureń nie protestuje, proponuje przysłać swoich ludzi do opieki nad bydłem albo do pracy w polu i tak dalej, na czas nieobecności prawowitych właścicieli.
— W ten sposób jego ludzie dobrze poznają gospodarstwo.
— Otóż to. — Łaps pociągnął wina. — Jedna rodzina nie wróciła już z takiego Zgromadzenia, więc Faks ostatnio przejął Warownię Keogh.
— To razem….
— Cztery.
— Aha.
W tym momencie Robinton dostrzegł, że Łaps dygoce mimo wina i ognia na kominku.
— Zdejmę ci te buciska, Łaps. Są przemoczone na wylot.
— Nikt inny nie dostąpiłby takiego zaszczytu — odparł Łaps nie— zrażony, uniósł lewą nogę i ulokował prawy bucior na pośladku Robintona. — Wiem, że wielu ludzi na Pernie zwariowałoby z radości, gdyby mogli wziąć Mistrza Harfiarzy pod obcasy! — dodał ze śmiechem. Potem pchnął Robintona z całej siły — naturalnie tylko po to, żeby but łatwiej zszedł z nogi.
Mimo pesymistycznego sprawozdania Łapsa, Faks znowu się uspokoił i pozornie zadowolony objeżdżał swoje wciąż rozszerzające się granice, zachęcając, jak to ironicznie określił Łaps, swoich ludzi do większej wydajności.
Robinton nie mógł poświęcić całego czasu na zastanawianie się nad następnym ruchem Faksa. Musiał kierować Cechem, z jego problemami, programami nauczania i trasami objazdów, w obliczu narastającej niechęci do harfiarzy.
Jednak gdy dowiedział się, że Nemorth wreszcie odbyła porządny lot godowy z Simanithem, wysłał gratulacje i spotkał się z F’lonem, który przez cały czas był z siebie niezwykle zadowolony.
— Jak ci się to udało? — spytał Robinton, nalewając dwa kieliszki z bendeńskiego bukłaczka, który F’lon przywiózł ze sobą na tę okazję.
— Najpierw dobrze wygłodziliśmy oboje. W życiu nie myślałem, że smocza królowa może być tak trudna. Wszystkie spiżowe musiały być w gotowości, by wyrywać jej każdy upolowany łup. Wymykała się z Weyru po nocach, by wreszcie dopaść jakiś kąsek.
— Kto? Jora czy Nemorth?
F’ łon zamrugał, a potem ryknął śmiechem.
— Właściwie, chodziło mi o Nemorth, ale zdaje mi się, że Jora pochowała różne zapasy po całym Weyrze, bo nie udało nam się doprowadzić jej do rozsądnych rozmiarów. Ale zajmowaliśmy się głównie Nemorth. Jaki jeździec, taki smok — i to jest wielka prawda. Ale udało nam się zmusić ją, by tylko wykrwawiła zdobycz, gdy jej skóra stała się całkiem złocista. Do licha, ależ wredna była w czasie tego lotu! — F’lon kręcił głową z boku na bok z dziwnym wyrazem twarzy. — Simanith dowiódł swojej wartości. Dopadł ją wysoko i zrobił jej dobrze. — F’lon odetchnął hałaśliwie.
Robinton z trudem pohamował głośny śmiech, zastanawiając się, jak też tym razem poszło F’lonowi z jego niezgrabną partnerką, ale nie wypadało poruszać pewnych tematów, nawet z tak bliskim przyjacielem.
— Możemy więc spodziewać się zimowego wylęgu?
— Co roku, póki będzie się w ogóle niosła!
— No, to obyście mieli trzy razy tyle jaj, co poprzednio!
— Każde się przyda — odparł F’lon, wychylił wino i rozbił kieliszek na kominku. Robinton poszedł w jego ślady, choć żal mu było dwóch pięknych naczyń. — Przyjadę po ciebie na Wylęg. Staną do niego obaj moi synowie.
Zanim Robinton wyliczył, że młodszy z nich będzie dopiero dziesięciolatkiem, F’lon był już za drzwiami.
— No cóż, jest Władcą Weyru — mruknął Rob. — A smoki zawsze dobrze wybierają. — Przynajmniej taką miał nadzieję.
W ciągu tego samego siedmiodnia miał drugą niespodziewaną wizytę, która w przyszłości miała przynieść niezmiernie szczęśliwe rezultaty.
Do drzwi jego pokoju zastukała Silvina.
— Masz dwóch gości, Rob — powiedziała z szerokim uśmiechem i szerzej otworzyła drzwi, by wpuścić przybyszów.
Robinton skoczył na równe nogi, by powitać przybyszów: szpakowatego mężczyznę i bardzo niezgrabnego, nieśmiałego chłopca, który spoglądał okrągłymi ze strachu oczami, aż Robinton uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. Starszy człowiek pchnął lekko chłopca dłonią, której brakowało dwóch palców. Z godnością ukłonił się Mistrzowi Harfiarzy.
— Pewnie mnie nie pamiętasz — powiedział. — Ale ja zawsze będę pamiętał moją kuzynkę, Merelan.
Okaleczona dłoń, głęboki głos, opalona i wysmagana wiatrem, z dawna znajoma twarz mężczyzny i jego ciężkie buciory były wystarczającą podpowiedzią dla Robintona.
— Rantou? — zapytał.
— Właśnie — szeroki uśmiech omal nie przepołowił twarzy przybysza. — Rantou, z lasów. Dziw, że pamiętasz, jak się nazywam. To już kawał czasu.
Robinton energicznie potrząsnął wyciągniętą dłonią drwala i zaprosił gości, by usiedli, prosząc gestem Silvinę, by przyniosła coś do jedzenia.
— Ano, tyle już Obrotów minęło — powiedział Harfiarz. — Bardzo dobrze pamiętam to lato, pływanie w morzu i wszystkich kuzynków, o których istnieniu przedtem nie miałem pojęcia…
— Słyszałem, że Merelan umarła jakiś czas temu — powiedział Rantou z poważną miną. — Czasem słuchałem jej śpiewu na Zgromadzeniach w Południowym Bollu.
— Sam masz piękny głos, często to powtarzała.
— Naprawdę? — Twarz starego człowieka pojaśniała. Chłopiec poruszył się w fotelu, nieswój i niepewny, co robić i jak się zachowywać.
— Naprawdę — powiedział ciepło Robinton, obracając się uprzejmie ku chłopcu, by i jego wciągnąć do rozmowy.
Rantou odchrząknął i pochylił się do przodu.
— To mój wnuk, Sebell. Umie śpiewać. Chcę, żeby został harfiarzem, jeśli się nada.
— Och, to wspaniale, Rantou.
— Będzie mu tu lepiej, o wiele lepiej niż w lesie. Nigdy nie zapomniałem twojego ojca, wiesz? — Rantou uśmiechnął się chytrze. — Niezbyt nas sobie cenił.
— Och, daj spokój…
— Nigdy nie fałszuj prawdy, chłopcze… o, przepraszam, Mistrzu Harfiarzy! — Rantou nagle uświadomił sobie, że nie ma prawa karcić tak ważnej osoby.
Robinton zaśmiał się:
— Strasznie cierpiał, widząc, że traci kogoś utalentowanego.
— Chciałbym, żeby Sebell miał szansę — powiedział Rantou. — Jest bystry, gra już na flecie, który sam zrobił, i na naszej starej gitarze. Zna wszystkie Ballady i Pieśni Instruktażowe. Nie mamy tam u nas harfiarza przez cały czas, ale starałem się, żeby Sebell nauczył się wszystkiego, co sam umiem.
Robinton zwrócił się w stronę okropnie zdenerwowanego chłopca, który zadarł podbródek, jakby chciał się bronić przed oględzinami. Był opalony jak dziadek, miał strzechę wyblakłych od słońca włosów i szeroko rozstawione, ciemne oczy, które ukradkiem notowały każdy szczegół wystroju gabinetu, od instrumentów muzycznych na ścianach, po nury na tablicy z piaskiem. Ma dziesięć, może jedenaście Obrotów, pomyślał Robinton, same kości, mało mięśni, ale budowa ciała wskazuje, że będzie wysoki i silny… te kościste nadgarstki i kostki, wystające z przykrótkich nogawek…
— Wiesz, sam zaczynałem od fletów — powiedział spokojnie i wskazał instrumenty na ścianie.
Chłopiec wyglądał na zaskoczonego.
— Przywiozłeś swoje? — spytał Robinton
— Nigdy się z nimi nie rozstaje — odpowiedział dumnie dziadek i kiwnął głową w stronę chłopca.
Sebell wydobył fletnię Pana, którą wetknął z tyłu za pasek pod koszulą.
Robinton wstał i zdjął ze ściany fletnię, którą zrobił w dzieciństwie. Uśmiechnął się do Sebella, próbując wpasować dorosłe palce w dziurki, wyrobione dla drobnych rączek. Potem szybko przebiegł gamę i spojrzał na chłopca. Ten uśmiechnął się z pewnym rozbawieniem i powtórzył gamę, szybko i prawidłowo.
— A to? — Robinton wygwizdał trudniejsze arpeggio. Chłopiec uśmiechnął się jeszcze szerzej, przyłożył wargi do piszczałek i natychmiast zagrał to samo.
— A którą Balladę Instruktażową lubisz najbardziej? — spytał Robinton.
Chłopiec zaczął Pieśń o Obowiązkach, wcale nie najłatwiejszą z Ballad, a Robinton przyłączył się, wygrywając kontrapunkt pełen ozdobników wokół głównej melodii. Oczy Sebella zabłysły na to wyzwanie i obie fletnie zakończyły Pieśń całkiem chwacko, bo mały dorobił do niej własne wariacje.
Robinton zaśmiał się.
— A zaśpiewasz mi ją, jeśli ci zaakompaniuję?
W chłopięcym tenorze nie było śladu zadyszki. Ktoś nauczył go więc paru śpiewaczych sztuczek. Sebell miał dobry głos, poczucie rytmu i słuch, a oprócz tego śpiewał tekst z należytym wyczuciem. Shonagar będzie zachwycony nowym uczniem.
— Twoja krew, Rantou.
— Twoja też, Mistrzu Robintonie.
— Tak, to prawda! — Robinton prędko stłumił żal, że to nie ten dzieciak jest jego, tylko biedny, opóźniony w rozwoju Camo. — Tak, to prawda — powtórzył bardziej stanowczo i wyciągnął dłoń do chłopca. — Cech Harfiarzy powita cię z radością, jeśli zechcesz się do nas przyłączyć. Z wielką radością.
— On nie oczekuje specjalnego traktowania, choć jesteście rodziną.
— Wcale by mu ono tu nie pomogło — powiedział Robinton i uśmiechnął się zachęcająco do Sebella.
Rozległo się stukanie do drzwi i weszła Silvina z pełną tacą, na której znalazły się świeżo upieczone ciasteczka. Chłopak rozpromienił się na ich widok.
— Silvino, to Sebell, wnuk Rantou z osady mojej matki, a zatem mój kuzyn — przedstawił chłopca Robinton.
Silvina postawiła tacę na długim stole i wyciągnęła rękę do chłopca, który skoczył na równe nogi i nieśmiało się ukłonił, zanim uścisnął jej rękę.
— Nowy uczeń? — spytała z miłym uśmiechem.
— I nowy dyszkant dla Shonagara do nauki. Do tego dobrze gra na fletni — powiedział z dumą Robinton. Nie mógł się oprzeć i zmierzwił chłopcu włosy, zadowolony z jego przyjazdu. — Spotkałem się z Rantou, gdy byłem o wiele młodszy od Sebella…
— Jesteście rodziną Mistrzyni Śpiewu Merelan? — spytała Silvina, nalewając klah i podając wszystkim słodzik.
— Byliśmy z niej wszyscy bardzo dumni, Silvino — odparł Rantou z godnością.
— My też — odparła i jej serdeczny uśmiech objął także nowego członka Cechu, który odpowiedział nieśmiałym wygięciem ust, gdy podała mu talerz z ciasteczkami.
Sebell zadomowił się w Cechu. Był cichy i spokojny, lecz nienasycenie ciekawy wszystkiego, co miało związek z muzyką. Ciągle przychodził do Robintona i pytał, czy mu czegoś nie potrzeba, aż wszyscy przyzwyczaili się, że chodził za Mistrzem jak cień. Zaczął też bawić się z Camo, ucząc go jak trzymać pałeczkę i prawidłowo uderzać w bębenek, który zrobił dla niego Robinton. Robintona nieraz serce bolało na widok ich obu, ale nie mógł poprosić Sebella, by zostawił jego syna w spokoju — tak samo jak nie mógł już się obyć bez jego sprawnej i dyskretnej pomocy.
— On jest taki dobry dla Camo — stwierdziła Silvina pewnego wieczoru. — Nie taki jak inni uczniowie, ci roztrzepańcy i brutale, i chyba naprawdę lubi małego — przerwała i przyjrzała się Robintonowi z bliska. — Wiesz, Sebell to prawdziwy syn twego serca, Robie. Właściwie Sebell nie jest jedynym uczniem, który cię uwielbia. Nie wahaj się i daj im całą miłość, której Camo nie potrafi odwzajemnić. Zasługują na nią, każdy na swój sposób, więc Camo nic na tym nie traci.
— Chciałbym mu jednak też coś ofiarować — powiedział Robinton ze smutkiem.
— Ależ dajesz mu wiele. Zawsze się uśmiecha na dźwięk twojego głosu.
Zastanawiając się później nad stwierdzeniem Silviny o wielu „synach”, doszedł do wniosku, że to rozsądna rada. Przestał więc tęsknić za tym, czego Camo nigdy nie mógłby mu dać, i, tak jak matka, cieszył się z radosnego uśmiechu malca i wychwalał go za wszystkie postępy: gdy nauczył się chodzić, jeść samodzielnie i wykonywać różne drobne prace dla matki — choć często z pomocą Sebella.
Robinton widywał się z F’lonem od czasu do czasu, szczególnie w okresie, gdy Nemorth złożyła całkiem sporą liczbę jaj na piaskach Wylęgarni. Wprawdzie nie potroiła poprzedniego lęgu, ale i tak zdobyła się na poważny wynik dwudziestu czterech. Czasem, gdy Robinton prosił o podwiezienie na smoczym grzbiecie, F’lon przysyłał po niego błękitnego jeźdźca, Cgana. Robinton z przyjemnością witał Śpiewaka z Weyru o chłopięcej twarzy. Nieodmiennie dobry charakter C’gana działał na niego jak balsam. I to właśnie C’gan przyleciał po Mistrza Harfiarzy z oficjalnym zaproszeniem na Wylęg w Weyrze Benden. Takie wydarzenia zdarzały się niestety nazbyt rzadko. Z archiwalnych zapisów wynikało, że niegdyś Wylęgi odbywały się o wiele częściej. Zanim zniknęło pięć Weyrów.
— Starszy chłopak jest w odpowiednim wieku, ale szczerze mówiąc uważam, że syn Manory jest jeszcze za młody — powiedział C’gan, gdy pospieszali w stronę błękitnego Tagatha, który niecierpliwie czekał na dziedzińcu. Błękitny jeździec dał Harfiarzowi tylko chwilę na przebranie się w odpowiednio elegancki strój, a teraz niemal popychał go w stronę smoka. — Ale F’lon nie zaryzykuje. — Chce, by obaj jego synowie zostali jeźdźcami. O, nie, nie zrobi tego. To zresztą prawda, że mamy za mało Wylęgów. Za mało jaj na nasze potrzeby. Ta Nemorth jest za tłusta, żeby latać. Hopla!
— Dzień dobry, Tagathu — powiedział Robinton i pogładził łopatkę błękitnego smoka, sadowiąc się między szyjnymi grzebieniami. Przez chwilę szukał najlepszego miejsca dla gitary, a w końcu ulokował ją między sobą a C’ganem.
Tagath odwrócił głowę i popatrzył na Robintona.
Dzień Wylęgu jest zawsze dobry, Harfiarzu.
— Odezwał się do mnie! — wykrzyknął zachwycony Robinton i uśmiechnął się do C’gana.
— Ach, on nie jest specjalnie gadatliwy, ten mój Tagath. Nawet do mnie. Myślę, że go zaskoczyłeś, Harfiarzu. Dobrze mu tak.
Robinton poczuł, jak coś przeskoczyło mu w kręgosłupie. Jego nos siłą odrzutu trafił w kołki gitary, gdy Tagath wystrzelił w niebo. Te niebieskie łapy miały nieprawdopodobną wprost siłę. Robinton miał czas zaledwie na to, by dotknąć nosa i stwierdzić, że nie krwawi, zanim C’gan wydał smokowi polecenie, by wszedł w pomiędzy.
Szybowali nad Weyrem Benden. Robinton wstrzymał oddech. Niecka roiła się od ludzi zmierzających w stronę Wylęgami i od smoków, które wznosiły się ku górnemu otworowi i znikały w tunelu, by z wysoka obserwować Naznaczanie. Smocze oczy lśniły najjaśniejszym błękitem i zielenią, z podniecenia poznaczoną żółtymi plamkami.
Tagath elegancko wylądował przy samym wejściu do Wylęgarni, sprawnie wymijając dwie grupy gospodarzy, wbiegających do jaskini. Harfiarza i jeźdźca powitał pomruk, oznaczający, że zaraz zacznie się Naznaczanie.
Robinton zsunął się po błękitnym boku, podziękował smokowi i C’ganowi i włączył się w ludzki potok.
— Tutaj, Rob! — ryknął F’lon. Gwałtownie wymachiwał ręką do Harfiarza, zapraszając go na podwyższenie, nad którym górowała Nemorth. — Czekałem na ciebie!
Robinton nie mógł nie zauważyć Jory po drugiej stronie smoczycy. Potężne kształty Władczyni okrywała jasnozielona suknia, niczym nie maskująca otyłości. Nie pasowała do nalanej twarzy, która niegdyś miała tyle uroku. Skłonił się ceremonialnie jej i Nemorth, która koncentrowała się na niewielkim skupisku jaj w samym środku gorącej Wylęgami. Jora posłała mu nerwowy uśmiech; jej tłuste palce zostawiały mokre ślady na fałdach sukni. Zawsze starał się być dla niej miły, wiedząc, że życie z F’lonem musi być niełatwe.
— Już się martwiłem, że może jesteś gdzieś poza Cechem — powiedział F’lon, złapał go za rękę i potrząsnął tak mocno, że harfiarz aż krzyknął.
— Przecież potem będę musiał dla ciebie grać, F’lonie — przypomniał, wyrwał rękę i obejrzał ją z przesadną uwagą, doszukując się uszkodzeń.
— Jasne, jasne. Napiszesz dobrą pieśń na cześć Naznaczenia moich synów?
Robinton nie śmiał się z ojcowskiej dumy i ambicji. Emocje F’lona były widoczne jak na dłoni: z jednej strony był pewien, że obaj chłopcy na pewno Naznaczą, a z drugiej — bał się, że im się to nie uda.
— Pokaż mi, gdzie stoją, dobrze? — poprosił Rob. — Rosną tak szybko w tym okresie życia…
— Ci dwaj tam, na lewo… widzisz? Naturalnie, ubrani na biało, ale Fallarnon ma mój kolor włosów. A Famanoran jest podobny do matki. Pamiętasz Manorę? Tę, która zachowała zimną krew w noc, gdy umarł S’loner?
— Są też podobni do siebie — stwierdził Robinton, rozpoznawszy ich głównie dzięki temu, a nie dzięki pełnym emocji wskazówkom F’lona. — Ładnie wyrośli.
— Fallarnon jest wyższy — dodał nerwowo F’lon.
— Uspokój się, F’lonie — odparł Robinton — Na pewno Naznaczą.
— Jesteś pewien? — spytał F’lon z niepokojem.
— Mnie pytasz?
— Tak, ciebie.
On naprawdę ciebie pyta, zabrzmiał w jego uszach głos Simanitha.
— Oczywiście, że naznaczą. Jakże by mogło być inaczej, F’lonie? Odpręż się. Ciesz się tą chwilą.
Flon zatarł ręce równie nerwowo jak Jora. Kobieta ciągle wyglądała zza szyi smoczycy i wyraźnie była zdenerwowana. Robinton poczuł przypływ współczucia dla tej biedaczki.
— Simanith twierdzi, że Naznaczą — zełgał Robinton, unosząc wzrok ku spiżowemu smokowi, który usadowił się na skalnej półce za swą królową. Smok mrugnął.
— Wie to na pewno, prawda? — spytał F’lon i na pierwszy odgłos pękania skorup złapał ramię Robintona jak w imadło.
Harfiarz starał się nie wyrywać, rozbawiony tym, że zwykle pewny siebie, dumny, agresywny Władca Weyru może być w takim stanie.
— To spiżowy! — wykrzyknął Flon i mocniej ścisnął dłoń Robintona.
— Będzie mi potrzebna na koncercie — powtórzył Harfiarz, odrywając jeden po drugim palce przyjaciela.
— Pierwszy spiżowy to dobry znak — powiedział nerwowo F’lon.
— Spokojnie!
Spiżowy smoczek rozbił skorupę w kawałki drugim zdecydowanym uderzeniem nosa.
— Och, świetnie mu poszło! — wykrzyknął F’lon. — Widziałeś, Robintonie?
Robinton kiwnął głową. Zauważył też wyraz zarumienionej, pełnej napięcia twarzy Jory. Wynik tego Naznaczania był dla niej chyba jeszcze ważniejszy.
Smocze pisklę, piszcząc z głodu, pokręciło głową wkoło, a potem bez chwili wahania pomaszerowało prosto do dwóch synów F’lona, po czym władczo uderzyło głową wyższego chłopca. Młodszy brat usunął się z drogi.
