LARRY McMURTRY
WSZYSTKO DLA
BILLY’EGO
WARSZAWA 1993
Przełożył Tadeusz Szafrański
Tytuł oryginału angielskiego ANYTHING FOR BILLY
Copyright © 1988 by Larry McMurtry
All rights reserved
Projekt okładki
IRENA ŁAKOMIEC-KAMIŃSKA
Studio „P”
Dyrektor Artystyczny
ANDRZEJ PĄGOWSKI
Copyright ©1993 by Wydawnictwo Wojciech. Pogonowski
Wydawnictwo Wojciech Pogonowski
00-896 Warszawa,
ul. Ogrodowa 28/30
Warszawa 1993.
Wydanie I
Druk i oprawa
Zakłady Graficzne w Gdańsku
ul. Trzy Lipy 3
Printed in Poland
Dla Margaret Ellen Slack
i pamięci Dorothei Oppenheimer
Kwiat pamięci nigdy nie więdnie
Książka ta jest utworem powieściowym. Nazwiska, postaci, miejsca i epizody są albo wytworem wyobraźni autora, albo pełnią rolę fikcji. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejscowości czy osób, żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.
SMUTEK KAMERDYNERA
1.
Po raz pierwszy zobaczyłem Billy'ego, gdy wyłaniał się z mgły.
Miał w obu rękach pistolety i wyraz przerażenia na surowej, młodej twarzy. Mgła nadpłynęła z równin wczesnym rankiem i zatrzymała się nad Hidden Mountains, w kraju Brudnych Apaczów, który łowcy bizonów nazywają Mescalero.
Była to gęsta mgła, za której sprawą schodzenie w dół stało się dosyć ryzykowne. Znalazłszy odpowiednie miejsce na skale, czekałem, aż chmura odpłynie gdzie indziej. Prawdopodobnie Billy'emu wydałem się równie przerażony jak on mnie ‒ mój muł był zdyszany, broń nie naładowana, czułem ucisk w uszach i niepokoiła mnie perspektywa natknięcia się na jakiegoś Brudnego Apacza. Chciałem, by mgła opuściła już to miejsce, w chwilę potem jednak byłem zadowolony, że jeszcze tu jest.
Wydawało mi się, że Billy poczuł ulgę, gdy mnie zobaczył. Sądzę, że jego pierwszą myślą było ukraść mi muła ‒ tylko to miało jakiś sens.
‒ Ten muł nie zajdzie daleko ‒ poinformowałem go, mając nadzieję udaremnić ten zamysł, chociaż gdyby skierował na mnie jeden z pistoletów, natychmiast oddałbym mu wodze.
Billy posłał mi szeroki szczerbaty uśmiech. Nie dałbym mu wówczas więcej niż siedemnaście lat; a jak na ten wiek był niski. Prawdę powiedziawszy był wzrostu niemal karła i brzydki jak noc. Miał na
sobie brudny, czarny płaszcz, o trzy numery za duży.
Spojrzał na moją mulicę, Rosy. Nie lubiła wyżyn ani mgieł i była w podłym nastroju.
‒ Apacz zabrałby ci tego muła i zrobił na nim jeszcze pięćdziesiąt mil ‒ zauważył. ‒ Masz szczęście, że nie jestem Apaczem.
‒ Gdybyś nim był, zaproponowałbym ci muła i stulił ogon pod siebie ‒ powiedziałem.
Wsunął jeden z pistoletów do starego olstra, a drugi do kieszeni czarnego płaszcza.
‒ Jest tu gdzieś Joe Ślicznotka ‒ powiedział. ‒ Z pewnością pokaże się tu zaraz z moim koniem, to do niego podobne.
‒ Jestem Ben Sippy ‒ oznajmiłem, pomyślawszy, że nadszedł już czas, byśmy się sobie przedstawili. Wstałem i wyciągnąłem do niego rękę.
Billy nie podał mi swojej, tylko ponownie wykrzywił twarz w grymasie uśmiechu. Oba przednie zęby wystawały mu do przodu i były poszczerbione.
‒ Cześć, panie Sippy, czy jest pan z Missisipi? ‒ zapytał i wybuchnął śmiechem. W owych czasach Billy zawsze bawił się swymi powiedzeniami. Gdy się tak śmiał z powodu jakiegoś własnego kawału, trudno było go nie lubić ‒ był wówczas radosny jak wygrywające dziecko.
Teraz jednak, gdy myślę o Billym Bone, chichoczącym z któregoś ze swych dowcipasów, oczy zachodzą mi łzami ‒ winien temu najpewniej mój sentymentalizm. Był jednak czas, gdy zrobiłbym dla Billy'ego wszystko.
‒ Nie, jestem z Filadelfii ‒ odpowiedziałem. Nie on pierwszy drwił sobie z mojego nazwiska, rymując Missisipi-Sippy.
‒ Jestem Billy Bone ‒ powiedział z groźnym błyskiem w oczach.
Sądzę, że musiałem się wzdrygnąć czy coś w tym rodzaju, ponieważ owa groza natychmiast ustąpiła i Billy znów ledwie mógł powstrzymać się od śmiechu. Nie uważam się za komika, ale z jakichś powodów Billy'emu zawsze trudno było zachować w mym towarzystwie powagę.
‒ Wygląda na to, że pan o mnie słyszał, panie Sippy ‒ zauważył.
Oczywiście wiedział doskonale, że o nim słyszałem, słyszał o nim każdy człowiek na Zachodzie i wielu ludzi w innych częściach świata. Wątpię, czy jakikolwiek inny rewolwerowiec mógł mu dorównać sławą od czasu, gdy przed dwoma laty, w południowej Dakocie, dał się zabić Dziki Bill Hickok. Ale spojrzawszy na niego, spróbowałem się odprężyć.
‒ Ach, tak, jesteś sławny ‒ powiedziałem. ‒ Mówią o tobie, że jesteś zimnym mordercą.
‒ Jestem nim, ale zimne mordowanie zaczyna się dopiero w listopadzie ‒ powiedział, chichocząc znowu. ‒ O tej porze roku zajmujemy się przede wszystkim gorącym zabijaniem, panie Sippy.
2.
Później uświadomiłem sobie, że dobrze się stało, iż powiedziałem Billy'emu ten nic nie znaczący, banalny komplement. Gdybym tego nie uczynił, wątpię, czy kiedykolwiek byśmy się zaprzyjaźnili. Prawdę mówiąc, gdybym tego nie zrobił, mógł mnie zastrzelić.
Billy zakładał, że ludzie pamiętają o tym, jaką ma sławę, chociaż ja sam, zapoznawszy się z faktami, wciąż nie mogłem zrozumieć, dlaczego w owym czasie cieszył się już taką reputacją. Słuchając ploteczek w barach, wyrobiłem sobie przekonanie, że zdążył już zabić dziesięciu czy dwunastu białych ludzi oraz mnóstwo Indian i Meksykanów.
Ale gdy go spotkałem, Billy Bone nie zastrzelił jeszcze nikogo. Gdy Billy miał trzynaście lub czternaście lat i zarabiał na życie czyszcząc stoły w jednym z barów, pewien byczek o nazwisku Joe Loxton zelżył go nielitościwie. Joe Loxton popełnił błąd, powalając Billy'ego na ziemię i dusząc go właśnie w chwili, gdy Billy oprawiał wołu i trzymał w ręce rzeźnicki nóż. Kiedy leżeli już na podłodze, nóż
utkwił w brzuchu Joe Loxtona, który w dzień lub dwa później zmarł.
‒ To był czysty przypadek ‒ powiedział Billy. ‒ Chociaż gdybym miał czas pomyśleć, i tak dźgnąłbym tego zasrańca.
Billy na pewno nie był potulnym chłopcem. Rzeczywiście był porywczy. W jego przypadku sława wyprzedziła gwałt.
Przez chwilę poczułem się dosyć dziwnie. Znajdowałem się w gęstej mgle na Hidden Mountains tylko z mułem, w towarzystwie wzbudzającego największy lęk na Zachodzie młodego uzbrojonego bandyty, który drwił sobie z mojego nazwiska. Nie wydarzyło się nic nieprzyjaznego, ale w niektórych sytuacjach tylko mały krok dzieli to, co nieprzyjazne, od tego, co śmiertelne, a w owych czasach w Nowym Meksyku robiono często taki mały krok.
Wyczerpaliśmy tych kilka tematów do konwersacji, które mieliśmy na podorędziu, i po prostu staliśmy naprzeciw siebie. Billy przestał chichotać i wyglądał kiepsko.
‒ Na tych wysokościach zawsze boli mnie głowa ‒ powiedział.
Miałem ze sobą jakieś lekarstwo, które pomaga na wszystko; ale zanim mogłem zaproponować coś Billy'emu, moja mulica, Rosy, podniosła głowę i głośno zarżała.
Byłem przerażony. Teraz wszystko, co pozostawało do zrobienia Brudnym Apaczom, to najechać na nas i zrobić z nami porządek, chyba że Billy Bone zdążyłby ich wszystkich wystrzelać.
Ale Billy nie wyciągnął nawet swego pistoletu ‒ po prostu sprawiał wrażenie poirytowanego.
W chwilę później wynurzył się z chmury Joe Ślicznotka; jechał na koniu, a obok prowadził drugiego.
‒ Proszę! Powiedziałem, że to do niego podobne! ‒ stwierdził Billy.
Joe podjechał i podał mu wodze, ale Billy nawet na niego nie spojrzał.
‒ To musi być nudne, tak wszystko umieć ‒ powiedział tonem, w którym nie było wdzięczności. ‒ Czy oskalpowałeś wszystkich Indian, gdy ratowałeś te koniki? ‒ zapytał tym samym rozdrażnionym tonem.
‒ Nie ‒ odpowiedział Joe Ślicznotka. ‒ Po prostu wśliznąłem się i wykradłem nasze konie w czasie, gdy poszli sobie srać.
‒ Myślałem, że ci cholerni Apacze potrafią pilnować swoich spraw! ‒ powiedział Billy ostro. Wydawało się, że sam wprowadza się w stan gniewu tylko dlatego, że to nie on, lecz jego przyjaciel odzyskał konie.
Ale Joe Ślicznotka, człowiek spokojny, jeżeli tacy w ogóle istnieją, nie dał się wytrącić z równowagi.
‒ Nie dało się wcześniej ‒ powiedział. ‒ Może skoczymy do Greasy Corners?
‒ W tej mgle? ‒ zapytał Billy. ‒ Nie mogłem odnaleźć własnej kieszeni, a cóż dopiero Greasy Corners.
‒ Przypuszczam, że nawet we mgle potrafię odnaleźć drogę w dół ‒ powiedział Joe Ślicznotka.
Przezwyciężywszy zły nastrój, Billy westchnął i z wysiłkiem dosiadł konia, długonogiego karosza, wysokiego co najmniej na siedemnaście dłoni.
‒ Panowie, czy nie mógłbym jechać z wami, dopóki nie wydostaniemy się z tych gór? ‒ zapytałem widząc, że mają zamiar odjechać i bez żadnych ceregieli pozostawić mnie samego.
Spojrzeli na mnie. Joe Ślicznotka był przystojnym młodym mężczyzną z pięknymi wąsami. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia jeden albo dwadzieścia dwa lata i miał więcej pewności siebie, niż Billy Bone kiedykolwiek.
‒ Nie mam amunicji, zabłądziłem i nie czuję się dobrze na tej wysokości ‒ powiedziałem, zdając sobie sprawę, że nie brzmi to przekonująco.
Ale moje słowa odniosły dobry skutek: wprawiły Billy'ego w lepszy humor.
‒ Ten stary będzie nam tylko zawadzał, ale weźmy go ze sobą ‒ powiedział. ‒ Pokażemy mu coś zabawnego.
Joe Ślicznotka sprawiał wrażenie zdziwionego.
‒ Jak on się nazywa? ‒ zapytał, przyglądając mi się uważnie.
‒ Nazywa się Sippy, ale nie jest z Missisipi ‒ odpowiedział Billy i roześmiał się jeszcze głośniej niż za pierwszym razem, gdy powiedział ten dowcip.
Śmiał się jeszcze wtedy, gdy zaczęliśmy zjeżdżać już w dół.
3.
Nie zwracając uwagi na mgłę, Joe Ślicznotka nadał ostre tempo. Rosy nie była tym zachwycona, ale zmęczona już tym sam na sam ze mną, robiła wszystko, co w jej mocy, by ‒ ze względów towarzyskich ‒ dotrzymać koniom kroku. Karosz Billy'ego był tak wysoki, że jechało się za nim jak za żyrafą.
Myślę, że Billy nie przepadał za konną jazdą. Jego sława zrodziła się wprawdzie na prowincji, ale według mnie wyglądał na miejskiego chłopca ‒ i faktycznie urodził się na Bowery Street w Nowym Jorku, a na Zachodzie znalazł się jako małe dziecko. Mimo to coś z Bowery Street do niego przylgnęło.
Po godzinnej jeździe był wystarczająco znudzony, by zwolnić i uciąć sobie ze mną rozmówkę.
‒ Połamiemy sobie karki, jak w takiej mgle będziemy starali się dotrzymać kroku Joe Ślicznotce ‒ zauważył z rozdrażnieniem.
W końcu znaleźliśmy się poniżej chmury i zobaczyliśmy rozciągającą się przed nami wielką równinę. W południe znajdowaliśmy się już spory kawałek od Sierra Oscura, ale Joe Ślicznotka najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru zatrzymać się na lunch. Zauważyłem, że za wszelką cenę pragnie dotrzeć do celu podróży.
Zaproponowałem Billy'emu, byśmy się zatrzymali i spróbowali coś przekąsić w Tullarosa, ale Billy natychmiast zaprotestował.
‒ W Tullarosa jest zbyt wielu niemiłych sukinsynów ‒ powiedział.
Po południu zaczęła ogarniać mnie rozpacz. Miejsce naszego przeznaczenia, Greasy Corners, znałem tylko ze słyszenia. Podobno było jaskinią prostytutek i rzezimieszków, ale nie to mnie niepokoiło. Większość ówczesnych osiedli była jaskiniami prostytutek i rzezimieszków.
Miałem nadzieję, że któreś z nich będzie trochę bliżej. Greasy Corners leżało gdzieś nad Rio Pecos ‒ co najmniej sto pięćdziesiąt mil od miejsca, w którym znaleźliśmy się na równinie. Znałem
wystarczająco dobrze Rosy, by wiedzieć, że nie zaakceptuje takiego tempa przez sto pięćdziesiąt mil. Była bardzo narowista. Nie miałem ochoty zostać na tych bezkresnych pustkowiach z mulicą, której zamarzy się natychmiastowy pobyt w stajni.
Prócz tego przymierałem głodem. Po południu zacząłem zeskrobywać małe kawałki skóry z siodła, byleby mieć coś w ustach.
Billy Bone również wyglądał na wygłodniałego.
‒ Czy nie ma pan przypadkiem biskwita, panie Sippy? ‒ zapytał w pewnej chwili.
Potrząsnąłem głową.
‒ Czy myślisz, że twój przyjaciel ma zamiar zatrzymać się na kolację? ‒ zapytałem.
‒ Nie, a gdybyśmy się nawet zatrzymali, nie wiem, czy mielibyśmy coś do zjedzenia ‒ odpowiedział. ‒ Boli mnie głowa ‒ dodał smutno. ‒ Jeżeli nie ma pan biskwita, to może ma pan przynajmniej jakąś pigułkę?
Rzeczywiście miałem całą buteleczkę pigułek. Kupiłem je przed kilkoma miesiącami w Galveston i całkiem o nich zapomniałem. Były to pigułki na wszystko, wielkości kulek do gry, i miały w gwarantowany sposób leczyć wiele różnych chorób. Wydobyłem je z czeluści sakwy i podałem garść Billy'emu.
‒ Zjedzmy je ‒ powiedziałem. ‒ To takie pigułki na wszystko. Lepsze to niż umieranie z głodu.
Billy nie nie powiedział, ale spojrzał na mnie trochę pytająco, a trochę z wdzięcznością. I chyba podzielenie się z nim pigułkami z Galveston przypieczętowało naszą przyjaźń.
Jechaliśmy równiną, żując wielkie piguły. Gdy Billy zjadł około trzydziestu, zrobił się bardzo wesoły.
‒ Jeszcze nabiorę takiej formy, że spadnę z konia ‒ powiedział, ale zanim mógł wpaść w jeszcze lepszy humor, zobaczyliśmy, jak Joe Ślicznotka ugania się w te i we w te po prerii, wywijając lassem.
‒ Kuraki preriowe ‒ powiedział Billy. ‒ Bardzo dobrze je łapie. Po prostu lassem powala je na ziemię.
Widać, pan Ślicznotka nareszcie pomyślał o swym żołądku. Tego
wieczoru ucztowaliśmy, zjadając cztery tłuste kuraki, i wyglądało, że to koniec naszych kłopotów. Wielkie piguły wytworzyły w naszych, Billy'ego i moim, żołądkach jakąś gazową mieszaninę, tak że nieustannie się nam odbijało, na co Joe Ślicznotka, człowiek niezawodnie uprzejmy, starał się nie zwracać najmniejszej uwagi. Billy chętnie przedłużał czkanie, tak jak to robią dzieci, a niektóre z lepszych jego numerów podrywały konie do biegu. Gdy tak ogryzaliśmy kości kuraków, Joe Ślicznotka nagle spojrzał na mnie i uśmiechnął się ‒ pierwszy raz odkąd się poznaliśmy.
‒ Wiem, kim pan jest, panie Sippy ‒ powiedział. ‒ Tym Jankesem, który nie umie napadać na pociągi.
‒ Hej! ‒ powiedział Billy. ‒ To pan jest t y m Sippy?
Musiałem się przyznać. Moja własna niewielka sława znów mnie doścignęła.
4.
Gdy postanowiłem spróbować nowego na Zachodzie sportu, którym było napadanie na pociągi, byłem przekonany, że pociągi w Nowym Meksyku okażą się trochę bardziej skłonne do współdziałania. Na Wschodzie pociąg zatrzymuje się co kilka mil, by pozwolić wsiąść i wysiąść ludziom posiadającym bilety, a to podsunęło mi myśl, że jak pokażę się przy torach zaopatrzony w odpowiednie żelastwo, pociąg się zatrzyma i pozwoli się obrabować.
Na Wschodzie, gdzie pociągi są ucywilizowane, taki sposób podejścia mógłby okazać się skuteczny, ale na terytorium Nowego Meksyku było równie trudno pokierować pociągami jak czymkolwiek innym. Gdy stałem przy torach za kopalniami Fort Stenton i starałem się zatrzymać pociąg ze złotem, musiałem zeskoczyć z nasypu, by uniknąć przejechania. Stałem pośrodku torów i strzelałem z pistoletu, ale pociąg jechał na mnie jak gdyby nigdy nic.
Następnym razem postanowiłem spróbować na równym gruncie, a nie brakowało ich we wschodniej części Nowego Meksyku. Wybrałem sobie pociąg i kłusowałem na Rosy obok lokomotywy, strzelając kilka razy z pistoletu i wyobrażając sobie, że maszynista domyśli się, iż ma nastąpić rabunek, i zatrzyma pociąg. Oczywiście strzelałem w powietrze ‒ nie chciałem nikogo zranić.
Ale maszynista śmiał się tylko i machał do mnie czapką, jadąc dalej. Może były to jego urodziny i myślał, że strzelam tak na wiwat, a może urodziło mu się dziecko i sądził, że chcę mu pogratulować ‒ nigdy się tego nie dowiem.
Ale ja się tak łatwo nie poddaję. Pędziłem przez kilka mil obok pociągu, myśląc, że prędzej czy później maszynista zorientuję się, że mam poważne zamiary. Wystrzeliłem ze dwadzieścia czy trzydzieści razy w powietrze, ale później, starając się naładować pistolet, upuściłem go. Maszynista przez cały czas miał wspaniały humor ‒ co rusz powiewał do mnie czapką i włączał gwizdek.
Ten jego szampański humor drażnił mnie trochę. Byłem gotów polować na ten cholerny pociąg przez całą drogę aż do Kansas City, ale Rosy miała inne plany. Po sześciu czy siedmiu milach doszła do wniosku, że cała sprawa jest śmieszna, i znarowiła się w sposób wręcz pokazowy. Stanęła i przez trzy godziny nie drgnął jej ani jeden muskuł. Gdybym miał pędzel i sztalugi, mógłbym namalować jej portret. Moje groźby nie czyniły na niej najmniejszego wrażenia, a moje pochlebstwa nie mogły jej przekupić. Gdy postanowiła wreszcie iść dalej, było ciemno, choć oko wykol. Oczywiście nigdy nie odnalazłem już mego pistoletu.
Następnego dnia, jadąc wzdłuż torów prowadzących do Las Cruces ‒ było to jedyne miejsce w południowym Nowym Meksyku, w którym znajdował się przyzwoity hotel, a byłem w nastroju wskazującym na konieczność kilkudniowego pobytu w przyzwoitym hotelu ‒ natknąłem się na trzech pracujących przy torach Meksykan. Przyjechali tu gdzieś z daleka na drezynie. Byłem pewien, że mogę na nich napaść ‒ wciąż miałem swój winczester i dwa małe pistolety. Byłby to też rodzaj napadu na pociąg; mógłbym przynajmniej czymś się pochwalić po trzech tygodniach poszukiwań.
Ale byłem głodny i załamany, skończyło się więc tym, że dałem im pięćdziesiąt centów, by mogli sobie kupić kilka placków kukurydzianych. Zamiast ich obrabować, zapewniłem im fortunę, wkrótce bowiem spakowali narzędzia i udali się do miasta, by wydać te pięćdziesiąt centów.
Ogarnęło mnie przygnębienie. Nie mogłem zrozumieć, skąd moje przekonanie, że mógłbym napadać na pociągi czy dokonywać jakichś nocnych rozbojów. To nie było w moim stylu.
Powiedziałem to Billy'emu Bone i Joe Ślicznotce, gdy skończyłem już wyjaśniać im ‒ najlepiej jak tylko potrafiłem ‒ jaki błąd popełniłem podczas napadania na pociągi.
Billy uznał, że opowieść o tym, jak Rosy i ja ścigaliśmy pociąg, to najzabawniejsza historia, jaką słyszał w swym życiu. Ze śmiechu niemal tarzał się na swym kocu. Nawet Joe Ślicznotka, który nie był tak nieopanowanie wesoły, parę razy parsknął śmiechem.
‒ Jeżeli chcesz zatrzymać pociąg, powinieneś, pędząc za nim, strzelać do konduktora ‒ wyjaśnił Billy, gdy się już opanował.
‒ Nie musisz nawet go zabijać; jeśli tylko go lekko zranisz, zwykle pociąga za hamulec. Ale my z Joe nie chodzimy na rozbój ‒ dodał.
Joe Ślicznotka popatrzył na mnie w zamyśleniu. Wspaniale upiekł kuraki, dodał nawet soli i pieprzu, które woził ze sobą w sakwie.
‒ Sprawia pan wrażenie stęsknionego za domem, panie Sippy ‒ powiedział.
‒ Ach, dlatego coś cię do niego ciągnie ‒ zauważył Billy. ‒ Myślisz, że on tak samo tęskni za domem jak ty.
Sądzę, że Billy miał rację. Gdy bowiem siedzieliśmy przy słabym blasku ognia, na równinie tak bezkresnej, że trudno byłoby nawet wyobrazić sobie, że się gdzieś kończy, pod niebem przeogromnym jak czas, to miejsce musiało napawać tęsknotą za domem, jeżeli się kiedykolwiek miało dom. Joe Ślicznotka i ja mieliśmy domy, ale pojęcie to niewiele znaczyło dla takiego sieroty jak Billy Bone.
‒ Miałeś przecież matkę ‒ powiedział łagodnie Joe. ‒ Mówiłeś mi, że ją pamiętasz.
Jeszcze wiele razy miałem usłyszeć, jak Joe Ślicznotka stara się przekonać Billy'ego, że miał takie życie jak inni.
‒ Ach, pamiętam ją, Joe ‒ mówił spokojnie Billy. ‒ Czasem brała mnie pomiędzy kolana i iskała mnie. Doskonale to pamiętam.
Joe Ślicznotka znów na mnie spojrzał. Chyba obaj żałowaliśmy, iż temat matki w ogóle został poruszony.
‒ Co właściwie pana tu sprowadziło, panie Sippy? ‒ zapytał, jakby chciał uniknąć tamtych bolesnych spraw.
‒ Groszowe powieści ‒ odpowiedziałem i było to świętą prawdą.
Zarówno Billy, jak i Joe mieli zakłopotane miny. Przez chwilę poczułem się zmieszany. Nigdy bym się nie spodziewał, że znajdę się w towarzystwie dwóch ludzi, którzy nie przeczytali żadnej groszowej powieści, a właściwie więcej: takich, którzy w ogóle nie umieli czytać. Żaden z nich nie mógłby nigdy przeczytać którejś z setek opowieści, jakie dziennikarze wkrótce mieli wypisywać na ich temat w gazetach.
Tak więc jeżeli Zachód nauczył mnie czegokolwiek, to przede wszystkim tego, że są różne rodzaje wykształcenia.
Mimo męczącego dnia nikomu z nas nie chciało się spać. Ponieważ wydawało mi się, że zarówno Billy, jak i Joe są nastawieni na słuchanie, opowiadałem im, podczas gdy ogień parskał iskrami, i później, gdy ogień zgasł, pod niebem pocętkowanym gwiazdami, starając się im wyjaśnić, dlaczego porzuciłem bezpieczne życie w Filadelfii, by stać się pośmiewiskiem w Nowym Meksyku.
5.
Niestety, prawda jest taka, że gdybym nie natknął się przypadkowo w stoisku z cygarami na ową pierwszą groszową powieść ‒ była to Nelly Huragan, królowa siodła i lassa ‒ nigdy nie stałbym się pewnie aktorem w tej szalonej grze. Prowadziłbym dalej wygodne życie w Filadelfii i nie cierpiałbym gorzej, niż może cierpieć człowiek, który
ma dziewięć córek i pozbawioną złudzeń żonę.
Wątpię, czy zdarzył się kiedykolwiek przypadek większego szaleństwa czytania groszowych powieści niż mój. Początkowo czytałem je, później próbowałem pisać. Gorączka, jaka mnie ogarnęła, była czymś w rodzaju umysłowej malarii. Jeszcze teraz, gdy wszystkich postaci z tej opowieści dawno już nie ma ‒ chyba że jeszcze gdzieś żyje, w swym mrocznym kraju, nad Rzeką Dusz, Krwawe Pióro albo Katie Garza przygotowuje rewolucję w Patagonii lub gdzie indziej ‒ czasami ta dawna gorączka znów się we mnie rozpala.
Dziś, gdy o tym myślę, wydaje mi się zdumiewające, że taka nic nie znacząca groszowa powieść jak Nelly Huragan mogła tak odmienić życie człowieka. A jednak odmieniła. Gdyby nie ona, nigdy nie poznałbym ani Billy'ego Bone, ani Willa Isinglassa, ani ogromnego Mesty-Woolaha, mordującego na jego rozkaz. Moja stopa nie stanęłaby nigdy w Greasy Corners, nie zawarłbym też znajomości z Des Montaignesem i Tullym Roebuckiem. Nie zbierałbym kwiatów na prerii ze wspaniałą Lady Snow i nie jechałbym na koniu z nieulękłą Kateriną Garza. Ktoś inny, a nie ja, pokryłby darnią grób Joe Ślicznotki, Dixona Prostaczka, Szczęśliwego Jacka Marco i wielu innych fajnych ludzi, którzy zginęli w wojnie na Szklance Whisky.
Ale Nelly Huragan zawiodła mnie do Mustanga Drozda, a Mustang Drozd do Zalotnicy z Kansas. W ciągu roku napisałem Sandycraw, człowiek z piaskowca ‒ bohater był tak popularny, że prawdopodobnie ktoś gdzieś wciąż jeszcze kopiuje jego przygody. W dniach, w których nie miałem serca do Człowieka z piaskowca, pisałem Orson Oxx, człowiek z żelaza, historię bohatera nie mniej popularnego.
Byłem filadelfijskim dżentelmenem, rozsądnie wypełniającym obowiązki, jakie wynikały z mego pochodzenia; w ciągu paru miesięcy stałem się absolutnym szaleńcem, schodzącym każdego ranka do swych niezliczonych córek, myśląc tylko o prerii.
Naszemu kamerdynerowi poleciłem, by punktualnie o ósmej rano był w miejscowym stoisku z cygarami; o ósmej piętnaście spodziewałemsię go zadyszanego w drzwiach, niosącego najnowsze książki przygodowe. Dzień, w którym nie pojawił się żaden Mustang Drozd czy Saul Sabberday (Szpieg idiota), był ponurym, pustym dniem, w którym nieodmiennie i gwałtownie musiało pojawić się fatalne pijaństwo. Dlaczego ci cholerni pisarze nie piszą szybciej? Czyż nie domyślają się istnienia bolesnych potrzeb, jakie wywołali?
‒ Co to jest kamerdyner? ‒ dopytywał się Billy Bone. Jego krewni przywieźli go na Zachód, do Trinidad w stanie Colorado, jako sześciotygodniowe niemowlę; największe miasta, jakie znał, to tak małe miejscowości jak Santa Fe. Joe Ślicznotka wychowywał się w Teksasie i był nie lepiej poinformowany.
Próbowałem im wyjaśnić, czym są kamerdynerzy ‒ oczywiście byłem wciąż przygnębiony tym, co stało się z naszymi kamerdynerami. Szczególnie Billy był tym zainteresowany i jak każde dziecko zadawał setki pytań.
‒ To trochę jak niewolnik, który nie jest Murzynem ‒ podsumował. ‒ Gdybym ja był kamerdynerem, prawdopodobnie już pierwszego dnia wystrzelałbym całą waszą rodzinę.
‒ Nie sądzę, byś musiał obawiać się, że kiedyś zostaniesz kamerdynerem ‒ zapewniłem go.
‒ Nigdy nie wiadomo ‒ wtrącił Joe Ślicznotka. ‒ Po prostu nigdy niczego nie można być pewnym.
Później dowiedziałem się od Billy'ego, że to śmierć młodej żony Joe i ich jednomiesięcznego dziecka napełniła go poczuciem ciągłej niepewności.
6.
Starałem się wytłumaczyć chłopcom, jak bardzo w czasach swego szaleństwa zacząłem nienawidzić pisarzy. Wielokrotnie przeklinałem ich opieszałość i niepunktualność. W końcu, doprowadzony niemal do rozpaczy czteromiesięczną (nigdy nie wyjaśnioną) nieobecnością Poważnego Sama, smutnego człowieka z San Saba, postanowiłem osobiście spowodować jego powrót i dokonałem tego. Nie mogąc kupować książek przygodowych, po prostu musiałem zacząć je pisać ‒ na szali znalazło się ni mniej, ni więcej tylko moje zdrowie psychiczne.
Na szczęście wkrótce zorientowałem się, że potrafię pisać równie szybko jak inni ‒ w gruncie rzeczy dużo szybciej niż próżniak odpowiedzialny za informowanie narodu o losach Mustanga Drozda. Przez pewien czas wędrowałem samotnie, dosyć szczęśliwie, szerokim szlakiem zakreślonym przez moje pióro.
Ale tylko przez pewien czas. Im więcej czytałem i pisałem, tym bardziej płonąłem. Całymi godzinami ‒ przeczytawszy wszystkie dostępne książki przygodowe i napisawszy tyle, że ręka sztywniała,, a w ramieniu odczuwałem kurcze ‒ siedziałem w stanie jak gdyby niespokojnego letargu, patrząc z okna swego gabinetu na znany trawnik przy Chestnut Street i widząc oczyma wyobraźni zgraję wychudzonych postaci pędzących przez bezkresne równiny. Kowboje, Indianie, bizony, dyliżanse miotały się w mej wizji jak liście na wietrze.
W nocy rzucałem się na łóżku i przewracałem z boku na bok, śniąc o Czarnym Nicku, bandycie i rozpustniku z próchniejącymi zębami, którego przygody musiał wymyślać chyba ślimak w ludzkiej skórze, tak wolno trafiały bowiem na półkę z nowościami.
‒ Chyba był podobny do Desa Montaignesa ‒ zauważył Billy, gdy opisałem Czarnego Nicka. A gdy później spotkałem tego starego trapera, musiałem przyznać, że podobieństwo było wręcz uderzające.
Po upływie mniej więcej miesiąca, gdy gorączka osiągnęła swe apogeum, stało się dla mnie oczywiste, że kroczę Ciemnym Szlakiem ku Równinie Obłąkanych ‒ czyli mówiąc mniej kwieciście, ku chorobie umysłowej. Byłem wówczas jednym z najbardziej popularnych autorów groszowych powieści w całym kraju. Orson Oxx przedzierał się przez siedemnastą przygodę, Sandycraw osiągnął już dwudziestą pierwszą. Nie miało to jednak znaczenia, pędziłem bowiem ku
szaleństwu na nieokiełznanym rumaku, jak napisałby autor takich powieści.
‒ Ludzie nie wariują tylko z czytania książek ‒ zauważył sceptycznie Billy. ‒ Pan pewnie był tak czy owak stuknięty, panie Sippy.
7.
W tej sprawie Billy nigdy nie zmienił zdania. Oczywiście miałem w skórzanej torbie przy siodle kilka postrzępionych egzemplarzy Mustanga Drozda i w spokojniejszych chwilach w Greasy Corners, a także wówczas, gdy na nikogo, nie polowaliśmy i nikt na nas nie polował, czytałem je Billy'emu i Joe. Z czasem polubili te powieści i przysłuchiwali się im z uwagą, ostro krytykując błędne osądy impulsywnego Drozda.
Ale Billy nadal był święcie przekonany, że te historyjki ‒ jak je nazywał ‒ nie mogły być przyczyną mego obłędu.
‒ Powiedziałbym raczej, że był pan przytłoczony zbyt wielką liczbą kobiet w domu ‒ stwierdził.
Być może tak było, w każdym razie tym, co sprowadziło mnie na ziemię, stała się nagła śmierć naszego kamerdynera, którego nazwisko ‒ jak się później dowiedziałem ‒ brzmiało Chittim. Nigdy nie wiedziałem, jak się nazywał, i musiałem prosić Dorę, by dowiedziała się od kucharki, która poinformowała nas, że nazywał się J.M. Chittim.
Biedny Chittim zmarł nagle pewnego ranka, gdy wracał ze stoiska z cygarami. Czekając, aż przyślą furgon z kostnicy, mogłem dokładnie obejrzeć jego zwłoki i ku memu zdumieniu stwierdziłem, że był chudy jak szczapa. Czułem się po prostu zaskoczony! Byłem pewien, że Chittim był tłusty ‒ a przynajmniej bardzo zażywny ‒ gdy ja i Dora angażowaliśmy go przed mniej więcej dwudziestu laty.
Byliśmy wówczas świeżo zaślubieni i chyba szczęśliwi. W dniu
ślubu nie zwraca sie zbyt wielkiej uwagi na kamerdynera, chociaż pamiętam, że moja straszliwa teściowa, która miała ciężką rękę dla służby, odradzała nam go ze względu na jego brak doświadczenia. W owym czasie młody Chittim zaledwie skończył dwadzieścia lat i jestem zupełnie pewien, że był jednak zażywny.
Ale umarł chudy jak szczapa. Ta śmierć była dla mnie wstrząsem i obawiam się, że przez kilka dni myślałem o J.M. Chittimie więcej, niż przez ponad dwadzieścia lat, gdy wiernie mi służył.
‒ Świadczy to o tym, że już wówczas byłeś stuknięty ‒ powiedział Billy. ‒ Nie ma sensu myśleć o ludziach zmarłych. Oni odeszli. Jeżeli pozwolisz tak bujać swym myślom, ktoś, kto jeszcze nie umarł, zakradnie się z tyłu i buchnie ci portfel.
Billy chciał, by wszyscy wiedzieli, że jest człowiekiem praktycznym, dbającym o swe interesy. Nie lubił, by mu przypominano, że w rzeczywistości jest bardzo przesądny.
‒ Nikt ci tak niedawno nie umarł, Billy ‒ zauważył Joe Ślicznotka ze smutkiem w głosie. Strugał kijek, którym co pewien czas podrzucał nie dopalone kawałki drewna. ‒ Do tych, którzy niedawno zmarli, myśl jakby przywiera ‒ dodał Joe, myśląc o swym dziecku i młodej żonie, Nellie; wspomnienie ich śmierci było na pewno zbyt świeże, by Joe mógł się od niego oderwać.
Billy tego nie skomentował. Zdolności Joe mogły go nieco irytować, ale zazwyczaj odnosił się z szacunkiem do tego, co mówił jego starszy przyjaciel.
Zapatrzyliśmy się na połyskujące jasnym płomieniem drewienka w ognisku.
8.
Jeśli chodzi o J.M. Chittima, doszedłem do smutnego wniosku, że stał się on pierwszym męczennikiem groszowych powieści. Ja mogłem wariować, ale Chittim zmarł ‒ kto wie, czy nie dlatego, że tak
cierpiał wchodząc, być może po raz setny, do mego pokoju i mówiąc: „Nie, proszę pana, jest mi bardzo przykro, ale tego ranka znów nie było nowego Mustanga Drozda”.
Nie potrafię na to odpowiedzieć. Przez pewien czas nie odczuwałem już obłędu, czułem się po prostu winny.
Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro kamerdyner umarł na skutek mojej manii, to i moja rodzina musiała przeżywać równie ciężkie, jeżeli nie śmiertelne, cierpienia.
Nic z tych rzeczy! Jeśli o to chodzi, w całej Filadelfii nie było szczęśliwszej gromadki istot żeńskich jak Dora i dziewczęta mieszkające przy Chestnut Street. Były tu i rozkwitały ‒ niby dziesięć poważnych przeszkód na drodze mej wolności i wyobraźni.
Wliczam w to Dorę, ponieważ między nią a dziewczętami były niewielkie różnice. Można powiedzieć, że były jak dziesięć rzep, całkowicie obojętnych na stan ducha ‒ tym bardziej na uczucia ‒ drogiego, starego tatusia. Starsze dziewczynki zajmowały się przede wszystkim swymi adoratorami i potańcówkami, młodsze ‒ przyjęciami urodzinowymi i konikami pony.
Dziewczęta z rodu Sippy są wspaniałe: lubiane w całym mieście i radosne jak skowronki.
A Dora? Przypuszczam, że Dora była jeszcze szczęśliwsza, jeżeli można być szczęśliwszym niż skowronek. Dora miała Towarzystwo, które dla kobiety z jej skłonnościami było źródłem absolutnej szczęśliwości.
Billy Bone zachowywał się tak, jakby wiedział wszystko na temat Towarzystwa.
‒ Widziałem kiedyś jego fotografię w gazecie ‒ poinformował nas.
Joe Ślicznotka zainteresował się Dorą.
‒ Czy pańska żona zadawała dużo pytań? ‒ dopytywał się.
A czy woda może nie być mokra? ‒ mógłbym odpowiedzieć. Dora nigdy nie przestawała zadawać pytań. Ani trudnych, ani łatwych.
Pamiętam, jak jeszcze bardzo dawno temu zapytała mnie:
‒ Dlaczego leżysz na mnie i dmuchasz mi w twarz?
‒ Ach ‒ powiedziałem i zszedłem z niej. Oczywiście nie wspomniałem o tym chłopcom.
Z biegiem lat Dora zmodyfikowała nieco to pytanie.
‒ Dlaczego jeszcze oddychasz? ‒ zapytała na kilka dni przedtem, nim opuściłem dom.
Powiedziałem o tym Joe i Billy'emu ‒ starałem sie z humorem traktować drobne incydenty życia małżeńskiego ‒ ale Billy aż zapłonął na myśl, że jakakolwiek kobieta mogłaby zadać takie pytanie mężczyźnie.
‒ Czy była brunetką? ‒ zapytał, a gdy potwierdziłem, mówiąc, że Dora miała wspaniałe ciemne włosy, mruknął coś i spojrzał na Joe ‒ najwidoczniej potwierdziłem jakąś jego teorię na temat uporczywego zadawania pytań przez brunetki.
‒ Jeżeli mieli dziewięcioro dzieci, to on naprawdę musiał kochać swoją żonę ‒ powiedział Joe. Billy wciąż wzdragał się na myśl, że żona może pytać swego męża, dlaczego jeszcze oddycha.
‒ Kochać! ‒ powiedział z oburzeniem. ‒ Gdyby jakaś kobieta zapytała mnie, dlaczego jeszcze oddycham, na pewno okazałbym jej miłość. Grzmotnąłbym ją miłośnie dużą deską z łóżka.
9.
Czy kochałem Dorę? Po tylu latach trudno mi powiedzieć. Istnienie dziewięciu córek jest faktem, a jednak nie mogę sobie przypomnieć, by kiedykolwiek było naszym udziałem to, co jakiś szczęśliwszy człowiek nazwałby gorącymi uściskami.
Z pewnością już na początku naszego życia małżeńskiego przestałem dmuchać jej w twarz. Nie oddychałem również w jej sypialni ani w holu do niej prowadzącym, ani nawet na tym piętrze, gdzie znajdowała się jej sypialnia. W rzeczywistości prędzej bym się udusił, niż zaryzykował najmniejsze tchnienie w kierunku Dory. A jednak jakoś, mimo naszego ugrzecznionego wzajemnego unikania się, dziewczynki
przychodziły na świat. Domyślałem się ich pojawienia w chwili, gdy słyszałem dochodzący z pokoju dziecinnego krzyk kolejnego niemowlęcia.
Oczywiście Dora była dobrze wychowaną i zdolną obywatelką Filadelfii, skorą do wykorzystania każdej okazji, ale jeśli chodzi o nasze córeczki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że musiała wykorzystać chwile całkowitej ciemności, gdy byłem pijany lub znajdowałem się pod wpływem narkotyków. Inaczej nie mogę tego wyjaśnić.
Nie było łatwo znaleźć w Filadelfii nowego kamerdynera. Zaciekle walczono o każdego posiadającego odpowiednie kwalifikacje człowieka. W okresie, gdy wciąż odrzucaliśmy niezliczonych nie zadowalających nas kandydatów, musiałem zorganizować pewien system samopomocy, przynajmniej jeżeli chodzi o dostarczanie groszowych powieści.
Wkrótce nabrałem zwyczaju jeżdżenia wczesnym rankiem do śródmieścia i czekania na pociąg z Nowego Jorku. W owych czasach groszowe powieści były przewożone mniej więcej jak siano. Polowałem na wagony towarowe i w chwili, gdy paka z cennymi książeczkami rzucana była na ziemię, już przy niej stałem. Sprzedawcy gazet początkowo nie byli tym zachwyceni, ale jako człowiek zamożny paroma sztukami złota zdołałem przekonać ich, że we własnym interesie powinni mi pozwolić natychmiast pogrzebać w książkach.
‒ Des Montaignes jest taki sam, jeśli chodzi o kurwy ‒ powiedział Billy. Byłem ciekaw, dlaczego ktoś o tak wspaniałym francuskim nazwisku mieszka w Greasy Corners, w Nowym Meksyku. Zapytałem więc o to.
‒ Ponieważ jest to miejsce, gdzie każdy może być dokładnie takim łajdakiem, jakim jest w rzeczywistości ‒ powiedział Billy.
‒ Gdzie indziej zastrzelono by go jak psa ‒ wyjaśnił Joe.
‒ Filadelfia musi być dziwnym miejscem ‒ zauważył Billy. ‒ Nikt by mnie nie zmusił do tego, by wstawać wcześnie tylko po to, by kupować historyjki.
‒ Ciebie w ogóle trudno skłonić do wczesnego wstawania ‒ powiedział Joe. Problem wstawania był między nimi kością niezgody.
‒ Słońce nawet nie wstaje tak wcześnie jak ty, Joe.
‒ Tylko ten ptak, który pierwszy przyleci, znajdzie robaka ‒ zauważył Joe.
‒ Tak, ale komu prócz ptaka zależy na tym cholernym robaku ‒ odpowiedział Billy.
Myślę, że już dosyć nasłuchał sie o życiu w Filadelfii, ponieważ ziewnął jak dziecko, zawinął się w koc i zasnął na długo, zanim skończyłem opowiadać, dlaczego i jak doszło do tego, że siedziałem na skale w Hidden Mountains, gdzie się spotkaliśmy.
10.
Billy miał rację, jeśli chodzi o upodobanie Joe do wczesnego wyruszania w drogę. Gwiazdy jeszcze jasno świeciły ‒ niby opale na tle czarnego aksamitu ‒ gdy usłyszałem, jak rozpala ogień.
Zanim gwiazdy wtopiły się w nadchodzący brzask, Joe zdążył już osiodłać konia. Robił przy tym wiele hałasu, jak gdyby spodziewał się, że usłyszymy go i zrozumiemy to, co trzeba.
Tak, ja zrozumiałem. Poza tym zrobiłem niewielkie postępy w nauce spania na gołej ziemi. Ziemia mogła być wprawdzie moją matką, jak uważali czerwonoskórzy, ale z pewnością nie była materacem. Spędziłem pięćdziesiąt lat śpiąc na piernatach i wysokim łóżku, na którym nie mogło wpełznąć na mnie nic gorszego niż Dora. Tego jednak nie można było powiedzieć o wielkim łożu prerii, zwłaszcza jeżeli pomiędzy nim a mną nie było nic prócz derki.
Usiadłem i przez chwilę wyjmowałem włosy z ust ‒ najwidoczniej wypadały mi z brody. Joe Ślicznotka podał mi w cynowym kubku gorzką kawę.
‒ W podróży nie słodzimy ‒ powiedział usprawiedliwiając się.
Świtało. Niebo ponad nami i trawa miały tę samą barwę szarości.Słychać było skowyt kojotów. Po wschodniej stronie pasło się stado antylop. Kiedy słońce zaczęło wyłaniać się zza horyzontu, przez chwilę miałem wrażenie, że antylopy spacerowały na jego obrzeżach. Było cicho i pięknie.
Nie mam nic przeciwko równinom w ciszy poranka. Dopiero później, gdy na bezkresnych pustkowiach w palącym słońcu pojawia się wiatr, szarpiący każdą rośliną, każdym nasionkiem, czuję się jakby trochę wydany na łup prerii.
Billy leżał na plecach, z otwartymi ustami, pochrapując. Gdy tak spał, wyglądał najwyżej na dwanaście lat. A miał zostać największym mordercą Zachodu!
Spostrzegłem, że konie są już przygotowane do drogi. Joe ‒ rzecz godna uwagi ‒ udało się nawet osiodłać Rosy. Niekiedy musiałem poświęcić całą godzinę na prawienie jej nieszczerych komplementów, zanim ostatecznie uzyskałem jej zgodę na osiodłanie.
‒ Jak poznaliście się z Billym? ‒ zapytałem. Obserwując ich wzajemne stosunki, przypuszczałem, że musieli się przyjaźnić od lat.
‒ Cóż, po prostu spotkaliśmy się ‒ odpowiedział, jakby trochę zdziwiony, że kogoś może to interesować. ‒ On nie ma rodziny, ja też nie; pomyśleliśmy, że zobaczymy, jak nam pójdzie z krowami. ‒ Przez chwilę popijał kawę. ‒ Ale nie wiem, czy z Billy'ego będzie kowboj ‒ dodał z westchnieniem. ‒ Myślę, że on się na tym nie zna.
Joe Ślicznotka znał się z pewnością. Wkrótce miałem się przekonać, że jeżeli istnieje coś takiego jak kowboj doskonały, to Joe Ślicznotka nim był. Miał doskonałe umiejętności, a co ważniejsze, także i temperament. Joe nie pragnął niczego więcej niż koni i bydła, lassa i siodła, trawy i nieba. Jego nieszczęściem ‒ a ściślej mówiąc tragedią ‒ było to, że trafił na rewolwerowców.
Gdybym owego cichego ranka mógł wiedzieć, jak potoczy się stare koło fortuny, zatelegrafowałbym po pieniądze i kupił mu rancho w Nebrasce lub w Montanie, jak najdalej od Nowego Meksyku. Polubiłem go od pierwszej chwili, gdy go tylko ujrzałem.
I miałem pieniądze. Ale przypuszczam, że niepodobieństwem było, by Joe odjechał i pozwolił Billy'emu zginąć. Można ich nazwać kumplami, compañeros, czy jeszcze inaczej, w każdym razie wątpię, by mogło ich rozdzielić cokolwiek prócz tego, co rozdzieliło ich ostatecznie.
‒ On chrapie jeszcze gorzej, jak śpi na brzuchu ‒ zauważył Joe, a sposób, w jaki to powiedział, świadczył, że był on prawdziwym przyjacielem Billy'ego Bone.
11.
Jechaliśmy cały dzień w tempie narzuconym przez Joe, nie dojechaliśmy jednak nigdzie ‒ ale nigdzie to także gdzieś. Zrobiliśmy coś około siedemdziesięciu pięciu mil, chociaż na tych równinach siedemdziesiąt pięć mil to tyle co nic. Gdy wieczorem rozbiliśmy obóz, nadal w zasięgu wzroku znajdowały się góry, które opuściliśmy wczoraj ‒ powietrze było tak samo czyste.
W ostatnim miesiącu jeździłem obrzeżami tej wielkiej równiny, ale nigdy bym się nie odważył przemierzać jej w poprzek, gdyby mnie nie prowadził facet tak znający się na rzeczy jak Joe Ślicznotka.
Cóż za bezmiar nieba i trawy! A gdy się mówi: niebo i trawa, mówi się wszystko: w zasięgu wzroku ludzkiego nie ma niczego więcej prócz niewyraźnego wybrzuszenia gór daleko na zachodzie.
Wydawało mi się, jak gdybym miał całe życie jechać przez tę równinę i nigdy nie dotrzeć do drugiego brzegu. Wiem, że po drugiej stronie były jednak miasta ‒ takie na przykład jak Filadelfia, St. Louis i wiele innych ‒ ale równina była tak nieskończona, że zdawało się, iż będę mieć szczęście, jeżeli do któregoś z tych miast zdołam dotrzeć przed śmiercią.
Czułem, że równina jak gdyby wzięła mnie w swe posiadanie; gdy w końcu powróciłem do miast położonych na Wschodzie, życie pod
ich małym niebem stało się dla mnie ciężarem.
‒ Mógłbyś śmiało spuścić swój kapelusz aż na brodę, Sippy ‒ powiedział Billy Bone, rozbawiony moim zwyczajem noszenia nakrycia głowy na poziomie brwi. Był to sflaczały już kapelusz, który kiedyś kupiłem w El Paso.
Billy nie wyobrażał sobie, że światło Zachodu może się zasadniczo różnić od bladego światła Filadelfii. Całodzienne zachłystywanie się nim przyprawiało mnie o tak silny ból głowy, jak gdybym przez cały dzień żłopał wystałe wino.
‒ Och, tak jest bardzo dobrze ‒ powiedziałem. ‒ Nie muszę widzieć dalej niż uszy muła.
‒ Gdyby Stara Whisky i wysoki czarnuch mieli wyskoczyć z jednego z tych wąwozów, musiałbyś patrzeć ‒ zauważył. ‒ I to nie tylko patrzeć, ale także wiać.
Miał na myśli Willa Isinglassa, właściciela rancho Szklanka Whisky, nazywanego przez własnych kowbojów Starą Whisky z powodu zwyczaju przytraczania do siodła słoja z kwaterką whisky, co czynił każdego ranka przed opuszczeniem swej głównej kwatery. Miał dobrze wymoszczoną torbę, chroniącą słój, a jeżeli zdarzyło się, że wracał na rancho w porze lunchu, zabezpieczał się, nalewając nową kwaterkę na popołudnie.
Oczywiście ani Isinglass, ani Mesty-Woolah, jego afrykański wojownik, nie wyskoczyli tego dnia z żadnego wąwozu, ale sądzę, że Billy Bone postanowił mnie tak czy owak przygarnąć w ciągu tej długiej podróży. Szczególny sposób noszenia przeze mnie kapelusza utwierdził go, jak się zdaje, w przekonaniu, że nie potrafiłbym zatroszczyć się o siebie.
‒ Dlaczegoś tu się jednak pojawił, Sippy? ‒ zapytał tego wieczoru, gdyśmy patrzyli, jak dogasa nasze drugie ognisko. Nie mieliśmy kuraków, by urządzić ucztę, lecz jedynie parę żylastych długouchych królików. ‒ Powinieneś grzmotnąć tę brunetkę, z którą się ożeniłeś, dechą z łóżka ‒ powiedział. ‒ Nie musiałbyś być tutaj, próbując zachować życie w miejscu, o którym nic nie wiesz.
12.
W rzeczywistości to przerwa w obrocie groszowymi powieściami rozstrzygnęła sprawy pomiędzy Dorą a mną.
W nieunikniony sposób nadszedł ranek, kiedy nie zrzucono z pociągu żadnych paczek z książkami. Wróciłem do domu z ciężkim sercem, zgnębiony świadomością, że nie pojawi się tego dnia w Filadelfii ani jeden egzemplarz nowej groszowej powieści.
Powlokłem się nieszczęsny do swego gabinetu na górze, myśląc o tym, by przeczytać jeszcze raz kilka rozdziałów z mej ulubionej powieści Ugotowany w Yellowstone, czyli Mustang Drozd wśród gejzerów. Mój własny bohater, Orson Oxx, wędrował gdzieś po Afryce i sam był bliski ugotowania, choć raczej w kotle kanibalów niż w gejzerze. Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie, jeśli ponownie złożę wizytę memu wypróbowanemu i wiernemu ulubieńcowi, by doprowadzić własną przygodę, że się tak wyrażę, do punktu wrzenia.
I oto nieszczęście! Mój gabinet został ogołocony! Tysiące groszowych powieści, starannie poukładanych według kolejności ukazywania się, zniknęły. Nie pozostała żadna, nawet przeczytana do połowy Saul Sabberday, którą wczoraj wieczorem zostawiłem na biurku.
Poszarzały jak popiół zbiegłem na dół do kucharki, która miała ręce zanurzone po łokcie w dzieży z ciastem na chleb.
‒ Ach tak ‒ potwierdziła. ‒ Przejeżdżał właśnie człowiek skupujący makulaturę i pani powiedziała, żeby wszystko zabrał. Mówiła, że ostatnio pan źle wyglądał i że to mogło być z tego kurzu ze starych książek.
Źle wyglądał! Wielki Boże! Pobiegłem do składu makulatury, ale było już za późno. Tak jak śmieci, które wrzuca się do śmietnika, książki zamieniły się w papierową miazgę.
Gdybym wówczas wrócił do domu, mógłbym zamordować Dorę, pozbawiając w ten sposób matki nasze dziewięć radosnych rzep. Zamiast tego udałem się do mego banku, wziąłem od zdumionego
urzędnika pokaźny list kredytowy i wsiadłem do pociągu jadącego do Nowego Jorku, nie obciążony nawet przyborami do golenia.
Nie potrzebowałem ich zresztą, ponieważ tego dnia przestałem się golić, tak jak przestałem być Beniaminem J. Sippy, który całe dotychczasowe życie spokojnie i unikając rozgłosu przemieszkał przy Chestnut Street w Filadelfii.
Następnego dnia po południu ulokowałem się w małej kabinie na statku płynącym do Galveston w Teksasie. Miałem zamiar płynąć do Nowego Orleanu, ale podnosił właśnie kotwicę statek do Galveston, wsiadłem więc na jego pokład.
‒ Może się pan spotkać z pewną zuchwałością w Teksasie, ale polubi ją pan ‒ powiedział kapitan. Był to szczupły, niski Jankes, z najbardziej nie dopasowanymi sztucznymi zębami, jakie widziałem w życiu. Nawet wtedy, gdy morze było umiarkowanie spokojne, stukały niby klucz od telegrafu. ‒ Niech sobie tam gadają o Saint Louis ‒ dodał. ‒ Ja uważam, że prawdziwy Zachód zaczyna się w Teksasie.
‒ Dokonałem zatem właściwego wyboru ‒ powiedziałem. ‒ Prawdziwy Zachód jest właśnie tym, czego szukam.
‒ Och tak, jest prawdziwy, bardzo prawdziwy ‒ powiedział z ożywieniem kapitan, zanim morze zafalowało, a jego zęby zaczęły wystukiwać własny szyfr.
13.
‒ Ale czy twoja rodzina nie będzie się zastanawiać, co się z tobą stało? ‒ zapytał Joe Ślicznotka. Był zaszokowany tym, że opuściłem Dorę i moje rzepy, nie mówiąc nawet do widzenia.
‒ Sippy jest taki jak mnóstwo ludzi tutaj ‒ powiedział Billy. ‒ Nie chce, by go odnaleziono.
‒ Ale jego żona pewnie się niepokoi ‒ irytował się Joe.
‒ Niech się niepokoi ‒ powiedział Billy. ‒ Pytała go, dlaczego jeszcze oddycha.
Ale trochę później zmiękł nieco, jeśli chodzi o Dorę.
‒ No tak, ona się pewnie zapłakiwała ‒ powiedział. ‒ Kobiety nie są zbyt twarde.
Przypomniałem sobie tę jego uwagę owego ranka, kiedy leżał umierający. Myślę, że został zmuszony do zrewidowania swych poglądów na temat twardości kobiet.
A co ja o tym myślałem? Czy mnie im nie brakowało i czy niepokojono się o mnie w dużym, szarym, kamiennym domu przy Chestnut Street? Czy rodzina zauważyła, że stary tatuś nie siedzi już w swym gabinecie, pogrążony w czarnych myślach, z nosem utkwionym w książce? Czy kucharka wciąż jeszcze nakrywa dla mnie przy stole? Czy ktokolwiek zauważył, że nie pojawiam się już, by spożyć zupę żółwiową?
Pytania te nurtowały Joe Ślicznotkę dużo bardziej niż mnie. Joe ożenił się zaledwie na rok przedtem, zanim śmierć zabrała jego żonę i dziecko ‒ nie mógł wyobrazić sobie, by można je było porzucić dla takiej drobnostki jak Mustang Drozd.
Jak mógłbym wytłumaczyć człowiekowi, który nigdy w życiu nie widział kamerdynera, że dżentelmeni filadelfijscy mego stanu codziennie porzucają swe żony dla pokojówek? Joe nigdy w życiu nie widział pokojówki, być może także nigdy nie widział salonu. Wśród wielu światowych rzeczy, o których nie miał pojęcia, była również wiedza o tym, że istnieją także bardzo przyzwoite pokojówki.
Wydawało mi się, że nie ma sensu próbować tłumaczyć mu, że dla Dory było prawdopodobnie lepiej, iż opuściłem ją z powodu książek. T o mogła po prostu złożyć na karb obłędu, podczas gdy problem pokojówki byłby sprawą drażliwą.
W rzeczywistości moją jedyną poważną odpowiedzialnością jako głowy rodziny było pilnowanie, by nasza wspaniała służba otrzymywała regularnie wynagrodzenie, ale tę prawdę trudno było przekazać dwóm młodym ludziom, których jedyną szkołą było surowe życie na pograniczu.
‒ Ja także miałem żonę ‒ powiedział Joe, ale przerwał i spytał, czy podobała mi się podróż statkiem. Wydaje mi się, że chciał poruszyć
problem długowieczności i zapytać mnie, jak to jest, kiedy się ma żonę nie tylko przez rok, tak jak on miał swą Nellie, ale przez ponad dwadzieścia lat, tak jak ja miałem Dorę. Ale pytanie to utkwiło mu w gardle. Billy Bone dostrzegł to równie wyraźnie jak ja i spojrzał na mnie zaniepokojony.
Joe Ślicznotka chciał wierzyć w szczęście. Potrzebował wiary w to, że sprawy mogą przebiegać tak, jak powinny, że znajomość rzeczy i pracowitość kiedyś w życiu zaowocują.
Ale natknął się na dwóch sceptyków, Billy'ego i mnie. Być może uświadomił sobie, że rozniesiemy na strzępy jego piękne nadzieje, i zwekslował na sprawę statku.
‒ Ja nigdy nie przepłynę wielkiej wody ‒ powiedział nerwowo Billy. ‒ Nie można w niej nic zobaczyć. Skąd mógłbym wiedzieć, że jakaś wielka ryba nie czeka tam, by mnie pożreć?
‒ Ryba nie może cię pożreć, jeśli będziesz na statku ‒ zauważył Joe.
‒ Ale statek może zatonąć ‒ powiedział Billy. ‒ Gdzie byś się wówczas znalazł? Jeżeli będę miał dzisiaj złe sny, to przez ciebie, Joe. Już niejeden raz śniła mi się wielka ryba.
Nie chcąc powiększać ryzyka przerażających snów Billy'ego, zaczekałem, aż zacznie chrapać, by opisać swoją podróż statkiem do Galveston.
14.
Wsiadłem na ów statek mając wielkie nadzieje, myśląc, że nareszcie jestem wolny. Wolny od Dory i jej męczących pytań, wolny od wywołujących nudę trawników i rozproszonego światła przy Chestnut Street i być może wolny nawet od groszowych powieści.
Dlaczego miałbym potrzebować tanich opowieści, gdy wyruszyłem na rzeczywisty ‒ a nawet zdaniem niektórych mocarnie rzeczywisty ‒ Zachód? Porzuciłem swe utarte obyczaje, dlaczego miałbym nie porzucić również górnolotnych marzeń?
Na szczęście statek ‒ nazywał się „Księżyc Teksasu” ‒ żeglował lepiej niż moje nadzieje. Powolna podróż do Galveston nie była najlepszym lekarstwem na moje szaleństwo czytania groszowych powieści. Zaledwie wypłynęliśmy z portu, zacząłem przeszukiwać cały statek, by znaleźć coś do czytania, przeklinając siebie za zlekceważenie wielu wspaniałych stoisk z nowościami, obok których przechodziłem w Nowym Jorku.
„Księżyc Teksasu” nie był pływającą biblioteką. Była to stara łajba używana do przewozu bydła. Statek wracał pusty do Teksasu, a na pokładzie znajdowała się tylko załoga, ja i trochę jakichś tekstyliów. Natrafiłem na opowieść morską, zatytułowaną Żeglarz Dan, czyli trąba morska, ale większość członków załogi patrzyła na mnie w zakłopotaniu, gdy pytałem, czy mają coś do czytania. Pierwszy oficer raczej niechętnie pożyczył mi kompletnie zaczytany egzemplarz Rose, anioł pogranicza, a niski kapitan użyczył mi łaskawie trzech powieści o przygodach Czerwonego Charliego; niestety Czerwony Charlie (Zwiadowca Chippewa) był jednym z moich własnych wynalazków i nie należał do mych ulubieńców.
Tak więc gdy pochłonąłem Żeglarza Dana i Anioła pogranicza, nie pozostało mi nic innego, jak zacząć pisać. Firma Beadle i Adams zapoczątkowała właśnie nową serię wydawniczą tanich opowieści rodzinnych; postanowiłem więc ‒ skoro porzuciłem je na zawsze ‒ powiedzieć coś o mym życiu małżeńskim.
Machnąłem więc w pośpiechu drobnostkę zatytułowaną Poślubiona, ale nie zdobyta, czyli Czy ją to obchodziło? w której ‒ przyznaję się ‒ załatwiłem z Dorą pewne zadawnione porachunki. Dora miała pewnego głupkowato uśmiechającego się adoratora, niejakiego Waddy'ego Peacocka, człowieka, który wedle mej opinii był jeszcze bardziej nudny niż ja, choć możliwe, że Dora miała na jego temat bardziej pochlebne zdanie. Rozważania te dodały bodźca memu pióru i w opowieści, która w rezultacie powstała, Dora została obdarzona zarówno energią, jak i skłonnościami Loli Montez*.
* Lola Montez (1818‒1861), tancerka, głośna faworyta króla Bawarii Ludwika I; romans ten był jedną z przyczyn abdykacji króla ‒ przyp. tłum.
Po dwóch dniach rzecz była ukończona, ale „Księżyc Teksasu” znajdował się dopiero na wysokości obu Karolin. Moje myśli zwróciły się ku Chittimowi. Czułem, że jestem mu coś winien, ale jak się odwdzięczyć? Ten człowiek już nie żył. Dałem dużo pieniędzy wdowie po nim, ale wciąż miałem poczucie nie spłaconego długu.
Czy ktoś był dla mnie lepszy niż Chittim? Nie mogłem sobie przypomnieć. Będąc z dala od domu, od domowego ogniska i stoisk z nowościami, łatwo stałem się ofiarą sentymentalizmu. Ledwie ukończywszy Poślubioną, ale nie zdobytą, zacząłem pisać opowieść zatytułowaną Smutek kamerdynera, czyli mozolna wędrówka Chittima.
Była to historia wiernego kamerdynera, który przedziera się na piechotę przez pustynię w stanie Sonora, by dostarczyć swej ukochanej młodej pani pewien ważny dokument. Ta bogata dziewczyna ma wkrótce zostać jeszcze bogatsza; na razie zażywa kąpieli wodnych w pewnym uzdrowisku w Kalifornii. W dokumencie mowa jest o tym, że właśnie odziedziczyła ogromny majątek swych przodków.
Wierny kamerdyner, wiedząc, że nie może spodziewać się niczego więcej, ma nadzieję, że młoda pani przynajmniej zabierze go ze sobą do swego domu jako kamerdynera, ale ta jędza bez serca, rozdrażniona jego nędznym wyglądem ‒ miał bowiem tarapaty z Apaczami i jadowitymi jaszczurkami, słynnymi potworami z Gila ‒ z miejsca go zwalnia. Nieszczęsny człowiek popadł w taką rozpacz, że zabłądził zawędrowawszy gdzieś na południe, i w końcu został zabity, a potem zjedzony przez kanibalów w Ekwadorze.
Zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Nowym Orleanie, wysłałem więc pocztą obie opowieści, nie podejrzewając nawet, że oto puszczam w obieg najpopularniejszą powieść groszową, jaka kiedykolwiek została napisana: Smutek kamerdynera.
Poślubiona, ale nie zdobyta mogła uderzyć w czułe struny u kilku rozgoryczonych małżonków, ale Smutek kamerdynera w ciągu miesięcy opasał cały glob. Stał się głośny jako książka, którą czytało czterech prezydentów, młody car i stara królowa ‒ dosłownie każdy na całej kuli ziemskiej, kto tylko umiał czytać, przeczytał ją.
Sprzedawała sie nawet lepiej niż Obdarty Dick, słyszałem nawet ‒ choć może jest to trochę naciągane ‒ że Livingstone*, gdy go ostatecznie odnaleziono, zapytał Stanleya**, czy pomyślał o tym, by zabrać ze sobą egzemplarz tej powieści.
Jest to chyba dowód na to, że niejeden człowiek w głębi duszy żywił obawy, iż źle traktował swego kamerdynera.
* David Livingstone (1813‒1873), szkocki misjonarz, lekarz i badacz Afryki; zaginionego podczas jednej z wypraw w 1871 roku odnalazł H.M. Stanley ‒ przyp. tłum.
** Henry Morton Stanley (1841‒1904), dziennikarz brytyjski, podróżnik i badacz Afryki. W 1871 roku na propozycję wydawcy „New York Herald”, gdzie pracował jako reporter, objął kierownictwo wyprawy do Afryki, mającej za cel odszukanie zaginionego Livingstone'a ‒ przyp. tłum.
15.
Tej nocy bezdeszczowa burza przetoczyła się przez równiny kilka mil na północ od nas. Pioruny trzaskały, błyskawice rozświetlały ciemności. Joe Ślicznotka przespał największe nasilenie burzy.
Ja byłem trochę zdenerwowany, ale Billy Bone był przerażony.
‒ Błyskawice to coś, czego naprawdę nienawidzę ‒ powiedział. ‒ Słyszałem, że jak taka trafi człowieka, upiecze go na czarno jak bekon. Dałbym milion dolarów, żebyśmy byli pod dachem, tak by można się było schować pod łóżko.
Ponieważ jednak nie byliśmy pod dachem, schował się pod siodło.
‒ Zarzuć na mnie koc, Sippy, szybko! ‒ powiedział.
Rozpostarłem koc nad siodłem, drapując coś na kształt kurtyny, ale Billy trząsł się tak bardzo, że wkrótce go zsunął.
‒ Wolałbym umrzeć, niż przeżywać coś takiego ‒ wyznał.
‒ Ach, przesadzasz ‒ powiedziałem. ‒ Nie jest tak źle.
‒ Ciekawe, czy będziesz tak myślał, jak staniesz się czarny jak spalony bekon ‒ zauważył gorzko.
Ale wówczas zobaczył coś, co go jeszcze bardziej przeraziło. Krzyknął, zrzucił z siebie siodło i wyciągnął z płaszcza oba pistolety.
‒ Widziałeś go? ‒ zapytał takim tonem, że ogarnęło mnie przerażenie. Przypuszczałem, że w świetle błyskawicy zobaczył Apacza. Ale nie był to Apacz, lecz coś, co go jeszcze bardziej przeraziło. Zanim Joe i ja zdążyliśmy pomyśleć, co nas właściwie zaatakowało, Billy opróżnił magazynki obu pistoletów strzelając w ciemność. Gdy mówię: opróżnił, to rzeczywiście to mam na myśli ‒ padło dwanaście strzałów.
Nawet Joe Ślicznotka nie mógł dłużej spać, gdy obok niego oddano dwanaście strzałów. Zerwał się z pistoletem w ręce właśnie w chwili, gdy ciemności rozświetliła nowa błyskawica, ale równina w zasięgu naszego wzroku była pusta.
‒ Co to było, Billy? ‒ zapytał Joe, raczej zaintrygowany niż przestraszony.
‒ To był Pies Śmierci ‒ odpowiedział Billy. Z przerażenia zęby mu szczękały, upuszczał naboje, próbując ponownie załadować pistolet.
‒ Nie ma żadnego Psa Śmierci, Billy ‒ powiedział Joe. Wydaje mi się, że był trochę rozdrażniony tak gwałtownym wyrwaniem go z mocnego snu.
‒ To był Pies Śmierci ‒ upierał się Billy. ‒ Stał niecałe trzydzieści stóp ode mnie i szczerzył zęby. Oznacza to, że jestem skończony.
‒ Był to po prostu stary wilk, który przyszedł tu, by zjeść wnętrzności z królika ‒ powiedział stanowczo Joe. Spuścił kurek swego pistoletu, zawinął się w koc i poszedł spać.
Ale Billy'emu bynajmniej nie chciało się spać.
‒ Nie może być nic gorszego, jak zobaczyć Psa Śmierci w świetle błyskawicy ‒ zapewnił mnie.
Wiedziałem, że Joe miał rację: jeżeli przyszedł tu wilk, to pewnie tylko po wnętrzności królika. Ale chciałem uczynić wszystko, co w mej mocy, by uspokoić Billy'ego, który wzdrygał się za każdym razem, gdy oświetliła nas błyskawica.
‒ On pewnie patrzył na mnie ‒ powiedziałem. ‒ Tylko ja
jestem wystarczająco stary w tym towarzystwie i tylko mnie mógł wybrać.
‒ Nie, ty go nie widziałeś ‒ powiedział Billy. ‒ Ja go widziałem. Pies Śmierci pozwala się zobaczyć tylko tym, których pragnie.
Nikt z nas nie zasnął już tej nocy, choć burza przeszła tak daleko na wschód, że błyskawice przypominały jedynie migotanie lampy. Billy przez całą noc nie wypuszczał z rąk pistoletów.
‒ Fakt, że niewiele wiesz o tym, jak tu przeżyć, Sippy ‒ powiedział. ‒ Ale znałem głupszych od ciebie, którzy nadal żyją.
‒ Szczęście ‒ zauważyłem.
‒ Pewnie ‒ zgodził się. ‒ Płynąłeś na tym statku i nie zatonął.
16.
Statek wprawdzie nie zatonął, ale mój duch poszedł na dno, gdy w końcu przybiliśmy do Galveston. Wyspa była błotnisto-piaszczystym pasem lądu, a jej mieszkańcy wydawali się spędzać cały czas pocąc się lub drapiąc, albo robiąc i to, i to.
Studiowanie mej ulubionej literatury ‒ oczywiście groszowych powieści ‒ utwierdziło mnie w przekonaniu, że pierwszą rzeczą, jaką podróżny powinien uczynić po przybyciu do Teksasu, było zdobycie odpowiedniej ilości broni, to znaczy rewolwerów i noży, przy czym im więcej, tym lepiej.
W rezultacie nie upłynęła jeszcze godzina mego pobytu na wyspie, a już byłem posiadaczem strzelby typu winczester, rewolweru typu kolt, dwóch małych pistoletów o dużym kalibrze ‒ po jednym do każdego buta ‒ i kilku noży myśliwskich. Spodziewałem się napastników i jak najszybciej naładowałem broń i naostrzyłem noże.
Napastnicy nie kazali zresztą długo na siebie czekać. Natychmiast pojawili się w mym pokoju hotelowym, i to w dużej liczbie, niestety byli zbyt mali, bym mógł strzelać, i zbyt szybcy, bym mógł zadawać ciosy nożem.
Wkrótce zrozumiałem, że w mych rozlicznych lekturach na tematZachodu problem pluskiew został potraktowany wybitnie po macoszemu. Byłem przygotowany na Apaczów, bandidos byli niemal mile widziani, ale w Galveston zaoferowano mi insekty.
W Filadelfii poświęcamy insektom równie mało uwagi jak kamerdynerom. Och, zdarza się nam, że pacniemy jakąś przypadkową muchę, a nasza letnia rezydencja na wzgórzach Muncy przyciągnie czasem jakiegoś moskita, ale insekty ogólnie biorąc nie stanowią poważnego zagrożenia w naszym życiu.
Również w groszowych powieściach ich obecność nie była stała. Mustang Drozd, o ile sobie przypominam, nigdy się nie drapał, a Nelly Huragan, chociaż większość życia spała na prerii, nigdy nie skarżyła się na pchły ani na nic gorszego. Ja natomiast w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin mego pobytu w Teksasie musiałem stoczyć walkę z wszami, pchłami, moskitami, kleszczami, muchami domowymi, muchami końskimi, pluskwami, karaluchami, mrówkami, pająkami, żukami, stonogami, skorpionami i komarami. I tak już miało być podczas wszystkich moich wędrówek po Zachodzie. Inwentarz mógł się trochę zmieniać ‒ zależało to od wysokości i od pory roku ‒ ale gwałtowność wielu ludzi Zachodu, z którymi się zetknąłem ‒ a rzeczywiście b y l i gwałtowni ‒ rzadko była równie wielkim zagrożeniem dla mego morale jak ogromny i nieustępliwy apetyt insektów.
W rzeczywistości liczebność i temperament insektów zaczęły wydawać mi się tak wielką przeszkodą w zdobyciu Zachodu, że poświęciłem im jedną z moich najlepszych powieści groszowych Insekt wyrocznią, w której los człowieka przepowiadają ślady, jakie ślimak pozostawia na piasku.
Napisałem ją odgrywając rolę męskiej Szeherezady w wielkim zamku Isinglassa na północ od San Jon. Lady Cecily Snow, równie piękna jak precyzyjna w dziedzinie biologii, poinformowała mnie, że ślimak w żadnym razie nie jest insektem. Wydaje mi się, że musiałem o tym wiedzieć; tak czy owak potulnie zmieniłem w opowieści ślimaka na mrówkę, nie chciałem bowiem, by z powodu takiej drobnostki jak literacka niedokładność Cecily była jeszcze bardziej ze mnie niezadowolona.
Później, gdy Cecily odeszła tam, gdzie Ginewra ‒ a z pewnością tak się stało; znaleziono bowiem tylko jej damskie siodło ‒ wydobyłem rękopis i z powrotem zamieniłem mrówkę na ślimaka. Wydawało mi się, że czytelnicy zaakceptują ślimaka jako zwiastuna ludzkiego losu, mogliby natomiast odrzucić mrówkę.
Billy Bone nadal ściskał w dłoniach swe pistolety. Nie okazywał wielkiego zainteresowania moim opisem tortur, które przeżywałem na wyspie Galveston, a zadawanych mi przez insekty.
‒ Widziałem dziś w nocy Psa Śmierci ‒ przypomniał mi. ‒ Wolałbym mieć milion kleszczy i wszy we włosach, niż zobaczyć, jak on szczerzy się do mnie.
‒ Kto ci powiedział, że istnieje coś takiego jak Pies Śmierci? ‒ zapytałem. Oczywiście w groszowych powieściach pełno było takich legend. Nadal pamiętam jedną z nich, zatytułowaną Maria Verlaine, czyli wilkołak z Quebecu, w której występował stwór bardzo podobny do Psa Śmierci.
‒ Mówiła mi to Tulipan ‒ odrzekł Billy. ‒ Zobaczysz ją jutro. Joe nie nawiedzają koszmary ‒ dodał, patrząc w zadumie na przyjaciela.
Napięcie w jego twarzy ustąpiło, ale nie wypuszczał pistoletów z rąk.
‒ Co najgorszego przydarzyło ci się w życiu, Sippy? ‒ zapytał. ‒ Opowiedz mi o tym. Może to odwróci moją uwagę od tego szczerzącego zęby psa.
‒ Nic łatwiejszego ‒ powiedziałem. ‒ Najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała, to była jazda dyliżansem z Galveston do El Paso.
Tak też było. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że w ciągu tych dziesięciu upiornych dni, jakie zajął nam przejazd przez Teksas, zaszła we mnie zmiana innego rodzaju.
Gdy wsiadałem do dyliżansu w Galveston, byłem wciąż jeszcze młody, przynajmniej jeśli chodzi o mój stosunek do życia. Gdy wysiadałem w El Paso, byłem stary.
17.
Często zastanawiałem się, czy postarzałbym się tak w czasie tej straszliwej podróży, gdybym zatrzymał swe miejsce w tyle dyliżansu.
