Wilde Oscar Upiór rodu Canterville'ów


Oscar Wilde




Upiór rodu Canterville’ów


Tytuł oryginału Lord Arthur Savile’s Crime

The Canterville Ghost

Przełożyła Maria Przymanowska



Zbrodnia lorda Artura Savile

Studium obowiązkowości



1



Było to ostatnie przed Wielkanocą przyjęcie u lady Windermere i w Bentinck House zrobiło się jeszcze bardziej tłoczno niż zazwyczaj. Sześciu ministrów nadjechało wprost z gali u przewodniczącego Izby Gmin, lśniąc gwiazdami i wstęgami orderów, wszystkie piękne kobiety przywdziały najwytworniejsze suknie, a u szczytu schodów prowadzących na galerię obrazów stała księżna Zofia z Karlsruhe, dama ciężkiej, tatarskiej urody, wyposażona w maleńkie czarne oczka i wspaniałe szmaragdy, rozprawiająca na cały głos w złej francuszczyźnie i wybuchająca nieopanowanym śmiechem w odpowiedzi na wszystko, co do niej mówiono. Towarzystwo było zaiste zadziwiająco przemieszane. Olśniewające małżonki parów gwarzyły uprzejmie ze skrajnymi radykałami, znani kaznodzieje ocierali się połami surdutów o wybitnych sceptyków, znakomity orszak biskupów wędrował za tęgą primadonną z pokoju do pokoju, na klatce schodowej zjawiło się kilku członków Akademii Królewskiej, pogardzanych jako artyści, ale — jak mówiono — górne salony roiły się wprost od geniuszów. Zaiste był to jeden z najlepszych wieczorów lady Windermere, toteż i księżna Zofia pozostała prawie do wpół do dwunastej.

Natychmiast po jej wyjściu lady Wlndermere powróciła do galerii obrazów, gdzie wielce poważny ekonomista i polityk uroczyście wyjaśniał naukową teorię muzyki oburzonemu wirtuozowi z Węgier, i zaczęła rozmawiać z księżną Paisley. Była cudownie piękna ze wspaniałą szyją barwy kości słoniowej, wielkimi oczyma koloru niezapominajek i ciężkimi splotami złotych włosów. Or pur*takie właśnie były — nie tego bladego, słomianego koloru, który w dzisiejszych czasach uzurpuje sobie wdzięczne imię złota, ale jak prawdziwe złoto, którym przetykane są promienie słoneczne i nasycone bursztyny; przydawały jej twarzy coś z aureoli świętej, z niemałą domieszką czaru grzesznicy. Była ciekawym przypadkiem psychologicznym. Bardzo młodo odkryła ważną prawdę, iż nic bardziej nie wygląda na niewinność od lekceważenia norm społecznych, i po wielu lekkomyślnych postępkach, w połowie zresztą zupełnie nieszkodliwych, pozbawionych jakichkolwiek następstw, zdobyła wszystkie przywileje należne silnej osobowości. Nieraz zmieniała męża, i rzeczywiście Debrett odnotowuje jej trzykrotne zaślubiny, ponieważ jednak nigdy nie zmieniła kochanka, towarzystwo od dawna przestało plotkować na jej temat Miała już czterdzieści lat była bezdzietna i odznaczała się niepohamowaną żądzą uciech, w czym sekret długotrwałej młodości.

Nagle rozejrzała się bystro wokół i rzekła czystym altem:

Gdzież mój chiromanta?

Twój kto, Gladys? — spytała księżna, wzdrygnąwszy się niechcący.

Mój chiromanta, księżno, nie mogę żyć bez niego.

Droga Gladys! zawsze jesteś tak oryginalna — szepnęła księżna, próbując sobie przypomnieć, co właściwie znaczy chiromanta, i żywiąc nadzieję, że nie to samo, co pedikiurzysta.

Przychodzi do mnie regularnie dwa razy w tygodniu — mówiła dalej lady Windermere — i to jest niezmiernie interesujące.

Mój Boże! — westchnęła do siebie księżna — a jednak to ktoś w rodzaju pedikiurzysty. Okropne. Mam nadzieję, że to chociaż cudzoziemiec. Wtedy nie byłoby tak źle.

Muszę oczywiście przedstawić go księżnie.

Przedstawić! — zawołała księżna. — Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że on tu jest? — i zaczęła się rozglądać za małym szylkretowym wachlarzem i mocno wystrzępionym koronkowym szalem, aby być gotową do odejścia w każdej chwili.

Naturalnie jest tutaj. Nie przyszłoby mi do głowy wydać przyjęcie bez niego. Powiada, że mam niezmiernie uduchowioną dłoń, i gdyby mój kciuk był odrobinę krótszy, byłabym zdecydowaną pesymistką i wstąpiłabym do klasztoru.

Ach, rozumiem! — powiedziała księżna z dużą ulgą. Przepowiada zatem szczęśliwe losy, jak sądzę?

Także niepowodzenia — odparła lady Windermere — i to mnóstwo. W przyszłym roku na przykład grożą mi wielkie niebezpieczeństwa zarówno na lądzie, jak i na morzu, w związku z czym mam za—

miar zamieszkać w balonie i co wieczór wciągać obiad w koszyku. Wszystko to jest zapisane na moim małym palcu czy też na dłoni, już nie pamiętam.

Jest to bez wątpienia kuszenie Opatrzności, miła Gladys.

Droga księżno, na pewno Opatrzność potrafi się tym razem oprzeć pokuszeniu. Sądzę, że każdy powinien raz na miesiąc dać sobie odczytać swój los z ręki, aby wiedzieć, czego robić nie należy. Naturalnie i tak się to robi, ale tak miło być ostrzeżonym. Jeżeli ktoś nie przyprowadzi tu natychmiast pana Podgersa, sama będę musiała pójść po niego.

Proszę pozwolić mi go przywołać, lady Windermere — powiedział wysoki, przystojny młody człowiek, który stał obok i przysłuchiwał się rozmowie z uśmiechem, wyraźnie rozbawiony.

Bardzo dziękuję, lordzie Arturze, ale obawiam się, że go pan nie rozpozna.

Jeżeli jest tak cudowny, jak pani twierdzi, lady Windermere, nie mogę go ominąć. Proszę powiedzieć, jak wygląda, a przyprowadzę go pani natychmiast

Ani trochę nie wygląda na chiromantę. To znaczy nie jest tajemniczy ani ezoteryczny, ani romantyczny. Jest niski, tęgi, ze śmieszną łysą głową, nosi wielkie okulary w złotej oprawie. Coś między lekarzem domowym a wiejskim prawnikiem. Bardzo mi przykro, ale to nie moja wina. Ludzie są tacy nieznośni! Wszyscy moi pianiści wyglądają jak poeci, a poeci zupełnie jak pianiści; pamiętam, że w poprzednim sezonie zaprosiłam na obiad pewnego najgroźniejszego konspiratora, człowieka, który znieważał zawsze mnóstwo ludzi, nosił na sobie kolczugę, a sztylet w rękawie koszuli; wyobraźcie sobie, kiedy przyszedł, wyglądał jak sympatyczny stary duchowny i sypał dowcipami cały wieczór. Naturalnie bardzo był zabawny, ale okropnie mnie rozczarował i gdy spytałam o kolczugę, śmiał się tylko i stwierdził, że w Anglii jest zbyt zimno, aby ją nosić. A, jest pan Podgers! Chcę, żeby pan powróżył z ręki księżnie Paisley. Księżno, musi pani zdjąć rękawiczkę. Nie z lewej ręki, tę drugą.

Droga Gladys, naprawdę myślę, że to nie całkiem w porządku — powiedziała księżna, niepewnie odpinając guzik dość przybrudzonej rękawiczki z koźlej skórki.

Wszystko, co interesujące, takie już jest — powiedziała lady Windermere — on a fait 1e monde ainsi*. Ale muszę pana przedstawić. Księżno, oto pan Podgers, mój ulubieniec — chiromanta. Panie Podgers, oto księżna Paisley, a jeżeli powiesz, że ma większy niż ja pagórek księżyca, nigdy ci już w nic nie uwierzę.

Jestem pewna, Gladys, że nic podobnego nie ma na mojej ręce — powiedziała poważnie księżna.

Jaśnie oświecona księżna ma całkowitą rację — rzekł pan Podgers, patrząc na małą, tłustą dłoń z krótkimi, kwadratowymi palcami. — Pagórek księżycowy niedorozwinięty. Linia życia skądinąd zaś znakomita. Proszę uprzejmie zgiąć kiść. Dziękuję. Trzy wyraźne linie rascette*. Dożyje pani późnej starości, księżno, i będzie niezwykle szczęśliwa. Ambicja — bardzo umiarkowana, linia intelektu nieprzesadna, linia serca.

Teraz porzuć dyskrecję, panie Podgers — zawołała lady Windermere.

Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności — rzekł pan Podgers — gdyby były jakiekolwiek powody, ale przykro mi rzec, że widzę tylko wielką stałość afektu połączoną z silnym poczuciem obowiązku.

Proszę dalej, panie Podgers — rzekła księżna z widocznym zadowoleniem.

Oszczędność jest nie najmniejszą z cnót ja—śnie oświeconej księżny — mówił dalej pan Podgers, a lady Windermere wybuchnęła śmiechem.

Oszczędność jest bardzo dobrą cechą — zauważyła księżna wyraźnie zadowolona z siebie. — Gdy poślubiłam Paisleya, miał jedenaście zamków i ani jednego domu, w którym można by mieszkać.

A teraz ma dwanaście domów i ani jednego zamku — zauważyła lady Windermere.

Cóż, moja droga — rzekła księżna — ja lubię…

Komfort — podpowiedział pan Podgers — i nowoczesne udogodnienia, i ciepłą wodę doprowadzoną do każdej sypialni. Jaśnie oświecona księżna ma rację. Wygoda jest jedyną rzeczą, której może nam dostarczyć nasza cywilizacja.

Zachwycająco określił pan charakter księżny, panie Podgers, a teraz musi pan odczytać linie dłoni lady Flory.

W odpowiedzi na skinienie uśmiechniętej gospodyni wysoka dziewczyna o włosach barwy piasku, jakie miewają Szkoci, ze sterczącymi łopatkami wyszła niezręcznie spoza sofy i wyciągnęła długą, chudą dłoń o kościstych palcach.

Ach, pianistka! Znakomita pianistka — rzekł pan Podgers — albo być może tylko osoba muzykalna. Bardzo powściągliwa, bardzo uczciwa i wielce kochająca zwierzęta.

Prawda! — zawołała księżna, zwracając się do lady Windermere. — Absolutna prawda! Flora hoduje dwa tuziny psów collie w Macloskie i gdyby jej ojciec pozwolił, zamieniłaby nasz miejski dom w menażerię.

Zupełnie w to samo zamieniam mój dom w każdy czwartek — roześmiała się lady Windermere — tyle że wolę lwy od psów collie.

Jedyny to pani błąd, lady Windermere — rzekł pan Podgers, kłaniając się nad wyraz uroczyście.

Jeżeli kobieta nie potrafi popełniać czarujących błędów, jest tylko samicą — brzmiała odpowiedź. — Ale musi pan odczytać dla nas jeszcze parę rąk. Proszę bliżej, sir Thomasie, proszę pokazać dłoń panu Podgersowi.

Sympatycznie wyglądający stary dżentelmen w białej kamizelce wystąpił do przodu i wyciągnął grubą szorstką dłoń z bardzo długim środkowym palcem.

Natura awanturnicza. W przeszłości cztery długie podróże, jedna jeszcze pana oczekuje. Trzykrotnie przeżył pan rozbicie statku. Nie, tylko dwa razy, ale niebezpieczeństwo katastrofy na morzu w następnej podróży. Zdecydowany konserwatysta, człowiek wielce punktualny, namiętny zbieracz osobliwości.

Kilka poważnych chorób między szesnastym a osiemnastym rokiem życia. Odziedziczony majątek około trzydziestki. Wstręt do kotów i radykałów.

Nadzwyczajne! — zawołał sir Thomas. — Musi pan koniecznie odczytać linie ręki mojej żony.

Drugiej żony — rzekł spokojnie pan Podgers, ciągle trzymając rękę sir Thomasa — drugiej pana żony. Będę zachwycony.

Tym razem jednak lady Marvel, kobieta o melancholijnym wyglądzie, brązowych włosach i sentymentalnych rysach, stanowczo odmówiła ujawnienia swej przeszłości i przyszłości. Lady Windermere w żaden sposób nie potrafiła również nakłonić rosyjskiego ambasadora, pana de Kouloff, aby chociaż zdjął rękawiczki. Rzeczywiście wiele osób obawiało się zmierzyć z małym, dziwacznym człowiekiem ze stereotypowym uśmiechem na ustach i w złotych okularach na nosie, nie chciało popatrzeć w jego jasne, podobne perełkom oczy. Gdy wprost powiedział biednej lady Fermor przy wszystkich, że ani trochę nie zależy jej na muzyce, natomiast przepada za muzykami, stwierdzono powszechnie, że chiromancja jest najniebezpieczniejszą z nauk i nie należy jej popierać, chyba żeby seanse odbywały się tête–à–tête.

Lord Artur Savile jednakże, który nic nie wiedział o fatalnej przygodzie lady Fermor, z wielkim zainteresowaniem obserwował pana Podgersa i przepełniała go ogromna ciekawość poznania przyszłości zapisanej na jego własnej dłoni. Był zbyt nieśmiały, aby sam odważył się wysunąć do przodu, przeszedł więc na drugi koniec salonu, gdzie siedziała lady Windermere, i z czarującym rumieńcem na twarzy zapytał ją, czy sądzi, że pan Podgers zechciałby…

Naturalnie — odparła lady Windermere — po to tu jest Wszystkie moje lwy, lordzie Arturze, grają lwy i skaczą przez obręcze, kiedykolwiek je o to poproszę. Ale muszę pana ostrzec z góry, że wszystko opowiem Sybil. Przychodzi do mnie jutro na obiad, aby porozmawiać o kapeluszach, i jeżeli pan Podgers wykryje, że pan miewa humory albo skłonność do gośćca, albo żonę zamieszkałą w Bayswater, powiadomię ją o tym z całą pewnością.

Lord Artur uśmiechnął się i potrząsnął głową.

Nie boję się — odpowiedział. — Sybil zna mnie równie dobrze, jak ja znam ją.

Ach! Trochę mi przykro, że pan tak mówi. Należytą podstawą małżeństwa jest wzajemne niezrozumienie. Nie, nie, wcale nie jestem cyniczna, po prostu mam doświadczenie, co zresztą znaczy zupełnie to samo. Panie Podgers, lord Artur Savile umiera z pragnienia, aby pan odczytał jego losy. Tylko proszę nie mówić, że jest zaręczony z jedną z najpiękniejszych dziewczyn w Londynie, ponieważ zostało to już przed miesiącem ogłoszone w „Morning Post”.

Droga lady Windermere — zawołała markiza Jedburgh — pozwól panu Podgersowi pozostać tu trochę dłużej. Właśnie mi powiedział, że powinnam iść na scenę, i jestem taka ciekawa…

Jeżeli to pani powiedział, lady Jedburgh, na pewno go zabiorę. Proszę tu przyjść natychmiast, panie Podgers, i odczytać dłoń lorda Artura.

Dobrze — powiedziała lady Jedburgh, strojąc maleńką moue*, gdy podniosła się z sofy — jeżeli nie pozwala mi się iść na scenę, chcę w takim razie stać się cząstką widowni.

Naturalnie, wszyscy będziemy widzami — powiedziała lady Windermere — a teraz, panie Pod—gers, nie zrób pan zawodu i powiedz nam coś miłego. Lord Artur jest jednym z moich szczególnych faworytów.

Ale kiedy pan Podgers zobaczył rękę lorda Artura, pobladł dziwnie i nie powiedział nic. Jak gdyby dreszcz wstrząsnął jego ciałem, wielkie, krzaczaste brwi drgnęły konwulsyjnie w szczególny, przykry sposób jak zwykle, gdy był zakłopotany. Grube krople potu spłynęły po jego żółtym czole jak zatruta rosa, a tłuste palce stały się zimne i lepkie.

Dziwne te oznaki wzburzenia nie uszły uwagi lorda Artura, pierwszy raz w życiu poczuł lęk. W pierwszym odruchu miał ochotę wybiec z pokoju, ale opanował się. Lepiej znać najgorszą prawdę, jakakolwiek by ona była, niż pozostawać w ohydnej niepewności.

Czekam, panie Podgers — rzekł.

Wszyscy czekamy — zawołała lady Windermere szybko i niecierpliwie, jak to miała w zwyczaju.

Chiromanta nie odpowiedział.

Pewnie Artur powinien iść na scenę — powiedziała lady Jedburgh — i po reprymendzie, której mu pani udzieliła, pan Podgers boi się wypowiedzieć.

Pan Podgers nagle puścił prawą rękę lorda Artura 1 chwycił lewą, pochylając się tak nisko, aby ją zbadać, że złota oprawa jego okularów zdawała się prawie dotykać dłoni. Przez chwilę twarz wróżbity zastygła w białą maskę grozy, ale szybko odnalazł sang–froid* i patrząc do góry na lady Windermere, powiedział z wymuszonym uśmiechem:

To ręka uroczego młodego człowieka.

Oczywiście! — odpowiedziała lady Windermere — ale czy będzie uroczym mężem? To chcę wiedzieć.

Wszyscy czarujący młodzi mężczyźni bywają dobrymi mężami — rzekł pan Podgers.

Nie sądzę, by mąż powinien być zbyt czarujący — szepnęła zamyślona lady Jedburgh. — To tak niebezpieczne.

Drogie dziecko, mężowie nigdy nie są zanadto czarujący — zawołała lady Windermere. — Ale życzę sobie szczegółów. Jedynie szczegóły są interesujące. Co się przydarzy lordowi Arturowi?

No więc, w ciągu najbliższych paru miesięcy lord Artur uda się w podróż…

O tak, miesiąc miodowy, naturalnie!

I straci krewną.

Nie siostrę, mam nadzieję? — powiedziała lady Jedburgh żałosnym głosem.

Na pewno nie siostrę — odpowiedział pan Podgers, lekceważąco machnąwszy ręką. — Raczej daleką krewną.

Jestem strasznie rozczarowana — rzekła lady Windermere. — Nie mam na jutro nic do powiedzenia Sybil. Nikt się w dzisiejszych czasach nie troszczy o dalekich krewnych. Od lat wyszli z mody. Sądzę zresztą, że powinna się zaopatrzyć w czarny jedwab, zawsze przyda się do kościoła. A teraz chodźmy na kolację. Na pewno wszystko już zjedli, ale może znajdziemy jeszcze trochę gorącej zupy. François przyrządzał niegdyś znakomitą zupę, ale teraz tak jest przejęty polityką, że nigdy nie mogę być pewna. Życzyłabym sobie, żeby generał Boulanger siedział cicho. Księżno, jesteś na pewno zmęczona?

Wcale nie, droga Gladys — odpowiedziała księżna, krocząc jak kaczka ku drzwiom. — Doskonale się ubawiłam, a pedikiurzysta, chciałam rzec, chiromanta, jest nadzwyczaj interesujący. Floro, gdzie może być mój szylkretowy wachlarz? O, dziękuję, sir Thomasie, bardzo dziękuję. A mój koronkowy szal, Floro? O, dziękuję, sir Thomasie, bardzo to grzecznie doprawdy z pana strony…

Czcigodnej pani udało się ostatecznie zejść ze schodów, zaledwie dwa razy zgubiwszy butelkę z pachnidłami.

