LIŚĆ NA WIETRZE
Szkic z podróży
Wracałem z wieczornego nabożeństwa. Zegar na świętogórskiej dzwonnicy odegrał w charakterze przedmowy swoją cichą harmonijną melodię i zaraz potem wybił godzinę dwunastą. Wielkie podwórze klasztorne, leżące na brzegu Donu u stóp Świętej Góry i okolone jak murem wysokimi budynkami gościnnymi, teraz w nocnej porze, gdy ciemność płoszyły tylko mętne latarnie, światełka w oknach i gwiazdy, wyglądało jak żywa kasza, pełna ruchu, odgłosów i najdziwaczniejszego nieładu. Całe podwórze od końca do końca — gdzie tylko okiem rzucić — było zajęte przez różnego rodzaju wozy, wehikuły, kibitki, furgony, arby, kolasy, przy których tłoczyły się ciemne i jasne konie czy rogate woły, krzątali się ludzie, biegali czarni nowicjusze klasztorni w długich habitach; po wozach, po głowach ludzi i koni przesuwały się cienie i smugi światła z okien — a wszystko przybierało w gęstym mroku najdziwaczniejsze, najbardziej nieoczekiwane kształty: to dyszle sięgały aż pod niebo, to z końskiego pyska świeciły ogniste oczy, to któremuś z braciszków klasztornych wyrastały czarne skrzydła... Słychać było gwar, parskanie i żucie koni, pisk dzieci, skrzypienie kół. Przez wrota wchodziły nowe tłumy i wjeżdżały zapóźnione wozy.
Sosny, piętrzące się jedna nad drugą na stromej górze i pochylone nad dachem budynku gościnnego, zaglądały na podwórze jak do głębokiego dołu i ze zdziwieniem nadsłuchiwały; w ich ciemnym gąszczu bez przerwy kwiliły słowiki i kukułki... Patrząc na ten zamęt, słuchając hałaśliwych odgłosów, miało się wrażenie, że w tej całej żywej kaszy nikt nie wie, o co chodzi, że wszyscy czegoś szukają i nie znajdują, że jest zupełnie niemożliwe, by ta masa wozów, kibitek i ludzi kiedykolwiek się rozjechała,
W dni Jana Ewangelisty i Mikołaja Cudotwórcy do Świętych Gór napływało przeszło dziesięć tysięcy pobożnych. Tłok panował nie tylko w budynkach gościnnych, ale i w piekarni, i w szwalni, w warsztatach stolarskich i w wozowni... Ci, co przybyli w nocy i czekali, aż im przydzielą miejsce na nocleg, kulili się jak jesienne muchy pod ścianami, pod studnią lub w wąskich korytarzach budynków gościnnych. Nowicjusze młodzi i starzy znajdowali się w nieustannym ruchu, pracowali bez odpoczynku, bez nadziei na pomoc. Czy to w dzień, czy późną nocą — zawsze sprawiali wrażenie ludzi gdzieś pośpieszających i czymś zakłopotanych; ale bez względu na krańcowe wyczerpanie mieli twarze wciąż rześkie i uprzejme, głos życzliwy, ruchy szybkie... Dla każdego, co przyszedł i przyjechał, braciszkowie-nowicjusze musieli znaleźć odpowiedni nocleg, dać mu pić i jeść; jeżeli ktoś był głuchy, nierozgarnięty albo zbyt pochopny do wypytywania, musieli tłumaczyć długo aż do znużenia, dlaczego nie ma wolnych pokoi, w jakich godzinach odbywają się nabożeństwa, gdzie kupuje się prosfory itd. Musieli biegać, podawać, mówić bez przerwy, ale nie dość na tym, musieli jeszcze zachowywać się uprzejmie i taktownie, dbać o to, żeby Greków z Mariupola, którzy żyją z większym komfortem niż Ukraińcy, ulokować tylko razem z Grekami, żeby jakaś bachmucka czy lisiczańska mieszczka ubrana „z pańska" nie trafiła na tę samą kwaterę, co chłopi, i nie obraziła się. Co chwila padały okrzyki: „Ojczulku, pozwól nam kwasu!" „Pozwól sianka!" Albo: „Ojcze, czy po spowiedzi wolno pić wodę?". I braciszek-nowicjusz musiał wydawać kwas, siano lub odpowiadać: ,,Zwróć się do spowiednika, paniuńciu. Nam nie wolno pozwalać czy zabraniać". Następowało nowe pytanie: ,,A gdzie spowiednik?'" I trzeba było tłumaczyć, gdzie jest cela spowiednika. Mimo tak ożywionej działalności nowicjusze musieli jeszcze znaleźć czas, żeby wystawać w cerkwi przez wszystkie nabożeństwa, usługiwać szlachcie i udzielać wyczerpujących odpowiedzi na całą masę zarówno sensownych, jak i bezsensownych pytań, jakie lubią zadawać inteligenci. Obserwując braciszków w ciągu całej doby, trudno było zrozumieć, kiedy odpoczywają i kiedy śpią te ruchliwe czarne postacie.
