JADWIGA COURTHS-MAHLER
Tajemna miłość, tajemne cierpienie...
Upalny, letni dzień miał się ku schyłkowi.
Na balkonie, przylegającym do panieńskiego pokoiku, siedziała Ruth Waldeck, nieruchomo wpatrzona w ciągnące się pasma gór.
Na wysokim cyplu Goli, kładły się w różowej poświacie ostatnie blaski, obejmując swym ciepłym kolorem sterczące zwaliska skał. Od tła nieboskłonu, gorejącego purpurą zachodzącego słońca, odcinały się ostro i wyraziście kontury Watzmannu. W dolinach kładły się już głębokie cienie. W ciszy zapadającego zmierzchu stały pogrążone w tajemniczym milczeniu ciemnoszare bory. Ku samotnie, siedzącej dziewczynie, przypłynął od strony Lockstein donośny okrzyk radości, przebrzmiewając w dalekiej przestrzeni delikatnym echem. Ruth Waldeck zdawała się zupełnie nie brać udziału w tej uroczystej kontemplacji natury. Bolesne, widać, rozmyślania czyniły ją nieczułą na zjawiska świata zewnętrznego.
Mrok gęstniał coraz bardziej. Na wysokich szczytach konały ostatnie refleksy, a na ciemniejącym firmamencie poczęły niebawem pojawiać się blade światełka gwiazd.
Tuż pod balkonem przed głównym wejściem, rozbłysło nagle elektryczne światło, budząc młodą dziewczynę z ponurej zadumy. Dźwignąwszy się z eleganckiego, z wyplatanej trzciny krzesła, wyprostowała swą smukłą postać, po czym, przygładziwszy włosy, splotła swe szczupłe piękne dłonie w tyle głowy.
Tak stała przez dość długą chwilę, wreszcie skierowała się ku drzwiom swego pokoiku.
W powodzi elektrycznego światła zajaśniało wytworne, pełne artystycznego smaku, wnętrze. Było to mieszkanie młodej, niepozbawionej dobrego gustu, kobiety.
Prezencja Ruth doskonale przystawała do tych ram. Wytworna postać, o miękkich, okrągłych kształtach, mimo całej delikatności, silnie sklepionych. Maleńka główka o miłej, jakkolwiek nie klasycznie pięknej twarzyczce, pełnej dziewczęcego uroku. Skończonej piękności były natomiast ciemne, wyraziste oczy oraz delikatnie zarysowane usta. Toteż wyraz posępnej zadumy nie bardzo harmonizował z tą młodziutką buzią i niewątpliwie był zbyt świeżej daty, by mógł wycisnąć jakieś trwalsze piętno.
Z uczuciem niewysłowionego bólu Ruth rzuciła się na sofę, sięgnąwszy po leżący na stojącym opodal stoliczku list. Jakkolwiek doskonale znała jego treść, ciągle do niego wracała, chcąc go lepiej zrozumieć.
Moje kochane dziecko!
List Twój, pełen wzruszającej tęsknoty, czytałem kilkakrotnie. Trudno mi wyrazić, jak gorąco pragnąłem przybyć do Ciebie, by Cię zamknąć w swoich ramionach i jak każdego roku, powałęsać się z Tobą po górach! Tym razem jednakże, moja maleńka, to się nie dało zrobić. Niestety, kochana Ruth. A dlaczego?
Posłuchaj moja pieszczotko. Jako Twój ojciec zmuszony jestem wyspowiadać się przed Tobą, jakkolwiek niezbyt łatwo mi to przychodzi. Czemu tego roku wysłałem Cię samą, w towarzystwie naszej zacnej pani majorowej, do Berchtesgaden?! Ponieważ było ponad moje siły powiedzieć Ci wprost, o czym teraz musisz się dowiedzieć.
Gdy byłaś jeszcze maleńka, zmarła Twoja matka. Razem z panią Grotthus, wdową po moim najserdeczniejszym przyjacielu, podjęliśmy się Twego wychowania. Jej też powierzyłem rolę gospodyni, mającej nam zastąpić zmarłą panią domu. Sądzę, że nie mam potrzeby zapewniać Cię, o czym wiesz sama aż nazbyt dobrze, jak bardzo mi jesteś droga i kochana! Niemniej jednak trudno Ci będzie Twym młodym serduszkiem pojąć, do jakiego stopnia czułem się osamotniony od chwili zgonu Twej kochanej matki. Lecz oto nastąpiła pewna zmiana w postaci szczęścia, które u schyłku mojego życia raz jeszcze ukazało mi swe uśmiechnięte oblicze, a które na zawsze pragnąłbym zachować dla siebie.
Krótko mówiąc, dostajesz moje dziecko drugą matkę. Już widzę malującą się w Twych oczach trwogę! Lecz trudno, jestem zmuszony zadać Ci ból, czego mi może nie wybaczysz, nie rozumiejąc, że najgorętsza chociażby miłość dziecka nie wystarcza, by dać pełnię szczęścia dorosłemu mężczyźnie.
Jesteś jeszcze zbyt młoda, by to pojąć. Mając zaś na względzie, że ta wiadomość może być dla Ciebie przykra, wysłałem Cię w nadziei, że ją w ten sposób nieco złagodzę. Chciałem nadto uniknąć Twego smutnego spojrzenia. Ale jak widzisz, nie pozostaje Ci nic innego, jak tylko się z tym pogodzić. Nie znaczy to, by z tego powodu zmieniło się coś między nami. Chyba jesteś o tym przekonana?
W chwili, gdy otrzymasz ten list, będziemy już po ślubie. Za parę tygodni zjedziemy do Berchtesgaden. Twoja nowa matka jest zaledwie o parę lat od Ciebie starsza i pragnie być dla ciebie oddaną przyjaciółką. Wszak zrobisz to dla mnie, że będziesz dla niej uprzejmą i nie dasz jej odczuć, że jest dla Ciebie niepożądana? Z miłości dla swego ojca będziesz o niej myśleć jak najlepiej?
Załączam jej podobiznę. Czy nie jest uroczą? A mimo to zgodziła się zostać moją i pragnie mnie, pięćdziesięcioletniego mężczyznę, kochać i uczynić szczęśliwym! Ale i Tobie chce oddać swe serce! Więc i Ty, najdroższa, będziesz starała się ją pokochać, a tym samym zdjąć ostatnią troskę z serca Twego kochającego Cię ojca.
Na razie więc pozostajesz nadał w Berchtesgaden, dokąd obydwoje przyjedziemy w pierwszych dniach sierpnia, by Cię zabrać do francuskiej Szwajcarii. Zaś z końcem września wracamy wszyscy do Berlina, gdzie dla Twojej przyjemności i Twego zadowolenia, spędzimy wesołą zimę, urozmaiconą balami, wycieczkami oraz innymi rozrywkami. Zobaczysz jak będzie pięknie!
Pani Grotthus pragnie nadal pozostać u nas w charakterze gospodyni. Sądzę, że Cię to ucieszy.
Więc bądź rozsądna, kochanie. Wstrzymaj się na razie od pisania, a dopiero gdy ból i smutek przeminą, uraduj paru serdecznymi słowami Twego oddanego Ci ojca.
Oczy Ruth napełniły się łzami. Otarłszy je gniewnie, szybkim ruchem sięgnęła po fotografię dołączoną do listu, topiąc badawcze spojrzenie w pięknej, pełnej życia twarzy kobiety, którą niebawem nazwać miała swą matką! Lecz to dumnie uśmiechnięte oblicze, o wyzywających i wyraźnie uwielbienia domagających się oczach, nie bardzo jej przypadło do gustu. Suknia, o przesadnie głębokim wycięciu, zdradzała pewien ekstrawagancki smak, pozwalając podziwiać klasycznie zaiste, piękne ramiona i plecy. Całość jednakże robiła wrażenie wybitnie teatralne. Nie, nigdy ta kobieta nie zdoła pozyskać jej sympatii, tego była zdecydowanie pewna.
Westchnąwszy boleśnie, wcisnęła główkę w miękkie wezgłowie otomany. W tym samym momencie otworzyły się drzwi, w których ukazała się postać jakiejś starszej kobiety. Podeszła ku młodej dziewczynie i objęła ją pieszczotliwie ramieniem.
- Czy jeszcze wciąż jesteśmy smutni, Ruth? Młoda dziewczyna szybko się zerwała.
- Ach, to ty cioteczko?
Potarłszy dłonią czoło, spojrzała smutnie w troskliwie na nią patrzące, dobre, przyjazne oczy.
- Tak, dziecino, to ja. Stanowczo za długo pozwoliłam ci oddawać się nierozsądnej rozpaczy. Jak można być tak dziecinną?
- Jak widzę cioteczko, jesteś zdumiona, że małżeństwo mojego ojca nie napawa mnie radością.
Na wargach pani Grotthus zaigrał delikatny uśmieszek.
- W moim wieku trudno już byłoby czemukolwiek na świecie się dziwić! Tym bardziej że doskonale rozumiem, iż wiadomość ta mogła cię zasmucić. Ale z tego przecież nie wynika, byś ją tak głęboko miała brać do serca, i w nieskończoność zapłakiwała się z powodu czegoś, co się już nie da odmienić. Sądzę raczej, że byłoby daleko lepiej, gdybyś na tę rzecz chciała spojrzeć z innego, mniej egoistycznego punktu widzenia i nieco pomyślała o swoim ojcu, który tak samotnie spędził te wszystkie ubiegłe lata.
- Jak to, cioteczko, czy nie byliśmy wciąż razem i czy nie było nam ze sobą dobrze?
- Dlatego, że ty czułaś się szczęśliwa, sądzisz to samo i o twoim ojcu? Nigdy nie należy swej miary przykładać do drugich!
- Więc byłam dla niego niczym?
Staruszka potrząsnęła głową z wyrazem zniecierpliwienia.
- Wstydź się Ruth coś takiego mówić! Czyż muszę ci koniecznie przypominać, jak często nazywał cię swym szczęściem, swym jedynym, jasnym promieniem?
Ruth wsparła swą główkę na piersi pani Grotthus.
- I teraz ma się to wszystko zmienić! Oto, co mnie najboleśniej dotyka.
- Ależ od ciebie tylko zależy, by nic w twoim stosunku do najlepszego z ojców się nie zmieniło! Tylko trochę dobrej woli!
- Ach, ja bym nigdy podobnej przykrości ojcu nie wyrządziła! Uśmiechając się, pogładziła pani Grotthus ciemne, ciężkie sploty Ruth, które niby ozdobny diadem okalały jej kształtną główkę.
- Dzieciaku! - Niech tylko zjawi się ten, którego ci nieba przeznaczyły, a z zamkniętymi oczami pójdziesz tam, gdzie on cię zawiedzie. No, a wtedy twój ojciec zostałby zupełnie sam. Powinnaś być zatem rada, że ma kogoś, kto go pocieszy.
- Cioteczko, ty nie wiesz, czym on był dla mnie!
- Jak to, czyżbym była ślepa przez te całe dziesięć lat, które spędziłam przy waszym boku? Czy sądzisz, że nie zdaję sobie sprawy, jak ciężko ci się z tym pogodzić? Przyszłam do ciebie, powodowana najszczerszymi chęciami, by ci pomóc. Czy chcesz mi to zupełnie uniemożliwić?
- Nie, najdroższa, kochana! Jesteś tak dobra i właściwie we wszystkim, co mówisz, przyznaję ci rację. Gdyby tylko świadomość, że nagle stajemy się zbyteczni, nie była tak ciężka do zniesienia! Nie być nikomu potrzebną, gdy całą duszą pragnie się być niezbędną, to - okropne!
- Nie mów tego, Ruth - rzekła majorowa poważnie. - Być może, że właśnie teraz okażesz się ojcu bardziej niż kiedykolwiek nieodzowna.
W oczach młodej dziewczyny zamajaczyła trwoga.
- Jak to rozumiesz, cioteczko?
- Nie pytaj dziecko. Było to ot, takie sobie bezmyślne powiedzenie.
- O, nie wymiguj się, bądź szczera i powiedz raczej, że i ty się jakoś do niej nie możesz przekonać.
To mówiąc wskazała na fotografię.
Wziąwszy ją w rękę, pani Grotthus długo nie mogła oderwać wzroku.
- Szukasz dziur w całym, moja mała. Twoja macocha jest czarującym stworzeniem. A ludziom pięknym nietrudno chyba być dobrymi.
- Widzę, że nie masz zbyt wielkiej ochoty podzielić się ze mną swoimi myślami. Niech i tak będzie! Ale na kilka moich pytań przecież mi odpowiesz. Gdzie i kiedy poznał mój ojciec swoją obecną żonę i co ona za jedna?
- Poznał ją na dobroczynnym koncercie. Twoja macocha była śpiewaczką i jako taka została twemu ojcu, należącemu do komitetu, przedstawiona. Było to w marcu tego roku, gdy z powodu choroby zmuszona byłaś pozostać w domu.
- Nigdy o niej nie słyszałam.
- Nie była światową sławą i śpiew jej nie budził zbyt wielkiego zachwytu. Nawet krytyka dość ostro przeciw niej występowała. Ale niektóre mniej poczytne pisma, wynosiły ją pod niebiosa, wyrażając się z entuzjazmem o jej niezwykłych zdolnościach.
- Czy ją już kiedyś słyszałaś?
- To było niemożliwe, gdyż twój ojciec życzył sobie by zaprzestała publicznych występów. Ale słyszał ją Fred, który tego wieczoru towarzyszył twojemu ojcu, i on to właśnie zakomunikował mi, że śpiew jej, oczywista że to zostanie między nami, uczynił na nim niemiłe wrażenie. Rozumie się, że należy wziąć pod uwagę niezbyt wielką muzykalność mojego syna, jak również i okoliczność, że nie znosi wysokiego sopranu. Natomiast zachwyca się twoim niskim altem i z rozkoszą słucha zawsze twojego śpiewu, o czym zresztą sama dobrze wiesz. A więc powiedziałam już wszystko!
- Czy rodzice jej jeszcze żyją?
- Nie, jest sierotą, i o ile mi wiadomo, zupełnie niezamożną.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, a przestanę cię dręczyć. Czy sądzisz, że poślubiła ojca z miłości?
Staruszka utkwiła wzrok w przestrzeni.
- Któż to może zgłębić? Twój ojciec, mimo swych pięćdziesięciu lat, jest jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną. Dlaczego więc nie miałaby go pokochać młoda żona?
Ruth, wsparłszy swą główkę na dłoni, pogrążyła się w zadumie.
- Dlaczego? Nie wiem. Tak mi się jakoś wydaje. Z jej oczu można by sądzić, że w ogóle nie byłyby zdolne do tkliwszych uczuć.
- Trudno z fotografii wyrokować o ludziach.
- To prawda, lecz mimo to jestem przekonana, że poślubiła ojca jedynie z wyrachowania. Jest od niej dwa razy starszy. Tylko nie patrz na mnie cioteczko takim karcącym spojrzeniem, bo w gruncie rzeczy jesteś tego samego zdania co ja.
- A gdyby nawet tak było? Najważniejsze w danej chwili jest to, że twój ojciec kocha i wierzy, że jest kochany. Nie zabieraj mu tego. Bo przecież szczęście to tylko iluzja. Bądź dzielna Ruth, zapanuj nad sobą i nie mąć mu tego szczęścia, lecz przeciwnie, umacniaj go w nim, choćbyś nawet sama była przekonana, że ono jedynie polega na jego własnej imaginacji. A czy to małżeństwo do dobrego czy do złego doprowadzi, tego my przewidzieć nie jesteśmy w stanie, gdyż wszystko jest w ręku Boga. Natomiast w twojej mocy leży zdjąć z jego serca tę jedyną smugę cienia i okazać mu swą dziecięcą miłość i przywiązanie tym, że napiszesz mu parę dobrych i serdecznych słów, które dadzą mu złudzenie, że radujesz się jego szczęściem.
Objąwszy swą pocieszycielkę za szyję, Ruth zaczęła ją całować.
- Ach, ty najlepsza, co by się ze mną stało, gdybym ciebie nie miała?!
- No widzisz, teraz to mi się dużo lepiej podobasz. Przejdźmy do jadalnego pokoju, gdzie czeka na ciebie tyle dobrych rzeczy. Nawet nadeszły już wyborne brzoskwinie. Zobaczysz, jak po tej głodówce, zaprawionej bólem i goryczą, wszystko będziesz zmiatać.
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się.
- Dla ciebie cioteczko jestem jeszcze ciągle takim małym głuptaskiem, którego bóle i cierpienia można złagodzić łakociami.
- Nie uważam, ażeby to było takie głupie, mój skarbie. Dobry apetyt to rzecz nie do pogardzenia.
Ująwszy się pod ręce, obydwie kobiety przeszły do przeciwległego pokoju jadalnego, urządzonego z wykwintnym, eleganckim smakiem. Ściany były do połowy obite jasnodębowym drewnem, a bogato rzeźbione meble, wytwory snycerskiej szkoły w Berchtesgaden doskonale harmonizowały z otoczeniem.
Gdy jeszcze przed laty konsul Waldeck zaczął budować tę willę, kazał przede wszystkim uwzględnić istniejący na miejscu przemysł drzewny. Wszędzie, nawet od strony fasady, widać było bogate rzeźby, wskutek czego ten piękny budynek nabrał wyjątkowo miłego charakteru.
Willa „Waldeck” należała do najpiękniejszych i najelegantszych w okolicy, tworząc ze swymi tarasowymi ogrodami widok niezmiernie malowniczy. Każde niemal łato spędzał Waldeck ze swą córką w tym uroczym ustroniu. Wałęsał się z nią trochę po górach, wypełniając sobie resztę czasu myślistwem i rybołówstwem. Z początkiem zaś października wracał z powrotem do Berlina. Jednak tym razem przybyła tutaj Ruth w towarzystwie pani Grotthus. Ojciec zaś, wstrzymany interesami, pozostał w stolicy, gdzie w dzielnicy Tiergarten zajmował willę, urządzoną z książęcym przepychem.
Zrazu Ruth sprzeciwiała się, by zostawiać ojca samego; lecz zniewolona jego energiczną postawą - ustąpiła. Teraz dopiero stało się dla niej jasne, czemu ojciec tak bardzo się przy tym upierał. Nic więc dziwnego, że uważała się za odepchniętą i opuszczoną i to do tego stopnia, że nawet ten uroczy zakątek wydawał się jej niejako miejscem wygnania.
Oczy Ruth ponownie napełniły się łzami. Nie uszło to bacznej uwagi pani majorowej, która chcąc jej myśli sprowadzić na inne tory, poczęła jej opowiadać jakąś wesołą anegdotę. Udając, że nie widzi jej smutku, ciągnęła dalej tok swego opowiadania, gdyż ta mądra i dobra kobieta wiedziała, że w przeciwnym razie strumień łez by się tylko spotęgował a żałość jeszcze wzmogła. I rzeczywiście, po niejakiej chwili młoda dziewczyna, opanowawszy się dzielnie, poszła za biegiem opowiadania staruszki, dla której to było wielkim zadośćuczynieniem.
Po spożytym posiłku, obie panie przeszły na werandę, gdzie siedziały przez chwilę w milczeniu, każda oddana swym myślom. Wreszcie Ruth powiedziała:
- Cóż my tu będziemy same robić? W dalekich wycieczkach nie możesz mi towarzyszyć, a wiecznie kręcić się po deptaku to przecież niesłychanie nudne.
- Będziemy sobie wyjeżdżać, ilekroć nam przyjdzie ochota. Do Ramsan, do Reichenhallu, nad twoje ulubione jezioro a nawet i do Salzburga. Co się tyczy mniejszych wycieczek górskich, to sądzę, że im jeszcze podołam. Rozumie się, że o dzikim Watzu i jego groźnych kompanach ani mi marzyć! Ale i na to znajdzie się rada, jeśli tylko wykażesz trochę cierpliwości.
- Jaka to rada?
- Twój kochany ojciec o niczym nie zapomniał. Zaprosił mego syna, by z nami spędził swój urlop. Więc mam nadzieję że go wkrótce zobaczymy.
Na te słowa twarzyczka Ruth ożywiła się. Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki, a oczy zajaśniały blaskiem.
- Ach ty niedobra, więc dopiero teraz mi to mówisz?
- Czy cieszysz się z jego przyjazdu?
Pani majorowa śledziła w napięciu twarz młodej dziewczyny, na której pojawił się wyraz zażenowania.
- Ależ naturalnie. Choćby tylko ze względu na ciebie. Przecież ilekroć Fred jest przy tobie, jesteś jak gdyby wniebowzięta.
Twarz staruszki rozpromieniła się: - Tak, to mój jedynak.
- I jest ci ponad wszystko drogi. Ty na pewno nie dałabyś mu ojczyma!
- Masz tobie! I znowu natknęliśmy się na ten drażliwy temat.
- Ależ dziecko! Zastanów się! Gdy przed dwunastu laty zmarł mój mąż, byłam już wtedy niemal starą kobietą. A na twarzy mojego chłopaczka poczęły się pojawiać pierwsze ślady męskości. Wtedy dziecino, przestaje się już po prostu myśleć o sobie; bo kobieta, która całą duszą oddaną była swojemu ukochanemu mężowi, zamyka niejako bilans swego osobistego życia. Wszak byłam już wtedy prawie w tym samym wieku, co obecnie twój ojciec. A z chwilą, gdy kobieta zaczyna pięćdziesiątkę, staje już niejako u progu starości, tym bardziej, jeśli ma za sobą życie pełne trosk i niepokoju. Już jako niemłoda dziewczyna stanęłam na ślubnym kobiercu, gdyż chodziło nam o rangę kapitana, na którą byliśmy zmuszeni czekać. Jedyne zaś, co mi po śmierci męża pozostało, to troska o nasz byt materialny. Pensja bowiem była maleńka, a Fred chciał koniecznie zostać żołnierzem. Więc ułatwienie mu tej możliwości stało się odtąd jedynym zadaniem mego życia. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo czułam się szczęśliwa propozycją twego ojca, by zająć w jego domu stanowisko gospodyni.
I tylko dzięki wysokiej pensji jaką pobieram, mogę pomagać mojemu I rodowi.
A jednak nie bylibyśmy w stanie zapłacić pieniędzmi twego poświęcenia i twego wiernego oddania.
Młoda dziewczyna, zerwawszy się, podeszła do staruszki i objęła ją ramionami.
- Ależ dziecino, czynię to przede wszystkim ze szczerego popędu serca, no a po wtóre dlatego, być dać wyraz swej bezgranicznej wdzięczności.
- Ach, najdroższa, czy mnie rzeczywiście choć troszkę lubisz?
- Nie tylko troszkę, ale nawet bardzo, moja Ruth.
- A czy Fred, jeśli to spostrzeże, nie będzie zazdrosny?
- O, co to, to nie! Ten zna swoją matkę lepiej, aniżeli pewne maleńkie, niesforne dziewczątko swego kochanego ojczulka. Albowiem wie, że nikt nie byłby w stanie uszczuplić jego cząstki.
To mówiąc, ucałowała alabastrowe czoło dziewczyny, patrząc z powagą w jej młodą twarz. Ruth, odwróciwszy głowę objęła marzącym spojrzeniem pogodną letnią noc.
Zaległo głębokie milczenie. Po chwili Ruth weszła do pokoju i przyniósłszy ze sobą podnóżek, usiadła u stóp pani Grotthus, a wsparłszy się łokciami o jej kolana, podniosła ku niej wzrok pełen dziewczęcej szczerości:
- I ja cioteczko postaram się być równie rozsądna jak Fred. Zdaje się, że z niego w ogóle dobry chłopak, nieprawdaż?
- Poczciwe i zdolne z niego dziecko. Toteż mam w Bogu nadzieję, że do czegoś dojdzie. Za rok skończy akademię, no a potem zobaczymy, co mu los przyniesie. Ufam, że nic złego.
- Czy sprawił ci kiedyś jaką przykrość?
- Świadomie z pewnością nie. Ale na ogół nie uważam, żeby był ideałem! Jest gwałtowny i porywczy, a jego duma szalenie na tym cierpi, że pomoc, z jakiej korzysta, zmuszony jest zawdzięczać mojej zarobkowej pracy. To w wysokim stopniu drażni jego ambicję.
- I to prawdopodobnie jest powodem, że nas świadomie unikał, będąc przy tym czegoś na nas zły.
- Nie, przeciwnie; poniekąd jest nawet wdzięczny twojemu ojcu, że mi to wszystko ułatwił.
- Za to mnie z duszy i serca nienawidzi! Przyznaj; zauważyłam bowiem niejednokrotnie, że ilekroć tylko nadarza się ku temu sposobność, zawsze mnie omija.
Pani majorowa z zagadkowym uśmiechem spojrzała w młodą, pytającą twarz dziewczyny.
- Nie czyni tego z pewnością z powodu niechęci, moja droga. Może raczej dlatego, że obawia się być natarczywy. Wszak ci powiadam: to dumny i niepodległy charakter. Jeśli tylko w jakikolwiek sposób dasz mu do zrozumienia, że towarzystwo jego nie jest ci przykre, wszystko się zmieni. A może zdarzyło ci się kiedyś być wobec niego niegrzeczną?
- Ponieważ miałam wrażenie, że mnie nie znosi.
- A czy ty go lubisz?
- Ależ i owszem! Ma takie dobre, miłe oczy, zupełnie podobne do twoich, tylko że niekiedy zuchwałej i bystrzej spoglądają.
Staruszka przyciągnęła ku sobie dziewczynę i ucałowała serdecznie.
- Dlatego, że jest mężczyzną - rzekła cicho.
***
W pobliskim kościółku wydzwoniono godzinę jedenastą. Pani Grotthus szybko się zerwała.
- Już tak późno, prędko do łóżka, dziecko. Aleśmy się zagadały! Chodź, ułożę cię do snu i pozostanę przy tobie, dopóki nie zaśniesz, żebyś mi znowu fochów nie stroiła! Jutro zaś rano napiszemy do ojczulka taki miły, kochany liścik - czy zgoda?
- Tak ciotuniu, uczynię jak każesz.
Obydwie kobiety udały się na górę do pokoiku Ruth, a w chwilę potem młoda dziewczyna leżała już w pościeli, zdobnej w białe koronki.
- Dobranoc, kochana cioteczko i za wszystko serdeczne, serdeczne dzięki!
- Śpij zdrowo moje serduszko, niech cię Bóg strzeże!
W parę chwil później, gdy odpłynęły emocje, dziewczyna zapadła w zdrowy, głęboki sen.
Z przyjaznym uśmiechem staruszka pochyliła się nad śpiącą, która z zaróżowionymi policzkami leżała przed nią. Ująwszy delikatnie osuwające się ciemne włosy dziewczyny, ułożyła je ostrożnie na atłasowej kołdrze, po czym, zgasiwszy światło, cicho się oddaliła.
***
Sypialnia staruszki znajdowała się obok pokoiku Ruth. Lecz zanim się tam udała, wydała polecenie jednemu ze służących, ażeby wczesnym rankiem nadał pilny telegram. I podczas gdy ten zajęty był porządkowaniem na werandzie, ona naprędce skreśliła parę słów na papierze.
Konsul Waldeck - Frankfurt nad Menem - Furstenhof. Pierwszy ból przeminął, nie ma obawy. Wszystko będzie dobrze. List jutro. Z serdecznym pozdrowieniem - Grotthus.
Oddawszy telegram służącemu i jeszcze raz zaleciwszy pośpiech, udała się na spoczynek. Na stoliczku nocnym stojącym tuż obok łóżka, wyzierała z prostych, brązowych ram, postać młodego oficera. Pani majorowa, utkwiwszy w niej spojrzenie pełne matczynej miłości, zamyśliła się głęboko. Długo się od niej nie mogła oderwać. Przed oczyma jej duszy wyłoniła się nagle ciemnowłosa główka dziewczęcia i jakiś delikatny głosik zdawał się szeptać: „ma takie dobre, kochane oczy!”
Otrząsnąwszy się z tych marzeń, uśmiechnęła się do siebie.
- Jakże niemądra jest każda matka, gdy chodzi o jej własne dzieci. Trudno ją odwieść o wznoszenia zamków na lodzie, które niestety, tak szybko się rozpadają. - Tak myślała, śmiejąc się sama ze siebie.
***
Konsul Waldeck przybył z żoną do Berchtesgaden. Od dłuższej chwili na dworcu oczekiwały na niego Ruth i pani Grotthus. Ruth, silnie podniecona, utkwiła swe palące spojrzenie w stronę mającego nadejść pociągu.
Niebawem z tłumu wyłoniła się dobrze jej znana postać. Był to smukły, przystojny mężczyzna, o szpakowatych, krótko przystrzyżonych włosach i bujnych wąsach. Ruth rzuciła się ku niemu z głośnym łkaniem, nie dbając zgoła o otoczenie i tuląc się do jego piersi.
- Papa, mój dobry papa! Patrzył na nią wilgotnymi oczyma.
- Moja mała Ruth. Moje dobre dziecko!
I darząc się pocałunkami, trwali tak w serdecznym uścisku, jak gdyby żadna siła na świecie nie mogła ich rozłączyć.