— Ma na imię Mnementh! — zawołał wzruszony chłopiec, przytulając mokry łebek do piersi.
F’lon wydał z siebie odgłos, który na poły był łkaniem, a na poły — radosnym okrzykiem.
— Udało mu się! Udało mu się! Udało mu się !!!
Złapał Robintona za ramiona, uniósł w powietrze, potrząsnął nim, postawił na ziemi i w jednej chwili popędził przez gorące piaski, by pomóc nowo Naznaczonej parze.
Z gardła Jory dobyło się coś w rodzaju skowytu, a łzy strumieniem popłynęły jej z oczu. Spojrzała na Robintona żałośnie i triumfująco zarazem.
Pękały trzy inne jaja. Następny smok był również spiżowy. Robinton zaciekawił się, czy to jeszcze lepszy znak dla Weyru. Potem skoncentrował się na Naznaczaniu chłopców. Wszystkich odziano w biel, więc trudno było rozpoznać, czy kandydaci są z Weyru, czy też nie. Głośne okrzyki triumfu i zadowolenia, dochodzące z jednej z grup powiedziały mu, że przynajmniej jeden nowy jeździec pochodził z Warowni. Podobnie jak młodzi jeźdźcy nowo Naznaczonych trzech zielonych i jednego błękitnego. Wykluł się jeszcze brązowy smoczek i nagle tylko on został bez pary.
Zapłakał, wyciągając szyję jak najwyżej, by rozejrzeć się wśród kandydatów. Potem, pisnąwszy „hip”, jakby miał czkawkę, obrócił się gwałtownie i poczłapał w kierunku najmłodszego chłopca na piaskach: Famanorana, drugiego syna F’lona. Famanoran cały czas stał spokojnie, z kamienną twarzą, ale gdy zobaczył, że brązowy smoczek idzie prosto do niego, właśnie do niego, popędził mu na spotkanie przez piasek.
— F’lon! — Robintonowi udało się przekrzyczeć rozgardiasz, spowodowany przez pisklęta i jeźdźców. Wskazał na ostatnią parę.
F’lon obrócił się jak fryga z otwartymi nagle ustami i udało mu się pochwycić chwilę Naznaczenia.
— Ma na imię Canth! — wykrzyknął Famanoran. Łzy radości płynęły mu po twarzy, gdy głaskał i poklepywał nowego przyjaciela.
— Mówiłem ci — powtarzał Robinton bez przerwy zachwyconemu władcy Weyru i szczęśliwemu ojcu podczas wieczornego święta. Udało mu się też porozmawiać z F’larem i F’norem, bo chłopcy tak postanowili skrócić swoje imiona, zgodnie z jeździecką tradycją.
— F’lon chyba by nam nie wybaczył, gdybyśmy nie Naznaczyli — wyznał F’lar Harfiarzowi ze smutnym uśmiechem.
— Ty musiałeś, Fall… — zaczął F’nor, a potem poprawił się głośno: — …F’larze. Ja nie byłem taki ważny…
— Oczywiście, że byłeś — natychmiast zaprzeczył Robinton. — Canth jest raczej duży, jak na brązowego, prawda?
— Pewnie — odpowiedział miękko i dumnie chłopiec ze szczęśliwym uśmiechem.
Robinton wypatrzył Manorę, jak zwykle bardzo zajętą. Pilnowała, by wszyscy mieli gdzie siedzieć i nadzorowała podawanie potraw, by dotarły do wszystkich stołów. Odpowiedziała na jego gratulacje prawie nieobecnym uśmiechem, strzelając wzrokiem to w jeden kąt Niższych Jaskiń, to w drugi, pilnując obsługi i obsługiwanych.
— Taki dobry dzień — powiedziała ze spokojnym zadowoleniem.
— Musisz być z nich dumna.
— Jestem — odpowiedziała po prostu. Potem, z charakterystyczną dla siebie dyskretną godnością, usiadła obok Jory, którą zostawiono samą sobie przy wysokim stole. Władczyni Weyru nie zwracała uwagi na nic, tylko opróżniała stojący przed nią przepełniony talerz. Ma— nora jadła powoli i ze smakiem, pełna godności, jak wtedy, gdy była dziewczyną.
Robinton raczył się doskonałym bendeńskim winem. Lord Raid zgodnie z tradycją przybył na Naznaczenie. Był odprężony i miły dla Robintona. Przywitali się i przez chwilę rozmawiali o podwójnym szczęściu F’lona.
Po powrocie do Cechu zastał wiadomość od Łapsa: „O co się założysz, że teraz Nabol wpadnie w jego łapy?”
Takiego zakładu Robinton nigdy by nie zrobił. Nawet Bitrańczyk by go nie przyjął.
Być może ten nowy nabytek był jednym z powodów, dla których Tarathel zwołał huczne Zgromadzenie i zaprosił wszystkich, włącznie z Faksem. Vendross, kapitan gwardii Tarathela, człowiek o nieocenionych zdolnościach, wygnał dużą grupę ludzi Faksa ze wzgórz Telgaru, gdzie nie powinni byli się znaleźć. Ponieważ stał na czele o wiele większego oddziału, miał nad nimi przewagę. Tłumaczyli się, że musieli zejść ze zniszczonych zimą szlaków, by dostać się z powrotem do Wysokich Rubieży, ale Vendross niezbyt w to wierzył i odeskortował ich z powrotem na główną drogę do Cromu. Tarathel liczył, że uda mu się zamienić kilka słów z samozwańczym Władcą Pięciu Warowni i ostrzec go, by nie próbował zagarniać ziem należących do Telgaru.
Łaps był równie zdumiony jak Robinton, gdy Faks przyjął zaproszenie.
— Jak widzisz, utrzymuję kilka doskonale wyszkolonych kompanii straży, Mistrzu Robintonie — powiedział Tarathel do Robintona i F’lona, którzy przybyli wczesnym rankiem w dzień Zgromadzenia. Rzeczywiście w Warowni i na otaczających ją terenach pełno było ludzi w barwach Telgaru.
F’lon kiwnął głową z aprobatą.
— Tego człowieka trzeba powstrzymać, Tarathelu.
Władca Telgaru skrzywił się, nieprzyzwyczajony do takiej bezceremonialności ze strony kogoś o wiele młodszego, mimo że Władca Weyru był mu równy rangą. Robinton dał spiżowemu jeźdźcowi kuksańca w żebra, w nadziei, że przypomni mu o dyskrecji. F’lon nie zwrócił uwagi na tę wskazówkę.
— Od was, Władcy Warowni, zależy przywołanie tego człowieka do porządku. Kiedy zaczną się Opady Nici, nie będzie w stanie udzielić swoim dzierżawcom odpowiedniej pomocy.
Tarathel uniósł czarne, ruchliwe brwi, którym zawdzięczał urodę.
— Naprawdę, Władco Weyru? Nie miałem pojęcia, że powrócą już wkrótce. Mogę zapytać, czy Weyr Benden będzie w stanie udzielić nam odpowiedniej pomocy?
F’lon zesztywniał, a Robinton z trudem zachował obojętny wyraz twarzy. Na ile się orientował, był to pierwszy przypadek, gdy jakiś Władca Warowni otwarcie starł się z Weyrem. Widać było, że Plonowi wcale to się nie podoba.
— Weyr Benden będzie gotów na spotkanie z Nićmi, gdy zaczną opadać, Lordzie Tarathelu. Na to możesz liczyć — rzekł z taką godnością i stanowczością, że Tarathel skłonił głowę z aprobatą.
— Jeśli w ogóle zaczną opadać — mruknął i oddalił się, by powitać następną grupkę gości, przybyłych na smoczym grzbiecie.
— Słuchaj, F’lonie, od dzieciństwa jestem twoim przyjacielem — oświadczył Robinton, odciągając jeźdźca na stronę — więc ci powiem, że taktu masz tyle, co wąż tunelowy. Jeśli zrazisz wszystkich Władców Warowni, nie będzie to z korzyścią ani dla Weyru, ani dla ciebie.
— Nie chciałem, ale Tarathel jest równie twardogłowy, jak Raid, a to znaczy, że bardzo.
— Nici zaczną opadać w wiele lat po śmierci Tarathela. Gdybym był tobą, zacząłbym od zaraz pracować nad przeciągnięciem na swoją stronę młodego Larada. Oczywiście, jeśli Faks nie postanowi wyzwać go na pojedynek, by się pozbyć konkurencji.
— Phi!
Robinton z ulgą zauważył, że F’lon nie odrzucił jego sugestii od razu. Właściwie nawet zaraz potem odszukał chłopaka, który, jak każdy młody mężczyzna, poczuł się zaszczycony towarzystwem smoczego jeźdźca.
To, co zdarzyło się później tego popołudnia, było tak nieprawdopodobne, że Robinton wielekroć przeklinał sam siebie, przepełniony poczuciem winy, że jego nic nie znacząca uwaga mogła mieć tak tragiczne następstwa.
Widział, jak się to zaczęło: jakiś chłopak w barwach Faksa wpadł na Larada od strony F’lona i podniesionym głosem zażądał przeprosin.
Larad, zdziwiony, już chciał się na to zgodzić, ale F’lon go powstrzymał.
— To ty wpadłeś na Larada, chłopcze — powiedział tamtemu. — I to ty przeprosisz młodego Lorda Larada. Przewyższa cię rangą.
— Jestem z Lordem Faksem, smoczy jeźdźcze — mina i ton chłopca były pełne pogardy.
Robinton jeszcze nie zdążył dojść do grupki, gdy F’lon uderzył chłopca w twarz wierzchem dłoni, rozcinając mu wargę.
— To cię nauczy trzymać jęzor za zębami. A teraz przeprosisz Lorda Larada z Rodu Telgaru. Wątpię, czy jesteś choćby półkrwi z jakiegoś Rodu.
— Kepiru! Kto cię skaleczył w usta? — Tłum rozepchnął potężnie zbudowany mężczyzna, również w barwach Faksa i z kapitańskim węzłem na ramieniu, choć te zarezerwowano właściwie tylko dla kapitanów żeglugi.
Robinton podszedł do F’lona, czując napięcie w powietrzu.
— O co tu chodzi? — spytał wystudiowanym, pojednawczym tonem. Larad z wdzięcznością spojrzał na Mistrza Harfiarzy. Był zbity z tropu i bardzo speszony.
— Ten… smoczy jeździec — ton kapitana był równie pogardliwy jak Kepiru — uderzył mojego młodszego brata i obraził nasz Ród. To wymaga zadośćuczynienia.
— Naturalnie, zadośćuczynienia ze strony twego brata w stosunku do Lorda Larada — najeżył się F’lon.
Robinton złapał go za ramię i mocno ścisnął, by uspokoić przyjaciela. Zaczął podejrzewać, że to drobne zdarzenie zostało sprowokowane. Niedożywiony chłopak wcale nie wyglądał na brata osiłka, nie bardziej niż Lord Larad.
— Racja. Obserwowałem całe wydarzenie, zanim podszedłem — stwierdził Harfiarz z miłym uśmiechem. To był przypadek — położył nacisk na te słowa, przytrzymując F’lona, choć czuł, że w smoczym jeźdźcu narasta napięcie i gniew. — To przecież Zgromadzenie, gdzie ludzie spotykają się w dobrej wierze, dla przyjemności — uśmiechnął się ciepło do ludzi Faksa, ale nie byli podatni na jego pojednawcze słowa, podobnie jak F’lon.
Nagle, jakby podkreślając urazę F’lona, Simanith powstał z półki skalnej na wzgórzach, rozłożył skrzydła i zatrąbił gniewnie.
— To jest Zgromadzenie, F’lonie — powtórzył Robinton z naciskiem, szukając w gęstniejącym tłumie kogoś, kogo mógłby poprosić o pomoc. Spojrzał dalej, mając nadzieję, że gdzieś w pobliżu wypatrzy Lorda Tarathela. Z ulgą dostrzegł kątem oka Łapsa i poderwał głowę do góry. Łaps w odpowiedzi uniósł dłoń i ruszył biegiem. — Wypadki nieraz zdarzają się, gdy ludzie się odprężają i przestają uważać.
— Dość tego — syknął F’lon i odepchnął przytrzymującą go dłoń Robintona. — To było zamierzone, podobnie jak obelga pod adresem smoczych jeźdźców.
— Ha! Smoczych bab! — odparł kapitan ironicznie. F’lon zapłonął gniewem na tę obrazę.
— Pokażę ci, co z nas za baby — powiedział i wyrwał nóż zza pasa. Nóż kapitana z nienaturalną szybkością błysnął w jego dłoni.
Obawy Robintona wzrosły. Znów spróbował pokierować rozwojem wydarzeń.
— To jest Zgromadzenie! — powtórzyli stanął między mężczyznami, którzy zwracali uwagę już tylko na siebie.
— Z drogi, Harfiarzu — warknął kapitan. — Twoje barwy nie obronią ani ciebie, ani jego.
Tłum odsunął siew chwili, gdy błysnęła stal, i otoczył kołem całą piątkę. W tym momencie Kepiru prysnął na bok i zniknął z widoku.
— Odsuń się, Robintonie. To nie twoja walka — powiedział F’lon, ugiął nogi i zepchnął Robintona na bok.
— Zaczekajcie! Wezwano Władcę Warowni!
— Niech sobie popatrzy na śmierć Władcy Weyru! — ryknął kapitan, a jego twarz wykrzywił dziki uśmiech. Na ugiętych nogach ruszył w bok, nie ku jeźdźcowi, ale ku Robintonowi, więc gdy uderzył ostrzem, ciął Mistrza Harfiarzy. Robinton złapał się za ramię. Krew polała się z długiej rany.
F’lon wydał nieartykułowany okrzyk wściekłości i skoczył na kapitana.
— Pożałuje tego, Rob!
— Harfiarze, smoczy jeźdźcy, jedna tchórzliwa banda!
— Bądź rozsądny! — zawołał Robinton do F’lona. Był tak zdenerwowany, że nie odczuwał bólu. Podziękował w myślach komuś, kto obwiązał mu krwawiące ramię chusteczką.
Simanith wciąż trąbił, a inne smoki na cały głos wtórowały jego wyzwaniu. Jeśli ich krzyk nie sprowadzi pozostałych jeźdźców z pomocą, to z pewnością zaalarmuje Władcę Warowni, który przerwie walkę, zanim nastąpi dalszy rozlew krwi.
Może właśnie dlatego kapitan parł do przodu, chcąc skończyć, zanim mu przeszkodzą. Poruszał się jak błyskawica, dobrze władał nożem i był zdecydowany na wszystko. F’lon miał równie szybkie ruchy, ale oślepiała go furia z powodu ataku na Mistrza Harfiarzy.
Kapitan wytoczył pierwszą krew: ciął F’lona w brzuch przez luźną koszulę, sprawiając, że jeździec syknął z zaskoczenia i bólu. Porzucił wszelką ostrożność, skoczył, by chwycić uzbrojoną w nóż dłoń przeciwnika, i zarazem dźgnąć go gdziekolwiek. Kapitan był silniejszy i o wiele bardziej zrównoważony.
F’lon był przyzwyczajony do uczciwej walki i przeciwników, którzy nie ryzykowali zabicia smoczego jeźdźca. Kapitan nie miał jednak takich oporów i wyraźnie znał mnóstwo sztuczek, które przyniosły mu zwycięstwo w poprzednich walkach. Poza tym był cięższy i wymierzywszy kopniaka, na który tłum zareagował szeptem: „To niesportowo”, zbił zdyszanego jeźdźca z nóg i cisnął w pył. Rzucił się na jego ciało, minął nożem gardę i wbił go między żebra.
F’lon szarpnął się mocno i umarł.
Simanith wydał okropny wrzask rozpaczy i bólu i skoczył w pomiędzy, zanim jego jeździec wydał ostatnie tchnienie. Robinton był wstrząśnięty do głębi tym dźwiękiem i śmiercią przyjaciela.
Na Zgromadzeniu zapanowała straszliwa cisza. Nawet ci, którzy byli z dala od tego wydarzenia i nie wiedzieli, co się stało, oniemieli na dźwięk straszliwego płaczu smoka, który zniknął w pomiędzy. W chwilę później płacz pozostałych smoków obwieścił zgromadzonym śmierć jeźdźca.
— Łapać go — rozkazał Robinton, uniemożliwiając kapitanowi ucieczkę.
Ukląkł przy F’lonie, którego bursztynowe oczy były szeroko otwarte ze zdumienia, lecz blask ich już przygasał. Robinton zamknął je i skłonił głowę, psychicznie i fizycznie uginając się pod wpływem straszliwego końca tego głupiego, bezsensownego starcia.
— Ja naprawdę bym przeprosił — odezwał się u jego boku cichy głos.
Robinton uniósł głowę i położył dłoń na ramieniu chłopca.
— Nie, Laradzie, to nie twoja wina.
— Ale on nie żyje — głos Larada się załamał. — Smoczy jeździec nie żyje!
— Co się dzieje? Co… do diabła! — Z tłumu wydostał się Lord Tarathel i wskoczył w piaszczysty krąg. Larad podbiegł do ojca, przytulił się do niego i rozpłakał.
— To nie był przypadek, Lordzie Tarathelu — powiedział cicho Robinton, tak by słyszał go tylko Władca Warowni. — To nie przypadek.
Kapitan wyrywał się ludziom, którzy go przytrzymywali z całej siły, i to bynajmniej nie delikatnie. Choć nikt nie chciał się wtrącać w pojedynek na noże, nikt też nie chciał śmierci smoczego jeźdźca — ani przeszywającej do kości, żałobnej pieśni smoków.
Nadeszli R’gul, S’lel i C’gan z twarzami pełnymi bólu. Na widok nieruchomego ciała F’lona przez twarz R’gula przepłynęła fala emocji, z których żadna nie przydała mu chwały w oczach Robintona. S’lel był przynajmniej uczciwie zrozpaczony, a po chłopięcej twarzy C’gana spływały łzy, gdy ukląkł i bezradnie dotknął ciała Władcy Weyru.
— Nieraz go ostrzegałem — mruczał R’gul potrząsając głową. — Nigdy mnie nie słuchał.
Robinton z niesmakiem odwrócił się od niego i wtedy Tarathel zauważył jego zakrwawione ramię.
— Za to jedno ten człowiek powinien już być zesłany na wyspy — powiedział Tarathel pełnym napięcia, gniewnym głosem. — Musiał widzieć twoje mistrzowskie węzły.
— I zlekceważył je tak samo, jak rangę F’lona — odparł Robinton, lustrując tłum. Faks powinien zaraz nadejść, by obejrzeć rezultat swoich knowań. A to byłaby kolejna katastrofa. Prawo stanowiło jednoznacznie, że każdy człowiek, który celowo zabił smoczego jeźdźca, miał być zesłany na wyspy na Wschodnim Morzu. Bez procesu, jeśli byli świadkowie. A byli.
— R’gulu, przewieź tego człowieka na wyspę. Tak ma być, Lordzie Tarathelu?
— Bez wątpienia — odpowiedział Władca. Właśnie wysłuchał relacji swojego syna z całego wypadku. — Spiżowy jeźdźcze, wykonaj swój obowiązek.
— Ale nie było procesu — zaprotestował R’gul.
— Na pierwsze Jajo, R’gulu — odezwał się C’gan, przerażony tym wahaniem. — Sam go zabiorę! — Wystąpił, by chwycić kapitana za ramię.
— Puść mojego kapitana! — wrzasnął Faks, siłą rozpychając tłum na boki. Złapał kapitana za ramię i zaczął go odciągać od C’gana, groźnie wpatrując się w drobniejszego, błękitnego jeźdźca. C’gan wyciągnął nóż i, choć był o wiele mniejszy niż jego jeniec, furia dodała mu sił; nie rozluźnił chwytu.
— Twój kapitan przed chwilą zabił Władcę Weyru — powiedział Tarathel, równie zdeterminowany jak C’gan.
— No, tamten bez wątpienia dostał, co mu się należało — uśmiechnął się Faks, pokazując zęby i patrząc po twarzach zgromadzonych, by ocenić reakcje tłumu.
— Wiesz, jakie jest prawo dla morderców, Faksie — odpowiedział Tarathel. — Nie ma odwołania od zabicia jeźdźca. C’ganie, ponieważ ofiarowałeś się…
— Nie było procesu — odparł Faks.
— A od kiedy wprowadziłeś na nowo procesy? — stwierdził groźnie Tarathel z dłonią na rękojeści noża. — Ja tu jestem Władcą Warowni. Śmierć zdarzyła się na moich ziemiach i na moim Zgromadzeniu. Orzekam, że twój człowiek jest winny niesprowokowanego ataku: po pierwsze, na mojego syna, po drugie na Mistrza Harfiarzy, a po trzecie i najbardziej tragiczne — na Władcę Weyru Benden. Ataku, który zakończył się morderstwem. Za drugie i trzecie przewinienie należy się zesłanie.
— Chyba jednak nie — odparł Faks. — Uwolnić go!
Nagle kilku mężczyzn brutalnie rozepchnęło tłum i stanęło u boku Faksa. W ich oczach i ruchach wyraźnie malowała się agresja. Wszyscy byli w barwach Faksa. Oczy Tarathela rozszerzyły się z gniewu.
— Nie! — Robinton wykonał gest w stronę tłumu. Ludzie Faksa może i byli uzbrojeni i niebezpieczni, ale naliczył ich tylko ośmiu, podczas gdy wokół tłoczyła się chyba z setka ludzi.
— Telgarze! Broń swego Lorda!