Gdy po powrocie z wieczornego nabożeństwa poszedłem do budynku, gdzie miałem nocować, na progu stał mnich-gospodarz, a dokoła niego tłoczyła się gromadka mężczyzn i kobiet ubranych po miejsku.
— Panie! — zatrzymał mnie mnich — bądź pan tak łaskaw, pozwól temu oto młodzieńcowi przenocować u siebie. Okaż pan tę łaskę. Ludzi mnóstwo, a miejsc nie ma — taki kłopot!
I wskazał jakąś niewysoką postać w letnim płaszczu i słomkowym kapeluszu. Wyraziłem zgodę, więc mój przypadkowy współlokator poszedł ze mną. Przy otwieraniu kłódeczki, zawieszonej na moich drzwiach, chcąc nie chcąc, za każdym razem musiałem spojrzeć na obraz wiszący przy samej framudze, dokładnie na poziomie oczu. Ten obraz z widocznym tytułem ,,Medytacje o śmierci" przedstawiał klęczącego mnicha, który patrzał na trumnę oraz na leżący w niej szkielet; za plecami mnicha stał drugi szkielet z kosą, nieco większy.
— Takich kości nie ma — oświadczył mój współlokator wskazując na tę część szkieletu, gdzie powinna znajdować się miednica. — W ogóle, wie pan, strawa duchowa, którą dają ludowi, nie jest w najlepszym gatunku — dodał i zaraz westchnął przez nos przeciągłym, nader smutnym westchnieniem, które miało oznaczać, że rozmawiam z człowiekiem znającym się na strawie duchowej.
Zanim zdążyłem znaleźć zapałki i zapalić świecę, nieznajomy westchnął jeszcze raz i powiedział:
— W Charkowie kilka razy byłem w prosektorium i widziałem szkielety. Byłem nawet w trupiarni. Czy nie przeszkadzam panu?
Pokój był mały i ciasny, bez stołu, bez krzeseł; całą, przestrzeń zajmowała komoda pod oknem, piec i dwie drewniane kanapki, które stały przy przeciwległych ścianach, oddzielone od siebie wąziutkim przejściem. Na kanapkach leżały cienkie zrudziałe materacyki i moje rzeczy. Kanapy były dwie, a więc pokój przeznaczono dla dwóch osób, na co zwróciłem uwagę mojego rozmówcy.
— Zresztą wkrótce zadzwonią na jutrznię — dodał — więc nie będę długo panu przeszkadzał.
Wciąż jeszcze bojąc się, że mi przeszkadza, i czując się zażenowany, zakradł się jak winowajca do swojej kanapy, westchnął jak winowajca i usiadł. Kiedy łojowa świeca, chwiejąc leniwym, mętnym płomieniem, rozpaliła się i oświetliła nas obu, mogłem go dokładnie obejrzeć. Był to człowiek młody, lat może dwudziestu dwóch, okrągłolicy, przystojny, z ciemnymi dziecięcymi oczami, ubrany dość licho, ale z miejska, cały na popielato, i sądząc z cery oraz z wąskich ramion, nie znający fizycznej pracy. Trudno było określić, do jakiego rodzaju ludzi należał ten człowiek. Nie wyglądał na studenta ani na kupca, ani tym bardziej na robotnika; patrząc na przystojną twarz i tkliwe, dziecięce oczy, trudno było posądzić, żeby to miał być jeden z tych włóczęgów-spryciarzy, których jest w bród po wszystkich gościnnych pustelniach, gdzie się użycza strawy i noclegu, a którzy się podają za niesprawiedliwie usuniętych seminarzystów lub za śpiewaków cerkiewnych, co stracili głos... W tej twarzy był jakiś rys charakterystyczny, typowy i dobrze mi znany, ale jaki mianowicie — tego w żaden sposób nie mogłem sobie uświadomić.
Milczał dłuższą chwilę i coś myślał. Ponieważ nie doceniłem należycie jego uwagi o szkieletach i trupiarni, wydało mu się chyba, że się gniewam, że nie jestem zadowolony z jego obecności. Wyciągnąwszy z kieszeni kawał kiełbasy, pokręcił nią przed oczami i powiedział niepewnie:
— Przepraszam, że pana niepokoję... Czy nie ma pan noża?
Podałem mu nóż.
— Ohydna jest ta kiełbasa — skrzywił się odkroiwszy sobie kawałek. — Tutaj w sklepiku sprzedają byle co, ale zdzierają okropnie... Pożyczyłbym panu kawałek, ale pan chyba nie będzie chciał spożyć. Co?
