Margot Dalton
Topolowy strumień
Każdego ranka od początku kwietnia do końca października, słońce czy słota, Jenny McKenna przebiegała w towarzystwie swojego dziadka obowiązkowe pięć kilometrów. Chociaż wiązało się to ze wstawaniem o piątej rano, uważała tę część dnia za najprzyjemniejszą. Brała potem prysznic, przebierała się szybko i przebijała przez poranny szczyt, by zdążyć na ósmą do pracy.
W pewien piękny czerwcowy poranek, rozgrzana jeszcze joggingiem, weszła do gmachu Kanadyjskiej Izby Skarbowej, przemierzyła szybkim krokiem hol, wbiegła na drugie piętro i wkroczyła do ogromnej sali, w której stłoczono dziesiątki biurek, komputerów i szafek na akta.
W kącie tej rojnej sali Jenny miała swój prowizoryczny gabinecik oddzielony od otoczenia ściankami działowymi z korkowych płyt, które oprawiono w metalowe ramy. Podobnych boksów było tu wiele. Zapełniały się teraz pracującymi na tym piętrze audytorami i referentami, witającymi się po drodze ze współpracownikami i robiącymi sobie w pośpiechu kawę.
– Cześć, Liso – rzuciła Jenny do siedzącej już za biurkiem asystentki, z którą dzieliła tę maleńką klitkę. – Jak się dzisiaj miewasz?
Lisa podparła dłonią brodę i popatrzyła na nią melancholijnie.
– Nie da się ukryć, że nie tak dobrze jak ty. Jenny, ty wprost promieniejesz. O, i jak to się wystroiłaś. Co to za okazja?
Jenny postawiła na biurku neseser i powiesiła sweterek na wieszaku.
– Wystroiłam się? – spytała zdziwiona.
– Jesteś w spódnicy – wyjaśniła Lisa.
Jenny roześmiała się.
– Ach, o to chodzi. Mam tylko jedną parę spodni, które pasują do tej bluzki. Nie zdążyłam ich rano uprasować.
– Biegaliście dzisiaj z dziadkiem?
– Oczywiście. Przesyła ci pozdrowienia.
– Niesamowity jest ten twój dziadek. – Lisa grzebała w przepełnionym drucianym pojemniku na dokumenty, który stał na jej biurku. – Gdybym miała więcej energii,
zakręciłabym się koło niego, ale wątpię, czy kiedykolwiek byłabym w stanie dorównać mu żywotnością.
Jenny podeszła z pustą filiżanką do najbliższego automatu do kawy.
– A ile... ty masz lat? – spytała przez ramię. – Sześćdziesiąt?
– Dobrze wiesz, że dwadzieścia trzy.
– Ja mam prawie trzydzieści jeden. Możesz sobie wyobrazić, ile taką staraszkę jak ja kosztuje dorównywanie Paddy'emu.
– Nie wierzę, żebyś miała z tym jakieś problemy – powiedziała Lisa, mierząc ją zazdrosnym spojrzeniem. – Jesteś w doskonałej formie.
Jenny była wysoką, smukłą i wysportowaną kobietą o kasztanowych włosach, które zaczesywała do tyłu i upinała spinkami w niewielki kok. Miała jasną karnację i twarz usianą piegami. Teraz wróciła z kawą do biurka, usiadła i sięgnęła po teczkę z aktami.
Lisa bawiła się swoim długim końskim ogonem. Była szczuplutką, filigranową blondynką, chętnie nosiła pantofelki na płaskim obcasie oraz długie, bawełniane suknie w pastelowych kolorach. Poza tym była zdeklarowaną zwolenniczką ziołolecznictwa. Podczas gdy jej szefowa każdego ranka uprawiała jogging, ona nie wyszła nigdy do pracy, nie zerknąwszy uprzednio do swego horoskopu na dany dzień.
Lisa i Jenny pracowały razem od ponad dwóch lat. Mimo dzielących je różnic tworzyły zadziwiająco zgrany zespół.
– Jen... – zaczęła Lisa.
– Hmm? – Jenny, wpatrzona w ekran komputera, wprowadzała na dysk szereg liczb.
– Gdybyś miała zagwarantowane spełnienie jednego, jedynego życzenia, to co byś sobie zażyczyła?
– Gabinetu z oknem – odparła bez chwili zastanowienia Jenny. – Znasz hasło do akt McCrimmona?
– Chyba „Tygrys". Mówię poważnie, Jen. Co byś sobie zażyczyła, gdybyś mogła poprosić, o co zechcesz?
Jenny upiła łyczek kawy i spojrzała na asystentkę. Lisa często zadawała tego rodzaju pytania i Jenny wiedziała z doświadczenia, że dziewczyna nie popuści, dopóki nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi.
– Pieniądze wchodzą w grę? – zapytała.
– Jak najbardziej. Limit nieograniczony.
Jen zapatrzyła się w wysokie przepierzenie przylegające do biurka.
– Tak – powiedziała po chwili. – Zażyczyłabym sobie gabinetu z oknem.
Lisa wydęła wargi i wyciągnęła z koszyka teczkę na akta.
– Z tobą nie ma zabawy.
Jenny uniosła do ust filiżankę z kawą.
– Nie ty pierwsza mi to mówisz.
Zabrały się do pracy i ich niewielkie pomieszczenie wypełniło się stukotem klawiatur oraz szelestem papieru. Ale przekładając kartki i żonglując liczbami, Jenny przyłapała się w pewnym momencie na tym, że pytanie asystentki wciąż nie daje jej spokoju.
Jedno jedyne życzenie...
Większość kobiet w jej sytuacji zażyczyłaby sobie zapewne trwałego związku z mężczyzną swoich marzeń, ale z tym Jenny dawno skończyła. Ona miała już za sobą swoją szansę na szczęście w miłości. Kochał ją kiedyś najwspanialszy mężczyzna na świecie i prawdopodobieństwo, że znajdzie drugiego takiego, jest zerowe, a wszelkie próby jego szukania byłyby nie fair wobec jakiegoś Bogu ducha winnego biedaka, który nie miał najmniejszych szans dorównać Steve'owi. Steve'owi, jakim go zapamiętała...
Spojrzała na przystojną twarz uśmiechającą się do niej z oprawionej w złote ramki fotografii na biurku. Oto Steve w pełnym ekwipunku wspinacza wysokogórskiego obok namiotu Szerpów, w tle oślepiająco błękitne niebo.
Łzy napłynęły jej do oczu. Oderwała wzrok od zdjęcia i przeniosła go z powrotem na ekran monitora. Myślami jednak pozostała gdzie indziej.
Nie, ona nie zażyczyłaby sobie mężczyzny ani domu pełnego dzieci. Nie zażyczyłaby sobie też wyprawy do egzotycznych krajów, chociaż gdy była w college'u, bardzo pragnęła wybrać się ze Steve'em w podróż dookoła świata. Teraz najbardziej marzyła o przestrzeni i swobodzie.
Miała już po dziurki w nosie tego życia w tłumie. Całe dnie spędzała w gwarnej sali, w której pracowało co najmniej pięćdziesiąt osób, kursowała między domem a firmą zatłoczonymi ulicami, jadła w przepełnionych restauracjach i mieszkała w jednym z najszybciej rozrastających się miast zachodniej półkuli.
Chociaż Calgary było miastem rozległym i położonym pomiędzy pasmem górskim a szeroką prerią, Jenny odnosiła czasami wrażenie, że się tu dusi. Gabinet z oknem, chociaż naprawdę chciałaby go mieć, niewiele by pomógł, bo to okno wychodziłoby albo na inne biurowce, albo na rojne ulice, albo na budynki mieszkalne przesłaniające widok.
Westchnęła, ściągając na siebie pytający wzrok Lisy. Uśmiechnęła się blado do asystentki.
– Otwartych przestrzeni – powiedziała.
– Słucham?
– Gdybym miała wypowiedzieć jedno jedyne życzenie, tego. właśnie bym sobie zażyczyła. Przestrzeni, ciszy i spokoju. Jeśli chcesz wiedzieć, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby spędzić z rok gdzieś w samotności.
Lisa przez chwilę coś rozważała.
– To nie dla mnie – orzekła. – Ja lubię miasto. A otwartych przestrzeni się boję.
– Cóż, każdy ma własne upodobania.
Powróciły do pracy.
Biuro rancza miało okno wychodzące na prerię. Wycięto je w ścianie przed ponad dziesięcioma laty specjalnie dla Bridget, żeby mogła podziwiać zza swojego biurka polne kwiaty wiosną i zachody słońca zimą, rozlewające się po śniegu jaskrawą, czerwoną pożogą.
Ale teraz po śniegu pozostało tylko wspomnienie. Był środek czerwca i preria mieniła się niemal wszystkimi barwami tęczy. Kołysały się tam i kłaniały żółte mlecze, w wąwozach rozkwitały dzikie róże, w wysokiej trawie skrzył się niebieski łubin. Krowy, wymachując leniwie ogonami, pasły się spokojnie w porannym słońcu z cielętami u boku.
Bridget westchnęła, zdjęła z nosa okulary dwuogniskowe, przetarła zmęczone oczy i zaczęła się bawić pasemkiem siwych włosów.
Gdyby tak mogła stąd wyjść, zapuścić się w to falujące morze traw, zniknąć za horyzontem i nigdy już nie wrócić... Gdyby tak mogła wynająć sobie przytulne mieszkanko gdzieś w mieście, gdzieś blisko sklepów i kin, a daleko od tej ogromnej, bezkresnej równiny...
Gdyby tak...
– Coś mnie mdli od paru dni – odezwała się siedząca z nią w pokoju Teresa, otwierając buteleczkę z czarnym lakierem do paznokci. – Chyba jestem w ciąży. Tylko kogo to obchodzi! – dorzuciła z goryczą.
Wyrwana z zadumy, Bridget zaczęła układać leżące na biurku papiery.
– Nie wydaje mi się – powiedziała. – Za chuda jesteś, żeby zajść w ciążę.
– A co ma piernik do wiatraka? – prychnęła Teresa i odchyliła się razem z krzesłem daleko do tyłu. – Poza tym wcale nie jestem za chuda. Po prostu pilnuję wagi.
Rzuciwszy Bridget wymowne spojrzenie, zajęła się swoimi paznokciami. Balansując ryzykownie na tylnych nogach krzesła, zanurzyła w buteleczce mały pędzelek i zaczęła nakładać metodycznie lakier, paznokieć po paznokciu.
Bridget przyglądała się temu z bezwiedną fascynacją. Co się dzieje z tym młodym pokoleniem? – myślała. Gdzie się podział szacunek dla starszych, uprzejmość, którą za jej czasów wpajano młodzieży? Ona, będąc w wieku Teresy, za nic nie odezwałaby się tak obcesowo do kobiety po sześćdziesiątce. A dla Teresy był to chleb powszedni.
Dziewczyna skończyła niedawno dwadzieścia lat, była chuda jak patyk, blada, miała czarne, ostrzyżone najeża włosy i wielkie, niebieskie, podkrążone oczy. Poruszała się ze swego rodzaju zmysłową powolnością, lecz Bridget podejrzewała, że to przejaw nie tyle drzemiącej w dziewczynie zmysłowości, co niedożywienia i ogólnego znudzenia życiem.
– Skoro moja osoba tak cię drażni, Tereso – powiedziała, wkładając na nos okulary – to po co przesiadujesz tu całymi dniami i zawracasz mi głowę?
– Bo nie mam nic innego do roboty – westchnęła ciężko Teresa. – Boże, jak ja nie lubię tego rancza.
Wstała i potrząsając dłońmi, podeszła do okna. Była w butach z cholewami, spodniach koloru khaki i w wypuszczonej na nie czarnej koszuli, na którą narzuciła wystrzępioną, płócienną kamizelkę. Z płatka jednego ucha zwisał jej niemal do samego ramienia srebrny krzyżyk.
– A co porabia dzisiaj Michael? – spytała bez większego zainteresowania Bridget, spoglądając na kopertę leżącą wśród rozrzuconych na biurku papierów.
Dotknęła jej i szybko cofnęła rękę.
Teresa bawiła się linką żaluzji.
– Dobre pytanie. – Wydęła pogardliwie wargi. – Jego królewska wysokość posłał Mike'a jakąś rozklekotaną ciężarówką na przegląd ogrodzeń jakieś siedemdziesiąt kilometrów stąd. Wróci dopiero pod wieczór, a ja jak zwykle przez cały dzień będę tu chodziła z nudów po ścianach.
– Trzeba było wziąć coś do jedzenia i zabrać się z nim – powiedziała Bridget. – Urządzilibyście sobie piknik i miło spędzili czas.
Teresa odwróciła się od okna i spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Miło? Tłuc się brudną ciężarówką po obfajdanych przez krowy pastwiskach? Tak właśnie sobie wyobrażasz miłe spędzanie czasu?
– Ja w twoim wieku nie przepuściłabym okazji, żeby wybrać się ze swoim chłopcem na cały dzień na prerię.
Gdy Teresa głośno parsknęła, na policzkach Bridget pojawiły się wypieki.
– A żebyś wiedziała, że miałam chłopca – rzekła z oburzeniem. – Został potem moim mężem.
Teresa, opierając się o okienną ramę, oglądała z zaciekawieniem swoje lśniące, czarne paznokcie.
– No i gdzie on teraz jest?
– Miał straszny wypadek. – Bridget dotknęła znowu koperty i odchyliwszy skrzydełko, odsłoniła tkwiącą w środku, złożoną na dwoje kartkę. – To było dwa lata po naszym ślubie. Koń, którego ujeżdżał, stanął dęba i przewrócił się na grzbiet, przygniatając mojego męża. Umarł dwa dni później w szpitalu w Calgary.
Od tamtej tragedii upłynęło z górą trzydzieści lat, ale na jej wspomnienie serce ściskało się Bridget tak, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Pamiętała wciąż szczerą, wesołą twarz Hala, jego silne dłonie i beztroski śmiech, pamiętała, jak tulił ją, młodą jeszcze i szczupłą.
„Śliczna jesteś jak dzika róża, Bridey", szeptał jej do ucha.
Powiedziałaby Teresie więcej, ale zainteresowanie dziewczyny opadło tak samo szybko, jak się przed chwilą obudziło. Pochyliła się i patrzyła teraz na coś pomiędzy listwami żaluzji.
– Proszę, proszę, oto i król jegomość we własnej osobie – oznajmiła z przekąsem. – Nadciąga złożyć nam, prostaczkom, towarzyską wizytę.
– Clay tu idzie? – zapytała Bridget, – Kroczy jak paw – skomentowała Teresa. – Myślałby kto, cholera, że cały świat do niego należy.
Podbiegła do swojego biurka, usiadła i schowała do szuflady buteleczkę z lakierem.
Bridget omal nie parsknęła śmiechem. Pyskata Teresa jak ognia bała się ojca swojego chłopaka. Było to tym zabawniejsze, że nikt na ranczu nie miał powodów, by bać się Claya Aldersona. No, chyba że zrobił coś nie tak...
Clay był człowiekiem surowym i wymagającym, ale dobrze traktował swych pracowników i przejmował się ich kłopotami.
Bridget pamiętała go jeszcze jako poważnego, ciemnookiego chłopca z czasów, kiedy po śmierci Hala zaczęła pracować na ranczu jako księgowa.
Teraz Clayton Alderson nie był już dzieckiem. Prowadził na wietrznych preriach południowej Alberty jedną z największych farm hodowlanych w zachodniej Kanadzie. Było to przedsiębiorstwo tak duże, że część gospodarcza rancza przypominała małe miasteczko.
Bridget ponownie spojrzała na swoje biurko. Koperta jakby spęczniała i urosła; zdawała się krzyczeć do niej spomiędzy rozrzuconych na blacie papierów.
Drzwi otworzyły się i do biura wszedł Clay. Zatrzymał się na chwilę za progiem, żeby dać czas oczom na przywyknięcie do panującego tu półmroku.
Był wysokim, dobrze zbudowanym, czterdziestoparoletnim mężczyzną. Miał na sobie dżinsy i wytartą płócienną kurtkę, a na nogach buty z cholewami. Spod szerokiego ronda starego, szarego stetsona patrzyły czarne, błyszczące inteligencją oczy osadzone w opalonej, ogorzałej twarzy o wydatnych kościach policzkowych i ładnie wykrojonych ustach. Roztaczał wokół siebie aurę władczości i siły, która mogła zbić z tropu kogoś, kto go dobrze nie znał.
Albo kogoś, kto miał nieczyste sumienie...
– Dzień dobry paniom – powiedział i zwracając się do Teresy, zapytał: – Co dzisiaj robisz?
– Nic – burknęła ponuro dziewczyna. – Bo co tu może być do roboty?
– Consuela potrzebuje kogoś do pomocy w ogrodzie i szklarni. Jest teraz sama, bo Jorge będzie do końca miesiąca zajęty przy szczepieniu cieląt.
– Mam pomagać w ogrodzie? – wykrztusiła Teresa. – Znaczy się kopać, pielić i takie tam?
– Żadna praca nie hańbi. – Clay pochylił się nad biurkiem Bridget. – A trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi.
Bridget uśmiechała się w duchu, słuchając tej dość nietypowej wymiany zdań.
Clay był jedyną na ranczu osobą, która nie czuła się ani trochę skrępowana w obecności tej dziwacznej młodej kobiety. Mike, dwudziestotrzyletni syn Claya, przywiózł ją ostatniej jesieni z miasta i oznajmił beztrosko, że Teresa „pobędzie tu jakiś czas".
Nikt nie wiedział, kim ona jest ani skąd pochodzi, i trudno było zrozumieć, co Mike widzi w takiej zblazowanej, chudej „przywłóce". Z drugiej jednak strony Mike – w przeciwieństwie do swego pogodnego, lubianego przez wszystkich pracowników rancza młodszego brata Allana – należał do ludzi, których niełatwo zrozumieć.
Clay podniósł wzrok na Bridget i twarz mu natychmiast złagodniała.
– Jak się miewasz? – spytał.
– Dziękuję, Clay, dobrze. – Bridget spuściła oczy na biurko. – Przekopuję się jeszcze przez te faktury z ostatniej aukcji bydła.
– W porządku. Jeżeli masz coś do mnie, to mów, bo jadę do miasta.
Bridget zawahała się i świadoma utkwionych w niej czarnych oczu pracodawcy, przygryzła wargi.
– To przyszło dzisiejszą pocztą – wydusiła z siebie w końcu, podając mu kopertę. – Lepiej zerknij.
– Co to?
– To... – Zawiesiła głos i przełknęła z trudem ślinę. – To zawiadomienie o kontroli z izby skarbowej.
– Z izby skarbowej? – Clay patrzył z niedowierzaniem na kopertę.
Bridget kiwnęła głową.
– Przecież nigdy dotąd nas nie kontrolowali. Biuro rachunkowe nie ma żadnych zastrzeżeń do prowadzonych przez ciebie ksiąg.