Tymczasem pani majorowa zwróciła się ku pięknej blondynie, która śledząc z drwiącym uśmiechem to serdeczne przywitanie, odwróciła się wreszcie z lekceważącym wzruszeniem ramion, objąwszy przy tym ostrym, badawczym spojrzeniem smukłą postać dziewczyny. Gdy pani Grotthus ku niej podeszła, uśmiechnęła się protekcjonalnie.
- Pani Grotthus, nieprawdaż? - rzekła z pozorną uprzejmością. - Jak pani widzi, mój mąż jest chwilowo zaabsorbowany, wobec czego zmuszone jesteśmy same z sobą się zapoznać.
Lecz zanim pani majorowa zdążyła coś na to odpowiedzieć, ujrzała rozglądającego się za nimi pana Waldecka.
- Wybacz kochana Erno, że pozwoliłem ci czekać. Oto moja maleńka Ruth a to twoja mateczka, dziecino.
Ruth skłoniła się w milczeniu. Jeszcze dławiły ją łzy. Jednakże pani Erna wyciągnęła ku niej z całą serdecznością swoje obydwie ręce.
- Kochana Ruth, jestem jeszcze zbyt młoda, aby móc ci zastąpić matkę, ale sądzę, że będziemy dobrymi przyjaciółkami. Czy zgoda?
Dziewczyna spojrzała na nią z powagą, po czym, kładąc nieśmiało swe ręce w dłonie macochy, rzekła cicho: I - Postaram się, proszę pani.
- Cóż za ceremonie, dziecko! Jestem dla ciebie po prostu matką. Po cóż te formalności?
Ruth zacisnęła wargi, postanawiając uparcie milczeć. Lecz oczy jej skrzyżowały się z poważnymi, pełnymi wyrzutu oczami pani majorowej. Zebrawszy się więc w sobie, z trudem wykrztusiła: - Musisz mieć dla mnie trochę więcej cierpliwości, dopóki się znowu nie przyzwyczaję do tego słowa.
- Naturalnie, to się z czasem ułoży. Ale na razie byłabym zdania, żebyśmy się trochę ruszyli z miejsca, gdyż nasza familijna scena zdążyła już zwrócić powszechną uwagę.
Towarzystwo skierowało się ku czekającemu powozowi.
Zaledwie pani Erna przestąpiła próg domu, udała się do przeznaczonych dla niej apartamentów, by przy pomocy mrukliwej garderobianej zakrzątnąć się koło swej toalety. Również i Ruth się oddaliła. Został tylko pan Waldeck z panią Grotthus. Podszedłszy ku niej, ujął jej dłonie w serdecznym uścisku.
- Moja kochana, czcigodna pani majorowo, z całej duszy dziękuję za telegram, który uwolnił moje serce ze straszliwego ciężaru. Jak Ruth przyjęła wiadomość o moich zaślubinach?
- Największą jej troską była obawa, że straci miłość swojego ojca. Jeśli tylko ta będzie zachowana, wróci jej dawny spokój.
- Jest tak dziwnie zmieniona. Co to się z tego mojego małego dzikusa zrobiło!
- Ot, po prostu młodziutkie stworzenie, które wytęża całą swoją energię żeby jakoś znośnie przejść nad pierwszym bólem, jaki jej zadało życie.
- Gdyby tylko nie była tak zacięta! Cóż sobie moja żona o tym pomyśli?
- Pani konsulowa na pewno zrozumie i wybaczy, jeśli tylko trochę zada sobie trudu, aby wejść w jej położenie. Proszę pana tylko o jedno: o trochę cierpliwości dla tego dziecka! Państwo zabawią tutaj tylko parę dni. Gdy w jesieni znowu się spotkamy w Berlinie, jestem przekonana, że pańska córka stanie już na wysokości swego zadania. Sądzę bowiem, że do tego czasu uda jej się zupełnie odzyskać równowagę duchową.
W tym momencie nadeszła pani Erna i uśmiechając się szelmowsko, zapytała:
- Cóż to za tajemnice, czy może przeszkadzam?
- Mówimy o mojej córce, Erno. Musisz być dla niej wyrozumiała. Ona jest...
- Nieco o mnie zazdrosna - uzupełniła zdanie, śmiejąc się. - Ach, drogi Herbercie, nie rób z tego od razu całej tragedii, jakoś to wszystko się ułoży. Pozwól jej trochę się podąsać, bynajmniej jej nie mam tego za złe. Najlepiej zrobisz, ofiarowując jej jakiś prezent, ot jakiś klejnocik, którego ci przecież nie brak, a zobaczysz, że wszystko jakby ręką odjął.
Na szczupłej, energicznej twarzy Waldecka pojawił się odcień zdumienia.
- O, mylisz się Erno. W takim razie nie znasz mojej Ruth. Z pewnością nie świecidełka jej teraz w głowie.
Spojrzawszy na niego z mądrym uśmiechem, i skłoniwszy się z gracją, rzekła:
- Pozwolisz, że będę innego zdania. My kobiety, nie przestajemy o nich myśleć w najtragiczniejszych nawet momentach życia. Zrób co ci radzę, a doczekasz się cudów.
To powiedziawszy rzuciła się na krzesło i zastygła w niedbałej pozie. Waldeck spojrzał pytająco na panią majorową.
- Jak pani sądzi, czy to pomoże?
Pani majorowa zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie, z pewnością nie. Najlepiej zostawić ją w spokoju i w ogóle nie zwracać uwagi na zmianę, jaka w niej zaszła. W ten sposób sama nad tym przejdzie do porządku dziennego.
Pani Erna, złożywszy swe dłonie końcami palców do siebie, rzekła tonem nieco impertynenckim:
- Twoja córka zdaje się istotnie widzieć we mnie jakąś morową zarazę albo inną plagę egipską. Nie powiem, żeby to było dla mnie takie pochlebne.
- Szanowna pani zechce wziąć pod uwagę, że Ruth jej przecież zupełnie nie zna. Powodem jej bólu nie jest bynajmniej osoba pani, lecz sama sprawa jako taka. Jestem głęboko przekonana, że po bliższym poznaniu trudno będzie Ruth oprzeć się pani osobistym walorom oraz jej czarującej uprzejmości.
Dyplomatyczna przemowa pani majorowej nie minęła się bynajmniej ze swoim celem.
Pani Erna, mile połechtana w swej próżności, uśmiechnęła się łaskawie do męża, który odetchnął z ulgą, i rzekła:
- Sądzę, że najlepiej zrobimy, idąc za radą pani majorowej, to znaczy, że pozwolimy do woli nadąsać się dziewczynie.
Waldeck ucałował z serdeczną czcią dłonie swej żony.
- Jesteś prawdziwym aniołem, moja Erno!
Pani Grotthus cicho wysunęła się za drzwi.
- Biedna mała Ruth! - pomyślała. Coś ją pchało, by odszukać młodą dziewczynę, która w poważnym skupieniu siedziała w swoim pokoiku. Gdy pani majorowa weszła, Ruth przywitała ją zmęczonym uśmiechem.
- Nie mów teraz do mnie, kochana cioteczko. Chciałabym wpierw nad sobą zapanować.
- Chodź dziecko, zejdziemy do ogrodu, gdzie podadzą nam w pawilonie herbatę. Niebawem przyjdą też twoi rodzice i twój ojciec ucieszy się, gdy cię tam zastanie.
Dźwignąwszy się, Ruth przetarła czoło kolońską wodą i uporządkowawszy włosy, udała się za panią majorową.
Tymczasem Waldeck, zostawszy sam na sam ze swoją żoną, rzekł do niej:
- Nie gniewaj się na Ruth, moja kochana. Za bardzo przywykła do mojej pieszczoty, by móc tak od razu pogodzić się z faktem, że kto inny teraz zajął w mym sercu pierwsze miejsce!
Spojrzała na niego uwodzicielsko.
- Czy tylko zawsze tak będzie? Czy i mnie, szkaradny człowieku, z czasem stamtąd nie wypędzisz?
Pociągnąwszy ją namiętnie ku sobie, począł pokrywać jej usta i oczy gorącymi pocałunkami.
- Wiesz dobrze, że moja miłość do ciebie wykracza ponad wszelkie granice, że kocham cię wbrew wszelkim rozumowaniom i że posiadanie ciebie czyni ze mnie najszczęśliwszego człowieka na ziemi.
Śmiejąc się, wysunęła mu się z ramion.
- Szalony człowieku, jeśli mnie udusisz, to po całym twoim szczęściu i twojej miłości.
Tymczasem Ruth i pani majorowa długo jeszcze musiały czekać na zjawienie się małżeńskiej pary. Kipiąca zaś woda na herbatę musiała kilkakrotnie wracać z powrotem do kuchni, dla ponownego odgrzania.
Nareszcie, czule do siebie przytuleni, ukazali się w cienistej alei. Ruth odprowadzała ich ponurym spojrzeniem. Opanowawszy się jednak dzielnie, zdołała nawet spokojnie brać udział w rozmowie. Uśmiechnąwszy się czule do ojca, podała macosze herbatę, po czym usiadła obok nich.
- Czy robiłaś już jakieś większe wycieczki, kochanie? - zapytał Waldeck córkę.
- Tak, ale tylko powozem, w towarzystwie pani Grotthus.
- A czy ci już wiadomo, że Fred Grotthus przyjeżdża, ażeby wam towarzyszyć?
- Owszem, i bardzo się z tego cieszę. Może zechce wybrać się ze mną na Watzmann!
- O, niewątpliwie, jeśli tylko sobie tego będziesz życzyć. Musisz i ty Erno tam się wybrać, ale dopiero na przyszły rok.
- Broń mnie Chryste Panie, Herbercie! Wolę oglądać góry z dołu. Uważam za rzecz okropną, w pocie czoła windować się na szczyty. Proszę cię kochana Ruth, jak możesz mieć takie upodobanie! To nie dla kobiety! Boże, jak piekielnie niekorzystnie wygląda się po takiej turze!
Ruth uśmiechnęła się.
- Nic podobnego! Trzeba tylko umiejętnie spiąć włosy, żeby się trzymały, jakiś odpowiedni kostium, no i mocne buty, a wtedy ten diabeł nie jest tak straszny, jak się tobie wydaje.
- Lecz mimo to będziecie musieli zrezygnować z mojego towarzystwa. Z całą ochotą odstępuję tobie tę przyjemność.
Oczy Ruth rozbłysły radością. Patrzyła na ojca z uśmiechem, który go wzruszył.
- Już teraz cieszysz się na to, moja mała? Lecz tego roku zastąpi mnie oficer Grotthus.
Erna uśmiechnęła się.
- Pan Grotthus jest szykownym i miłym porucznikiem, a takim daje się zawsze pierwszeństwo przed ojcem.
Ku uciesze Erny, twarzyczka Ruth jeszcze bardziej pokraśniała, lecz mimo to odparła spokojnie:
- Na temat gustu trudno jest dyskutować. Erna zwróciła się ku majorowej:
- Mam mianowicie zaszczyt znać pani syna. Należy pani pogratulować, szanowna pani. Jest to istotnie zachwycający młody człowiek, jakkolwiek, jeśli chodzi o mój indywidualny gust, trochę za poważny.
Staruszka skłoniła się z wdzięcznością.
- Potrafi także być i wesoły, pani konsulowo. To zależy od nastroju, no i od towarzystwa. W istocie jednak jest to poważny charakter.
- Jakikolwiek jest, kochana pani Grotthus, cieszy się bezwzględnie moją sympatią - odezwał się ciepłym tonem pan Waldeck. - Moim zdaniem jest on z natury ogromnie podobny do swego ojca, a to w dużej mierze przemawia na jego korzyść.
Pani majorowa przesłała mu uśmiech pełen wdzięczności.
- Cieszy mnie bardzo, panie konsulu, że mój syn zdołał pozyskać sobie pańską sympatię. Przyznaję zresztą otwarcie, że jestem dumna z mojego chłopca.
- I nie bez racji - odparł konsul, podając jej swą dłoń - jest to rzeczywiście wspaniały człowiek.
Ruth przysłuchiwała się w milczeniu.
Za parkanem ogrodu pojawiła się grupka turystów, a w ich gronie jedna kobieta, która robiła swoim wyglądem trochę niesamowite wrażenie.
Erna parsknęła głośnym śmiechem.
- Spójrzcie, proszę, na tego straszaka! Oto ilustracja do naszej poprzedniej rozmowy. Boże, wybrałabym raczej śmierć, zanim zdecydowałabym się pokazać ludziom w tak opłakanym stanie.
Pani majorowa uśmiechnęła się.
- To rzeczywiście wyjątkowo smętny okaz, pani konsulowo. Pani nie mogłaby tak wyglądać.
Na twarzy Erny pojawił się uśmiech zadowolenia.
- A pani, czy lubi się wspinać po górach?
- I owszem. Rozumie się, że nie mam na myśli jakichś niebosiężnych szczytów - ten okres bowiem dawno już dla mnie minął. Ale przyznaję, że jeszcze dziś chętnie powspinam się nieco pod górę, ażeby zażyć tej wyjątkowej rozkoszy, jaką daje widok pięknego skrawka świata. Ze St. Moritz roztacza się tak cudowny pejzaż z widokiem na Salzburg, przy czym droga jest tak wygodna, że nie ma mowy o jakimś przeforsowaniu. A takich tras jest tutaj sporo. Jestem przekonana, że gdy tylko pani zapozna się z tutejszym krajobrazem, to niewątpliwie wzbudzi się i w niej tęsknota za górami.
- Obawiam się, szanowna pani, że jej nadzieje odnośnie do mej osoby okażą się złudne. Jestem z urodzenia wielkim leniem. Bardzo chętnie przejechałabym się powozem. Czy miałbyś na to ochotę, kochany Herbercie?
- Oczywiście, najdroższa, jestem w ogóle za wszystkim, co by ci tylko mogło sprawić najdrobniejszą przyjemność. Moglibyśmy wybrać się do Ramsan lub nad jezioro. Gdziekolwiek sobie życzysz. Ruth, chyba będziesz nam towarzyszyć?
- Chętnie, papo!
- A po powrocie zaśpiewacie mi parę piosenek, dobrze? Erna spojrzała zdumiona.
- Zaśpiewacie? Czyżby i Ruth śpiewała?
- Jak to, czy ci nie opowiadałem o pięknym alcie mojej Ruth? Już od szeregu lat pobiera lekcje u najlepszych profesorów i pilnie ćwiczy.
- To naprawdę interesujące! Jestem szczerze zaintrygowana, kochana Ruth. Wobec tego musisz jeszcze dziś się zaprodukować. Wszak ci wiadomo, że to zahacza o mój zawód. Albo może jeszcze nie słyszałaś, że byłam koncertową śpiewaczką?
- Owszem, mamo. Wiem o tym. Ale na ogół niechętnie popisuję się przed obcymi ludźmi i obawiam się trochę twojej krytyki. Chyba, że będziesz wyrozumiałym sędzią.
- Ależ naturalnie, dziecko. Umiem przecież odróżniać dobry głos od złego! Tym bardziej, że dyletanci w ogóle nie podlegają krytyce. Czy dużo i chętnie śpiewasz?
- Daje mi to pewną satysfakcję.
- W takim razie jesteś w możności ocenić, do jakiego stopnia kocham twojego ojczulka, skoro dla niego zdecydowałam się porzucić moją ukochaną sztukę. Dla niego wyrzekłam się sławy i rozgłosu, żeby tylko móc żyć przy jego boku.
- I ufam, że nie będziesz miała powodu tego żałować - wtrącił Waldeck, - Na rękach cię będę nosić, żeby zrekompensować ci to, czego się dla mnie wyrzekłaś.
Erna uśmiechnęła się melancholijnie.
- Dla ciebie, Herbercie, ta ofiara jest niczym.
Ruth zaczerwieniła się z zażenowania. Natura macochy wydała jej się tak sztuczna i teatralna, że nie mogła pojąć zaślepienia ojca. A gdy ten na znak wdzięczności zaczął swą żonę całować po rękach, zmuszona była pod pozorem jakiegoś zajęcia, odwrócić się. Trudno jej było pogodzić się z tym, że jej wspaniały ojciec stał się niejako niewolnikiem kobiety o tyle niżej, jej zdaniem, stojącej. Pani Erna z westchnieniem oparła się o poręcz krzesła.
- Właściwie jest to niesłuszne, że nie zużytkowuję daru, którym mnie los obdarzył, na korzyść moich bliźnich - rzekła elegijnie.
Waldeck spojrzał na nią z czułością. - Czyż nie radujesz mego serca swoim śpiewem?
Pani Erna trzepnęła go żartobliwie chusteczką po ramieniu.
- To przecież nie jest w porządku, Herbercie. Żeby artystka mogła się rozwinąć, potrzebna jest jej publiczność. Przywykłam śpiewać przed szerszym audytorium.
- I tego ci nie braknie na naszych zebraniach towarzyskich.
- To mnie w każdym razie trochę pociesza. Ruth, czy cieszysz się na nadchodzącą zimę? Ja i twój ojciec planujemy wielkie uroczystości, które i tobie, mniemam, dadzą satysfakcję. Dowiedziałam się bowiem, że mimo twych osiemnastu lat, nie byłaś jeszcze na żadnej oficjalnej zabawie.
- Nie, nie odczuwaliśmy aż do tej chwili tego braku. Było nam dobrze ze sobą w domowym kółku. Przy tym nie tęskniłam nigdy za szerszym towarzystwem.
- Teraz jednakże musi się to zmienić. Obiecałam to rozmaitym znajomym. Taka piękna złota rybka, jak ty moja Ruth, to przecież prawdziwy rarytas! Toteż będzie to dla mnie prawdziwym zaszczytem, móc cię wprowadzić w świat i pokazać wszystkim młodym ludziom, wobec których jest to niejako moim obowiązkiem. Pomyśl, jaką obydwie zrobimy furorę! Młoda mateczka z bogatą córką na wydaniu - czyż to nie prawdziwy gwóźdź sezonu?
Ruth zacisnęła wargi, patrząc swymi dużymi, poważnymi oczyma w jeden punkt. Możliwości, jakie Erna przed nią roztaczała, nie miały dla niej nic pociągającego. Pani majorowa spojrzała troskliwie na bladą twarz dziewczyny i, z wrodzonym jej taktem, skierowała rozmowę na inne tory.
***
Na pierwszym piętrze willi znajdował się pokój, który urządzono na salon muzyczny. Wspaniały fortepian a obok sztalugi, na których porozrzucane w nieładzie leżały nuty. Pani Erna wyjęła je przed chwilą ze stojącej obok szafki.
- Jak widzę masz wybór nie lada, moja kochana, i to rzeczy dość poważne. Lecz to wszystko nie dla mnie. Trochę za łatwe. Przywiozłam wprawdzie ze sobą trochę nut, lecz niestety, zmuszona będę sama sobie akompaniować. Jestem bowiem pod tym względem bardzo wybredna i zepsuta przez pewnego młodego muzyka, który stale mi towarzyszył na moich koncertach. Byliśmy z sobą po mistrzowsku zgrani.
- Mamo, a czy nie zechciałabyś spróbować ze mną? Postaram się dotrzymać ci kroku.
- No więc spójrz na te nuty. Czy dałabyś im radę tak bez przygotowania?
Ruth przyjrzała się nutom, które podała jej Erna. Delikatny uśmieszek pojawił się na jej twarzy.
- Sądzę, że jakoś pójdzie - rzekła krótko.
To mówiąc usiadła do fortepianu, rzuciwszy wpierw czułe spojrzenie w stronę ojca. Pani majorowa zajęła z wyczekującą miną miejsce obok pana Waldecka, z którym, przy pytaniu pani Erny, czy Ruth da sobie radę z akompaniamentem, zamieniła znaczące spojrzenie. Wiedzieli bowiem obydwoje, że młoda dziewczyna jest pierwszorzędną pianistką i że najtrudniejsze nawet rzeczy opanowuje z łatwością. Erna podeszła do Ruth, która wzięła właśnie pierwsze akordy.
Rozległ się silny, doniosły głos młodej kobiety. Średnica była pełna i czysta, lecz niskie tony były mgliste i zamazane. Co się zaś tyczy górnej partii, to musiały one swym ostrym i twardym dźwiękiem razić każde, choć trochę wrażliwe ucho. Był to bezduszny, brawurowy śpiew, pozbawiony delikatnej miękkości oraz głębszej indywidualności, a wskutek tego nietrafiający zupełnie do słuchaczy. Ruth akompaniowała bez zarzutu. Wydobywające się spod jej palców tony przylegały pieszczotliwie do ostrej i częstokroć twardej emisji głosu i łagodząc go w ten sposób, przyczyniały się w dużej mierze do upiększenia śpiewu.
Pani Erna, przyjąwszy z łaskawym uśmiechem pochwały obydwojga słuchaczy, z uznaniem zwróciła się do Ruth:
- Ależ ty bajecznie akompaniujesz! Odtąd pozwolę sobie częściej prosić cię o pomoc, ilekroć mi przyjdzie przestudiować coś nowego.
- O ile tylko odpowiadam twoim wymaganiom, z całą ochotą oddaję się na twoje usługi.
- W zupełności. Po twoim sposobie akompaniowania poznać od razu, że sama śpiewasz. Ale teraz kolej na ciebie, moja mała Ruth. Jestem naprawdę szczerze zainteresowana twoimi możliwościami głosowymi.
Usiadłszy obok męża, który ucałował jej dłoń, rzekła szeptem:
- Musimy być bardzo ostrożni w krytyce, żeby małej nie urazić. Waldeck z rozrzewnieniem spojrzał na żonę:
- Jesteś prawdziwym aniołem, moja najsłodsza żono - rzekł cicho.
Nagle pani Erna, jak gdyby podrzucona jakąś siłą, stanęła i utkwiła oczy w Ruth. Otóż zabrzmiał dźwięczny jak ton dzwonu alt młodej dziewczyny, wypełniając przestrzeń salonu zaczarowaną muzyką. Żadnych zgrzytów ani niedociągnięć. Jednako piękne tony następowały równomiernie po sobie, snując wokół słuchaczy atmosferę zadumy i ukojenia.
W oczach pani majorowej błyszczały łzy, a i Waldeck spoglądał na swoją córkę jak gdyby przez wilgotną mgłę. Jej śpiew wzruszył go głęboko i zdawało mu się, że jeszcze nigdy tak pięknie nie śpiewała. Najbardziej jednak wyprowadzona z równowagi była pani Erna. Spodziewała się usłyszeć ładniutki, miły głosik, przyrzekając sobie w duchu okazać się wspaniałomyślną i chwalić ponad miarę. Tymczasem to co usłyszała, było ponad wszelkie oczekiwanie. Był to śpiew prawdziwej, urodzonej artystki, który w serce Erny wsączył jad zazdrości i zawiści.
Była na tyle mądra, by z miejsca się zorientować, że pod względem artyzmu Ruth przewyższa ją o całe niebo. Z takim głosem i takimi zdolnościami ta kobieta mogłaby zawojować cały świat, podczas gdy tu dławi się ten talent w ciasnym kręgu domowych słuchaczy. O ileż inaczej mogłaby się ukształtować jej własna przyszłość, mając w zanadrzu taki majątek głosowy? A tutaj marnieje ten boży dar, rzucony przez ślepy los tej złotej rybce, która na równi z innymi, przyrodzonymi jej skarbami, strzeże go zazdrośnie przed oczyma świata. Gorzka zazdrość zawładnęła jej sercem. To, że została żoną milionera i że z biedy i nędzy wydostała się na tak zaszczytne stanowisko, wydało się jej nagle czcze i bezwartościowe. Niska zazdrość artystki pęczniała w niej coraz bardziej, czyniąc z jej pasierbicy przedmiot gorącej nienawiści.
Z jej pięknych oczu strzeliło złe, podstępne spojrzenie, zapalając je nieprzyjaznym płomieniem. Pani majorowa podchwyciła je i zbladła.
Po skończonym śpiewie Waldeck podszedł do córki i przytulił ją do piersi.
- Najserdeczniejsze dzięki, moja dziecino, prześlicznie śpiewałaś. Jestem dumny z ciebie.
Po czym, cały rozpromieniony, zwrócił się do Erny:
- No, jakże ci się podoba śpiew mojej Ruth, najdroższa? Czy i ty nie uważasz, że jest czarujący?
Ze zdumieniem spostrzegł Waldeck w oczach żony niewygasłe jeszcze złe, nieprzyjazne ogniki. Cały urok tej pięknej twarzyczki jak gdyby nagle gdzieś pierzchnął, zdławiony maską sztucznego, wymuszonego uśmiechu. Waldeck patrzał na nią przerażonymi oczyma. Miał przy tym takie wrażenie, że spogląda w jakąś straszliwą otchłań, którą aż do tej pory zdobiły najpiękniejsze kwiaty.
Wreszcie Erna opanowała się.
- Daruj, ale znowu nawiedził mnie ten głupi, nerwowy ból głowy. Śpiew Ruth był istotnie piękny. Ale czuję się ogromnie zmęczona, chciałabym wypocząć.
I nie żegnając się z nikim, wyszła z salonu.
Zaległo grobowe milczenie. Pozostali z zażenowaniem patrzyli przed siebie. Wreszcie udało się pani majorowej z trudem nawiązać leniwie ciągnącą się rozmowę.
Obydwie z Ruth zauważyły tę scenę, momentalnie orientując się w sytuacji. Jedynie Waldeck popadł w głęboką zadumę. Na chwilę została temu ślepo zakochanemu mężczyźnie zerwana z oczu zasłona i jeśli nawet w tym samym niemal momencie, ulegając potrzebie samookłamywania się z powrotem ją kładł na oczy, usiłując zapomnieć co widział, to jednak nie minął już przygnębiający nastrój, kładąc głębokie cienie na dotychczasowe szczęście.
Ruth zbyt dobrze znała swojego ojca, żeby tego nie spostrzec. Gorąca trwoga o jego szczęście zerwała się w jej duszy. Nachyliła się ku niemu czule.
- Nie martw się ojczulku, mamie ból głowy z pewnością zaraz przejdzie. I mnie niekiedy śpiew drażni i męczy. To zależy od chwilowego usposobienia.
Głaszcząc pieszczotliwie jej ręce, odetchnął z ulgą i spojrzał w tak drogą mu twarz. Tak, niewątpliwie tak się rzecz miała. Erna była po prostu zdenerwowana, a jemu, szalonemu, zdawało się, że widzi coś, czego wcale nie było. Poczuł skruchę z powodu krzywdy jaką w swych myślach wyrządził Ernie, więc podniósłszy się, rzekł do córki:
- Zaglądnę do niej, dziecino. To mówiąc wyszedł.
Ruth odprowadziła go smutnym uśmiechem, po czym spokojnie przeniosła swój wzrok na panią Grotthus. Ta z uznaniem jej przytaknęła.
- Brawo, kochanie! Nie zapominaj nigdy o tym, co ci niedawno mówiłam. Szczęście jest iluzją! Tak długo jak zdołasz ją w nim podtrzymać, tak długo ono będzie trwać.
Tymczasem Waldeck leżał już u stóp swej ukochanej żony, obejmując ją czule. Przeklinał ten nieznośny ból głowy, darząc ją najpieszczotliwszymi imionami. Pozwalała na wszystko, opanowując mądrze swój gniew. Pragnąc bowiem zawładnąć swym mężem, musiała zatrzeć poprzednie niemiłe wrażenie, co zresztą się jej w zupełności udało.
***
Jakkolwiek ciężko było Ruth rozstawać się z ojcem, to jednak po jego odjeździe z żoną odetchnęła z ulgą. Bardziej niż kiedykolwiek przylgnęła teraz do pani majorowej, czerpiąc z jej mądrych i dobrych słów spokój i ukojenie. Tych kilka tygodni uczyniło z tego lekkomyślnego i wesołego dzieciaka, poważną i myślącą dziewczynę. Zaczęła się zastanawiać nad życiem, czyniąc tajemny ślub, że poświęci wszystko, co tylko będzie w jej mocy, żeby tylko podtrzymać w ojcu iluzję szczęścia.
Od czasu wyjazdu konsula upłynęło parę dni. Radosny letni dzień rozweselał góry i doliny.
Wyszedłszy z bramy, Ruth stanęła w ogrodzie. Nad kielichami kwiatów kołysały się motyle, a w kwitnących kwiatach brzęczały pilnie pszczoły. Ruth podeszła do krzaka róży, żeby zerwać kilka najpiękniejszych okazów do swego pokoju. Miała na sobie lekką, powiewną sukienkę, a na ciemnych, bujnych włosach, szeroki słomiany kapelusz.
Stojąc tak, cała skąpana w blaskach promieni słonecznych, budziła prawdziwy zachwyt swą smukłą, pięknie zbudowaną postacią i swą uroczą, szerokim rondem słomianego kapelusza ocienioną twarzyczką. Spokojnym, pełnym powabu ruchem obcięła kilka róż, układając z nich piękną wiązankę. Pochłonięta swą czynnością nie zauważyła pary męskich oczu, które zza ogrodzenia z zaciekawieniem ją śledziły. Patrzący musiał doznawać nie lada rozkoszy, gdyż ani na chwilę nie odrywał swego spojrzenia. Było to właśnie wtedy, gdy Ruth, chcąc lepiej ocenić piękność wiązanki, oddaliła ją nieco od siebie.