To ,,pożyczyłbym" i ,,spożyć" też brzmiało jakoś szczególnie i bez wątpienia wiązało się z charakterystycznymi rysami twarzy, ale w jaki sposób — tego wciąż jeszcze nie mogłem zrozumieć... Chcąc pozyskać jego zaufanie i udowodnić, że się wcale nie gniewam, przyjąłem zaofiarowany mi kawałek. Kiełbasa w istocie była okropna; żeby sobie z nią poradzić, trzeba było mieć zęby łańcuchowego psa. Pracując szczękami, rozgadaliśmy się. Zaczęło się od narzekań na zbyt długie nabożeństwa.
— Tu reguła jest zbliżona do athoskiej — powiedziałem — ale na górze Athos zwykłe wieczorne nabożeństwo trwa dziesięć godzin, a w przededniu wielkich świąt czternaście. Tam by pan dopiero się namodlił!
— Tak — powiedział mój współlokator i pokręcił głową. — Mieszkam tu trzy tygodnie. I wie pan, wciąż nabożeństwa, wciąż nabożeństwa... Co dzień o dwunastej dzwonią na jutrznię, o piątej na ranną mszę, o dziewiątej na późniejszą. Zupełnie spać nie można. A w dzień antyfony, kanony, nabożeństwo wieczorne... Kiedy suszyłem, to po prostu waliłem się z nóg. — Westchnął i mówił dalej. — A nie iść do cerkwi nie wypada... Mnisi dają pokój w budynku gościnnym, żywią, więc jakoś wstyd, wie pan, nie iść. Zresztą dzień czy dwa mógłbym wytrzymać, ale trzy tygodnie to ciężko! Bardzo ciężko! Pan na długo?
— Jutro wieczór wyjeżdżam.
— A ja jeszcze ze dwa tygodnie zostanę.
— Ale zdawało mi się, że tu nie uchodzi mieszkać tak długo — powiedziałem.
— Tak, to prawda, jeżeli tutaj ktoś mieszka za długo i wykorzystuje mnichów, to go stąd wypraszają. Niech pan sam pomyśli, gdyby tak proletariuszom pozwolono tu mieszkać, ile dusza zapragnie, nie byłoby żadnego wolnego pokoju i cały klasztor by zjedli. To racja. Ale dla mnie mnisi robią wyjątek i mam nadzieję, że jeszcze nieprędko mnie stąd przepędzą. Bo ja, wie pan, jestem nawrócony.
— Jak to?
— Jestem Żyd, wychrzta... Niedawno przeszedłem na prawosławie.
Teraz zrozumiałem to wszystko, czego ani rusz nie mogłem sobie wytłumaczyć w tej twarzy: grube wargi, sposób podnoszenia przy rozmowie prawego kącika ust i prawej brwi oraz ten szczególny, oleisty blask oczu, który mają tylko semici, zrozumiałem też to ,,pożyczyłbym" i „spożyć"... Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że mój chwilowy współlokator nazywa się Aleksander Iwanycz, a dawniej nazywał się Izaak, ze jest urodzony w guberni mohylowskiej, a do Świętych Gór przybył z Nowoczerkaska, gdzie otrzymał chrzest.
Skończywszy z kiełbasą, Aleksander Iwanycz wstał i podniósłszy prawą brew do góry, pomodlił się przed ikoną. Brew tak już została podniesiona do góry, nawet gdy jej właściciel ponownie usiadł na kanapce i zaczął mi opowiadać w skrócie swój długi życiorys.
— Od najwcześniejszego dzieciństwa żywiłem uwielbienie dla nauki — zaczął takim tonem, jakby to wszystko mówił nie o sobie, lecz o jakimś nieżyjącym wielkim człowieku. — Moi rodzice, biedni Żydzi, trudnią się groszowym handlem i żyją, wie pan, jak żebracy, w brudzie... Na ogół cała ludność jest tam uboga, zabobonna, nauki nie uznaje, gdyż wykształcenie, rzecz jasna, oddala człowieka od religii... Straszliwi fanatycy... Moi rodzice za nic na świecie nie chcieli mnie uczyć, natomiast chcieli, żebym i ja również zajmował się handlem i żebym nic nie umiał, oprócz Talmudu... Ale męczyć się całe życie dla kawałka chleba i siedząc po uszy w błocie przeżuwać Talmud, to, za pozwoleniem, nie każdy potrafi. Nieraz do karczmy mojego tatunia przyjeżdżali oficerowie czy ziemianie i opowiadali takie rzeczy, o jakich ja wówczas nawet nie śniłem — no, oczywiście, to było kuszące, aż zazdrość brała. Płakałem i prosiłem, żeby mi pozwolili iść do szkoły, ale mnie tylko nauczyli czytać po żydowsku i nic nadto. Raz znalazłem rosyjską gazetę i przyniosłem ją do domu, żeby sobie zrobić latawca, to mnie za to zbili, chociaż nawet nie umiałem czytać po rosyjsku. Naturalnie, bez fanatyzmu nie można się obejść, jako że każdy naród instynktownie strzeże swojej tradycji, ale ja wtedy tego nie rozumiałem i bardzo byłem oburzony...