Faks i jego ludzie, ryczący z gniewu, zostali pochwyceni przez otaczających ich mężczyzn. Złapano ich za ramiona i unieruchomiono, by nie sięgnęli po broń. Nawet R’gul i S’lei pomogli, a C’gan próbował mocno przytrzymać mordercę. Nagle błękitny jeździec zawołał o pomoc, bo morderca zwalił się nań całym ciężarem i upadł na ziemię ze sztyletem w jednym oku.
Smoki ryknęły z triumfem.
Wystarczyło jedno spojrzenie na rękojeść wąskiego noża do rzucania i Robinton już wiedział, czyja dłoń go cisnęła. Był pełen podziwu dla Łapsa, który zdobył się na tak precyzyjny rzut wprost z kłębiącego się tłumu.
Faksa i jego ludzi pognano do ich obozu, a potem kazano im się spakować. Grupa pięćdziesięciu chętnych gospodarzy i rzemieślników zebrała się, by odeskortować niemile widzianych gości do samej granicy. Lord Tarathel dostarczył żywności i wierzchowców dla ochotników, którzy ich nie mieli.
R’gul, S’lel i pozostali jeźdźcy zabrali do Bendenu ciało swojego martwego Władcy. Robintonowi świeża rana nie pozwoliła na towarzyszenie przyjacielowi, ale sam wybębnił żałobną wieść do wszystkich Warowni i Cechów. Dopiero, gdy ukończył tę pracę, mógł odpocząć.
Łaps późną nocą zakradł się do pokoju Robintona i wyrwał Mistrza Harfiarzy z niespokojnego snu.
— Rana boli? — spytał opiekuńczo.
— Przeszkadza — odparł Robinton i ostrożnie podciągnął się na łóżku, a Łaps troskliwie podparł mu plecy poduszkami. Skrzywił się z bólu, zmieniając ułożenie ramienia. Uzdrowiciel Warowni wygłosił cały wykład na temat głupoty nadawania wiadomości ręką w takim stanie. Gdyby zajęto się nią od razu, nie byłyby potrzebne żadne szwy, oświadczył groźnym głosem. Więc Robinton musiał przetrwać tę operację, wzmocniony potężną dawką fellisu. — Dobry rzut.
— Schowałeś mój nóż? Lubię to ostrze. Doskonale wyważone — stwierdził Łaps.
— Tam, w pierwszej szufladzie — powiedział Robinton, wskazując głową komodę naprzeciw łóżka.
— Nie miałeś pojęcia, co zaplanował Faks?
— Żadnego — Łaps smętnie pokręcił głową, wyciągając nóż. — Możesz być pewny, że ostrzegłbym cię, gdybym miał pojęcie, o co chodzi. Kręciłem się po różnych miejscach— uśmiechnął się — gdzie mógłbym usłyszeć coś ciekawego. Ale napad na Władcę Weyru… — Łaps przerwał i znowu potrząsnął głową. — To coś zupełnie innego. Wiem, że chciał się jak najprędzej pozbyć F’lona. Tarathel dał mu po temu idealną sposobność. I starannie wszystko przygotował. Widziałem, jak wśród ludzi krążyło kilka innych dziwnych par — chłopców z doświadczonymi wojownikami. Zastanawiałem się, po co ludzie Faksa zostali tak podobierani. Chyba mi słabnie pomyślunek. A potem już było za późno.
— Mam to samo uczucie. Do licha, mogli planować ten napad od dnia, gdy odwołano ostatnie Zgromadzenie w Telgarze z powodu śmierci Grogellana. — Robinton westchnął ciężko i sięgnął po balsam z mrocznikiem.
Gdy zaczął rozplątywać temblak, podtrzymujący ramię, Łaps odebrał mu lek i niezwykle delikatnie wtarł go palcami w zszytą ranę. Cóż to była za ulga.
— Nie wiedziałem, że Gifflen dopadł i ciebie.
— Gifflen?
— Tak się nazywał ten człowiek. Naznaczyłem go sobie jako awanturnika. Wyrzucano go z wielu warowni i z cechu, za prowokowanie bójek i szantaż. Często zabijał. Nie chciałem, by tym razem uszło mu płazem.
Robinton zgodnie pokiwał głową.
— Więcej osób by ci podziękowało, gdyby wiedziały. Dziękuję ci.
— Dobrze, że wtedy zacząłeś tak krzyczeć. Przywróciłeś im rozum. Robinton westchnął ciężko na wspomnienie.
— Wszyscy jakoś zmiękliśmy, wiesz? Staramy się, by ktoś inny wziął na siebie winę albo wypełnił nieprzyjemne obowiązki.
— Dlatego właśnie Faks panuje w tak wielu Warowniach — powiedział Łaps z goryczą. — Rob, musisz tak wstrząsnąć Władcami Warowni, by się obudzili, zanim zagarnie następną.
— Zrobiłem, co mogłem. Groghe szkoli oddziały, podobnie jak Oterel, a po dzisiejszym dniu Tarathel też będzie się strzegł.
— A Kale w Warowni Ruatha?
— Zobaczę się z nim, jak będę wracał.
— Za ile dni będziesz mógł latać na smoku?
— Sądzę, że ten przywilej już mi nie przysługuje.
— Nie masz racji. — Łaps potrząsnął głową. — Wzywaj C’gana. Zawsze po ciebie przyleci. Szkoda, że synowie F’lona nie są trochę starsi.
Robinton spochmurniał
— Nie miałem okazji ich poznać, w każdym razie nie tak blisko jak ojca. Powinienem pojechać…
— Nie powinieneś. Powinieneś pojechać do Ruathy, najszybciej, jak będziesz mógł — Łaps już był na nogach i zmierzał do drzwi. — Do zobaczenia. Będziemy w kontakcie.
— Łaps, dokąd ty… — ale drzwi już się bezszelestnie zamknęły za kurierem.
Mimo fellisu i mrocznika, Robinton długą chwilę nie mógł zasnąć.
Tarathel niechętnie pozwolił mu wyruszyć do Cechu Harfiarzy w dwa dni później, gdy w końcu zgodził się na to uzdrowiciel — choć ten był równie niechętny podróży pacjenta. Wysłał z nim sześcioosobową eskortę.
— Nie bądź głupi, Mistrzu Robintonie — powiedział z ponurą miną. — Cech starał się nie robić szumu wokół napadów na harfiarzy w ciągu ostatnich kilku Obrotów, ale to nie znaczy, że nikt o nich nie wie. Atak Gifflena był niewybaczalny. Słyszałem nawet, że Eveneka zwabiono do Cromu za podszeptem Faksa, żeby stał się przykładem dla niepokornych — przerwał i jego głos złagodniał. — Czy Evenek będzie jeszcze kiedyś mógł grać?
— Gra. Ale nigdy nie będzie śpiewał.
— No cóż — westchnął Tarathel z poprzednią surowością — wrócisz więc stąd bez kłopotów, tak jak powinno być, ale z eskortą. — Skrzywił się znowu. — I tak źle się stało, że cię w ogóle zaatakowano. Obawiam się, że tak niehonorowy człowiek, jakim okazał się Faks, nie zawahałby się przed kolejnym zamachem na twoje życie, gdybyś nie był dobrze chroniony.
— Ledwie miał czas, by wrócić do… — Robinton przerwał.
— W tej chwili jestem w stanie uwierzyć we wszystko, co się o nim mówi — odparł Tarathel. — Lepiej ogranicz swoje podróże, Mistrzu Harfiarzy, albo zgódź się na eskortę.
— Ograniczyć podróże? Sumienie by mi nie pozwoliło… tym bardziej teraz.
— A zatem bądź ostrożny, Robintonie. — Tarathel ostrzegawczo zacisnął dłoń na zdrowym ramieniu Robintona. — Daję ci do dyspozycji jednego z moich najlepszych biegusów.
Robinton podziękował Władcy Warowni… choć przestał być pewien, czy istotnie jest mu wdzięczny, kiedy spróbował wsiąść na swojego nowego wierzchowca. Trzech mężczyzn musiało trzymać karosza za łeb. Kiedy jeździec znalazł się w siodle, wierzchowiec zaczął go słuchać… ale tylko jego. Nikt pieszy nie był w stanie zbliżyć się na tyle, by podać Robintonowi torby podróżne. Potem nauczył się zakładać siodło razem z torbami, gdy zwierzę było spętane, ale i tak potrzebna była do tego pomoc kilku ludzi.
Biegus miał jednak niezwykle łagodny krok i był pełen energii. Lubił czasem pędzić przed siebie, jak wystrzelony z procy, więc eskorta Robintona z trudem dotrzymywała mu kroku. Stopniowo Robinton nauczył się radzić sobie z Karym Olbrzymem i zawarli pewnego rodzaju porozumienie — w dużej mierze umocnione porcjami słodzika, którym Robinton karmił biegusa za każdym razem, gdy udało mu się znaleźć w siodle bez obrażeń. Ale powściągnąć tę bestię — to była zupełnie inna historia; podróż potrwała krócej, niż harfiarz by sobie życzył. Robinton o mało nie zemdlał z ulgi, gdy zobaczył dzieci bawiące się na zewnętrznym dziedzińcu Warowni Ruatha.
Podróż zajęła mu siedem dni, pełnych niewygód. Nawet jeśli żałował, że nie niosą go smocze skrzydła, lepiej poznał te okolice niż poprzednio; miał wrażenie, że kiedyś mu się to przyda. Dostępu do Ruathy nie bronił nikt; Robinton wiedział, że będzie musiał przekonać Lorda Kale, by wystawił straże, zbudował wieże sygnałowe i postawił w stan gotowości leżące poza Warownią chaty i gospodarstwa, na wypadek, gdyby Faks miał na oku jego dostatnią posiadłość.
— Na pewno ten kapitan nie zaatakowałby F’lona bez ważnej przyczyny — stwierdził Lord Kale, zapraszając Mistrza Harfiarzy do siebie.
Był wysoki, szczupły, ciemnowłosy i szarooki. Zachowywał się łagodnie; jego służący wyraźnie go lubili, więc pewnie był dobrym Władcą, troskliwym i cierpliwym dla podwładnych. Takie podejście doskonale się sprawdzało w pracy z zadowolonymi gospodarzami, ale było kiepską bronią przeciw człowiekowi, jakim okazał się Faks. Robintona ogarnął jeszcze większy niepokój.
— Gdybyś tam był, Władco Warowni — powiedział Macester, dowódca eskorty, sądząc z miny, szczerze zaniepokojony — wiedziałbyś, że nie był to przypadek, i że mamy szczęście: Mistrz Harfiarzy uszedł z życiem. Gifflen chciał narobić jak najwięcej nieszczęścia, a potem próbował uniknąć zsyłki.
— Och, pod wpływem chwili — Kale uśmiechnął się po ojcowsku. W tym momencie dziewczynka o takich samych szarych oczach jak ojciec przydreptała do Kalego, wyciągając ramionka.
— Lesso, nie teraz, kochanie — powiedział, ale wziął ją na ręce i zaniósł do drzwi, w których pojawiła się opiekunka, poszukująca małej uciekinierki.
Mała kopała i krzyczała, wyginając się w tył tak, że Robinton widział drobną twarzyczkę i ogromne oczy, otoczone grzywą ciemnych loków.
— Silny charakter, jak na czterolatkę — zauważył Kale z łagodnym uśmiechem.
— Lordzie Kale, jako Mistrz Harfiarzy Pernu, wzywam cię, abyś poszedł za przykładem innych Władców z zachodu i wyszkolił swoich ludzi do obrony Warowni. Abyś wystawił straże graniczne i wieże sygnałowe, by móc zaalarmować…
Kale uniósł dłoń z pełnym wyższości uśmiechem.
— Moi ludzie i tak mają dość pracy na co dzień, Mistrzu Robintonie. Teraz jest wiosna, wiesz, i musimy zająć się stadami i młodymi zwierzętami, które trzeba ujeździć.
— Czy nigdy nie przeszło ci przez głowę, że te piękne biegusy będą nieocenioną zdobyczą dla Faksa, gdy będzie chciał przemierzyć równinę, by dostać się do Telgaru? — spytał Robinton z naciskiem.
— Och, daj spokój, Mistrzu… on kupuje nasze biegusy, a to służy Warowni Ruatha — odparł Kale ze śmiechem. — Jeszcze klahu? Z pewnością masz dość czasu, by zatrzymać się na noc. Będzie to zaszczyt dla Ruathy.
Nagle Robinton zapragnął, by jak największa odległość oddzieliła go od tego ufnego idioty. Wstał z impetem i zamierzał odmówić, ale spostrzegł zmęczenie malujące się na twarzy Macestera i jego wyraźną ochotę, by spędzić noc w wygodnych kwaterach jednej z ważniejszych Warowni.
— Będziemy niezwykle wdzięczni za tę uprzejmość — odparł, najgrzeczniej jak potrafił.
Drzwi do gabinetu Kalego były wciąż otwarte po wyjściu jego córeczki, dotarły więc do ich uszu odgłosy walki człowieka z rozwścieczonym zwierzęciem.
— Znowu zaczyna swoje — powiedział półgłosem Macester i obaj z Robintonem ruszyli ku drzwiom. Zaciekawiony Kale wyszedł za nimi na szeroki zewnętrzny dziedziniec, gdzie Kary Olbrzym próbował podgryźć mężczyznę, który trzymał go za cugle. Robinton z rozbawieniem zauważył, że żaden z eskortujących go mężczyzn nie próbował nawet zająć się jego wierzchowcem.
— Przepiękne zwierzę — powiedział Kale, zatrzymując się na szczycie schodów, by ogarnąć całą scenę. — Obejdź go, Jez — zawołał do sługi. — Jeden z górskich ogierów Tarathela, prawda?
— Tak — potwierdził Robinton, obojętnie przyglądając się podskokom zwierzęcia. Poszukał w kieszeni grudki słodzika i podszedł do biegusa. Przemawiając kojącym tonem, wziął wodze, które podał mu Jez, cały czas mający się na baczności, gdy obchodził wierzchowca.
— Spokojnie, mały, spokojnie — głos Harfiarza dotarł do Karego Olbrzyma i zwierzę wyciągnęło pysk do Robintona w poszukiwaniu słodkiego kąska.
— Niezła porcja — skomentował Kale.
— Tyle, by zdążyć wsiąść — powiedział Robinton, zadowolony, że przyznał się uczciwie do czegoś takiego znakomitemu jeźdźcowi, jakim był Lord Kale.
Kale zaśmiał się.
— A teraz, Macester, gdy twoi ludzie zaprowadzą wierzchowce do stajni — wskazał uliczkę po lewej — zapraszamy was na kwaterę.
— Dobrze by było, gdyby twój uzdrowiciel, panie, mógł zbadać ramię Mistrza Harfiarzy — powiedział Macester, ignorując protesty Robintona.
— Twoje ramię? — Kale zatroskał się szczerze. — Przecież to musiało być tylko zadrapanie…
— Na które trzeba było założyć siedem szwów — warknął Macester.
Kale pospiesznie poprowadził Robintona z powrotem do Warowni i przywołał uzdrowiciela.
— Miałem taką nadzieję, że dziś wieczór usłyszymy nowe utwory… — powiedział, rozczarowany.
— Ależ usłyszycie, usłyszycie — uspokoił go Robinton, niewiele dbając o ranę. — Masz tu Struana — uśmiechnął się z radości, że zobaczy swojego dawnego kolegę z pokoju, obecnie bardzo zdolnego czeladnika. — O ile wiem, Lady Adessa gra na harfie równie dobrze jak on.
— Ale twoja rana…
— Nie sięga do gardła, Lordzie Kale. — Robinton w myśli przebiegł tytuły pieśni, które mogłyby zmienić bierne nastawienie Kalego. Trzeba było chociaż spróbować. W normalnych czasach — niestety, nie teraz — Kale byłby idealnym Władcą Warowni, tolerancyjnym, łagodnym, spokojnym, miłym, zaangażowanym w sprawy swoich ludzi, troszczącym się o ich dostatek.
Gdy zmieniono opatrunek Robintonowi, Harfiarz wspiął się na wieżę bębnów, przywitał się z młodym mężczyzną, który pełnił tam dyżur i poprosił o pozwolenie, by nadać do Cechu Harfiarzy wiadomość, że już niedługo wraca.
Dziecko, Lessa, pojawiło się na chwilę na początku wieczornego muzykowania, ale zaraz zasnęło na kolanach ojca. Robintona bardzo to rozbawiło, bo właśnie śpiewał rytmiczną pieśń, przy której prawie wszyscy tupali i klaskali do taktu. Jeden z gospodarzy, których zaproszono na wieczór, potrafił grać na łyżkach i przyłączył się do instrumentalistów.
Wielka Sala Ruathy, o wspaniałej akustyce, wręcz zapraszała do śpiewu, choć Robinton uważał, że to z powodu gobelinów na ścianach. Siedział akurat naprzeciwko największego, przedstawiającego wspaniałą scenę: smoczy jeźdźcy krążyli nad Warownią, którą wyraźnie była Ruatha, choć od czasu, gdy powieszono gobelin, zmieniła się fasada budynku. Były tam też królowe; ich jeźdźczynie trzymały długie rury, z których tryskały płomienie. Ludzie na ziemi posługiwali się podobnymi urządzeniami. Scenę przedstawiono tak szczegółowo, że na ramionach załóg naziemnych można było nawet wyróżnić oznaki Weyru Fort.
Widać było, że Lady Adessa na serio zaczęła gospodarować w Warowni. Przypomniał sobie, jak wyglądała ta sama sala w czasie jego poprzedniej wizyty u Lorda Ashmichela: była ciemna i ponura, a tkaniny pokrywał kurz. Jak brzmi to stare powiedzonko o nowych żonach i nowych miotłach?
Następnego ranka, wyspawszy się smacznie w przestronnym i wygodnym łóżku, Robinton poczuł się wypoczęty i gotów do dalszej podróży. Żałował tylko, gdy Jeż wytrenowanym gestem podsadził go na Karego Olbrzyma, że nie udało mu się nakłonić Lorda Kale do współpracy. Przynajmniej jednak Lord zgodził się na powołanie straży na granicy z Nabolem i wystawienie wież ogniowych na wzgórzach.
— Wątpię, czy kiedykolwiek się przydadzą — powiedział na pożegnanie, a Robinton westchnął ciężko i zwrócił łeb Karego na południowy wschód, ku głównej przeprawie na Czerwonej Rzece.
Po drodze żony i miotły tańcowały z wdziękiem w głowie Mistrza Harfiarzy, gdy próbował stworzyć muzyczną scenkę w oparciu o swoje wrażenia. Melodie znów zaczynały go prześladować w najbardziej niespodziewanych chwilach, ale był wdzięczny, że powrócił ten spontaniczny dar. Traktował go jako miernik, wskazujący, że opanował już swoje podstawowe obowiązki na stanowisku Mistrza Cechu.
W kilka tygodni później powrócił Łaps, wychudzony i znużony.
— Zostajesz tutaj, póki Mistrz Oldive nie uzna, że się nadajesz — stwierdził Robinton, prowadząc go do pomieszczeń uzdrowiciela, ulokowanych poza Cechem.
— Do czego? — spytał Łaps i uśmiechnął się łajdacko, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu harfiarzowi.
— Do tego, co sobie zaplanowałeś. — Robinton zwolnił, by nie przemęczać go dodatkowo.
— Najpierw raport, Rob — powiedział Łaps.
— Nie wysłucham ani jednego słówka, póki nie zostaniesz zbadany, wykąpany i nakarmiony — odparł twardo Robinton.
Łaps wiedział, kiedy należy się podporządkować przełożonemu. Mistrzowi Oldive nie spodobały się liczne siniaki, zadrapania oraz dwa spuchnięte i zaczerwienione palce u nóg wywiadowcy.
— Za dużo podskakuje — powiedział uzdrowiciel z chytrym uśmieszkiem na koniec badania. Deformacja jego pleców, z powodu której znalazł się w Cechu jako pacjent, fascynowała Łapsa, który jednak starał się na nią nie patrzeć. Oldive dawno już uodpornił się na takie spojrzenia. — Jest zdrowy, choć poturbowany, ale nie dolega mu nic takiego, czego nie wyleczyłaby gorąca kąpiel, podwójna porcja tego, co Silvina ma akurat w kotle na ogniu, i kilka dni w łóżku.
— Kilka dni? — Gdyby nie przytrzymujące go ręce uzdrowiciela i harfiarza, Łaps zeskoczyłby z kozetki. — Nie mam nic przeciwko kąpieli, słowo daję — powiedział łagodniej, zacierając ręce, w które wżarł się brud. — Ani przeciw porządnemu jedzeniu.
Otrzymał więc jedno i drugie, i prawdopodobnie nawet nie zauważył, że Oldive, który przyłączył się do niego i Robintona w kantorku Silviny, dosypał mu czegoś do klahu. Zdążył jednak skończyć posiłek, zanim lek zadziałał: właśnie odsuwał od siebie ostatnią miskę po słodkim budyniu, gdy nagle padł twarzą na stół, o milimetry mijając kałużę rozlanego sosu.
— Doskonale wyliczone, Oldive — stwierdził Robinton.
— Nieźle, nie da się ukryć.
Silvina posłała im obu pełne żółci spojrzenie:
— Ładna z was para! Łobuzy, zepsute do szpiku kości łobuzy.
— Zawsze do usług, koteczku — odparł Robinton, skłonił się niemal do ziemi i ujął nieprzytomnego Łapsa pod ramię. Oldive pomógł mu z drugiej strony i ściągnęli bezwładnego mężczyznę z ławy. Silvina szła z przodu i otwierała drzwi, a oni zanieśli kuriera do pokojów harfiarza, troskliwie ułożyli w gościnnym pokoju i przykryli, żeby się wyspał.