Bridget znowu kiwnęła głową, a potem spojrzała na swoje dłonie. Do tej pory nosiła ślubną obrączkę, ale przez kilka ostatnich lat przybrała na wadze i obrączka trocheja cisnęła.
Trzeba ją będzie dać do powiększenia, pomyślała, próbując bez powodzenia obrócić złotą obrączkę na palcu. Zrobiła się co najmniej o dwa numery za mała...
– Bridget? – ponaglił ją Clay.
Nawet Teresa wyczuła chyba, że coś się święci. Wpatrywała się w Bridget z niezdrową ciekawością.
– Nie wiem, o co chodzi – wykrztusiła w końcu Bridget. – Może to tylko... jakaś wyrywkowa kontrola. – Pokazała na trzymaną przez Claya kopertę. – Jest tam nazwisko kontrolera. To ktoś z urzędu w Calgary. Clay zerknął na kopertę.
– Nawet nie wiem, jak to się odbywa. Trzeba im zawieźć wszystkie księgi, czy jak?
– Ten człowiek chyba sam tu przyjedzie i przejrzy księgi na miejscu – odparła Bridget. – Ale nie jestem pewna. Mam zadzwonić i zapytać?
Clay czytał pismo.
– Kontroler nazywa się J. D. McKenna, tak? Jadę właśnie do miasta, a więc przy okazji wpadnę do niego. – Przeszył ją znowu wzrokiem tak przenikliwym, że zadrżała. – Czy coś jest nie w porządku, Bridget? – zapytał spokojnie. – Nie masz mi nic do powiedzenia?
Pokręciła głową.
– W zeszłym roku prowadziłam księgi jak zawsze. Pojęcia nie mam, co znaczy ta kontrola.
Clay zawahał się, a potem wepchnął list do kieszeni i ruszył do drzwi. Zatrzymał się z ręką na gałce i spojrzał na Teresę.
– Jak znajdziesz chwilę czasu, to wpadnij do szklarni i powiedz Consueli, że pomożesz jej w tym tygodniu. Dobrze?
Teresa nie odpowiedziała. Kiedy wyszedł, zrobiła małpią minę, a potem otworzyła z hukiem szufladę i wyjęła z niej swój lakier do paznokci.
– Za kogo on się, cholera, uważa? – wymruczała.
– Clay jest tu szefem – powiedziała Bridget. – Dogląda wszystkiego, dba o ludzi. No i – dodała, otwierając skoroszyt – pokrywa koszty twojego utrzymania, – Dobra, ale nie musi zgrywać takiego ważniaka. Nic dziwnego, że żona puściła go kantem.
– Wspólnie podjęli decyzję o rozwodzie. Nadal są przyjaciółmi. Eleanor przyjeżdża tu nawet czasem ze swoim nowym mężem.
– Wiem, Mike mi mówił. – Teresa wpatrywała się ponuro w buteleczkę z lakierem. – Ale wciąż nie wyobrażam sobie kobiety, która chciałaby go na męża. Ciarki mnie przechodzą na sam jego widok. Ten facet jest jak... jak jastrząb, albo coś w tym stylu.
Bridget wzięła długopis i pochyliła się nad fakturami, lecz nagle liczby zaczęły się rozmazywać przed jej załzawionymi oczami.
Clay szedł przez podwórko, list palił go w kieszeni.
Kontrola z izby skarbowej.
Czemu, u licha, izba skarbowa ni z tego, ni z owego postanowiła wziąć go pod lupę? Nigdy nie miał żadnych problemów z fiskusem. Bridget od lat prowadziła księgowość Topolowego Strumienia. Zajmowała się tym, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Księgi rancza oddawane były co kwartał do biura rachunkowego w Calgary, gdzie sprawdzano je skrupulatnie, po czym odprowadzano podatek od wyliczonych dochodów.
No, ale interes z roku na rok się rozrastał. Może samodzielne prowadzenie księgowości zaczęło przerastać możliwości Bridget? Pytał ją co jakiś czas, czy nie potrzebuje kogoś do pomocy, ale za każdym razem zapewniała go, że świetnie sobie radzi.
Mieszkała w małym domku w osiedlu pracowników rancza. Była w Topolowym Strumieniu właściwie od zawsze.
Clay zatrzymał się przy ciężarówce, wyjął list z kieszeni i popatrzył na niego spod ściągniętych brwi.
– Czołem, Clay. Wybierasz się dzisiaj do miasta?
Obejrzał się. W jego kierunku, zwijając po drodze lasso, szedł brygadzista, Jim Cole, młody, przystojny mężczyzna o opalonej twarzy i błękitnych oczach. Pomimo chłopięcego wyglądu Cole był już wytrawnym weteranem rodeo i, jeśli wierzyć plotkom, podrywaczem, któremu nie oprze się żadna kobieta.
– Witaj, Jim. Tak, właśnie jadę. – Clay zerknął na lasso. – Co się dzieje?
– Jedna z jałówek z Zachodniego Kwartału nadziała się wczoraj na jeżozwierza. Musieliśmy spętać ją w zagrodzie i powyciągać kolce z pyska.
Clay uśmiechnął się i oparł o ciężarówkę.
– Pewnie mieliście ubaw.
– O mało nie rozwaliła ogrodzenia. Ale czuje się już o niebo lepiej. – Jim wskazał ręką kopertę. – Co, liścik miłosny?
– Niestety. – Clay znowu się nachmurzył. – Zawiadomienie o kontroli z izby skarbowej.
Ocienione rondem kapelusza, oczy Jima rozszerzyły się.
– Nie zalewaj. Jakaś obsuwa?
– Bridget twierdzi, że nie. Mówi, że to pewnie kontrola wyrywkowa.
– I co? – Brygadzista oparł się ręką o skrzynię ciężarówki. – Będzie musiała targać całą dokumentację do Calgary?
– Chyba nie. Mówi, że prawdopodobnie przyślą nam tu rewidenta, który skontroluje wszystko na miejscu.
Jim prychnął i uderzył się zwiniętym lassem po nodze.
– Poważnie? Przyjedzie tu jakiś zapyziały buchalterzyna w zarękawkach?
Clay zachichotał, ubawiony reakcją brygadzisty.
– Podobno tak to się zwykle odbywa. I byłbym wielce niepocieszony, gdyby gość skąpał się w strumieniu albo znalazł przypadkiem w zagrodzie dla byka.
Jim zdjął kapelusz i z oburzeniem na twarzy przyłożył go sobie do piersi.
– A komu w głowie takie numery? Dobrze wiesz, Clay, że jesteśmy tutaj wszyscy bardzo radzi gościom.
Clay otworzył drzwiczki kabiny i wsunął się za kierownicę. Nie wiedzieć czemu humor mu się poprawił, kiedy wyobraził sobie biegłego rewidenta w garniturze, lakierkach i pod krawatem, stąpającego ostrożnie po usianym krowimi plackami pastwisku pełnym wielkich, groźnych byków rasy angus.
– Clay, mógłbyś rzucić po drodze okiem na wiatrak na Bylicowych Polach? – zapytał Jim, wkładając z powrotem kapelusz. – Dave mówi, że znowu pompuje szlam. Może będzie trzeba wyciągnąć rurę i wydrążyć nową studnię.
– Cholera. – Clay zapomniał już o liście w kieszeni. – Tylko nie nowa studnia. Trzeba by wiercić ponad sto metrów w głąb, a to kosztowałoby fortunę.
Brygadzista wzruszył ramionami.
– Krowy muszą coś pić, a woda powierzchniowa skończy się jeszcze w tym miesiącu.
– Dobra, sprawdzę.
Clay przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg i ruszył żwirową drogą prowadzącą do odległej o ponad trzydzieści kilometrów granicy rancza. Jadąc przez pastwiska, układał sobie w myślach harmonogram najpilniejszych prac, które czekają na wykonanie.
Ogrodzenia, wiatraki, zabudowania gospodarcze i zagrody, pasza i woda dla kilku tysięcy sztuk bydła... Olbrzymia odpowiedzialność, nie kończące się problemy.
A trzeba jeszcze myśleć o pracownikach. Niełatwo kierować zespołem ludzi żyjących praktycznie w izolacji od świata zewnętrznego. Nie wszyscy dobrze znoszą pobyt na tej bezkresnej prerii.
On ją kochał, uwielbiał tę ciągnącą się po horyzont trawiastą równinę, gwałtowne burze, skwarne letnie dni i chłodne, rozgwieżdżone noce.
Jednak wiele osób nie wytrzymywało psychicznie życia na ranczu. Należała do nich jego była żona i to właśnie doprowadziło do rozwodu. Teraz utrzymywali z sobą przyjacielskie stosunki, ale wspomnienia z tamtego okresu były tak przykre, że Clay, chociaż często doskwierała mu samotność, nadal bał się myśleć o powtórnym małżeństwie. Gdyby jednak znowu się kiedyś ożenił, to jedynie z kobietą, która byłaby mu nie tylko towarzyszką i partnerką seksualną. Życie na ranczu jest tak skomplikowane i absorbujące, że aby je z nim dzielić, musiałaby zrezygnować ze wszystkiego innego.
Tylko gdzie w dzisiejszych czasach szukać takiej kandydatki?
Kiedy Clay i Eleanor się rozwodzili, obaj ich synowie, Mike i Allan, mieli po kilkanaście lat. Zostali z ojcem na ranczu, ale regularnie odwiedzali matkę w Australii, przy czym koszty podróży pokrywał zawsze Clay. Mimo że sprawy w końcu jakoś się ułożyły z korzyścią dla wszystkich, Clay nie był jeszcze gotowy do zaryzykowania drugiego małżeństwa.
Zjechał z drogi, zatrzymał samochód i wysiadł, by otworzyć bramę z drucianej siatki. Następnie wsunął się z powrotem za kierownicę, opuścił szybę i wystawiając twarz na wiatr, ruszył na przełaj przez prerię w kierunku Bylicowych Pól. Nieopodal wiatraka pasło się stado krów z cielętami. Clay zatrzymał ciężarówkę obok wysokiej metalowej konstrukcji, wysiadł i podszedł do ogrodzenia, którym była otoczona.
Na ubitej ziemi wygrzewał się w promieniach słońca grzechotnik. Spłoszony odgłosem kroków Claya drgnął i odpełzł. Clay patrzył przez chwilę z uśmiechem w ślad za znikającym w trawie wężem, potem oparł się o ogrodzenie i zaczął obserwować strumyk mętnej wody ciurkający z rury.
Brygadzista ma rację. Trzeba będzie chyba poszukać kogoś, kto zdemontuje obudowę studni i wydrąży nową. Ale to kosztowne przedsięwzięcie, i jeśli jeszcze ten cholerny kontroler z miasta doszuka się jakichś nie zapłaconych podatków...
Clay skierował się z powrotem do ciężarówki, usiłując nie myśleć o zbliżającej się kontroli. Wolał już dumać o kobietach; teraz właśnie jego umysł zaprzątała ta, którą upodobał sobie jego starszy syn.
Nie mógł pojąć, co pociąga Mike'a w tym bladym, leniwym, gburowatym stworzeniu, które sprowadził na ranczo. Młodzi spali w pokoju Mike'a na drugim piętrze dużego domu, dokładnie nad gabinetem Claya. Czasami, późnym wieczorem, czytając albo oglądając telewizję, słyszał, jak się tam kłócą. Rzadziej dobiegało stamtąd wymowne, rytmiczne poskrzypywanie sprężyn łóżka.
Clayowi do tej pory wydawało się niestosowne, że jego nieżonaty syn sypia z kobietą w pokoju, który zajmuje od dziecka. Zwłaszcza z kobietą taką jak Teresa, zdecydowanie zimną i niesympatyczną.
Nie gorszyła go specjalnie moralna strona tej sytuacji, ale wolałby widzieć syna w jakimś bardziej satysfakcjonującym związku. Mike był od dziecka nieśmiały i samotny – nie to, co jego towarzyski młodszy brat, który w ładnych dziewczętach mógł przebierać jak w ulęgałkach.
Clay wrócił myślami do typu kobiet, które podobały mu się najbardziej. Dla niego kobieta była najatrakcyjniejsza, kiedy się uśmiechała. Pociągały go ciepło i poczucie humoru, inteligencja i optymistyczny stosunek do świata. Wyobrażając sobie swój ideał kobiety, nie przywiązywał wagi do twarzy ani do figury. Rzeźbił w myślach kogoś, komu by na nim zależało i kto interesowałby się szczerze tym, co on myśli i czuje kogoś, kto potrafiłby się z nim śmiać i kto by go rozumiał. Oczami duszy widział serdeczną przyjaciółkę, której można się zwierzać z najskrytszych odczuć.
Zawrócił ciężarówkę i ruszając przez prerię z powrotem w stronę żwirowej drogi, zauważył stadko wielkouchych jeleni obskubujących z liści karłowate krzaki w sąsiedztwie pasącego się bydła. Spłoszone warkotem silnika poderwały głowy i pełnymi gracji susami umknęły na pobliski wzgórek, jakby niesione wiosennym wietrzykiem.
– Boże – powiedział głośno Clay. – Kocham to miejsce.
Ścisnął mocniej kierownicę i przejechawszy przez bramę z drucianej siatki, skręcił w stronę miasta odległego o dobre półtorej godziny drogi.
Jenny, całkiem pochłonięta lekturą akt McCrimmona, nie bardzo zrozumiała, co przed chwilą powiedziała do niej Lisa.
– Hmm? – mruknęła.
– Powiedziałam, pyszności. Mało tego, delicje!
Lisa wpatrywała się pożądliwym wzrokiem w coś za metalowym przepierzeniem.
– Co, Carl znowu przyniósł pączki? – spytała Jenny, nie odrywając wzroku od kartek z notatkami.
– Jakie tam pączki! – fuknęła Lisa. – O mężczyźnie mówię, i to jakim mężczyźnie. Boże kochany! – dorzuciła. – On tu chyba idzie.
Zanim Jenny zdążyła zareagować, na jej biurko padł czyjś cień. Podniosła oczy. Obok biurka Lisy stał wysoki mężczyzna. Na oko czterdziestoparolatek, szczupły, opalony, a do tego przystojny w ten trudny do zdefiniowania szorstki sposób. Dżinsy, buty z cholewami, stetson na głowie.
Strój niby całkiem zwyczajny w Calgary, które do tej pory nazywano krowigrodem, ale zupełnie nie na miejscu pośród tabunu oficjalnie odzianych urzędników.
– Szukam niejakiego J. D. McKenny – oznajmił przybysz.
Lisa gapiła się na niego przez chwilę cielęcym wzrokiem, jakby straciła głos, a potem wskazała oczami na Jenny.
– To ja – odezwała się Jenny. – Czym mogę służyć?
– Pani jest tym McKenną? – Mężczyzna przeniósł na nią wzrok i Jenny wyczuła drzemiącą w nim siłę. W jego ponurym, twardym spojrzeniu było coś władczego.
– Tak, nazywam się McKenna. Zechce pan spocząć – powiedziała i wskazała na składane, metalowe krzesełko obok swojego biurka.
Mężczyzna usiadł i podał Jenny kopertę.
– Dostałem to dzisiaj od mojej księgowej. Powiedziała, że przyszło wczorajszą pocztą.
Jenny natychmiast rzuciły się w oczy jego dłonie. Były brązowe, twarde, pokryte licznymi bliznami i odciskami, a przy tym kształtne, o długich, smukłych palcach. Jenny, która zawsze zwracała uwagę na ręce, uznała je za dziwnie pociągające.
Zajrzała do koperty.
– Ach, zawiadomienie o kontroli ksiąg – stwierdziła i zwracając się do Lisy, poprosiła: – Mogłabyś mi z łaski swojej podać materiały dotyczące Topolowego Strumienia? Pan Clayton Alderson.
Lisa wyciągnęła z segregatora kartonową teczkę, wręczyła ją Jenny i wycofała się za swoje biurko. Znalazłszy się za plecami gościa, przewróciła wymownie oczami.
Jenny, posławszy asystentce ostrzegawcze spojrzenie spod ściągniętych brwi, wystukała na klawiaturze kod dostępu i wywołała plik na ekran.
– No, jest. W czym rzecz, panie Alderson? Słucham.
– Przede wszystkim chcę się dowiedzieć, co ma znaczyć ta cała kontrola. To się nigdy wcześniej nie zdarzało.
Głos miał napięty, gniewny, zaciskał pięści. Jenny, przyzwyczajona do podobnych reakcji, uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
– To rutynowa kontrola, panie Alderson. – Zerknęła znowu na ekran monitora. – Jej celem jest wyjaśnienie pewnej niezgodności w poziomie przychodów wykazanych w pańskim zeznaniu podatkowym za ubiegły rok.
– Jakiej znowu niezgodności? Ranczo od blisko trzydziestu lat zatrudnia tę samą księgową, a wyliczaniem podatków zajmuje się zawsze biuro rachunkowe w Calgary. Jego pracownik kontroluje co rok nasze księgi.
– Wiem. Waszym doradcą podatkowym jest Saul Kleinschmidt z biura Barrow and Barchester. Już z nim rozmawiałam.
– Rozmawiała pani z moim doradcą podatkowym?
– Naturalnie. Konsultowałam się z nim przed wysłaniem panu zawiadomienia – odparła spokojnie Jenny. – Powiedział, że od dwóch lat, kontrolując wasze księgi, stwierdza tę samą niezgodność, i że zwrócił panu na to uwagę. Otóż w ciągu ostatnich dwóch lat dochody z prowadzenia rancza Topolowy Strumień wykazują znaczny spadek w porównaniu z okresem wcześniejszym, i to bez żadnych wyraźnych powodów, które tłumaczyłyby tę zmianę.
– Co to, u diabła, ma znaczyć? – Clay Alderson nachylił się, oczy płonęły mu oburzeniem. – Sugeruje mi pani, że robię jakieś machlojki?
Jenny, choć wiele ją to kosztowało, bez mrugnięcia wytrzymała jego spojrzenie.
– Niczego takiego nie sugeruję, panie Alderson. Proszę nie brać tego do siebie. Po prostu przyjadę na pańskie ranczo, przejrzę księgi i postaram się ustalić przyczynę spadku pańskich przychodów.
– Podejrzewacie, że ukrywam dochody, żeby kantować na podatkach? W tym rzecz?
Mówił cicho, ale tłumiony gniew w jego głosie sprawił, że Lisa rzuciła Jenny nerwowe spojrzenie. Jednak Jenny patrzyła na gościa ze spokojem wyćwiczonym przez lata doświadczeń.
– Panie Alderson, pański doradca podatkowy powiedział panu, że od dwóch lat osiągane dochody są mniejsze od spodziewanych. Nie powinno więc być dla pana takim wielkim zaskoczeniem, że nas to zainteresowało.
Ranczer machnął lekceważąco ręką.
– Fakt, Saul coś mi tam wspominał, ale puściłem to mimo uszu.
– Dlaczego?