Powiedziawszy zdanie tak mądre, były Izaak z zadowolenia podniósł prawą brew jeszcze wyżej i zerknął na mnie boczkiem jak kogut na ziarno, z taką miną, jakby chciał zapytać: ,,Czy teraz przekonałeś się pan, że jestem inteligentnym człowiekiem?" Jeszcze się chwilę rozwodził na temat fanatyzmu i własnego nieposkromionego pędu do oświaty, potem znów podjął swoje opowiadanie:
— Cóż miałem robić? Uciekłem do Smoleńska. Tam mieszkał mój brat cioteczny, który pobielał naczynia i wyrabiał blaszanki. Naturalnie, poszedłem do niego na służbę jako czeladnik, bo nie miałem z czego żyć, byłem bosy i obdarty... Myślałem, że w dzień będę pracował, a w nocy i w soboty będę się uczył. Tak też robiłem, ale policja dowiedziała się, że nie mam paszportu, więc wysłała mnie etapem do ojca.
Aleksander Iwanycz wzruszył jednym ramieniem i westchnął.
— Cóż miałem robić! — mówił dalej, a im wyraźniej ożywała w nim cała przeszłość, tym mocniej przebijał z jego mowy akcent żydowski. — Rodzice ukarali mnie i w celach poprawczych oddali na wychowanie dziadkowi, staremu żydowskiemu fanatykowi. A ja w nocy uciekłem do Szkłowa. Kiedy w Szkłowie chciał mnie złapać wuj, udałem się do Mohylewa; tam pobyłem ze dwa dni i poszedłem z jednym kolegą do Staroduba.
Dalej mój rozmówca wymienił Homel, Kijów, Białą Cerkiew, Humań, Bałtę, Bendery i w końcu dobrnął do Odessy.
— W Odessie cały tydzień błądziłem głodny bez żadnego zajęcia, aż mnie przytulili Żydzi, którzy chodzą po mieście i skupują stare ubrania. Umiałem już wtedy czytać i pisać, znałem arytmetykę aż do ułamków i bardzo chciałem się uczyć, ale na to nie było środków. Cóż robić! Pół roku chodziłem po Odessie i kupowałem stare ubrania, ale ci hultaje Żydzi nie zapłacili mi pensji, więc obraziłem się i odszedłem. Potem pojechałem statkiem do Perekopu.
— Po co?
— Tak jakoś... Pewien Grek obiecał, że da mi pracę. Słowem do lat szesnastu chodziłem po świecie bez określonego zajęcia, bez gruntu pod nogami, aż znalazłem się w Połtawie. Tu jeden student Żyd dowiedział się, że chcę się uczyć i dał mi list do charkowskich studentów. Oczywiście, poszedłem do Charkowa. Studenci naradzili się i zaczęli mnie przygotowywać do szkoły technicznej. I wie pan, co panu powiem; na takich studentów natrafiłem, że będę ich wspominał do końca życia. Nie mówię już o tym, że dali mi mieszkanie i kawałek chleba, ale ponadto wyprowadzili mnie na prawdziwą drogę, nauczyli myślenia, wskazali cel życia. Wśród nich byli rozumni, nadzwyczajni ludzie, którzy już i teraz są znani. Słyszał pan, na przykład, o Grumacherze?
— Nie, nie słyszałem.
— Nie? Pisał bardzo mądre artykuły do charkowskich gazet i uczył się na profesora. No, ja wtedy dużo czytałem, należałem do kółek studenckich, gdzie się nie słyszało żadnych banałów. Przygotowywałem się do szkoły technicznej pół roku, ale że musiałbym przejść cały gimnazjalny kurs matematyki, Grumacher doradził mi wstąpić do instytutu na weterynarię — tam przyjmowano z szóstej gimnazjalnej. I oczywiście zacząłem się przygotowywać. Wcale nie zamierzałem zostać weterynarzem, ale mówiono, że tych, co kończą instytut, przyjmuje się bez egzaminu na trzeci rok wydziału medycznego. Umiałem całego Kuhnera, czytałem już aliwruwer* Korneliusza Nepota, a z greki przeszedłem prawie całego Curtiusa, ale wie pan... zanim słońce wzejdzie... studenci się rozjechali... niewyraźna sytuacja... i na dodatek doszło do mnie, że przyjechała moja mamunia i szuka mnie po całym Charkowie. Wtedy wyjechałem. Cóż było robić! Ale na szczęście dowiedziałem się, że tu, przy Donieckim Szlaku, jest szkoła górnicza. Dlaczegobym się nie miał zapisać? Pan przecież wie: szkoła górnicza daje prawa sztygarskie — to świetne stanowisko, i znam kopalnię, gdzie sztygar zarabia półtora tysiąca rocznie. Wspaniale... Zapisałem się...