— Paskudna sztuczka, Robintonie — złościł się Łaps, gdy się obudził półtora dnia później. A potem na jego twarzy zagościł uśmiech, który, o dziwo, zmienił go w zupełnie inną osobę. — Ale było mi to potrzebne. — Przeciągnął się i ujął w dłonie kubek klahu, który harfiarz przygotował, gdy tylko usłyszał ruch dochodzący z drugiego pokoju.
Robinton cieszył się w sercu, że wszystko tak się ułożyło; już zaczynał się martwić o Łapsa.
— Jestem gotów cię wysłuchać — powiedział, przyciągając sobie krzesło — chyba że najpierw wolałbyś coś zjeść.
— Nie, nie będę sobie psuł apetytu przy jedzeniu. — Ta kwaśna uwaga powiedziała Robintonowi, że raport będzie nieprzyjemny.
— Bardzo dobrze, że Tarathel wysłał aż tylu ludzi. Vendross, który nimi dowodził, to dobry człowiek i sprytny dowódca. Nie ryzykował. Na granicy z Cromem obozowało więcej rzezimieszków Faksa. Vendross rozciągnął ludzi wzdłuż granicy i zawrócił wszystkich, którzy chcieli się przekraść do Telgaru. Było tam sporo regularnych oddziałów straży granicznej Tarathela, więc Vendross kazał im zakwaterować się w nadrzecznych gospodarstwach i donosić o wszystkim, co się dzieje. Ochotników rozpuścił do domów.
Robinton kiwnął głową. Przynajmniej Tarathel nie ryzykował, że Faks zechce zaspokoić swój apetyt na szeroką dolinę Telgaru, a szczególnie na siedzibę Cechu Kowalskiego u ujścia Wielkiej Rzeki Dunto.
— Trochę ich wyprzedzałem i cofałem się znowu, bo chciałem wiedzieć, ilu odłączyło się od grupy. Ale cała czternastka wróciła do Cromu. Gdy już byłem pewien, że Vendross…
— On cię zna?
Łaps skrzywił się, machnął ręką i uśmiechnął się.
— Można tak powiedzieć. Nigdy nie pyta. Ja nie odpowiadam. Ale ufa moim raportom.
— Bo powinien.
— Wielkie dzięki, dobry panie Harfiarzu — odpalił Łaps bezczelnie. — Wyprzedziłem więc ich trochę, bo byłem ciekaw, dokąd się wybierają — potrząsnął głową ze smutną miną. — Za nic nie chciałbym podlegać jego Warowni. To, co zrobił tym nieszczęśnikom… — potrząsnął głową, westchnął i jakby otrząsnął się ze smutnych myśli. — Powiem ci coś teraz, Harfiarzu, na wypadek, gdybyś kiedyś chciał to wykorzystać — jego ton sprawił, że Robinton popatrzył na niego z lękiem. — Och, nie mówię., że kiedyś rzeczywiście będziesz w potrzebie, ale czasy są takie, jakie są, więc trzeba być przewidującym. Lytol, który kiedyś był L’tolem — Robinton kiwnął głową na znak, że wie, o kogo chodzi — próbuje utrzymać na chodzie rodzinny warsztat rzemieślniczy. Jakoś mu się udaje, mimo Faksa, a ja mam bezpieczną bazę w składziku na stryszku. Może i tak się zdarzyć, że smoczy jeździec i harfiarz na spółkę doprowadzą do upadku tego człowieka, gdy nadejdzie czas. Z dobrych wiadomości, odnalazłem Bargena!
— Naprawdę? — Robinton aż się nagle wyprostował z radości. — Gdzie?
Łaps skwitował to pytanie charakterystycznym dla siebie cichym śmieszkiem.
— Nie jest głupi, ten nasz młody Władca Warowni. Siedzi w Weyrze Wysokich Rubieży, zjedna czy dwoma osobami, którym też się udało wyrwać w całości z łap Faksa. Ostatnie miejsce, gdzie człowiek chciałby być.
— Co robi Bargen? Wszystko z nim w porządku?
— Dobrze się czuje i od czasu do czasu urządza różne figielki, niewygodne dla Faksa.
— Ale nic, co naraziłoby niewinnych. . . — Robinton uniósł dłoń z niepokój em.
Łaps uśmiechnął się i zadarł głowę.
— Nic takiego, o co można by było obwinić konkretną osobę. Zdaje mi się, że Bargen dojrzał… w nie najlepszych warunkach, to prawda, ale wszystko to będzie z korzyścią dla niego.
— Przypomnij mu proszę, że Cech Harfiarzy udzieli mu wszelkiej możliwej pomocy.
Odpowiedzią był smutny uśmiech:
— Wtedy, gdy będzie mógł, i jeśli będzie mógł, mój przyjacielu. Weź pod uwagę, że harfiarze ostatnio cuchną ludziom prawie tak, jak jeźdźcy smoków. W tej sytuacji i z tak nieliczną grupką Bargen może tylko czekać.
Te słowa zniweczyły przelotne marzenie Robintona, jak to Bargen w niedalekiej przyszłości obejmuje we władanie Wysokie Rubieże.
— Dobrze ci poszło z Kalem? Robinton potrząsnął głową.
— Jest za dobry i za ufny. Faks przecież u niego bywa, kupuje konie, więc dlaczego zawracam mu głowę ostrzeżeniami, że nasz samozwańczy Władca Warowni kiedyś skończy z tym niewinnym zachowaniem?
— Litości! — Załamany taką naiwnością Łaps pomachał ręką nad głową.
— Zgodził się wystawić patrol straży granicznej i pobudować wieże.
— Duże ustępstwo — skomentował Łaps z ironią i uśmiechnął się krzywo. Potem w zadumie potoczył wokół wzrokiem. — A ty wiesz, że jako prawdziwy harfiarz mógłbym od czasu do czasu podrzucić mu jakieś słówko prosto w ucho, żeby nie tracił czujności?
— Czy ty kiedykolwiek… byłeś prawdziwym harfiarzem, Łaps? — uśmiechnął się Robinton.
— Bywało, bywało — Łaps przejechał palcami prawej dłoni po wyimaginowanych strunach. — Ale nie odważyłbym się założyć naszego błękitu w bliskości Faksa.
Wychylił klah do dna i wstał.
— Muszę się znowu wykąpać. Poprzednim razem zdrapałem tylko pięć warstw brudu i dwie bólu. A potem idę jeszcze raz do Silviny po jedzenie. Wspaniała kobieta, prawda?
— Jedyna w swoim rodzaju, zupełnie jak jej matka — odparł beznamiętnie harfiarz.
Łaps zaśmiał się, zerwał ręcznik z kołka na drzwiach i zagwizdał jakąś melodię po drodze do wanny. Mieszkanie Mistrza Harfiarzy miało osobną łazienkę.
ROZDZIAŁ XVIII
Łaps wyjechał w kilka dni później na najmniej rzucającym się w oczy ze wszystkich harfiarskich biegusów.
— Muszę szanować paluszki — wyjaśnił. Zabrał też ze sobą czyste ubranie, które Silvina wzięła z magazynu. Pewnie jakiś uczeń z niego wyrósł. — Ma być znoszone, ale w jednym kawałku — tak brzmiało jego zamówienie.
Silvina wraz z Robintonem zmusili go, by zabrał ze sobą dobre, ciepłe futro do spania. W razie potrzeby przecież zawsze mógł je gdzieś zostawić.
— Tam na północy więcej jest bezdomnych niż tych, co mają dach nad głową. — Łaps pogładził okrycie. — Ach, parę nocy na ziemi i będzie wyglądało nie lepiej, jak stare, które… zgubiłem — stwierdził z uśmiechem.
Choć Łaps, w listach przysyłanych w normalnej kurierskiej poczcie do Stacji Kurierów w Warowni Fort, meldował Harfiarzowi co jakiś czas o konieczności obrony przed Faksem, gotowość stopniowo słabła, gdy na granicach sześciu warowni nie działo się nic wartego uwagi.
Nic takiego, myślał Robinton, co Faks chciałby rozgłosić na całym kontynencie.
Robinton nigdy się nie dowiedział, skąd Łaps zdobywał informacje, ale samozwańczy Władca Sześciu Warowni miał wewnętrzne problemy gospodarcze tajemniczej natury. Najpierw w kopalni, i to bardzo dochodowej, zdarzył się zawał. Wiele największych statków rybackich należących do Wysokich Rubieży zaginęło w czasie sztormu. Drewno, ułożone do sezonowania, albo stawało w płomieniach, albo spływało rzekami, rozbite na drzazgi. Na polach rozpanoszyła się zaraza, zbożowa, zmniejszając plony. Ludzie Faksa musieli zajmować się tymi drobnymi katastrofami, za które nikt nie ponosił winy, czynnej ani biernej. Szerzyły się pogłoski o buntach wśród pracujących ponad siły gospodarzy, ale brutalni strażnicy Faksa okrutnie tłumili te protesty: „winnych” zsyłano do kopalni, a rodziny wyrzucano z domu i musiały sobie radzić na własną rękę. Wśród zbrojnych wybuchały walki, które zazwyczaj kończyły się śmiercią kilku osób — zazwyczaj najbardziej brutalnych kapitanów i funkcyjnych. Tak więc stopniowo, po kilku Obrotach, nawet Groghe stał się mniej czujny, choć jego ludzie nadal strzegli granicy. Tarathel zmarł z przyczyn naturalnych, jak się dowiedział Robinton, spytawszy o to wprost Uzdrowiciela z Warowni Telgar.
— Och, z zupełnie naturalnych przyczyn, drogi Mistrzu Harfiarzu — zapewnił tamten. — Sam się nim opiekowałem. Kłopoty z sercem, jak łatwo zgadnąć. Nigdy sobie do końca nie wybaczył, że Władcę Weyru zabito, gdy był w gościnie w Telgarze. A do tego ciężko było dotrzymać kroku młodym, jak Vendross i mały Larad… powinienem powiedzieć Lord Larad, prawda? No cóż, my dziadkowie, nie powinniśmy stawać w zawody z młodzieżą…
Rada zatwierdziła Larada na stanowisku po godzinnej dyskusji. Choć był nad wiek wyrośnięty, miał zaledwie piętnaście Obrotów, więc większość czasu poświęcono na wybór wychowawców. Zostali nimi Vendross i Harfiarz Falawny, z którym niegdyś Robinton mieszkał w jednym pokoju, obecnie znakomity nauczyciel. Powstało krótkie zamieszanie, gdy starsza przyrodnia siostra Larada, Thella, zażądała, by Rada uznała jej prawo do władania Warownią. Jej bezczelność zgorszyła Lorda Tesnera z Igenu, najstarszego z Władców, który odrzucił wniosek. Pozostali Władcy i Mistrzowie poparli go natychmiast. Na przyjęciu Robinton rozglądał się za młodą kobietą, ciekaw osoby, która miała dość odwagi, by upomnieć się o swoje prawa jako najstarsza z Rodu, ale zniknęła bez śladu. Często zastanawiał się, co się z nią dalej działo, bo wkrótce po tym wydarzeniu zniknęła z Warowni Telgar.
Mijały Obroty, wypełnione normalnymi harfiarskimi obowiązkami: koncertami w święta Równonocy i Przesilenia i na Zgromadzeniach. C’gan bywał częstym gościem w Cechu, zawsze serdecznie witany przez Robintona. Błękitny jeździec zazwyczaj przywoził coś dla Camo — słodycze z kuchni Weyru albo zabawki. Próbował nawet układać mu palce na flecie i uczył go prawidłowo dmuchać w instrument.
— To taka ulga dla mnie, porozmawiać z tobą, Mistrzu — powtarzał. — Wy jedni macie Weyr za coś więcej niż kupkę wężowych odchodów w tunelu. — Często wspominał „lepsze” dni, kiedy Władcą był F’lon, a Weyr był jeszcze popularny i aktywny. R’gul postanowił się izolować i rzadko pozwalał jeźdźcom brać udział w Zgromadzeniach, z wyjątkiem Bendenu i Neratu.
— On się boi — C’gan zrobił wymowną pauzę, by Robinton zauważył jego potępienie — żeby nie rozdrażnić Władców Warowni. Szczególnie tych z Neratu i Bendenu, którzy przysyłają nam dziesięcinę, jak powinni — podobnie jak Bitra, gdy Lord Sifer akurat o tym pamięta. Raid jest zachwycony jego zachowaniem. — Jeździec przewrócił oczami.
— A jak sobie dają radę synkowie? — Robinton żałował, że ma tak mało kontaktu z F’larem i Fnorem, nie tylko dlatego, że byli to synowie F’lona. Szkoda, że jeden z nich nie jest jego synem. Kiedyś miał nadzieję, że Camo nie przeżyje pierwszego Obrotu, co się często dzieciom zdarzało. Czasem było ciężko — Robinton dobrze o tym wiedział i zmuszał się, by to robić — pytać innych o ich dzieci. To tak, jak naciskanie obolałego miejsca, by się przekonać, czy wciąż jeszcze jest nadwrażliwe. Postanowił więc sobie, że wybierze się na następne Zgromadzenie w Neracie. Miał nadzieję, że namówi ojca, by opuścił Warownię Półkola i spotkał się z nim w czasie święta. Gdyby C’gan zasugerował chłopcom, by przybyli do Neratu, mógłby się i z nimi zobaczyć.
— Wspaniałe chłopaki, a F’lar ma głowę na karku i znacznie lepszy pomyślunek niż F’lon — powiedział z dumą C’gan. — I wierzą! Naprawdę wierzą! Widzę to. Byłaby to ujma dla pamięci F’lona, gdyby zapomnieli — dodał i westchnął. — Mieliśmy dalsze straty. Nigdy nie widziałem tylu pustych weyrów, a ta leniwa… — zamknął usta, by nie obmawiać Jory, Władczyni Weyru. — Nie rozumiem, dlaczego S’loner uważał, że ona się nada. Nadaje się, ale do niczego, i tyle. Nadchodzą Nici, a nawet mój Weyr jest nie przygotowany — smutno potrząsnął głową.
Robinton zastanawiał się. Pod koniec ostatniego Przejścia w sześciu Weyrach było ponad trzy tysiące smoków z jeźdźcami. Teraz, jeśli się nie pomylił w rachunkach, zostało ich zaledwie trzystu. W dodatku nie wszystkie zdolne do walki z Nićmi. Nawet C’gan szybko zbliżał się do wieku, w którym nie będą się z Tagathem nadawać do walki. Przez chwilę dźwięczał mu w głowie refren Pieśni–Zagadki:
„Wszyscy odeszli, odeszli przed siebie”… Tylko jak?
Robinton miał ważniejsze zmartwienia, niż odgadywanie odpowiedzi na pytania zawarte w starej pieśni. Z największą przyjemnością obserwował rozwój muzyczny Sebella. W następnym Obrocie chłopak pewnie zmieni stoły.
Z niepokojącą regularnością dowiadywał się o sposobie, w jaki Faks traktował swoich poddanych, i jak niewielu teraz udawało się uciec. W dalszym ciągu wywierał nacisk na Władców Warowni, tak często i przemyślnie, jak tylko się dało. Grać w kółko jedną i tę samą melodię można tylko do pewnego czasu, bo potem zaczyna się słyszeć tylko hałas.
Łaps przesyłał raporty. Robinton dostał nawet krótką notatkę przemyconą od Bargena, w której młody człowiek powtarzał obietnicę, że odzyska Wysokie Rubieże, jako legalny spadkobierca Rodu.
Potem pewnej nocy pojawił się wyczerpany Łaps, który niemal przez cały poprzedni dzień biegł z Nabolu do Cechu.
— On… coś… knuje… — wydyszał, oparty o drzwi do mieszkania Robintona.
Harfiarz posadził go na najbliższym krześle i nalał mu wina.
— On jest szatańsko chytry — powiedział kurier, gdy już pociągnął solidny łyk. — Nie zauważyłem, że zniknęli, i nie mam pojęcia, dokąd poszli. Ale połowa koszar w Nabolu świeci pustkami. A druga połowa nie ma pojęcia, gdzie się podziali ich koledzy.
— Znasz kierunek? Łaps potrząsnął głową.
— Obserwowałem nie te miejsca, które powinienem, i bardzo tego żałuję. Naprawdę żałuję. Myślałem, że znam jego wszystkie sztuczki.
— Jakie sztuczki?
— Uderza i łupi. — Nagle wyprostował się, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie. — Ruatha! Tam powinienem być! Ostrzec ich!
— Ruatha! — krzyknął Robinton w tej samej chwili.
— Daj mi biegusa, najszybszego, jakiego masz — zażądał Łaps.
— Jadę z tobą.
— Nie, Rob. Ja potrafię się ukryć w cieniu, ale ty jesteś za duży…
— Jadę! — Harfiarz już przebierał się w znoszoną, ciemną i ciepłą odzież. Rzucił zapasową kurtkę w stronę Łapsa, który dygotał na nocnym chłodzie po długim biegu.
Robinton zajrzał na chwilę do kuchni, by chwycić prowiant na drogę i zostawić kartkę do Silviny, i już byli za drzwiami. Zaskoczony wher–stróż zaskomlał na ich widok i pobiegł śladem tak daleko, jak pozwalał mu łańcuch.
Obudzili stajennego i kazali mu osiodłać Karego Olbrzyma dla Robintona, a dla Łapsa — szybkiego biegusa z Ruathy. Ostrożnie wyprowadzili wierzchowce, by nie obudzić mieszkańców Cechu i Warowni, a potem Łaps wskazał na trakt kurierski, który odchodził od głównej drogi, prostszy i szybszy niż ona. Robinton zamierzał przeprosić Zarządcę Stacji, miał zresztą nadzieję, że nie spotkają po drodze kurierów. Gdy znaleźli się na prostej, wbili pięty w boki wierzchowców i popędzili galopem, który Robinton w każdych innych warunkach uznałby za niebezpieczny, ale Kary i biegus Łapsa miały pewny chód, a droga, mimo nocy rozwijała się wyraźną bladą, cienką wstążką.
Od czasu do czasu prowadząc biegusy, by im ulżyć, dotarli nad ranem do Czerwonej Rzeki. Przynaglając znużone zwierzęta, jechali jak najprędzej się dało, aż minęli zakręt i zobaczyli przed sobą Warownię Ruatha.
Robinton, zrozpaczony, ujrzał okrutną scenę, skąpaną w świetle poranka. Ze wzgórz ogniowych Warowni jeszcze zwisały liny, po których ludzie Faksa dostali się do budynków, nie budząc wher–stróża. Gdzie był strażnik — zastanawiał się Robinton. A może go przekupiono, by ogłuchł na ten czas? Dlaczego wher–stróż nie narobił hałasu? Na kamieniach dziedzińca leżał rząd powykręcanych ciał. Krwawe smugi wskazywały, że zmarłych wyciągnięto z Warowni i zwleczono po schodach na to miejsce spoczynku. Z Warowni wychodzili ludzie, obładowani odzieżą i pięknymi meblami, które przywiozła Lady Adessa. Widział tłumek przerażonych ludzi, pędzonych z chat w kierunku stajni. Widział, jak w innym kierunku odjeżdżają jacyś ludzie na biegusach, wygnanych z zagrody. Biegusy z Ruathy!!! Zwierzęta, których Faks tak pragnął… a teraz zagarnął. Co gorsza, gdy wzrok Robintona bez przerwy wracał ku ciałom na dziedzińcu., wypatrzył tam między dorosłymi także drobne figurki i pomyślał o bystrej, zuchwałej Lessie. Ile ona mogła teraz mieć? Dziewięć, najwyżej dziesięć Obrotów. Pochylił się w siodle, bo ogarnęły go mdłości. Pozwolił, by Łaps przeprowadził Karego Olbrzyma w cień bezpiecznego schronienia.
Odległe krzyki i grzmot kopyt sprawiły, że Robinton znów spojrzał na żałosne pobojowisko. Z pól zegnano biegusy i pędzono je do stajni Faksa. Trzeba ostrzec Groghego. Podobnie jak Larada i Oterela. Ani Łaps, ani Robinton nie mieli tu nic do roboty.
Wymuszając na znużonych wierzchowcach jak najszybsze tempo, dotarli do najbliższego posterunku granicznego Groghego, gdzie obudzili zdziwionych strażników i kazali im pozapalać ognie alarmowe na wieży. Zmienili konie i popędzili z powrotem do Fortu. Tam Łaps pognał po schodach na wieżę bębnów, a Robinton załomotał pięścią do drzwi Groghego, wyrywając ze snu nie tylko jego, lecz także wszystkich przy tym korytarzu.
— Faks najechał Warownię Ruatha — obwieścił Robinton, opierając się o framugę, by złapać oddech. Bębny zaczęły grzmieć, nadając tę samą żałobną wieść. Łaps nie zapomniał, jak się obchodzić z pałeczkami.
— Co? — Groghe rzucił Mistrzowi Harfiarzy pełnie niewiary spojrzenie. — Niemożliwe!
— Najechał i wymordował wszystkich, nawet dzieci. Widziałem ciała. Ostrzegłem twoich strażników. Ognie już się palą.
— Och, Mistrzu Robintonie, naprawdę wyglądasz strasznie — powiedziała żona Groghego, podprowadziła Harfiarza do najbliższego krzesła i przezornie podała mu kubek wina. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że kochana Lady Adessa nie żyje. Na pewno… — przerwała, bo kamienny wyraz twarzy Robintona starczył za całą odpowiedź. — Och, to straszne! Po prostu straszne! Słusznie boisz się tego człowieka, Groghe.