Nie było to moje pierwsze doświadczenie z dyliżansem, chociaż na długo miało pozostać najdłuższym. Firma Fargo z Wells sprowadziła kilka dyliżansów z okazji wielkich uroczystości 1876 roku w Filadelfii; jazda wokół parku kosztowała tylko pięć centów i zanim się uroczystości zakończyły, przejeździłem pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt centów.
Ale nawet to krótkie doświadczenie wystarczyło, by przekonać mnie, że dyliżans jest mizernym środkiem lokomocji, odpowiednim w groszowych powieściach, ale niebywałą męczarnią w prawdziwym życiu.
Wyboista jazda po parku nauczyła mnie także, że jedynym sposobem, aby uniknąć urazów kręgosłupa, choroby nerek czy obłąkania, było zapewnienie sobie siedzenia z tyłu, twarzą do koni. Dyliżanse przechylają się ku tyłowi; w Filadelfii powodowały to dzieciaki czepiające się z tyłu, na Zachodzie było to rezultatem ważącej około tony poczty w pomieszczeniu bagażowym. Ale jeżeli się siedzi z tyłu, można się przynajmniej oprzeć o coś trwałego, czyli o tylne oparcie. Jeżeli jednak los skaże człowieka na Jedno z owych strasznych miejsc na przodzie, tyłem do koni, to na skutek przechylania się dyliżansu ku tyłowi nie tylko nie ma się o co oprzeć, ale trzeba nieustannie trzymać się rozpaczliwie, by nie zostać rzuconym na łono siedzącego naprzeciwko.
W moim przypadku osobą siedzącą naprzeciwko była potężnych rozmiarów kobieta, pam Eliza Bargesley, która wraz ze swymi dzikimi czworaczkami jechała do męża w El Paso.
Oczywiście zarezerwowałem sobie miejsce na tylnym siedzeniu.
Trasa z Galveston do El Paso niezależnie od sposobu podróżowania miała być męczarnią, chciałem więc mieć jakąś szansę.
Ale los niemal równie złośliwy jak Pies Śmierci Billy'ego Bone sprawił, że Eliza Bargesley ze swymi brzdącami zarezerwowała sobie miejsce w tym samym dyliżansie. Oczywiście, będąc dżentelmenem z Filadelfii, nie mogłem pozwolić, by jakaś dama, a nawet zwykła kobieta, zajęła straszliwe miejsce z przodu, podczas gdy ja rozsiadałbym się wygodnie z tyłu.
Uchylając mego nowego filcowego kapelusza z szerokim rondem, uprzejmie ustąpiłem pani Bargesley swego miejsca.
Obaj mężczyźni, pomiędzy których musiałem się wówczas wcisnąć ‒ gruby sprzedawca uprzęży, pan Pope, i chytry spekulant ziemią o łokciach jak brzytwy, pan Brisket ‒ popatrzyli na mnie, jak gdybym postradał zmysły.
‒ Popatrzcie, to jest prawdziwy dżentelmen, oddał nam swoje dobre miejsce ‒ powiedziała pani Bargesley, siadając dokładnie naprzeciwko mnie. Mieliśmy tak pozostawać, zwarci kolanami, dwadzieścia cztery godziny na dobę przez najbliższe dziesięć dni. Jeszcze na długo zanim znalazłem się w delirium zmęczenia, wydawało mi się, że pani Bargesley i ja jesteśmy syjamskim rodzeństwem, zrośniętym kolanami. Zdałem sobie sprawę, że ona wybrała do tego zwarcia kolanami mnie, a nie wulgarnego Pope'a czy chytrego Brisketa, ale zanim dotarliśmy do San Antonio, duma, jaką powinienem z tego tytułu odczuwać, ustąpiła miejsca usilnemu pragnieniu, by nigdy już nie oglądać tej kobiety ani jej przyległości.
Jej przyległości ‒ to znaczy cztery brzdące, z pozoru zdrowi i mocni chłopcy ‒ wkrótce zapadli na chorobę lokomocyjną, a jej przejawy były nieprawdopodobnie intensywne. Zaledwie opuściliśmy prom, który przewiózł nas z wyspy Galveston, rozpoczęły się ataki gwałtownych napadów nudności, które z niewielkimi przerwami trwały przez następne dziesięć dni i nocy. Oprócz wymiotów mieli gorączkę, rozwolnienie i dzikie napady przypominające konwulsje, w czasie których drapali się pazurami i szarpali sobie wzajemnie zębami ubrania. W nielicznych momentach spokoju pani Bargesley dawała im jakieś gęste różowe panaceum z ćwierćlitrowej butelki, którą miała pod ręką.
Najgorsza orgia, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w Filadelfii ‒ a widywaliśmy wiele wspaniałych przedstawień ‒ była niczym w porównaniu z tym, co działo się w dyliżansie. Pope, sprzedawca uprzęży, który siedział po mojej prawej stronie, natychmiast zaczął pić, podczas gdy siedzący po lewej stronie Brisket rozkoszował się paleniem wyjątkowo śmierdzących cygar. Dym przynajmniej odstraszał moskity.
Wydawało mi się, że dyliżans podskakuje nad Teksasem niby ogromna, unosząca się w powietrzu piłka. Choć wymioty pociech pam Bargesley wzbudzały we mnie odrazę, trudno było malców za to winić. Gdybym miał więcej w żołądku, także bym wymiotował. Zapachy w dyliżansie były również nie do wytrzymania. W czasie swych licznych drzemek pani Bargesley puszczała bąki głośne niby grzmot; gdyby coś wypsnęło jej się, kiedy nie spała, zaczerwieniłaby się i spoliczkowała siedzącego najbliżej chłopca, usiłując przerzucić na niego całą winę.
‒ Mówisz, że tak pierdziała w dyliżansie? ‒ zapytał Billy, wręcz zaszokowany.
Na jego twarzy nie było już śladów lęku; w jakiś sposób myśl o pierdnięciach pam Bargesley uwolniła go od Psa Śmierci. ‒ Mam nadzieję; że żadna kobieta nie będzie przy mnie pierdzieć ‒ dodał nerwowo. ‒ Nie wytrzymałbym tego. Wylazłbym z dyliżansu i jechał na koźle obok stangretów.
Następnego dnia, gdy byliśmy już około dwudziestu mil od Greasy Corners, usłyszałem, jak opowiada Joe wstrząsającą historię o tym, że pewna kobieta smrodziła w dyliżansie.
‒ Może nie miała do jedzenia nic innego prócz fasoli ‒ stwierdził Joe. ‒ To strasznie wzdyma.
Billy całymi tygodniami wspominał złe obyczaje pani Bargesley. Jego zdaniem fasola niczego nie usprawiedliwiała. W tych sprawach był wrażliwy, a przecież był to tylko chłopiec, który wychowywał się wśród awantur w ordynarnych barach dla poszukiwaczy złota w Colorado.
18.
Rzeczywiście próbowałem jechać na koźle, ale wkrótce uznano mnie za zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego i wepchnięto z powrotem do dyliżansu. Najwidoczniej obudziłem się z jakiegoś krótkiego koszmarnego snu i usiłowałem udusić jednego ze stangretów, na skutek czego omal obaj nie wypadliśmy z dyliżansu.
Nie pamiętam w ogóle tego incydentu. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem w związku z tą podróżą, było to, że straciłem całą godzinę w czasie postoju w San Antonio, by kupić sobie nowy kapelusz. Panowie Pope i Brisket musieli zrobić to samo, ponieważ oczywiście nakrycia głowy nas wszystkich zostały zdmuchnięte przez wiatr i porwane przez okno gdzieś w okolicach Houston.
Wszyscy zachowaliśmy się jak głupcy; powinniśmy runąć gdzieś na ulicy i przespać się choć kilka minut. Gdybyśmy zostali przejechani, nasza męka przynajmniej by się skończyła.
Oczywiście nasze nowe kapelusze zostały niemal natychmiast wywiane przez okno. W miarę bowiem jak jechaliśmy na zachód, robiło się coraz wietrzniej, a droga stawała się coraz bardziej wyboista. Poświęciłem parę godzin na próbę obliczenia, ile kapeluszy zostaje zagubionych wzdłuż całej trasy dyliżansu w ciągu roku. Doliczyłem się tysiąca pięciuset.
Przynajmniej wyjaśniło mi to pewien fakt, który w przeciwnym razie mógłby się wydać zagadkowy, a mianowicie dlatego tak wielu Indian i różnych wyrzutków społeczeństwa nosi kapelusze rodem z Brooklynu. Jeżeli ich kapelusz przestaje im się podobać, mogą wybrać się na trasę dyliżansu i wziąć sobie z jakiegoś krzaka szałwii lub ciernistej gruszki nowy.
Poza tym spędziłem tysiąc mil w tej rozrzedzonej atmosferze, starając się nie wylądować w przepaścistej otchłani łona pani Bargesley. Muszę jednak przyznać, że im dłużej jechaliśmy, tym ‒ dzięki wyjątkowo śmierdzącym cygarom pana Brisketa ‒ atmosfera stawała się coraz mniej rozrzedzona.
Leroy Pope, sprzedawca uprzęży, podczas tej podróży rzadko był trzeźwy, ale właśnie on pierwszy zwrócił uwagę na to, że chłopcy pani Bargesley są czworaczkami. Ja tak skutecznie odwracałem oczy od wymiotujących i szarpiących siebie nawzajem pazurami brzdąców, że nie zwróciłem na to uwagi.
‒ Czy ta młódź jest z jednego miotu, czy też ja widzę poczwórnie? ‒ zapytał pewnego ranka, obudziwszy się po wyjątkowo obfitej libacji. Chłopcy oczyszczali sobie gardła, plując wzajemnie na siebie.
‒ Ależ tak ‒ odpowiedziała pani Bargesley z uczuciem macierzyńskiej dumy. ‒ Matt, Mitch, Martin i Monroe urodzili się dokładnie sześć lat temu.
Miałem zamglony wzrok, byłem półoszalały ze zmęczenia, a jednak odnosiłem wrażenie, że kiedyś przed laty czytałem o urodzeniu się czworaczków. Czy to nie było gdzieś w Trenton, w stanie New Jersey?
Pani Bargesley ‒ trzeba uczciwie przyznać, że ta straszliwa podróż nie sprawiała jej większej przyjemności niż nam, dżentelmenom ‒ rozjaśniła się, gdy zapytałem, czy chłopcy nie urodzili się w Trenton.
‒ Ach, tak, pisano o tym w gazetach ‒ wyznała.
Mój umysł, zrywający się już z kantaru, zaniepokoiła nagle ta wiadomość: jakież było bowiem prawdopodobieństwo, że autor groszowych powieści, właściciel posiadłości przy Chestnut Street, skończy ustępując swego miejsca w dyliżansie podążającym na Zachód matce czworaczków, jedynych, jakie urodziły się w Trenton, w stanie New Jersey? Wydawało mi się, że rachunek prawdopodobieństwa wynosi jeden do miliarda.
‒ Ja nie tracę czasu na rachunek prawdopodobieństwa ‒ zauważył Billy, gdy wspomniałem mu o swych obliczeniach. ‒ Jeżeli chcę wiedzieć, co się wydarzyło, pytam po prostu Tulipan.
‒ To, że Tulipan jest starą kobietą, nie oznacza, że ma rację ‒ powiedział Joe. ‒ Starzy ludzie też się czasem mylą.
‒ Nie chodzi o to, że jest stara, ale o to, że jest czarownicą ‒ odpowiedział nieco poirytowany Billy.
‒ Głupotą jest tracić czas na zastanawianie się nad rzeczami, które się w ogóle nie wydarzyły ‒ zauważył Joe Ślicznotka. ‒ Jeżeli mają
się wydarzyć, to się wydarzą. Wtedy trzeba się nad nimi zastanawiać.
‒ Nigdy nie zgodzimy się ze sobą, Joe ‒ powiedział Billy posmutniawszy. ‒ Nie wiem, dlaczego jesteśmy kumplami.
‒ Po co o to pytać ‒ powiedział Joe. ‒ Po prostu jesteśmy.
Niekiedy w ich rozmowach pojawiała się nuta smutku. Słuchając, denerwowałem się i próbowałem skierować rozmowę na inny temat, nawet jeżeli musiałem coś zmyślić lub skłamać.
Zwykle słuchali z zaciekawieniem, wybaczając mi nawet koloryzowanie. Myślę, że byli zadowoleni, iż mnie mają, choć pod wieloma względami byłem bezużyteczny. Potrafiłem jednak opowiadać i widziałem więcej świata niż oni. Obaj okazywali pewną ciekawość, zmęczeni tym, że sami mogli dyskutować tylko o własnych przeżyciach.
Poza tym byłem jednak znanym powieściopisarzem, autorem groszowych powieści, i nie musiałem się ograniczać, jeżeli chodzi o przymiotniki. Mogłem opowieściom przydać trochę barw.
Dodałem wiele kolorów do mej opowieści o podróży dyliżansem, choć w rzeczywistości popadłem w odrętwienie wywołane zmęczeniem, gdy znaleźliśmy się na zachód od San Antonio, i nie mogę sobie już niczego przypomnieć na temat dalszej podróży. Gdy odzyskałem przytomność, leżałem na podłodze pewnego baru w El Paso i byłem zbyt zmęczony, by nawet unieść głowę. Mogłem jedynie zobaczyć, gdy ostatecznie zmusiłem się do otwarcia oczu, zakurzone buty z wielkimi srebrnymi ostrogami meksykańskimi. Nie miałem pojęcia, jak trafiłem do tego baru. Przypuszczam, że wypadłem z dyliżansu i jakaś litościwa dusza mnie tu przyciągnęła. Ktoś mi powiedział, że leżę tak już od trzech dni, przy czym nikt nie wiedział, ani tym się nie przejmował, czy jestem żywy, czy martwy. Wydawało mi się, że wiele przecierpiałem i barwnie to opisałem, ale mimo największych wysiłków moja relacja nie zrobiła chyba na Billym i Joe większego wrażenia. Twardzi młodzi ludzie Zachodu wydawali się bardziej rozbawieni niż współczujący.
‒ Do licha, Sippy, jeśli jesteś taki wymagający, trzeba było po prostu wyjść i iść na piechotę ‒ skomentował to Billy.
Czułem się trochę urażony, liczyłem na większe zrozumienie.
Minęliśmy już Arroyo del Macho i jechaliśmy skrajem białych urwistych brzegów Jeziora Gorzkiego. Zachodzące słońce niby złota kula było już za nami, gdy wkraczaliśmy na Greasy Corners. Od tej chwili nie miałem wiele czasu, by rozmyślać o dawnych przygodach. Podobnie zresztą jak Billy i Joe. W ciągu kilku godzin przeżyliśmy mnóstwo nowych, które nas bardzo zaabsorbowały.
WOJNA NA RANCHO
SZKLANKA WHISKY
1.
Od chwili gdy znaleźliśmy się w Greasy Corners ‒ składało się ono z kilkunastu walących się glinianych ruder rozproszonych nad alkaliczną rzeką Pecos ‒ wiedziałem, że przybyłem do jednego z najdziwniejszych i najbardziej opuszczonych miejsc, jakie kiedykolwiek odwiedziłem.
Pomiędzy lepiankami wałęsały się świnie, a na ulicy grzebało w ziemi kilka pokrytych kurzem kundli, wspomagając co pewien czas swym skowytem zawodzenie wichru. Świnie były równie wychudzone jak psy, co dla człowieka przywykłego do widoku wspaniałych tłustych świń Pensylwanii było niezwykle przykre.
Miejscowość wyglądała dziwnie, niesamowicie dziwnie, jak by powiedział niski kapitan Jankes.
‒ Nie bardzo jest na co patrzeć, co, Sippy? ‒ zauważył Billy, gdy wjeżdżaliśmy.
Uśmiechnął się szeroko. Wyglądał na podnieconego, podczas gdy Joe Ślicznotka jedynie na zgnębionego.
Oczywiście Billy był młodym księciem miasteczka, uwielbianym chłopcem. Zaciął konia i wyprzedził Joe i mnie. Joe wyglądał równie melancholijnie jak zmierzch, który tymczasem ogarnął długą równinę.
‒ Nie wyglądasz zbyt radośnie ‒ zauważyłem.
‒ Nie lubię Greasy Corners ‒ powiedział cicho. ‒ Przyjechałem tu tylko po to, by sprawić radość Billy'emu.
‒ Widzę, że nie jest to jednak miasto-ogród ‒ powiedziałem. Było to typowo jankeskie niedomówienie. Gleba była tu tak alkaliczna, że kępki trawy wyglądały, jakby je ktoś posypał solą, a łodygi krzaka szałwii były białe.
Odczuwałem lekki niepokój.
‒ Czego tu się najbardziej należy wystrzegać? ‒ zapytałem.
‒ Najbardziej trzeba się wystrzegać ludzi ‒ odpowiedział Joe. ‒ Ludzie w tym mieście interesują się tylko dwiema rzeczami.
‒ Jakimi?
‒ Zabijaniem i umieraniem ‒ odpowiedział.
2.
‒ Mogę w końcu umrzeć, ale niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę, bym się na kimś zawiódł ‒ powiedział mi Will Isinglass podczas jednej z tych dziwnych rozmów, jakie odbywaliśmy wówczas, gdy byłem jego więźniem w zamku położonym na północ od San Jon.
Jadł właśnie befsztyk, ale przerwał, by spojrzeć na mnie przez całą długość dużego stołu, który jego nieżyjący wspólnik, Lord Snow, przywiózł z Anglii. Tłuszcz z mięsa spływał mu po brodzie. Wyglądał jak stary, posiwiały bizon z wielką głową i zmierzwioną grzywą.
‒ Przeżyłem osiemdziesiąt pięć lat i dostałem wszystko, na co, psiakrew, miałem ochotę ‒ dodał.
‒ Myślę, że oprócz syna z wysuniętym podbródkiem ‒ powiedziała Cecily Snow, a jej głos ociekał pogardą jak mięso sokiem. Anglicy umieją okazywać pogardę.
Isinglass przyglądał się jej przez chwilę ‒ wrogość, jaką mu okazywała, robiła na nim równie niewielkie wrażenie jak ukąszenie pchły, choć była piękną kobietą i pochodziła z rodu, który rządził Anglią przez sześćset lat.
‒ Cóż, szczeniak jest zawsze ciężarem ‒ powiedział Isinglass. ‒ Taniej jest wynająć kogoś do pomocy.
A jednak miał czterech synów z matką Cecily, zapoczątkował trzech z samą Cecily; spłodził także ‒ z pewną kobietą meksykańską ‒ piękność tamtejszych barów, Katerinę Garza, oraz ‒ z jedną z młodych Apaczek ‒ Krwawe Pióro, postrach Jicarillas.
Przez wszystkie następne lata wciąż myślałem o tym starym człowieku. Kiedy ostatecznie rozbrzmiało podzwonne dla tych wszystkich fajnych ludzi, gdy nie było już Cecily Snow i padł nawet Mesty-Woolah, gdy odebrano mu jego wielkie rancho Szklanka Whisky, a on sam na swych ramionach dźwigał ciężar stulecia; kiedy Billy Bone zabił jego czterech niemych synów; gdy pozostała już tylko meksykańska dziewczyna i młody Indianin, jako ślady jego życia w tym olbrzymim kraju ‒ czy potrafił żałować?
Nawet ja odczuwałem żal z powodu Dory, kobiety, która posługiwała się swym językiem jak dorożkarz batem.
Jedynym człowiekiem, któremu zadałem to pytanie, był Tully Roebuck, smutny szeryf, jeden z ludzi, którego Isinglass wysłał w ślad za Billym, gdy Mesty-Woolah został zabity.
Siedzieliśmy w cieniu werandy w Lincoln, słuchając zawodzenia jego małej niewidomej córeczki, dochodzącego z jej pokoju, kiedy zapytałem go, czy sądzi, że Isinglass w końcu przeżył jednak rozczarowanie.
‒ Wątpię ‒ odpowiedział Tully kołysząc się na krześle. ‒ Stara Whisky nie był człowiekiem, który by sobie zadawał pytania.
3.
Niezwykłą rzeczą u Willa Isinglassa było to, że tak bardzo zmuszał życie, by szanowało jego oczekiwania. Większość z nas tego nie potrafi ‒ ja jestem najlepszym przykładem. Moje własne oczekiwania mają skłonność do wznoszenia się i opadania, w zależności od kierunku i siły wiatru.
W dziesięć sekund po tym, jak idąc za Billym, wkroczyliśmy wraz z Joe Ślicznotką do Chińskiego Stawu, moje własne oczekiwania dały natychmiast nurka.
Był to zwykły, ciemny i zadymiony bar ‒ nigdy nie udało mi się dowiedzieć, dlaczego Des Montaignes postanowił nazwać go Chińskim Stawem. Weszliśmy właśnie z Joe przez drzwi i usiłowaliśmy poprzez dym wypatrzeć, gdzie jest Billy, gdy rozpoczęła się strzelanina.
W małym pomieszczeniu huk wystrzałów był tak głośny, że poczułem się jak sparaliżowany. Chciałem wybiec z powrotem, ale polecenie z mózgu zdawało się nie docierać do nóg.
Inni mieli więcej szczęścia ‒ rzucili się do drzwi, tak że zupełnie podeptano mi nogi. Zwinąłem się w kłębek przy barze, nakrywając twarz kapeluszem. Rozumowałem prymitywnie: jeżeli nie będą widzieć mojej twarzy, nie będą też do mnie strzelać. Byłem jednak bardzo przestraszony.
Wtedy właśnie strzelanina ustała, dzięki czemu sytuacja się poprawiła. Postanowiłem jednak przez najbliższe kilka minut pozostawać nadal w mym schronieniu pod kapeluszem, nie troszcząc się o swą godność. Nie byłem pewien, czy to już naprawdę koniec strzelania.
Mój umysł, niby wirujący bąk, zawiódł mnie z powrotem do Filadelfii. Leżałem tak pośród kurzu i niedopałków cygar i żałowałem, że nigdy nie pocałowałem Kate Molloy, bardzo atrakcyjnej pokojówki irlandzkiej, której zachowanie wskazywało, że pozwoliłaby na to.
Niewątpliwie gdy człowiek ma zostać zabity, zawsze przypominają mu się dziewczyny, których nie pocałował. Kate była taka śmiała, taka żywa ‒ cóż mnie, u licha, powstrzymało?
Zanim jednak mogłem zastanowić się i zmartwić z powodu tego niedopatrzenia, ktoś złapał mnie za nogawkę i zaczął ciągnąć po zakurzonej podłodze. Był to rozjuszony niski człowieczek w ubraniu z kozłowej skóry. Miał tłuste czarne włosy i popsute zęby. Taki właśnie był obraz Czarnego Nicka.
Był jednak silny i energiczny. Śmigałem niemal po podłodze.
Wówczas zauważył mnie Billy.
‒ Hej, wolnego, Des ‒ powiedział. ‒ To mój przyjaciel, pan Sippy, który nie jest z Missisipi. Nie ciągnij go na dwór; chyba go nie zastrzelono.
‒ Nie ‒ powiedziałem nieśmiało, choć było jeszcze za wcześnie, by mieć pewność.
Des Montaignes natychmiast się zdenerwował. Puścił moje nogawki i zmarszczył brwi.
‒ Wstawaj, jeżeli jesteś żywy! ‒ powiedział z rozdrażnieniem.
Pomyślałem, że nieopatrznie naraziłem go na stratę czasu. Podszedł do kąta, gdzie znalazł człowieka, który rzeczywiście nie żył. Gdy podnosiłem się, taszczył go za drzwi.
‒ Des ani chwili nie usiedzi ‒ powiedział Billy. Wydawał się być w niezwykle dobrym humorze. Jego młode oczy skrzyły się.
Wkrótce ludzie, którzy deptali po mnie wychodząc, zaczęli gromadnie powracać. Była to mieszanina dawnych łowców bizonów i chwilowo nie zatrudnionych rewolwerowców. Billy dowcipkował na temat tego, że Des Montaignes wziął mnie za trupa, tak więc zostałem przedstawiony fajnym chłopcom z Greasy Corners w chwili, gdy doskonale się bawili moim kosztem.
4.
Hill Coe, Burnell Przyjemniaczek, Jerry Dziki Koń, Dixon Prostaczek, Szczęśliwy Jack Marco, Moss Kuykendall, Ike Pumpelly i Vivian Maldonaldo byli głównymi bandytami działającymi w Greasy Corners w czasie, gdy przebywałem tam z Joe i Billym.
Spośród łowców bizonów byli: Nute Rachal, Jim Saul, Hank Leedy, J.C. Smurr i Zack Stuckey.
Poznałem ich wszystkich i większość z nich polubiłem, choć przyznaję, że początkowo czułem się niezbyt pewnie. Billy i Joe kładli nacisk na absolutną konieczność traktowania człowieka tak, jak nakazuje jego zawód i reputacja. Zapewniali mnie, że pomylenie łowcy
bizonów z rewolwerowcem mogłoby okazać się fatalne. Łowca bizonów mógłby wprawdzie poklepać mnie po plecach i postawić drinka, gdybym promował go na rewolwerowca, ale w drugą stronę tak by to nie zadziałało. Gdybym przypadkowo zapytał najważniejszego rewolwerowca, ile bizonów zabił, w najlepszym razie mógłbym się spodziewać, że zostanę ostro potraktowany.
‒ Większość z nich po prostu wyciągnęłaby rewolwer i wpakowała ci kulę ‒ zauważył rzeczowo Billy. ‒ Hill Coe i jemu podobni cieszą się sławą, o którą dbają.
Hill Coe, słynny marszałek z Abilene i Dodge, miał najcelniejsze oko w mieście i wysoką pozycję wśród mieszkańców. Tylko włoski dandys, Vivian Maldonaldo, który porzucił popisy w cyrku na trapezie, by szukać sławy jako rewolwerowiec, skłonny był zawsze rzucić mu wyzwanie.
Reszta żyła od przypadku do przypadku ‒ raz przypadał im wesoły los, kiedy indziej smutny.
Ale wszyscy ‒ nawet Hill Coe ‒ wystrzegali się Billy'ego Bone, chłopca o niewielkim doświadczeniu i zuchwałym spojrzeniu.
‒ Oni nie wiedzą, do czego Billy jest zdolny ‒ ocenił to Joe Ślicznotka. ‒ Oni nie wiedzą, ale i on też nie wie.
5.
Wydaje się, że Greasy Corners zawdzięczało swe istnienie konserwatyzmowi łowców bizonów. Podobnie jak większość ludzi, nie odczuwali potrzeby wyuczenia się jakiegoś nowego rzemiosła.
Dowiedziałem się, że Jim Saul i Nute Rachal oraz ich paczka wytrwali aż do końca w Fort Griffin w Teksasie, ostatnim wielkim porcie przeładunkowym skór bizonów.
‒ A później pewnego dnia zdjęliśmy skórę z ostatniego bizona i nie było już co robić ‒ powiedział Jim Saul, a w jego oczach widoczny
był smutek i zmęczenie. Polował na południowe stada w czasach, gdy setkami mil zapełniały równiny.
‒ Nikt z nas nie jest tak sprytny, by żyć z kart ‒ powiedział Hank Leedy. ‒ Aby grać w karty, trzeba mieć zręczne ręce.
‒ Ja po prostu nie wiem, dokąd sobie poszły te wszystkie duże stworzenia ‒ powiedział Nute Rachal; zabrzmiało to jak melancholijna pieśń łowców bizonów.
Wszyscy oni byli potężnymi mężczyznami ‒ zdejmowanie skóry z bizonów wyrabia mięśnie. Całymi dniami przesiadywali w Greasy Corners w cieniu starej szopy na skóry, strugając coś, spluwając i patrząc ze smutkiem na opustoszałą równinę; wyglądali jak stare, zmęczone niedźwiedzie, którym wyliniały futra.
Kilkaset bizonów z południowego stada pasło się w dole Rio Pecos. Jim Saul i inni przybyli z Teksasu pozabijali je, ale skóry były tak marne, że w końcu doszli do wniosku, iż nie warto ich nawet ładować na statek ‒ olbrzymi stos leżał więc na południe od miasta. Gdy wiatr wiał z tamtej strony, smród był tak silny, że zapierało dech.
Mówiono, że jeszcze w Montarne jest trochę bizonów, ale zawodowcy z Greasy Corners nie zapuszczali się na północ.
‒ Wolę raczej myśleć, że tam są ‒ powiedział Jim Saul. ‒ Jeżeli pojedziemy, aby je zabić, to znów będzie to samo.
Stracili już nadzieję i każdy o tym wiedział.
‒ Ktoś powinien ich po prostu powystrzelać ‒ powiedział Billy Bone. ‒ Nie wiem nawet, czy broniliby się.
A jednak kiedy spadł na nich Mesty-Woolah ze swymi straszliwymi jeźdźcami, walczyli. A Isinglass pozabijał ich do ostatniego smutnego człowieka.
6.
To, co wydarzyło się, gdy po raz pierwszy wkroczyłem do Chińskiego Stawu, było ostrym nieporozumieniem pomiędzy Vivianem
Maldonaldo a pewnym obcym człowiekiem, który zbyt wolno przystosowywał się do miejscowych warunków.
To właśnie tego obcego Des Montaignes taszczył przez tylne drzwi, gdy zrezygnował ze mnie.
Billy zaprowadził mnie do karcianego stolika, gdzie rozegrała się cała awantura, i dał mi krótką lekcję. Napoleon nie był bardziej pojętny, jeśli chodzi o taktykę prowadzenia bitwy, niż Billy, a jednak walka Billy'ego była wyłącznie impulsem; dopiero po usunięciu trupów udawał, że miał w ogóle jakikolwiek plan.
‒ Błąd tego obcego polegał na tym, że siedział zbyt blisko stołu ‒ wyjaśnił. ‒ Każdy wie, że nie siada się zbyt blisko stołu z Vivem. Jeżeli przegra dwie partie pod rząd, gotów jest zadźgać cię nożem. A teraz spójrz na Hilla Coe: jego pozycja jest doskonała. Może dostać się do kart, ale nie jest w zasięgu noża.
Hill Coe, znany z celnego oka i cieszący się wielkim uznaniem, ubrany był jak stary żebrak. Rozdawał właśnie karty Dixonowi Przyjemniaczkowi, Szczęśliwemu Jackowi Marco i Vivianowi Maldonaldo. Ten ostatni paradował w eleganckiej białej kamizelce z kozłowej skóry i miał wypomadowane włosy.
‒ Wychodzisz, Billy ‒ powiedział Maldonaldo.
Widywałem takie typy w Neapolu, gdy podróżowaliśmy z Dorą.
‒ Nie, nie mam dziś nastroju, by dać się zadźgać nożem ‒ zażartował Billy.
Szczęśliwy Jack Marco, wesoło wyglądający facet o dużych niebieskich oczach, również siedział daleko od stołu.
‒ Myślę, czyby nie wynająć jakiegoś czarnucha, by mi trzymał karty, gdy Vivian się rozgrzeje ‒ powiedział cedząc słowa, które ciągnęły się jak melasa.
Szczęśliwy Jack trzymał pistolet na kolanach; wyglądało na to, że on zastrzelił obcego. Vivian Maldonaldo w napadzie wściekłości szarpnął się gwałtownie ponad stołem do przodu i rozpłatał mu gardło, ale obcy zamiast spokojnie umierać, zdołał jeszcze chwycić za pistolet i oddał kilka strzałów na ślepo.
‒ Szczęśliwy Jack ładnie go załatwił ‒ stwierdził z uznaniem Billy.
‒ Tak, Des, czy nie postawisz mi drinka za przywrócenie porządku publicznego? ‒ zapytał Szczęśliwy Jack.
Des Montaignes już wrócił i nogą nagarniał śmieci na kałużę krwi.
‒ Idź poszturchać sobie świnię ‒ odpowiedział.
Taki styl rozmowy był w Greasy Corners czymś normalnym.
‒ Nie wiem, czy te cholerne wieprzki mnie zechcą ‒ powiedział Szczęśliwy Jack. Wywołało to chóralny śmiech. Nawet Hill Coe uśmiechnął się.
Wówczas usłyszałem zawodzenie dochodzące z ciemnego kąta obok baru. Hałaśliwe towarzystwo również je usłyszało i nagle zrobiło się cicho. Zawodziła stara żółta kobieta, kiwająca się na niskim stołku. Była ponura i miała ponury głos. Nie tylko zawodziła, lecz również śpiewała po francusku:
O fleuve profond,
O sombre riviere...
‒ To Tulipan ‒ powiedział Billy. ‒ Ona zna przeszłość i przyszłość.
Śpiew starej kobiety stał się głośniejszy, zdawał się wydostawać z jej krtani. Jim Saul i inni łowcy bizonów słuchali stojąc, a w oczach mieli łzy. Być może chropowaty głos Tulipan przypominał im porykiwanie zwierząt, których im tak brakowało. Później pieśń starej kołyszącej się na stołku kobiety przeszła znów w zawodzenie bez słów.
Des Montaignes, jeszcze zanim ktokolwiek mógł go zatrzymać, zerwał się z miejsca i kopnięciem zrzucił Tulipan ze stołka. Była jego żoną, uważał więc, jak sądzę, że ma do tego prawo. Chciał ją dalej kopać, ale zanim to się stało, Billy Bone podbiegł do niego i przystawił mu pistolet do wychudzonej szczęki.
‒ Nie znęcaj się nad Tulipan ‒ powiedział Billy. ‒ Jeżeli będziesz to robić, wyrzucę twój mózg tylnymi drzwiami.
Des Montaignes był gwałtownym, plugawym starcem. Kiedyś polował na bobry w kraju Czarnych Stóp i północnych Czejenów, przebywał z Szoszonami i Siuksami z Yankton, sprzedawał niewolników
Komańczom i Kiowa, jadł psy z Mandanami. Podobno zrobił fortunę nad północną Red River, a stracił ją nad południową. Mówiono, że zna każdy strumień i obozowisko od źródeł Missouri do ujścia Rio Grande.
Krótko mówiąc, miał czas, by nabrać trochę rozsądku. Nie kopnął już swej żony.
‒ Te smutne melodie psują mi interes ‒ powiedział tonem usprawiedliwienia.
‒ Chyba popsułbym ci go bardziej, gdybym ci rozwalił łeb ‒ zauważył sucho Billy.
Odłożył pistolet i pomógł Tulipan usiąść z powrotem na stołku.
‒ Wilk cię zeżre i wysra na zielono ‒ odezwała się do swego męża wyraźną, choć nieco ochrypłą angielszczyzną.
Słowa te, dostosowane do odmiennych okoliczności, przypomniały mi różne rzeczy, jakie zwykła mówić Dora.
7.
Przestawszy kopać żonę, Des Montaignes powrócił do nagarniania śmieci z podłogi na kałużę krwi, która wypłynęła z obcego. Pokrywała ona prawie całą podłogę wzdłuż jednej ze ścian. Nikt z grających w karty nie ruszył się, by mu pomóc.
Być może wygodne życie sprawia, że człowiek staje się zbyt delikatny. Nie jestem przewrażliwiony, ale widok tej świeżej krwi nagle przyprawił mnie o mdłości, tak że pospiesznie wyszedłem z baru, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
Joe Ślicznotka wyszedł już wcześniej. Przykucnął pod ścianą i palił cygaro.
‒ Chciałbym, żeby Tully pojawił się, tak żebyśmy mogli już stąd wyjechać ‒ powiedział.
Chodziło o Tully'ego Roebucka, człowieka, z którym Joe i Billy czasem kowbojowali. Kiedyś także pracowali jako kowboje u Isinglassa, ale Billy jako kowboj był do niczego, a kiedy Isinglass go
wywalił, Joe i Tully, powodowani lojalnością, również zwolnili się z pracy.
Isinglass oczywiście zauważył, że Joe Ślicznotka jest prawdziwym skarbem, jeśli chodzi o kowbojowanie. Zaproponował, że zrobi go szefem na rancho Szklanka Whisky, a było to wtedy, gdy obejmowało ono około trzech milionów akrów ziemi ‒ większość we wschodnim Nowym Meksyku i spora część w zachodnim Teksasie.
Zostać zarządcą w największym rancho na całym świecie było nie lada zaszczytem, ale Joe Ślicznotka grzecznie odmówił i odjechał ze swym zuchwałym młodym przyjacielem Billym Bone.
‒ Przede wszystkim nie lubię kierować ludźmi starszymi od siebie ‒ wyjaśnił.
Prawdopodobnie trochę trzęsły mi się nogi, kiedy wychodziłem z baru, w każdym razie Joe powiedział:
‒ Wyglądasz, jakbyś był chory.
‒ W barze było trochę duszno ‒ przyznałem.
Zmierzch zapadał już na prerii, ale nie było jeszcze zupełnie ciemno. Przykucnąłem pod ścianą, pragnąc naśladować Joe, który w sprawach etykiety i zachowania się na Zachodzie stał się dla mnie wzorem.
‒ Ta stara kobieta tak śpiewa, że człowiek czuje się, jakby wkrótce miał umrzeć ‒ powiedział Joe.
Było to bardzo trafne określenie śpiewu Tulipan.
‒ Nie sądzę, bym się osiedlił w tej miejscowości, gdybym planował długie życie ‒ zauważyłem.
‒ Ale jest ona idealna dla rewolwerowców ‒ powiedział Joe. ‒ Oni nie mają żadnych planów.
8.
Gdy poznałem bliżej tych rewolwerowców, zrozumiałem, że Joe miał rację. Większość z nich nigdy nie wybiegała myślami poza
następne rozdanie kart. Ogólnie biorąc, ich perspektywy były równie mroczne jak łowców bizonów.
Autorzy groszowych powieści ukazują rewolwerowców jako ludzi pewnych siebie, zadowolonych ‒ sam nie jestem bez winy ‒ ale prawdą jest, iż są oni przede wszystkim rozczarowani.
Spędzają życie w obdrapanych barach brzydkich miast, jedzą różne straszne rzeczy i zapijają się obrzydliwym alkoholem. Niewielu udaje się zastrzelić tych, których należało, a jeszcze mniej umiera w chwalebnej strzelaninie z sobie równym. Większość zostaje po prostu zastrzelona przez jakiegoś odważnego obcego, jak na przykład ów pijany, który zabił wielkiego Bilia Hickoka.
Kowboj, taki jak Joe Ślicznotka, też może nie mieć żadnych stałych planów, ale przynajmniej ma marzenia. Myślę, że Joe widział siebie prowadzącego małe rancho w spokojnej dolinie, z żoną i gromadką dzieci, z sianem w stodole i dobrym koniem do pilnowania krów. Greasy Corners nie figurowało w jego planach ‒ uważał po prostu, że musi pozwolić Billy'emu na krótkie wakacje.
Zaledwie zdołałem przykucnąć, gdy usłyszeliśmy odgłos strzałów i dudnienie wielu kopyt. Hałas dochodził z południa, od strony Jeziora Gorzkiego.
‒ Może to wasz człowiek, Tully ‒ wysunąłem przypuszczenie.
‒ Nie, to nie on ‒ powiedział Joe. ‒ Tully Roebuck zwykle podróżuje sam. Czasem ma po prostu dosyć towarzystwa.
Wciąż próbowałem przyzwyczaić się do odgłosów strzelaniny ‒ w Filadelfii rzadko się ją słyszy, przynajmniej na Chestnut Street.
‒ Myślę, że to tylko Guajolotes, którzy chcą sobie trochę poswawolić ‒ powiedział Joe z niezmąconym spokojem.
‒ Co takiego? ‒ spytałem.
‒ Guajolotes ‒ powtórzył Joe, myśląc, że lepiej znam hiszpański.
Nie chciałem ujawniać swej ignorancji, ale strzelanina była coraz głośniejsza ‒ wydawało się, jakby jakaś niewielka armia dokonywała najazdu na miasto.
‒ Co to znaczy Guajolotes! ‒ zapytałem, mając nadzieję, że może
to jakaś milicja czy inna formacja oficjalna i życzliwa ludziom.
‒ Indyki ‒ odpowiedział Joe. ‒ Tak Katie Garza nazywa swoją bandę.
9.
Często wydawało mi się, że Dziki Zachód byłby bezpieczniejszym miejscem, gdyby fajerwerki były ogólnie dostępne trochę wcześniej.
Nie trzeba by nic szczególnie wymyślnego ‒ ot, zwykłe ognie sztuczne i świece rzymskie (wyrzutnie barwnych kul), typowy materiał używany z okazji święta 4 Lipca. Nikt sobie nawet nie wyobraża, jakie odległości muszą przemierzać ludzie na Zachodzie, by usłyszeć choć niewielki hałas.
Tak ogromna część tego kraju była cicha i pusta ‒ ludzie w ruderach, rozciągających się wokół rancho Isinglassa, całymi miesiącami nie słyszeli nic innego poza wyciem wichru i ujadaniem kojotów. Sami więc hałasowali, ile się dało, wrzeszcząc i pokrzykując na bydło. Rzępolili na skrzypcach i dmuchali w harmonijki; Lady Snow również uczyła Billy'ego grać na harmonijce, chociaż nigdy nie udało mu się zagrać żadnej melodii.
Ale cisza ogromnej równiny wywołuje większy rezonans niż takie słabiutkie dźwięki.
Jestem pewien, że kilka rzymskich świec zadowoliłoby większość caballeros, którzy przyjechali z Kateriną Garza; może zadowoliłoby również większość rewolwerowców. Ich życie było nudne i bezbarwne; energiczniejsi spośród nich lubili czasem posłuchać hałasu i zobaczyć w nocy iskry. A jedynymi urządzeniami wywołującymi hałas i iskry, jakimi dysponowali, były ich pistolety.
Zanim mogłem zapytać Joe Ślicznotkę, dlaczego kobieta-rewolwerowiec nazwała swoją bandę Indykami, oni sami przygalopowali prosto do Chińskiego Stawu, strzelając w powietrze. Przodem pędziła siwa klacz. Wydaje mi się, że najazd na miasto bardzo ją podniecił, szarpała bowiem lejce i stawała dęba, gdy jej pani ją zatrzymała.
Jakiś kundel zaskomlił, co sprawiło, że jeden z koni nagle się poderwał, zrzucając z siebie siedzącego na nim jeźdźca, który wyciągnął rewolwer i zaczął strzelać do psa.
Młoda kobieta siedząca okrakiem na siwym rumaku ‒ wciąż myślę o takich koniach jak o rumakach; to znów nazwa z groszowych powieści ‒ wydawała się zdenerwowana tym, że caballero usiłował zastrzelić psa, który był przyczyną jego upadku z konia.
‒ Jeżeli trafisz tego psa, ugotujesz go i zjesz ‒ powiedziała. ‒ To nie pies jest winien, że nie umiesz jeździć.
Nie jestem pewien, czy caballero ją usłyszał; rozgniewany tupał i strzelał na oślep.
‒ Lepiej zastrzelmy go i zabierzmy mu konia. On i tak nie umie jeździć ‒ zaproponował inny.
Zapanował ogólny śmiech, co jednak nie poprawiło humoru przywódczyni.
‒ Nie. Oszczędzajcie kule; może będziemy musieli zastrzelić któregoś z tych białych ludzi ‒ powiedziała Katerina. Zeskoczyła z siwej klaczy w sposób znamionujący pewność siebie. Pomyślałem, że tak niektóre kobiety podnoszą się z łoża miłości.
Wtedy dopiero nas zauważyła.
‒ Joe, czy to na pewno ty? ‒ zapytała miękko.
‒ Cześć, Katie ‒ powiedział Joe wstając.
Następnie, ku memu zdumieniu, objął królową rewolwerowców długim i czułym uściskiem.
10.
W tym czasie, gdy Joe i Katie obejmowali się, Billy Bone wyszedł z baru ‒ przypuszczalnie zaciekawiła go strzelanina. Taki właśnie był: przyciągał go wszelki gwałt. I to było przyczyną jego zguby, jak usiłowałem wykazać w moim opowiadaniu Billy Kid, czyli przeznaczenie wędrującego chłopca, napisanym wówczas, gdy wszystko to było już historią.
Właśnie w moim opowiadaniu pojawiło się jego przezwisko: Billy Dziecko. Myślę, że wtedy gdy jeszcze żył i był dobrze uzbrojony, na całym Terytorium Nowego Meksyku nie znalazłby się taki głupi, by go nazwać dzieckiem.
Ale kiedy wyszedł owego wieczoru z Chińskiego Stawu, nie znalazł gwałtu. Zobaczył swego przyjaciela, Joe Ślicznotkę, obejmującego kobietę i myślę, że to wstrząsnęło nim bardziej, niż gdyby na ziemi leżało martwych siedmiu czy ośmiu caballeros. Także sami caballeros byli wstrząśnięci. Ten, który został zrzucony z konia, przestał strzelać do psa, którego dawno już nie było, i wszyscy stali dokoła.
‒ Nie wiedziałem, że Joe ma kochankę ‒ szepnął mi Billy później wieczorem.
Jakoś musiał sobie przyswoić to słowo. Staliśmy wówczas w Chińskim Stawie przy barze, patrząc, jak Katie tańczy z Vivem Maldonaldo.
Ale też Katie była ładną kobietą; miała kruczoczarne włosy i takież oczy. Jej kamizelka była przyozdobiona samorodkami srebra, ofiarowanymi jej przez pewnego wielbiciela; spódnicę miała wyszywaną cekinami, które połyskiwały w tańcu. Tulipan, stara żółta Kreolka, przygrywała im na kastanietach. Vivian Maldonaldo, prawdopodobnie pomny na poklask tłumów w czasach gdy występował na trapezie, popisywał się jak akrobata, ale nie potrafił dotrzymać tempa Katie Garza.
‒ Nie sądzę, by to, że ją obejmuje, świadczyło, że jest jego kochanką ‒ powiedziałem, gdy obserwowaliśmy tańczących.
‒ Właśnie że tak ‒ stwierdził Billy z pełnym przekonaniem. ‒ Taki jest Joe: zawsze tajemniczy, nigdy nie wiadomo, co naprawdę myśli ‒ dodał. Było jasne, że poddaje rewizji swą opinię o przyjacielu, który nadal siedział na zewnątrz, oparty o ścianę. Joe Ślicznotka nie lubił barów, nawet gdy była tam podniecająca wszystkich Katie Garza.
A jak podniecała, ileż życia wnosiła! W Filadelfii wkrótce swą obecnością uświetniłaby największe bale. Hill Coe, Burnell Przyjemniaczek i niektórzy inni rewolwerowcy wyprostowali się na krzesłach
i sami starali się błyszczeć; oczywiście dla zwykłych rewolwerowców amerykańskich próba zakasowania włoskiego artysty cyrkowego była z góry skazana na niepowodzenie. W każdym razie Katie jedynie wykorzystywała fakt, że Vivian umiał tańczyć.
Oczy jej skierowane były jednak tylko na Billy'ego, niezgrabnego chłopca, który tak naprawdę nie wiedział, co to znaczy kochanka, chociaż kurwy z barów dla poszukiwaczy złota w Colorado były jego jedynymi ciotkami i niańkami.
‒ Taki jest Joe, trudno u niego kupić słowo ‒ mruknął, zdenerwowany małomównością swego przyjaciela. ‒ Myślę, że następną rzeczą, jaką zrobi, będzie to, że się ożeni ‒ dodał ponuro.
‒ A wówczas nie będę miał żadnego kumpla prócz ciebie, Sippy, a my obaj umarlibyśmy z głodu, bo nie miałby kto zakrzątnąć się wokół żarcia.
Pod tym względem miał rację, mylił się jednak co do Joe i Katie ‒ kiedy chodziło o miłość, nie miał żadnych doświadczeń, tylko swe chłopięce wyobrażenia. Myślał, że wszystko, co dzieje się w miłości, pisane jest dużymi literami. Ja jednak wiedziałem lepiej: miałem Dorę, która nauczyła mnie, że jest to przeważnie drobny druk.
‒ Nie sądzę, by oni wzięli ślub, Billy ‒ powiedziałem. Zauważyłem już spojrzenia, jakie Katie rzucała w jego kierunku. Kobiety skłaniają się ku mężczyźnie mającemu sławę ‒ na fakt ten zwróciłem uwagę w Filadelfii.
‒ Och, jestem pewien, że się pobiorą. Joe Ślicznotka nie może się już doczekać, by gdzieś wreszcie osiąść ‒ powiedział Billy, zgnębiony i nieszczęśliwy.
Łowcy bizonów i caballeros stali sztywno dokoła, starając się nie wpadać na siebie i nie doprowadzać do złości Des Montaignesa. Rewolwerowcy dalej grali, chociaż obecność Kateriny wyraźnie zmniejszyła ich zainteresowanie kartami.
‒ Taki jest Joe Ślicznotka, wiele nie mówi, co? ‒ powiedział Billy, wciąż mając na myśli tamte uściski.
11.
Właśnie w tym śmierdzącym barze, przy wtórze kastanietów, rozpoczął się wielki romans Zachodu. Katie Garza była bowiem prawdziwą miłością Billy'ego, tak jak on jej. Katie podchodziła do życia równie zaczepnie jak on: zabić albo zostać zabitym ‒ taki był jej styl, taki był też i jego.
Nie powiedziałbym, by lady Snow nie odegrała w tej sztuce żadnej roli ‒ trudno powstrzymać takiego smutnego chłopca jak Billy przed pożądaniem snu o pięknie, jakim była lady Snow owego dnia, gdy Billy natknął się na nas przy małym strumyku na prerii.
Ale Cecily Snow była raczej olśnieniem: w ich ulotnych wspólnie spędzonych chwilach ofiarowała mu krótkotrwałe oderwanie się od życia tego surowego kraju, które było jego udziałem.
‒ Podobała mu się, ponieważ była biała i czysta ‒ powiedziała Katie Garza rozgoryczona. Tę jej uwagę powtórzył Tully Roebuck.
Były to słowa rozdzierające serce, choć Tully tego nie zauważył ‒ po prostu przekazał tę uwagę tak, jak przekazałby każdą inną. Katie Garza żyła ciężko i w brudzie ‒ myśl o tym, ż& utraciła Billy'ego dla kobiety, której służba prasowała suknie i zmieniała wytworną bieliznę pościelową, mogła ją niemal zabić.
Ja nie występuję w tej sztuce. Nazywam to wprawdzie sztuką, ale w miarę jak równina pokrywała się stosami trupów, zaczynało to wyglądać na jeden z wielkich poematów o wojnie ‒ Iliadę Homera, Pieśń o Rolandzie czy legendę o Horacjuszu broniącym mostu rzymskiego przed Etruskami.
Ja po prostu towarzyszyłem Billy'emu, gdy podążał swym krwawym szlakiem ‒ wędrujący chłopiec, o jeden krok wyprzedzający swe przeznaczenie.
12.
Romans, o którym mówił wkrótce cały Zachód, rozpoczął sie od zawodów w strzelaniu pomiędzy Katie a Billym następnego ranka po ich poznaniu.
Aktywność nocna w Chińskim Stawie przyniosła owoce w postaci dużej liczby pustych butelek. Zadanie Tulipan polegało na tym, by co rano załadować nimi mały wózek i wywieźć je ćwierć mili za miasto, tam gdzie wciąż jeszcze stała resztka ceglanego muru. Wózek ciągnął leniwy osioł o imieniu Bonaparte ‒ nikt w Greasy Corners nie wiedział, skąd Tulipan wzięła takie imię.
Tulipan ustawiała butelki na szczycie starego muru, jeżeli dzień był bezwietrzny, lub na skałkach przed nim, jeśli porządnie wiało. Następnie siadała i paląc długą fajkę śpiewała Bonapartemu francuskie piosenki.
Rewolwerowcy jeden po drugim przychodzili, by trochę poćwiczyć i pozbyć się skutków kaca z poprzedniego dnia.
Obozowaliśmy właśnie z Billym i Joe nad Rio Pecos, niedaleko miasta. Katie i Los Guajolotes spali w pobliżu ‒ trzech czy czterech spośród caballeros wrzeszczało i śpiewało prawie do świtu.
Przy śniadaniu, gdy Billy jeszcze chrapał, a ja popijałem gorzką kawę, zapytałem Joe, jak poznał Katie Garza.
‒ Pomogłem jej kiedyś ‒ powiedział. ‒ Jeździ na strachliwych koniach. Kiedyś znalazłem ją na piaszczystym pustkowiu ranną; koń ją zrzucił i kopnął w głowę.
Czekałem na dalszy ciąg opowieści, który jednak nie nastąpił. Jak powiedział Billy, u Joe trzeba było kupować słowa. Ale w miesiąc później dorzucił kilka słów wspomnień.
‒ Gdy Nellie i dziecko umierali, Katie przyjechała i została z nami ‒ powiedział. ‒ Pomogła mi wykopać groby.
Nie powiedział już nic więcej na ten temat, ale jasno wynikało, że zawsze pomógłby Katie Garza.
Odgłosy porannych ćwiczeń rewolwerowców ostatecznie obudziły Billy'ego. Siedział i ziewał obejmując się za kolana. Z niesfornym
kosmykiem włosów na czole wyglądał bardzo młodo.
‒ Chodźmy zobaczyć ‒ powiedział. ‒ Nie zawadzi wiedzieć, który z tych szaleńców potrafi strzelać.
‒ Hill Coe potrafi ‒ zauważył Joe.
Hill Coe mógł wyglądać jak stary włóczęga, ale swe poranne ćwiczenia traktował poważnie. Podobno codziennie przez całe życie odbywał pięćdziesiąt takich rund strzelniczych. Lubię takie różne obliczenia. Gdy szliśmy w kierunku owej strzelnicy, powiedziałem Billy'emu, że w sumie daje to 18 250 kul w roku, nie licząc tego, co wystrzelił w różnych groźnych dla życia sytuacjach.
‒ Osiemnaście tysięcy kul rocznie! ‒ zdumiał się Billy. ‒ Pomyśl tylko, ile to kosztuje. Tyle kul nie zmieściłoby się nawet do wózka, którym Tulipan wywozi butelki.
Billy, bardziej niż większość ludzi, żył w swym własnym świecie. Joe Ślicznotka wydawał się jedynym człowiekiem, którym się rzeczywiście interesował ‒ przynajmniej dopóki nie pojawiła się Katie.
Ale moje obliczenia zrobiły na nim wrażenie: osiemnaście tysięcy było prawdopodobnie największą liczbą, z jaką się w życiu zetknął.
‒ Pospieszmy się ‒ powiedział, wsuwając kosmyk pod stary kapelusz. ‒ Chciałbym wiedzieć, czy nie marnuje swych pieniędzy.
Z Katie Garza spotkaliśmy się idąc wzdłuż rzeki. Wydawała się trochę nie w humorze. Jej cera, choć nieco ogorzała pod wpływem słońca i wiatru, nadal zachowała świeżość. Dziewczyna miała pistolet i pas z nabojami przerzucony przez ramię.
‒ Lepiej byłoby, gdyby mi dali postrzelać ‒ powiedziała takim tonem, jakim mówi mała dziewczynka, która nie jest pewna, czy chłopcy pozwolą jej bawić się razem z nimi.
Kiedy przyszliśmy, strzelali właśnie Burnell Przyjemniaczek i Szczęśliwy Jack. Jerry Dziki Koń, mały nędzny szpicel, szydził sobie z nich.
Rzeczywiście, więcej pudłowali, niż trafiali do celu. Niekiedy kula odbijała się od muru i z gwizdem przelatywała przez trawę.
‒ Gdyby to była bitwa, obaj już dawno bylibyście w piekle ‒ stwierdził Jerry.
Burnell Przyjemniaczek, który był faktycznie miły ‒ przynajmniej w moim towarzystwie ‒ skwitował jego krytykę spluwając tytoniowym sokiem.
‒ Cieszyłbym się, gdyby wysoki czarnuch przyszedł i skrócił cię o głowę ‒ powiedział, mając na myśli ulubioną metodę egzekucji stosowaną przez Mesty-Woolaha.
‒ Jeżeli wysoki czarnuch się do mnie zbliży, poczęstuję go śniadaniem z ołowiu ‒ odpowiedział Jerry.
Zakończyli swoją kolejkę i do muru podszedł Hill Coe, który starannie poustawiał na szczycie około trzydziestu butelek.
Jak do tej pory, nikt nie odezwał się ani słowem do Katie Garza. Z całym spokojem wszyscy ignorowali fakt, że w ich ćwiczeniach strzeleckich bierze udział kobieta.
Katie nie należała do ludzi umiejących długo powściągać swą niecierpliwość. Hill Coe powrócił na linię ognia i powoli, starannie naciągał rękawiczki. Rewolwerowcy, z których większość spluwała odchrząkując, starali się okazywać większy respekt.
Billy Bone wyglądał na rozbawionego ‒ o nikim nie miał zbyt dobrego mniemania.
Gdy Hill Coe był gotów do strzelania, odezwała się Katie Garza.
‒ Pan jest graczem, panie Coe ‒ powiedziała. ‒ Chcę z panem zagrać.
Hill Coe wyglądał na zaskoczonego. Niewiele kobiet odważyło się tak śmiało do niego przemawiać.
‒ Co by to miała być za gra? ‒ spytał zdziwiony.
‒ Myślę, że pobiję pana w strzelaniu ‒ odpowiedziała. ‒ Mam sto dolarów, które tak samo myślą.
Na twarzach rewolwerowców malowało się głównie zakłopotanie, choć Jerry Dziki Koń obdarzył nas złośliwym uśmiechem. Wyzwanie Katie zostało potraktowane jako afront: dziewczyna-rewolwerowiec, ciesząca się jedynie lokalną sławą, wyzwala wielkiego marszałka spod Abilene i Dodge.
Ale Billy Bone spojrzał na nią innymi oczami. On zrobiłby tak samo, niezależnie od tego, czy miałby jakąkolwiek szansę wygrania; po prostu po to, by popisać się odwagą.
‒ Cóż, panno Katie, obawiam się, że trudno będzie pani zgromadzić tę sumę tak wczesnym rankiem ‒ powiedział Hill Coe dość oficjalnym tonem.
‒ Nie sądzę, byś ją pobił, Hill ‒ zauważył głośno Billy.
Joe Ślicznotka obserwował tę scenę spokojnie, tak jak i całe życie, ale rewolwerowcy byli zdenerwowani. Byli to ludzie co najmniej drażliwi i nie znosili jakiegokolwiek zagrożenia swej pozycji.
‒ Myślę, że ona cię załatwi, Hill ‒ powiedział Billy, doskonale wiedząc, że w ten sposób wiesza starego rewolwerowca na haku, z którego tamten się już nie urwie. ‒ Tulipan może trzymać pieniądze ‒ dodał. ‒ Ja stawiam na panią Garza.
Hill Coe wyglądał na skonsternowanego. Ale po chwili skłonił się uprzejmie przed Katie i dokończył wkładanie rękawiczek.
13.
Wkrótce uzgodniono reguły gry: zawodnicy mieli zestrzelić po dwadzieścia butelek; w przypadku remisu mieli strzelać kolejno do dziesięciu następnych, aż do chwili, gdy któreś z nich spudłuje.
‒ Cóż, Hill może strzelać cały dzień i nie spudłować ‒ powiedział Szczęśliwy Jack. ‒ Jeżeli Katie nie powinie się noga, będziemy musieli za chwilę pędzić do Roswell po butelki.
Tulipan głośno się roześmiała. W świetle dziennym wyglądała na Mulatkę lub ciemnożółtą, jak nazywają takie na Południu; w latach młodości musiała być pięknością.
‒ Z czego się śmiejesz, stary kocmołuchu? ‒ powiedział Burnell Przyjemniaczek. Nie łączyły go z Tulipan więzi przyjaźni.
‒ Śmieję się na myśl, jak to będzie fajnie, gdy wreszcie umrzesz ‒ odparła.
Pierwsza strzelała Katie Garza. Usiadła skrzyżowawszy nogi, oparła pistolet na przedramieniu i rozwaliła kolejno dwadzieścia
butelek. Był to niespotykany pokaz bezczelności ‒ wszyscy rewolwerowcy byli bowiem przekonani, że spudłuje.
Kiedy, zestrzeliwszy osiemnaście butelek, przerwała, by ponownie naładować pistolet, wszyscy ‒ łącznie z Billym ‒ odczuwali pewne napięcie.
‒ Chyba nie spudłuje, co? ‒ szepnął. Sam nie był dobrym strzelcem i myślę, iż zdumiewało go, że kobieta potrafi tak dobrze strzelać.
Katerina spokojnie roztrzaskała ostatnie dwie butelki, wyrzuciła łuski, naładowała ponownie i podniosła się z miejsca.
‒ Jestem zadowolona z tej pierwszej rundy ‒ powiedziała.
‒ Ładne strzelanie, panno Garza ‒ powiedział Hill Coe z nienaganną uprzejmością.
Podszedł do linii ognia i czekał spokojnie, aż Szczęśliwy Jack poustawia dwadzieścia butelek na szczycie muru. Był nawet jakby rozpromieniony; może przypuszczał, że spodobał się Katie, która potraktowała swe wyzwanie jako sposób zainteresowania go sobą.
Następnie uniósł pistolet, jak czynił to około osiemnastu tysięcy razy w roku już od wielu lat ‒ i najoczywiściej spudłował, oddając swój pierwszy i ostatni strzał.
14.
Zbyt pospieszny ruch, skurcz palca, minimalny błąd w obliczeniach ‒ przypuszczam, że wszyscy czasem znajdujemy się o krok od kompromitacji.
Czy Chittim wiedział, że będzie umierał leżąc na chodniku, gdy szedł ‒ jak czynił to często ‒ by dostarczyć mi moją poranną powieść groszową?
Wątpię, czy wiedział, tak jak Hill Coe nie mógł wiedzieć, że owego słonecznego ranka na równinach, w doskonałych warunkach strzeleckich, pęknie łuk jego życia.
Ale tak się stało: spudłował. Kula ścięła trawę pięćdziesiąt jardów
za murem. Dwadzieścia butelek nadal stało nie tkniętych. Katerina Garza wygrała zawody.
Było to tak nieoczekiwane, że przez chwile nikt z nas nie chciał wierzyć, że się dokonało. Czy Coe rzeczywiście wystrzelił i nie trafił do butelki, czy może wszystkim nam się to śniło?
Rewolwerowcy po prostu oniemieli; nikt nie powiedział ani słowa. Hill Coe spojrzał na swój pistolet, a na jego twarzy malowało się jakby zakłopotanie. Trudno mu było uwierzyć, że nietrafny strzał, który skosił trawę, został oddany z jego własnej niezawodnej broni.
Myślę, że nawet Billy odczuwał pewne zakłopotanie z powodu klęski starego marszałka.
‒ Nie trwało to długo ‒ zauważył, patrząc na Joe i krzywo się uśmiechając.
Burnell Przyjemniaczek pierwszy otrząsnął się z szoku i natarł na Tulipan.
‒ To ten stary żółty kocmołuch tak zrobił! ‒ powiedział. ‒ Ona zauroczyła Hilla. Musimy ją utopić.
Tulipan uśmiechała się.
‒ W tym kraju jest za mało wody, aby mnie utopić ‒ powiedziała. ‒ Nie ma także dość drzew, by mnie powiesić.
‒ Ale możesz umrzeć od kuli ‒ zauważył Jerry Dziki Koń. ‒ A jest też dosyć gówna, by zrobić ci grób.
Rozejrzał się dokoła jak gdyby spodziewał się uznania dla swego dowcipu.
‒ Jeżeli jest gdzieś taki grób, to ty pierwszy znajdziesz w nim przytulne schronienie ‒ powiedział Billy Bone. ‒ Tak czy owak uważam cię za karcianego oszusta.
‒ No, Bill, to ciężka zniewaga ‒ powiedział Jerry nieprzyjaznym tonem.
Miałem wrażenie, że walka wisi w powietrzu, chociaż nikt się nie poruszył. Katie Garza nadal nie wypuszczała pistoletu z ręki. Billy dał mi znak, bym się wycofał poza pole ostrzału.
‒ Niech nikt nie strzela do tego starego Jankesa ‒ powiedział. ‒ On nie ma broni.
Może widział, jak tego ranka wyciągałem z butów swe małe
pistolety. Nigdy nie miałem okazji ich użyć, a ich noszenie powodowało straszliwe pęcherze.
Nie wiem, co by się wydarzyło i kto zginąłby w nadchodzącej bójce, gdyby Dixon Prostaczek nie wybrał właśnie tej chwili, by się obudzić.
Dixon, niski, tłusty mężczyzna, któremu poły koszuli zawsze wystawały ze spodni, drzemał sobie na słońcu, niedaleko, po północnej stronie muru. Strzelanie do celu najwidoczniej zbytnio nie zakłócało mu drzemki.
Prostaczek pojawił się nagle i wszedł powoli pomiędzy nas. Poły koszuli zwisały mu, a wzrok miał mętny jak po przepiciu.
‒ Jeżeli to moja kolej, chłopcy, to jestem gotów ‒ powiedział.
Nikt nie odezwał się ani słowem, co Prostaczek potraktował jako zachętę. Ziewnął, wyciągnął pistolet i strzelił na chybił-trafił. Pierwszym strzałem roztrzaskał butelkę, do której nie mógł trafić wielki Hill Coe.
‒ Zawsze trafiam do pierwszej, ale później strzelam nierówno ‒ powiedział. Udało mu się wykazać prawdziwość tego twierdzenia, pudłując następne pięć razy; pewnie trochę dlatego, że wolną ręką usiłował wepchnąć sobie poły koszuli w spodnie.
Jedna z kul rykoszetem odbiła się od muru i przeleciała tak blisko Szczęśliwego Jacka, że ten gwałtownie zasłonił się kapeluszem, po czym rozejrzał się zakłopotany.
‒ Myślałem, że to trzmiel ‒ wyjaśnił.
Ale fakt, że Dixon, jeszcze na wpół śpiący, zestrzelił właśnie tę butelkę, do której nie trafił biedny Hill Coe, wykończył marszałka. Wydawał się zbyt zmęczony, by móc włożyć z powrotem pistolet do olstrów; widziałem, jak dwa razy gmerał przy nich, zanim mu się to udało.
Rewolwerowcy, gotowi do bitki, patrzyli na niego, ale on był bezradny. Towarzyszyli mu z miasta do miasta, uznali go swym przywódcą, walczyli u jego boku, odbierali od niego wskazówki ‒ niektórzy przez wiele lat. Jego duma wspierała ich dumę, a teraz jego duma została przekreślona przez jedną zbłąkaną kulę.
‒ Ładne strzelanie ‒ powtórzył, zwracając się do Kateriny Garza i wręczając jej dwie złote pięćdziesięciodolarówki.
‒ Dziękuję ‒ powiedziała Katie, nie komentując tego, co się stało.
Hill Coe zachował na twarzy wyraz pewnego zakłopotania, gdy skierował się ścieżką ku Greasy Corners; szedł jak człowiek, który właśnie przekroczył dziewięćdziesiątkę.
Paru rewolwerowcom marzyłaby się bitka, ale zachowanie Prostaczka spowodowało zwrot, ośmieszając wszystko. Hill Coe opuścił ich. Tyle czasu był ich filarem, ale się wykruszył.
Burnell Przyjemniaczek wciąż patrząc ponuro odszedł bez słowa, a za nim inni.
‒ Odpowiesz mi kiedyś za tę zniewagę, Bill ‒ powiedział Jerry Dziki Koń na odchodnym.
15.
‒ Powinienem zastrzelić Jerry'ego ‒ mruknął Billy, gdy straciliśmy ich z oczu.
‒ Znam go jako kłótliwego faceta ‒ przyznał Joe Ślicznotka.
‒ Czybyś go wyzwał, czy strzelił mu w plecy? ‒ zapytała Katie Garza, lekko zaciekawiona.
Pytania z zakresu etyki zawsze wydawały się Billy'emu kłopotliwe.
‒ Nienawidzę karcianych oszustów ‒ powiedział.
‒ Ale czy aprobujesz strzelanie im w plecy? ‒ spytała bez ogródek.
Tulipan zachichotała; myślę, że spodobała się jej ta para młodych.
‒ Morderca nie może być wybredny ‒ powiedziała.
‒ Ja też tak uważam ‒ stwierdził Billy, zadowolony, że pozyskał sprzymierzeńca. ‒ Jak się strzela twarzą w twarz, to człowiek już jest martwy.
Katie obserwowała w zamyśleniu Billy'ego. Ta jej spokojna analiza zdawała się go denerwować.
‒ Zabij, kogo masz zabić, i sprawa załatwiona ‒ powiedział. ‒ Najlepiej nie tracić czasu na zastanawianie się: z przodu czy z tyłu.
‒ Postrzelaj sobie ze mną, chapito ‒ powiedziała Katie z uśmiechem. ‒ Pan Coe właściwie ze mną nie walczył.
Chapito oznacza malutki, ale Katie powiedziała to jakby z zaśpiewem, a Billy się nie obraził.
‒ Postrzelajmy ‒ powiedział trochę pyszałkowato; wątpię, czy taka ładna dziewczyna kiedykolwiek się nim przedtem zainteresowała.
Joe, Tulipan i ja usiedliśmy obok wózka i przyglądaliśmy się ich strzelaniu. Katerina rozpoczęła następną rundę dwudziestu butelek i zestrzeliła osiemnaście. Joe powiedział później, że według niego celowo spudłowała dwa razy, żeby dać szansę Billy'emu.
Następnie strzelał Billy, który spudłował osiemnaście razy, a jedna z dwu butelek, które trafił, była zaledwie wyszczerbiona. Przy niektórych strzałach celował przez dwie lub trzy minuty, a kula wciąż przelatywała z gwizdem obok.
Joe Ślicznotka był mocno zakłopotany niepowodzeniem przyjaciela.
‒ On nie umie strzelać z pistoletu ‒ powiedział. ‒ Naprawdę nie wiem, dlaczego on myśli, że potrafi. Mam nadzieję, że nie wpadnie z tego powodu w nastrój przygnębienia ‒ dodał.
Ja również nie myślałem, że Billy zniesie tak straszliwą przegraną, ale Katie usiadła obok niego i z takim wdziękiem go uwodziła, że jego nastrój daleki był od przygnębienia. Wkrótce to, że tak źle strzela, zaczęło go bawić i zanosił się śmiechem. Naładował pistolety i strzelał z zapamiętaniem obiema rękami do butelek, ani razu nie trafiając. Tak go to rozbawiło, aż musiał sobie ocierać łzy.
‒ Ty teraz strzelasz, Joe ‒ powiedziała Katie, wciąż ożywiona.
Joe Ślicznotka popisał się, roztrzaskując dwanaście butelek na dwadzieścia.
‒ Nie lubię, jak mnie bije jakiś cholerny kowboj ‒ powiedział Billy, wciąż jednak w żartobliwym tonie. Gdy Katie Garza śmiała się u jego boku, zachowywał się beztrosko.
‒ Czy mogę spróbować? ‒ zapytałem.
‒ Och, próbuj, Sippy, pokaż nam swój styl ‒ powiedział Billy chichocząc i podał mi jeden ze swych pistoletów. ‒ To będzie zabawne ‒ dodał, uśmiechając się do Kateriny.
Katie nie zwracała na mnie dotąd uwagi, ale gdy podszedłem do linii strzału, popatrzyła z troską.
‒ Myślę, że on wie, jak się strzela ‒ powiedziała, choć naprawdę nie wiem, na czym opierała swe przypuszczenia.
‒ Sippy? ‒ powiedział Billy. ‒ Cóż, on niczego nie potrafi. Prawie do samego Kansas polował na jakiś cholerny pociąg i nie mógł go zatrzymać.
Można sobie wyobrazić jego zdumienie, gdy zestrzeliłem siedemnaście butelek. Rok spędzony z Dorą zapewnia człowiekowi bogaty wybór różnych hobby, a strzelanie do celu było niegdyś moim ulubionym zajęciem.
16.
Strzelałem sobie spokojnie, będąc pewien, że roztrzaskam następne trzy butelki i pobiję Katie Garza, ale gdy celowałem do numeru osiemnastego, rozległ się tętent kopyt końskich i Los Guajolotes wpadli galopem na linię strzału; jeden z nich prowadził siwą klacz Kateriny.
‒ Señorita, los caballeros! ‒ zawołał. Było oczywiste, że chce jak najszybciej opuścić to miejsce, podobnie jak pozostali Guajolotes.
Katie i Joe spojrzeli na północ. Ja także spojrzałem i dostrzegłem na horyzoncie chmurę kurzu.
Nie sądzę, żeby Billy coś zauważył. Leżał wciąż rozwalony na trawie z głową pełną Kateriny.
‒ Stara Whisky nadjeżdża ‒ powiedział Joe. ‒ Ale nie tylko on, Tully także się zbliża.
Wskazał na zachód, gdzie na złamanie karku pędził ku Pecos samotny jeździec.
Billy Bone podniósł się i zażądał zwrotu pistoletu, z którego właśnie miałem zamiar strzelać.
‒ To Tully, on się zawsze spieszy ‒ zauważył, wyjmując łuski z pistoletu. Wyjął kilka nabojów z kieszeni i zaczął ładować. ‒ Tully jest trochę nerwowy ‒ dodał.
Katie Garza powiesiła pas z ładunkami na łęku siodła i wskoczyła na swą siwą klacz. Obserwując chmurę kurzu na północy, pozwoliła jej trochę potańczyć.
‒ Chętnie wyskoczyłabym na chwilę do Meksyku ‒ powiedziała. ‒ Chcecie, chłopcy, jechać?
‒ Powiedzieliśmy Tully'emu, że będziemy czekać ‒ odpowiedział Joe Ślicznotka. ‒ Nie chcę stąd wyjeżdżać, dopóki nie usłyszę, co Tully ma nam do powiedzenia.
‒ A ty, chapito? ‒ spytała, spoglądając z góry na Billy'ego.
‒ Cóż, nie mogę tak sobie odejść i opuścić Joe, zwłaszcza gdy ta armia nadciąga ‒ odpowiedział Billy.
‒ Myślałam, że Joe jest dorosłym człowiekiem ‒ powiedziała Katie.
Billy wyglądał trochę apatycznie ‒ często po długotrwałym śmiechu lub wybuchu gniewu zdawał się tracić całą swą energię. Uwaga Katie wprawiła go w zdumienie; wątpię, czy do tej chwili choć przez moment pomyślał, że mógłby podróżować po świecie z Katie Garza, a nie z Joe Ślicznotką Ta myśl musiała tak go zaskoczyć, że nagle zmienił temat.
‒ Tully zajeździ tego konia‒ powiedział. ‒ To się źle skończy.
Rzeczywiście jeździec niemal unosił się nad trawą.
Wydaje mi się, że Katie Garza wiedziała, że Billy nie jest jeszcze zdecydowany, by z nią jechać, ale takie przypieranie go do muru musiało ją bawić.
‒ Chodź zobaczyć świat, chapito ‒ powiedziała. ‒ Pojedziemy do San Isidro i zjemy tłustą kozę.
Billy spojrzał na Joe, jak gdyby szukając u niego pomocy. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do takiego wabienia przez kobiety.
Ale Joe Ślicznotka obserwował dużą chmurę kurzu na północy. Nie wydawał się zaniepokojony, po prostu patrzył. Może nawet nie słyszał, jak Katie zaprasza Billy'ego do Meksyku; ale jeżeli nawet usłyszał, to z pewnością nie był zainteresowany torpedowaniem takiego zaproszenia.
‒ Myślę, że to twój tatuś nadjeżdża, Katie ‒ powiedział.
17.
Wówczas to dowiedziałem się, że Katie jest córką Isinglassa.
‒ Señorita, założę się, że dzisiaj w El Paso jest piękna pogoda ‒ powiedział jeden z caballeros.
‒ Tato nie będzie nam przeszkadzał ‒ powiedziała Katie. ‒ Prawdopodobnie szuka zabłąkanych zwierząt.
Billy Bone stał obok, nieśmiały, brzydki, mały i niezgrabny. Zdawało się, że cierpi katusze: z jednej strony chciał, by Katie już odjechała, z drugiej pragnął, by pozostała.
‒ Dlaczego ten cholerny głupiec Tully Roebuck chce koniecznie zajeździć konia? ‒ powiedział. Był to jedyny temat rozmowy, który gotów byłby podjąć, ale nie trwało to długo, ponieważ minutę później Tully Roebuck zmusił pokrytego pianą konia do zatrzymania się pomiędzy Joe Ślicznotką a Billym Bone.
Tully był bardzo szczupłym mężczyzną o czarującym uśmiechu i łagodnych brązowych oczach.
‒ Cześć ‒ powiedział spokojnie, jak gdyby pędził jak wicher przez prerię po to tylko, by nas zaprosić na podwieczorek.
‒ Jak tam, Tully ‒ odezwał się Joe Ślicznotka. ‒ Jak się czujesz?
‒ Doskonale ‒ odpowiedział, uchylając kapelusza przed Kateriną. ‒ Przyznam jednak, że czułbym się bardziej wypoczęty, gdybyśmy byli w Santa Fe i popijali grog.
‒ Grog możesz dostać i w Greasy Corners ‒ powiedział Billy. ‒ Jak Des zrobi grog, to nawet sowa zgubi pióra.
‒ Dez pewnie sam chciałby być sową, gdy pojawi się tu Stara Whisky ‒ zauważył Tully. ‒ Jeżeli wyjedziemy stąd szybko, to się w to nie wplączemy.
‒ Założę się, że podobałoby ci się w San Isidro ‒ zwróciła się Katie do Billy'ego. ‒ Te tłuściutkie kozy są wyśmienite.
Billy wydawał się zakłopotany. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
‒ Mam nadzieję, że wkrótce odwiedzę San Isidro ‒ powiedział uprzejmie.
Katie wiedziała, kiedy skończyć. Roześmiała się i zawróciła klacz.
‒ Nie pozwól się sprowokować ojcu, Joe ‒ powiedziała.
W chwilę później Los Guajolotes wzniecali własną chmurę kurzu, pędząc długą równiną ku Meksykowi.
18.
‒ Co nowego? ‒ zapytał Joe Ślicznotka, gdy Katie i jej ludzie już odjechali.