Aleksander Iwanycz z wyrazem jakiegoś zbożnego strachu na twarzy wymienił przynajmniej dwa tuziny skomplikowanych przedmiotów, wykładanych w szkole górniczej, oraz dokładnie opisał samą szkołę, urządzenie kopalń, sytuację robotników. Potem opowiedział mi pewną straszną historię, w którą, choć brzmiała jak zmyślona, musiałem uwierzyć, tak bowiem szczery był ton mojego rozmówcy, tak wielkie przerażenie odbiło się na jego semickiej twarzy.
— Bo podczas zajęć praktycznych spotkał mnie przykry wypadek — opowiadał podnosząc obydwie brwi. — Byłem w pewnej kopalni, tu, w Zagłębiu Donieckim. Pan chyba widział, jak ludzie zjeżdżają do kopalni? Pamięta pan, kiedy koń ruszy i kołowrót zaczyna działać, to jedna klatka zjeżdża na bloku do szybu, a druga idzie w górę, potem, kiedy podnosi się pierwsza, to opada druga — zupełnie jak dwa wiadra w studni. No więc, siadłem kiedyś do klatki, zaczynam zjeżdżać na dół i wyobraź pan sobie — raptem słyszę trrr! Łańcuch pękł, a ja poleciałem na łeb na szyję razem z klatką i z urwanym łańcuchem... Spadłem z trzysążniowej wysokości na brzuch i na pierś, a klatka, jako że to cięższy przedmiot, spadła wcześniej, tak że zawadziłem tym oto ramieniem o krawędź. Leżę, wie pan, oszołomiony, zdaje mi się, że już nie żyję i nagle co widzę — nowe nieszczęście: druga klatka, która szła do góry, straciła obciążenie i leci z łomotem wprost na mnie... Co tu robić? Widząc takowy fakt, przycisnąłem się do ściany, skuliłem się cały i tylko czekam, aż ta klatka z całego rozpędu trzepnie mnie po głowie, wspominam i tatunia, i mamunię, i Mohylów, i Grumachera... modlę się... ale na szczęście... Strach wspomnieć.
Aleksander Iwanycz z wymuszonym uśmiechem, otarł sobie czoło dłonią.
— Ale na szczęście klatka spadła trochę dalej, zawadziła tylko o ten bok... Zdarła, wie pan, z tego boku surdut, koszulę i skórę... Siła straszliwa! Leżałem bez zmysłów. Wyciągnęli mnie i odwieźli do szpitala. Kurowałem się cztery miesiące, a lekarze powiedzieli, że dostanę suchot. Ja teraz wciąż kaszlę, boli w piersi i straszny rozstrój psychologiczny. Czasami, kiedy jestem sam w pokoju, czuję jakiś lęk. Naturalnie w takim stanie zdrowia nie mogłem zostać sztygarem. Musiałem rzucić szkołę górniczą.
— A co pan teraz robi? — zapytałem.
— Zdałem egzamin na nauczyciela wiejskiego. Przecież teraz jestem prawosławny i wolno mi zostać na nauczycielem. W Nowoczerkasku, gdzie przyjąłem chrzest, ludzie okazali mi dużo serca i przyrzekli, że dostanę posadę w szkole parafialnej. Jadę tam za dwa tygodnie i znów będę prosił.
Aleksander Iwanycz zdjął płaszcz i został w samej koszuli z rosyjskim haftowanym kołnierzem, z wełnianym paskiem.
— Czas spać — oznajmił, kładąc swój płaszcz na wezgłowiu, i ziewnął. — Ja, wie pan, aż do niedawna wcale nie znałem Boga. Byłem ateistą. Leżąc w szpitalu, przypomniałem sobie o religii i zacząłem zastanawiać się nad tymi sprawami. Moim zdaniem, dla myślącego człowieka istnieje tylko jedna religia, a mianowicie — chrześcijańska. Jeżeli nie wierzymy w Chrystusa, to już nie mamy w co wierzyć... Czyż nieprawda? Judaizm przeżył się, a trzyma się do dziś dnia wyłącznie dzięki osobliwym cechom żydowskiego plemienia. Gdy Żydzi zetkną się z cywilizacją, śladu po judaizmie nie zostanie. Czy pan zauważył, że wszyscy młodzi Żydzi to już ateiści? Nowy Testament jest naturalnym dalszym ciągiem Starego. Czyż nieprawda?
Zacząłem wypytywać o przyczyny, które popchnęły go do tak poważnego i śmiałego kroku, jak zmiana religii, ale on wciąż powtarzał jedno: że Nowy Testament jest naturalnym dalszym ciągiem Starego — twierdzenie najwidoczniej wyuczone i cudze, a przy tym zupełnie nie tłumaczące kwestii. Jakkolwiek wyciągałem go na zwierzenia, przyczyny pozostały niewyjaśnione. Jeżeli wierzyć, że on, jak sam to twierdził, przeszedł na prawosławie ze szczerego przekonania, to jednak zupełnie nie można było zrozumieć z jego słów, na czym polegało i z czego wynikło to przekonanie; nie można też było przypuścić, że zmienił wiarę dla osobistych korzyści: taniutka znoszona odzież, łaskawy chleb w klasztorze i niepewna przyszłość bynajmniej nie świadczyły o jakichkolwiek korzyściach. Należało pogodzić się z myślą, że do zmiany religii popchnął mojego współlokatora ten sam niespokojny duch, który rzucał go jak słomkę z miasta do miasta, a który on sam nazywał — według ogólnie przyjętego szablonu — pędem do oświaty.