Cały czas lord Artur Savile stał przy kominku z tym samym uczuciem grozy, ogarnięty bolesnym przeczuciem nadchodzącego zła. Uśmiechnął się smutno do siostry, gdy przeszła obok niego wsparta na ramieniu lorda Plymdale’a, śliczna w różowym brokacie i perłach. Prawie nie usłyszał, gdy lady Windermere zawołała, by poszedł za nią. Myślał o Sybil Merton i obawa, że coś może stanąć między nimi, przysłoniła mu oczy łzami.

Patrząc na niego chciałoby się rzec, że oto Nemezys skradła tarczę Pallady i ukazała mu głowę Gorgony. Wydawał się zamieniony w kamień, a osnuta melancholią twarz wyglądała jak z marmuru. Żył dotąd jedwabnym, czarującym i luksusowym życiem dobrze urodzonego i obdarzonego fortuną młodzieńca — życiem wykwintnym, wolnym od trosk przyziemnych, w miłej, chłopięcej beztrosce. Dziś po raz pierwszy uświadomił sobie straszną tajemnicę Przeznaczenia, okropny sens Losu.

Jak obłędne i potworne wydawało się to wszystko! Czyż możliwe, aby na jego dłoni, znakami, których sam nie potrafił odczytać, ale łatwymi do odcyfrowania dla kogoś innego, zapisano jakąś okropną tajemnicę grzechu, jakieś krwawe znamię zbrodni? Czyżby nie było żadnej ucieczki? Czyżbyśmy byli tylko szachowymi pionkami poruszanymi nieznaną siłą, które garncarz wedle kaprysu lepi z gliny honoru lub hańby? Jego rozum buntował się przeciw temu, ale lord czuł jednak, że zawisła nad nim jakaś tragedia i że nagle został wezwany do dźwignięcia nieznośnego ciężaru. Aktorzy są tak szczęśliwi! Mogą wybierać, czy mają wystąpić w tragedii, czy komedii, czy cierpieć, czy się weselić, śmiać się, czy wylewać łzy. Mężczyźni i kobiety muszą najczęściej występować w rolach, do których nie mają kwalifikacji. Guildensternowie grają nam Hamleta, a Hamleci muszą błaznować jak książę Hal. Świat jest sceną, na której idą źle obsadzone sztuki.

Nagle pan Podgers wszedł do pokoju. Gdy zobaczył lorda Artura, wzdrygnął się, i jego pospolita tłusta twarz przybrała zielonożółtą barwę. Oczy obu mężczyzn spotkały się i przez chwilę trwała cisza.

Księżna zostawiła tu rękawiczkę, lordzie Arturze, i prosiła mnie, abym ją przyniósł — rzekł wreszcie pan Podgers. — Ach, jest na sofie! Do widzenia.

Panie Podgers, muszę stanowczo prosić o szczerą odpowiedź na moje pytanie.

Innym razem, lordzie Arturze, księżna się niepokoi. Sądzę, że powinienem już iść.

Nie pójdzie pan. Księżnej się nie spieszy.

Nie wolno pozwolić czekać damom, lordzie Arturze — powiedział pan Podgers z mdłym uśmiechem. — Słaba płeć łatwo się niecierpliwi.

Wykrojone w szlachetną linię wargi lorda Artura drgnęły z nie ukrywaną pogardą. Biedna księżna bardzo niewiele dlań znaczyła w tym momencie. Przeszedł przez salon aż do pana Podgersa i wyciągnął rękę.

Mów, coś zobaczył — rzekł. — I mów prawdę. Muszę wiedzieć. Nie jestem dzieckiem.

Pan Podgers zamrugał powiekami za oprawnymi w złoto okularami, przestąpił niezręcznie z nogi na nogę, zaś jego palce nerwowo bawiły się lśniącym łańcuszkiem od zegarka.

Dlaczego pan sądzi, lordzie Arturze, że widziałem na ręce więcej, niż panu powiedziałem?

Wiem i żądam, byś pan powiedział, co to było. Zapłacę. Dostanie pan czek na sto funtów.

Zielone oczy błysnęły na chwilę i przygasły znowu.

Gwineę? — rzekł wreszcie cicho pan Podgers.

Naturalnie. Czek przyślę jutro. Do jakiego klubu pan należy?

Do żadnego. To znaczy chwilowo jeszcze nie. Oto mój adres, proszę przyjąć wizytówkę — odparł pan Podgers, wyciągając kartonik z pozłacanymi brzegami z kieszeni kamizelki i podał go z niskim ukłonem lordowi Arturowi, który odczytał na niej:


Pan SEPTIMUS R. PODGERS zawodowy chiromanta

103a West Moon Street


Przyjmuję od dziesiątej do czwartej — szepnął automatycznie pan Podgers — i udzielam zniżek dla rodzin.

Pospiesz się! — krzyknął lord Artur bardzo blady i wyciągnął rękę.

Pan Podgers rozejrzał się nerwowo wokół i zaciągnął na drzwi ciężką portierę.

To potrwa trochę, lordzie Arturze, niech pan lepiej usiądzie.

Pospiesz się, sir! — krzyknął znowu lord Artur, tupnąwszy gniewnie nogą w wypolerowaną posadzkę.

Pan Podgers uśmiechnął się, wyjął z kieszeni na piersi małą lupę i przetarł ją starannie chusteczką.

Jestem gotów — rzekł.



2


Po dziesięciu minutach lord Artur Savile z twarzą zbielałą od grozy i oczami oszalałymi z troski wybiegł z Bentinck House, przedzierając się przez tłum odzianych w futra lokai, którzy stali wokół szerokiej, pasiastej markizy. Lord Artur zdawał się nie widzieć i nie słyszeć niczego. Noc była dotkliwie zimna, gazowe lampy dokoła placu migotały rozkołysane ostrym wiatrem, ale ręce młodego człowieka paliła gorączka, a czoło płonęło ogniem. Szedł ciągle naprzód chwiejnym krokiem człowieka pijanego. Policjant spojrzał nań z ciekawością. Żebraka, który wylazł spod wiaduktu, aby poprosić o jałmużnę, przeraził widok nędzy gorszej od jego własnej. Lord przystanął nagle pod latarnią i przyjrzał się swoim rękom. Pomyślał, że mógłby już wykryć na nich ślady krwi, i cichy okrzyk wyrwał mu się z drżących ust.

Mord! To właśnie zobaczył chiromanta! Noc nawet wydawała się wiedzieć i wiatr posępny powtarzał to słowo wprost w ucho. Pełne tego słowa były ciemne zaułki ulic. Ukazywało swój szyderczy grymas z dachów domostw.

Lord wszedł najpierw do parku, gdzie zafascynował go mrok drzew. Znużony oparł się o balustradę, chłodząc czoło o wilgotny metal i słuchając drżącej ciszy drzew. „Mord! mord!” — powtarzał, jakby to mogło przyćmić grozę słowa. Dźwięk własnego głosu budził dreszcze, wierzył prawie, że usłyszy go Echo i obudzi drzemiące miasto. Poczuł szaleńcze pragnienie, by zatrzymać przypadkowego przechodnia i wszystko mu opowiedzieć.

Potem powędrował przez Oxford Street w głąb wąskich uliczek o złej sławie. Dwie kobiety z wymalowanymi twarzami zadrwiły, gdy je wyminął. Z ciemnego podwórza dobiegł odgłos przekleństwa i razów, potem przenikliwe wrzaski, po czym na mokrych schodach zobaczył stłoczone powykrzywiane postacie, obraz ubóstwa i starości. Dziwna ogarnęła go litość. Czy te dzieci grzechu i nędzy też miały wyznaczony przeznaczeniem kres podobnie jak on? Czy i one były marionetkami w potwornym przedstawieniu?

Teraz uderzyła go już nie tajemnica, lecz komedia cierpienia; jego absolutna bezużyteczność, groteskowy brak sensu. Jakże pozbawione wewnętrznego związku wydawało się to wszystko! I bez śladu harmonii! Zdumiała go sprzeczność między pustym optymizmem dnia i prawdą bytu. Bardzo był jeszcze młody.

Po pewnym czasie znalazł się przed kościołem Marylebone. Cicha ulica wyglądała jak długa wstęga lśniącego srebra, przetkana tu i ówdzie arabeskami ruchomych cieni. W oddali skręcała linia migocących gazowych latarni, a przed małym domem otoczonym murem stał samotny kabriolet ze śpiącym stangretem wewnątrz. Poszedł szybko w stronę Portland Place, rozglądając się od czasu do czasu, jak gdyby obawiał się, że jest śledzony. Na rogu Rich Street stało dwóch mężczyzn odczytujących małe ogłoszenie na parkanie. Lordem Savile owładnęło dziwaczne uczucie ciekawości, więc przeszedł na drugą stronę ulicy. Gdy zbliżył się, wydrukowane czarnymi literami słowo „Morderstwo” uderzyło go w oczy. Zatrzymał się wstrząśnięty, twarz spłonęła mu mocnym rumieńcem. Na afiszu obiecywano nagrodę za informację, która pomogłaby schwytać i aresztować mężczyznę średniego wzrostu, pomiędzy trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, ubranego w melonik, czarny płaszcz i spodnie w szachownicę, z blizną na prawym policzku. Czytał ciągle na nowo i zastanawiał się, czy złapią nieszczęsnego człowieka i w jakich okolicznościach zdobył on ową bliznę. Może któregoś dnia i jego nazwisko zostanie w ten sposób ogłoszone na murach Londynu. Może i na jego głowę nałożą cenę.

Poczuł się chory ze zgrozy na tę myśl. Zawrócił na pięcie i pobiegł w noc.

Nie bardzo wiedział, dokąd szedł. Jak przez mgłę pamiętał włóczęgę w labiryncie ponurych domów i było już zupełnie widno, kiedy dotarł do Picadilly Circus. Gdy wędrował w stronę domu ku Belgrave Square, minęły go wielkie wozy zmierzające do Covent Garden. Woźnice w białych kitlach, o wesołych spalonych w słońcu twarzach, kędzierzawi i kudłaci, kroczyli obok zamaszyście, strzelając z biczów i przekrzykując jeden drugiego. Na olbrzymim siwym koniu, kierunkowym w tym brzęczącym zaprzęgu, siedział pyzaty chłopak z pękiem pierwiosnków przyczepionym do wymiętego kapelusza, śmiał się i małymi rękami krzepko trzymał grzywę. Ogromne góry jarzyn wyglądały jak bryły nefrytu na tle porannego nieba, jak bryły zielonego nefrytu przy różowych płatkach cudownej róży. Lord Artur poczuł dziwne, niezrozumiałe wzruszenie. Delikatny czar brzasku wydał mu się niewymownie podniosły i pomyślał o wszystkich dniach zrodzonych w pięknie, a zachodzących w mroku burz. Ci wieśniacy o szorstkich, wesołych głosach jakiż dziwny oglądali Londyn! Wolny od grzechu nocy i dymu dnia, miasto blade jak duch, opuszczone miasto grobów! Zastanawiał się, co też oni o tym myślą, i czy wiedzą cokolwiek o jego wspaniałości i hańbie, dzikich, płomiennych uciechach i okrutnym głodzie, o wszystkim, co miasto czyni od brzasku do zmierzchu. Najpewniej było ono dla nich głównie targiem, na który przywozili owoce i gdzie przebywali najwyżej parę godzin, opuszczając ciche ulice i uśpione domy. Z przyjemnością przyglądał się ich przejazdowi. Prostacy w ciężkich, podbitych gwoździami butach szli niezdarni i przynosili ze sobą wspomnienie Arkadii. Czuł, że ci ludzie bliscy są Naturze, która nauczyła ich spokoju. Zazdrościł im tego wszystkiego, o czym nie wiedzieli.

Dotarł wreszcie do Belgrave Square, a wtedy niebo było już bladoniebieskie i ptaki zaczynały świergotać w ogrodach.



3


Gdy lord Artur obudził się, była już godzina dwunasta i południowe słońce przenikało przez jedwabne, koloru kości słoniowej zasłony jego sypialni. Wstał i wyjrzał przez okno. Przyćmiona mgiełka upału wisiała nad wielkim miastem i dachy domów były jak z ciemnego srebra. W dole nad migotliwą zielenią skweru dzieci fruwały jak białe motyle. Na brukowanej ścieżce tłoczyli się ludzie idący do parku. Nigdy życie nie wydało mu się piękniejsze, a zło bardziej odległe.

Lokaj przyniósł na tacy filiżankę czekolady. Młody lord wypił, odsunął ciężką portierę z pluszu brzoskwiniowej barwy i wszedł do pokoju kąpielowego. Światło sączyło się delikatnie przez cienkie płytki przezroczystego onyksu i woda w marmurowym basenie połyskiwała jak kamień księżycowy. Wszedł w nią spiesznie, aż zimne fale sięgały szyi i włosów, zanurzył głowę pod wodę, jak gdyby mógł w ten sposób zmyć plamę jakiegoś haniebnego wspomnienia. Kiedy wyszedł z wody, czuł się nieomal spokojny. Wspaniałe samopoczucie fizyczne owładnęło nim na chwilę, jak to często bywa u bardzo wyrafinowanych natur, ponieważ zmysły, jak ogień, mogą zarówno oczyszczać, jak niszczyć.

Po śniadaniu wyciągnął się na otomanie i zapalił papierosa. Na półce nad kominkiem stała duża fotografia Sybil Merton. Taką ją ujrzał po raz pierwszy na balu u lady Noel. Mała, wykwintna głowa była odrobinę pochylona, jak gdyby smukła, podobna trzcinie szyja nie mogła unieść ciężaru piękności. Lekko rozchylone wargi wydawały się stworzone do słodkiej muzyki, najczulsza czystość dziewczęca patrzała zdziwieniem z rozmarzonych oczu. W miękkiej obcisłej sukni z crepe de Chine, z dużym wachlarzem w kształcie liścia wyglądała jak delikatna figurka znaleziona w gaju oliwnym koło Tangary. W jej pozie było tchnienie helleńskiej gracji. Mimo to nie była petite, lecz idealnie proporcjonalna — rzadkość w epoce, w której tak wiele kobiet przekracza wielkość naturalną lub pozostaje niepokaźnymi postaciami.

Teraz, gdy lord Artur patrzał na nią, poczuł okropną litość z miłości zrodzoną. Wiedział, że poślubienie jej teraz, gdy przeznaczenie zawiesiło mord nad jego głową, byłoby zdradą podobną do judaszowej, grzechem, jakiego sam Borgia nie mógłby wymarzyć. Jakież byłoby ich szczęście, gdy w każdej chwili mógł być zmuszony do wypełnienia strasznej przepowiedni wypisanej na jego dłoni? Jakie życie, gdy Przeznaczenie rzuciło już ów okropny los na szalę? Ślub trzeba za wszelką cenę odroczyć, to postanowił z całą pewnością. Mimo iż namiętnie kochał tę dziewczynę i dotknięcie jej palców, gdy siedzieli obok siebie, poruszało każdy nerw jego ciała niewymowną rozkoszą, zrozumiał bez wahania, do czego jest zobowiązany, świadom był faktu, że nie ma prawa jej poślubić, dopóki nie popełni morderstwa. Gdy go dokona, może stanąć przed ołtarzem z Sybil Merton i złożyć swe życie w jej ręce, uwolniony od grozy złych poczynań w przyszłości. Gdy dokona zbrodni, będzie mógł wziąć ją w ramiona, wiedząc, że nigdy już nie spłonie przez niego rumieńcem, nigdy nie opuści głowy ze wstydu. Ale najpierw musi tego dokonać, im prędzej, tym lepiej dla nich obojga.

Wielu mężczyzn w jego położeniu wybrałoby raczej wesołą ścieżkę przyjemności niż strome wyżyny obowiązku, ale lord Artur był zbyt sumienny, aby przedłożyć przyjemności nad zasady. Miłość była dlań nie tylko namiętnością, widział w Sybil wszystko, co dobre i szlachetne. Przez moment odczuł naturalny wstręt do czynu, którego los od niego wymagał, ale szybko zmienił zdanie. Serce mu powiedziało, że to nie grzech, lecz poświęcenie, rozum przypomniał, że nie ma innego wyjścia. Musiał wybierać, czy żyć tylko dla siebie, czy dla innych, i choć niewątpliwie straszne miał przed sobą zadanie, wiedział, że nie może pozwolić, aby egoizm zatriumfował nad miłością. Wcześniej czy później wszyscy stajemy przed takim wyborem, każdemu z nas zadają takie samo pytanie. Lord Artur jednak młodo stanął wobec konieczności podjęcia decyzji — nim wychowanie i cynizm wieku średniego zepsuły jego charakter, nim serce zostało zdeprawowane przez płytki, modny egoizm naszych czasów, tak więc nie odczul żadnych wahań przed wypełnieniem obowiązku. Na szczęście również dla niego nie był marzycielem ani bezwolnym dyletantem. W takim wypadku wahałby się jak Hamlet i pozwolił, aby niezdecydowanie zepchnęło go z drogi wiodącej do celu. On zaś był praktyczny bez reszty. Życie oznaczało dlań raczej działania niż myślenie. Posiadał najrzadszą z cech: zdrowy rozsądek.

Niesamowite, bezładne uczucia minionej nocy minęły bez śladu, prawie ze wstydem spoglądał teraz na szaleńcze wędrówki z ulicy na ulicę. Wczorajsza okrutna rozpacz i szczere cierpienie wydawały mu się dziś nierzeczywiste. Dziwiło go, jak mógł być tak niemądry, aby buntować się i szaleć wobec nieuchronnego. Teraz niepokoił go już tylko problem, kogo wyprawić na tamten świat. Nie był na tyle ślepy, by nie widzieć, że morderstwo jak religie pogańskiego świata wymaga zarówno ofiary, jak kapłana. Nie będąc geniuszem, nie miał nieprzyjaciół i czuł zaiste, że nie na czasie było kierowanie się jakąś osobistą niechęcią lub odrazą, ponieważ jego misja nosiła cechy wielkiej i solennej powagi. Wobec powyższego sporządził listę przyjaciół i krewnych na kartce papieru i po starannej rozwadze zdecydował się wyróżnić drogą lady Clementi—nę Beauchamp, starą damę zamieszkałą przy Curzon Street która była jego kuzynką drugiego stopnia ze strony matki. Bardzo zawsze lubił lady Clem, jak ją wszyscy nazywali, i ponieważ wszedłszy, po dojściu do pełnoletności, w posiadanie całego majątku po lordzie Rugby, sam był bardzo bogaty, nie odniósłby żadnej pospolitej korzyści pieniężnej po jej śmierci. Rzeczywiście, im dłużej przemyśliwał nad tym zagadnieniem, tym bardziej lady Clementina wydawała mu się osobą najodpowiedniejszą. Czując, że wszelka zwłoka byłaby niewłaściwością wobec Sybil, zdecydował się przystąpić do dzieła natychmiast.

Pierwszą rzeczą do załatwienia było oczywiście uregulowanie rachunku chiromanty, usiadł więc przy małym sheratońskim biurku stojącym przy oknie, wystawił czek na 105 funtów, płatny na zlecenie pana Septimusa Podgersa, i włożywszy go do koperty, polecił lokajowi, aby odniósł list na West Moon Street Potem zatelefonował do stajni po swój kabriolet i ubrał się do wyjścia. Opuszczając pokój, spojrzał jeszcze na fotografię Sybil Merton i przysiągł, że cokolwiek się stanie, ona nigdy się nie dowie, co dla niej uczynił, ponieważ on zatrzyma sekret swego poświęcenia głęboko w sercu.