‒ Isinglass zamierza oczyścić Greasy Corners ‒ odpowiedział Tully.
Billy natychmiast poczuł się dotknięty. Myślę, że zrozumiał, iż nie popisał się przed Kateriną, i skłonny był odegrać się na innych ‒ a ci inni to był każdy, kogo spotkał i kto pogłaskał go pod włos.
‒ Oczyścić! To nie jego sprawa, czy tu jest brudno, czy czysto ‒ powiedział.
‒ To jego rancho ‒ wyjaśnił Joe. ‒ Jest właścicielem tego wszystkiego. Moim zdaniem jest przekonany, że może z tym zrobić, co mu się żywnie podoba.
‒ Jeden człowiek nie może być właścicielem tylu ziem ‒ powiedział Billy zapalczywie. ‒ Nie można na to pozwolić! Podobno wszystko aż do Kansas do niego należy. Ponoć jest właścicielem Teksasu czy dużej jego części. To hańba! Dlaczego taki wstrętny stary byk ma być właścicielem wszystkiego?
Tully Roebuck zeskoczył z konia. Sprawiał wrażenie zaskoczonego gwałtownym wybuchem Billy'ego.
‒ Cóż, Billy, on po prostu to kupił ‒ powiedział. ‒ Kiedy za coś zapłacisz, stajesz się tego właścicielem.
‒ Chciałbym wiedzieć, komu on zapłacił ‒ powiedział Billy. ‒ Ty, ja i Joe żyjemy tutaj. A czy nam zapłacił? Czy zapłacił tym cholernym Apaczom? Jeżeli ten stary sukinsyn jest właścicielem całej części świata, to ciekaw jestem, od kogo ją kupił.
Tulipan zeszła z wózka i skierowała Bonapartego z powrotem do miasta.
‒ Może kupił go od Teksasu, Billy. Nie znam szczegółów ‒ powiedział Tully. ‒ Odkąd pamiętam, Stara Whisky był ranczerem.
‒ Założę się, że ten stary nieokrzesany głupiec po prostu zagarnął te ziemie ‒ powiedział Billy.
Tully Roebuck był skonsternowany. Prawdopodobnie czuł, iż tracą z oczu najważniejszą sprawę. I rzeczywiście chmura kurzu na północy nie zasłaniała już dalekiego horyzontu ‒ skręciła gwałtownie na południe, ku Greasy Corners.
‒ Kupił czy zagarnął, to nie ma naprawdę znaczenia ‒ powiedział Tully. ‒ Rzecz w tym, że te ziemie posiada i nie chce, by łowcy bizonów i rewolwerowcy mu przeszkadzali.
‒ Przeszkadzali? Przecież ich nawet nie zna ‒ zauważył Billy.
‒ Podobno podejrzewa ich o to, tak przynajmniej słyszałem, że mu kradną bydło ‒ wyjaśnił Joe. On także wydawał się lekko zdziwiony tym napadem gwałtowności Billy'ego.
‒ Kradną bydło? To tylko pretekst ‒ powiedział Billy. ‒ Ani Hill Coe, ani jego ludzie nie wzięliby jednej krowy, nawet gdyby im dawano.
‒ Billy, trudno powiedzieć dziś cokolwiek, z czym byś się zgodził ‒ stwierdził Tully, odcinając sobie kawałek tabaki z prymki, którą nosił w woreczku na piersiach.
‒ Czy Isinglass przybywa, by ich ostrzec, czy aby ich zabić? ‒ spytał Joe Ślicznotka.
‒ Nie wiem ‒ odpowiedział Tully. ‒ Myślę, że to zależy od tego, czy będzie w pieskim nastroju.
Chmura kurzu nieustannie się zbliżała. Nie miałem pojęcia, ilu jeźdźców się w niej kryje i czy są w pieskim nastroju ‒ by posłużyć się określeniem Tully'ego.
‒ Myślałem o tym, że moglibyśmy pojechać do Van Horna ‒ powiedział Tully. ‒ Na niektórych farmach szukają rąk do pracy.
‒ Okay ‒ zgodził się Joe. ‒ To ładna okolica. Podoba mi się tam.
‒ Ja nie jadę ‒ powiedział zuchwale Billy. ‒ Nie jadę i już.
19.
Joe Ślicznotka był człowiekiem cierpliwym. Upór Billy'ego zdawał się nie robić na nim większego wrażenia, choć często był on przyczyną wielu kłopotów.
‒ Przecież nie lubisz tych rewolwerowców, Billy ‒ zauważył. ‒ Niemal wciąż plułbyś im w gębę.
Billy wzruszył ramionami. Gardził wszystkim, co przypominało rozsądne argumenty.
‒ Nie jadę i już ‒ powtórzył. ‒ Nie chcę, by mnie Isinglass czy ktokolwiek inny wypędzał z Nowego Meksyku.
Mówiąc to, ruszył się w kierunku miasta; przechodząc obok, wziął mnie za ramię.
‒ Chodź, Sippy. Napijemy się czegoś i trochę wzmocnimy ‒ powiedział. ‒ Pewnie ci dwaj kowboje chcą iść doić krowy czy coś w tym rodzaju.
Wkrótce dogoniliśmy Tulipan, która nie mogła uporać się z Bonapartem.
Osioł zatrzymał się, by oddawać się medytacji, podobnie zresztą jak zwykła to czynić Rosy. Tulipan ciągnęła za powróz, ale nie dawało to efektów większych, niż gdyby była ptaszkiem przelatującym nad głową Bonapartego.
Billy przechodząc obok, złapał osła za ogon i mocno skręcił, skłaniając tym Bonapartego do tak nieoczekiwanego zrywu, że Tulipan musiała uskoczyć w bok, by nie zostać przejechana. Wypuściła z rąk powróz, a Bonaparte wraz z wózkiem pomknął chyżo ku osiedlu ‒ nazywanie go bowiem miastem byłoby czczym pochlebstwem.
‒ Nie wprawia się osła w ruch od strony głowy ‒ zauważył Billy ‒ tylko od strony ogona.
‒ Ta Katie chce cię zabrać do Meksyku ‒ powiedziała Tulipan do Billy'ego.
‒ Katie jest ładna ‒ przyznał Billy. ‒ Nigdy nie myślałem, że spotkam tak ładną dziewczynę.
‒ W Meksyku jest śmierć ‒ powiedziała Tulipan.
Myślę, że Billy pogrążył się właśnie w słodkich marzeniach o Katerinie. Gdy Tulipan powiedziała to, nagle zbladł. Każda wzmianka o śmierci wywoływała u niego taką reakcję, chyba że była to śmierć, którą sam miał zamiar zadać.
‒ Ach, nie ‒ powiedział z nutą przerażenia w głosie.
Tulipan miała siwe włosy i poruszała się niemrawo, ale na jej twarzy nie było zmarszczek, a oczy miała jasnobłękitne.
‒ Musisz się wystrzegać rzek, Billy ‒ powiedziała. ‒ Jeżeli przekroczysz North Canadian, koń cię przygniecie i będziesz kaleką.
‒ Nigdy się do niej nie zbliżę ‒ powiedział Billy w pośpiechu.
‒ Nie przekraczaj także Rio Animas ‒ ostrzegała stara kobieta. ‒ Jeżeli to zrobisz, dusza twoja wpadnie do wody i zostanie uniesiona. A jeśli przekroczysz Rio Grande, umrzesz.
‒ Nie miałem zamiaru tak dużo podróżować. A teraz mów ‒ zwrócił się do niej. ‒ Jaki będzie mój los, jeżeli pojadę w górę i w dół Rio Pecos?
‒ Krwawy los ‒ odpowiedziała Tulipan. ‒ Ale to nie będzie tylko twoja krew.
Zatrzymaliśmy się w obozowisku, by zabrać konie, a stara kobieta pokuśtykała dalej.
Billy był blady jak prześcieradło. Usiadł na kocu i drżał cały jak wówczas, gdy zobaczył Psa Śmierci.
‒ Niewiele brakowało, a pojechałbym do Meksyku ‒ powiedział słabym głosem. ‒ Gdyby Joe nie chciał zaczekać na Tully'ego, pojechałbym.
‒ Cóż, panna Garza jest ładną dziewczyną, jak sam zauważyłeś ‒ powiedziałem.
‒ Ale nie tak ładną, by dla niej umierać ‒ powiedział Billy.
20.
Ku zaskoczeniu wszystkich Isinglass pojawił się w Greasy Corners sam. Dwudziestu jeźdźców, którzy przyczynili się do powstania tumanu kurzu, przekroczyło Rio Pecos na północ od miasta i popędziło na wschód, ku Teksasowi.
Pojawienie się jednego starego człowieka na nędznym karym koniu sprawiło ogromny zawód rewolwerowcom i łowcom bizonów, którzy przygotowywali się do chwalebnej obrony ostatniego szańca. Zgromadzono w pośpiechu wielką ilość broni i dla dodania sobie animuszu wypito mnóstwo szklanek, grogu.
Joe Ślicznotka i Tully Roebuck także nadjechali i siedzieli spokojnie na koniach, w pewnej odległości od tłumu.
Billy Bone siedział przed Chińskim Stawem, oparty o belkę do przywiązywania koni. Jego koń, Chip, zawsze trudny do osiodłania, tego ranka był wyjątkowo oporny. Choć trzymałem go za uszy i próbowałem ułagodzić śpiewając mu irlandzką piosenkę, dwukrotnie kopnął Billy'ego, zanim zgodził się, by go osiodłać. Skutek był taki, że Billy wpadł we wściekłość. Wkrótce zapomniał o Meksyku, o śmierci i o wszystkim innym, oprócz tego, jak bardzo nie lubi Chipa. Zanim znaleźliśmy się przed Chińskim Stawem, był w niezwykle bojowym nastroju.
Zdawał się z chłodną pogardą obserwować uroczyste przygotowania łowców bizonów do bitwy.
‒ Spójrz na tych szaleńców. Są gotowi umrzeć drąc się wniebogłosy ‒ powiedział patrząc, jak Jim Saul zdmuchuje kurz z celownika swej strzelby.
Rewolwerowcy wychodzili z baru gromadnie, w nerwowym podnieceniu. Hill Coe chwiał się na nogach ‒ był na najlepszej drodze, by stać się roztrzęsionym pijanicą; czym pewnie będzie przez całą resztę swego życia.
Vivian Maldonaldo pił aż do świtu, jak to było w jego zwyczaju ‒ nie miał więc czasu, by zadbać o swój wygląd i doprowadzić do porządku włosy. Oczywiście wolałby odłożyć unicestwienie przeciwnika do stosowniejszej pory ‒ taki styl obowiązywałby w Neapolu.
Billy'ego drażniło to, że Joe i Tully okazują większą rezerwę niż reszta tłumu. Siedzieli spokojnie na koniach, w pewnej odległości od baru, niby uosobienie dobrych manier.
‒ Popatrz na nich! ‒ wykrzyknął Billy. ‒ Są za delikatni, by dołączyć do motłochu.
Nalegał, bym wziął jeden z jego pistoletów ‒ ten, z którego rozwalałem butelki.
‒ Nie bądź teraz taki grzeczny, Sippy ‒ powiedział. ‒ Zastrzel kilku kowbojów, jeśli nadarzy się okazja.
‒ Wydaje mi się, że masz na pieńku z kowbojami, Billy ‒ powiedziałem.
‒ Większość z nich to tępi szaleńcy ‒ zauważył.
‒ Ale twój najlepszy przyjaciel jest także kowbojem.
‒ Tak, dlatego że jest uparty ‒ powiedział Billy z irytacją.
Wówczas ku zdumieniu wszystkich chmura kurzu skręciła na wschód, omijając o kilka mil Greasy Corners.
‒ Otaczają nas ‒ powiedział Szczęśliwy Jack Marco. ‒ Może to Indianie.
‒ A może anioły. Ale raczej wątpię ‒ zauważył Billy, z lekka znudzony.
Właśnie w tej chwili nadjechał stary człowiek na swej niesamowicie czarnej starej szkapie.
21.
Było oczywiste, że Isinglass do lękliwych nie należy, podjechał bowiem obojętnie aż do samych drzwi Chińskiego Stawu, lekceważąc wyraźnie cały arsenał, jaki zgromadzono, aby go zatrzymać.
‒ Popatrz tylko, jak jedzie ten cholerny wór owsa ‒ powiedział Billy, gdy pojawił się ów ociężały stary człowiek.
Rzeczywiście, Isinglass w siodle nie stanowił wdzięcznego widoku. Opadł na konia, jak gdyby był on czymś w rodzaju otwartego dyliżansu. Nie zatroszczył się nawet o to, by włożyć nogi w strzemiona: zwisały, tylko od czasu do czasu dotykając poprzeczki. W Pensylwanii widywałem farmerów, którzy wyglądali w siodle równie okropnie, ale oni nie jeździli w te i we w te po niezmierzonych preriach, jak czynił to nieustannie w swym długim życiu Stara Whisky.
Des Montaignes, który wyglądał równie odrażająco jak zawsze, wyszedł z baru, niosąc zardzewiałą strzelbę kaliber dziesięć. W jasnym świetle słonecznym lekko mrużył oczy.
Isinglass rozwiązywał właśnie skórzane rzemienie, przytrzymujące jego kwartowy słój w torbie przytroczonej do siodła. Prawie najechał na Des Montaignesa ‒ i tak by się stało, gdyby koń nie zatrzymał się sam.
Isinglass wyjął z nieporęcznej, wyściełanej skórzanej torby pusty pojemnik, w którym mogła się zmieścić kwarta płynu, i wręczył go Des Montaignesowi.
‒ Proszę napełnić, jeżeli ma pan whisky ‒ powiedział. ‒ Ale ostrzegam, niech pan go nie upuści, to mój jedyny pojemnik.
Zdawał się nie zwracać uwagi na stojący na ulicy tłum uzbrojonych ponad miarę mężczyzn.
Ku zdumieniu wszystkich Des Montaignes oparł strzelbę o ścianę swego baru i wszedł z pojemnikiem do środka.
Na Isinglassie jego uległość zdawała się nie robić najmniejszego wrażenia ‒ niewątpliwie wydawało mu się najzupełniej naturalne, że każdy napotkany przezeń człowiek uczyni wszystko, czego on od niego zażąda.
Jak się zdaje, nie odczuwał potrzeby ani lżejszej, ani poważnej rozmowy ‒ siedział po prostu spokojnie i obojętnie na swym nędznym karym koniu, dopóki nie pojawił się Des Montaignes z pojemnikiem pełnym whisky.
‒ Dziękuję ‒ powiedział grzecznie Isinglass, nie proponując nawet zapłaty. Uniósł słój i pociągnął spory łyk. Następnie starannie otarł usta; na jego obfitej siwiejącej brodzie pozostało kilka kropel bursztynowego płynu.
‒ Czy ty jesteś tym człowiekiem, który ma żółtą żonę? ‒ zapytał.
‒ Tak ‒ przyznał Des Montaignes.
‒ Słyszałem coś o tobie ‒ mówił Isinglass. ‒ Podobno ostatni raz myłeś się osiem czy dziesięć lat temu, gdy koń wrzucił cię do Missouri. Teraz, gdy cię zobaczyłem, myślę, że to prawda.
Upił następny duży łyk, po czym ostrożnie wsadził słój do torby.
‒ Podobno twoja żona potrafi wróżyć ‒ powiedział, gdy ulokował już słój dokładnie tak, jak chciał.
‒ Ona zna przeszłość i przyszłość ‒ powiedział głośno Billy Bone. Czasami gotów był po prostu wybuchnąć, jak gdyby powodowany potrzebą zwrócenia na siebie uwagi.
Oczy Isinglassa były tak głęboko osadzone, że ledwie można było je zobaczyć, gdyby to się jednak udało, można by w nich dostrzec surowy błysk.
‒ Myślałem, że cię już dawno temu wyrzuciłem z mego rancho ‒ powiedział, patrząc na Billy'ego. ‒ Nie wyglądasz na ułomnego, dlaczegoś się więc nie wyniósł?
‒ Pan uważa to piaszczyste wzgórze za cześć swego rancho? ‒ zapytał Billy z głupim uśmieszkiem. Uwielbiał być w centrum uwagi.
Isinglass nie odpowiedział od razu ‒ zajęty był wiązaniem skórzanych rzemieni, przytrzymujących słój w torbie.
‒ Wyrzuciłem cię i zrobiłbyś dobrze, gdybyś się wyniósł ‒ powiedział Isinglass, podniósłszy głowę.
‒ Próbowałem, ale mój koń nie dał rady ‒ powiedział Billy. ‒ Trzeba jechać cholerny kawał drogi aż do oceanu, by opuścić pana
posiadłości. Wydaje się, że wszystko do pana należy, a ja nie uważam tego za słuszne.
Isinglass obrócił się w siodle i zwrócił do tłumu uzbrojonych mężczyzn.
‒ Czy i wy jesteście tego zdania? ‒ zapytał.
‒ Ja jestem tego zdania ‒ powiedział szybko Billy. Fakt, że Isinglass się od niego odwrócił, uznał za afront. Nikt nie był tak wyczulony na takie drobnostki jak Billy. ‒ Stąd do pańskiego dużego domu są setki mil. Myślę, że to wystarczająco daleko, by od niego odjechać.
‒ Jesteś zuchwałym chłopcem i prawdopodobnie źle skończysz ‒ powiedział Isinglass. ‒ Nienawidzę czczej gadaniny, więc tylko przedstawię fakty dotyczące tej sprawy. Moja północna granica przebiega powyżej rzeki Cimarron, a południowa sięga niemal obu Guadalup. Jestem właścicielem wszystkiego, co jest pomiędzy nimi, każdego skrawka ziemi. To osiedle jest osiedlem nielegalnym, założonym w granicach mego rancho, i pozwalałem mu do tej pory istnieć, ponieważ musiałem zajmować się innymi rzeczami. Przygotowaliśmy rezerwaty dla Komanczów i dla Apaczów, chociaż to moje szczenię z Jicarilla będzie pewnie nadal walczyć. Pewnie i kilka innych band już się na dobre osiedliło. Wy do tej pory zachowywaliście się dobrze, ale taka wspólnota barowa jak ta łatwo może zacząć kraść bydło, a ja nie jestem takim głupcem, by popierać jakąkolwiek kradzież. Przedwczoraj widziałem broszurę na temat Arizony: jest tam mnóstwo wolnej przestrzeni i piękna słoneczna pogoda. Zalecam wymarsz w tym kierunku w ciągu najbliższych kilku dni. A jeżeli ten kierunek wam nie odpowiada, to kilkaset mil w jakimkolwiek innym kierunku wystarczająco was ode mnie uwolni.
Skończył i uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z siebie.
‒ Wątpię, czy sam gubernator mógłby to jaśniej wyrazić ‒ dodał.
‒ Chodzi panu po prostu o to, byśmy się stąd wynieśli ‒ powiedział Billy. ‒ Wyłącznie o to. Można to było powiedzieć bez ogródek.
Isinglass spojrzał ponownie na rewolwerowców i łowców bizonów, którzy jakby oniemieli.
‒ Wydaje mi się to dziwne ‒ powiedział. ‒ Jestem tu wśród kilkunastu dorosłych mężczyzn i nikt poza tym zuchwałym chłopcem nie ma nic do powiedzenia.
‒ Kłopot z Arizoną polega na tym, że tam są już Earpowie ‒ powiedział Szczęśliwy Jack Marco. ‒ Myślę, że wszyscy mamy dosyć tych cholernych Earpów.
‒ Niewątpliwie są gburowaci ‒ zauważył Isinglass. ‒ Ale na pewno nie tak gburowaci jak Mesty, kiedy wybiera się na wojnę.
Spojrzał w dół ulicy i my wszyscy również popatrzyliśmy w tym kierunku. Od czasu gdy kucharka poinformowała mnie, że J.M. Chittim właśnie umarł, nie przeżyłem takiego szoku.
Stał tam rudy wielbłąd, a na nim siedział najwyższy człowiek, jakiego kiedykolwiek widziano w Greasy Corners.
22.
W moim opowiadaniu Murzyn znad Nilu, czyli syn Mahdiego powypisywałem sporo bzdur na temat Mesty-Woolaha, a później różni niedoświadczeni historycy pomieszali je z prawdą, która w tym przypadku jest łatwa do odtworzenia.
Lord Snow, wspólnik Isinglassa, był wielkim miłośnikiem ekspedycji odkrywczych. Celem jednej z nich ‒ wyprawy nad Nil ‒ było nabycie wielbłądów jako stada zarodowego; chciał też zainteresować armię Stanów Zjednoczonych utworzeniem czegoś w rodzaju kawalerii na wielbłądach.
Mesty-Woolah nie był synem Mahdiego, lecz największym złodziejem wielbłądów w tej części Afryki. Gdy Lord Snow zetknął się z nim, najmłodszy syn Mesty-Woolaha był umierający i Lord Snow szybko go wyleczył stosując dobre lekarstwo angielskie. W dowód wdzięczności Mesty-Woolah zgodził się towarzyszyć mu do Teksasu, by zająć się wielbłądzią trzodą. Ledwie jednak tam przybyli, Lord Snow, który zawsze wyruszał w drogę bez płaszcza, wpadł na prerii w zadymkę śnieżną i nabawił się zapalenia płuc, którego nie mogło uleczyć nawet najlepsze angielskie lekarstwo; wkrótce też zmarł.
Ani armia, ani Isinglass nie mieli cierpliwości, by zajmować się w owym czasie kawalerią na wielbłądach. Wydaje mi się, że wojsko próbowało jej później w kraju Geronimo, ale z niewielkim powodzeniem.
Większość trzody wielbłądziej Lorda Snow zdziczała ‒ podobno wciąż jeszcze można spotkać na pustyni teksaskiej dzikie wielbłądy. Mesty-Woolah nie miał żadnych długów wdzięczności wobec Isinglassa, ale pozostał na rancho Szklanka Whisky, stając się wkrótce człowiekiem, którego najbardziej się lękano na całym Zachodzie.
‒ Mesty pozostał, aby wojować ‒ poinformował mnie Isinglass podczas jednego z owych ponurych obiadów w zamku, kiedy to on ociekał sokiem z mięsa, a Cecily Snow ‒ pogardą.
‒ Wydawało mi się, że w Afryce mógłby znaleźć mnóstwo okazji, by wojować ‒ powiedziałem.
‒ Za mało, by go to mogło zadowolić ‒ wyjaśnił Isinglass. ‒ Mówi, że Arabowie i Murzyni z buszu stracili werwę. Ceni Komanczów jako wojowników i do pewnego stopnia chwali Apaczów.
‒ A jeśli chodzi o pana? ‒ zapytałem.
‒ O, Mesty nie ma szacunku ani dla mnie, ani dla żadnego białego człowieka ‒ odparł Isinglass. ‒ Ja mu po prostu dostarczam celów.
‒ Oczywiście żywych ‒ powiedziała swobodnie Cecily.
‒ Z chwilą gdy Mesty obierze kogoś za swój cel, jego chwile są już policzone ‒ powiedział stary człowiek.
Dokładnie to chciał też powiedzieć obywatelom Greasy Corners.
23..
Mesty-Woolah stał, wysoki na siedem stóp, w białym turbanie na głowie, oparłszy długą strzelbę o udo. Rudy wielbłąd, na którym jechał, nie był zwierzęciem, jakiego można spodziewać się na małej
amerykańskiej uliczce w piękny letni poranek. Mesty i wielbłąd sterczeli niby wieże ponad niskimi budami Greasy Corners; gdy się ich widziało po raz pierwszy, czuło się, że w tle powinna znajdować się piramida lub może Sfinks.
Ale za nimi nie było ani piramidy, ani Sfinksa, lecz wielka otwarta równina.
‒ Jest na co popatrzeć, prawda? ‒ powiedział uprzejmie Isinglass. ‒ Świetnie włada strzelbę, ale woli ciąć niż strzelać.
Rewolwerowcy i łowcy bizonów nadal zachowywali milczenie, co zdenerwowało Billy'ego.
‒ Ten stary człowiek traktuje nas jak białych Indian ‒ powiedział. ‒ Chce zamknąć nas w rezerwacie w Arizonie czy w jakimś innym miejscu, gdzie nie będzie nic do roboty.
Isinglass rozejrzał się po osiedlu. Zobaczył wychudzone świnie i nieokrzesanych ludzi.
‒ Nie widzę, by było tu do roboty coś innego jak umrzeć ‒ zauważył.
‒ Zobaczymy jeszcze, kto umrze, jeśli będzie się nas niepokoić ‒ powiedział Billy.
Isinglass zawrócił konia.
‒ Spodziewam się, że okażecie trochę zdrowego rozsądku ‒ powiedział. ‒ Wybierzcie się do Roswell, im szybciej, tym lepiej. Mają tam bogaty wybór broszur, żeby kusić ludzi, którzy chcą wyemigrować. To byłby właśnie ten przypadek, kiedy poddanie się pokusie jest czymś właściwym.
Powoli zawrócił w ulicę, zmierzając ku Mesty-Woolahowi. Ale po kilku krokach jakby nagle zesztywniał: zatrzymał się na chwilę i odwrócił głowę.
‒ Rzadko udzielam takiej rady ‒ powiedział. ‒ Mógłbym po prostu przyjechać i pozabijać wszystkich symulantów i raczej nie mam wątpliwości, że byłoby to skuteczne.
‒ Gdyby pan chciał mnie zabić, musiałby pan mieć trochę szybszego konia niż ten ‒ powiedział Billy Bone.
Stary człowiek nie odpowiedział, a nawet się nie obejrzał. Jerry Dziki Koń wyciągnął pistolet z olstrów, zdumiewając tym wszystkich.
‒ To coś w rodzaju cholernie uroczystego jubileuszu ‒ oświadczył. ‒ Wolę raczej zabijać czarnuchów niż grać w karty, a w takiego dużego czarnucha trudno nie trafić.
Nagle oddał trzy strzały i wszystkie trzy chybiły. Isinglass skierował swego konia na pobocze ulicy, ale nie obejrzał się ani nie przyspieszył kroku. Mesty-Woolah się nie poruszył.
‒ Co za głupiec! ‒ stwierdził Billy. ‒ Nie mów, że łatwo do czegoś trafić, dopóki tego nie zrobisz.
Jerry Dziki Koń, nie zwracając uwagi na urąganie Billy'ego, szedł w górę ulicy, trzymając pistolet nad głową, jak gdyby był starterem na wyścigach konnych.
Rudy wielbłąd zaczął biec szybko w jego kierunku, ale Mesty-Woolah gdzieś zniknął. Jeszcze przed chwilą był na siodle, wysoki niby wieża, a nagle już go nie było.
To zmyliło Jerry'ego i trudno go za to winić. Długonogi wielbłąd, zrobiwszy kilka kroków, znalazł się ponad nim, ale długonogi jeździec zniknął. Kurz unoszący się spod kopyt wielbłąda na chwilę przesłonił wszystko. Następnie Mesty-Woolah pojawił się na grzbiecie, a w jego prawej ręce błysnął długi miecz.
Jerry Dziki Koń zgiął się w połowie, jak gdyby nagle dostał skurczu żołądka, po czym upadł na twarz. W chwilę później klęknął opierając się na rękach i wydał przeraźliwy krzyk.
‒ Ten długi czarnuch wyciągnął mu tym wielkim mieczem bebechy ‒ powiedział Billy zdumiony. ‒ Popatrz, zwisają mu. Ale jak on to zrobił?
Wnętrzności rzeczywiście zwisały w ilości większej, niż można się było spodziewać u tak małego człowieka.
Na ich widok Jerry Dziki Koń doznał takiego wstrząsu, że zaraz po tym krzyku umarł.
Rudy wielbłąd omal nie stratował rewolwerowców, zanim go Mesty-Woolah zawrócił. Twarz Murzyna pod białym turbanem miała kolor kawy; wiek był trudny do odgadnięcia.
Isinglass podjechał bliżej i przyjrzał się zmarłemu ‒ niewątpliwie podczas wojen z Indianami oglądał gorsze widoki.
‒ Mesty nauczył się tej sztuczki od Komanczów: schylić się pod
koniem i ciąć ‒ powiedział. ‒ Myślę, że łatwiej to zrobić na wielbłądzie niż na tych małych pony, ale długie ręce zawsze się przydają.
Powiedziawszy to odjechał, a w pewnej odległości za nim ciągnął Mesty-Woolah.
Des Montaignes, jakby przyjmując na siebie rolę burmistrza, złapał Jerry'ego Dzikiego Konia za nogawki i zaciągnął na mały cmentarz tuż za Chińskim Stawem.
‒ Oto grób dla Jerry'ego ‒ powiedział Billy raczej obojętnie. ‒ Jego groźba pod moim adresem z dzisiejszego ranka nie na wiele się zdała, co?
24.
Wypatroszenie Jerry'ego Dzikiego Konia sprawiło, że żołądek nagle podszedł mi do gardła, chociaż w ogóle nie jadłem śniadania, a w moim brzuchu nie było nic prócz strachu. Odszedłem w róg Chińskiego Stawu, chwycił mnie bowiem gwałtowny atak nudności.
Des Montaignes przykucnął w pobliżu i przetrząsał kieszenie Jerry'ego. Kilka wychudzonych kurewek, mieszkających w chacie za barem, wyszło, aby mu w tym pomóc. Stan, w jakim znajdowały się zwłoki, sprawiał, że nie można było uniknąć ubabrania się; pozycja kurewek jednak nie pozwalała im na wymiganie się od pomocy, a stosunek Des Montaignes'a do brudu był najwyraźniej tolerancyjny.
Widok ograbiania Jerry'ego nie wpłynął łagodząco na mój wzburzony żołądek. Chociaż ataki nudności ustąpiły, byłem słaby i miałem takie zawroty głowy, że oparłem się o ścianę baru i osłoniłem twarz kapeluszem. Siedziałem tam, całkowicie zobojętniały, gdy Joe i Tully w końcu mnie znaleźli.
‒ Myśleliśmy, że uciekłeś ‒ powiedział Joe.
‒ Nie sądzę, bym mógł biec ‒ powiedziałem. ‒ Mógłbym się jedynie czołgać.
‒ Cóż, będzie wojna ‒ zauważył Joe równie obojętnie, jak gdyby przepowiadał deszcz.
‒ Nie wierzę, by ten stary człowiek czekał kilka dni ‒ powiedział Tully. ‒ Spodziewam się, że w każdej chwili może wrócić.
‒ Powinien pan wrócić do domu, panie Sippy ‒ stwierdził Joe. ‒ Jest pan człowiekiem wykształconym.
Sądzę, że miał na myśli to, że żaden wykształcony człowiek nie powinien narażać się na śmierć w tak nędznej dziurze jak Greasy Corners; Joe miał jak najlepsze intencje, chociaż jego stosunek do przymiotów, których sam nigdy nie posiadał, był nieco romantyczny.
Odrzuciłem jednak jego radę; przez chwilę widziałem siebie w roli Russella z „Timesa”: Szklanka Whisky stanie się moim Krymem. Russell podczas swej pracy prawdopodobnie oglądał przed śniadaniem setki wypatroszonych mężczyzn.
‒ Zostanę ‒ powiedziałem. ‒ Spodobał mi się ten kraj. Być może przydam się też Billy'emu.
‒ Najbardziej by się pan przydał, gdyby mu pan wyperswadował walkę ‒ powiedział Joe. ‒ Ten długi czarnuch jest zbyt ostrym zawodnikiem dla Billy'ego.
‒ Dla mnie także ‒ zauważył Tully Roebuck. ‒ Czy widziałeś, jak się schował za wielbłądem? To był dopiero numer!
Nagle z wnętrza baru dobiegł grzmot wystrzałów. Kurewki, które usiłowały ściągnąć buty Jerry'emu, podniosły głowy z nadzieją. Des Montaignes wszedł do środka.
‒ To chyba Billy strzelał ‒ powiedział Joe Ślicznotka.
‒ Ha, spór już się zaczął ‒ zauważył Tully.
25.
Stłoczyliśmy się w Chińskim Stawie, gdzie właśnie rozgrywała się burzliwa scena. Billy wściekł się na Nute Rachala, najbardziej
potulnego spośród łowców bizonów, i dwukrotnie strzelił w jego kierunku. Ale Nute, stosując moją taktykę, upadł na podłogę i kule drasnęły tylko ścianę baru.
‒ Wstawaj, ty cholerny tchórzu, i umieraj! ‒ powiedział Billy, kierując oba pistolety w stronę Nute'a, który wciąż jeszcze leżał na podłodze.
‒ Nie, Billy, nigdy nie lubiłem padać ‒ powiedział Nute zdumiewająco spokojnie. ‒ Myślę, że po prostu umrę leżąc.
‒ O co chodzi? ‒ spytał Joe Ślicznotka.
‒ Ten tchórz namawia, by jechać do Arizony ‒ powiedział Billy.
‒ Nie, Bill, bądź sprawiedliwy ‒ powiedział Szczęśliwy Jack Marco. ‒ Nute mówił tylko, że powinniśmy pozabijać Earpów, tak żeby nie mogli nam szkodzić.
‒ Tak, a jak tylko ich zabijemy, Stara Whisky wykupi Arizonę ‒ mówił Billy. ‒ Ma już Nowy Meksyk, a jeśli usuniemy Earpów, cóż go powstrzyma przed wykupieniem Arizony?
‒ Musielibyśmy także usunąć Doktorka Hollidaya ‒ zauważył Ike Pumpelly. ‒ Z niego to niezły numer.
Billy, jak zwykle nieoczekiwanie, przestał się interesować Nutem Rachalem i schował pistolety do kieszeni płaszcza.
‒ Wszyscy tchórze niech sobie jadą, nie obchodzi mnie to ‒ powiedział Billy. ‒ Ja się nie ugnę przed tym starym przeżuwaczem.
‒ Zostaję z Billym ‒ stwierdził Vivian Maldonaldo. ‒ W Arizonie można przykleić się do drzewa.
‒ To nie drzewa, to kaktusy ‒ wyjaśnił Prostaczek Dixon.
‒ Pobiliśmy wielu ordynarnych Komanczów ‒ powiedział Jim Saul. ‒ Może moglibyśmy pobić także Isinglassa.
Miał na myśli słynną bitwę pod Greasy Corners, w której czterdziestu łowców bizonów stawiło przed kilku laty czoło trzystu Komańczom. Jim był jednym z tych czterdziestu.
‒ Do diabła, oni są przecież tylko kowbojami ‒ powiedział Billy.
‒ Wysoki czarnuch nie jest kowbojem ‒ przypomniał mu Joe Ślicznotka.
‒ Poza tym stary człowiek nie przyjedzie tu z kowbojami ‒ powiedział Tully. ‒ W Lincoln mówią, że zamówił sobie cały pociąg strzelców, by odwalili za niego robotę.
‒ Nie wierzę w to ‒ oświadczył Billy. ‒ Skąd by ten stary głupiec wziął cały pociąg strzelców?
‒ Z południowego Teksasu ‒ wyjaśnił Tully.
‒ Phi, to tylko plotka ‒ roześmiał się szyderczo Billy. ‒ A kiedy ten pociąg miałby przybyć?
‒ Przybył do Tucumcari dwa dni temu ‒ powiedział Tully. ‒ Właśnie dlatego tak pędziłem. Chciałem ci to powiedzieć, tylko że nie byłeś w nastroju do słuchania.
‒ Teraz też nie jestem ‒ powiedział Billy.
‒ Ten stary facet to kawał dziwaka ‒ zauważył Ike Pumpelly. ‒ Dlaczego przyjechał, żeby nas ostrzec, jeżeli ma ze sobą swoje wojsko?
Tulipan parsknęła śmiechem.
‒ Wielka Whisky nie przyjechał, żeby was ostrzec ‒ powiedziała. ‒ On przyjechał, by was położyć trupem.
Niby wiatr przez otwarte okno, przez mroczny bar wionął strach. Myśl o tym, że wizyta Isinglassa była chytrym podstępem, obliczonym na to, by ich rozbroić, natychmiast otrzeźwiła większość pijących ‒ tylko Hill Coe, którego niesława wciąż jeszcze była świeża i dojmująca, pił dalej.
‒ Ten wredny staruch ‒ powiedział ponuro Dixon. ‒ Cóż to za cholerny kłamca!
Nute Rachal podniósł się żwawo i pospieszył do drzwi.
‒ Czuję, jak się ziemia trzęsie ‒ powiedział. ‒ Myślę, że oni już nadchodzą. Adiós, chłopcy! Chyba że zbudujemy tu fort.
26.
Przypuszczam, że Nute wyraził się metaforycznie: w pobliżu Greasy Corners nigdzie nie można było zbudować fortu.
Ale mężczyźni, choć niekoniecznie inteligentni, byli jednak bardzo szybcy. Niewątpliwie życie na równinach wielokrotnie wymagało pośpiechu. Wyroili się więc z baru niby pszczoły i tylko rzuciwszy okiem na linię jeźdźców pędzących od wschodu ku osiedlu, dokonali błyskawicznego wyboru. Ci, którzy mieli zamiar walczyć, gromadzili w pośpiechu broń i amunicję, podczas gdy ci, którzy postanowili uciekać, w jeszcze większym pośpiechu siodłali konie.
Zupełnie się pogubiłem i niewątpliwie stałbym się pierwszą ofiarą, gdyby Tully Roebuck nie wziął się ostro za mnie, dosłownie wsadzając mnie na mulicę.
‒ Jedźmy! ‒ zawołał. ‒ Grzmotnij ją zdrowo!
Ale to raczej ogólne podniecenie, a nie moje poklepywanie i grzmocenie wyrwało Rosy ze zwykłego letargu; ruszyła tak ostro, że omal nie wyleciałem, z siodła, ale i tak wraz z Tullym znaleźliśmy się daleko za ostatnimi szeregami pędzącego tłumu. Wszyscy rewolwerowcy, łącznie z Billym i Joe, znajdowali się chyba na przodzie.
Gdy odjeżdżaliśmy, zauważyłem, że żaden z łowców bizonów nie miał konia ‒ wszyscy stali ponuro pośrodku ulicy i przyglądali się nadjeżdżającym strasznym jeźdźcom.
‒ Co z nimi? ‒ wrzasnąłem do Tully'ego; wyraz ich wielkich posępnych twarzy mną wstrząsnął.
‒ Oni już zjedli swoje konie. Myślę, że to adiós!‒ odkrzyknął.
Ledwie minęliśmy mur, przy którym odbywały się zawody strzeleckie pomiędzy Katie a Hillem, w Greasy Corners rozpoczęły się dużo poważniejsze, bo śmiertelne. Nie oglądałem się ‒ starając się utrzymać jakoś na ogarniętej paniką mulicy ‒ ale usłyszałem pierwsze wystrzały dużych strzelb łowców bizonów i szybszy stukot strzelb teksaskich.
Być może Russell z „Timesa” zostałby i miał relację z pierwszej ręki ‒ ja grzmociłem mulicę i pędziłem, ratując życie.
27.
Wiele lat później w krótkiej powieści groszowej, zatytułowanej Nute Rachal, czyli śmiertelna walka, starałem się oddać sprawiedliwość heroicznej postawie, jaką przyjęli łowcy bizonów w Greasy Corners tamtego dnia.
Zrobili sobie jednak coś w rodzaju fortu, chowając się w pośpiechu za stosami rozkładających się, śmierdzących, nie zaokrętowanych skór bizonich na południowym krańcu miasteczka. Stamtąd opierali się Teksańczykom aż do zachodu słońca, tracąc podczas tej długiej walki jedynie dwóch ludzi.
Kilka razy Teksańczycy próbowali ich stamtąd wygonić, ale konie nie mogły wytrzymać smrodu rozkładających się skór. Buńczucznie podjeżdżali blisko, po czym się cofali, nie mogąc przypuścić szarży na ten skórzany fort. Sześciu Teksańczyków poległo, usiłując zachęcić do ataku swe wystraszone rumaki.
‒ Słabo walczyli ‒ powiedział mi później Isinglass. ‒ Powinienem był pozwolić Mesty-Woolahowi zarżnąć wszystkich w stosownym dla niego czasie.
Rewolwerowcy oraz Joe, Tully, Billy i ja nie uświadomiliśmy sobie od razu, że łowcy bizonów trzymają Teksańczyków w szachu. Pędziliśmy pustą równiną ponad dwadzieścia mil. Dopiero gdy musieliśmy dać wytchnienie zdyszanym koniom, zauważyliśmy, że otaczający nas kurz wzniecany jest wyłącznie przez nas samych. Preria za nami była pusta.
Billy Bone był zmieszany i rozdrażniony, gdy zobaczył, że nie ściga nas armia strzelców z Teksasu.
‒ Cóż, jesteśmy po prostu tchórzami ‒ powiedział z oburzeniem. ‒ Dlaczego uciekaliśmy? Jeżeli ci cholerni łowcy bizonów pobiją Teksańczyków, staniemy się pośmiewiskiem.
‒ Wydaje się, że Teksańczyków było dużo, Billy ‒ powiedział Prostaczek Dixon. ‒ To, że ich tu nie ma, nie oznacza, że się nie pojawią.
Gdy konie już wypoczęły, w zapadającym zmierzchu ruszyliśmy i tuż po zmroku przybyliśmy do krętych wąwozów Arroyo del Macho.
Stratedzy naszej kompanii uznali, że Arroyo jest idealnym miejscem do stawienia oporu.
Tylko Billy Bone był coraz bardziej nadąsany. Uważał, że dał się zaskoczyć tą niepotrzebną i niegodną ucieczką i że winę za to ponosi Joe Ślicznotka.
‒ To hańba tak uciekać ‒ powiedział. ‒ Nigdy tego nie zmażemy.
‒ Wojna się dopiero zaczęła, Billy ‒ zauważył Joe, niezbyt przejęty złym humorem przyjaciela.
‒ I ja też tak uważam ‒ powiedział Tully. ‒ Stary człowiek staje się z roku na rok coraz bardziej przekorny.
‒ Powstrzymam tę jego przekorę, jak się znów do mnie zbliży ‒ oświadczył Billy. ‒ Zrobię z nim to, co wysoki czarnuch zrobił z Jerrym.
Arroyo del Macho oferowało podróżnym niewiele wygód, ale paniczny lęk poranny i zawzięta ucieczka wyczerpały mnie. Przez kilka godzin spałem głębokim snem i obudziłem się na skutek jakiegoś zamieszania wokół mnie. Myślałem, że nas zaatakowano, i usiłowałem się poderwać, ale moje stawy nie reagowały, jak gdyby sklejone ulepkiem twardego snu.
‒ W porządku, Sippy ‒ powiedział uspokajająco Tully Roebuck. ‒ To tylko Hank Leedy, który się przedarł.
Hank Leedy był zapalonym młodym łowcą bizonów, który lubił być uroczyście poważny. Takie typy można było często spotkać wśród duchowieństwa prezbiteriańskiego na Wschodnim Wybrzeżu. Wydawało się, jak gdyby wprost spadł do wąwozu, w którym spaliśmy.
Jechał przez prerię na Bonapartem, który zatrzymał się u wejścia do wąwozu i zaczął głośno ryczeć, wyprowadzając tym z równowagi kilku mężczyzn.
‒ Zastrzelcie tego cholernego osła, zmącił mój sen ‒ powiedział Szczęśliwy Jack Marco.
‒ A co ci się śniło? ‒ zapytał Samp Dixon.
‒ Śniła mi się kurwa ‒ odpowiedział Szczęśliwy Jack.
Ale Hill Coe i Joe Ślicznotka bardziej interesowali się tym, co spotkało Hanka Leedy'ego, niż przerwanym snem Szczęśliwego Jacka.
‒ Ukradłem osła Tulipan i dlatego się wydostałem ‒ powiedział Hank.
‒ Gdzie reszta chłopców? ‒ spytał Tully.
‒ Nie żyją. Tego jestem pewien ‒ odparł po prostu Hank Leedy. ‒ Myśleliśmy, że uda nam się przebić w ciemności, ale długi czarnuch nas wyśledził.
‒ Ten diabeł! Ilu załatwił? ‒ spytał Billy.
‒ Cóż, Billy, załatwił nas wszystkich... Nie widzisz, że umieram? ‒ powiedział spokojnie młody człowiek.
‒ Nie widzę, do cholery. Ciemno, choć oko wykol ‒ usprawiedliwiał się Billy.
‒ Wydaje mi się, że widzę jakieś światło... Może to niebo? ‒ szepnął Hank. ‒ Czy nie mógłbyś poprosić tego faceta, który umie pisać, by zawiadomił moją siostrę? Niech jej napisze, że szczęście mnie nie opuściło, ona jest bardzo religijna.
‒ Nie pamiętam, gdzie mieszka twoja siostra, Hank ‒ powiedział Joe Ślicznotka.
‒ Little Rock, Arkansas. Wystarczy: Jeeny Leedy ‒ mówił Hank. ‒ Mam nadzieję, chłopcy, że dobrze mnie pochowacie, tak że żadne stworzenia nie będą mnie niepokoić.
Umarł tuż przed świtem. Gdy zrobiło się jasno, zobaczyliśmy, że dostał postrzał w płuca. Osioł Tulipan spryskany był jego krwią.
W Arroyo del Macho grunt był skalisty, a my mieliśmy tylko noże. Grób, który nimi wydrapaliśmy, nie był na pewno na miarę Hanka Leedy, a z pogrzebu zrezygnowaliśmy. Równina wokół nas była pusta, ale w tej pustce czaiła się groza. Nikt z nas nie wiedział, ani gdzie jest Mesty-Woolah, ani gdzie są Teksańczycy. Jeszcze zanim słońce wzniosło się ponad horyzont, rozproszyliśmy się i rozjechali.
28.
Billy, Joe i ja skierowaliśmy się na zachód, ku górom. Tully Roebuck towarzyszył nam mniej więcej godzinę, pragnąc usilnie oderwać się od towarzystwa rewolwerowców, z których wielu było tego ranka w nie najlepszym humorze.
Szczególnie niezadowolony był Vivian Maldonaldo.
‒ Ani łóżka, ani śniadania, ani kurwy! ‒ wykrzyknął rozdrażniony, dając tym do zrozumienia, że przywykł do lepszych warunków niż te, które mogło mu zaoferować Arroyo del Macho. ‒ Gdzież jest jakieś miasto? Jestem głodny ‒ dodał.
Po krótkiej wymianie zdań rewolwerowcy postanowili jechać do Lincoln, najbliższego miejsca, które mogło zaoferować im wszystkie pożądane przez nich rozkosze.
‒ Myślę, że jeszcze przed końcem dnia Viv zajmie miejsce Hilla Coe, teraz gdy Hill jest skompromitowany ‒ powiedział Tully już po naszym odjeździe.
‒ Niech próbuje ‒ zauważył Billy. ‒ Przypuszczam, że stary Coe wciąż jeszcze potrafi załatwić Viva; łatwiej do niego trafić niż do butelki po piwie.
‒ Nie wiem, czy nie byłoby dobrze pojechać do Teksasu ‒ powiedział Joe Ślicznotka, który najwyraźniej nie tracił nadziei, że uda mu się nakłonić Billy'ego do podjęcia jakiejś bezpiecznej pracy.
‒ Może byłoby dobrze, ale na pewno byłoby nudno ‒ orzekł Billy. ‒ Jedźmy do Tularosa. Katie Garza od czasu do czasu wpada do Tularosa.
Przypomniałem Billy'emu, że w dniu, w którym spotkaliśmy się, nie miał nawet ochoty jeść lunchu w Tularosa.
‒ To prawda, że są tam niesympatyczne sukinsyny ‒ powiedział. ‒ Jeżeli zaczepią mnie, to po prostu ich zabiję.
Gdy znaleźliśmy się już w dostatecznej odległości od rewolwerowców, Tully postanowił rozstać się z nami. Mieszkał nad Rio Hondo z żoną, która spodziewała się dziecka. Nie chciała, by ją opuszczał, ale Tully był zdecydowany ostrzec swych przyjaciół.
‒ Chyba wrócę do Bess. Ona się zamartwia ‒ powiedział.
Billy prowadził osła Tulipan; nie było to zwierzę skłonne do szybkiej jazdy.
‒ Do cholery, to tak jakby człowiek ciągnął przez prerię kotwicę ‒ zauważył Billy. ‒ Zabierz go ze sobą, Tully. Powiem Tulipan, gdy tylko ją zobaczę, że się nim zaopiekowałeś.
Tully przyjął odpowiedzialność za Bonapartego, ale nie miał ochoty odjeżdżać. Skąpana w słońcu preria była piękna; skowronki śpiewały, a wysoko krążyły jastrzębie. Wśród bezkresu traw przebiegła gdzieś w pobliżu antylopa. Uroda tego kraju była czymś niepowtarzalnym.
A jednak w ciągu jednego dnia widziałem, jak trzech ludzi dosięgła śmierć. Zaczynałem godzić się z tym, że przebywam w miejscach, gdzie raczej trudno jest przeżyć.
Tully Roebuck, człowiek dużo bardziej doświadczony, zdawał się również uznawać ten fakt, być może myślał podobnie jak ja.
‒ Nie wiem, kiedy was znów zobaczę, chłopcy ‒ powiedział.
‒ Och, kiedyś dobre wiatry sprawią, że się znów spotkamy ‒ powiedział swobodnie Billy Bone.
‒ Ten stary człowiek jest uciążliwym sąsiadem ‒ stwierdził Tully. ‒ On nie popuści. Na waszym miejscu, chłopcy, zniknąłbym na pewien czas. Może koń go przygniecie i przyhamuje.
‒ Jeżeli nie, to wpakuję mu pięć czy sześć kul. To go na pewno przyhamuje ‒ powiedział Billy. Z niecierpliwością oczekiwał odjazdu.
‒ Pozdrów Bess ‒ powiedział Joe Ślicznotka. ‒ Mam nadzieję, że przyjadę kiedyś spróbować jej puddingu. Jak już urodzi.
‒ Przyjedź, jeśli tylko będziesz mógł. Mamy chałupę, w której mógłbyś zanocować ‒ powiedział Tully, odjeżdżając w pełnym blasku słońca.
‒ Lubię starego Tully'ego, ale wydaje mi się, że jest leniwy ‒ zauważył Billy, gdy ruszyliśmy w kierunku gór.
Jego uwaga wydała mi się dziwna, przecież odbył tak daleką podróż, by nas ostrzec. Ale obaj z Joe nie nie powiedzieliśmy.
Rzekłbym raczej: szczęśliwy, a nie leniwy. Tully Roebuck wydawał się człowiekiem pogodnym ‒ i być może nim był, gdy tak pędził ku Rio Hondo, ciągnąc za sobą Bonapartego.
Niestety Bess, jego żona ‒ która zdaniem Joe Ślicznotki robiła wspaniałe puddingi ‒ dostała gorączki i umarła przy porodzie. Niemowlę, dziewczynka, przeżyło, ale wkrótce straciło wzrok. Tully Roebuck nigdy już nie miał być ani pogodny, ani szczęśliwy. Gdy go następnym razem spotkałem, był szeryfem hrabstwa Lincoln, a jego broń była na usługach Willa Isinglassa.
29.
Dwa dni później, gdy opychaliśmy się chili i fasolą w pewnym niezbyt gościnnym barze w Tularosa ‒ Billy miał rację co do tego miasta ‒ Katie Garza przeszła do legendy obrabowawszy z bronią w ręku gubernatora Lew Wallace'a, gdy ten siedział w powoziku z żoną w pobliżu misji San Miguel.
Całe Terytorium serdecznie się bawiło kosztem starego Lew, który moim zdaniem nie był niczym więcej jak podrzędnym autorem groszowych powieści ‒ czym bowiem był Ben Hur jak nie opasłą groszową powieścią, osadzoną w rzymskich czasach?
Katie zawróciła swą siwą klacz, Jutrzenkę, i pognała przez straszliwą pustynię, zwaną Jornada del Muerto. Znała tu pewne ukryte źródło, mogła więc udać się tam, dokąd nie ośmieliłby się pojechać oddział policji. Oczywiście gubernator Lew Wallace musiał wysłać w pogoń oddział. Słyszałem wprawdzie, że podobno zuchwałość Katie przypadła mu do gustu, ale jego żona traktowała poważnie swą pozycję małżonki gubernatora i bynajmniej nie była tym rozbawiona. Wysłał ten oddział głównie po to, by zachować twarz: starych wodzów Apaczów, z którymi właśnie prowadził pertraktacje, bardzo rozbawiło to, że jakaś dziewczyna obrabowała gubernatora, musiał więc coś przedsięwziąć.
W czasie gdy słuchaliśmy tej opowieści w Tularosa, Katie była
już z powrotem w Messila i stawiała drinki wszystkim gościom w swej ulubionej kantynie.
‒ Co za zuchwałość! ‒ powiedział Billy, gdy usłyszał o tej przygodzie. Był w minorowym nastroju; jeżeli w ogóle się odzywał, to tylko po to, by mruknąć coś na temat zabicia Isinglassa, Mesty-Woolaha lub Teksańczyków.
‒ Jedźmy, chłopcy ‒ powiedział. ‒ Zjadłem już ostatnią cholerną fasolę, jaką kiedykolwiek zamierzałem jeść w brzydkiej Tularosa.
‒ Jechać? Dokąd? ‒ spytał Joe.
‒ Zobaczyć się z Katie ‒ odpowiedział Billy. ‒ Chcę usłyszeć wszystko o tym napadzie.
Joe zawarł właśnie porozumienie z miejscowym handlarzem końmi w sprawie ujeżdżenia czterdziestu surowych jeszcze trzylatków, które ów człowiek właśnie nabył. Cieszył się na to, konie były bowiem jedną z największych jego życiowych przyjemności.
‒ Obiecałem temu człowiekowi, że ujeżdżę jego trzylatki ‒ przypomniał Billy'emu.
‒ To zostań i ujeżdżaj. Ja wyjeżdżam ‒ powiedział Billy. ‒ Tu wszędzie jest za brzydko dla mnie. Zabieram ze sobą Sippy'ego, żeby mnie ochraniał. Kiedy już będziesz wystarczająco skopany i pogryziony przez konie, odnajdziesz nas w dolnym biegu rzeki.
Po raz pierwszy w owych dniach nabrał wigoru. Z pewnością nadzieja zobaczenia się z Katie tak odmieniła stan jego ducha.
‒ Myślę, że uporam się z tymi trzylatkami mniej więcej w ciągu dwóch tygodni ‒ powiedział Joe.
‒ Dlaczego się spieszyć? Niech to będzie miesiąc. W tym czasie Katie i ja moglibyśmy obrabować kilka banków. A może prezydent złoży wizytę, będziemy mogli i jego obrabować.
‒ Wątpię, czy prezydent będzie podróżować na Daleki Zachód ‒ zauważył Joe.
Sądzę, że zastanawiał się, czy robi dobrze tracąc Billy'ego z oczu, ale dał słowo handlarzowi, a nie lubił nie dotrzymywać obietnicy.
‒ Niech pan się stara go hamować, panie Sippy ‒ powiedział, gdy byliśmy już w siodłach.
‒ To starego Sippy'ego trzeba będzie pilnować ‒ powiedział Billy śmiejąc się szeroko. ‒ Jak zobaczy pociąg, może pędzić za nim aż do Kalifornii. Albo mu przyjdzie do głowy inny, równie dziki pomysł.
Joe Ślicznotka patrzył z rozterką, gdy odjeżdżaliśmy.
‒ Zawsze to przyjemność opuszczać Tularosa, co, Sippy? ‒ powiedział Billy, gdy wyjeżdżaliśmy z miasta.
30.
Podróżowanie z Billym Bone odbywało się wolniej niż z Tullym czy Joe. Upływ czasu nie oddziaływał na niego tak jak na niektórych ludzi. Gdy przekraczaliśmy jakiś strumień, nagle przypominał sobie, że musi uprać skarpetki, zatrzymywał się więc, zdejmował buty i urządzał pranie.
W czasie naszego pobytu w Tularosa kupił stary winczester i gdy skarpetki schły, ćwiczył się w strzelaniu, celując do wszystkiego, co znajdowało się w polu widzenia, począwszy od szybujących wysoko jastrzębi i myszołowów, a skończywszy na długouchych królikach, pieskach preriowych, a nawet jaszczurkach. Zanim odbyliśmy połowę drogi do Las Cruces, skarpetki były wprawdzie czyste, ale amunicji do winczestera już zabrakło. Nie zabił żadnej zwierzyny, nie widziałem też, by trafił do czegokolwiek. Żyliśmy suchym mięsem, które zabraliśmy na usilne naleganie Joe.
‒ Katie pewnie pamięta, że nie mogłem trafić do tych butelek ‒ powiedział pierwszego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy ognisku. Dorzuciliśmy tyle drewna do ognia, że musieliśmy siedzieć w odległości pięćdziesięciu stóp, żeby się nie przypiec.
‒ Wątpię, by miała ci za złe właśnie złe strzelanie ‒ zauważyłem.
‒ Żebym trafił choć z pięć czy sześć butelek ‒ mówił. ‒ Nie potrafię niczego dobrze robić, Sippy. Nigdy nie potrafiłem.
Nagle opanował go smutek.
‒ Myślę, że nikt nigdy mnie nie lubił prócz Joe ‒ powiedział.
‒ Ja przecież lubię ciebie, Billy. Tully również. Na pewno też lubi cię Katie, inaczej nie proponowałaby ci, byś jechał z nią do Meksyku.
‒ Nie wiem, czy rzeczywiście to miała na myśli ‒ mówił. ‒ Mogła po prostu żartować.
‒ Proponowała ci trzy razy ‒ przypomniałem mu. ‒ Na pewno nie żartowała.
‒ Ale mnie przecież nie zna ‒ powiedział. ‒ Kiedy mnie lepiej pozna, wątpię, czy będzie mnie lubić.
Wydawało mi się, że coraz bardziej ogarnia go melancholia, co było dziwne, przez cały dzień był bowiem bardzo wesoły.
‒ Jestem po prostu sam ‒ powiedział. ‒ Jestem sam. I myślę, że tak będzie zawsze.
‒ A ja, Billy? ‒ zapytałem. :‒ Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
Popatrzył na mnie jak chłopiec, którego ulubiony piesek został właśnie przejechany przez wóz z mlekiem ‒ tak smutno, że można było umrzeć. Serce się krajało.
‒ Tak. Ale któregoś dnia odjedziesz ‒ powiedział. ‒ Poza tym to nie znaczy, że nie jestem samotny. A zresztą jesteś stuknięty ‒ dodał.
‒ Możliwe. Ale Joe nie. Człowiek, którego przyjacielem jest Joe Ślicznotka, nie może twierdzić, że jest samotny.
‒ Och tak, Joe pomógłby, gdyby mógł ‒ mówił Billy. ‒ Ale on jest kowbojem. Ma swoje miejsce na tym świecie.
Była to dziwna uwaga, ponieważ wówczas, gdy ich spotkałem, wspólnie przemierzali zachodni szlak. Nie było jednak wątpliwości, że Billy pogrążał się w otchłani rozpaczy.
‒ Nie ma dla mnie miejsca na tym świecie ‒ powiedział tonem, od którego mogło pęknąć serce.
‒ Billy, ja po prostu nie mogę zrozumieć, dlaczego tak myślisz ‒ powiedziałem.
Ale on milczał. Siedzieliśmy tak przy naszym niezwykłym ognisku, obserwując iskry wzlatujące ku ciemnemu niebu.
‒ Cóż, Hank Leedy nie przejął się za bardzo tym, że umiera ‒ powiedział zrezygnowanym tonem. ‒ Może i mnie to nie zrobi różnicy.
‒ Jesteś młody, Billy. Dopiero zaczynasz żyć ‒ mówiłem, chociaż wyraz jego skupionej drobnej twarzy świadczył o tym, że moje słowa trafiają w pustkę.
Manipulował coś przy jednym ze swych starych pistoletów: otwierał komorę, odwodził kurek. Ku memu zdumieniu nagle wypalił ‒ sześć szybkich strzałów ‒ prosto w ognisko.
Taki miał być jego styl aż do końca: przynajmniej sześć strzałów, jeżeli nie dwanaście ‒ ilość, a nie precyzja była jego atutem.
Ognisko pozostało wprawdzie nietknięte, ale strzelanie przyniosło mu, jak się zdaje, pewną ulgę.
‒ Ty może sądzisz, że ja zaczynam. Ja myślę, że kończę ‒ powiedział, po czym ziewnął i zwinął się z głową na siodle. Za chwilę już spał, wyczerpany własnym smutkiem.
Gdy ogień zgasł i zapanował nocny chłód, przykryłem go derką. Pomyślałem o swych córkach i poczułem się trochę samotny.
31.
Gdy dojechaliśmy do Las Cruces, dowiedzieliśmy się, że Katie udała się w dół rzeki, ku El Paso. Chciałem się zatrzymać dzień lub dwa w Las Cruces ‒ myślałem, że uda mi się zapoznać Billy'ego z urokami noclegu w przyzwoitym hotelu ‒ ale on aż się rwał, by jak najprędzej zobaczyć się z Katie Garza, i nie chciał robić przerwy w podróży. Jego minorowy nastrój przeminął, a on sam był gotów do działania.
‒ Ona nigdzie nie zagrzeje miejsca, to dobrze ‒ powiedział. ‒ Ja tak samo, nie lubię się nigdzie zbyt długo zatrzymywać. Jeżeli
człowiek gdzieś zbyt długo przebywa, ludzie od razu wiedzą, gdzie go znaleźć.
Udaliśmy się więc do El Paso. Na słynnej przełęczy północnej wiał silny wiatr, wzniecając tumany pyłu.
‒ Czuję się tak, jakby mi kto przetarł oczy papierem ściernym ‒ powiedziałem.
‒ Zamknij je więc ‒ poradził Billy. ‒ Niczego tu nie zobaczysz oprócz tych teksaskich morderców.
Uważał Teksas za dużo bardziej barbarzyński kraj niż Nowy Meksyk, chociaż jak na moje nie wprawione oko oba kraje wydawały się bardzo podobne.
‒ Teksańczycy są chytrzy i szybcy ‒ upierał się Billy. ‒ Jeżeli nie zabiją cię, jak stoisz, to zabiją cię, jak biegniesz.
Przyznaję, że tubylcy nie wyglądali zbyt przyjaźnie, ale udało nam się spędzić bezpiecznie parę godzin w pewnym barze, gdzie roiło się od much i gdzie zmagaliśmy się z befsztykami, które musiały pochodzić z mocno już wiekowych wołów.
‒ Albo befsztyk jest za twardy, albo nóż zbyt tępy ‒ pożaliłem się. Moje upodobanie do przyzwoitej kuchni od czasu do czasu dawało o sobie znać.
‒ Wy, Jankesi, wciąż tylko się użalacie ‒ zauważył Billy.
Po południu, usłyszawszy, że jej szukamy, do baru wpadła Katie Garza.
Billy zuchwale obserwował klientów baru, miotając pod nosem śmiertelne groźby, gdy czyjeś niespokojne zachowanie nie zyskało jego aprobaty. Ale gdy w drzwiach pojawiła się Katie, zaczął się denerwować i wyglądał na onieśmielonego. Pospiesznie zdjął swój stary brudny kapelusz, po czym znów go nałożył.
‒ Cześć, Katie ‒ powiedział nieśmiało, jak chłopak witający ciotkę.
‒ Cześć, Bill ‒ powiedziała Katie z błyskiem w oczach. ‒ Jedźmy i zostawmy to miejsce muchom.
Ujechaliśmy około dwudziestu mil na południe wzdłuż niezbyt szerokiej rzeki o wysokich brzegach. Po drugiej stronie, kilka mil na południe, widać było niewielkie osiedle domków z suszonej gliny.
‒ To San Isidro ‒ powiedziała Katie.
‒ Gdzie jest twoja banda? ‒ dopytywał się Billy. Wyraźnie trochę się odprężył.
‒ Ach, różnie, jedni piją, drudzy polują na dziewczyny ‒ odparła Katie. ‒ Czasem jeżdżę z moimi Indykami, czasem sama, różnie. O, tu przepłyniemy na drugą stronę ‒ dodała, kierując siwą klacz ku rzece.
Billy ruszył za nią, ale nagle się zatrzymał. Zrobił się niesamowicie blady. Katie odwróciła się, zaintrygowana.
‒ Nie jedziesz? ‒ zapytała.
‒ Nie mogę ‒ odpowiedział Billy z ogromnym napięciem. ‒ Nie mogę przeprawić się na drugą stronę.
‒ Dlaczego nie możesz? ‒ dopytywała się. ‒ Zjemy trochę cabrito i będziemy strzelać do butelek.
‒ Tulipan mnie ostrzegała ‒ powiedział Billy. ‒ Powiedziała, że umrę, jeżeli przekroczę Rio Grande.
Katie popatrzyła na niego lekko rozdrażniona.
‒ Dlaczego jechałeś aż tutaj, jeżeli nie masz zamiaru robić tego, na co ja mam ochotę? ‒ zapytała.
‒ Zapomniałem o tym, co mówiła Tulipan ‒ odpowiedział Billy zakłopotany.
‒ To po prostu rzeka ‒ mówiła Katie. ‒ Ludzie co dzień przepływają na drugą stronę i jakoś od tego nie umierają.
‒ Ale ja umrę ‒ powiedział Billy. ‒ Tak mówiła Tulipan.
‒ Stara kobieta była po prostu zazdrosna ‒ powiedziała bez ogródek. ‒ Nie chciała, byśmy się ze sobą zabawili. Myślę, że sama miała na ciebie ochotę ‒ dodała, a jej czarne oczy stały się lodowate.
‒ Tulipan? ‒ powiedział Billy zaszokowany. ‒ Nic z tych rzeczy. Absolutnie. Ona po prostu widzi przeszłość i przyszłość.
‒ Widzi jedynie ładnego chłopca, ot co. Stare kobiety kłamią jak z nut.
Podczas gdy Billy wyglądał jak kupka nieszczęścia, Katie się nad czymś zastanawiała. Nagle jej wzrok padł na mnie.
‒ A co ty o tym sądzisz, panie Jankes? ‒ zapytała. ‒ Czy wierzysz tej starej żółtej kurwie?
‒ Ja w takie przepowiednie nie wierzę ‒ odpowiedziałem.
‒ Widzisz, pan Jankes także w to nie wierzy ‒ powiedziała Katie. ‒ Rzeka jest tylko rzeką i nie chce nikogo zabić.
Billy przeżywał śmiertelne męki. Wątpię, czy kiedykolwiek przedtem rozzłościł jakąś kobietę i zarówno płomienna, jak lodowata reakcja ze strony kobiety była dla niego czymś zupełnie nowym. Jak dotąd Katie stosowała jedynie lód, ale czułem, że wkrótce pojawi się i ogień.
Billy siedział w dalszym ciągu na swym wysokim koniu, Chipie, i miał zakłopotaną minę. Bał się podjechać bliżej rzeki, ale bał się również tego, co powie Katie.
Ale to, co zrobiła, zdumiało go jeszcze bardziej niż jej lodowate słowa. Pokiwała z niezadowoleniem głową, po czym zeskoczyła z konia i zaczęła się rozbierać.
‒ Co ci się stało? ‒ zapytał Billy, wstrząśnięty tym, że zdjąwszy wyszywaną srebrem kurtkę, zaczęła zdejmować także i koszulę.
Katie uśmiechnęła się, jakby zapomniawszy o swych dąsach.
‒ Nic ‒ odpowiedziała. ‒ Rzeka się podniosła i nie chcę zmoczyć ubrania. Ty także powinieneś się rozebrać, jeżeli chcesz jechać ze mną.
Następnie uśmiechnęła się do nas szeroko jak dziecko na myśl o jakiejś zabawnej sztuczce, której nie pochwaliliby dorośli.
Wkrótce, związawszy swe rzeczy w węzełek, stała naga, jak ją Pan Bóg stworzył; miała piękną młodzieńczą sylwetkę.
Billy Bone pewnie by umarł z zakłopotania, nawet nie mocząc w Rio Grande palca u nogi ‒ ale Katie, jeżeli nawet odczuwała choćby cień zażenowania, to i tak nie okazywała tego. Miała tylko problem z butami, które nie chciały się zmieścić w węzełku z ubraniem.
‒ Mokre buty są gorsze niż mokre ubranie ‒ powiedziała dosiadając konia. Udało jej się wcisnąć buty pomiędzy siebie a łęk siodła, a na wierzchu położyła węzełek z rzeczami.
‒ Dalej, Billy, rozbieraj się ‒ powiedziała ze śmiechem. ‒ Nikt oprócz mnie i pana Jankesa cię nie zobaczy, a my nikomu tego nie wypaplamy.
Następnie wjechała do brunatnej rzeki. Wkrótce siwa klacz zaczęła płynąć, a woda sięgnęła powyżej nóg Katie. Jej długie czarne włosy spływały swobodnie w dół, ich końce prawie sięgały wody.
‒ No, i czy to nie cudo? ‒ zauważył Billy.
Teraz, gdy przedmiot jego zachwytów znajdował się poza zasięgiem głosu, sprawiał wrażenie rozluźnionego.
Pośrodku rzeki Katie odwróciła się do nas i pomachała ręką; widzieliśmy jasny błysk jej uśmiechu.
Wprawdzie uśmiech ten nie sprawił, że Billy zrzucił ubranie, ale pozbył się nieco swej nieufności.
‒ Po prostu cudo! ‒ powtórzył. ‒ Jedźmy, Sippy!
Wyglądałem pewnie na ogromnie zdumionego. Jeszcze przed chwilą znajdował się w szponach tak wielkiego lęku, że wątpiłem, by cokolwiek ‒ nawet widok nagiej kobiety ‒ zdolne było ten strach rozproszyć.
‒ Tak czy owak zastrzelą mnie. Jedźmy zobaczyć świat ‒ powiedział kierując Chipa ku rzece.
Rosy z zaniepokojeniem przewracała oczami zbliżywszy się do wody, ale gdy tylko zanurzyła się, popłynęła jak ryba. Pięć minut później otrząsaliśmy się z wody w skąpanym w słońcu Meksyku.
NAD PECOS
1.
Tak więc Billy i Katie Garza zakochali się w sobie w San Isidro ‒ a ja w tym samym zakurzonym mieście, nad tą samą wolno płynącą rzeką, pod tym samym łagodnym światłem księżyca pogrążyłem się w rozpaczy.
Dlaczego? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Brak mi tej wnikliwości, która pozwoliłaby dokopać się do korzeni smutku, jaki mnie ogarnął w owych tygodniach.
Przypuszczam, że uschłe drzewo mego smutku mogło wyrosnąć z powodu niewykorzystania przeze mnie okazji pocałowania naszej fertycznej pokojówki, Kate Molloy. Niektórzy mogliby sądzić, iż było to tylko drobne zaniedbanie, jeżeli w ogóle było zaniedbaniem, a jednak od tej chwili moje życie zaczęło tracić sens, Kate była bowiem bardzo atrakcyjna, a ja szybko się starzałem: Mogło się zdarzyć, że już nigdy żadna tak powabna istota nie będzie pragnąć mych pocałunków.
Starzy ludzie zapominają ‒ powiada poeta. Ale ja nie zapomniałem zagadkowego spojrzenia szarych oczu Kate ani wyrazu rozczarowania na jej twarzy w dniu, w którym zaprzepaściłem jedyną szansę.
Wkrótce potem złożyła wymówienie i wyszła za mąż.
Nie powinienem jednak fałszować księgi obrachunkowej mego życia, dopatrując się wyłącznej przyczyny mego smutku w owym niepowodzeniu z Kate, mimo całej jej atrakcyjności.
W czasie gdy dotarliśmy do San Isidro, już dostatecznie długo znajdowałem się poza domem, by poczuć się smutno i głupio ‒ ostatecznie porzuciłem znajdującą się w rozkwicie rodzinę tylko z powodu oddania na makulaturę kilkuset groszowych powieści.
Od czasu gdy widziałem, jak patroszono żywego człowieka i zastrzelono dwu innych, strata mego księgozbioru wydała mi się jakby mniej ważna.
Nagle zrozumiałem, że przybyłem do kraju, z którym mnie nic nie łączyło i w którym nie umiałem żyć. I po co? Czy stałem się szczęśliwszy? Nic na to nie wskazywało;
Co gorsza, jedna z umiejętności, którą zdobyłem walcząc z nudą w Filadelfii ‒ umiejętność pisania groszowych powieści ‒ w ciągu kilku tygodni zanikła niemal całkowicie.
Siadałem codziennie w cieniu pięknej starej mimozy i usiłowałem klecić nową groszową powieść, ale wiedziałem, że jest to płód poroniony. Łatwość pisania, którą wykazałem w Smutku kamerdynera czy w Zaślubionej, ale nie zdobytej, najwyraźniej mnie opuściła podczas wędrówki przez prerię.
Nie umiałem sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać moje dalsze życie. Przez cały dzień siedziałem pod mimozą ponury, czując, że coś mnie ominęło, coś cennego, czego już nigdy życie mi nie zaoferuje.
Co mnie ominęło? Oczywiście wesoła, pełna energii kobieta; a wraz z nią nadzieja na poczucie pełni życia, którego bym nie potrafił nawet opisać ‒ mimo że jestem urodzonym opisywaczem ‒ ani naprawdę sobie wyobrazić. Potrafiłem tylko odczuwać jego brak.
W każdym razie czułem się w tamtych tygodniach spędzonych w San Isidro bardziej beznadziejnie, niż miałem do tego prawo ‒ krzak mimozy udzielał mi bowiem wspaniałego cienia, kozy były tak smaczne, jak mówiła Katie, i nikt do mnie nie strzelał, co samo w sobie jest luksusem, którego nieczęsto można spodziewać się na naszym wielkim Zachodzie.
2.
Historycy zwracają się do mnie z pytaniami na temat Billy'ego i Katie, jestem bowiem jedynym żyjącym świadkiem wiosny tej głośnej miłości.
Federales zniszczyli stare San Isidro, gdy szukali Villa lub jakiegoś innego rewolwerowca. Jeśli chodzi o Billy'ego i Katie, to Meksykanie, którzy teraz tam mieszkają, wiedzą tylko tyle, co usłyszą w swych pieśniach.
Tak więc historycy odwiedzają mnie, ale odchodzą zirytowani, ponieważ moje główne wspomnienia z owych czasów wiążą się z tym, jak bardzo byłem smutny i jak trudno mi się, pisało ową nieszczęsną powieść groszową, którą zatytułowałem Czarna fasola albo klęska. Teksańczyków.
Billy'ego i Katie prawie nie widywałem. W niektóre dni wyjeżdżali gdzieś konno, w inne słyszałem trzaskanie pistoletów, gdy strzelali do celu nad brzegiem rzeki. Czasem późnym wieczorem widziałem, jak przechodzą obok baru, idąc do małej chatki Katie, gdzie, jak przypuszczam, oddawali się odwiecznej zabawie zakochanych.
Gdy jednak historycy lub dziennikarze proszą mnie o jakieś materiały dotyczące owych czasów, nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Czy Billy i Katie całowali się? Czy tęsknili do siebie? Jestem pewien, że się całowali, i myślę, że do siebie tęsknili; jest bowiem normalną koleją miłości, iż po całowaniu się przychodzi tęsknota.
Ale ich słowa, ich spojrzenia, ich szepty i śmiechy, małe radości, które wspólnie przeżywali, które sobie wyobrażali i na które czekali ‒ cała ta słodka gra młodych serc ‒ wszystko to mi umknęło.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jakimi sztuczkami posłużyła się Katie, aby pokonać nieśmiałość Billy'ego, tak silną na początku ich znajomości ‒ ci, którzy żegnali ich l'amour, tak jak ja, nie pragną być widzami w buduarze.
Historycy myślą, że sam chcę wszystko opisać, ale się mylą. Owszem, znam wiele szczegółów, inne potrafię odgadnąć, ale to, co najważniejsze w romansie Billy'ego i Katie, to, co chcą wiedzieć
profesorowie i dziennikarze, odpłynęło wraz ze strumieniem, który nie zawraca.
Wiem, że Billy kochał Katie, był bowiem chłopcem impulsywnym, który nie potrafi ani na chwilę skryć swych uczuć. Był zakochany i kipiał wprost miłością. Byłbym bogaty, gdybym za każdym razem, gdy Billy patrząc na Katie mówił: „Czyż to nie cudo?”, dostawał dolara.
Katie była jednak kobietą, czyli istotą skomplikowaną. Zarzuciła na swe uczucia gęsto tkany płaszcz szczebiotu, którego nie mogłem przeniknąć. Dlatego też sądzę, że nie uświadamiałem sobie, jak głęboko Katie Garza kochała Billy'ego Bone, aż do owego ponurego ranka w hrabstwie Chevez, gdy słyszałem, jak wypowiada nad jego grobem słowa rozdzierające serce.
3.
Joe Ślicznotka, który zawsze dotrzymywał słowa, ujeździł trzylatki w Tularosa dokładnie w dwa tygodnie. Wjechał kłusem do San Isidro w dniu tak gorącym i bezwietrznym, że z odległości trzydziestu jardów można było słyszeć tykający zegarek.
Mogę coś na ten temat powiedzieć, byłem bowiem właścicielem jedynego zegarka w mieście; była to duża kieszonkowa cebula, cykająca zbyt głośno. Będąc w stanie wiecznej irytacji, często myślałem, by rozbić go o skałę tylko dla odrobiny ciszy i spokoju. Kiedyś wetknąłem go między konary pewnego drzewa, a zaraz nadleciał duży dzięcioł meksykański i przyglądał mu się prawie przez godzinę, jak gdyby to był mały okrągły ptaszek, wydający tak nie znane mu dźwięki.
Joe podjechał aż do stołu, przy którym usiłowałem klecić swą groszową powieść.
‒ Nigdy nie myślałem, że Billy zdecyduje się przepłynąć tę rzekę ‒ powiedział. ‒ Wydaje się, że przezwyciężył swe obawy.
Usłyszawszy głos Joe, Billy natychmiast wyszedł z chatki Katie.