Nagle obudził ją z zamyślenia jakiś świeży, młody głos:
- Dzień dobry pani, panno Ruth!
Spojrzała zdumiona i zobaczyła śmiejącą się twarz młodzieńca. Szybkim krokiem podeszła ku bramie, żeby ją otworzyć. Stał przed nią młody, wysmukły mężczyzna, w skromnym, lecz eleganckim sportowym ubraniu. Miał ciemne, gęste, krótko przystrzyżone włosy oraz dziarską, energiczną twarz, z której jedynie czoło pozostało nieopalone. Wyzierała z nich para ciemnych, szczerych oczu, które z wyrazem serdecznej radości, pogrążyły się w poważnych oczach młodej dziewczyny.
- Witam pana, panie Fredzie! A skąd pan się tu wziął? Przecież miał pan dopiero jutro przyjechać. To dopiero niespodzianka! Wyobrażam sobie zdumienie cioteczki, której ani w głowie zapewne, że pan już tutaj.
To mówiąc pociągnęła go szybko za sobą. Śmiejąc się podążał za nią, zatrzymawszy się w przedsionku, gdzie stanął przed nią w całej krasie młodzieńczej męskości. Popatrzywszy na niego i powstrzymując uśmiech, nakazała mu milczenie.
- Co pani teraz ze mną zrobi? - zapytał przyciszonym głosem. Przez chwilę stała bezradna, wreszcie skinęła na niego.
- Już wiem. Proszę za mną iść, ale cichuteńko, na palcach! Cioteczka zajęta jest pisaniem w swoim pokoju. Pójdę do niej i zostawię drzwi nieco uchylone... Wejdzie pan dopiero wtedy, gdy pan usłyszy odpowiedni sygnał.
A co będzie tym sygnałem?
Będzie: pan porucznik!
Pięknie, postaram się go zapamiętać. Weszli na schody, wiodące na górę. On posłusznie: cicho i na palcach, ona głośno i pewnie, akcentując każdy swój krok. Wszelako chodniki, wyścielające schody, tłumiły odgłosy.
Nareszcie stanęli przed drzwiami pokoju pani majorowej. Ruth uchyliła je nieznacznie.
- Czy można?
Pani Grotthus podniosła głowę.
- Naturalnie, kochanie. Cóż powiesz nowego?
- Przyniosłam trochę róż, by przyozdobić twój pokój.
- To pięknie moja mała, a ja sądziłam, że je ścinasz dla siebie. Ruth weszła na środek pokoju, zostawiając drzwi na wpół uchylone. Wstawiwszy róże do wazonu, rzekła swobodnie:
- Przecież i ty lubisz zapach róż.
- Niewątpliwie, lecz są mi tym milsze, że pochodzą od ciebie. To mówiąc, przytuliła ją do siebie.
- Usiądź tutaj ciotuniu, chciałabym ci coś pięknego opowiedzieć. Śmiejąc się, pani Grotthus podeszła do Ruth i usiadła na krześle tyłem obróconym do drzwi.
- Coś mi to strasznie uroczyście brzmi, Ruth. A więc siadam i słucham:
- Hm... A więc, - była raz...
- Tak się zaczynają wszystkie bajki. Ruth usiadła naprzeciw niej.
- A więc... była raz kochana, złota mateczka. Miała ona dorosłego już syna, który niestety, jako że był żołnierzem, ciągle był od niej z dala. Dlatego też mateczka bardzo, bardzo za nim tęskniła, pragnąc go mieć przy sobie.
Staruszka się uśmiechnęła.
- Mam wrażenie Ruth, że służę ci jako żywy model do twojej wyimaginowanej historii.
- Masz zupełną rację, gdyż mateczka z mojej bajeczki nosiła na palcu pierścień, zupełnie podobny do twojego.
To mówiąc, podeszła do pani majorowej i ująwszy ją za rękę, dotknęła dłonią pierścienia.
- Twoja bajeczka zaczyna być interesującą...
- A więc posłuchaj - rzekła Ruth. - Pewnego razu, gdy mateczkę dręczyła tęsknota za synem, ukazała jej się we śnie dobra wróżka. I rzekła do niej: pierścień, który nosisz na palcu jest czarnoksięskim pierścieniem. Ma on moc spełniania wszystkich życzeń. Trzeba tylko, żebyś, pomyślawszy o czymś, równocześnie go obróciła...
- O, to mi się podoba!
- No widzisz... Ale poczekaj, teraz nastąpi coś wyjątkowego. Mateczka, ilekroć tęskniła za synem, wyrażała życzenie, by do niej powrócił. Lecz za każdym razem musiała obrócić pierścień - proszę, uczyń to samo... tak. A teraz życzę ci, by twój Fred nagle przed tobą się pojawił... Raz, dwa, trzy - i oto pan porucznik!
Fred Grotthus stanął w drzwiach. Matka i syn rzucili się sobie w objęcia, nie mogąc oderwać się od siebie. Ruth delikatnie wymknęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Szczęśliwi! - pomyślała z goryczą, przypomniawszy sobie, jak nie tak dawno temu i ona z radością tuliła się do piersi swego ukochanego ojca, witając go po długiej rozłące.
Poleciwszy służącemu zamrozić szampana i przygotować do obiadu ulubione przez Freda pstrągi, wyszła do ogrodu. Wolnym krokiem poczęła się piąć wąskimi ścieżynami pod górę, aż wreszcie stanęła na najwyższym wzniesieniu ogrodu, gdzie mieściła się mała altanka, zbudowana do oglądania okolic.
Stamtąd roztaczał się na okolicę Berchtesgaden cudowny widok. Począwszy od Untersberge aż do Schonfeldspitze rozpościerała się urocza, górzysta panorama. Ostro i wyraziście znaczyły się wierzchołki gór na ciemnobłękitnym tle nieba. Ponad lesistymi wąwozami unosiły się drżące opary.
Ruth, wsparłszy się o jedną z kolumn altanki, podziwiała wspaniały krajobraz. Boskie tchnienie natury działało na nią uspokajająco. Jej serce doznało ukojenia, a wszelakie troski jak gdyby gdzieś pierzchły. Radosny spokój wstąpił w jej duszę. Stała tak dość długo pogrążona w zadumie, gdy wtem doszedł ją odgłos czyichś kroków... Fred i jego matka zbliżali się ku niej.
Uśmiechnęła się do nich z daleka.
- I czemuż to pani tak prędko znikła nam z oczu? - zawołał z wyrzutem młody porucznik.
- Nawet nie zdążyłam podziękować ci za twoją istotnie piękną bajeczkę. Bo gdy tylko się odwróciłam, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, już ciebie nie było.
- Wiesz dobrze cioteczko, że nie lubię być piątym kołem u wozu. A że wam i beze mnie było dobrze, o tym powiedział mi mój maleńki paluszek.
- Więc niewątpliwie i to ci ten maleńki, wścibski paluszek powiedział, że Fred przepada za pstrągami.
Ruth zarumieniła się lekko.
- Nie, to przypadkowo wiem od ciebie.
- Ale pozwoli pani, że zarówno za pstrągi jak i za pomysłowe wprowadzenie mnie do matki, złożę jej najserdeczniejsze podziękowania.
To mówiąc, ujął z szacunkiem jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Patrzył przy tym na nią takim spojrzeniem, jak gdyby chciał powiedzieć: „cóż z ciebie za kochane, złote stworzenie - maleńka Ruth. ”
Rzecz prosta, że to słowo „mała” należało odnośnie do Ruth rozumieć tylko w przenośni. Wzrostem bowiem dorównywała temu wysokiemu, okazałemu mężczyźnie, sięgając mu niemal do ramion. Nie ulega więc kwestii, że należycie zrozumiała to spojrzenie. Coś niewymownie ciepłego, radosnego, lecz zarazem i niepokojącego owładnęło jej istotą, potęgując uderzenia serca. To, że Fred Grotthus miał o niej dobre mniemanie, napełniało ją żywiołową radością.
Wesoło gawędząc, spacerowała nasza trójka jeszcze z jakąś godzinkę po ogrodzie.
- Czy zamierza pan, panie Fredzie robić jakieś większe wycieczki?
- Rozumie się. I mam nadzieję, że będzie mi pani towarzyszyć, - panno Ruth. Tak przynajmniej zapewniał mnie pani ojciec.
- A czy nie zepsuło to panu humoru? - zażartowała.
- Jak widzę to i potrafi pani być złośliwa. Nie podejrzewałem u pani tej przywary!
- Przecież nie mogę wiedzieć, czy jako towarzyszka jestem dla pana w górach pożądana.
- No, tego powinna była pani być pewna! Przeciwnie, bardzo się z tego cieszę, gdyż mi wiadomo, jaka z pani doskonała turystka.
- Aa, więc to tak?! Z ostrożności zasięga się wpierw informacji!
- Rzecz prosta! Przecież muszę się z tym liczyć, gdyż będę musiał się do tego dostosować. Tym bardziej, że nie należy zbyt wiele pod tym względem spodziewać się po kobietach.
- Mój chłopcze, Ruth skacze po górach jak koza - rzekła pani majorowa, uśmiechając się. - Kto wie nawet, czy zdołasz dotrzymać jej kroku.
Uśmiechnąwszy się pod wąsem, wyprężył Fred swą młodzieńczą, krzepką postać.
- Nie sądzę, by żołnierz pozwolił zawstydzić się kobiecie. A pani co o tym myśli, panno Ruth, czy dam pani radę?
- No, nie wiadomo - droczyła się. - W górach czuję się jak ryba w wodzie, a pan - prosto z berlińskiego asfaltu, kto wie, może trochę zbyt mieszczański.
- Jest to termin, który dla nas, żołnierzy, w ogóle nie istnieje!
- W takim razie pozostaje nam tylko naocznie się o tym przekonać. Jutro pan jeszcze wypoczywa, ale pojutrze możemy już wziąć się do dzieła. Czy zgoda?
- Życzenie pani jest dla mnie rozkazem!
- Ale co powie na to cioteczka, czy nie będzie zazdrosna o swojego syna, którego jej od czasu do czasu uwiodę?
- O, zapewniam cię, że będę się tylko z tego cieszyć, że idzie w twoim towarzystwie. Ale chwilowo wołają nas na obiad.
Rozmawiający podążyli w stronę domu.
Fred podał Ruth swe ramię, chcąc ją poprowadzić do stołu. Lecz ta, potrząsając główką, odparła:
- Proszę je podać matce. Ilekroć bowiem kroczy obok swego „jedynaka”, twarz jej promienieje dumą i radością. A największa to dla mnie przyjemność, gdy widzę koło siebie szczęśliwe twarze.
Fred skłonił się w milczeniu i zwrócił się do matki. Na twarzy jego odmalował się wyraz głębokiej powagi. Przy stole był chłodny i pełen rezerwy. Ruth, patrząc ze zdumieniem na jego zmienioną twarz, szukała spojrzeniem wyjaśnienia u pani majorowej.
Ta z miejsca się domyśliła, że Fred poczuł się czymś dotknięty. Znała bowiem na wylot swego syna, który najpewniej fałszywie zrozumiał odmowę Ruth, tłumacząc ją sobie jako chęć wytworzenia między nimi odpowiedniego dystansu oraz przekreślenia jakiejkolwiek poufałości, której najwidoczniej sobie nie życzyła. Oto przyczyna jego powściągliwości, którą z kolei Ruth interpretowała na swoją niekorzyść.
- Cóż ci takiego w drogę wlazło Fredzie, że masz taką krzywą minę? - zapytała pani Grotthus z pozorną obojętnością.
Oczy Freda skrzyżowały się z wyczekującym spojrzeniem Ruth, które zawisło na jego twarzy. Jego smagła twarz oblała się ciemnym rumieńcem. Utkwiwszy wzrok w stojącym przed nim talerzu, odparł, nie podnosząc głowy:
- Czyżbym był inny niż zwykle?
- Tak mój chłopcze, znam cię dobrze. Coś przykrego ci się zdarzyło. A może odmowa Ruth tak na ciebie podziałała? Czy to cię tak martwi?
Zażenowanie jego jeszcze się wzmogło.
- Nie mówmy o tym, mateczko. Panna Ruth ma zupełną rację, odpierając podobne natręctwa.
Ruth zbladła, patrząc na niego wielkimi, przerażonymi oczyma.
- Źle mnie pan zrozumiał, panie Fredzie! Jest mi niewypowiedzianie przykro, że pan w ten sposób o mnie myśli.
W jej głosie było tyle prawdziwej szczerości, że nadmiernie wrażliwy młodzieniec czuł się udobruchany.
Odpowiedział zrezygnowanym tonem:
- Nie widzę powodu, dla którego miałbym o pani źle myśleć! Ma pani zupełne prawo zwrócić uwagę synowi gospodyni domu jej ojca, że jako taki stoi poza obrębem jej sfery.
Z wypowiedzianych słów przebijała gorycz i rozdrażnienie. I dopiero teraz stało się jasne dla Ruth, co było przyczyną jego niejednokrotnie szorstkiego i wstrzemięźliwego zachowania się względem niej. Widać przypuszczenia jego matki były trafne, gdy mówiła: „nie chciałby uchodzić za natarczywego”. Upewniwszy się więc co do tego, odzyskała z powrotem humor i swobodę a zapomniawszy o poprzedniej przykrości, wyciągnęła nagle ku niemu rękę poprzez stół, wybuchając szczerym, beztroskim śmiechem.
- Za karę za te brzydkie słowa, pasuję pana na mego rycerza, który będzie zmuszony przez całą zimę asystować mi na wszystkich balach i zabawach i pod grozą surowej dyscypliny prowadzić mnie do stołu. I co my to jeszcze za okropności wymyślimy cioteczo, ażeby tego złoczyńcę ukarać? Wstydź się pan, panie Fredzie! Syn najbardziej oddanego przyjaciela mojego ojca i naszej ponad wszystko umiłowanej cioteczki, która niczym najlepsza matka troszczy się o mnie i zabiega, nie powinien siebie i mnie tak nisko oceniać.
Młody człowiek w milczeniu wysłuchał tej wzniosłej tyrady i ciepły, radosny błysk zajaśniał w jego oczach. Popatrzywszy jej głęboko w oczy, złożył na jej dłoni gorący pocałunek.
- Tak, wstydzę się panno Ruth, ale to kazanie, które mi pani wypaliła, czyni mnie dumnym i szczęśliwym, zarówno jak i kara, którą mnie pani obarcza. Tylko że ona może mnie zachęcić do dalszego grzeszenia.
- W takim razie byłabym niepocieszona.
- Nie, tego chciałbym naprawdę uniknąć. Obiecuję solenną poprawę, proszę mi tylko tym razem wybaczyć - prosił serdecznym tonem.
Uśmiechnąwszy się do niego, rzekła żartobliwie do pani majorowej:
- A teraz kolej na ciebie, cioteczko. Wyłajaj go porządnie. Miałaś, jak widzę, rację twierdząc, że mu daleko do ideału.
Z mądrym uśmiechem patrzyła pani Grotthus to na jedno, to na drugie.
- Na dziś może wystarczy, Ruth. Obawiam się bowiem, że zepsuję wrażenie twojej świetnej przemowy.
***
Cicho i tajemniczo spoczywało jezioro ujęte w ramy wysokosiężnych, stromych skał.
Był to dzień kończącego się lata. Okres wzmożonego ruchu przejezdnych już minął. Po gładkiej i lśniącej powierzchni wody sunęło zaledwie kilka wiosłowych łodzi. Jedną z nich sterował krzepki, silny rybak oraz starsza kobieta o ogorzałej cerze. Oboje mieli na sobie strój narodowy. Mężczyzna o jasnych włosach i brodzie oraz bystrych niebieskich oczach wyglądał jak posąg z brązu, w który wstąpiło życie. Ciemnobrązowe były jego twarz, szyja, piersi, nagie ramiona, kolana oraz krótkie skórzane spodenki, które tylko tu i ówdzie przeświecały jaśniejszymi plamami.
W równomiernym tempie poruszały się bezgłośnie ich wiosła, podczas gdy reszta naprzeciw siebie siedzących w łodzi w milczeniu wchłaniała piękno przesuwających się obrazów. Pani Grotthus otulona grubym pledem siedziała z Ruth Waldeck naprzeciw syna. Przenikliwy chłód wionął od wody. Ukryte za chmurami słońce od czasu tylko do czasu rzucało słabe refleksy na lustrzaną taflę jeziora.
Watzmann nałożył na siebie czapę z mglistych oparów, a od strony Steinernes Meer zaczęły nadciągać groźne chmury.
Ruth, zanurzywszy dłoń w zielonawą toń, poczęła z nią igrać, rozbryzgując niekiedy całe kaskady brylantowych kropelek. W oczach jej malował się wyraz błogiego rozmarzenia. Fred przyglądał się jej z powagą. W ciągu tych niewielu tygodni wspólnego pobytu, zbliżyli się ku sobie bardziej, niż by to w przeciętnych stosunkach towarzyskich uczynić mogły lata. Niejednokrotnie udało mu się poprzez jej ciemne, kochane oczy zajrzeć w głąb jej serca i jak w otwartej księdze, czytać w budzącej się duszy młodego dziewczęcia.
Lecz działała na niego nie tylko zewnętrznym czarem i urokiem. Umiała go nadto ująć całym swoim sposobem bycia i zainteresować. Jej głęboka, a przy tym pełna nietkniętej świeżości natura, potrącała pokrewne jego charakterowi struny. A im bardziej wnikał w jej istotę, tym wydawała mu się wyższą i bardziej wartościową. Ile okazała taktu i wyszukanej delikatności, zdejmując z niego tę nieuzasadnioną trwogę, która go poprzez te wszystkie lata z dala od niej trzymała. W jak miły sposób umiała się zatroszczyć o jego wygodę i jak zręcznie się zakrzątnęła, żeby jego matka mogła wykorzystać każdą chwilę pobytu swego ukochanego syna.
Jak prosta i naturalna była w codziennym obcowaniu! Ani śladu tej wyższości, która w tak dużym stopniu cechuje bogate i rozpieszczone kobiety. Ta milionowa dziedziczka była tak dziewczęco prosta, bez cienia wyniosłości i dumy.
Lekkie westchnienie wydarło się z jego piersi. Jaka szkoda, że jest tak dla niego niedostępna. Całe serce złożyłby u jej stóp. Lecz po cóż o tym myśleć? Nie ulega bowiem wątpliwości, że mimo prostoty, wyśmiałaby go najzwyczajniej w świecie, gdyby pewnego dnia przyszedł do niej i powiedział: „Kocham Cię, czy chcesz zostać moją?” On, taki sobie zwyczajny oficer. Bo i rzeczywiście można się z tego śmiać.
A jej ojciec? Cóż by on powiedział na taką śmiałość? Nie, stanowczo lepiej o tym nie myśleć. Bądź rozsądny Fredzie Grotthus, i nie rób głupstw. Najlepiej uczynisz, jeśli w ogóle na to kochane stworzenie nie będziesz patrzeć. Bo i po co? Czy po to, abyś już do reszty stracił głowę?
1 to wtedy, gdy będzie już za późno? Hola, mój chłopcze, należy jasno i trzeźwo patrzeć. Ot, użyj sobie raczej jeszcze tych parę dni w tej rozkosznej ciszy górskiej, nie rozmyślając daremnie o tym, co by mogło być, a co przecież być nie może.
Odrzuciwszy w tył głowę, zaczął głośno śpiewać jakąś alpejską pieśń...
Ruth z uśmiechem patrzyła na niego.
- Czy zamierza pan zbudzić wszystkie górskie duchy?
- Nie, chciałem się tylko pani przypomnieć, albowiem miałem wrażenie, że zapomniała pani nie tylko o bożym świecie, ale także o mojej, mało zresztą ważnej, osobie.
- A na to oczywista nie może sobie pozwolić niemiecki oficer. Lecz zapewniam pana, że ani na chwilę nie zapominam, w jak dostojnym towarzystwie się znajduję.
- Za tę wytworną, maleńką złośliwość, winna mi jest pani pewne zadośćuczynienie. Musi nam pani zaśpiewać jakąś piosenkę. Wyobrażam sobie, jak pięknie rozbrzmiewać będzie nad wodą pani czarujący, głęboki alt. Może wtedy jakoś raźniej obudzą się ze snu wodne rusałki i górskie chochliki.
Delikatny, szyderczy uśmieszek zaigrał na jej twarzy.
- Musieć, to ja co prawda nie muszę, ale jeśli pan pięknie poprosi, to może to uczynię.
- W takim razie z całego serca proszę. Czy to pani wystarcza, czy może mam upaść jeszcze na kolana?
- Broń Panie Boże! To by dopiero było, istna katastrofa! Jeśli pan nie będzie cicho siedział, to wszyscy pójdziemy na dno. I tak już dość pokaźnie łódź się przechyla na naszą stronę. Proszę tylko spojrzeć na przerażoną twarz cioteczki. Pewnie już nas widzi pochłoniętych przez fale.
Otuliwszy się szczelniej pledem, pani majorowa zgromiła ich żartobliwie:
- Oj, wy głuptasy!
Ruth spojrzała pytająco na młodego człowieka.
- Co mam zaśpiewać?
- Zwyczajną piosenkę, może jakąś ludową.
Utkwiła swe oczy w jego źrenicach, jak gdyby chciała w nich wyczytać, o czym ma zaśpiewać. I on zatonął w jej płomienistych gwiazdach, nie mogąc się od nich oderwać. Tak trwali pogrążeni w sobie, dopóki ciemny rumieniec nie wykwitł na licach dziewczyny, póki męska pierś nie poczęła gwałtownie się podnosić. A wtedy obydwoje odwrócili głowy. W tej samej chwili ozwał się głos Ruth, zrazu cichy, potem coraz silniej i pełniej nabrzmiewający ponad klarowną tonią jeziora.
Lecą listki z drzew, Leciuchne, wiośniane...
A potem radosny koniec:
Znów powróci miłość - Na rok przyszły - drugi...
Kolejno następowały pieśni, jedna za drugą. W głębokim skupieniu, słuchali syn i matka uroczego śpiewu. Nawet rybak i jego towarzyszka poczęli kiwać głowami, jak gdyby chcieli rzec:
- Co za wspaniały głos, czyściuteńki jak ten kryształ. Niby leśny ptak.
Tymczasem łódź dobiła do górnego brzegu jeziora.
- Może wysiądziemy i trochę się przejdziemy? - zapytała Ruth.
- Bardzo chętnie - odrzekła majorowa. - Nieco ruchu nie zawadzi.
- Czy zmarzłaś, cioteczko?
- Nie, ale jakoś nie bardzo dziś przyjemnie nad wodą. Czyście tego nie zauważyli?
- Mnie jest ciepło.
- Mnie również. Lecz mimo to idziemy do leśniczówki. Szli polami, wijącą się ścieżką pod górę.
Na szmaragdowych łąkach leżały porozrzucane różnorakiej wielkości głazy, które prawdopodobnie z wiosną, wraz z lodem i śniegiem pozsuwały się z gór. Po krótkiej wędrówce dotarli do maleńkiego jeziorka o tajemniczej, niebieskozielonej barwie. Wokół panowała uroczysta cisza. Milcząco i poważnie wystawały z wody strzeliste, strome skały. Tylko od czasu do czasu słychać było spadające, drobne kamyczki, odrywające się od wietrzejących skał. Poza tym żaden, najlżejszy nawet szelest, nie mącił ciszy tego uroczego zakątka. W milczeniu usiedli na ławeczce stojącej nad brzegiem jeziora w cieniu rozłożystych drzew, oddając się czarowi cudownego pejzażu.
Błogosławione chwile dla ciała i ducha w milczącej świątyni natury. Jakiś cichy, marzący śpiew ukrytego w gąszczu ptaka. Widać i on nie śmie odezwać się głośniej, by nie zakłócać boskiego spokoju.
- Nie zamieniwszy z sobą ani jednego słowa, wróciła nasza trójka do opuszczonej łodzi, unosząc z sobą świadomość cudownego przeżycia.
W St. Bartholoma spożyli w leśniczówce obiad. Ruth i Fred, szukając słonecznego miejsca, usadowili się pod drzewami, podczas gdy pani majorowa zmuszona była napić się tyrolskiego wina, ażeby przepędzić nieprzyjemne dreszcze.
Fred zawisnął spojrzeniem na twardym, skalistym zboczu Watzmanna.
- Dziś trzy tygodnie jak byliśmy na jego szczycie - odezwał się do Ruth.
Potwierdziła milczącym skinieniem głowy.
- Co za wspaniała tura! Ilekroć spoglądam z wysokości jakiegoś wierchu, mam uczucie, jak gdybym przeżywała coś wielkiego i niezwykłego. Szkoda, że się już kończą te nasze dalekie wycieczki. Po pana wyjeździe pozostaną mi tylko zwyczajne spacery i przejażdżki w towarzystwie pańskiej matki.
- Przynajmniej będę miał podstawę sobie wmawiać, że będzie pani po moim odjeździe przykro. Bo inaczej gotowa by jeszcze pani być rada, że się pozbyła tak nieznośnego towarzysza.
- Nieznośny jest pan właśnie w tej chwili. Niechże już pan przestanie w ten sposób mówić o sobie. Gdybym pana nie znała, pomyślałabym, że pan celowo tak się oczernia, dla wywołania mojego protestu.
- Jakkolwiek daleki jestem od tego rodzaju zamiarów, to jednak czynię to z przyjemnością, choćby dlatego, żeby ściągnąć na siebie jej gniew. Jak pani widzi, panno Ruth, ja jeszcze wciąż popadam w moje dawne grzechy, mimo jej serdecznych usiłowań, by mnie z nich wyleczyć. Proszę tylko nie tracić cierpliwości i porządnie mnie wyłajać. Nie ma pani wyobrażenia jak to dobrze na mnie działa.
- W takim razie pozwolę sobie rzetelnie wykorzystać tych kilka ostatnich dni naszego wspólnego pobytu, ażeby potem będąc z dala od nas, nie zapomniał pan o poprawie. Po powrocie zaś do Berlina mniej więcej za parę tygodni, zgłosi się pan do mnie w celu odbycia pokuty. Nic bowiem nie będzie mu darowane.
Patrzył na nią z zachwytem.
- Ani się pani domyśla, jak bardzo się z tego cieszę! Asystować pani przez całą zimę w charakterze rycerza jest tak zaszczytnym wyróżnieniem, że niewątpliwie stanę się przedmiotem ogólnej zazdrości. Daj tylko Boże, żeby przypadkiem nie znalazł się ktoś, kto by mnie chciał z tego szczęśliwego siodła wysadzić.
- Któż by to miał być?
- Pani ojciec, macocha pani, albo ja wiem kto by jeszcze mógł mieć do tego prawo...
Ostatnie słowa wycedził powoli, utkwiwszy w niej badawcze spojrzenie, które było zarazem palącym pytajnikiem. Zerwała się poruszona.
- Jedynie mój ojciec mógłby tu mieć jakieś słowo, a on będzie się tylko z tego cieszyć. Poza tym nikt inny nie ma najmniejszego prawa mieszać się do moich spraw, a tym samym i do pana, względnie kwestionować taki czy inny mój wybór.
Fred chwyciwszy jej dłoń, złożył na niej gorący pocałunek, lecz niebawem ją puścił i odszedł szybkim krokiem, patrząc prosto przed siebie.
Oniemiała Ruth stała jakby wryta w ziemię. Lecz po chwili z radosnym błyskiem w oczach podążyła spojrzeniem za oddalającą się, smukłą postacią młodzieńca. Nie uszło to bacznej uwagi stojącej opodal pani majorowej, która poczęła szeptać gorące słowa modlitwy.
***
Upłynęło kilka dni. W powodzi rannego słońca lśnił srebrzystą rosą ogród. Przed oczyma Ruth spoczywał w cichym majestacie potężny, o złotym obrzeżeniu, łańcuch gór. Stanąwszy w drzwiach, czekała na Freda. Pragnął on jeszcze przed wyjazdem odbyć z nią ostatnią ranną przechadzkę, podczas gdy pani majorowa czyniła przygotowania do podróży.
Nadszedł wolnym krokiem i po wzajemnym przywitaniu, ruszyli obok siebie w milczeniu. Fred nie spuszczał z niej wzroku. Miała na sobie krótki, popielaty kostium, a poruszając się z gracją, była prawdziwą rozkoszą dla oka. Idąc aleją cienistych drzew, zapłoniła się lekko pod jego uporczywym spojrzeniem. W lesie panowała uroczysta cisza.
Wydostawszy się na rozległą polanę, poczęli się piąć wąską ścieżką pod górę, aż wreszcie dotarli do miejsca, gdzie pod rozłożystymi jodłami mieściła się ławeczka. Usiedli w milczeniu, patrząc w doliny. Bezmiar szczęścia wypełniał im serca po brzegi. Wreszcie, parci jakąś tajemną siłą spojrzeli na siebie.