– Bo przez całe życie mam do czynienia z taką sytuacją. Przychody z rancza raz rosną, raz spadają. Wahają się ceny bydła, zdarzają się susze, ciężkie zimy, choroby, co tylko pani chce. Większość zysków z dobrych lat idzie na powiększenie stada albo dokupienie ziemi, a to, co zostaje, odkładamy na awaryjne konto, żeby było za co przebiedować, jeśli zdarzy się gorszy rok. Prowadzenie rancza to wieczna huśtawka.
– Zdaję sobie z tego sprawę – rzekła cierpliwie Jenny. – I jestem pewna, że wasze księgi są prowadzone rzetelnie. Chcemy tylko ustalić czynniki, które wpłynęły na tak znaczny spadek dochodów przez dwa lata z rzędu.
Mierzył ją przez chwilę chłodnym spojrzeniem.
– I jak mam to ustalić?
– Ja się tym zajmę – odparła. – Przyjadę na ranczo i przejrzę dokładnie każdy rachunek oraz fakturę. Sprawdzę wszystko, od rachunków za telefon poczynając, a na rachunkach za karmę dla psa kończąc. Kiedy się z tym uporam, będziemy mieli jasny obraz funkcjonowania pańskiego rancza.
– A ile to potrwa, pani McKenna?
– Panno – skorygowała automatycznie Jenny, widząc, że gość zerka na stojącą na biurku fotografię. – Przypuszczam, że około trzech dni. Wszystko będzie zależało od tego, jak pańska księgowa prowadzi dokumentację rancza i jaka część danych jest skomputeryzowana. Obserwował ją w milczeniu.
– Przez cały czas trwania kontroli pańska księgowa będzie musiała pozostawać do mojej dyspozycji – podjęła Jenny. – Będę też musiała zarezerwować sobie jakieś lokum, w związku z czym prosiłabym pana o podanie mi nazwy najbliższego hotelu.
– Hotelu? – Uśmiechnął się kpiąco. – Widzę, że nie ma pani wielkiego pojęcia o moim ranczu, panno McKenna.
– To może mi je pan opisze?
– Ranczo leży ponad półtorej godziny jazdy samochodem od Calgary. W okolicy nie ma żadnego miasteczka ani osady. Jest tylko przystanek kolejowy jakieś sześćdziesiąt kilometrów na północ, i tam mają taki obskurny motelik, ale nie polecałbym go pani. Kwaterują w nim robotnicy z pól naftowych, na dole jest miejscowy bar, i w ogóle niezbyt tam przyjemnie.
Jenny uświadomiła sobie poniewczasie, że zamiast sprawdzić to wszystko przed wyznaczeniem daty kontroli, założyła w ciemno, że w pobliżu rancza jest jakiś hotel, w którym będzie się mogła zatrzymać i zaoszczędzi sobie w ten sposób dojazdów z domu.
– Jak pani chce – podjął Clay, przerywając niezręczne milczenie – to może się pani zatrzymać na ranczu, w głównym domu. Jest dosyć spory i mieszkam w nim tylko z matką, dwoma synami i Teresą. Chyba znalazłby się dla pani pokój z łazienką.
W innych okolicznościach oferta ta rozbawiłaby Jenny. Widać było gołym okiem, że Clay Alderson nie życzy jej sobie na ranczu i gościnę w swym domu zaproponował jedynie z grzeczności.
– Jeśli jest pan pewien, że nie sprawię kłopotu, panie Alderson, to takie rozwiązanie bardzo by mi odpowiadało – odrzekła z uprzejmym uśmiechem. – Lisa zadba, żeby zwrócono panu koszty mojego pobytu.
Nie odwzajemniając uśmiechu, wstał i zabrał z biurka zawiadomienie o kontroli.
– Kiedy pani przyjedzie? Spojrzała w kalendarz.
– W najbliższy wtorek rano.
– Zna pani drogę?
– Pański doradca podatkowy wyjaśnił mi, jak tam dojechać. Jakoś trafię.
Clay stał przez dłuższą chwilę niezdecydowanie przy biurku, jakby chciał coś jeszcze dodać, wreszcie kiwnął głową i ruszył w kierunku wyjścia. Gdy szedł długim krokiem między rzędami biurek, większość kobiet pracujących na sali oderwała oczy od monitorów i odprowadzała wzrokiem wysokiego, barczystego ranczera.
Lisa, podpierając brodę, również patrzyła za nim z rozmarzeniem.
– O kurczę – westchnęła, kiedy zniknął w holu. – Ja piórkuję.
Jenny otworzyła skoroszyt.
– Nie rozumiem, co cię tak podnieca – powiedziała lekko zirytowana.
Lisa wybałuszyła na nią zdumione oczy.
– Jenny, na miłość boską, toż to jeden z najprzystojniejszych facetów, jakich w życiu widziałam. I jaki seksowny – dorzuciła, spoglądając znowu tęsknie w kierunku, gdzie przed chwilą zniknął Clayton Alderson.
– Seksowny? – Brwi zaskoczonej Jenny powędrowały w górę. – Chyba żartujesz. Liso, ten człowiek był taki wściekły, że tylko czekałam, kiedy przejdzie do rękoczynów.
– Wiem. Inie rajcowało cię to? Ta hamowana samcza furia, te zaciśnięte zęby, te twarde pięści, to miażdżące spojrzenie...
– Nie dostrzegam niczego podniecającego w gniewie samca – stwierdziła wyniośle Jenny. – I żywię szczerą nadzieję, że nie dojdzie do jakichś scysji, kiedy zacznę przeglądać jego księgi, bo moja cierpliwość też ma swoje granice.
Lisa uśmiechnęła się przymilnie.
– Chętnie bym tam z tobą pojechała. Jesteś absolutnie pewna, że nie potrzeba ci kogoś do pomocy przy tej kontroli?
Jenny pokręciła głową.
– Jestem absolutnie pewna, że bardziej jesteś mi potrzebna tutaj. Ktoś musi dopilnować spraw pod moją nieobecność. A zresztą, kochanie, lepiej żebyś nie snuła się po tamtejszym pustkowiu, wzdychając do jakiegoś kowboja, nad którym wisi realna groźba postawienia w stan oskarżenia za uchylanie się od płacenia podatków.
Lisa wydęła usta.
– Nie wierzę, że on ma coś na sumieniu. Zwróciłaś uwagę na ten jego opięty wyblakłymi dżinsami zgrabny tyłeczek, kiedy się stąd oddalał, Jen?
Jenny zachichotała mimowolnie.
– A więc twoim zdaniem zgrabny tyłek świadczy o uczciwości właściciela?
– Nie wyglądał mi na kanciarza.
– Oni nigdy na takich nie wyglądają – zauważyła posępnie Jenny. – No, dosyć tego. Rozpraszasz mnie. Mam jeszcze mnóstwo pracy.
– Pójdę poszukać Carla. Zjemy sobie parę pączków. – Lisa wstała, żeby wyjść z boksu.
– Zawsze twierdziłaś, że pączki Carla to trucizna – przypomniała jej Jenny.
– Bo to prawda. – Lisa zatrzymała się przy ściance działowej. – Ale widok tego wspaniałego mężczyzny rozbudził we mnie wszystkie pierwotne instynkty. Chcę zaspokoić chociaż jeden.
– Biedne dziecko! – Jenny uśmiechnęła się ze współczuciem. – Tak się cieszę, że jestem już stara. Jak to dobrze wyrosnąć z tych romantycznych bzdur.
Lisa przeszyła ją wzrokiem i otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz po namyśle zrezygnowała. Uśmiechnęła się tylko enigmatycznie, zawirowała kwiecistą bawełnianą spódnicą i zniknęła.
Lisa już przed pół godziną wyszła na lunch, a Jenny wciąż tkwiła za biurkiem; mogła iść o zakład, że asystentka siedzi teraz w gronie innych młodych sekretarek w stołówce i zajadając kanapki, kokietuje wraz z nimi przez okno robotników z budowy po drugiej stronie ulicy.
W końcu głód tak ją przycisnął, że kontynuowanie pracy stało się niemożliwe. Pozamykała teczki z dokumentami, schowała je do szafki, uprzątnęła biurko i sięgnęła po torebkę.
Wyszła z budynku i skierowała się do swojej ulubionej włoskiej restauracyjki. Miała do niej dwie przecznice.
Dzień był piękny, ciepły i słoneczny. Na ulicach panował jakby mniejszy niż zwykle tłok i hałas, ale i tego było Jenny za wiele. Obudziła się w niej znowu tęsknota za otwartymi przestrzeniami i samotnością.
Wybiegła myślami do Topolowego Strumienia, gdzie miała zabawić połowę przyszłego tygodnia. Cudownie byłoby spędzić na tym zagubionym wśród bezkresnych prerii ranczu prawdziwy urlop, a nie ślęczeć tam przez trzy dni nad dokumentacją, grać wszystkim na nerwach i wzbudzać powszechną niechęć.
Jenny już nieraz przeprowadzała kontrolę ksiąg w terenie i nie miała większych złudzeń co do atmosfery, w jakiej upłynie jej pobyt na włościach Claytona Aldersona. Będzie tam postrzegana jako wrogi intruz. Po dwóch albo trzech dniach z ulgą wróci do miasta, do domu, do starego kieratu i swoich regularnych wczesnoporannych biegów z dziadkiem.
Weszła do restauracji i z rozczarowaniem stwierdziła,
że sala jest pełna. Wszystkie miejsca były zajęte, a jej z głodu robiło się już słabo. W pobliżu nie było żadnej innej restauracji, która serwowałaby odpowiadające jej dania, a nie miała przecież czasu czekać na zwolnienie się jakiegoś miejsca tutaj. Rozglądając się niezdecydowanie po sali, przechwyciła w pewnej chwili spojrzenie samotnego mężczyzny siedzącego przy stoliku pod oknem.
Clayton Alderson.
Widząc, że go zauważyła, skinął głową, a potem wstał z wyraźnym ociąganiem, powiedział coś do przechodzącego kelnera i wskazał na krzesło przy swoim stoliku.
Jenny, mocno zdenerwowana, patrzyła na zmierzającego w jej kierunku kelnera.
– Tamten pan zaprasza panią do swojego stolika – oznajmił kelner, zatrzymując się przed nią z ukłonem. – Właśnie kończy.
– Nie wiem, czy...
Zawahała się. Nie bardzo wiedziała, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. Claytonowi Aldersonowi zależało na jej towarzystwie nie bardziej, niż jej na jego, z drugiej jednak strony jakoś nie wypadało odrzucić zaproszenia.
No i skoro zaraz kończy...
– Dobrze – zdecydowała. – Dziękuję.
Prowadzona przez kelnera podeszła do stolika i nie patrząc na ranczera, usiadła na wysuniętym przez niego krześle, czując na sobie jego wzrok. Bez kowbojskiego kapelusza wyglądał młodziej, mniej nieprzystępnie. Włosy miał czarne, krótko ostrzyżone, siwiejące na skroniach.
– To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Alderson – powiedziała. – Umieram z głodu, a nie mam czasu szukać innej restauracji.
– Tak, macie tu niezły tłok – mruknął zdawkowo i skoncentrował się na swoim daniu.
Był już w połowie porcji spaghetti z sosem mięsnym. Sięgnął po kromkę chleba czosnkowego i wzrok Jenny przyciągnęły znowu jego ładne dłonie. Nie wiedzieć czemu przeszedł ją dreszcz.
– No właśnie – powiedziała. – Wpadam tu zwykle na lunch. Mają najlepszy makaron w całym mieście.
Alderson wbił widelec we wzgórek spaghetti, zakręcił nim wprawnie i uniósł do ust.
Jenny, której do tej pory nie udało się opanować tej sztuczki, obserwowała go ze skrywaną zazdrością. Postanowiła zamówić pennę zamiast makaronu. Tego by tylko brakowało, żeby na oczach tego mężczyzny zachlapała sobie bluzkę sosem pomidorowym.
Złożyła u kelnera zamówienie, rozpostarła na kolanach kraciastą serwetkę i popijając nerwowo wodę mineralną, wyrzucała sobie w duchu, że nie poszła gdzie indziej.
– Mieszka pani w mieście? – odezwał się w pewnej chwili Alderson.
Ach, a więc uznał, że wypadałoby zacząć rozmowę, pomyślała Jenny. To mu się chwali.
– Tak – odparła, gmerając w koszyku z pieczywem.
– W suterenie domu mojego dziadka w Brentwood.
– To nie jest pani zamężna?
– Nie – mruknęła. – Nie jestem. Obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem.
– A ten mężczyzna z fotografii na pani biurku? To przyjaciel?
Rozdrażniła ją trochę osobista natura tego pytania. Zaraz jednak przypomniała sobie, że jako osoba, która za parę dni będzie zgłębiała najskrytsze sekrety finansowego życia tego człowieka, nie powinna mieć mu za złe takich niewinnych dociekań.
– Steve był moim narzeczonym – powiedziała, spuszczając wzrok na trzymaną w ręku kromkę chleba. – Zginął dwa lata temu podczas drugiej próby zdobycia Everestu. Schodząca lawina zmiotła cały ich obóz. Ciała znaleziono dopiero po trzech miesiącach.
– Przykra sprawa. – W głosie Claytona Aldersona pojawiła się nutka szczerego współczucia. – Musiała to pani bardzo przeżyć.
– Owszem – przyznała cicho. – Wciąż mi go brakuje.
– Pani też się wspina?
– O nie. – Uśmiechnęła się blado. – Jeśli chodzi o czynne uprawianie sportu, to poprzestaję na bieganiu codziennie rano z dziadkiem.
– Z dziadkiem?
– Może pan nawet o nim słyszał. Nazywa się Paddy McKenna.
Brwi Aldersona powędrowały w górę, na jego twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.
– Ten triatlończyk?
Jenny kiwnęła głową – Kto by nie słyszał o Paddym McKennie! – ciągnął Alderson. – Nie chce mi się wierzyć, że doczekał się już wnucząt. Jeśli wierzyć telewizji, nadal jest we wspaniałej formie.
– Jesienią kończy siedemdziesiąt dwa lata. – Jenny podziękowała kelnerowi, który w tym momencie postawił przed nią zamówioną sałatkę. – Ale – zwróciła się znowu do Aldersona – zachował umysł i sprawność fizyczną trzydziestolatka.
– I mieszka pani w jego domu?
– W suterenie – powtórzyła, rzucając się z wilczym apetytem na sałatkę. – Jestem jedynym dzieckiem jego syna. Moja matka wyszła ponownie za mąż i przeniosła się na Florydę, a więc z całej rodziny został mi tutaj tylko dziadek.
– Moja matka mieszka ze mną na ranczu, ale o tym chyba już wspominałem.
Clayton Alderson uśmiechnął się i jego twarz uległa nagłej przemianie. Jenny obserwowała tę transformację z niedowierzaniem, a potem zrobiła zaskoczoną minę, gdy uśmiech spełzł z twarzy mężczyzny tak samo szybko, jak się na niej pojawił.
– Z niej też jest numer.
– Pod jakim względem?
– No... barwności. – Skończył spaghetti i spojrzał na zegarek. – Wraca dzisiaj z wakacji. Właśnie jadę po nią na lotnisko. Samolot ląduje za niecałą godzinę, więc chyba lepiej będę już uciekał.
Wstał, rzucił na stolik kilka banknotów i zawahał się.
– No to do następnego tygodnia, panno McKenna.
– Tak. Do wtorku.
Przekrzywił głowę i patrzył przez chwilę na Jenny z nieodgadnionym wyrazem twarzy, potem wziął z krzesła swojego stetsona, nasadził go na głowę i szybkim krokiem wyszedł z restauracji.
Terminal lotniska w Calgary był przestronny, widny i tętnił życiem tak samo jak reszta miasta. Clay stał w hali przylotów i gapił się na ogromne ścienne malowidło przedstawiające sceny z okresu osadnictwa, ale właściwie go nie widział. Przed oczami stała mu twarz młodej rewidentki, z którą siedział niedawno przy stoliku w restauracji.
Młodość i kobiecość Jenny nie pasowały do charakteru interwencji, której wkrótce miała dokonać w jego życiu.
Wydawała się zdrową, wysportowaną dziewczyną, która zamiast gnębić uczciwego podatnika, powinna przesiadywać z innymi studentami na trawniku jakiegoś college'u, ewentualnie uganiać się po lodowisku z kijem hokejowym. Pod tą jedwabną bluzką i obcisłą spódnicą kryło się silne, kształtne ciało z jędrnymi piersiami i twardymi udami. Twarz miała szczerą, a urocze piegi na nosku przydawały jej niemal dziecinnego uroku.
W innych okolicznościach Clay uznałby ją pewnie za całkiem atrakcyjną. Była w jego typie. Naturalna, nie uczulona przesadnie na punkcie swojej urody i siły oddziaływania na mężczyzn. Chętnie dowiedziałby się czegoś więcej o życiu Jenny oraz ojej intrygującym związku z dziadkiem... i z tym przystojnym, nieżyjącym narzeczonym, którego zdjęcie stało na jej biurku.
Kiedy jednak pomyślał, co ta kobieta będzie robić na jego ranczu i że nie jest w stanie w żaden sposób temu zapobiec, całe zainteresowanie jej osobą i budzącą się sympatię zalała natychmiast gorąca fala irytacji.
Clay odwrócił się od fresku i podszedł do monitora, na którym wyświetlane były godziny lądowań samolotów rejsowych. Samolot, którym matka wracała z Newady, miał lądować o czasie, czyli za niecałe pięć minut. Ruszył wyciągniętym krokiem ku wyjściu dla przylatujących.
W wylewającej się przez nią rzece pasażerów od razu wypatrzył znajomą, srebrzystosiwą, starannie ułożoną fryzurę połyskującą w blasku jarzeniowego oświetlenia. Matka jak zwykle ubrana była kolorowo, tym razem w jasnopomarańczowy dres, i obwieszona turkusową biżuterią. Chociaż wyraźnie blada pod opalenizną, pewnie z wysiłku, z jakim wlokła za sobą wielką walizę, uśmiechnęła się promiennie na widok syna i pomachała do niego z entuzjazmem.
Wybiegł jej naprzeciw i uścisnął.
– Cześć, mamo – powiedział, uświadamiając sobie jednocześnie, jak drobna i krucha wydaje się w jego ramionach. – Jak było?
Uwolniła się z jego objęć.
– Bardzo dobrze, ale na koniec wszystko chyba zepsułam. Clay, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka jestem skonana. Jedźmy już do domu.
Z duszą na ramieniu zaprowadził ją do zaparkowanej pod terminalem ciężarówki i umieścił bagaż w skrzyni. Próbował różnych sposobów, ale nie udawało mu się wyciągnąć z niej niczego więcej na temat wrażeń z wakacji. Język rozwiązał jej się dopiero za miastem, kiedy pędzili już przez prerię.
– No jak, powiesz mi wreszcie, co ci popsuło wakacje? – zapytał.
Maura, zapatrzona w bezmiar łagodnie pofałdowanej zieleni pastwisk, westchnęła.
– Mamo?