Fakt, że miał dziewczynę, przydał mu nieco blasku. Lepiej się ubierał, a czasem nawet szczotkował włosy starą końską szczotką, którą gdzieś znalazł.
‒ Czy nie byczo tu, w Meksyku? ‒ powiedział do Joe.
‒ Jest dużo słońca, ale brak mi równin ‒ odpowiedział Joe. ‒ Wolę bardziej trawiaste miejsca.
Katie również wybiegła, podskakując; była we wspaniałym humorze.
‒ Oto nasz wielki ujeżdżacz dzikich koni! ‒ powiedziała, witając go serdecznym uściskiem. Było oczywiste, że naprawdę go lubi.
Billy patrzył na nich dosyć podejrzliwie ‒ zazdrość dawała o sobie znać ‒ ale teraz był w zbyt dobrym nastroju, żeby się dąsać.
‒ Jakie wieści z Tularosa? ‒ zapytał. ‒ Niewiele tu do nas dociera.
‒ Ach, wciąż jeszcze trwa wojna na Szklance Whisky ‒ odpowiedział Joe. ‒ Teksańczycy uganiają się za rewolwerowcami w okolicach Lincoln.
‒ Była masakra? ‒ dopytywał się Billy.
‒ Nie było jeszcze rozstrzygającej bitwy ‒ odparł Joe. ‒ Ale Moss Kuykendall i Ike Pumpelly nie żyją. Jechali do Santa Fe i natknęli się na oddział Teksańczyków.
‒ To przecież prawdziwe ptaki pustyni, no nie? ‒ powiedział Billy z nutą pogardy w głosie. ‒ Gdzie pozwolili tak na siebie zapolować?
‒ W Anton Chico ‒ powiedział Joe. ‒ To na północ od Pecos. Myślę, że stary wyśle swego długiego czarnucha, by oczyścił teren.
‒ Ten stary głupiec powinien dać ludziom spokój ‒ mruknął Billy.
‒ Nie nazywałabym go głupcem ‒ powiedziała Katie. ‒ Tato jest stary, ale nie jest głupcem.
‒ Nie mógłbym żyć spokojnie z tym człowiekiem, nawet jeżeli jest to twój ojciec ‒ powiedział Billy. ‒ Nie wiem też, czy zniosę tę jego cholerną bezczelność.
‒ Pozwólmy mu się zestarzeć i umrzeć, chapito ‒ powiedziała łagodnie Katie. ‒ Jest zbyt brutalny, by z nim walczyć.
Billy, gdy to usłyszał, jeszcze bardziej się zjeżył. W jej głosie było coś, co uraziło jego próżność. Był niedoświadczonym chłopcem, który zyskał jednak wielką sławę nie robiąc nic lub robiąc niewiele, i nikt nie potrafił mu wytłumaczyć, że wcale na nią nie zasłużył.
‒ Co, jest zbyt brutalny, by z nim walczyć? ‒ powiedział.
‒ Wygląda jak cholernie stary farmer, a z tej starej szkapy, na której jeździ, nie dałoby się zrobić nawet dobrego mydła.
Katie spostrzegła swój błąd i nie zareagowała, ale Billy zaperzał się coraz bardziej. Wydaje mi się, iż chciał, byśmy wszyscy uwierzyli, że ma więcej wigoru niż ktokolwiek inny na całym Zachodzie.
‒ Dlaczego myślisz, że jest zbyt brutalny, by z nim walczyć? ‒ zapytał ponownie.
‒ Ponieważ wszyscy, którzy z nim walczyli, zginęli ‒ odpowiedziała Katie. ‒ Komanczowie walczyli i wyginęli. Nie przypuszczam, żebyś był tak twardy jak Komanczowie.
‒ Jesteś tylko dziewczyną i nie wiesz zbyt wiele na temat twardości ‒ warknął Billy, nie zastanowiwszy się nad tym, co mówi.
Sądzę, że natychmiast pożałował swych słów. Ale czyż my wszyscy nie żałujemy później, gdy pochopnie obrazimy kobietę?
‒ Jestem dumna z tego, że jestem dziewczyną ‒ powiedziała Katie, która nie miała zamiaru tak łatwo ustępować. ‒ Potrafię przynajmniej strzelać z pistoletu ‒ dodała. ‒ A jedynym człowiekiem w tym kraju, który potrafi strzelać lepiej, jest ten, kto mnie tego nauczył.
‒ Któż to mógł być? Jakiś twój ukochany, którego jeszcze nie poznałem? ‒ zapytał wyzywająco Billy.
‒ Nie, mój tato ‒ odpowiedziała Katie.
‒ Co? Ten farmer? ‒ zapytał drwiąco Billy.
‒ Chodzi ci pewnie o to, że się dziwnie ubiera ‒ powiedziała chłodno Katie: ‒ Ale trafiłby w twoje oko z odległości czterdziestu
stóp. Z tego, co widziałam, ty powinieneś się cieszyć, jeżeli z tej samej odległości trafisz do słonia.
Powiedziawszy to z błyskiem w oczach, obróciła się na pięcie, pozostawiając nas pod krzakiem mimozy.
Billy Bone był wstrząśnięty, ale Joe Ślicznotka i ja czuliśmy się tylko trochę zakłopotani.
4.
‒ I co teraz? ‒ zapytał w końcu Billy.
Obaj z Joe milczeliśmy, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu to on sprowokował swoją wybrankę, która odeszła w gniewie, prawdę mówiąc nie tak znów wielkim.
Ale Billy nie znał się na takich małych nieporozumieniach. Chyba zaczynał już wierzyć w to, że on i Katie będą zawsze zaznawać niczym nie zmąconego szczęścia i nigdy nie padnie pomiędzy nimi żadne złe słowo.
Przed chwilą jeszcze taki buńczuczny, nagle zbladł i wyglądał jak człowiek chory.
Billy Bone był rzeczywiście chłopcem bardzo wrażliwym, cierpiącym często na bóle głowy i nagłe ataki słabości. Miał ciężkie dzieciństwo i choć na ogół uważa się, że takie przeżycia czynią człowieka twardym, zdrowie Billy'ego, w czasach gdy go znałem, zadaje kłam tym twierdzeniom.
Jego trudne dzieciństwo nie wzmocniło go, lecz osłabiło. Gdy dopadł go ból głowy lub nagły atak słabości, robił się tak śmiertelnie blady, że wydawało się, iż tego nie przeżyje.
Tak właśnie się stało, gdyśmy stali, zdenerwowani i zakłopotani, przed wejściem do małego baru w San Isidro. Billy nagle zrobił się niesamowicie blady ‒ zdawało się, że za chwilę zemdleje ‒ zerwałem się więc i zmusiłem go, by usiadł na moim krześle.
‒ Już dobrze, Billy. To tylko mała sprzeczka ‒ powiedziałem. ‒ Usiądź, zanim upadniesz.
Usiadł, ale ręce mu się trzęsły.
‒ Szkoda, żeśmy zjedli te dobre piguły, Sippy ‒ powiedział. ‒ Znów mam jeden z tych ataków bólu głowy.
Joe Ślicznotka odszedł i po chwili przyprowadził Katie. Na widok śmiertelnie bladej twarzy Billy'ego jej rozdrażnienie natychmiast ustąpiło miejsca trosce.
‒ Jak ty wyglądasz, Billy? ‒ powiedziała. ‒ Czy możesz wstać?
‒ Czuję się trochę niepewnie ‒ powiedział Billy w sposób rzeczowy, jak zwykł mówić, gdy był śmiertelnie chory.
‒ Martwisz mnie, Billy ‒ mówiła Katie. ‒ Chodź i połóż się w środku, tam jest chłodniej.
‒ Za chwilę to minie ‒ zauważył Billy. ‒ To tylko taki atak słabości.
Gdy poczuł się trochę lepiej, Katie nakłoniła go, by poszedł przez rozpalony od słońca plac do jej chatki. Wkrótce wróciła zaczerpnąć wody z rzeki i tego dnia więcej ich już nie widzieliśmy.
‒ Mam nadzieję, że nie będzie rzucać się na Starą Whisky w dniu, w którym spodziewa się ataku bólów ‒ powiedział Joe.
To długie gorące popołudnie przegadaliśmy przy moim stole pod krzakiem mimozy.
Sądzę, że obaj byliśmy zaniepokojeni tym, że Billy tak niespodziewanie zaniemógł.
‒ Myślę, że nie będzie się na niego rzucał, obojętnie czy jest zdrowy, czy chory ‒ powiedziałem. ‒ Jak wyglądała matka Katie?
‒ Nie znałem jej ‒ odpowiedział Joe. ‒ Umarła przed laty. Podobno była piękna. Słyszałem, że Stara Whisky chciał się z nią ożenić, ale odmówiła.
‒ Dziwię się, że ktoś odważył się mu czegokolwiek odmówić ‒ powiedziałem.
Później, w zamku, gdy spytałem o nią Isinglassa, spojrzał na mnie smutno ‒ był to jeden z niewielu momentów wzruszenia, jaki u niego zaobserwowałem. Ale nic nie powiedział.
‒ Postanowiłem milczeć na ten temat, mój panie ‒ powiedział. ‒ A gdy postanawiam milczeć, to milczę aż do grobu.
5.
Niewiele rzeczy mogło człowieka zmęczyć w San Isidro prócz hulanki. Nigdy nie umiałem hulać na całego, rzadko zresztą próbowałem. Tak więc zwykle wstawałem o świcie lub trochę później. Ranki bywały przepiękne, tchnące spokojem. Jednej z kóz ktoś uwiązał dzwoneczek i gdy spacerowała, słychać było ciche dzwonienie. Gołębie trzepotały skrzydłami, strzyżyki prowadziły ożywioną rozmowę, ale i tak San Isidro było o niebo cichsze niż Filadelfia.
Nabrałem miłego zwyczaju wczesnego porannego spaceru wzdłuż Rio Grande. Lubiłem obserwować, gdy wstawało słońce, migoczące wieloma kolorami góry na wschodzie ‒ świeże powietrze i jasne światło stanowiły krótkie interludium w smutku, z którym się zmagałem.
Rankiem na drugi dzień po przyjeździe Joe Ślicznotki wracałem właśnie ku miasteczku, starając się unikać węży, które o tej porze trudno było zauważyć, gdy natknąłem się na Katerinę Garza, siedzącą nad rzeką w długiej białej koszuli nocnej.
Wyciągnęła właśnie wiadro z wodą i usiadła obok, płacząc. Popatrzyła na mnie, ale nie uczyniła żadnego wysiłku, by ukryć łzy.
‒ Cóż, Miss Garza ‒ powiedziałem; wciąż byliśmy na stopie oficjalnej ‒ wydaje się, że jest pani zmartwiona. Czy Billy czuje się gorzej?
‒ Nie, nie czuje się gorzej, czuje się wspaniale ‒ odpowiedziała ocierając rąbkiem koszuli policzki.
Wychowano mnie tak, bym nie był człowiekiem wścibskim, toteż szukałem w myślach jakichś słów otuchy, które mógłbym wypowiedzieć przed odejściem. Ale zanim udało mi się znaleźć odpowiednie słowo, Katie zrzuciła maskę, którą zwykle skrywała swe uczucia.
‒ On odjeżdża! ‒ powiedziała z goryczą. ‒ Nie chce zostać.
‒ Och, może to tylko chwilowy kaprys ‒ zauważyłem. ‒ O ile go zdążyłem poznać, często ulega nastrojom.
Katie potrząsnęła ponuro głową.
‒ Nie, naprawdę odjeżdża ‒ powiedziała. ‒ Nie zostanie dla
mnie, a teraz nie pozwoliłabym mu, nawet gdyby chciał. Jeżeli ktoś chce odejść, nie trzeba mu przeszkadzać.
Sam doszedłem do takiego wniosku, ale ja miałem pięćdziesiąt kilka lat. Uderzające było, że tak myśli dziewczyna, która nie skończyła jeszcze dwudziestu.
‒ Jeżeli wolno mi zapytać, dokąd Billy zamierza się udać? ‒ odezwałem się po chwili.
‒ Cóż, oczywiście do Anton Chico, żeby go tam zabili! ‒ odpowiedziała. ‒ Nie ma żadnego sensu, by tam jechał. Nie zna tych rewolwerowców, nie zna też mego ojca. Nie ma żadnego interesu, aby z nimi walczyć. Ale on myśli inaczej.
‒ Może Joe mógłby mu to wyperswadować ‒ zasugerowałem. ‒ Joe umie postępować z Billym.
Katie Garza już nie płakała, ale w jej oczach był bezbrzeżny smutek.
‒ Joe nie może ‒ powiedziała. ‒ Już siodłają konie. Joe nie może, pan nie może i ja też nie mogę, a ma tylko nas troje. Myśli, że musi zdobyć sławę ‒ dodała. ‒ To tylko o to chodzi. Jak gdyby nie był już wystarczająco sławny...
Sięgnęła po wiadro z wodą, ale ja byłem szybszy. Niosłem je, gdy wracaliśmy wzdłuż srebrnej rzeki. Na twarzy Katie malował się smutek kobiety, a zarazem smutek dziecka.
‒ Nie miałem jeszcze okazji pogratulować pani jej umiejętności strzeleckich, tam w Greasy Corners ‒ powiedziałem, szukając bezpiecznego tematu, który by ją podniósł na duchu.
Ale Katie Garza nie dała się na to nabrać.
‒ Pan strzela równie dobrze ‒ powiedziała. ‒ Chciałabym jednak, żeby tu był mój tato. Pobiłby nas oboje.
‒ Pani ojciec zrobił na mnie wielkie wrażenie, mimo że tak krótko go widziałem. Jestem zdumiony tym, że nauczył panią strzelać z pistoletu. Rzadko która młoda kobieta posiada taką umiejętność.
‒ Również i młody mężczyzna ‒ słusznie zauważyła. ‒ Joe nieźle strzela, a Billy w ogóle nie umie.
‒ Właśnie ‒ przyznałem.
Katie westchnęła; był to najwyraźniej jeden z owych dni, w których odczuwa się ciężar życia.
‒ Tato mnie lubi ‒ powiedziała. ‒ Teraz nie widuje mnie tak często jak dawniej, ale mnie lubi. Powiedział, że nie mogę liczyć na pomoc prawa, powinnam więc nauczyć się strzelać. Powiedział też, że prawo będzie moim wrogiem, i już widzę, że miał rację.
‒ To bardzo surowa ocena, panno Garza ‒ zauważyłem. ‒ Dlaczego prawo miałoby być pani wrogiem?
Spojrzała na mnie, jak gdybym był szaleńcem.
‒ Ponieważ mam ciemną skórę ‒ odpowiedziała. ‒ A po drugiej stronie rzeki jest Teksas.
6.
Tego ranka Billy Bone gadał jak najęty, pragnąc usilnie przekonać Katerinę Garza, że jego odjazd właściwie nic nie znaczy.
‒ Po prostu chodzi o to, że nigdy nie byłem w Anton Chico, a chciałbym poznać te strony ‒ powiedział, gdy staliśmy obok koni. ‒ Poza tym chcę pośmiać się przez kilka dni z tych groźnych rewolwerowców i może wygrać od nich trochę pieniędzy, zanim twój tato nie wypędzi ich z tego kraju.
Spojrzał na Joe i na mnie w nadziei, że pomożemy mu znaleźć wystarczające argumenty, przemawiające za pospiesznym wyjazdem, na godzinę przed śniadaniem. Ale nam obu przykro było z powodu Katie, nie próbującej nawet ukrywać, jak bardzo czuje się niepocieszona. Nie przyszliśmy mu więc z pomocą.
Sam Billy nie wierzył w to, co mówił; nie wyobrażam sobie również, by rozumiał, dlaczego obudził się z tak mocnym postanowieniem wyjazdu. Billy Bone był po prostu marionetką, kierowaną przez swe instynkty, poruszaną we wszystkie strony pociągnięciami sznurka, pociągnięciami, których nie potrafił przewidzieć. Musiał jechać, nie wiedział jednak, dlaczego. Joe i ja byliśmy zaskoczeni, Katie cała we łzach, starał się więc jakoś to naprawić słowami, co oczywiście mu się nie udawało.
‒ To nie potrwa dłużej niż tydzień, no, może trochę więcej ‒ powiedział nieprzekonująco. ‒ Marzy mi się szybka podróż i mam Joe za przewodnika.
‒ Nie obchodzi mnie to, jak długo ciebie nie będzie ‒ powiedziała Katie. ‒ Czasami rok rozstania nie jest przyczyną większego bólu niż dzień.
Powiedziała to stłumionym głosem, po czym odwróciła się i poszła do swej chatki, by płakać w samotności. Nie obejrzała się już na Billy'ego.
Billy był zbolały, jak zawsze, gdy dostrzegał, że ktoś patrzy na życie inaczej niż on.
‒ Nie wiem, co się dzieje z Katie ‒ powiedział. ‒ Tylko by płakała i w ogóle nie słucha tego, co ja mówię.
Joe Ślicznotka nie wydawał się entuzjastą tej podróży, ale siedział już na koniu gotów do odjazdu.
‒ To co, jedziemy do Nowego Meksyku? ‒ zapytał. ‒ Czy może wolisz tu siedzieć i przelewać z pustego w próżne?
Nikt nie zapytał mnie, czy mam zamiar brać udział w szykującej się wojnie, ale Joe zdążył już osiodłać moją mulicę.
Billy tak się zachowywał, jak gdybym to ja opóźniał wymarsz.
‒ A więc jedziesz walczyć, Sippy? Czy raczej wolisz tu siedzieć i bazgrolić? ‒ zapytał.
‒ Pojadę, jeżeli tylko Rosy potrafi dotrzymać wam kroku ‒ odpowiedziałem, odbierając wodze od Joe.
Gdy przepływaliśmy rzekę, zimna woda Rio Grande przywarła do nas niby lód.
7.
Przez cały dzień, gdy przejeżdżaliśmy przez góry Hueco, a następnie przez opustoszałą krainę, rozpościerającą się za nimi, Billy gadał jak katarynka. Była to równina bardzo uboga ‒ całymi godzinami nie spotykaliśmy nic prócz wychudzonych piesków preriowych; czasem
wysoko nad nami unosił się myszołów.
Billy gadał, ale my z Joe rzadko mu odpowiadaliśmy.
Miałem nadzieję, że poczuję się trochę radośniej, gdy wyruszymy, ale ponurość i niegościnność tej krainy sprawiała, że nie mogła podnosić kogokolwiek na duchu. Życie w Filadelfii wydawało się bez sensu, ale czy było więcej sensu w jeżdżeniu na upartej mulicy po równinach Nowego Meksyku w towarzystwie chłopaka tak zuchwałego jak Billy?
Nie mogłem się go dopatrzyć, a nie byłem jedynym niezadowolonym uczestnikiem tej wyprawy. Joe Ślicznotka był, co rzadko się zdarzało, nie w humorze. Udało mu się ustrzelić tylko jednego z chudych piesków i było to jedyne pożywienie tego wieczoru.
Billy tak ponaglał, bojąc się, by wzruszenie Katie go nie rozkleiło, że nie wzięliśmy żadnego prowiantu..
‒ Był kiedyś czas, gdy po całym dniu pracy mogłem się pochwalić czymś lepszym niż taki cholerny piesek ‒ powiedział Joe Ślicznotka.
Mięso okazało się tłuste i na wpół surowe, bo z trudem udało się nam zebrać drewna, by je choć trochę upiec.
‒ Napchamy się, jak przyjedziemy do miasta ‒ powiedział Billy, siląc się na nonszalancję.
Był świadom, że w tej chwili jest nam raczej obojętny. A może podjął decyzję nagłego wyjazdu z San Isidro, doszedłszy do przekonania, że w oczach Katie, Joe i moich stawał się trochę śmieszny. Sądzę, że chciał pokazać nam, iż jest pod każdym względem tak niebezpieczny, za jakiego go powszechnie uważano. Gotów był ignorować wszelkie przeszkody, jakie mógłby napotkać na drodze prowadzącej go do bitwy.
‒ Mówiłeś przecież, że chciałbyś pojechać do Teksasu, Billy ‒ przypomniał mu Joe. O tych planach Billy'ego nie wiedziałem.
‒ To też. Pojedziemy tam zaraz potem, jak pośmiejemy się trochę z tych ptaków pustyni ‒ powiedział Billy. ‒ Jak wygram w karty, to kupię wam wyżerkę.
Taka nadzieja wydawała się raczej płonna, co Joe wyraźnie zaznaczył.
‒ Nic nie wygrasz w karty. Viv obedrze cię ze skóry ‒ powiedział. ‒ Jesteśmy teraz tak blisko teksaskich rancho. Lepiej pozostawmy wojowanie wojownikom i pojedźmy do San Antonio.
Mógłbyś znaleźć jakąś dobrą pracę w mieście, jeżeli nie lubisz pracować przy stadzie.
Jak na Joe było to długie przemówienie i dobrze wymierzone, ale Billy natychmiast poczuł się zdeprymowany.
‒ Nienawidzę Teksasu ‒ powiedział ostro. ‒ Nie pojadę do San Antonio. Jeżeli chcesz jechać, jedź i zabierz ze sobą Sippy'ego. Mogę jechać sam do Anton Chico czy gdziekolwiek indziej.
Joe nic nie powiedział, a Billy brnął dalej.
‒ Ty mnie jeszcze nie znasz, nikt z was mnie nie zna ‒ powiedział smutno. Następnie odwrócił się i położył głowę na siodle. ‒ Nikt mnie nie zna ‒ powtórzył z goryczą. ‒ Ale wszyscy mnie poznają, zanim będzie ze mną koniec.
8.
Nazajutrz rano Billy był markotny. Wstał bez słowa, nie wypił nawet kawy, którą mu Joe zaproponował. Osiodławszy Chipa, odjechał na północ.
Joe Ślicznotka i ja stanęliśmy w obliczu podjęcia decyzji. Teksas, gdzie przynajmniej Joe mógł znaleźć jakieś spokojne zajęcie, był tuż, tuż. Billy Bone szybko stawał się drobnym punkcikiem na prerii. Czy powinniśmy być rozsądni, czy wierni?
Dosyć napatrzyłem się już na przemoc, by być świadomym, że nie mam do niej ani upodobania, ani siły charakteru. Lubiłem Billy'ego i czułem się wobec niego trochę jak ojciec; człowiek mający dziewięć córek zwykle chętnie myśli o synu. Ale to, co widziałem w Greasy Corners, przerażało mnie i nie miałem także zbyt wielkiej ochoty jechać do Teksasu.
‒ Może on tylko blefuje ‒ zasugerowałem. ‒ Czy nie sądzisz, że jeżeli pojedziemy do Teksasu, to on też się tam w końcu zjawi?
‒ Nie, nigdy ‒ odpowiedział Joe. ‒ Prędzej żelazo się skruszy, niż Billy ustąpi.
‒ Jesteś przecież kowbojem ‒ przypomniałem mu. ‒ Czy rzeczywiście chcesz wdawać się w tę walkę?
Joe podniósł siodło.
‒ Nie ‒ powiedział. ‒ Ale nie chcę też przez całą noc nie móc zmrużyć oka, martwiąc się o Billy'ego. Nie zna tych równin. Jeżeli pojedzie w złym kierunku, może się znaleźć setki mil od wody. Z pół armii umarło tu już z głodu.
Miał na myśli nieszczęsnych Teksańczyków, którzy usiłowali zdobyć Santa Fe; ich klęska stanowiła temat mojej na wpół ukończonej powieści pod tytułem Czarna fasola.
‒ Nie chciałbym mieć tego na sumieniu ‒ powiedział Joe.
Tak więc niechętnie, ale osiodłaliśmy nasze wierzchowce i równie niechętnie udaliśmy się na północ w ślad za Billym.
Nikt z nas nie spieszył się szczególnie do tego spotkania. Jechaliśmy truchtem dwie czy trzy mile, pogrążeni we własnych posępnych myślach, gdy Joe Ślicznotka, zawsze czujny, dostrzegł daleko przed nami dwóch jeźdźców.
‒ O, bracia Fay ‒ powiedział radośnie.
Spojrzałem w tym kierunku, ale oprócz Billy'ego, który był już tylko małym punkcikiem wśród traw, nie widziałem nikogo. Moje oczy, nawykłe do horyzontów nie dalszych niż piękny trawnik filadelfijski, musiały się dopiero dostosować do odległości Zachodu. Ujechaliśmy dalsze trzy mile, zanim mogłem dostrzec braci Fay, którzy byli jeszcze mniejszymi punkcikami niż Billy Bone.
‒ Skąd wiesz, że to oni? ‒ zapytałem. ‒ Widać tylko jakieś punkciki. To może być każdy.
Joe roześmiał się, rozbawiony moją ignorancją.
‒ Wszędzie rozpoznałbym tę jednochodną klacz Elmera ‒ wyjaśnił. ‒ Kiedyś należała do mnie.
Ruszyliśmy kłusem. Po uśmiechu Joe odgadłem, że bracia Fay są jego przyjaciółmi. Wreszcie poczułem się pogodniej. Był piękny poranek, a towarzystwo mogło poprawić także nastrój Billy'ego.
Miałem zaledwie minutę, by radować się swym stanem ducha.
Nagle rozległ się strzał; jego echo przetoczyło się przez opustoszałą równinę. Dzieliło nas wówczas od jeźdźców nie więcej niż ćwierć mili. Wówczas rozległ się kolejny trzask i zobaczyłem błysk słońca na lufie pistoletu Billy'ego.
Billy i dwaj jeźdźcy zatrzymali się w odległości zaledwie kilkudziesięciu jardów. Jeden z jeźdźców osunął się z konia, drugi wystrzelił na ślepo, po czym zawrócił konia i odjechał galopem.
Billy strzelał jeszcze cztery razy za uciekającym, ale bez rezultatu.
‒ Wielki Boże, Billy zastrzelił Elmera! ‒ powiedział Joe, zmuszając konia do biegu.
Człowiek ten, osuwając się z konia, złapał kurczowo za wodze. Klacz spłoszyła się i wlokła go za sobą kilkadziesiąt stóp, nim Joe zdołał ją zatrzymać.
Nie miało to jednak znaczenia, człowiek bowiem już nie żył.
Billy Bone nawet, nie zsiadł z konia. Miał w rękach pistolet z opróżnionym magazynkiem, a na twarzy wyraz chłodnej satysfakcji.
9.
Początkowo Joe był zbyt zszokowany, by coś mówić. Ukląkł przy zwłokach Elmera Faya, patrząc na niego tak, jak gdyby się spodziewał, że otworzy on oczy i odezwie się, choć wiedział równie dobrze jak ja, że to już koniec.
‒ Sądzę, że on nie żyje, Joe ‒ powiedziałem, schodząc z muła.
‒ Mam nadzieję... Teksaski sukinsyn ‒ powiedział Billy, usuwając łuski z pistoletu i ponownie go ładując. ‒ Gdybym miał lepszą broń, zabiłbym i tego drugiego ‒ dodał.
‒ To Elmer Fay ‒ powiedział Joe drżącym głosem. ‒ Znałem go dobrze. Dlaczego zabiłeś Elmera?
Myślę, że Billy spodziewał się jedynie pochwał. Ton Joe, a pewnie także wyraz naszych twarzy, zdumiały go.
‒ Powiedział, że jest z Teksasu. Przypuszczałem, że to jeden z tych morderców ‒ mówił Billy. ‒ Było ich dwóch. Chciałem być szybszy i strzeliłem pierwszy.
‒ Byłeś cholernie szybki ‒ powiedział Joe. ‒ Elmer i Jody byli tylko handlarzami koni. Mogłeś zapytać, zanim zacząłeś strzelać. Zabiłeś wspaniałego człowieka i zrujnowałeś jego rodzinę.
Billy Bone był oburzony. Spodziewał się, że zostanie powitany jak bohater, a poza tym nie lubił, gdy się go krytykowało.
‒ Oczywiście bierzesz jego stronę, bo sam jesteś z Teksasu ‒ powiedział. ‒ Cóż on tu robił, jeżeli nie był jednym z tych morderców?
‒ Myślę, że po prostu wracali do Teksasu po kolejną partię koni ‒ odpowiedział Joe.
Kapelusz Elmera spadł na ziemię. Joe podniósł go i troskliwie okrył twarz przyjaciela.
‒ Zanadto pospieszyłeś się z tym strzelaniem ‒ powiedział. ‒ Elmer Fay był spokojnym człowiekiem. Wielka szkoda, że nie żyje.
‒ Ach, powinieneś być kaznodzieją! ‒ żachnął się Billy.
Joe Ślicznotka pominął to milczeniem. Zdjął derkę z klaczy zmarłego i rozłożył ją na trawie.
‒ Pomożesz mi, Sippy? ‒ zwrócił się do mnie. ‒ Owiniemy go.
Wziąłem za ten koniec, za który zwykle brał Des Montaignes, to znaczy za nogi, i pomogłem Joe zawinąć zwłoki. Następnie Joe obwiązał je swą liną i umieściliśmy je na zdenerwowanej klaczy.
Billy Bone przypatrywał się nam w milczeniu, ale sądzę, że był równie niespokojny jak klacz. Stało się coś złego. Sprzyjało mu szczęście, zsyłając to, co wydawało się uzasadnioną szansą zabicia każdego, kto zdawał mu się mordercą. Ale to szczęście miało też swą ciemną stronę. Zabił przyjaciela swego przyjaciela i do tego człowieka niewinnego.
Wydaje mi się, że powitałby z radością ostrą sprzeczkę, ale Joe nie dał mu tej sposobności. W skupieniu przywiązywał ciało do siodła, na którym jeszcze przed kilkoma minutami jechał jego przyjaciel.
‒ Czyżbyś planował uroczysty pogrzeb? ‒ parsknął Billy, nie
mogąc dłużej milczeć. ‒ Dlaczego nie wykopiesz dołu i nie zostawisz go tu?
‒ Znam jego rodzinę ‒ odpowiedział Joe. ‒ Nie dopełniłbym swego obowiązku, gdybym nie odwiózł Elmera do domu.
‒ Kiedy ostatni raz widziałeś tego człowieka? ‒ zapytał Billy. Nie mógł wytrzymać, że zarzuca mu się coś złego.
‒ Chyba w ubiegłym roku ‒ odpowiedział Joe.
‒ To właściwie niewiele o nim wiesz ‒ Billy był dociekliwy. ‒ Mógł mu się znudzić handel końmi i mógł zacząć zabijać dla Isinglassa. Mógłby mnie położyć trupem, gdybym pierwszy nie strzelił.
‒ Nie, Elmer Fay był człowiekiem spokojnym ‒ powiedział Joe. ‒ To w Jodym było coś dzikiego. Musisz od tej chwili mieć na niego oko. Sądzę, że będzie chciał pomścić brata.
‒ On? To dlaczego zwiewał jak zając?
‒ Na pewno był zaskoczony ‒ odpowiedział Joe. ‒ Możesz być pewien, że wróci po ciebie, jak tylko ochłonie.
Powiedziawszy to, wskoczył na konia i spojrzał na mnie.
‒ Muszę zawieźć Elmera do jego domu ‒ powiedział. ‒ Czy chce mi pan towarzyszyć, panie Sippy?
Nie jest łatwo opisać, co działo się wówczas w mej duszy. Elmer Fay był człowiekiem wychudzonym, a jego trup przypomniał mi trupa Chittima, chociaż Elmer Fay umarł na bezkresnej prerii, a Chittim na chodniku w Filadelfii. Właściwie ani nie znałem tego człowieka, ani nie miałem żadnych powodów, by go opłakiwać, ale w obu przypadkach odejścia były tak nagłe, że czułem się dosłownie sparaliżowany.
Przypuszczam, że jeżeli się nad tym zastanowimy, każda śmierć jest nagła: nawet w najszczęśliwszych przypadkach następuje to pomiędzy jednym a drugim oddechem; co innego jednak rozumować, a co innego być świadkiem.
Nie ma wątpliwości, że świętej pamięci Elmer Fay widział zbliżającego się chłopca i zdążył tylko pomyśleć, że powie mu dzień dobry; teraz zaś nie żył.
Nawet Joe Ślicznotka był jak sparaliżowany, ale nie stał bezczynnie.
Tylko morderca, Billy Bone, nie panował nad swymi nerwami. Widział, że jego przyjaciel, Joe Ślicznotka, szykuje się do odjazdu. Chociaż nie okazał najmniejszej skruchy, sądzę, że właśnie ten fakt doprowadzał go niemal do rozstroju. Był blady, wynędzniały i zrozpaczony.
Być może to właśnie te młode oczy chłopca-mordercy powstrzymały mnie od osądzenia go ‒ nie wiem.
‒ Dziękuję, nie ‒ odpowiedziałem Joe. ‒ Chyba pojadę z Billym. Może innym razem odwiedzę stary Teksas.
‒ Mam nadzieję ‒ powiedział Joe odjeżdżając.
10.
‒ Cóż, Billy jest bohaterem różnych opowieści, a ty się nimi zajmujesz ‒ powiedział do mnie Tully Roebuck wiele lat później, gdy rozmawialiśmy o dawnych przygodach nad rzeką Pecos. Zastanawiałem się, co zdecydowało o podjęciu decyzji towarzyszenia Billy'emu do Anton Chico, chociaż chwilę wcześniej widziałem, jak zamordował Elmera Faya.
‒ Joe Ślicznotka był tylko kowbojem ‒ mówił Tully. ‒ Wątpię, czy w ogóle by się o nim pisało, gdyby nie polował na niego ten wysoki czarnuch.
‒ Ale właśnie to polowanie jest czymś najwspanialszym w całej tej historii ‒ zaprotestowałem. ‒ Teksaski kowboj na swym koniku pony, używanym do zaganiania krów, uciekający przed afrykańskim wojownikiem przez pustacie i wzgórza, począwszy od górnego biegu Pecos aż do podnóży gór Mogollón.
Dla mnie ta jazda Joe była równie wspaniała jak szarża Rolanda na przełęczy, docenia ją także historia i różne opowieści. Ale oczywiście i wtedy, i dziś najwięcej miejsca zajmuje w nich Billy Bone i jego gorąca broń.
‒ Joe Ślicznotka nigdy nie zabił żadnego człowieka ‒ powiedział Tully w formie podsumowania.
Niespełna miesiąc po tej rozmowie sam Tully wpadł w zasadzkę przygotowaną przez Boba Wade, osierocając swą niewidomą córeczkę, z powodu której tak bardzo rozpaczał. Odtąd wychowywała ją jego siostra z Oklahomy.
11.
Prawdą jest, że gdy patrzyłem, jak Joe Ślicznotka odjeżdżał do Teksasu z ciałem Elmera Faya, przeżywałem najgorszy okres w mej karierze autora groszowych powieści. Napisana w połowie Czarna fasola była kompletnym fiaskiem. Mój dawny bohater, Sandycraw, który niemądrze przyłączył się do zuchwałych Teksańczyków, utracił, jak się zdaje, całą siłę swej osobowości; pozwolił się schwytać w zasadzkę jakimś łajdakom z plemienia Kiowa i teraz biernie oczekiwał straszliwego losu.
W rzeczywistości po dwóch tygodniach pisaniny nie mogłem pochwalić się niczym innym, jak tylko galimatiasem notatek, z których żadna nie wywołałaby okrzyków radości u przerażonych właścicieli wydawnictwa Beadle i Adam.
Czy Tully miał jednak rację? Czy udałem się na północ z chłopcem-mordercą tylko po to, by zostać Buntline'em wojny w Szklance Whisky? Czy jestem aż takim oportunistą?
Myślę, że nie pojechałem na północ, ponieważ nie mogłem opuścić Billy'ego Bone, gdy tak siedział zrozpaczony ‒ niby porzucone dziecko Zachodu ‒ a na jego brzydkiej, młodej twarzy malowała się taka samotność, że chciało się dla niego zrobić wszystko.
Przylgnąłem do niego, kierując się sympatią i współczuciem, a nie podziwem. Żaden z nas nie podziwiał go za to, że zabił Elmera Faya; ale też żaden z nas nie mógłby go opuścić.
Joe Ślicznotka w szoku, po zabiciu Elmera Faya, zmienił kierunek, ale wrócił na czas, by odegrać rolę przynęty; w przeciwnym razie Billy nigdy nie wydostałby się z tych tarapatów w Skunkwater Flats.
Katie Garza rozstała się z nim smutna w San Isidro, ale to właśnie jej udało się dostarczyć Billy'emu broń, która uratowała go przed powieszeniem w hrabstwie Lincoln.
Miał w sobie urok smutnego chłopca, a jednak człowiek, który mu uległ, zaraz zaczynał żałować.
Zaledwie Joe Ślicznotka z ciałem Elmera Faya zniknął nam z oczu, a już Billy otrząsnął się z nastroju przygnębienia i stał się buńczuczny jak kogut.
‒ Joe jest po prostu małostkowy ‒ powiedział, po czym przez cały dzień podśpiewywał łamaną hiszpańszczyzną różne piosenki, których, jak przypuszczam, nauczyła go Katerina. Był w doskonałym humorze.
Tego wieczoru zapuściliśmy się tak daleko na prerię, że nie mogłem znaleźć ani kawałka drewna i musieliśmy rozpalić ogień z podsuszonego krowiego łajna, które zabrałem. Jedyną rzeczą, jaką mieliśmy do jedzenia, był kawałek suszonego mięsa, który od czasu naszego pobytu w Tularosa woziłem w torbie przy siodle.
Mój nastrój, od samego początku niezbyt optymistyczny, pogarszał się stopniowo w ciągu dnia, odwrotnie niż nastrój Billy'ego.
‒ Tulipan musiała źle odczytać karty, jeśli o mnie chodzi ‒ powiedział. ‒ Przepłynąłem dwukrotnie Rio Grande i brałem udział w walce, a wciąż żyję.
‒ Na twoim miejscu byłbym trochę pokorniejszy ‒ zauważyłem. ‒ Jutro możesz spotkać bandytę, a nie handlarza koni.
Billy był oburzony.
‒ Szkoda, żeś nie pojechał z Joe, jeżeli jesteś taki małostkowy w sprawach zabijania ‒ powiedział. ‒ Cały dzień się smęcisz z powodu jednego zabitego Teksańczyka. To ciemnota!
‒ Myślę, że pan Fay miał jakieś życie, podobnie jak ty i ja ‒ mówiłem. ‒ Może lubił dobrze zjeść, a może lubił potańczyć. Był pewnie pociechą dla swej rodziny. A teraz wszystko to zostało przekreślone i to bez żadnego powodu.
Billy najwyraźniej nie dostrzegł sensu w takim rozumowaniu.
‒ Cóż, może sobie potańczyć w piekle, jeżeli mu to sprawia przyjemność ‒ powiedział. ‒ Następnym razem, gdy się spotkamy, poślę tam jego brata, by do niego dołączył.
Chciałem w tych kilku słowach spróbować opisać życie zmarłego człowieka, w nadziei, że wzbudzę w Billym choć cień wyrzutów sumienia z powodu tego, iż tak nagle je przerwał, i w ten sposób skłonić go do zastanowienia się nad moralnym aspektem morderstwa.
Ale się przeliczyłem. Rzeczywiście, było to z mojej strony szaleństwem: Billy żałował tylko tego, że nie udało mu się zabić także Jody'ego Fay a.
‒ Myślę, że powinienem kupić sobie dużą strzelbę ‒ powiedział.
‒ Na kuraki? ‒ zapytałem, przypomniawszy sobie, że jestem głodny.
‒ Nie, nie na kuraki ‒ odpowiedział. ‒ Wy, Jankesi, wszyscy myślicie tylko o żarciu. Po prostu potrzebna mi jest strzelba, ponieważ jestem słaby w strzelaniu do ruchomego celu z pistoletu. Gdybym miał naładowany dziesięciostrzałowiec, ten cholerny Jody nigdy by mi nie uciekł.
I rzeczywiście. Pierwsze co zrobił, gdy przymierający głodem przybyliśmy do Anton Chico, to pożyczył ode mnie pięćdziesiąt dolarów, za które natychmiast kupił w sklepie dubeltówkę i paczkę naboi na grubego zwierza.
12.
Billy natychmiast doszedł do wniosku, że nie odpowiada mu Anton Chico, miejscowość nieco tylko większa od Greasy Corners.
‒ Za chłodno tu ‒ powiedział, gdyśmy trzęśli się nad poranną kawą pierwszego dnia po przybyciu. Ciemne chmury przetaczały się od strony Sangre de Cristo na północy. Billy dostał kataru, co przyprawiło go o ból głowy. Składał to na karb chłodu.
Rewolwerowcy także nie upodobali sobie tego miasteczka. Pozostał tu jedynie Vivian Maldonaldo, który zapałał namiętnością do
pewnej dziewczyny z plemienia Apaczów. Reszta wyruszyła w dół Pecos, ku Puerta de Luna.
‒ Oni tam pomrą ‒ powiedział Vivian. ‒ Ale nie ja. Ja wolę być zakochany.
Kupił sobie grube sarape* i większość dnia przesiadywał popijając tequilę, oparty o ścianę sklepiku, w którym Billy nabył dubeltówkę. Gdy błysk słońca przebijał się przez chmury choćby na minutę, Vivian natychmiast wybiegał, by z niego skorzystać.
* Rodzaj poncho, wełniany prostokątny koc, noszony przez mężczyzn, używany jako wierzchnie okrycie w dzień, a w nocy jako kołdra ‒ przyp. tłum.
‒ Jeżeli jesteś taki zakochany, sprzedaj mi swój pistolet ‒ powiedział Billy. ‒ Z mego najlepszego ledwie można trafić, choć się dobrze namierzy, a drugi jest całkiem do niczego.
‒ Nie, nie sprzedam ci pistoletu ‒ powiedział Vivian, wzdychając jak prawdziwy Neapolitańczyk.
Obiekt jego namiętności, urodziwa, dosyć krągła dziewczyna z plemienia Apaczów, nie mająca więcej niż czternaście lat, mełła zboże po drugiej stronie ulicy. Pracowała dla miejscowego alcalde, starego Hiszpana, który był także właścicielem sklepu z artykułami powszechnego użytku, jedynej placówki handlowej w tej miejscowości.
‒ Ale jeżeli jesteś zakochany i wycofałeś się z walki, nie jest ci już potrzebna taka droga broń ‒ przekonywał Billy. Był zdecydowany wzbogacić swój arsenał, chociaż mnie się wydawało, że tego, co ma, jest i tak za dużo.
Vivian pominął to milczeniem.
‒ Widzę jakieś krowy ‒ powiedział.
Nie mylił się. Od południa zbliżali się trzej kowboje, prowadząc stado krów, złożone z czterdziestu czy pięćdziesięciu sztuk.
‒ Ja mam jeszcze gorszą nowinę ‒ zauważył Billy. ‒ Widzę Indian.
Rzeczywiście na małych konikach nadjeżdżali z północnego zachodu trzej Indianie.
‒ Nie podoba mi się to miejsce ‒ mówił Billy. ‒ Nie przyjechałbym tu, gdybym wiedział, że to indiański kraj.
‒ Ich jest tylko trzech. Możemy ich zabić ‒ powiedział Vivian.
‒ Może tak, a może nie ‒ zauważył Billy z powątpiewaniem. Widok Indian najwyraźniej przyczynił się do tego, że już poczuł sie pokonany. ‒ Tulipan zawsze mówiła, bym nie zapuszczał się zbyt daleko na północ ‒ ciągnął. ‒ Twierdziła, że w północnej części tego terytorium mieszkają najpodlejsi Hiszpanie i najtwardsi Indianie.
Widać było, że kowboje również niezbyt ucieszyli się z przybycia Indian. Zatrzymali swe stado mniej więcej pół mili na południe od miasta i nerwowo o czymś rozprawiali.
Następnie jeden z nich spiął ostrogami konia i puścił się galopem do miasteczka; dwaj pozostali przy stadzie. Przygalopował prosto to muru, przy którym wygrzewaliśmy się w słońcu, i gwałtownie osadził konia.
‒ Powiedz Krwawemu Pióru, że ma swoją wołowinę ‒ powiedział.
To imię jakby zelektryzowało Viviana Maldonalda, który zerwał się na równe nogi.
‒ Krwawe Pióro? ‒ zapytał. ‒ Czy to on?
‒ Nie znamy języka Apaczów ‒ zwrócił się Billy do kowboja tonem oficjalnym, którego zwykł używać, gdy był czymś zaniepokojony.
‒ Krwawe Pióro mówi po angielsku równie dobrze jak ty ‒ powiedział kowboj, który najwyraźniej chciał jak najszybciej wracać. ‒ On jest synem Starej Whisky. Stary daje mu co miesiąc pięćdziesiąt krów, żeby tylko nie skalpował kowbojów.
‒ No dobrze, ale jeżeli cię nie oskalpuje, to dlaczego tak się cholernie spieszysz? ‒ zapytał Billy.
Kowboj był kościstym facetem o długich wąsiskach; zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość.
‒ Bo, do jasnej cholery, nie jestem idiotą! ‒ wykrzyknął. ‒ Nie chcę ryzykować głowy wdając się w takie niepewne transakcje. Krwawe Pióro może dojść do wniosku, że chce wziąć krowy i na dodatek parę białych skalpów, by je przywiązać do swych butów.
Powiedziawszy to, pogalopował w dół Pecos i wkrótce dołączył do swych towarzyszy. Krowy zaczęły iść wolno w kierunku miasteczka; wydawało się, jak gdyby czuły się zmuszone dostarczyć siebie jako towar.
Krwawe Pióro wjechał do Anton Chico rozluźniony i obojętny, podobnie jak jego ojciec wjechał niegdyś do Greasy Corners. Miał ciemniejszą cerę i lepiej prezentował się na koniu ‒ dosiadał pięknego dereszowatego wałacha ‒ ale podobieństwo rodzinne było wyraźne: ta sama krępa budowa i równie duża jak u ojca głowa. Miał winczester w przybranym frędzlami futerale, a na czole czarną przepaskę.
‒ Zastrzel go! ‒ szepnął Vivian do Billy'ego.
Ale Billy Bone wpatrywał się w Krwawe Pióro jak zahipnotyzowany ‒ było oczywiste, że w tym przypadku strzelanina nie była mu w głowie.
Dwaj Indianie przybyli z Krwawym Piórem przegalopowali przez miasteczko i otoczyli zbliżające się stado krów, a Krwawe Pióro, nie patrząc na nas, podjechał do miejsca, w którym indiańska dziewczyna mełła zboże. Tymczasem ona przerwała pracę i wpatrywała się z lękiem w nadjeżdżającego, zahipnotyzowana tak jak Billy.
Przyznaję, że sam też czułem się jak sterroryzowany. Chociaż ubrany był całkiem zwyczajnie i nie okazywał wrogości, Krwawe Pióro zdawał się wypełniać sobą całe miasteczko, a przynajmniej skupiać na sobie wzrok każdego. Nie byłoby łatwo w jego obecności zajmować się swoimi sprawami.
Krwawe Pióro zatrzymał się obok dziewczyny i coś do niej po cichu powiedział. Dziewczyna natychmiast odłożyła żarna i wspięła się na deresza, siadając z tyłu za jeźdźcem.
‒ Popatrz, Viv, zabiera ci twoją dziewczynę ‒ powiedział Billy. ‒ Myślę, że to ty powinieneś być tym, który go zastrzeli.
Trzeba przyznać, że Viv Maldonaldo nie był pozbawiony ognia. Zanim jego śniada Helena zdołała się dobrze usadowić na koniu, był już na drugiej stronie ulicy, by zaprotestować.
‒ Stój! Nie możesz jej zabierać! ‒ powiedział głośno.
Wydaje mi się, że miał zamiar strzelać, ale pistolet tkwił gdzieś pod ciężkim sarape i nie było łatwo go wyciągnąć. Nie na darmo
jednak Viv był gwiazdą cyrkową: maszerował zuchowatym krokiem przez ulicę, gotów bić się o swą amore.
Krwawe Pióro roześmiał się szeroko ‒ fakt, że został wyzwany przez włoskiego akrobatę w chylącej się ku upadkowi mieścinie nad rzeką Pecos, najwyraźniej wydał mu się dosyć komiczny.
‒ Dlaczego natłuszczasz sobie włosy smalcem ze skunksów? ‒ zapytał. Vivian rzeczywiście miał jak zwykle wypomadowane włosy.
‒ Ta kobieta jest moją narzeczoną! Zabieram ją ze sobą do mego kraju rodzinnego! ‒ mówił Vivian Maldonaldo jak prawdziwy Manzoni.
‒ Przyjedź do mego kraju rodzinnego, a postaramy się dla ciebie o dobre sadło niedźwiedzie ‒ powiedział uprzejmie Krwawe Pióro, pomijając milczeniem wyznanie Viviana.
‒ Ja ją kocham! Ona jest moim słońcem i moim księżycem ‒ oświadczył Vivian.
Nawet Billy musiał parsknąć śmiechem, słuchając tego wyznania, ale Krwawe Pióro zdawał się nie dostrzegać w nim niczego nadzwyczajnego.
‒ Chcę ją poślubić! ‒ zawołał Vivian.
Przypuszczam, że myślał, iż to ostatecznie przekona Indianina.
‒ Nie teraz, señor ‒ powiedział Krwawe Pióro zawracając konia. ‒ Babka potrzebuje jej do pomocy przy kozach.
Gdy zaczął zawracać konia, Vivian Maldonaldo, porywczy akrobata, podbiegł i złapał za uzdę.
‒ Zapłacę ci! ‒ powiedział. ‒ Kupię ci krowy.
Krwawe Pióro podniósł strzelbę, która wciąż jeszcze znajdowała się w obszytym frędzlami futerale, i uderzył go dość mocno w rękę, zmuszając do puszczenia uzdy.
‒ Proszę nie przeszkadzać mojemu koniowi ‒ powiedział. ‒ Mógłby się spłoszyć. Smród tego tłuszczu ze skunksów, którym smarujesz sobie włosy, już go bardzo rozdrażnił.
Vivian wpadł w straszliwą neapolitańska wściekłość. Żyły nabrzmiały mu na czole, odrzucił sarape i sięgnął po pistolet, pięknego kolta o rękojeści wykładanej masą perłową, właśnie tego, który Billy tak bardzo chciał od niego kupić.
Muszę przyznać, że Vivian był szybki ‒ ale Apacz był jeszcze szybszy. Zanim Maldonaldo zdołał wystrzelić, Krwawe Pióro nachylił się i złapał go za ucho. Vivian był lekkim i zwinnym facetem, ale łatwość, z jaką Krwawe Pióro uniósł go i trzymał w powietrzu, była czymś, czego nigdy nie zapomnę.
Jeśli się jest trzymanym za własne ucho, z pewnością bardzo to boli, Vivian tak bowiem wrzasnął, że odjeżdżający kowboje, którzy byli już daleko od Pecos, zatrzymali się na chwilę, by się obejrzeć, po czym ruszyli z kopyta.
Krwawe Pióro postawił Viviana na ziemi tak, że jego pistolet skierowany był w naszą stronę.
‒ Jeżeli musisz kogoś zastrzelić, możesz zastrzelić tych Amerykanów ‒ powiedział nadal tym samym uprzejmym tonem.
Ale Viviana opuściła wszelka myśl o morderstwie. Miał twarz wykrzywioną nie do poznania i wciąż przeraźliwie wrzeszczał.
Krwawe Pióro nie wydawał się bynajmniej zmęczony wysiłkiem i prawdopodobnie mógłby w nieskończoność trzymać Viviana Maldonaldo stopę ponad ziemią, ale dwaj Apacze, którzy z nim przybyli, powrócili już ze stadem krów. Obaj byli w doskonałych humorach i śmiali się głośno, obserwując niewinną rozrywkę swego szefa.
Krwawe Pióro potrząsnął parę razy Vivem, pobudzając go do niesamowitych wrzasków i zmuszając do wypuszczenia z rąk wspaniałego pistoletu. Dopiero wtedy go puścił. Viv toczył się po pokrytej kurzem ziemi, jakby posadzono go na ognisku, a Krwawe Pióro schylił się jeszcze bardziej i podniósł pistolet.
‒ Jaka piękna broń ‒ powiedział, patrząc wyzywająco na Billy'ego, po czym schował pistolet do kieszeni spodni.
Billy wyglądał na całkowicie pokonanego ‒ miałem wrażenie, jakby skurczył się w sobie. Nie podjął wyzwania, o ile rzeczywiście było to wyzwanie.
Gdy Krwawe Pióro przejeżdżał obok nas, by zająć swe miejsce przy stadzie, pulchna piękność, która była przyczyną całego zamieszania, spuściła skromnie oczy. Człowiek, który jeszcze tak niedawno ubiegał się o jej względy, leżał jęcząc w pyle ulicy.
‒ Wolałbym tego wszystkiego nie widzieć ‒ powiedział Billy,
gdy Indianie oddalili się wystarczająco i nie mogli tego usłyszeć. ‒ To jedna z tych rzeczy, po których mam przerażające sny. Wolałbym już raczej zobaczyć Psa Śmierci niż coś takiego.
Przez chwilę wydawał się wszystkim, tylko nie niebezpiecznym chłopcem.
13.
Vivian Maldonaldo spędził resztę dnia, trzymając przy obolałym uchu skarpetę z gorącą papką z mąki kukurydzianej oraz narzekając i użalając się.
‒ Jeżeli jesteś takim wielkim zabójcą, to dlaczego nie strzelałeś? ‒ pytał kilkakrotnie Billy'ego.
‒ Nie muszę strzelać do człowieka tylko dlatego, że trzyma cię za ucho ‒ odpowiadał Billy.
Ale mówił to tonem człowieka pokonanego. Chyba czuł, iż nie wypadł dobrze w krótkim spotkaniu z Krwawym Piórem.
Co pewien czas Vivian rzucał skarpetę starej Meksykance, pracującej w sklepie, żeby mogła zagrzać papkę. Czas oczekiwania spędzał przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. Wyglądał już tak jak przed incydentem, tylko jego ucho było czerwone jak burak.
‒ Zapuść włosy ‒ zasugerowałem. ‒ Nikt wówczas nie zauważy, że masz czerwone ucho.
‒ Jestem oszpecony ‒ zauważył ponuro Vivian, choć nie było to prawdą. ‒ Jeżeli wrócę do cyrku, zatrudnią mnie razem z różnymi dziwolągami.
‒ Nie powinieneś stawać tak blisko konia ‒ zauważył Billy, gotów krytykować sposób działania Viviana. ‒ Prócz tego wygłaszałeś mowę ‒ dodał poważnie. ‒ Jeśli masz strzelać, to strzelaj, a nie wygłaszaj przemówień.
‒ Nigdy już nie zobaczę mojej Rosanny ‒ powiedział Vivian, przypominając sobie, że nie tylko został oszpecony, ale złamano mu także serce.
‒ Nie spotkałem dotąd indiańskiej dziewczyny o imieniu Rosanna ‒ zauważył trzeźwo Billy.
‒ Tak ją nazwałem ‒ wyjaśnił Vivian, wzruszając ze smutkiem ramionami.
Po południu wyjechał do Puerta de Luna, trzymając wciąż skarpetę z papką kukurydzianą przy uchu.
Zaproponowałem wypad do La Glorieta, miejscowości, w której zostali wzięci do niewoli teksascy najeźdźcy. Pomyślałem sobie, że odwiedzenie miejsca ich klęski mogłoby ożywić moje zainteresowanie napisaną zaledwie w połowie Czarną fasolą.
Billy przystał, nie zgłaszając protestu.
‒ Na tej trasie mieszka siostra Blandyna ‒ powiedział. ‒ Należy do tych niewielu ludzi, którzy mnie lubią.
Gdy jechaliśmy na zachód, od strony Sangre de Cristo wiał zimny wiatr. Billy nie znosił, gdy temperatura spadała poniżej osiemdziesięciu* stopni; całe popołudnie chodził owinięty w koc, trząsł się z zimna i wyglądał na załamanego.
* Fahrenheita; około trzynastu stopni Celsjusza ‒ przyp. tłum.
Na szczęście wróciliśmy tam, gdzie było dosyć drzew. Tego wieczoru rozpaliliśmy tak wielkie ognisko, że można by upiec przy nim wołu. Billy usiadł blisko, aż iskry padały mu na koc, wypalając dziury.
‒ Nie byłoby łatwo zabić tego Indianina ‒ powiedział; jego myśl wciąż powracała do spotkania w Anton Chico.
‒ Ale nie miałeś żadnego powodu, by go zabijać ‒ zauważyłem. ‒ Nie miał żadnych wrogich zamiarów. Przyjechał po prostu po swoje krowy.
‒ Zrobił z Viva głupka ‒ mówił Billy. ‒ A Viv jest taki szybki.
‒ Z żadnego z tych rewolwerowców nie byłoby wielkiej pociechy ‒ powiedział później. ‒ Hill Coe nie trafił do butelki, a Viv dał się złapać za ucho. A oni podobno są najlepsi; jeżeli tak jest naprawdę, to reszta szybko się wykończy.
‒ Mogliby znaleźć jakieś zajęcie ‒ powiedziałem.
‒ Co, być kowbojem za trzydzieści dolarów miesięcznie? ‒ zapytał Billy. Sam pomysł najwyraźniej wydał mu się śmieszny i sądzę, że tak było w rzeczywistości.
‒ To jednak było wystarczające dla Joe Ślicznotki ‒ zauważyłem.
Billy zastanawiał się nad tym przez dłuższy czas, a na jego twarzy pojawił się wyraz smutku. Jestem przekonany, że naprawdę brakowało mu przyjaciela.
‒ Cóż, Joe odjechał ‒ powiedział w końcu. ‒ Jeżeli pozwoliliśmy Apaczom ukraść konie, tak jak to się stało ostatnim razem, gdy tu byłem, powinniśmy sami spróbować je odzyskać.
14.
Siostra Blandyna, przyjaciółka Billy'ego, była drobniutką zakonnicą, nie wyższą od osła, a zadzierżystą jak kwoka. Gdy nadjechaliśmy, stała na dachu małego kościółka, nadzorując jakieś prace naprawcze.
‒ Hej, Billy, a gdzież to się podziewałeś? ‒ zawołała. ‒ I skąd wytrzasnąłeś tego Jankesa?
‒ Zagubił się, a mnie się przytrafiło go odnaleźć ‒ odpowiedział Billy. Widok tej niskiej, ruchliwej zakonnicy zdawał się napełniać go radością. Siostra Blandyna zeszła pospiesznie po drabinie i wkrótce podawała nam wypełnione po brzegi miski z pozole, gulaszem z mamałygą, wielce cenionym w niektórych regionach Meksyku.
Siostra Blandyna dosłownie nie mogła usiedzieć w miejscu. W tym czasie, gdy jedliśmy, kilka razy wchodziła i schodziła po drabinie, by dopilnować, czy cegła jest równo kładziona, asystowała przy patroszeniu owcy i zamiatała podłogę w małej kuchence przy kościele, co chwilę zasypując Billy'ego pytaniami.
‒ Czy zarobiłeś ostatnio uczciwie choć jednego dolara? ‒ pytała, gdy jedliśmy pozole. Była mniej więcej w moim wieku i miała bystre czarne oczy.
‒ Nie zarobiłem ani dolara, uczciwie czy nieuczciwie ‒ odpowiedział ze śmiechem Billy.
‒ Chcę, żebyś rzucił to szaleńcze życie, Billy ‒ nalegała. ‒ Możesz żyć uczciwie, jeżeli tylko zechcesz.
‒ Przecież nie zastrzeliłem tego dentysty ‒ powiedział Billy.
‒ I nie powinieneś tego robić. Dałeś mi słowo, że zostawisz go w spokoju.
Słyszałem wiele razy, jak Billy narzekał na jakiegoś dentystę z Santa Fe, który najwidoczniej nie umiał sobie poradzić z wyrwaniem mu zęba i któremu kula została oszczędzona jedynie na skutek interwencji siostry Blandyny.
Billy jakby się nawet trochę rozjaśnił pod wpływem jej łajania; zachowywał się jak młody chłopak, którego przywołuje do porządku ukochana ciotka.
‒ A jaki jest pański zawód, panie Sippy? ‒ spytała uprzejmie zakonnica. Aż do tej chwili raczej nie brałem udziału w rozmowie.
‒ Piszę książeczki, madame ‒ odpowiedziałem. Nigdy jakoś nie mogłem nazwać swych groszowych powieści książkami.
‒ Wielki Boże, czy pan jest t y m Sippy? ‒ zapytała, puknąwszy się w czoło. ‒ Przecież pan jest moim ulubionym autorem!
Zerwała się i wyszła, a w chwilę później wróciła z egzemplarzem Poślubiona, ale nie zdobyta, pierwszym, jaki w ogóle oglądałem.
‒ Pewien agent prasowy w Saint Louis rozsyła je ‒ wyznała zaczerwieniona.
Ja też się pewnie zaczerwieniłem. Myślałem, że zakonnice czytają tylko książki do nabożeństwa i katechizmy. Na myśl o tym, że ta sympatyczna mała zakonniczka, służąca swemu zgromadzeniu w odległym i odludnym miejscu, wykorzystywała swe nieliczne wolne chwile na czytanie lekko zawoalowanej relacji o mym niepowodzeniu w małżeństwie z Dorą, byłem wręcz zaszokowany.
‒ Nie licząc Schadzki o zmierzchu, uważam, że jest to najlepsza
pana książka ‒ powiedziała siostra Blandyna. ‒ Opowieści kowbojskie nie robią na mnie wrażenia; jeżeli ma się do czynienia przez cały czas z prawdziwymi historiami, pańskie wydają się raczej nudne.
Wprawiła mnie w zakłopotanie, zanim jednak mogłem wybąkać, że zgadzam sie z jej opinią, siostra Blandyna wygłosiła kilka ostrych uwag krytycznych pod adresem Poślubionej, ale nie zdobytej.
‒ Będę mówić bez ogródek, jak zawsze ‒ powiedziała. ‒ Nie sądzę, by był pan uczciwy wobec żony. Ona domagała się tylko życzliwego zainteresowania i może od czasu do czasu czułego słowa. Gdyby otrzymała to, co się jej należało, wkrótce zostałaby jednak zdobyta.
Życzliwe zainteresowanie. Czułe słowa. To, co się jej należało?
‒ Ależ ta kobieta miała to, co się jej należało! ‒ wykrzyknąłem, zdumiony, iż któryś z czytelników mógłby pomyśleć, że było inaczej. ‒ Chciałbym zobaczyć tego, kto mógłby zaprzeczyć, że ta kobieta miała wszystko, co się jej należało, a także wszystko, czego tylko mogłaby zapragnąć. ‒ Wspomnienie o biegłości Dory w tych sprawach ‒ w gruncie rzeczy we wszystkich sprawach ‒ wirowało w mym mózgu niby trąba powietrzna.
‒ Ach, wy, mężczyźni, macie ograniczone możliwości zrozumienia ‒ zauważyła z żalem, chociaż jej oczy wciąż cudownie błyszczały.
Rozpoczęliśmy dyskusję, która trwała przez większą część popołudnia, jednocześnie energiczna siostra oprowadzała mnie po swej placówce. Nie zaniedbywała bynajmniej swych codziennych obowiązków, ale gdy na odludziu spotykają się ludzie lubiący książki, muszą o nich rozmawiać. Kiedy skończyliśmy spierać się na temat Poślubionej, ale nie zdobytej, przeszliśmy do Scotta i Thackeraya oraz do Mrs. Humphry Ward*. Następnie zabraliśmy się za poetów, Mrs. Hemans i Byrona. Siostra Blandyna wyrecytowała nawet swój ulubiony fragment Lalla Rookh.
* Humphry Ward (Mary Augusta Arnold, 1851-1920), powieściopisarka brytyjska urodzona w Tasmanii ‒ przyp. tłum.
Billy Bone był zdumiony, później znudzony, a jeszcze później oburzony.
‒ Nigdy nie słyszałem, by można było tyle gadać. Oboje macie kota na punkcie książek! ‒ powiedział. Wyszedł na dwór i spędził czas na rzucaniu nożem do jaszczurki. Cały następny dzień był cierpki i rozdrażniony. Opuściliśmy wtedy już jednak placówkę misyjną i wróciliśmy na równiny.
Czułem się nawet trochę winny: myślę, że kierując rozmowę z siostrą na ten właśnie temat, pozbawiłem chłopca kontaktu z jego jedynym źródłem uczuć macierzyńskich. Był po prostu zazdrosny i ilekroć imię siostry pojawiało się w naszych rozmowach, mówił z goryczą o naszej książkowej manii.
To nikłe poczucie winy nie przesłoniło jednak mego zdumienia faktem, że zakonnica z La Glorieta po pracowitym dniu, wypełnionym zarzynaniem zwierząt, tynkowaniem, gotowaniem, modlitwą i katechizowaniem pogan, brała w nocy do swej celi świecę i skupiała uwagę na czymś takim jak Poślubiona, ale nie zdobyta ‒ opowieści o konfliktach rodzinnych wśród uprzywilejowanych warstw obywateli Filadelfii.
Myślę, że wszyscy, nawet zakonnice, częściej roimy o życiu innych niż o tym, które sami prowadzimy na tym nędznym łez padole.
W tych gorących miesiącach, które nadeszły, kiedy wydawało się, że wszyscy polują na Billy'ego, często myślałem o drobnej zakonnicy o bystrych czarnych oczach, zastanawiając się nad tym, co zadecydowało o jej powołaniu do służby Bożej. Gdyby obrała życie w pieleszach domowych, jestem pewien, że z jej żywością i otwartością otrzymywałaby to, co się jej należało, z równą regularnością jak Dora.
Myślę, że byłem w niej pół na pół zakochany, choć może się to wydawać niestosowne. Nie mam żadnych wątpliwości, że gdyby sprawy inaczej się ułożyły, zabrakłoby mi rozsądku i sprowadziłbym nieszczęście na nas oboje, bo jej oczy były tak zniewalające, a szaleńcze sny są zawsze najsłodsze.
Następnym razem zobaczyłem ją, gdy wraz z Tullym Roebuckiem prowadziła Billy'ego pośród tłumu w Lincoln. Billy miał szczęście,
że siostra Blandyna była tego dnia w mieście, zastrzelił bowiem dwóch obywateli i gdyby nie ona, to ani on, ani Tully nie doszliby do środka ulicy, a tym bardziej do aresztu, gdzie był już bezpieczny.
15.
Puerta de Luna było bardzo podobne do innych małych miasteczek nad Pecos, które odwiedzaliśmy podczas przerw w wojnie na rancho Szklanka Whisky. Było tam osiem czy dziesięć chałup z niewypalanej cegły, z których tylko dwie zamieszkiwali przymierający głodem Meksykanie. Jedna z nich była równocześnie barem i burdelem, w drugiej był malutki sklepik, w którym sprzedawano przede wszystkim amunicję.
Miasteczko mogło ledwie zapewnić jakie takie schronienie stadku kurcząt, a jednak właśnie tam odnaleźliśmy to, co pozostało z obrotnych rewolwerowców, których ostatnio widzieliśmy w Arroyo del Macho. Moss Kuykendall i Ike Pumpelly, którzy padli pod kulami Teksańczyków, zostali zastąpieni przez dwóch kolorowych osobników; obaj przywędrowali tu z Dakoty.
Jeden z nowo przybyłych, drobny chłopiec w wieku Billy'ego, nazywał się Henry Knogle, ale rewolwerowcy nazywali go Kijanką.
Drugi z pewnością nie był kijanką, lecz olbrzymem o rudej brodzie; nazywał się Barbecue Campbell.
Des Montaignesa i Tulipan nie było na liście obecnych; odmówili opuszczenia Greasy Corners, a nikt nie mógł z całą pewnością powiedzieć, czy żyją.
‒ Przypuszczam, że Tulipan jeszcze żyje ‒ zauważył optymistycznie Billy. ‒ Powiedziała mi, że w dniu, w którym umrze, nastąpi trzęsienie ziemi, a o ile wiem, ziemia się jeszcze nie zatrzęsła.
‒ Może się jeszcze dzisiaj zatrząść ‒ mruknął Szczęśliwy Jack Marco. ‒ Może się po prostu otworzyć i kogoś pochłonąć.
Wyglądało na to, że przybyliśmy w chwili pewnego napięcia ‒ przyjaźń między Szczęśliwym Jackiem a Burnellem Przyjemniaczkiem najwyraźniej się skończyła. Obaj mężczyźni siedzieli przy stole naprzeciw siebie, przy czym każdy trzymał w jednej ręce pistolet, a w drugiej widelec. Usiłowali jeść obiad, nie spuszczając z siebie nawzajem oka, w rezultacie na ubraniach mieli pełno ziarenek fasoli, które nie ukończyły swej podróży do ust.
Widok był tak komiczny, że zachciało mi się śmiać, ale coś mi podszepnęło, że byłaby to reakcja niewskazana, a może nawet wręcz fatalna.
Nie roześmiałem się więc, Billy też się opanował.
Obok nich przy stole leżał twarzą do dołu, kompletnie pijany Hill Coe, niegdyś sława Dodge City. Po drugiej stronie, ubrany w ciemny surdut, z wąsikami tak cienkimi jak grafit ołówka, siedział nie kto inny jak Doktorek Holliday, słynny strzelający dentysta.
‒ O, jest Billy ‒ powiedział Viv Maldonaldo, gdy weszliśmy. Jego ucho, na którym można było dostrzec jeszcze kilka krwawych plam, nie było już jednak tak straszliwie czerwone.
‒ O, czy to ten młody postrach okolicy? Bardzo mi zależało na tym, by go poznać ‒ powiedział Doktorek Holliday, cedząc słowa, trochę tak jak mówią w Alabamie.
Billy skłonił się starszemu człowiekowi chłodno. Pytanie było lekko ironiczne i Billy o tym wiedział, ale udał, że bardziej interesuje go napięta sytuacja pomiędzy Szczęśliwym Jackiem a Burnellem, Przyjemniaczkiem.
‒ Lepiej by było, gdybyście obaj albo jedli, albo strzelali ‒ powiedział. ‒ Trudno czuć się swobodnie, jeżeli się wie, że w każdej chwili może okazać się konieczne zastosowanie uniku przed deszczem ołowiu.
‒ Pilnuj swego nosa, malutki, bo ci się dostanie ‒ powiedział Burnell Przyjemniaczek, nawet nie patrząc na Billy'ego.
Billy wzruszył ramionami i podszedł do baru, trzymając w ręce swój dziesięciostrzałowy pistolet. W chwili gdy znalazł się za Burnellem Przyjemniaczkiem, odwrócił się i walnął go z całej siły kolbą w głowę.
Uderzenie okazało się wystarczająco silne: Burnell Przyjemniaczek został wyeliminowany tak radykalnie, że w porównaniu z tym śpiączka Hilla Coe wyglądała jak stan ożywienia.
‒ Ten cholerny bękart trochę za często nazywa mnie malutkim ‒ powiedział Billy.
‒ Właśnie, a może zrobić coś gorszego, jak oprzytomnieje ‒ zauważył Szczęśliwy Jack. Był najwyraźniej zakłopotany niespodziewanym rozwojem wydarzeń i w dalszym ciągu trzymał pistolet wycelowany w leżącego, jak gdyby podejrzewał, że tylko symuluje w nadziei zapewnienia sobie przewagi.
‒ Cóż, obyczaje tu, nad Pecos, szokują mnie ‒ powiedział Doktorek Holliday. ‒ W Tombstone uderzenie człowieka kolbą nie byłoby zgodne z etykietą.
‒ Mógłbym go przeciąć nią na dwie części ‒ zauważył Billy. ‒ Jakie zasady obowiązują w tej kwestii w. Tombstone?
Zwrócił się trochę najeżony w stronę strzelającego dentysty ‒ jak wszyscy rewolwerowcy był wrażliwy na najmniejszy nawet przejaw lekceważenia.
‒ Zasady praktyczne ‒ odpowiedział Doktorek Holliday chłodno się uśmiechając. ‒ W Arizonie ci, co sobie skaczą do gardła, muszą kolejno ciągnąć karty. Niższa karta oznacza, że trzeba sobie wykopać grób, co w tym starym skalistym stanie jest ciężką pracą.
‒ To właśnie jeden z powodów, dla którego Henry i ja wybraliśmy Dakotę ‒ stwierdził Barbecue Campbell. ‒ Grunt tam jest bardziej miękki, przynajmniej w lecie, i przy kopaniu grobu człowiek nie musi się tak napocić. Oczywiście w zimie, jak ziemia zamarznie, jedyne, co można zrobić z zabitymi ludźmi, to wsadzić ich do jakiejś szopy i mieć nadzieję, że nic ich stamtąd nie wywlecze.
Wydawało się, że człowiek ten żywo interesuje się zwyczajami pogrzebowymi; rozprawiał na te tematy przez pewien czas, ujawniając zdumiewający zmysł obserwacji.
Byłem mu bardzo wdzięczny za ten wykład, który nie tylko był sam w sobie interesujący, ale zapobiegł również temu, by wymiana słów pomiędzy Billym a Doktorkiem Hollidayem przerodziła się w
wymianę strzałów, zanim bowiem Barbecue Campbell zakończył opisywanie rodzajów pogrzebów, w których brał udział, Hill Coe ocknął się ze swego odrętwienia i zaczął grać w kości ze strzelającym dentystą.
Billy Bone, który uwielbiał fasolę, zjadł jej funt, a może dwa, i syty zdrzemnął się w kącie. Ja zapewniłem sobie stół z dobrą świecą i nabazgrałem kilka stron powieści, zatytułowanej Siostra z Sangre, czyli misja w górach, o pewnej zakonnicy, która napadała na bogatych.
Burnell Przyjemniaczek, gdy ostatecznie oprzytomniał, był jakby w stanie błogosławionej amnezji. Zapomniał całkowicie o swej nieufności wobec Szczęśliwego Jacka i wydawał się zupełnie nieświadom tego, że lekarstwem nasennym, które go uśpiło, była kolba dziesięciostrzałowca.
‒ Cholera, nigdy nie myślałem, że będę tak długo spał ‒ powiedział, po czym ruszył na poszukiwanie jakiejś kurewki.
16.
Tego dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi ‒ Billy właśnie czyścił swój pistolet natłuszczoną szmatą ‒ Joe Ślicznotka pojawił się w miasteczku.
‒ Nie możesz wytrzymać bez zabawy, co?‒ powiedział Billy, gdy Joe zsiadał z konia.
‒ Nie bawiłem się, odkąd Nellie zmarła ‒ odpowiedział Joe bez urazy. ‒ Powinieneś osiodłać konia. Stara Whisky znów przyjeżdża i tym razem chce dokończyć robotę.
‒ Co, ten stary łachmyta ‒ zażartował Billy, patrząc przez lufę swego pistoletu. ‒ Robi objazd swych włości, co?
‒ Jody Fay pojechał do niego ‒ powiedział Joe. ‒ Stary lubił Elmera.
‒ Ach, wiem, że zabiłem najpopularniejszego człowieka w tym kraju ‒ powiedział Billy, ale nie wyglądało, by tego żałował.
‒ Przyjeżdża ze sporą gromadą ‒ mówił Joe.
‒ Czym się martwisz? Nie jesteś mordercą ‒ powiedział Billy. ‒ Isinglass cię lubi i zrobi cię kiedyś rządcą na swym rancho.
Mówił to lodowatym tonem. Joe przywiązał konia i wszedł do środka, by poinformować pozostałych, którzy wkrótce tłumnie opuścili bar. Wiadomości tej nie przyjęli tak nonszalancko jak Billy.
‒ Założę się, że przez cały ten czas ścigał rewolwerowców ‒ powiedział Szczęśliwy Jack. ‒ Teraz, kiedy łowcy bizonów już nie żyją, kolej na nas.
‒ Cóż, jest tu Doktorek Holliday ‒ zauważył Billy. ‒ Jeżeli jest taki dobry jak jego sława, potrafi zastrzelić pięćdziesięciu Teksańczyków w ciągu godziny. Spokojnie mogę więc się zdrzemnąć w tym czasie i pozostawić rzecz całą Doktorkowi.
Wówczas ku ogólnemu zdumieniu stwierdzono, że Doktorka Hollidaya jednak nie było. Nikt nie widział, jak wychodził, nikt też nie słyszał, by miał taki zamiar. Ale oddział poszukiwaczy po przeszukaniu paru chałup, w których mieszkały kurewki i w których grano w kości, oznajmił, że strzelający dentysta zniknął, jakby zapadł się pod ziemię.
‒ Myślę, że właśnie dlatego jest taki sławny, że znika przed walką ‒ zauważył sarkastycznie Billy.
‒ Najlepiej zróbmy to samo, jeżeli nie jest za późno ‒ powiedział Szczęśliwy Jack. ‒ Nie chciałbym, żeby mnie załatwiono w takiej brzydkiej mieścinie jak ta.
‒ Nie bądź taki cholernie grymaśny ‒ powiedział Billy. Ale powrócił mu dobry humor. Prawdopodobnie zastanawiał się nad tym, czy nie wyzwać Doktorka Hollidaya, a teraz poczuł się uwolniony od tego obowiązku. Myśl o walnej bitwie z Isinglassem i jego oddziałami nie trapiła go w najmniejszym stopniu.
W kwadrans później znów byliśmy w drodze ‒ choć oczywiście nie była to droga ani nawet ścieżka. Pędziliśmy po prostu na południowy zachód przez zielony trawiasty dywan.
Billy Bone, cały w skowronkach, natknął się na dwa młode wilki i przez wiele mil uganiał się za nimi po prerii.
17.
Tej nocy spaliśmy w miejscu zwanym Niziną Skunksowych Wód ‒ co w moim pojęciu było doskonałym przykładem kapryśności nazewnictwa Zachodu.
Przede wszystkim nie było tu żadnej wody, a stara chata, w której spaliśmy, znajdowała się w wąwozie, a nie na nizinie. O zachodzie słońca wiatr zaczął tak nawiewać piasek, że przyjemnie było móc schronić się choćby w takiej chacie, mimo że była pozbawiona drzwi. Zastanawiające było jednak, że tak suche miejsce w wąwozie mogło zostać nazwane Niziną Skunksowych Wód.