Dwie pary oczu sprzęgły się ze sobą. Jedne trwożliwe, pytające - drugie pełne tłumionej namiętności, palące. Czas mijał, a oni wciąż tak siedzieli zapatrzeni w siebie. Lecz na tym miejscu pozostał już bezpowrotnie spokój ich serc. Obudził ich z odrętwienia głuchy odgłos ścinanego drzewa. Ruth szybko się zerwała.
- Musimy wracać Fredzie, bo gotów się pan spóźnić na pociąg.
- Ciężko mi z panią się rozstawać, panno Ruth. Czy wierzy mi pani? Skinęła potakująco.
- Kto wie, czy odnajdę w Berlinie to, co zmuszony jestem teraz opuścić. Czy będzie tam pani równie serdeczna dla mnie?
- Czemuż by nie?
- Tutaj byłem jedynym jej towarzyszem, podczas gdy tam będzie pani przez wszystkich adorowana i podziwiana.
- To zupełnie nie wpłynie na nasz wzajemny stosunek, Fredzie. Będzie mi pan zawsze bliższy aniżeli inni, niemal tak bliski jak brat.
Oczy jego, przy pierwszych jej słowach rozbłysły radością, momentalnie jednak zgasły przy następnych.
- Jak brat! - padło ostudzająco na rozpłomienione jego serce.
- Jak brat! - okłamywała się Ruth, nie zdając sobie dobrze sprawy z uczuć, które zaczęły kiełkować w jej sercu.
Pożegnali się ze sobą w obecności pani majorowej. Śmiejąc się i żartując, nie spuszczali z siebie wzroku i tak trwali aż do samego rozstania.
***
Dom konsula Waldecka jaśniał wspaniałym przepychem. U wejścia, pod wystającym szklanym dachem, płonęła olbrzymia, łukowa lampa, rozsiewając dokoła oślepiający blask.
Gruby puszysty dywan wyścielał podłogę, sięgając aż do ciężkich, rzeźbionych drzwi bramy wejściowej, zdobnej w kunsztowne, metalowe okucia. U wejścia stał portier w bogatej liberii, z odznaką swej godności, wyczekując nadchodzących gości.
Lokaje, przeznaczeni do pomocy przy zdejmowaniu w szatniach odzieży, kręcili się po hollu w jasnopopielatych liberiach.
Po obydwóch stronach białych, marmurowych schodów, stały przepyszne palmy, z których, na kształt pochodni, wystrzelały kandelabry z brązu, zakończone małymi, elektrycznymi lampkami.
Bogato złocona krata z kutego żelaza w stylu barokowym, tworzyła poręcz. Ciemnozielone, puszyste chodniki, przytwierdzone złotymi sztabami, tłumiły na schodach i w korytarzach wszelkie odgłosy.
Rzęsiście oświetlone salony zdradzały wykwintny, artystyczny smak. Bowiem mimo wielkiej wystawności, nie było niczego, co by mogło razić najwybredniejsze nawet oko.
Jakkolwiek konsul Waldeck był synem dorobkiewicza, to jednak odznaczał się wykwintnym smakiem, w czym dużą zasługę położyła jego pierwsza żona, wysoce wykształcona arystokratka. Ona to, przy zakładaniu tego gniazdka obmyślała z nim każdy najdrobniejszy nawet szczegół, stwarzając w ten sposób, harmonijną całość.
Niestety! Niedługo było dane tej eleganckiej i wytwornej kobiecie, cieszyć się tym wszystkim. Po niewielu latach wyprowadzono ją po raz ostatni tymi drzwiami, do których przy wejściu wręczono jej maleńki, złoty kluczyk, podczas gdy jej maleńka dziewczynka smutnymi oczyma patrzyła z okna za konduktem pogrzebowym, zaledwie sobie zdając sprawę, kogo jej zabrała śmierć. Dziś powita gości następczyni tej bladej, smukłej pani, a obok niej stanie Ruth, która wyrosła na piękną pannę i ma być właśnie teraz wprowadzona w świat dorosłych.
Pani Erna w koronkowej, powłóczystej sukni, promieniejąc brylantami oraz zniewalającą urodą, kroczyła obok swego męża zawieszona u jego ramienia, wodząc dokoła swym badawczym wzrokiem. Ze swą majestatyczną postawą Junony, swymi marzącymi oczyma, i cudnie zarysowanymi, purpurowymi ustami, wyglądała oszałamiająco pięknie.
Waldeck, patrząc rozradowanymi oczami na swą uroczą żonę, przytulił się pieszczotliwie do jej pełnego, białego ramienia.
- Czy wszystko jest według życzenia mojej pani? Czy jesteś zadowolona, Erno?
Odpowiadając mu uśmiechem, oparła się silniej na jego ramieniu.
- Do tego stopnia, że aż graniczy to z niezadowoleniem.
- Dlaczego kochanie?
- Bo mi już nic nie pozostaje do życzenia. Być tak bogatą, by móc każdej chwili zaspakajać wszystkie swoje pragnienia, to rzecz istotnie arcynudna. W ten sposób każde życzenie traci swój urok.
- Ach, dziecko! Jest jeszcze taka moc różnorodnych rzeczy, których nawet za cenę największego majątku nie można nabyć.
- Hm, w takim razie musi to już być rzecz zupełnie nieosiągalna, którą mi trzeba będzie sobie wymyślić, ażeby nie oduczyć się pragnąć. Ale oto i pani Grotthus. Pewnie szanowna pani powyznaczała już miejsca?... A który to z panów będzie miał przyjemność towarzyszyć mi przy stole?
Pani majorowa raz jeszcze powiodła badawczym wzrokiem po bogato przyozdobionych stołach.
- Ekscelencja Menert jest tym szczęśliwym, pani konsulowo.
- O, nieba! Ten głuchy starowina? Czy to już bez apelacji, Herbercie?
Waldeck śmiał się rozbawiony.
- Musisz to jakoś znieść, kochanie. Gotów by się jeszcze obrazić.
- Widzę, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przełknąć tę gorzką pigułkę. Więc najpewniej nieba tak chcą. Ale przynajmniej, ratujmy się z drugiej strony jakimś wesołym partnerem. Kim jest ten wybraniec?
Pani majorowa odparła:
- Pan baron Soltenau. Ale jeśli to pani nie dogadza, mogę usadowić go gdzie indziej.
- Nie, nie. Proszę już tak zostawić. Jest to wesoły i miły towarzysz, z którym niejednokrotnie już się zetknęłam. No, więc tym razem jestem zadowolona. A ty Herbercie? Tobie oczywista przypada żona jego ekscelencji. Uważaj tylko, byś mi się w niej nie zadurzył!
Uśmiechnąwszy się, spojrzał Waldeck na panią majorową, jak gdyby chciał rzec: „czy nie rozkoszny z niej dzieciak?”
- Obojętnie mi, kto koło mnie siedzi, skoro ty nim nie jesteś. Pani majorowo, jak się dziś pani podoba moja żoneczka? Czy nie wygląda zachwycająco?
Z rzetelnym podziwem staruszka spojrzała na urocze stworzenie.
- Pani konsulowa jest najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mi się spotkać. - rzekła poważnie.
Odrzuciwszy dumnie głowę, Erna przyglądała się z zadowoleniem swemu odbiciu w lustrze.
- Jakoś istotnie jestem do ludzi podobna - rzekła z upodobaniem, obracając się powoli. Leniwym ruchem sięgnęła ręką ku swoim jasnoblond włosom nieco fantazyjnie spiętym i przymocowała wysuwającą się szpilkę.
Stojąc tak z podniesionymi do góry ramionami wyglądała rzeczywiście jak zjawisko. Waldeck zostawszy po wyjściu pani majorowej sam na sam z żoną, przyciągnął ją namiętnie ku sobie.
- Moja żoneczka, moja słodka, rozkoszna żoneczka!
- Ależ Herbercie, uważaj, zemniesz mi suknię! Pocałował ją w kark.
- Nie złościć się maleńka! Nie jest się tak piękną bezkarnie!”Pani Erna poczęła z nadąsaną minką przyglądać się trwożnie swej toalecie, badając, czy jest w porządku.
- Jeszcze jednego całusa na przeprosiny. Zaraz się zaczną schodzić goście, cóż mi więc pozostanie z mej czarującej żoneczki. No, prędziutko!
Przymknąwszy oczy, podniosła ku niemu głowę. Lecz gdyby miał możność zajrzenia w jej źrenice, byłby niewątpliwie dostrzegł wstręt, z jakim poddaje się jego pieszczotom. Mimo bowiem, iż wyszła za niego, nie wyrzekła się marzeń o kimś innym. W tej chwili pragnęła, by ten człowiek, któremu się sprzedała, na zawsze utracił prawo do tulenia jej w swych ramionach. I nagle spoza jego szpakowatej głowy wyłoniła się ku niej młoda twarz mężczyzny, o ciemnych, ognistych, pełnych życia i werwy oczach. I gorąca fala tęsknoty ogarnęła ją płomieniem.
Zanim Waldeck zdążył jeszcze raz uścisnąć swą żonę, weszła Ruth. Miała na sobie sukienkę z cienkiego, białego jedwabiu, która miękko i faliście otulała jej dziewczęcą kibić.
Jej włosy upięte jak zwykle, okalały niby ciemną, lśniącą koroną jej kształtną główkę.
Nie miała na sobie żadnej biżuterii z wyjątkiem złotej bransoletki oraz maleńkiej broszki, wpiętej przy wycięciu sukienki.
Wyglądała uroczo i wdzięcznie w tej eleganckiej, lecz nader skromnej toalecie. Ujrzawszy swą córkę, konsul Waldeck rozłożył ramiona i przyglądał się jej z upodobaniem.
- Pozwól malutka, wyglądasz naprawdę zachwycająco. Nieprawdaż Erno?
Rozumie się, że na tle majestatycznej piękności macochy, dziewczęca prosta uroda Ruth malała. Nie uszło to uwagi Erny, która stwierdziwszy to z wielkim zadowoleniem, nie omieszkała wspaniałomyślnie wychwalać wygląd swej pasierbicy.
- Tylko nieco za skromnie, kochana Ruth. Dlaczego nie włożyłaś klejnotów, które specjalnie na ten wieczór dla ciebie wybrałam?
- Wybacz, ale zdawały mi się za wystawne dla mnie. Takie drogocenne kamienie przystoją raczej takim królewskim postaciom jak twoja, ale mnie przygasiłyby swym blaskiem.
- Jak sobie życzysz. Nie chciałabym tylko, byś obok mnie wyglądała jak kopciuszek. Nie uśmiecha mi się bowiem rola złej, potwornej macochy.
- O, co do tego bądź zupełnie spokojna, Erno. Ruth ma zupełną rację. Jest jeszcze zbyt młoda, by stroić się w brylanty. Dla mnie młoda dziewczyna ma bez porównania więcej uroku, gdy jest skromna. I z pewnością nie wyda się to komuś dziwne. Tym bardziej, że toaleta każdej kobiety winna być dostosowana do jej wyglądu. To, co by tobie jako kobiecie w pełnym rozkwicie dodało uroku i jeszcze bardziej podkreśliło urodę, to niewątpliwie by zeszpeciło młodą dziewczynę.
Tymczasem poczęli się schodzić goście, a w godzinę potem wrzało już jak w ulu, w opustoszałych do tej pory pokojach.
Ruth wirowało w głowie od całej masy nazwisk, które obijały się jej o uszy oraz od tych wszystkich czczych, a jednak nieuniknionych frazesów, które zmuszona była przyjmować i odwzajemniać. Z utęsknieniem wyczekiwała momentu uciszenia, szukając oczyma pani majorowej, w pobliżu której zawsze się czuła spokojna i pewna siebie.
- Czy wolno zapytać, za kim tak pani wodzi oczyma? - doszedł ją nagle dźwięk dobrze znanego jej głosu. Uradowana, odwróciła się w tę stronę.
- Ach, to pan, panie Fredzie. Błagam pana, niech mnie pan wyprowadzi z tego rojowiska, bo mi się już w głowie kręci.
Podał jej ramię.
- Spodziewałem się, że niedługo zapragnie pani spokoju i wytchnienia, dlatego trzymałem się w pobliżu, by być na jej zawołanie.
Uśmiechnęła się życzliwie.
- Jest to obowiązkiem pana jako mojego rycerza. Ale gdzie się schronimy, wszędzie pełno ludzi.
- W palarni jest teraz zupełnie pusto. Widziałem tam tylko moją matkę.
- W takim razie spieszmy za jej przykładem. I poszli.
Zaledwie pani Grotthus, śmiertelnie znużona przygotowaniami, zdążyła wygodnie spocząć w jednym z foteli, gdy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich młoda para.
- Cioteczko, czy wolno nam razem z tobą zażywać tego boskiego azylu, czy jako intruzi będziemy stąd wygnani?
- Nie przeszkadzacie mi, bynajmniej. Lecz cóż to Ruth, czyżbyś już była syta tego wielkiego świata?
- Tam jest strasznie! Nigdy nie można być sobą. Nic, tylko same frazesy, banały, udane uprzejmości. Przez chwilę zdawało mi się, że już nie wytrzymam i niewiele brakowało, a popełniłabym jakieś szaleństwo, jakąś ekstrawagancję. Ot, jedynie dla przeciwstawienia się tej czczej, bezmyślnej paplaninie. Jeszcze do tej pory bolą mnie usta od tego stereotypowego uśmiechu, który kurczowo przylgnął do mojej twarzy.
Fred i jego matka pokładali się od śmiechu.
- Panno Ruth, jestem naprawdę niepocieszony! W tak młodym wieku być tak złośliwą... No i do czego to doprowadzi?
- Niech pan lepiej powie: tak stara i jeszcze niezblazowana. To by bardziej się zgadzało. Ale żart żartem. Daję słowo, nigdy nie przypuszczałam, żeby uprzejmość, rozumie się ta obowiązkowa, była tak męcząca.
W międzyczasie Fred przysunął jej krzesło, na które opadła z westchnieniem ulgi.
- O ile mi wiadomo, to ta uprzejmość nie sprawia ci na ogół tak wiele trudności, Ruth - rzekła z uśmiechem pani majorowa.
- Wobec tych których lubię i którzy mi są bliscy, niewątpliwie, co zresztą nie jest bynajmniej zasługą. Ale ci wszyscy obcy ludzie, spośród których większość wydała mi się wprost antypatyczna... Co ja mam z nimi począć?
- Po prostu starać się ich poznać! Być może znajdzie się między nimi ktoś, kogo pani z czasem nawet i polubi.
- Możliwe. Na razie jednak nie dostrzegam w tym tłumie ludzi godnych zainteresowania.
- Ach, panno Ruth, gdyby to ktoś podsłuchał?
- Z pewnością by nie wziął tego do siebie. Każdy bowiem człowiek ma o sobie jak najlepsze mniemanie.
Pani majorowa zaśmiewała się do łez.
- No i popatrzcie, co to za filozof zrobił się z tej małej. To po prostu straszne. Gzy doszłaś do tego drogą jakichś specjalnych studiów?
Ruth również się śmiała.
- Nie, cioteczko. Ale nie ulega kwestii, że musiałam już gdzieś, kiedyś, natknąć się na tę mądrą sentencję. Cóż to pan, panie Fredzie, z taką tęsknotą spoziera na drzwi? Czy pragnąłby pan może z powrotem wrócić do towarzystwa? W takim razie proszę się mną nie krępować. Udzielam mu dyspensy aż do kolacji. Jak pan widzi znajduję się w nienajgorszych rękach.
- Nie tyle z tęsknotą, ile z trwogą. Obawiam się bowiem, że obecność tylu ludzi nie pozwoli nam na bycie z sobą.
Pogawędziwszy jeszcze chwilkę z młodymi, pani majorowa podniosła się.
- Trzeba mi wracać do mojego kieratu, ale ty kochana Ruth, nie powinnaś na tak długo oddalać się od towarzystwa. Fred będzie ci towarzyszył, nieprawdaż, synu?
- Jeżeli uważasz, że to konieczne, cioteczko... W takim razie, panie Fredzie, rzucamy się ponownie w ten przeklęty wir.
To mówiąc, oparła się silnie na jego ramieniu i pociągnęła go za sobą.
- Panie Fredzie - zaczęła cichutko - wszak jest pan moim przyjacielem, czy tak?
Popatrzył na nią z tkliwością.
- Jeżeli mnie pani upoważnia do nazywania się jej przyjacielem, będę z tego dumny i szczęśliwy.
- W takim razie miałabym maleńką prośbę. Proszę mnie nie odstępować w ciągu dzisiejszego wieczoru. Dobrze? Ojciec mój bowiem nie ma na to czasu. Jest czym innym zaabsorbowany, a ci wszyscy obcy ludzie mnie zatrważają. Czuję się między nimi taka samotna.
Pochylił się ku niej. A gdy zaczął mówić, czuć było w jego głosie pewne drżenie.
- Życzenie pani, panno Ruth, napełnia mnie niewymowną radością. Ale obawiam się, że osoba zwykłego, ubogiego porucznika, asystującego córce pana domu, zwróci powszechną uwagę.
- Ależ proszę zostawić te śmieszne skrupuły. Jest mi najzupełniej obojętne, czy to zwróci czyjąś uwagę, czy nie. Przecież wszyscy o tym wiedzą, że pan należy niejako do naszej rodziny.
- A ojciec pani? Czy nie będzie to dla niego przykre?
- Nic podobnego! Przeciwnie, będzie temu rad, gdy zobaczy pana w moim towarzystwie. On pana bardzo lubi.
- W takim razie jest to sympatia ze wzajemnością. Pani ojciec to niezmiernie dobry i szlachetny człowiek. Mam dla niego pełny szacunek.
Spojrzała na niego swymi ciemnymi oczyma, w których błysnęła duma.
- To mi się podoba, panie Fredzie. Jestem istotnie ze swego ojca dumna. Oto on! Proszę popatrzeć, tam stoi. Czy nie prezentuje się wspaniale? Biją od niego duma i szczęście, nieprawdaż? Teraz uśmiecha się do nas. Widzi pan, jak się cieszy, że jest pan przy mnie? O, mój jedyny, ukochany ojczulek! Tak bezgranicznie go kocham.
W oczach jej zalśniły łzy. Wyglądała przy tym tak wdzięcznie i uroczo, że Fred byłby ją najchętniej zamknął w swoich ramionach i już więcej nie wypuścił. A serce łomotało mu tak silnie, że omal nie rozsadziło klatki piersiowej. Oddał je bezwolnie w posiadanie tej małej czarodziejki, nie pytając już zgoła, czy to mądrze, czy głupio zakochać się w dziedziczce wielkiej fortuny. Jedno mu tylko było wiadome: że Ruth Waldeck była jego przeznaczeniem i że musiał ją miłować całą mocą swych gorących, tkliwych i serdecznych uczuć, do jakich tylko jego dusza była zdolna. Czy może liczyć na wzajemność? Czy Ruth czuje coś do niego? Gnębiły go te wątpliwości, ale jednego był pewien: swojego uczucia do niej.
- Cóż pan tak nagle zamilkł? - wdarł się niespodzianie jej słodki głosik w jego gorącą tęsknotą przepojone myśli. - Czy może panu przykro, że go tak nieodwołalnie zarekwirowałam na ten wieczór?
Podeszli ku oknu i tam na chwilę przystanęli. Patrzył na nią gorącym spojrzeniem nieukrywanej miłości.
Z kolei i ją ogarnął niepokój uczucia. Nie zwracając uwagi na przepływające wokół nich fale rozhukanej zabawy, pogrążyła swe oczy w jego ciemnych źrenicach i tak wzajemnie w sobie tonąc, zbliżali się coraz bardziej do siebie.
I dopiero gdy podeszła pani Grotthus, odskoczyli nagle od siebie, budząc się jak gdyby z ciężkiego snu... Ruth, ująwszy dłoń pani majorowej, przyłożyła ją do swego policzka...
- Droga kochana cioteczko! - rzekła cichutko, chcąc niejako dać ujście rozpierającemu ją uczuciu szczęścia.
Staruszka spojrzała znacząco na obydwoje młodych. Daleka od tego, by pragnąć dla swego jedynaka bogatego ożenku, uważałaby jednak za wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu, gdyby przypadkiem tak się złożyło, że jej syn, pokochawszy zamożną dziewczynę i uzyskawszy jej wzajemność, miał tym samym zabezpieczoną przyszłość, wolną od zwykłych trosk i kłopotów, będąc pod tym względem choć trochę od niej szczęśliwszym. Oczywiście, że podłożem tego małżeństwa musiałaby być przede wszystkim miłość, gdyż znając jego głęboko tkliwy charakter, wiedziała, że brak miłości byłby dla niego prawdziwym nieszczęściem.
Miłość matczyna ma czujne spojrzenie. Domyślała się, że w sercach tych dwojga zaczyna coś kiełkować, co może kiedyś ziści jej tajemne życzenia. Ale cyt... nie dotykajmy tego! To, co w cichości i ukryciu zbudziło się do życia, jest tak delikatne i subtelne, że najlżejsze nawet muśnięcie może je zniweczyć.
***
Pani Erna była w przepysznym humorze.
Baron Soltenau był miłym i wesołym towarzyszem. Jego zuchwałe spojrzenia w tak niedwuznaczny sposób wyrażały podziw dla siedzącej obok niego pięknej kobiety, że próżność pani Erny w pełni była zaspokojona, sycąc się wrażeniami, jakie wywierała na młodym, przystojnym oficerze. Wiedziała, że był zepsuty przez kobiety i że tylko najpiękniejsze znajdowały łaskę w oczach tego wyjątkowego smakosza i znawcy. Na początku ich znajomości jego zachowanie się wobec niej było powściągliwe i pełne rezerwy. Lecz podrażniona w swej próżności, postanowiła za wszelką cenę i jego wciągnąć w swój zwycięski rydwan. Biegła i doświadczona we wszystkich sztuczkach kokieterii, zdołała i teraz, tym bardziej, że jej tak bardzo na tym zależało, osiągnąć swój cel!
Rozumie się, że Soltenau z miejsca zmienił taktykę. Jej wyjątkowa uprzejmość ośmielała go do różnorakich, jakkolwiek nieznacznych, poufałości, tak że w niedługim czasie oczy ich zaczęły prowadzić już zupełnie wyraźną rozmowę, co do sensu której żadne z nich nie miało najmniejszej wątpliwości.
Baron Soltenau posiadał wyjątkowy dar nagłego wyrastania przy boku pani Erny, gdziekolwiek się tylko pojawiała. Fakt zaś, że dziś był jej towarzyszem przy stole, uważał po prostu za jej dzieło. Skłoniwszy się przed nią, i podziękowawszy niemym, głębokim spojrzeniem, zajął wyznaczone mu miejsce.
- Gorące dzięki za okazany mi zaszczyt, łaskawa pani. Postaram się, by na niego zasłużyć.
- Niestety, panie baronie, podziękowanie nie mnie się należy. Ot, zwyczajny przypadek, któremu pan zawdzięcza to zaszczytne, mówiąc słowami pana, wyróżnienie.
- To okrutnie ze strony pani, że mnie chce pozbawić wiary w pani dobroć.
Przesłała mu czarujący uśmiech.
- Nie ulega wątpliwości, że gdyby mi na tym przypadku zależało, to umiałabym się o niego postarać.
Ich spojrzenia spotkały się ze sobą.
- Błagam, niech pani tak na mnie nie patrzy, bo tracę zmysły i głowę. - szeptał ochrypłym głosem.
Zadrżała. Tryskający z jego oczu żar ogarnął płomieniem jej serce. Lekka gra mogła się w każdej chwili zmienić w coś poważnego. Erna piła nerwowo chłodne wino, zwracając się zmieszana do swego drugiego, głuchego towarzysza, który z zadowoleniem pogrążył się w spisie smacznych potraw. Pełna żywiołowej wesołości gawędziła z nim, spoglądając w stronę męża, któremu przytakiwała z daleka.
Tymczasem Soltenau, skierowawszy swe pozorne zainteresowanie ku siedzącej obok niego, bladej i niepozornej kobiecie z trudem nawiązał z nią rozmowę, gdyż odpowiadała mu tylko monosylabami.
- Jeśli boskie słońce odwróci się ode mnie, to jestem skazany na powolne konanie - szepnął ukradkiem na uszko pani Ernie.
Ta piła szybko i wiele. Krew pulsowała w skroniach, odbierając jej wszelką rozwagę. Cała rozpłomieniona, wytrzymywała śmiałe spojrzenia młodego mężczyzny, który pożądliwie wchłaniał w siebie jej młodą, złotą urodę. Jego gorące oczy przepalały swym ogniem wspaniałe, białe ramiona, wysmukłą szyję oraz maleńkie różowe uszko, do połowy ukryte w gąszczu złocistej fali włosów.
- Nie wolno być aż tak piękną, nie wolno mieć takich oczu, co pani ze mną robi?
Trącając się kielichami, spoglądali sobie w oczy, które zdradzały ich uczucia.
Właśnie w tym momencie Waldeck zatrzymał wzrok na swojej żonie. Podchwyciwszy wyraz gorącej namiętności, śmiertelnie zbladł.
.lego drżąca dłoń tak kurczowo ścisnęła szklankę, że rozleciała się w kawałki. Ale nie zauważył tego. Siedząca obok sąsiadka, widząc ściekające po jego ręce wino, wydała głuchy okrzyk grozy. I to go dopiero oprzytomniło. Zebrawszy się w sobie, zmusił się do rozmowy. Z trudem wyrzucił z siebie parę słów. Jego własny głos brzmiał mu dziwnie obco, jak gdyby ktoś inny w nim mówił. Ostry ból szarpnął jego sercem. Nie spuszczał już wzroku z tych dwojga. W rozpaczliwej udręce śledził biegnące ku sobie, pożądliwe spojrzenia zakochanych. Czul, że coś boskiego i pięknego rozpadło się w nim w gruzy. Bezsilna wściekłość ściskała mu krtań.
I oto w tej kobiecie, siedzącej naprzeciw i z lekka pijanej, w której oczach płonęła nieokiełznana namiętność, dojrzał nagle nie żonę, lecz prawdziwą bachantkę. I momentalnie straciła ona swoje dotychczasowe miejsce w jego sercu. A jeśli to było jej prawdziwe oblicze, to biada i jemu, który w późnej jesieni swojego życia śmiał jeszcze sięgnąć po szczęście, tak bezpowrotnie teraz zniszczone. Głuchy jęk wydarł się z jego zgnębionej piersi. Dlaczego zatem zgodziła się zostać jego żoną, skoro jej miłość dla niego była tak nikła; że po kilku zaledwie miesiącach wspólnego pożycia jest w stanie takimi oczyma patrzyć na innego mężczyznę? A jeśli go nie kochała, to jak wytłumaczyć jej czułość i oddanie? Czyżby go miała - jego, starzejącego się mężczyznę, poślubić z wyrachowania?
Przecież tylokrotnie zapewniała go o swojej miłości, usuwając sama wszelkie jego wątpliwości, tak że wreszcie ośmielił się poprosić o jej rękę. A jeśli to wszystko było tylko zręcznie odegraną komedią, to cóż za otchłań nikczemności dla jego przerażonych oczu! Ale czy wolno mu myśleć w ten sposób? Czy aby przypadkiem jakiś złośliwy chochlik nie zadrwił z niego, chcąc w niego wmówić rzeczy które, jeśli były prawdą, to musiałyby tym samym bezpowrotnie pogrzebać jego wiarę w żonę, co przecież nie mogło się stać pod żadnym pozorem.
W tym samym momencie Erna zauważyła, że mąż ją bacznie obserwuje, czując na sobie jego uporczywy wzrok. Zadrżała, lecz natychmiast się opanowała. Podniósłszy kielich do ust, rzuciła mu beztroskie, radosne spojrzenie, równocześnie rzekła cichym i na pozór obojętnym tonem do Soltenaua:
- Proszę się mieć na baczności, mój mąż nas śledzi.
Soltenau natychmiast zorientował się w sytuacji i zagadnąwszy swą bladą sąsiadkę, tak żywo się nią zainteresował, że Waldeck odetchnął z ulgą, jak gdyby jakiś tłoczący go ciężar spadł z jego serca. Po skończonej kolacji, Erna pobiegła do męża. Przytuliwszy się pieszczotliwie do jego ramienia, rzekła:
- Najdroższy, tak bardzo przez cały wieczór tęskniłam. Czy to konieczne, byśmy na tak długi czas byli z sobą rozdzieleni?
Spojrzała przy tym na niego tak czule, że najchętniej by ją uściskał i zacałował na śmierć. Wymyślał sobie od ostatniego, że dał się unieść własnej imaginacji i mógł wyobrazić sobie jej niewierność.
- Czy naprawdę tak bardzo za mną tęskniłaś? - badał ją boleśnie uporczywym spojrzeniem.
Delikatny uśmieszek zaigrał na jej twarzy.
- Oj, głuptasku, jak możesz o tym wątpić?