Zanim położyłem się spać, wyszedłem jeszcze na korytarz, żeby napić się wody. Kiedy wróciłem, mój współlokator stał pośrodku pokoju i patrzał na roni z przerażeniem. Jego twarz była szaroblada, na czół lśnił pot.
— Nerwy mam strasznie roztrzęsione—bąknął uśmiechając się boleśnie. — Silny rozstrój psychologiczny. Zresztą to głupstwo.
I znów zaczął rozprawiać o tym, że Nowy Testament jest naturalnym dalszym ciągiem Starego, że judaizm przeżył się. Dobierając odpowiednich słów, jak gdyby starał się wydobyć z siebie całą moc przekonania i zagłuszyć niepokój serca, i dowieść sobie samemu, że zdradziwszy religię ojców, nie uczynił nic strasznego ni szczególnego, że postąpił jak myślący, wolny od przesądów człowiek i że dlatego może teraz śmiało zostać, sam na sam ze swoim sumieniem. Przekonywał siebie jak mógł i wzrokiem prosił mnie o pomoc.
Tymczasem na łojowej świecy wyrósł duży, niekształtny kopeć. Już świtało. Przez mętne, zgranatowiałe okienko widziałem już wyraźnie oba brzegi Dońca i dębowy lasek za rzeką. Trzeba było iść spać.
— Jutro zobaczymy tu coś ciekawego — powiedział mój współlokator, kiedy zgasiłem świeczkę i położyłem się. — Po rannym nabożeństwie procesja popłynie łódkami z klasztoru do pustelni.
Podnosząc prawą brew i przechyliwszy głowę, pomodlił się przed obrazem i położył się w ubraniu na swojej kanapie.
— Tak — powiedział przewracając się na drugi bok.
— Co tak? — zapytałem.
— Kiedy przechrzciłem się w Nowoczerkasku, moja mamunia szukała mnie w Rostowie. Ona czuła, że chcę zmienić wiarę. — Westchnął i dodał: — Sześć lat już tam nie byłem, w guberni mohylowskiej. Siostra pewnie już za mąż wyszła.
Po chwili milczenia, widząc, że jeszcze nie śpię, zaczął cicho mówić o tym, że niedługo, dzięki Bogu, dostanie posadę i nareszcie będzie miał własny kąt, określoną pozycję, normalne odżywianie na codzień... Ale ja zasypiając myślałem, że ten człowiek nigdy nie będzie miał ani własnego kąta, ani określonej pozycji, ani normalnego odżywiania. O posadzie nauczyciela marzył głośno niby o ziemi obiecanej; podobnie jak większość ludzi żywił niechęć do tułaczki, uważał ją za rzecz przypadkową, niezwykłą i obcą jak choroba i szukał ratunku w zwykłym, codziennym życiu. Z brzmienia jego głosu przebijała świadomość własnej nienormalności i szczere ubolewanie. Zupełnie jakby usprawiedliwiał się i przepraszał.
Nie dalej niż o parę stóp ode mnie leżał tułacz; za ścianami w pokojach oraz na podwórzu przy wozach, wśród tej całej gromady pobożnych niejedna setka podobnych tułaczy oczekiwała rana, a jeszcze dalej, jeżeli ujrzało się w myśli całą ziemię rosyjską, ileż takich liści na wietrze w poszukiwaniu lepszego losu wędrowało teraz gościńcami i polnymi drogami albo czekając na świt drzemało po domach zajezdnych, karczmach, hotelikach, na trawie pod gołym niebem... Zasypiając wyobrażałem sobie, jak zdziwiliby się i może nawet ucieszyli ci wszyscy ludzie, gdyby znalazł się jakiś umysł, jakiś język ludzki, który potrafiłby im wyjaśnić, że ich życie jest tak samo usprawiedliwione, jak każde inne.
Słyszałem przez sen, jak za drzwiami żałośnie, niby roniąc gorzkie łzy, zadzwonił dzwoneczek, a braciszek-nowicjusz kilkakrotnie zawołał:
— Panie nasz Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami! Raczcie przyjść na nabożeństwo!