W drodze do Buckingham wstąpił do kwiaciarza i posłał Sybil wspaniały kosz narcyzów o prześlicznych białych płatkach i jaskrawych, szeroko otwartych bażancich oczach. Przybywszy do klubu, udał się wprost do biblioteki, zadzwonił i polecił kelnerowi, aby mu przyniósł wodę sodową z cytryną i książkę z dziedziny toksykologii. Zadecydował stanowczo, że trucizna będzie najlepszym środkiem, którym winien się posłużyć w swej kłopotliwej sprawie. Żywił niezmierną odrazę do wszelkiego gwałtu, zwłaszcza we własnym wykonaniu, a poza tym zależało mu niezmiernie, aby zamordowanie lady Clementiny w żadnym wypadku nie ściągnęło uwagi publicznej. Grozą przepełniała go myśl, że mógłby stać się lwem salonowym u lady Windermere lub ujrzeć swe nazwisko figurujące na szpaltach działu towarzyskiego którejś z wulgarnych gazet. Musiał także brać pod uwagę, iż ojciec i matka Sybil, którzy byli ludźmi raczej staromodnymi, mogliby sprzeciwiać się być może małżeństwu, gdyby wydarzyło się coś w rodzaju skandalu, choć był pewny, że gdyby im opowiedział o całej sprawie, pierwsi uznaliby motywy, które nim powodowały. Miał więc wszystkie racje, aby skłonić się ku truciźnie. Był to sposób bezpieczny, pewny i spokojny, ekspediujący na tamten świat bez konieczności przykrych scen, wobec których, jak większość Anglików, czuł zakorzeniony sprzeciw.

O truciznach co prawda nie wiedział absolutnie nic, i gdy kelner okazał się niezdolny znaleźć w bibliotece cokolwiek oprócz „Ruff Guide” i „Bailey Magazine”, sam przeszukał półki z książkami i dotarł wreszcie do pięknie oprawnego wydania Farmakopei oraz egzemplarza Toksykologii Erskine’a, opublikowanej przez sir Matthew Reida, prezesa Królewskiego Towarzystwa Medycznego i jednego z najstarszych członków klubu Buckingham, wybranego niegdyś omyłkowo zamiast kogoś innego; ten contretemps* doprowadził do takiej wściekłości Komitet że gdy nadszedł właściwy człowiek, jednomyślnie odrzucili czarnymi gałkami jego kandydaturę. Lord Artur zgubił się zupełnie w technicznych terminach, od których roiło się w obydwu książkach, i już zaczął żałować, że nie przykładał się pilniej do przedmiotów klasycznych w Oksfordzie, gdy w drugim tomie Erskine’a znalazł bardzo interesujące i szczegółowe opowiadanie o właściwościach tojadu, spisane w dość jasnej angielszczyźnie. Wydawało mu się, że trafił na truciznę, jakiej potrzebował. Działała zaiste szybko, prawie błyskawicznie, i nieomal bezboleśnie, a zastosowana w postaci żelatynowej kapsułki, który to sposób polecał właśnie sir Matthew, nie posiadała również przykrego smaku. Wobec tego zanotował na mankiecie koszuli ilość konieczną, by doza była śmiertelna, odstawił książki na miejsce i powędrował w górę St James Street do panów Pestie’a i Humbeya, sławnych aptekarzy. Pan Pestle, który zawsze osobiście obsługiwał arystokratów, bardzo się zdziwił zamówieniem i z wielkim uszanowaniem szepnął, że konieczna byłaby recepta lekarza. Gdy jednak lord Artur wyjaśnił, że musi, niestety, pozbyć się wielkiego norweskiego brytana, u którego stwierdził objawy początków wścieklizny i który już dwa razy ugryzł stangreta w łydkę — aptekarz wyraził całkowite ukontentowanie, pogratulował lordowi Arturowi jego zadziwiającej wiedzy z dziedziny toksykologii i natychmiast wydał lek.

Lord Artur włożył kapsułkę do maleńkiej, ślicznej boribonniśre ze srebra, którą spostrzegł na wystawie przx Bond Street wyrzucił ohydne pudełko na pigułki firmy Pestle i Humbey i pojechał natychmiast do lady Clementiny.

Proszę, monsiew le maiwais sufet* — zawołała stara lady, gdy wszedł do pokoju — czemu nie odwiedziłeś mnie od tak dawna?

Droga moja lady Clem, nie miałem nigdy chwili czasu dla siebie — powiedział z uśmiechem lord Artur.

Sądzę, że to znaczy, iż spędzasz całe dnie z panną Sybil Merton, kupując chiffons* i plotąc głupstwa? Nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie robią tyle zamieszania wokół małżeństwa. Za moich czasów nie marzyłyśmy nigdy o czułym gruchaniu publicznie, choć i w życiu prywatnym również nie — jeśli już o to chodzi.

Zapewniam, że nie widziałem Sybil Merton od dwudziestu czterech godzin, lady Clem. O ile się orientuję, pozostaje ona całkowicie we władzy swoich modystek.

Naturalnie; oto jedyny powód, dla którego odwiedziłeś starą, brzydką kobietę. Nie wiem, czy przestrogi docierają do was, mężczyźni. On a fait de folies pour moi* i oto jestem tutaj: biedne zreumatyzowane stworzenie wyposażone w sztuczną grzywkę i złe humory. Gdyby droga lady Jansen nie przysyłała mi wszystkich najgorszych francuskich powieści, jakie uda jej się znaleźć, nie sądzę, abym mogła przetrzymać dzień. Doktorzy są zupełnie do niczego, dobrzy tylko do brania honorarium. Nie potrafią nawet wyleczyć mojej zgagi.

Przyniosłem właśnie lekarstwo, lady Clem — rzekł poważnie lord Artur. — Nadzwyczajny środek, wynaleziony przez pewnego Amerykanina.

Nie sądzę, abym lubiła amerykańskie wynalazki, Arturze. Nawet jestem pewna, że ich nie lubię.

Czytałam ostatnio jakieś amerykańskie powieści, lecz były zupełnie bez sensu.

Ale w tym nie ma żadnego nonsensu, lady Clem! Zapewniam, że to znakomite lekarstwo. Musisz mi obiecać, że je wypróbujesz — rzekł lord Artur, wyjął z kieszeni pudełeczko i podał damie.

Pudełeczko jest czarujące, Arturze. Czy to naprawdę w prezencie? Bardzo miło z twojej strony. A to jest to cudowne lekarstwo? Wygląda jak bon–bon*. Zaraz je wezmę.

Wielkie nieba, lady Clem! — zawołał lord Artur, chwytając ją za rękę. — Nie wolno robić nic podobnego. To jest lek homeopatyczny i jeżeli zażyjesz go, nie odczuwając zgagi, może ci ogromnie zaszkodzić. Proszę poczekać na atak i wtedy zażyć. Będzie pani zdumiona rezultatem.

Chętnie bym teraz je wzięła — rzekła lady Clementina, podnosząc do światła małą przezroczystą kapsułkę z pływającym bąbelkiem ciekłego tojadu. — Jestem pewna, że to wspaniałe. Nie da się ukryć, że nienawidzę doktorów, lecz kocham lekarstwa. Zatrzymam je jednak do najbliższego ataku.

Kiedy to nastąpi? — spytał z przejęciem lord Artur. — Czy szybko?

Mam nadzieję, że nie przed tygodniem. Fatalnie dokuczała mi zgaga wczoraj rano. Ale nigdy nie wiadomo.

Jesteś więc pewna, lady Clementino, że przydarzy ci się przed końcem miesiąca?

Obawiam się, że tak. Ale ileż mi okazujesz dziś współczucia, Arturze! Rzeczywiście Sybil bardzo dobrze na ciebie oddziałała. Teraz musisz uciekać, bo mam na obiedzie kilka bardzo tępych osób, które nie opowiadają żadnych plotek, i jeżeli nie odbędę teraz małej drzemki, nie zdołam przetrwać całego wieczora, nie zasypiając. Do widzenia, Arturze, pozdrów serdecznie Sybil, i bardzo ci dziękuję za amerykańskie lekarstwo.

Nie zapomnisz go zażyć, lady Clem? — spytał lord Artur, wstając z krzesełka.

Naturalnie, głuptasie. Myślę, że to pięknie z twojej strony, żeś o mnie pomyślał. Napiszę do ciebie, gdybym chciała więcej.

Lord Artur opuścił dom w znakomitym humorze i z uczuciem ogromnej ulgi.

Tego wieczora odbył rozmowę z Sybil Merton. Powiedział jej, że znalazł się nagle w bardzo trudnej sytuacji, a honor i obowiązek nie pozwalają mu na wycofanie. Zawiadomił ją, że małżeństwo musi być chwilowo odłożone, i dopóki nie uda mu się wyrwać z okropnej pułapki, nie czuje się człowiekiem wolnym. Błagał, aby mu zaufała i nie wątpiła ani na chwilę w przyszłość. Wszystko będzie dobrze, ale cierpliwość jest konieczna.

Scena ta miała miejsce w oranżerii domu państwa Mertonów w Park Lane, gdzie lord jak zwykle był na obiedzie. Sybil nigdy nie wydawała się szczęśliwsza i lord Artur przez moment omal nie uległ pokusie, aby zachować się jak tchórz, uprzedzić o zawartości pigułki lady Clementinę i przygotowywać się dalej do małżeństwa, jakby w ogóle nie było na świecie żadnego pana Podgersa. Jednakże zwyciężyła jego lepsza natura i gdy Sybil rzuciła mu się z płaczem w ramiona, nie zawahał się. Piękno, które mąciło mu zmysły, poruszyło również sumienie. Czuł, że byłoby czynem niegodnym rujnować czyste życie dla paru miesięcy przyjemności.

Pozostał z Sybil prawie do północy, pocieszając ją i sam doznając pociechy, a nazajutrz z samego rana wyjechał do Wenecji, napisawszy męski, stanowczy list do pana Mertona na temat konieczności odłożenia małżeństwa.



4


W Wenecji spotkał brata, lorda Surbitona, który akurat przypłynął z Korfu na swym jachcie. Dwaj młodzi ludzie spędzili razem czarujące dwa tygodnie. Rankiem jeździli konno po Lido lub pływali tam i z powrotem po zielonym kanale w długiej, czarnej gondoli. Po południu przyjmowali zwykle gości na jachcie, wieczorami jedli obiad u Floriana i wypalali niezliczone ilości papierosów na Plazza. Jednak lord Artur zdawał się nie być szczęśliwy. Co dzień studiował kolumnę nekrologów w „Timesie”, oczekując notatki o śmierci lady Clementiny, ale każdy numer gazety przynosił rozczarowanie. Ogarnęła go już obawa, że coś się przydarzyło, i często żałował, że przeszkodził kuzynowi w zażyciu kapsułki z tojadem, gdy taką miała ochotę wypróbować jej działanie. Listy od Sybil, choć pełne miłości, zaufania i czułości, także bywały smutne w tonacji i zdarzało mu się myśleć, że oto nastąpiło rozstanie z nią na zawsze.

Po dwóch tygodniach Wenecja znudziła lorda Surbitona i zdecydował popłynąć w dół wybrzeża do Ravenny, zwłaszcza iż usłyszał, że w Pinetum odbywają się jakieś wyśmienite polowania ze strzelaniem do kogutów. Lord Artur początkowo stanowczo odmówił wyjazdu, ale Surbiton, do którego był ogromnie, po bratersku, przywiązany, przekonał go w końcu, że gdy zostanie sam u Daniellego, zanudzi się na śmierć, i rankiem 15. przy silnym północno–wschodnim wietrze wypłynęli na dość burzliwe morze. Znakomita rozrywka, swobodne życie na świeżym powietrzu przywróciły kolory policzkom lorda Artura, ale około 22. zaczął się niepokoić o lady Clementinę i mimo sprzeciwów Surbitona wrócił pociągiem do Wenecji.

Gdy wysiadał z gondoli na schody hotelu, właściciel wyszedł mu naprzeciw z telegramem w ręku. Lord Artur wyszarpnął mu go z ręki i rozerwał. Wszystko w porządku. Siedemnastego maja lady Clementina zmarła nagle!

Pierwszą osobą, o której pomyślał, była Sybil, wysłał tedy do niej telegram zawiadamiający o swym natychmiastowym powrocie do Londynu. Następnie polecił lokajowi spakować rzeczy na nocną pocztę, posłał gondolierom wynagrodzenie pięciokrotnie wyższe od należnego i pobiegł do swego salonu lekkim krokiem i z pogodnym sercem. Tam czekały nań trzy listy. Jeden od Sybil z kondolencjami, pełen współczucia. Dwa inne były od matki i pełnomocnika prawnego lady Clementiny. Okazało się, że stara dama jadła tego wieczora obiad u księżny, zachwyciła wszystkich dowcipem i esprit, ale poszła nieco wcześniej do domu, żaląc się na zgagę. Rankiem znaleziono ją martwą w łóżku, a wygląd świadczył, że nie cierpiała. Posłano natychmiast po sir Matthew Reida, ale naturalnie nic już nie można było zrobić i 22. pochowano ją w Beauchamp Chalcote.

Parę dni przed śmiercią sporządziła testament i zostawiła lordowj Arturowi domek na Curzon Street wraz z kompletnym umeblowaniem, rzeczy osobiste i obrazy z wyjątkiem kolekcji miniatur, które zapisała siostrze, i naszyjnika z ametystów przeznaczonego dla Sybil Merton. Posiadłość nie przedstawiała dużej wartości, ale pan Mansfield, doradca prawny, ogromnie nalegał na szybki, jeśli to możliwe, powrót lorda Artura, ponieważ było bardzo dużo należności do uregulowania, a lady Clementina nigdy nie prowadziła systematycznych rachunków.

Lord Artur bardzo się wzruszył miłą pamięcią lady Clementiny i czuł, że pan Podgers w dużej mierze był za nią odpowiedzialny. Miłość do Sybil zresztą przesłaniała mu wszystkie inne emocje, a świadomość, że spełnił swą powinność, zapewniała mu spokój duchowy i dawała zadowolenie. Gdy przybył na Charing Cross, czuł się najzupełniej szczęśliwy.

Mertonowie przyjęli go bardzo uprzejmie. Sybil kazała przyrzec, że już nigdy nie pozwoli, aby coś znów stanęło między nimi, po czym ustalono datę ślubu na 7 czerwca. Życie wydało mu się ponownie jaśniejsze i piękniejsze, powróciła dawna pogoda.

Pewnego dnia, gdy przebywał w domu przy Curzon Street w towarzystwie pełnomocnika lady Clementiny i Sybil, paląc paczki spłowiałych listów i przerzucając stare rupiecie w szufladach, usłyszał nagle okrzyk zachwytu dziewczyny.

Co tam znalazłaś, Sybil? — spytał lord Artur, spoglądając z uśmiechem znad swej roboty.

Prześliczną małą srebrną bonbonniére, Arturze. Ach, jaka zabawna! Czy to nie holenderska robota? Podaruj mi ją. Ametysty przydadzą mi się zapewne dopiero po osiemdziesiątce.

Było to pudełeczko od tojadu.

Lord Artur zerwał się, a słaby rumieniec oblał mu policzki. Prawie zupełnie zapomniał już, co uczynił, toteż wydało mu się ciekawym zbiegiem okoliczności, że Sybil, dla której przeżył cały ten okropny niepokój, pierwsza mu o tym przypomniała.

Naturalnie, możesz ją sobie wziąć, Sybil. To był mój prezent dla biednej lady Clementiny.

Och, dziękuję ci, Arturze! Czy mogę wziąć również bonbon? Nie miałam pojęcia, że lady Clementina lubiła słodycze. Myślałam, że była na to zbyt przeintelektualizowana…

Lord Artur pobladł śmiertelnie i okropna myśl przeszyła mu mózg.

Bonbon, Sybil? O czym mówisz? — powiedział wolno ochrypłym głosem.

Jest tu jeden tylko cukierek. Wygląda na stary i zakurzony, nie miałam zamiaru go zjeść. Co się stało, Arturze? Bardzo jesteś blady!

Lord Artur przebiegł przez pokój i chwycił pudełko. Wewnątrz była bursztynowej barwy kapsułka z trującym bąbelkiem. Lady Clementina umarła śmiercią naturalną!

Odkrycie to było dlań szokiem zbyt mocnym. Cisnął kapsułkę w ogień i opadł na sofę z jękiem rozpaczy.



5


Pan Merton był ogromnie zasmucony drugim przesunięciem daty ślubu, a lady Julia, która już zamówiła sobie suknię na wesele, robiła wszystko, co mogła, aby nakłonić Sybil do zerwania zaręczyn. Mimo że Sybil czule kochała matkę, złożyła jednak z całą ufnością swe życie w ręce lorda Artura i żadne przedłożenia lady Julii nie mogły zachwiać jej wiary. Sam lord Artur potrzebował kilku dni, aby otrząsnąć się z okropnego rozczarowania i przez pewien czas był kompletnie rozstrojony. Znany powszechnie zdrowy rozsądek lorda wkrótce pomógł mu jednak opanować nerwy, a mocny zmysł praktyczny nie pozostawił go na długo w zwątpieniu, co należy uczynić. Skoro trucizna przyniosła fiasko, to teraz dynamit lub inny środek wybuchowy był najwyraźniej odpowiednim do wypróbowania sposobem.

Wobec tego ponownie przejrzał listę swych przyjaciół i krewnych i po starannym rozważeniu problemu zdecydował uderzyć w wuja, dziekana Chichester. Dziekan, człowiek wielkiej kultury i wykształcenia, przepadał za zegarami i miał cudowną kolekcję czasomierzy, poczynając od piętnastego wieku do dnia dzisiejszego. Lordowi Arturowi wydało się, że hobby zacnego dziekana sprzyja znakomicie wykonaniu jego zamierzeń. Inną sprawą było naturalnie zdobycie machiny piekielnej. Księga adresowa Londynu nie dostarczyła mu pożądanej informacji, a nadto czuł, że wizyta w Scotland Yardzie nie na wiele się przyda, jako że jego pracownicy nie wiedzieli niczego o poczynaniach spiskowych dynamitardów przed nastąpieniem eksplozji, zresztą i po wybuchu także niewiele.

Nagle przypomniał sobie o swym przyjacielu Rouvaloffle, młodym Rosjaninie o niezmiernie rewolucyjnych przekonaniach, którego spotkał zimą u lady Windermere. Hrabia Rouvaloff pisał podobno dzieło o życiu Piotra Wielkiego i przybył do Anglii, aby przestudiować dokumenty związane z pobytem cara w tym kraju w roli cieśli okrętowego. Ogólnie jednak podejrzewano, że jest agentem nihilistów, i nie było najmniejszych wątpliwości, że Ambasada Rosyjska bardzo niechętnym okiem spoglądała na jego obecność w Londynie. Lord Artur poczuł, że to człowiek właściwy dla jego zamierzeń, i pojechał pewnego ranka do mieszkania hrabiego w Bloomsbury, aby poprosić go o radę i pomoc.

Tak więc poważnie traktuje pan politykę? — zapytał hrabia Rouvaloff, gdy lord Artur przedstawił mu powód swej wizyty.

Lord Artur, który nienawidził wszelkich przechwałek, uważał za stosowne zapewnić Rosjanina, że nie ma najmniejszych zainteresowań dla zagadnień socjalnych i potrzebuje machiny piekielnej dla celów ściśle familijnych, które nie dotyczą nikogo prócz niego samego.

Hrabia Rouvaloff popatrzał nań parę chwil ze zdziwieniem, a potem widząc, że lord jest zupełnie poważny, skreślił na kartce papieru parę słów, podpisał i podał mu przez stół.

Scotland Yard dużo by dał, aby znać ten adres, drogi przyjacielu.

Nie będą go mieli — zawołał, śmiejąc się, lord Artur.

Uścisnąwszy serdecznie rękę młodego Rosjanina, zbiegł ze schodów, przeczytał kartkę i kazał stangretowi jechać na Soho Square.