- Zdawało mi się bowiem, że tam przy stole, doskonale się bawisz.
Potrząsnęła główką jak rozbrykany dzieciak.
- W samej rzeczy. Nie wyobrażasz sobie, co za nudna piła z tego Soltenaua. Wmawia sobie, że wszystkie kobiety kochają się w nim. Naciągałam go i drwiłam, że tylko boki zrywać. Muszę mu jeszcze dowieść, że nie jest tak niebezpieczny, za jakiego się uważa.
- Tylko nie szalej zanadto, proszę! Gotowi jeszcze rzucić na ciebie jakieś podejrzenia, od których moja żona musi być wolna. Żaden bowiem cień nie śmie paść na twoją nieskazitelną opinię.
- Ależ nie bądźże nudny! Tak mnie to wszystko bawi. W tym momencie nadeszła Ruth.
Popatrzył na nią z wymuszonym uśmiechem.
- Jak się czujesz ojcze? - zapytała troskliwie. - Jesteś tak blady.
- To nic, moje dziecko, jest duszno, a przy tym ten gwar działa mi trochę na nerwy. No, jakże ci się to wszystko podoba?
- I owszem, ojczulku. Miałam przy stole miłego towarzysza. Fred umie tak interesująco opowiadać.
- To mnie cieszy, Ruth. Życzę ci, byś ten wieczór spędziła wesoło.
- Spędzę go wesoło, jeśli przyrzekniesz, że sam położysz się na chwilę, ażeby wypocząć.
- Dobrze, przyrzekam, zaraz to uczynię.
To mówiąc skłonił się obydwu kobietom i wolnym krokiem odszedł w stronę swojego pokoju.
Ruth kroczyła obok Erny, mijając salony. Rozumie się, że przede wszystkim rzucała się w oczy majestatyczna i urocza postać macochy, ściągając powszechną uwagę. Ale i Ruth nie pozostawała w tyle. 1 owszem. Niejednemu mężczyźnie wydał się bardziej pożądania godny jej dziewczęcy wdzięk, niż dumna i oślepiająca piękność Erny.
Fred Grotthus nie miał nawet czasu spojrzeć na konsulową, gdyż całą jego uwagę pochłaniała jedynie i wyłącznie Ruth. Z Soltenauem, z którym był zaprzyjaźniony, podszedł ku obydwu damom.
- Czy były już panie na nowej wystawie u Schultego? - zapytał Soltenau patrząc znacząco na Ernę.
- Nie. A czy jest tam co godnego uwagi?
- Rozumie się. Nawet niektóre z tych zbiorów trzeba sobie koniecznie obejrzeć, łaskawa pani.
- Czy rzeczywiście koniecznie? W takim razie mogłybyśmy jutro około czwartej tam się wybrać. Czy ci to dogadza, Ruth?
- Owszem, mamo.
- Może nam panowie będą towarzyszyć? O tej porze mój mąż jest zajęty swoimi sprawami.
Panowie skłonili się na znak zgody.
- Rozumie się, o ile panowie nie mają niczego lepszego w planie.
- Nie istnieje chyba nic lepszego ponad jej towarzystwo, łaskawa pani.
- Panie baronie, proszę się nie wysilać na komplementy. Pan Grotthus jest pod tym względem dużo uczciwszy, bo przynajmniej milczy.
- Jedynie dlatego, że będąc tego samego zdania co pan baron Soltenau, uważam za zbyteczne cośkolwiek jeszcze dodać.
- Pięknie. W takim razie spotkamy się jutro po południu. Fred zwrócił się do młodej dziewczyny.
- Panno Ruth, czy nie zaszczyci nas pani tego wieczoru swym śpiewem?
Spojrzała na niego z trwogą.
- Wobec tej masy ludzi? Za żadną cenę! Nie byłabym po prostu w stanie wydobyć z siebie ani jednego czystego tonu.
- W takim razie pani - zwrócił się Soltenau do Erny. - W imieniu wszystkich, proszę o kilka pieśni.
Erna z uśmiechem spojrzała dokoła.
- Czyżbym rzeczywiście miała się na to odważyć?
- Jak pani może o to pytać i choć chwilkę nad tym się zastanawiać?
- Więc dobrze. Proszę udać się ze mną do salonu muzycznego.
- A pan, panie Grotthus, będzie łaskaw poszukać mi pana Rehlinga. Wszak zna go pan, nieprawdaż? Przywykłam do jego akompaniamentu, tym bardziej, że ty Ruth, zapewne nie masz dziś do tego ochoty.
- Jeśli mam być szczera, to istotnie najmniejszej. Gdy będziemy same, ile tylko zechcesz. Ale teraz, wobec tak olbrzymiego audytorium...
- Domyśliłam się tego. Więc panie Grotthus, proszę mi przysłać pana Rehlinga do salonu muzycznego.
- Ja panu pomogę - rzekła Ruth do Freda, rozglądając się na prawo i lewo wśród gości.
Wsparta na ramieniu barona Soltenaua, Erna oddaliła się w przeciwnym kierunku.
- Mój mąż zrobił mi z powodu pana małżeńską scenę, panie baronie. Pan mnie swoją śmiałością jeszcze skompromituje.
- Bez obawy, najpiękniejsza z pięknych. Proszę mi tylko dać iskierkę nadziei, że pozyskam jej względy, a całą mocą będę się starać, by w towarzystwie osób trzecich odegrać rolę człowieka chłodnego i pełnego rezerwy.
- Cóż panu zależeć może na moich względach?
- Proszę nie bawić się ze mną w kotka i myszkę. To tylko jeszcze bardziej może podniecić moją chęć zdobycia pani. Bowiem żadna kobieta nie może bezkarnie darzyć mężczyzny takimi spojrzeniami, jakimi tego wieczoru mnie pani darzyła. Proszę mi tylko przyrzec, że spotka się pani ze mną na osobności, a będę zadowolony.
- Postaram się jakoś to urządzić. Ścisnąwszy lekko jej ramię, szepnął gorąco:
- Serdeczne dzięki.
Gdy doszli do salonu muzycznego, puścił jej ramię i złożywszy rycerski ukłon, oddalił się. W chwilę potem podszedł ku Ernie, zajętej szukaniem i przerzucaniem nut, pewien młody mężczyzna, o szczupłej, bladej twarzy i skłonił się jej głęboko. Jego płomienne, błyszczące oczy patrzyły ponuro na beztroską i uśmiechniętą twarz Erny.
- Ach, to pan, kochany panie Rehling. Widziałam pana z daleka, lecz trudno mi było przecisnąć się do niego.
- Tak, nareszcie i mnie udzielono tej łaski zbliżenia się do uwielbianej i czczonej pani konsulowej Waldeck! - odparł z gorzkim uśmiechem.
- Co znaczy ta ironia, czy chce mnie pan nią ugodzić?
- Jej najuniżeńszy sługa nigdy by się na to nie ośmielił. Niemniej z trudem udaje mi się wstrzymać od pewnego rodzaju porównania między tym, co nosi miano „niegdyś”, a tym, co się zowie „dziś”. Czy pani wiadomo, co to dziś za dzień?
- Nie - odrzekła krótko i niechętnie, przerzucając w dalszym ciągu nuty.
- To bardzo naturalne. Albowiem dla pani pozostał on bez najmniejszego znaczenia. Ale co innego u mnie. Dla mnie był on dniem ułudnej obietnicy szczęścia, które niestety rozwiało się w nicości. Czy rzeczywiście nie przypomina sobie pani tego dnia? Dwa lata temu przyrzekła pani zostać moją, jak tylko nasze stosunki materialne nieco szczęśliwiej się ułożą. Twierdziła pani wtedy, że mnie kocha, a ja głupi, wierzyłem i byłem ponad miarę szczęśliwy.
- Ależ panie Henryku, po cóż to odgrzebywać dawne dzieje? Proszę nigdy już o tym nie wspominać, bo inaczej musiałabym pana unikać.
Przejechawszy dłonią przez gęstwę swoich ciemnych włosów, zaśmiał się z cicha.
- Ma pani rację. Proszę tylko wyraźnie dać mi do zrozumienia, że jestem natrętem, żebrakiem, któremu niekiedy, w przystępie dobrego humoru, rzuca się grosz jałmużny. Dlatego, że pan Henryk Rehling dość znośnie gra na fortepianie i nieźle akompaniuje, dostępuje nawet zaszczytu, że się go zaprasza na oficjalne zebrania i uroczystości, ażeby pani konsulowa Waldeck raczyła łaskawie rozporządzać jego gotowością służenia jej.
- Panie Rehling! Proszę nad sobą zapanować, gotowi jeszcze zwrócić na nas uwagę.
- O, bez obawy szanowna pani. Co najwyżej pomyślą, że spieramy się na temat jakiegoś utworu muzycznego.
- Co znaczy ten drwiący ton? Czyż nie powiedziałam panu otwarcie, że moja miłość dla pana była pomyłką? Wszak zwrócił mi pan moje słowo.
- Tak. Wszystkim formalnościom stało się zadość. Nasze potajemne zaręczyny w jeszcze bardziej tajemny sposób zostały rozwiązane. Gdy bowiem zjawił się bogaty konkurent, wtedy ja zostałem usunięty na bok, jak zupełnie zbędny mebel. Nie przeciwdziałałem temu, rozumiejąc, że jest zupełnie bezcelowe przemocą zatrzymywać kobietę, która całą swoją istotą prze ku bogactwu i przepychowi. Zwolniłem panią, pani Erno - ale od tej chwili życie moje zostało złamane. Może nawet nie zdaje sobie pani sprawy, do jakiego stopnia mną to wstrząsnęło.
- Kto wie, może czeka pana jeszcze większe szczęście? Niech pan o mnie zapomni, drogi panie.
Patrzył na nią jakimś trudnym do opisania wzrokiem.
- Gdybym był do tego zdolny, byłbym z pewnością uratowany. Ale pani, widzę, niewiele ma zrozumienia dla ludzi mego pokroju. Niestety, w moim słowniku brak tego słowa „zapomnieć”. Ale cóż to panią może obchodzić?... Aż do tej pory jedna rzecz była mi pociechą. Wiedziałem bowiem, że i swego męża nie darzy pani miłością. Toteż o niego nie jestem bynajmniej zazdrosny.
- Proszę pana, najwyższy czas, by już zakończyć tę scenę. Cóż u licha pana ukąsiło? Przecież dotąd był pan zupełnie rozsądny?
- O tym właśnie chcę z panią pomówić i tym zakończyć naszą rozmowę. Patrzyła dziś pani na pewnego mężczyznę takimi oczami, które najpewniej mi powiedziały, że serce pani jest zaangażowane. I to właśnie doprowadza mnie do szału. Zatem niech się pani strzeże, pani Erno! Nikomu, absolutnie nikomu, nie użyczę pani miłości, raczej... Ale dosyć!
Urwał i podszedłszy do fortepianu usiadł na taborecie.
- Proszę, jestem gotów - rzekł bezdźwięcznym tonem, patrząc na nią wygasłymi oczami.
Szybko uczyniła wybór.
- Śpiew mój będzie okropny! Zepsuł mi pan doszczętnie mój dobry humor.
- Tyle honoru dla biednego muzyka. - szydził, uderzając w klawisze.
*
Tymczasem zaproszeni przez barona Soltenaua goście, poczęli się gromadzić w salonie.
Trudno było w głosie Erny zauważyć jakiekolwiek wzburzenie. Trzymając z niedbałą gracją w rękach nuty, przywarła do nich spojrzeniem. Po skończonym śpiewie zerwała się burza oklasków. Otoczono śpiewaczkę i zasypywano komplementami. Również i Soltenau podszedł ku niej i złożywszy na jej dłoni pełen szacunku pocałunek, zachował się z taką godnością, że nawet stojący opodal Waldeck, niczego absolutnie nie mógł mu zarzucić.
Podczas gdy Erna z uprzejmym uśmiechem przyjmowała hołdy, myśl jej ani na chwilę nie przestała pracować, w jaki sposób można by pozbyć się tego nieznośnego Rehlinga. Zaczynał jej po prostu działać na nerwy, a ona nie miała ochoty, aby przez niego zniszczyć z takim trudem zbudowane gniazdo dobrobytu.
Soltenau zapalił w jej sercu, dotąd tak zimnym, gwałtowną namiętność. Nie zastanawiając się, dokąd ją to nowe uczucie zawiedzie, oddała mu się niepodzielnie. Nie była z tych, co to są zdolne do wyrzeczeń. Mąż w ogóle nie wchodził w rachubę. Od czasu gdy baron Soltenau stał się panem jej myśli, miała dla męża tylko wstręt i obrzydzenie. Rozumie się, że należy być ostrożną i dbać o pozory, a nawet podwoić swą czujność, ze względu na tego szaleńca Rehlinga, który swymi groźbami popsuł jej cały wieczór.
Podczas śpiewu macochy, Ruth siedziała obok swego ojca, patrząc ukradkiem na niego z wielką troskliwością. Od czasu do czasu głaskała jego dłoń.
- Jak pięknie wygląda mama. Prawda ojczulku, że czujesz się nad wyraz szczęśliwy?
Pogrążony w głębokiej zadumie, podniósł ku niej swój wzrok. Oczy patrzyły ponuro, a wokół ust znaczyła się bruzda cierpienia.
- Tak, moja mała. I to do tego stopnia, że drżę, by mi wolno było nadal nim pozostać.
- Jak można mówić w ten sposób, papo! Zasługujesz na to, by być szczęśliwym.
Uścisnął serdecznie jej dłoń.
- Moja mała Ruth. Kochasz mnie, nieprawdaż, moje dziecko? Popatrzywszy na niego z miłością, z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy.
- Ponad wszystko na świecie! Wszak wiesz o tym dobrze.
- Tak, wiem i ta świadomość będzie mi zawsze pociechą.
- O, na razie nie potrzeba ci twojej Ruth jako pocieszycielki!
- Sądzisz? A nie sprawia ci to przykrości? Spojrzała na niego z żałosnym uśmiechem.
- Dziś już nie, ojczulku! Przyznaję, z początku byłam zazdrosna i zła, gdyż trudno mi było pogodzić się z faktem, że dałeś mi macochę. Ale gdy ciotka Grotthus uświadomiła mi, że nie mam racji, chcąc tylko z egoizmu zakłócić ci twoje osobiste szczęście, wtedy zreflektowałam się. A teraz już wszystko w porządku. Dziś twoje szczęście napawa mnie radością.
- Lecz niełatwo ci to przyszło, prawda? Ścisnęła kurczowo jego dłoń.
- Ach, dla ciebie ojczulku, zniosłabym jeszcze coś nierównie przykrzejszego.
Opanowało go uczucie wstydu. Jak bardzo zaniedbał swą córkę od czasu, gdy Erna stanęła na drodze jego życia. Czyżby zasługiwał na tę ofiarną miłość swego ukochanego dziecka?
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając śpiewu Erny. Lecz gdy wszczął się gwar, i szmery uznania jęły przebiegać salę, Waldeck rzekł do swej córki:
- Czy cię to nie nęci Ruth, czy nie miałabyś i ty ochoty zbierać hołdy i pochwały?
- Ależ, cóż znowu ojcze. Wszak znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że nie odważyłabym popisywać się swym głosem przed taką masą ludzi. Wolę sto razy śpiewać dla ciebie, ciotki Grotthus i Freda, gdy jesteśmy sami. Wtedy mam prawdziwą przyjemność.
- Jak różni są ludzie! Mama nigdy nie chce śpiewać, gdy jesteśmy sami. Jej trzeba publiczności.
- No widzisz, w takim razie uzupełniamy się wzajemnie. Prócz tego mama jest prawdziwą artystką, więc nie ma powodu się krępować.
- Nie chcę bynajmniej wzbijać cię w dumę moja mała, ale jesteś co najmniej taką artystką jak ona.
Ruth śmiała się serdecznie.
- Oto przykład, do jakiego stopnia zaślepia rodzicielska miłość. Nie ojczulku, jesteś stanowczo za bardzo stronniczy. Nie dalej jak dziś, mama zwróciła mi uwagę, bym przypadkiem nie dała się nakłonić do śpiewu w liczniejszym gronie. Mój glos straciłby wiele przy jej głosie, tym bardziej, że moja interpretacja wykazuje jeszcze duże braki. A ona z pewnością się lepiej na tym rozumie, aniżeli my obydwoje.
- Tak sądzisz?
Waldeck zadał to pytanie grobowym głosem... Znowu zamajaczyło przed nim owo zawistne spojrzenie, które zapaliło się w oczach Erny, gdy Ruth po raz pierwszy przed nią śpiewała. Dawno już o tym zapomniał. Lecz teraz to przypomnienie jeszcze silniejszym ciężarem przygniotło mu duszę. Mimo bowiem ślepej miłości dla Erny, zdawał sobie doskonale sprawę, o ile śpiew i muzyczne zdolności córki przewyższają artyzm żony. A więc zazdrość, niska, plugawa zazdrość, miała także miejsce w jej sercu.
Ruth ani nawet przez myśl nie przeszło, jakie wrażenie jej słowa wywarły na ojca.
Gdy rój otaczający Ernę nieco się rozproszył, Waldeck podszedł ku żonie. Właśnie lokaj podawał szampana, którym Erna napełniła swój kielich. C - Czy trochę nie za wiele, Erno? - zapytał poważnie.
Zaśmiała się.
- Szampana? Nie, mój drogi, znoszę go doskonale nawet w większych ilościach, a jest przy tym tak rozkosznie chłodny.
- Żeby ci tylko nie zaszkodził.
- Nie ma obawy. Powiedz mi lepiej, ty barbarzyńco, jak ci się podobały moje pieśni? Wszyscy obsypują mnie komplementami, tylko ty jeden milczysz jak zaklęty.
- Wiesz, że chętniej cię słucham, gdy jesteśmy sami.
- Ach, to nie ma dla mnie żadnego uroku! Poprosisz o to Ruth. Ta mała stanowczo się wzbraniała śpiewać przy gościach, mimo że ją o to prosiłam. Bała się głupiutka. Więc nie dręczmy jej i pozostawmy w spokoju tę jej urojoną niechęć.
Patrzył na nią z ponurą miną. Czyżby mu już dzisiaj nic nie zaoszczędzono? I oto zdemaskowała się znowu Erna jako kłamczucha. Czyżby aż do tej pory miał na oczach jakąś przepaskę, która nie pozwalała mu dojrzeć wszystkich jej wad i błędów?
- Masz rację Erno, zostawmy ją w spokoju - rzekł bezdźwięcznie.
Erna jednakże śmiała się i paplała, nie domyślając się wcale, że mąż dojrzał w jej oczach czające się kłamstwo.
Porucznik Grotthus stanął za krzesłem Ruth.
- Czy wie pani, panno Ruth, o czym przed chwilą myślałem, gdy pani matka śpiewała?
Spojrzała na niego pytająco.
- Nie, a czy nie zechciałby mi pan tego powiedzieć?
- Już dawno nie słyszałem pani śpiewu. Czy długo jeszcze będę musiał nań czekać?
- A czy panu tak bardzo na tym zależy?
- Ogromnie.
- W takim razie proszę częściej do nas zachodzić. Tak między piątą a szóstą wieczorem. Wtedy zawsze śpiewam, a prócz pańskiej matki i niekiedy mojego ojca, nie mam żadnych innych słuchaczy.
- Więc wolno mi będzie być trzecim w tym związku?
- Ilekroć tylko przyjdzie panu ochota.
- Wobec tego codziennie.
- To by dopiero było pięknie.
- Czy pani mówi to serio?
Ruth, przestraszywszy się swoich lekkomyślnie wypowiedzianych słów, zapłoniła się jak róża. Lecz była za uczciwa, by szukać wybiegów.
- Tak, najzupełniej. Dobrych przyjaciół zawsze chętnie się widuje. Fred zauważył, że to określenie „dobry przyjaciel” wypowiedziane było chłodno i sucho. Spochmurniał.
- Czemuż to nagle znowu pan posmutniał, panie Fredzie? Czyżbym, nie wiedząc o tym, znowu go czymś dotknęła? Taki pan drażliwy.
Popatrzył na nią swymi pięknymi, poważnymi oczyma.
- Nie, proszę być spokojną, nie jestem bynajmniej smutny. Przeciwnie, jestem rad, że pozwoliła się pani częściej niż dotychczas odwiedzać.
- A jutro pójdzie pan z nami do Schultego.
- Będę punktualnie na umówionym miejscu.
- Czy mam się panu z czegoś zwierzyć? Jestem szalenie znużona.
- Jest też i pora po temu. Wielu już gości cichaczem się wymknęło. Zaraz będzie pani mogła odpocząć.
***
Po rozejściu się gości, pani Grotthus musiała jeszcze to i owo zarządzić. W chwili, gdy zamierzała udać się do swego pokoju, jakaś biała, smukła postać mignęła jej przed oczami.
- Czy bardzo jesteś zmęczona, cioteczko?
- Ależ na Boga dziecino, to ty jeszcze nie śpisz? Tak bardzo byłaś znużona.
- Nie mogę zasnąć. Proszę, zajdź jeszcze na chwilkę do mnie.
- Właściwie nie powinnam tego zrobić, lecz cię porządnie wyłajać. Pani majorowa, objąwszy ramieniem młodą dziewczynę, poprowadziła ją z powrotem do sypialni.
Było to rozkoszne gniazdko, utrzymane w jasnoniebieskim tonie, z bladoliliowymi firankami w oknach.
- Tak, moja mała, a teraz jazda do łóżka! Co widzę, tyś już leżała?
- Owszem, ale nie mogłam usnąć. Trzeba mi było jeszcze przedtem powiedzieć ci, jak pięknie było dzisiejszego wieczoru.
Staruszka się uśmiechnęła.
- Az początku to narzekałaś.
- Bo ta prezentacja była wściekle nudna. Ale potem się zmieniło. Mam takie uczucie, jak gdybym przeżyła coś niewypowiedzianie pięknego. A jutro idziemy z mamą i Fredem do Schultego.
Pani Grotthus uśmiechnęła się. Jakiś ciepły promień zajaśniał na jej twarzy.
- I cieszysz się z tego dziecino?
- Niewypowiedzianie. Ale widzę, że jesteś zmęczona, cioteczko, nie powinnam więc dręczyć cię moimi głupstwami. Nie gniewaj się o to na mnie.
- Jakżebym mogła, moje dobre, kochane dziecko. Ale śpij już, śpij, i niech ci się marzy dzisiejsza zabawa.
- Tak, niewątpliwie będę o niej śnić. Lecz powiedz mi, ile właściwie lat ma twój syn?
- Dwadzieścia osiem.
Ruth leżała, uśmiechając się błogo. Zasypiając, rzekła słodko:
- On taki dobry i miły.
Te słowa spłynęły z jej warg, jak gdyby już bez udziału świadomości. Pani majorowa siedziała cichutko przy jej łóżku, dopóki Ruth nie zasnęła. Marzyła przy tym o wielkim, pełnym szczęściu dla swego jedynaka.
***
Minęło parę tygodni. W rodzinie konsula nic się na pozór nie zmieniło. Panią Ernę pochłonął całkowicie wir towarzyskiego życia. Pędziła z jednej zabawy na drugą, nie spostrzegłszy nawet, że zachowanie jej męża stawało się coraz to powściągliwsze i chłodniejsze. Nie mogła tego zauważyć, ponieważ intensywny tryb życia zabijał wszelką refleksję. Mąż pozostawiał jej najzupełniejszą swobodę, spełniając przy tym każde jej życzenie. Była więc zadowolona. To zaś, że z dnia na dzień stawał się mizerniejszy i coraz bardziej podrażniony, nie zwróciło nawet jej uwagi. Spostrzegła to jedynie Ruth, która nie omieszkała natychmiast o tym donieść pani Grotthus.
- Nie powinno cię to martwić - odpowiedziała staruszka. -’ Ojciec twój odwykł już od nadmiernego życia towarzyskiego, i prawdopodobnie to go męczy - rzekła uspokajająco.
Ale jej doświadczone oko dostrzegało niejedno, co ją zatrważało. Miała ona bowiem niejednokrotnie sposobność, w ciągu tych wszystkich lat, dokładnie poznać konsula Waldecka, którego uważała za silną, skoncentrowaną w sobie i świadomą swoich celów indywidualność. Jego spokojny, zrównoważony, lecz zdecydowany charakter napawał ją zawsze największym szacunkiem. Byle jaka drobnostka nie byłaby z pewnością w stanie wytrącić go z równowagi, czyniąc zeń nerwowego i roztargnionego człowieka. A była przekonana, że przyczyny te są jej dobrze wiadome i że się nie myli. Nazbyt częste wizyty barona Soltenaua dawały jej dużo do myślenia, tym bardziej, że stale miały miejsce pod nieobecność pana domu. Nie ulega więc wątpliwości, że odwiedziny te nie były Waldeckowi miłe, gdyż pewnego razu, gdy wrócił nadspodziewanie wcześniej niż zwykle do domu i zastał barona Soltenaua, na twarzy jego pojawił się wyraz zgnębienia oraz głębokiej zadumy.
***
Serce Ruth ochotnie pospieszyło naprzeciw budzącemu się uczuciu miłości, wypełniając je po brzegi niewysłowioną słodyczą i radością. Jakkolwiek uczucia swe wstydliwie zatajała przed światem, niemniej Fred Grotthus stał się obecnie jedyną treścią jej istnienia. Najbardziej jednakże ukrywała je przed samym porucznikiem. Z obawy, żeby się nie zdradzić, stała się wobec niego bardzo powściągliwa. Jej czystość i surowość narzucała jej pewne hamulce, których przekroczyć nie było mu wolno. Przychodził często, by posłuchać jej śpiewu. W pieśni te wkładała całą potęgę uczucia, które rozpierało jej serce, wskutek czego śpiew jej zyskał ogromnie na piękności, co stwierdzili zarówno Waldeck jak i pani Grotthus. Fred, wtulony w najciemniejszy róg pokoju, wchłaniał z bijącym sercem piękny głos umiłowanej dziewczyny. Pewnego dżdżystego popołudnia przyszedł jak zwykle. Wchodząc, zastał Ruth grającą jakiś nokturn Chopina. Podszedłszy na palcach, wsparł się łokciem o odwrócone wieko fortepianu, patrząc w jej jasną twarz oraz na delikatne, wypielęgnowane ręce.
Ruth, skończywszy nokturna, wyciągnęła ku niemu swą dłoń.
- Dzień dobry, panie Fredzie. Proszę, niech pan siada. Ojca dziś nie będzie, ale pańska matka zaraz się pojawi.
- Właśnie przed chwilą z nią mówiłem, panno Ruth i ona mnie tu przysłała. Gdybym tylko mógł wiedzieć, co wybrać: pani grę czy też śpiew. Jest pani błogosławionym człowiekiem, któremu jest dane zdobywać serca słuchaczy.
Uczyniła zaprzeczający ruch ręką.
- Serca? Czy aby nie uszy, chce pan powiedzieć?
- Nie, zarówno gra jak i śpiew pani przemawiają do serc.
Pani majorowa weszła i bezgłośnie usadowiła się koło kominka. Oto jej uroczysta godzina, której z utęsknieniem przez cały dzień wyczekiwała i na którą się cieszyła. Fred zajął miejsce obok niej, podczas gdy Ruth z powrotem podeszła do fortepianu. Młodzieniec nie spuszczał z niej wzroku. Śpiewała niemal całą godzinę, dając jedną pieśń po drugiej, nie oddzielając ich zbyt wielkimi pauzami. Skończywszy grę, zamknęła fortepian i z uśmiechem podeszła do swoich nabożnych słuchaczy, którzy nie byli w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa. Milcząc, Fred ujął jej dłoń i przyłożył do swych gorących ust, przytrzymując ją nieco dłużej, niż by na to pozwalał tak zwany „dobry ton”. Ona, jak gdyby dotknięta jakimś palącym płomieniem, szybko ją wyrwała, wprowadzając tym Freda w wielkie zakłopotanie. Chcąc się niejako ukarać za swą nadmierną śmiałość, cofnął się z miejsca. Ruth patrzyła nieruchomo przed siebie. Pani Grotthus, zauważywszy ten maleńki epizodzik, wszczęła rozmowę, chcąc przepędzić ich zażenowanie.
- Czy masz chwilkę czasu Fredzie, żeby mi towarzyszyć? Mam kilka sprawunków na mieście.
- Chętnie, mamo.
- W takim razie pójdę się ubrać, a ty zabawiaj tymczasem Ruth. Fred skłonił się w milczeniu. Pani majorowa wyszła.
- No i czegóż znowu pan milczy, panie Fredzie? Obawiam się, że to mój śpiew tak melancholijnie pana nastraja.
- Jest w tym, co pani mówi, trochę racji, panno Ruth. Za każdym bowiem razem zrywa się we mnie jakaś dziwna tęsknota za czymś nieokreślonym, lecz czego w słowach nie byłbym w stanie wyrazić.
- W takim razie, nie powinnam już nigdy śpiewać w pana obecności. Nie należy bowiem budzić tęsknoty, której się nie jest w stanie urzeczywistnić.