Kiedy się obudziłem, mojego współlokatora już nie było w pokoju. Świeciło słońce, za oknem rozbrzmiewał gwar. Wychodząc dowiedziałem się, że nabożeństwo się skończyło, a procesja już dawno udała się do pustelni. Ludzie tłumami chodzili po brzegu bezczynnie i nie wiedzieli, czym się zająć; nie można było jeść ani pić, ponieważ w pustelni nie odprawiono jeszcze ostatniego nabożeństwa; klasztorne sklepy, gdzie pielgrzymi tak chętnie tłoczą się i przepytują o ceny, były jeszcze zamknięte. Mimo zmęczenia niektórzy szli do pustelni po prostu z nudów. Ścieżka z klasztoru do pustelni, dokąd w końcu udałem się, biegła wzdłuż wysokiego, urwistego brzegu w górę i w dół, wokół dębów i sosen. W dole lśnił Doniec i odbijało słońce, w górze bielał kredowy skalisty brzeg, a na nim jaskrawo zieleniała świeża zieleń dębów i sosen, które piętrząc się i zwisając trzymały się jakimś cudem niemal pionowej skały. Ścieżką szli gęsiego pielgrzymi. Przeważali Ukraińcy z najbliższych powiatów, ale było też sporo obcych, którzy przyszli pieszo z orłowskiej czy z kurskiej guberni; w pstrym potoku ludzkim widziało się też i mariupolskich Greków z chutorów, ludzi krzepkich, statecznych i życzliwych, całkiem niepodobnych do swoich wątłych i zdegenerowanych współplemieńców, którzy przepełniają nasze południowe miasta nadmorskie; byli tu i dońscy Kozacy w spodniach z czerwonymi lampasami, i Tauryczanie, wysiedleńcy z taurydzkiej guberni. Szło też mnóstwo pielgrzymów nieokreślonego typu, w rodzaju mojego Aleksandra Iwanycza; co to byli za ludzie i skąd pochodzili, tego nie można było poznać ani z ich twarzy, ani z ubioru, ani z mowy.
Ścieżka urywała się koło małej tratwy; stąd, przecinając wzgórze, biegła na lewo w stronę pustelni niezbyt szeroka szosa. Przy tratwie stały dwie duże, ciężkie, ponuro wyglądające łodzie, jak te nowozelandzkie pirogi, które można zobaczyć w książkach Jules Verne'a. Jedna z nich — z dywanami na ławkach — była przeznaczona dla duchowieństwa i chóru, druga — bez dywanów — dla publiczności. Gdy procesja płynęła z powrotem do klasztoru, znajdowałem się wśród wybrańców, którzy zdołali wcisnąć się do drugiej łódki. Wybrańców okazało się tylu, że łódka ledwo płynęła i całą drogę trzeba było stać, nie ruszać się i ratować swój kapelusz przed zgnieceniem. Droga była przepiękna. Oba brzegi — jeden wysoki, stromy, biały, ze zwisającymi sosnami i dębami, z tłumem powracającym ścieżką, i drugi pochyły, z zielonymi łąkami i dębowym laskiem — skąpane w świetle wyglądały tak wesoło i radośnie, jakby majowy ranek tylko im zawdzięczał całą swoją krasę. Odbicie słońca w wartkiej rzece chwiało się, zamazywało ze wszystkich stron, a długie promienie migotały na szatach duchowieństwa, na cerkiewnych chorągwiach, na wodzie ściekającej z wioseł. Śpiewany przez chór wielkanocny kanon, dźwięk dzwonów, plusk wioseł o fale, świergot ptaków — wszystko to mieszało się razem w powietrzu i tworzyło jakąś subtelną harmonię. Łódź z duchowieństwem i chorągwiami płynęła na przedzie. Na rufie stał nieruchomo jak posąg czarny nowicjusz.
Kiedy procesja zbliżała się do klasztoru, zauważyłem wśród wybrańców Aleksandra Iwanycza. Stał u samej burty i spoglądał na procesję z otwartymi ustami, z podniesioną do góry brwią. Jego twarz promieniała; prawdopodobnie w takiej chwili, gdy wokół było tyle ludzi i tyle słońca, musiał być zadowolony z siebie, ze swojej nowej wiary, ze stanu swojego sumienia.
Trochę później siedzieliśmy w pokoju przy herbacie i Aleksander Iwanycz wciąż jeszcze promieniał; z jego twarzy można było odczytać, że jest zadowolony i z herbaty, i ze mnie, że całkowicie docenia moją inteligencję, ale że i sam też się nie zblamuje, jeżeli już wypadnie pomówić o czymś takim...
— Niech pan powie, jaką by tu psychologię poczytać? — zaczął uczoną rozmowę, silnie marszcząc nos
— Na co to panu?
— Bez znajomości psychologii nie można być nauczycielem. Zanim zacznę uczyć chłopca, powinienem poznać jego duszę.
Powiedziałem mu, że na to, by poznać duszę chłopca nie wystarczy sama psychologia, a ponadto dla pedagoga, który jeszcze nie jest obznajmiony z technicznymi sposobami nauczania abecadła i arytmetyki, psychologia stanowi taki sam luksus, jak wyższa matematyka. Zgodził się ze mną natychmiast i zaczął opowiadać jak żmudna i odpowiedzialna jest praca nauczyciela jak trudno wykorzenić z chłopca złe skłonności i zabobony, nauczyć go samodzielnego uczciwego myślenia, prawdziwej religii, pojęcia praw jednostki, wolności itd. Coś na to odpowiedziałem. On znów przytaknął. W ogóle przytakiwał z wielką ochotą. Widocznie wszelkie „mądrości" niezbyt mocno tkwiły w jego głowie.