— Ja się go nie boję, Benorio, ja nim gardzę! — Groghe rozpiął pas, wsunął zań solidny nóż i znowu zapiął sprzączkę.
— Nie, nie! Groghe! — krzyknęła.
— Teraz dopiero widzę Faksa jak na dłoni, moja miła, więc wiem, że ukrywanie się przed nim to nie metoda!
— Nic nie możesz zrobić, Groghe — potrząsnął głową Robinton. — Zanim tam dojedziesz, Faks skończy grabież i wyjedzie do Nabolu.
— No to chociaż straż, którą pozostawi w Ruacie, zobaczy mnie i moich ludzi wzdłuż granicy, panie Harfiarzu. Będą wiedzieli, że ich do siebie nie wpuszczę.
— Zaalarmuję Cech. Będziesz potrzebował tylu ludzi, ile się da.
— Ale nie ciebie, mimo wszystko — odparł Groghe. Korytarzem nadbiegł Grodon, Harfiarz z Fortu, już uzbrojony.
— Dobry chłopak — powiedział Robinton, chwytając go za ramię. — Biegnij do Cechu. Wszyscy czeladnicy i uczniowie, wszyscy, którzy potrafią jeździć i posługiwać się mieczem, mają osiodłać biegusy i pojechać razem z Groghem. Jeśli ktoś sprzeciwi się temu rozkazowi… — nie był w stanie skończyć.
Grodon ścisnął jego rękę.
— Niemożliwe, chyba żeby nie dosłyszeli bębnów.
— Słusznie — powiedział Robinton i przez chwilę śledził wzrokiem oddalającego się harfiarza.
Groghe po kolei walił pięściami w drzwi, by przyspieszyć wymarsz. W Warowni zaroiło się od zbrojnych mężczyzn i rozpaczających kobiet. Robinton skłonił głowę na oparcie krzesła, powieki same mu opadły.
— Proszę — Lady Benoria podtrzymała bezwładną dłoń, w której wciąż trzymał kubek. Dolała mu wina. Po twarzy płynęły jej łzy rozpaczy. — Jesteś pewien co do tych… dzieci?
Kiwnął głową. Do końca nie zapomni widoku martwych ciałek. W jaki sposób Faks chce sobie przywłaszczyć także Ruathę? Nagle zrobiło mu się słabo. Lady Gemma!
— Jesteś ranny? — wykrzyknęła zaniepokojona Lady Benoria i dotknęła jego ramienia.
Położył dłoń na sercu, może nazbyt dramatycznym gestem, lecz nie potrafił inaczej wyrazić chłodu, który przeniknął go do szpiku kości.
— Powinieneś odpocząć — stwierdziła.
— Właśnie odpoczywam — odparł, więc wyszła i pozwoliła mu zamknąć oczy.
Obudził się, gdy Silvina potrząsnęła go za ramię. Razem z Oldivem sprowadzili go schodami na parter i przez ciągnący się bez końca dziedziniec powiedli do Cechu i do łóżka. Pojawił się Sebell i żarami przyświecił im na schodach.
— Łaps? — spytał, gdy Silvina razem z chłopcem ściągali mu wysokie buty.
— Wziął wierzchowca i pojechał. Wyglądał jak śmierć na chorągwi — odpowiedział Oldive.
— Zrobiłem mu coś do jedzenia — powiedział Sebell.
— Bardzo dobrze! — ucieszył się Robinton, po raz kolejny wdzięczny losowi za rozsądek Sebella i jego chęć niesienia pomocy. Ciekaw był, dokąd pojechał Łaps i co zamierzał tam robić, ale myślenie o tym było dla niego za trudne. Kładąc twarz na poduszce poczuł, że ma mokre policzki. Poczuł jeszcze, że Silvina przykrywa go futrem. Jakby cokolwiek mogło przykryć wspomnienie porannego widowiska w Warowni Ruatha!
Faks sprawił, że w całym kraju zaszumiało. Najpotężniejsi Władcy Zachodu: rezolutny Oterel, młody Larad z Vendrossem u boku, Groghe i Sangel z Południowego Bollu pomaszerowali z wojskiem na Nabol i spotkali się z roześmianym, niepokornym Faksem. Zaprotestowali przeciw zagarnięciu Ruathy i wymordowaniu całego jej Rodu. Robinton przyłączył się do nich wraz z Mistrzami Cechów, którzy teraz mieli bolesną świadomość tragedii w pełnym wymiarze. Raport Łapsa donosił, że zamordowano nie tylko Władcę Warowni, jego Panią i dzieci, ale w ogóle wszystkich przebywających w obrębie Warowni powinowatych, którzy przyznawali się do przynależności do Rodu.
W ciasnej Wielkiej Sali w Nabolu Faks, otoczony pogardliwymi żołdakami, wysłuchał tego, co mieli do powiedzenia, a potem poinformował ich, że jeśli do wieczora nie wyniosą się z jego Warowni, każe ich pozabijać za wkroczenie na cudzy teren.
— Nie jesteś Władcą Warowni w Nabolu, Cromie ani Ruathy, nie masz do tego prawa, poza prawem grabieżcy — oświadczył Lord Sangel, sztywny z furii, lecz pełen godności. — Nie zagarniesz więcej ziem bez zbrojnego sprzeciwu.
Faks uśmiechnął się z pogardą i popatrzył w roześmiane gęby swoich zbirów.
— Służę panom w każdej chwili — powiedział, wyraźnie zachwycony taką perspektywą. — To wszystko, co macie do powiedzenia? No to won!
Dał znak i jego ludzie zaczęli zbliżać się do grupy Władców Warowni i Harfiarzy.
— Uwaga, wy tam, przy drzwiach! — Faks podniósł głos. — Bo się zadepczecie w tłoku!
Sangel był bliski wybuchu, Groghe pienił się z furii, Oterel zbielał jak śmierć. Vendross skrzywił się, a obok niego młody Larad jakimś cudem zachował zdecydowany wyraz twarzy. Z jaśniepańską godnością mężczyźni zrobili w tył zwrot i równym krokiem wymaszerowali z Sali, zeszli po schodach i przez wąski dziedziniec dostali się do czekających tam wierzchowców. Biegusy zaczęły wierzgać, toczyć głowami i cofać się nerwowo, bo udzieliły im się furia i poniżenie jeźdźców. Kary Olbrzym dwa razy próbował się cofnąć i kopał, gdy jakikolwiek biegus przysunął się do niego. Robinton bał się, że dostanie wylewu, zanim znajdą się w pół drogi do granicy Nabolu.
Przejechali przez Ruathę bez kłopotów. Świadomi, że są ścigani i to tak, żeby o tym wiedzieli, zatrzymywali się tylko, by napoić biegusy i dać im chwilę wytchnienia, a samemu zjeść suchy prowiant, wieziony w torbach przy siodle.
Robinton obserwował towarzyszy, żeby nie zwariować, więc natychmiast zauważył zmianę nastroju, gdy tylko przejechali przez bród na Czerwonej Rzece. Nawet biegusy, choć znużone, ruszyły raźniejszym krokiem. Ostatnim wyzwaniem i obelgą ze strony ludzi Faksa była szarża, która wystraszyła kilka ostatnich wierzchowców, przeprawiających się przez bród. Na koniec zbiry ustawiły się wzdłuż linii brzegu, rechocąc i wykrzykując sprośności. W uszach Władców Warowni wciąż pobrzmiewały te wrzaski, nie pozwalające zapomnieć o hańbiącej klęsce, gdy ruszyli drogą do Fortu, do najbliższego posterunku granicznego.
Tam wreszcie mogli dać ujście stłumionym uczuciom i złościć się, że nie przybyli do Faksa na czele większego wojska, by wiedział, że serio my ślą o zbrojnej walce i zadaniu mu klęski, w razie gdyby porwał się na kolejny napad.
Robinton wziął ze sobą coś do jedzenia i do picia, a że nie mógł dłużej słuchać bezużytecznego gardłowania, odszedł na tyle daleko, by nie docierały do niego te wyrzekania: powinno się powiedzieć, zrobić lub zasugerować to czy owo, albo uciec się do innych gróźb. Czuł, że — w obliczu zbrojnych zastępów w otoczeniu Faksa — lordowie mieli szczęście, że uszli bez szwanku, z wyjątkiem zbrukanego honoru i godności. Ten wyjazd od samego początku nie miał sensu i tylko wystawił ich wszystkich na pośmiewisko, ale trzeba było przecież jakoś zaprotestować! Tyle wiedział. Szkoda, że R’gul nie pozwolił jeźdźcom zawieźć ich na smokach do Nabolu… wtedy odwrót nie byłby tak katastrofalny. Ale R’gul nie zgodził się na skorzystanie ze smoczych skrzydeł i grzbietów, twierdząc, że doskonale zna opinię Faksa o jeźdźcach i nie zamierza ryzykować życiem kolejnego jeźdźca i kolejnego smoka. Robinton upierał się, że konfrontacja z Faksem w ogóle nie ma sensu. Nie brakło mu odwagi, ale nie miał ochoty na to, co właśnie się zdarzyło: by Faks z pogardą i lekceważeniem odniósł się do protestu Władców. Wiadomo było, że ten łotr ma ich wszystkich w nosie.
— Pomysł do niczego i tyle — powiedział mu ktoś przez ramię. O mało co nie upuścił klahu i jedzenia. Wyjęły mu je z rąk brudne palce. — Możesz przynieść jeszcze, bo umieram z głodu. Od trzech dni nic nie piłem. Powinieneś ich przekonać, żeby zrezygnowali z tej wyprawy. Faks ciągle pęka ze śmiechu.
— Gdzie byłeś, Łaps? — spytał Robinton, odzyskując zimną krew. Powinien był wiedzieć, że Łaps będzie obserwował ten cały żałosny epizod.
— Tam, skąd dobrze widać. — Szpieg potrząsnął głową. Pochłaniał jedzenie, prawie go nie gryząc. Popił winem i przełknął następny kęs.
— Ściągnę coś jeszcze dla ciebie na drogę powrotną — powiedział Harfiarz. — To znaczy, jeśli zamierzasz wracać.
— Och, jestem tam potrzebny bardziej niż kiedykolwiek, zapewniam cię. — Łaps wepchnął sobie resztę kanapki do ust, wzniósł oczy do nieba, zgorszony własną żarłocznością, i zaczął pospiesznie przeżuwać. Wychylił ostatni łyk i oddał kubek Robintonowi prawie z żalem. — Jest gdzieś tego więcej?
— Przyniosę jeszcze, dla ciebie i dla siebie — odpowiedział Robinton, przemknął się z powrotem do obozu i zgarnął bukłak i torbę przytroczoną do siodła, pełną suszonego mięsa na podróż. Wszyscy byli tak zaaferowani wygłaszaniem własnych błyskotliwych uwag po fakcie, że w ogóle nie zauważyli jego zniknięcia i ponownego pojawienia się przy ognisku.
— Masz… — Przerwał, widząc, że Łaps oparł się o pień drzewa i zasnął jak suseł.
Usiadł w nadziei, że bohaterski człowieczek przebudzi się i opowie mu o swoich planach. Sądząc z błysku w oku, Łaps zdążył już wymyślić kilka interesujących sposobów dokuczenia Faksowi.
Robinton sam już niemal zasypiał, gdy usłyszał, jak ktoś woła go po imieniu. Zostawił więc Łapsowi bukłak i jedzenie i wrócił tam, skąd przyszedł.
ROZDZIAŁ XIX
Katastrofalna konfrontacja z Faksem przyniosła jednak coś dobrego. Mistrz Kowalski Fandarel wycofał z „Siedmiu Warowni” wszystkich Mistrzów. Pozostałe Cechy poszły za jego przykładem. Faks był tak zajęty fetowaniem zagarnięcia Ruathy, że nie zorientował się od razu, co się stało. Potem zaczął skarżyć się w głos i na różne sposoby kusić Mistrzów do powrotu. Nie odważył się nawet mścić na tych czeladnikach, którzy pozostali; zresztą większość wymknęła się po kryjomu z jego ziem. Nawet Mistrz Górników z Cromu wyniósł się ze swojej siedziby i znalazł dla siebie nowe miejsce w jednym z Cechów Kowalskich w Telgarze. Mimo propozycji sowitej zapłaty, Mistrz Idarolan, który został Mistrzem Rybackim na miejsce Gostola, odmówił budowy kutrów dla Faksa, by zastąpić te, które tajemniczo poznikały z rybackich osad w Wysokich Rubieżach. Zostały tam tylko małe szalupy i kecze, mogące przewozić jedynie niewielkie ładunki, w dodatku na bliskie odległości. Jedynie Cech Uzdrowicieli nie odmówił Faksowi fachowej pomocy. Mistrz Oldive spokojnie stwierdził, że takie posunięcie byłoby sprzeczne z sensem istnienia jego Cechu. Uszanowano to, podobnie jak uszanowano jego ludzi, którzy pozostali na terenach Faksa, by pomagać chorym i rannym.
— Faks nie spodziewał się odjazdu Mistrzów — stwierdził Robinton z wielkim zadowoleniem. Naturalnie, harfiarzy Faks już dawno wygnał albo wyszczuł ze swoich ziem. Łaps twierdził, że nieomal zbrodnią było tam posiadanie instrumentów muzycznych, albo co gorsza — śpiewanie lub granie.
— Ten człowiek uparł się, by innym żyło się jak najgorzej. Całkiem nieźle mu się to udaje. Ale w końcu to się obróci przeciwko niemu.
— Miejmy nadzieję — sucho odparł Robinton.
— Poczekaj, to zobaczysz — odparł Łaps z niezwykłym optymizmem.
— Właśnie czekam.
Mistrz Harfiarzy czekał przez następnych pięć Obrotów, przez ten czas wprowadzając liczne ulepszenia w Cechu. Poprosił Groghego o przydzielenie mu najlepszego zapaśnika ze swojej gwardii, by uczył uczniów i czeladników samoobrony i jeszcze czegoś, co bynajmniej nie podobało się bardziej pewnym siebie młodym studentom: jak i kiedy uciekać i ukrywać się, by nie zostawiać po sobie śladów. Ku zdumieniu Robintona, Sebell trenował z dziką zaciętością: tylko Saltor, przełożony straży, albo jego krzepki pomocnik Emfor chętnie stawali przeciw niemu w ringu.
— Sebell jest zdumiewający — powiedział kiedyś Robinton do Sal tora, gdy młody harfiarz przygwoździł Emfora do maty trzema chwytami.
Saltor popatrzył na niego z rozbawieniem.
— To ciebie chce tak bronić, Mistrzu Robintonie. Trzymaj go przy sobie, a zapomnisz o strachu.
— Właściwie nie sposób go utrzymać z dala ode mnie — odparł Robinton, zastanawiając się, jakim cudem udało mu się wykrzesać tyle oddania w tym chłopcu, zresztą spokrewnionym.
— Można to powiedzieć o każdym z nich? — dodał Saltor, a Robinton poczuł się wielce skrępowany. — I bardzo dobrze, moim zdaniem — zakończył i podszedł do zapaśników, by poprawić jakiś chwyt.
Sprawność Sebella w żadnym wypadku nie ograniczała się do fizycznych popisów. Wchłaniał wiedzę i umiejętności niemal równie szybko, jak niegdyś jego uwielbiany mistrz. Robinton niechętnie odesłał go na cały Obrót na praktykę nauczycielską w Warowni Igen i dopiero wtedy przekonał się, jak bardzo zaczął polegać na chłopcu; musiał sprowadzić go z powrotem. Sebell miał jakiś specjalny zmysł, który mówił mu, kiedy Robinton potrzebuje pomocy i niepostrzeżenie przejął tyle obowiązków, że ani Mistrzowie, ani starsi czeladnicy nie mieli serca odebrać Robintonowi jego bezcennego pomocnika.
To właśnie Sebell znalazł sposób na Trallera, niezwykle psotnego ucznia, który wszystkich mistrzów w Cechu doprowadzał do ostateczności swoimi figlami i przemyślnym wykręcaniem się od wszystkich prac, które mu nie odpowiadały. W dodatku nie sposób było go oskarżyć o te wszystkie uczniowskie sztuczki… w sypialni zawsze znajdował się ktoś inny. Traller zawsze w porę znikał, gdy rozdzielano pracę i zawsze miał w zanadrzu stosowne usprawiedliwienie nieobecności. Nie było biegusa, którego by nie potrafił dosiąść, ze stu kroków potrafił sztyletem przygwoździć muchę do ściany, zawsze się wywinął na macie nawet najsilniejszym przeciwnikom i w ogóle nie miał sumienia. Posiadał za to bystry umysł i niezwykłą zdolność do wymyślania wymówek. Był uosobieniem buntu, a mimo to Robinton lubił go, choć chłopak często wędrował na górę do jego gabinetu, by otrzymać stosowną karę. Miał dobry sopran, ale go stracił po mutacji, a z umiejętności muzycznych najlepiej opanował bębnienie. W wieży, gdzie się wyróżniał, albo na każdej powierzchni, która choć trochę rezonowała. Bębnił palcami— jeden z jego współmieszkańców utrzymywał, że bębnił nawet palcami nóg o ramę łóżka — bębnił pałeczkami, a nawet od czasu do czasu w jadalni, gdy trafiła się okazja, bębnił kośćmi udowymi drobiu o stół.
— Chodzi o Trallera — zaczął Sebell pewnego wieczoru, gdy Robinton odpoczywał po kolacji.
— Ojoj — jęknął Harfiarz — co takiego zbroił tym razem? — Skończyły mu się już pomysły na sensowne kary, które mogłyby ukrócić wybryki chłopca.
— Pomyślałem sobie, Mistrzu, że może lepiej poszłoby mu szkolenie u Łapsa — powiedział Sebell, z chytrym uśmieszkiem obserwując reakcję Robintona. — Mam wrażenie, że Łaps wygląda starzej i jest coraz bardziej znużony za każdym razem, gdy się u nas pojawia. Przydałby mu się ktoś do pomocy… choćby po to, by biegał z raportami dla ciebie.
Gdy Sebell spostrzegł, że Robinton rozważa jego pomysł, dodał:
— Nikt nie zdoła opanować Trallera, ale Łaps będzie wiedział, jak wykorzystać całą tę energię.
— Myślę, że stworzyłeś znakomitą wizję przyszłości dla tego młodego człowieka, Sebellu. Nie mam pojęcia, dlaczego sam na to nie wpadłem.
Sebell zaśmiał się:
— Masz jeszcze parę innych spraw na głowie.
Robinton zgodził się z tym w całej rozciągłości i wrócił do rozwiązywania nie cierpiących zwłoki problemów, takich jak opracowywanie nowych przydziałów dla harfiarzy na następny Obrót.
Ale dopracował pomysł Sebella, gdy Łaps następnym razem wśliznął się do jego gabinetu, a jego śladem przywędrował Sebell zjedzeniem i napojami dla wywiadowcy.
— Mam tu kogoś, kogo może zechcesz szkolić, Łaps — powiedział Robinton.
— Hę? — Łaps skrzywił się mocno. — Samemu szybciej się podróżuje. I bezpieczniej. Ach, dzięki, Sebellu, z niezwykłą przenikliwością zaspakajasz moje potrzeby. — Wgryzł się w pasztecik i żuł, słuchając, co ma do powiedzenia Robinton.
— Uważam, że powinieneś wziąć pod uwagę młodego Trallera jako kandydata na ucznia. — Harfiarz twardo postawił sprawę.
— No, dobrze, jeśli tak to widzisz, to go przegimnastykuję…
— Albo to zrobisz, albo chłopak wraca do Keroonu, ponieważ Cech Harfiarzy nie jest w stanie zrobić dobrego użytku z jego… specyficznych umiejętności. Nie mówiłeś przypadkiem, że nie sposób być w kilku miejscach na raz? Jeśli ja potrzebuję pomocnika, to i tobie się przyda.
Łaps słuchał z wielką uwagą:
— Traller to nie byle chłopczyk… — potrząsnął głową. — Nienawidzę narażać ludzi, a tam u Faksa jest niebezpiecznie.
— Tym bardziej potrzebny ci… pomocnik — oświadczył znacząco Sebell.
Łaps wydał gardłowy odgłos.
— Chyba chciałeś powiedzieć „cień”, co? — spytał, celując kciukiem w młodego harfiarza, który odpowiedział uśmiechem, chętnie przyjmując docinek za dobrą monetę.
Robinton zamrugał i też się rozpogodził, a potem wybuchnął głośnym śmiechem, bo między nim a młodym człowiekiem istniało pewne odległe podobieństwo rodzinne: w kolorze i rozstawie oczu, ciemnych włosach, bardzo ściśle skręconych przy samej głowie, w ostro zarysowanych podbródkach i nosach. Sebell był teraz równie wysoki jak Mistrz Harfiarzy, a przez wiele Obrotów przejął też niektóre gesty i nawyki Robintona. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się z pełnym zrozumieniem oraz wzajemnym szacunkiem.
— No, to dawaj go — powiedział Robinton, chociaż uczniowie dawno już powinni byli spać. — Pewnie gdzieś siedzi i bębni…
— Jest na zewnątrz — Sebell wskazał korytarz. — Znalazłem go na schodach w wieży bębnów. Chciał wypatrzyć, kto to zajechał do nas tak późno w noc.
— No, cóż, to brzmi obiecująco — stwierdził Łaps i sam wychylił się za drzwi, by zaprosić młodego Trallera do towarzystwa. Stanęli naprzeciw siebie, obserwując się ostrożnie, jak dwa obce psy. — Wybaczcie nam, Robintonie i Sebellu — powiedział Łaps po dłuższej chwili milczenia, ujął Trallera za ramię i wyprowadził go przed sobą z pokoju.