Zerwał się jak oparzony. W jej słowach wyczuł delikatną odprawę. Odparł: - Proszę być spokojną, sam to sobie dawno wyperswadowałem.
Przerażona, spojrzała na niego. Mówił ostrym i podrażnionym tonem, który po raz pierwszy u niego słyszała. Cóż by znowu takiego powiedziała, co by go mogło dotknąć? Myślała nad tym przez dłuższą chwilę, lecz trudno jej było dociec przyczyny. Tymczasem weszła pani majorowa, gotowa do drogi.
Ruth odprowadziła Freda smutnym spojrzeniem.
- Cóż za osa go znów ukąsiła? - myślała zgnębiona.
***
Matka i syn szli w milczeniu. Przebrnąwszy zaśnieżony Tiergarten dotarli do Unter den Linden, po czym skręcili we Friedrichsstrasse. Jednakie myśli snuły im się po głowie. Wreszcie Fred zagadnął:
- Cóżeś taka milcząca, mamo? Spojrzała na niego rozbawiona.
- Idę za twoim przykładem, synu.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech zażenowania.
- Daruj, zamyśliłem się.
- W takim razie musimy sobie wzajemnie darować. Byłam mianowicie tym samym zajęta. Mam nadzieję, że myślałeś o czymś przyjemnym.
Westchnęła głęboko.
- To zależy...
- Jakoś nie bardzo zachęcająco to brzmi, mój chłopcze. Coś cię gnębi i trapi. Czy może jakieś długi?
- Wiesz dobrze, że się nie puszczam na takie wody. Byłby to początek końca. Musiałbym chyba już być najgorszy, by w ten sposób nagrodzić twój trud.
- Ależ Fredzie, cóż ja takiego dla ciebie robię? - Po prostu daję ci tylko to, czego mi zbywa.
- Lecz co zdobywasz kosztem twojej osobistej wolności.
- Zapewniam cię, że czuję się z tym dużo lepiej, niż gdyby mi pozostawiono tę, moim zdaniem, tak niesłusznie przecenianą, wolność! A zresztą już niejednokrotnie tę kwestię omawialiśmy. Mam u Waldecka królewskie życie i doprawdy czuję się szczęśliwa, że mimo jego ożenku nic się pod tym względem nie zmieniło. Panią Ernę nie obchodzi domowe gospodarstwo, wskutek czego jestem nadal panią swojej woli.
- Razi mnie jednak ten protekcjonalny ton, jaki często wobec ciebie przybiera. Po prostu ma się wrażenie, jak gdyby, mówiąc do ciebie, tym samym się zniżała.
Pani majorowa wyprostowała się dumnie. I - Mój chłopcze, osoby w rodzaju pani Erny nie mogą się ku mnie zniżać! Przeciwnie, chcąc mnie dosięgnąć, muszą pokaźnie wspiąć się na palcach. A to, że jej zachowanie jest często śmieszne i dziecinne, tego mój synu nie biorę jej bynajmniej za złe. Pochodzi bowiem z bardzo skromnej rodziny, nic więc dziwnego, że chciałaby się czuć panią! A że nie grzeszy zbytnią subtelnością i brak jej przy tym wrodzonego taktu, więc zdarza się, że się czasem zagolopuje. Ale to poniża raczej ją, aniżeli mnie.
Wzruszywszy ramionami Fred rzekł:
- Nie pojmuję doprawdy, jak taki człowiek jak Waldeck mógł się zakochać w podobnej kobiecie.
- Właśnie dlatego, że sam taki miły, sądzi, że i inni są tacy. Ale mam wrażenie, że już jest świadom swojej pomyłki. Toteż nad tym bardzo cierpi.
- Sądzisz?
- Jestem tego pewna.
- A co Ruth myśli o swojej macosze?
- Zmusza się do serdeczności dla niej, lecz nie bardzo jej się to udaje. Na szczęście jest jeszcze zbyt młoda, by poznać się na takich typach, do jakich należy pani Erna.
- Mówisz o niej tak, jak gdybyś miała ku temu podstawę, by nią pogardzać.
- Niestety, mój kochany. Obawiam się, że niezbyt przyjemne rozczarowania czekają Waldecka i jego córkę, w których osoba pana barona Soltenaua odegra niemałą rolę.
- Matko!
Skinęła poważnie głową. Milcząc szli dalej. Wreszcie Fred, budząc się jak gdyby z głębokiej zadumy, rzekł:
- Musisz czuwać nad Ruth, ażeby żaden brud jej nie dotknął.
- Oczywiście. O ile tylko będzie to w mojej mocy.
- To takie czyste, kochane stworzenie, ta mała Ruth.
- Że też zdołałeś już to stwierdzić. To dziwne. Ale w takim razie dlaczego mi to zalecasz? Znam ją przecież lepiej niż ty.
Uścisnął jej ramię.
- Mamo, po cóż te komedie? Wszak zawsze byliśmy względem siebie szczerzy. Wiesz dobrze, co się ze mną dzieje.
Nie odpowiedziała, tylko milcząco przytaknęła.
- Beznadziejny przypadek, prawda?
- Dlaczego, Fredzie?
- Jak możesz o to pytać? Takie piękne, rozkoszne stworzenie, to przecież nie dla takiego mizeraka, jak biedny porucznik. Tym bardziej, że jeszcze okrągły milionik za nią się toczy.
- No więc cóż z tego? Jeżeli ten mizerny porucznik jest przyzwoitym i dzielnym mężczyzną i szczerze kocha dziewczynę, niezależnie oczywista od tego miliona, wtedy wszystko inne staje się drobnostką.
- Więc nie uważasz tego za niemożliwe? - wyrzekł prawie bez tchu.
- Naturalnie!
- Mamo, czy mówisz serio? Więc zachęcasz mnie, by starać się o Ruth?
- Możesz spokojnie zabiegać o jej względy. Dużo lepiej by została twoją, niż gdyby miała paść ofiarą jakiegoś zawodowego łowcy posagu.
Ścisnął jej ramię tak silnie, że aż krzyknęła z bólu, lecz patrząc na jego dziecinnie rozpromienioną twarz, musiała się uśmiechnąć.
- Najlepsza, najukochańsza mamo, czy Ruth tylko choć troszkę mnie lubi?
- Głuptasie, nie możesz przecie o to pytać swej matki, bo gdyby nawet cośkolwiek o tym wiedziała, to i tak niczego by nie powiedziała.
- Teraz to bym cię najchętniej wycałował, choćby na środku ulicy. Uśmiechnęła się do niego czule.
- Ach dziecko, gdyby mi nieba pozwoliły doczekać tego. Ty i ta kochana, wspaniała dziewczyna. Co za radość!
Fred znowu poważnie się zadumał.
- Przecie to nonsens, myśleć o czymś podobnym. Co by na to powiedział konsul Waldeck?
- O ile ja go znam, powie: z Bogiem!
- A czy przypadkiem nie ma swoich własnych planów związanych z Ruth?
- Możesz być przekonany, że pragnie tylko jej szczęścia.
- Czy mogę zaraz jutro wybrać się do niej?
- Czy zamierzasz od razu przypuścić szturm?
- Najchętniej zawróciłbym z tobą, ażeby się upewnić.
- Nie tak gorąco, mój chłopcze. Sposobność już się nadarzy. Co nagle, to po diable.
- Dobrze ci mamo, cytować przysłowia. Mnie gna niepokój z jednego miejsca na drugie.
- Nie jesteś bynajmniej wyjątkiem, mój synu. Jest to los wszystkich zakochanych, lecz trzeba nad sobą panować. Ale oto jesteśmy u celu. Czy zaczekasz na mnie, aż zrobię zakupy? Będziesz mnie mógł z powrotem odprowadzić i przy tej sposobności raz jeszcze obejrzeć od zewnątrz przybytek, który mieści twój skarb. A jeżeli będziesz się grzecznie sprawował, to ci zdradzę jeszcze maleńką tajemnicę, że... dziś... wieczór... Ruth wybiera się ze swymi rodzicami do opery.
Po prostu miażdżył jej ramię.
- Czyś zwariował, chłopie?
- Oto kara za brak serca. Nad tym też należy zapanować. Śmiali się serdecznie. Pani majorowa weszła do sklepu, a Fred pozostał na ulicy, przechadzając się tam i z powrotem.
***
Ruth wracała ze ślizgawki. Odprowadzał ją Fred. Przez blisko dwie godziny jeździli po skrzypiącym lodzie, nie zamieniwszy z sobą ani jednego słowa. Lecz w sercach ich drgała promienna, roześmiana wiosna.
Co prawda młody porucznik nie wyrzekł jeszcze tego magicznego słowa, niemniej wykwitł w jego duszy delikatny kwiat nadziei. W głębokim poczuciu niewysłowionego szczęścia czuł coraz silniej, że jego miłość jest odwzajemniona. Ruth bowiem nie umiała się maskować. Nie miała w sobie ani cienia obłudy i jakkolwiek sądziła, że udało się jej zamknąć w swym sercu przed oczyma świata słodką tajemnicę, niemniej zdradzał ją czy to nagły gorący rumieniec, czy nieśmiałe spojrzenie, czy wreszcie delikatne drżenie głosu.
Fred przestał się już obrażać, gdy Ruth, chcąc zataić swe prawdziwe uczucia, wpadała w ekstremalny ton chłodnych, suchych odpowiedzi. To co dawniej tłumaczył fałszywie jako wyraz obojętności, nauczył się teraz należycie oceniać. Czekał tylko sposobnej chwili, by wyznać jej swą miłość.
U wejścia do willi pożegnał się z Ruth.
- Może pan wstąpi na chwilę, panie Fredzie, by się przywitać z matką. Jeszcze jej pan dziś nie widział.
- Nie mam już ani chwilki czasu, panno Ruth. Proszę, niech pani będzie łaskawa pokłonić się jej ode mnie.
- Z przyjemnością. W takim razie do widzenia, do jutra wieczorem. Cieszę się na nasz bal.
- A co dopiero ja. Do widzenia.
Pocałował ją w rękę i patrzył za nią, dopóki mu nie znikła z oczu. Raz jeszcze się odwróciła i przesłała mu uroczy uśmiech.
Wręczywszy służącemu łyżwy i poleciwszy je wyczyścić, zapytała:
- Czy ojciec w domu?
- Nie, panienko. Pani majorowej też nie ma.
- A mama?
- Wielmożna pani jest u siebie. Pan baron Soltenau złożył jej swoje uszanowanie.
Podziękowawszy skinieniem głowy, udała się na górę. Złożyła wierzchnie okrycie i weszła do saloniku macochy, by przywitać się z baronem Soltenauem, którego, jako że był przyjacielem Freda, chętnie widywała. Puszyste dywany tłumiły odgłosy jej kroków. Dziwiąc się, że nie dochodzi jej żaden szmer z bocznego salonu, odsunęła portierę, zamierzając wejść. Lecz w tym samym momencie przystanęła i jakby skamieniała, patrzyła osłupiałymi oczyma... W środku zacisznego, zbytkownie urządzonego pokoiku, stało dwoje ludzi splecionych uściskiem, z ustami na ustach... Tymi ludźmi byli jej macocha oraz baron Soltenau, którzy trwając w długim, głębokim pocałunku, zdawali się zapomnieć o całym świecie. Wchłonąwszy ten obraz w ciągu ułamka sekundy, Ruth, blada z przerażenia, opuściła z powrotem, portierę... Z bolesną wyrazistością wrył się ten obraz w jej pamięć.
Wróciwszy nieco do siebie, poczęła biec, aż wreszcie dotarła do swego pokoju i upadła bezsilna przed jednym z krzeseł, dając w ten sposób wyraz swojej boleści.
- Papo, mój biedny, biedny papo! - Oto jedyna myśl do której była zdolna. Po raz pierwszy w życiu znalazła się w kręgu grzechu i winy. Czuła się poniżona i upokorzona.
- Ale co robić? Jak się zachować? Czy wyznać wszystko ojcu, że był sromotnie oszukiwany? - Przeszedł ją dreszcz. - Nie, za nic na świecie! Byłby to dla niego śmiertelny cios, bo podważyłby wiarę w jego szczęście. Nie, do tego nie byłaby zdolna. Jak to pani majorowa powiedziała, gdy ona, Ruth, dała wyraz swym wątpliwościom odnośnie do macochy, twierdząc, że nie poślubiła ojca z miłości. „Szczęście jest iluzją! Staraj sieje w nim podtrzymać, choćbyś nawet była przekonana, że jest tylko tworem jego imaginacji. ”
Ale czy tym samym nie staje się współwinna? Jakież jest zatem wyjście, któż jej poradzi, pomoże? Jedna tylko rzecz była dla niej jasna: za żadną cenę ojciec nie powinien się dowiedzieć o zdradzie żony. Czy może pójść do macochy i wręcz jej oświadczyć, że była świadkiem jej zdrady, i usiłować powstrzymać ją od tej przepaści, ku której niechybnie zmierzała? Ale czy da posłuch jej błagalnym prośbom i czy zechce się poprawić? Jakkolwiek bądź, musi spróbować tej drogi. Jest to bowiem jedyne, co może dla niego uczynić, by w ten sposób uchronić go przed najgorszym. Ale najpierw musi się uspokoić. Przeczekać parę dni. Wrócić do równowagi. I nikt, absolutnie nikt, nie śmie się o tym dowiedzieć. Nawet ciotka majorowa.
Tak dręczyło się to biedne, przerażone dziecko, pogrążone w bolesnych myślach.
W parę chwil potem, zapukawszy lekko, weszła pani Erna.
- Wróciłaś już dziecino? Przed chwilą właśnie się dowiedziałam. Dlaczego nie przyszłaś?
Ruth wstydząc się za nią, nie podniosła oczu.
- Wybacz, boli mnie głowa. Zechcesz usprawiedliwić mnie przed papą. Chciałabym zostać w moim pokoju.
Erna skrzywiła się.
- Ależ na Boga, Ruth, chyba nie zamierzasz mi się rozchorować? Przecież dla ciebie dziecko, wydajemy jutrzejszą zabawę. Właśnie przed chwilą był u mnie baron Soltenau w sprawie kotyliona. Powiadam ci, co za wspaniałe figury.
Ruth stała blada jak ściana naprzeciw swej macochy, ściągając brwi w niemej udręce.
- Uspokój się - rzekła bezdźwięcznie - mam nadzieję, że do jutra wszystko się poprawi. Lecz teraz zechciej mnie zostawić samą.
Erna, nieco skonfundowana, cofnęła się. W zachowaniu się Ruth było coś, co ją zastanowiło i zarazem wzbudziło niepokój. Czyżby ta mała coś posłyszała? Prawda, służący powiedział, że wróciła już przed godziną.
- Nonsens, w takim razie z pewnością dałaby wyraz swemu oburzeniu, nie szczędząc żadnego wyrzutu swej znienawidzonej macosze.
Tak myślała, niezdolna wniknąć w nieskazitelny charakter Ruth. Chcąc go bowiem zrozumieć, należało go wpierw poznać, a na to pani konsulowa bynajmniej się nie siliła. Podśpiewując więc sobie beztrosko, przeszła przez boczne pokoje, rzuciwszy się w krzesło stojące przed kominkiem. Gdy konsul Waldeck wrócił do domu, przywitała go słodkim uśmiechem.
- Dzisiejszy wieczór spędzimy sami, Herbercie! Ruth skarży się na ból głowy i pragnie pozostać sama. Czy cieszysz się na to sam na sam?
Powiódł ręką po czole.
- Chyba nic poważnego?
- Ach ty niedźwiedziu, więc to jest jedyną twoją myślą w chwili, gdy mówię o miłym wieczorze we dwoje? Idź, jestem o Ruth zazdrosna.
Patrzył na nią z powagą.
- Nie ma powodu do zazdrości.
- Ach, cóż za uroczysty ton? Wiesz Herbercie, nie jesteś już tak miły jak dawniej. Taki się stałeś jakiś napuszony.
- Mam bardzo ważne interesy do załatwienia.
- Ach, te przebrzydłe interesy! Nie powinieneś teraz o tym myśleć. To mówiąc objęła go ramionami i podsunęła mu śmiejące się usta.
Całował ją z jakąś bolesną tkliwością, lecz z twarzy jego nie zniknął poważny wyraz. A gdy się dowiedział, że Soltenau był z wizytą, owładnął nim ponownie ów nerwowy niepokój, który w ostatnich czasach tak często go nawiedzał i dręczył.
*
Bal w domu państwa konsulów był doprawdy wspaniały. Jak zwykle pani Erna była centralnym punktem zebrania. Młoda córka domu wyglądała tego wieczoru blado i niekorzystnie. Sine pierścienie podkrążały jej oczy, nadając im chorobliwy wyraz.
Jej spojrzenie błądziło nieustannie między Erną, baronem Soltenauem a ojcem. Waldeck był nieco zmizerowany, lecz jako pan domu starał się utrzymać na wysokości swojego zadania, spełniając swe obowiązki z właściwą mu uprzejmością. Często jego wzrok krzyżował się z utkwionymi w nim oczami córki. Jej wygląd niepokoił go. Czyżby rzeczywiście była poważnie chora? Albo może jej przygnębienie ma jakiś związek z Fredem? Ruth bowiem zdawała się go wymijać. Czyżby ci młodzi powaśnili się ze sobą?
Dawno już Waldeck skonstatował, że porucznik Grotthus nie jest jego córce obojętny i że odwzajemnia jej uczucia. Nie miał nic przeciwko temu. Dziś coś tam między nimi nie w porządku. Odszukał Freda, który wsparty o jedną z kolumn, wodził oczyma za tańczącymi.
- Pan nie tańczy, panie Fredzie?
- Pańska córka pragnęła wypocząć. Oto przyczyna mojego osamotnienia.
- Mam wrażenie, że coś jej dolega.
- Istotnie, jest zgnębiona.
- Czyście się aby z sobą nie pokłócili?
- Nic podobnego. Przeciwnie, panna Ruth była nad wyraz dla mnie serdeczna, tylko jest jakaś smutna.
Waldeck przypatrzył mu się badawczo. Poszukawszy wzrokiem Ruth, rzekł:
- O, tam siedzi! Proszę, niech pan będzie łaskaw powiedzieć jej, by wyszła na chwilę do zimowego ogrodu. Jest tam chłodno i zacisznie. Może zechce jej pan towarzyszyć?
- Z przyjemnością, panie konsulu.
- A może uda się panu moją dzieweczkę nieco rozweselić?
- Uczynię co w mojej mocy - odparł Fred i pobiegł jak strzała.
- Panno Ruth, pani ojciec przysłał mnie do pani. Polecił mi poprosić ją, by zechciała w moim towarzystwie udać się do zimowego ogrodu.
Ruth popatrzyła na ojca. Skinął jej głową, więc wstała i poszła za Fredem. Przed opuszczeniem sali poszukała oczyma Ernę, otoczoną gronem mężczyzn. Soltenau stał na uboczu, pochłonięty rozmową z jakąś starszą damą. Odetchnęła z ulgą. Fred poprowadził ją w ustronne, zaciszne miejsce. Ruth usiadła na ławeczce.
- Tak, panno Ruth, teraz proszę wypocząć. Spokój zrobi pani dobrze i ból głowy minie. Czy wolno mi pozostać przy pani? Będę cicho siedział i mówił tylko wtedy, gdy mnie pani o coś zapyta.
Odpowiedziała mu znużonym uśmiechem. I nagle, pod wpływem jego troskliwego i pełnego czułości spojrzenia, cała jej siła zdobyta z tak wielkim trudem, jakby się załamała. Ukrywszy twarz w dłoniach, poczęła spazmatycznie łkać, dając ujście rozpierającemu ją bólowi. Przestraszony Fred, począł delikatnie odrywać jej ręce od twarzy:
- Pani płacze? Kochana, droga Ruth, co się pani dzieje? Otarła łzy i spojrzała na niego. Znowu ją ujął za ręce, patrząc z tkliwością w jej załzawione oczy.
- Ruth!
Zadrżała. W tym słowie mieściło się tyle serdecznego wyrazu, że gorący rumieniec wystąpił na jej twarz. Fred nie spuszczał z niej wzroku.
- Ruth, czy kochasz mnie?
Pytał cicho i czule. Wytrzymawszy jego spojrzenie, rzekła pełnym, czystym głosem:
- Z całej duszy, z całego serca.
Drżąc z niewypowiedzianego szczęścia, przyciągnął ją ku sobie.
- Mój skarbie, moja ty jedyna, słodka dziewczyno! Przylgnęli do siebie wargami, w długim, upojnym pocałunku. I oto zdawało się jej, jak gdyby tym pierwszym pocałunkiem zmazana została hańba, która od wczoraj na niej ciążyła. Wsparłszy swą główkę na jego piersi i trzymając go mocno za ręce, przymknęła oczy, trwając tak w niemej ekstazie.
- Fred!
- Kochana!
- Powiedz, że mnie kochasz.
- Najdroższa, kocham cię bardziej niż wszystko na świecie. Wszak wiesz o tym już dawno, nieprawdaż?
- Pragnęłam tego gorąco.
- Czy nie powiesz mi najmilsza, co cię dziś tak zasmuca? Ściągnęła brwi z udręką.
- Nie mówmy teraz o tym, kochany.
- Czy mi nie ufasz?
- Nie mogę ci tego powiedzieć. Ani dziś, ani jutro. Może kiedyś, za jakiś czas. Tylko nie rób takiej zagniewanej miny, proszę, nie dotyczy to ani ciebie, ani mnie, a jednak przeżyłam coś takiego, co mnie głęboko zasmuca.
- Nie gniewam się kochanie, tylko przykro mi, że nie mogę ci pomóc.
- Mój Fredzie, w twojej miłości będę czerpać moc do dźwigania największych ciężarów. Moje serce na zawsze należy do ciebie, tylko trochę cierpliwości.
- Ach, ty kochane, urocze stworzenie, kiedy mi wolno będzie oświadczyć twemu ojcu, że należymy do siebie?
- Jakiś czas trzeba nam będzie przeczekać. Dziś jeszcze powiadomimy o tym twoją matkę, lecz prócz niej nikomu ani słowa. Mam bowiem przedtem pewną misję do spełnienia. Chciałabym więc, byś do tego czasu zaniechał swoich wizyt. Zawezwę cię, gdy będzie już po wszystkim. Czy zgoda?
- Ciężko mi się z tym pogodzić, moja ty słodka.
- To moja pierwsza prośba, Fredzie!
- No więc niechaj i tak będzie. Ale najpierw jeszcze jednego całusa. Potem postaram się jakoś być rozsądny.
Przed wyjściem z ogrodu zamienili ze sobą niejedną jeszcze pieszczotę. Gdy znaleźli się na sali, Fred prosił:
- Tańczmy Ruth, chcę cię czuć w swoich ramionach, bym mógł uwierzyć, że to wszystko nie było snem.
Z wyrazem szczęścia na promieniejącej twarzyczce, przytuliła się do niego i pomknęła z nim w tany.
Pod koniec zabawy znalazł jeszcze Fred maleńką chwilkę, by pozostać z Ruth sam na sam:
- Bądź zdrowa, słodka, kochana Ruth. Nie każ mi zbyt długo czekać na tym swoim wygnaniu. Zawiadomiłem matkę o naszym szczęściu. Odwiedzi cię potem w twoim pokoju. Dobranoc, kochana dziewczyno.
Odwzajemniła serdeczny uścisk dłoni, darząc go tkliwym spojrzeniem.
- Dobranoc mój Fredzie, do widzenia!
Waldeck zauważył te czułe, pożegnalne spojrzenia młodych. Wziąwszy Ruth za rękę, wsunął ją pod swoje ramię.
- Czy lepiej ci dziecino?
- Tak, papo. Jak tylko porządnie się wyśpię, wszystko będzie dobrze. Nie martw się.
- Dzięki Bogu, moja mała. Śpij zdrowo.
- I ty, kochany, drogi ojczulku.
- Moja dziecinka.
Ucałowali się serdecznie, tak że Erna żegnając ostatnich gości, zawołała drwiąco:
- Żegnacie się tak, jak byście się rozłączali na wieki! Jest po prostu wzruszające patrzyć na was. - To mówiąc zaśmiała się, rzucając Ruth na odchodnym:
- Dobranoc Ruth. Chodź Herbercie!
Szedł za nią wolnym krokiem, podczas gdy Ruth oddaliła się do swego pokoju.
Gdy w chwilę potem pani majorowa weszła do jej pokoju, zastała ją siedzącą nieruchomo w krześle, z przymkniętymi oczyma. Na widok staruszki zerwała się szybko i rzuciła się jej na szyję.
- Mamo, moja kochana mamo! Pani Grotthus objęła ją czule.
- Niech cię Bóg błogosławi, moje ty drogie dziecko. Bądź szczęśliwa i uszczęśliwiaj. - rzekła uroczyście.
A gdy już opanowała wzruszenie, rzekła:
- Niesłusznie czynisz, moja Ruth, nie zawiadamiając o tym ojca.
- Wiem o tym sama aż nazbyt dobrze i to właśnie mnie dręczy. Lecz stokroć bardziej mi ciąży, że zmuszona jestem pewną rzecz zataić przed wami, a zwłaszcza przed Fredem. Powiedz, czy to nie w porządku, że ukrywam coś przed nim, co, gdybym wyjawiła, przyniosłoby komuś szkodę?
Pani majorowa spojrzała wzruszona w poważną twarzyczkę Ruth.
- Nie dręcz się, moja mała. Na razie nie musisz jeszcze zwierzać się Fredowi ze twych tajemnic. Gdy zostanie twym mężem, wszystko mu wyjawisz. Znamy cię oboje i jesteśmy przekonani, że tylko najlepsze chęci tobą powodują, że zatajasz coś, co cię gnębi. Więc dobranoc kochanie, śpij zdrowo.
- Dobranoc ciotuniu, najdroższa mamo. Prawda, że jesteś teraz moją mateczką, tak samo jak i jego?
- Naturalnie, dziecino.
- A czy cieszysz się, że będę jego żoną? Czy jestem godna takiego człowieka jak Fred?
Pani majorowa pogładziła ją czule po włosach.
- Taka jaka jesteś, jesteś mi miła i droga. Innej synowej nie pragnę.
***
Minęło kilka przygnębiających dni.
Ruth, nie mogąc zdecydować się, by pomówić z Erną, snuła się po mieszkaniu jak niespokojny duch. Mimo ogromnej tęsknoty za Fredem, obiecała sobie, że nie będzie myślała o swoim szczęściu, dopóki nie uda się jej wpłynąć na Ernę, by w ten sposób uratować jeszcze dla ojca co się da.
Waldeck stawał się z dnia na dzień bardziej przygnębiony i smutny. Częsta nieobecność żony wprowadzała go w stan nerwowego niepokoju, pędząc go z miejsca na miejsce. A gdy wracała, śledził ją uporczywym spojrzeniem, nie spuszczając z niej wzroku. Również i usposobienie pani Erny uległo pewnej zmianie. Jej dawna wesołość gdzieś pierzchła. Niepokoił ją Rehling. Co prawda wobec niego przybierała maskę pozornego spokoju i swobody, ale pewnego dnia, wyczekując Soltenaua przy oknie, spostrzegła snującą się za nim sylwetkę Rehlinga. To ją zatrwożyło. Od tej chwili nie miała już spokoju. Zauważyła bowiem, że młody muzyk, ukrywszy się za jakimś krzewem, nagle przystanął i dopiero gdy Soltenau się oddalił, wyszedł ze swojej kryjówki.
W ostatnich czasach wyjeżdżała często z domu pod pozorem rozmaitych sprawunków. Wstępowała do jednego z najelegantszych magazynów, każąc woźnicy czekać na siebie niekiedy całymi godzinami. Nie zwracając niczyjej uwagi, wychodziła innym wyjściem, spędzając cały ten czas u Soltenaua. Bywało też, że odsyłała powóz z powrotem, wracając do domu pieszo, względnie w wynajętej dorożce. Zastawszy męża i Ruth, była dla nich nad wyraz uprzejma. Przekomarzała się i droczyła z Ruth, wyśmiewając z pustotą jej komiczną powagę. Słowem, doskonale odgrywała komedię najlepszej żony i matki. Trudno opisać, co wtedy działo się z Waldeckiem. Rozumie się, że na zewnątrz był zupełnie spokojny, a zwłaszcza, gdy czuł na sobie troskliwe spojrzenie Ruth.
***
Był to dżdżysty dzień lutego. Zamieć śnieżna prószyła obficie, pokrywając ziemię białym całunem.