– Wczoraj wieczorem byłam o dwadzieścia tysięcy dolarów do przodu, Clay. Idę do pokoju, pomyślałam sobie, kładę się spać i wracam do domu na tarczy. Ale coś mnie podkusiło, żeby jeszcze raz spróbować szczęścia. Miałam dobrą passę i była szansa, że podwoję to, co już wygrałam. Zawróciłam więc do stolików i grałam w oczko do czwartej rano.
– No nie! – Na Clay a spłynęła znajoma fala bezsilnej rezygnacji. – Przecież mi obiecałaś, że z tym koniec.
– Wiem, wiem – odparła wesoło. – Ale co ja poradzę, że ilekroć znajdę się w Las Vegas, wszystkie obietnice wylatują mi zaraz z głowy.
– I co się stało?
– Szczęście dopisywało mi do samego końca, aż do chwili, kiedy stwierdziłam, że jeśli chcę zdążyć na samolot, to pora już wracać do pokoju i zacząć się pakować. Jeszcze raz, i koniec, powiedziałam sobie i postawiłam piętnaście tysięcy na ostatnie rozdanie. Dostałam czwórkę i siódemkę, więc podwoiłam stawkę. Dobrałam dziewiątkę i już myślałam, że jestem w domu, a tu masz babo placek – dealerowi trafiło się oczko.
– Przegrałaś trzydzieści tysięcy dolarów w jednym rozdaniu – wycedził monotonnym głosem Clay.
– Oj, nie nabzdyczaj się tak. – Maura wyciągnęła rękę i poklepała syna po ramieniu. – Przecież dwadzieścia tysięcy z tej sumy wcześniej od nich wygrałam. Do kasyna zabrałam z sobą tylko dziesięć tysięcy.
– Przepuściłaś dziesięć tysięcy dolarów w ciągu jednego wypadu do Vegas?
– I tak były przeznaczone na rozrywkę – oznajmiła pogodnie Maura.
Clay mocniej ścisnął kierownicę.
– Mamo, jak mogłaś? Wiem, że tato zostawił ci spore konto do twojej wyłącznej dyspozycji, ale...
– No właśnie, do mojej dyspozycji – wpadła mu w słowo. – I nie twój interes, co robię z tymi pieniędzmi.
– Ale jeśli będziesz...
– Skończyłam ten temat, Clay.
Zerknął na nią z ukosa. Matka siedziała z głową opartą o zagłówek, oczy miała zamknięte. Mocno zaciśnięte usta świadczyły, że przez jakiś czas nie będzie żadnej dyskusji ojej skłonności do hazardu.
Dał za wygraną i prowadził samochód w milczeniu. Po chwili Maura otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego.
– Jakiś nie w sosie dzisiaj jesteś, synku – zauważyła. – Stało się coś?
Wzruszył ramionami.
– Nic takiego.
– Znaczy co?
– Po pierwsze, trzeba będzie drążyć nową studnię na Bylicowych Polach. Uderzy nas to trochę po kieszeni.
– O tej studni wiadomo od zeszłej jesieni – powiedziała spokojnie. – Go cię jeszcze gryzie?
– Bridget dostała wczoraj zawiadomienie o kontroli z izby skarbowej.
Maura poprawiła się w fotelu.
– Chcesz powiedzieć, że będą sprawdzali księgi?
– Tak, to właśnie chcę powiedzieć.
– A to ci dopiero! – mruknęła. – Nie przypominam sobie, żeby twojemu ojcu albo dziadkowi, kiedy jeszcze prowadzili ranczo, zwalała się na głowę kontrola z izby skarbowej.
– Wiem. Ta będzie pierwsza. I nie mam zielonego pojęcia, za co mnie to spotyka.
Maura spojrzała bystro na syna.
– Coś tam musi ci świtać. Rozmawiałeś już z nimi?
Clay patrzył spod przymrużonych powiek na prostą jak strzelił, zwężającą się wstęgę żwirowej drogi, niknącą za widnokręgiem.
– Byłem dziś rano u rewidentki, która będzie przeprowadzała tę kontrolę – poinformował matkę. – Konsultowała się już z Saulem Kleinschmidtem. Niepokoi ich spadek dochodów rancza za ostatnie dwa lata.
– A co im do spadku naszych dochodów? – spytała Maura.
– Chyba podejrzewają, że część dochodów ukrywamy, żeby uniknąć płacenia podatków.
– A ukrywamy?
Clay wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Na miłość boską, mamo! To nie w moim stylu.
– No to w czym rzecz? Czyżby ceny bydła aż tak zjechały?
– Nie, nie zjechały. Przez ostatnie kilka lat utrzymują się na mniej więcej tym samym poziomie.
Maura nie spuszczała z niego oczu.
– To może wzrosły wydatki? Dużo ziemi ostatnio dokupywałeś?
– Nie. Cały czas myślałem, że mamy zyski i Saul przeznacza je, jak zawsze, na zakup ziemi. Ale kiedy dziś rano z nim rozmawiałem, powiedział mi, że przez ostatnie dwa lata zarabialiśmy tak mało, że starczało zaledwie na bieżące opłaty za dzierżawę.
– No to skąd ten spadek dochodów?
– To właśnie chce wyjaśnić ta rewidentka. Przyjedzie na ranczo i przejrzy wszystkie księgi, każdy rachunek i fakturę.
– To kobieta? – spytała Maura.
– Tak, młoda kobieta – burknął Clay, ściągając brwi. – Wygląda na uczennicę.
– Jeśli zajmuje takie ważne stanowisko, to za młoda nie może być.
– Wszystko jedno – uciął krótko. – W każdym razie nie ma więcej niż trzydzieści lat.
Maura rzuciła mu przelotne spojrzenie.
– A ładna?
Clay milczał, bębniąc palcami w kierownicę.
– Tak – mruknął w końcu. – Chyba ładna. Wysoka, szczupła, ma takie rudawobrązowe włosy i piegi...
– I jest rewidentka z ramienia rządu?
– Nazywa się Jenny McKenna. – Clay urwał i obserwował przez chwilę byka kroczącego dostojnie wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego. Potem zerknął znowu na matkę. – Przyjeżdża we wtorek rano, a kontrola potrwa około trzech dni. Powiedziałem jej, że może zatrzymać się u nas.
– To na pewno rozsądniejsze niż codzienne dojeżdżanie z miasta albo gnieżdżenie się w tym zapchlonym motelu w Silver Plains – przyznała Maura. – No i jak za bardzo zalezie nam za skórę – dorzuciła wesoło – to zawsze można jej będzie podrzucić do łóżka parkę grzechotników.
– Jim Cole już coś takiego proponował. Dajmy na to, mała wycieczka po pastwisku dla byków.
Matka zachichotała i znowu przymknęła powieki. Clayowi zaś przypomniały się czyste, zielone oczy Jenny, jej usiany piegami nosek i szczere spojrzenie. Uświadomił sobie w tym momencie, że chociaż ingerencja w jego życie prywatne wzbudza w nim irytację, to nie podoba mu się jakoś pomysł straszenia albo upokarzania tej kobiety. Co bynajmniej nie oznacza, że powitają na swoim ranczu z otwartymi szeroko ramionami.
– Może za bardzo ufasz ludziom – odezwała się znowu Maura i wyrwany z zadumy Clay drgnął.
– Jakim ludziom?
– Doradcom podatkowym i księgowym. – Maura patrzyła na niego znacząco. – Na dobrą sprawę nigdy nie kwestionowałeś wyliczeń Saula... Podpisywałeś się tylko we wskazanym miejscu.
– Jestem ranczerem. Moja działka to bydło i konie, papierkową robotę zostawiam innym. Wynajmuję najlepszych fachowców, jakich potrafię znaleźć, i płacę im dobrze, żeby mnie w niej wyręczali. Jaki sens miałoby prowadzenie całego tego interesu, gdybym im nie ufał?
Przez chwilę panowało milczenie.
– A może Bridget potrzebny ktoś do pomocy? – spytała w końcu Maura.
Clay zerknął na nią przelotnie.
– Tak, ja też się nad tym czasami zastanawiam. Nawet jej to parę razy proponowałem, ale ona twierdzi, że świetnie sobie radzi.
– Tak – mruknęła matka. – Zauważ jednak, Clay, że ta kobieta jest tylko o parę lat młodsza ode mnie, a prowadzenie ksiąg twojego rancza to pełnoetatowa harówka. Na pewno jest już zmęczona. Może zaczyna popełniać błędy.
– Sam nie wiem – powiedział. – Bridget była zawsze najlepszą księgową w okręgu. To prawdziwy skarb.
– No dobrze, ale w tym roku prowadzone przez nią księgi poddane zostaną kontroli – zauważyła Maura.
Clay potrząsnął głową.
– Musi być jakieś rozsądne wytłumaczenie. Może to tylko jakiś błąd rachunkowy.
– Też tak myślę. – Maura odwróciła głowę i spojrzała na pasące się przy drodze stadko klaczy ze źrebiętami. – I co jeszcze nowego słychać? – zmieniła temat. – Nie zapowiada się czasem, że to straszne dziewuszysko spakuje w końcu manatki i się stąd wyniesie?
Clay pokręcił głową.
– Niewielkie na to widoki. Ona chyba na dobre zapuściła tu korzenie.
Maura westchnęła.
– Ten Michael ma chyba źle w głowie. Tyle dziewcząt na świecie...
– Tak. A on wybiera z nich istny rodzynek. – Clay uśmiechnął się sardonicznie. – Zagonię ją do pomocy przy sadzonkach. Consuela ma z nimi huk roboty.
Maura zachichotała szczerze ubawiona.
– Już to widzę. A jak tam mój drugi chłopiec? – Głos jej złagodniał.
– Znasz Allana. Ostatnio rzadko go widujemy. Wciąż w trasie z tym objazdowym rodeo, ale ściągnął teraz na jakiś tydzień do domu.
– Chyba nie po to, żeby lizać rany? – spytała z niepokojem Maura.
Pogodny niebieskooki Allan zawsze był jej pupilkiem.
– Skądże znowu. Chłopak urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Nawet zwyciężył w paru konkursach ujeżdżania byków. Przywiózł z sobą dwa wielkie puchary, trochę sprzączek od pasa i zapas gotówki, który powinien mu na jakiś czas wystarczyć.
– Czy on się kiedyś ustatkuje?
– Ma dopiero dwadzieścia lat, dobrze się uczy. Jasne, wolałbym, żeby tak jak Mike siedział na ranczu i trochę pomógł, z drugiej jednak strony lepiej chyba, żeby jeździł z rodeo, niż zadawał się z dziewczyną w stylu Teresy.
– Też prawda. – Maura znowu westchnęła. – Gdzie ten Mike ma oczy! Wszystko rozumiem: burza hormonów, popęd seksualny, ale żeby do czegoś takiego?
– Wolę nawet o tym nie myśleć – przyznał szczerze Clay.
Maura dotknęła współczująco jego ramienia, a potem wtuliła się w kąt kabiny i zasnęła. Ostatnie kilka kilometrów Clay przejechał w ciszy, zerkając co jakiś czas z troską na drobną postać drzemiącej matki i ciemne cienie pod jej oczami.
Mieszkanie Jenny odzwierciedlało tęsknotę właścicielki za otwartymi przestrzeniami. Było duże, zajmowało niemal całą suterenę należącego do jej dziadka rozległego bungalowu, mieszczącego się w północno-zachodniej części Calgary.
Stały tu nieliczne sprzęty utrzymane w pastelowych zieleniach, błękitach i żółciach, ściany pomalowano na śnieżną biel. W znajdujących się wysoko, wąskich oknach wisiały zwiewne muślinowe firanki, stwarzające iluzję jasności i przestronności.
Mieszkanie było zadziwiająco atrakcyjne, pomimo że znajdowało się w suterenie. Jenny zatrzymała się pośrodku, położyła neseser, sweterek i torebkę na fotelu przykrytym perkalową narzutą w kwiaty, i wzdychając z rozrzewnieniem, rozejrzała się wokół.
Powinna już poważnie pomyśleć o znalezieniu sobie innego lokum. Teraz, po kilku awansach i spłaceniu pożyczki studenckiej, którą zaciągnęła w college'u, stać by ją było na wynajęcie przyzwoitego apartamentu w jakimś wysokościowcu, ze wspaniałym widokiem na miasto.
Jednak zwlekała z przeprowadzką. Przywiązywała się do miejsc i niechętnie rozstawała się z rodzinnymi pamiątkami. Taką już miała naturę. Poza tym, bardzo brakowałoby jej dziadka. No i Clementine nie czułaby się najlepiej w jakiejś ekskluzywnej kamienicy. Tak przecież lubiła baraszkować po podwórku i buszować między drzewkami owocowymi w ogródku.
Clementine była kotką Jenny, małym szarym kłębuszkiem z białymi łapkami. Siedziała teraz na niskim stoliczku obok akwarium i śledziła z wyraźną fascynacją parę zielonych koników morskich podrygujących tam w dziwnym, jakby rytualnym tańcu. W pewnej chwili uniosła łapkę z zamiarem zanurzenia jej w wodzie.
Jenny podbiegła, chwyciła Clementine na ręce i dała jej lekkiego klapsa po niesfornej łapce.
– Brzydka kicia – mruknęła. – Bardzo brzydka kicia. Nie wolno przeszkadzać Tristanowi i Izoldzie. Spójrz tylko, Ciem, one tańczą.
Uklękła na podłodze i przystawiła pyszczek kotki do szyby akwarium. Clementine bezwładnie zwisała na jej rękach, wlepiając nieruchome żółte oczy w morskie koniki.
– Łączą się w pary na całe życie – powiedziała Jenny do kotki, muskając policzkiem jej ciepły, aksamitny łepek. – Czyż to nie romantyczne, Ciem? I codziennie z sobą tańczą. Żadne z nich nigdy nie zatańczy z innym konikiem morskim.
Obserwowała oczarowana, jak dwa małe zwierzątka kończą swoje pas de deux po dnie akwarium. Samiczka uchwyciła się czepnym ogonkiem falującej łodygi wodorostu i zerkała nieśmiało na towarzysza, który krążył wokół niej statecznie i dystyngowanie.
Samczyk był bardzo wzdęty, niedługo powinien rodzić. Jenny podbudowywał fakt istnienia gatunku, w którym w ciążę zachodzą samce. Uwielbiała obserwować koniki. W jej opinii stanowiły idealne małżeństwo.
– Co tu się dzieje? – dobiegło z otwartych drzwi. – To przebrzydłe kocisko znowu dobierało się do rybek?
Jenny obejrzała się na stojącego w przedpokoju dziadka. Paddy McKenna był wysoki, szczupły, barczysty, trzymał się prosto, a błyszczącą łysą głowę okalał mu wianuszek srebrzystych włosów. Miał chabrowoniebieskie oczy i najsłodszy na świecie uśmiech. Ubrany był jak zwykle w bawełniane szorty i koszulkę ze śpiącym tygrysem na przodzie, na nogach miał stare sandały.
Owdowiał przed piętnastoma laty, kiedy to babcia Jenny zmarła na raka piersi. Jenny mieszkała z nim od ukończenia college'u i ten układ bardzo obojgu odpowiadał.
– Cześć, dziadku. Clementine ma obsesję na punkcie tych koników. Brzydka kicia – skarciła znowu kotkę, ta zaś zmierzyła ją nieodgadnionym spojrzeniem i polizała po dłoni.
– Chyba nie da rady się do nich dostać? – Paddy podszedł do akwarium.
– Nie. Otwór w pokrywie jest za mały. Nie przeciśnie przez niego łapki. Boję się tylko, że dotknie kiedyś mokrą łapą jakiegoś przewodu elektrycznego i prąd ją porazi.
Paddy i kotka przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Dobrze by jej to zrobiło – mruknął Paddy. – Zresztą ma jeszcze w zapasie dwa albo i trzy żywoty. Parę dni temu widziałem, jak spadła z dachu garażu.
– Biedactwo. Clementine, nie słuchaj dziadka, on tylko żartuje. Tak naprawdę to cię kocha. – Jenny przytuliła kotkę i ta zaczęła mruczeć z zadowolenia.
Paddy prychnął, a potem ukląkł obok wnuczki, żeby popatrzeć na koniki morskie unoszące się w dużym, wypełnionym słoną wodą akwarium.
– Żal patrzeć na tego biednego frajera – mruknął ze smutną miną i wzruszył ramionami. – Całe szczęście, że u ludzi to się nie przyjęło.
– Świat z pewnością inaczej by wyglądał – powiedziała z uśmiechem Jenny – gdyby to mężczyźni rodzili i wychowywali dzieci.
Nie odrywała oczu od małych stworzonek, które przestały już tańczyć i odpłynęły w przeciwległe kąty zbiornika z wodą.
– Tak je kocham – podjęła – ale od kiedy zostały umieszczone na liście zagrożonych gatunków, dręczy mnie poczucie winy, że je trzymam.
Paddy podniósł się z podłogi.
– A co masz robić? Wypuścić je na wolność, żeby gdzieś umarły?
Jenny obserwowała poprzez falujące wodorosty Tristana z pękatym brzuszkiem.
– Pewnie, że nie. To by nie miało sensu, ale więcej nie kupię koników morskich. Nie mogę znieść myśli, że grozi im wymarcie. Są takie piękne.
Paddy uśmiechnął się do wnuczki.
– Kiedy Tristan się rozsypie? – spytał.
– Parzyły się przed ostatnim weekendem, a więc chyba w przyszłym tygodniu. Mam nadzieję, że rozwiązanie nastąpi jeszcze przed moim wyjazdem.
– A kiedy wyjeżdżasz?
– We wtorek rano. – Jenny spochmurniała na wspomnienie rozsierdzonego Claya Aldersona. – Goś mi mówi, że nie będzie łatwo, dziadku.
– Chodź na górę. Kolacja prawie gotowa. Opowiesz mi o wszystkim przy stole. Zrobiłem gulasz i upiekłem chleb.
Jenny się rozchmurzyła.
– Naprawdę?
Paddy, ruszając do drzwi, zerknął na zegarek.
– Daj mi jeszcze ze dwadzieścia minut na wymieszanie sałatki, dobrze?
– Świetnie. Akurat zdążę się przebrać.
Postawiła kotkę na podłodze. Clementine po chwili wahania pobiegła za Paddym, wysoko unosząc ogon. Zaczekał na nią w progu.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Jenny przeszła do sypialni i ściągnąwszy z siebie bluzkę i spódnicę, włożyła znoszony szary dres. Potem z westchnieniem ulgi wsunęła stopy w mokasyny, przejrzała pocztę, nakarmiła rybki, a następnie napełniła miskę kotki i podlała kwiaty.
Na koniec wyjęła z lodówki karton brzoskwiniowego jogurtu, obrała i pokroiła do miseczki dwie brzoskwinie, i ruszyła z tym na górę.
– Przyniosłam deser – oznajmiła, z rozkoszą pociągając nosem. – Jejku, ale zapachy.
Paddy uśmiechnął się do niej. Zdążył się już przebrać w dżinsy i nową koszulkę. Stał przy kuchence w fartuchu na biodrach. Nakrył już wcześniej na kuchennym stole dla dwóch osób. Obok talerzy leżały żółte serwetki i stały wysokie niebieskie szklanki. Pośrodku pysznił się wazonik z niebieskimi i żółtymi kwiatkami.