Tutaj zwolnił stangreta i powędrował w dół Greek Street aż dotarł do miejsca zwanego Bayle’s Court. Przeszedł pod wiaduktem i znalazł się w dziwnym cul–de–sac*, zajmowanym wyraźnie przez pralnię francuską, jako że gęsta sieć linek rozciągała się w poprzek od domu do domu i biała bielizna trzepotała w porannym powietrzu. Poszedł do końca w prawo i zapukał do drzwi zielonego domku. Po pewnym czasie, gdy już wszystkie okna wypełniły się twarzami ciekawych, prostacko wyglądający cudzoziemiec otworzył drzwi i zapytał w bardzo złej angielszczyźnie, jaki interes sprowadza przybysza. Lord Artur wyciągnął papier otrzymany od hrabiego Rouvaloffa. Mężczyzna popatrzał na pismo, skłonił się i zaprosił lorda Artura do bardzo brudnego frontowego saloniku na parterze. Po paru chwilach Herr Winckelkopf, jak go nazywano w Anglii, wtoczył się do pokoju, z mocno poplamioną winem serwetką wokół szyi i widelcem w lewej ręce.

Hrabia Rouvaloff mnie poleca — rzekł z ukłonem lord Artur. — Pragnąłbym odbyć z panem krótką rozmowę w pewnej sprawie. Nazywam się Smith, Robert Smith, i chciałbym, aby mi pan sprzedał wybuchający zegar.

Miło mi pana poznać, lordzie Arturze — rzekł ze śmiechem genialny mały Niemiec. — Czemu pan jest tak przestraszony? Do moich obowiązków należy znać wszystkich i pamiętam, że widziałem pana pewnego wieczora u lady Windermere. Mam nadzieję, że Jej Wysokość cieszy się dobrym zdrowiem. Czy zechce pan posiedzieć ze mną, zanim skończę śniadanie? Mam znakomity paté*, a przyjaciele w swej uprzejmości twierdzą, że moje wino reńskie jest lepsze niż jakiekolwiek inne podawane w Ambasadzie Niemieckiej.

Zanim lord Artur ochłonął po niespodziewanym rozpoznaniu, już siedział w zacisznym pokoju sącząc znakomitego marcobrunnera z jasnożółtego szklanego kielicha ozdobionego cesarskim monogramem i gwarząc w najbardziej przyjacielski sposób ze sławnym konspiratorem.

Wybuchające zegary nie nadają się do eksportu za granicę — uprzedził Herr Winckelkopf. — Nawet gdy uda się przejść z nimi komorę celną, to pociągi chodzą tak nieregularnie, że bomby wybuchają zwykle, zanim dotrą do punktu przeznaczenia. Jeżeli zaś potrzebuje pan takiego zegara do użytku domowego, mogę dostarczyć znakomitego artykułu i gwarancję, że będzie pan zadowolony z rezultatu. Czy mogę spytać, dla kogo jest przeznaczony? Jeżeli przeciw policji lub komukolwiek związanemu ze Scotland Yardem, obawiam się, że nie będę mógł niczego dla pana uczynić. Angielscy detektywi są zaiste naszymi najlepszymi przyjaciółmi i od dawna stwierdziłem, że polegając na ich głupocie, możemy robić wszystko, co chcemy. Nie mógłbym obejść się bez żadnego z nich.

Zapewniam pana — rzekł lord Artur — że nie ma to nic wspólnego z policją. Zegar jest przeznaczony dla dziekana z Chichester.

Boże drogi! Nie miałem pojęcia, że tak poważnie traktuje pan sprawy religii, lordzie Arturze. Niewielu młodych tak czyni w dzisiejszych czasach.

Obawiam się, że pan mnie przecenia, Herr Winckelkopf — rzekł, rumieniąc się, lord Artur. — W rzeczywistości nie mam pojęcia o teologii.

Jest to zatem sprawa zupełnie prywatna?

Najzupełniej.

Herr Winckelkopf wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju. Po paru minutach wrócił z okrągłym placuszkiem dynamitu rozmiaru pensa i ślicznym niedużym francuskim zegarem, ozdobionym posążkiem z pozłacanego brązu, przedstawiającym Wolność depcącą hydrę Despotyzmu.

Twarz lorda Artura rozpromieniła się na ten widok.

Właśnie czegoś takiego potrzebuję! — zawołał. — Proszę mi teraz powiedzieć, jak to wybucha.

To jest moja tajemnica — odparł Herr Winckelkopf, kontemplując swój wynalazek z uzasadnioną dumą. — Proszę mi rzec, kiedy pan sobie życzy eksplozji, a ja nastawię maszynerię na odpowiedni moment

Dziś mamy wtorek, i jeżeli pan może wysłać od razu…

To niemożliwe. Mam na warsztacie mnóstwo ważnej pracy dla moich przyjaciół w Moskwie. Mogę jednak wysłać go jutro.

Zupełnie wystarczy, jeżeli zostanie dostarczony jutro lub we czwartek rano — rzekł grzecznie lord Artur. — Moment eksplozji ustalmy na piątek, dokładnie o dwunastej w południe. Dziekan jest zawsze o tej porze w domu.

Piątek, południe — powtórzył Herr Winckelkopf i zanotował datę w dużej księdze buchalteryj—nej leżącej na biurku przy kominku.

Teraz — powiedział wstając lord Artur — proszę mi powiedzieć, ile jestem panu dłużny?

Jest to taki drobiazg, lordzie Arturze, że nie warto sporządzać rachunku. Dynamit kosztuje siedem szylingów sześć pensów, zegar trzy funty dziesięć i wysyłka około pięciu szylingów. Ogromnie się cieszę, że mogę się przysłużyć przyjacielowi hrabiego Rouvaloffa…

A pański trud, Herr Winckelkopf?

Bez znaczenia! To dla mnie przyjemność. Nie pracuję dla pieniędzy, żyję wyłącznie dla swej sztuki.

Lord Artur położył 4 funty, 2 szylingi i 6 pensów na stole, podziękował małemu Niemcowi za uprzejmość i wykręciwszy się od zaproszenia na spotkanie z paroma anarchistami przy herbatce i daniach mięsnych w najbliższą niedzielę, opuścił dom i poszedł do parku.

Przez następne dwa dni nie opuszczało go uczucie gorączkowego podniecenia, a w piątek o dwunastej podjechał do Buckingham, aby tam oczekiwać na wiadomość. Przez całe popołudnie flegmatyczny portier ogłaszał telegramy z różnych części kraju, podając rezultaty wyścigów konnych, orzeczenia w sprawach rozwodowych, stan pogody i temu podobne, podczas gdy telegraf wystukiwał nudne szczegóły o całonocnym posiedzeniu Izby Gmin lub o niedużej panice na giełdzie. O czwartej nadeszły wieczorne gazety i lord Artur zniknął w bibliotece z „Pali Mali”, „St. James”, „Globem” i „Echem” ku ogromnemu wzburzeniu pułkownika Goodchilda, który chciał przeczytać sprawozdania z mowy wygłoszonej przez siebie tegoż ranka w Mansion House na temat misji w Południowej Afryce oraz słuszności posiadania czarnych biskupów w każdej prowincji, a nadto z tych czy innych powodów żywił silną niechęć do „Evening News”. Żadna z gazet zresztą nie zawierała nawet najmniejszej aluzji do Chichester i lord Artur czuł, że zamach musiał się nie udać. Był to dla niego cios straszny i przez pewien czas zupełnie stracił odwagę. Herr Winckelkopf, którego odwiedził nazajutrz, rozpłynął się w wyszukanych przeprosinach i zaproponował mu za darmo inny zegar albo skrzynkę bomb z zawartością nitrogliceryny, po cenie kosztu. Lord Artur utracił jednak w ogóle wiarę w środki wybuchowe i Herr Winckelkopf sam stwierdził, ze wszystko tak jest w dzisiejszych czasach fałszowane, że trudno dostać nawet czysty dynamit. Mały Niemiec, przyznając zresztą, że coś musiało być nie w porządku z maszynerią, miał nadzieję, że zegar może jeszcze wybuchnąć, i wspomniał dla przykładu barometr przesłany niegdyś wojskowemu gubernatorowi Odessy, który to przyrząd, choć ustawiony na dziesięć dni, wybuchnął po terminie prawie trzymiesięcznym. To prawda, że przy eksplozji zdołał rozerwać na strzępy tylko pokojówkę, ponieważ gubernator wyjechał był z miasta przed sześcioma tygodniami, ale okazało się w końcu, że dynamit jako siła destrukcyjna, jeżeli pozostaje pod kontrolą odpowiedniej maszynerii, jest potężnym, choć nieco niepunktualnym narzędziem. Refleksja ta trochę pocieszyła lorda Artura, ale nawet w tej mierze czekało go rozczarowanie, ponieważ dwa dni później, gdy wchodził po schodach na górę, księżna zawołała go do swego buduaru i pokazała mu list który właśnie otrzymała z dziekanówki.

Jane pisze czarujące listy — powiedziała księżna. — Koniecznie musisz ten ostatni przeczytać. To tak dobre jak powieści, które nam Mudie przysyła.

Lord Artur wziął z jej ręki list i przeczytał co następuje:


Najdroższa Ciociu,

Bardzo dziękuję za flanelę dla Towarzystwa Dobroczynnego w Dorcas jak również za bawełnę w kratkę. Całkowicie się z Ciocią zgadzam, że to zupełny nonsens, aby mieli tam ochotę nosić ładne rzeczy, ale wszyscy stali się tak radykalni i bezbożni w dzisiejszych czasach, że trudno im wytłumaczyć, iż nie powinni się ubierać jak ludzie z wyższych sfer. W ogóle nie wiem, do czego to dojdzie. Żyjemy w wieku niewiary, jak to papa często powtarza w kazaniach.

Mieliśmy mnóstwo zabawy z zegarem, który przysłał papie w zeszły czwartek jakiś nieznany wielbiciel. Nadszedł z Londynu, w drewnianej skrzynce, opłaconą przesyłką. Papa sądzi, że nadesłał go ktoś, kto przeczytał jego wybitne kazanie pt. «Czy swawola jest wolnością?*, ponieważ na szczycie zegara była figurka kobiety, która na głowie miała coś, co papa określił jako czapkę frygijską. Czapka nie wydawała mi się zbyt twarzowa, ale papa rzekł, że to ubiór historyczny, tak że, przypuszczam, musiała być jak należy. Parker rozpakował zegar i papa postawił go w bibliotece nad kominkiem. Siedzieliśmy tam wszyscy w piątek rano i gdy zegar wydzwonił dwunastą, usłyszeliśmy furkot dymek dmuchnął z piedestału posążka, i bogini wolności upadła i złamała nos na balustradzie kominka! Maria się przestraszyła, ale było to tak zabawne, że James i ja pękaliśmy wprost ze śmiechu i nawet papa się ucieszył. Kiedyśmy zbadali zegar, okazało się, że był to rodzaj budzika. Jeżeli nastawi się go na odpowiednią godzinę, wsypie odrobinę prochu i spłonkę pod mały młoteczek, wybucha, kiedy sobie tego życzysz. Papa powiedział, że nie chce go w bibliotece, ponieważ hałasuje, więc Reggie zabrał budzik do dziecinnego pokoju, gdzie cały dzień wywołuje małe eksplozje. Jak myślisz, czy Artur miałby ochotę na taki zegar w prezencie ślubnym? Przypuszczam, że muszą być modne w Londynie. Papa powiada, że mogą być bardzo pożyteczne, bo pokazują, że Wolność nie może trwać i musi upaść. Papa powiada, że Wolność wymyślili w czasie Rewolucji Francuskiej! Jakie to okropne!

Idę teraz do Dorcas, gdzie odczytam twój bardzo kształcący list Jakże słuszna jest twoja myśl, Ciociu, że w ich pozycji społecznej powinni nosić rzeczy nietwarzowe. Muszę stwierdzić, że w ogóle troska o stroje jest zupełnym absurdem, gdy tyle ważniejszych rzeczy na tym i na tamtym świecie. Ogromnie jestem rada, że Twa popelina w kwiatki okazała się tak piękna i koronki się nie podarły. Na środowe przyjęcie u biskupa włożę sukienkę z żółtego atłasu, który byłaś tak dobra mi podarować, i myślę, że będzie doskonale wyglądała. Czy chcesz mieć kokardy, czy nie? Jennings mówi, że wszyscy teraz noszą kokardy i że haleczka powinna być przymarszczona. Reggie właśnie spowodował następną eksplozję i papa kazał odesłać zegar do stajni. Wydaje mi się, że papa już mniej lubi ten zegar niż na początku, choć bardzo mu pochlebiło, że ktoś przysłał tak piękną i pomysłową zabawkę. Jest to dowód, że ludzie czytają jego kazania i odnoszą z nich korzyści duchowe.

Papa przesyła serdeczne pozdrowienia, jak również James, Reggie i Maria. Mam nadzieję, że gościec mniej dokucza wujowi Cecilowi, i pozostaję, droga Ciociu, twą czułą, jak zawsze, siostrzenicą

Jane Percy

PS Odpowiedz mi w sprawie kokard. Jennings upiera się, że są bardzo modne”.


Lord Artur zdawał się być tak poważny i nieszczęśliwy podczas lektury, że księżna wybuchnęła śmiechem.

Drogi Arturze — zawołała — nigdy więcej nie pokażę ci listu od młodej damy! Co mam odpowiedzieć na temat zegara? Myślę, że to pyszny wynalazek i sama chciałabym taki posiadać.

Nie zależy mi na tym — odparł lord Artur ze smutnym uśmiechem i ucałowawszy matkę, wyszedł z pokoju.

Gdy wszedł na górę, padł na otomanę i oczy zamgliły mu się łzami. Zrobił wszystko, co mógł, aby dokonać morderstwa, ale nie udało się w obydwu wypadkach, i to bez jego winy. Próbował spełnić swój obowiązek, ale chyba samo Przeznaczenie stanęło mu na drodze. Przygnębiło go przekonanie o bezużyteczności dobrych intencji, jałowości wszelkich starań o udoskonalenie własnego charakteru. Może byłoby lepiej w ogóle zerwać małżeństwo. Sybil będzie cierpiała, to prawda, ale cierpienie nie może zniszczyć tak szlachetnej natury. A jeśli chodzi o własny los, to na niczym już mu nie zależy. Zawsze gdzieś toczy się jakaś wojna, na której mężczyzna może zginąć, jest jakaś sprawa, za którą człowiek może oddać życie, a życie nie miało już dlań powabu ani śmierć nie napawała grozą. Niech się wypełni Przeznaczenie. Nie drgnie nawet aby mu dopomóc.

O wpół do siódmej ubrał się i poszedł do klubu. Był tam Surbiton z gronem młodych ludzi, musiał więc zjeść z nimi obiad. Banalna konwersacja i puste dowcipy nie interesowały go, więc gdy tylko podano kawę, porzucił towarzystwo, wymyślając sobie jakieś zobowiązanie. Gdy wychodził z klubu, portier podał mu list Pisał Herr Winckelkopf, zapraszając go na następny wieczór w celu obejrzenia wybuchowej parasolki, która eksploduje natychmiast po otwarciu. Była to ostatnia nowość, świeżo przysłana z Genewy. Podarł list na strzępy. Postanowił już zaniechać wszelkich eksperymentów. Poszedł w dół wybrzeża Tamizy i siedział długie godziny nad rzeką. Księżyc zerkał przez grzywę brunatnych chmur, podobny do oka lwa, a niezliczone gwiazdy pokrywały błyskami puste sklepienie, jak złoty pył rozsypany na purpurowej kopule. Od czasu do czasu barka zakołysała się na mętnym prądzie rzeki i odpłynęła z falą, a sygnały kolejowe zmieniały zieleń na szkarłat, gdy pociągi przebiegały z ostrym gwizdem przez most Później z wysokiej wieży Westminsteru wybiła dwunasta i noc zdawała się drżeć przy każdym uderzeniu dźwięcznego dzwonu. Wreszcie światła kolei zgasły, tylko samotna lampa błyszczała jak wielki rubin na olbrzymim maszcie, i szum miasta przycichł.

O drugiej po północy lord wstał i powędrował w stronę Blackfriars. Jak nierealnie wyglądało wszystko! Jak podobne do dziwacznego snu! Domy po drugiej stronie rzeki niczym zbudowane z ciemności. Chciałoby się rzec, że srebro i cienie ukształtowały świat na nowo. Olbrzymia kopuła Świętego Pawła majaczyła jak bańka mydlana w mglistym powietrzu.

Podchodząc do obelisku Kleopatry zobaczył człowieka opierającego się o balustradę, a gdy się zbliżył, mężczyzna spojrzał w górę i światło gazowej latarni padło mu wprost na twarz.

To był pan Podgers, chiromanta! Nie można było nie poznać tłustej, zwiotczałej twarzy, okularów w złotej oprawie, słabego, ckliwego uśmiechu, zmysłowych ust.

Lord Artur przystanął. Znakomita myśl przyszła mu do głowy i zakradł się ostrożnie z tyłu. W jednej chwili chwycił pana Podgersa za nogi i wrzucił do Tamizy. Usłyszał tylko grube przekleństwo, potem ciężki plusk i zapanowała cisza. Lord Artur rozejrzał się niespokojnie wokół, ale z chiromanty pozostał tylko cylinder wirujący z wolna na fali i połyskujący w świetle księżyca. Po pewnym czasie i on utonął i nie było już żadnego widocznego śladu pana Podgersa. Przez chwilę wydało mu się, że dostrzega ciężką, niekształtną postać wchodzącą po schodach na most, i już owładnęło nim okropne uczucie porażki, ale okazało się, że to tylko cienie i blaski. Gdy księżyc wyjrzał spoza chmury, wszystko zniknęło. Nareszcie wydało mu się, że wypełnił rozkaz Przeznaczenia. Odetchnął z głęboką ulgą i wyszeptał imię Sybil.

Czy panu spadło coś, sir? — usłyszał nagle głos za sobą.

Odwrócił się i ujrzał policjanta z latarnią.

Nic ważnego, sierżancie — odpowiedział z uśmiechem, zatrzymał przejeżdżający kabriolet wskoczył i podał adres Belgrave Square.

Przez parę najbliższych dni wahał się między nadzieją i strachem. Czasem oczekiwał prawie, że pan Podgers wejdzie do jego pokoju, lecz skądinąd czuł, że Los nie mógłby być tak wobec niego niesprawiedliwy. Dwa razy poszedł pod adres chiromanty na West Moon Street ale nie miał odwagi zadzwonić. Pragnął pewności, lecz równocześnie obawiał się jej.

Wreszcie nadeszła. Siedział przy herbacie w kawiarni klubowej i trochę znudzony słuchał opowieści Surbitona o najnowszej zabawnej piosence w teatrzyku „Gaiety”, gdy przyszedł kelner z wieczornymi gazetami. Wziął „St James” i apatycznie przerzucał stronice, gdy dziwny tytuł przykuł jego uwagę:


SAMOBÓJSTWO CHIROMANTY


Zbladł z podniecenia i zaczął czytać, co następuje:


Wczoraj rano o godzinie siódmej wypłynęło ciało pana Septimusa R Podgersa, wybitnego chiromanty, i zostało wyrzucone przez rzekę na brzeg Greenwich, tuż przed Hotelem Okrętowym. Nieszczęśliwy dżentelmen był uważany za zaginionego już od paru dni i w kołach chiromantów panował niepokój o jego los. Sądzi się, że popełnił samobójstwo pod wpływem chwilowego zaburzenia umysłowego, spowodowanego przepracowaniem, i taki werdykt został dziś po południu wydany przez Komisję Koronerską. Pan Podgers ukończył właśnie szczegółowo opracowany traktat na temat ręki ludzkiej, który zostanie w najbliższym czasie opublikowany i bez wątpienia wywoła duże zainteresowanie. Zmarły przeżył sześćdziesiąt pięć lat i prawdopodobnie nie pozostawił żadnych krewnych”.


Lord Artur, ku ogromnemu zdziwieniu portiera, wybiegł z klubu z gazetą w ręku i pojechał natychmiast do Park Lane. Sybil zobaczyła go z okna i coś jej powiedziało, że przywiózł dobrą nowinę. Pośpieszyła mu na spotkanie i gdy ujrzała twarz narzeczonego, wiedziała już, że wszystko jest w porządku.