Nie zważając na pogodę, pani Erna wyjechała jak zwykle każdego popołudnia z domu. Pani majorowa zajęta była kontrolowaniem srebra, podczas gdy Waldeck siedział w salonie, słuchając śpiewu Ruth. Kończyła właśnie pieśń Schumanna, gdy wszedł lokaj, niosąc na srebrnej tacy list, który wręczył Waldeckowi. Ten rozpieczętował go i czytał. Ruth zauważyła wyraz osłupienia na twarzy ojca oraz drżenie jego rąk trzymających list. Ogarnęła ją dziwna trwoga, coś jak gdyby niejasne przeczucie zbliżającej się katastrofy. Poczuła w sercu dojmujący ból. Waldeck, przeczytawszy list, zmiął go w straszliwym gniewie i szybkim ruchem rzucił w stronę kominka, nie zauważywszy, że zgnieciona kulka potoczyła się nieco dalej, uniknąwszy w ten sposób zagłady. Ruth podążyła oczami za kłębkiem papieru, który zatrzymał się z dala od dogasającego już płomienia.
Waldeck dźwignął się z krzesła. Na jego energicznej twarzy pojawił się wyraz ponurego zdecydowania, nadając jego rysom charakterystyczne piętno. Spokojnym głosem odezwał się do Ruth:
- Niestety muszę już odejść, dziecinko. Co tylko właśnie doszła mnie ważna wiadomość, dotycząca moich interesów. Do widzenia, moja kochana.
Pocałował ją z tkliwością. Wargi jego były zimne. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Ruth podbiegła z bijącym sercem do kominka i wydostała nieuszkodzony kłębuszek papieru. Z powodu gorąca nabrał już nieco żółtawego odcienia. Wygładziwszy go drżącymi rękoma, czytała:
Wielce Szanowny Panie Konsulu!
Jeśli Panu zależy, ażeby położyć kres dalszemu deptaniu Pańskiego honoru to proszę natychmiast udać się na ulicę Z. numer 45 do mieszkania barona Soltenaua. Rozumie się, że byłoby wskazane, ażeby nikt nie dowiedział się przedtem o niniejszym liście. Przewidując nadto, że anonim nie wzbudziłby w Panu wiary, zmuszony jestem, jako autor listu, podpisać się pełnym imieniem i nazwiskiem.
Henryk Rehling
Dreszcz trwogi wstrząsnął całą istotą Ruth. Oto nieszczęście, które jej ojca powiedzie do niechybnej zguby. Bo nie chodziło już o jego osobiste szczęście, ale po prostu o życie. Jeśli bowiem ojciec zastanie swą żonę u Soltenaua, to pojedynek stanie się nieunikniony. Lecz ona, Ruth, nie powinna do tego dopuścić. Jej rzeczą jest zażegnać nadciągające zło. Powzięła rozpaczliwą decyzję, czerpiąc z miłości siłę do spokojnej rozwagi. W przyległym pokoju ojciec szykował się do wyjścia. Jeśli zdołałaby go o parę minut wyprzedzić, aby ostrzec Ernę, wszystko dałoby się uratować. Oto sposobna chwila do działania, czas uprzytomnienia Ernie całego ogromu zła, jakiego się dopuściła. Wydostawszy błyskawicznie z szafy płaszcz i kapelusz i nasadziwszy go w pośpiechu na głowę, wymknęła się niepostrzeżenie, zbiegając tylnymi schodami. Skinąwszy na stojącą opodal domu dorożkę, wcisnęła do rąk woźnicy banknot dziesięciomarkowy i rzekła prawie już bez tchu:
- Proszę jechać na ulicę Z. numer 45, ale pędem!
Gdy dorożka stanęła przed domem, Ruth wyskoczyła z niej szybko i pobiegła na górę. Stanąwszy przed mieszkaniem Soltenaua, zadzwoniła, a gdy nikt się nie zjawił, szarpnęła silniej dzwonkiem. Wreszcie dały się słyszeć czyjeś kroki. Zdjęta trwogą, zaczęła jeszcze pukać, gdy wtem drzwi się otworzyły i ukazał się baron Soltenau. Zobaczywszy ją przeraził się, usiłując jej zagrodzić wejście.
- Ach, to pani, panno Ruth?
Blada i drżąca oparła się o futrynę drzwi, patrząc z przestrachem na niego.
- Panie baronie, moja matka jest u pana. Proszę, niech pan nie zaprzecza, wiem to z całą pewnością. Musi w tej chwili opuścić razem ze mną pańskie mieszkanie. W przeciwnym bowiem razie stanie się coś strasznego. Jeszcze chwilka a może już być za późno. Niebawem nadejdzie mój ojciec.
Patrzył na nią w bezradnym osłupieniu. Jego rumiana twarz stała się blada jak płótno.
- Ach, panno Ruth, ja...
Zaczęła rozpaczliwie potrząsać jego ramieniem.
-7- Proszę zostawić teraz te niepotrzebne słowa, panie baronie! Szybko, szybko!
Jeszcze ciągle stał niezdecydowany, gdy wtem otworzyły się w głębi lekko uchylone drzwi. Zjawiła się pani Erna. Usłyszawszy słowa Ruth, daleko szybciej niż Soltenau ogarnęła sytuację, postanawiając szybko odejść. Lecz w tej samej chwili doszedł ich turkot powozu. Ruth nadstawiła uszu, a czując zbliżające się niebezpieczeństwo, szarpnęła rozpaczliwym ruchem Ernę i Soltenaua i wepchnąwszy ich do mieszkania, drżącymi rękami zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Teraz już za późno, panie baronie, musi nas pan ukryć. Soltenau wrócił tymczasem do równowagi.
- Nie otworzymy i basta - rzekł cicho.
- Papa nie ruszy się stąd, dopóki własnymi oczyma się nie przekona. Musi mu pan z całą swobodą otworzyć, innej rady nie ma.
To mówiąc pociągnęła Ernę do sąsiedniego pokoju, pozostawiając Soltenaua samego. Równocześnie odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Soltenau, zebrawszy się w sobie, silił się na spokój. Ruth, zaryglowawszy drzwi, zatrzymała się za nimi z drżeniem serca, podczas gdy Erna, jak gdyby podcięta trwogą, osunęła się na krzesło.
***
W parę minut po wymknięciu się Ruth z domu, wyszedł też i Waldeck. Skinął na dorożkę lecz w chwili, gdy miał już wsiadać, natknął na Freda Grotthusa, który skradał się pod okna swej ukochanej, chcąc przynajmniej w ten sposób ukoić swoją tęsknotę. Waldeck go zagadnął:
- Czy ma pan chwilkę czasu, panie Fredzie?
- O, więcej niż chwilkę.
- W takim razie niech pan jedzie ze mną.
Fred wsiadł do dorożki, która z miejsca ruszyła. Waldeck spojrzał badawczo na młodego porucznika.
- Panie Fredzie, mam wrażenie, że można na panu polegać. Prócz tego, jest pan niejako już moim synem. Otóż, mam pewną sprawę do załatwienia, do której potrzebny mi będzie świadek. Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję cokolwiek by pan zobaczył?
- Moje słowo, panie konsulu.
- Dziękuję.
- Czy można wiedzieć dokąd jedziemy?
- Do barona Soltenaua. Osłupiały Fred, zadrżał.
- Panie konsulu!
Ten spojrzał pytająco na niego.
- Co pana tak przeraża? Fred zmieszał się.
- Ależ nic...
- Widzę, że się pan chce uchylić od odpowiedzi. Więc w takim razie domyśla się pan, o co chodzi.
- Panie konsulu!
- Dobrze, panie Fredzie. Nie mówmy o tym. Jest to zbyt delikatna materia.
Drogę odbyli w milczeniu i milcząc wysiedli z dorożki. Powoli pięli się po schodach.
Gdy Soltenau otworzył drzwi, zdumiał się, ujrzawszy Freda za plecami Waldecka.
- Panowie, cóż za miła niespodzianka! Czemu należy mi zawdzięczyć ten zaszczyt?
Nie zwracając na niego uwagi, Waldeck wszedł do pokoju. Obydwaj oficerowie podążyli za nim. Soltenau poprosił, by usiedli, lecz żaden z nich nie zareagował.
- Baronie Soltenau - rzekł Waldeck lodowatym tonem - jest tu u pana pewna kobieta, którą pan ukrywa.
Soltenau spojrzał mu śmiało w twarz.
- Jakim to prawem indaguje mnie pan w ten sposób?
- Pan sam najlepiej o tym wie. Niemniej jednak gotów jestem oddalić się bez słowa, jeśli mnie pan zapewni słowem honoru, że nie ma u pana żadnej kobiety.
- Nie ma pan prawa żądać tego ode mnie. Bo przypuśćmy, że ktoś u mnie jest i cóż by to mogło pana obchodzić?
- Jeśli istotnie nie miałbym ku temu prawa, to byłbym zmuszony prosić go o przebaczenie. Ale mówmy wyraźniej. Proszę mi dać słowo honoru, że nie ma u pana żadnej kobiety, która by pozostawała do mnie w jakimś bliższym stosunku, a natychmiast się oddalę.
Soltenau, przyparty do muru gryzł w zakłopotaniu wargi, przeklinając w duchu tę fatalną miłostkę. W jaką matnię dał się zapędzić? Waldeck patrzył na niego uporczywym wzrokiem. Jego twarz była popielatoszara.
- Proszę mi dać słowo honoru, inaczej nie ruszę się z miejsca. Wtem otworzyły się drzwi z bocznego pokoju i stanęła w nich Ruth Waldeck. Była blada jak ściana, lecz spokojna i zdecydowana. Ujrzawszy Freda zadrżała, lecz momentalnie się opanowała. Trzej mężczyźni kolejno spoglądali na młodą dziewczynę, każdy z odmiennym uczuciem.
- Ruth! - wykrzyknął Fred, patrząc na nią niedowierzającym, osłupiałym wzrokiem.
Na twarzy Waldecka pojawił się nieokreślony wyraz. Przez chwilę patrzył przed siebie w zamyśleniu... Wtem zamigotał mu na ziemi jakiś maleńki przedmiot. Była to złota broszka, na której przez sekundę zatrzymał swój wzrok. Wreszcie się ocknął.
- Skąd się tu wzięłaś, Ruth?
- Miałam z panem baronem o czymś do pomówienia.
Waldeck przypatrywał się jej badawczo.
- Sądzę, że zdajesz sobie sprawę, iż istnieje tylko jedno wytłumaczenie twojej wizyty. Proszę zatem uważać się za narzeczoną tego pana i tylko jako taka możesz to mieszkanie opuścić! Tym bardziej że dzieje się to w obecności pana Grotthusa.
Ruth załamała rozpaczliwie dłonie, patrząc z niemą udręką na Freda. Lecz ten, zmierzywszy ją wyniosłym spojrzeniem, odwrócił się od niej.
Skuliwszy się w sobie rzekła cicho:
- Wiem, ojcze.
Waldeck podniósł niepostrzeżenie maleńką broszkę, po czym rzekł spokojnie:
- Dobrze, pomówimy o tym w domu. Panie Soltenau, będzie pan łaskaw złożyć mi jutro swoje uszanowanie.
Saltenau skłonił się w milczeniu, nie podnosząc oczu. Waldeck opuścił mieszkanie w towarzystwie Ruth i Freda.
Gdy schodzili na dół, Ruth dotknęła lekko ramienia oficera.
- Fred! - szepnęła rozdzierającym tonem. Lecz młody porucznik wysunął swe ramię spod jej dłoni, patrząc prosto przed siebie.
Waldeck wsadził Ruth do dorożki, stojącej przed bramą.
- Jedź do domu, Ruth! Spojrzała na niego z trwogą.
- Czy nie pojedziesz ze mną, papo?
- Nie, pójdę pieszo z Fredem. Powietrze dobrze mi zrobi. Ruth rzuciła na Freda jeszcze jedno błagalne spojrzenie, lecz ten nie zauważył go. Gdy została sama, dała upust dręczącej ją rozpaczy w obfitych łzach. Patrząc za odjeżdżającą dorożką, Waldeck rzekł do siebie:
- Dzielna mała dziewczynko, twoja ofiara stokrotnie będzie wynagrodzona!
Po czym zwrócił się do Freda, przyglądając mu się w milczeniu.
- Czy jestem jeszcze potrzebny, panie konsulu?
- Nie, kochany Fredzie. Dziękuję panu za towarzystwo. Przygoda ta przybrała nieco inny obrót, niżeli przewidywałem. Może tak i lepiej.
- Dla mnie nie. - wycedził Fred przez zęby.
Waldeck przystanął i chwyciwszy Freda za rękę, powiedział dobitnie:
- Proszę nie być dzieckiem panie Fredzie! Czy pan naprawdę wierzy w tę całą komedię?
Fred podniósł pytający wzrok na Waldecka, który położył dłoń na jego ramieniu.
- Kochany chłopcze, tak by przemówiła do pana pańska mądra matka, nie odrzucaj z taką łatwością szlachetnego kamienia, choćby chwilowo był zbrukany błotem. Bowiem prawdziwie szlachetny kamień nie przestaje błyszczeć nawet pod warstwą brudu, nie tracąc swej istotnej wartości. Nie należy go więc odrzucać, tylko oczyścić z błota! Tak powiedziałaby pańska matka, panie Fredzie. Niech się pan zatem nad tym zastanowi i nie robi głupstw. A teraz proszę zostawić mnie samego. Żegnam pana, i mam nadzieję, że wkrótce pan o mnie usłyszy.
Podczas gdy Fred pogrążony w bolesnej i głębokiej zadumie, z wolna się oddalał, Waldeck wrócił z powrotem tą samą drogą, ukrywszy się w bramie domu, stojącego naprzeciw mieszkania Soltenaua. Tam czekał spokojnie.
Soltenau, speszony i głęboko zawstydzony, wyjrzał oknem za odchodzącą trójką, a upewniwszy się że znikli, podszedł prędkim krokiem ku drzwiom sąsiedniego pokoju. Otworzywszy je rzekł:
- Droga jest wolna.
Erna przeszedłszy szybko koło barona, rzekła cicho:
- Bądź zdrów!
Odpowiedział ukłonem i otworzył jej drzwi wejściowe. Przystanęła na chwilę i spojrzała na niego. Nieśmiało skrzyżowały się ich spojrzenia, lecz momentalnie odwróciły się od siebie.
Ertla, opuściwszy na twarz gęstą zasłonę, zeszła ze schodów. Zanim wyszła z bramy, wyjrzała w mroczną, bezludną ulicę, obejrzawszy ją ostrożnie. Waldeck trzymał się od niej w pewnym oddaleniu, lecz nie zauważyła go. Zaledwie jednakże uszła parę kroków, gdy z wnętrza jakiejś ciemnej bramy, wyłoniła się sylwetka jakiegoś mężczyzny. Poznawszy w nim Rehlinga, zadrżała.
- Chryste Panie, jak mnie też pan przestraszył, panie Rehling! Skąd się pan tu wziął?
- Jestem jej nieodłącznym cieniem, pani Erno! Stoję na straży jej powozu, który na panią czeka, by jak zwykle odwieźć ją z czułego sam na sam, do domu.
- Powóz istotnie na mnie czeka. Lecz co dotyczy reszty, tego naprawdę nie rozumiem.
- W takim razie postaram się mówić wyraźniej. Śledzę już panią od kilku dni, ilekroć pani wraca od barona Soltenaua. Ale dzisiaj czynię to ze szczególną satysfakcją.
Jego niesamowite zachowanie przejęło ją trwogą. Podeszła prędko do powozu, lecz zanim zdołała wsiąść, Rehling porwał ją nagle w swoje ramiona i począł pokrywać jej twarz gorącymi pocałunkami. Po czym, puściwszy ją, rzekł głucho:
- Nie ma niczego bardziej uwłaczającego dla mężczyzny, jak kochać kobietę, którą się pogardza! Bądź zdrowa!
To powiedziawszy, cofnął się, patrząc tępym wzrokiem za oddalającym się powozem. Zdławiwszy wydzierający się jęk, odwrócił się wreszcie, gotując się do odejścia. Lecz w tej samej chwili natknął się na stojącego przed nim Waldecka, który mierzył go ponurym spojrzeniem. Henryk Rehling wybuchnął szyderczym śmiechem.
- Cudownie, panie konsulu! Właśnie rozegrał się ostatni akt wstrząsającego romansu, którego, o ile się nie mylę, był pan świadkiem. Czy tak?
Waldeck patrzył ze współczuciem na skrzywioną bolesnym skurczem twarz młodego człowieka. Po czym rzekł spokojnie:
- Mam z panem do pomówienia, panie Rehling. Czy nie zechciałby mi pan towarzyszyć? Naprzeciw jest maleńka, zaciszna kawiarenka.
- Dobrze, idę z panem. Mamy bowiem jeszcze ze sobą nieduży rachuneczek do wyrównania.
Przeszli w milczeniu ulicę i weszli do pustego o tej porze lokalu. Waldeck zamówił butelkę wina i czekał aż kelner się oddali. Mechanicznym ruchem napełnił dwa kieliszki i powiedział spokojnie:
- Otrzymałem dziś od pana zagadkowy list.
Rehling powiódł nerwowym ruchem dłoni po swych ciemnych, puszystych włosach. Jego ciemne oczy wyrażały, niepewność, ale po chwili opanował się.
- Sądzę, że zagadka już rozwiązana. Widziałem pana żonę wchodzącą do domu barona Soltenaua; prawdopodobnie więc udaremnił pan to czułe sam na sam. W każdym bądź razie przed chwilą stamtąd wychodziła, więc musiał ją pan widzieć!
- Proszę, niech mi pan oszczędzi wszelkich dalszych wyjaśnień. Rehling zaśmiał się drwiąco.
- Ależ z przyjemnością. Nie należy bynajmniej do rozkoszy, relacjonować tego rodzaju sytuację. A jeśli pan przy tym wycierpiał choćby połowę z tego co ja, to jest pan godzien tego samego współczucia. Czy ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia?
- Przed chwilą byłem świadkiem, w jaki sposób żegnał się pan z moją żoną. Sądzę zatem, że jako jej mąż, mam prawo pana zapytać, co go do tego uprawniło?
- Istotnie; prawo jest po pańskiej stronie, wobec czego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko szczerze wszystko panu powiedzieć. Nie pierwszy raz mi się zdarzyło, że całowałem pańską obecną żonę. Dawno już temu, na długo przedtem zanim nią została, byłem z nią potajemnie zaręczony. Była dla mnie tkliwą i oddaną narzeczoną. Czy zdaje pan sobie sprawę, jaki czar bije od tej kobiety, zwłaszcza, gdy chce kogoś usidlić? Sądzę, że miał pan możność poznania jej w tych wszystkich niebezpiecznych grach. Krótko mówiąc, uczyniła ze mnie bezwolnego, nędznego błazna. A gdy pan pojawił się jako bogaty konkurent, wtedy ja zostałem usunięty z najmilszym w świecie uśmiechem. I oto spostrzeżono nagle, że nie kochano mnie na tyle, by z tego powodu poniechać bogatej kariery. Tak to moja ongiś narzeczona przeobraziła się w panią konsulową Waldeck! Jak ta metamorfoza na mnie podziałała, to dla pana, mniemam, jest bez znaczenia. Czy tak? Niestety, wśród gruzów pogrzebanych nadziei pozostała jeszcze rzecz najbardziej zbędna - miłość do kobiety, którą zmuszony byłem pogardzać! Jedno tylko było dla mnie pocieszeniem - świadomość, że i pana miłością nie darzy. Proszę mi wybaczyć moją szczerość. Łudziłem się więc, że prócz miłości własnej, nie jest zdolna do żadnych innych uczuć. Lecz mimo to nie przestawałem jej śledzić z tajemną i bolesną trwogą, aż wreszcie spostrzegłem, że to, co nam obojgu zostało odmówione, przypadło w udziale Soltenauowi! Czy go istotnie kocha, czy tylko udało mu się rozbudzić jej namiętność, nie wiem; wiem tylko tyle, że straciła dla niego głowę, a to jest wystarczające, by mnie doprowadzić do rozpaczy. Oszalały z bólu wystosowałem do pana ów list, upewniwszy się przedtem o jej codziennych niemal wizytach u barona Soltenaua. Chciałem się w ten sposób zemścić na niej, na baronie i, mówiąc otwarcie, także i na panu. A jeśli mu pan jeszcze strzeli w łeb, to cel mój będzie już całkowicie osiągnięty.
Waldeck przysłuchiwał się w milczeniu, siląc się na spokój. Nie zdradził żadnym gestem, co działo się w jego duszy. Rehling, przywoławszy kelnera i poprosiwszy o szklankę wody, rzekł swobodnym tonem:
- Muszę zażyć proszek na uspokojenie. - To powiedziawszy, wyjął jakiś maleńki pakiecik, zażywszy jego zawartość jeszcze w obecności kelnera.
- Czy pozwoli pan zadać sobie jeszcze jedno pytanie? - zapytał Waldeck. - Od jak dawna zauważył pan, że między moją żoną a baronem Soltenauem nawiązały się bliższe stosunki?
- Podejrzenie powziąłem jeszcze tej zimy, na pierwszym balu, jaki się odbył u państwa w domu. Co się zaś tyczy bezwzględnej pewności, to zdobyłem ją dopiero przed kilku dniami. Tak więc, panie konsulu, ta sprawa się przedstawia. Pan zabrał mi kochankę, czyniąc z niej swą małżonkę, pan baron Soltenau bierze pańską żonę i...
Chwyciwszy się kurczowo za serce, zbladł śmiertelnie.
- Nie pozostaje mi już wiele czasu... Proszę darować nieszczęśliwemu, jeśli panu zadał ból... Niech pan po raz ostatni pozdrowi ode mnie Ernę. Kocham ją jeszcze, a ponieważ nigdy jej kochać nie przestanę, mimo że nią pogardzam, postanowiłem zrobić z sobą koniec, albowiem życie stało się dla mnie nieznośnym ciężarem!... - To co przed chwilą zażyłem było trucizną. Bądź pan zdrów i...
Zerwawszy się, objął Waldeck upadającego, aby go podtrzymać.
- Kelner, szybko, lekarza!
Przerażony kelner natychmiast przybiegł, lecz Rehling uczynił ruch ręką:
- Nie trzeba, już po wszystkim. Niezawodna trucizna, koniec. Upadł. Nagle wyciągnął ramiona, jak gdyby chciał kogoś objąć, wymówiwszy z rozpaczliwą tęsknotą imię Erny. Niby ostatnie tchnienie, wymówił imię ukochanej kobiety, bez której nie mógł żyć. Wzruszony Waldeck pochylił się nad nim... W jego gasnących źrenicach dojrzał niemą, lecz przeogromną skargę na kobietę, która z lekkim uśmiechem zniweczyła jego młode życie.
Waldeck zajął się zmarłym ze spokojem i przezornością. Następnie skierował się ku domowi. Gorzki, surowy wyraz przylgnął do jego zaciśniętych ust. Ze zgrozą myślał o tej kobiecie, która spowodowała tę śmierć i która jemu zadała tak bolesny cios. Rozumie się, że o dalszym współżyciu z nią nie mogło już być mowy, wobec czego należało coś przedsięwziąć, ażeby się od niej oddzielić. Idąc tak wolnym krokiem wśród śnieżnej zawiei, rozmyślał nad przeżyciami ostatnich godzin... I oto dojrzał, jak ponad tym trzęsawiskiem grzechu, nieszczęść i winy, wyrasta jasna i promienna postać Ruth! Domyślając się ogromu jej samozaparcia i poświęcenia, powziął niezłomne postanowienie, by ją za to wszystko stokrotnie wynagrodzić! To jej zawdzięczał, że nie doszło do ostateczności. Z tkliwością(myślał o jej dzielności. Jak wielka musiała być jej miłość dla niego, skoro zdobyła się na tyle poświęcenia.
***
Tymczasem Ruth wróciła do domu w niedającym się opisać stanie. Co prawda cieszyła ją myśl, że zdołała uchronić ojca przed najgorszym, lecz myśl o Fredzie po prostu ją przerażała. Swym zachowaniem dał bowiem jej wyraźnie do zrozumienia, że uważa ją za winną, co ją nad wyraz boleśnie dotknęło i to raczej ze względu na niego, aniżeli na siebie. Ale jej osobiste szczęście zagrożone było jeszcze czym innym. Nie mogąc wtajemniczyć ojca w istotny stan rzeczy, była zmuszona, choćby tylko dla zachowania pozorów, zaręczyć się z Soltenauem. I w tym właśnie tkwił sęk. Bo choćby nawet potem zaręczyny te zostały unieważnione, to i tak Fred nie będzie już miał do niej tego zaufania co dawniej, ani też nigdy jej rzekomej zdrady nie wybaczy, o ile nie dowie się całej prawdy. A czy może mu ją wyjawić? Czy może pozwolić, ażeby ujemnie wyrażano się o żonie jej ojca? A Erna? Czy się opamięta, czy zechce zawrócić z drogi, która ją wiedzie ku niechybnej zgubie? W niemej rozpaczy załamywała dłonie, dręczona niepokojem. Chodząc tam i z powrotem po maleńkim pokoiku, nie wiedziała, co czynić. Trwało to może z godzinę. Wtem zjawiła się Erna. W milczeniu stały naprzeciw siebie przez dość długą chwilę. Ruth patrzyła na nią smutnymi i poważnymi oczyma. Erna spłonęła rumieńcem.
- Przykre to zajście, Ruth. Musimy z sobą o tym pomówić. Sądzę, że mi uwierzysz, że tylko dzięki nieszczęśliwemu wypadkowi znalazłam się w mieszkaniu barona Soltenaua. Miałam w pobliżu coś do załatwienia, gdy niespodzianie zrobiło mi się słabo. Przypadkowe zjawienie się barona sprawiło, że skorzystałam z zaofiarowanej mi pomocy. Ażeby nieco przyjść do siebie, udałam się do jego mieszkania. Oto wszystko!
Słuchając tych kłamliwych wyjaśnień, Ruth zarumieniła się. Milcząc, walczyła z sobą, by zachować spokój.
- No, jakże, czy nie zechcesz mi odpowiedzieć? Czy nie mogłabyś mi powiedzieć, co cię sprowadziło do barona Soltenaua, a także i twojego ojca?
W odpowiedzi na to sięgnęła Ruth za stanik, i wyjąwszy pismo Rehlinga, które uprzednio tam schowała, wręczyła je Ernie. Ta, przeczytawszy list - zbladła. Więc to jego, Rehlinga dzieło. Nie, za wszelką cenę trzeba tego człowieka zmusić do milczenia. Zaraz jutro wybierze się do niego. Nie oprze się jej prośbom, o, tego była pewna.
Podarłszy list na drobne kawałki, rzekła z pogardą:
- Oto pismo podłego oszczercy, który skwapliwie skorzystał z przypadku, żeby mi szkodzić. Jest to zemsta za odmowę, jaka go ode mnie spotkała. Tylko proszę cię, nie spoglądaj na mnie takim przenikliwym wzrokiem sędziego. Nie ma tu bowiem nic, co by należało sądzić.
- Toteż nie mam zamiaru cię sądzić. Niejedno bym zresztą dała, by móc w to wszystko uwierzyć. Ale bądźmy ze sobą szczere. Nie dalej jak parę dni temu, zastałam cię z baronem Soltenauem w tego rodzaju sytuacji, że byłoby naiwnością mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, co do wzajemnego waszego stosunku. Już wtedy należało mi przedsięwziąć pewne kroki, których niestety, z obawy i niesmaku, zaniechałam. Chciałam cię bowiem prosić o zerwanie wszelkich stosunków z baronem Soltenauem i to w imię jeżeli nie miłości, to przynajmniej wierności, która należy się ojcu. Gdyby dowiedział się prawdy, życie jego byłoby zdruzgotane, a może nawet i kompletnie zniweczone. Myślę, że pojedynek byłby nieunikniony, następstwem zaś byłaby śmierć jednego z nich. W każdym z tych wypadków wina byłaby po twojej stronie. Przypadek zrządził, że udało mi się wyprzedzić ojca. Nadto dla zachowania pozorów będę zmuszona choćby tylko na krótki
okres czasu, oficjalnie zaręczyć się z baronem Soltenauem. Toteż wszystko może być jeszcze uratowane, jeśli przychylisz się do mej gorącej prośby, żeby na przyszłość nie odnawiać kontaktów z tym młodym człowiekiem. Papa jest tak dobry i szlachetny, a przy tym tak bardzo cię kocha. Nie sądzę więc, by to było tak trudne do przeprowadzenia, zwłaszcza przy odrobinie dobrej woli.
Erna słuchała jej z zaciętym uporem, wreszcie odezwała się:
- Moja droga, robisz po prostu z igły widły! Bogu ducha winny flirt rozdmuchujesz do rozmiarów jakiejś potwornej zbrodni. Poza tym jakim prawem uczysz mnie moralności? Bardzo dziękuję, wolę już raczej wyznać ojcu prawdę.
Oczywista, że nie myślała tego serio. Chciała tylko uniknąć dalszych upokorzeń, ratując w ten sposób resztki swojej godności. Ruth w mig zorientowała się w sytuacji.
- Słuchaj - odezwała się - obowiązuję się nigdy więcej tego tematu nie poruszać, ani też czymkolwiek dać ci odczuć, że wiem coś, co dla innych ma pozostać tajemnicą. Tylko przyrzeknij mi, o co cię proszę.
Erna podeszła ku niej.
- Dobrze, przyrzekam.