– Jak pięknie, dziadku. – Jenny wstawiła brzoskwinie do jego lodówki, usiadła i rozłożyła sobie serwetkę na kolanach. – Co dzisiaj robiłeś?
– Pływałem, potem przejechałem się rowerem do Cochrane i z powrotem, a po lunchu wpadłem do klubu dla seniorów na partyjkę cribbage'a.
– Wygrałeś?
Paddy smarował masłem sporą kromkę ciepłego chleba własnego wypieku.
– Oni są lepsi ode mnie, ale mimo wszystko lubię tam chodzić. Czuję się przy nich taki młody. – Uśmiechnął się do wnuczki i podał jej posmarowaną kromkę. – Wiesz, jakie ogłoszenie wisiało dzisiaj na tablicy? „Och, mieć tak znowu siedemdziesiąt lat!"
Jenny roześmiała się, odgryzła kęs chleba i przymknęła z rozkoszą oczy.
– Niebo w gębie. Że też nie potrafię piec jak ty.
– Do tego, moje dziecko, trzeba cierpliwości – oznajmił uczenie. – A tej ci niestety brakuje.
– Chwileczkę – zaprotestowała. – Robię postępy. Jestem już o wiele cierpliwsza niż kiedyś.
Paddy pozostawił to bez komentarza. Przyprawił oliwą i octem sałatkę, i nałożył wnuczce na miseczkę.
– No więc dokąd się wybierasz i po co? – spytał, zmieniając temat.
– Mam przeprowadzić kontrolę ksiąg rachunkowych na pewnym dużym ranczu, które nazywa się Topolowy Strumień. To mniej więcej sto dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od Calgary.
– A dlaczego ich kontrolujecie?
Jenny potrząsnęła głową.
– Przecież wiesz, dziadku, że nie mogę ci zdradzić szczegółów.
– Ile czasu ci to zajmie?
Jenny szybko skończyła sałatkę i sięgnęła po talerz z gulaszem.
– Co najmniej trzy dni. Będę miała mnóstwo roboty z przebrnięciem przez całą dokumentację, listy płac, rachunki, amortyzacja budynków i sprzętu, przychody ze sprzedaży bydła plus zyski z szybów gazowych i naftowych oraz z dzierżawienia ziemi. To bardzo skomplikowane.
– I będziesz tam codziennie dojeżdżała?
– Nie, zaproponowano mi, żebym się zatrzymała na ranczu. Obawiam się jednak, że nie było to szczere zaproszenie – dodała z przekornym uśmieszkiem.
– Jak rozumiem, właściciel rancza nie jest zachwycony twoją wizytą?
– To mało powiedziane...
Jedząc treściwy gulasz z mięsa wołowego, Jenny opowiedziała dziadkowi o lunchu z Claytonem Aldersonem i o nie skrywanej irytacji mężczyzny, wywołanej zbliżającą się kontrolą jego ksiąg.
– Może ma nieczyste sumienie i boi się, że go nakryjesz – podsunął Paddy.
– Wątpię, żeby miał coś na sumieniu – odparła Jenny.
– To prawdopodobnie jakieś błędy w rachunkowości. Widzisz, ten człowiek zarządza pewnie swoim imperium jak niepodzielny władca, nie może więc znieść, że ktoś będzie mu się wtrącał do interesu. Zwłaszcza – dodała z przekąsem – kiedy tym kimś jest jakiś głupi babsztyl, bo tak pewnie o mnie myśli.
– Oj, przestań. Nie jesteś głupim babsztylem, Jenny – zaprotestował Paddy. – Jesteś piękną, wykształconą, silną kobietą. Dziewucha z ciebie jak rzepa.
Jenny roześmiała się radośnie.
– Dzięki za tę pochlebną charakterystykę, dziadku. Ty zawsze potrafiłeś podnieść mnie na duchu.
– A on jaki jest? – zapytał Paddy. – Ten ranczer, znaczy się, właściciel.
Jenny zastanawiała się przez chwilę.
– Inny – powiedziała w końcu. – Niepodobny do żadnego innego mężczyzny, jakiego znam.
– W jakim sensie inny?
– Kiedy do nas wszedł, Lisa na jego widok o mało nie zemdlała. Takie zrobił na niej wrażenie.
– Na Lisie robi wrażenie absolutnie wszystko, co paraduje w portkach.
– Wiem – przytaknęła Jenny. – Zdradzę ci – dodała z szelmowskim uśmieszkiem – że często muszę wysłuchiwać jej zachwytów nad twoimi męskimi powabami.
– Cóż, to jak dotąd jedyne świadectwo, że dziewczyna ma gdzieś tam ukryty dobry gust – odparł pogodnie Paddy. – No a ty? Tobie ten ranczer nie wydał się pociągający?
– Sama nie wiem. – Jenny ściągnęła brwi. – Powiedziałabym, że jest przystojny w jakiś taki surowy sposób. Opalenizna, białe zęby, ciemne oczy, przenikliwe spojrzenie. Wysoki, dobrze zbudowany. – Urwała. – I ma ładne ręce.
Paddy zachichotał.
– Wygląda na to, że gość nie tylko Lisie wpadł w oko.
Jenny żachnęła się i dołożyła sobie gulaszu.
– Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. Odpowiadałam tylko na twoje pytanie.
– Jenny... – Paddy spoważniał.
– Słucham?
– To nie grzech przyznać, że podoba ci się jakiś mężczyzna. Nie ma w tym nic złego.
Spuściła wzrok na talerz.
– Ja z tym skończyłam, dziadku.
– Z czym skończyłaś? – Paddy patrzył na nią z przekorą. – Nie zamierzasz nigdy się zakochać i wyjść za mąż? Stary poczciwy Paddy nie doczeka się gromadki rozkosznych, małych prawnucząt?
– Akurat. Myślałby kto, że tak ci zależy na prawnuczętach – fuknęła. – Za bardzo absorbuje cię bicie rekordów w zawodach triatlonowych dla old boyów, żeby o tym myśleć.
– Być może, ale zależy mi na twoim szczęściu, Jenny. I nie wierzę, że naprawdę chcesz pozostać sama do końca życia. Zbyt wiele masz do zaofiarowania.
Jenny, nie odrywając wzroku od talerza, pokręciła głową – Dla mnie wszystko skończyło się wraz ze śmiercią Steve'a. Nie potrafiłabym obdarzyć takim uczuciem innego mężczyzny. Nie fair byłoby nawet próbować.
– Głupstwa opowiadasz – rzekł spokojnie Paddy. – Jest mnóstwo mężczyzn, których mogłabyś pokochać, gdybyś tylko dała im szansę i nie odcinała się od całego świata.
– A ty potrafiłbyś pokochać kogoś innego? Czy po tylu latach szczęśliwego związku z babcią potrafiłbyś pokochać inną kobietę?
– Oczywiście, że bym potrafił. – – Paddy sięgnął po szklankę i upił łyk wody. – I twoja babcia nie miałaby mi wcale za złe, gdybym sobie kogoś znalazł, tak samo jak ja nie miałbym tego za złe jej, gdyby sytuacja była odwrotna. Ona nie wymagałaby ode mnie, żebym dokonał swoich dni w samotności.
– A czujesz się samotny? – spytała Jenny poruszona.
– Czasami – przyznał. – Życie jest piękne, ale chciałbym dzielić z kimś radości swojego złotego wieku. A ty masz całe życie przed sobą. To niemądre skazać się na samotność, wmawiając sobie, że nie potrafisz już nikogo pokochać.
– Ja sobie tego nie wmawiam – odparła uparcie Jenny. – Ja to wiem. Steve i ja byliśmy bratnimi duszami. Nie potrafiłabym kochać w ten sam sposób innego mężczyzny.
Paddy machnął niecierpliwie ręką.
– Bzdura. A poza tym, Steve był...
– No, dokończ. – Jenny spojrzała na dziadka. – Co chciałeś powiedzieć?
– Nic. – Paddy wstał i zaczął sprzątać ze stołu. – Pora na deser – oświadczył. – Czy mi się wydawało, czy w tej miseczce, którą przyniosłaś, naprawdę widziałem świeże brzoskwinie?
Jenny podeszła do lodówki, żeby wyjąć z niej brzoskwinie i jogurt. Słowa dziadka dały jej do myślenia, jednak jakiś wewnętrzny głos kazał jej nie dociekać, co Paddy, zanim ugryzł się w język, chciał powiedzieć o Stevenie.
Zmieniła więc temat i spytała dziadka, jak mu się dziś pływało, a potem opowiedziała o obsesji Lisy na punkcie jednego z robotników z budowy widocznej z okien biurowej stołówki.
Wkrótce gawędzili już i śmiali się swobodnie jak zawsze. Po dziwnym napięciu, jakie się na moment między nimi wytworzyło, nie pozostał nawet ślad.
Wczesnym rankiem we wtorek Jenny wsiadła do samochodu i mszyła w drogę do Topolowego Strumienia. Kiedy wyjechała z Calgary i, znalazła się na otwartej przestrzeni, samopoczucie od razu jej się poprawiło. Niebo zasnuwały ołowianoszare chmury. Zaczynało padać. O przednią szybę jej hondy rozbijały się pierwsze krople deszczu, więc włączyła wycieraczki. W radiowych prognozach pogody na najbliższe kilka dni zapowiadano burze i ostrzegano, że spływająca z gór woda może spowodować przekroczenie stanów alarmowych na rzekach, i tak już mocno wezbranych wskutek rekordowych tej wiosny opadów śniegu i ulewnych deszczów w kwietniu i w maju.
Miasta i miasteczka wzdłuż rzek Bow, Milk i South Saskatchewan gotowały się już do walki z żywiołem. Ochotnicy umacniali w pośpiechu wały przeciwpowodziowe i obkładali workami z piaskiem najbardziej zagrożone domy.
Jenny, słuchając radiowych komunikatów, rozglądała się wokół zdumiona. Nie chciało jej się wierzyć, że krainie tak płaskiej i nagiej może zagrażać powódź. Przez większą część roku wiatry niosły nad wysuszoną na pieprz prerią tumany duszącego pyłu i ranczerzy musieli przeganiać swoje stada z pastwiska na pastwisko, żeby bydło miało co pić.
Z drugiej jednak strony była to zawsze kraina klimatycznych skrajności. Za zimno w zimie, za gorąco w lecie, za mokro, za sucho, zawietrznie...
Jenny współczuła tym, którzy tutaj mieszkali. Spróbowała sobie wyobrazić, jak żyją ludzie tacy jak Clay Alderson. Z tym, że ten ostatni był bogaty, miał fortunę w ziemi i stadach, i nie potrzebował jej współczucia.
Poza tym zadanie, które przed nią stoi, wymaga chłodnego obiektywizmu.
Jechała teraz przez bezkresne równiny, gdzie, nie licząc wstęgi drogi biegnącej wzdłuż nie kończącego się szpaleru słupów telefonicznych i energetycznych, nie było na czym oprzeć oka.
Jenny rozglądała się zachwycona, oddychając pełną piersią. Powinnam częściej tu przyjeżdżać, myślała. Na przykład w weekendy. Tak tu pięknie.
Zdawała sobie jednak sprawę, że to marzenie ściętej głowy. Nie ma na to czasu. W dni powszednie pracowała od rana do wieczora, w weekendy musiała robić pranie, pomagać dziadkowi przy drobnych naprawach w domu i w ogródku, jeździć po zakupy, sprzątać.
A nawet gdyby udało jej się od czasu do czasu wyrwać w te strony, to jakże trudno byłoby potem wracać do miasta.
Sądząc po tym, co opowiadał o posiadłości Claya Aldersona jego doradca podatkowy, domyśliła się, że znajduje się już chyba na terenach Topolowego Strumienia, chociaż od głównych zabudowań rancza dzieliło ją jeszcze dobrych trzydzieści kilometrów. Spróbowała sobie wyobrazić, co musi czuć właściciel takiego ogromnego terytorium, i pozazdrościła przystojnemu, pewnemu siebie mężczyźnie, który kilka dni temu siedział z nią przy stoliku w restauracji i spokojnie jadł makaron.
Po lewej stronie szosy, za drewnianym ogrodzeniem, pasło się stado bizonów. Te prymitywne z wyglądu, włochate zwierzęta nie pasowały jakoś do ciągnących się wzdłuż drogi słupów telefonicznych; odnosiło się wrażenie, że przybłąkały się tu z kart historii. Stały na deszczu ze spuszczonymi łbami i zbite w gromadkę skubały trawę.
Przed kilkoma laty Jenny czytała o tym stadzie bizonów w miejscowej gazecie. Rodzina Aldersonów nabyła je celem podtrzymania gatunku i przywrócenia prerii jej pierwotnych dzikich mieszkańców. Jenny przypomniała sobie teraz, że sporo to kosztowało, bowiem wiązało się ze zbudowaniem solidnego ogrodzenia i koniecznością specjalistycznej opieki.
I rzeczywiście, ogrodzenie pastwiska dla bizonów miało dobre dwa i pół metra wysokości i wykonane było z grubych bali, podczas gdy po prawej stronie szosy ogrodzenie było zrobione z drutu kolczastego przeciągniętego między drewnianymi palikami.
Wyobraziła sobie, jak skomplikowane musi być kierowanie tak ogromnym ranczem i prowadzenie jego księgowości, i zafrasowała się nieco. Trzy dni mogą nie wystarczyć na pełną kontrolę. Żałowała teraz, że nie wzięła z sobą więcej ubrań.
Zdecydowała jednak, że teraz nie będzie się o to martwić. W razie czego przejedzie się do miasta albo poprosi Paddy'ego, żeby podrzucił jej trochę rzeczy. Dziadek na pewno skorzysta skwapliwie z okazji, by odwiedzić ranczo na prerii i pobiegać po świeżym powietrzu, z dala od samochodów i drapaczy chmur.
Pokonała lekkie wzniesienie i z jego szczytu zobaczyła główne zabudowania rancza w rozciągającej się poniżej dolinie. Zaskoczyła ją rozległość tej osady. Przypominała małe miasteczko przecięte wijącą się strugą, pewnie Topolowym Strumieniem.
Nad jego brzegami rosły drzewa, od których strumień wziął zapewne swoją nazwę. Przyginane porywistym wiatrem, kłaniały się nisko wodzie, liście miały mokre od deszczu.
Ranczo składało się z dużych pastwisk i zagród oraz długich pawilonów z blachy, w których przechowywano zapasy paszy, pojazdy i maszyny. Na jego skraju znajdowało się schludne osiedle niskich domków i obszernych przyczep mieszkalnych, ogrodzonych płotkami z pomalowanych na biało sztachet.
Pośród kałuż przed domkami dokazywała dzieciarnia ubrana w gumowane płaszcze i kalosze. Uliczkami co chwila przejeżdżał jakiś pojazd, przeważnie ciężarówka z paszą albo drewnem na ogrodzenia, w zagrodach stało spokojnie bydło i konie o lśniących od deszczu grzbietach.
Jenny minęła wielki, drewniany, dwupiętrowy dom z głęboką werandą podpartą kolumienkami, otoczony amerykańskimi topolami i karłowatymi krzewami. Zatrzymała się kawałek dalej, przed dużym, kwadratowym budynkiem zbitym z grubociosanych bali i podzielonym na dwie osobne części.
Nad wejściem do jednej wisiała tabliczka z napisem „BIURO", w drugiej mieściły się poczta, sklep z ubraniami roboczymi i artykułami spożywczymi oraz punkt wypożyczania kaset wideo.
Jenny naciągnęła na głowę kaptur kurtki, chwyciła neseser i pobiegła w deszczu w stronę krytego ganku. Obserwowali ją dwaj starzy kowboje w szerokoskrzydłych słomkowych kapeluszach, którzy siedzieli na ganku w wiklinowych bujanych fotelach.
– Szacuneczek – odezwał się jeden z nich. – Szuka paniusia kogo?
– Ja do księgowej. – Jenny pogratulowała sobie w duchu, że zrezygnowała z oficjalnego urzędniczego stroju na rzecz dżinsów, butów z cholewami i sweterka. Dzięki temu nie czuła się tu tak zupełnie obco.
Jeden z kowbojów pokazał kciukiem za siebie.
– Bridget jest w środku.
– Nie szkoda to czasu na Bridget? – zapytał drugi, obdarzając Jenny szerokim szczerbatym uśmiechem. – Rzadko nas tu odwiedzają takie ładne kobitki. Siadłaby paniusia z nami, pogawędziła o tym i owym.
Zaproszenie zabrzmiało tak ciepło, że ubawiło i rozbroiło Jenny. Wymieniwszy ze staruszkami parę uwag o pogodzie i przybierającym szybko strumieniu, przeprosiła ich i weszła do biura. Zdjęła kurtkę i otrząsnęła ją zwody.
Zza biurka poderwała się pulchna, siwowłosa kobieta. Podbiegła do Jenny, odebrała od niej kurtkę i powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach.
– Jestem Bridget Carlyle – przedstawiła się, wyłamując nerwowo palce. – Pani McKenna, jeśli się nie mylę?
– Proszę mi mówić Jenny. Jak się pani miewa?
– Oj, dobrze... dobrze. – Księgowa wróciła na swoje miejsce za biurkiem.
Ale wcale dobrze nie wyglądała. Była blada, spięta, rozdygotana. Jenny obserwowała ją ze współczuciem. Przykro jej było, że na jej widok ludzie tak właśnie reagują, ale cóż mogła na to poradzić?
Bridget Carlyle miała około sześćdziesięciu lat, pucołowatą, sympatyczną twarz, łagodny uśmiech i okulary, które zwisały teraz na łańcuszku. Ubrana była w spodnie, białą bluzkę i robioną na drutach kamizelkę, i widać było, że zadała sobie trochę trudu, by popracować nad swoim wyglądem.
W pokoju znajdował się ktoś jeszcze – chuda, ciemnowłosa młoda kobieta o niepokojąco bladej twarzy i ustach powleczonych szminką tak ciemną, że niemal czarną. Siedziała w przeciwległym kącie przy drugim biurku i przyglądała się Jenny spode łba.
– Znajdzie się tu dla mnie jakiś kącik, w którym mogłabym pracować, nie przeszkadzając? – zwróciła się Jenny do Bridget.
– Tereso, będziesz, niestety, musiała się przenieść gdzie indziej – powiedziała Bridget do dziewczyny – i udostępnić biurko pani McKennie... Jenny.
Teresa mruknęła coś pod nosem, podniosła się z ociąganiem i wyszła z biura, trzaskając za sobą drzwiami. Jenny widziała przez okno, jak dwaj starzy kowboje siedzący na ganku obrzucają ją nieprzychylnym spojrzeniem, a ona mija ich bez słowa, schodzi po schodkach i z rękami wbitymi głęboko w kieszenie, chowając głowę w wąskie ramiona, oddala się drogą w stronę wielkiego głównego domu.