Aż do chwili mojego wyjazdu wałęsaliśmy się razem wokół klasztoru i razem spędziliśmy ten długi upalny dzień. Nie odstępował mnie ani na krok: czy się do mnie przywiązał, czy bał się samotności — Bóg jeden wie! Pamiętam, że siedzieliśmy pod żółtymi akacjami w jednym z rozrzuconych po wzgórzu ogródków.
— Za dwa tygodnie pójdę sobie stąd — powiedział. — Wielki czas.
— Pieszo?
— Do Słowiańska pieszo, potem koleją do Nikitowki. Od Nikitowki zaczyna się Szlak Doniecki. Dojdę tą linią pieszo do Chacepietowki, a dalej podwiezie mnie znajomy konduktor.
Przypomniał mi się pusty, nagi step między Nikitowką a Chacepietowką i wyobraziłem sobie maszerującego tamtędy Aleksandra Iwanycza ze wszystkimi jego wątpliwościami, tęsknotą za rodzinnym kątem i lękiem przed samotnością... Odczytał to z mojej twarzy i westchnął.
— A siostra już chyba wyszła za mąż — pomyślał na głos, ale zaraz, chcąc odpędzić smutne myśli, wskazał wierzchołek skały i oznajmił:
— Z tej góry widać Izium.
W czasie przechadzki po wzgórzu przydarzyła mu się drobna nieprzyjemność: potknąwszy się rozerwał swoje płócienne spodnie i zdarł zelówkę.
— Ts... — skrzywił się zdejmując but i świecąc gołą nogą. — Co za przykrość... To, wie pan, taka komplikacja, że... Ta-ak!
Wymachując butem przed oczami i jakby nie wierząc, że zelówka jest na wieki stracona, długo jeszcze krzywił się, wzdychał i cmokał. Miałem w walizce półkamaszki stare, lecz modne, sznurowane, spiczaste; zabierałem je z sobą na wszelki wypadek, a nosiłem tylko podczas niepogody. Wróciwszy do pokoju, użyłem jakiegoś dyplomatycznego wybiegu i zaofiarowałem mu te półkamaszki. Wziął je i powiedział z powagą:
— Podziękowałbym panu, lecz wiem, że wdzięczność uważa pan za przesąd.
Podziwiając ostre czubki i sznurowadła półkamaszków, wzruszył się jak dziecko, a nawet zmienił swoje plany.
— Pójdę do Nowoczerkaska nie za dwa tygodnie, lecz za tydzień — rozważał głośno. — W takich butach nie wstyd się pokazać nawet chrzestnemu ojcu. Właściwie nie wyjechałem stąd tylko dlatego, że nie mam przyzwoitego ubrania.
Kiedy woźnica wynosił moje rzeczy, wszedł braciszek z ładną, ironiczną twarzą — chciał zamieść pokój.
Aleksander Iwanycz zaczął się wiercić, zmieszał i zapytał nieśmiało:
— Mam tu zostać czy przenieść się gdzie indziej? Nie śmiał zająć dla siebie całego pokoju i widocznie już się wstydził, że żyje na łaskawym chlebie. Ciężko mu było rozstać się ze mną; żeby oddalić chwilę osamotnienia zapytał, czy może mnie odprowadzić.
Droga z klasztoru, przekopana kosztem niemałych trudów w kredowej skale, szła ku szczytowi nieomal spiralą, przez korzenie, pod zwisającymi surowymi sosnami.... Najpierw znikł z oczu Doniec, potem klasztorne podwórze z kilkutysięcznym tłumem, potem zielone dachy... Ponieważ wznosiłem się coraz wyżej, zdawało mi się, że wszystko znika gdzieś w głębokim dole. Cerkiewny krzyż, rozżarzony promieniami zachodzącego słońca, błysnął z otchłani jaskrawym światłem i zgasł. Zostały tylko sosny, dęby i biała droga. Ale oto powóz wjechał w szczere pole i wtedy to wszystko znikło. Aleksander Iwanycz zeskoczył, uśmiechnął się smutno, spojrzał na mnie ostatni raz swoimi dziecinnymi oczami i zaczął schodzić w dół, aż znikł — dla mnie na zawsze.
Świętogórskie przeżycia stały się wspomnieniami, i teraz widziałem nowe obrazy: szczere pole, białawo-bure dale, zagajnik u drogi, a za nim wiatrak, który stał bez ruchu i chyba się nudził, ponieważ ze względu na święto nie wolno mu było machać skrzydłami.
*/aliwruwer – na wyrywki