Następnego dnia rano Łaps kazał Robintonowi nadać chłopcu pseudonim „Smyk” i przydzielić mu go jako ucznia do zadań specjalnych.
— Mówiłem ci, że ma wrodzony talent — powiedział Robinton zadowolony z siebie.
Łaps parsknął.
— Zobaczysz dopiero, jak go przeszkolę. — Uśmiechnął się, nie— zrażony. — Będzie dobry, będzie. Dzięki, Rob. Aha, zabieram go ze sobą. Mam już dwa biegusy, osiodłane i gotowe do drogi. Jak każdy dobrze wychowany Keroończyk — Łaps uśmiechnął się, określając Smyka tym słowem — mały trzyma się na wierzchowcu jak pijawka. — Przy samych drzwiach zatrzymał się i dodał: — A biega jak wiatr.
Łaps na zmianę ze Smykiem dostarczali raporty, przez następne dwa lata. Nagle, pewnej nocy, Smyk pojawił się niespodziewanie, uśmiechnięty i zadowolony, przerwał Robintonowi czytanie semestralnych sprawozdań o postępach w nauce.
— Łaps mówi, że w Warowni Ruatha wyprawia się coś dziwnego.
— Tak? — Robinton z radością oderwał się od sprawozdań. Z niektórymi się wcale nie zgadzał, a poza tym irytował się, gdy jego ulubieni „synkowie” nie dorastali do poziomu, jaki jego zdaniem powinni byli osiągnąć.
— Zdaje się, że źle się tam dzieje. Zmieniło się już czterech zarządców, a żadnemu nie udało się wydusić żadnych zysków z Warowni — uśmiechnął się Smyk. — Wygląda na to, że wszelkie ich próby spełzają na niczym, w taki, czy inny sposób. A wiadomo, że Faks niechętnie wita wieści o jakimkolwiek niepowodzeniu.
— Hmmm. To bardzo ciekawe. Coś w rodzaju ukrytego buntu? Smyk parsknął, dokładnie w ten sam sposób, co Łaps.
— Z taką służbą? To najbardziej bezużyteczna banda niedojdów, jaką w życiu widziałem. A odkąd zjawiłem się na pomocy — wskazał kciukiem kierunek — poznałem wszelkie sposoby unikania ciężkiej pracy, jakie człowiek zdołał wymyślić A to coś znaczy. Jedyny sposób, żeby ludzie zrobili coś choćby na poły porządnie, to postawić nad nimi nadzorcę z batem. Faks ma jednak ograniczoną liczbę swoich ludzi, za to bardzo wiele gospodarstw — uśmiechnął się szeroko. — Choć zgromadził niewyczerpane mnóstwo batogów z żelaznymi kolcami.
— Jedna warownia, jeden Władca, warto zapamiętać to powiedzenie — stwierdził sentencjonalnie Robinton.
— Tak jest — Smyk puścił jego słowa mimo uszu. — Łaps specjalnie polecił, żebym ci opowiedział o Ruacie.
— Co tam może się dziać? — spytał Robinton, raczej retorycznie. — Jeśli nie ma nikogo, kto powodowałby te kłopoty, to czy to naprawdę kłopoty, czy też zwykłe lenistwo nadzorców?
Smyk wzruszył ramionami. Wyrósł na szczupłego, umięśnionego mężczyznę, niewiele wyższego niż jego preceptor. Z pewnością ćwiczył wtapianie się w tłum, ale brakowało mu talentu Łapsa; nie był w stanie ukryć bystrego, ciekawskiego błysku w ciemnych oczach.
— Tam jednak coś jest. Coś jakby… — przechylił dłoń na jedną, potem na drugą stronę gestem, który wyraźnie zapożyczył od Łapsa — …ogólna niepewność. Jakby ktoś cię cały czas obserwował. Ale kto? I po co by to robił?
— Powinienem sam…
— Nie, nie powinieneś — Smyk uniósł dłoń. — Harfiarski błękit to natychmiastowy cel dla każdego Faksowego żołdaka. Nie twierdzę, że w Ruacie są najlepsi gwardziści, ale nie powinieneś ryzykować głową… Mistrzu Robintonie — dodał tytuł po chwili namysłu, jako wyraz szacunku. — Przy okazji, Bargen jest coraz bardziej aktywny w Wysokich Rubieżach, teraz, gdy ma w Weyrze więcej ludzi.
— Ale uważają na siebie, prawda?
— Bargen jest strachliwy jak stara baba — odparł Smyk z niesmakiem. — Pewnie, chce przeżyć, żeby w końcu odebrać Wysokie Rubieże. Więc właściwie nikt się nie buntuje, gdy wysyła innych, by realizowali jego plany. Całkiem nieźle potrafi namieszać.
— Nie narażając innych?
— Och, Mistrzu Robintonie, oni i tak wolą robić cokolwiek niż nic — stwierdził Smyk. — Zostało im jeszcze trochę dumy, wiesz?
Robinton kiwnął głową.
— Czy w Bendenie przypadkiem nie zapowiada się Wylęg? — spytał Smyk.
Robinton kiwnął głową.
— Już niedługo. Jora nie żyje. — Robinton znał te szczegóły z listu, który Mistrz Oldive dostał od czeladnika uzdrowicielskiego z Warowni Benden, przebywał on w Weyrze na polecenie R’gula, by jak najdłużej utrzymać Jorę przy życiu. Pamiętając, jak Jora obżerała się na uczcie z okazji Naznaczenia — a przecież było to wiele Obrotów temu — Robinton bez zastrzeżeń uwierzył, że zmarła z przejedzenia. Uzdrowiciel był wstrząśnięty jej wyglądem i zgodził się, że należy ją pochować pomiędzy.
— Słyszałem bębny. Czy dobrze zrozumiałem, że królowa rzeczywiście złożyła złote jajo? — Smyk przechylił z nadzieją głowę, a Robinton przytaknął.
— W ostatniej chwili, co? — Mistrz ponownie kiwnął głową, a Smyk spytał: — Jedziesz na Naznaczenie?
— Mam nadzieję. — Robinton nie był pewien, czy Weyr wyśle jakiekolwiek zaproszenia, ale nie znaczyło to, że Mistrzowie Cechów zostaną wyłączeni z ceremonii. Od śmierci S’lonera Wylęgi i Naznaczenia stały się rzadkością.
— Nemorth dożyje? — na twarzy Smyka malował się niepokój.
— Prawdopodobnie tak. Nawet bez jeźdźca spróbuje dotrwać do Wylęgu.
— Myślisz, że następna Władczyni Weyru będzie lepsza od Jory?
Robinton parsknął.
— Trudno byłoby znaleźć gorszą.
— Więc jeźdźcy wyruszą na Poszukiwanie, prawda?
— Myślę, że tak.
Teraz Smyk pokiwał głową.
— Chyba już pójdę.
— Dokąd?
— Mam się z nim spotkać… — to zawsze oznaczało Łapsa — …w Wysokich Rubieżach. Siedzi tam Faks i przygotowuje się — wykrzywił usta — do kolejnego „objazdu”.
— Objazdu?
— Robi inspekcje, żeby dowiedzieć się, dlaczego gospodarstwa nie przysyłają mu tyle, ile by chciał.
— Życzę mu powodzenia’— odrzekł kwaśno Robinton.
— Chyba nie jemu, ale tym nieszczęśnikom, których pobije. Smyk zniknął za drzwiami.
Przez kilka następnych dni Robinton miał przeczucie, że coś się wkrótce zdarzy. Nie zdziwił się więc, gdy Sebell wprowadził do niego zdyszanego, ubłoconego kuriera. Natomiast wiadomość go oszołomiła.
— Smyk kazał powtórzyć, że powinieneś przyjechać, Mistrzu Robintonie.
— Dokąd? — Robinton skoczył na równe nogi, gdy tylko zobaczył, kto towarzyszy Sebellowi. Razem z czeladnikiem usadzili wyczerpanego mężczyznę w fotelu, a Sebell nalał mu wina.
— Faks… wyjechał do Ruathy. Smoczy jeźdźcy… z nim razem.
— Do Ruathy? Jeźdźcy? Z nim? Kurier przytaknął, popijając wino.
— Na Poszukiwanie. — Skrzywił się. — Trzeba mieć odwagę, by wybrać się… do Wysokich Rubieży.
Robinton był zdumiony.
— Ale kto?
Kurier pokręcił głową.
— Masz to zrobić. Łaps i Smyk, tak powiedzieli.
— Ile mam czasu? — spytał Robinton, machnięciem ręki zbywając zastrzeżenia, które Sebell już chciał wygłosić.
— Faks się spieszy. Lepiej, żebyś był tam na miejscu.
— To prawda, tak będzie najlepiej! — Robinton poczuł przypływ dzikiego podniecenia i westchnął z ulgą. Zignorował wyraźny niepokój w twarzy Sebella. — Zajmij się nim, dobrze, Sebellu?
I popędził po schodach do pokojów Silviny.
— Daj mi jakieś zniszczone ubranie, odpowiednie dla sługi — zażądał.
— Co ty znowu wymyśliłeś? — skarciła go, podparła się pod boki i posłała mu gniewne spojrzenie.
— No, chociaż ty daj mi spokój — ostrzegł, o wiele ostrzej niż zamierzał, i wskazał na klucze u jej paska. — Muszę pasować do roli.
— Jeśli chcesz coś gdzieś „załapać”, wybij to sobie z głowy, Robintonie. Wyślij Sebella.
— Nie, Sebella nie — rozzłościł się. — Nie mogę go narażać.
— A siebie możesz? — zdenerwowała się i niechętnie poprowadziła go w dół do magazynów. — Jak zamierzasz zamaskować swój wzrost? — spytała gniewnie, szukając nowego argumentu, by go zniechęcić.
Natychmiast ściągnął ramiona, zgarbił się, ruszył przed siebie i zaczął zarzucać barkiem, jednocześnie zamiatając bezwładną nogą.
— Może lepiej byłoby, gdybyś utykał — powiedziała po krótkiej obserwacji. — Mhmmm. Jakby ktoś kopnął cię w czułe miejsce. Westchnęła z rezygnacją.
Zanim przyłączył się do nich Sebell — wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Mistrza, a zachował wszystkie zastrzeżenia dla siebie — oboje znaleźli odpowiednio znoszone ubranie dla Robłntona. Nawet Sebell musiał się zgodzić z tym, że gdy Robinton garbił się i utykał, w żaden sposób nie przypominał wysokiego, pełnego godności Mistrza Harfiarzy Pernu.
— Jeśli chwilę poczekasz, trochę je pomoczę w gnojówce — zaproponowała usłużnie Silvina z psotnym błyskiem w oku.
Sebell zaczął rechotać patrząc jak Robinton otrząsa się z niesmakiem, ale w chwilę później oniemiał, gdy mistrz rzucił mu odzież i polecił się nią zająć.
— Fetor niewątpliwie zniechęci innych do nadmiernego zbliżania się do mnie — powiedział Robinton ze smętnym westchnieniem. — Gdy mnie nie będzie, Sebellu, masz mówić wszystkim, że złapałem gorączkę i trzymać ich z dala od moich pokoi.
Sebell przytaknął, choć widać było, jak bardzo mu się nie podoba, że jego Mistrz wplątał się w tak podstępną grę. W dalszym ciągu jednak wiedział, kiedy zachować krytyczne uwagi dla siebie.
Robinton włożył przebranie dopiero po przejechaniu przez Czerwoną Rzekę. Kary wierzgał i odsuwał się od torby przy siodle, w której były cuchnące łachy. Rob zostawił biegusa u strażników i ostrzegł, by zdwoili czujność.
Potem ruszył ukradkiem do Ruathy. W tamtejszej stajni odkrył, że tkwią tam tylko dwie smętne mleczne krowy. Rozglądał się z niesmakiem po pomieszczeniu, gdy na niebie jakby znikąd pojawiło się skrzydło smoków, a jakiś przerażony mężczyzna, pędząc tak szybko, że o mało się nie przewrócił, zaczął wrzeszczeć na cały głos:
— Jeźdźcy! Smoki! Faks jedzie! Jeźdźcy! — i z krzykiem zniknął w Warowni.
W przebraniu durnego sługi Robinton mógł wyjść i pogapić się na zdumiewający widok pełnego smoczego skrzydła na niebiosach Ruathy. Niektóre bestie jeszcze strzelały z pysków resztkami płomienia. Zatrąbiły jeden po drugim. Zabrzmiało to, jakby były zdziwione, pomyślał. Gdy kołowały, zniżając się do lądowania, wypatrzył błękitnego, którym na pewno był Tagath. Potwierdziło to jego podejrzenia, że to skrzydło F’lara. Trzeba było mieć nie lada odwagę, by prowadzić Poszukiwania w Wysokich Rubieżach. Może uda się jakoś porozmawiać z C’ganem. Może wreszcie będzie miał szansę, by spotkać się z dorosłym F’larem. Ciekawe, czy R’gul zgodził się na prowadzenie Poszukiwań w tym rejonie. Raczej nie. Potem Robinton zwrócił myśl ku wymaganiom chwili.
Przygłupi sługa byłby przerażony takim strasznym widokiem i pobiegłby szukać schronienia, pomyślał, i ruszył przed siebie tak szybko, jak pozwalało mu na to udawane kalectwo. Po chwili dołączył do innych ludzi, kręcących się po dziedzińcu.
Zarządca, pojawił się na schodach, z przerażoną miną, by sprawdzić, czy posłaniec mówi prawdę, i zaczął wykrzykiwać sprzeczne rozkazy do wszystkich wokół, a potem złapał jednego ze sług i popchnął go w kierunku Warowni.
— Trzeba się przygotować. Musimy coś zrobić! Zdobyć jedzenie! Musi być porządek… w Warowni! A wy… macie…pracować, aż wam…. jaja… odpadną! — przy każdej przerwie wymierzał kopniaka lub wpychał jakiegoś oberwańca do Warowni.
Robintonowi udało się prawie wywinąć od kopniaka, ale chętnie wszedł do Warowni. Na chwilę zatrzymał się, wstrząśnięty widokiem niegdyś pięknego korytarza i Wielkiej Sali, widocznej zza wyłamanych podwójnych drzwi. Potem ktoś na niego wpadł i w ten sposób przypomniał mu o roli, w jakiej się tu znalazł.
Jakaś starucha dygocącymi rękami rozdawała miotły i szmaty na kijach; obok rozczochrana służąca podawała wszystkim inne narzędzia do sprzątania. Potem służbę pognano po schodach i kazano pozamiatać i przygotować pokoje, których nie używano od czasu masakry, sądząc z ich obrzydliwego wyglądu. Robintona wepchnięto do komnatki, w której okno musiało być otwarte od kilku Obrotów: nawiało do niej liści, gałązek i kurzu tak, że śmieci tworzyły małe zaspy po kątach. Popiół na kominku skamieniał. Kapa na łóżku została tak poplamiona i zmoczona, że należało ją wyrzucić, tylko że nie wiadomo było, czym ją zastąpić. Jedno sprzątanie zresztą zdołało tylko nieco naruszyć wierzchnią warstwę brudu, pokrywającego posadzkę. Zarządca przeganiał ich z pokoju do pokoju, krzycząc, by się pospieszyli, żeby ktoś przyniósł więcej czystej wody, żeby lepiej pracowali, i kopniakami karcił tych, którzy w jego pojęciu nie dość się starali. Robinton nie rozumiał jednego: w jaki sposób zarządca, który jest cokolwiek wart, mógł dopuścić, by Warownia, niegdyś tak zadbana, przeistoczyła się w taki chlew. Wystarczyłoby sprzątać raz na miesiąc, by utrzymać ten pokój w porządku.
Udało mu się doszorować podłogę przed przyjazdem Lorda i jego świty. Potem wyciągnięto go za kołnierz na korytarz i posłano, by pomógł zaprowadzić biegusy Faksa do stajni.
Wielka Sala jakoś przetrwała zmasowany atak służby i wyglądała nieco lepiej. Tu i ówdzie zostały wprawdzie plamy wilgoci, no i nikomu nie udało się dosięgnąć do sufitu, by wytłuc pająki i pościągać ich powiewne sieci, które zwisały w wielkich strzępach. Wszędzie panowało straszliwe zamieszanie, rozlegały się krzyki, wrzaski, z kuchni dochodziło podniecone szczekanie rozjuszonych psów, więc Robinton nawet ucieszył się, że go wysyłają do biegusów. Miał tylko nadzieję, że ktoś zdążył już uporządkować stajnię.
Zobaczył Faksa z gniewną miną, jak uderza się po cholewie buta ciężką, twardą szpicrutą. Zobaczył też Lady Gemmę w zaawansowanej ciąży, którą troskliwie zdejmowało z wierzchowca dwóch osiłków. Wśród dziwnie niedopasowanej świty znalazło się kilka kobiet, które podbiegły jej na pomoc, gdy znalazła się na ziemi. Podtrzymywały ją, gdy ciężko wspięła się na schody i powlokła do Warowni. Robinton poczuł dla niej ogromne współczucie i miał nadzieję, że przydzielą jej pokoje w lepszym stanie niż ten, który próbował wysprzątać. Czy Faks próbował zabić tę kobietę? Prawdopodobnie tak, jeśli we wcześniejszych raportach Łapsa była choć odrobina prawdy — a niewątpliwie była.
Robintona popchnięto, by poprowadził kilka biegusów naraz, co było bardzo kłopotliwe, biorąc pod uwagę jego udawane kalectwo. Dwóch brutali Faksa poszło za nim, by pilnować całej grupki pospiesznie spędzonych służących, którzy mieli zaopiekować się wierzchowcami. Są z Ruathy, pomyślał Rob kwaśno, wróciły tam, skąd przyszły. Dwie mleczne krowy, które poprzednio zamieszkiwały stajnię, gdzieś zniknęły. Pewnie zostaną podane dziś wieczór na stół Władcy Warowni, twarde jak stara cholewa.
Robinton nie starał się pracować lepiej niż inni, mimo że go popychano i kopano, by „wziął się porządnie do roboty”. Choć bardzo dobrze wiedział, że służba w Cechu Harfiarzy i Warowni Fort pracowała w przyzwoitych warunkach, dopiero teraz zagościło w nim współczucie dla tych, którym życie nie dało dość rozumu lub energii, by dzięki nim mogli zdobyć lepszą pozycję. Żal mu było zmęczonych biegusów, choć sam czuł się równie strudzony jak one, gdy dano mu, jak innym, sierp i kazano iść naciąć świeżej paszy dla zwierząt. Teraz już nie musiał udawać, że jęczy i kuleje. Przez cały dzień nie miał nic w ustach… a jeśli jego podejrzenia były słuszne, prawdopodobnie w Warowni nie znajdzie się dość żywności, by nakarmić przyjezdnych, a tym bardziej stałych mieszkańców. Ciekawe, czy jeźdźcy smoków przywieźli ze sobą własny prowiant. I jak tu dotrzeć do C’gana, jeśli przez cały dzień będzie odsyłany od jednego zajęcia do drugiego? Bardzo niedobrze, że nie potrafił się kontaktować z Tagathem tak dobrze, jak niegdyś z Simanithem.
Gdy w końcu zbrojni uznali, że o wierzchowce zadbano w wystarczającym stopniu, Robinton wraz z pozostałymi mężczyznami wrócił do Warowni. Wszyscy pomrukiwali coś o jedzeniu. Ściemniało się, ale zapalono tylko żary; ich ponure ćmienie było kolejną oznaką biedy panującej w Warowni.
— Chleb, jak będziem mieli szczęście — powiedział jeden ze służących, wlokąc się w stronę kuchni.
— Szczęście o nas dawno zapomniało — odrzekł drugi. — Wszędzie bym poszedł, byle się stąd wynieść.
— Tak, zawsze harówka, nie dadzą wytchnąć — zgodził się pierwszy. — A ty kto? — nagle spytał Robintona i popatrzył na niego uważnie.
— Przyjechałem z nimi — Mistrz Harfiarzy wskazał kciukiem idących przed nimi żołnierzy. Chciał się wyprostować, by ulżyć zbolałym plecom, ale wątpił, czy mu to pomoże, a poza tym bał się. I tak przewyższał o głowę swoich towarzyszy z przypadku.
Pierwszy z mężczyzn wydał gardłowy odgłos, jakby warczał. — I odjedziesz z nimi?
— Nigdzie nie pojadę, tu mnie zostawiają — odparł Robinton z urazą.
Doszli do wejścia kuchennego i pierwszy z nich aż się cofnął, przerażony panującym tam chaosem, brzękiem garnków i krzykiem bitych ludzi. Nagle ponad hałas wzniósł się męski głos, wydający rozkazy, przechodzący we wrzask, jeśli ktoś nie reagował od razu.
— Do diaska, z jednej strony się spaliło, a z drugiej jeszcze surowe! — ryknął z gniewem i frustracją. Jakiś pies żałośnie zaskomlał z bólu. Robinton usłyszał odgłosy ciosów, krzyki i jęki; to pewnie kucharz wyładowywał się na bezbronnych podkuchennych.
— Zjadłbym bez soli każde mięso — mruknął pierwszy służący do siebie, oblizując marzycielsko usta. Odetchnął głęboko.
— Dla nas to tylko zapach zostanie — odpowiedział mu drugi.
Zapach zresztą wcale nie był apetyczny. Robinton skorzystał z tego, że służący zainteresowali się kuchnią i ukradkiem wycofał się w cień. Gdy przechodzili przez główne drzwi Warowni, zauważył, że ani tam, ani w Sali nie ma strażników. Nie mógłby tam wejść w przebraniu służącego, ale na pewno udałoby się zakraść do koszar i przebrać w coś… bardziej odpowiedniego.