– Nudzi się dziewczyna – odezwała się Bridget zza pleców Jenny. – Nie umie wypełnić sobie dnia, to i zawraca głowę innym.
– Kto to jest? – zapytała Jenny.
– Przyjaciółka Michaela, starszego syna pana Aldersona.
– Michael pracuje na ranczu?
Bridget skinęła głową.
– Jest na liście płac, od kiedy skończył college. Zeszłej jesieni przywiózł tu Teresę na parę dni i już została.
– Rozumiem. – Jenny patrzyła na strugi deszczówki ściekające z daszku werandy. – Trudno tu chyba żyć komuś, kto źle znosi samotność i nie potrafi znaleźć sobie zajęcia.
– Tak, ona chyba nie jest tu szczęśliwa – przyznała Bridget. – Nie wiem, czemu nie wyjedzie.
Jenny podeszła do opuszczonego przez Teresę biurka i postawiła na nim swój neseser. Bridget obserwowała ją, nerwowo splatając i rozplatając dłonie.
– To może powie mi pani, co będzie pani potrzebne – wyrzuciła w końcu z siebie.
Jenny uśmiechnęła się do niej.
– Po pierwsze, przejdźmy na ty. A po drugie, nie musisz się tak denerwować, Bridget. Jestem zwyczajną, zupełnie niegroźną osobą.
Bridget uśmiechnęła się nieśmiało.
– Clay powiedział, że jesteś miła, ale ja się denerwuję tą kontrolą od dnia, kiedy przyszło zawiadomienie.
– Tak o mnie powiedział? – spytała Jenny zaskoczona. Poczuła, że się rumieni.
– Tak, mówił, że po wyjściu z urzędu natknął się na ciebie we włoskiej restauracji i zjedliście razem lunch.
– Och, pewnie powiedział ci, że jestem miła, żebyś się mnie nie bała. – Jenny zdołała już wziąć się w garść. – Ale ty chyba wiesz, Bridget, że rewidenci lubią pożerać księgowe na śniadanie.
Reakcja była taka, jakiej się spodziewała. Bridget uśmiechnęła się i twarz jej pojaśniała. Jenny odetchnęła z ulgą. Miała nadzieję, że księgowa rozluźni się w końcu na tyle, że praca im obu pójdzie lepiej.
– Musisz mi udostępnić wasze księgi – powiedziała – oraz wszystkie rachunki i faktury. Aha, i jeszcze listy płac. Na początek powinno wystarczyć.
– Mam już wszystko przygotowane. – Bridget podbiegła do stołu pod ścianą, zabrała z niego stos teczek i skoroszytów, i złożyła je na biurku Jenny. – Większość tej dokumentacji jest wprowadzona do komputera.
– Wszystko księgujesz podwójnie? – zapytała Jenny.
– Ręcznie i komputerowo?
Bridget zerknęła na nią zmieszana.
– Nie mogę się przekonać do komputerów. Nie ufam im. To urządzenie może, sama nie wiem, wybuchnąć albo co. Do tego zdarzają się tu czasami przerwy w dostawie prądu, które potrafią trwać parę godzin. Gdybym nie miała wszystkiego na papierze, nie mogłabym w nocy spać.
Jenny nacisnęła klawisz. Na ekranie monitora pojawiła się nie dokończona gra w samotnika. Marszcząc czoło, zamknęła program gry.
– Ktoś sobie gra na komputerze, w którym prowadzisz księgowość?
– Tak, ale nikt oprócz mnie i Claya nie zna hasła dostępu do plików rancza. – Bridget obejrzała się konspiracyjnie przez ramię, a potem napisała coś na karteczce. – Oto ono.
Jenny zerknęła na karteczkę i z trudem stłumiła uśmiech. Hasło brzmiało „Topola".
– Dobrze, zapamiętałam.
Podarła karteczkę na drobne kawałki i wrzuciła je do kosza na śmieci.
– Pokaż mi jeszcze program, w którym przechowywane są pliki z dokumentacją i rachunkowością za pierwszy kwartał tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, i bierzemy się do pracy.
Bridget otworzyła program z arkuszami kalkulacyjnymi i wyjaśniła Jenny pokrótce swój system prowadzenia księgowości. Jenny słuchała uważnie i szybko pojęła stosowane przez Bridget metody. Ku swej wielkiej uldze stwierdziła, że dokumentacja prowadzona jest może trochę po staroświecku, ale za to skrupulatnie i przejrzyście.
– Bardzo dobrze to robisz, Bridget – powiedziała. – Nie powinnam mieć z tym żadnych problemów.
Bridget, mile połechtana pochwałą, zarumieniła się lekko.
– Naprawdę tak uważasz? – zapytała. – Bo czasami myślę sobie, że to wszystko staje się...
– Jakie ? – zachęciła ją Jenny. Bridget pokręciła głową i odwróciła się.
– Nie, nic – mruknęła.
– Oj, żebyś widziała, jakie zabałaganione księgi rachunkowe musiałam czasami odcyfrowywać – wyznała Jenny. – Włos się jeży na głowie.
Zadzwonił telefon. Bridget przebiegła przez pokój, żeby odebrać. Rozmawiała z kimś przez chwilę o belach siana i podnoszącej się wodzie w strumieniu, a potem usiadła za biurkiem i zabrała się do wprowadzania bieżących rachunków.
Jenny też wzięła się do pracy. Lubiła tę jej część. Podążanie tropem księgowania przypominało szukanie skarbu. Wyraźne, jednoznaczne liczby świeciły na tym szlaku jak latarnie morskie, a kolumny zysków i strat równoważyły się idealnie na końcu drogi.
Intencje ludzkie mogą być zawikłane i mętne, a motywacje często trudne do zrozumienia, ale z liczbami nie ma dyskusji. Wprawne oko czyta z nich historię obfitującą w niebezpieczeństwa i emocje, w nadzieję, strach i triumf.
Nim minęła godzina, Jenny miała już ogólny obraz funkcjonowania rancza i była oszołomiona skalą przedsięwzięcia. Zastanawiało ją, czy ktokolwiek, nawet Bridget, która zajmuje się księgowością, albo Clay, który tu wszystkim kieruje, zdaje sobie w ogóle sprawę z ogromu firmy.
Ranczo zajmowało obszar około trzydziestu tysięcy hektarów dziedziczonej ziemi rodzinnej, i drugie tyle terenów dzierżawionych/Pogłowie bydła utrzymywało się na stałym poziomie blisko trzech tysięcy sztuk, koni było sto pięćdziesiąt, a bizonów około trzystu. Na pełnym etacie pracowało tu pięćdziesiąt sześć osób, do tego dochodziła mała armia pracowników niepełnoetatowych i sezonowych.
Wydatki szły w miliony dolarów rocznie; równoważyły je głównie przychody ze sprzedaży bydła i nadwyżek paszy oraz z ogromnych opłat dzierżawnych za eksploatację szybów naftowych i gazowych znajdujących się na terenie rancza.
Jenny zerknęła z podziwem na pulchną kobietkę siedzącą za drugim biurkiem i pomyślała o Clayu Aldersonie zręcznie nawijającym makaron na widelec. Nie chciało jej się wierzyć, że tych dwoje dźwiga na swych barkach główny ciężar kierowania tak ogromnym przedsiębiorstwem.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do biura wtargnął podmuch wilgotnego wiatru, a z nim szum ulewy. W progu, na gumowej wycieraczce, stał Clay Alderson w ociekającym wodą, długim żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. W ręku trzymał kwadratową puszkę wymalowaną w kwiatki i kotki.
– Moje uszanowanie paniom – powiedział, zdejmując kapelusz i płaszcz, i stawiając puszkę na biurku Bridget. – Polly przysyła pączki, które właśnie upiekła.
Jenny patrzyła na niego bez słowa. Na chwilę wręcz straciła głos. Boże, ależ ten mężczyzna przystojny! W roboczych butach, spłowiałych dżinsach i dżinsowej koszuli, zakurzony, usmarowany, jest naprawdę w swoim żywiole.
Jest człowiekiem tej ziemi.
– Witam, panno McKenna – dodał cicho Clay Alderson. – Cieszę się, że udało się tu pani bezpiecznie dotrzeć w taką pogodę.
– Proszę mi mówić Jenny – odparła automatycznie, odzyskawszy wreszcie głos.
– W porządku. – Uśmiechnął się do niej uprzejmie, ale jego oczy pozostały poważne. – A ty mów mi Clay.
– Jenny zaczęła już przeglądać księgi – poinformowała go Bridget, otwierając pospiesznie puszkę z pączkami. Z uznaniem wciągnęła w nozdrza wydobywający się z niej aromat. – Polly piecze najlepsze pączki pod słońcem.
– Sądząc po zapachu, rzeczywiście – powiedziała Jenny.
« Polly jest tu zapewne kucharką.
Clay Alderson podszedł z trzema kubkami do stojącego na stole ekspresu do kawy, napełnił je i obejrzał się przez ramię na Jenny.
– Śmietanka, cukier? – zapytał.
– Z cukrem, ale bez śmietanki – odparła.
Bridget położyła sobie pączka na biurku, a potem zaniosła puszkę Jenny. Ta wyjęła wciąż jeszcze ciepłe, polane lukrem ciastko i z lubością zatopiła w nim zęby.
– Ojej – wymamrotała z pełnymi ustami – miałaś rację. Są rzeczywiście wspaniałe. Po prostu rozpływają się w ustach.
Clay postawił przed nią kubek kawy. I znowu rzuciły się jej w oczy jego dłonie – smukłe i kształtne, choć teraz powalane smarem. Ranczer usiadł na krześle pod ścianą wyciągnął przed siebie nogi i zaczął sączyć małymi łyczkami kawę, obserwując Jenny w milczeniu. Speszona spuściła oczy.
– Co dzisiaj robisz? – spytała Bridget.
– Naprawiałem w szopie prasę do paczkowania siana. – Spojrzał na swoje dłonie. – Jack nie może dać sobie z nią rady, ale do lunchu chyba się z tym uporamy.
– Clay jest najlepszym mechanikiem na ranczu – wyjaśniła Bridget, zwracając się do Jenny. – Jeśli chodzi o silniki i tego rodzaju rzeczy, nie ma sobie równego.
– Widzę – mruknęła Jenny, zerkając na niego. – Po rękach...
Clay nie spuszczał z niej przenikliwych czarnych oczu.
– Co chciałaś powiedzieć, Jenny?
– No, że masz... – Zacięła się i żeby ukryć swoje zmieszanie, spojrzała na monitor. – Nie dziwię się, że masz smykałkę do mechaniki.
– Naprawdę ma – podchwyciła Bridget, pochłaniając łapczywie swojego pączka. – Clay wszystko potrafi zreperować.
Ranczer patrzył na Jenny z wyrazem twarzy, który coraz bardziej wytrącał ją z równowagi. Sięgnęła po następnego pączka.
– Czy istnieje realne zagrożenie powodzią? – spytała.
Clay, ściągając brwi, spojrzał w okno.
– Kiepsko mi to wygląda. Jeśli strumień dalej będzie w tym tempie przybierał, to do weekendu większość na
szych łąk znajdzie się pod wodą. Nie wiadomo – dodał posępnie – czy aby nie tracę czasu, użerając się z tą prasą do paczkowania siana.
– O, nie! – jęknęła Bridget. – Mówisz poważnie, Clay?
Kiwnął głową i spojrzał znowu na Jenny.
– Jeśli nie zbierzemy, nie popaczkujemy i nie sprzedamy siana z tych łąk, to nasz dochód za ten rok będzie jeszcze niższy. A wtedy wrócisz tu jak nic przyszłej wiosny znowu kontrolować księgi.
– Mało prawdopodobne – odparła, urażona trochę jego sarkazmem. – Po takiej wnikliwej kontroli, jaką mam tu zamiar przeprowadzić, chyba dużo czasu upłynie, zanim ponownie się tobą zainteresujemy.
Patrzył jej przez chwilę w oczy, a potem pokazał trzymanym w ręku kubkiem na jej biurko.
– Bridget udostępniła ci wszystko, czego potrzebujesz? – zapytał.
– Tak, ma wzorowy porządek w dokumentacji. Wyrobiłam już sobie dosyć wyraźny obraz pierwszego kwartału ubiegłego roku. – Zawiesiła głos. – Ale chciałabym jeszcze zerknąć dla porównania na oświadczenia o zyskach i stratach za sześć poprzednich lat.
– Aż tak daleko wstecz? – spłoszyła się Bridget.
– To jakiś problem?
Bridget i jej pracodawca wymienili spojrzenia.
– Nie – odparła Bridget – tylko będę musiała poszukać tych oświadczeń w magazynku. Wszystkie archiwalne dokumenty trzymamy tam zamknięte w metalowej szafce.
– A kopie zeznań podatkowych za ostatnie siedem lat? Odebrałeś je z biura rachunkowego? – spytała Jenny ranczera. – Może będę musiała jeszcze do nich zajrzeć.
Clay kiwnął głową.
– Przywiozłem je do domu w dużym kartonowym pudle. – Pociągnął łyczek kawy, obserwując Jenny znad brzegu kubka. – Saul powiedział, że gdybyś go potrzebowała, to chętnie tu przyjedzie.
Jenny pokręciła głową.
– Jeśli będę miała jakieś pytania, to mogę zadzwonić do niego do biura albo skontaktować się z nim za pośrednictwem poczty elektronicznej.
– A więc niczego ci nie brakuje? – zapytał. – Nie będę ci potrzebny?
Jenny uśmiechnęła się.
– Współpraca z Bridget doskonale mi się układa.
– Rozumiem. – Odstawił pusty kubek na stół, wstał, wziął z wieszaka płaszcz i włożył go. – No to wracam do tej prasy.
– Clay... – odezwała się Bridget.
– Tak? – Zatrzymał się z ręką na klamce.
– Co z tym strumieniem? Martwisz się?
Patrzył na nią przez chwilę poważnie.
– Pewnie, że się martwię – powiedział w końcu. – Jeśli deszcz nie przestanie padać i woda dalej będzie się podnosić, to zaleje nam część zabudowań i zagród.
Oczy Bridget rozszerzyły się z przerażenia.
– Co tu robić?
– Na wszelki wypadek posłałem czterech chłopaków po piasek i zapas worków. Gdyby doszło do najgorszego, skierujemy kogo się da do napełniania worków i układania z nich zapór, bo przecież na żadną pomoc z zewnątrz nie mamy co liczyć. Wszystkie rancza położone nad strumieniem mają podobny problem.
Jenny patrzyła na Claya w milczeniu, podziwiając jego opanowanie w tej dramatycznej sytuacji. Nie dość że ranczu grozi zalanie, to jeszcze ona zwaliła mu się na głowę z tą kontrolą ksiąg rachunkowych. Jakby czytając w jej myślach, spojrzał na nią znowu i uśmiechnął się chłodno.
– A właśnie, byłbym zapomniał. Polly zaprasza was obie do domu na lunch – powiedział. – Jak zdążę się uwinąć z prasą, to też przyjdę.
– Dzięki, Clay – powiedziała Bridget. – Polly jest gospodynią w dużym domu – wyjaśniła, zwracając się do Jenny. – Joe, ten na ganku – pokazała na jednego ze staruszków bujających się w wiklinowym fotelu przed wejściem do biura – to jej mąż.
Jenny wymruczała podziękowanie za zaproszenie i Clay wyszedł. Widziała przez okno, jak zatrzymuje się na chwilę na werandzie, żeby zamienić parę słów z siedzącymi tam kowbojami, a potem zbiega po schodkach i rozpływa się w strugach ulewnego deszczu.
Tuż przed południem deszcz przestał padać. Czarne chmury odsuwały się powoli ku horyzontowi, zaczęło się przejaśniać. Kiedy Jenny i Bridget wychodziły z biura, by udać się do domu na lunch, mokre drzewa i falujące trawy przy drodze skrzyły się w słońcu jak diamenty.
Jenny odetchnęła pełną piersią, delektując się zapachem szałwii i wilgotnej ziemi.
– Jeśli nie zacznie znowu padać, to może nie dojdzie do powodzi – powiedziała, spoglądając na Bridget.
Księgowa prawie biegła drobnymi kroczkami obok, starając się nie pozostawać w tyle. Jenny, uświadamiając sobie dopiero teraz, że nogi ma o wiele dłuższe od swej towarzyszki, uśmiechnęła się i zwolniła.
– Deszcz nie deszcz, powódź i tak będzie – wysapała Bridget, z wyraźną ulgą przechodząc z truchtu w marsz. – W górach topnieje śnieg i głównie stąd bierze się woda. Fala powodziowa już idzie. Radio podawało, że należy się jej spodziewać w weekend.
– A czy strumień już kiedyś wylewał? – spytała Jenny.
– Rzadko. Wylał raz czy dwa w ciągu ponad trzydziestu lat, odkąd tu mieszkam. – Bridget popatrzyła z niepokojem na mulisty nurt rwący wzdłuż drogi, którą szły. – I nie przypominam sobie, żeby wezbrał kiedyś aż tak.
– Obawiasz się o swój domek? – zapytała Jenny. – Woda może ci zalać piwnicę albo coś w tym rodzaju?
– Chyba może – odparła Bridget. – Mieszkam prawie nad samym strumieniem. Ale w piwnicy trzymam tylko kartony ze starymi ubraniami i trochę rupieci. Raz dwa wniosę to na górę. Gorsza sprawa z łąkami i z bydłem, no i z maszynami, które stoją w zabudowaniach gospodarczych. Biedny Clay – dodała zatroskana.
Jenny znowu ogarnęło irracjonalne poczucie winy, że przyjechała tu na kontrolę akurat w taką porę. Nawet w normalnych okolicznościach nie byłaby na ranczu mile widzianym gościem, a tu jeszcze ta kryzysowa sytuacja. Tym większą niechęć musiała wzbudzać.
Jednak w domu powitała je ciepła i gościnna atmosfera. Maura Alderson, zadbana starsza pani, która pomimo niewielkiego wzrostu bardzo przypominała swojego syna, czekała na nie w drzwiach frontowych. Obrzuciła Jenny pełnym szczerego uznania spojrzeniem i uśmiechnęła się miło.
– Wielkie nieba – powiedziała, odbierając od nich kurtki i wieszając je w szafie. – Clay mówił mi, że jesteś ładna, ale nie spodziewałam się, że aż tak.
Na policzki Jenny wypłynął rumieniec zmieszania.
Te kobiety albo plotą, co im ślina na język przyniesie, albo znajdują jakąś bliżej nieokreśloną przyjemność w naigrywaniu się ze swojego gościa. Nie chciało jej się wierzyć, że Clay Alderson opisał ją tutaj w takich superlatywach.
Ona nie zauważyła u niego żadnych oznak, które świadczyłyby, że zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie.
Wymamrotała jakąś banalną formułkę powitalną i rozglądając się wokół z zapartym tchem, weszła za panią domu do salonu. '
Było tu uroczo; wnętrze urządzono z niedbałą elegancją właściwą ludziom z dziada pradziada bogatym. Przed kominkiem z polnych kamieni, który wznosił się na wysokość około siedmiu metrów, aż po wykładany cedrowymi panelami sufit, stały masywne, obite skórą fotele i kanapa, najwyraźniej dobierane bardziej pod kątem wygody niż stylu.