Sybil droga! — zawołał lord Artur. — Bierzemy ślub jutro!

Głuptasie mój! Jakżeż, jeszcze tort nawet nie zamówiony! — odparła Sybil, śmiejąc się przez łzy.



6


Jakieś trzy tygodnie później odbyły się zaślubiny i znakomity tłum eleganckiego świata wypełnił kościół Świętego Piotra. Dziekan z Chichester odprawił nabożeństwo w sposób najbardziej podniosły i wszyscy byli zgodni, że nikt nie widział nigdy piękniejszej pary młodych. Byli zresztą więcej niż piękni — byli szczęśliwi. Lord Artur ani przez chwilę nie żałował, że tak wiele dla Sybil wycierpiał, ona zaś ofiarowywała mu najlepsze, co kobieta może dać jakiemukolwiek mężczyźnie — wiarę, czułość i miłość. Nie pozwolili, aby rzeczywistość zabiła w nich romantyzm. Zawsze czuli się młodzi.

Po kilku latach, gdy urodziło im się dwoje pięknych dzieci, lady Windermere przybyła z wizytą do Alton Priory, uroczej starej rezydencji, którą książę podarował synowi w prezencie ślubnym, i gdy po południu siedziała z Sybil pod lipą, spoglądając na chłopaczka i dziewczynkę, którzy bawili się, biegając po różanej alejce jak kapryśne promyki słońca, wzięła nagle gospodynię za rękę i spytała:

Czy jesteś szczęśliwa, Sybil?

Naturalnie że jestem, droga lady Windermere. A ty nie?

Nie mam na to czasu, Sybil. Zawsze lubię ostatnią przedstawioną mi osobę, ale z reguły, gdy tylko poznaję ludzi bliżej, zaczynają mnie nudzić.

Czy lwy salonowe nie zadowalają już pani, lady Windermere?

Och, kochanie, oczywiście że nie! Lwy dobre są na jeden sezon. Tylko im przyciąć grzywy, stają się tępymi stworzeniami. Poza tym fatalnie się zachowują, gdy tylko spróbujesz być dla nich rzeczywiście miła. Czy pamiętasz okropnego pana Podgersa? Był to wstrętny oszust. Naturalnie ani trochę mnie to nie obchodzi, wybaczałam mu nawet gdy chciał pożyczać ode mnie pieniądze, ale nie mogłam wytrzymać, gdy próbował się do mnie zalecać. Znienawidziłam przez niego chiromancję. Przechodzę teraz na telepatię. To o wiele zabawniejsze.

Proszę nie żartować u nas z chiromancji, lady Windermere. Jest to jedyny temat na który Artur nie lubi żartować. Zapewniam panią, że traktuje ją bardzo poważnie.

Chyba nie myślisz, że on w to wierzy, Sybil?

Proszę go zapytać, lady Windermere, właśnie podchodzi.

I—ord Artur podszedł do nich przez ogród z wielkim pękiem herbacianych róż w ręku i dwojgiem dzieci, które tańczyły wokół niego.

Lordzie Arturze?

Tak, lady Windermere.

Chyba nie twierdzi pan, że wierzy w chiromancję?

Wierzę, naturalnie — odparł młody człowiek z uśmiechem.

Ale dlaczego?

Ponieważ zawdzięczam jej szczęście mego życia — szepnął, siadając na wiklinowym krześle.

Cóż mianowicie, drogi lordzie Arturze?

Sybil — odpowiedział, wręczając żonie róże i patrząc w jej fiołkowe oczy.

Cóż to za nonsens! — zawołała lady Windermere. — Przez całe życie nie słyszałam podobnego nonsensu.



Upiór rodu Canterville’ów

Opowieść hylozoiczno–idealistyczna




1


Gdy amerykański minister pan Hiram B. Otis kupował Canterville Chase, wszyscy go uprzedzali, że popełnia wielkie głupstwo, ponieważ miejsce było nawiedzone i nikt nie żywił co do tego najmniejszych wątpliwości. Sam lord Cantenrtlle, człowiek ogromnie czuły na punkcie honoru, omawiając z panem Otisem warunki transakcji, uznał za swój obowiązek wspomnieć o tej okoliczności.

Sami nie mieliśmy ochoty tam mieszkać, od czasu gdy moja cioteczna babka, księżna wdowa Bol—ton, z przerażenia dostała ataku, po którym nigdy już nie odzyskała zdrowia. Podczas gdy przebierała się do obiadu, na jej nagich ramionach położył ręce szkielet Muszę tu powiadomić pana, że widywało ducha wielu innych żyjących do dziś członków mej rodziny jak również nasz proboszcz, wielebny Augustus Dampier, absolwent King’s College w Cambridge. Po nieszczęsnym wypadku księżny nikt spośród młodszych służących nie chciał u nas pozostać, a lady Canterville niewiele mogła zażyć snu nocą, ponieważ co chwila przeszkadzały jej tajemnicze hałasy dochodzące z korytarza oraz biblioteki.

Czcigodny lordzie — odpowiedział minister — przyjmuję upiora wraz z urządzeniem zamku jako dobrodziejstwo inwentarza. Przybywam z kraju nowoczesnego, w którym posiadamy wszystko, co można nabyć za pieniądze. Znając naszych bystrych młodych spryciarzy żerujących na sensacjach Starego Świata, porywających wasze najlepsze aktorki i primadonny, jestem przekonany, że gdyby istniały jakieś upiory w Europie, znalazłyby się bardzo szybko w naszych muzeach i byłyby pokazywane w teatrzykach przez trupy objazdowe.

Obawiam się jednak, że ten duch istnieje naprawdę — odparł z uśmiechem lord Canterville — mimo iż, jak sądzę, oparł się ofertom waszych przedsiębiorczych impresariów. Jest tu dobrze znany od trzech stuleci, a dokładnie od 1584 roku, i pojawia się zawsze przed śmiercią każdego z członków naszego rodu.

Podobnie postępuje lekarz domowy, jeżeli o to tylko chodzi, lordzie Canterville. Żadnych upiorów na tym świecie nie ma, sir, i nie przypuszczam, aby prawa natury czyniły wyjątki dla brytyjskiej arystokracji.

Na pewno jesteście w Ameryce bardzo bliscy natury — odpowiedział lord Canterville, który nie całkiem dokładnie zrozumiał sens ostatniej uwagi pana Otisa — i jeżeli nie przeszkadza panu obecność upiora w domu, wszystko w porządku. Proszę tylko pamiętać, że pana ostrzegałem.

Parę tygodni później dom został formalnie zakupiony i pod koniec lata minister wraz z rodziną przybył do Canterville Chase. Pani Otis, która w swoim czasie jako panna Lukrecja R. Tappan z Zachodniej 53. Ulicy słynęła jako piękność nowojorska, była obecnie bardzo przystojną, urodziwą panią w średnim wieku, o pięknych oczach i wspaniałym profilu. Wiele amerykańskich dam, opuszczając kraj rodzinny, pozuje na osoby chronicznie chorowite, uważając to za rodzaj europejskiego wyrafinowania, ale pani Otis tego błędu nie popełniła. Cieszyła się znakomitym zdrowiem i kipiała doprawdy radością życia. Pod wieloma względami była prawie Angielką, stanowiąc znakomity dowód, że nic nas dziś od Ameryki nie różni oprócz oczywiście języka. Jej najstarszy syn, ochrzczony przez rodziców w momencie przypływu uczuć patriotycznych jako Waszyngton, czego nigdy nie przestał żałować, był jasnowłosym, dość przystojnym młodzieńcem, który wykazał, iż posiada kwalifikacje na amerykańskiego dyplomatę, prowadząc przez trzy sezony z rzędu kotyliona w Newport Casino, a zresztą nawet w Londynie zasłynął jako znakomity danser. Jedyną jego słabością było uwielbianie gardenii i arystokracji, poza tym był najzupełniej rozsądny. Panna Virginia E. Otis była piętnastoletnią dzieweczką, gibką i uroczą jak sarenka, z miłym, szczerym spojrzeniem wielkich niebieskich oczu. Była świetną amazonką i gdy stanęła na swym kucyku do wyścigu ze starym lordem Boltonem, to okrążywszy dwukrotnie park, przyszła pierwsza na metę przy posągu Achillesa, wygrywając o półtorej długości ku ogromnemu zachwytowi młodego księcia Cheshire, który natychmiast poprosił ją o rękę i zalany łzami tejże nocy został odesłany przez swych opiekunów do Eton. Prócz Virginii była jeszcze para bliźniaków zwanych ogólnie „Gwiazdy i pasy”, ponieważ pasem dostawali lanie, aż im stawały gwiazdy w oczach. Byli rozkosznymi chłopakami i jeśli nie liczyć szacownego ministra, jedynymi prawdziwymi republikanami w rodzinie.

Ponieważ od najbliższej stacji kolejowej Ascot jest jeszcze siedem mil do Canterville Chase, pan Otis zatelegrafował, aby wysłano po jego rodzinę powóz; w drogę wyruszyli w znakomitych humorach. Był uroczy wieczór lipcowy, delikatny zapach sosnowego lasu przesycał powietrze. Od czasu do czasu dobiegało ich słodkie gruchanie leśnej synogarlicy lub głęboko w szeleszczących paprociach spostrzegali połyskliwe pióra bażanta. Wiewióreczki zerkały na nich z bukowych konarów, a zające biegały wśród podszycia lasu i po zarośniętych mchem pagórkach, śmigając białymi ogonkami. Kiedy jednak wjechali w aleję Canterville Chase, niebo nagle pokryło się chmurami, a dziwny bezruch zapanował w powietrzu. Wielkie stado wron przemknęło w ciszy nad ich głowami, i zanim weszli do domu, spadło kilka ciężkich kropel deszczu.

Na stopniach u podjazdu spotkała ich stara kobieta w schludnej sukni z czarnego jedwabiu, w białym czepeczku i fartuszku. Była to pani Umney, gospodyni, którą pani Otis na gorącą prośbę lady Canterville zgodziła się zatrzymać na dawnym stanowisku. Powitała każdą z wysiadających z powozu osób niskim dygiem i powiedziała potem w zabawnie staroświecki sposób: „Witam państwa w Canterville Chase”.

Przeszli w ślad za nią przez piękny hali w stylu Tudorów do biblioteki, długiej wielkiej sali o ścianach wyłożonych czarnym dębem, zakończonej wielkim witrażowym oknem w głębi. Stół był nakryty do herbaty, zdjąwszy więc płaszcze, usiedli i zaczęli się rozglądać, podczas gdy pani Umney zajęła się podawaniem.

Nagle pani Otis zauważyła ciemnoczerwoną plamę na podłodze tuż obok kominka i nie rozumiejąc, co to znaczy, powiedziała do pani Umney:

Obawiam się, że ktoś tu coś rozlał.

lak, proszę pani — odpowiedziała stara gospodyni ściszonym głosem — w tym miejscu została przelana krew.

Okropność! — krzyknęła pani Otis. — Nie życzę sobie żadnych plam krwi w salonie. Trzeba ją natychmiast usunąć.

Stara kobieta uśmiechnęła się i odparła tym samym niskim, tajemniczym głosem:

To krew lady Eleonory de Canterville, która na tym miejscu została zamordowana przez swego własnego małżonka sir Simona de Canterville w 1575 roku. Sir Simon przeżył ją o dziesięć lat i zniknął nagle w nader tajemniczych okolicznościach. Nigdy nie znaleziono ciała, ale jego zbrodniczy duch do tej pory straszy w Chase. Turyści i wszyscy odwiedzający bardzo podziwiają tę krwawą plamę, której usunąć się nie da.

Zupełny nonsens — zawołał Waszyngton Otis — „superwywabiacz plam” oraz „czyścik doskonały” Pinkertona zmyją to błyskawicznie.

Nim przerażona gospodyni zdołała mu przeszkodzić, ukląkł i zaczął gwałtownie szorować podłogę pałeczką wyglądającą na czarny kosmetyk. Po paru chwilach z krwawej plamy nie zostało ani śladu.

Wiedziałem, że Pinkerton da radę — wykrzyknął triumfalnie i powiódł wzrokiem po twarzach podziwiającej go rodziny; ledwie jednak wyrzekł te słowa, straszna błyskawica rozjaśniła ponurą komnatę, okropny huk pioruna poderwał wszystkich na nogi, a pani Umney zemdlała.

Cóż za potworny klimat! — powiedział spokojnie amerykański minister zapalając długie cygaro obcięte z obydwu końców. — Stary kraj jest tak przeludniony, że im nie starcza przyzwoitej pogody dla każdego. Zawsze uważałem, że emigracja jest jedynym wyjściem dla Anglii.

Drogi Hiramie — zawołała pani Otis — cóż poczniemy z kobietą, która mdleje?

Potrać jej z zasług jak za stłuczone naczynia — odparł minister — a na pewno więcej nie zemdleje.

Po paru chwilach pani Umney rzeczywiście oprzytomniała. Bez wątpienia jednak wstrząśnięta była niezwykle i surowo ostrzegła pana Otisa, że poważny kłopot spadnie wkrótce na ich dom.

Widziałam na własne oczy, sir — rzekła — rzeczy, od których każdemu chrześcijaninowi włosy stanęłyby na głowie, i przez wiele, wiele nocy oczu nie zmrużyłam z powodu okropności, które się tu działy.

Pan Otis jednak jak również jego żona serdecznie zapewnili poczciwinę, że nie boją się duchów, toteż stara gospodyni, poprosiwszy Opatrzność o błogosławieństwo dla nowych państwa i załatwiwszy sobie podwyżkę uposażenia, podreptała na górę do swego pokoju.



2


Burza szalała przez całą noc, ale nic szczególnego się nie zdarzyło. Tylko rankiem, gdy zeszli na śniadanie, zastali znowu na posadzce straszną plamę krwi.

Nie przypuszczam, aby zawiódł „czyścik doskonały” — rzekł Waszyngton — ponieważ wypróbowałem go i wiem, że jest dobry na wszystko. To musi być upiór.

Starł mimo to plamę po raz drugi, ale następnego ranka była tam znowu. Była również na trzeci dzień, mimo iż sam pan Otis zamknął bibliotekę na noc i zabrał klucz na górę. Cała rodzina już mocno się tym teraz zainteresowała. Pan Otis zaczął podejrzewać, że był może zbyt dogmatyczny, negując istnienie duchów, pani Otis wyraziła zamiar przystąpienia do Towarzystwa Psychicznego, a Waszyngton wystosował długi list do panów Myersa i Podmore’a na temat trwałości krwawych plam, związanych ze zbrodnią. Tej nocy wszelkie wątpliwości na temat obiektywnej egzystencji upiorów rozwiały się raz na zawsze.

Dzień był ciepły i słoneczny, toteż gdy nadszedł chłód wieczorny, cała rodzina wybrała się na przejażdżkę. Wrócili do domu dopiero o dziewiątej i zasiedli do lekkiej kolacji. W rozmowie przy stole nie poruszono ani razu sprawy upiorów, a więc nie było nawet owych wstępnych warunków sprzyjających oczekiwaniu, które tak często poprzedza pojawianie się zjawisk niematerialnych. Tematy, jak się później dowiedziałem od pana Otisa, były typowe dla zwykłej konwersacji kulturalnych Amerykanów z wyższych sfer, a więc o znamienitej wyższości panny Fanny Davenport jako aktorki nad Sarą Bernhardt o braku zielonej kukurydzy, ciasteczek z gryczanej mąki oraz kaszki kukurydzianej nawet w najlepszych domach angielskich; o roli Bostonu w rozwoju duchowym świata; o korzyściach płynących dla podróżnych z wprowadzenia kwitów bagażowych na kolejach; o uroku nowojorskiego akcentu w porównaniu z londyńskim cedzeniem słów. Nie było ani wzmianki o czymkolwiek nadprzyrodzonym, a już na pewno nikt nie uczynił żadnej aluzji do sir Simona de Canterville. O jedenastej rodzina udała się na spoczynek, a o w pół do dwunastej zgaszono już wszystkie światła. Niewiele później dziwny hałas na korytarzu, tuż przed sypialnią obudził pana Otisa. Usłyszał on jak gdyby brzęk metalu z każdą chwilą bliższy. Podniósł się natychmiast zaświecił zapałkę i spojrzał na zegarek. Była dokładnie pierwsza. Pan Otis był zupełnie spokojny, sprawdził sobie puls, który nie wskazywał gorączki. Dziwny dźwięk trwał, lecz teraz można było rozróżnić również wyraźne kroki. Wsunął nogi w ranne pantofle, wyjął małą podłużną fiolkę z neseseru i otworzył drzwi. Tuż przed sobą, w bladym świetle księżyca, ujrzał straszliwego starca. Jego oczy lśniły czerwienią jak rozżarzone węgle, długie, siwe włosy spadały matowymi pasmami na ramiona, odzież staromodnego kroju brudna była i złachmaniona, u kiści rąk i kostek nóg zwisały ciężkie kajdany i zżarte rdzą okowy.

Drogi panie — rzekł pan Otis — zmuszony jestem prosić stanowczo, aby pan naoliwił łańcuchy. Mam tu w tym celu fiolkę „smaru wschodzącego słońca” firmy Tammany. Jest to środek całkowicie skuteczny już po pierwszym zastosowaniu. O pozytywnym efekcie jednego nawet opakowania mówią liczne wypowiedzi najwybitniejszych naszych rodzimych znakomitości. Zostawiam panu smar obok świec do sypialni i z przyjemnością dostarczę następnego opakowania, jeżeli pan będzie tego sobie życzył, sir.

Z tymi słowy minister Stanów Zjednoczonych postawił fiolkę na marmurowym blacie stołu i zamknąwszy drzwi, udał się na spoczynek.

Upiór rodu Canterville’ów znieruchomiał na chwilę ze zrozumiałego oburzenia, potem zrzucił gwałtownym ruchem fiolkę na lśniącą posadzkę i począł uciekać korytarzem, wydając głuche jęki i wydzielając widmowe zielone światło. Gdy dotarł do szerokich dębowych schodów, drzwi odskoczyły gwałtownie, ukazały się w nich dwie małe, biało odziane postacie i wielka poducha przeleciała upiorowi tuż koło głowy 1 Wyraźnie nie było już czasu do stracenia, toteż szybko przyjmując czwarty wymiar przestrzeni jako środek ratunku, przeniknął przez boazerię, po czym w domu zapanował zupełny spokój.