Zapytałem Joe i Billy'ego, co o tym sądzą, ale spojrzeli na mnie jak na wariata.
‒ Po prostu tak się to miejsce nazywa ‒ powiedział Billy.
‒ Ach, uważasz, że to Pan Bóg tak je nazwał? ‒ zapytałem lekko zirytowany. Oczy mnie piekły, a ubranie na skutek burzy piaskowej pełne było piasku.
‒ Idź spać, Sippy. Miejsce się tak nazywa, bo się tak nazywa i już ‒ powiedział Billy.
Joe Ślicznotka wydawał się zaniepokojony, ale nie z powodu nazewnictwa.
‒ Powinniśmy byli jechać całą noc ‒ powiedział. ‒ Stara Whisky może być tuż, tuż.
‒ Jest cholernie ciemno i wieje zbyt silny wiatr, by jeździć po tych wąwozach ‒ powiedział Billy ziewając. ‒ Jeżeli ten starzec spróbuje, spadnie ze skały i złamie sobie kark. Albo zabłądzi i będziemy mieli święty spokój.
‒ Podobno Stara Whisky ma w głowie kompas ‒ zauważył Szczęśliwy Jack. ‒ Słyszałem, że nigdy nie zabłądził, ani w nocy, ani w dzień, w deszczu czy w słońcu. Nigdy, przez całe życie.
‒ Jeżeli znajdzie się w zasięgu strzału, wywalę mu ten cholerny kompas drugą stroną czaszki ‒ powiedział Billy. Następnie otulił się szczelnie swoim czarnym płaszczem i wkrótce zasnął.
Hill Coe nie mógł wziąć ze sobą wystarczająco dużo whisky, by się całkiem upić, przez większą część nocy grał więc w karty ze Szczęśliwym Jackiem i Burnellem Przyjemniaczkiem. Viv Maldonaldo, który podobnie jak ja nienawidził burz piaskowych, zrobił sobie coś w rodzaju namiotu ze swego ciężkiego sarape i schował się, mrucząc coś i złorzecząc po włosku. Prostaczek Dixon oświadczył, że pewnie nie będzie mógł zasnąć z obawy przed skorpionami, które według niego upodobały sobie piaszczyste miejsca. Mimo to położył się i wkrótce zaczął chrapać. Jego chrapanie przypominało dźwięki, jakie wydaje raszpla w zetknięciu z kopytem końskim. Henry Knogle, Kijanka, gwizdał prawie całą noc, podczas gdy jego potężny kumpel, Barbecue Campbell, spał na siedząco, z opuszczoną głową. Od czasu do czasu kichał, jego nos drażniła bowiem wspaniała broda.
Joe Ślicznotka wyszedł na dwór, węsząc na wszystkie strony. Następnie wprowadził ‒ ku zdumieniu graczy ‒ swego konia do środka.
‒ Jak na razie, jesteś chyba zbyt ostrożny ‒ powiedział Hill Coe, spojrzawszy nań surowo. ‒ Nawet jeżeli nas znajdą, wątpię, czy będą strzelać do koni. Marna byłaby to gospodarka.
Joe nie odpowiedział. Jego koń, młody, gniady wałach o pięknym łbie, stał tam, gdzie go Joe zaprowadził, i nie poruszył się przez całą noc.
Wiatr wył, nawiewając piasek przez otwarte drzwi. Co pewien czas zdmuchiwał świecę, którą gracze natychmiast zapalali. Joe obwiązawszy sobie wodze wokół przegubu dłoni, owinął się kocem i spał oparty plecami o ścianę.
‒ Joe chyba ma rację, Hill ‒ zauważył Burnell Przyjemniaczek. ‒ Mogą powystrzelać konie, a jeżeli to zrobią, jesteśmy ugotowani.
‒ A ja mówię, że żaden z tych Indian nie potrafiłby wyśledzić nas w taką noc jak ta ‒ odparł opryskliwie Hill Coe.
‒ Wysoki czarnuch wystarczy za wszystkich Indian ‒ powiedział Szczęśliwy Jack. ‒ Jeździ na wielbłądzie, a wielbłądy, o ile wiem, lubią burze piaskowe.
‒ Zabiję tego wysokiego czarnucha, jeżeli się tu pojawi ‒ powiedział Hill Coe. W jego spojrzeniu pojawił się przebłysk nadziei.
Prawdopodobnie zaświtała mu myśl, że jeżeli zabije Mesty-Woolaha, okryje się tak wielką sławą, że nikt nie ośmieli się wypomnieć mu jego klęski w strzelaniu do celu.
Wkrótce wiatr znów zdmuchnął płomień świecy. Gracze przestali pobrzękiwać złotem i niebawem wszyscy zasnęli.
Ja jednak nie spałem. Byłem przekonany, że Joe Ślicznotka miał rację. Isinglass na pewno będzie jechał całą noc i pojawi się tu nad ranem. Nie chciałem umierać i drżałem na myśl o bitwie. Mimo to czułem się dziwnie spokojny.
Był to spokój, jaki znałem z czasów wojny domowej. Byłem telegrafistą; nigdy nie oddałem strzału do żadnego z konfederatów, nigdy też żaden z nich do mnie nie strzelał. Pracowałem jednak przy telegrafie w Gettysburgu i wielu żołnierzy w moim obozie odczuwało zapewne ten sam bezradny i pełen rezygnacji spokój wobec faktu, że sprawy, posunęły się za daleko i że nic już nie zatrzyma obrotu ziemi, który najpierw przyniesie światło poranka, a później dla wielu tysięcy ciemność śmierci. Armie, owe wielkie siły geologiczne, zmiażdżą się wzajemnie jak kontynenty, a my, ludzie, możemy jedynie oczekiwać swego losu.
Oczywiście sytuacje były nieporównywalne: teraz była nas jedynie garstka w wąwozie na prerii; w Gettysburgu w ciągu godziny przewinęło się przez moje biuro więcej ludzi, niż brałoby udział w tej bitwie, o ile by do niej doszło.
A jednak chociaż skala była różna, spokój był ten sam; stał się on czymś w rodzaju płaszcza dla mego lęku i noc spędziłem spokojnie.
Nad ranem wiatr przestał wiać i gwiazdy jasno świeciły. Chałupa była nieduża; Prostaczek Dixon leżał właściwie pod koniem Joe Ślicznotki.
Sam się trochę zdrzemnąłem; mimo to jako jedno z najwyraźniejszych i najtrwalszych wspomnień owej nocy zapamiętałem, jak Prostaczek Dixon siada, zapala zapałkę, rzuca okiem na duży kieszonkowy zegarek, który wyciągnął z kamizelki, a następnie uśmiecha się do konia, po czym znów pogrąża się w sen.
Oczywiście mogło być tak, że po prostu polubił tego konia ‒ biedny Prostaczek został całkiem trafnie nazwany.
Tulipan opowiadała mi później, że kiedyś Prostaczek hodował żabę; umieścił ją w pustej butelce od melasy i żywił ćmami i muchami, które dla niej łapał.
Człowiek, który potrafił zaprzyjaźnić się z żabą, mógł z powodzeniem uśmiechać się do przyzwoicie zachowującego się konia. Miał to być jednak ostatni uśmiech Prostaczka Dixona i często żałowałem, że nie zapytałem, co go tak radowało, zanim pogrążał się we śnie.
18.
W końcu zasnąłem na godzinę, wyciągnięty płasko na podłodze. Pamiętam, że obudziłem się w szarości poranka w chwili, gdy Barbecue Campbell przeszedł przeze mnie, zmierzając ku drzwiom, aby się załatwić. Jedną ręką odpinał guziki u spodni, drugą lekko klepnął konia Joe, zad koński częściowo blokował bowiem drzwi.
Barbecue jeszcze stał w drzwiach, gdy dosięgły go strzały. Teksascy strzelcy, ukryci na krawędzi wąwozu, nie mogli spodziewać się bardziej okazałego celu. Mogło być nawet tak, że jego rozmiary ocaliły niektórych spośród nas w środku. Campbell był tak wysoki i tak barczysty, że musiał się schylić, chcąc wydostać się na zewnątrz. Pierwsze siedem z ośmiu kul, które go ugodziły, spowodowały, że przewrócił się do tyłu i zaklinował sobą drzwi.
Oczywiście umarł natychmiast, a jego trup spełniał rolę barykady, wystarczająco długo, by rewolwerowcy mogli rzucić się pod ściany, unikając w ten sposób kul, które w przeciwnym razie wpadałyby przez otwarte drzwi.
Strzelanina trwała kilka minut. Pociski uderzały jak grad o ściany chałupy. Na szczęście mury z niewypalanej cegły były grube i żadna ich nie przebiła. Hałas był ogłuszający. Billy Bone naciągnął na uszy swój stary kapelusz i był blady jak wówczas, gdy nawiedzał go atak bólu głowy.
Rewolwerowcy zachowali zimną krew, zastanawiając się nad swą rozpaczliwą sytuacją. Wkrótce usłyszeliśmy kwiczenie naszych systematycznie zabijanych koni.
‒ Zasrańcy! ‒ wykrzyknął Szczęśliwy Jack, gdy jeden z koni w śmiertelnym zrywie stoczył się w głąb wąwozu.
‒ Cholerne psy ‒ powiedział Hill Coe, który trzymał dwa naładowane pistolety, a na kolanach miał strzelbę.
W danej chwili nie było jasne, ile jest tych cholernych psów ‒ oczywiste było tylko to, że jesteśmy otoczeni i że wszystkie konie, prócz konia Joe, zostały zabite. Joe przyciskał swego drżącego wałacha do ściany, by go zasłonić przed kulami, które mogłyby wpaść przez drzwi ponad trupem Barbecue Campbella.
Rewolwerowcy, dalecy od paniki, trwali jak gdyby w stanie kontemplacji; z pistoletami w rękach przyciskali się do muru, czekając na chwilę, gdy będą mogli przejść do ataku.
Po pewnym czasie strzelanina nagle ustała. Było już całkiem jasno ‒ słońce wschodziło poza plecami strzelców, uniemożliwiając dokładniejszą ocenę liczby napastników.
‒ Chcemy tylko tego cholernego małego Billa! ‒ krzyknął ktoś z górnej krawędzi wąwozu.
‒ To Jody Fay ‒ powiedział Joe Ślicznotka. ‒ Bałem się, że przyjedzie.
Billy Bone, blady jak ściana, siedział w milczeniu, ściskając kurczowo swój nowy pistolet.
19.
‒ Wydajcie cholernego małego Billa, a będziecie wolni! ‒ zawołał jeszcze raz Jody Fay.
Bałem się, że rewolwerowcy rzucą się na Billy'ego i wydadzą go; ostatecznie żaden z nich specjalnie go nie lubił. Był przecież zwykłym chłopcem, a nie jednym z towarzyszy ze szlaku.
Nikt jednak nie zdawał się uginać przed żądaniami Teksańczyków.Burnell Przyjemniaczek z satysfakcją dłubał w nosie, inni po prostu siedzieli bezczynnie, czekając na rozwój wydarzeń.
‒ Wydajcie go! ‒ wołał Jody. ‒ Zróbcie to szybko, a zagwarantujemy wam wszystkim bezpieczne przejście.
‒ Bezpieczne przejście do najbliższego drzewa... ‒ zauważył Szczęśliwy Jack. ‒ Powinieneś był zabić tego cholernego kowboja, gdy miałeś sposobność, Billy.
‒ Wiem ‒ powiedział Billy. ‒ I piekielnie żałuję, że spudłowałem.
Wydaje mi się, że Billy'ego łączyła z rewolwerowcami całkowita determinacja niepodporządkowywania się jakimkolwiek rozkazom, niezależnie od tego, skąd pochodziły i jakie były tego konsekwencje.
‒ Co mamy robić, Joe? ‒ zapytał Billy. Wciąż wyglądał tragicznie.
‒ Nie możemy zrobić nic innego, jak tylko doczekać nocy, jeżeli wytrwamy ‒ odpowiedział Joe. ‒ Może w nocy kilku nam uda się wymknąć.
Taka strategia w najmniejszym stopniu nie podniosła Billy'ego na duchu. Był dopiero wczesny ranek i czekał nas długi, gorący letni dzień. Nie mieliśmy wody, niezbyt wiele jedzenia i nie mogliśmy się prawie ruszać, nie ryzykując, że przez drzwi dosięgnie nas kula. Z biednego Barbecue Campbella wypłynęła już spora kałuża krwi, nad którą roiły się muchy.
Sytuacja wymagała cierpliwości. Joe Ślicznotka i większość bandytów miała ją, ale Billy Bone nie był cierpliwym chłopcem.
‒ Niech mnie szlag trafi, jeżeli będę tu cały dzień siedział ‒ powiedział. ‒ Doładujmy im, przynajmniej kilku położymy trupem.
‒ Jesteś odważny ‒ zauważył Hill Coe.
Joe Ślicznotka od pewnego czasu majstrował scyzorykiem przy jednej ze szczelin w zachodniej ścianie. Spostrzegłem, że wydłubał niewielki otwór. Przyłożył do niego oko, a następnie skinął, bym uczynił to samo. Pierwsza próba zakończyła się klęską: piasek zasypał mi oko. Za drugim razem udało mi się jednak spojrzeć na wąwóz. Daleko na zachodzie, poza zasięgiem strzału, stało dwóch jeźdźców:
stary człowiek na karej szkapie i wysoki Murzyn na wielbłądzie.
‒ Myślę, że Stara Whisky jest teraz tak bogaty, że po prostu wynajmuje facetów, żeby zabijali za niego ‒ powiedział Burnell Przyjemniaczek, gdy także wyjrzał przez otwór.
Teksańczycy, rozdrażnieni brakiem natychmiastowej uległości wobec swych żądań, wznowili strzelaninę. Znowu deszcz kul zaczął uderzać o ściany chałupy. Po dwudziestominutowym wściekłym ogniu nastąpiła cisza.
‒ Zaproponujmy pertraktacje ‒ zasugerował Hill Coe, gdy zrobiło się dostatecznie cicho, żebyśmy mogli się wzajemnie słyszeć.
‒ Po co? ‒ zdziwił się Szczęśliwy Jack. ‒ Będą prowadzić pertraktacje, a później i tak nas powieszą.
‒ Wiem,, ale nudno tak tu siedzieć ‒ upierał się Hill. ‒ Układy skracają czas.
‒ Ja będę rozmawiać ‒ zaproponował Vivian Maldonaldo. ‒ Znam hiszpański.
Myśl o tym, że mógłby być wysłannikiem oblężonych, wyraźnie dodawała mu otuchy ‒ choć oczywiście Teksańczycy mówili po angielsku.
‒ Pertraktacje! ‒ zawołał Burnell Przyjemniaczek. ‒ Chcemy rozmawiać ze Starą Whisky.
Billy Bone odbezpieczył pistolet. Może bał się, że będą chcieli go wydać; ale byłbym skłonny przyznać rację Hillowi Coe. Billy był znudzony, a takie rozmowy byłyby pewnym odprężeniem po strzelaninie.
‒ Pan Isinglass nie może teraz przyjść! ‒ zawołał ktoś z krawędzi wąwozu.
‒ W porządku, posłuchamy zastępcy ‒ odpowiedział Burnell Przyjemniaczek. ‒ Przyślijcie Tully'ego, jeżeli jest tam.
‒ Tully'ego nie ma. Ja sam przyjdę! ‒ zawołał Jody Fay. ‒ Biała flaga!
‒ Biała flaga! ‒ odkrzyknął Szczęśliwy Jack.
W chwilę później Jody Fay zaczął schodzić w dół wąwozu z białą chusteczką przywiązaną do lufy strzelby.
‒ Stary Barbecue zacznie pięknie pachnieć, nim wieczór nadejdzie ‒ zauważył Prostaczek.
‒ Ty także byś śmierdział, gdyby cię zabito ‒ powiedział Vivian Maldonaldo. Wszyscy wstali i powoli podchodzili do drzwi, przypatrując się nadchodzącemu Teksańczykowi.
Jody Fay był jeszcze chudszy od swego brata i wyglądał na zaledwie dwadzieścia lat. Zmierzał z całkowitym spokojem ku chałupie, a strzelba z przywiązaną białą flagą podskakiwała mu na ramieniu. Mimo wszelkich towarzyszących temu okoliczności, wydawał się raczej przyjaźnie usposobiony.
‒ Okay, kto będzie rozmawiał? ‒ zapytał, zatrzymując się około piętnastu stóp przed drzwiami chałupy.
‒ Szybko uciekasz, ale myślę, że tym razem nie spudłuję! ‒ powiedział Billy Bone i zanim ktokolwiek mógł się poruszyć, wystrzelił z obu luf swego dziesięciostrzałowca w Jody'ego Faya, który padł, jak gdyby kopnął go koń pociągowy.
Szok spowodował, że w całym wąwozie na chwilę zapanowała cisza ‒ wszyscy w chałupie, łącznie ze mną, byli równie wstrząśnięci jak ci na krawędzi wąwozu. Patrząc jednak z perspektywy, uważam, że powinniśmy byli to przewidzieć: prawa wojny cywilizowanej nie znaczyły nic dla Billy'ego Bone.
‒ Psiakrew, malutki, dlaczegoś go zabił? ‒ zapytał Szczęśliwy Jack. ‒ Przyszedł przecież z białą flagą. Teraz wszyscy jesteśmy ugotowani.
Zanim Billy zdążył odpowiedzieć, ze wzgórza zaczęły znów grzmieć strzelby. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to skulić się i przeczekać. Jedna z łusek utkwiła w strzelbie i Billy musiał wydobywać ją scyzorykiem.
Później, w skwarze popołudnia, gdy Teksańczycy chłodzili lufy w wodzie z Pecos, a my zlizywaliśmy krople potu z warg, Szczęśliwy Jack ponowił swe pytanie.
‒ Dlaczego to zrobiłeś, Billy? ‒ spytał. ‒ Dlaczego zastrzeliłeś go, gdy wszyscy zgodziliśmy się na zawieszenie broni?
‒ Nie przypominam sobie, byśmy głosowali za zawieszeniem broni ‒ odpowiedział Billy.
‒ Ale niósł białą flagę! ‒ mówił Szczęśliwy Jack. ‒ Dlaczego strzelałeś?
Na twarzy Billy'ego Bone pojawił się nikczemny uśmiech, który nas wszystkich przyprawił o drżenie.
‒ Wówczas wydawało się to zabawne ‒ powiedział Billy.
20.
Był to długi i smutny, skwarny dzień. Nie mieliśmy nic innego do roboty jak tylko słuchać brzęczenia much krążących nad trupem Barbecue Campbella. Billy Bone siedział przez cały dzień cicho, czasem tylko odwodził kurki strzelby. Był blady i mimo upału wyglądał tak, jakby było mu zimno. Wydaje mi się, że tego dnia zrozumiał, iż jest już zgubiony ‒ wszyscy to wiedzieli. To, co zrobił, było czymś straszliwym, zwłaszcza w świetle surowego kodeksu Zachodu. Jeden człowiek zastrzelony zupełnie bez powodu, drugi zastrzelony, gdy niósł białą flagę ‒ takiego piętna nie można było zatrzeć.
Nikt z obecnych nie robił mu wymówek ‒ było to bezcelowe. Stał się tym, kim od dawna rzekomo był: zimnym mordercą. Jeszcze przed czterema dniami jego sława zbudowana była jedynie na plotkach i zbyt barwnych opowieściach; teraz jednak Jody Fay leżał przed chałupą i to już nie była żadna plotka.
Od czasu do czasu Billy patrzył w kierunku Joe Ślicznotki, ale Joe unikał jego wzroku, Billy zaś nic nie mówił. Po prostu siedział, a na jego twarzy malował się smutek.
W końcu palące słońce zatoczyło swój długi letni łuk i znalazło się poza chałupą. Przez małe drzwi, ponad sztywniejącym trupem Campbella, obserwowaliśmy, jak za wapienną krawędzią, poza którą czekali Teksańczycy, gaśnie słoneczny żar.
Rewolwerowcy w chałupie zajęli się swą bronią.
‒ Nie będzie zbyt ciemno ‒ zauważył Hill Coe. ‒ Za duży księżyc. Może lepiej spróbować o zmierzchu.
‒ Ilu według ciebie ich tam jest? ‒ zapytał Szczęśliwy Jack, przypatrując się krawędzi. ‒ Nie widzę nikogo. Może sobie poszli?
‒ Jest ich tam mnóstwo i wcale nie odeszli ‒ powiedział Hill Coe. Robił wrażenie dosyć wesołego. Perspektywa działania, nawet jeśli miałoby ono okazać się zgubne, wpłynęła na niego kojąco ‒ myślę, że była czymś, co mogło odwrócić jego uwagę od butelki whisky, której mu brakowało.
Joe Ślicznotka, który przez cały dzień prawie się nie poruszał, zdjął kapelusz i podał go Billy'emu, który go przyjął, ale wydawał się zdziwiony.
‒ Daj mi swój kapelusz i płaszcz ‒ powiedział Joe.
‒ Dlaczego? ‒ zapytał Billy. ‒ Nie pasują przecież na ciebie.
‒ Mogą pomyśleć, że jestem tobą. Pojadę na północ, a reszta na południe. Jeżeli pojadą za mną, to przynajmniej się rozproszą.
‒ To nie będzie takie łatwe ‒ powiedział Billy, ale zdjął swój płaszcz i kapelusz, które Joe włożył na siebie.
‒ Oddaj Billy'emu całą swoją broń, Sippy ‒ zwrócił się do mnie Joe Ślicznotka. ‒ Gdy nas już nie będzie, poddaj się. Jeżeli nie będziesz miał broni, mogą cię oszczędzić.
‒ Teksańczycy to banda żądna wieszania ‒ powiedział Billy. ‒ Są zwariowani na punkcie łapania na lasso. Sippy lepiej by zrobił, gdyby zatrzymał broń i kilku zastrzelił.
‒ Nie chciałbym zastrzelić ani jednego ‒ powiedziałem, podając mu swe pistolety. Wsadził je do butów i pokiwał głową nad moją głupotą.
‒ Nie ma chyba wielu takich Jankesów jak ty ‒ powiedział uśmiechając się do mnie z sympatią. ‒ Gdyby było takich wielu, nigdy byście nie wygrali wojny.
Joe Ślicznotka wyglądał przez otwór, który wydłubał w murze. Najwidoczniej zobaczył coś, co go zainteresowało, kiwnął bowiem na Billy'ego, który również wyjrzał, a potem roześmiał się szeroko.
‒ To twoja cholerna mulica ‒ powiedział. ‒ Musiała się wieczorem zerwać z uwięzi.
Spojrzałem i ja. Rzeczywiście była to Rosy; skubała trawę obok krzaka szałwii, pół mili w dół wąwozu.
‒ Jeżeli potrafisz ją złapać, mógłbyś na niej pojechać ‒ powiedział Joe do Billy'ego.
‒ Nie, to mulica Sippy'ego. Nie mam do niej prawa ‒ stwierdził Billy. ‒ Może jestem podły, ale nie aż tak, bym kradł muła przyjacielowi podczas walki.
‒ Ona jest twoja, Billy ‒ powiedziałem. ‒ Ja chętnie pójdę piechotą.
Billy jeszcze raz popatrzył przez szparę na Rosy.
‒ Okay ‒ powiedział. ‒ Dzięki, panie Sippy. Jeżeli uda mi się wydostać, a ciebie od razu nie powieszą, wrócę i wyrżnę całą bandę, a ciebie uwolnię.
Vivian Maldonaldo zdumiał wszystkich, wręczając Billy'emu swój piękny kolt o rękojeści wysadzanej masą perłową.
‒ Chciałeś go mieć, więc go sobie weź, Billy ‒ powiedział.
‒ Ale z czego ty będziesz strzelał, Viv? ‒ spytał Billy.
‒ Ja nie będę strzelał ‒ odpowiedział Viv.
‒ Psiakrew, Viv, nigdy nie myślałem, że jesteś samobójcą ‒ powiedział Szczęśliwy Jack.
‒ Ty jesteś samobójcą, próbując się stąd wydostać ‒ stwierdził Vivian. ‒ Wpakują ci dziesięć, dwadzieścia kul. Ja zostaję z panem Sippym ‒ dodał z godnością. ‒ Będziemy się zachowywać jak dżentelmeni.
Joe Ślicznotka patrzył na zapadający zmierzch.
‒ Czas jechać ‒ powiedział, przeprowadzając ostrożnie swego wałacha. ‒ Czy ktoś mógłby zabrać te zwłoki sprzed drzwi? Chcę od razu puścić się w cwał, gdy tylko wyskoczę za próg.
Prostaczek Dixon i Hill Coe ustawili się przy zwłokach, gotowi na znak dany przez Joe wciągnąć je do środka. Joe zacisnął popręg, a następnie podał Hillowi swój pistolet.
‒ Będziesz pewnie potrzebował dodatkowej broni ‒ powiedział. ‒ Ja wezmę tylko strzelbę.
Później popatrzył na Billy'ego Bone, który z wyrazem smutku na twarzy obserwował przygotowania przyjaciela do wyjazdu.
‒ Nie daj im się złapać, Joe ‒ powiedział Billy. ‒ Przykro mi, że narobiłem ci kłopotu.
Joe Ślicznotka zastanawiał się przez chwilę nad sytuacją. Nie wiem, co powiedziałby swemu przyjacielowi, gdyby byli sami ‒ może robiłby mu wyrzuty, a może pożegnałby go słowami otuchy lub życzliwości; Joe był na pewno dobrym człowiekiem.
Nie byli jednak sami. Przypuszczam, że Joe doszedł do wniosku, iż najlepiej będzie skupić się na sprawach praktycznych.
‒ Billy, gdy będziesz podchodził do mulicy, zachowuj się spokojnie ‒ powiedział. ‒ Ona jest narowista.
Ponad grzbietem końskim podał mu rękę, a następnie poruszył mocno siodłem, by sprawdzić, czy trzyma się należycie.
‒ Adiós, chłopcy ‒ powiedział i wypadł z chałupy jak wilk z jamy, wskakując na siodło w chwili, gdy koń wychodził przez drzwi.
Rewolwerowcy wyskoczyli wprost za nim, otwierając ogień do Teksańczyków i strzelając najszybciej, jak tylko mogli. Teksańczycy, choć musieli się tego spodziewać, dali się jednak zaskoczyć; ich strzelby zaczęły pluć ogniem dopiero po kilku sekundach.
‒ Jeżeli zastrzelą Joe albo go powieszą, zabiję ich wszystkich ‒ powiedział drżącym głosem Billy.
Położył się na brzuchu i wypełzł z drzwi jak wąż. Wątpię, czy Teksańczycy w ogóle go zauważyli. Było już ciemno i mieli ręce pełne roboty, starając się wytropić rozproszonych rewolwerowców. W ciemnościach wąwozu eksplodujące naboje połyskiwały niby robaczki świętojańskie.
Vivian Maldonaldo i ja siedzieliśmy w chałupie aż do chwili, gdy ogień ucichł. Po stronie południowej trwał jeszcze przez kilka minut ‒ to Hill Coe walczył do ostatka jak rycerz.
Wówczas rozległa się ostatnia piorunująca salwa ‒ osiem czy dziesięć strzelb wypaliło prawie jednocześnie. Potem zapadła cisza letniej nocy.
‒ Zostawmy tu tego chłopca ‒ powiedział Vivian, mając na myśli trupa Barbecue Campbella.
Na prerii panowała taka cisza, że poczułem ukłucie samotności ‒ co będzie, jeżeli wszyscy, zarówno Teksańczycy, jak i rewolwerowcy, nie żyją? Wspięliśmy się z Vivem na krawędź wąwozu i rozejrzeliśmy dokoła.
‒ Widzę ich ognisko ‒ powiedział Vivian. Rzeczywiście, w odległości pół mili na wschód widać było blask ognia.
Ku memu zdumieniu Viv zaczął iść w tę stronę.
‒ Czy nie idziemy przypadkiem w złym kierunku? ‒ zapytałem.
‒ Jestem głodny ‒ powiedział Vivian. ‒ Mam zamiar się poddać. Tak czy owak rano nas znajdą. A jeżeli nie, to i tak umrzemy z głodu. A jak się poddamy, to przynajmniej wpierw nas nakarmią, a powieszą dopiero później ‒ dodał.
Rozumowanie to wzbudziło moje wątpliwości, ale również byłem głodny, a gdybym go zostawił i poszedł gdzieś sam, byłbym jeszcze bardziej głodny. Tak więc postanowiłem iść za nim w kierunku odległego blasku.
Gdy zbliżyliśmy się do ogniska, znajdował się tam tylko jeden Teksańczyk, młody kowboj, niewiele starszy od Billy'ego. Pozostawiono go tu, by pilnował zapasowych koni.
‒ Do cholery, a skąd się tu wzięli ci maruderzy? ‒ zapytał, gdy zbliżyliśmy się, trzymając ręce do góry. Był tak przerażony, że prawie nie mógł mówić, ale formalnie wziął nas do niewoli. Wystrzelił kilka razy, wzywając pomocy, a później skierował strzelbę w naszym kierunku.
‒ Poczęstujcie się fasolą ‒ powiedział.
Pierś bażancia nie smakowałaby mi bardziej niż ta fasola. Gdyśmy ją tak wsuwali, nadjechał Isinglass z pięcioma czy sześcioma Teksańczykami, ze strzelbami gotowymi do strzału. Nie czułem się zbyt dobrze w tej sytuacji, ale stary człowiek zsiadł z konia i spojrzał na nas łagodnie.
‒ Czy ty jesteś tą małpą z cyrku? ‒ zwrócił się do Viviana Maldonaldo.
Vivian spojrzał na niego wyniośle, nie przerywając jedzenia.
‒ On jest gwiazdą trapezu ‒ wyjaśniłem pospiesznie. ‒ Zna go cała Europa.
‒ Och ‒ powiedział Isinglass. ‒ Chciałbym, żeby moje rancho było tak duże jak Europa, ale sprawdziłem na mapie i widzę, że tak nie jest.
Następnie skinął na chłopca, by odłożył strzelbę.
‒ Synu ‒ powiedział. ‒ Jeżeli masz zamiar ich zastrzelić, to zrób to. Nie mam żadnych wątpliwości, że sobie na to zasłużyli. Ale nie siedź tak z bronią wycelowaną w ludzi, którzy usiłują jeść. Będzie im burczeć w brzuchu, a to nie pozwoli im zasnąć.
Odwiązał derkę od siodła i rozłożył ją tuż przy ognisku.
‒ Zbyt często jako chłopiec marzłem w nocy ‒ powiedział, zauważywszy moje zdziwienie. ‒ Teraz, gdy tylko mogę, lubię grzać się przy ogniu.
Chłopiec ze strzelbą przez całą noc podkładał do ogniska, podczas gdy stary człowiek chrapał, a Teksańczycy czujnie pełnili straż.
‒ Myślę, że rano nas powieszą, ale jestem zbyt zmęczony, by się tym martwić ‒ powiedział Vivian, wyciągając się na ziemi.
‒ Może Billy nas uwolni ‒ powiedziałem, mimo iż wiedziałem, że jeżeli Billy Bone jeszcze żył, to pewnie przypuszczał, że obaj zostaliśmy zabici.
21.
Stary Zachód przeminął, a jednak w pewnym sensie jest sprawą przyszłości. Mój zawód mógłby polegać po prostu na udzielaniu wywiadów na temat tego, co zostało nazwane bitwą na Nizinie Skunksowatych Wód, chociaż żaden z dziennikarzy czy historyków tak naprawdę nie wierzył ani jednemu słowu z tego, co mówiłem.
Wszyscy oni analizowali tę bitwę, podczas gdy ja po prostu tam byłem. I właśnie fakt, że ja tam byłem ‒ jest to jedyny fakt, na temat którego nie mogą podważyć ‒ sprawia, że stają się tacy nerwowi; w gruncie rzeczy wywołuje to ich zazdrość i wiele niechęci. Woleliby, żebym nie żył, tak jak inni wielcy ludzie, którzy zginęli owego dnia.
Staram się im opowiedzieć, że był to po prostu długi, gorący i nudny dzień, wypełniony obawami ‒ siedziałem ściśnięty i ociekający potem w dusznej chałupie wraz z koniem, trupem człowieka i garstką ponurych rewolwerowców, którzy bynajmniej nie podtrzymywali konwersacji.
Gdy dzień wreszcie się skończył, Joe Ślicznotka wydostał się z oblężenia, pociągając za sobą Mesty-Woolaha i kilku Teksańczyków, a Billy Bone wypełzł z chałupy nie zauważony i wziął moją mulicę. Rewolwerowcy walczyli do końca, aż wszyscy zostali zastrzeleni. Następnie Vivian Maldonaldo i ja udaliśmy się do obozu Isinglassa, by się poddać.
Tak właśnie było, ale Historii to nie wystarcza. Bitwa na Nizinie Skunksowych Wód jest przedmiotem studiów, jak gdyby była bitwą pod Waterloo lub przynajmniej bitwą Custera. Wymierzyli wszystko swymi suwmiarkami i nie są zadowoleni, widząc, że rzeczywisty uczestnik gotów jest kwestionować ich pomiary.
Istnieje na przykład teoria, że Szczęśliwy Jack Marco wcale nie został zabity przez Teksańczyków. Niektórzy uważają, że Burnell Przyjemniaczek dostrzegł szansę rozstrzygnięcia sporu i strzelił mu w plecy.
Ja jednak to kwestionuję. Wiem, że Burnell Przyjemniaczek tak naprawdę nie był przyjemny i wątpię, czy w normalnych okolicznościach miałby skrupuły, jeśli chodzi o strzelanie w plecy, ale gdy wypadł z chałupy, wiedział, że przewaga Teksańczyków jest jak dwudziestu do jednego; nieprawdopodobne jest więc, aby wybrał ten niefortunny moment, by zastrzelić jednego ze swych sprzymierzeńców. Gdyby jakimś cudem udało mu się uciec i nadal żywiłby urazę, mógłby zastrzelić Szczęśliwego Jacka trochę później.
Powołują się w pewnym sensie na mnie, ale nazywają mnie „niewiarygodnym”. Nie wierzą również temu, co mówię na temat Prostaczka Dixona. Większość historyków twierdzi, że został zastrzelony w odległości dziesięciu stóp od chałupy. Ale gdy wychodziliśmy z niej wraz z Vivianem, nie było jeszcze całkiem ciemno i żaden z nas nie widział ciała. Prawdopodobnie został ranny w dalszej części wąwozu, usiłował doczołgać się z powrotem do chałupy i zmarł, nim zdołał zrealizować swój zamiar.
Jedna rzecz, co do której autorytety się zgadzają, to to, że Hill Coe stoczył wspaniałą walkę. Gdy dwa dni później jego zwłoki zostały
wraz z innymi poddane oględzinom w San Jon w stanie Nowy Meksyk, koroner naliczył w nich osiemnaście otworów po kulach. Oglądałem fotografie i jest dla mnie oczywiste, że ciało Hilla doprowadzono trochę do porządku. Przewożąc wóz ze zwłokami do San Jon, zauważyłem, że prawe ucho Hilla było niemal odstrzelone, ale ktoś musiał wykonać wspaniałą robotę przyszywając je z powrotem, ponieważ na zdjęciach wyglądało już normalnie.
Nigdy nie będzie zgody co do tego, ilu Teksańczyków zabił Hill, nim sam padł. Niektórzy twierdzą, że dwóch, inni ‒ że sześciu, a jakiś radykał z Roswell uważa, że żadnego. Twierdzi on, że Billy Bone krążył dokoła i że zanim pogalopował do granicy, zabił wszystkich siedmiu Teksańczyków, jacy w ogóle zginęli. Miedzy innymi z tego powodu często tak wysoko szacuje się liczbę ludzi zamordowanych przez Billy'ego.
Starałem się przez pewien czas nadążyć za literaturą i teoriami, ale najpierw mnie to męczyło, a później zasmucało; przeżycie może być czymś zniechęcającym.
Wszyscy fajni ludzie, którzy zginęli na Nizinie Skunksowych Wód, stanowią obecnie cząstkę legendy: umarli i okryli się sławą; ja żyję i jestem zniechęcony i stary. Jest w tym coś przygnębiającego, ponieważ lubiłem rewolwerowców ‒ mimo iż byli twardzi ‒ którzy zginęli w tym pełnym wichrów wąwozie. O ile zdołałem się zorientować, toczyli jedynie walki pomiędzy sobą i wnieśli trochę ducha do nędznego dramatu życia, ducha, którego ‒ muszę przyznać ‒ mnie samemu brakowało. Szczęśliwy Jack Marco jak nikt ze znanych mi ludzi potrafił wspaniale opowiedzieć kawał; miał zaraźliwy śmiech. Hill Coe uwolnił się od hańby, by umrzeć tak godnie jak zakładnicy w Alamo.
Po prostu nie interesuje mnie podejście z suwmiarką w ręce. Jakie to ma dziś znaczenie, czy Prostaczek Dixon zmarł dziesięć stóp od chałupy, czy sto? Wszyscy ci sympatyczni ludzie poszli bowiem tam, gdzie są Hickok i Custer, a także Napoleon, Hektor i inni wielcy polegli, a najbardziej rozsądne odmierzanie na świecie nie rozproszy we mnie smutku z powodu ich odejścia.
22.
Spałem twardo, gdy nagle usłyszałem świst kul, które zabiły Viviana Maldonaldo.
Strzelanie zawsze budzi bardzo szybko, ale w tym przypadku nie zerwałem się dostatecznie szybko, by móc powiedzieć adieu błyszczącej gwieździe Neapolu. Vivian musiał obudzić się pełen animuszu i ufności, ponieważ po prostu wskoczył na najbliższego konia i próbował uciec, podczas gdy trzech czy czterech Teksańczyków właśnie na niego patrzyło. Może myślał, że będą zbyt zaskoczeni, by od razu strzelać, ale jeżeli tak sądził, to się pomylił. Dwóch czy trzech wystrzeliło wystarczająco szybko i Vivian padł martwy po drugiej stronie ogniska, naprzeciwko Isinglassa, który siedział na kocu popijając kawę.
‒ Dlaczego ten cholernik to zrobił? ‒ zastanawiał się Isinglass. ‒ Straciliśmy możliwość rozrywki.
Spojrzał na mnie, jak gdybym ja jeden mógł dostrzec sens takiego postępowania.
‒ Może wolał kulę niż pętlę ‒ powiedziałem drżącym głosem; przykro jest widzieć padającego martwego towarzysza, jeszcze zanim się człowiek w pełni rozbudził.
‒ Na razie nie miałem zamiaru go wieszać ‒ zaprotestował Isinglass. ‒ Mogliśmy rozciągnąć trapez w dużej stodole i pozwolić mu się popisywać. W wolnym czasie mógłby uczyć w szkole. W tej części kraju odczuwa się straszliwy brak nauczycieli.
‒ Nie jestem pewien, czy miał do tego odpowiednie usposobienie ‒ zauważyłem. Nie było łatwo wyobrazić sobie Viviana jako nauczyciela.
‒ Cóż, teraz na pewno nie ma ‒ powiedział stary człowiek. Dwóch Teksańczyków odciągało na bok biednego Viviana.
‒ Ludzie w Europie dziwnie rozumują, nie sądzi pan? ‒ zagadnął mnie kiedyś później Isinglass. ‒ Nie myślą tak praktycznie jak Amerykanie. Mój dawny wspólnik, Lord Snow, także rzadko działał praktycznie.
‒ Oni tam w Europie poszli już trochę dalej, ponad praktyczność ‒ powiedziałem. ‒ Ucywilizowali się, przynajmniej niektórzy.
‒ Cecily mówi to samo ‒ zauważył. ‒ Czy pan bywał w Europie?
‒ Kilka razy ‒ przyznałem.
‒ Ja nie miałem tej przyjemności ‒ powiedział Isinglass. ‒ Byłem zbyt zajęty skupowaniem ziemi.
Czułem się raczej podle. Obok stał nieduży wóz. Z jednego końca wystawały nogi dwóch zmarłych. Rozpoznałem buty Hilla Coe i Kijanki, Henry'ego Knogle. Inni z pewnością znajdowali się bardziej w przodzie. Billy Bone i Joe Ślicznotka mogli też już nie żyć.
A jednak nie odczuwałem szczególnego lęku o własne życie. Wydawało się, że Isinglassowi nasza rozmowa sprawia przyjemność. Widząc, że ręce mi się; trzęsą, nalał mi filiżankę gorącej, gorzkiej kawy.
‒ Powinien był pan spać bliżej ognia ‒ powiedział. ‒ Może moglibyśmy pana zatrudnić jako nauczyciela. Czy ma pan doświadczenie w tym zawodzie?
Nagłe zainteresowanie Isinglassa zdobyciem jakiegoś pedagoga wyprowadziło z równowagi jednego z Teksańczyków. Był to niski, kłótliwy facet z opadającą górną wargą.
‒ Jak to, przecież ten człowiek jest Jankesem! ‒ oświadczył. ‒ Jest kumplem małego Billa. Niebezpiecznie jest zostawiać takiego przy życiu. Gdyby mu się pozwoliło uczyć w szkole, mógłby uciec i podać nas do sądu.
Isinglass nie lubił, jak mu przerywano. Spojrzał na Teksańczyka, a w jego starych oczach czaił się chłód.
‒ Gdy będę potrzebował rady, zwrócę się o nią na piśmie ‒ powiedział.
Ale kłótliwy Teksańczyk był zbyt podniecony, by zauważyć wyraźne ostrzeżenie w oczach starego człowieka.
‒ Zabiliśmy tych wszystkich cholernych łajdaków ‒ argumentował. ‒ Powiadam, żeby zabić i jego, tak by nie było świadków!
‒ Ty nawet liczyć nie umiesz ‒ powiedział Isinglass pogardliwym tonem. ‒ Przecież ten zuchwały chłopak uciekł, podobnie jak
kowboj, który miał dosyć rozumu, by umieścić swego konia w chałupie. Myślę, że w końcu Mesty złapie kowboja, ale może mu to zabrać i miesiąc. A kto wie, kiedy znów usłyszymy coś o chłopaku?
Z trudnością się podniósł, podszedł do Teksańczyka i wyciągnął rękę.
‒ Czego pan chce? ‒ zapytał zdumiony Teksańczyk.
‒ Twojej strzelby. Potrzebuję jej na chwilę ‒ odpowiedział Isinglass.
Człowiek ów podał mu swój winczester z wyrazem zdziwienia na twarzy i zanim jeszcze zdołał wykonać jakiś ruch, Isinglass walnął go kolbą. Wydawało się, że działał niezbyt szybko, ani też nie brał potężnego zamachu, ale głuchego odgłosu uderzenia kolbą o głowę nie zapomnę nigdy.
‒ Nie cierpię głośnego gadania wczesnym rankiem ‒ powiedział Isinglass. ‒ W gruncie rzeczy głośna rozmowa nigdy nie jest miła, ale mam prawo spodziewać się, że zostanie mi oszczędzona podczas tak spokojnego poranka, gdy słońce ledwie wzeszło.
Jeden z Teksańczyków klęczał przy leżącym.
‒ Boże, John nie żyje ‒ powiedział. ‒ Już nie oddycha.
‒ To dobrze ‒ zauważył Isinglass. ‒ Zbyt często psuł mi poranek. Jest jeszcze jedna korzyść: ten facet tutaj będzie mieć konia, na którym usiądzie, gdy zdecydujemy się go powiesić.
‒ Myślałem, że pan nie chce go powiesić ‒ powiedział zdumiony Teksańczyk o pobladłej twarzy. ‒ To właśnie Johnny chciał to zrobić.
‒ Tak, ale za głośno się tego domagał ‒ oświadczył Isinglass. ‒ Nie lubię, jak człowiek, który nie potrafi nawet liczyć, mówi mi, co mam robić ze swymi więźniami.
‒ Sądzę, że utraciłem posadę nauczyciela ‒ stwierdziłem z całym spokojem.
Isinglass uśmiechnął się do mnie, nie wiem, czy w uznaniu dla tego, co powiedziałem, czy też dla mego łagodnego tonu.
‒ Jeśli o to chodzi, to tylko wybiegłem myślą w przyszłość, gdy będziemy tak ucywilizowani, jak narody europejskie ‒ powiedział. ‒ Teraz nie ma ani dzieci, które można by uczyć, ani szkoły, w której
mogłoby się to odbywać. Ale ja zawsze wybiegam myślą naprzód.
Usiadł z powrotem przy ognisku i szukał czegoś w torbach przytroczonych do siodła. Myślałem, że szuka tytoniu do żucia, ale ku memu zdumieniu wydobył postrzępiony i zniszczony egzemplarz powieści Orson Oxx na wyspie piratów, czyli klęska kapitana Kidda.
‒ Lekturą muszę zajmować się rano ‒ powiedział. ‒ Mam za słabe oczy, by czytać wieczorem, chyba że siedzę tuż pod lampą.
Musiał zauważyć moje zdziwienie na widok tej książki. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałem, było to, że w rękach tego przebiegłego starego brutala zobaczę egzemplarz jednej z moich opowieści.
‒ Co, czy pan to czytał? ‒ zapytał. ‒ To wspaniała opowieść.
‒ Panie Isinglass, ja to napisałem ‒ odpowiedziałem.
23.
Moje oświadczenie zdumiało starego człowieka. W jego oczach pojawił się chłód, dokładnie taki jak w chwili, gdy uderzeniem kolby zabił Teksańczyka.
‒ Bystry z pana facet, skoro tak pan twierdzi ‒ powiedział. ‒ Wydaje mi się, że i pan jest czymś w rodzaju małpy cyrkowej i koniecznie chce pan uniknąć stryczka.
‒ Prawdą jest, że wolałbym nie zostać powieszony ‒ przyznałem. ‒ Ale prawdą jest również, że napisałem tę książkę i siedemnaście innych z tej samej serii. Są one wszystkie wymienione na okładce z tyłu. Jeżeli pan sobie życzy, mogę je wszystkie wyliczyć.
Odwrócił książkę, przyglądając mi się z powątpiewaniem. Teksańczyk, który potrafił czytać, ukląkł z tyłu i patrzył mu przez ramię. Wyrecytowałem siedemnaście tytułów, zaczynając oczywiście od Orsona Oxxa, człowieka z żelaza. Następnie dodatkowo przytoczyłem sensacyjne zakończenie powieści ‒ walkę stoczoną na rapiery wysoko na rei na płonącym statku kapitana Kidda, w której Orson Oxx przeszywa gardło groźnemu piratowi, a następnie skacze do wody, w której roi się od rekinów, i płynie do Mobile w Alabamie. Teksańczykom najwyraźniej spodobała się moja recytacja; przestali stukać ostrogami i ładować broń, a kiedy przeszedłem do odtwarzania słowo w słowo straszliwych zmagań Orsona z ogromnym krokodylem, napotkanym w zatoce Mobile, nikt się nie poruszył aż do chwili, gdy skończyłem opisywać, jak Orson zamachnąwszy się cisnął wielkim gadem, który roztrzaskał się o ostrą skałę.
‒ Czy jest pan przekonany? ‒ zapytałem Isinglassa.
‒ Nie ‒ odpowiedział starzec, choć jestem przekonany, że opowieść podobała mu się równie jak pozostałym.
‒ Nazwisko na okładce tej książki brzmi: Benjamin J. Sippy ‒ powiedziałem rzucając mu swój portfel, na którym kazałem wyryć złotymi literami swe nazwisko. Wewnątrz była moja karta kredytowa i krótki liścik od komendanta policji w Filadelfii, w którym pisał, jak bardzo mu się podobała moja powieść, zatytułowana Umierający policjant, czyli zakład dusiciela. Komendant zapraszał mnie, bym w dogodnym dla siebie czasie odwiedził więzienie, gdzie mógłbym do woli prowadzić studia nad kryminalistami.
Wszystko to, a także kilka innych dokumentów, zostało dokładnie przestudiowane przez kryminalistów, od których zależało moje życie.
‒ A cóż z Sandycrawem w kraju Komanczów? ‒ spytał ów wykształcony Teksańczyk. ‒ Pamiętam, że napisał je ten sam facet, który opisywał przygody Oxxa.
‒ Tak, wpierw powołałem do życia Sandycrawa ‒ powiedziałem i zacząłem wymieniać tytuły dwudziestu dwóch przygód Sandycrawa.
‒ Siedemnaście i dwadzieścia dwa to razem trzydzieści dziewięć ‒ powiedział Isinglass. ‒ To dużo jak na jednego człowieka.
‒ Och, to nie wszystko ‒ powiedziałem. ‒ To tylko serie. Myślę, że w sumie napisałem około sześćdziesięciu pięciu książeczek.
‒ Trudno w to uwierzyć ‒ zauważył Isinglass. ‒ W tej książce jest mnóstwo słów. Jeżeli się je pomnoży przez sześćdziesiąt pięć, to znaczy przez liczbę książek, które miałby pan napisać, to wyjdzie z tego niesamowita masa słów.
‒ Ale nie będzie ich tyle, ile pan ma akrów ‒ mówiłem. ‒ Każda z nich ma około trzydziestu tysięcy wyrazów. W sześćdziesięciu pięciu byłoby zatem około dwóch milionów stu pięćdziesięciu tysięcy. Skoro ma pan trzy miliony akrów, to znaczy, że jeden akr odpowiada każdemu słowu przeze mnie napisanemu i jeszcze zostaje około osiemset pięćdziesiąt tysięcy akrów. Musiałbym pisać jeszcze przez kilka lat, by moje każde słowo sprostało pańskiemu akrowi.
Ta moja arytmetyka zdawała się bawić starego człowieka.
‒ Jeśli dziś pana powieszę, to nigdy mnie pan nie dogoni, co? ‒ zauważył złośliwie. Wydawało mi się, że z upodobaniem myśli o tym, że zgromadził więcej akrów ziemi, niż ja napisałem słów.
‒ W tym życiu nie ‒ powiedziałem.
‒ Tak, a to surowe stare życie jest jedynym, którego możemy być pewni, prawda? ‒ zauważył, odrzucając mi portfel. Następnie wetknął egzemplarz Orsona Oxxa do torby i podniósł się.
‒ Najlepiej będzie, jeśli zabiorę pana do domu ‒ powiedział. ‒ Cecily wybaczy mi, że zabiłem akrobatę, nawet jeśli był to Europejczyk, ale jeżeli dowie się, że powiesiłem pisarza, nie zaprosiwszy go przedtem na podwieczorek, zrobi mi piekielną awanturę. Widzi pan, Cecily jest także autorką. Pisze książki o kwiatach na prerii. W każdym razie nie mam już dobrych opowieści ‒ dodał. ‒ Czy potrafi pan je jeszcze pisać?
‒ Myślę, że tak ‒ odpowiedziałem. ‒ Pracowałem trochę nad jedną z nich w ubiegłym tygodniu.
‒ Oto moja oferta ‒ powiedział podnosząc siodło. ‒ Jeżeli potrafi pan pisać opowieści, które nie pozwolą mi zasnąć wystarczająco długo, bym mógł strawić kolację, zobowiąże się pana nie wieszać.
‒ To bardzo ładnie z pana strony ‒ zauważyłem.
‒ Nie, naprawdę nie ‒ powiedział. ‒ Po prostu ostatnio męczy mnie poważna niestrawność. Próbowałem pigułek, teraz spróbuję opowieści. Mam nadzieję, że zadziałają.
‒ Ja też mam taką nadzieję ‒ powiedziałem.
WZGÓRZE WICHRÓW
1.
Isinglass nalegał, bym prowadził wóz ze, zwłokami z Niziny Skunksowych Wód do San Jon, miasteczka w pobliżu granicy z Teksasem, które sam założył.
‒ Będzie pan transportował ciała ‒ powiedział. ‒ W ten sposób nie ulegnie pan pokusie zrobienia czegoś nierozsądnego i pojawi się pan na podwieczorku u Cecily.
Droga zajęła nam półtora dnia. Stary człowiek jechał przede mną stępa, pociągając co pewien czas whisky ze swego słoja, który po południu uzupełnił z beczułki załadowanej na wóz.
Teksańczycy jadący za nami spoglądali z nadzieją na beczułkę, ale whisky nie dostali.
‒ Ten, kto pozwala wynajętym przez siebie ludziom pić, szuka guza i wkrótce go znajdzie ‒ zauważył, po czym pojechał na przełaj przez prerię.
W końcu dotarliśmy do San Jon, które składało się głównie z piętrzących się stosów pali cedrowych i tysięcy olbrzymich zwojów drutu. Isinglass zamierzał bowiem opasać całe rancho Szklanka Whisky drutem kolczastym, a w realizacji tego celu przeszkadzał mu jedynie nie zaspokojony głód ziemi. Niedawno czytałem w jakiejś gazecie teksaskiej artykuł o kierowniku zespołu grodzącego, starym Leonie, Meksykaninie, który spędził prawie całe życie na budowaniu ogrodzenia wokół rancho Isinglassa. Rok po roku mozolił się na nie
kończących się preriach ze swymi mułami, ludźmi, palami i drutem, po to tylko, by w chwili, gdy sądził, że jego praca jest już ostatecznie ukończona, dowiedzieć sie, że Stara Whisky nabył ‒ kupując lub na mocy dekretu ‒ następne pięćdziesiąt mil kwadratowych gruntu.
Prócz placu z materiałami do grodzenia w San Jon były jeszcze tylko cztery budynki. Ale wieść o bitwie na Nizinie Skunksowych Wód rozeszła się szybko i do miasteczka ściągnęło około pięćdziesięciu ludzi, którzy chcieli zobaczyć ciała członków bandy z Greasy Corners, która to nazwa już się przyjęła, chociaż Barbecue Campbell i Henry Knogle nigdy nie byli w Greasy Corners, a inni zatrzymali się tam tylko na kilka tygodni, bo miejsce to wydało im się odpowiednie do gry w karty i łajdaczenia się.
Wkrótce właściciel zakładu pogrzebowego zabrał się do roboty, a fotograf do robienia zdjęć. Słyszałem później, że przedsiębiorca pogrzebowy miał kłopot z ciałem Barbecue Campbella, ponieważ stężenie pośmiertne nastąpiło w czasie, gdy zwłoki były zaklinowane w drzwiach chałupy. Podobno musieli postawić na nim dwa kowadła, chcąc go rozprostować, a jednak się nie udało. Na wszystkich fotografiach tak zwanej bandy z Greasy Corners, które oglądałem, Barbecue wygląda, jakby za chwilę miał upaść na twarz.
‒ Zastanawia mnie, dlaczego ludzie tak bardzo lubią patrzyć na zmarłych ‒ mówił Isinglass. Pozostawiliśmy ciała i jechaliśmy dalej w kierunku głównej kwatery rancho Szklanka Whisky, położonej około sześćdziesięciu mil na północ. Teraz wolno mi już było dosiąść konia.
‒ Nie wiem, czy to lubią ‒ powiedziałem ‒ ale wszyscy kiedyś pomrzemy. Myślę, że ludzie wyobrażają sobie, że jak dokładnie obejrzą ciała zmarłych, będą też mogli wyobrazić sobie własną śmierć.
‒ Powinien być jakiś sposób na pokonanie tego. Tak sobie właśnie myślę ‒ mówił Isinglass.
Było to zdumiewające stwierdzenie w ustach człowieka będącego uosobieniem praktycyzmu.
‒ Jeżeli ma pan na myśli śmierć‒ powiedziałem ‒ to wątpię, czy jest jakiś sposób na pokonanie jej.
Stary człowiek był bardzo ponury. W San Jon opróżnił beczułkę whisky i zbliżał się do dna ostatniej kwarty.
‒ Świetnie się pan dogada z Cecily ‒ powiedział. ‒ Ona jest też cholerną pesymistką.
2.
‒ Niech pan wejdzie, panie Sippy. Pana pokój jest na górze po lewej stronie. Bertram pomoże panu przy kąpieli. Obiad jest o wpół do ósmej. Z pewnością zechce się pan przebrać. Ubrania mego ojca powinny pasować na pana.
Lady Cecily Snow skierowała do mnie te zdumiewające słowa, gdy weszliśmy do wielkiego holu, wspartego na ogromnej granitowej kolumnie, rezydencji z mnóstwem wież i wieżyczek, zwanej Wzgórzem Wichrów. Sama lady Snow ‒ która miała na ogół dosyć cierpkie usposobienie ‒ wyrażała się z pogardą o tej nazwie i nazywała je Małe Alpy, ze względu na nagie wybrzuszenie ziemi, jakby rzucone na płaską poza tym prerię, na którym stał zamek.
Isinglass poczłapał obok niej, nie mówiąc ani słowa, ona również na niego nie spojrzała. Była pięknością, jaką można znaleźć w książkach Scotta czy Bulwera: alabastrowe czoło, ciemne, bujne kędziory, cera jak krew z mlekiem, z nielicznymi piegami koloru cynamonu, niewątpliwie dzieło słońca Zachodu. Ale Cecily Snow nie była postacią z żadnej książki. Stała przede mną w holu tak wielkim, jaki można by znaleźć tylko w Blenheim, ubrana w długą suknię z białego muślinu. Palce dłoni, którą mi podała, były długie i szczupłe.
‒ Jestem taki brudny, madame ‒ powiedziałem. Nie była to zresztą przesada, poza tym przyjechałem tu prosto po transportowaniu wozu ze zwłokami.
Mimo to lady Snow ujęła moją rękę i ‒ jak to określamy w naszych książkach ‒ mocno ją uścisnęła.
‒ Wielki Boże, panie Sippy, ja już nieraz zetknęłam się z brudem ‒ powiedziała. ‒ My wszyscy tutaj jesteśmy bardzo amerykańscy. Niepotrzebna jest taka etykieta. Poza tym wszyscy jesteśmy prawdziwymi kowbojami ‒ dodała, choć nie można by sobie wyobrazić nikogo, kto by mniej przypominał wyglądem kowboja. ‒ Zdumiewające, za pan właśnie dzisiaj przyjechał, przed chwilą skończyłam bowiem czytać Czy ona zgrzeszyła?
Czy ona zgrzeszyła, czyli desperacka gra była jedną z mych gorzkich opowieści o życiu rodzinnym.
‒ Niebywale wnikliwe dzieło ‒ mówiła Cecily. ‒ Obawiam się, że będę musiała być z panem raczej ostrożna; to oczywiste, że potrafi pan zajrzeć w głąb serca kobiety.
Przysięgam, że mówiąc to zarumieniła się, trzymając mnie wciąż za rękę, po czym odwróciła się i pożeglowała przez wielki hol, w którym na ścianach wisiały głowy jeleni, podłoga zasłana była tygrysimi skórami i w którym znajdował się wypchany guziec oraz wiele innych trofeów myśliwskich z całego świata. A jakże, była nawet spreparowana noga słonia, by goście mogli składać w niej swe parasole, chociaż byłem jedynym gościem i nie miałem parasola.
Była to chwila, której nie potrafię zapomnieć: stałem brudny i pokryty kurzem w wielkim holu, a promieniejąca młodziutka piękność angielska mówiła mi, że potrafię wspaniale wniknąć w serce kobiety.
Kobiece serce i Benjamin J. Sippy? Czy Benjamin J. Sippy wiedział cokolwiek o kobiecym sercu? A jeśli tak, to czyim? Czy Dora w ogóle miała serce?
Zanim mogłem zastanowić się nad tymi pytaniami, wiekowy lokaj angielski z pomarszczoną twarzą wyszedł z malutkiego pokoiku, do którego ‒ jak przypuszczałem ‒ wepchnięto go niby mumię przed co najmniej dziesięciu laty. Zaczął powolutku iść schodami w górę.
Trudno było uwierzyć, że człowiek tak stary w ogóle potrafi się poruszać. Domyśliłem się, że musi to być właśnie Bertram, i tak rzeczywiście było. Wejście na szczyt schodów zabrało mu około
dwudziestu minut, następnych pięciu czy sześciu minut potrzebował, by dojść do mego pokoju, gdzie ku mej radości czekała gorąca kąpiel.
Leżałem w niej przez godzinę, spłukując z siebie kurz Nowego Meksyku. Od czasu do czasu kulis, niemal tak stary jak Bertram, wyglądający na Egipcjanina, przynosił kolejne wiadra gorącej wody.
Tymczasem Bertram poruszał się cal po calu po pokoju, spełniając odwieczny rytuał. Przygotowywał wieczorowy strój lorda Snow.
Zauważyłem, że ogromny kłopot sprawiły mu buty. Ledwie się schylił, by po nie sięgnąć, i ledwie je podniósł, miały bowiem w środku ciężkie prawidła. Ostatecznie udało mu się i jedno, i drugie, ale wyjęcie prawideł zdawało się przekraczać jego wątłe siły.
‒ Nie męcz się, Bertramie ‒ powiedziałem. ‒ Ja sam to zrobię.
‒ Cóż, nie jest to dla mnie łatwe ‒ powiedział Bertram ‒ ale zrobię to. W przeciwnym razie lady Snow wyrzuci mnie i co wówczas ze mną będzie?
‒ Rozumiem cię ‒ zgodziłem się.
Nie było to trudno zrozumieć, dokoła Wzgórza Wichrów ‒ czy jak ktoś woli Małych Alp ‒ setkami mil rozciągała się bowiem niczym nie zmącona, chciałoby się rzec mordercza, równina. Było to miejsce, w którym angielski lokaj, liczący sobie z pewnością dziewięćdziesiąt kilka lat, raczej nie mógłby znaleźć nowej posady.
‒ Dziękuję ci bardzo, Bertramie ‒ powiedziałem, wytarłszy się i ubrawszy, jeszcze zanim wyciągnął prawidła z butów.
‒ Nie ma za co, proszę pana ‒ odpowiedział głosem, który zdawał się przynależeć do epoki księcia Alberta lub nawet któregoś z dawniejszych książąt.
Punktualnie o wpół do ósmej, ubrany w znakomicie skrojony garnitur wieczorowy lorda Montstuarta Snow, zmarłego przed ponad dwudziestu laty, zszedłem na dół na obiad.
3.
Do obiadu podawał Mahmood, stary kulis egipski. Jedliśmy w wielkiej sali obwieszonej przyciemnionymi od dymu portretami dawno zmarłych Montstuartów i pomniejszych Cavendishów; pierwsza lady Snow, matka Cecily, była bowiem z domu Cavendish, choć ‒ jak sądzę ‒ pochodziła z jednej z uboższych gałęzi tego rodu.
Siedzieliśmy przy długim stole z wiśniowego drzewa, pamiętającym czasy Karola I: Isinglass przy jednym końcu, lady Snow przy drugim, ja mniej więcej w środku pomiędzy nimi. Ku memu zdumieniu pierwszym daniem była zupa z amerykańskich żółwi wodnych.
‒ Ach, co za wspaniała zupa ‒ powiedziałem i rzeczywiście tak pomyślałem. ‒ Ale skąd bierzecie państwo amerykańskie żółwie wodne?
‒ Z akwarium mego ojca ‒ odpowiedziała Cecily, uśmiechając się z zadowoleniem. ‒ Jest całkiem dobre, choć pozostało już tylko kilka żółwi. Wiedziałam, że jest to jedna z pana ulubionych potraw, tak często wspomina pan bowiem o niej w swych książkach.
‒ Naprawdę? ‒ zapytałem, równie zdumiony tym stwierdzeniem, jak i samą zupą. Nie mogłem sobie przypomnieć, bym w ogóle kiedykolwiek wspominał o zupie żółwiowej, choć przypuszczałem, że jakaś przypadkowa wzmianka mogła pojawić się w którejś z rodzinnych opowieści.
Ale Cecily Snow miała rację. Gdy później miałem sposobność to sprawdzić, odkryłem, że Orson Oxx jadł zupę żółwiową w dniu, w którym pozbył się kapitana Kidda, i że Sandycraw, człowiek z piasku, miał przyjemność spożywać ją, przemierzając Wyżynę Tybetańską w drodze do Lhassy.
Isinglass nie jadł jednak zupy.
‒ Nie będę jadł tych zgniatanych żółwi ‒ powiedział do Mahmooda. ‒ Podaj mi mój befsztyk z chili.
‒ Pan i ja będziemy jedli baraninę ‒ poinformowała mnie lady
Snow. ‒ Jestem pewna, że w swych wędrówkach po prerii musiał się pan dosyć namęczyć z twardymi befsztykami. Czy, jakby tu powiedziano, dosyć ich naprzeżuwać.
‒ Z befsztykami i z czymś jeszcze gorszym ‒ przyznałem. ‒ Chociaż siostra Blandyna w swej placówce misyjnej poczęstowała mnie bardzo smaczne baraniną. Siostra Blandyna nie zgodziłaby się jednak z panią, madame, przynajmniej w jednej sprawie.
‒ W jakiej? ‒ spytała Cecily.
‒ Że ja rozumiem serce kobiece ‒ odpowiedziałem. ‒ Jest przekonana, że w tych sprawach przeważnie błądzę.
‒ Ach, cóż może wiedzieć zakonnica? ‒ zapytała. ‒ Ja jednak nie zmienię zdania. Uważam, że przejawia pan niezwykłe zrozumienie dla kobiecego serca.
‒ Gdybyż on jeszcze wierzył w to, że kobiety mają serce! ‒ wtrącił Isinglass.
‒ Ja jednak mam serce, mój panie ‒ powiedziała Cecily. ‒ Z pewnością nie będzie pan miał odwagi temu zaprzeczyć.
‒ Przyznaję, że niedźwiedzica też ma serce ‒ mówił Stara Whisky. ‒ Kobiety Komanczów mają serce i jeśli chcecie wiedzieć, potrafią dogodzić białym mężczyznom niewiele gorzej niż światowe damy.
‒ Ale nie ma już kobiet Komanczów ‒ powiedziała obojętnym głosem Cecily. ‒ Ani samych Komanczów. Wszystkich ich zabiłeś. Czy żałujesz tego?
Isinglass miał przed sobą ten sam słój z kwaterką whisky. Pociągnął długi łyk, zanim odpowiedział.
‒ Przypuszczam, że zabiłem wielu dobrych Komanczów ‒ powiedział. ‒ Zabiłem także trochę przyzwoitych Kiowa i innych, by zrobić miejsce dla mnóstwa nędznych białych ludzi, którzy nie potrafią odnaleźć drogi od jednego źródła do drugiego. Myślę, że to był marny interes.
‒ Niezbyt przekonujące usprawiedliwienie ‒ zauważyła Cecily. ‒ Zniszczyłeś cały lud, choć ‒ jak sądzę ‒ zawsze mogłeś liczyć na ich pomoc.
‒ Niezbyt wielką ‒ powiedział Isinglass. Kawałkiem chleba
wycierał tłuszcz z talerza. Do mięsa zjadł całą misę ognistego chili.
‒ Posłuchajmy teraz opowiadania ‒ oświadczył. ‒ Właśnie w tym czasie zaczyna dokuczać mi niestrawność.
‒ Ale jest jeszcze deser! ‒ zaprotestowała lady Snow. ‒ Wiem, że ty nie będziesz go jadł, ale pan Sippy mógłby mieć ochotę.
‒ Nie, chcę posłuchać opowiadania ‒ upierał się Isinglass. ‒ Zaczynam się niepokoić o Mesty'ego. Do tej pory powinien już wrócić z tym kowbojem. Jeżeli będę się zbytnio denerwować, moja niestrawność może się zaostrzyć i mógłbym powiesić tego faceta, by uspokoić wzburzone nerwy.
‒ W takim razie odłożymy deser ‒ powiedziała Cecily składając serwetkę. ‒ Czy przejdziemy do gabinetu?
4.
Przeszliśmy do gabinetu, gdzie przeczytałem pięć pierwszych rozdziałów mej powieści Czarna fasola; tylko to miałem pod ręką, nie licząc dość kiepskiego początku Siostry z Sangre. Isinglass oparł nogi na dużym stołku pokrytym skórą i popijał whisky, lady Snow słuchała z założonymi rękami.
‒ Co z pana niestrawnością? ‒ zapytałem, skończywszy czytać piąty rozdział, w którym rozproszeni Teksańczycy, zagubieni na prerii, mają właśnie zjeść ostatniego muła.
‒ Jakoś nie wystąpiła ‒ odpowiedział Isinglass. ‒ Myślę, że zyskał pan następne dwadzieścia cztery godziny. ‒ Wstał i zaczął z trudem posuwać się ku drzwiom, po czym zatrzymał się na chwilę. ‒ To właśnie to, o czym mówiłem dziś wieczorem ‒ dodał. ‒ Połowa nędznych białych ludzi, którzy stali na czele tej ekspedycji, nie umiała znaleźć drogi do najbliższego źródła.
Gdy wróciliśmy do sali jadalnej, by spożyć deser, smakowity
pudding z dziko rosnących śliwek, zobaczyłem, że stary człowiek zmierza ku drzwiom frontowym.
‒ Dokąd on idzie? ‒ zapytałem.
‒ Śpi razem z kowbojami w szałasie ‒ odpowiedziała lady Snow.
‒ Ale dlaczego? ‒ spytałem. Staliśmy u stóp wielkich schodów, a ponad nami znajdowały się pokoje, w których mogło spać co najmniej sześćdziesiąt osób. ‒ Na pewno w takim domu mógłby znaleźć pokój, który by mu odpowiadał ‒ ośmieliłem się dodać.
‒ Ach, nie jest szaleńcem ‒ powiedziała lady Snow, biorąc mnie pod ramię i prowadząc z powrotem do pokoju stołowego. ‒ Wie, że w tym domu nie przeżyłby jednej nocy.
Myślałem, że żartuje.
‒ Ależ dlaczego, czy łóżka są tutaj takie twarde? ‒ zapytałem.
‒ Jeśli o to chodzi, musi pan sam ocenić. Wkrótce znajdzie się pan w jednym z nich ‒ odpowiedziała Cecily, a w jej szarych oczach widać było rozbawienie.
‒ Obawiam się, że nie całkiem rozumiem, madame ‒ powiedziałem. ‒ W ciągu osiemdziesięciu lat swego życia pan Isinglass doświadczył największych niebezpieczeństw Zachodu i przeżył je. Cóż mogłoby mu zagrażać w takim pięknym domu jak ten?
‒ Ja, po prostu ja ‒ odpowiedziała z tym samym rozbawieniem w oczach, nadal trzymając rękę na moim ramieniu.
‒ Wydaje mi się, że coś niedobrego dzieje się z moim umysłem, madame ‒ mówiłem, pomagając jej zasiąść przy wielkim stole. ‒ Nie mogę sobie przypomnieć, bym w mych książkach wspominał o zupie żółwiowej i obawiam się, że nie potrafię pojąć, co pani ma na myśli.
‒ To naprawdę bardzo proste ‒ mówiła Cecily spokojnym, beztroskim tonem. ‒ Pan Isinglass obrabował mego ojca, zniszczył moją matkę, skazał na wygnanie mych braci, a mnie zrujnował. Gdybym go przyłapała śpiącego, zabiłabym go. Mam nadzieję, że smakował panu pudding. Musiałam daleko jechać, by znaleźć te śliwki.
5.
Kamienie, z których zbudowano Wzgórze Wichrów, pochodziły z Teksasu, ale forma i duch tego wielkiego budynku były angielskie. Było tu mnóstwo wież i wieżyczek, balkonów i wykuszy, hole, w których szalały przeciągi i przez które nikt nie chodził, a także nisze pod długimi klatkami schodowymi dla służby, składającej się wyłącznie z ludzi tak starych jak Bertram i kulis. Kuchnia mogłaby wyżywić całą armię. Była też pralnia, obsługiwana przez dwie starowiny, Irlandki, mówiące tylko po celtycku. Były też wspaniałe stoły bilardowe, choć większość kijów pod wpływem letnich upałów się wypaczyła. W bibliotece znajdowały się książki wszystkich znanych autorów, należycie uszeregowane: autorzy greccy w języku greckim, rzymscy w łacińskim, francuscy we francuskim i oczywiście tysiące tomów naszych dobrych angielskich autorów, wszystkie w oprawach z prawdziwego marokinu, z herbem lorda Snow na okładce. Było nawet arboretum, a za nim pracownia artystyczna. W arboretum Cecily hodowała truskawki, a w pracowni wykonywała piękne rysunki traw rosnących na prerii, chwastów i kwiatów, niezbędne do jej botanicznej rozprawy, zatytułowanej Flora Llano Estacado, opublikowanej dopiero ponad dziesięć lat po jej zniknięciu.
Dziś ta jej książka jest dla mnie stokroć cenniejsza niż jakakolwiek inna. Tracę wzrok, ale patrząc ukośnie przez okulary, mogę nadal podziwiać jej wspaniałe rysunki; ileż uwagi, a nawet pasji ta utalentowana kobieta poświęcała szałwii, trawom na prerii czy zwykłym chwastom.
Jest wiele takich dni, kiedy nie robię prawie nic innego, jak tylko przewracam kartki wielkiej książki Cecily ‒ stało się to jakby codzienną czynnością kolekcjonera. Rysunki przypominają mi ich autorkę: jej jasne spojrzenie, pełną wdzięku gestykulację smukłych rąk, towarzyszącą rozmowie, cichy śmiech i głębokie zrozumienie.
Tamtej nocy, stojąc na balkonie przylegającym do mojej sypialni i przyglądając się jasnemu księżycowi wiszącemu nad prerią,
zrozumiałem, dlaczego lord Snow nazwał to miejsce Wzgórzem Wichrów. W ciągu tych kilku tygodni, które tutaj spędziłem, może przez godzinę wiatr nie zawodził swej niespokojnej symfonii, wykorzystując okapy, wieżyczki, a nawet okna domu jako instrumenty. Symfonia wiatru składała się z kilku części, miała wiele tonów i różne tempa, barwę ostrą i łagodną. W niektóre dni wiatr nadciągał znad Kanady, nagromadziwszy w sobie głębię i ton, w czasie kiedy wył ponad tysiącami mil pustkowi. W inne dnie odwracał się i wiał łagodnie z południa, przynosząc ze sobą ciepło Meksyku, a nawet smak soli znad odległej Zatoki Meksykańskiej.
Ale równie uporczywe i wytrwałe jak wiatr były zmagania woli pomiędzy starym człowiekiem z równin a angielską pięknością. Walka tak zacięta i tak śmiertelna, jak wszystko, co wydarzyło się na Nizinie Skunksowych Wód czy w Greasy Corners.
Owej nocy nie byłem śpiący, choć można by pomyśleć, że po wszystkich podróżach i strapieniach pójdę prosto do łóżka, zwłaszcza że było to wygodne łoże z baldachimem i że po raz pierwszy od czasu opuszczenia Filadelfii miałem naprawdę czystą bieliznę pościelową. Jedna z irlandzkich starowinek odwinęła nawet róg kołdry.
Oczywiście do końca moich kłopotów było daleko. Nie wiedziałem, co stało się z Billym i z Joe; obaj mogli już nie żyć, a w takim przypadku moje szanse opuszczenia Wzgórza Wichrów za życia były bardzo nikłe. Stary człowiek mógłby bowiem nagle zapragnąć powiesić mnie, niezależnie od tego, jak żywymi opowieściami bym go czarował.
Nie jestem szachistą, ale tamtej nocy uświadomiłem sobie, że stałem się żywym pionkiem, chociaż na razie jeszcze nie zostało rozstrzygnięte, czyim. Fakt, że jeszcze żyłem, zawdzięczałem prawdopodobnie temu, że Stara Whisky, siedząc po jednej stronie szachownicy, miał nadzieję posłużyć się mną, by wziąć do niewoli piękną, lecz nieuchwytną królową.
Jeśli chodzi o strategię królowej, to cóż, nie musiałem długo czekać, by to właśnie odkryć. Stałem na niewielkim balkonie, na który wychodziło się z mojej sypialni, paląc jedno ze wspaniałych cygar lorda Snow i obserwując światło księżyca na prerii. Nagle wyczułem za sobą czyjąś obecność. Odwróciwszy się, zobaczyłem lady Snow
w długim szlafroku, z rozpuszczonymi włosami, które sięgały niemal pasa, stojącą przy wygodnym łożu z baldachimem.
‒ Czy ma pan ochotę kopulować ze mną, panie Sippy? ‒ zapytała z całkowitą bezpośredniością.
‒ Słucham? ‒ spytałem głupkowato. Byłem oczywiście zupełnie zaskoczony. Sandycraw spożywający zupę żółwiową w Tybecie nie mógłby wydać się czymś bardziej nieprawdopodobnym niż pojawienie się Cecily Snow, nie mówiąc już o jej słowach.
‒ Chciałabym, żeby tak było ‒ powiedziała bez zażenowania. W ręku trzymała szczotkę i wciąż szczotkowała swe długie włosy.
Od pewnego czasu przypuszczałem, że to ‒ ów składnik życia, który Cecily po prostu nazwała kopulowaniem ‒ już się dla mnie skończył. Sądziłem, że utraciłem go na zawsze, nie pocałowawszy Kate Molloy. W ciągu tych kilku tygodni spędzonych na Terytorium Nowego Meksyku wydawało się dużo bardziej prawdopodobne, że spotkam szubienicę lub kulę niż kobietę zainteresowaną miłością fizyczną.
Ale oto stała przede mną ‒ nie na kartach Scotta czy Bulwera ‒ w mej sypialni, powoli czesząca włosy.
‒ Pan rozumie, kowboje już nie chcą wyświadczać mi tej przysługi ‒ mówiła. ‒ Boją się, że on ich zabije.
‒ No tak, ale czy mnie nie zabije? ‒ spytałem odkładając cygaro.
‒ Oczywiście, ale przecież i tak ma zamiar pana zabić ‒ odpowiedziała Cecily. ‒ Wątpię, czy rezygnując wiele pan zyska.
‒ Zatem carpe diem, madame ‒ powiedziałem biorąc z jej rąk szczotkę do włosów i kładąc ją na stoliku przy baldachimowym łożu.
6.