Na dębowych stolikach i regałach wyeksponowano piękne rzeźby i statuetki, istne dzieła sztuki. Na ścianach wisiały stare obrazy. Jenny, która chodziła w college'u na zajęcia ze sztuki, podejrzewała, że większość płócien to oryginały. Korciło ją, żeby przyjrzeć się im z bliska, ale trochę się krępowała.
– Dwadzieścia lat temu wyremontowaliśmy z moim zmarłym mężem większą część domu – oznajmiła Maura, widząc zachwyt w oczach Jenny. – I przy okazji zmodernizowaliśmy wnętrze, wyburzając niektóre ściany.
– Ślicznie tu – powiedziała Jenny. – I tyle tu pięknych rzeczy.
– Wiele z Clintem podróżowaliśmy – wyjaśniła Maura – i kupowaliśmy, co nam wpadło w oko.
Bridget szła przez salon z nonszalancją stałej bywalczyni.
– Nikogo nie ma dziś na lunchu? – spytała w pewnej chwili.
– Polly nakarmi nas dzisiaj w kuchni. Powiedziała, że nie ma co nakrywać do stołu w jadalni, bo wszyscy są zmęczeni i brudni od tego napełniania worków piaskiem.
– No i dobrze – orzekła Bridget. – Ja tam lubię jeść w kuchni. Chodźmy, Jenny. Tędy.
Ruszyła przodem.
Dębowy parkiet w korytarzu pokryty był chodnikiem we wzory, charakterystyczne dla sztuki Indian Nawaho, i harmonizował kolorystyką i stylem z dywanami leżącymi w pokojach, które mijały. Jenny była pod wrażeniem przestronności i luksusu, ciepła i trwałości; z każdego kąta wyglądała historia.
Z kuchni dobiegał gwar ożywionych rozmów. Kiedy tam weszły, zrobiło się cicho jak makiem zasiał, i wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Jenny, pod którą się ugięły nogi. W tym momencie najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
– Oto i ona – oznajmił Clay, co sugerowało, że przed chwilą rozmawiano tu o niej. – Kochani – ciągnął Clay – przedstawiam wam Jenny McKennę, rewidentkę z izby skarbowej.
– Dzień dobry – bąknęła Jenny, uśmiechając się nieśmiało do zgromadzonych przy kuchennym stole ludzi.
Clay wstał i podsunął jej krzesło. Usiadła ostrożnie.
– Nie wiem, Jenny, kogo z obecnych już poznałaś – podjął Clay, wracając na swoje miejsce u szczytu stołu – może więc po kolei. To jest mój syn Michael – oznajmił i wskazał na barczystego mężczyznę po swojej lewej ręce, który wyglądał jak młodsza kopia jego samego.
Jenny kiwnęła nieśmiało głową, a kiedy młodzieniec uśmiechnął się do niej, uświadomiła sobie, że Clay Alderson i jego syn, choć fizycznie tak do siebie podobni, różnią się bardzo pod względem osobowości. Michael zrobił na niej wrażenie człowieka spiętego i nieśmiałego. Nie wykazywał śladu niezachwianej pewności siebie swojego ojca.
– A to przyjaciółka Michaela, Teresa – ciągnął Clay z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Teresie drgnął kącik uszminkowanych na czarno ust. Jenny kiwnęła głową.
– Z Teresą już się poznałyśmy.
– I mój młodszy syn, Allan – ciągnął Clay.
– Moje uszanowanie pani – rzekł poważnie Allan, unosząc w geście pozdrowienia szklankę z mlekiem – Już wiem, jak pokieruję swoim życiem. Idę do szkoły dla księgowych.
Wszyscy gruchnęli śmiechem. Jenny też się uśmiechnęła.
Patrząc na Allana, mogła sobie dosyć dokładnie wyobrazić, jak wyglądała żona Claya Aldersona. Chłopiec miał niebieskie oczy i, w odróżnieniu od ciemnowłosego brata, był jasnym blondynem. Cechował go również niewymuszony urok osobisty, któremu trudno się było oprzeć.
Żart Allana sprowokował do uśmiechu także Claya i twarz ranczera znowu uległa transformacji. Potem przedstawił Jenny kolejne z siedzących przy stole osób.
Jim Cole, jasnowłosy, przystojny brygadzista, posłał jej uśmiech sygnalizujący, że jest nią zainteresowany seksualnie. Wymruczała coś wymijającego.
Jeden ze starych kowbojów, których poznała na werandzie przed biurem, nazywał się Joe Dagg i był mężem Polly. Miał siwe, uczesane z przedziałkiem włosy, z kieszonki kraciastej koszuli wystawał mu kapciuch na tytoń.
Uśmiechnął się do Jenny.
– My już mieliśmy przyjemność – powiedział, zerkając spod oka na stojącą przy piecu żonę. – I Jenny mówi, że chciałaby mnie poznać bliżej.
Za jego krzesłem wyrosła natychmiast podparta pod boki Polly. Była tęgą kobietą o grubych ramionach, miała siwe włosy i ogorzałą, sympatyczną twarz.
– Dobrze ci radzę, stary, nie smal cholewek do młodych, ładnych księgowych – ofuknęła go. – Niech cię tylko przydybię wałęsającego się pod biurem, to zobaczysz, gdzie raki zimują.
– Widzę, że wszyscy faceci przy tym stole mają ochotę uderzyć do Jenny w konkury – zauważył Allan, posyłając jej czarujący uśmiech. – Ale ja się nie obawiam konkurencji.
Nieco zażenowana tym przekomarzaniem Jenny spojrzała błagalnie na Claya. On jeden nie zdradzał ochoty na flirtowanie z nią, skarcił za to wzrokiem młodszego syna.
– Wystarczy, Allan – powiedział cicho. – Co za dużo, to niezdrowo.
Allan mrugnął do Jenny i zmienił temat.
– Dzisiaj rano, po przerwie na kawę, napełniliśmy z Dave'em i Myronem dwieście dwadzieścia siedem worków – oznajmił, pokazując Bridget swoje dłonie. – Popatrz, Bridget, jakich odcisków sobie narobiłem. Ciężkie jest życie kowboja, oj, ciężkie.
Księgowa prychnęła.
– Najwyższy czas, żebyś wziął się do uczciwej roboty, obiboku.
– Och, biedactwo ty moje – zafrasowała się Maura, oglądając z troską dłonie wnuka. – Musi cię bardzo boleć. Przyjdź po lunchu do mojego pokoju, to posmaruję ci te pęcherze maścią.
– Dzięki, babciu. – Allan zrobił małpią minę do Bridget, a potem spojrzał przymilnie na babkę, która poklepała go po ramieniu.
Jenny zauważyła, że pomimo młodego wieku Allan ma podejście do kobiet. Za to jego brat, Michael, siedział w milczeniu ze wzrokiem wbitym w talerz. Teresa też się nie odzywała, wodziła tylko ponurym wzrokiem po twarzach stołowników.
Polly podała lunch, na który składały się zielona sałata, ogromna misa chili i grube pajdy wonnego chleba domowego wypieku.
Jenny, czując na sobie baczny wzrok Polly, skosztowała chili.
– Pyszne – pochwaliła. – Coś wspaniałego.
Polly rozpromieniła się.
– To mój własny przepis. Co roku wygrywam konkurs na przyrządzenie chili w czasie rodeo w Wolf Hill.
– W zeszłym roku nie wygrałaś – zauważył Allan, sięgając po chleb. – Pierwszą nagrodę dostał ten nowy kucharz z rancza Bar S.
– Tylko dlatego, że postawił wszystkim sędziom piwo – ujął się za żoną Joe. – Dobrze wiesz, że jego chili wysiada przy tym, które robi Polly.
Polly popatrzyła na męża z wdzięcznością. Jenny przechwyciła spojrzenia, jakie wymienili, i uśmiechnęła się w duchu, wzruszona uczuciem, jakie najwyraźniej łączyło tych dwoje starszych ludzi.
I nagle zauważyła, że Clay przygląda jej się uważnie. Speszona, odwróciła szybko wzrok i zaczęła się przysłuchiwać rozmowie Jima Cole'a z Allanem o zbliżającym się rodeo w Calgary.
– Powinni obniżyć wpisowe – mówił Cole. – Dwieście dolarów to stanowczo za dużo. Miejscowych kowbojów nie stać na wyłożenie takiej sumy.
– To niech nie wykładają – wymamrotał Allan z ustami pełnymi chleba. – Są tacy, których stać.
Przystojna twarz Jima spłonęła rumieńcem. Spojrzał na Allana z niedowierzaniem.
– Uważasz, że to w porządku, żeby przyjezdni z Teksasu i Oklahomy zgarniali nasze pieniądze za zwycięstwo tylko dlatego, że ich stać na zapłacenie wpisowego, a naszych chłopaków nie?
– To nie są nasze pieniądze – odparł Allan. – Na większą część puli nagród składają się wpływy z wpisowego. Płacąc je, ryzykują własnymi pieniędzmi.
– Gówno prawda! – zaperzył się Jim. – Te pieniądze wykłada komitet organizacyjny rodeo w Calgary. Wpisowe nie ma tu nic do rzeczy.
– Jeśli obniżą wpisowe i w szranki będzie mógł stanąć byle amator, to spadnie ranga tych zawodów – zauważył Allan. – Moim zdaniem w rodeo w Calgary powinni uczestniczyć tylko najlepsi.
– Łatwo ci mówić. – Jim był czerwony z gniewu. – Masz forsy jak lodu i jakieś marne dwieście czy nawet trzysta dolców to dla ciebie tyle co nic.
Dobroduszna twarz Allana stwardniałą, niebieskie oczy Jima Cole'a płonęły. Michael popatrywał nerwowo to na jednego, to na drugiego.
– Jim ma rację – odezwał się cicho Clay. – A ty, Allan, zanim coś powiesz, powinieneś najpierw pomyśleć.
– Aleja tylko... – Allan spojrzał buntowniczo na ojca, ale na widok wyrazu jego twarzy urwał. Poszukał wzrokiem poparcia u babki, lecz Maura na niego nie patrzyła. Przyglądała się z uśmiechem Teresie, która skubała w palcach kromkę chleba, upuszczając okruchy na talerzyk.
– No i jak, Tereso – zapytała niewinnie – skończyłyście już z Consuelą w ogrodzie?
Teresa łypnęła spode łba na Maurę i wymruczała coś pod nosem.
Maura pochyliła się nad stołem.
– Co powiedziałaś, kochanie? – zapytała. – Nie dosłyszałam.
– Powiedziałam, że za mokro na pracę w ogrodzie. Błocko po kostki.
– Ojej, taka szkoda. Wiemy z Polly, jak się do niej paliłaś. – Maura wymieniła z gospodynią porozumiewawcze spojrzenia i dołożyła sobie chili.
Jim Cole wziął kromkę chleba i szybkimi, niecierpliwymi ruchami zaczął ją smarować masłem. Kiedy się jednak odezwał, głos miał już spokojniejszy. Chyba zdążył ochłonąć po utarczce słownej z synem szefa.
– Szacuję, że do samego zabezpieczenia stodół i szop z maszynami potrzeba nam będzie od dziesięciu do piętnastu tysięcy worków z piaskiem – powiedział do Claya. – Jeśli chcemy też chronić przed zalaniem łąki, to o wiele więcej.
Allan jęknął i spojrzał wymownie na swoje pokryte bąblami dłonie.
Clay ściągnął brwi.
– Czoło fali powodziowej ma tu dotrzeć w ten weekend. Zdążylibyśmy przez cztery dni napełnić piaskiem tyle worków, gdybyśmy skierowali do tego całą załogę?
Jim pokręcił głową.
– Nie możemy zatrudnić wszystkich przy napełnianiu worków – powiedział. – Przecież trzeba jeszcze przepędzić krowy i przenieść sprzęt na wyżej położone miejsca na wypadek, gdyby przyszła naprawdę wysoka woda. Do tego też potrzeba ludzi.
– Widziałeś już, żeby strumień tak przybrał, Joe? – zwrócił się Clay do starego kowboja.
– Wylał raz porządnie w latach pięćdziesiątych – odparł Joe, patrząc przez kuchenne okno na niebo. – Narobił cholernych szkód. Ale nie rwał wtedy tak ostro jak teraz. Nie podoba mi się to.
Michael powiedział coś cichym, niepewnym głosem. Clay spojrzał na niego bystro.
– Co mówiłeś?
– Powiedziałem, że może należałoby zbudować wały przeciwpowodziowe. Moglibyśmy zwieźć te bele starego siana traktorami nad strumień, ułożyć je wzdłuż brzegów i przysypać ziemią. Poszłoby szybciej niż napełnianie i układanie worków z piaskiem.
Clay przyglądał się przez chwilę synowi.
– Dobra myśl, Mike. Nie zaszkodzi spróbować, zwłaszcza wzdłuż łąk. Weź czterech ludzi i zabierz się do tego po południu, dobrze?
Michael, rad z pochwały ojca, zarumienił się i zerknął na Teresę. Ale ta nie zwracała na niego uwagi, dalej zajęta skubaniem chleba.
– Hej, Mike! – zawołał do brata Allan. – Przyjmiesz mnie do drużyny? To chyba lepsze od tyrania jak dzień długi przy sypaniu piachu do worów.
Michael zawahał się. Jenny obserwowała jego szczupłą, opaloną twarz, zastanawiając się, jak też układają się stosunki między braćmi i czy Michael odrzuci prośbę Allana. Teresa również się ożywiła i z wyraźnym napięciem czekała na decyzję.
– Dobra – powiedział w końcu Michael. – Jak byś wziął ze sobą Dave'a i Myrona, to pozostałoby nam dokooptować jeszcze tylko jednego.
Teresa wydęła pogardliwie usta. Przystąpiła do metodycznego przenoszenia naskubanych okruchów chleba z talerzyka do ust. Żuła je z niesmakiem, jakby to nie był świeżutki, ciepły jeszcze chleb, lecz tektura.
Bridget jadła w milczeniu. Jenny, popatrując ukradkiem na księgową, dostrzegła na jej twarzy napięcie i niepokój. Bridget wyglądała na przybitą i czymś zafrasowaną.
Może to obawa przed powodzią, pomyślała Jenny, a może stres wywołany kontrolą. Ale przecież, sądząc po skrupulatności, z jaką prowadzone są księgi rancza, Bridget nie ma się czego obawiać.
Z drugiej jednak strony, po wstępnym przejrzeniu rachunków, w Jenny zaczynało się budzić podejrzenie, że ktoś z kierownictwa rancza nie ma jednak czystego sumienia.
Na razie odpędziła od siebie tę myśl. Na wyciąganie wniosków przyjdzie czas po zbadaniu wszystkich dokumentów.
– Ten deszcz – mówił Jim do Claya – zdejmie nam chociaż na jakiś czas z głowy problem z tą studnią na Bylicowych Polach. Oba zbiorniki są pełne i co najmniej do sierpnia nie będzie trzeba pompować wody do koryt.
– To dobrze. – Clay znowu zerknął na Jenny. – Bo skoro izba skarbowa domaga się ode mnie więcej pieniędzy z podatków, to w tym roku nie stać by mnie było na drążenie nowej studni. I krowy musiałyby chodzić o suchym pysku.
Wszystkie oczy zwróciły się na Jenny i zrobiło jej się nieswojo. Z całą wyrazistością przypomniała sobie, w jak niezręcznej roli występuje na ranczu.
– Skoro już o tym mowa, to jak przebiega kontrola?
– spytała Maura niby to od niechcenia, ale Jenny zdążyła się już zorientować, że ta nonszalancja to tylko kamuflaż dla wyostrzonego intelektu. – Natrafiłaś w naszych księgach na jakieś głęboko skrywane, mroczne tajemnice?
– Dopiero zaczęłam – odezwała się cicho Jenny. – Za wcześnie, żeby coś wyrokować. Mogę tylko powiedzieć – tu zerknęła na Bridget – że księgi są prawidłowo prowadzone.
Bridget spłonęła rumieńcem, lecz zaraz znowu sposępniała i spuściła wzrok na talerz.
– Ile ci trzeba czasu, żeby dojść do jakichś wniosków?
– spytał Clay.
– Myślałam, że skończę do czwartkowego popołudnia – powiedziała – ale nie zdawałam sobie w pełni sprawy ze skali prowadzonych przez ciebie operacji. W takim układzie może to potrwać nawet do piątku. Mam nadzieję, że nie sprawię zbytniego kłopotu.
Słowa te nawet dla niej samej zabrzmiały nieszczerze. Była tu jak piąte koło u wozu, zwłaszcza teraz, kiedy całe ranczo przygotowywało się do walki z żywiołem.
Clay jednak skinął uprzejmie głową.
– Jesteś mile widzianym gościem. Mama pokazała ci już twój pokój?
Maura pokręciła głową.
– Nie miałam jeszcze okazji – powiedziała. – Zainstalowałam cię na górze, w żółtej sypialni – zwróciła się do Jenny. – Będzie ci tam wygodnie. Joe przeniesie zaraz twoje rzeczy do domu.
– Dziękuję – bąknęła Jenny. – To bardzo uprzejme z waszej strony. – Odchrząknęła. – Nie wiem, czy mam wszystko, co potrzeba na całotygodniowy pobyt. Może będę musiała zadzwonić do mojego dziadka i poprosić go, żeby dowiózł mi jutro trochę rzeczy.
– Twoim dziadkiem jest, o ile się nie mylę, Paddy McKenna? – Maurze rozbłysły oczy.
– Tak.
– Bardzo chciałabym go poznać – oznajmiła ciepło.
– Zawsze go podziwiałam. Jeśli mam być szczera, to nawet się w nim podkochiwałam – dodała. – Ale widziałam go tylko na zdjęciach w gazetach.
Allan zachichotał i poklepał babkę po ramieniu.
– Ale z ciebie numer, babciu – powiedział wesoło.
Maura puściła tę uwagę mimo uszu i uśmiechnęła się do Jenny.
– Przekaż dziadkowi, że czekamy tu na niego jutro wieczorem z kolacją – powiedziała.
– Dziękuję. Na pewno się ucieszy.
Polly stawiała właśnie przed stołownikami grubo pokrojone porcje szarlotki. Gdy Jenny ugryzła pierwszy kęs, przemknęło jej przez myśl, że sądzone jej chyba przybrać przez ten tydzień na wadze. Jutro rano będzie musiała wstać wcześnie i pobiegać, żeby spalić te kalorie. Perspektywa joggingu na prerii tak ją podnieciła, że mimowolnie się uśmiechnęła.
I znowu poczuła na sobie badawczy wzrok Claya Aldersona. Zmieszana, poprawiła się na krześle.