Dotarłszy do sekretnego pawilonu w lewym skrzydle, wyciągnął się jak długi w świetle księżyca, aby odzyskać oddech, i spróbował zdać sobie sprawę z sytuacji. Nigdy jeszcze podczas trzystuletniej świetnej i nieprzerwanej kariery nie został tak brutalnie znieważony. Pomyślał o księżnie wdowie, którą przeraził aż do śmiertelnego paroksyzmu, gdy stała przed lustrem w koronkach i brylantach; o czterech pokojówkach, które wpadły w histerię, ledwie uśmiechnął się do nich szyderczo spoza kotary w gościnnych sypialniach; o proboszczu tutejszej parafii, który od czasu zdmuchnięcia świecy, gdy wychodził późno w nocy z biblioteki, pozostawał pod opieką sir Williama Gulla jako pacjent doskonały, ofiara rozstroju nerwowego; i o wiekowej madame de Tremouillac, która obudziwszy się wcześnie pewnego ranka, ujrzała szkielet siedzący na fotelu przy kominku. Upiór czytał pamiętnik starej damy, która spędziła następnie sześć tygodni przykuta do łóżka w ataku gorączki mózgowej, a po odzyskaniu zdrowia pojednała się z Kościołem i zerwała stosunki z osławionym sceptykiem monsieur de Voltaire. Przypomniał sobie straszną noc, podczas której niegodziwy lord Canterville, dławiący się waletem karo wepchniętym mu do gardła, został znaleziony w garderobie i wyznał tuż przed śmiercią, że oszukał Charlesa Jamesa Foxa na 50 000 funtów u Crockforda za pomocą tej właśnie karty oraz przysiągł, że upiór zmusił go, aby ją połknął. Wszystkie wielkie osiągnięcia pojawiły się teraz w pamięci, począwszy od szafarza, który zastrzelił się w pokoju kredensowym, albowiem ujrzał zieloną rękę pukającą w szybę okienną — aż po piękną lady Stutfield zmuszoną nosić zawsze czarną aksamitkę na szyi dla ukrycia śladu pięciu palców wypalonego na jej białej skórze; lady utopiła się wreszcie w stawie na końcu Królewskiej Alei, w którym hodowano karpie. Z egocentrycznym wzruszeniem prawdziwego artysty wspominał swe najbardziej podziwiane występy i uśmiechnął się gorzko do siebie zarówno na myśl o ostatnim wcieleniu, w którym wystąpił jako Czerwony Ruben, czyli Uduszone Dziecię, jak i swoim debiucie w charakterze Ponurego Gibeona Wysysającego Krew Bexleya Moora.

Wspomniał furorę, którą zrobił pewnego wieczora czerwcowego, po prostu grając samotnie w kręgle własnymi kośćmi na korcie tenisowym. I po tym wszystkim przybywają jacyś nędzni nowocześni Amerykanie, proponują „smar wschodzącego słońca” i rzucają mu poduszkę na głowę! To nie do zniesienia, a ponadto żaden upiór w dziejach nie został w ten sposób potraktowany. Wobec powyższego postanowił się zemścić i doczekał dnia pogrążony w głębokich rozmyślaniach.



3


Następnego ranka, gdy rodzina Otisów spotkała się na śniadaniu, dyskusja na temat ducha przeciągnęła się nieco dłużej. Minister Stanów Zjednoczonych przekonawszy się, że jego dar nie został przyjęty, był oczywiście troszkę zmartwiony.

Uczynienie upiorowi osobistej zniewagi nie leżało w moich intencjach — powiedział — i biorąc pod uwagę, jak dawno przebywa on w tym domu, muszę dodać, że rzucanie weń poduszkami było co najmniej nieuprzejme.

Z przykrością należy stwierdzić, że bliźniaki wybuchły w tym momencie hałaśliwym śmiechem.

Z drugiej strony — mówił dalej minister — jeżeli rzeczywiście nie zgodzi się użyć „smaru wschodzącego słońca”, będziemy musieli zabrać mu łańcuchy, gdyż nie sposób spać przy takich hałasach pod drzwiami pokojów sypialnych.

Do końca tygodnia panował zresztą spokój. Jedynym zastanawiającym faktem było stałe pojawianie się krwawej plamy na posadzce w bibliotece. Było to na pewno bardzo dziwne, zważywszy, że pan Otis każdego wieczora zamykał drzwi na klucz, a okna pozostawały dokładnie zaryglowane. Zmienny jak kameleon kolor plamy również wzniecał coraz to nowe komentarze. Ciemna, prawie indyjska czerwień witała ich w niektóre poranki, czasem zaś plama jaśniała cynobrem, kiedy indziej soczystą purpurą, a pewnego razu, gdy zeszli na dół, by w gronie rodzinnym odmówić pacierze zgodnie z prostym obrządkiem Niezależnego Amerykańskiego Zreformowanego Kościoła Episkopalnego, ujrzeli jaskrawą plamę barwy szmaragdowej. Kalejdoskopowe zmiany naturalnie bawiły ich ogromnie i każdego wieczoru swobodnie szli o zakład, że znajdą coś nowego.

Tylko mała Virginia nie brała udziału w tych żartach, z niepojętej przyczyny zawsze była przygnębiona widokiem krwawej plamy i rozpłakała się prawie, ujrzawszy pewnego ranka kolor szmaragdowy.

W niedzielę wieczorem duch objawił się ponownie. Ledwie legli w łóżkach, okropny trzask rozległ się nagle w hallu. Zbiegli zaalarmowani na dół i stwierdzili, że ogromna stara zbroja rycerska dźwignięta z postumentu runęła na kamienną posadzkę, a upiór rodu Canterville’ów siedzi w fotelu z wysokim oparciem, rozcierając kolana z wyrazem dojmującej rozpaczy na twarzy. Bliźniacy uzbrojeni w ładowane grochem pukawki wypalili jednocześnie, trafiając w cel z precyzją, którą można zdobyć jedynie w rezultacie długich i starannych ćwiczeń podczas zwalczania nauczyciela kaligrafii, a minister Stanów Zjednoczonych wezwał ducha, zgodnie z wymaganiami etykiety kalifornijskiej, do podniesienia rąk! Upiór poderwał się z dzikim, wściekłym wrzaskiem, przeniknął przez nich jak mgła, zdmuchując mimochodem świecę Waszyngtona Otisa i pozostawiając ich wszystkich w zupełnej ciemności. Dotarłszy na szczyt schodów, opanował się i postanowił zaprodukować słynny demoniczny wybuch śmiechu. Wypróbował go już w niejednej sytuacji i efekt był zawsze niezawodny i porażający. Powiadają, że on to właśnie sprawił, iż peruka lorda Rakera posiwiała w ciągu jednej nocy, i na pewno ów śmiech skłonił trzy francuskie guwernantki lady Canterville do wypowiedzenia pracy przed końcem miesiąca. Tak więc upiór zaprodukował śmiech najokropniejszy, aż stara sklepiona powała oddzwoniła raz i drugi, ale zaledwie potworne echo zamarło, otworzyły się drzwi następnej sypialni i stanęła w nich pani Otis w jasnoniebieskim szlafroczku.

Obawiam się, że pan się bardzo źle czuje — powiedziała. — Przyniosłam tu buteleczkę mikstury doktora Dobella. Jeżeli dokucza panu niestrawność, lek ten pomoże znakomicie.

Duch spojrzał na nią z furią i zaczął natychmiast przygotowywać się do przemiany w wielkiego czarnego psa. Z przemiany tej zasłynął właśnie ostatnio, ponieważ w jej rezultacie lekarz domowy stwierdził trwałe zidiocenie wuja lorda Cantendlle, czcigodnego Tomasza Hortona.

Odgłos coraz bliższych kroków zachwiał jednak okrutnym zamiarem i duch, zadowoliwszy się lekką fosforescencją, wydając głęboki cmentarny jęk, zniknął właśnie wówczas, gdy bliźniacy go dopadali.

Dotarłszy do swego pokoju, załamał się całkowicie, oddany na łup najgwałtowniejszego wzburzenia. Wulgarność bliźniaków i grubiański materializm pani Otis były naturalnie krańcowo przygnębiające, lecz w najgłębszą rozpacz wtrącił go fakt, iż nie był już w stanie nosić pancerza. Wierzył, że nawet nowocześni Amerykanie doznają wstrząsu na widok widma w zbroi, jeżeli już nie z rozsądniejszej przyczyny, to choćby z powodu respektu do swego narodowego poety Longfellowa, nad którego pełną wdzięku i powabną poezją spędził wiele nużących godzin, gdy Canterville’owie wyjeżdżali do miasta. Poza tym była to jego własna zbroja. Występował w niej z powodzeniem na turnieju w Kenilworth, gdzie obdarzyła go komplementem sama dziewicza królowa. Teraz jednak, gdy przywdział pancerz, ciężar olbrzymiego napierśnika i stalowego hełmu omal go nie zmiażdżył. Upadł ciężko na kamienną posadzkę, raniąc boleśnie oba kolana i obtłukując kości palców prawej ręki.

Przez parę następnych dni był ciężko chory i prawie wcale nie opuszczał pokoju, jedyny wyjątek czyniąc w celu utrzymania krwawej plamy w należytym stanie. Wreszcie, bardzo o siebie dbając, powrócił do zdrowia i postanowił dokonać trzeciej próby przestraszenia ministra Stanów Zjednoczonych i jego rodziny. Wyznaczył sobie piątek 17 sierpnia jako datę wystąpienia i spędził prawie cały dzień na przeglądaniu garderoby, decydując się ostatecznie na kapelusz z szerokim opuszczonym rondem, zdobny czerwonym pióropuszem, całun spięty przy szyi i przegubach rąk oraz sztylet przeżarty rdzą. Pod wieczór nadciągnęła gwałtowna burza, lunął deszcz, a wiatr był tak potężny, że wszystkie okna i drzwi w starym domostwie drżały i trzeszczały. Zaiste taką właśnie lubił pogodę. Działać zamierzał wedle następującego planu: przeniknie cichutko do pokoju Waszyngtona Otisa, stanie u stóp łóżka, odezwie się stamtąd groźnym bełkotem i po trzykroć wbije sobie sztylet w gardło przy powolnych dźwiękach muzyki. Żywił szczególną niechęć do Waszyngtona, będąc świadom, że on to właśnie miał zwyczaj wywabiania sławnej krwawej plamy z Canterville za pomocą „czyścika doskonałego” Pinkertona. Gdy tylko wtrąci lekkomyślnego i głupiego chłopaka w otchłań poniżenia i grozy, wówczas uda się do pokoju, by złożyć lepką dłoń na czole pani Otis i syknąć jednocześnie w ucho drżącego jej męża okropne tajemnice kostnicy. Nie powziął jeszcze żadnej decyzji w sprawie małej Virginii. Ta śliczna i łagodna dziewczyna nigdy go dotąd nie obraziła. Parę głuchych jęków dobywających się z garderoby powinno, jak sądził, wystarczyć całkowicie, a gdyby to dziewczynki nie obudziło, to może trzepnie po jej kołdrze skurczonymi paraliżem palcami. Bliźniakom natomiast postanowił dać szkołę. Po pierwsze naturalnie siądzie im na piersiach, aby spowodować wrażenie duszącego koszmaru, następnie, ponieważ łóżka chłopców stały blisko jedno drugiego, stanie pomiędzy nimi w postaci zielonego, zimnego jak lód trupa, dopóki strach nie sparaliżuje ich całkowicie; wtedy zaś zrzuci z siebie całun i popełznie dokoła pokoju, ukazując białe jak wapno kości oraz tocząc jedyną posiadaną gałką oczną w charakterze „Niemego Daniela, czyli Szkieletu Samobójcy” — roli, w której już niejeden raz wywołał znaczne wrażenie, i którą sam uważał za dorównującą prawie sławnemu występowi „Martina Szaleńca”, czyli „Tajemniczej Maski”.

O wpół do jedenastej usłyszał, że rodzina udaje się na spoczynek. Przez pewien czas jeszcze przeszkadzały mu dzikie wrzaski i śmiechy bliźniaków, którzy weseli i lekkomyślni jak to uczniacy dokazywali przed pójściem spać, ale kwadrans po jedenastej zapanowała cisza i gdy tylko wydzwoniła północ, upiór ruszył do akcji. Sowa tłukła się o szyby okienne, krakał kruk na starym cisie, wicher wył wokół domu jak dusza potępiona, lecz rodzina Otisów spała nieświadoma swego losu, a równe stanowcze chrapanie ministra Stanów Zjednoczonych zagłuszały odgłosy burzy i deszcz. Upiór przeniknął cichcem przez boazerię ze złym uśmiechem na okrutnym pomarszczonym obliczu i nawet księżyc przysłonił twarz chmurą, gdy zbrodniarz przekradał się pod wielkim oknem wykuszowym, na którym herby własne oraz jego zamordowanej żony lśniły błękitem i złotem. Sunął coraz dalej jak zły cień i nawet ciemność zdawała się odczuwać wstręt na jego widok. Raz wydało mu się, że słyszy jakieś wołanie, więc przystanął, ale to tylko zaszczekał pies z Czerwonej Farmy, szedł więc dalej, mamrocząc dziwne szesnastowieczne przekleństwa i od czasu do czasu tnąc powietrze północy zardzewiałym sztyletem.

Wreszcie osiągnął narożnik korytarza prowadzącego do pokoju nieszczęsnego Waszyngtona. Tu zatrzymał się na chwilę, pozwalając, by wiatr rozwiał mu długie siwe włosy i zmiął w fantastyczne i groteskowe fałdy ohydny trupi całun. Zegar wydzwonił kwadrans i upiór uznał, że nadszedł właściwy czas. Zachichotał i skręcił za róg. Ledwie to uczynił, cofnął się i ukrył wybladłą twarz w długich kościstych dłoniach. Tuż przed nim stało straszliwe widmo, nieruchome jak posąg i potworne niczym sen obłąkańca! Głowa zjawy łysa była i lśniąca, twarz okrągła, biała i tłusta; ohydny śmiech zdawał się znaczyć rysy wiecznym szyderstwem. Szkarłatne światło promieniało z oczu, szerokie usta ziały ogniem, a wstrętne odzienie, podobne do jego własnego, opływało śnieżną bielą tytaniczne kształty. Na piersi straszydła widniała tablica z dziwnym napisem rytym literami antycznego kroju, być może imię hańby, rejestr okropnych grzechów, straszny kalendarz zbrodni? W wysoko uniesionej prawicy upiór trzymał szeroki, lekko zakrzywiony miecz z lśniącej stali.

Duch rodu Canterville’ów nigdy przedtem nie widział upiora, nic więc dziwnego, że okrutnie się przeraził i rzuciwszy raz jeszcze okiem na okropne zjawisko, umknął do swego pokoju, w pędzie przez korytarze plącząc się i potykając w długich połach całunu i gubiąc zardzewiały sztylet który wpadł do cholewy ministrowego buta i tam rankiem został znaleziony przez lokaja.

W zaciszu własnego pokoju padł na siennik i ukrył twarz w pościeli. Po pewnym zresztą czasie dzielny stary duch Canterville’ów opanował nerwy do tego stopnia, że postanowił wyjść raz jeszcze i porozmawiać z przybyszem, gdy tylko się rozwidni. Ledwie brzask rozjaśnił srebrnym światłem wzgórza, skierował kroki ku miejscu, gdzie po raz pierwszy dostrzegł straszną zjawę, sądząc, iż mimo wszystko dwa upiory to lepiej niż jeden i że z pomocą nowego przyjaciela będzie mu łatwiej borykać się z bliźniakami. Na tym miejscu przeraził go jednak okropny widok. Coś musiało się stać upiorowi, ponieważ światło całkowicie zgasło w pustych oczodołach, lśniący miecz wypadł z dłoni i duch opierał się o ścianę w dziwny, nienaturalny sposób. Chwycił go w ramiona i, o zgrozo!, głowa odpadła i potoczyła się po podłodze, ciało osunęło się bezwładnie, on zaś ściskał w ramionach kapę z białej dymki, szczotkę do zamiatania i tasak kuchenny, a wydrążona dynia leżała mu u stóp! Nie mogąc zrozumieć tej dziwnej przemiany, chwycił z gorączkowym pośpiechem tablicę i w szarawym świetle poranka przeczytał te straszne słowa:


DUCH RODU OTISÓW

Jedyny prawdziwy i oryginalny upiór.

Ostrzega się przed naśladownictwem.

Wszelkie inne są falsyfikatami.


Wszystko już było jasne. Został oszukany, wydrwiony i zwyciężony! Lecz oto dawne spojrzenie Canterville’ów znowu zabłysło w jego oczach. Zacisnął bezzębne dziąsła i unosząc wysoko nad głową dłonie kościotrupa, przysiągł wedle barwnej frazeologii pradawnej szkoły, że gdy kur tylko po dwakroć zapieje, rozpoczną się krwawe czyny i cichymi stopami nadejdzie Mord.

Ledwie dokończył okropnej przysięgi, gdy z odległego gospodarstwa, z dachu pokrytego czerwoną dachówką, zapiał kogut. Upiór wybuchnął długim gorzkim śmiechem i czekał. Czekał godzinę po godzinie, lecz kogut z dziwnej jakiejś przyczyny drugi raz nie zapiał. Wreszcie o wpół do ósmej przybycie pokojówek zmusiło go do zejścia ze straszliwej warty, powlókł się więc do swego pokoju, rozmyślając o próżnej nadziei i zniweczonych planach. Przewertował kilka ksiąg z dziejów dawnego rycerstwa, które zawsze były jego ulubioną lekturą, i stwierdził, iż zawsze po podobnej przysiędze kur piał po raz drugi.

Niechaj sczeźnie drób przeklęty! — mruknął. — Przyjdzie jeszcze dzień, gdy przebiję mu gardło dzielną włócznią i zmuszę go, aby zapiał specjalnie dla mnie w godzinę śmierci! Następnie ułożył się w wygodnej ołowianej trumnie i pozostał tam do wieczora.



4


Nazajutrz upiór był bardzo słaby i znużony. Okropne podniecenie ostatnich czterech tygodni zaczynało dawać mu się we znaki. Nerwy miał zupełnie stargane, podrywał go najmniejszy hałas. Przez pięć dni nie opuszczał pokoju i nawet doszedł do wniosku, że zrezygnuje z podtrzymywania krwawej plamy na posadzce w bibliotece. Jeżeli Otisowie jej nie chcą, widać na nią nie zasługują. Okazali się najwyraźniej ludźmi niskiego, materialistycznego poziomu, niezdolnymi do właściwej oceny wartości zjawisk zmysłowych. Zagadnienia materializacji duchów i rozwoju ciał astralnych należały naturalnie do innego rodzaju problemów i nie miał nad nimi kontroli. Do solennych obowiązków upiora należało objawianie się na korytarzu raz w tygodniu oraz wydawanie bełkotliwych odgłosów z wielkiego wykusza okiennego w pierwszą i trzecią środę każdego miesiąca. Nie bardzo wiedział, w jaki sposób mógłby bez piętna na honorze uchylić się od swych powinności. Nie da się ukryć, że jego życie bardzo było nikczemne, ale z drugiej strony odznaczał się niezwykłą sumiennością we wszelkich sprawach nadprzyrodzonych. Przez najbliższe trzy soboty ukazywał się tedy jak zwykle między północą a trzecią nad ranem, zachowując maksymalną ostrożność, aby nikt go nie widział ani nie słyszał. Zdjął buty, stąpał jak mógł najdelikatniej po starych, zżartych przez korniki deskach, okryty szerokim płaszczem z czarnego aksamitu, i starannie oliwił łańcuchy „smarem wschodzącego słońca”. Muszę wyznać, że z wielkimi oporami zdecydował się zastosować ten ostatni środek ochronny. Jednakże pewnego wieczoru, gdy rodzina siedziała przy kolacji, wśliznął się do sypialni pana Otisa i zabrał fiolkę. Czuł się początkowo nieco upokorzony, ale później starczyło mu rozsądku, aby dostrzec zalety wynalazku, który w pewnym stopniu służył wszak jego celom. Mimo wszystko nie pozostawiono go jednak w spokoju. Stale potykał się w ciemnościach o sznurki rozciągnięte w poprzek korytarza, a pewnego razu w kostiumie do roli „Czarnego Izaaka, czyli Myśliwego Hoglejskich Lasów” upadł całym ciężarem, pośliznąwszy się na wysmarowanej masłem pochylni skonstruowanej przez bliźniaków i wiodącej od drzwi Sali Gobelinowej do szczytu dębowych schodów. Ta ostatnia obelga tak go wzburzyła, że postanowił uczynić ostateczny wysiłek w celu odbudowania swej godności oraz pozycji i zadecydował, że następnej nocy odwiedzi bezczelnych młodych etończyków w sławnej postaci „Ruperta Bezwzględnego, czyli Hrabiego Bez Głowy”.