Nazajutrz rano, wkrótce po wschodzie słońca, stałem na balkonie i patrzyłem, jak Cecily odjeżdża na swym czystej krwi gniadoszu w poszukiwaniu dzikich kwiatów, chwastów czy nieznanych traw rosnących na prerii, które chciała malować. Towarzyszyło jej siedem
chartów i kilka psów gończych; prowadziła również czarnego osła, który niósł sztalugi i różne pomoce naukowe.
Isinglass i ze dwudziestu kowbojów również wsiadali na konie. Nie towarzyszyli jednak lady Snow, lecz wyjechali ze Wzgórza Wichrów w przeciwnym kierunku. Zanim straciłem ich z oczu, przyczłapał stary Mahmood ze śniadaniem, składającym się ‒ jak mogłem przewidzieć ‒ z cynaderek i kilku wspaniałych placuszków.
Cóż, mogę powiedzieć, że nie zmarnowałem dnia. Wątpię także, czy Szeherezada spędzała cały dzień na czesaniu włosów. Zjadłem cynaderki i udałem się do gabinetu. Fakt, że miałem dobre pióro i gładki angielski papier do pisania ‒ po tygodniach korzystania z najlichszych notatników ‒ uskrzydlił moją wyobraźnię. Gdy w wiele godzin później Cecily Snow, piękna i zakurzona, weszła do pokoju, by zapowiedzieć podwieczorek, miałem już napisane dziesięć nowych rozdziałów Czarnej fasoli; moi ubabrani błotem Teksańczycy znajdowali się niemal u kresu swej wyczerpującej wędrówki do miasta Meksyk.
Okazały stos zapisanych stron niepomiernie rozbawił Cecily.
‒ O, jest pan całkiem wydajny ‒ zauważyła.
‒ Chciałbym mieć zapas na jeden lub dwa dni ‒ wyjaśniłem. ‒ Któregoś ranka mój umysł może nie funkcjonować należycie, a nie byłoby roztropne nie mieć niczego pod ręką. Niestrawność pana Isinglassa mogłaby się pogorszyć.
‒ Jest bardzo prawdopodobne, że pogorszy się niezależnie od pańskiego czytania, panie Sippy ‒ powiedziała, wchodząc na schody. ‒ Wyjaśnię to panu, gdy tylko umyję sobie twarz.
Wkrótce znów się pojawiła, odświeżona i urocza, właśnie w chwili, gdy stary kulis wniósł podwieczorek.
‒ Mahmood, wyjaśnij panu Sippy, dlaczego twój pan miał ostatnio tyle kłopotów z niestrawnością ‒ powiedziała.
‒ To wina kieliszka ‒ powiedział stary Egipcjanin, a w jego oczach nagle pojawiły się iskry. ‒ Mielę go bardzo drobno i dodaję do chili.
‒ Wina kieliszka? ‒ zapytałem, gdy odszedł na chwiejnych nogach.
‒ Miał na myśli kieliszek od wina ‒ wyjaśniła Cecily, smarując masłem słodką bułeczkę z rodzynkami. ‒ Mahmood go nienawidzi, podobnie jak Bertram i my wszyscy. Sprawia nam wielką przyjemność to, że tłuczemy na drobno kieliszki od wina i dodajemy mu do chili. Problem polega na tym, że kieliszki już się prawie kończą, a pan Isinglass, poza lekką niestrawnością, jest zdrów jak zawsze.
‒ Poślubiłabym każdego, kto potrafiłby go zabić ‒ dodała, patrząc niedwuznacznie na mnie, po czym zjadła ze smakiem posmarowaną masłem bułeczkę.
Wciąż starałem się wyobrazić sobie owe kieliszki: dwóch, a może czterech służących ‒ przypuszczałem, że irlandzkie starowiny również biorą w tym udział ‒ oraz piękna młoda kobieta, rozkruszający drobno kieliszki każdego dnia... Czy posiadali specjalne żarna, takie jakich Indianie używają do mielenia zboża? Niezależnie od tego, jak bardzo było to makabryczne, chciałem znać mechanizm działania. Pominąłem więc to, co dotyczyło małżeństwa oraz zabijania, i zapytałem o szczegóły.
‒ Nie, używamy aptekarskiego tłuczka ‒ odpowiedziała Cecily, smarując dżemem truskawkowym drugą bułeczkę. ‒ To było bardzo zabawne, ale rezultaty tak nas rozczarowały, że już nas to trochę męczy. Jeżeli masz ochotę, Ben, mógłbyś rozkruszyć jeden na dzisiejszy wieczór.
Po raz pierwszy, odkąd pojawiłem się na Zachodzie, ktoś zwrócił się do mnie po imieniu.
7.
‒ Mój ojciec był bliskim przyjacielem Darwina ‒ powiedziała Cecily następnej nocy, siedząc na moim łóżku. ‒ Pan Darwin ogromnie interesował się mięczakami, o czym może słyszałeś, a zwłaszcza skorupiakami. Nigdy jednak nie był całkiem zadowolony ze swych badań nad ich systemem rozrodczym, który jest dosyć skomplikowany. Chciał, by mój ojciec kontynuował jego pracę, ale on wolał
zajmować się ssakami. Pan Darwin fascynował mnie, gdy jeszcze byłam dzieckiem. Dostrzegł moje inteligencję i chciał, bym zajmowała się skorupiakami, co przez pewien czas robiłam, by sprawić mu przyjemność. Wkrótce jednak okazało się, że jestem bardziej uzdolniona jako botanik. Początkowo wydawało się, że jestem w tym lepsza niż w rysunku, ale teraz sytuacja jest odwrotna. Znam się wprawdzie na botanice, ale tak naprawdę interesuję się rysunkiem.
Wstała z łóżka i poprawiając szlafrok wyszła na balkon. Wiatr nagle ucichł, na prerii panowała niemal całkowita cisza. W długim szałasie, w którym sypiał Isinglass z kowbojami, nie paliło się światło.
‒ Myślę, że on wie, iż my kopulujemy ‒ powiedziała Cecily. ‒ To bystry stary brutal.
W gruncie rzeczy nie miałem pojęcia, co Isinglass wie i co myśli. Wchodził ciężkim krokiem co dzień o zmierzchu, zjadał befsztyk i ogromną misę chili ze sproszkowanym szkłem, spłukiwał to wszystko kwaterką whisky, słuchał moich barwnych opowieści i, nic nie mówiąc, udawał się równie ciężkim krokiem do łóżka. A jeżeli coś mówił, to tylko po to, by krótko skrytykować głupotę mego bohatera.
Następnego dnia o świcie wyjeżdżał z kowbojami o tej samej porze, gdy Cecily ze swymi chartami i sztalugami opuszczała Wzgórze Wichrów.
Raz czy dwa, w dniach kiedy miałem zapas kilku rozdziałów, Cecily zaproponowała, bym towarzyszył jej w botanicznych wyprawach, ale moja całkowita nieznajomość botaniki w połączeniu z niewielkim zainteresowaniem chwastami i trawami, które uznawała za niesłychanie ciekawe, wkrótce zaczęła ją irytować.
‒ Miałam nadzieję, że nie będziesz taki do niczego... ‒ powiedziała oschle, gdy następnego dnia wracaliśmy do domu.
I nadal była oschła, gdy w nocy przyszła do mnie do łóżka. Świadom tego, że popadłem w niełaskę, byłem na początku trochę nerwowy i niepewny. I chociaż w końcu sprawa została przynajmniej do pewnego stopnia uratowana, lady Snow była najwyraźniej znudzona.
‒ Ja to nazywam ubogim kopulowaniem ‒ powiedziała. ‒ Jesteś nie tylko słaby, ale i zbyt szybki.
‒ Ostrzegałem cię, że jestem starym, zmęczonym facetem ‒ przypomniałem jej.
Zwykle dosyć szybko opuszczała łóżko, ale tym razem ‒ mimo swego lekceważenia i dość kwaśnej miny ‒ pozostała w nim dłużej; jej piękne rozpuszczone włosy leżały na poduszkach.
‒ Wiesz, że stary brutal chce mnie zapłodnić ‒ powiedziała. ‒ I rzeczywiście dwa razy to zrobił.
‒ Isinglass? ‒ spytałem zdumiony.
‒ Ale nie na darmo jestem botanikiem ‒ mówiła. ‒ Przysięgłam, że nie urodzę mu dziecka. Gdy tu przyjechaliśmy, spotkałam starą kobietę z plemienia Komanczów. Pokazała mi ona pewną bardzo pożyteczną roślinę. Choruje się po niej wprawdzie, ale, za to natychmiast można pozbyć się płodu. Wielką namiętnością mego ojca była genetyka ‒ mówiła dalej. ‒ To właśnie ona przede wszystkim sprowadziła go do Teksasu. On i stary brutal myśleli, że uda im się skrzyżować bizony z krowami; stary Willie właściwie nadal to robi. Sądzili, że będą mogli wyhodować najodpowiedniejsze dla tego kraju zwierzę. Mój ojciec był pod pewnymi względami dobrym biologiem, ale nie zgłębił wystarczająco genetyki; w tej dziedzinie był raczej amatorem. Ja w swych studiach nad mięczakami posunęłam się dalej.
‒ A więc nie wyszło z bizonami? ‒ zapytałem.
‒ Możesz sam się przekonać ‒ odpowiedziała. ‒ Mamy tu takie małe muzeum nieudanych prób. Zaprowadzę cię tam któregoś dnia, jeżeli cię to interesuje. Jedynymi eksponatami, których w nim nie ma, a które być powinny, są moi przyrodni bracia ‒ rezultaty eksperymentów starego brutala z moją matką.
Roześmiała się wesoło.
‒ Stary brutal jest gorszym genetykiem, niż był mój ojciec ‒ mówiła. ‒ Przypuszczał, że moja matka obdarzy go wspaniałym potomkiem, ale nie wziął pod uwagę tego, że miała ona w sobie bardzo dużo słabej, zmęczonej krwi hiszpańskiej. Gdyby moi bracia urodzili się w Hiszpanii, zostaliby po prostu zamknięci w jakimś ciemnym pomieszczeniu w Escorialu i nikt by ich już nie oglądał oprócz służby.
‒ A gdzież są teraz? ‒ zapytałem.
Niewątpliwie na Wzgórzu Wichrów było wiele ciemnych pomieszczeń.
‒ W chałupach, w oddalonych miejscach ‒ odpowiedziała Cecily. ‒ O ile te nieszczęsne stworzenia o wyłupiastych oczach już nie umarły, co byłoby dla nich błogosławieństwem.
‒ Nie jesteś sentymentalna, prawda, Cecily? ‒ zauważyłem. Z większym uczuciem mówiła o roślinach, którymi się zajmowała, niż o swych rodzicach i braciach.
‒ Rzeczywiście nie jestem ‒ powiedziała. ‒ Czy mam to traktować jako zarzut?
‒ Ach, nie sądzę, by miał być to zarzut ‒ odpowiedziałem. ‒ Po prostu spostrzeżenie.
‒ Jeszcze zanim skończyłam dziesięć lat, wiedziałam o systemie rozrodczym mięczaków prawie tyle co pan Darwin ‒ powiedziała. ‒ Mój ojciec hodował wszystko, od kogutów przeznaczonych do walk na arenie aż do bizonów. Nie widział nic złego w tym, bym została naukowcem, pozwalał mi obserwować i uczyć się. Myślę, że studia pozbawiły mnie sentymentu w sprawach dotyczących kopulowania. Ważniejsza jest dla mnie energia niż uczucie, chociaż staram się jednak okazywać w tych sprawach serdeczność.
‒ Powiedz, Ben, czy nie zauważyłeś, że bywam jednak serdeczna? ‒ zapytała mnie kiedyś, później.
‒ Ależ tak, bardzo serdeczna ‒ odpowiedziałem, ponieważ nawet w chwilach, gdy okazywała pogardę, miała czarujące oczy i była tak piękna, że można było znosić z całym spokojem jej najbardziej piekące słowa.
‒ Jesteś irytującym Jankesem ‒ powiedziała. ‒ Czy masz zamiar być szorstki tylko dlatego, że nie jestem skłonna się w tobie zakochać?
‒ Chciałbym po prostu, żebyś została na całą noc, Cecily ‒ mówiłem. ‒ Nigdy tego nie robisz. Nie bądź taka nieczuła. Wiem, że byłem przedtem trochę zdenerwowany, ale myślę, że krótka drzemka wszystko naprawi.
Natychmiast zerwała się z łóżka i wzięła szczotkę do włosów ze stolika, na którym ją zawsze kładła.
‒ Na pewno nie zostanę na noc ‒ powiedziała. ‒ Jesteś skończonym kretynem, jeżeli sądzisz, że moje serce jest organem, który cię zaprasza, byś kierował pod jego adresem swe zaloty.
Wiem, że to głupota, ale podobał mi się jej sposób wyrażania myśli; żadna ze znanych mi kobiet nie umiała wyrażać się tak dosadnie, nawet moja dosadna żona.
Cecily skierowała się ku drzwiom, po czym odwróciła się i obdarzyła mnie jednym z tych zagadkowych uśmiechów, których wspomnienie nawiedza mnie do dziś.
‒ Obejrzyj nasze akwarium, Ben ‒ powiedziała. ‒ Zastanów się nad mięczakami. Zobacz, czy potrafisz dostrzec różnicę pomiędzy samcem a samicą. Zapewniam cię, że będziesz się musiał przyjrzeć dokładniej, niż patrzyłeś dotąd na mnie.
‒ Przychodzisz i odchodzisz w ciemności ‒ zauważyłem.
‒ Mój pokój jest obok ‒ powiedziała. ‒ Nie przypominam sobie, byś podjął choćby najmniejszą próbę zajęcia się mną w ciągu dnia.
‒ Jesteś tak zaabsorbowana swymi studiami ‒ powiedziałem, czując, że znów wypadło to głupkowato. ‒ Ale może obejrzę akwarium. Co będzie, jeśli to zrobię?
Cecily znów się uśmiechnęła.
‒ Och, któregoś wieczoru zorganizujemy małe seminarium ‒ powiedziała. ‒ Może będziesz musiał poddać się niewielkiemu egzaminowi, by można było sprawdzić, czy potrafisz wykazać się taką zdolnością obserwacji, jaką winien posiadać wybitny autor.
‒ Kpisz sobie ze mnie.
‒ Trochę ‒ przyznała. ‒ Wiesz, Ben, to nie twoje pióro trzyma cię przy życiu. Ani te wszystkie stronice, które codziennie zapełniasz. To ja cię utrzymuję przy życiu. Stary brutal natychmiast skazałby cię na śmierć, gdybym się poskarżyła, a odczuwam wielką pokusę, by to uczynić.
‒ Gdzie jest akwarium? ‒ zapytałem, rozbawiony jej groźbą, która była dla mnie czymś zupełnie nowym.
‒ Tak już lepiej. Pójdziemy tam jutro ‒ powiedziała. ‒ To będzie taki nasz mały wypad.
Uśmiechnęła się znów i wyszła z pokoju.
8.
Spałem zaledwie godzinę, gdy usłyszałem wycie, dochodzące z pokoju Cecily. Gdy się obudziłem, było to tylko wściekłe mruczenie, ale zanim postawiłem nogi na podłodze, przerodziło się w mrożący krew w żyłach ryk.
Zerwałem się i pobiegłem do drzwi, żałując, że nie mam ze sobą broni. Ryk był tak straszliwy, że przywodził na myśl jedynie skalpowanie lub dzikie tortury. Może jakiś samotny Komańcz przedostał się do domu i skalpuje Cecily, mszcząc się za wojnę, jaką Isinglass wydał jego ludowi.
Pobiegłem do drzwi, bojąc się, że będą zamknięte na klucz. Tak jednak nie było. Zanim odzyskałem równowagę, omal nie upadłem na łóżko Cecily, która wsparta na poduszkach czytała spokojnie dużą księgę, zatytułowaną Geografia roślin. Wycie dochodziło z jednej z jej szaf.
‒ Cóż, Ben ‒ powiedziała rozbawiona, zaznaczając w książce miejsce, w którym przerwała lekturę. ‒ Może oceniłam cię niesprawiedliwie. Wyznaję, iż nie spodziewałem się, że wykażesz się tak daleko posuniętą inicjatywą.
‒ Ale kto tak ryczy? ‒ spytałem całkowicie zbity z tropu. Wciąż miałem przed oczami obraz Komańcza z okrwawionym nożem wzniesionym nad bogatymi splotami włosów Cecily. Tymczasem ona z całym spokojem kontynuowała swe studia.
‒ Ach, to tylko Van Leeuwenhoek, mój mały góralek* ‒ odpowiedziała. ‒ Wrzeszczy dosyć głośno, prawda? Oznacza to, że czarnuch jest w pobliżu. Van Leeuwenhoek nienawidzi czarnucha.
* Góralki (Hyracoidea), gryzonie przypominające wyglądem dzikie króliki, żyjące gromadnie m, in. w środkowej i południowej Afryce, najbliżej spokrewnione ze słoniami ‒ przyp. tłum.
Wyszła z łóżka, podeszła do szafy i wyjęła z niej małe, dziwnie wyglądające, pokryte futrem zwierzątko, niewiele większe od królika. Przestało ryczeć, ale dalej ze złością mruczało.
‒ Van Leeuwenhoek pochodzi z Kongo ‒ wyjaśniła. ‒ Jest góralkiem nadrzewnym, polującym w nocy, ale nie to jest w nim niezwykłe. Zwróć uwagę na jego nogi.
Podniosła trzęsące się zwierzątko tak, bym mógł dokładnie obejrzeć jego nogi. Rzeczywiście były one dosyć dziwne, choć nie zrobiło to na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Wiele zwierząt ma z pewnością dziwne nogi.
‒ Co sądzisz o tych nogach, Ben? ‒ spytała Cecily. ‒ Przyjrzyj się im dokładniej. To początek twego egzaminu.
‒ Cecily ‒ powiedziałem ‒ myślałem, że cię ktoś skalpuje. Nie interesują mnie nogi zwierząt. Moim zdaniem dziwniejsze jest raczej to, iż zwierzątko potrafi wrzeszczeć jak skalpowana kobieta.
‒ Pan Balzak zainteresowałby się jednak jego nogami ‒ powiedziała Cecily z pewną irytacją. ‒ To dlatego jesteś tylko autorem groszowych powieści, Ben. Nie potrafisz niczemu dokładniej się przyjrzeć.
‒ O ile pamiętam, mówiłaś, że okazuję niezwykłe zrozumienie dla serca kobiecego ‒ powiedziałem, czując się nieco dotknięty.
‒ Och, to tylko po to, by podrażnić starego brutala ‒ oświadczyła. Następnie podsunęła mi jedną z nóg zwierzątka prawie pod same oczy. ‒ Jego nogi przypominają mi nogi słonia ‒ mówiła. ‒ W wielkim holu stoi noga słonia; przyjrzyj się jej, gdy będziesz tamtędy przechodził. W istocie rzeczy najbliższym krewnym Van Leeuwenhoeka jest słoń. Czyż nie jest to zachwycające?
Weszła z powrotem do łóżka, przytulając do łona małe, pokryte futrem zwierzątko, jakby to było dziecko. Ukryło ono swój dziwny drobny pyszczek w jej włosach.
‒ Czy nie mógłbym zostać z tobą na noc, Cecily? ‒ zapytałem. ‒ Jestem trochę roztrzęsiony. Wydawało mi się, że cię ktoś skalpuje.
‒ Ach, nie wiem, Ben. Gdybyś został na noc, mój góralek byłby strasznie zazdrosny. Rozumiesz, jest pomiędzy nami coś w rodzaju tendresse, a ty mógłbyś to zniszczyć.
‒ Ale przecież to tylko zwierzę! ‒ powiedziałem z pewnym zniecierpliwieniem.
‒ Tak, zwierzę. A czym jesteś ty, jeżeli nie zwierzęciem? Pan Darwin powiedział, że jedynym zwierzęciem, które większość ludzi zauważa, jest to, które oglądają w lustrze, i jest to po prostu prawda.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, góralek wydał z siebie jeden ze swych straszliwych wrzasków. Skakał wokół łóżka wrzeszcząc, a następnie objął szyję Cecily, jak gdyby był jej dzieckiem.
‒ Czarnuch jest gdzieś blisko ‒ powiedziała. ‒ Van Leeuwenhoek zawsze krzyczy, gdy czarnuch jest w pobliżu.
Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu dalej się spierać, i skierowałem się do wyjścia. Gdy byłem przy drzwiach, Cecily odrzuciła kołdrę i klepnęła ręką w prześcieradło.
‒ Nie lubię czarnucha ‒ powiedziała. ‒ Myślę, że powinnam być serdeczna, może to być bowiem twoja ostatnia noc. Sądzę, że stary brutal każe mu cię zabić rano.
Góralek wbiegł z powrotem do swej szafy, a ja, zmęczony, wszedłem do jej łóżka.
9.
‒ O, to jest ten samotny kowboj ‒ powiedziała Cecily Snow następnego ranka.
Spałem mocno, mimo że Cecily przepowiedziała, iż będzie to dzień mojej śmierci. Wciąż jeszcze byłem odurzony snem, gdy wyszedłem chwiejnym krokiem na balkon, aby zobaczyć, o co chodzi. Przed szałasem stali, rozmawiając z Isinglassem, Joe Ślicznotka i Mesty-Woolah.
‒ To Joe Ślicznotka ‒ powiedziałem. ‒ Nie wiedziałem, że go znasz.
Lady Snow spojrzała na mnie z pewną wyniosłością.
‒ Pracował tu kiedyś ‒ wyjaśniła. ‒ Nie sądzę, bym chciała go znać, ale kiedyś chciałam z nim kopulować. Odmówił mi, tłumacząc, że jest żonaty, jak gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie.
‒ Cóż, dla niektórych ludzi ma to jednak znaczenie ‒ zauważyłem.
‒ Tylko dla was, nudnych Amerykanów ‒ powiedziała. ‒ Czy ten człowiek jest twoim przyjacielem?
‒ Tak, Joe jest moim przyjacielem.
‒ Myślę, że stary brutal planuje wspólną egzekucję dla was obu ‒ powiedziała Cecily, zupełnie tak jakby informowała mnie o tym, że Isinglass chce kupić nam bilety pierwszej klasy na pociąg.
Następnie, pogodna niby królowa, poszła się wykąpać, pozostawiając mnie, bym mógł jak najlepiej ocenić sytuację. Wyglądało na to, że Joe i stary człowiek prowadzą uprzejmą konwersację; najwyraźniej Cecily przesadzała z tym zagrożeniem, mając na względzie własne cele.
Ubrałem się i spiesznie wyszedłem na dwór.
Trzej mężczyźni szli powoli ku budynkowi, w którym stołowali się kowboje. Gdy wyszedłem, zatrzymali się przed tak zwanym kurnikiem; było to pomieszczenie, w którym niegdyś lord Snow hodował koguty przeznaczone do walk na arenie. Cecily twierdziła, że miał kiedyś doborowe stado, ale skunksy i inne drapieżniki przetrzebiły je, aż pozostał tylko jeden stary, wściekły kogut, który rzucał się na siatkę, gdy ktoś się do niej zanadto zbliżył.
Mesty-Woolah na mój widok zatrzymał się, ale Isinglass i Joe Ślicznotka szli dalej, rozmawiając. Ze sposobu, w jaki prowadzili rozmowę, można by przypuszczać, iż mówią o pogodzie, cenach żywca, wypalaniu znaków, cieleniu się, spędzie bydła czy na jakiś inny temat dotyczący życia na wsi ‒ i o ile wiem, właśnie tak było.
Joe Ślicznotka uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył. Pomyślałem, że wygląda na zmęczonego i że musiał odbyć długą podróż, choć wtedy nie domyślałem się nawet, jak była ciężka i długa.
Miałem właśnie zamiar serdecznie się z nim przywitać ‒ ogromnie lubiłem Joe i koniecznie chciałem wiedzieć, co się z nim działo przez te trzy tygodnie ‒ kiedy stało się coś, czego do dziś nie mogę ani zapomnieć, ani dokładnie sobie odtworzyć. Dokonało się to w ciągu sekundy, tak szybko, że zastanawiam się, czy wydarzenie to
potrafiłoby uchwycić nawet genialne oko Dickensa czy Darwina. Gdy dziś staram się to przypomnieć, widzę tylko pogmatwane elementy.
Mesty-Woolah poruszył się, być może dokonał obrotu. Przypominam sobie ułamkowy błysk, choć nie widziałem miecza. Przywołując na pamięć trzech mężczyzn, przechadzających się owego ranka, absolutnie nie mogę sobie przypomnieć, by Mesty-Woolah miał ze sobą miecz, przynajmniej aż do chwili, gdy się nim posłużył.
To była najkrótsza chwila, nagłe świśnięcie: Joe Ślicznotka wciąż się do mnie uśmiechał, ale coś niedobrego stało się z jego głową. Zdawało się, że jego uśmiech nagle pojawił się nad prawym ramieniem. Później ciało lekko się pochyliło, zakołysało i runęło w kierunku kurnika. Na ścianę bluznęła fontanna krwi. Zapamiętałem ją wyraźnie, a także i to, że głowa Joe zaczęła się toczyć w kierunku Isinglassa, który zatrzymał ją nogą.
Stary człowiek spojrzał na mnie zakłopotany.
‒ Głowa zsunęła się na prawo ‒ powiedział. ‒ Można by się spodziewać, że jeżeli ktoś tnie tak czysto jak Mesty, powinna pozostać na szyi aż do chwili, gdy ciało upadnie. Ale tak się nie stało, zsunęła się na prawo.
Dźwięk jego słów stawał się coraz słabszy, jak gdyby Isinglass wstępował do nieba. Zdawało mi się, że pochłonęła mnie sadzawka ciepłego, czarnego atramentu. Pogrążałem się w niej spokojnie, słuchając dźwięków przypominających głosy ogromnych żab, po czym zapadłem w głęboki sen.
10.
‒ Szaleństwem byłoby tolerować nawet tak zdolnego faceta, jeżeli jest on po złej stronie ‒ oświadczył Isinglass tego wieczoru przy obiedzie.
Wciąż czułem się dosyć marnie. Kowboje przywrócili mi przytomność zlewając mnie wodą z koryta końskiego; ocknąłem się na czas, by usłyszeć, jak Cecily Snow, siedząc na swym pełnokrwistym gniadoszu, robi wymówki Isinglassowi, że dopuścił do tego, iż Afrykanin poplamił kurnik jej ojca krwią Joe Ślicznotki.
‒ Trzeba go pomalować, im szybciej, tym lepiej ‒ powiedziała odjeżdżając.
Dzień jakoś minął. Nie zemdlałem ponownie, ale byłem wciąż tak słaby, że ledwie mogłem utrzymać łyżkę z zupą. Cecily, widząc mój stan, wspaniałomyślnie poświęciła kolejnego żółwia, ale moja uwaga nie była skierowana na zupę.
‒ Joe Ślicznotka nie był pańskim wrogiem ‒ zwróciłem się do starego człowieka. ‒ Zawsze wyrażał się o panu z szacunkiem.
‒ Cóż, jego błąd polegał na tym, że ocalił tego zuchwałego małego Billa ‒ powiedział Isinglass. ‒ Gdyby pozwolił mi schwytać chłopca, mógłby się nadal cieszyć swoją głową..
Sądzę jednak, że wydarzenia tego dnia napawały go smutkiem; jego miska chili pozostała nie tknięta, tak samo jak moja zupa żółwiowa.
‒ Zrobiłbym go swym zarządcą ‒ mówił Stara Whisky. ‒ Kiedyś proponowałem mu pracę. To nie moja wina, że zdecydował się ratować mordercę. W gruncie rzeczy ja na tym straciłem. Takiego kowboja jak on spotyka się tylko raz w życiu.
‒ Czy nie moglibyśmy zmienić tematu? ‒ zapytała Cecily. ‒ Uważam, że powściągliwość tego człowieka graniczyła wręcz z nieuprzejmością.
Ale ani Isinglass, ani ja nie chcieliśmy zmieniać tematu. Pragnęliśmy rozmawiać właśnie o Joe Ślicznotce i rozmawialiśmy o nim długo, nie tylko o jego śmierci, ale i o wielkiej eskapadzie, która zakończyła się tak tragicznie. Kowboj i Afrykanin pędzili bowiem jeden za drugim przez pół Zachodu: od rzeki Pecos, poprzez kraj Jicarilla, wokół wielkiego wzgórza Shiprock, na północ od kanionu Navaho; dniami kryjąc się, nocami pędząc, aż do chwili gdy koń kowboja okulał, a wielbłąd został zastrzelony ostatnią kulą Joe. Gdzieś na krawędzi Mogollón pościg ostatecznie się zakończył. Później obaj mężczyźni wracali na konikach pony z Navaho ‒ Mesty-Woolah dotykał nogami
ziemi ‒ zbyt zmęczeni, by walczyć czy nawet mówić.
Nie mieliśmy wówczas z Isinglassem pojęcia, jak daleko obaj jeźdźcy zajechali; wiedzieliśmy jednak, że musiało to być bardzo daleko i że wkrótce z prerii i urwisk skalnych wyłoni się o tym pieśń, której obaj będziemy słuchać aż do końca życia.
‒ Jego nieszczęściem było to, że pociągnął za sobą Mesty'ego ‒ powiedział Isinglass. ‒ Mesty był bowiem jedynym człowiekiem na Zachodzie, który mógł się z nim równać.
‒ Czy to oznacza, że ty nie potrafiłbyś go złapać, Willie? ‒ spytała Cecily swym cierpkim tonem. ‒ Jestem wstrząśnięta ‒ mówiła dalej. ‒ Wszyscy tu oswoiliśmy się z myślą, że potrafisz zrobić wszystko, co tylko zaplanujesz. Czy rzeczywiście nie potrafiłbyś schwytać tego bezczelnego kowboja?
‒ Nie ‒ oświadczył po prostu Isinglass. ‒ Nie mógłbym go wyśledzić, nie mam już tego wzroku co dawniej. Prócz tego nie mam konia, który mógłby dorównać jego gniadoszowi. A teraz nie mam także wielbłąda, który by mu dorównał.
‒ Nie będzie mi go brakowało ‒ zauważyła Cecily. ‒ Obrzydła bestia.
‒ Nie wiem dlaczego, ale ta gonitwa wykończyła Mesty'ego ‒ mówił Isinglass. ‒ Sprawia po prostu wrażenie wykończonego. Cały dzień nic innego nie robi, tylko siedzi na ganku i śpiewa te dzikie pieśni murzyńskie, których nie słyszałem w jego ustach od piętnastu lat. Usunął się w cień ‒ dodał ponuro. ‒ A Mesty był człowiekiem, który nigdy nie szukał cienia.
‒ Myślisz więc, że czarnuch po prostu umrze? ‒ zapytała chłodno Cecily.
‒ Może umrzeć ‒ odpowiedział Isinglass.
‒ Wspaniała perspektywa ‒ powiedziała Cecily. ‒ Jeżeli umrze, zasadzę różę na grobie tego kowboja.
Obaj z Isinglassem spojrzeliśmy na nią z niesmakiem, ale spokojnie jadła dalej.
Wydarzyła się rzecz wielka, a zarazem tragiczna. Tragedia dokonała się na rozkaz Isinglassa, a jednak pogrążyła go w smutku tak samo jak mnie, a może nawet bardziej. Wydaje mi się, że czuł, iż
owego dnia doszedł do pewnego punktu zwrotnego, ale że zwrot, którego dokonał, nie był zwrotem ku górze. Zjadł tylko dwa kawałki befsztyka i nie tknął chili.
‒ Nie wiem, kogo wynajmę, żeby zabił małego Billa, jeżeli Mesty odwali kitę ‒ powiedział. ‒ Chyba Tully'ego Roebucka.
‒ Ale Tully jest przyjacielem Billy'ego ‒ przypomniałem mu.
‒ Cóż, myślę, że ten człowiek potrzebuje pieniędzy ‒ powiedział. ‒ Niewidome dziecko naraża go na ogromne koszty.
‒ Chyba zwolnię tego kocmołucha ‒ powiedziała Cecily. ‒ Ta baranina jest znów zanadto przysmażona.
11.
Trudno było spać na Wzgórzu Wichrów po nastaniu świtu. Zdawało się, że zawsze dzieje się coś niezwykłego, a cokolwiek by to było, następowało wcześnie.
Następnego ranka obudził mnie dźwięk, którego nie słyszałem od czasów, gdy byliśmy razem z Dorą w Kairze i zwiedzaliśmy dolinę Nilu: dźwięk modlitwy mahometańskiej.
W tym przypadku był to Mesty-Woolah, który sypiał w pokoju w jednej z licznych wież zamkowych. Wyszedł na malutki balonik i modlił się głośno, pochylony głęboko w kierunku Mekki.
Mógłby występować jako bas w operze ‒ jego głęboki głos niósł się daleko ponad prerią. Kowboje, z których większość siedziała już na koniach, stali nasłuchując. Isinglass majstrował coś przy podkowie tylnej nogi swego starego karego konia; nie patrzył do góry.
Cecily Snow weszła do mego pokoju, ubrana w strój do jazdy konnej.
‒ Co za hałaśliwy czarnuch! ‒ powiedziała. ‒ Ponieważ już wstałeś, pomyślałam, że mógłbyś pojechać ze mną i zwiedzić muzeum niepowodzeń. Powinieneś się dziś trochę podbudować, Ben.
‒ Czuję się, jak gdybym sam był eksponatem z tego muzeum ‒ zauważyłem.
‒ Nie życzę sobie żadnych czarnych myśli! Jedźmy!
Kierując się na północ, przejeżdżaliśmy obok wąskiego grobu, w którym złożono ciało Joe. Był to najświeższy spośród kilkunastu grobów kowbojów Starej Whisky, którzy stali się ofiarami zwykłych niebezpieczeństw związanych z życiem na rancho: ukąszenie węża, postrzelenie, nieokiełznany koń, powódź, uderzenie pioruna, paniczna ucieczka.
Poprzedniego dnia starałem się pomagać trochę przy pochówku; czułem się jednak ogłuszony i otępiały. Ale teraz, gdy zobaczyłem ten ubogi grób, nagle zalałem się łzami. Moje wodze stały się tak śliskie, jakbyśmy jechali podczas ulewy.
Cecily, siedząc na swym damskim siodle, otoczona psami, uznała objawy mego wielkiego smutku za dość irytujące.
‒ Ten człowiek był dla mnie niezwykle dobry ‒ powiedziałem, opanowawszy się.
‒ Na pewno ‒ zauważyła Cecily. ‒ Może będziesz żył, by unieśmiertelnić go w jednej z twych popularnych powieści.
Jechaliśmy kilka mil na północ przez równinę, aż w końcu znaleźliśmy się przed ogromną stajnią wybudowaną w trawiastym wąwozie. Część wąwozu była ogrodzona. Wewnątrz znajdowały się najbardziej odrażające zwierzęta, jakie kiedykolwiek widziałem: niewiele przypominały krowy, a jeszcze mniej bizony. Ich maść była nieokreślonej barwy, miały wrzecionowate nogi, obrzmiałe podbrzusza i głowy wielkości głowy cielęcia. Niemal wszystkie były niesamowicie szpotawe i chodziły tak, jakby w każdej chwili miały się przewrócić.
‒ Oto nasza krzyżówka bydła domowego z bizonem ‒ powiedziała Cecily. ‒ Cieszę się tylko, że pan Darwin nie może ich oglądać. Obawiam się, że w drabinie ewolucji reprezentują one raczej niższy szczebel.
W przestronnej stajni, wspaniale oświetlonej przez liczne, pomysłowo umieszczone w dachu świetliki, przechowywane były w ogromnych szklanych naczyniach z formaliną inne okazy niższych szczebli drabiny ewolucji: embriony tak bardzo zdeformowane, żew pewnych przypadkach nie sposób było określić, jakie gatunki skrzyżowano.
W jednym końcu stajni, na podwyższeniu, znajdowało się czternaście wypchanych kucyków; wszystkie miały na sobie małe siodła i mosiężne tabliczki z imionami. Wszystkie też były kare.
‒ To kuce rasy Cavendish ‒ poinformowała mnie Cecily. ‒ Moja matka czuła się z nimi uczuciowo związana, przypominały jej bowiem dzieciństwo, i nalegała, by je tu sprowadzić.
Nie licząc embrionów i kilku skrzyń z różnymi czaszkami, stajnia była raczej miłym miejscem, a akwarium rozmiaru małej chatki było wręcz imponujące. Była tu ośmiornica, wiele ogromnych ryb o wyłupiastych oczach, mnóstwo różnych gatunków żółwi i setki ulubionych mięczaków Cecily.
‒ Oczywiście sprowadzanie aż tu morskiej wody wiąże się z ogromnymi wydatkami, ale wydaje mi się, że zwariowałabym bez moich mięczaków ‒ powiedziała Cecily.
Za stajnią w niewielkim budynku zbudowanym z kamienia znajdowało się znakomicie wyposażone laboratorium. Cecily, ubrana w biały kitel, wypatrzyła na skale w akwarium jedną parę skorupiaków i wygłosiła obszerny wykład na temat ich układu rozrodczego. Większość z tego, co mówiła, w ogóle do mnie nie docierała. Dostrzegałem jedynie kłębiącą się masę, ale byłem zadowolony, że pasja naukowa sprawiła, iż Cecily wyraźnie stała się mniej chłodna.
Gdybym był w innym nastroju, być może okazałbym żywsze zainteresowanie muzeum niepowodzeń, ale moja myśl stale wracała do Joe Ślicznotki. O tyle rzeczy chciałem go zapytać, a teraz już nie mogłem. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak potulnie powrócił na spotkanie śmierci ‒ chyba że jego zmęczenie było tak wielkie, że stało się czymś w rodzaju śmierci.
‒ Och, wracajmy już; jesteś dziś bardzo nudny, Ben ‒ powiedziała Cecily. ‒ Jedno można powiedzieć o starym Williem, że bardzo rzadko bywa nudny. On potrafi przypatrywać się jakiemuś zwierzęciu, interesują go tak samo jak mnie.
Wracając na Wzgórze Wichrów, jechaliśmy wzdłuż łożyska małego strumienia, gdy nagle Cecily zatrzymała konia. Dostrzegła coś w błotnistym dnie.
‒ Skamieliny ‒ powiedziała. ‒ Dlatego zawsze jeżdżę wzdłuż strumieni, jeżeli są jakieś w okolicy. Gdy skończę z roślinnością, zamierzam dokładniej niż dotąd zająć się skamielinami.
Zsiadła z konia i z torby przy siodle wyjęła małą motyczkę. W chwilę później kopała przy brzegu, szczęśliwa, jak gdyby znalazła złoto. Moja oferta pomocy została oschle odrzucona.
‒ Tacy amatorzy jak ty zniszczyli już zbyt wiele pokładów ze skamielinami.
Czułem się dosyć zmęczony. Pomyślałem, że w tym czasie mógłbym się trochę zdrzemnąć, położyłem się więc na rozgrzanej trawie i, zsunąwszy kapelusz na oczy, prawie natychmiast zasnąłem.
Nie wiem, jak długo spałem ‒ może z godzinę, a może ze dwie ‒ gdy zbudziły mnie jakieś zagadkowe tony. Wydawało mi się, że ktoś gra na harmonijce. Później muzyka się urwała i usłyszałem wesoły śmiech Cecily. Otworzyłem oczy i natychmiast uświadomiłem sobie, że moje poczucie rzeczywistości musiało się zmącić, wydawało mi się bowiem, że widzę Rosy, moją dawno utraconą mulicę, skubiącą trawę obok pełnokrwistego gniadosza Cecily.
Przekonany, iż jest to niemożliwe, chciałem z powrotem zasnąć, ale wówczas znów usłyszałem harmonijkę. Kilkakrotnie otworzyłem oczy i spojrzałem na konia i na muła. To jednak była Rosy i miała na sobie moje siodło.
Zerwałem się na równe nogi i spojrzałem w kierunku strumienia. Widok, który zobaczyłem, wprawił mnie w zdumienie. Znana mi dziesięciostrzałowa strzelba oparta była o brzeg, a lady Snow, wyglądająca rzeczywiście bardzo atrakcyjnie i ponętnie, grała na harmonijce, od czasu do czasu przerywając grę śmiechem i rzucając zuchwałe spojrzenia na chłopca banitę, Billy'ego Bone.
12.
‒ Serwus, Sippy ‒ powiedział Billy. ‒ Czy już się wyspałeś?
Był brudny i obdarty jak zawsze, a w jego głosie wyczuwało się chłód. Z pewnością wolałby, żebym spał przez tydzień, podczas gdy Cecily Snow udzielałaby mu lekcji gry na harmonijce.
Ten jego chłód dotknął mnie nieco, byłem bowiem tak samo zadowolony zobaczywszy go, jak wówczas, gdy zobaczyłem Joe. Wkrótce jednak przekonałem się, że szaleństwem byłoby go za to winić. Omotała go bowiem całkowicie najelegantsza uwodzicielka na Zachodzie i już był zakochany. Pojawienie się starego piernika z Filadelfii mogło go tylko oderwać od źródła rozkoszy.
‒ Billy, jakie to cudowne, że ciebie widzę ‒ powiedziałem, ale Billy patrzył z takim zachwytem na Cecily, że wątpię, czy to w ogóle usłyszał.
‒ Taki piękny dzień... Pomyślałam sobie, że dobrze by było posłuchać trochę muzyki ‒ powiedziała Cecily i zaczęła grać starą smutną balladę Barbara Allen.
Trzeba przyznać, że była to utalentowana kobieta: grała tak przejmująco, że ku wielkiemu memu zakłopotaniu niebawem znów zalałem się łzami. Najpierw pomyślałem o Joe, spoczywającym w płytkim grobie, potem o Prostaczku, o Szczęśliwym Jacku i innych chłopcach, którzy już nie żyli. Następnie wspomnienie moich dziewięciu córek mocno szarpnęło struny mego serca, a potem pomyślałem o Kate Molloy, którą utraciłem tak zupełnie bez powodu, i o wszystkich nie mających końca nadziejach i tęsknotach. Płakałem tak bardzo, że nic nie widziałem, i niewiele brakowało, bym tak bezwstydnie chlipiąc spadł z wysokiego brzegu strumienia.
Billy'ego wprawiło to w zakłopotanie, ale gdy mogłem już coś zobaczyć, zauważyłem, że Cecily po prostu przygląda mi się znad harmonijki swymi zimnymi, szarymi oczyma, zadowolona ‒ tego byłem pewien ‒ że jej gra zrobiła na mnie takie wrażenie.
‒ Nie zwracaj na niego uwagi, to Jankes ‒ powiedział Billy.
Przypuszczam, że bał się, iż moje chlipanie mogłoby skłonić Cecily do odjazdu, co tylko świadczy o tym, jak mało znał kobiety, a zwłaszcza tę.
‒ Ach, Billy, straciliśmy Joe ‒ wymamrotałem w końcu. ‒ To było coś strasznego...
‒ Czy czarnuch rzeczywiście uciął mu głowę? ‒ zapytał Billy.
Skinąłem głową.
‒ Tak mówili w San Jon, ale nie wiedziałem, czy mogę temu wierzyć ‒ powiedział Billy.
‒ Tak, to prawda ‒ powiedziałem. ‒ Stałem wówczas w odległości dwudziestu stóp, ale nie miałem pojęcia, że to się stanie.
‒ Cholera, nigdy się nie dowiem, cóż mu się stało, że do tego dopuścił ‒ powiedział Billy z nutą irytacji w głosie.
‒ Był nie uzbrojony, Billy ‒ powiedziałem.
‒ Ale nie wtedy, gdy skończył się pościg. Indianie mówią co innego.
Oczywiście nie wiedziałem wówczas, że wielu Indian z plemienia Navaho, a nawet niektórzy Apacze, byli świadkami pościgu.
‒ Jechali przez kraj Indian ‒ mówił Billy. ‒ Niektórzy spośród nich podążyli za nimi. Mówią, że pod koniec wysoki czarnuch był tak zmęczony, że nawet nie mógł podnieść swego wielkiego noża. Joe mógł go łatwo zastrzelić, ale zastrzelił wielbłąda, a potem, zamiast zabrać konia Indianom i uciekać, pożyczył od nich dwa konie i wrócił razem z czarnuchem. Dlaczego to zrobił?
Wyglądało na to, że Joe ocalił życie Mesty-Woolahowi, który później go zabił. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, podobnie jak Billy, ale wkrótce wyjaśniło nam to cierpkie spostrzeżenie lady Snow.
‒ Trzeba mieć talent do zabijania ‒ powiedziała. ‒ Ten kowboj go nie miał.
Billy spojrzał na nią jak urzeczony, jak gdyby była wyrocznią niebios, choć uczyniła po prostu brutalne spostrzeżenie.
‒ Racja ‒ powiedział. ‒ Joe po prostu nie potrafił nawet zastrzelić czarnucha, gdy ten był taki bezradny.
‒ Prawda, Billy, że ty umiałbyś lepiej wykorzystać taką sytuację? ‒ zapytała Cecily.
Ogarnęła mnie irytacja, gdy usłyszałem, że mówi do niego po imieniu. Kobiety zawsze potrafią zaskoczyć swym postępowaniem. Billy Bone był chłopakowaty, niski, brudny, brzydki, gwałtowny i do tego był Amerykaninem, pozbawionym wdzięku i wykształcenia. A jednak wysoka, znakomita i piękna córa rodu Cavendish i Montstuart postanowiła uczynić go swym kochankiem ‒ było to dla mnie oczywiste.
Nie sądzę, że Billy usłyszał pytanie za pierwszym razem. Był tak zafascynowany Cecily Snow, że gdyby mógł zapomnieć o oddychaniu, z pewnością by się udusił.
‒ Czy sądzisz, że potrafiłbyś zabić czarnucha, Billy? ‒ spytała ponownie Cecily. Tym razem usłyszał. W jej oczach dostrzegłem błysk żądzy.
‒ Oczywiście, mogę go zabić ‒ odpowiedział Billy. ‒ Podobno każdego ranka o wschodzie słońca się modli. Gdybym o tym widział, już dawno bym go zabił. Rzecz polega na tym, by wyczekać, aż słońce będzie mu świecić prosto w oczy, i zastrzelić go w chwili, gdy się modli.
‒ Wspaniale! ‒ oświadczyła Cecily. ‒ To znakomity plan. Zastrzel go jutro, ach, zrób to!
‒ Jutro! Na pewno to zrobię! ‒ powiedział Billy, choć, jak sądzę, jej gorliwość nieco go zdumiała.
‒ Czy masz dobrą strzelbę? ‒ spytała Cecily.
‒ Ach, nie ‒ odpowiedział Billy. Wyglądało na to, że jest zakłopotany, ponieważ pominął tak podstawową sprawę. ‒ Myślę, że będę musiał po prostu podejść wystarczająco blisko, by zastrzelić go z mojej strzelby ‒ dodał.
‒ Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł ‒ stwierdziła Cecily bez ogródek. ‒ Czarnuch ma wspaniały nos. Mógłby cię po prostu wywęszyć. Pan Isinglass twierdzi, że czarnuch, kierując się powonieniem, potrafi określić, czy broń jest naładowana, czy nie.
‒ Ale Isinglass uważa także, że ten człowiek jest skończony ‒ powiedziałem. ‒ Mówi, że polowanie tak go wyczerpało. Dlaczego nie pozwolić mu po prostu umrzeć? Byłoby to znacznie bezpieczniejsze.
‒ Nonsens, czarnuch może wydobrzeć ‒ powiedziała z naciskiem Cecily. ‒ Nie wolno nam nie doceniać czarnucha. Poza tym trudno byłoby zbliżyć się, by wykończyć go ze strzelby, ze względu na moje charty, które mogłyby podnieść harmider.
‒ Chyba wrócę do San Jon, by kupić winczester ‒ powiedział Billy. ‒ Gdybym teraz wyjechał, mógłbym do rana powrócić, jeżeli ta cholerna mulica Sippy'ego się nie znarowi.
‒ Ach nie, nie chcę słyszeć o tym, byś miał narażać się na takie kłopoty tylko po to, by spełnić moją zachciankę ‒ powiedziała Cecily, wiedząc doskonale, że Billy udałby się nawet piechotą do Chin, by ją zadowolić. ‒ Mam wspaniałą strzelbę ‒ dodała. ‒ Często używałam jej w Afryce na większe antylopy i byłam z niej zadowolona. Jestem pewna, że podziurawi czarnucha jak rzeszoto.
‒ Ale jak ja ją dostanę? ‒ zapytał Billy.
‒ Przywiozę ją tutaj dziś wieczorem ‒ odpowiedziała Cecily. ‒ O ile oczywiście zechcesz czekać.
‒ Pewnie, że będę czekał ‒ powiedział Billy.
‒ Jedźmy, panie Sippy ‒ powiedziała Cecily, podnosząc się. ‒ Zbliża się czas podwieczorku, musimy wracać do domu.
Następnie, jakby po namyśle, podała Billy'emu harmonijkę.
‒ Zatrzymaj ją ‒ powiedziała. ‒ Abyś o mnie pamiętał.
13.
‒ Panie Sippy? ‒ zapytałem, gdy wracaliśmy na Wzgórze Wichrów. Nie chciałem, by sądziła, że jestem nieświadom tych małych subtelności w posługiwaniu się imionami.
W typowy dla siebie uprzejmy i chłodny sposób pominęła milczeniem moje pytanie.
‒ Fakt, że mówimy do siebie po imieniu, był dla mnie pewną pociechą, Cecily ‒ powiedziałem. ‒ Dlaczego znów zwracasz się do mnie per panie Sippy?
‒ Cóż, mam teraz nowego adoratora, chyba to zauważyłeś ‒ powiedziała, uśmiechając się. ‒ Musimy być ostrożniejsi z naszymi poufałościami. Nie sądzisz, że jego talent do zabijania mógłby wymknąć się spod kontroli, gdyby zobaczył, że się całujemy i gruchamy?
‒ Nie mam zamiaru ani całować się, ani gruchać! ‒ poinformowałem ją lojalnie.
‒ Mimo to będziesz, gdy tego zażądam, co jednak nie będzie zdarzać się często, jeśli nie zrezygnujesz z tego tonu ‒ powiedziała, po czym puściła się w cwał.
W miarę jak zbliżaliśmy się do zamku, denerwowałem się coraz bardziej. Było oczywiste, że oczekiwano ode mnie, iż stanę się wspólnikiem zamordowania Mesty-Woolaha. Na pewno Mesty-Woolah nie był aniołem: na moich oczach zabił Joe Ślicznotkę, a prawdopodobnie nikt nie zliczyłby, ilu niewinnych ludzi zaszlachtował w ciągu tych lat na rozkaz Isinglassa. Był wojownikiem zawodowcem i wydawało się raczej przesadą z mej strony mieć skrupuły w przypadku takiego człowieka.
Z drugiej strony Joe Ślicznotka najwidoczniej postanowił go oszczędzić, a Joe Ślicznotka miał w sobie tak czuły barometr moralny, jak nikt inny. Z pewnością nie aprobowałby strzelania do człowieka, który się właśnie modli. Ja również tego nie aprobowałem, choć ani Billy, ani Cecily nie zwrócili najmniejszej uwagi na ten aspekt sprawy.
A jednak nie mogłem powiedzieć o tym Isinglassowi czy bezpośrednio ostrzec Mesty-Woolaha, nie narażając Billy'ego, a mimo że ten chłopiec o oczach samotnika sprowadzał w ten sposób sam na siebie śmierć swoim postępowaniem, nie mogłem nie czuć do niego wielkiej sympatii.
Gryzłem się przez całą drogę do domu, zastanawiając się, co mam zrobić. Jak często przypominała mi Cecily, Stara Whisky nie był głupcem: mógłby wszystko wyniuchać i jeżeli o świcie polałaby się krew, to mogłaby to być krew Billy'ego, moja, a nawet Cecily.
Ale myślę, że w takich zgryzotach często zapomina się o szczęściu, a tak wiele od niego zależy.
Ledwo przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że Cecily i Billy wyciągnęli szczęśliwą kartę.
‒ Pan Isinglass życzył sobie, bym powiadomił panią, że wyjechał do Quitaque ‒ wyrecytował Bertram swym starczym głosem, gdy przyszliśmy na podwieczorek.
‒ Ach, to wspaniale! Gdzież jest zatem czarnuch? ‒ spytała natychmiast Cecily.
‒ Pan kazał mu pozostać w domu ‒ odpowiedział Bertram. ‒ Sądził, że potrzebny jest mu odpoczynek. Ja również potrzebuję wypoczynku, ale dla kamerdynera nie jest on przewidziany ‒ dodał.
‒ Och, idź do swego pokoju, Bertramie ‒ powiedziała Cecily. ‒ Jakiż z ciebie ponury człowiek.
14.
‒ Nie rozumiem, dlaczego wy, kobiety, tak lubicie ludzi wyjętych spod prawa ‒ powiedziałem w czasie podwieczorku.
‒ Dlaczego nie jesz swojej bułeczki? ‒ spytała Cecily. Odkąd dowiedziała się o wyjeździe Isinglassa, jej humor wyraźnie się poprawił.
‒ Nie bardzo to przypomina bułeczkę ‒ zauważyłem, chociaż sądzę, że nie była niesmaczna.
‒ Tak jak ty nie bardzo przypominasz pisarza ‒ powiedziała Cecily wesoło. ‒ Nie sądźcie, byście nie byli sądzeni.
‒ Nie odpowiedziałaś na moje pytanie ‒ powtórzyłem. ‒ Dlaczego wy, kobiety, tak lubicie ludzi wyjętych spod prawa?
‒ Nie mogę mówić za całą moją płeć ‒ powiedziała Cecily z pełnymi ustami. Wzięła moją nie tkniętą bułeczkę i posmarowała ją masłem.
‒ Wobec tego dlaczego t y ich lubisz? ‒ nalegałem.
‒ Dlatego, że nie są nudni ‒ odpowiedziała, przerywając na chwilę jedzenie. ‒ Nie są nudni tak jak ty ‒ dodała.
‒ Początkowo nie nudziłem cię, prawda? ‒ zapytałem.
‒ Właściwie to nudziłeś mnie od chwili, gdy na ciebie spojrzałam ‒ mówiła Cecily, dolewając sobie herbaty. ‒ Jesteś najnudniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam, Ben, nie licząc mego kuzyna, Elphinstone'a. Muszę przyznać, że Elphinstone wyprzedza cię o sekundę.
W tym momencie porzuciłem myśl o dalszej rozmowie i tylko siedziałem, przyglądając się, jak je.
15.
Tego wieczoru, zaraz po obiedzie, Cecily wybrała się na przejażdżkę przy księżycu, zabierając swą wspaniałą sportową strzelbę, której używała z tak wspaniałymi efektami polując na antylopy w Kenii.
Siedziałem do później nocy w gabinecie, próbując czytać powieść Wilkie Collinsa pod tytułem Biedna Miss Finch. Moje usiłowania okazały się jednak całkowicie daremne. Być może była to rzeczywiście znakomita powieść; jeżeli jednak tak było, ja nic na ten temat nie mogę powiedzieć, nie udało mi się bowiem zapomnieć o Cecily Snow na czas wystarczająco długi, by wzbudzić w sobie zainteresowania dla Miss Finch, biednej czy też nie.
Gdy nastała północ, a Cecily nie powróciła, poszedłem do łóżka, czując się niemal tak stary jak Bertram. Gdzie była Cecily? I co oni robili? Chociaż doskonale wiedziałem, że byłoby szaleństwem z mej strony niepokoić się w taki czy inny sposób tym, co robi kobieta ‒ przy Cecily nawet Dora wydawała się niemal ludzką istotą ‒ niestety jednak niepokoiłem się. Starałem się nie dopuścić do tego, ale bez rezultatu. Jeśli chodzi o moje uczucia, żadne hamulce już nie działały.
W ciągu tej długiej nocy oscylowałem pomiędzy Scyllą zazdrości a Charybdą winy ‒ winy spowodowanej tym, że nie potrafiłem zebrać odwagi, by pójść do Mesty-Woolaha i powiedzieć mu, aby tym
razem zrezygnował ze swych modlitw. Wielokrotnie powracałem myślą do tego, że jest on straszliwym mordercą. Sam widziałem, jak zabił dwóch ludzi, przy czym jeden z nich był moim przyjacielem ‒ w niczym to jednak nie umniejszało niebezpieczeństwa zderzenia się z Charybdą winy.
Cecily Snow nie powróciła tej nocy. Gdy zaczęło świtać, wstałem z łóżka i zobaczyłem, że zagroda, w której zwykle stał jej gniadosz, jest pusta. Wówczas powróciłem do łóżka ‒ było to jeszcze przed wschodem słońca.
Pomyślałem, że może po prostu oboje uciekli: miłość mogła zatriumfować nad chęcią zabicia.
Wkrótce jednak okazało się, że teoria ta jest fałszywa. Słońce wzeszło. Mesty-Woolah wyszedł na balkon i zaczął śpiewać swą modlitwę. Nagle z sąsiedztwa stajni rozległy się dwa strzały.
To, że były tylko dwa, wydało mi się dziwne: Billy nigdy nie poprzestałby na dwóch, gdyby mógł strzelić pięć czy sześć razy. Ale oczywiście była to angielska broń sportowa, tylko na dwa naboje.
Po pewnym czasie podniosłem się z łóżka i wyszedłem na balkon. Za wschodnim skrzydłem zamku mogłem dostrzec balkon Mesty-Woolaha, na którym ten odmawiał swe modlitwy. Leżał na nim twarzą ku ziemi; najwyraźniej nie żył.
Większość kowbojów wyjechała z Isinglassem, pozostało tylko trzech najmłodszych. Później wszyscy trzej wspięli się na wieżę i potwierdzili, że Mesty-Woolah nie żyje. Ponieważ nie chciało im się znosić ciała, przetoczyli je na ganek i zrzucili na dół. Zaraz potem dwóch spośród nich zaczęło do siebie strzelać, kłócąc się o to, kto ma wykopać grób; oczywiście grób musiał być długi, a nikomu nie chciało się kopać. Mimo iż w trakcie sporu zostały opróżnione dwa magazynki, nikt nie został ranny i wychudzony kowboj imieniem Pedro spędził cały ranek przy łopacie i motyce, kopiąc grób.
Czułem ogarniające mnie przygnębienie. Mahmood przyczłapał niosąc mi śniadanie. Zjadłem trochę owsianki, zostawiwszy resztę. Nie widziałem sensu życia, choć nie miałem także żadnego bezpośredniego czy wyraźnego zamiaru umierać.
O jedenastej chwiejnym krokiem wszedł Bertram, niosąc małą srebrną tackę z takim trudem, jak gdyby to było kowadło. Chociaż srebrna taca była niewielka, wydawała się ciężarem ponad jego siły; muszę jednak uczciwie przyznać, że bilecik, który na niej leżał, napisany był na bardzo ciężkim papierze. Lady Snow nie skąpiła niczego.
Treść była w charakterystyczny dla niej sposób lakoniczna:
„Szanowny Panie Sippy,
Billy i ja zjemy dziś lunch w muzeum o wpół do drugiej; niech Pan do nas dołączy.
Kucharka przygotuje kosz, proszę jej przypomnieć, żeby koniecznie był chrzan! Niech Pan będzie ostrożny, imbryk jest dosyć cenny.
Lady(C.) Snow
P.S. Dobrze by było, żeby Pan zabrał swe rzeczy ‒ wyjeżdża Pan.”
16.
Moje rzeczy ‒ jak określiła to Cecily ‒ stanowiło jedynie ubranie, jakie miałem na sobie, gdy przybyłem na Wzgórze Wichrów; obecnie było ono wyprane i naprawione przez irlandzkie starowinki. W czasie mego tutaj pobytu nosiłem ubrania lorda Snow, które oddałem przed południem Bertramowi. Przypomniałem także kucharce o chrzanie, sprawdziłem, czy imbryk jest należycie zabezpieczony, i zabrawszy kosz z prowiantem wyruszyłem w drogę.
Oczywiście musiałem przejeżdżać obok cmentarzyka, na którym Pedro wciąż jeszcze biedził się z wykopaniem odpowiednio długiego grobu, który by mógł pomieścić Murzyna znad Nilu. Sam Murzyn leżał na rozgrzanej ziemi, martwy i pozbawiony turbana, obok świeżego grobu Joe.
Nigdy właściwie nie mogłem dobrze przyjrzeć się Mesty-Woolahowi ‒ to znaczy w taki sposób, by mego spojrzenia nie zaciemniał lęk ‒ zatrzymałem się więc, by teraz to uczynić. Turbanspadł podczas upadku ciała z ganku, odsłaniając zupełnie siwe włosy. Martwy Mesty-Woolah wyglądał na starego człowieka ‒ może nie aż tak starego jak jego pan, Isinglass, ale na pewno na starszego ode mnie. Może właśnie dlatego Joe go nie zabił, gdy obaj w stanie skrajnego wyczerpania znaleźli się na krawędzi Mogollón. Na tunice Mesty-Woolaha, w pobliżu serca, widoczne były dwie krwawe plamy. Od chwili gdy to zobaczyłem, wiedziałem, że afrykańskiego wojownika zabiła Cecily Snow. Tak precyzyjnie, jak niegdyś zabijała antylopy w Kenii.
Historycy i twórcy legend wciąż spierają się na ten temat, przypisując Billy'emu umiejętność celnego strzelania, której ten nigdy w najmniejszym stopniu nie posiadał. Od rogu stajni, skąd oddano strzały do Mesty-Woolaha, było ponad sto jardów, a Billy Bone nigdy w życiu nie zabił człowieka z odległości większej niż dwadzieścia stóp. Był on strzelcem hałaśliwym, ale niecelnym. Może był nawet krótkowidzem, choć nigdy nie dowiemy się prawdy. Rzadko posługiwał się strzelbą, a broni Cecily w ogóle nie znał. Wątpię, czy trafiłby raz za razem dwukrotnie do wieży, a cóż dopiero mówić o sercu Mesty-Woolaha.
‒ W sam czas, jesteśmy głodni jak wilki! ‒ powiedziała Cecily, gdy przyjechałem z prowiantem. Oboje wypoczywali w cieniu ogromnej stajni. Cecily wyglądała uroczo i była ożywiona, we włosach miała źdźbła trawy. Oczekiwała z taką niecierpliwością na lunch, że zjadła połowę baraniny na zimno, zanim zdążyliśmy z Billym rozłożyć obrus.
‒ Uciekamy, panie Sippy, czy to nie wspaniała wiadomość? ‒ powiedziała, jak gdyby była pokojówką oznajmiającą, że właśnie uciekła z latoroślą rodu Sackville czy Cecil. Była w znakomitym humorze.
Powiedzieć, że Billy był zakochany, to stanowczo za mało: patrzył na nią tak oczarowany i z takim zachwytem, jak tylko dziecko może patrzeć po raz pierwszy na pełnię księżyca.
‒ Wyjeżdżacie dzisiaj? ‒ dopytywałem się. Byłoby to na pewno
rozsądne. Wiadomości szybko rozchodzą się na prerii. Isinglass w Teksasie wkrótce mógłby dowiedzieć się, że Mesty-Woolah nie żyje.
‒ Boże, przecież nie dzisiaj! Nie musimy uciekać jak służący ‒ odpowiedziała Cecily. ‒ Billy ma jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, a ja chciałabym ukończyć swą pracę o kąkolach i ostach; teraz jest właśnie pełnia sezonu. Myślę, że wyruszymy w podróż mniej więcej za miesiąc.
‒ Oby nie trwało to dłużej ‒ powiedział Billy. ‒ Nie mogę się już doczekać.
Nie mówiąc o tak kwitnących pięknościach jak Cecily Snow, każdemu człowiekowi zdarza się wyglądać czasem bardzo blado, niewielu jednak gaśnie tak zupełnie jak Billy, siedzący z Cecily owego popołudnia. Przypominał mi jedną z tych niemal zupełnie przezroczystych ryb, które pokazywała mi w akwarium swego ojca. Zarys zewnętrzny był widoczny, ale ryba ‒ tak jak się zwykle o niej myśli, z wnętrznościami, płetwami i łuskami ‒ jak gdyby nie istniała.
W podobny sposób tamtego dnia nie istniał Billy. Był chłopcem, którego Cecily Snow wybrała, by opromienić go swym kobiecym światłem, ale w tym przypadku światło okazało się tak silne, że chłopiec po prostu zniknął. Mówił niewiele i nie spuszczał z niej oczu, chyba że ona rzuciła na niego bezpośrednio spojrzenie ‒ w takim przypadku szybko przerzucał swój wzrok na jakieś źdźbło trawy.
Apetyt Cecily był tak ogromny, że ledwie udało się nam z Bil lym zjeść parę kawałków baraniny, trochę ciasta i wypić kilka łyków herbaty.
‒ Ja zabieram ze sobą kosz, ty jedziesz z Billym. Ale jeżeli nie będziesz się o niego należycie troszczył, Ben, będę na ciebie bardzo zła! ‒ powiedziała z naciskiem, gdy wkładaliśmy resztki do kosza.
Przyjechałem na starej szkapie, którą dał mi jeden z kowbojów, ale teraz zauważyłem, że jeden z najlepszych koni Isinglassa był osiodłany i przygotowany dla Billy'ego, a jego strzelba przytroczona do siodła. Musieli zabrać konia, gdy kowboje byli na wieży i oglądali ciało Mesty-Woolaha.
Gdy nadszedł czas odjazdu, Cecily, stojąc ode mnie w odległości mniejszej niż pięć stóp, obdarzyła Billy'ego tak namiętnym pocałunkiem, jak gdyby był on samym Byronem. Zbiło mnie to całkowicie z tropu, byłem wręcz zażenowany. Następnie dosiadła swego pełnokrwistego gniadosza. Ja oczywiście miałem powrócić do Rosy, której zachowanie było równie podejrzane jak zawsze.
‒ Spotkamy się tu za miesiąc. Nie zapomnij o mnie, Billy! ‒ powiedziała Cecily na odjezdnym.
‒ Nie zapomnę ciebie, Snow ‒ obiecał Billy.
‒ Snow? ‒ zapytałem, gdy nie mogła już nas słyszeć.
‒ Powiedziała, żebym tak do niej mówił; to jakby pieszczotliwe imię ‒ powiedział Billy.
NIECH ZGINĘ
1.
Ujechaliśmy zaledwie milę, a Billy Bone znów nabrał normalnego wyglądu. Blask bijący od Cecily zgasł i chłopiec, który zdawał się być jedynie cieniem, powrócił do swej trójwymiarowej postaci.
‒ Billy, czy jedziemy do jakiegoś określonego miejsca? ‒ zapytałem. Jechaliśmy w kierunku północno-zachodnim.
‒ Prosto na biegun północny ‒ odpowiedział, wybuchając swym charakterystycznym dziecinnym śmiechem.
‒ Tylko na biegun? ‒ zapytałem starając się dostosować do jego dowcipu.
‒ Mam zamiar zabić szczenięta Isinglassa ‒ powiedział w chwilę później. ‒ Snow powiedziała mi, gdzie są.
‒ Ależ przecież to nie ma nic wspólnego ze śmiercią Joe ‒ powiedziałem, zakładając, niesłusznie, że postanowił zemścić się straszliwie za zamordowanie przyjaciela.
Spojrzał na mnie, jak gdybym kompletnie zwariował.
‒ Kto mówi o Joe? ‒ zapytał.
‒ Ale jeżeli to nie jest zemsta, to po co je zabijać? Słyszałem, że ich życie jest nędzne.
‒ Dlatego też może będą chciały umrzeć ‒ odpowiedział Billy, zwracają ku mnie kamienną twarz.
Umilkłem i przez kilka mil jechaliśmy w całkowitym milczeniu.
Oczywiście Billy zawsze czuł się dotknięty usłyszawszy najmniejszą nawet wzmiankę o tym, że z punktu widzenia czegoś tak niepraktycznego jak moralność można oceniać to, co zrobił lub miał zamiar zrobić ‒ zwłaszcza jeśli chodziło o zabijanie.
W tej sprawie jednak wstrząsnęło mną najbardziej nie to, że zamierzał zabić półangielskie dzieci Isinglassa, lecz świadomość, że wcale nie myśli o swym zmarłym przyjacielu. Zemstę mógłbym zrozumieć ‒ należała do zwyczajów tego kraju, a może całej rasy.
Billy nie uronił jednak ani jednej łzy po Joe Ślicznotce, być może najwierniejszym przyjacielu, jakiego kiedykolwiek miał. Motywy zaplanowanych przez niego morderstw były całkowicie odmienne. Poznałem je owego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy ognisku, spożywając biskwity, wspaniałomyślnie pozostawione nam przez Cecily jako zaopatrzenie na drogę.
Billy miał bardzo zmienne usposobienie. Wydawało się, iż zaczyna się jeden z ataków straszliwego bólu głowy; robił wrażenie opuszczonego i zgnębionego.
‒ Szkoda, że Snow nie mogła jechać ‒ powiedział. ‒ Cały miesiąc to bardzo długo. Przez ten czas może o mnie całkiem zapomnieć.
‒ Wątpię ‒ zauważyłem. ‒ Jeżeli kiedykolwiek istniała kobieta o silnym charakterze, to właśnie ona nią jest.
‒ Boli mnie głowa ‒ wyznał Billy. ‒ Czy masz jeszcze trochę tych piguł na wszystko?
Miałem jeszcze kilka, zwędziłem je z dobrze zaopatrzonej apteczki na Wzgórzu Wichrów.
‒ Czuję się tak, jakby jakaś wielka ręka usiłowała wycisnąć mi mózg przez uszy ‒ powiedział, gdy wręczałem mu pigułki. ‒ Czy myślisz, że to robota szatana?
‒ Nie wierzę w szatana, Billy ‒ odpowiedziałem.
‒ Ale Tulipan wierzy.
‒ To Tulipan jeszcze żyje?
‒ Oczywiście ‒ odpowiedział. ‒ Podobnie jak Des. Nadal są w Greasy Corners.
‒ A co z Katie Garza? ‒ zapytałem.
‒ Piękna jak zawsze ‒ odpowiedział szybko takim tonem, jakby nie chciał więcej na ten temat mówić.
‒ Myślę, że będzie trochę zazdrosna, gdy uciekniesz z Cecily ‒ zauważyłem, nie zwracając uwagi na ów ton. ‒ Gdybym był na twoim miejscu, jechałbym szybko i daleko.
Przez kilka minut Billy nie odpowiadał, a potem powiedział coś bardzo dziwnego ‒ do dziś pamiętam smutne spojrzenie jego młodych oczu, gdy to mówił.
‒ Zdobywam zbyt wielką sławę, Sippy. Czasami chciałbym, żeby po prostu pozwolili mi zginąć.
2.
Trochę później, gdy pigułki zaczęły działać i ból głowy ustąpił, nastrój Billy'ego wyraźnie się poprawił. Wówczas ujawnił mi prawdziwy cel naszej wyprawy.
‒ Snow mówi, że muszę zabić te szczenięta o rybich oczach ‒ powiedział.
‒ Ale dlaczego, Billy? ‒ zapytałem. ‒ To przecież jej przyrodni bracia.
‒ Mówi, że jej nienawidzą, ponieważ jest piękna ‒ odpowiedział. ‒ Mówi, że gdy Stara Whisky umrze, pochwycą ją i zabiją.
‒ Wątpię, czy pochwycą Cecily. Myślę, że ona nie da się pochwycić nikomu, jeżeli nie będzie miała na to ochoty.
‒ Uprzedzała, że będziesz zazdrosny ‒ zauważył bez urazy. ‒ Ale jest spisek. Właśnie dlatego zabiła wysokiego czarnucha. On miał to samo zrobić z nią.
‒ Cecily czyta zbyt wiele taniej literatury sensacyjnej. Tak czy owak Mesty-Woolah nie żyje, a Cecily jest najzupełniej bezpieczna. Któż odważyłby się próbować ją zabić?
‒ Tully czy ktokolwiek inny ‒ odpowiedział. ‒ Jakiś bandyta.
‒ Billy, to nonsens. Nikt nie spiskuje na zgubę lady Snow.
‒ Jeżeli Snow tak mówi, to jest to prawda. I nie nazywaj jej kłamczucha tylko dlatego, że jesteś zazdrosny ‒ powiedział, spojrzawszy na mnie zimno.
‒ Powiedz, Billy, czy zabiłbyś także mnie? ‒ zapytałem. ‒ Czy sądzisz, że masz prawo zabijać każdego, nawet przyjaciela? Wiesz przecież, że jestem twoim przyjacielem.
Znów spojrzał na mnie i w końcu uśmiechnął się z zakłopotaniem.
‒ Myślę, że jesteś przyjacielem ‒ powiedział. ‒ Czasami tylko chciałbym, żebyś nie mówił tak cholernie dużo.
3.
Następnego ranka przekraczaliśmy rzekę North Canadian, która o tej porze roku jest po prostu suchą rozpadliną na równinie, z odrobiną błota pośrodku.
‒ Czy to nie jedna z tych rzek, których miałeś nie przekraczać? ‒ zapytałem w nadziei, że odwiedzie go to od jego misji.
Billy był w szampańskim nastroju. Z pogardą splunął w błoto.
‒ Tak. Teraz muszę jedynie uważać, żeby ten konik mnie nie przygniótł ‒ odpowiedział. ‒ To właśnie Tulipan przepowiedziała.
Był piękny wietrzny poranek, zmącony jedynie zachowaniem Rosy, która nieustannie usiłowała złapać mnie zębami za palce u nóg. W pewnej chwili niemal jej się udało odgryźć kilka, co mnie tak zdenerwowało, że grzmotnąłem ją parę razy torbą przytroczoną do siodła.
‒ Powinieneś ukraść gdzieś konia ‒ zauważył Billy. ‒ Nie musiałbyś się użerać z tą wstrętną mulicą.
‒ Nie sądzę, bym pragnął dostarczyć panu Isinglassowi jeszcze jednego powodu do powieszenia mnie ‒ powiedziałem.
‒ Mam nadzieję, że natkniemy się jeszcze na starego przeżuwacza ‒ powiedział Billy. ‒ To jeszcze jeden, którego, zdaniem Snow, trzeba zabić.
‒ Jestem pewien, że jest ona tego zdania ‒ zauważyłem. ‒ Jeżeli zabijesz Isinglassa i jej przyrodnich braci, stanie się jedną z najbogatszych kobiet na całym świecie. Całe rancho Szklanka Whisky należeć będzie do niej.
Powiedziałem to ot, tak sobie, nie rozwodząc się nad problemem. Oczywiście wiedziałem, dlaczego Cecily chce wyeliminować swych przyrodnich braci. Niezależnie od tego, czy mieli wyłupiaste oczy, czy też nie, byli synami Isinglassa i chcieliby dziedziczyć swą część rancho. A Isinglass miał osiemdziesiąt pięć lat. Gdyby umarł, a wraz z nim jego synowie, Cecily stałaby się spadkobierczynią równą pod względem rangi Vanderbiltom czy Astorom.
Spodziewałem się, że Billy nie będzie unikał podobnych rozważań, a nawet że uzna je za słuszne, i oczywiście tak się stało.
‒ Ona już posiada kilka domów w Anglii ‒ mówił. ‒ Myślę, że ona i teraz jest bardzo bogata. Powiedziała, że zabierze mnie do Indii i kupi mi słonia. Jak myślisz, co by te zasrańce w Tularosa powiedziały, gdybym kiedyś wjechał tam na słoniu?
‒ Myślę, że wielu z nich natychmiast opuściłoby miasto ‒ odpowiedziałem.
Gdy tak jechaliśmy przez prerię, nastrój Billy'ego stale się poprawiał; mój pogarszał. Nie wiedziałem, co robić ‒ nie chciałem uczestniczyć potulnie w misji śmierci. Cecily opisała rai swych braci przyrodnich jako całkowicie bezradne, niedorozwinięte umysłowo istoty. Nie chciałem, by Billy zastrzelił czterech kretynów.
Przez godzinę lub dwie zastanawiałem się nad tym, czy przy najbliższej okazji nie skręcić w prawo, gdy Billy będzie skręcał w lewo. Do Kansas nie było tak daleko. Może udałoby mi się odnaleźć szlak, którym przejeżdżają wozy, i dotrzeć do jakiegoś osiedla, zanim umarłbym z głodu.
Ale godziny mijały, pokonywaliśmy milę za milą, a ja wciąż towarzyszyłem Bílly'emu. Równina była ogromna i pusta, a tym razem nie było Joe Ślicznotki, który by nas prowadził. Obaj nie znaliśmy tych
stron i istniało wielkie prawdopodobieństwo, że w ogóle nie odnajdziemy synów Isinglassa i wylądujemy w Denver lub gdzie indziej. Billy był człowiekiem niecierpliwym i niewytrwałym w dążeniu do celu ‒ jeżeli nie trafimy od razu do chałup, mógłby zrezygnować. Istniała również taka możliwość, że tylko ja dostrzegłbym chałupy i pokierowałbym tak, by je ominąć. Wydawało się to najlepszym sposobem udaremnienia morderstwa.
Tej nocy obozowaliśmy nad rzeką Cimarron. Niestety, nie mieliśmy już biskwitów, a w ciągu całego dnia nie widzieliśmy ani jednego królika ‒ tylko wysoko w górze szybowały jastrzębie i myszołowy. Obaj byliśmy bardzo głodni.
‒ Zjedzmy resztę piguł ‒ powiedział Billy.
‒ Nie wiem, czy byłoby to rozsądne ‒ zauważyłem. ‒ Niektóre przechowywane były w apteczce ojca Cecily od przeszło dwudziestu lat. To dosyć stare pigułki.
‒ Wolę zjeść starą pigułkę niż nic ‒ powiedział Billy.
Podałem mu garść. Zaczął je wolno żuć i wyglądał na coraz bardziej zadowolonego.