- Dziękuję. A teraz, skoro już wszystko między nami wyjaśnione, zechciej zostawić mnie samą. Papa niedługo wróci, a nie chciałabym, ażeby nas zastał razem.
Nic nie odpowiedziawszy, Erna wyszła z pokoju, udając się do swego salonu. Usiadła przy oknie, czekając na powrót męża. Tak siedziała przez dłuższą chwilę, nieruchomo wpatrzona w śnieżną zamieć. Waldeck po powrocie przywitał ją chłodno i spokojnie.
- Chciałbym z tobą pomówić. Może będziesz łaskawa przejść do mego pokoju. Tam będziemy mogli najswobodniej z sobą pogadać.
- Cóż za uroczysta mina, kochany Herbercie? - zażartowała z pozorną swobodą.
Nic na to nie odpowiedział. Otwarłszy drzwi, puścił ją przodem. Erna, spojrzawszy na niego, doznała dziwnej trwogi. Milcząc, weszła do pokoju. Zamknąwszy drzwi za sobą, zwrócił Waldeck ku niej swą bladą, zmizerowaną twarz, na której jednakże widniało niezłomne postanowienie.
- Jutro spakujesz swoje rzeczy i opuścisz mój dom. Będzie się nazywało, że jedziesz w odwiedziny do swej chorej ciotki. Rzecz prosta, że po tej podróży nie może już być mowy o twoim powrocie. Sądzę, że to rozumiesz.
Patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
- Chyba oszalałeś, Herbercie!
- Nigdy jeszcze nie myślałem trzeźwiej, niż w tej chwili. Lecz żeby ci oszczędzić dalszego zdumienia, powiem ci wprost, że ani na chwilę nie postało mi w głowie uwierzyć w tę całą komedię, tak zręcznie zainscenizowaną u Soltenaua.
- Doprawdy, że cię nie rozumiem, Herbercie! Co chcesz przez to powiedzieć?
Na twarzy Waldecka pojawił się wyraz bezgranicznej pogardy.
- Oszczędź sobie tych kłamstw! Co prawda weszły już one do tego stopnia w twoją krew, że stały się niejako twoją drugą naturą, wskutek czego przychodzą ci dość łatwo, lecz nie chciałbym być w dalszym ciągu świadkiem tej ohydnej komedii. - To powiedziawszy, wyciągnął maleńką złotą broszkę. - Sądzę, że ona należy do ciebie. Byłoby zatem wskazane, byś na przyszłość zechciała być nieco ostrożniejsza. Znalazłem ją bowiem w mieszkaniu Soltenaua.
Erna jeszcze nie dała za wygraną.
- Ach Boże, jakim to cudem ona się tam znalazła? Z gniewu nabrzmiały mu na czole żyły.
- Zapewne jakieś złe duchy ją podrzuciły. Lecz żeby całkowicie rozproszyć twoje wątpliwości dodam, że czekając na ciebie przed domem Soltenaua, byłem świadkiem twego osobliwego, zaiste, spotkania z Rehlingiem.
Zdjął ją strach.
- Bezwstydny, napadł mnie w nikczemny sposób. Patrzył na nią ponurym wzrokiem.
- Bezwstydny? A kto wie, może miał ku temu coś w rodzaju uprawnienia?
- Nigdy!
Waldeck począł spacerować po pokoju. Nagle Erna przypadła do niego i objęła ramionami.
- Herbercie, wybacz mi, nie bądź tak okrutny!
Chłodno i spokojnie uwolnił się z jej objęć.
- Tylko bez czułości. Nie zdadzą się już teraz na nic więcej. Między nami wszystko skończone. Do Soltenaua wybrałem się jedynie dlatego, by ci udowodnić twą zdradę. I tylko wielkoduszny czyn mojej córki odwiódł mnie od natychmiastowej zemsty. Chciałem jej bowiem oszczędzić jeszcze jednej przykrości. Co było przyczyną, że mnie w tym wszystkim wyprzedziła i, przezwyciężając swą nieskazitelną naturę, czynnie w te brudy się wmieszała, to dopiero postaram się wyjaśnić. Już dawno podejrzewałem, że poślubiłaś mnie z wyrachowania i że twoja wierność jest wielce problematyczna, lecz dopiero dziś, po rozmowie z Rehlingiem, uświadomiłem sobie w całej pełni twoją nikczemność.
- Obraził mnie, ponieważ nie chciałam być jego.
- Będąc jego czułą narzeczoną, przyjmowałaś moje hołdy.
- Bezwstydny! Siebie i ciebie okłamał!
- Przestań go lżyć, już nie żyje.
- Nie żyje? - utkwiła w nim nieprzytomny wzrok.
- Tak. Otruł się, ponieważ zniszczyłaś mu życie. Umarł z twoim imieniem na ustach. Oto twoje dzieło!
Zerwała się z dzikiem oburzeniem.
- Idiota. Jak śmiał mnie czynić odpowiedzialną za to?
- To już jest wyłącznie twoja sprawa. Mnie ona już więcej nie dotyczy. Jak już wspomniałem, opuścisz jutro mój dom. Moja córka nie może dłużej pozostawać z tobą pod jednym dachem.
- Czyli innymi słowy, po prostu mnie wyrzucasz? Nie masz żadnych dowodów, które by świadczyły przeciwko mnie.
Patrzył na nią z obrzydzeniem.
- Aż nadto przekonywające, by usprawiedliwić moje żądania.
- A jeśli nie zechcę twego domu opuścić? - zawołała, patrząc mu wyzywająco w twarz.
Odwrócił się. Nie mógł znieść jej widoku.
- Nie zrobisz tego - rzekł. - Od twojej uległości zależeć będzie moja hojność. Będziesz miała na tyle, by urządzić się według własnych upodobań. Stawiam tylko jeden warunek: żeby to było poza obrębem Berlina!
- Dobrze. Zgadzam się. Gdzie pieniądze; - tam władza! Chcesz się koniecznie mnie pozbyć, trudno, postaram się jakoś to przeboleć.
- Bóg z tobą! Będzie ci towarzyszyć twoja garderobiana. Chciałbym uniknąć sensacji.
Erna wstała i energicznie ruszyła w kierunku drzwi.
- Teraz nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia. Bądź zdrów!
- Bądź zdrowa!
Stanąwszy w drzwiach, rzuciła jeszcze na męża ostatnie spojrzenie. Waldeck stał koło biurka z podniesioną głową, z zaciśniętymi ustami, z oczyma nieruchomo i nieubłaganie wpatrzonymi w ścianę. A gdy drzwi się za nią zamknęły, opadł na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach. Siedział tak dość długą chwilę. Poczuł dojmujący ból w sercu. I oto odchodziły od niego szczęście i miłość, unosząc z sobą ostatnie przebłyski młodości, ustępując miejsca krwawej walce o cichą rezygnację.
***
Erna przy pomocy pokojowej pakowała swe rzeczy, czyniąc plany na przyszłość. Jakkolwiek przykro jej było rozstawać się z domem, w którym władała niby udzielna księżna, to jednak myśl o wysokiej rencie, jaką jej prawdopodobnie Waldeck wyznaczy oraz nadzieja połączenia się z Soltenauem były jej niejaką pociechą. Wszak był współwinny, więc chyba jej nie opuści - myślała.
***
Nazajutrz pani Grotthus idąc z parteru na górę, gdzie mieściła się kuchnia, miała wielce stroskaną minę. Od wczoraj panował w całym domu przygnębiający nastrój. Stół nakryty do kolacji daremnie wyczekiwał swoich zwyczajnych biesiadników. Służba wciąż między sobą szeptała, a Maria, pokojowa pani konsulowej, pędziła zziajana to na dół, to na górę, zgarniając zewsząd zapomniane przedmioty. W chwili, gdy pani majorowa wstępowała na schody, wyszła jej naprzeciw pani Erna, już ubrana do podróży.
- Cieszę się, że panią widzę, pani majorowo, właśnie chciałam do pani pójść, ażeby się pożegnać.
- Czy pani wyjeżdża, pani konsulowo?
Erna z szyderczym uśmiechem podeszła do pani majorowej.
- Między nami mówiąc wyjeżdżam, by nigdy już nie wrócić. Tak, łaskawa pani. Zostaje więc pani nadal jedyną władczynią tego królestwa. Sądzę, że jest pani z tego rada, nieprawdaż? Ale nie biorę jej tego bynajmniej za złe. Nie łudziłam się bowiem nigdy co do uczuć, jakie dla siebie żywiłyśmy. Ale trudno, jesteśmy tak różne. Proszę pokłonić się ode mnie pańskiej pupilce, pannie Ruth. Byłoby mi miło, gdyby zechciała zachować mnie w dobrej pamięci.
To powiedziawszy, skinęła lekko głową zdumionej pani majorowej, która patrzyła za nią ze smutną powagą. Zgrabnym, elastycznym krokiem przeszła do czekającego na nią powozu. Jakkolwiek pani Grotthus nie bardzo sobie z tego wszystkiego zdawała sprawę, jednak jedna rzecz była dla niej jasna. A mianowicie to, że pani Erna po raz ostatni przemawiała do niej w charakterze pani domu. Z ciężkim sercem powlokła się na górę. Tutaj lokaj zakomunikował jej, że pan konsul na nią czeka. Ujrzawszy go, pani majorowa zatrwożyła się. Stał przed nią człowiek, który mimo spokoju i powagi, każdego mógł przerazić swoim zmienionym wyglądem. Postarzał się i jakby się w siebie zapadł.
- Kochana pani majorowo, jestem zmuszony uczynić pani pewne wyznanie. Przed chwilą moja żona opuściła nasz dom na zawsze. Pani daruje, że nie będę teraz wchodził w szczegóły. Dla służby, oczywista, będzie się nazywało, że wybrała się w dłuższą podróż. Z czasem jakoś się wszystko ułoży.
Pani majorowa uścisnęła jego dłoń z wyrazem głębokiego współczucia.
- Chciałabym panu coś powiedzieć, co by pana dźwignęło na duchu. Pańska córka pana bardzo kocha...
- Wiem o tym. Toteż stosunki nasze powrócą do dawnego trybu. Będziemy przy tym starali się jakoś zapomnieć, że nierozważnie chciałem sprzęgnąć głupią młodość z moją starością. Pozwalam pani, droga przyjaciółko, naśmiewać się teraz ze mnie.
- Nie, tego nie zrobię! Ale postaram się, o ile naturalnie nie ma pan nic przeciwko temu, jakoś mu pomóc w dźwiganiu tego ciosu, który był nieunikniony, a którego już dawno się spodziewałam.
- A więc i pani! Tylko ja nieszczęsny byłem ślepy, a raczej chciałem nim być, dopóki mi tej przepaski przemocą nie zdarto z oczu. Och, jakże rażące jest światło prawdy!
- Oczy przywykną... i jeszcze wszystko będzie dobrze.
- Dlaczego mnie pani nie ostrzegła?
- Nie piękna to rzecz kogoś podchodzić. Tym bardziej, że nie spieszno mi było pozbawiać pana iluzji szczęścia, którego panu z całej duszy życzyłam. Byłabym raczej skłonna podtrzymać ją w panu, niż przyczynić się do jej rozwiania.
- Mam wrażenie, że te same zasady wpoiła pani także w Ruth.
- Owszem.
Potrząsając głową, Waldeck rzekł:
- Proszę, niech pani będzie łaskawa przysłać ją tu do mnie. Chciałbym z nią pomówić. Tylko proszę o niczym jej nie mówić. Gdzie ona jest?
- Od wczoraj nie wychodzi ze swego pokoju. Dobijałam się do niej kilkakrotnie, lecz prosiła przez drzwi, by ją zostawić w spokoju. Skarży się na ból głowy.
- Muszę koniecznie teraz z nią pomówić. Żegnam panią, pani majorowo. Jak tylko wrócę do równowagi, pomówimy szerzej.
- Ależ panie konsulu, może to dla pana bolesne... Aż nadto dobrze sama wszystko rozumiem.
Oddaliła się i zapukała do Ruth. - Dziecinko, ojczulek prosi.
Ruth, jak gdyby tylko na to czekała. Wyszła natychmiast z pokoju. Blada i zapłakana z trudem uśmiechnęła się do pani Grotthus. Pani majorowa pogłaskała ją łagodnie po twarzy.
- Czy główka już nie boli?
- Dziękuję, jest mi lepiej.
To powiedziawszy odeszła. Niebawem stanęła przed ojcem.
- Wybacz ojczulku, nie powinnam była wczoraj tego robić.
- Masz na myśli twoją wizytę u Soltenaua? - Powiedz mi, jak to się stało?
- Masz prawo mnie wyłajać, ojcze. Byłam głupia i szalona.
- Tak, dziecko. O tym jestem przekonany.
- Dzięki. Serdeczne dzięki za zaufanie.
- Co cię do niego skłoniło? Zarumieniła się gwałtownie.
- Ach, wiesz, głupstwo! Chciałam po prostu przyjrzeć się, jak takie kawalerskie mieszkanie wygląda.
- Jak to, czy nie zdawałaś sobie sprawy, na co naraża się młoda dziewczyna, odwiedzając samotnego mężczyznę?
- Nie myślałam o tym, ojcze.
- Czy kochasz Soltenaua?
W niemej udręce splotła swe dłonie.
- Nie - rzekła cichutko.
- Ale po tym co wczoraj zaszło, musisz zostać jego żoną. Teraz już trudno się cofnąć. Trzeba było wcześniej zastanowić się nad tym. Na nieszczęście był jeszcze świadek tego zdarzenia. Co sobie taki Fred o tobie pomyśli, jeśli zaręczyny z Soltenauem cię nie zrehabilitują?
Przymknęła na chwilę oczy.
- Skoro tak musi być, ojcze, w takim razie zgadzam się - rzekła cicho, lecz z mocą.
Ująwszy ją za rękę, spojrzał jej badawczo w oczy.
- Biedny Fred! Żal mi go. Mam bowiem wrażenie, że robił sobie odnośnie do ciebie, pewne nadzieje.
Zadrżała lekko, lecz odważnie popatrzyła na niego.
- Sądzę, że się pocieszy. Wczorajsze zdarzenie uczyniło mnie i tak w jego oczach „niegodną”. Dał mi to zresztą w zupełnie niedwuznaczny sposób do zrozumienia, czyli że nie darzy mnie takim, jak ty ojcze, zaufaniem.
Waldeck przycisnął ją gorąco do serca.
- Moja droga, dzielna dziewczynko, wszak on nie wie o tym, że ta cała wczorajsza przygoda to tylko zręcznie przez ciebie odegrana komedia, ażeby oszczędzić swemu ojcu wielkiej przykrości.
- Papo! - Spojrzała na niego z trwogą.
- Uspokój się, dziecko! Wiem wszystko. Wiem, że tylko dla mojego dobra, po raz pierwszy okłamałaś swego ojca.
Drżąc o niego, zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Papo, mój biedny, kochany papo!
- Nie nazywaj mnie biednym! Twoja miłość mnie wzbogaca!
Głaskała go po rękach.
- Ach, że też nie było mi dane ustrzec cię przed tym nieszczęściem! Co teraz będzie?
- Nic. Będziemy sobie znowu żyli we dwoje, jak dawniej. Bowiem kobieta, która mnie w tak haniebny sposób oszukała, opuściła właśnie mój dom - na zawsze!
Patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
- Na zawsze?
- A czyż mogło być inaczej?
- Nie rozumiem. Jak to, przecież już wszystko było dobrze?
W paru słowach opowiedział jej Waldeck, co zaszło. Ruth słuchała go ze wzrastającym przerażeniem. Gdy skończył, zawołała z rozpaczą:
- Więc na nic się to wszystko zdało! I będziesz zmuszony wyzwać Soltenaua na pojedynek?
- Uspokój się. Do tego nie dojdzie, słowo honoru! Tylko dzięki tobie unikniemy pojedynku. Nie palę się tak bardzo, by Soltenaua zabić i osierocić jego starych rodziców. A i mojej małej dziewczynce też jeszcze jej ojciec na coś się przyda. Pojedynek sytuacji by nie poprawił, raczej by ją jeszcze pogorszył. Rozumie się, że cała zasługa po twojej stronie. Bez twojej niespodziewanej interwencji byłby nieunikniony.
- Dzięki Bogu! Wszystko inne już fraszka. Jakoś oboje to zniesiemy.
- A co zrobimy z Fredem? Biedny!
Przytuliwszy się do jego piersi, wyspowiadała się ze swej miłości i swego bolesnego wyrzeczenia. Waldeck mówił jej słowa otuchy, głaszcząc ją pieszczotliwie po włosach.
- Cicho maleńka, pozostaw to mnie. Swoją nieufność będzie zmuszony przebłagać u twoich stóp. Przyrzekam ci to.
Patrząc na siebie czule, ucałowali się serdecznie. Wreszcie Waldeck powiedział:
- A teraz idź do ciotki majorowej i opowiedz jej, co cię gnębi. Możesz z nią mówić otwarcie i szczerze. Lada bowiem chwila nadejdzie Soltenau.
Chwyciła go kurczowo za rękę.
- Przyrzekłeś!
- Pamiętam o tym.
Jeszcze raz uścisnęła z serdeczną czułością jego ręce.
- Mój drogi, kochany ojcze! - Moje dobre dziecko!
Ruth udała się do pani majorowej i wyspowiadała się przed nią.
- Czy będzie mnie jeszcze kochał ten niedobry, kochany Fred? Tak zapytała, skończywszy swą spowiedź. Staruszka odetchnęła z ulgą.
- Co raz w swoim sercu zamknął, już na wieki w nim pozostanie. Chwała więc Najwyższemu, że zwątpił w ciebie bez słusznej przyczyny.
- Czy bardzo cierpiał?
- Sama go o to zapytaj, dziecino. Przede wszystkim chciałabym, ażeby czym prędzej się o tym dowiedział. Gdyby do mnie przyszedł, cała ta męka byłaby mu oszczędzona. Któż bowiem lepiej ode mnie zna moją małą Ruth? Ale nie szkodzi. Może właśnie wyjdzie to na dobre temu zapaleńcowi i nabierze nieco rozsądku.
- Nie, niech już pozostanie jakim jest. Kocham go właśnie takim. Pani majorowa uśmiechnęła się. Nie mam nic przeciwko temu.
Jakoś zawsze umiałam z nim dojść do ładu.
- I ja, gdybym tylko mogła go zobaczyć.
- Cierpliwości. I to przyjdzie.
***
Soltenau kazał zameldować się Waldeckowi i natychmiast został przyjęty. Konsul nie wskazał gościowi krzesła. Stojąc naprzeciw siebie, patrzyli sobie przez chwilę w oczy, wreszcie Waldeck się odezwał:
- Panie baronie, czy przychodzi pan z prośbą o rękę mojej córki?
- Panie konsulu - rzekł oficer blady jak ściana. - Jakkolwiek zdaję sobie sprawę, że się tego po mnie spodziewasz, to jednak pragnąłbym, by mi wolno było wpierw złożyć pewne zeznanie, po którym pan sam zadecyduje, co ma nastąpić.
Waldeck obrzucił go ostrym, poważnym spojrzeniem.
- Nie życzę sobie słyszeć żadnych zeznań. Nie chcę o niczym wiedzieć. Oddałby pan tym, zarówno mnie jak i sobie, kiepską przysługę. Czy mnie pan rozumie?
- Panie konsulu, pan wie...
- Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Tak będzie lepiej. Znam pańskiego ojca. Jest to wspaniały starzec. Jak pan sądzi, co by on na to powiedział, gdyby pewnego pięknego poranka przyniesiono mu wiadomość, że jego jedyny syn stracił życie w pojedynku? Albo inny wypadek. Wszak zna pan moją córkę, nieprawdaż? Więc prawdopodobnie obiło się panu o uszy, jak bardzo ta mała kocha swego ojca. A teraz, proszę sobie wyobrazić, że nagle przynoszą jej do domu jego zimne zwłoki. I proszę pomyśleć, jaka rozpacz tego dziecka? Ale dlaczego właściwie o tym wszystkim mówię?... Zostawmy to. Acha, już wiem, co mnie na to naprowadziło. Tyle przecież nieszczęść się zdarza. Nie dalej jak wczoraj, byłem świadkiem tragicznej śmierci pewnego młodego człowieka, który w mojej obecności zażył truciznę. Rozumie się, że ani mi na myśl nie wpadło, że to może być trucizna. Może nawet zna pan tego człowieka. Jest to muzyk. Niejaki Henryk Rehling.
- Owszem. Mam wrażenie, że widywałem go od czasu do czasu u państwa. Blada twarz, krucze włosy, niesamowite oczy.
- To właśnie on. Otruł się w mojej obecności, lecz zanim zdołano zawezwać lekarza, było już po nim. Powód: nieszczęśliwa miłość! Kobieta którą kochał, była mu oddaną narzeczoną, lecz porzuciła go, żeby poślubić starego, bogatego człowieka. Lecz i tego zdołała oszukać, wdając się w miłostki z pewnym młodym oficerem. Wczoraj odwiedziła go znowu, jak zwykle potajemnie. Rehling, przeszedłszy przez wszystkie piekła zazdrości, postanowił zemścić się na niej, zdradziwszy ją przed mężem, w którego obecności zadał sobie śmierć. Albowiem mimo całej pogardy, jaką miał dla niej, ciągle ją jeszcze kochał. Sądzę, że tego rodzaju kobiety nie zasługują, ażeby mężczyzna tracił dla nich życie.
- Panie konsulu - rzekł Soltenau, któremu twarz kurczowo drgała. - Trudno mi wyrazić, co czułem, słuchając tej smutnej historii. Jestem istotnie do głębi wzruszony.
- To nic. Podobne wstrząsy działają niekiedy zbawiennie. Prócz tego mam możność zakomunikować panu, że dziś rano moja żona wyjechała na czas nieograniczony.
Soltenau drgnął zmieszany. Zacisnął zęby tak silnie, że jego muskuły w twarzy mocno nabrzmiały. Wreszcie zaczął niepewnym głosem:
- Wstydzę się, panie konsulu, i doprawdy szczerze żałuję, gdyż zdaję sobie sprawę z bólu, jakiego pośrednio stałem się przyczyną, powodując nadto ten arcyprzykry wyjazd. Proszę mi wierzyć, że żadna ofiara nie byłaby za wielka, by uznać to zdarzenie za niebyłe i wymazać z pamięci.
Waldeck skłonił się z pewną powściągliwością.
- Za bardzo się pan tym wszystkim przejmuje, panie baronie. Więc może pomówimy o czymś innym... I ja byłem kiedyś młody, i niejednokrotnie błądziłem. Ale z czasem wszystko się w życiu wyrównuje, wobec czego nie opłaca się mówić o jakimś zadośćuczynieniu. To potem jakoś już samo od siebie przychodzi. Może, z tego co mówię, wyciągnie pan dla siebie jakąś naukę.
- Zapewniam, że nie zapomnę tych słów.
- Będzie to tylko z korzyścią dla pana. Ale jeszcze słówko. Moją córkę i pana Grotthusa łączy wzajemna miłość i niewątpliwie byliby już z sobą zaręczeni, gdyby nie ów nieszczęsny wypadek, który czyniąc Freda świadkiem pewnej sceny, dał mu niejako uprawnienie do powątpiewania w wierność mej córki. Wobec tego zaś, że jedynie pan mógłby go przekonać o bezpodstawności tego podejrzenia proszę pana, by zechciał to uczynić. Przed chwilą chciał mi pan złożyć pewne wyznanie, które zmuszony byłem odrzucić. Proszę je zatem zakomunikować panu Grotthusowi.
Soltenau wyprostował się jak struna.
- Natychmiast to uczynię, panie konsulu. Dziękuję za pańskie niezwykłe, zaiste, zachowanie się w tej sprawie i zapewniam, że od tej chwili jestem pańskim dłużnikiem. Proszę łaskawie pokłonić się ode mnie córce i poprosić ją w moim imieniu o wybaczenie mi tego wszystkiego, na co ją naraziłem. I jeszcze jedno, panie konsulu. Może kiedyś będzie pan mógł darować mi moją winę. Dziś, nie śmiem pana jeszcze o to prosić. Moje uszanowanie!
Złożywszy głęboki ukłon, wyszedł z pokoju.
Gdy Waldeck pozostał sam, ciężkie westchnienie wydarło się z jego piersi. Upadł na krzesło i utkwiwszy wzrok w stojącej jeszcze na biurku na swym dawnym miejscu fotografii swej żony, wpatrywał się w nią z bolesną goryczą. Powoli zaczął wyciągać ją z ram, chcąc ją zamknąć w szufladzie, lecz zawahawszy się, podarł ją nagle po krótkim namyśle.
- Najlepiej wykreślić ją całkiem z pamięci, gdyż inaczej rana się nigdy nie zabliźni - rzekł do siebie, oparłszy swą znużoną głowę na skrzyżowanych dłoniach.
***
Fred, nie zmrużywszy oka, przeżył najokropniejszą noc. Aczkolwiek jego wiara w czystość Ruth zachwiała się tylko przez moment, niemniej niepewność i niepokój ustawicznie go gnały z miejsca na miejsce. Co prawda nie zdawał sobie jeszcze z tego wszystkiego sprawy, lecz jedno było dlań pewne: Ruth była dla niego stracona. I teraz dopiero pojął, jak bardzo była mu droga.
Czując jak gdyby ulgę w tym zagrzebywaniu się we własnym bólu, nie wychodził ze swego skromnego mieszkania, trwając w niemej zadumie. Tak zastał go Soltenau. Jego spowiedź, pod wpływem której ból Freda topniał jak śnieg na słońcu, nie trwała długo. I oto wszystko się wyjaśniło. Przed oczyma jego duszy wyłonił się obraz Ruth pozbawionej wszelkiej winy. Szarpnęły nim wyrzuty z powodu zwątpienia w jej niewinność. Soltenau, będąc jeszcze wciąż pod wrażeniem imponującej prostoty konsula, był poważny i zgnębiony. Bezradny Fred nie wiedział jak go pocieszyć.
- A co pan teraz zamyśla, panie baronie? Czy ożeni się pan z Erną, jeśli uzyska rozwód?
- Nie! Choćby nawet moja namiętność, która w gruncie rzeczy była powierzchowna, jeszcze nie wygasła i tak nie miałbym odwagi złączyć mojego życia z kobietą, której charakter tak mało daje gwarancji.
- Ale mam wrażenie, o ile ją znam, że nie omieszka poczynić odpowiednich kroków, w celu zbliżenia się do pana. Nawet na wypadek, gdyby jej miłość, nie będąc w stanie przetrwać tego kryzysu, już minęła, nie zechce, mniemam, zrezygnować z tytułu pani baronowej Soltenau. Jest to, bądź co bądź, godność, która wywiera na kobiety tego pokroju swoisty czar.
- Jakoś będzie się musiała tego wyrzec. Abstrahując bowiem od wszystkich innych względów, nie byłbym po prostu w stanie po tych wszystkich przykrościach, na jakie naraziłem jej męża, obciążać się następną winą. Jest mi wprost nieprzyjemnie, że z taką łatwością odchodzę od tej kobiety.
Dwaj oficerowie pożegnali się ze sobą. Fred jak najprędzej chciał zobaczyć się z Ruth, aby uzyskać jej przebaczenie. Ale wcześniej postanowił porozmawiać z Waldeckiem, aby oficjalnie poprosić go o jej rękę. Lecz wszelkie słowa okazały się zbyteczne, jako że obydwaj już dawno porozumieli się ze sobą. Głęboka wymiana spojrzeń, serdeczny uścisk dłoni - oto wszystko, co sobie mieli do powiedzenia.
- Biegnij synu do niej, wyczekuje cię z tęsknotą! - rzekł Waldeck. Fred nie potrzebował zachęty. Z niecierpliwością udał się w głąb mieszkania i zastał Ruth w jej pokoju. Zerwała się na jego widok i spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Objął ją serdecznie i powiedział z pokorą:
- Wybacz najdroższa, że ośmieliłem się zwątpić w twoją uczciwość.
- To raczej ja powinnam prosić o przebaczenie, że przysporzyłam ci tyle bólu. Umarłabym, gdybym cię straciła!
Spoglądając sobie głęboko w oczy, zapomnieli o bożym świecie.
W godzinę później zjawił się w pokoju uszczęśliwionej pary Waldeck w towarzystwie pani Grotthus.
I zanim jeszcze wieść o rozejściu się Waldecka z żoną dotarła do publicznej wiadomości, odbyła się uroczystość ślubna.
O pani Ernie z rzadka dochodziły słuchy. Mieszkała stale w Monachium i podróżowała wiele, podobno w towarzystwie jakiegoś sławnego tenora.
W swojskie, zaciszne wieczory, rozbrzmiewa w pięknym domu konsula donośny alt Ruth, wnikając głęboko w serca słuchaczy. Swym ciepłym, serdecznym tonem, spowija udręczoną duszę ojca, niosąc mu spokój i ukojenie i wiąże serce męża niewysłowionym czarem. Ruth jest najszczęśliwszą z kobiet, a jej słodka pogoda udziela się całemu domowi.
KONIEC@