Nie występował w tym przebraniu od siedemdziesięciu lat z górą, od czasu gdy tak przestraszył śliczną lady Barbarę Modish, że zerwała nagle zaręczyny z dziadkiem obecnego lorda Canterville’a i uciekła do Gretna Green z przystojnym Jackiem Casteltonem, oświadczywszy, że nic na świecie nie zdoła jej nakłonić do małżeństwa z członkiem rodziny, która pozwała, aby tak okropne widmo spacerowało sobie o zmierzchu tam i z powrotem po tarasie. Biedny Jack zginął potem w pojedynku zastrzelony przez lorda Canterville’a w Wandsworth Common, a lady Barbarze serce pękło w Tunbridge Wells, nim upłynął rok; tak więc z każdego punktu widzenia sukces był poważny. Rola wymagała zresztą niezmiernie trudnej charakteryzacji, jeżeli wolno nam użyć terminologii teatralnej, pisząc o sprawie powiązanej z jedną z największych tajemnic świata pozagrobowego lub, posługując się wyrażeniem bardziej naukowym, nadnaturalnego. Przygotowania zajęły całe trzy godziny. Wreszcie wszystko było gotowe, a duch rad ze swego wyglądu. Wysokie skórzane buty do konnej jazdy, które należały do stroju, były co prawda nieco za duże i udało się znaleźć tylko jeden z wielkich pistoletów kawaleryjskich, ale w sumie był prawie zadowolony, i kwadrans po pierwszej, wychynąwszy z boazerii, zaczął skradać się wzdłuż korytarza. Gdy dotarł do sypialni bliźniąt — tu należy wspomnieć, że od koloru draperii zwała się Komnatą Błękitnego Łoża — ujrzał, że drzwi były ledwie przymknięte. Pragnąc nadać należytą oprawę swemu wejściu, duch pchnął je gwałtownie, co spowodowało, że runął nań z góry ciężki dzban z wodą, przeinaczając go do suchej nitki i omijając jego lewe ramię zaledwie o parę cali. W tej samej chwili usłyszał stłumiony chichot spomiędzy czterech kolumn podtrzymujących baldachim nad łożem. Był to tak gwałtowny szok dla systemu nerwowego wiekowego ducha, że znowu uciekł do swego pokoju co sił w nogach, a nazajutrz leżał silnie przeziębiony. Jedyną pociechą w całej tej sprawie był fakt że nie zabrał z sobą własnej głowy, bo gdyby był tak uczynił, konsekwencje mogłyby okazać się bardzo poważne.

Całkowicie postradał już nadzieję, że uda mu się kiedykolwiek przestraszyć rodzinę amerykańskich brutali, zadowolił się więc przemykaniem przez korytarze w rannych pantoflach, z gardłem otulonym ciepłym czerwonym szalikiem dla ochrony przed przeciągami oraz z niedużą arkebuzą w dłoni na wypadek ataku bliźniaków. Cios ostateczny uderzył weń 19 września. Sunął w dół po schodach do wielkiego hallu przy wejściu, sądząc, że tam nikt go nie zaczepi, mamrocząc satyryczne uwagi na temat wielkich zdjęć ministra Stanów Zjednoczonych i jego małżonki (foto firmy Saroniego), które zawisły obecnie na miejscu rodzinnych portretów Canterville’ów. Odziany był skromnie, lecz schludnie w długi całun poplamiony cmentarną ziemią, szczęki podwiązał strzępem żółtego płótna, w rękach niósł małą latarnię i łopatę grabarską. Był to prawdę mówiąc kostium do postaci „Jonasza Bez Grobu lub Porywacza Trupów z Chertsey Barn”, jednego z najcelniejszych wcieleń naszego ducha, zapamiętanego — i słusznie — przez ród Canterville’ów, jako że stało się ono istotną przyczyną kłótni z sąsiadem, lordem Ruffordem. Mijał już prawie kwadrans po drugiej nad ranem i, o ile mógł stwierdzić, nikt jeszcze się nie ruszał. Gdy powędrował w kierunku biblioteki, aby sprawdzić, czy zostały jeszcze jakieś ślady krwawej plamy, nagle z ciemności za zakrętem wyskoczyły dwie postacie wymachujące dziko rękami nad głową i wrzasnęły mu: „Bu!” prosto w ucho.

Przestraszony, co było w takich okolicznościach zupełnie zrozumiałe, pobiegł w stronę schodów, ale tam czekał nań Waszyngton Otis z wielkim ogrodowym opryskiwaczem, tak więc osaczony ze wszystkich stron przez wrogów, prawie zepchnięty do wykusza, zniknął w ogromnym żelaznym piecu, gdzie na szczęście nie było tej nocy napalone, i uciekł do swego schronienia przez przewody kominowe, docierając do pokoju w okropnym stanie: brudny, obszarpany i pogrążony w rozpaczy.

Po tym wydarzeniu nikt go już więcej nie ujrzał podczas nocnych wycieczek. Bliźniacy czynili nań zasadzki przy różnych okazjach, posypywali co noc korytarze skorupkami orzechów ku wielkiemu niezadowoleniu zarówno rodziców, jak służby, ale bez żadnych rezultatów. Upiór był bez wątpienia tak zraniony w swych uczuciach, że nie chciał się pojawić. W owym czasie pan Otis podjął znów swą wielką pracę nad historią Partii Demokratycznej, która pochłaniała go już od kilku lat pani Otis zorganizowała wspaniały piknik, połączony z pieczeniem mięczaków, który zadziwił całe hrabstwo; chłopcy wzięli się do lacross, czyli czegoś w rodzaju hokeja na trawie, pokera i innych narodowych gier amerykańskich, a Virginia jeździła po łąkach na swym kucyku w towarzystwie młodego księcia Cheshire, który spędzał ostatni tydzień wakacji w Canterville Chase. Zapanowało ogólne przekonanie, że upiór się wyprowadził, tata Otis napisał tej treści list do lorda Canterville’a, który wyraził w odpowiedzi ogromne zadowolenie i załączył najserdeczniejsze gratulacje dla szanownej małżonki ministra.

Otisowie zresztą byli w błędzie, ponieważ duch dalej przebywał w domu i choć już był prawie inwalidą, z całą pewnością nie podjął decyzji o całkowitym zaniechaniu działalności, zwłaszcza gdy usłyszał, że wśród gości znajduje się młody książę Cheshire, którego wujeczny dziadek, lord Francis Stilton, założył się pewnego razu o sto gwinei z pułkownikiem Carburym, że zagra w kości z upiorem Canterville’ów, i następnego ranka został znaleziony na posadzce pokoju karcianego w stanie tak nieuleczalnego paraliżu, że choć dożył sędziwych lat, nigdy już nie wymówił ani słowa z wyjątkiem „podwójna szóstka”. Historia ta była ogólnie znana w swoim czasie, choć naturalnie przez wzgląd na obie szlachetne rodziny uczyniono wszystko co możliwe, aby sprawę zatuszować. Dokładny opis wszystkich związanych z tym faktem okoliczności można znaleźć w trzecim tomie dzieł lorda Tattle’a pod tytułem: Wspomnienia o Księciu Regencie i jego przyjaciołach. Upiór miał więc oczywiście poważne powody, aby pokazać, że nie utracił władzy nad rodem Stiltonów, z którymi zresztą był spowinowacony, ponieważ jego najbliższa kuzynka została wydana en secondes noces* za Sieur de Bulkeleya, od którego, jak ogólnie wiadomo, pochodzą w prostej linii książęta Cheshire. Wobec tego rozpoczął przygotowania do ukazania się młodemu wielbicielowi Virginii w sławnej postaci „Mnicha wampira, czyli Benedyktyna Bez Kropli Krwi” — zjawy tak okropnej, że gdy ją ujrzała stara lady Startup — co stało się pewnej fatalnej nocy sylwestrowej roku 1764 — krzycząc przejmująco, padła ofiarą apopleksji i zmarła po trzech dniach, wydziedziczywszy Canterville’ów, najbliższych krewnych, i pozostawiwszy wszystkie pieniądze swemu londyńskiemu aptekarzowi. W ostatnim jednak momencie strach przed bliźniakami nie pozwolił duchowi opuścić pokoju, więc mały książę spał spokojnie pod wielkim baldachimem z pióropuszami w sypialni królewskiej, śniąc o Virginii.

Parę dni później Virginia oraz jej kędzierzawy adorator wybrali się na przejażdżkę konną po łąkach brocklejskich, panienka przedzierając się przez żywopłot tak fatalnie poszarpała amazonkę, że postanowiła wrócić do domu tylnymi schodami, aby jej nikt nie zobaczył. Przebiegała właśnie obok Sali Gobelinowej, gdy spostrzegła, że ktoś tam jest. Sądziła, że to zapewne matczyna pokojówka, która czasem tam właśnie przynosiła robotę, zajrzała więc, aby poprosić dziewczynę o naprawienie podartego stroju do konnej jazdy. Z ogromnym zdumieniem ujrzała upiora rodu Canterville’ów we własnej osobie! Siedział przy oknie, obserwując stargane złoto pożółkłych drzew unoszące się w powietrzu, i szaleńczy taniec czerwonych liści w długiej alei. Bezgranicznie przygnębiony, głowę oparł na ręku. Tak beznadziejnie zaiste wyglądał i w tak rozpaczliwym był stanie, że młoda Virginia, która w pierwszej chwili chciała uciec i zamknąć się na klucz w swoim pokoju, teraz poczuła ogromną litość i postanowiła spróbować go pocieszyć. Przybiegła tak lekkim krokiem, a on był pogrążony w takiej głębokiej melancholii, że dostrzegł jej obecność, dopiero gdy przemówiła.

Bardzo panu współczuję — powiedziała — ale moi bracia wracają jutro do Eton, a wtedy, jeżeli będzie się pan zachowywał przyzwoicie, nikt nie uczyni mu przykrości.

Zupełnym absurdem jest wezwanie, abym się tak zachowywał — odparł, popatrując wokół ze zdziwieniem i spostrzegając śliczną dziewczynę, która ośmieliła się doń przemówić — zupełnym absurdem! Muszę szczękać łańcuchami, jęczeć przez dziurki od kluczy i spacerować co noc, jeżeli to miałaś na myśli. Jest to jedyny powód mego istnienia.

To w ogóle nie jest powód do istnienia, a sam pan wie, jaki był niegodziwy. Pani Umney powiedziała nam pierwszego dnia po przyjeździe, że zabił pan żonę.

A tak, przyznaję — mruknął opryskliwie Duch. — Była to jednak sprawa zdecydowanie rodzinna i nikomu nic do tego.

Jest rzeczą bardzo niegodziwą zabijanie kogokolwiek — odparła Virginia, która czasem przybierała słodki ton purytańskiej powagi odziedziczonej po jakimś dawnym przodku ze Starej Anglii.

Och, nienawidzę takiej surowości abstrakcyjnej etyki! Moja żona była niezmiernie pospolita, nigdy porządnie nie wykrochmaliła mi krez i nie miała pojęcia o gotowaniu. Był pewien jeleń, którego ustrzeliłem w Lasach Hoglejskich, wspaniały trzylatek, a wiesz, jak ona go podała na stół? Zresztą nie ma o czym mówić, ponieważ już się stało, a nie sądzę, aby to było ładnie ze strony jej braci — mimo iż ją zabiłem — że zagłodzili mnie na śmierć.

Zagłodzili na śmierć? Och, panie Duchu, chciałam powiedzieć sir Simonie, czy jesteś głodny? Mam sandwicza w torbie. Zechciałby pan?

Nie, dziękuję, teraz już nigdy niczego nie jadam, ale w każdym razie ładnie z twojej strony, jesteś o wiele milsza od reszty twej okropnej, ordynarnej, wulgarnej i nieuczciwej rodziny.

— „Dość! — krzyknęła Virginia, tupiąc nogą — to pan jest ordynarny, okropny i wulgarny. A co do nieuczciwości, wiadomo, kto kradł farby z mojej kasety, aby odnawiać tę śmieszną krwawą plamę w bibliotece. Najpierw zabrał pan wszystkie czerwienie z cynobrem włącznie, więc nie mogłam malować żadnych zachodów słońca, potem szmaragdową zieleń i żółć chromową, a w końcu nic mi nie zostało prócz indygo i chińskiej bieli, tak że mogłam malować wyłącznie pejzaże księżycowe, które robią przygnębiające wrażenie na widzu i w dodatku są trudne do wykonania. Nigdy o tym nie wspomniałam, choć bardzo byłam zmartwiona, a cała sprawa była w najwyższym stopniu komiczna; bo kto kiedy słyszał o szmaragdowozielonej krwi?

To prawda — raczej potulnie przyznał Duch. — Cóż jednak miałem robić? Bardzo trudno w dzisiejszych czasach o prawdziwą krew, a kiedy twój brat sam zaczął z tym „czyścikiem doskonałym”, to nie pojmuję, czemu nie miałem wziąć twoich farb. Co do koloru, to rzecz gustu: Canterville’owie na przykład mają krew błękitną, najbłękitniejszą w całej Anglii, ale wiem, że wy, Amerykanie, nie dbacie o tego rodzaju sprawy.

Nic pan o tym nie wie i najlepszym wyjściem byłoby wyemigrować i w ten sposób udoskonalić swój umysł. Mój ojciec z przyjemnością załatwi panu podróż za darmo, i choć istnieje w komorze celnej duże cło za wszelkiego rodzaju sprawy duchowe, nie będzie trudności, ponieważ wszyscy urzędnicy należą do Partii Demokratycznej. W Nowym Jorku może pan być pewny sukcesu. Znam mnóstwo ludzi, którzy daliby chętnie sto tysięcy dolarów, aby mieć dziadka, a o wiele więcej za posiadanie upiora rodzinnego.

Nie sądzę, abym mógł polubić Amerykę.

Pewnie dlatego, że nie mamy ruin ani osobliwości — powiedziała ironicznie Virginia.

Ruin! Osobliwości! — odpowiedział Duch. — Macie przecież marynarkę wojenną i swoje maniery.

Do widzenia, poproszę papę, żeby bliźniakom przedłużył o tydzień wakacje.

Proszę tego nie robić, panno Virginio — zawołał. — Jestem taki samotny i taki nieszczęśliwy, że doprawdy nie wiem, co począć. Chciałbym zasnąć i nie mogę.

Zupełny absurd! Trzeba po prostu iść do łóżka i zdmuchnąć świecę. Bardzo czasami trudno nie zasnąć, zwłaszcza w kościele, ale nie ma żadnych kłopotów ze spaniem. Nawet niemowlęta wiedzą, jak się to robi, a nie są przecież bardzo mądre.

Nie spałem przez trzysta lat — powiedział ze smutkiem Duch, a piękne niebieskie oczy Virginii szeroko rozwarły się ze zdziwienia. — Przez trzysta lat nie spałem i jestem tak zmęczony…

Virginia spoważniała i jej drobne usteczka zadrżały jak płatki róży. Podbiegła, uklękła przy jego boku i podniosła oczy ku starej, pobrużdżonej twarzy.

Biedny, biedny Duch — szepnęła. — Czy nie ma pan miejsca do spania?

Daleko za lasem sosnowym — odpowiedział niskim, marzącym głosem — znajduje się mały ogród. Rośnie tam trawa wysoka i gęsta, kwitną wielkie białe gwiazdy szaleju i słowik śpiewa całą noc. Całą noc śpiewa pod zimnym, kryształowym księżycem, a cis roztacza olbrzymie konary nad uśpionymi.

Oczy Virginii zamgliły się łzami, ukryła twarz w dłoniach.

Myślisz o Ogrodzie Umarłych? — szepnęła.

Tak. Śmierć. Śmierć musi być bardzo piękna. Leżeć w miękkiej brązowej ziemi, z trawą powiewającą nad głową i słuchać ciszy. Nie mieć ani wczoraj, ani jutra. Zapomnieć o czasie, zapomnieć o życiu, spoczywać w spokoju. Możesz mi pomóc. Możesz otworzyć przede mną wrota Domu Umarłych, ponieważ Miłość jest zawsze przy tobie, a ona jest silniejsza od Śmierci.

Virginia zadrżała, zimny dreszcz przebiegł jej ciało i przez parę chwil było cicho. Wydawało się jej, że śni okropny sen.

Duch przemówił znowu, a jego głos brzmiał jak tchnienie wiatru.

Czy przeczytałaś kiedyś stare proroctwo na oknie w bibliotece?

Och, nieraz — zawołała dziewczynka, podnosząc wzrok. — Bardzo dobrze je znam. Wypisane jest dziwnymi czarnymi literami i trudno je odczytać. Tam jest tylko sześć wierszy:


Gdy dziewczę o włosach złotych

Wydrze pacierze z ust niecnoty,

Gdy suchy migdał kwiatami

Zapłacze, a dziecię łzami,

Wówczas po rzece cichych chwil

Pokój powróci do Canterville.


Nie wiem jednak, co one oznaczają.

Oznaczają — powiedział smutno — że musisz zapłakać za mną, z żalu za moje grzechy, ponieważ ja nie mam łez, i modlić się za mnie, za moją duszę, ponieważ ja nie mam wiary, i wtedy, jeżeli zawsze byłaś słodka, dobra i łagodna, Anioł Śmierci okaże mi miłosierdzie. Ujrzysz w ciemności straszne kształty, a nikczemne głosy będą szeptały ci do ucha, ale nie uczynią krzywdy, ponieważ Moce Piekielne nie mogą zwyciężyć czystości dziecka.

Virginia nie odpowiedziała, więc Duch załamał ręce w okrutnej rozpaczy, patrząc w dół na jej pochyloną głowę. Nagle podniosła się bardzo blada z dziwnym blaskiem w oczach.

Nie boję się — powiedziała z mocą. — Poproszę Anioła, aby okazał ci łaskę.

Upiór powstał z cichym okrzykiem radości, pochylił się ze staromodnym wdziękiem nad dłonią dziewczynki i złożył na niej pocałunek. Jego palce zimne były jak lód, wargi płonęły ogniem, ale Virginia nie zawahała się i poszła za nim przez mroczną komnatę. Na spłowiałych zielonych gobelinach widniały wyhaftowane małe figurki myśliwych, które poczęły machać rogami i maleńkimi rączkami dawały jej znaki, aby się cofnęła.

Wracaj, maleńka Virginio! — wołały. — Wracaj!

Upiór silniej ścisnął jej rękę i dziewczynka zamknęła oczy. Straszne zwierzęta z jaszczurczymi ogonami i wyłupiastymi oczami spoglądały na nią z rzeźbionego kominka i szeptały: „Bądź ostrożna, mała Virginio, uważaj! możemy cię już nigdy nie ujrzeć!” — ale Upiór pomknął szybciej i Virginia nie usłyszała. Gdy dotarli do końca komnaty, przystanął i wyszeptał kilka słów, których nie zrozumiała. Otworzyła oczy i ujrzała, że ściana znika powoli jak mgła, a przed nią zieje ogromna czarna pieczara. Lodowaty wiatr owiał ich wokół, poczuła, że coś szarpnęło jej sukienkę.

Prędko, prędko — zawołał Upiór — bo będzie za późno.

Za chwilę boazeria zamknęła się za nimi i Sala Gobelinowa była pusta.



6


Dziesięć minut później dzwonek oznajmił, iż podano herbatę. Ponieważ Virginia nie zeszła na dół, pani Otis posłała po nią jednego z lokajów. Wrócił po pewnym czasie i oznajmił, że nie mógł nigdzie znaleźć panny Virginii. Dziewczynka miała zwyczaj wychodzić co wieczór do ogrodu, aby narwać kwiatów na stół do obiadu, tak że pani Otis była początkowo zupełnie spokojna, lecz gdy wybiła szósta, a Virginii jeszcze nie było, przestraszyła się nie na żarty, wysłała na poszukiwanie chłopców, sama wraz z panem Otisem zaglądała do każdego pokoju w całym domu. O wpół do siódmej chłopcy wrócili, nie natrafiwszy nigdzie na ślad siostry. Wszyscy już teraz byli w najwyższym stopniu zaniepokojeni i nie wiedzieli, co począć, gdy pan Otis przypomniał sobie nagle, że przed paroma dniami udzielił zezwolenia Cyganom na rozbicie obozu w parku. Wybrał się więc natychmiast do Blackfell Hollow, ponieważ wiedział, że są tam obecnie. Towarzyszył mu najstarszy syn i dwu parobków z farmy. Mały książę Cheshire, kompletnie oszalały z niepokoju, błagał, aby mu pozwolili pojechać z nimi, ale pan Otis nie zgodził się w obawie, że może tam dojść do bójki.