‒ W takich chwilach jak ta brak mi Joe ‒ powiedział. ‒ Ty, Sippy, tak samo jak ja, nie umiesz zakrzątnąć się koło żarcia.
Postanowiłem nie jeść pigułek, ale po godzinie moja wola osłabła i nasypałem sobie garstkę. Po raz drugi w czasie naszych podróży spożywałem wraz z Billym taki posiłek.
4.
Tej nocy usłyszałem dziwny dźwięk, wystarczająco uporczywy, by mnie obudzić. Uniosłem się na łokciu, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Padał gęsty kapuśniaczek. Ogień zaczął trzeszczeć, a obok siedział Billy Bone, pochlipując jak skarcone dziecko.
‒ Co się stało, Billy? ‒ zapytałem.
‒ Nie cierpię, jak pada ‒ odpowiedział. ‒ Zaraz zacznie się błyskać i zobaczę tu Psa Śmierci.
‒ Tylko trochę kropi. To przecież nie burza.
Popatrzył na mnie zgnębiony.
‒ Nikt nie lubi takiego człowieka jak ja ‒ powiedział. ‒ Jestem po prostu sam, Sippy. Zawsze byłem sam. Nie ma dla mnie miejsca. Chciałbym, żeby pozwolili mi zginąć. Joe zginął i założę się, że teraz ma spokój.
‒ Joe cię lubił ‒ przypomniałem mu. ‒ Katie cię lubi. Ja cię lubię.
‒ Myślę, że ona wolała Joe ‒ powiedział Billy po chwili.
‒ Nie, Katie cię kocha ‒ mówiłem. ‒ Wiem, że lubiła Joe, ale kocha ciebie.
‒ To nie ma znaczenia, wciąż jestem sam ‒ powiedział Billy z rozpaczą.
‒ A Cecily Snow? ‒ zapytałem. Gdy nastrój Billy'ego stawał się aż tak podły, człowiek gotów był mówić cokolwiek, by choćby odrobinę podnieść go na duchu.
‒ Och, Snow pewnie już o mnie zapomniała ‒ powiedział, przysuwając się do ognia.
Wyciągnął pistolet i podał mi go.
‒ Zastrzel Psa Śmierci, jeżeli go zobaczysz ‒ powiedział. ‒ Lepiej strzelasz niż ja.
Następnie wyciągnął z torby przy siodle strzelbę i załadował obydwie lufy, po czym owinąwszy się kocem, położył się trzymając kurczowo strzelbę.
‒ Nie zasypiaj z odbezpieczoną bronią, Billy ‒ powiedziałem. ‒ Mógłbyś nagle drgnąć i się zastrzelić.
Milczał.
Usiłowałem jak najdłużej nie zasypiać, mając nadzieję, że gdy zaśnie głęboko, będę mógł spuścić oba kurki.
Ale nie zasnął. Po chwili odłożył strzelbę i zaczął grać na harmonijce, którą ofiarowała mu Cecily. Nie umiał zagrać żadnej melodii, ale potrafił wydobyć z niej dźwięki ‒ łagodne, niepewne; zasypiając jeszcze je słyszałem.
5.
Nazajutrz rano mgła i drobny deszcz przesłoniły wielką równinę. Billy jak zwykle spał długo. Gdy się obudził, wpatrywałem się w błotnistą strugę, którą późnym latem stawała się rzeka Cimarron. Zastanawiałem się, czy są w niej jakieś ryby, a jeżeli tak, to czy udałoby mi się złapać którąś w jedyną sieć, jaką posiadałem ‒ mój kapelusz.
‒ Spróbuj, a złowisz tylko swój mokry kapelusz ‒ powiedział Billy, gdy podzieliłem się z nim mym projektem. ‒ Wydaje mi się, że słyszę owce ‒ dodał.
‒ To tylko burczy mi w brzuchu ‒ powiedziałem. Byłem bardzo głodny i ponury.
‒ Nie, to owce ‒ upierał się Billy. ‒ Rozpal ogień. Pojadę i zabiję jedną.
Nie było go cały dzień. Do wieczora spaliłem każde drewienko w promieniu pięciu mil. Próbowałem również złapać rybę, ale skończyło się to ‒ jak przepowiedział Billy ‒ jedynie zmoczeniem kapelusza.
W nocy przyszło mi do głowy, że Billy'emu przydarzyło się coś złego. Być może przepowiednia Tulipan sprawdziła się i koń go przygniótł. Czułem się winny z powodu tego, że przez cały dzień nie pomyślałem o tym. Na północy, nad Mesa de Maya, zapadał już zmrok, wiedziałem więc, że nie ma wielkich szans, bym odnalazł go przed świtem.
Połknąłem ostatnią pigułkę i całą noc spędziłem trapiąc się i czkając.
Nazajutrz rano wyruszyłem na północ poprzez wielki, spowity we mgle płaskowyż, zastanawiając się, jak mógłbym odnaleźć Billy'ego. Jeśli chodzi o tropienie, byłem beznadziejny. Potrafiłbym wytropić tramwaj, ale cokolwiek innego z łatwością by mi umknęło. Jeżeli uda mi się jechać cały czas prosto, dotrę w końcu do Rzeki Czyśćcowej, w której istnienie niezbyt wierzyłem; przywodziła mi na myśl Dantego, choć muszę się przyznać, że nigdy nie doszedłem do tego miejsca w
księdze napisanej przez tego wielkiego człowieka. Jeśli Billy był chory, ranny czy martwy, tylko najzwyklejszy przypadek mógłby sprawić, bym go odnalazł. Chmury zdawały się coraz bardziej obniżać; w tej mgle nie widziałem dalej niż na ćwierć mili.
Cały dzień przedzierałem sie przez Mesa de Maya, bez nadziei, ale spokojny i raczej zobojętniały. Od czasu do czasu mówiłem coś do Rosy, która jak nigdy była wyjątkowo spokojna. Jakiś idiota powiedział mi kiedyś, że recytacja kilku strof poezji w chwilach rozpaczy przynosi pokrzepienie. Postanowiłem spróbować, ale stwierdziłem, że w mym przytępionym umyśle powstała luka, przez którą ulotniły się wszystkie zgromadzone tu niegdyś stosy wierszy. Ja, który z takim oddaniem czytałem Tennysona i Browninga, który niegdyś recytowałem strofa po strofie Lalla Rookli Mrs. Hemans, zachowałem w pamięci tylko jeden fragment, i to z melancholijnej ballady, którą Cecily Snow grała dla Billy'ego:
W bólu leżałem i cień śmierci
już się nad czołem moim ścielił.
Ale się los mój nie odmieni,
dopóki nie ujrzę Barbary Allen.
Nie była to jednak strofa zdolna pokrzepić umierającego z głodu podróżnego, zabłąkanego na Mesa de Maya w dżdżysty dzień i mającego za jedynego towarzysza nieokrzesaną mulicę.
Dzień wydawał mi się długi jak tydzień. Najprawdopodobniej zdrzemnąłem się w siodle, moja drzemka została bowiem brutalnie przerwana przez Rosy, która nagle rzuciła się w rączy cwał, niemal zrzucając mnie z siodła. Nogi wysunęły mi się ze strzemion, ale udało mi się chwycić za łęk i utrzymać się. Miałem wrażenie, że pędzimy przez białe, wtulone w ziemię chmury, które z chwilą gdy otarłem sen z oczu, okazały się ni mniej, ni więcej tylko trzodą owiec Wówczas usłyszałem głośne szczekanie i zorientowałem się, że powodem panicznej ucieczki Rosy był fakt, iż polowały na nią dwa psy, rozmiarów rocznego bizona. Były również tak kudłate jak bizony. Rosy, usiłując uciec przed nimi, przeskakiwała ponad całymi grupkami owiec.
‒ Odwołaj psy, to Sippy ‒ usłyszałem wołanie Billy'ego.
Następnie ktoś wydał głośno komendę w języku hiszpańskim, czego nie próbowałem nawet tłumaczyć. Na szczęście komenda odniosła skutek. Psy natychmiast przestały nas ścigać. Rosy jeszcze przez kilka minut biegała dokoła. Wydawało mi się, że nie uświadamiała sobie , że psy zrezygnowały z pogoni. Owce robiły, co tylko w ich mocy, by ustępować jej z drogi, a ja, by utrzymać się w siodle. Gdy się w końcu zmęczyła, staliśmy nad brzegiem spowitej we mgle rzeki. W tym czasie mżawka prawie zupełnie ustała, a mgła uniosła się o tyle, że mogłem dostrzec małą chałupkę na południowym brzegu rzeki.
Podjechałem ku niej, ściągając mocno wodze Rosy, która doskonale czuła, że psy wciąż znajdują się w pobliżu. Jeszcze zanim wszedłem do chałupy, poczułem zapach pieczonej baraniny, jak też i to, że ślinka idzie mi do ust. Billy Bone stał przed chałupką. Obok niego drobny stary człowieczek, ubrany jak andaluzyjski wieśniak, obracał jagnię na rożnie.
‒ Powinienem był przewidzieć, że droga tu zajmie ci cały dzień ‒ powiedział Billy.
6.
Byłem tak głodny, że zjadłem prawie całe jagnię, podczas gdy stary Esteván ‒ który rzeczywiście był andaluzyjskim wieśniakiem ‒ przyglądał mi się z całkowitym spokojem. Billy Bone zadowolił się paroma żeberkami z mego jagnięcia; zjadł już tego dnia jedno.
‒ Dwa martwe jagnięta i dwóch martwych ludzi w ciągu jednego dnia ‒ powiedział Esteván znakomitą angielszczyzną. ‒ Jeżeli będzie nas pan często odwiedzał, señor Billy, wkrótce nie będzie już ani owiec, ani ludzi.
‒ Ty zostaniesz, Esteván ‒ powiedział Billy. ‒ Nie jestem aż tak szalony, by strzelać do dobrego kucharza.
Esteván miał białe jak śnieg włosy i duże czarne oczy. Był mniejszy od swych psów, dwóch przedstawicieli nie znanej mi rasy owczarków olbrzymów.
‒ Pochodzą z gór ‒ odpowiedział Esteván, gdy zagadnąłem go o psy. Przypuszczam, że miał na myśli Pireneje. Byłem niemal pewien, że nikt nie hoduje tak olbrzymich psów w okolicach Gór Skalistych, widocznych ‒ gdy deszcz ostatecznie ustał ‒ na zachodzie.
Swobodny sposób bycia Billy'ego, mój głód oraz wspaniałe jagnię upieczone przez Estevána oderwały na pewien czas moje myśli od śmiercionośnej misji przedsięwziętej przez Billy'ego.
‒ Nie widzę martwych ludzi ‒ powiedziałem. ‒ Są w chałupie ‒ wyjaśnił Billy.
‒ To byli moi malcy ‒ mówił Esteván. ‒ Gdy señora Snow przywiozła mi ich, nie byli więksi niż owca. I chociaż nigdy nie odezwali się do mnie ani jednym słowem, potrafiłem ich zrozumieć.
‒ Czy to znaczy, że nigdy nie powiedzieli ani słowa? ‒ zapytałem. Cecily nigdy nie mówiła mi o tym, że są niemowami.
‒ Tak, señor ‒ odpowiedział Estévan. ‒ Żyli w milczeniu, ale dobrze im tu było z owcami. Nie wiem, dlaczego señor Billy ich zastrzelił, ale ja całe życie żyłem z owcami i wiele rzeczy, które ludzie robią, jest dla mnie zagadką.
Nie pytałem o szczegóły, ale później Esteván zapalił świecę i poprosił mnie, bym wszedł do środka.
‒ Niech pan zobaczy moich małych ‒ powiedział. ‒ Może oni teraz rozmawiają z aniołami. Może mieli przemówić dopiero w wielkim niebie.
W chałupie znajdowały się trzy małe łóżka; na dwóch leżały ciała. Zwłoki ubrane były w taki sam zgrzebny strój, jaki miał na sobie Esteván, również ich twarze przykrył czymś w rodzaju gazy; zdjął ją teraz, by pokazać mi „swoich małych”. Obaj chłopcy byli młodsi od Billy'ego. Ich podbródki nie były szczególnie wysunięte, a oczy trochę wyłupiaste, ale nie tak potwornie, jak opisywała to Cecily.
Przykryłem ich twarze.
‒ Jak on ich zabił? ‒ zapytałem, zastanawiając się nad ironią losu: oto dwaj synowie największego hodowcy bydła na Zachodzie umarli w ubraniach owczarzy w samotnej chałupie nad Rzeką Czyśćcową.
‒ Señor Bill? ‒ odpowiedział Esteván. ‒ Po prostu zastrzelił ich przy ognisku, gdy psy przestały szczekać. O nic go nie pytałem. Myślałem, że zastrzeli także i mnie, ale on zabił tylko moich małych.
‒ Sądzę, że stało się coś bardzo złego, Esteván ‒ powiedziałem.
Stary człowiek popatrzył smutno na osłonięte całunem zwłoki chłopców, którymi się od tak dawna opiekował.
‒ Ja też tak myślę, señor ‒ powiedział. ‒ Wydaje mi się, że dokonało się zło. Cały dzień płakałem. Ale myślę, że wkrótce ktoś zabije również señora Billa ‒ nie będzie długo żył. A jeżeli moi mali wypowiadają teraz swoje pierwsze słowa do pięknych aniołów w niebie, to nie trzeba się tak bardzo smucić. Nigdy nie mogliby mówić tu, na ziemi.
7.
Nazajutrz rano słońce znów jasno świeciło. Jedynie daleko na zachodzie, nad wierzchołkami gór, widać było chmury.
Esteván wstał jeszcze przede mną i kopał groby.
‒ Nie chciałem chować ich wczoraj ‒ powiedział. ‒ Jeżeli mam kogoś grzebać, to wolę robić to, gdy dzień jest ładny i ciepły. Światło słońca jest dobre, już po chwili robi się ciepło na ziemi. Moi mali będą mieli dobry, suchy grób.
Billy, gdy w końcu wstał, był we wspaniałym nastroju. Pomagał nawet przy kopaniu grobów. Wyrzuty sumienia nigdy nie były dla niego problemem. Często zastanawiałem się, jak taki sympatyczny chłopiec mógł być tak nie zapisaną tablicą w sprawach sumienia. Nigdy jednak nie wypracowałem sobie na ten temat żadnej możliwej
do przyjęcia teorii. Ogólnie biorąc, Billy okazywał skłonność do refleksji, gdy był nieszczęśliwy, ale skupiał się wówczas nad własną niedolą. Mógł od czasu do czasu pomyśleć o Katie czy o Cecily, mógł w pewnych chwilach przypomnieć sobie o Joe Ślicznotce, ale tak naprawdę to nie poświęcił w swym życiu zbyt wiele czasu na myślenie o bliźnich. Myśl o tym, że mają coś w rodzaju prawa do życia, nigdy nie zagościła w jego głowie, a gdyby nawet tak się stało, mogłaby mu się wydać wręcz komiczna.
Krótko mówiąc, zabijanie ludzi nie sprawiało mu kłopotu. Nie podniecało go, jak w przypadku niektórych morderców, ale nie sądzę, by któreś z jego zabójstw wywołało u niego jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
Gdy tylko pochowaliśmy małych Estevána i usypaliśmy nad nimi kopczyki ciepłej ziemi, Billy osiodłał konia i zaczął przygotowywać się do długiej podróży nad Rio Animas, gdzie mieszkali u brata Estevána dwaj pozostali synowie Willa Isinglassa i pierwszej lady Snow. Oni również paśli owce i również byli niemi.
‒ Lepiej się pospiesz i osiodłaj mulicę, bo się znów zgubisz, Sippy ‒ powiedział Billy. Esteván miał sporo suszonej na słońcu baraniny; wisiała na sznurku za chałupą, a teraz Billy ładował ją do swej torby.
‒ Chyba nie pojadę, Billy ‒ powiedziałem.
Wydawał się zdumiony, ale po chwili wrócił do swej roboty.
‒ Cóż, to jest wolny kraj ‒ zauważył. ‒ Co masz zamiar robić? Pomagać Estevánowi paść te cholerne kudłate owce?
‒ Mam nadzieję, że tak ‒ stwierdził rzeczowo Esteván. ‒ Pan zabił moich pomocników.
‒ Nie mam tak naprawdę żadnych planów ‒ powiedziałem. ‒ Po prostu nie chcę jeździć za tobą jak cień, gdy zabijasz dla Cecily Snow. Ci chłopcy nie zajmują się niczym innym prócz wypasu owiec. Jak mogą być dla niej zagrożeniem?
‒ Nie wiesz wszystkiego, Sippy, po prostu dlatego, że jesteś Jankesem ‒ powiedział. W rzeczywistości zignorował moje pytanie.
‒ Ty sam nie wierzysz, że są zagrożeniem dla ciebie ‒ powiedziałem.
Wskoczył na konia, wciąż w doskonałym humorze.
‒ Do cholery, ty byś się kłócił nawet z pniakiem, Sippy ‒ powiedział. ‒ Wiesz, że teraz już nie zmienię swej decyzji. Prawie nigdy tego nie robię.
‒ Tym razem powinieneś spróbować, Billy ‒ powiedziałem. ‒ Inaczej odbędziesz długą podróż tylko po to, by popełnić czyn nikczemny.
Przez chwilę popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie ‒ być może moje słowa o nikczemnym czynie skłoniły go do chwilowej zadumy.
‒ Billy, proszę, nie popełniaj tego nikczemnego czynu ‒ powtórzyłem.
Ale Billy Bone tylko roześmiał się szeroko.
‒ Odłóż jedno lub dwa z tych smacznych jagniąt na wypadek, gdybym tędy wracał ‒ powiedział, po czym popędził na zachód.
8.
‒ Mam swoją mulicę ‒ powiedziałem Estevánowi. ‒ Może jeszcze udałoby mi się dotrzeć wcześniej nad Rio Animas, by ostrzec brata i chłopców.
Esteván popatrzył na mnie sceptycznie, nagle ogarnął go nastrój fatalizmu.
‒ Nie ma pan nawet broni, señor Ben ‒ powiedział. ‒ Nie sądzę, że powinien pan jechać. Już wkrótce ktoś zastrzeli także señora Billa. Nie ma potrzeby, by podejmował pan ten trud.
‒ Ale podjęcie tego trudu mogłoby ocalić życie tamtych dwóch chłopców ‒ zauważyłem.
Esteván dał się ponieść własnej wizji biednych niemych chłopców rozmawiających ze sobą w niebie.
‒ W końcu wszyscy będą mogli ze sobą rozmawiać ‒ powiedział. ‒ Miło o tym pomyśleć.
Osiodłałem Rosy i pozostawiłem go, by mógł o tym marzyć, choć
było mi smutno zostawiać tak samego starego człowieka, mniejszego niż jego olbrzymie psy i pozbawionego „swych małych”, którymi się opiekował. Gotów był zabić kolejne jagnię, gdybym został ‒ sam żywił się głównie suszonym mięsem ‒ ja jednak chciałem po rycersku pokrzyżować plany Billy'ego i wyruszyłem na zachód.
Wiele z mej rycerskości ulotniło się, zanim jeszcze wieczorem przybyłem do miasta Trinidad. Odkrycie, że jest tam hotel, w którym można wziąć gorącą kąpiel, dokonało reszty. Przebywałem w tym hotelu ponad tydzień, tocząc ‒ pomiędzy częstymi kąpielami ‒ ciężkie zmagania ze swym sumieniem. Odzyskałem również w pewnym stopniu natchnienie i machnąłem powieść podwójnej objętości, zatytułowaną Niemi z płaskowyżu, czyli wyrzuty sumienia owczarza ‒ najlepszą rzecz, jaką napisałem od czasu Smutku kamerdynera.
Włócząc się po mieście, dopytywałem się o najlepszą drogę do Rio Animas. Billy był narwanym wędrowcem: mógłbym nawet straciwszy cały tydzień, przyjechać tam przed nim, przynajmniej tak sobie wmawiałem. Ale poganiacze mułów i handlarze, których o to pytałem, patrzyli na mnie spode łba i przesuwali powoli palcem w poprzek czoła ‒ gest miał wyrażać, że jeżeli będę obstawał przy planach jazdy w tym kierunku, mogę się spodziewać oskalpowania.
‒ Możesz natknąć się na Krwawe Pióro ‒ powiedział mi jeden z poganiaczy mułów.
‒ Natknąłem się już kiedyś na niego ‒ powiedziałem. ‒ Nie wydawał się aż tak wrogo nastawiony.
‒ Ale jego przyjaciele są twardzi ‒ zauważył ów człowiek, dając mi jasno do zrozumienia, że uważa moje sądy za amatorszczyznę.
Zakupiłem sobie nowy kompletny zestaw broni ‒ pistolety, strzelby, krótkie pistolety wielkokalibrowe ‒ ale perspektywa wyprzedzenia Billy'ego wydawała mi się coraz bardziej nierealna, aż w końcu, w stanie moralnego paraliżu, porzuciłem tę myśl. Wówczas natknąłem się na małą karawanę wozów udającą się do Santa Fe.
9.
W owym czasie nie spodziewałem się już kiedykolwiek zobaczyć Billy'ego. Wydawało się, że nasze drogi rozeszły się na zawsze, a jednak w niecały tydzień później natknąłem się na niego nad Rio de las Vacas w dniu, w którym zabił chłopca Apaczów, co jest najbardziej dyskutowanym i najbardziej niewytłumaczalnym spośród jego morderstw.
Prowadzący wozy, z którymi podróżowałem na południe z Trinidad, byli ludźmi nieokrzesanymi, skłonnymi do głośnego przeklinania, a gdy sobie podpili, do bójek z gryzieniem uszu i wydłubywaniem oczu włącznie. Gdy dojechaliśmy do Taos, doszedłem do wniosku, że odgryzienie moich uszu i wydłubanie moich oczu jest tylko kwestią czasu. Pozostałem w Taos jeden dzień, udając, że jestem chory, ale tak naprawdę chciałem tylko zwiększyć odległość pomiędzy sobą a karawaną wozów. Zastanawiałem się także, czy nie złożyć wizyty siostrze Blandynie na placówce misyjnej w Glorieta.
Zanim jednak coś postanowiłem, do miasteczka przybył z zachodu pewien młody Indianin, opowiadający, że widział niezwykłe zwierzę: białego górskiego lwa. Bestię widziano podobno kilka razy na północ od Jemez Pueblo. Wzbudziło to tak wielką sensację, że pomyślałem sobie, iż mógłbym zboczyć z drogi i obejrzeć to dziwo na własne oczy. Zacząłem się zastanawiać nad tym, czy nie pożegnać się już z Zachodem ‒ w takim przypadku widok białego górskiego lwa byłby czymś godnym uwagi.
Oczywiście powinienem dokładniej się dowiedzieć, a nie polegać na opowiadaniach myśliwych. Gdy dotarłem do Jemez, zorientowałem się, że wioska ta jest zamieszkana przez wyjątkowo małomównych ludzi. Jedynie jakaś stara kobieta znała trochę angielski, ale wyparła się jakiejkolwiek wiedzy na temat białego górskiego lwa. Powiedziała, że kiedyś w pobliżu kręcił się stary biały wilk, ale było to przed wielu laty.
Byłem bardzo rozczarowany. W mojej wyobraźni zaczęła już
kształtować się książka, w której zarówno Orson Oxx, jak i Siedzący Byk tropiliby słynnego białego kota. Mógłbym zatytułować ją: Biały kuguar, czyli śmierć w Górach Skalistych.
Ale mieszkańcy Jemez Pueblo ponuro zaprzeczali istnieniu takiej bestii. Ich sceptycyzm sprawił, że moja nadzieja zgasła. Wyruszyłem mimo wszystko ku Rio de las Vacas, spodziewając się, że jednak uda mi się zobaczyć coś białego; zadowoliłbym się nawet wilkiem.
Przez dwa dni podążałem na północ wzdłuż rzeki, ale nie zobaczyłem niczego prócz kilku brązowych jeleni i jednej najprawdopodobniej zbłąkanej wychudzonej antylopy. Biały górski lew się nie pojawił. Wiedziałem, że zbliżam się coraz bardziej do kraju Jicanlla; wiedziałem też, że nie zobaczę żadnego białego górskiego lwa, ale nie mogłem się zdobyć na to, by zawrócić. Chciałem siłą swej woli powołać do istnienia legendarnego białego kota, nawet gdyby jakiś prawdziwy miał mnie zjeść.
W nocy przy wielkim ognisku, które rozpaliłem, we śnie zobaczyłem białego lwa. Ale w ciągu dnia, gdy tak wędrowałem przez coraz bardziej jałowy kraj, zniszczony na skutek działania wiatru, usiany niewielkimi kopczykami ziemi, pokrytymi czarną rudą ‒ nie widziałem już żadnych zwierząt. Jedynie niektóre z wyrzeźbionych przez wiatr pagórków miały najbardziej egzotyczne kształty ‒ wytwory fantazji nieustającego wiatru przypominały gotyckie budowle z blankami. W zapadającym zmierzchu ich kształty miały w sobie coś ze świata duchów, jakby przeniesione żywcem z powieści pani Radcliffe*.
* Ann Radcliffe (1794‒1823), powieściopisarka brytyjska ‒ przyp. tłum.
Trzeciego dnia rano obudziłem się wyjątkowo rześki. Poszukiwanie legendarnego białego lwa nagle wydało mi się donkiszoterią. Czyżbym uważał się za Ahaba** groszowych powieści?
** Kapitan Ahab, bohater powieści Hermana Melville'a Moby Dick, czyli Biały Wieloryb (1851), poszukuje szczególnie niebezpiecznego białego wieloryba olbrzyma, chcąc się zemścić za straconą niegdyś w walce z nim nogę ‒ przyp. tłum.Wiedziałem doskonale, że tak nie jest, choć wciąż hołubiłem myśl, by w jednej i tej samej książce umieścić Siedzącego Byka razem z Orsonem Oxxem. Czekając, aż mi się zaparzy kawa, sporządzałem notatki; nagle usłyszałem kogoś kiepsko grającego na harmonijce.
Na krawędzi wzgórza pojawił się Billy Bone na koniu. Gdy zorientował się, że słyszałem jego okropną grę, wydawał się speszony. Wsadził harmonijkę do kieszeni i przykłusował do ogniska, będąc najwyraźniej w doskonałym humorze.
‒ Nie widziałeś nigdzie białych górskich lwów, Billy, prawda? ‒ zapytałem.
‒ Ani jednego. Mam nadzieję, że poczęstujesz mnie kawą ‒ powiedział.
W dwie godziny później, kilka mil w dół Rio de las Vacas, zastrzelił chłopca z plemienia Apaczów.
10.
Cecily Snow znała się na koniach. Siwek, którego wybrała dla Billy'ego, był wspaniałym okazem. Miał chód dłuższy i szybszy niż chód Rosy, dlatego też w chwili, gdy Billy zastrzelił chłopca z plemienia Apaczów, byłem około pięćdziesięciu jardów w tyle.
Usłyszałem strzał, ale gdy spojrzałem w tym kierunku, nie zobaczyłem niczego. Przypuszczałem, że po prostu strzelił do węża czy czegoś podobnego, aczkolwiek byłoby to niezwykłe, że użył pistoletu ‒ prawdopodobnie nawet strzelając cały dzień nie trafiłby do węża.
Ale czasem człowiekowi dopisze szczęście. Zobaczyłem, że przygląda się czemuś na ziemi, i wciąż przypuszczałem, że to zabity wąż. Duża gałąź krzaka szałwii zasłaniała to, co zastrzelił, i dopiero gdy znalazłem się tuż obok, zobaczyłem, że jest to chłopiec, najwyżej dziesięcioletni. Nie żył już.
‒ Ach, Billy! ‒ zawołałem, zeskakując z mulicy. W jednej chwili zrozumiałem, że nic się już nie da zrobić.
Billy miał kamienną twarz. Przez chwilę pomyślałem, że zabije także i mnie.
‒ Wyskoczył na mnie ‒ powiedział. ‒ Każdy, kto walczył z Indianami, powie ci, że najniebezpieczniejsze są dzieci i kobiety.
‒ Ale on nie miał broni ‒ powiedziałem. Czułem narastającą słabość. Przez kilka sekund wydawało mi się, że zemdleję. Gdy oprzytomniałem, Billy'ego już nie było. Najbardziej go irytowało, gdy ktoś miał inne zdanie na temat jego morderstw.
Wówczas zobaczyłem dziewczynkę z plemienia Apaczów, stojącą w milczeniu na wzgórku, w odległości może pięćdziesięciu jardów. Nie wiedząc, co mógłbym innego zrobić, podniosłem martwego chłopca i zacząłem nieść ku niej. Dziewczynka nagle zniknęła, ale kiedy znalazłem się na wzgórku, zobaczyłem małą indiańską lepiankę w odległości stu jardów na zachód. Zaniosłem tam ciało chłopca, czując, że wkrótce sam będę martwy. W środku była jednak tylko jakaś stara kobieta i dwie dziewczynki. Gdy położyłem zwłoki chłopca na ziemi, kobieta zaniosła się straszliwym szlochem. Dziewczynki przyglądały się w milczeniu, nie płacząc.
Nic nie wskazywało na to, by w pobliżu znajdowali się mężczyźni. Stara kobieta klęczała przed lepianką zawodząc, obie dziewczynki nadal patrzyły w milczeniu.
‒ Przykro mi, bardzo mi przykro ‒ powiedziałem, czując się tak słabo, że ledwie mogłem ustać na nogach. Powlokłem się ku Rosy i najszybciej, jak tylko mogłem, udałem się na południe. Mniej więcej po godzinie natknąłem się na Billy'ego, który wcale tak bardzo się nie spieszył.
‒ Na twoim miejscu jechałbym trochę szybciej‒ powiedziałem. ‒ To kraj Krwawego Pióra. Gdy się dowie, że zastrzeliłeś chłopca, może zrobić ci coś gorszego, niż tylko podnieść cię za ucho.
To trochę wstrząsnęło Billym, który rzadko powracał do przeszłości, ale też doskonale pamiętał, jak Krwawe Pióro podnosił Viviana Maldonaldo za ucho. Rozejrzał się dokoła, jak gdyby obawiał się, że Krwawe pióro znajduje się tuż za nami.
‒ Czy myślisz, że jest gdzieś w pobliżu? ‒ zapytał.
‒ To jego kraj ‒ odpowiedziałem. ‒ Oczywiście, że gdzieś tu jest.
Był przynajmniej na tyle rozsądny, że się przestraszył. Z jego twarzy zniknęła cała zuchowatość.
‒ Lepiej odszukajmy Tully'ego ‒ powiedział. ‒ On potrafi walczyć z Indianami.
‒ Tully jest w Lincoln ‒ zauważyłem. ‒ A do Lincoln jest daleko stąd.
‒ Samo gadanie nas tam nie doprowadzi ‒ powiedział, popędzając ostrogami swego długonogiego siwka.
11.
Pewna grupa autorów dąży przede wszystkim do zredukowania liczby morderstw Billy'ego, a chłopiec z plemienia Apaczów jest pierwszym, którego usiłują skreślić z tej listy.
Dlaczego? Oczywiście dlatego, że jego śmierć przyczynia się do powstania obrazu mordercy z zimną krwią. Można tłumaczyć, że czterech niemych synów Isinglassa Billy zabił pod wpływem zauroczenia Cecily Snow ‒ prawdopodobnie tak było. Można również twierdzić, że niektóre swe ofiary zastrzelił, obawiając się, iż prędzej czy później one będą usiłowały zabić jego, często spotyka się taką antycypowaną samoobronę. Prawdopodobnie tak właśnie na to patrzył Billy w tych rzadkich chwilach, gdy w ogóle cokolwiek myślał na temat swego zabijania.
Ale dla tych, którzy chcą uważać Billy'ego za nie zrozumianego bohatera, indiański chłopiec staje się problemem. Żaden z wielkich dawnych bohaterów nie strzelał do bezbronnych dziesięciolatków.
Niektórzy posuwają się nawet tak daleko, że w ogóle zaprzeczają, jakoby kiedykolwiek w grę wchodził jakiś indiański chłopiec, co oznacza bezpośredni atak na mnie, jedynego żyjącego naocznego świadka. Atakują więc mnie, manipulując mapami i zestawieniem czasowym, chcąc udowodnić, że nie mogłem być świadkiem morderstwa. Pewien skrajnie myślący facet z Roswell twierdzi, że w ogóle nie towarzyszyłem Billy'emu w tej części wyprawy i że istnieją ludzie, którzy widzieli mnie w tym dniu w Taos. Uważa też, że wymyśliłem tę historię o indiańskim chłopcu powodowany zazdrością, ponieważ książeczka Tully'ego Roebucka o Billym lepiej się sprzedawała niż moja. A przecież sam Krwawe Pióro w niejednym wywiadzie potwierdził fakt zabicia indiańskiego chłopca.
Oczywiście Billy nie ułatwił wyjaśnienia sprawy, przedstawiając trzy czy cztery różne wersje tej śmierci. Katie Garza mówiła, że opowiadał jej, jakoby chłopiec indiański rzucił w niego nożem, a on uchylił się przed ciosem i odruchowo wystrzelił. Przebywając w areszcie w Lincoln powiedział Tully'emu, że strzelił po prostu chcąc wystraszyć Chłopca, który odskoczył w niewłaściwą stronę, tak nieszczęśliwie, że został zabity. Później, tuż przed swą ucieczką, powiedział pewnemu dziennikarzowi z „Las Cruces”, że indiański chłopiec był w rzeczywistości osiemnastoletnim doskonale uzbrojonym wojownikiem ‒ i ta bzdura wkrótce ukazała się w druku.
Przypuszczam, że będą spierać się bez końca lub też do chwili, gdy cały brud zostanie ostatecznie zmyty z Billy'ego i zostanie tylko legenda bez skazy.
Jeśli chodzi o mnie, to wycofałem się już dawno z tego sporu. Znam aż za dobrze całą prawdę, ale staram się o niej nie myśleć, ponieważ zbyt mnie zasmuca. Nigdy nie zapomnę, jak zbliżyłem się do krzaka szałwii i zobaczyłem leżące za nim martwe dziecko, zastrzelone przez trochę większe dziecko, które wkrótce też miało nie żyć. W ogóle myśl o tamtym dniu ‒ o dziecku zmarłym i żywym, milczących dziewczynkach, ubogiej lepiance, starej kobiecie opłakującej chłopca, tak jak kobiety trojańskie opłakiwały chłopców poległych pod Troją ‒ napełnia me serce smutkiem.
Billy i ja rozmawialiśmy o chłopcu z plemienia Apaczów tylko raz, owego popołudnia. Zatrzymaliśmy się, by napoić wierzchowce w Rio Salado. Ciężko mi było na sercu i myślę, że było to widoczne. Billy spojrzał na mnie z pewnym współczuciem, choć wiem, że może
to dziwnie zabrzmieć: rano zastrzelić chłopca, a po południu okazywać współczucie zmęczonemu, staremu pisarzowi. Ale takie właśnie jest życie.
‒ Nie bądź taki przygnębiony, Sippy ‒ powiedział. ‒ Wkrótce już mnie zastrzelą i takie dni jak dzisiejszy będą ci darowane.
‒ Billy, ja nie chcę, żeby ciebie zastrzelili ‒ powiedziałem. ‒ Chciałbym, żeby mi tego właśnie oszczędzono, jeżeli cokolwiek ma mi być oszczędzone.
‒ Czy wiesz, co mi się śniło przedwczoraj? ‒ zapytał raczej pogodnie.
‒ Nie mam pojęcia.
‒ Śniło mi się, że byłem martwy, a Pies Śmierci lizał mi czaszkę ‒ mówił. ‒ Nie miałem już ciała, ale wciąż jeszcze miałem oczy i ten stary pies lizał mi czaszkę. Nie mogę się doczekać, by opowiedzieć ten sen Tulipan. Na pewno się jej spodoba.
‒ Jestem tego pewien ‒ powiedziałem.
12.
Pędziliśmy na południe tak szybko, jak tylko to było możliwe, oglądając się co chwilę, czy nie ściga nas Krwawe Pióro. Obaj odczuwaliśmy skurcze szyi z powodu tak częstego odwracania głowy. Dopiero później dowiedziałem się, że Krwawe Pióro był wówczas daleko na północy; w dniu, w którym Billy zabił chłopca, polował na łosie. W wyobraźni jednak widzieliśmy go tuż za sobą.
Billy był głęboko przekonany, że Tully Roebuck jest właśnie tym człowiekiem, który może go uratować przed wodzem z Jicarilla. Dlatego też prócz krótkiej drzemki w nocy i koniecznego odpoczynku dla naszych wierzchowców, bez przerwy pędziliśmy prosto do Lincoln.
Wiem, że Billy był naprawdę przestraszony, i prawdopodobnie to uspokoiło mnie i natchnęło myślą, że przynajmniej przez tydzień lub dwa będzie ostrożniejszy w miejscach publicznych. Nie mogłem się bardziej pomylić. W ciągu pierwszej godziny pobytu w Lincoln zastrzelił dwóch zupełnie sobie obcych ludzi ‒ pewnego bankiera i handlarza bydłem ‒ i został aresztowany przez Tully'ego i jego dwóch zastępców. Trzymano go tymczasem w sklepie z artykułami żelaznymi, bowiem ryczący na ulicy tłum zachowywał się tak gwałtownie, że nie można go było bezpiecznie doprowadzić do aresztu.
Nie widziałem tych zabójstw. Byłem właśnie w barze, pokrzepiając się szklaneczką whisky i bardzo smacznym befsztykiem. Kiedy jednak usłyszałem huk wystrzałów jego dziesięciostrzałowej strzelby, wiedziałem, że moje nadzieje na zawieszenie broni zostały zniweczone.
Obaj zastępcy Tully'ego znajdowali się w takiej odległości, że mogli widzieć Billy'ego, gdy dokonane zostały zabójstwa, ale jeden z nich pomagał właśnie pewnej starej damie wsiąść do powoziku, a drugi siedział na schodach baru, w którym spożywałem befsztyk, i usiłował wyciągnąć hufnal ze swego buta. Żaden z nich nie mógł więc być świadkiem i jak zwykle w takich razach istnieje mnóstwo teorii na temat tego, co się wydarzyło. Niektórzy twierdzą, że bankier i handlarz bydła byli przywódcami pewnej szajki z Santa Fe, która zawarła korzystną umowę na dostarczanie bydła Apaczom Mescalero, a Isinglass wynajął Billy'ego, chcąc sam zawrzeć ów kontrakt. Według mnie jest to oczywista bzdura.
Wedle mniej skomplikowanej teorii bankier o przezwisku Wielka Gęba splunął dużą ilością soku z tabaki, ale źle wycelował, tak że część padła na but Billy'ego, który natychmiast strzelił do bankiera i jego towarzysza.
Już wtedy byłem jak sparaliżowany: zupełnie nie wiedziałem, dlaczego Billy zabija ludzi. Okazji do popełnienia morderstw było tak wiele, że nie było sensu o nich myśleć.
‒ Ten mały hultaj zabił Sama Bradleya ‒ powiedział szynkarz, wyglądając ostrożnie przez drzwi. ‒ Wydaje mi się, że załatwił także Wielką Gębę.
‒ Wątpię, czy na tym poprzestanie ‒ powiedziałem i rzeczywiście tak myślałem.
Billy zabiwszy człowieka nabierał jeszcze większej pewności siebie. Nie pomyślał o ponownym naładowaniu strzelby i zanim jeszcze zdążył się zorientować, obaj zastępcy rzucili się na niego. Wyjrzałem przez drzwi i zobaczyłem, że Tully biegnie przez ulicę.
‒ Ten mały hultaj wybrał sobie zły dzień. Wydaje mi się, że nie znał najnowszych wiadomości ‒ powiedział szynkarz. Jego twarz miała kolor rzodkiewki, co nasunęło mi myśl, że od czasu do czasu musiał raczyć się własnymi zapasami.
‒ Jakich wiadomości? ‒ zapytałem. Widziałem, jak Tully i jego dwaj zastępcy założyli Billy'emu kajdanki. Tłum nadspodziewanie szybko gęstniał.
‒ W tym tygodniu przyjeżdża sędzia ‒ odpowiedział szynkarz. ‒ W czwartek mają sądzić tych, co napadali na pociągi, i jakiegoś meksykańskiego złodzieja koni. Będą mogli wziąć od razu tego małego hultaja pod sąd i powiesić go razem z całą resztą tamtej bandy.
13.
Gdy ostrożnie wyjrzałem przez drzwi, stało się dla mnie oczywiste, że chyba nikt spośród tego gwałtownie narastającego tłumu nie był skłonny czekać do czwartku, by przeżyć przyjemność wieszania. Kilku kowbojom, którzy akurat przebywali w mieście, zabrano lassa i głośno żądano od Tully Roebucka, by wydał więźnia. Dwóch szczególnie wojowniczo nastawionych obywateli pożyczyło siekiery od pewnego drwala meksykańskiego i zaczęło walić w rosnące obok drzewo ‒ sądzę, że mieli zamiar użyć pnia do wyważenia drzwi sklepu z artykułami żelaznymi.
Moja pozycja, człowieka, który przyjechał tego ranka do miasta wraz z Billym ‒ a fakt ten zauważyło wielu jego wzburzonych mieszkańców ‒ nie była bynajmniej dobra. Tłum chciał koniecznie powiesić kogokolwiek i to natychmiast. Jeżeli Tully i jego zastępcy nie ustąpią, ludzie z linami mogą dojść do wniosku, że moja osoba jest
mniej kłopotliwą alternatywą, a w tym przypadku Orson Oxx i inni moi bohaterowie najprawdopodobniej nie zrzucaliby już więcej olbrzymich krokodyli ze skał zatoki Mobile.
Nagle w wirze narastającego wzburzenia pojawiła się na mizernym osiołku siostra Blandyna. W chwili, gdy ją zobaczyłem, wybiegłem z baru i ni mniej, ni więcej tylko uścisnąłem ją serdecznie na środku ulicy.
‒ Siostro, jakże się cieszę, że siostrę widzę! ‒ zawołałem, choć wtedy nie byłem jeszcze przekonany, że zdoła rzeczywiście ocalić Billy'ego. Chyba tylko się spodziewałem, że ocali mnie.
Siostra Blandyna nie wydawała się szczególnie zdziwiona widząc na ulicach Lincoln tłum, który powiewa lassami i usiłuje ścinać drzewa.
‒ Witam, panie Sippy ‒ powiedziała schodząc z osła. ‒ Cóż to za awantura?
‒ Może być jeszcze gorzej ‒ uprzedziłem.
Siostra Blandyna była ruchliwa jak zawsze. Wydawała się rozdrażniona; widok publicznych zamieszek najwyraźniej nie przypadł jej do gustu.
‒ Myślę, że sesje sądu mają zły wpływ na ludzi; w tym okresie widać to wyraźnie ‒ mówiła. ‒ Czy pan też tak sądzi, panie Sippy?
‒ W każdym razie nie mają dobrego wpływu na tych ludzi ‒ zauważyłem.
‒ Tak jest zawsze, Ben, zawsze ‒ mówiła. ‒ Cieszyłabym się, gdyby na naszym Terytorium były jakieś teatry. Jestem przekonana, że gdyby ludzie mogli oglądać spektakle teatralne, nie zachowywaliby się tak. Ale obawiam się, że w zbyt wielu przypadkach teatr sądowy jest jedynym, jaki kiedykolwiek oglądali.
‒ Ta sztuka może jednak mieć swój finał, zanim zjawi się sędzia ‒ powiedziałem.
‒ A co się stało? ‒ zapytała.
‒ Billy Bone, nie wiem dlaczego, zastrzelił dwóch ludzi ‒ odpowiedziałem. ‒ Jest zabarykadowany w sklepie z artykułami żelaznymi. Na razie Tully i jego dwaj zastępcy zapewniają mu bezpieczeństwo.
‒ Cóż, za chwilę ci ludzie rozwalą sklep, robiąc z niego materiał na podpałkę ‒ powiedziała siostra Blandyna. ‒ Lepiej pomogę Tully'emu doprowadzić Billy'ego do aresztu.
Zaczęła szybko iść przez ulicę, po czym odwróciła się do mnie.
‒ Czy tak ich po prostu zastrzelił? ‒ zapytała.
‒ Mniej więcej ‒ odpowiedziałem. ‒ Byłem wówczas w barze i nie widziałem tego. Może go czymś obrazili, ale na pewno nie aż tak.
‒ Biedny, niepohamowany dzieciak ‒ powiedziała. ‒ Idzie pan ze mną, Ben?
Z przerażenia ledwie mogłem poruszać nogami, ale poszedłem z nią. Była tak niska, że początkowo nikt nie zauważył, że idzie ku zgromadzonym, powiewając rękawami swego habitu. Ale gdy wreszcie ją dostrzegli, zmieszani odskakiwali na bok, niektórzy w pośpiechu zdejmowali kapelusze. Gdy tak przedzieraliśmy się przez tłum, starałem się trzymać ją za łokieć. Siostra Blandyna ani na chwilę nie zwolniła kroku. Przecisnąwszy się poprzez tłum, zapukała do drzwi sklepu z artykułami żelaznymi. Tully Roebuck, który potrafił jak nikt inny ‒ może z wyjątkiem Joe Ślicznotki ‒ z niesłychanym spokojem traktować podobne wydarzenia, otworzył drzwi i wpuścił nas do środka.
‒ Jakże się cieszę, że siostrę widzę ‒ powiedział. ‒ Pana też, panie Sippy.
Billy i obaj zastępcy Tully'ego przykucnęli za barykadą z beczek z gwoździami. Zastępcy byli zbyt wystraszeni, by coś mówić, a Billy zbladł i wydawał się dziwnie mały; wyglądał niemal jak ów chłopiec z plemienia Apaczów, którego niedawno zabił. Uśmiechnął się lekko na widok siostry Blandyny.
‒ Billy, przykro mi, ale nie potrafię cię na długo ocalić ‒ powiedziała siostra Blandyna. ‒ Chodź, teraz, gdy udało mi się wprowadzić ich w zakłopotanie, odprowadzę cię do aresztu.
‒ Chyba siostra nie powinna się mną zajmować ‒ powiedział Billy. ‒ Myślę, że zasłużyłem na najgorsze.
‒ O tym, na co zasłużyłeś, nie będzie decydował ten tłum ‒ powiedziała siostra Blandyna. ‒ Nie nadużywaj mojej cierpliwości, Billy! Chodźmy!
Wzięła Billy'ego za rękę, Tully wziął go za drugą. Obaj zastępcy i ja staraliśmy się iść tuż za nimi, w pełni świadomi tego, że moc nietykalności siostry Blandyny może nas nie obejmować.
Szliśmy w oślepiającym słońcu przez ochrypły od wrzasków tłum, w którym nagle zapanowała śmiertelna cisza. Idąc, siostra Blandyna uważnie przyglądała się każdemu. Spodziewałem się, że w każdej chwili mogę zostać schwytany; jestem pewien, że trzęsący się ze strachu zastępcy spodziewali się tego samego.
Ale siła tej kobiety okazała się wystarczająca: wkrótce Billy został przykuty łańcuchem do ławy w areszcie na piętrze starego kamiennego budynku. Siostra Blandyna stała za barierą, przyglądając mu się smutno. Wiedziała, że jej zwycięstwo jest krótkotrwałe; wydawało się, że mała zakonnica była bliska płaczu.
‒ Cieszę się, że jednak nie nadużyłem cierpliwości siostry ‒ powiedział Billy, starając zdobyć się na żart.
‒ Gdzie jest w tobie dobro, Billy? ‒ zapytała siostra Blandyna. ‒ Kiedyś wydawało mi się, że je dostrzegam. Chciałabym zobaczyć je teraz.
Ale Billy tylko potrząsnął głową. Nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie. Za chwilę siostra Blandyna odwróciła się i ze łzami w oczach wyszła.
14.
Podobno gdy Custer zginął rankiem pewnego czerwcowego dnia tego roku, zwiadowcy generała Crooka z plemienia Kruków dowiedzieli się o klęsce w ciągu godziny, mimo że wówczas znajdowali się w Wyoming, sto mil na południe. Nikt nie wie, jak to się stało, chyba że istniał jakiś napowietrzny telegraf zrozumiały dla tubylców.
Wiadomość o aresztowaniu Billy'ego Bone w Lincoln rozeszła się niemal również szybko ‒ przynajmniej wystarczająco szybko, by o zachodzie słońca tego dnia Katerina Garza i Los Guajolotes wyruszyli
z San Isidro na północ. Wówczas nie wiedziałem o tym, dopiero wiele lat później przeczytałem sensacyjny artykuł poświęcony Katie, po wysadzeniu przez nią w powietrze ‒ niektórzy twierdzą, że także i siebie samej ‒ statku przewożącego banany u wybrzeży Nikaragui. Autor artykułu twierdził, że banda Katie przybyła następnego ranka w pobliże Lincoln i że jeden z caballeros przedostał się do miasta w przebraniu drwala, by zaalarmować resztę, jeśliby nagle chciano powiesić Billy'ego. Myślę, że w takim przypadku Katie gotowa była na czele swych ludzi przypuścić szarżę na tłum i albo uratować Billy'ego, albo zginąć.
Oczywiście nic tak dramatycznego nie nastąpiło. Tego ranka przyszła wiadomość, że przybycie sędziego okręgowego zostało odłożone na czas nieokreślony; wkładając spodnie, sędzia nie zauważył czerwonej jadowitej stonogi, która wlazła w nogawkę i omal nie umarł z powodu ukąszenia.
Stanowiło to wielkie obciążenie dla Tully'ego Roebucka; oznaczało nie tylko zapełniony areszt, lecz także srodze zawiedziony tłum ludzi, z których każdy żarliwie pragnął rychłej egzekucji. Tully'emu tak bardzo brakowało pracowników, że nawet mnie uczynił swym zastępcą, ale jedyne, co należało do moich obowiązków jako przedstawiciela prawa, to była gra w domino z Billym, co zresztą nie było wcale zabawne. Billy był przykuty łańcuchem do pryczy; stał się też niezwykle opryskliwy i kłótliwy. Notorycznie oszukiwał i setki razy prosił mnie, bym ukradł dla niego pistolet.
Tully pozostawił wraz ze mną innego swego zastępcę, wychudzonego faceta, niejakiego Snookiego Browna, i gdy Billy'ego zmęczyło już nagabywanie mnie, bym dostarczył broń, zabrał się za Snookiego.
‒ Spróbuję szczęścia, mając tylko mały pistolet ‒ powtarzał wiele razy. ‒ Podrzuć mi go tylko, Snookie, a wyjadę do Meksyku i nigdy mnie już nie zobaczą w hrabstwie Lincoln.
Sądzę, że Snookie Brown dosyć lubił Billy'ego, ale nie miał zamiaru dać się nakłonić do uzbrojenia go czy udzielenia mu pomocy w ucieczce.
‒ Nie mogę ci pomóc, Bill ‒ powiedział. Był lakoniczny aż do przesady.
‒ Pomógłbyś, gdybyś był moim przyjacielem ‒ powiedział Billy. Otrząsnął się już ze swej początkowej depresji i był daleki od pogodzenia się z tym, że zostanie powieszony.
‒ Zastępca Sippy jest dłużej twoim przyjacielem niż ja ‒ zauważył zgodnie z prawdą Snookie.
‒ Jest cholernym Jankesem, a oni są zbyt prawomyślni ‒ stwierdził Billy, rzucając mi pogardliwe spojrzenie.
‒ Nie, Billy. Tully powiedział mi, bym nie dał się oczarować i nie dostarczał ci broni ‒ powiedział Snookie. ‒ Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, byś spróbował oczarować Tully'ego; wkrótce tu się zjawi.
Tully Roebuck rzeczywiście spędzał sporo czasu w celi Billy'ego, gawędząc z nim, a nawet czasem grając w domino. Rzadko tylko wspominano zabicie bankiera, Wielkiej Gęby, i handlarza bydła, Sama Bradleya. Niewielu miejscowych ludzi ich lubiło i jak się wydawało, nikt w areszcie nie czuł najmniejszej urazy do Billy'ego za to, że ich zastrzelił.
Prawdę mówiąc, po dwudziestu czterech godzinach wielkiego napięcia atmosfera w Lincoln rozluźniła się do tego stopnia, że już prawie nie pamiętano o nieszczęsnych zbrodniach, które tak niedawno się wydarzyły.
Sytuacja uspokoiła się do tego stopnia, że trudno było w tych gorących dniach nie ulegać senności. Drugiego dnia rano Tully, mianując mnie swym zastępcą, ostrzegał jeszcze, bym nie wychylał głowy poza budynek aresztu, jeżeli nie chcę, by mi ją odstrzelono, ale trzeciego dnia większość ludzi, jacy napłynęli do miasta w nadziei znalezienia taniej rozrywki, musiała powrócić do siebie, by zarabiać na życie. Wkrótce nastał czas, kiedy mógłbym uciąć sobie drzemkę na środku ulicy, nie narażając się na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.
Atmosfera wydawała się tak spokojna, że Tully doszedł do wniosku, iż może wyjechać na jeden lub dwa dni. Hodował bydło w pobliżu Encinoso i chciał zobaczyć, czy wszystko jest w porządku.
‒ Słyszałem, że sędziemu amputowano nogę ‒ poinformował nas tego ranka, gotów do odjazdu.
‒ Wolałbym raczej zażyć najgorszą truciznę, niż pozwolić, by mnie ugryzła cholerna czerwona stonoga ‒ powiedział Snookie. ‒ Nie wkładam bryczesów, zanim ich przedtem dobrze nie wytrzasnę.
Billy parsknął z niesmakiem z powodu takiej ostrożności.
‒ Do cholery, jesteś taki ostrożny, jakbyś spodziewał się żyć dwieście lat, Snookie ‒ powiedział.
Następnego ranka sam zabił Snookiego Browna.
15.
Gdyby nie moje upodobanie do chili z jajkami, myślę, że owego ranka Billy mógłby także mnie zastrzelić. Wprawdzie i dziś trudno mi w to uwierzyć, ale nie wyobrażam też sobie, by Snookie przypuszczał, że zostanie zabity. A przecież Snookie się pomylił.
Sama ucieczka była owocem niemal doskonałego planu Katie Garza. Zamiast prowadzić szarżę kawaleryjską przez miasto, czekała na odpowiednią sposobność na pobliskich wzgórzach, dopóki nie uznała, że szał wieszania przeminął i że miasto Lincoln powróciła znów do stanu zwykłego otępienia.
Wówczas na godzinę przed świtem sama wśliznęła się do miasta i w ubikacji za aresztem ukryła kolt owinięty w kawałek starego worka. Billy, zaprowadzony tam jak każdego ranka, znalazł broń i skoro tylko zapiął spodnie, wyskoczył z ubikacji i rzucił się na Snookiego Browna, który nie docenił go i zamiast wręczyć mu klucze od kajdanek, próbował uciekać.
Oczywiście Billy zastrzelił go, wziął klucze, uwolnił się od kajdan i pobiegł do aresztu, by zabrać ze sobą swój dziesięciostrzałowiec; był wyjątkowo przywiązany do tej strzelby.
Znajdowałem się wówczas po drugiej stronie ulicy, pożywiając się chili z jajkami. Usłyszałem strzał i tętent kopyt końskich. Gdy podbiegłem do drzwi, zobaczyłem Katie i jej caballeros. Przyprowadzili ze soba konia Billy'ego. Gdy Billy siedział już w siodle, zobaczył mnie i pokiwał ręką.
‒ Weź swą mulicę i jedź z nami, Sippy! ‒ zawołał. ‒ Jak zobaczą, że mnie nie ma, ze złości powieszą ciebie.
Na razie wszyscy byli zaskoczeni ‒ sam widok Guajolotes wywoływał szok ‒ wiedziałem jednak, że to, co powiedział Billy, to prawda, i nie zastanawiając się długo, postanowiłem także uciekać.
Wówczas właśnie wydarzył się ten wypadek. Koń Billy'ego ‒ ten sam, którego wybrała mu z remuda Szklanki Whisky Cecily Snow ‒ nagle stanął dęba i przewrócił się do tyłu, a wszystko stało się tak szybko, że nikt nawet nie zdążył się poruszyć. Na koniu tym, aż do tej chwili, można było całkowicie polegać. Byłem dostatecznie blisko, by zobaczyć wyraz przerażenia na twarzy Billy'ego, gdy uświadomił sobie, co się stało.
Billy właściwie wyszedł z tego nietknięty: przeturlał się na bok i koń w chwili upadku go nie przygniótł, ale zaskoczenie spowodowało, że poderwał się od razu i gdy koń usiłował się podnieść, nastąpił na niego i ponownie przewrócił się, przygniatając mu prawą nogę. Koń wreszcie się podniósł i stał spokojnie, ale Billy'ego spotkał gorszy los: leżał nieruchomo.
Katie Garza oprzytomniała najszybciej. Krzyknęła na Guajolotes, którzy w pośpiechu podnieśli Billy'ego i posadzili na siodle jej siwej klaczy. Katie usiadła za nim, podtrzymując go ramionami, gotowa do jazdy.
‒ Przyprowadź konia! ‒ zawołała do mnie, zawracając klacz. ‒ Może go potrzebować, zanim znajdziemy się w Meksyku.
16.
Billy miał fatalnie złamaną prawą nogę, a na plecach, tam gdzie koń na niego nastąpił, zrobiła się głęboka rana. Odzyskał świadomość, jeszcze zanim ujechaliśmy milę od Lincoln, ale wkrótce znów omdlał
i był zbyt słaby, by jechać samodzielnie. Przez całe popołudnie Katie Garza podtrzymywała go przed sobą na siodle.
Jeden z najstarszych caballeros znał się trochę na zestawianiu kości i gdy zatrzymaliśmy się nad Pecos, by napoić konie, udało mu się wziąć nogę Billy'ego w łupki. Billy wył z bólu, ale nie zemdlał. Gdy trochę odzyskał siły, Katie starała się go przekonać, by wsiadł na swego konia, ale jej słowa trafiały w próżnię.
‒ Nie ‒ powiedział, a jego bladą twarz wykrzywił grymas. ‒ To właśnie ten koń, o którym mówiła Tulipan. Powiedziała, że koń mnie przygniecie, jeżeli przekroczę North Canadian, i tak się stało. Raczej niech mnie tu powieszą, niż miałbym ryzykować, że się jeszcze raz na mnie przewróci.
Katie kazała jednemu z caballeros zamienić się końmi z Billym i ruszyliśmy w dalszą drogę.
‒ Musimy jak najszybciej dostać się do Meksyku ‒ powiedziała Katie. ‒ Tym razem będzie cię ścigać Tully i połowa ludzi z całego Terytorium.
Wówczas nie wiedziała jeszcze o chłopcu z plemienia Apaczów ani o czterech niemowach, swych przyrodnich braciach. Wiedziałem, że wkrótce będzie go ścigać także Isinglass i Krwawe Pióro.
Ale już to, co wiedziała Katie, wystarczyło, by się spieszyć. Gdy zbliżaliśmy się do gór Hueco, zerwała się straszliwa burza piaskowa. Piasek ciął ostro jak drobiny szkła. Katie nie chciała jednak nawet słyszeć o szukaniu jakiegoś schronienia. Dwóm swoim ludziom kazała jechać po obu stronach Billy'ego, by mogli podtrzymywać go na koniu w chwilach zasłabnięcia, i mknęliśmy tak w burzy i ciemnościach nocy.
Na długo przedtem zanim dotarliśmy następnego dnia do San Isidro, zapadłem w stan półświadomości: od czasu jazdy dyliżansem przez ten sam wyboisty kraj nie przeżywałem tak paraliżującego zmęczenia. Nie wiedziałem nawet, że wjeżdżamy do Rio Grande, aż do chwili, gdy poczułem na udach zimną wodę. Pamiętam jakieś zamieszanie w trakcie przeprawy przez rzekę. Billy zsunął się z konia, ale Katie jakoś go odnalazła i holowała, trzymając się jedną ręką końskiego ogona.
Byłem tak zmęczony, że gdy tylko przybyliśmy do miasteczka, upadłem na siodło już w chwili, gdy zdjąłem je z Rosy. Zaciągnąłem je pod najbliższe drzewo i położyłem na nim głowę, nie troszcząc się nawet o to, by odwiązać koc, który oczywiście był mokry.
Przespałem resztę popołudnia i całą noc; obudził mnie dopiero o świcie dźwięk dzwoneczków miejscowych kóz.
Ku memu zdumieniu Katie siedziała obok, całkowicie ubrana, trzymając na kolanach strzelbę. Wyglądała na zatroskaną i od czasu do czasu z brązowej butelki popijała tequilę.
‒ Jestem zbyt stary na takie polowania ‒ powiedziałem. ‒ Nie mam już sił.
‒ Ty ich nie obchodzisz, Ben. Możesz sobie drzemać tak długo, jak tylko chcesz ‒ powiedziała Katie. ‒ Oni chcą Billy'ego.
‒ Jesteśmy w Meksyku ‒ przypomniałem jej. ‒ Tully nie może tu przyjechać.
‒ Nie chodzi mi o Tully'ego ‒ powiedziała, podając mi butelkę.
Napój był tak mocny, że czułem się, jak gdybym połknął ogień. Ale przynajmniej mnie rozbudził. Katie Garza wciąż spoglądała ku rzece.
‒ Billy ma gorączkę ‒ powiedziała. ‒ Bełkocze coś o ludziach, których ostatnio zabił. Czy to wszystko jest prawdą?
‒ Tak, przynajmniej częściowo.
‒ Ilu zabił? ‒ spytała bez ogródek.
‒ Muszę uporządkować to w głowie, żeby mieć pewność ‒ odpowiedziałem. ‒ W ostatnich kilku dniach straciłem rachubę.
‒ Czy zabił wszystkie niemowy?
‒ Widziałem dwóch zabitych. Później się rozstaliśmy. Przypuszczam, że zabił także tamtych dwóch.
‒ Mówi o jakimś chłopcu indiańskim ‒ powiedziała Katie. ‒ Czy rzeczywiście zabił indiańskiego chłopca?
Skinąłem głową.
Katie westchnęła.
‒ Lepiej jedźmy na południe, jak tylko opadnie mu gorączka ‒ powiedziała. ‒ Być może uda nam się ukryć w górach.
‒ Kogo się spodziewasz? ‒ zapytałem.
‒ Mojego ojca i mojego brata Apacza ‒ odpowiedziała. ‒ Nie powstrzyma ich ta rzeka. Im jest wszystko jedno, czy zabiją Billy'ego w Meksyku, czy w Teksasie.
‒ To wszystko wydaje się takie bezsensowne ‒ mówiłem. ‒ Gdy poznałem Billy'ego, miał na sumieniu tylko jednego człowieka, i to zabitego przypadkowo. Teraz zabija połowę ludzi, których spotyka. Szkoda, że nie został z tobą za pierwszym razem.
‒ Ja też żałuję, ale co to teraz da ‒ powiedziała z wyrazem strapienia na twarzy. ‒ Mam jednak nadzieję, że pojedzie na południe. Nie chcę walczyć z moim ojcem i bratem, ale nie chcę też, by zabili Billy'ego.
Wziąłem butelkę i pociągnąłem kolejny ognisty łyk.
17.
Gorączka męczyła Billy'ego przez dwa dni. Katie przez cały czas czuwała przy nim, pilnując, by się nie odkrył, i podając mu wodę, by jego organizm nie uległ odwodnieniu.
Zdenerwowanym caballeros kazała pełnić straż wzdłuż rzeki w oczekiwaniu na przybycie Isinglassa lub Krwawego Pióra.
Trzeciej nocy gorączka opadła. Następnego dnia Billy mógł już siedzieć w słońcu przy stole, jeść pozole i popijać piwo. Ale był jeszcze tak słaby, że musiał trzymać butelkę obiema rękami. Wydawało się, że się skurczył; był blady i załamany. Gdy się tak patrzyło na niego, trudno było uwierzyć, że ten wynędzniały, zmęczony chłopiec zabił w ciągu przeszło miesiąca dziewięciu ludzi.
‒ Przeczytaj mi coś, Sippy ‒ powiedział. ‒ Boli mnie głowa, może mi przejdzie, jak będę słuchał.
Nie sądziłem, by Niemi z płaskowyżu to była odpowiednia lektura, przeczytałem więc Siostrę z Sangre i większą część Czarnej fasoli. Zazwyczaj głowa Billy'ego po pięciu czy dziesięciu stronicach opadała na stół i wkrótce twardo zasypiał, ale nawet gdy nie spał, było w nim niewiele sił życiowych i niewiele pragnień. Oczy miał zamglone,
a na wszystkie usilne błagania Katie, by jechać na południe, reagował apatycznie kręcąc głową.
‒ Zawsze chciałem zobaczyć tylko tyle z Meksyku ‒ powiedział kiedyś, naciskany przez Katie.
‒ Okay, jeżeli nie chcesz już żyć ‒ zauważyła. ‒ Wydaje mi się jednak, że chcesz.
Twarz Billy'ego była przezroczysta, nawet jeżeli przez kilka godzin siedział na słońcu, a jego głos był dziwnie bezsilny.
‒ Powinienem był przede wszystkim słuchać Tulipan ‒ powiedział. ‒ Ale nie słuchałem, a teraz to już nie ma znaczenia. Nie mogę przekreślić tej przeklętej śmiertelnej rzeki.
‒ To tylko głupie gadanie starej pijanej kobiety ‒ powiedziała Katie. ‒ Cóż ona wie?
‒ Powiedziała, że koń mnie przygniecie, i tak się stało ‒ odparł Billy.
‒ Ten koń miał zbyt mocno ściągnięte popręgi. To jedyny powód, dla którego stanął dęba ‒ mówiła Katie. ‒ Czy masz zamiar rozstać się z życiem tylko dlatego, że koń był siodłany w pośpiechu?
‒ Gadaj, co tylko chcesz, ja i tak nie pojadę na południe ‒ powiedział Billy. ‒ A jeżeli twój ojciec tu się zjawi, zabiję go.
‒ A co będzie, jeśli zjawi się Indianin? ‒ zapytała Katie. Billy uśmiechnął się blado.
‒ Cóż, jeżeli zjawi się Indianin, to, jak sądzę, zginę.
18.
Ale Indianin się nie pojawił, podobnie zresztą jak Isinglass. Atmosfera w San Isidro znacznie się poprawiła. Katie całkiem poświęciła się uzdrawianiu Billy'ego, zarówno jego ciała, jak i duszy. Podawała mu najsmaczniejsze potrawy, jakie udało się jej przyrządzić, i dbała o to, by przez większość dnia mógł wygrzewać się na słońcu. Pewien stary człowiek z miasteczka, który rzeźbił w drzewie, zrobił mu
niewielką kulę. Codziennie kuśtykał więc wraz z Katie nad rzekę, gdzie pili piwo i strzelali. Moim zdaniem jednak Billy nigdy nie nauczył się dobrze strzelać.
‒ Nie mogę zrozumieć, jak człowiek, który nie umie trafić w zbocze wzgórza z odległości pięćdziesięciu stóp, mógł się uwikłać w takie tarapaty ‒ powiedziała kiedyś Katie w czasie lunchu złożonego z płatków kukurydzianych i fasoli.
‒ Myślę, że potrzebne mi są okulary ‒ powiedział Billy. ‒ Gdy zbyt długo wpatruję się w cel, oczy zaczynają mi łzawić.
Dnie były piękne i jasne. Podjąłem swe poranne spacery nad spokojną rzeką, a po południu pisałem krótką powieść zatytułowaną Lincz w Lincoln, czyli jednonogi sędzia.
Katie i Billy spędzali wieczory w jej pokoju. Czasem siedząc pod drzewem słyszałem, jak Billy usiłuje coś zagrać na swej harmonijce. Niekiedy słyszałem także śmiech Katie, w którym pobrzmiewała nuta dziewczęcej radości ‒ taki, jakim mogłaby się śmiać jedna z moich szczęśliwych córek.
Mam nadzieję, że była to radość. Katie Garza miała gorące serce i myślę, że ona i Billy odśpiewali wtedy swą piękną, miłosną pieśń.
Ale był to krótki, a zarazem smutny czas, który z powodu zabójstw Billy'ego musiał się szybko skończyć. Z żalem patrzyłem na usilne starania Katie, która z całą swą młodzieńczą energią i wielkim sercem starała się przywrócić Billy'emu chęć życia, jego śmiechowi zuchwałość, a oczom żywy blask.
Niestety Katie poniosła klęskę. Wprawdzie Billy kuśtykał dokoła, trochę strzelał, dmuchał w swą harmonijkę i w pokoiku za barem wylegiwał się z Katie na łóżku i być może, gdy był z nią sam na sam, potrafił nawet być dawnym Billym, ale wątpię w to.
Coś go opuściło ‒ nadzieja, energia czy pewność siebie, czy jak jeszcze można by to określić: trudno nazwać coś, czego brak się po prostu odczuwa. Zanikł gdzieś jego dźwięczny śmiech, a żarty straciły siłę i przestały zaskakiwać. Katie uśmiechała się, ale widać było, że robi to z ciężkim sercem: musiała się czuć tak, jak gdyby usiłowała przywrócić duchowi jego cielesną postać. Mogłoby się to jej udać z
nogą czy z ręką, ale duch Billy'ego odpływał dokądś, bezpieczny w swej nieobecności.
Caballeros czuli się zmęczeni pilnowaniem rzeki. Znów zajęli się wyścigami konnymi, grą w karty, walką na pięści i piciem tequili. Kilku wyjechało z San Isidro, by napadać na dyliżanse na trasach wiodących na północ. Powrócili niewiele bogatsi, ale we wspaniałych, nowych kapeluszach jankeskich.
Często w nocy Katie wychodziła z pokoju i siadała obok mnie pod drzewem. Czasem usiłowałem coś gryzmolić przy świetle latarni ‒ po długich sjestach popołudniowych nie spałem aż do północy, a nawet dłużej.
‒ Nie mogę nic z nim zrobić, Ben ‒ powiedziała pewnej nocy, najwyraźniej nieszczęśliwa. Wypiła całą butelkę tequili, ale nie powiedziała już nic więcej.
Ucieszyłem się, że wreszcie przestała do mnie mówić: panie Sippy. Trochę się w niej podkochiwałem, choć nie sądzę, by ona to zauważyła.
Trzy dni później, mimo że do całkowitego wyleczenia nogi było daleko, Billy Bone osiodłał konia, tego który go przygniótł, i przygotowywał się do drogi, chcąc spotkać Cecily Snow, której imię nie padło ani razu w czasie naszego pobytu w San Isidro. Wydaje mi się, że Billy liczył dni, czekając, aż upłynie miesiąc do planowanego rendez-vous.
Niewielu mężczyzn posiadło zdolność porzucania kobiety. Billy Bone, któremu brakowało wszelkiej ogłady, zupełnie tego nie umiał. Gdy się zbliżyłem, stali wraz z Katie przy koniu, a Billy był równie zdenerwowany jak za pierwszym razem, gdy wyjeżdżał z San Isidro.
Przypuszczam, że w głębi ducha tak samo bał się kobiet, jak reszta mężczyzn; na pewno nie lubił wyprowadzać ich z równowagi, a niestety każde rozstanie do tego prowadzi, jeżeli oczywiście kobieta jest zakochana.
Ale Katie Garza tym razem ani nie płakała, ani nie szlochała.
‒ Już po raz trzeci opuszczasz mnie bez żadnego powodu ‒ mówiła głosem cichym i zimnym. Stali przed nędznym barem; Billy, wciąż mocno kulejący, zmagał się z siodłem, po czym z trudnością
wgramolił się na konia. Katie, stojąc w odległości trzech stóp, nie ruszyła się nawet, by mu pomóc. Jej oczy były ciemne jak noc, a na twarzy nie było widać śladu uśmiechu.
‒ Wiesz przecież, że jak przekroczysz tę rzekę, to nie pożyjesz dłużej niż miesiąc ‒ powiedziała. ‒ Doskonale o tym wiesz, prawda?
Billy był blady ‒ w rzeczywistości nigdy już nie odzyskał rumieńców. Rozpoznawałem już, kiedy ta bladość jest wynikiem bólu głowy. Nie wydawał się ani szczęśliwy, ani zdrowy, ale upierał się, by jechać.
‒ Ach, nie, Katie, wszystko będzie dobrze ‒ powiedział, unikając jej zimnego i gniewnego spojrzenia. ‒ Odszukam cię za miesiąc ‒ dodał. ‒ Gdy zaczną wiać północne wiatry, będę polował w jakimś ciepłym miejscu.
Katie nic nie powiedziała, patrzyła na niego milcząc jak głaz. Billy zaczął zawracać konia, ale nagle się zatrzymał. Wydawało mi się, że czuje, iż nie dopełnił jeszcze pewnego obowiązku.
‒ Dzięki za ocalenie mnie od uroczystego zakładania pętli ‒ powiedział. Potem spojrzał na mnie. ‒ Chciałbym, żebyś pojechał ze mną, Sippy ‒ dodał.
‒ Dlaczego? ‒ spytałem zupełnie zaskoczony.
‒ Do diabła, nie wiem dlaczego ‒ odpowiedział, a na jego twarzy pojawił się ślad dawnego chytrego uśmieszku. ‒ Myślę, że po prostu przyzwyczaiłem się do tego, że towarzyszy mi pewien stary jankeski pisarz.
Sądzę, że w tej chwili musiał opanować go lęk.
‒ Jedź z nim, Ben. Będzie mu potrzebny ktoś, kto potrafi myśleć ‒ powiedziała cicho Katie.
Następnie, gdy Billy zaczął znów zawracać konia, podeszła bliżej i chwyciła za uzdę.
‒ Jeżeli zdradzisz mnie dla białej kobiety, zginiesz, zanim zaczną wiać wiatry północne ‒ powiedziała. ‒ Mój ojciec nie będzie musiał cię zabijać, mój brat również. Odnajdę cię i sama zabiję, obojętnie gdzie będziesz.
Puściła uzdę i wróciła do swego pokoiku.
Billy Bone wyglądał jak ogłuszony. Fakt, że Katie wiedziała, co
ma zamiar uczynić, wydawał mu się bardziej niewiarygodny niż którekolwiek z proroctw Tulipan. Nie opanował jeszcze lekcji numer jeden na temat kobiet. Jeszcze tego samego dnia starałem się przerobić ją z nim, ale był zbyt wstrząśnięty, by słuchać.
W tej chwili mógł tylko, zdumiony i przerażony, siedząc na koniu śledzić wzrokiem Katie.
Gdy tak szła w kierunku swego pokoiku, widziałem wzbierający w niej szloch. Szła coraz szybciej, potem biegła. Zniknęła w ciemnościach, zasłaniając ręką twarz, by powstrzymać łzy. Nie obejrzała się ani razu.
Nie miałem wiele do pakowania prócz mych bazgrołów. Rosy próbowała mnie ugryźć, gdy ją siodłałem, ale lekcję numer jeden na temat mułów już miałem opanowaną.
Gdy zbliżaliśmy się ku rzece, Billy zatrzymał się i spojrzał na mnie ze złością.
‒ Czy mówiłeś jej o Snow? ‒ zapytał.
‒ Oczywiście, że nie ‒ odpowiedziałem.
‒ Nie mam pojęcia, kto jej to powiedział.
‒ Przypuszczam, że ty sam.
‒ Nieprawda! ‒ wykrzyknął oburzony, że mogłem coś takiego sugerować.
‒ Billy, przez dwa dni byłeś nieprzytomny i majaczyłeś ‒ mówiłem. ‒ Powiedziałeś jej, że zabiłeś niemowy i tego indiańskiego chłopca. Może wspomniałeś także o Cecily Snow.
Wyraz oburzenia natychmiast znikł z jego twarzy; na samą myśl, że swej dawnej miłości mógł powiedzieć o tym, że ma nową, był przerażony. Wielu bardziej doświadczonych mężczyzn miałoby wątpliwości w takiej sytuacji.
‒ Żałuję, że tu w ogóle przyjechałem! ‒ powiedział.
‒ Gdybyś nie przyjechał, nie poznałbyś Katie ‒ zauważyłem. ‒ Ona cię nie tylko ocaliła, ona cię kocha.
‒ Nie jestem wart, by mnie kochano ‒ powiedział, niemal wybuchając płaczem. ‒ Czy naprawdę myślisz, że mówiłem o Snow, kiedy byłem chory?
‒ To nie ma znaczenia, Billy ‒ powiedziałem. ‒ Kobiety zawsze wyczuwają takie rzeczy. Katie wiedziałaby o Cecily, awet gdybyś nie pisnął słówkiem, i być może nic nie powiedziałeś.
‒ Ale jak one to robią, Sippy? ‒ zapytał.
‒ Nie wiem, ale tak jest ‒ odpowiedziałem.
Westchnął i skierował konia ku rzece. Po kilku minutach znaleźliśmy się znów w Teksasie, po drugiej stronie Rio Grande.
Spojrzałem na Wschód, spojrzałem na Zachód;
I zobaczyłem jego trumnę...
1.
Po południu zerwała się kolejna burza piaskowa, wiatr wiał nam w plecy. Wokół nas wirował szklany pył, unoszony przez ostry, ogłuszający wiatr. Wkrótce ziemie, przez które jechaliśmy, monotonne i nieciekawe, zaczęły pokrywać coraz to nowe fale piasku. Nawet góry, które majaczyły przed nami, niebawem stały się niewidoczne.
Tego wieczoru nie rozpalaliśmy ogniska. Żaden z nas nie był głodny i obaj byliśmy zbyt zmęczeni, by zmagać się z wichurą szukając drewna na opał. Czułem się podle, a obserwując kątem oka Billy'ego, zorientowałem się, że jest równie zgnębiony. Zawinąwszy się w koce, odwróciliśmy się plecami do wiatru próbując mimo wszystko spać.