Dotarł tam akurat w momencie, gdy jeden z kaprali przydzielał warty na wieczór. Ukrył się w schowku na ubrania, gdy żołnierze przechodzili obok, a przyćmiony blask żarów życzliwie nie zdradził jego obecności.
Na szczęście niektórzy żołnierze Faksa byli postawni i wysocy; przywieźli też ze sobą zapasowe mundury. Wybrał najczyściejszy, z radością zrzucił brudne, przepocone szmaty i założył nowe przebranie. Było trochę za luźne w biodrach i przykrótkie u dołu, ale spiął je własnym pasem, więc spodnie nie opadały. Rękawem starej koszuli przetarł buty, zgarniając z nich warstwę stajennego brudu.
— Gdzieś ty był, do cholery? — ktoś krzyknął. Obrócił się na pięcie i zobaczył kaprala.
— Poszłem się odlać — mruknął, zastanawiając się, czy nie wyda go gwałtowne bicie serca.
— To zjeżdżaj do Warowni. Każden ma tam iść, jakby te durne jeźdźce nie umiały się zachować jak trzeba — uśmiech na twarzy żołnierza wskazywał, że z wielką chęcią udzieliłby im lekcji dobrych manier.
— Ta jest — odparł Robinton. Wyprostował ramiona, co nie było łatwe po całym dniu garbienia się i minął ostrożnie kaprala, jakby się spodziewał, że ten pogoni go kopniakiem. Ale nic się nie zdarzyło. Szybkie spojrzenie przez ramię powiedziało mu, że żołnierz pochylił się nad jukami, szukając pasa do miecza.
Dotarłszy do budynku, Robinton musiał zwolnić, by nie wyprzedzić dwóch kolejnych kaprali, eskortujących Faksa z jedną z jego kobiet. Nadzorca, kłaniając się uniżenie, zapraszał ich do środka. Robinton przemknął przy ścianie, jakby celowo maszerował za nowo przybyłymi i zajął miejsce pośrodku między dwoma wartownikami. Żaden nie zwrócił na niego uwagi, wpatrywali się w smoczych jeźdźców zasiadających przy składanym stole, ustawionym pod kątem prostym do głównego stołu, stojącego na drewnianym podwyższeniu. Robinton z ulgą dostrzegł srebrzyste włosy C’gana, a potem podniósł wzrok i przyjrzał się młodemu jeźdźcowi, F’norowi. Nie sposób było odmówić mu podobieństwa do ojca, widocznego w charakterystycznym uniesieniu głowy i lekkim uśmieszku. F’nor obserwował swego przyrodniego brata, który przy głównym stole rozmawiał z jedną z dam Faksa, siedzącą obok niego. Naprzeciwko znajdowała się Lady Gemma. F’lar wyraźnie nie czuł się dobrze w ich towarzystwie. W tym momencie z sufitu spadł pająk prosto na stół, aż Lady Gemma się skrzywiła.
Faks hałaśliwie wszedł po schodach na podwyższenie. Zbliżył się do stołu i gwałtownie odsunął krzesło, szarpnięciem odpychając krzesło Lady Gemmy. Usadowił się i przysunął do stołu z taką siłą, że mało nie wywrócił niestabilnego blatu składanego stołu. Skrzywił się i uważnie obejrzał kieliszek i talerz.
Do stołu zbliżył się zarządca, wyraźnie pełen niepokoju.
— Pieczeń, Lordzie Faksie, i świeży chleb, Lordzie Faksie, i te owoce i korzenie, co nam zostały.
— Zostały? Zostały? Przed chwilą mówiłeś, że pola nic nie urodziły.
Zarządca wybałuszył oczy. Przełknął ślinę.
— Nic, co mogłem wam posłać — wyjąkał. — Nic, co by się nadawało. Nic. Żebym wiedział o waszym przyjeździe, posłałbym do Cromu…
— Do Cromu? — ryknął Faks i huknął o stół talerzem z taką siłą, że brzeg zgiął mu się w rękach. Zarządca aż się cofnął.
— Po przyzwoite jedzenie, mój panie — wykrztusił.
Robinton poczuł dziwny napływ siły, jakby pchnięcie wymierzone w umysł.
— W dniu, kiedy jedna z moich Warowni nie da rady wyżywić siebie ani swego prawowitego pana, wyrzeknę się jej!
Lady Gemma wydała cichy okrzyk, a Robinton zastanowił się, czy przypadkiem nie poczuła tego co on. Jakby na potwierdzenie, ryknęły wszystkie smoki. A Harfiarz znowu poczuł przypływ… czegoś dziwnego.
F’lar pewnie miał to samo uczucie, pomyślał, bo jeździec poszukał wzrokiem swojego przybranego brata, a F’nor w odpowiedzi niemal niezauważalnie kiwnął głową. Podobnie jak pozostali jeźdźcy.
— Co się dzieje, jeźdźcze? — warknął Faks.
Robintonowi spodobało się, że F’lar nic nie pokazał po sobie, tylko wyciągnął długie nogi pod stołem i z obojętną miną rozparł się w ozdobnym fotelu.
— Jak to, co się dzieje? — miał głos jak F’lon, dobry baryton o elastycznej intonacji. Ciekawe, czy umiał śpiewać.
— Smoki! — powiedział Faks.
— Ach, nic takiego. Często ryczą… o zachodzie słońca, na przelatujące stada wherów albo w porze posiłku — F’lar obdarzył Faksa uprzejmym uśmiechem. Dama siedząca obok niego przy stole miała mniej zimnej krwi.
— W porze posiłków? To nie były karmione?
— Ależ tak. Pięć dni temu.
— Och… pięć dni temu? A teraz… teraz są głodne? — jej głos przeszedł w przerażony szept, a oczy stały się ogromne.
— Będą za kilka dni — zapewnił ją F’lar. Robinton widział, jak obserwuje salę, udając lekkie rozbawienie. — Wystawiłeś straże? — zapytał Faksa z pozorną obojętnością.
— W Warowni Ruatha podwójne — odparł Faks twardym, napiętym głosem.
— Tutaj? — F’lar się o mało nie roześmiał, gestem wskazując żałośnie zaniedbaną salę.
— Tutaj! — Faks zmienił temat i ryknął: — Podawać jedzenie!
Weszło pięć służących, uginając się pod ciężarem pieczeni. Zapach, który uderzył w nozdrza Robintona, nie poprawił się przez tych kilka chwil, które minęły, odkąd wyszedł z kuchennego dziedzińca. Przeważał swąd palonych kości. Zarządca zaczął ostrzyć nóż do mięsa.
Nie tylko Robinton spostrzegł, że Lady Gemma wstrzymała oddech i kurczowo zacisnęła ręce na poręczach fotela.
Służące przyniosły drewniane tace z chlebem. Z bochenków zeskrobano i ścięto spaloną skórkę. Gdy wnoszono inne potrawy i przesuwano półmiski przed Lady Gemmą, widać było po oczach, że zbiera się jej na wymioty. Konwulsyjnie zacisnęła palce na poręczy i Robinton zorientował się, że to nie z powodu zapachu jedzenia. F’lar pochylił się ku niej i coś powiedział, ale powstrzymała go niemal niezauważalnym ruchem głowy, zamknęła oczy i próbowała ukryć dreszcze, które wstrząsały jej ciałem.
Biedaczka ma chyba bóle porodowe, pomyślał Robinton.
Zarządca trzęsącymi się rękami podał Faksowi talerz z płatami mięsa… to znaczy z bardziej jadalnym kawałkami.
— To nazywasz jedzeniem? Ty to nazywasz jedzeniem?! — ryknął Faks. Na stół spadły kolejne pająki, gdy jego głos wstrząsnął delikatnymi pasmami pajęczyn.
— Łajno! Łajno!! — i rzucił talerzem w zarządcę.
— To wszystko, co zdążyliśmy przygotować — zaskrzeczał zarządca. Krwisty sos spływał mu po twarzy. Faks cisnął teraz kielichem, a wino polało się po klatce piersiowej mężczyzny. Następny poleciał talerz z warzywami; zarządca zawył z bólu, gdy gorący sos bryznął mu w twarz.
— Panie, mój panie, gdybym tylko wiedział!
Robinton ponownie poczuł potężny prąd, który wydał mu się nośnikiem triumfu.
— Najwidoczniej Ruatha nie może wyżywić swego władcy — zadźwięczał głos F’lara. — Musisz się jej wyrzec!
Robinton spojrzał na jeźdźca zdumiony, podobnie jak wszyscy zebrani. Mistrz Harfiarzy spostrzegł, że F’lar gwałtownie mruga oczami, jakby i jego zaskoczyły te słowa. Spiżowy jeździec wyprostował się i spojrzał w twarz Faksa w ciszy, przerywanej jedynie pacnięciami spadających pająków i kapaniem sosu, spływającego kroplami z ramion zarządcy w śmieci na posadzce. Potem rozległ się zgrzyt podkutych buciorów Faksa, gdy ten obrócił się powoli na pięcie i stanął na wprost F’lara. Robinton spostrzegł, że F’nor powoli podnosi się z miejsca, z dłonią na rękojeści sztyletu. Z trudem powstrzymał się, by nie nakazać mu gestem, by usiadł i nie dotykał noża.
— Czy ja dobrze słyszałem? — spytał Faks głosem bez wyrazu. Robinton cieszył się, że nie widzi jego twarzy.
— Sam powiedziałeś, panie — odparł swobodnie F’lar, tak doskonale panując nad sobą, że Robinton odczuł przypływ niemal ojcowskiej dumy — że jeśli jedna z twoich Warowni nie da rady wyżywić siebie ani swego prawowitego pana, to się jej wyrzekniesz.
Po czym wspaniale opanowany smoczy jeździec, nie spuszczając wzroku z Faksa, nabrał kilka kawałków warzyw z półmiska i zaczął jeść. F’nor, wciąż stojąc, rozglądał się po Sali, jakby zdawało mu się, że to nie F’lar się odezwał, tylko ktoś inny. Wtedy dopiero Robinton zdał sobie sprawę, że te dziwne przypływy mocy nie pochodziły ani od jeźdźców, ani od smoków. W takim razie skąd się wzięły?
Faks i F’lar milczeli, mierząc się oczami. Nagle Lady Gemma jęknęła. Faks rzucił jej pełne irytacji spojrzenie, zacisnął i uniósł pięść i już miał uderzyć, ale skurcz, który przebiegł przez wydęty brzuch kobiety był równie oczywisty, jak jej ból.
Faks wybuchnął śmiechem. Odrzucił głowę w tył, ukazując duże, poplamione zęby, i ryczał na cały głos.
— Dobrze, zrzeknę się jej na rzecz tego dziecka… jeśli będzie to chłopak i wyżyje! — zawołał.
— Słyszałem i potwierdzam! — rzucił F’lar, zrywając się nagle i wskazując najeźdźców. W jednej chwili wstali i oni: — Słyszeliśmy i potwierdzamy! — odpowiedzieli, zgodnie z tradycją.
Gdy jeźdźcy wstali, Robinton zauważył, że strażnicy ukradkiem sięgają po broń, więc zrobił to samo. Ale ponieważ Faks, w dalszym ciągu zanoszący się pogardliwym śmiechem, nie dał żadnego znaku, zbrojni odprężyli się, a niektórzy nawet pozwolili sobie na wredne półuśmieszki.
Kobieta siedząca obok F’lara, Lady Tela, wyraźnie niepokoiła się o Lady Gemmę, ale nie wiedziała co robić. Niech jej ktoś wreszcie pomoże, pomyślał Robinton. Przecież ona cierpi i strasznie się boi.
W końcu F’lar przejął inicjatywę, pochylił się i pomógł ciężarnej wstać z krzesła. Złapała go za ramię i coś wyszeptała, odwracając głowę tak, by Faks nie widział jej warg. F’lar uniósł brwi i uspokajająco ścisnął jej rękę. Robinton był ciekaw, o czym rozmawiali.
F’lar gestem przywołał ludzi zarządcy i pchnął Lady Telę w stronę Gemmy.
— Czego wam potrzeba? — spytał donośnym głosem. Faks parsknął pogardliwie.
— Och, och… — strach wykrzywił jej twarz. — Wody, gorącej i czystej. Płótna. I położnej. Och, tak, musi być położna.
F’lar rozejrzał się po Sali i wezwał gestem zarządcę. — Macie tu jakąś?
— Naturalnie — odparł mężczyzna z urazą.
Zarządca spostrzegł, że Faks kiwa głowa i kopnął służącą, która wycierała podłogę.
— Ty… ty, mówię! Jak ci tam, leć po położną z osady. Na pewno wiesz, która to.
Służąca wstała ze zdumiewającą zręcznością, wykształconą zapewne przez lata unikania kopniaków, popędziła jak strzała przez Salę i wpadła w drzwi kuchni.
Faks zaatakował półmisek pieczeni; zaczął kroić mięso, nadziewać je na czubek noża i zjadać. Od czasu do czasu patrzył w stronę, w którą odeszły kobiety i wybuchał urywanym śmiechem. F’lar podszedł do pieczystego i nie czekając na bezpośrednie zaproszenie, zaczął wykrawać zgrabne płaty. Skinieniem przywołał swoich ludzi. Za to podwładni Faksa siedzący przy stole czekali, aż ich przywódca naje się do syta.
Wartowników przy ścianach nie zmieniono, a bliskość potraw stawała się niemal nie do zniesienia. Pieczeń, choć obrzydliwa, mimo wszystko nadawała się do jedzenia. Robintonowi kiszki zagrały marsza. Do tego bardzo chciało mu się pić i bolały go nogi. Właściwie bolało go całe ciało. Przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie zaniedba ćwiczeń fizycznych. Mistrz Harfiarzy powinien być gotowy na wszystko. A on wyraźnie nie był.
Służąca powróciła szybciej, niż mu się to wydawało możliwe. Weszła przez główne drzwi, prowadząc kobietę, szczęśliwie nieco czyściejszą od siebie, choć równie wiekową. Położna stanęła w progu, jakby wrosła w ziemię, przerażona widokiem zebranych.
F’lar podszedł, ujął ją za ramię i poprowadził ku schodom.
— Pospiesz się kobieto, Lady Gemma będzie rodzić przed czasem — powiedział strapiony. Służąca złapała położną za drugie ramię i pociągnęła ją obok wartowników na schody.
F’lar przyglądał się im, aż zniknęły na piętrze. Potem podszedł do stołu jeźdźców, gdzie zamienił kilka cichych słów z F’norem i z jeźdźcem, w którym Robinton rozpoznał K’neta, towarzysza spiżowego Piyantha.
Mistrz Harfiarzy wszystko by oddał, by móc usiąść i zjeść kawałek oskrobanego ze skórki chleba, leżącego na misce o dwa kroki przed nim, na stole strażników. Zauważył, że pozostali dwaj żołnierze ukradkiem przestępowali z nogi na nogę.
Oczekiwanie trwało. Z pierwszego piętra nie dochodziły żadne odgłosy, ale w kuchni słychać było pochlipywanie i odgłosy szamotaniny: bez wątpienia zarządca rozdzielał nagrody za dobrą służbę.
Nagle rozległ się wrzask, korytarzem na piętrze nadbiegła jakaś kobieta i zatrzymała się u szczytu schodów.
— Umarła… umarła…. umarła… — Jej krzyk odbił się echem od klatki schodowej i obiegł całą Salę. Spod sufitu znów zaczęły spadać pająki.
— Umarła? — Faks odwrócił się gwałtownie i patrzył, jak rozhisteryzowana kobieta zbiega ze schodów.
— Tak, umarła!. Umarła nasza biedna Gemma. Och, Lordzie Faksie, robiłyśmy, co mogłyśmy, ale ta podróż… — kobieta podbiegła do Faksa.
Ten jakby mimochodem uderzył ją w twarz, aż upadła u jego stóp.
Robinton widział, jak F’lar sięga po sztylet. W Weyrze rzadko traktowano kobiety w tak brutalny sposób. Zdecydowanie nie było to w guście jeźdźca. Harfiarz zacisnął pięści, jakby siłą woli mógł uspokoić F’lara.
Mężczyźni pomrukiwali coś między sobą. Nie wszyscy byli uszczęśliwieni wiadomością o śmierci ich pani. Za to Faks wyglądał na wielce zadowolonego.
— Dziecko żyje! — krzyknął ktoś na piętrze. Robinton uniósł wzrok i zobaczył służącą, którą wcześniej posłano po położną. — To chłopiec! — dodała głosem, zachrypniętym z gniewu i… nienawiści? Robinton był zdumiony.
Faks wstał i bezlitosnym kopniakiem usunął z drogi płaczącą kobietę.
— Co powiedziałaś, kobieto?
— Dziecko żyje. To chłopiec — powtórzyła twardo, głosem, który zaprzeczał jej wiekowi.
Na twarzy Faksa odmalowała się furia i niedowierzanie. Ludzie zarządcy, gotowi do wiwatowania, zdławili radosne okrzyki.
— Ruatha ma nowego pana — dodała służąca. Rozległ się ryk smoków.
Służąca schodziła po schodach, wbijając wzrok w Faksa. Robintona całkiem oszołomiła nagła stanowczość tej kobiety, podobnie jak siła dźwięcząca w jej głosie. Nawet nie zwróciła uwagi na ryk smoków na dziedzińcu.
W odróżnieniu od Robintona, nie spostrzegła też zagrożenia, gdy Faks nagle skoczył i jednym susem pokonał dzielącą ich odległość, rykiem zaprzeczając temu, co powiedziała. Zanim się spostrzegła, huknął ją pięścią w twarz. Cios zwalił ją z nóg. Stoczyła się ze schodów i ciężko upadła na kamienną posadzkę. Leżała bez ruchu, jak kupa brudnych łachmanów.
— Stój, Faksie! — krzyknął F’lar, zanim Władca Wysokich Rubieży zdążył kopnąć bezwładne ciało.
Robinton również ruszył przed siebie, ale zatrzymał się siłą woli, by nie zdradzić swojej tożsamości.
Faks odwrócił się jak fryga, zaciskając dłoń na rękojeści sztyletu.
— Słyszeliśmy i potwierdziliśmy, Faksie — ostrzegł go F’lar, wyciągając dłoń. — My, smoczy jeźdźcy. Dochowaj złożonej przy świadkach przysięgi!
Robinton mimowolnie pokręcił głową na takie wyzwanie rzucone nie komu innemu, tylko właśnie Faksowi.
— Potwierdziliście? Wy, smoczy jeźdźcy? — huknął Faks. Zaśmiał się głośno pogardliwie, w oczach zabłysło mu szyderstwo. Jednym lekceważącym ruchem raki ogarnął ich wszystkich — tak jak ongiś Władców Warowni i Mistrzów w Nabolu. — Chciałeś powiedzieć, smocze niańki!
Ale cofnął się o krok, gdy jeździec skoczył ku niemu ze sztyletem w dłoni.
— Smocze niańki? — spytał F’lar z niebezpieczną łagodnością. Światło żarów odbiło się od zataczającego kręgi ostrza, gdy zbliżał się do Faksa.
Doskonale, F’larze, pomyślał Robinton, przypominając sobie aż nazbyt żywo inny pojedynek. Ten młody człowiek doskonale panował nad sobą, w odróżnieniu od ojca, odziedziczył zaś po nim tę samą zwinność i siłę, jaką F’lon pysznił się w młodości.
— Baby! Pasożyty Pernu! Władza Weyrów się skończyła! Na zawsze! — ryknął Faks, skoczył i miękko wylądował w pozycji do walki.
Robinton rzucił okiem na obecnych. Ludzie Faksa wyraźnie nie mogli się doczekać dobrej walki i śmierci nieostrożnego przeciwnika. Jeźdźcy ustawili się po okręgu, by w razie czego powstrzymać strażników. Mieli, pewne siebie miny, widać ufali w sprawność swojego dowódcy; zwłaszcza roześmiana twarz C’ gana wielce uspokoiła Robintona.
Faks zamarkował uderzenie, a F’lar zrobił zręczny unik. Krążyli wokół siebie na ugiętych nogach, w odległości dwóch metrów, skoncentrowani, kreśląc w powietrzu wzory ostrzami noży, gotowi pochwycić przeciwnika drugą, rozcapierzoną dłonią.
I znowu Faks rzucił się do ataku. F’lar pozwolił mu dojść do siebie, uchylił się i odskakując ciął na odlew. Rozległ się trzask płótna. Faks warknął i natychmiast rzucił się za przeciwnikiem, szybciej, niżby można się tego spodziewać po tak potężnym mężczyźnie. F’lar po raz drugi musiał się uchylić, ale tym razem sztylet Faksa dosięgnął kamizeli ze skóry whera.
Faks zadał kolejny cios, starając się zagnać F’lara do rogu między drewnianym podwyższeniem a ścianą. Robinton wstrzymał oddech, mając nadzieję, że żaden z nich nie potknie się o nieprzytomną służącą.
F’lar skontrował, zanurkował pod opadającą ręką przeciwnika i ciął go skośnie w bok. Faks chwycił go i pociągnął potężnie, przyciskając do boku. Jeździec włożył wszystkie siły w lewą rękę, by powstrzymać opadający nóż przeciwnika. Szarpnął kolanem w górę i niemal w tej samej chwili rzucił się na ziemię. Cios w krocze odebrał Faksowi oddech, a F’lar zgrabnie wstał i odskoczył, jednak Robinton dostrzegł, że z lewego ramienia popłynęła mu krew.