Gdy przybyli na miejsce, okazało się, że Cyganie już odeszli i musiało ich coś spłoszyć, bo ognisko jeszcze płonęło, a część naczyń poniewierała się w trawie. Otis wysłał Waszyngtona i obydwu ludzi, aby przeszukali okolicę, sam pośpieszył do domu i wysłał telegramy do wszystkich inspektorów policji w hrabstwie, zawiadamiając, że młoda dziewczyna została porwana przez włóczęgów lub Cyganów, i prosząc o pomoc. Znowu kazał podać sobie konia i nakłoniwszy żonę i trzech chłopców, aby wrócili do zaczętego obiadu, pojechał wzdłuż Ascot Road wraz ze stajennym. Nie przebył jeszcze paru mil, gdy usłyszał za sobą galop i obejrzawszy się, ujrzał młodego księcia, który go dogonił na kucyku zziajany i bez kapelusza.

Ogromnie przepraszam, panie Otis — rzekł chłopak, z trudem łapiąc oddech — ale nie mogę nic jeść, gdy Virginia przepadła. Proszę się na mnie nie gniewać, ale gdyby pozwolił pan w zeszłym roku na nasze zaręczyny, nigdy by nie zdarzyło się to nieszczęście. Nie każe mi pan wracać? Ja nie mogę! Nie odejdę!

Minister nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok ślicznego małego urwisa, wzruszyło go jego przywiązanie do Virginii, toteż pochylił się z konia, poklepał go życzliwie po ramieniu i rzekł:

Dobrze, Cecil, jeżeli nie masz zamiaru odejść, to sądzę, że musisz mi towarzyszyć. Trzeba tylko postarać ci się w Ascot o kapelusz.

Pal licho kapelusz! Chcę odnaleźć Virginię! — zawołał mały książę ze śmiechem i pogalopowali na stację kolejową. Tam pan Otis przepytał naczelnika stacji, czy nie widział na dworcu dziewczynki podobnej do Virginii, ale niczego się nie dowiedział. Naczelnik zaalarmował telegraficznie inne stacje i obiecał, że zarządzi dokładne poszukiwania, tak więc pan Otis, zakupiwszy dla małego księcia kapelusz u handlarza towarów płóciennych, który właśnie zamykał okiennice, podążył do Bexley, wioski odległej o cztery mile, o której wiadomo, że jest cenionym przez Cyganów miejscem ze względu na pobliski wielki wygon. Obudzili wiejskiego policjanta i przejechawszy przez cały wygon wszerz i wzdłuż, zawrócili konie w stronę domu i dotarli do Chase około jedenastej, śmiertelnie zmęczeni i zrozpaczeni. Waszyngton i bliźniacy czekali na nich przy bramie z latarniami, ponieważ aleja bardzo była mroczna. Nie natrafiono na najmniejszy ślad Virginii. Odnaleziono obóz Cyganów na łąkach bexleyskich, ale nie było jej tam. Cyganie wytłumaczyli swój nagły wyjazd tym, że pomylili datę jarmarku w Chorton i spieszyli się, aby tam się nie spóźnić. Byli ogromnie zmartwieni wiadomością o zaginięciu Virginii, żywiąc wielką wdzięczność do pana Otisa, który pozwolił im rozbić obóz w parku; czterech mężczyzn pozostało z braćmi, aby im pomóc w poszukiwaniach. Zbadano aż do dna staw, w którym hodowano karpie, przeszukano całe Chase — wszystko bez rezultatu. Nie mieli już wątpliwości, że w każdym razie na tę noc utracili Virginię. Pan Otis i chłopcy zgnębieni do ostatnich granic wracali do domu, chłopak stajenny prowadził za nimi oba konie i kucyka. W hallu zebrała się przestraszona służba, a na sofie w bibliotece leżała biedna pani Otis, prawie nieprzytomna ze zgrozy i niepokoju.

Stara gospodyni nacierała jej czoło wodą kolońską. Pan Otis natychmiast zażądał, aby żona coś zjadła, i kazał podać kolację dla wszystkich. Melancholijny to był posiłek, prawie nikt się nie odzywał, nawet bliźniacy byli przestraszeni i cisi, ponieważ bardzo kochali siostrę. Gdy skończyli, pan Otis mimo błagań małego księcia polecił wszystkim położyć się do łóżek, mówiąc, że już więcej nic nie da się zrobić tej nocy, a rano zatelegrafuje do Scotland Yardu, aby natychmiast przysłali kilku detektywów. Gdy wychodzili z jadalni, zegar na wieży zaczął właśnie wybijać północ, a gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie, usłyszeli trzask i nagły przenikliwy krzyk. Straszny huk piorunu wstrząsnął domem, w powietrzu zabrzmiały tony nieziemskiej muzyki, płyta u szczytu schodów odskoczyła z ogromnym hałasem i spłynęła w dół Virginia bardzo bledziutka i biała, z małą szkatułką w ręku. W jednej chwili wszyscy rzucili się ku niej. Pani Otis chwyciła córkę porywczo w ramiona, książę omal nie zadusił dziewczynki gwałtownymi pocałunkami, a bliźniacy wykonywali dziki taniec wojenny wokoło całej grupy.

Wielkie nieba! Dziecko, gdzieżeś była? —rzekł pan Otis nieco gniewnie, sądząc, że córka zgotowała mu jakiś niemądry żart. — Szukając cię, Cecil i ja przejechaliśmy całą okolicę, a twoja matka przeraziła się śmiertelnie. Proszę, abyś nigdy już nie płatała żadnych psot tego rodzaju.

Chyba Upiorowi! Chyba Upiorowi! — piszczeli bliźniacy, wywijając koziołki.

Moje kochanie, znalazłaś się, dzięki Bogu. Nigdy już nie będziesz oddalać się ode mnie — szeptała pani Otis, całując drżące dziecko i głaszcząc splątane złoto jej włosów.

Tatusiu — powiedziała Virginia spokojnie — byłam z Upiorem. Umarł i musisz tam pójść i zobaczyć go. Bardzo był niegodziwy, ale naprawdę żałował wszystkiego, co uczynił, i zanim skonał, podarował mi tę szkatułkę z pięknymi klejnotami.

Wszyscy popatrzyli na nią oniemiali ze zdumienia, ale dziewczynka była spokojna i poważna. Odwróciła się i poprowadziła ich przez otwór w boazerii do wąskiego tajemnego korytarza. Waszyngton szedł za nią z zapaloną świecą, którą chwycił ze stołu. Dotarli wreszcie do potężnych dębowych drzwi nabitych zardzewiałymi gwoździami. Gdy Virginia dotknęła ich, odskoczyły na ciężkich zawiasach i oto znaleźli się w niskiej izdebce ze sklepionym sufitem i malutkim zakratowanym oknem. Wielki żelazny pierścień wmurowany był w ścianę, a przykuty doń nieszczęsny szkielet rozciągnięty w całej długości na kamiennej posadzce, zdawał się chwytać długimi, bezcielesnymi palcami tacę i dzban staromodnego kształtu, które stały tuż poza zasięgiem jego rąk. Dzban musiał być niegdyś pełen wody, bowiem zielona pleśń pokryła wnętrze naczynia. Na tacy było już tylko mnóstwo kurzu. Virginia uklękła obok szkieletu, złożyła maleńkie ręce i zaczęła się cicho modlić, podczas gdy pozostali członkowie rodziny patrzyli zdumieni na ślady strasznej tragedii, która odsłoniła się ich oczom.

Hej! — wykrzyknął nagle jeden z bliźniaków, który wyglądał przez okno, próbując ustalić, w którym skrzydle domu znajdował się ów pokój. — Hej! Zakwitło stare, uschłe drzewo migdałowe. Widzę całkiem wyraźnie kwiaty w świetle księżyca.

Bóg mu przebaczył — powiedziała poważnie Virginia, powstała z klęczek i piękny blask zdawał się oświetlać jej twarz.

Jesteś aniołem! — krzyknął młody książę, objął ją ramionami i ucałował.



7


Cztery dni po tych osobliwych wydarzeniach, około jedenastej w nocy, wyruszył z Canterville Chase orszak żałobny. Osiem czarnych koni ciągnęło karawan, a na łbie każdego z nich chwiał się ogromny pęk strusich piór. Ołowianą trumnę okryto bogatym, purpurowym całunem, na którym lśnił haftowany złotem herb rodu Canterville’ów. Karawan i powozy posuwały się szpalerem utworzonym przez dwa szeregi służby z zapalonymi pochodniami, tak że cały pochód wywierał wspaniałe wrażenie. Lord Canterville był głównym żałobnikiem, specjalnie przybył z Walii, aby uczestniczyć w pogrzebie, i siedział w pierwszym powozie wraz z Virginią. Za nimi jechał minister Stanów Zjednoczonych wraz z małżonką, następnie Waszyngton i trzej chłopcy, w ostatnim powozie pani Umney. Wszyscy uważali, że skoro przeszło pięćdziesiąt lat swego życia przeżyła straszona przez Upiora, miała obecnie prawo towarzyszyć mu w jego ostatnich chwilach. Wykopano głęboki grób w kącie cmentarza, tuż pod starym cisem, a Wielebny Augustus Dampier odprawił nabożeństwo w sposób nadzwyczaj wzruszający. Kiedy skończył, służba zgodnie ze starym, przestrzeganym w rodzie Canterville’ów obyczajem wygasiła pochodnie, a gdy opuszczano trumnę do grobu, Virginia podeszła i złożyła na niej wielką wiązankę w kształcie krzyża, z białych i różowych kwiatów migdałowych. Wtedy zza chmury wyszedł księżyc i zalał cichym srebrem mały cmentarz, zaś w pobliskim lasku zaczął śpiewać słowik. Powróciła myślą do Ogrodu Śmierci przedstawionego w opisie Upiora i łzy zasnuły jej oczy, a w czasie jazdy do domu prawie się nie odzywała.

Następnego ranka przed wyjazdem lorda Canterville’a do miasta pan Otis odbył z nim rozmowę na temat klejnotów, które Upiór podarował Virginii. Były po prostu wspaniałe, zwłaszcza pewien rubinowy naszyjnik w starej weneckiej oprawie, cudowny okaz szesnastowiecznej roboty złotniczej, i przedstawiały tak wielką wartość, że pan Otis odczuwał poważne skrupuły i nie mógł pozwolić córce na przyjęcie daru.

Mój lordzie — rzekł — wiadomo mi, że w tym kraju dobra martwej ręki obejmują zarówno świecidełka, jak ziemię, i jestem przekonany, że te klejnoty są lub winny być dziedzictwem waszej rodziny. Muszę zatem prosić pana, aby je zabrał do Londynu i uważał je po prostu za część swej własności, odzyskaną w nieco dziwnych okolicznościach. Moja córka zresztą jest jeszcze dzieckiem, i muszę z przyjemnością stwierdzić, że jak dotąd niezbyt się interesuje takimi przejawami czczego zbytku. Zostałem zresztą powiadomiony przez panią Otis, która — śmiem twierdzić — jest niemałym autorytetem w dziedzinie sztuki, ponieważ jako panna miała szczęście spędzić kilka sezonów zimowych w Bostonie, że te klejnoty mają wielką wartość pieniężną i wystawione na sprzedaż osiągnęłyby wysoką cenę. W tych warunkach, lordzie Canterville, jestem pewny, że rozumie pan, czemu nie mogę absolutnie pozwolić, aby precjoza te pozostały we władaniu kogokolwiek z mojej rodziny; zaiste, wszelkie takie błyskotki i cacka, choć odpowiednie lub nawet konieczne dla przydania godności arystokracji brytyjskiej, nie miałyby zupełnie sensu wśród tych, których wychowano w surowych i, ufam, nieśmiertelnych zasadach republikańskiej prostoty. Może jednak powinienem wspomnieć, że Virginii bardzo zależy, aby wolno jej było zatrzymać pudełko jako pamiątkę po waszym nieszczęśliwym, lecz zbłąkanym przodku. Bardzo jest stare i nie nadaje się raczej do naprawy, może się więc pan zdoła przychylić do jej prośby. Jeśli o mnie chodzi, muszę przyznać, że bardzo mnie dziwi, iż moje dziecko wyraża zamiłowanie do średniowiecczyzny w jakiejkolwiek formie. Mogę to wyjaśnić jedynie faktem, że urodziła się na jednym z waszych londyńskich przedmieść, rychło po powrocie pani Otis z wycieczki do Aten.

Lord Canterville wysłuchał bardzo poważnie przemówienia zacnego ministra, gładząc siwe wąsy, aby ukryć mimowolny uśmiech. Gdy pan Otis skończył, uścisnął mu serdecznie dłoń i rzekł:

Sir, pańska czarująca córeczka oddała memu nieszczęśliwemu przodkowi, sir Simonowi, bardzo poważną przysługę i ja, i cała moja rodzina winniśmy jej głęboką wdzięczność za wspaniałą odwagę i hart ducha. Klejnoty należą bez wątpienia do niej i, na Boga! wierzę, że gdybyśmy byli tak bez serca, aby je jej zabrać, niegodziwy stary pradziad w ciągu dwu tygodni wstałby z grobu, ściągając na mnie diabła na całe życie. Jeżeli chodzi o dziedzictwo, nic, cokolwiek nie jest wspomniane w ostatniej woli lub prawnym dokumencie, doń nie należy, a nikt przecież nie wiedział o istnieniu tych klejnotów. Zapewniam pana, że nie mam do nich większych praw od pańskiego lokaja, a gdy panna Virginia dorośnie, zaręczam, że będzie zadowolona, mogąc nosić te śliczne ozdoby. Zapomniał pan poza tym, iż był uprzejmy przejąć urządzenie pałacu i upiora z dobrodziejstwem inwentarza, tak więc wszystko, co należało do ducha, przeszło jednocześnie w pańskie posiadanie i niezależnie od działalności, jaką uprawiał sir Simon nocami na korytarzach, z punktu widzenia prawa był naprawdę umarły, a pan nabył jego posiadłość drogą kupna. Pan Otis bardzo był stroskany odmową lorda Canterville’a i gorąco go prosił, aby ów raz jeszcze rozważył swą decyzję, ale dobroduszny par był nieustępliwy i wreszcie wymógł na ministrze, aby pozwolił córce zatrzymać podarunek Upiora. Kiedy na wiosnę 1890 roku młoda księżna Cheshire została z okazji małżeństwa przedstawiona w pierwszym salonie królowej, jej klejnoty stały się przedmiotem ogólnej admiracji. Virginia bowiem zdobyła mitrę książęcą, co stanowi nagrodę dla każdej dobrej dzieweczki amerykańskiej, i poślubiła swego chłopięcego wielbiciela, gdy tylko wiek mu na to pozwolił. Byli oboje tak czarujący i kochali się tak bardzo, że wszyscy zachwycali się tym związkiem prócz starej markizy Dumbleton — która próbowała pozyskać księcia, przeznaczając go dla jednej ze swych siedmiu niezamężnych córek i wydała w tym celu co najmniej trzy kosztowne obiady — a także, co raczej dziwne, oprócz samego pana Otisa. Pan Otis osobiście przepadał zresztą za młodym księciem, ale teoretycznie był przeciwnikiem tytułów i cytując własne jego słowa: „żywił niejakie obawy, że pod zniewieściałość niosącymi wpływami lubującej się w przyjemnościach arystokracji mogą ucierpieć prawdziwe zasady republikańskiej prostoty”. Jego zastrzeżenia zresztą zostały zdecydowanie przezwyciężone i sądzę, że gdy kroczył poprzez nawę u Świętego Jerzego przy Hannover Square z córką wspartą na jego ramieniu, nie było dumniejszego człowieka w całej Anglii jak długa i szeroka.

Przeminął miesiąc miodowy, młody książę wraz z księżną przybyli do Canterville Chase i już następnego dnia po południu wybrali się na spacer na odległy cmentarz pod sosnowym lasem. Trudno im było z początku zdecydować się, jaki napis umieścić na nagrobku sir Simona, ale ostatecznie postanowili wyryć po prostu inicjały imienia i nazwiska starego dżentelmena oraz wiersz z witraża w oknie biblioteki. Księżna przyniosła ze sobą piękne róże, którymi zasłała grób. Postali chwilę w milczeniu i powędrowali w stronę ruin prezbiterium starego opactwa. Tam księżna usiadła na zwalonej kolumnie, a mąż zapatrzony w jej piękne oczy wyciągnął się u jej stóp, paląc tytoń. Odrzucił nagle papierosa, ujął jej dłoń i powiedział:

Virginio, żona nie powinna mieć tajemnic przed mężem.

Drogi Cecilu, nie mam przed tobą tajemnic.

A jednak masz — odparł z uśmiechem. — Nigdy mi nie opowiedziałaś, co się wydarzyło, gdy byłaś zamknięta z upiorem.

Nikomu tego nie opowiedziałam, Cecilu — rzekła poważnie Virginia.

Wiem, ale mnie mogłabyś opowiedzieć.

Proszę, Cecilu, nie wymagaj ode mnie tego, czego nie mogę uczynić. Biedny sir Simon! Wiele mu zawdzięczam. Nie śmiej się, Cecilu, to prawda. Nauczył mnie, czym jest Życie, co znaczy Śmierć i dlaczego Miłość jest od nich silniejsza.

Książę wstał i czule ucałował żonę.

Możesz mieć swój sekret na własność tak długo, dopóki ja mam twoje serce — szepnął.

Masz je na zawsze, Cecilu.

A opowiesz ów sekret kiedyś naszym dzieciom?

Virginia spłonęła rumieńcem.

* (fr.) szczerozłote (przyp. tłum.)

* (fr.) taki już ten świat (przyp. tłum.)

* w chiromancji część ręki w kiści z biegnącymi poprzecznie liniami

* (fr.) tu: minkę (przyp. tłum.)

* (fr.) zimną krew (przyp. tłum.)

* (fr.) nieszczęśliwy traf (przyp. tłum.)

* (fr.) ty mały nicpotem (przyp. tłum.)

* (fr.) gałganki (przyp. tłum.)

* (fr.) popełniano dla mnie szaleństwa (przyp. tłum)

* (fr.) cukierek (przyp. tłum.)

* (fr.) ślepa uliczka, zaułek (przyp. tłum.)

* (fr.) pasztet (przyp. tłum.)

* (fr.) w drugim małżeństwie (przyp. tłum.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wilde Oscar Upior rodu Canterville ow
Wide Oscar UPIÓR RODU CANTERVILLE ÓW
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 1 Lot Sokola
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 2 Twardzi Ludzie
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 3 Placz Aniola
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 4 Lampart Poluje W Ciemnosci
Wilde, Oscar El Cumpleaos de la Infanta
Wilde, Oscar De profundis
Wilde Oscar Różowa Seria Egzotyczne noce
Wilde, Oscar Reviews
Wilde, Oscar El Pescador y su Alma
Wilde, Oscar Un marido ideal
Wilde, Oscar La importancia de llamarse Ernesto
Wilde, Oscar Salome(1)
Wilde Oscar Szcześliwy książę
Wilde Oscar Młody król
Wilde, Oscar Salome
Wilde, Oscar Portret Doriana Graya(2)
Wilde Oscar Nauczyciel mądrości

więcej podobnych podstron