O świcie burza piaskowa nadal szalała. Jechaliśmy w milczeniu, a wiatr wiał nam w plecy przez cały dzień; słońce wyglądało jak niewyraźny pierścień. Nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy, i byłem pewien, że Billy także nie ma pojęcia, ale przed wieczorem natknęliśmy się na rzekę, która mogła być tylko Rio Pecos, i jechaliśmy wzdłuż jej brzegów na północ. Ogarnęła mnie taka melancholia, że prawie znajdowałem pociechę w myśli, że prawdopodobnie umrzemy z głodu, zanim dotrzemy do jakiegoś osiedla. Byłoby to niewątpliwie przykre, ale przynajmniej Billy Bone nie miałby więcej ofiar na sumieniu, a Cecily Snow nie mogłaby przeżyć przygody ucieczki ze słynnym banitą.
Chęć pokrzyżowania planów Cecily, nawet w tak skromnym wymiarze, wydawała mi się ‒ ze względu na stan mego ducha ‒ wystarczającym powodem, by umrzeć z głodu nad brzegiem tej płynącej przez pustkowia rzeki.
Billy Bone był również całkowicie załamany.
‒ Wolałbym, żeby Katie mnie po prostu zastrzeliła ‒ powiedział w pewnej chwili. ‒ Lepsze to, niż przez dwa dni mieć płuca zasypywane piaskiem.
Mimo to przedzieraliśmy się dalej przez burzę piaskową, która pełnię dnia zamieniła w zmierzch, licząc się z tym, że spędzimy jeszcze jedną noc bez jedzenia i bez ognia. Nagle Rosy podniosła głowę i głośno ryknęła, na co zaraz odpowiedział jej jakiś osioł.
W chwilę później dostrzegliśmy zwierzę, a Billy od razu go rozpoznał.
‒ Do diabła, przecież to osioł Tulipan ‒ powiedział. ‒ Ten, który miał takie zabawne imię.
Rzeczywiście był to Bonaparte, a niewyraźne kształty, obok których przejechalibyśmy i które nie wzbudziłyby w nas większego zainteresowania ‒ wyglądały bowiem jak małe wydmy ‒ okazały się chałupami Greasy Corners. Obok Chińskiego Stawu przywiązane były dwa konie.
‒ No, mamy szczęście ‒ powiedział Billy Bone, a jego nastrój natychmiast się poprawił.
Moje samopoczucie było nadal fatalne, ale przyznaję, że byłem zadowolony mogąc wejść z Billym do baru i zapomnieć o piasku.
2.
Mówi się dziś, że pewne rzeczy dzieją się w nieokreślonym czasie ‒ mnie jednak, gdy weszliśmy do Chińskiego Stawu, zaskoczyła nieokreśloność miejsca. Tulipan, stara żółta kobieta, siedziała na swym stołku paląc fajkę; dwaj pokryci kurzem, jadący dokądś kowboje targowali się z młodą smutną kurewką, a Des Montaignes stał za barem
żując tytoń i często spluwając. Mogła to być chatynka na starym Jedwabnym Szlaku, mogło to być w Persji, w Turcji, w Egipcie, w starożytnym Babilonie ‒ wszędzie, gdzie szaleją burze piaskowe i gdzie przejeżdżają karawany.
Widok Billy'ego Bone zdumiał niepomiernie obu kowbojów, choć Des Montaignes i Tulipan nie odwrócili nawet wzroku.
‒ Do cholery, to ty ‒ powiedział chudszy z kowbojów. Wyglądał na wyraźnie przestraszonego i jestem przekonany, że wszelka myśl o przygnębionej kurewce natychmiast go opuściła. Obaj wydawali mi się skądś znani; później okazało się, że przebywali w San Jon, gdy przybył tam Isinglass oraz ja sam, prowadząc wóz ze zwłokami.
‒ A dlaczego miałbym to nie być ja? ‒ spytał wesoło Billy.
Muszę przyznać, że wychudzony kowboj ‒ nazywał się Dewey Sharp ‒ okazał się szczery aż do przesady.
‒ Cóż, Bill, jesteś tu już dobrą chwilę i jeszcze nas nie zastrzeliłeś ‒ powiedział uśmiechając się przymilnie. ‒ Z tego co słyszałem, to ostatnio nikt w twej obecności nie może żyć dłużej niż minutę.
‒ Wiesz dobrze, Dewey, że cię nie zastrzelę, jeżeli naprawdę nie będę musiał ‒ powiedział Billy śmiejąc się szeroko. ‒ A kto to jest ten twój przystojny przyjaciel?
‒ Waco Charlie. Czybyście się dotąd nie spotkali?
‒ Nie, ale cieszę się, że tu jest. Będzie nas czwórka do kart ‒ powiedział Billy. ‒ Miałaś rację ‒ zwrócił się do Tulipan.
‒ Nie powinienem był przekraczać North Canadian. Ten cholerny koń omal mnie nie zabił.
‒ Żaden koń cię nie zabije ‒ powiedziała Tulipan. Wydawała się zadowolona, że widzi Billy'ego, choć jej mąż był odmiennego zdania.
‒ Wynoś się, Billy! Nie chcę ciebie tutaj! ‒ powiedział gwałtownie. ‒ Jak się nie wyniesiesz, to przyjedzie tu Wielka Whisky.
‒ Nie wiedziałem, że tak boisz się tego starego przeżuwacza, Des ‒ powiedział Billy, opierając się o bar i wpatrując z bliska w Des Montaignesa. ‒ Wielką whisky to ja bym chciał wypić ‒ dodał.
Des Montaignes wyciągnął spod baru dwie brudne szklanki i nalał nam obu. Billy rzadko wypijał większe ilości alkoholu, ale tym razem kilkoma pospiesznymi łykami opróżnił całą szklankę. Mimo całej swej zuchowatości był blady i roztrzęsiony. Noga mu jeszcze bardzo dokuczała, ale kula coraz bardziej go irytowała i gdy tylko mógł, kuśtykał bez niej. Nie wyglądał ani wówczas, ani nigdy zresztą, na straszliwego mordercę.
Zażądał jeszcze jednej szklanki whisky i zabrał ją ze sobą do stolika, przy którym siedzieli kowboje i smutna kurewka.
‒ O co gramy? ‒ zapytał, siadając.
‒ Chodź ze mną, mam dobre łóżko ‒ powiedziała kurewka. Miała pozlepiane ciemne włosy i brakowało jej wielu zębów. Wydawało mi się, że postawiła krzyżyk na Deweyu Sharpie i Waco Charliem. ‒ Mam na imię Dot ‒ dodała.
Billy nie wiedział, co odpowiedzieć na tak śmiałe zaproszenie. Mimo swych niedawnych przeżyć, był wciąż ogromnie nieśmiały wobec kobiet.
‒ Zaproponuj Sippy'emu, jest starszy ode mnie i bogatszy ‒ powiedział.
‒ Czy ty naprawdę chcesz usiąść i grać w karty, będąc w takich tarapatach? ‒ zapytał Dewey Sharp.
‒ Nie jestem w żadnych tarapatach, Dewey ‒ odpowiedział Billy. ‒ Po prostu zatrzymałem się, by w drodze do Chicago trochę się zdrzemnąć.
Była to pierwsza wzmianka, jaką uczynił, na temat miejsca planowanej ucieczki.
‒ Podobno Stara Whisky wynajął Długiego Psa Hawkinsa, żeby cię zabił ‒ powiedział Dewey. ‒ Poza tym Tully poprzysiągł, że cię doprowadzi do więzienia, żywego lub martwego.
Billy ożywił się, usłyszawszy o Długim Psie Hawkinsie, straszliwym mordercy, który zdobył sławę, zabijając osadników podczas walk w Wyoming. Po śmierci Dzikiego Billa Hickoka i Hilla Coe był ‒ poza Billym ‒ mordercą, którego najbardziej lękano się na Zachodzie.
‒ Długi Pies Hawkins! ‒ powiedział. ‒ Psiakrew, nie wiedziałem, że jestem aż t a k niebezpieczny. Gdybym miał więcej czasu, poczekałbym gdzie w pobliżu i zmienił Długiego Psa w martwego psa ‒ dodał i po raz pierwszy od wielu tygodni zaśmiał się swym chłopięcym śmiechem. Następnie wypił drugą whisky i poprosił Waco Charliego, by przełożył karty.
3.
W końcu to Des Montaignes wyszedł z kurewką o imieniu Dot. Tulipan przygotowała gulasz z pieska preriowego tak tłusty, że byłby niejadalny, gdyby nie to, że obaj z Billym wprost przymieraliśmy głodem. Waco Charlie, który był prawie tak milczący jak niemi z płaskowyżu, okazał się najlepszym graczem spośród obecnych: po godzinie nikt z nas nie miał już ani centa, by grać dalej; zwinąłem się więc w kłębek przy małym piecyku Tulipan. Billy Bone i Dewey Sharp nadal wymieniali uwagi na temat Długiego Psa Hawkinsa, którego przezwisko pochodziło od kolta o długiej lufie; Hawkins posługiwał się nim z upodobaniem, pracując jako płatny morderca.
‒ Dobrze jest znaleźć się z powrotem w Nowym Meksyku ‒ powiedział Billy. Usłyszawszy to, zaraz zasnąłem.
Gdy nazajutrz rano wyszedłem na dwór, by się załatwić, zauważyłem, że wiatr wprawdzie ustał, ale cząsteczki wczorajszego drobnego pyłu nadal unosiły się w powietrzu, a wschodzące słońce miało barwę miedzi i było zamglone.
Ku memu zdumieniu spostrzegłem, że Billy Bone osiodłał już konia.
‒ Spiesz się, Sippy. Dzisiaj jest dzień, w którym mamy spotkać się ze Snow ‒ powiedział.
‒ Billy, ona ucieka z tobą ‒ powiedziałem. ‒ I nie będzie chciała, bym wam towarzyszył. Chyba tu zostanę.
Billy spojrzał na mnie zaskoczony.
‒ Czyżbyś nie chciał jechać? ‒ zapytał. ‒ Snow nie będzie miała nic przeciwko temu tak długo, jak długo nie będziesz zbyt zazdrosny.
‒ Myślę, że będzie ‒ zauważyłem. ‒ A na pewno nie chciałbym narazić się na jej gniew.
Billy wydawał się zupełnie zbity z tropu. Sądzę, że uważał za najzupełniej oczywiste, iż stanę się elementem tła jego miodowego miesiąca.
‒ Ale ja zupełnie zapomniałem, jak się z nią rozmawia ‒ powiedział. ‒ Co będzie, jeżeli się rozmyśliła i nie pojedzie? Co wówczas zrobię?
‒ To, co każdy mężczyzna musi zrobić, gdy kobieta zmieni zdanie ‒ odpowiedziałem. ‒ Albo pogodzić się z tym, albo zorientować się, czy można ją przekonać.
Wydawało się, że Billy'ego jakby ogarnęła panika na myśl, że nie będę mu towarzyszył, by ułatwiać kontakt z Cecily.
‒ Jedziemy do Chicago ‒ powiedział. ‒ Mówi, że będziemy się zatrzymywać w luksusowych hotelach. Czyżbyś nie chciał zobaczyć Chicago i pomieszkać w tych wspaniałych hotelach?
‒ Byłem wiele razy w Chicago ‒ odparłem. ‒ To piękne miasto. Doskonale poradzicie sobie beze mnie.
Billy wydawał się zapędzony w kozi róg, ale nie był zły. Wgramolił się na konia i spojrzał na mnie. Na jego chropowatej młodej twarzy pojawił się wyraz smutku.
‒ Nigdy nie myślałem, że skończysz w Greasy Corners, Sippy ‒ powiedział. ‒ Snow pęknie ze śmiechu. Uważa, że i tak jesteś za wytworny, ale Greasy Corners nie jest jednak tak wytworne jak Chicago.
‒ Nie, w niczym nie przypomina Chicago ‒ przyznałem, patrząc na mizerne budy, z których składało się miasteczko.
‒ Chyba powiem jej po prostu, że byłeś zbyt zazdrosny ‒ powiedział. Następnie zawrócił konia i ruszył cwałem.
4.
Podróżowanie z Billym było rzeczą interesujące, nikt jednak nie mógłby powiedzieć, że były to chwile wytchnienia. Gdy odjechał tego ranka, doszedłem do wniosku, że jestem zbyt zmęczony, by natychmiast wyruszać w dalszą podróż. Znalazłem jakąś łopatę i przez całą godzinę starałem się doprowadzić do porządku jedną z opuszczonych chałup. Zlikwidowałem parę gniazd os i usunąłem mnóstwo skorpionów i pająków, ale kiedy skończyłem, chałupa stała się odpowiednim miejscem do odbycia drzemki ‒ drzemałem więc przez większą część tego dnia i przez wiele godzin w ciągu następnych trzech dni.
Często kąpałem się w chłodnej Rio Pecos, a wieczorami zachodziłem do baru, by pograć w karty z Deweyem Sharpem i Waco Charliem; ten ostatni wspaniałomyślnie udzielił mi kredytu. Des Montaignes zakochał się w kurewce o imieniu Dot i oboje rzadko pojawiali się w barze, ale Tulipan szczodrze nalewała whisky i często zasiadała z nami do kart.
Dewey i Waco Charlie przeżywali okres przerwy w swej kowbojskiej karierze. Ostatnio pracowali dla Isinglassa, ale gdy kazał im przyłączyć się do jednego ze swych teksaskich oddziałów, doszli do wniosku, że nie mają ochoty udawać się w tym kierunku, i pobrawszy pensję, ulotnili się, zamierzając wyjechać do Kalifornii, gdzie ‒ jak słyszeli ‒ istniały wspaniałe szanse dla doświadczonych kowbojów. Ale dotarłszy do Greasy Corners, szybko ulegli pokusie bezczynnego życia.
‒ Do Kalifornii jest tak daleko ‒ zauważył któregoś wieczoru Dewey. ‒ Moglibyśmy zaczekać do następnego roku i wówczas popróbować.
Waco Charlie, odkąd się ze mną oswoił, stał się niemal rozmowny.
‒ Spróbujemy w następnym roku ‒ powiedział.
Trzeciego dnia jeszcze dwóch rozczarowanych kowbojów Isinglassa pojawiło się w miasteczku. Isinglass kazał im przez dzień czy dwa pomagać przy grodzeniu rancho. Ten afront wobec ich statusu
wolnych kawalerzystów był dla nich czymś nie do zniesienia, postanowili więc udać się w okolice Pylistej Rzeki.
‒ Stara Whisky jeszcze nie jest właścicielem tego stanu ‒ powiedział starszy, Grady Lee.
Oprócz rozważań na temat topografii Wyoming, głównym tematem rozmowy był Billy Bone, najbardziej poszukiwany morderca Zachodu. Obaj wydawali się zaszokowani, dowiedziawszy się, że przebywał on przed kilkoma dniami w tym samym barze.
‒ Lepiej niech ten mały hultaj szybko zwiewa ‒ powiedział drugi z kowbojów, Bob Blocker. ‒ Tully formuje specjalny oddział, a Długi Pies też się tu gdzieś kręci.
‒ Jeżeli to wszystko, to nie wystarczy. Billy jest szybki i dobrze uzbrojony ‒ zauważył Dewey Sharp.
‒ Wcale nie wszystko, to tylko pionki ‒ powiedział Bob Blocker. ‒ Krwawe Pióro poprzysiągł zabić go za to, że zastrzelił tego indiańskiego chłopca, a Stara Whisky zamierza sam go ścigać.
Waco Charlie zbladł usłyszawszy o Krwawym Piórze ‒ reagował na samo wspomnienie krwi, nawet jeżeli pojawiło się tylko w imieniu.
‒ Gdyby Krwawe Pióro miał zamiar mnie schwytać, raczej sam bym poderżnął sobie gardło, by zaoszczędzić mu czasu i fatygi ‒ powiedział Dewey Sharp.
‒ Myślę więc, że gdzieś dopadną małego Billa ‒ wyznał Bob Blocker.
‒ Złapią go tu ‒ powiedziała Tulipan, po czym powróciła do swej fajeczki.
Kowboje wydawali się zdziwieni, ja również byłem trochę zaskoczony, przypuszczałem bowiem, że Billy i Cecily są już w drodze do Chicago.
‒ Ale jego tu nie ma, prawda? ‒ zapytał Grady Lee, rozglądając się nerwowo po barze.
‒ On już wraca ‒ powiedziała Tulipan z błyskiem w starych oczach.
Deweya Sharpa najwyraźniej nie zachwyciła ta wiadomość.
‒ Do cholery, niech sobie Pylista Rzeka pobryka! ‒ powiedział.
Ukuł w tej chwili powiedzonko, które przez dziesięciolecia miało rozbrzmiewać na całym Zachodzie. ‒ Kiedy wyruszamy?
‒ Ale dlaczego mały Bill miałby tu wracać? ‒ zapytał Tulipana Bob Blocker.
‒ Ponieważ przygotowaliśmy mu grób ‒ odpowiedziała stara kobieta.
Przypuszczałem, że Tulipan po prostu żartuje. Może zmęczyli ją już kowboje i chciała ich nastraszyć. Tak czy owak, wydawało się nieprawdopodobne, żeby Billy powracał do Greasy Corners ‒ na pewno nie było to miejsce odpowiednie do spędzenia miodowego miesiąca z wielką angielską damą. Dziedziczka rodów Cavendish i Montstuart z pewnością nie miałaby ochoty brylować w Chińskim Stawie. Nawet Dot wydawała się zbyt wytworna na Chiński Staw.
Tak naprawdę to trochę żałowałem, ponieważ rzeczywiście brakowało mi Billy'ego. Wyglądało na to, że nasze wspólne podróże się skończyły, księga naszych przygód została zamknięta. Tej nocy w mej nędznej chałupinie snułem smętne marzenia. Wyobrażałem sobie lepszego Billy'ego, uwolnionego od wszelkiego gwałtu, nawyku przypadkowego mordowania, bólów głowy i lęku przed Psem Śmierci.
Mimo wszystkiego co zrobił, chyba go po prostu lubiłem i teraz, kiedy odszedł i gdy stało się nieprawdopodobne, bym kiedykolwiek mógł zobaczyć, jak zabija człowieka, stworzyłem dla niego w wyobraźni szczęśliwe życie. Obdarzyłem go swą dawną umiejętnością ‒ telegrafowaniem, ale dla Cecily Snow w tej wizji nie było miejsca. Zanim zasnąłem, wyobraziłem go sobie jako kierownika jakiegoś małego urzędu telegraficznego ‒ na przykład w Illinois.
Nazajutrz rano jednak obudziły mnie dwa wystrzały dziesięciostrzałowej strzelby i gdy wybiegłem na dwór, zobaczyłem, że prawdziwy Billy Bone ‒ zgodnie z przepowiednią Tulipan ‒ powrócił. I że natychmiast przestrzelił wątrobę jej mężowi, Des Montaignesowi.
5.
Błąd Des Montaignesa był oczywisty. Nie bacząc na arystokratyczne pochodzenie Cecily Snow ani na nic innego, stary człowiek z gór po prostu podszedł do niej i niemal w pierwszej chwili, gdy tylko ją zobaczył, uczynił jej nieprzystojną propozycję.
Był przynajmniej o tyle dyskretny, że wypowiedział ją po francusku ‒ o czym dowiedziałem się później od Cecily ‒ ale mimo swych licznych podróży miał zbyt mało okazji, by zapoznać się z arystokratycznymi obyczajami. Dewey Sharp, który był świadkiem tego wszystkiego, opowiadał, że Des Montaignes był zupełnie zaskoczony, gdy Cecily zwróciła się do swego młodocianego kochanka-mordercy ze słowami: ‒ Billy, ta śmierdząca stara bestia chce ze mną kopulować.
Usłyszawszy to ‒ zgodnie z relacją Deweya ‒ Billy oblał się purpurą i wpakował strzelbę w żołądek Des Montaignesa; przypuszczam, że opróżniając ją, opróżnił jednocześnie i żołądek.
Gdy podbiegłem, Billy nadal trząsł się z gniewu, usiłując ponownie naładować strzelbę, by jeszcze raz wysadzić w powietrze Des Montaignesa, który był już i tak rozerwany na strzępy. Obie łuski utkwiły jednak w lufach, a Billy był zbyt roztrzęsiony, by je wyjąć.
‒ Billy, on jest tak martwy, jak tylko to sobie można wyobrazić ‒ zauważyłem.
Billy niechętnie zrezygnował z ponownych prób usunięcia łusek z okrwawionej strzelby.
‒ Cóż, wolałbym, żeby ten śmierdzący głupiec jeszcze żył, bym mógł go znów zabić ‒ powiedział.
Cecily Snow zeskoczyła ze swego rasowego gniadosza, skinęła mi chłodno głową, po czym natychmiast zatrudniła czterech kowbojów ze Szklanki Whisky, by rozbili jej namiot, ściślej mówiąc namiot jej ojca; natrafiłem na liczne wzmianki o nim, gdy w kilka lat później przeczytałem w końcu interesującą książkę lorda Snow Strzelanina w Simla.
Był to oczywiście wspaniały namiot. Billy i Cecily przyjechali z czterema obładowanymi mułami, z których jeden niósł tylko namiot, drugi objuczony był żywnością, trzeci strojami Cecily, a czwarty sztalugami, farbami i książkami botanicznymi. Najwidoczniej para uciekających kochanków nie zamierzała podróżować zbyt szybko.
‒ Dziwie się, że nie zabrałaś z sobą Mahmooda ‒ powiedziałem do Cecily zobaczywszy namiot, był to bowiem ten rodzaj namiotu, którego normalnym uzupełnieniem są kulisi.
‒ Nie mogłam. Stary brutal powiesił go. W końcu dowiedział się wszystkiego o szkle z kieliszków do wina ‒ powiedziała wesoło.
Tulipan wyszła z Chińskiego Stawu i pokuśtykała w stronę trupa swego starego towarzysza życia, mamrocząc nad nim po francusku słowa z gatunku „a nie mówiłam!”. Następnie skinęła na mnie, bym go wziął za jedną nogę, sama wzięła za drugą i odciągnęliśmy zmarłego na bok z tym samym brakiem ceremonii, z jakim on traktował wszystkich zmarłych nagłą śmiercią. Tulipan dała do zrozumienia kowbojom, że dostaną kilka drinków, jeżeli wykopią grób.
Było mi niedobrze, a przede wszystkim chciałem się umyć, udałem się więc w kierunku Rio Pecos. Gdy wykąpałem się, a żołądek mój się uspokoił, zobaczyłem, że namiot stoi w pobliżu rzeki, a Cecily rozstawiwszy sztalugi szkicuje mały okaz juki.
‒ Nigdy nie byłam zadowolona z moich juk, Ben ‒ powiedziała, gdy podszedłem bliżej. ‒ One są niezwykle delikatne.
‒ Gdzie Billy? ‒ zapytałem.
‒ Ach, ma jeden ze swych napadów bólu głowy. Nakłoniłam go, by się trochę przespał ‒ powiedziała. ‒ Wyobraź sobie, ta ohydna kreatura tak wyprowadziła z równowagi Billy'ego. To naprawdę delikatny chłopiec, nie sądzisz?
‒ Z jego zdrowiem różnie bywa ‒ zauważyłem. ‒ Ale to nie potrwa długo, jeżeli tu pozostaniecie.
‒ O? ‒ powiedziała Cecily z nutą froideur w głosie. ‒ Czyżbyś sądził, iż jedynie ty potrafisz o niego zadbać?
‒ Ależ nie ‒ odparłem. ‒ Miałem na myśli to, że z jego zdrowiem
nie będzie różnie, gdy nie będzie już żył. A wkrótce tak się stanie, jeżeli tu pozostaniecie. Poszukuje go w tej chwili kilku najznakomitszych morderców na Zachodzie, a dwa konie oraz cztery muły pozostawiają dosyć wyraźny ślad.
‒ Ach, okropnie spaskudziłam ten rysunek ‒ powiedziała Cecily, zrywając go ze sztalug. ‒ To twoja wina, Ben. Może rozbierzemy się i pójdziemy popływać?
‒ Właśnie przed chwilą pływałem ‒ powiedziałem, nie będąc pewien, czy należycie ją zrozumiałem.
‒ Ale nie ze mną ‒ powiedziała Cecily. ‒ Ostatnio pozwoliłam sobie na kilka czułych wspomnień, jeśli chodzi o ciebie. Pomijając to, że gdy się zdenerwujesz, jesteś za szybki, odbyliśmy kilka znośnych stosunków, prawda?
Żwawo składała sztalugi i odkładała na bok farby.
‒ Staję się taką marną artystką, gdy mi się chce kopulować ‒ powiedziała. ‒ Jaka jest woda?
‒ Bardzo mokra ‒ odpowiedziałem. Teraz dopiero zrozumiałem, że myśli całkiem poważnie.
‒ Zaraz pójdę do namiotu i przyniosę koc oraz coś do wytarcia się ‒ powiedziała, zabierając sztalugi.
‒ Cecily, Billy przed chwilą rozerwał na strzępy człowieka za wysunięcie podobnej propozycji ‒ powiedziałem. ‒ Jak myślisz, co zrobi, jak obudzi się ze swej drzemki i nas odnajdzie? Poza tym czy nie uciekasz właśnie z nim?
‒ Tak, ale tego popołudnia i tak zbyt daleko nie ujedziemy. Cóż złego widzisz w niewinnym kopulowaniu? ‒ zapytała.
‒ On nas zabije, Cecily.
‒ Mylisz się, zabije tylko ciebie ‒ powiedziała, obdarzywszy mnie znanym mi już spojrzeniem, świadczącym o narastającym zniecierpliwieniu. ‒ Przekonam go, że mnie uwiodłeś, stosując pewien jankeski trik. Ale niepotrzebnie tak się denerwujesz, Ben. Zapewniam cię, że śpi twardym snem. A poza tym odrobina niebezpieczeństwa znacznie uprzyjemnia kopulowanie.
‒ Nie, dziękuję, tym razem niebezpieczeństwo jest zbyt duże ‒ oświadczyłem. ‒ Zresztą sama wiesz, jak mnie traktujesz.
‒ Wiem. Ty absolutnie nie umiesz dostosować się do sytuacji.
Teraz będę musiała zadowolić się którymś z tych owłosionych kowbojów ‒ powiedziała ostro, po czym zabrawszy sztalugi udała się do namiotu.
6.
Cecily nie znalazła tego dnia chętnego kowboja ‒ w gruncie rzeczy w ogóle nie znalazła żadnego; Dewey Sharp, Waco Charlie i inni nie byli bowiem wariatami. Ustawili namiot Cecily, wykopali w pośpiechu grób dla Des Montaignesa i wyjechali. Dot, stwierdziwszy, że możliwości w Greasy Corners wyraźnie się zmniejszyły, poprosiła chłopców, by wzięli ją ze sobą, co też i zrobili.
Gdy o zachodzie słońca Billy wyszedł z namiotu, był nadal blady i trochę roztrzęsiony, ale fakt, że większość mieszkańców opuściła miasteczko, bynajmniej go nie zdziwił.
‒ Nie chcą tu być, gdy będą świstać kule, co, Sippy? ‒ powiedział, siedząc na jednym z krzeseł polowych lorda Snow.
Cecily w namiocie przebierała się do obiadu, który miał się składać z przywiezionych ze Wzgórza Wichrów trzech perliczek na zimno.
‒ Jeżeli wiesz, że będą świstać, Billy, to dlaczego tu pozostajesz? ‒ zapytałem. ‒ Prędzej czy później jedna z nich może świsnąć prosto w ciebie.
‒ Wiem, ale Snow nie lubi szybko podróżować ‒ odpowiedział.
‒ Myślałem, że wybieracie się do Chicago ‒ przypomniałem mu. ‒ O ile się nie mylę, nie tędy droga do Chicago.
‒ Jedziemy teraz do Galveston ‒ wyjaśnił mi Billy. ‒ Na tej trasie są różne rośliny i inne rzeczy, które Snow chce malować.
Chciałem wypowiedzieć parę ostrych uwag, ale w tej chwili wyszła z namiotu Cecily Snow, piękna jak Helena, i jedliśmy przy świetle świec smakowite perliczki, aż na niebie pojawił się księżyc.
Grałem rolę Mahmooda: nakrywałem do stołu, krajałem perliczki. Nikt nic nie mówił na temat wyjazdu szczęśliwej pary. Później zaniosłem talerz z jedzeniem Tulipan, która siedziała na stołeczku przed opustoszałym barem, jękliwie zawodząc jakąś pieśń. Gdy podałem jej talerz, uśmiechnęła się.
7.
Tej nocy źle spałem. Czuwając uświadomiłem sobie, że zapomniałem zapytać Cecily o Bertrama, którego dosyć polubiłem. Czy został powieszony razem z Mahmoodem, czy też nadal przechowywany jest w swym pokoiku na Wzgórzu Wichrów?
Ponieważ Cecily pożyczyła mi jedno z polowych krzeseł swego ojca, w końcu wstałem i wyszedłem na dwór, gdzie przesiedziałem resztę nocy, oparty o ścianę chałupy, przypatrując się jasnemu księżycowi i zastanawiając się, kiedy pojawią się mordercy.
Czułem się zmęczony, niespokojny i zagubiony. Potem jednak, niby w nagłym olśnieniu, przejrzałem rozumowanie Cecily; dostrzegłem je z ową nieszczęsną jasnością, która w partii szachów pojawia się o ułamek sekundy za późno, po dokonaniu fatalnego ruchu: Cecily chciała, żeby Billy zabił Isinglassa. Dlatego właśnie zabrała ze sobą namiot i nie ruszała się z tego miejsca. Najprawdopodobniej wcale nie zamierzała jechać ani do Chicago, ani do Galveston; gdyby miała zamiar opuścić na zawsze Wzgórze Wichrów, cztery muły nie wystarczyłyby do zabrania wszystkich jej strojów.
Najprawdopodobniej, gdy rozpoczęła się ich eskapada, Isinglass wyjechał na jedną ze swych licznych wypraw ‒ w przeciwnym razie Cecily i Billy nie mieliby czasu, by objuczyć aż cztery muły.
Było jednak więcej niż pewne, że stary człowiek wkrótce powróci i pojedzie ich śladem, a znany był ze swych umiejętności szybkiego przemieszczania się. Jeżeli Isinglass pojawi się jako pierwszy i Billy
go zabije, Cecily stanie sie jedyną spadkobierczynią największego rancho na świecie. Później z pewnością Krwawe Pióro, Tully Roebuck czy Długi Pies Hawkins usuną Billy'ego, nieobliczalnego młodocianego mordercę, który kiedyś mógłby się stać zawadą dla wielkiej damy.
Wiem, że było to cyniczne rozumowanie ‒ może źle oceniłem Cecily Snow. Być może darzyła tego chłopca prawdziwą sympatią, tak jak swego góralka. Nie mogłem jednak wyzbyć się uczucia, że nad Billym Bone zamykała się pułapka i że Cecily Snow zastawiła ją z naukową precyzją.
Nie było jednak łatwo przekonać Billy'ego, że powinna go zaniepokoić ta sytuacja. Następnego dnia był w znakomitym nastroju ‒ słońce świeciło jasno i większość dnia spędziliśmy wylegując się nad brzegiem rzeki i obserwując z pewnej odległości Cecily przy sztalugach. Pracowała w wielkim skupieniu, tylko od czasu do czasu przerywała na krótko, by posłać Billy'emu jeden ze swych zniewalających uśmiechów.
‒ Nigdy nie myślałem, że będę miał takie szczęście i poznam kogoś takiego jak Snow, a tym bardziej, że będę z nią uciekał ‒ powiedział Billy, odpowiadając na uśmiechy nieśmiałym, chłopięcym spojrzeniem.
‒ Problem polega na tym, Billy, że tak naprawdę to jeszcze nie uciekłeś ‒ powiedziałem. ‒ Dzieli cię tylko jeden dzień drogi od Wzgórza Wichrów. Czy sądzisz, że Isinglass będzie siedział z założonymi rękami i tak po prostu pozwoli jej, uciec?
‒ Nie, wiem, że ten stary przeżuwacz tu przyjedzie ‒ odpowiedział Billy. ‒ Ja mam go po prostu zabić. Snow mówi, że on chce się z nią ożenić i zrobić jej dziecko.
‒ Może i zabiłbyś Isinglassa, ale co z resztą? ‒ zapytałem.
Billy nie odpowiedział, chyba mnie w ogóle nie usłyszał. Leżał na plecach, wpatrując się w niezgłębione jasne niebo i nikt nie dostrzegłby w nim śladu niepokoju. Mógł być chłopcem z rancho czy kowbojem, odpoczywającym po pracy na pastwisku. A jednak ślady krwi Des Montaignesa nadal były widoczne na lufie jego strzelby.
Jeszcze dwa razy w ciągu tego dnia usiłowałem ostrzec Billy'ego,
uświadomić mu, że ścigają go mordercy równie zdolni jak on. Nie próbowałem przedstawiać mu tego, co uważałem za plan Cecily, i przekonywać go, że jego wspaniała eskapada ma jakiś związek z posiadłością ziemską. Na pewno by tego nie pojął, a gdyby nawet, to i tak by mi nie uwierzył. Za każdym razem, gdy próbowałem przekonać go, że powinni razem z Cecily wyruszyć w dalszą drogę, robił wrażenie znudzonego.
‒ Sippy, czy ty nigdy nie zamierzasz wrócić do swego domu? ‒ zapytał późnym popołudniem, gdy Cecily składała sztalugi.
‒ Być może, Billy, nie wiem ‒ odpowiedziałem.
Poczułem trudny do wytłumaczenia, wszechogarniający mnie smutek. Billy chciał, bym po prostu przestał mówić. Nie można go było skłonić do zastanowienia się nad przyszłością.
Później doszedłem do wniosku, że jednym z powodów, dla których Billy zabijał z taką łatwością, jak gdyby nie miał sumienia, było to, że nie widział żadnego sensu w przyszłości ‒ ani swojej, ani swych ofiar. Teraźniejszość pochłaniała go, jak wieloryb pochłonął Jonasza.
Spożywaliśmy obiad przed namiotem lorda Snow; tym razem była to potrawka z zająca, przygotowana przez kucharkę Cecily. Wątpię, czy Billy w ogóle kiedykolwiek przedtem jadł potrawkę z zająca.
Niezwykle mu smakowała.
‒ Jest dużo smaczniejsza niż dzikie króliki, które piekł Joe ‒ powiedział.
Cecily uśmiechnęła się do niego wyrozumiale, mnie jednak rzuciła zimne, królewskie spojrzenie.
‒ Wydaje mi się, że nasz filadelfijski dżentelmen jest odmiennego zdania ‒ powiedziała. ‒ Może nie była przygotowana zgodnie z twym upodobaniem, Ben?
‒ Była znakomita ‒ odpowiedziałem. ‒ Tylko że kiedy jestem zdenerwowany, nie mam apetytu.
‒ Sippy nie lubi tego całego rozlewu krwi. Przyjechał tu tylko po to, by napadać na pociągi ‒ powiedział Billy w mojej obronie.
‒ Zauważyłam, że jest wybredny ‒ powiedziała Cecily. ‒ Obawiam się, że jest też za mało brutalny jak na taką sytuację.
‒ Ale ja jestem wystarczająco brutalny? ‒ zapytał Billy. Jej uszczypliwość wobec mnie jakby wzbudziła w nim cień wątpliwości.
‒ Z całą pewnością tak ‒ odrzekła Cecily. ‒ Myślę, że musiałabym przewędrować cały świat wzdłuż i wszerz, by znaleźć doskonalszego małego brutala niż ty, Bill. Jakże się cieszę, że jesteś mój!
Nie powiedziałem już ani słowa, a Billy Bone wciąż jeszcze upajał się blaskiem owego niezwykłego komplementu, gdy Cecily zaprowadziła go do namiotu.
8.
Byłem zbyt zdenerwowany, pełen złych przeczuć i załamany, by zasnąć. Tulipan siedziała na swym stołeczku przed Chińskim Stawem. Nie licząc kochanków w namiocie, ona i ja byliśmy ostatnimi mieszkańcami Greasy Corners. Gdy podszedłem, napełniała właśnie drugą fajkę tytoniem.
‒ Nie mogę skłonić Billy'ego, by zastanowił się nad swym położeniem ‒ powiedziałem bez żadnych wstępów. ‒ Pomów z nim. Przekonaj go, by się stąd wyniósł.
Tulipan sprawiała wrażenie uśpionej, mimo że jej starcze palce poruszały się na fajce. Nie odzywała się wcale.
‒ To jeszcze dzieciak ‒ mówiłem. ‒ Mógłby się zmienić.
‒ Niech robaki go zmienią ‒ powiedziała Tulipan. ‒ Zabił mego starego.
Byłem zaskoczony. Gdy odciągaliśmy na bok trupa Des Montaignesa, Tulipan nie okazywała nawet śladu uczucia. A przecież towarzyszyła staremu handlarzowi, przemierzając z nim cały Zachód, od kolumbijskiej River Gorge na północy do Rio Rojo. Przyzwyczaiłem się myśleć o niej jako o kimś w rodzaju wyroczni, ale chyba zapomniałem, że ma ona także serce kobiety.
‒ Dziś w nocy przyjedzie Indianin ‒ powiedziała. ‒ Stara Whisky też przyjedzie. Wszyscy przyjadą.
Powróciłem na swe krzesło przed chałupą, a złe przeczucia wcale się nie rozwiały. Zastanawiałem się, czy nie obudzić Billy'ego i nie powiedzieć mu o tym, co mówiła Tulipan.
W książkach Bulwera taka noc byłaby ciemna i ponura, niebo przecinałyby błyskawice, pojawiłby się też Pies Śmierci. Ale ta noc była tak piękna jak żadna inna z tych, które spędziłem na równinach. Księżyc wyglądał jak kula z kości słoniowej, gwiazdy świeciły jasno, prawie nie słychać było wiatru. Raz usłyszałem tylko dochodzące z namiotu westchnienie Cecily.
Około północy wyszedł z niego Billy, poły koszuli wyłaziły mu ze spodni. Skierował się ku mojej chałupie, by się załatwić, i wówczas mnie zobaczył. Sądzę, że nawet wyczuł moje napięcie ‒ może był to jeden, z tych nielicznych przypadków, kiedy Billy Bone w ogóle mnie zauważał.
‒ Nie możesz spać? ‒ zapytał.
‒ Nie mogę, Billy ‒ odpowiedziałem. ‒ Zanadto się martwię; myślę, że grozi ci wielkie niebezpieczeństwo.
Przez chwilę jakby się tym przejął.
‒ Psiakrew, Sippy, życie tutaj to nie dla ciebie ‒ powiedział. ‒ Może powinieneś wrócić do domu i zostawić to cholerne Terytorium własnemu losowi.
‒ Uważam, że powinieneś uciekać, Billy ‒ mówiłem. ‒ Siadaj natychmiast na konia. Jedź na wschód albo na północ i nie zatrzymuj się. Jestem bogaty. Mogę ci telegraficznie przesłać pieniądze, gdy znajdziesz się na przykład w Kansas City czy w Fort Worth.
Mój plan najwyraźniej wprawił go w zdumienie.
‒ Nie opuściłbym Snow, by ujść przed kilkoma mordercami ‒ powiedział. ‒ Sam jestem mordercą nad mordercami i to oni muszą się mieć na baczności.
Zaczął iść w kierunku namiotu, nagle się zatrzymał.
‒ Czy masz jeszcze te piguły na wszystko? ‒ zapytał.
‒ Mam kilka ‒ odpowiedziałem. ‒ A co, boli cię głowa?
‒ Ach, nie, czuję się świetnie... Pomyślałem sobie, że może ty powinieneś zjeść trochę. Pomogłyby ci zasnąć.
Powiedziawszy to wśliznął się z powrotem do namiotu lorda Snow, pozostawiając mnie wpatrzonego w rozświetloną gwiazdami równinę.
9.
Istnieje popularna książka, zatytułowana Cztery strony świata, napisana przez pewnego dziennikarza, który wszystkie swe wakacje poświęcił studiowaniu życia Billy'ego. Jego hobby stało się przemierzanie wszystkich szlaków prowadzących do Greasy Corners. Oczywiście dziś nic z tego miasteczka nie pozostało. Nawet ostatni mur z niewypalanej cegły został zburzony, a kawałki sprzedane jako pamiątki, różniące się tylko barwą od tego, co sprzedaje się w Grecji i w Rzymie turystom, którzy urządzają sobie piknik na Akropolu czy przy Colosseum.
Ów dziennikarz napisał najdłuższą książkę o tym, co wydarzyło się następnego ranka: wziął na warsztat Isinglassa i Tully'ego Roebucka, Katie i Krwawe Pióro, a także wynajętego mordercę Długiego Psa Hawkinsa, i prześledził ich życie od urodzenia do chwili przybycia do tych kilku nędznych chałup nad Rio Pecos. Naniósł na mapę trasy, zaznaczył, gdzie każda z tych osób stała, opracował niezwykle przekonujące teorie na temat tego, jak bardzo każdej z nich zależało tego ranka na zabiciu Billy'ego.
Oczywiście, podobnie jak wszyscy inni historycy i dziennikarze zajmujący się życiem banity, natrafił na tę niefortunną okoliczność, że ja siedziałem wówczas na polowym krześle lorda Snow, niespełna trzydzieści stóp od miejsca, w którym zginął Billy. Mimo wszystko był uprzejmy odwiedzić mnie, by opowiedzieć mi o tym, co wydarzyło się owego dnia, a gdy miałem wątpliwości i starałem się wyjaśnić, jak było naprawdę, uśmiechał się tylko i robił, co w jego mocy, by nie zwracać uwagi na mój brak wychowania.
Nie sądzę, by należało winić tych ludzi ‒ i uczonych, i tych, którzy im wierzą. Życie Billy'ego było nieskomplikowane, a jednak
najprostsze wydarzenia z biegiem lat obrastają legendą. Gdyby badacze przyjęli najprostszą wersję minionych wydarzeń, ich sztywne umysły nie mogłyby się gimnastykować.
Po rozmowie z Billym trochę ochłonąłem. Udzielił mi się jego spokój, może niepotrzebnie oddawałem się różnym spekulacjom. Czasami Isinglass wyjeżdżał aż do Nowego Orleanu ‒ w takim przypadku mógłby powrócić dopiero za kilka tygodni, Tully Roebuck bardzo nie lubił odjeżdżać od swej niewidomej córeczki ‒ może w ogóle nie przyjedzie. Pogłoski o Długim Psie Hawkinsie mogły okazać się czystym wymysłem ‒ a nikt nie był pewien, czy ów indiański chłopiec zastrzelony przez Billy'ego pochodził z plemienia Krwawego Pióra.
O Katie Garza w ogóle nie myślałem ‒ spośród nas wszystkich Katie najbardziej kochała Billy'ego; przypuszczałem, że po prostu leczy swe zranione serce w San Isidro.
Może niepotrzebnie się niepokoiłem, może w ogóle nikt nie przyjedzie. Może Billy i Cecily odbędą niespieszną wędrówkę do Galveston i pożeglują, by wieść szczęśliwe życie w jakimś wielkim majątku rodu Cavendish na szarej Północy. Billy mógłby rozstać się ze swym starym siodłem i nauczyć się galopować oraz skakać w stylu angielskim ‒ choć przyznam, że właśnie to trudno mi było sobie wyobrazić.
Przypuszczam, że krótko przed świtem zdrzemnąłem się, choć nie był to głęboki sen, i dlatego tętent kopyt końskich od razu mnie rozbudził. Billy Bone musiał go także usłyszeć, wyszedł bowiem kulejąc z namiotu i krzywiąc się z powodu bólu nogi. Opierał się na swej strzelbie jak na kuli.
Było już zupełnie jasno i wszystko wyraźnie widziałem. Poły starej koszuli Billy'ego zwisały tak samo jak w nocy. Nie uprzątnęliśmy jeszcze stołu po obiedzie ‒ nie byłem tak dobrze wyszkolonym służącym jak Mahmood. Wciąż jeszcze leżały na nim talerze i zapomniany przez Cecily jeden z jej wspaniałych grzebieni z kości słoniowej. Billy podniósł jakiś okruch ‒ wydaje mi się, że był to kawałek sera ‒ i oczekiwał zbliżającego się jeźdźca z lekko tylko rozbudzoną ciekawością; zupełnie nie sprawiał wrażenia przestraszonego.
Wówczas zobaczyłem białą klacz, wynurzającą się z długiego cienia na południu, Katie Garza przemknęła tuż obok mnie, nim zatrzymała konia. Klacz była cała zmydlona. Doskonale zapamiętałem niepokój w twarzy Katie, jak gdyby się bała, że przybywa za późno. W ręce trzymała pistolet.
‒ O cholera! ‒ powiedział Billy, spojrzawszy ze zdumieniem na Katie. ‒ Teraz z pewnością rozboli mnie głowa.
Katie zeskoczyła z konia, puściła wodze i strzeliła do Billy'ego, nim jeszcze zdążył, wykonać jakiś ruch. Nie upadł; ścisnąwszy strzelbę osunął się, przyjmując pozycję siedzącą. Katie podeszła bliżej z odbezpieczonym pistoletem; dostrzegłem jej spojrzenie rzucone na grzebień z kości słoniowej na polowym stole.
Na piersiach Billy'ego pojawiła się niewielka krwawa plama.
‒ Myślę, że to dobre lekarstwo na ból głowy ‒ powiedział, wciąż ściskając strzelbę.
Wówczas z czterech stron świata wyłonili się ze swych kryjówek przegrywający w wyścigu o to, kto go zabije. Isinglass wyszedł zza namiotu, z winczesterem w zagiętej ręce. Z Chińskiego Stawu wyłonił się Tully Roebuck, trzymając w obu rękach pistolety. Krwawe Pióro stał na stosie starych, gnijących skór bizonich, który był ostatnim szańcem dla Jima Saula i jego ludzi. A łasica w ciemnym płaszczu ‒ Długi Pies Hawkins ‒ pojawił się niemal pod mym łokciem z ogromnym koltem; schował się za moją chałupą.
‒ No, do cholery, to nie w porządku! ‒ poskarżył się, zwracając się do Starej Whisky. ‒ Jechałem taki szmat drogi aż od Wietrznej Rzeki, a ta meksykańska kurwa pozbawiła mnie mej zapłaty!
Katie podniosła pistolet i zastrzeliła go z zimną krwią, tak jak tamtego ranka na pobliskiej równinie strzelała do butelek po piwie. Długi Pies upadł na plecy tuż obok mnie i więcej się nie poruszył. W jego przypadku krwawa plama znajdowała się pośrodku czoła.
‒ Cóż, tak jak przepowiedziałem, Długi Pies jest martwym psem ‒ powiedział Billy, również osuwając się na ziemię.
Tully Roebuck podszedł bliżej, trzymając wciąż odbezpieczoną broń.
Krwawe Pióro wyskoczył ze swego ukrycia i stanął przy ojcu.
Katie uklękła przy Billym i osłoniła mu oczy swym kapeluszem, słonce wyszło już bowiem zza horyzontu i świeciło mu prosto w twarz.
Przyłączyłem się do grupy stojących wokół konającego chłopca.
‒ Cześć, Tully ‒ powiedział Billy słabym głosem. Spojrzał na Katie i wykrzywił twarz w uśmiechu. ‒ Powinnaś była pozwolić Tully'emu zastrzelić mnie. On musi myśleć o polityce.
‒ Umieraj szybciej, chapita ‒ powiedziała miękko Katie. ‒ Przyjechałam z daleka i musze napoić konia.
Ta uwaga znalazła uznanie w oczach Billy'ego Bone.
‒ Ma klasę, co, Sippy? ‒ powiedział.
‒ Tak, ma klasę ‒ przyznałem, ale jeszcze zanim wypowiedziałem te słowa, Billy Bone spełnił życzenie Katie.
Katie Garza przykryła twarz Billy'ego swym kapeluszem, a potem wstała, wybuchnęła płaczem i rzuciła się w ramiona ojca. Tully Roebuck, który naprawdę lubił Billy'ego, również płakał, a i ja miałem mokre oczy.
Krwawe Pióro trzymał w ręce długi nóż. Podczas gdy Katie szlochała przytulona do piersi Isinglassa, Krwawe Pióro podszedł do trupa Długiego Psa Hawkinsa i zdjął mu skalp ‒ niektórzy powiadają, iż był to ostatni przypadek oskalpowania na równinach Południa.
‒ Obiecałem starej babce skalp za tego chłopca, którego utraciła ‒ powiedział. ‒ Myślę, że ten brudny kłąb będzie równie dobry jak każdy inny.
‒ Zuchwali chłopcy zawsze źle kończą ‒ powiedział Isinglass spoglądając na Billy'ego.
Wówczas, ubrana w długi biały szlafrok, wyszła z namiotu Cecily Snow. Zauważywszy swój grzebień, wzięła go i podpięła opadające włosy, po czym uśmiechnęła się do Isinglassa. Chociaż jej plan się nie powiódł ‒ jeżeli rzeczywiście miała taki plan ‒ na twarzy jej nie było nawet śladu rozczarowania.
‒ Wybrałeś odpowiednią chwilę, by przybyć, Willie ‒ powiedziała. ‒ Odkąd ten brutal mnie porwał, minęło już wiele czasu.
Potem uklękła przy Billym. Harmonijka, którą mu ofiarowała,
nadal znajdowała się w kieszeni jego koszuli. Cecily wyjęła ją, następnie na chwilę uniosła kapelusz Katie i z powrotem położyła go na oczach Billy'ego.
‒ Cóż, moja mała bestia nie żyje ‒ powiedziała patrząc na mnie. ‒ Co się odwlecze, to nie uciecze, prawda, Ben?
Nie odpowiedziałem; byłem zbyt wstrząśnięty, uświadomiwszy sobie, że wrogość, którą ‒ jak zawsze twierdziła ^ odczuwała wobec Isinglassa, nie była najwyraźniej tak całkowita.
Cecily wzięła harmonijkę i zaczęła grać Barbarę Allen, balladę, której usiłowała nauczyć Billy'ego. A potem zabrzmiał cichy głos towarzyszący melodii ‒ to śpiewała stojąca przy ośle Tulipan. Ta stara żółta kobieta musiała gdzieś nauczyć się angielskiej ballady. Załamałem się zupełnie, tak jak za pierwszym razem, gdy Cecily grała tę pieśń. W samym sercu wielkiej równiny amerykańskiej, przy spoczywających na pokrytej kurzem ziemi zwłokach Billy'ego Bone, zabrzmiała ona szczególnie przejmująco.
Katie Garza odskoczyła od ojca i popatrzyła z obrzydzeniem na Cecily. Wydawało mi się, że ją zastrzeli, ale wziąwszy swą zmęczoną klacz zaprowadziła ją ku Rio Pecos, by ją napoić. Krwawe Pióro otarł nóż i podążył za Katie.
10.
Isinglass zagwizdał na kowbojów, którzy szybko złożyli namiot lorda Snow i załadowali go na muła. Następnie bez słowa pojechał z Cecily.
Krwawe Pióro starał się, jak tylko mógł, pocieszyć Katie, podczas gdy Tully Roebuck wraz ze mną kopał za Chińskim Stawem grób dla Billy'ego. Ponieważ ziemia, którą przysypany był Des Montaignes, była jeszcze świeża, postanowiliśmy ‒ chcąc oszczędzić sobie wysiłku ‒ odkopać jego zwłoki i złożyć obok nich małego trupa Długiego Psa Hawkinsa.
Billy otrzymał jednak własny grób.
‒ Czy zwróciłeś uwagę, że wszyscy ci słynni rewolwerowcy to konusy? ‒ zauważył Tully. ‒ Hill Coe też był niski.
‒ Przypuszczam, że w tym zawodzie lepiej jest być małym celem ‒ powiedziałem.
Katie długo płakała nad zwłokami Billy'ego, nim w końcu pozwoliła nam przysypać je ziemią.
‒ Nie chciałam, aby zabił go ktoś, kto go nie kochał ‒ powiedziała. ‒ Dlatego tak się spieszyłam. Billy był podobny do mnie: nie miał własnego miejsca.
Pomyślałem, że nawet pamiętając o jej bezbrzeżnym smutku, ta uwaga jest raczej niesłuszna.
‒ Ta cała ziemia jest twoim miejscem, Katie ‒ zauważyłem.
Nie odpowiedziała. Miała oczy zapuchnięte od płaczu. Odcięła od swej kamizelki jeden ze srebrnych samorodków i położyła go na piersi Billy'ego.
‒ Niebo będzie twoim posłaniem, chapito ‒ powiedziała. ‒ Soy el tuyo.
Potem podniosła się i wyruszyła w drogę powrotną do Meksyku ‒ kobieta z tragicznie rozdartym sercem. Krwawe Pióro towarzyszył jej przy wyjeździe z miasteczka. Po nich opuściła je również Tulipan, kuśtykając wraz z Bonapartem poprzez równiny w kierunku Colorado.
11.
Tully Roebuck jeszcze tego popołudnia powrócił do Lincoln, do swego szeryfowania i swej niewidomej córeczki. Myślałem o tym, by udać się na Wzgórze Wichrów i uwolnić ziemię od Cecily Snow, ale naturalnie niczego takiego nie zrobiłem. Zamiast tego, odrętwiały i ogołocony przez życie i przez śmierć, powlokłem się do dobrego hotelu w Las Cruces i natychmiast spłodziłem powieść, która ‒ jak przypuszczam ‒ zapewni mi sławę i majątek.
Zatytułowałem ją Billy Kid, czyli tragiczny los wędrującego
chłopca. Spodziewałem sie wielkiego rozgłosu, ale sądzę, że się przeliczyłem. Książka sprzedawała się słabo. Jedyne co chwyciło, to przydomek: teraz, gdy Billy, obrósłszy legendą, stał się białą gwiazdą Zachodu, wszędzie się słyszy o Billym Kidzie. Spośród miliona słów, które napisałem, to jedno jest moim wkładem do języka, chociaż książka, która je wylansowała, dawno została zapomniana, a nigdy nie wzbudzała zaufania.
Ironią losu jest to, że niemądre wspomnienia Tully'ego Roebucka, napisane w dwa lata po mojej powieści, spodobały się czytelnikom. Była wtedy strasznie ostra zima, Tully stracił swoje stado bydła i na pewno potrzebował pieniędzy; zasiadł więc z jednym z sekretarzy Buntline'a i napisał Prawdziwe i autentyczne przygody słynnego Billy'ego Kida. Książka miała niesamowitą okładkę, taką jak moje opowieści o Orsonie Oxxie, i rozeszła się w milionowym nakładzie. Tully tak się wzbogacił, że zaczął kupować sobie konie wyścigowe, ale tylko przez rok cieszył się swoim , bogactwem, dopóki Bob Wade Zuchwalec nie urządził na niego zasadzki w pobliżu Jeziora Gorzkiego i nie posłał go tam, gdzie przebywa Billy, Hill Coe i cała reszta.
Tully zapożyczył ode mnie przydomek, który wymyśliłem, ale nie mam do niego o to urazy. Wciąż mnie jednak zdumiewa, że tak uczciwy facet jak Tully Roebuck mógł dać się otumanić i tak wszystko w swojej opowieści pomieszać.
Prawdą jest, że Billy umierając prosił Katie, by podtrzymała wersję, iż zabił go Tully ‒ pewnie nie chciał, by myślano, iż zabiła go kobieta, nawet ta, która go kochała. Zastanawiające jest jednak, że sam Tully uwierzył, iż to on rzeczywiście zabił Billy'ego Bone. Twierdzi w swej książeczce, że wystrzelił o sekundę wcześniej niż Katie, co jest oczywistą bzdurą. Gdy Katie strzelała, był jeszcze w Chińskim Stawie.
Widziałem to i wiem, jak było naprawdę; a jednak wierzy się Tully'emu, a nie mnie. Tym trudniej to pojąć, że Tully był ogólnie biorąc człowiekiem uczciwym; a jednak nie tylko sam uwierzył w wierutne kłamstwo, ale przekonał o tym czytelników.
Oczywiście liczba „świadków” rosła z biegiem lat ‒ byli to kowboje, którzy rzekomo przejeżdżali wtedy przez Greasy Corners
i widzieli wszystko zza jednej z chałup, nie zauważeni przez nikogo z tych, którzy tam faktycznie byli, chociaż my wszyscy dokładnie widzieliśmy wszystko i zauważylibyśmy każdego zaczajonego przybysza.
Ze względu na sprzeczne relacje wszystkich „naocznych świadków” ‒ a także ze względu na to, że dziennikarze i historycy, zazdrośni o to, że to powieściopisarzom, a nie im udało się opisać wszystko, ingerują w tok opowieści, ilekroć sądzą, że można ją zakwestionować ‒ błyskawiczne i oczywiste wydarzenia tamtego ranka w Greasy Corners dały początek kilkunastu różnym teoriom, a z całą pewnością liczba ich się powiększy. Każda z osób przebywających wówczas w miasteczku uznawana jest przez któryś z „autorytetów” za człowieka, który zastrzelił Billy'ego.
Niektórzy utrzymują, że zastrzelił go Krwawe Pióro ze stosu skór bizonich i doskoczył z nożem, by wziąć skalp. Inni twierdzą, że zastrzelił go zza namiotu Isinglass lub Cecily Snow przez szczelinę w namiocie, bądź Długi Pies Hawkins zza chałupy. Ktoś uważa, że Billy'ego otruła Tulipan, a ów radykał z Roswell przekonany jest, że to ja go zastrzeliłem, bo byłem zazdrosny o Cecily. Fakt, że miałem wcześniej pięćdziesiąt różnych okazji, by to uczynić, zanim przybyliśmy do Greasy Corners, w ogóle nie dotarł do jego świadomości.
Ale większość „naocznych świadków” raczej opowiada się za relacją Tully'ego ‒ można by powiedzieć, że jest to w tej chwili wersja ogólnie przyjęta ‒ być może właśnie dlatego, że sam Billy chciał uczynić z Tully'ego swego oficjalnego zabójcę. Nikt nie chce przyznać, że największego banitę owych czasów zabiła meksykańska dziewczyna. Historia Liebestod nie cieszy się wielkim powodzeniem na naszym starym Zachodzie.
Wszyscy woleliby, by był to mężczyzna ‒ to byłoby najprostsze ‒ choć Katie, oszalała z bólu, zrobiła olśniewającą karierę w zabijaniu, przyłączywszy się do Villi*, a następnie Zapaty**, kładąc trupem
* Francisco Vila (ok. 1877‒1923), rewolucjonista meksykański, zwany Pancho Villa ‒ przyp. tłum.
** Emiliano Zapata (ok. 1883‒1919), przywódca chłopskiego ruchu partyzanckiego w południowym Meksyku ‒ przyp. tłum.
federales, gdy tylko weszli jej w drogę, w końcu zapuszczając się daleko na południe, aż do Nikaragui, by wzniecać tam rewolucję i wysadzać w powietrze jankeskie statki z bananami.
Oczywiście autorzy książek przyznają to jej, gotowi uznać każdą liczbę federales i statków z bananami; nie chcą tylko przyznać że zabiła białą gwiazdę Zachodu, Billy'ego Kida.
Wszelki słuch zaginął po Tulipan; niewiele też słyszano o wielkim wodzu z plemienia Jicarilla, Krwawym Piórze: nigdy nie stał się jednym z tych Indian od parad, tak popularnych w Waszyngtonie nieco później. Wymieniono go jednak jako jednego z obecnych na pogrzebie swego ojca, który odbył się w kilkanaście lat po śmierci Billy'ego.
Will Isinglass i Cecily Snow powrócili na Wzgórze Wichrów, by podjąć swe zawzięte, choć jak przypuszczam niecałkowicie pozbawione słodyczy, zmagania woli. Cecily zakończyła rysunki do swej wielkiej księgi, przedtem jednak Isinglass zdołał ją zapłodnić po raz trzeci. Tym razem, aby pokrzyżować jej plany, odszukał i zabrał jej pożyteczne zioła, zalecane przez starą kobietę z plemienia Komanczów. Poza tym kazał zabić gwoździami drzwi prowadzące do jej przestronnych pokojów na trzecim piętrze ‒ przez kilka miesięcy jedzenie dostarczano jej za pomocą małej windy, którą lord Snow obmyślił przed około dwudziestu laty.
W końcu jednak Cecily pokonała nawet Starą Whisky. Okazała się na tyle przezorna, że ukryła w swym pokoju linę, której lord Snow używał w czasach swej świetności jako alpinista. Tuż przed urodzeniem się dziecka udało jej się spuścić po linie, korzystając z burzy śnieżnej, i uciec na swym pełnokrwistym gniadoszu drogą nazywaną przez kowbojów Ciemnym Szlakiem, prowadzącą do Blue Mounds w Kansas. Oczywiście natychmiast została wysłana pogoń, ale znaleziono tylko jej siodło. Większość ludzi jest przekonana, że zmarła w śnieżnej zamieci, ale Tully ‒ była to nasza ostatnia rozmowa tuż przed jego śmiercią ‒ twierdził, że rozmawiał z jednym z kowbojów ze Szklanki Whisky, który mówił mu, iż natknął się na kojota, ciągnącego po śniegu łożysko i błony płodowe.
Kilku upartych facetów twierdzi, że Cecily Snow przeżyła burze śnieżną i powróciła do Anglii ‒ zdaniem niektórych straszliwie zeszpecona i ukrywająca starannie swą twarz, choć mnie przypomina to opowieść jakiegoś pobożnego mnicha ‒ gdzie prowadziła długą batalię prawną, rozpoczętą przez bratanków lorda Snow, która w końcu doprowadziła do zniszczenia rancho Szklanka Whisky.
Nic nie mogę powiedzieć, na temat Cecily ‒ nie miałem ochoty poszukiwać jej w posiadłościach rodów Cavendish i Montstuart ‒ pewne jest natomiast, że Will Isinglass, bicz Kiowa i Komanczów, znosił męki długo trwającego rozczłonkowywania swego majątku pod pręgierzem prawa ‒ aż w końcu z trzech milionów akrów, nad którymi ongiś panował, pozostało tylko pięćdziesiąt tysięcy. W czasach świetności te pięćdziesiąt tysięcy nie wystarczyłoby do wykarmienia jego remuda.
Przeczytałem o jego śmierci w jednym z pokoi do wynajęcia w Trenton, w stanie New Jersey, dokąd sprowadził mnie przelotny romans z pewną kłótliwą i afektowaną pokojówką, nawet w połowie tak nie pociągającą jak Kate Molloy.
Z notatki wynikało, że Will Isinglass, liczący wówczas blisko sto lat, kupił sobie samochód ‒ pierwszy, jaki dostarczono statkiem na wschodnie równiny Nowego Meksyku, gdzie dożywał swych dni z resztką stada i paroma ulubionymi bizonami, które nabył od Quanach Parkera. Starzec potrafił uruchomić wehikuł, ale nie bardzo wiedział, jak go zatrzymać. Samochód ‒ moim zdaniem są to nowe bizony, których liczne trzody zapełnią kiedyś całą prerię ‒ poniósł go i poszybował do jednego z kanionów Nort Canadian, przygniatając wielkiego człowieka równin. Podobno gdy samochód spadał z urwistego brzegu, Isinglass opróżnił cały swój pistolet strzelając do silnika i daremnie usiłując zabić pojazd.
Siedziałem w milczeniu, z gazetą w ręce ‒ była to tylko kilkuwierszowa notatka ‒ i ze łzami w oczach rozmyślałem o wielkim i gwałtownym starcu.
12.
Oczywiście powróciłem do domu, do Denver dojechałem na Rosy, następnie wsiadłem w pociąg. Nie zmieniła się ani Filadelfia, ani moje życie rodzinne. Pewnego ranka Dora dostrzegła mnie w mym gabinecie, rzuciła na mnie okiem i powiedziawszy: ‒ Powinieneś przystrzyc tę okropna brodę ‒ zajęła się swoimi sprawami. Dziewczynki zapiszczały parokrotnie: ‒ Tatuś! ‒ i zajęły się swoimi. Jedyną osobą, która zapytała mnie, gdzie przebywałem, była kucharka. Gdy powiedziałem jej, że przebywałem na Zachodzie, zrozumiała, że miałem na myśli Cincinnati, i przez godzinę opowiadała mi o swojej siostrze, która wyemigrowała do Ohio. ‒ Dzięki Bogu jeszcze jej nie oskalpowano ‒ powiedziała, mieszając pudding.
Cóż, życie domowe nigdzie nie jest wolne od różnych małych dokuczliwości. Najgorszą, z którą musiałem się pogodzić, był Waddy Peacock, nieznośny adorator Dory, zmuszony przez nią do zakupienia pobliskiej rezydencji, tak by mógł być pod ręką, gdyby Dora potrzebowała towarzystwa. A zdarzało się to często, jako że nie utraciła swego upodobania do balów i życia towarzyskiego.
Po pewnym zastanowieniu odmówiłem przycięcia brody. Dora potraktowała moją odmowę jako otwarte wyzwanie i przestała się do mnie odzywać. Przyjęła punkt widzenia kucharki na temat moich podróży i puściła w świat wersję, iż nabawiłem się w Cincinnati choroby umysłowej i nie jestem już zdolny wypełniać swych obowiązków małżeńskich ‒ tak przynajmniej mówili staruszkowie w moim klubie.
Wkrótce porzuciłem klub i staruszków, życie rodzinne, pokojówki i całą resztę, by poświęcić się sztuce. Wydawało mi się, że zdobyłem prawdziwe doświadczenie, które mogło stać się dla mnie oparciem, i zabrałem się do przekształcania surowych notatek sporządzonych na prerii w książki, które ‒ byłem tego pewien ‒ miały zaćmić popularność Sandycrawa, Orsona Oxxa czy nawet Smutku kamerdynera. Jakże tak barwny i tak bogaty materiał mógłby okazać się niewypałem? Co prawda Billy Kid nie odniósł sukcesu, uznałem to jednak za nieszczęśliwy przypadek.
Zamknąłem się więc w mym gabinecie i poszybowałem w świat kilkunastu książek, przekonany, że w końcu wzniosłem się ponad poziom zwykłych powieścideł do dzieł literackich, z których mogę być dumny. Napisałem więc Nizinę Skunksowych Wód, czyli desperacką bitwę. Wygładziłem Niemych z płaskowyżu i Siostrę z Sangre. Napisałem na nowo zakończenie Czarnej fasoli, by przydać mu ludzkiej głębi.
Następnie zabrałem się za wszystkie owe barwne postacie, które poznałem na równinach. Napisałem Nie trafiona butelka, czyli niełaska Hilla Coe, a także Imperator prerii ‒ rzecz o Willim Isinglassie i Ofelia prerii ‒ o Cecily Snow, wspaniałomyślnie tłumacząc jej postępowanie obłędem.
Dziewczyna, która obrabowała gubernatora, czyli Jomado del Muerto była pierwszą z mych książek o Katie. Później napisałem Królową barów, czyli piękność znad Pecos. Mesty-Woolah ożył w Murzynie znad Nilu, czyli synu Mahdiego. Płakałem pisząc Joe Ślicznotka, czyli elegia o śmierci kowboja. Do dziś zbiera mi się na płacz, gdy pomyślę o tym dobrym, samotnym człowieku.
Brutalną prawdą pozostaje fakt, że wszystkie te książki okazały się całkowitym fiaskiem. Kiedyś znajdowałem się na szczycie listy bestsellerów wydawnictwa Beadle i Adams: byłem autorem Smutku kamerdynera, najpopularniejszej z ówczesnych powieści groszowych. Wydawcy nie bawią się jednak zbyt długo w sentymenty i po ośmiu czy dziewięciu klapach stało się oczywiste, że przestali patrzeć z entuzjazmem na otrzymywane ode mnie z taką regularnością przesyłki.
W końcu odesłali mi jedną ‒ była to Kochanka trapera, czyli żółta czarownica ‒ z chłodnym listem od któregoś z młodych wydawców, o którym nigdy nie słyszałem. „Szanowny Panie Sippy ‒ pisał ów człowiek ‒ cały ten chłam z Dzikiego Zachodu już nie idzie. Nasi czytelnicy nie znoszą już kowbojów. To, czego potrzebujemy, to powieści detektywistyczne, zwłaszcza w stylu Pinkertona*. Gdyby zechciał Pan przysłać nam parę opowieści à la Pinkerton, weźmiemy je natychmiast pod uwagę. Wszyscy mamy tu nadzieję, że odzyska Pan formę, jaką miał Pan pisząc wspaniałe opowieści o Sandycrawie”.
* Allan Pinkerton (1819‒1884), słynny amerykański detektyw, rodem ze Szkocji ‒ przyp. tłum.
Nie uważam siebie za człowieka słabego ducha, ale fakt pozostaje faktem, że nigdy nie wróciłem po tym liście do siebie: cios był zbyt silny. Nikomu już nie była potrzebna moja wiedza, moje głębokie spojrzenie na człowieka. Potrzebowali jedynie moich dawnych głupich bohaterów bądź... Pinkertonów!
Przestałam w ogóle pisać. Skończyło się to równie gwałtownie, jak się zaczęło.
W owym czasie Dora wyglądała szczególnie atrakcyjnie: była jakby rozluźniona po kilku dość ciemnych latach ‒ a kobieta potrafi jarzyć się tak wspaniałym blaskiem jak świętojański robaczek.
Postanowiłem ‒ ostatecznie byłem jej mężem ‒ wypróbować na niej głębię swego spojrzenia na człowieka i wyciągnąłem rękę, która jednak natychmiast została odrzucona; tak jak moi wydawcy, Dora nie chciała mnie nowego, subtelniejszego.
‒ Jeżeli masz zamiar tak się zachowywać, nie będę miała nic przeciwko temu, byś powrócił do Cincinnati ‒ powiedziała.
Postanowiłem ją zadowolić i już następnego dnia wsiadłem w pociąg jadący do Nowego Meksyku. Niechciany jako pisarz i jako mąż, nie widziałem większego sensu w kontentowaniu się brudnym i ciasnym niebem Pensylwanii i drugorzędnymi pokojówkami, z których żadna nie umywała się nawet do jarzącego się wciąż ideału utraconej Kate Molloy.
W Las Cruces wybudowałem sobie wspaniały dom i dużo czytałem. Nabyłem muła, o lepszym usposobieniu niż Rosy. Często wyjeżdżam na szczyt przełęczy i spoglądam w dół na połyskujący na wschodzie ocean prerii. Od czasu do czasu jeżdżę do domu, by wydać za mąż którąś z córek i z odrobiną smutku podziwiać wspaniały późny blask, którego Dora dotąd nie utraciła.
Choć nigdy już nie napisałem żadnej powieści groszowej ‒ nie mogłem pogodzić się z faktem, że życie miało tak niszczący wpływ na moją moc twórczą ‒ honoraria za opowieści o Sandycrawie i Orsonie Oxxie oraz za Smutek kamerdynera wpływały nieustannie.
Wydaje się ‒ często ostatnio o tym myślę ‒ że dopłynąłem bezwiednie do przystani nie kończących się pożegnań, które rozpoczęły się owego ranka, gdy J.M. Chittim padł martwy na chodniku. Pożegnań z Chittimem, kucharką, Dorą i moimi dziewczętami, z uroczą Kate Molloy ‒ jaka szkoda, że jej nie pocałowałem!
Od tej chwili zacząłem żegnać wszystkich: łowców bizonów i same bizony, Hilla Coe i Szczęśliwego Jacka oraz wszystkie fajne typy z Greasy Corners, Tulipan i Des Montaignesa, Viva Maldonaldo i Barbecue Campbella, siostrę Blandynę, Estevána i niemych z płaskowyżu, Los Guajolotes i ich przywódczynię Katie Garza, Bertrama, Mahmooda i Mesty-Woolaha, Krwawe Pióro, Isinglassa i moją piękną Cecily Snow, której język był równie precyzyjny jak jej talent do rysunków, Joe Ślicznotkę i naszego wspólnego nieokrzesanego przyjaciela Billy'ego Bone.
Teraz, jak sądzę, jest to również pożegnanie ze słowami, ponieważ nie mogę ich już odczytać, a nie chcę pisać. Oczywiście nigdy nie należałem do wielkich bohaterów języka, takich jak pan Dickens, poeta Longfellow czy W.D. Howells* ‒ jeżeli w ogóle ktoś rozumiał Jankesów, to właśnie on ‒ ale od chwili gdy napisałem Nelly Huragan, królową siodła i lassa, kochałem słowa i starałem się jak najsprawniej nimi posługiwać.
* William Dean Howells (1837‒1920), powieéciopisarz, krytyk i wydawca amerykański ‒ przyp. tłum.
Nie wiem, co się stanie obecnie ze starym językiem, z powodu pewnej dziwnej rzeczy, do której spopularyzowania sam się przyczyniłem. Kiedyś, gdy byłem w Trenton ‒ prawdopodobnie wówczas dowiedziałem się o śmierci Isinglassa ‒ piłem w barze ze znajomym, niejakim Eddiem Porterem. Opowiadałem mu o mych zabawnych niepowodzeniach w napadaniu na pociąg, a on słuchając niemal pękał ze śmiechu. Im bardziej szczegółowo opisywałem mu, jak trudno było skłonić pociąg do tego, by się zatrzymał, tak by można go było obrabować, tym głośniej się śmiał. Przypuszczam, że sama myśl o tym, bym mógł cokolwiek obrabować, była naprawdę śmieszna; ale przecież w owych czasach kowboje oraz Indianie polowali na pociągi ot,
tak, dla zabawy, a ja właśnie to robiłem. Nie wiem, jak bym się zachował, gdyby pociąg się zatrzymał: najprawdopodobniej kupiłbym bilet powrotny do domu.
Eddie Porter pracował jako kamerzysta dla starego Edison*. Niebawem wynajął pociąg, kilka koni oraz ubrań kowbojskich ‒ działo się to w East Rutherford, w stanie New Jersey ‒ i nakłonił pewną wytwórnię filmową, by nakręciła film na podstawie moich przygód. Film ten, zatytułowany Wielki napad na pociąg, odniósł sukces i być może przysporzył mi więcej pieniędzy niż Smutek kamerdynera.
* Thomas Alva Edison (1847‒1931), słynny wynalazca amerykański (m, in. żarówki, fonografu i mikrofonu) ‒ przyp. tłum.
Eddie zaprosił mnie na pokaz, oczywiście zjawiłem się. Akcja rozwijała się tak szybko, że starając się ją śledzić, czułem, jak oczy zachodzą mi łzami, ale mogę powiedzieć, że sam pomysł rzeczywiście oparty był na mojej opowieści. Naturalnie jego bandytom udało się zatrzymać pociąg, czego ja nigdy nie dokonałem ‒ tłum wył z radości, jak gdyby to wszystko działo się naprawdę.
Uświadomiłem sobie, że oznacza to pożegnanie z powieścią groszową: któż bowiem nie wolałby siedzieć sobie w kinoteatrze, racząc się sandwiczami, i patrzeć, jak cała opowieść przesuwa się przed jego oczyma niby piękny sen, a potem obejrzeć fragment jakiejś burleski ‒ niż ślęczeć nad książką?
W jakiś czas potem przebywałem w Denver, gdzie natknąłem się ni mniej, ni więcej tylko na jednego ze starych kowbojów Szklanki Whisky, Deweya Sharpa ‒ jednego z tych, którzy mieli nosa, by opuścić Greasy Corners na kilka godzin przedtem, nim Billy Bone został zastrzelony.
Ale Deweyowi wszystko pokręciło się tak jak Tully'emu Roebuckowi: obstawał przy tym, że w ogóle nie opuścił Greasy Corners; zwiał przed Waco Charliem i całą resztą, upił się w jakimś wozie i obudził się w odpowiednim czasie, by zobaczyć strzelaninę. Nie kłóciłem się z nim zbyt zawzięcie; w owym czasie połowa ludzi pamiętających dawne czasy na Zachodzie była przekonana, że przebywała w Greasy Corners w dniu, w którym Billy Bone został zabity.
Dewey wdał się w całą tę sprawę dlatego, że w końcu zdecydował się odbyć swą od dawna planowaną wyprawę do Kalifornii. Kiedyś natknął się na jakiegoś filmowca ‒ wówczas można ich było spotkać tak często, jak niegdyś łowców bizonów ‒ któremu naopowiadał mnóstwo rzeczy o Greasy Corners; we wszystkich tych historiach główną rolę odgrywał ów młody Galahad*, Billy Kid. Ów człowiek zapalił się do tego i chciał, żeby Dewey natychmiast przyjechał do Hollywood w Kalifornii, by można było nakręcić o tym film.
* Galahad ‒ rycerz z Legend o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu, syn Lancelota i Eleny, który dzięki swej niezwykłej uczciwości i szlachetności odniósł sukces w poszukiwaniach Świętego Graala ‒ przyp. tłum.
‒ Jedź ze mną, Sippy ‒ powiedział Dewey. ‒ Wiesz na ten temat więcej niż ja. ‒ Uznałem to wyznanie za przejaw niezwykłej wprost wspaniałomyślności.
Nie mając nic lepszego do roboty, pojechałem z Deweyem i po raz pierwszy, odkąd zwiedzaliśmy z Dorą dolinę Nilu, zobaczyłem palmy. Filmowiec był entuzjastą moich opowieści o Sandycrawie i natychmiast zaangażował mnie do pisania scenariusza do opowieści Deweya. Dewey sam nie miał już nic innego do roboty oprócz zajmowania się końmi, co go bardzo denerwowało. Zatytułowaliśmy film Fajne typy z Greasy Corners; okazał się on największym szlagierem roku 1908.
Miałem już wtedy lepsze okulary i wszystko dokładnie widziałem. Nie wiem, skąd wytrzasnęli tego małego aktora, który grał Billy'ego, ale według mnie był on nie tylko dobry: był za dobry! Oglądałem ten film dwadzieścia pięć razy i za każdym razem płakałem. Przypominał mi bowiem wszystkie moje trudne pożegnania i mego przyjaciela-mordercę, wędrującego chłopca, białą gwiazdę Zachodu, Billy'ego Bone, którego prochy stanowią dziś jedną z miliardów cząsteczek tej ogromnej równiny.