Czerwony z gniewu, charczący z bólu i furii Faks wyprostował się i ruszył do ataku, zmuszając F’lara do szybkiego usunięcia się za stół z mięsem. Jeździec zaczął ostrożnie okrążać stół, napinając mięśnie zranionej ręki, by sprawdzić jej sprawność.
Nagle Faks chwycił garść tłustych okrawków z tacy i rzucił nimi w F’lara. Jeździec zrobił unik, a Faks dopadł go jednym skokiem. Robinton o mało co nie krzyknął z radości, gdy F’lar instynktownie obrócił się i uskoczył, a lśniące ostrze Faksa przeszło o kilka centymetrów od jego brzucha. W tej samej chwili nóż jeźdźca ciął od zewnątrz ramię przeciwnika. W jednej chwili obrócili się i stanęli twarzą w twarz, ale ramię Faksa zwisło bezwładnie.
F’lar rzucił się jak strzała, wykorzystując korzystny moment, gdy Faks zachwiał się na nogach. Ale rana musiała być lżejsza niż jeździec przypuszczał, bo otrzymał potężnego kopniaka w bok, gdy starał się uchylić przed podstępnym ciosem noża. Robintona coś ścisnęło w gardle. F’lar, zgięty z bólu, rozpaczliwie poturlał się po podłodze, unikając wściekłego ataku. Faks rzucił się naprzód, by rzucić się na niego i zadać ostateczny cios. F’lar jakimś cudem zerwał się na nogi, by odeprzeć nazbyt szybki atak przeciwnika. To zaskoczyło Faksa. Chybił i stracił równowagę. F’lar wziął prawą ręką potężny zamach i wbił nóż głęboko w odsłonięte plecy samozwańczego lorda.
Faks padł na kamienną posadzkę. Siła jego upadku wybiła sztylet z powrotem, tak że z ciała wysunął się kawałek krwawej klingi.
Ciszę przerwało cieniutkie popłakiwanie. Robinton spokojnie spojrzał w górę. U szczytu schodów stała kobieta, trzymając na rękach zawiniątko.
— Nowy Władca Warowni — mruknął Harfiarz. Strażnicy po obu stronach spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
Czy mam już wystąpić jako Mistrz Harfiarzy? — zastanowił się i rozejrzał, ciekawy, kto przejmie dowodzenie. F’nor, C’gan i K’net wystąpili naprzód, gotowi otoczyć F’lara, w razie gdyby strażnicy zapragnęli zemsty.
F’lar otarł czoło rękawem i potykając się podszedł do nieprzytomnej służącej. Obrócił ją delikatnie. Nawet z miejsca, gdzie stał Robinton, na jej brudnym policzku było widać okropny siniak — ślad pięści Faksa.
— Czy ktoś chciałby zakwestionować wynik tego pojedynku? — rzucił wyzwanie F’nor. Rękę. przezornie opuścił do boku, jakby był gotów dobyć sztyletu, gdy tylko ktoś spróbuje atakować.
Coś w tej służącej — może szczupła twarz, może kształt oczu — przykuło uwagę Robintona. F’lar wziął bezwładne ciało na ręce. Brudne, poskręcane kosmyki opadły w dół. Gdy spiżowy jeździec się odwrócił, Robinton po raz drugi miał okazję dobrze się przyjrzeć tej twarzy. Coś drgnęło w jego pamięci.
Zamrugał oszołomiony. Nie, to musi być pomyłka. Przecież wszyscy zginęli, nawet ci, w których żyłach płynęła zaledwie odrobina ruathańskiej krwi. Ta dziewczyna przecież… w żadnym wypadku nie mogła być… Lessą?
A jednak… Ród Ruathy dał Pernowi wielu smoczych jeźdźców i kilka Władczyń Weyrów. Rozumni ludzie, posiadający… moc? Robinton znowu zamrugał. Tak, to, co pulsowało w Sali, nakazując smokom ryczeć, a F’larowi działać i w tak niezwykły sposób wyzwać Faksa na pojedynek, to na pewno była moc. Mistrz Harfiarz wreszcie wszystko zrozumiał. Bardzo dobrze zrozumiał. To Lessa sprawiła, że Łaps odczuwał podskórny nurt buntu przeciw Faksowi w tej warowni. Jest czystej krwi Ruathanką, a w tym rodzie zawsze zdarzały się silne kobiety. Wystarczająco silne, by być Władczyniami Weyru, szczególnie teraz, w tak ważnym okresie dla Pernu.
Z trudem powstrzymał wzbierający mu w gardle okrzyk triumfu. C’gan! Trzeba mu o tym powiedzieć, żeby błękitny jeździec obserwował ją w Weyrze i nie pozwolił nią manipulować temu drugiemu nierobowi, R’gulowi. Trzeba będzie koniecznie doprowadzić do tego, by Mnementh, smok F’lara, poleciał z nową królową, by F’lar został Władcą Weyru. Nici zaczną opadać już niedługo. Oczywiście, będzie wiadomo, kiedy Czerwona Gwiazda znajdzie się w Skalnym Oku wśród Gwiezdnych Kamieni na krawędzi bendeńskiego krateru, a jednocześnie Skalny Palec wskaże wschodzące słońce w dzień przesilenia. Może nie zdarzy się to zaraz, ale za kilka Obrotów ostrzeżenie stanie się oczywiste dla wszystkich, którzy je zobaczą. Tak wyraźne, jak wydarzenia dzisiejszego dnia. Więc jako Mistrz Harfiarzy, Robinton powinien dołączyć swój głos do chóru smoczych jeźdźców. To bardzo ważne, choć nikt nie spodziewa się tu jego obecności.
— Aha, jesteś, jak widać — rozległ się u jego boku czyjś cichy szept.
— Łaps, kiedyś przestraszysz mnie na śmierć, jak będziesz tak się pojawiał znienacka — Robinton oparł się o ścianę i odetchnął z ulgą. — Gdzie byłeś?
Łaps wskazał na kuchnię i rzeczywiście, gdy Robinton pociągnął nosem, poczuł dochodzący od niego zapach palonych kości i nieświeżego jedzenia.
— Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny, a tu jest… powiedzmy, chleb. — Robinton podszedł do stołu. Złapał po jednej pajdzie w każdą rękę i zaczął żwawo przeżuwać pieczywo.
— Dokąd ją zabrał? — spytał Łaps.
— Lessę?
— Lessę?!
Na szczęście, Łaps był tak zaskoczony, że aż się zakrztusił i wymówił jej imię zdumionym szeptem.
— Ciiii… Jedyna znana mi osoba, która potrafiłaby dokonać tego, czego ona dziś dokonała… — Robinton uśmiechnął się.
— A F’lar? Stoczył wspaniałą walkę. Chyba jest ranny, prawda?
— Wcale mu to nie przeszkodziło — Robinton patrzył ku schodom, czekając, aż F’lar powróci. — Czas już, żeby któryś z nas zaczął tu robić porządek, prawda?
— Święta prawda, choć mam wrażenie, że jeźdźcy smoków doskonale panują nad sytuacją. Faks kupował lojalność swoich ludzi. Jego śmierć oznacza utratę żołdu, którego potrzebują. Rozproszą się na pierwszy rozkaz.
Mistrz Harfiarzy z ulgą zdjął hełm, który zostawił bolesny ślad nad brwiami.
— Lepiej ruszajcie z powrotem do Nabolu albo Cromu, czy też do Wysokich Rubieży — powiedział pod adresem żołnierzy Faksa. — Sądzę, że jeźdźcy smoków nie będą was zatrzymywać.
— A kto ty, u diabła, jesteś? — spytał kapral, którego Robinton spotkał w koszarach.
— Mistrz Harfiarzy Robinton, a to mój kolega, Czeladnik Harfiarski Kinsale — wygłosił Robinton twardym, rozkazującym głosem.
— Mistrz Harfiarzy? — powtórzył oniemiały żołnierz, przenosząc wzrok z jednego oberwańca na drugiego. — Zaraz, chwileczkę — zaczął dobitnie.
Wtem zadudnił bęben.
A więc i Smyk jest tutaj, pomyślał Robinton z zachwytem. Taka przygoda mogłaby być właściwie niezłą zabawą — gdyby nie wymagała tyle ciężkiego fizycznego wysiłku.
— Na Jajo! — warknął kapral. — Będzie po wszystkim, jeśli nie uciszymy bębna…
Dwaj jeźdźcy smoków natychmiast zajęli pozycją przy schodach, z dłońmi na rękojeściach noży.
— Radzę wszystkim natychmiast zebrać się do odejścia — oświadczył Łaps–Kinsale ze znaczącym kiwnięciem głowy w stronę C’gana, który natychmiast pojął, o co chodzi.
— Zaraz pojawią się tu ludzie Lorda Groghe z posterunków granicznych — dodał Robinton. — Powiadomiłem ich, jadąc tutaj. Na waszym miejscu wolałbym się stąd wynieść przed ich przyjazdem.
Rada ta sprawiła, że żołnierze zaczęli się znowu zastanawiać nad swoim położeniem. Nie sposób było nie spostrzec, że Faks po śmierci nie stanowił już dla nich żadnej ochrony. Większość z nich rozglądała się po Sali niespokojnie i niepewnie.
— B’rant, B’refli — powiedział Robinton do jeźdźców, których znał po imieniu — poprowadźcie ich do koszar, żeby się spakowali. Mam wrażenie, że ich biegusy już wypoczęły i mogą iść po nocy, przynajmniej do granicy z Nabolem. Jak sądzisz, ile czasu będą tu jechać ludzie Lorda Groghe? — zwrócił się do K’neta.
— Niezbyt długo — odparł zgodnie jeździec. — Naturalnie my, jeźdźcy, możemy przywieźć tu paru, jeśli zajdzie potrzeba. — Dał znak F’norowi, który ruszył ku drzwiom.
— Odejdziemy — powiedział kapral.
— Chciałbym, żebyście posłali kogoś po Bargena, do Weyru Wysokich Rubieży — powiedział Robinton do F’nora, który wpatrywał się w niego uważnie. — To prawny spadkobierca tamtej Warowni. Trzeba też będzie sprawdzić, ilu członków Rodów przeżyło w innych Warowniach, które zagarnął Faks.
— Nie wiedziałem, że ktoś przeżył — powiedział zaskoczony F’nor.
— Mam listę miejsc, w których znajdziemy tych, co ocaleli — dodał Łaps. — Na przykład Oterel z Tilleku dał schronienie kilku osobom.
— Nie wiedziałem, ale to do niego podobne. To znaczy, że czeka nas mnóstwo pracy. — Robinton uśmiechnął się radośnie na samą myśl. Jedna Warownia, jeden Władca. Taki układ doskonale się sprawdził w przeszłości. Miał nadzieję, że wydarzenia te będą przez długi czas stanowić lekcję moralną. — Aha, trzeba zrobić coś z… — przerwał, bo zauważył, że zwłoki Faksa już wyniesiono z Sali.
— Pierwsze polecenie, jakie wydałem moim byłym kolegom z kuchni — stwierdził Łaps. — Z niezwykłą wprost przyjemnością wrzucili go do gnojówki. W dawnych czasach można by go wystawić Niciom na pożarcie. Bardziej higieniczne — orzekł, a widząc, że Mistrza Harfiarzy przeszedł dreszcz, dodał: Niezły środek prewencyjny, wiecie.
Płacz głodnego niemowlęcia przypomniał im o kolejnej sprawie, która domagała się natychmiastowego rozwiązania.
— I potrzebna jest mamka dla nowego Władcy Warowni Ruatha — dodał Robinton, próbując przypomnieć sobie, czy w Cechu Harfiarzy są jakieś matki karmiące.
Pozostali spojrzeli na niego, nie rozumiejąc o co chodzi.
— Wątpię, żeby jakaś kobieta stąd miała dla niego pokarm, a zamierzam utrzymać małego przy życiu, skoro z takim trudem przyszedł na świat — wyjaśnił Harfiarz.
— Znajdziemy kogoś, na pewno — stwierdził twardo F’nor.
— Niech Smyk nada wiadomość — zaproponował Łaps.
Zanim zdążyli się tym zająć, pojawił się F’lar i pędem zbiegł po schodach.
— Czy to stworzenie pobiegło tędy? — spytał, łapiąc F’nora za ramię.
F’nor doskonale wiedział, że bratu chodzi o służącą.
— Nie. Czy to ona jest źródłem mocy? — zdumiał się F’nor.
— Właśnie — F’lar rzucił mu gniewne spojrzenie. — W dodatku pochodzi z Rodu Ruathy!
Robinton uśmiechnął się z głęboką satysfakcją.
— Aha! To znaczy, że odbierze dzieciakowi Warownię, tak? — spytał F’nor, wskazując na położną, która przycupnęła na krześle przy huczącym kominku.
F’lar już miał ruszyć na poszukiwanie Lessy, ale na te słowa zatrzymał się w pół kroku i spojrzał oniemiały.
— Dzieciakowi? Jakiemu dzieciakowi? — zapytał.
— Synowi Gemmy — odparł F’nor, zdziwiony brakiem zrozumienia w jego spojrzeniu.
— To on żyje?
— Pewnie. Silny dzieciak, jak twierdzi ta kobieta, biorąc pod uwagę, że to wcześniak, siłą wyjęty z łona martwej matki.
F’lar odrzucił głowę w tył i ryknął śmiechem. Wtem wszyscy usłyszeli ryk Mnementha i przedziwną fanfarę pozostałych smoków.
— Mnementh ją złapał! — wykrzyknął spiżowy jeździec, uśmiechając się radośnie i zszedł po schodach w ciemność głównego dziedzińca.
Robinton dojrzał jedynie potężne cielsko spiżowego smoka, który niezgrabnie przysiadał na tylnych łapach, trzepocąc skrzydłami, by zachować równowagę. Mnementh delikatnie postawił dziewczynę na ziemi i złożył łapy tak, że pazurami zamknął ją jak w klatce. Harfiarz dostrzegł, że Lessa zwróciła twarz w stronę kołyszącego się nad nią, klinowatego smoczego łba.
Ani trochę się nie boi, pomyślał Mistrz i rozsądnie pozwolił F’larowi samemu porozmawiać z pojmaną Władczynią Ruathy.
Dwie kromki chleba nie wystarczyły, by zaspokoić pusty żołądek. Po raz kolejny apetyt wziął górę nad harfiarską ciekawością. Na pewno z pieczystego da się wykroić kilka kawałków… zamierzał je zjeść, zanim spotka go śmierć głodowa. Poza tym lepiej, by F’lar od razu sam się nauczył, jak ma postępować z dziewczyną, zanim Lessa Naznaczy królową. Uśmiechnął się do siebie. Miał wrażenie, że młody spiżowy jeździec podoła temu zadaniu.
Rzeczywiście znalazł kilka jadalnych, choć twardych kawałków mięsa, nawet sporo, podzielił się więc nimi z Łapsem i Smykiem, który zszedł z wieży bębnów.
— Dobra robota — pochwalił go z pełnymi ustami mięsa, które z trudem dawało się przeżuć.
— Gdzie się chowałeś, Mistrzu Robintonie? — spytał Smyk, biorąc podane mu na nożu kawałki pieczeni.
— W dzień wśród służących, potem przebrałem się za żołnierza — westchnął Robinton. — Do tej pory nie do końca rozumiałem, co to znaczy „służący”. Nigdy więcej nie wejdę w tę rolę, zapewniam was.
Łaps i Smyk z trudem pohamowali śmiech na widok tak gwałtownej reakcji.
— Dobrze wam się śmiać. Jesteście do tego przyzwyczajeni — dodał Robinton i wynalazł kolejny niezbyt przypalony kawałek pieczeni.
Nagle zaalarmował ich wrzask zwierzęcia. Pobiegli ku drzwiom. Rozległ się krzyk Lessy:
— Nie zabijaj! Nie zabijaj! — Wybiegli na dziedziniec. F’lar leżał na kamieniach, bez wątpienia przewrócony przez wher–stróża. Widzieli, jak zwierzę po raz drugi rzuca się do ataku na leżącego jeźdźca. Ale Mnementh już zamachnął się wielką głową, by wyrzucić bestię w powietrze. Na okrzyk Lessy wher–stróż, by nie uderzyć F’lara, wywinął w powietrzu nieprawdopodobne salto i ciężko upadł na ziemię. Wszyscy usłyszeli tępy trzask, gdy siła uderzenia złamała mu kręgosłup. Zanim F’lar zdążył wstać, zrozpaczona Lessa już tuliła w objęciach szkaradny łeb bestii.
— On naprawdę tylko mnie bronił — powiedziała łamiącym się głosem. — Jemu jednemu mogłam zaufać. To mój jedyny przyjaciel.
Robinton zobaczył, że F’lar niezgrabnie poklepuje dziewczynę po ramieniu. Spiżowy jeździec będzie się musiał jeszcze wiele nauczyć… ale ta jego niezdarność chwytała za serce.
— Prawdziwie wierny przyjaciel — powiedział F’lar. Blask w zielonozłotych oczach whera zblakł i zniknął.
Wszystkie smoki wydały niesamowity, ledwie słyszalny lament, od którego włosy powstały na głowie; obwieszczały w ten sposób, że odszedł jeden z ich współbraci.
— Był tylko wher–stróżem — szepnęła Lessa, wyraźnie zdziwiona tym hołdem.
— Smoki oddają hołd, komu chcą — odpowiedział sucho F’lar.
Lessa przez długą chwilę wpatrywała się w odrażający łeb zwierzęcia. Złożyła go na kamieniach i pogładziła przycięte skrzydła. Potem szybkimi ruchami palców rozpięła ciężką sprzączkę, zdjęła metalową obrożę z szyi zwierzęcia i odrzuciła ją precz.
Wstała płynnym ruchem i zdecydowanym krokiem podeszła do Mnementha, ani razu nie oglądając się na Warownię.
A więc, pomyślał Robinton, F’larowi udało się namówić ją, by opuściła Ruathę i została Władczynią Weyru. Nie zdziwiło to Harfiarza, choć był ciekaw, co jeździec jej powiedział — albo co zrobił — by przekonać ją do opuszczenia ukochanej Warowni.
F’nor, C’gan i czterej inni jeźdźcy pozostali na schodach, podczas gdy ich towarzysze zawołali swoje smoki i poszli do nich na dziedziniec.
— Trzeba wezwać Lytola z Wysokich Rubieży — powiedział F’nor do jednego z jeźdźców, który właśnie wsiadał na smoka. — Będzie tu zarządzał.
— Doskonały pomysł — stwierdził Robinton.
— A kimże ty jesteś? — spytał F’nor bez urazy, choć nie uszło jego uwagi, że Robinton ma na sobie mundur żołnierzy Faksa.
C’gan zachichotał.
— To Mistrz Harfiarzy Pernu, F’norze — wyjaśnił i zwrócił się do Robintona. — Zdawało mi się, że to ty stoisz na straży przy ścianie, ale mało co było widać w tym świetle, a poza tym nie sądziłem, by udało ci się jakoś zakraść do Ruathy.
F’nor przyglądał się Robintonowi z rosnącym szacunkiem i zainteresowaniem. W tym czasie Mnementh wystartował i wzniósł się ponad dziedziniec, a wkrótce po nim ruszyły inne smoki.
— A co, myślałeś, że przepuszczą taką zabawę jak dzisiejsza? — spytał Robinton. Potem spojrzał ponad nimi, w stronę zastawionych w Sali stołów i spytał żałośnie:
— Jak myślicie, znalazłoby się tu jakieś przyzwoite winko?
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle, jestem wdzięczna bardzo wielu osobom za pomoc i wkład w napisanie tej książki. Na poczesnym miejscu wypada wymienić Mistrza Robintona, znanego także jako Frederic H. Robinson, który wielce się zasmucił na wieść, że tak nagle zakończyłam jego żywot. Nie zdziwiłabym się, gdyby chodziło tu o tenora, ale to niesłychane, by baryton upominał się o dodatkowe wyjście na scenę. Poproszono mnie jednak — poprzez fantastyczną stronę WWW wydawnictwa Del Rey — bym udzieliła wyjaśnień w kilku sprawach, które nie wyszły na światło dzienne w historii Pernu przed okresem, o którym opowiada tom W pogoni za smokiem. Ponieważ Robinton w pięknym stylu przyłożył do tych wydarzeń swoją perneńską dłoń, wypada o wszystkim opowiedzieć z jego punktu widzenia.
Chciałabym podziękować doktorowi Willowi Chłosta ze szpitala St Mary w New Haven za ocenę fragmentów traktujących o medycynie i zszywaniu ran.
Tym razem moja wdzięczność dla Marilyn i Harry’ego Alm, którzy pierwsi przeczytali tę książkę, jest bezgraniczna, gdyż kilka razy uratowali mnie przed niekonsekwencjami i niezgodnościami. Ich wiedza o Pernie jest bardzo głęboka, a pamięć nieraz bywa lepsza niż moja. Dziękuję również mojej córce, Georgeanne Kennedy, że przeczytała dwie wersje po korekcie w cztery dni: cóż za dowód prawdziwej miłości!
Przede wszystkim jednak jestem wdzięczna Tany Opland i Michaelowi Freemanowi za ich nieoceniony wkład od strony muzycznej. Gdy poprosiłam, by dostarczyli mi kilka wczesnych utworów skomponowanych przez Robintona, nie wiedziałam, że Tanya zawsze chciała być Robintonem, od dnia, gdy po raz pierwszy spotkałyśmy się w Fairbanks na Alasce. Mikę już przedtem napisał dla mnie melodię „Panią Smoków”, więc włączenie go do pracy było sprawą oczywistą.
Chciałam także podziękować moim licznym korespondentom z poczty elektronicznej w styczniu i lutym, których imiona pomogły mi w wynajdywaniu imion dla postaci z tej książki.