Nie przypominał żadnego z mężczyzn, których znała. Siedział u szczytu stołu, rzadko się odzywając, a odnosiło się wrażenie, jakby brał udział we wszystkich rozmowach, i w ogóle dawało się wyczuć„że jest tu osobą dominującą.
Pomyślała o swoim zmarłym narzeczonym. Steve, gdyby tu był, przyjąłby na siebie rolę duszy towarzystwa, rozprawiał ze swadą o przygodach, jakie przeżył, imponował kobietom, epatował mężczyzn swoimi wyczynami.
W towarzystwie Steve'a Jenny zazwyczaj milczała, przytłoczona jego elokwencją i błyskotliwością. Ale nie było jej z tym źle; do szczęścia wystarczała jej świadomość, że spośród wszystkich kobiet wybrał właśnie ją.
Teraz przyłapała się na tym, że ma wątpliwości, czy Steve wydawał się innym tak samo cudowny jak jej. Spróbowała sobie przypomnieć, jak wyglądał, i przed oczami stanęła jej tylko jego twarz z fotografii, którą trzymała na biurku w pracy.
Uświadomiła sobie z dreszczykiem paniki, że zapomniała zabrać tę fotografię, choć zazwyczaj wszędzie ją z sobą woziła. Stawiała zdjęcie na nocnym stoliczku i zasypiając w obcych miejscach, patrzyła na Steve'a, wspominała jego pieszczoty, jego pocałunki...
Clay Alderson znowu na nią zerknął. Spojrzenie miał przeszywające i trochę rozbawione, zupełnie jakby czytał w jej myślach. Jenny spuściła oczy na talerz, modląc się w duchu, by ten posiłek dobiegł wreszcie końca.
Z liczbami o wiele łatwiej obcować niż z ludźmi, pomyślała tęsknie.
W takim jak to rozdyskutowanym, podnieconym towarzystwie czuła się zawsze nieswojo i niepewnie, za to z liczbami była za pan brat. Chciała już wrócić do biura, uciec od tego tłumu, zagłębić się ponownie w rachunkach.
Na szczęście wszystko wskazywało na to, że do końca dnia nie będzie już padać. Po lunchu Clay wyszedł z domu; włożył kapelusz, zbiegł po schodach z werandy i skierował się do zaparkowanej nieopodal ciężarówki.
Tyle miał do zrobienia, że nie wiedział, od czego zacząć. Trzeba było przydzielić pracę robotnikom, zorganizować brygady do napełniania worków piaskiem, przygotować awaryjne plany na wypadek totalnej katastrofy.
Zatopiony w myślach siadł za kierownicę.
Pomysł Mike'a, żeby zbudować wał przeciwpowodziowy z bel sprasowanego siana, był świetny, ale trzeba go było jeszcze dopracować. Gdyby miały na to pójść dobrej jakości zeszłoroczne bele, to już lepiej pozwolić, żeby strumień zalał łąki i zniszczył tegoroczne trawy. Chyba że...
Z zamyślenia wyrwało go stukanie w przednią szybę. Obok ciężarówki stał Jim Cole. Clay gestem dał mu znak, żeby wsiadł.
Brygadzista usadowił się w fotelu pasażera i z ciężkim westchnieniem wyciągnął przed siebie długie nogi.
– No więc co robimy?
– Po pierwsze, szkoda czasu na bawienie się z tą zepsutą prasą – odparł stanowczo Clay. – Strumień za szybko przybiera.
– Skoro Joe twierdzi, że woda będzie się dalej podnosić – powiedział brygadzista – to lepiej bierzmy się do budowania tych wałów. Jego prognozy pogody zawsze się sprawdzają.
– Powódź to straszna rzecz – mruknął Clay, bębniąc palcami w kierownicę. Myślał z troską o zagrodach i zabudowaniach gospodarczych wielkiego rancza. – Woda wdziera się wszędzie i powoduje ogromne szkody. A nawet kiedy się cofnie, to jeszcze nie koniec, bo trzeba wszystko czyścić z tego cholernego szlamu.
Brygadzista pokiwał głową.
– To od czego zaczynamy?
– Przede wszystkim trzeba zadbać o domy. Zajmiesz się tym, Jim, dobrze? Zbierz tylu ludzi, ilu uznasz za stosowne, oceń, które budynki są bezpośrednio zagrożone, i zabezpiecz je od strony strumienia workami z piaskiem.
Nie wolno dopuścić, żeby woda zalała piwnice. Miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie ewakuować ludzi.
– Rozumiem. A przepędzania bydła i przenoszenia maszyn niech dopilnuje Joe.
– Dzięki, Jim – powiedział Clay. – Bez ciebie nie dałbym sobie rady.
Brygadzista machnął lekceważąco ręką.
– Wykorzystasz pomysł Mike'a na zabezpieczenie łąk?
– Właśnie się nad tym zastanawiam. Chyba poproszę Joe'ego, żeby...
Clay urwał w pół zdania na widok Bridget wychodzącej z domu w towarzystwie młodej rewidentki. Zatrzymały się na werandzie, by dokończyć rozmowę z wesołą, ożywioną Maura.
– Niezła sztuka z tej buchalterki. – Jim chłonął pożądliwym wzrokiem wysoką, smukłą sylwetkę kasztanowowłosej Jenny. – Nie miałbym nic przeciw, żeby ktoś taki grzał mnie nocami w mojej chacie.
Clay stłumił w sobie irytację.
– Ta kobieta jest tutaj służbowo – burknął. – Zostaw ją lepiej w spokoju, Jim.
Brygadzista zerknął na szefa z szerokim uśmiechem.
– Daj spokój, Clay. Musisz przyznać, że z niej babka pierwsza klasa.
– Owszem, niczego sobie. – Clay też się uśmiechnął. – I dlatego trzymaj się od niej z dala, podrywaczu.
– Mówisz poważnie?
– Jak najpoważniej. Dopóki tu jest, masz ją zostawić w spokoju. Kiedy wyjedzie, to jeśli dalej będziesz zainteresowany, możesz do niej zadzwonić.
Jim zachichotał i rozwalając się w swobodnej pozie w fotelu pasażera, naciągnął głębiej na oczy sfatygowanego stetsona.
– Zrozumiano? – zapytał Clay.
– A jakże, zrozumiano – wymruczał brygadzista, nie przestając się uśmiechać. – Ale z góry uprzedzam, że jak dziewczyna sama do mnie przyjdzie, to nie zatrzasnę jej drzwi przed nosem.
Zamilkli i odprowadzali obaj wzrokiem Jenny i Bridget oddalające się drogą w kierunku budynku biura. Dzień był ciepły i parny po deszczu. Jenny zatrzymała się i zdjęła kurtkę, zostając w żółtej koszulce wepchniętej w spłowiałe dżinsy: Była szczupła w talii, pod bawełnianą koszulką rysowały się jędrne piersi.
Jim gwizdnął cicho.
– Wstrzymam się, jak mówisz, do przyszłego tygodnia – powiedział do szefa – ale potem zobaczysz! Dziewczyna ani się obejrzy, jak będzie moja.
Clay nie zwracał uwagi na paplaninę Jima. Całą jego uwagę przyciągała teraz idąca drogą Jenny. Jej włosy lśniły w słońcu czerwienią, wprost płonęły na tle żółtej koszulki i zieleni drzew. Zauważył, że celowo zwalnia kroku przez wzgląd na Bridget i pochyla się lekko do mówiącej coś księgowej.
Ładna, pomyślał.
I natychmiast zrobiło mu się głupio.
Clay podwiózł brygadzistę do stodoły, pod którą ten zostawił swoją ciężarówkę, a potem pojechał do wiat, składających się z dachu podpartego wysokimi pałami, w których przechowywano siano.
Takie zapasy paszy trzymał każdy ranczer. Karmiło się nią bydło w zimie, kiedy pastwiska przykrywała gruba na metr warstwa śniegu, jak również w lecie, podczas suszy, kiedy słońce wypalało trawę na wiór.
Ranczer bez takiego zapasu był jak biznesmen bez kapitału obrotowego. Stawał się uzależniony od bankowych kredytów i wspaniałomyślności sąsiadów. A Clay Alderson nie chciał być od nikogo zależny.
Przy wiacie, obok której stał, zatrzymała się ciężarówka Michaela. Chłopak wysiadł i podszedł do ojca. Za nim postępowali Allan i dwaj młodzi, krzepcy robotnicy.
– Sporo z tych bel ma już trzy albo i cztery lata ~ odezwał się Clay do starszego syna. – Nadają się najwyżej na ściółkę.
– Wiem. – Michael kopnął czubkiem buta poczerniały stos paszy. – A więc można je zużyć na wał przeciwpowodziowy?
– Tak myślę. – Clay uśmiechnął się. – A w ogóle to wiesz, jak się taki wał buduje, Mike?
– Wczoraj wieczorem porobiłem szkice – odparł Michael. – Jeśli ułożymy trzy warstwy – pierwsza szeroka na trzy bele, druga na dwie, a trzecia pojedyncza – i przysypiemy je ziemią, to taki wał powinien długo wytrzymać, jeśli wcześniej ziemia będzie miała ze dwa dni na wyschnięcie.
Clayowi nie wiedzieć czemu przyszło do głowy pytanie, co też robiła ponura Teresa w czasie, gdy Mike projektował wały. Po pracy zwykle nie odstępowała chłopaka na krok. Naprzykrzała mu się tak, że w końcu dawał za wygraną i zabierał ją do miasta na „szukanie rozrywki", jak to nazywała.
Spojrzał ponad ramieniem Mike'a na pozostałych trzech chłopców.
– Mike wie, jak stawiać wały – powiedział do nich, ale zwracał się przede wszystkim do Allana. – On będzie kierował, a wy macie go we wszystkim słuchać. Zrozumiano?
Dave i Myron kiwnęli skwapliwie głowami.
– Allan? – spytał Clay.
– Jasne – odparł wesoło Allan. – Mam robić, co Mike mi każe. Mike jest tu szefem.
Clay przyjrzał się uważnie twarzy młodszego syna.
– Dobrze. I nie zapomnij o tym – poprosił.
Zostawił chłopców i wrócił do swojej ciężarówki.
Wsiadając za kierownicę, zobaczył we wstecznym lusterku, jak wchodzą pod wiatę.
Miał mnóstwo roboty, ale wracając drogą nad strumieniem, przyhamował w pewnej chwili i zjechał na pobocze. Wysiadł z ciężarówki i wszedł na małą polankę otoczoną ogrodzeniem z kutego żelaza.
Cmentarzyk rancza był zadbany. Rosły tu krzewy dzikiej róży, kołysały się na wietrze stokrotki. Zwieszające się nisko gałęzie amerykańskiej topoli rzucały cień na omszałe płyty nagrobne.
Clay otworzył furtkę i ruszył alejką wzdłuż grobów, mijając mogiły ojca, dziadka, wujów, ciotek i swojego młodszego brata Michaela, który zmarł na białaczkę, kiedy on miał dziewięć lat.
Zatrzymał się przed stosunkowo nowym nagrobkiem z białego marmuru usianego różowymi ziarnkami.
Napis głosił:
Suzanne Elaine Alderson.
Ukochana córeczka Claytona i Eleanor Aldersonów.
1984-1986.
Była radością naszego życia.
Clay zdjął kapelusz i obracając go w dłoniach, zapatrzył się w nagrobek. Upłynęło już wiele lat od dnia, kiedy ostatni raz płakał nad mogiłą Suzy, ale dzisiaj łzy znowu napłynęły mu do oczu.
Podniósł głowę i spojrzał na spieniony potok. Poziom wody od rana wyraźnie się podniósł. Czy cmentarzykowi również grozi zalanie? Clay powiódł wzrokiem po nagrobkach i potrząsnął głową.
Nie, nie będzie kierował łudzi do ratowania rodzinnego cmentarza. Żyjący są ważniejsi. O nich przede wszystkim trzeba teraz myśleć.
Wyszedł z cmentarza i pojechał do głównych zabudowań rancza. Dołączył tam do grupy zmęczonych robotników, którzy pod jedną ze stodół, wspomagani przez żony i dzieci, sypali ofiarnie piach do tysięcy worków.
Spędził tam całe popołudnie, świadom, że widok szefa pracującego z nimi ramię w ramię, angażującego się osobiście w ratowanie domów nad rzeką, dodaje tym ludziom otuchy.
Ale pracując, myślał wciąż o Jenny i o tym, co sprowadziło ją na ranczo.
Nie był głupi, od dawna dręczyły go złe przeczucia w związku ze stanem finansów gospodarstwa. W zestawieniach bilansowych coś mu brzydko pachniało, zignorował jednak występujące w nich niezgodności. Zaufał swemu doradcy podatkowemu i księgowej, tłumacząc sobie, że gdyby coś rzeczywiście było nie w porządku, dawno zwróciliby mu na to uwagę.
Teraz docierało do niego, że postąpił nierozważnie, że być może popełnił fatalny błąd.
Należało, nie czekając na interwencję izby skarbowej, wynająć niezależnego biegłego rewidenta, który zbadałby dogłębnie sprawę i ustalił, z czego wynika ten spadek dochodów. Ale Clay zawsze miał coś ważniejszego na głowie, a sama myśl, że ktoś z pracowników robi za jego plecami jakieś finansowe machlojki, wydawała mu się tak przykra i niedorzeczna, że odkładał wciąż wyjaśnienie problemu na później.
No i doczekał się. Obecność tej spokojnej, kompetentnej i dziwnie nieprzejednanej, choć tak młodej i atrakcyjnej rewidentki, działała Clayowi na nerwy. Jenny McKenna była jak maszyna do przeglądania ksiąg, zainstalowana w jego biurze.
Rzucało się też w oczy, że jest niewrażliwa na męskie awanse. Jim Cole był przekonany, że bez trudu zdobędzie jej względy, ale Clay miał co do tego poważne wątpliwości. Ze sposobu bycia młodej rewidentki przebijała jakaś rezerwa, sugerująca, że wszelkie próby nawiązania z nią bliższej znajomości skazane są z góry na niepowodzenie.
Clayowi przypomniało się oprawione w ramki zdjęcie, które widział na jej biurku. Skoro je trzyma, to pewnie kocha wciąż tego swojego alpinistę. I między innymi stąd ta jej nieprzystępność.
Przyłapał się na tym, że jest trochę zazdrosny o tego nieżyjącego mężczyznę. Bo musiał przed sobą przyznać, że Jenny mu się podoba.
Zażenowany swoimi myślami, przerwał pracę, wsparł się na łopacie, zdjął kapelusz i otarł przedramieniem spocone czoło. Jedno z dzieci, które przewoziły na wózkach napełnione worki, podało mu szklankę wody. Wychylił ją duszkiem i powrócił do pracy.
Z nową energią zaczął sypać łopatą piasek do worków, starając się nie myśleć o zielonych oczach Jenny i jej nieśmiałym uśmiechu, o jej smukłej, gibkiej sylwetce i kształtnych piersiach wypychających żółtą koszulkę.
Ani o tym, że niedługo zasiądzie z nią do kolacji.
Ale jak tu o niej nie myśleć, skoro najprawdopodobniej kobieta ta wkrótce powie mu o funkcjonowaniu jego rancza coś, czego nie chce usłyszeć.
Jenny była tak zaabsorbowana pracą, że nie od razu zwróciła uwagę na dziwne zachowanie Bridget, usiłującej ściągnąć na siebie jej wzrok.
– Hmm? – mruknęła w końcu, odrywając oczy od monitora, by zapisać kilka uwag w notesie.
– Wychodzę – powiedziała Bridget, sięgając po sweterek i torebkę. – Dochodzi wpół do piątej. Idę do domu zobaczyć, czy obłożyli go już tymi workami z piaskiem.
– Dobrze – wymruczała Jenny, nie podnosząc na nią wzroku. – Więc zobaczymy się na kolacji?
Bridget pokręciła głową.
– Wieczorami bywam tam tylko przy specjalnych okazjach. Przeważnie sama robię sobie coś w domu albo idę do garkuchni.
– Do garkuchni?
– Jest tu małżeństwo, które przyrządza posiłki dla wszystkich samotnych pracowników rancza. Można tam naprawdę smacznie zjeść.
– A rzeczywiście. Widziałam w twojej dokumentacji ich faktury za zakupione produkty. – Na myśl o kolacji sam na sam z rodziną Aldersonów Jenny przeszedł zimny dreszcz. – To kto będzie dziś wieczorem w głównym budynku?
Bridget zastanowiła się.
– Trudno przewidzieć. Mike z Teresą jeżdżą zwykle wieczorami do miasta, a Allan lubi jeść w garkuchni z pracownikami rancza.
Jenny stanęła przed oczami duża jadalnia z masywnym, rzeźbionym dębowym stołem i krzesłami, którą widziała przez otwarte drzwi. Spróbowała sobie wyobrazić siebie spożywającą tam posiłek w towarzystwie Claya Aldersona i jego matki.
– t – No a Polly mówi – ciągnęła Bridget – że Maura w większość dni roboczych jada kolację w swoim pokoju przy telewizji, czyli może wypaść tak, że będziesz tylko ty i Clay.
Boże kochany, pomyślała, spraw, żeby się nie okazało, że będę tam tylko z Clayem. Proszę na wszystko...
– Potrzebujesz jeszcze czegoś ode mnie? – spytała Bridget.
Jenny podniosła na nią wzrok znad biurka zawalonego stosami rachunków i skoroszytów.
– Raczej nie. Przeglądam teraz zeznania podatkowe z ubiegłych lat i mam tu chyba wszystko, co mi trzeba.
Bridget zatrzymała się w progu.
– Długo zamierzasz pracować?
– Nie. Polly mówiła, że kolacja jest o siódmej.
– Zamknij drzwi, jak będziesz wychodziła, dobrze?
– Oczywiście. – Jenny uśmiechnęła się do księgowej, Bridget odwzajemniła się jej bladym uśmiechem i wyszła.
Jenny wstała zza biurka i zbliżyła się do okna. Księgowa oddalała się jakaś zgaszona, przygarbiona, ledwie powłócząc nogami, jakby całkiem opuściły ją siły.
Nie ma się czemu dziwić, pomyślała Jenny, wracając do stosu skoroszytów. Nie ulegało już dla niej wątpliwości, że na ranczu nad Topolowym Strumieniem dochodzi do jakichś poważnych malwersacji.
Liczb nie da się oszukać. Przestudiowała dokładnie dokumentację, cofając się daleko w przeszłość. Przez lata, aż do niedawna, ranczo funkcjonowało bez większych perturbacji i było dobrze zarządzane. Po latach chudych następowały okresy prosperity i cykl ten powtarzał się z dającą się dosyć dokładnie przewidzieć regularnością, a wydatki, jeśli nie brać pod uwagę inflacji, utrzymywały się na mniej więcej stałym poziomie.
A potem, w dwóch ostatnich latach podatkowych, zyski spadły raptownie bez żadnej uzasadnionej przyczyny. Ziemi kupowano niewiele, wydatki i fundusz płac nie zmieniły się, ceny bydła wzrosły. A jednak po stronie przychodów brakowało co najmniej trzystu tysięcy dolarów, i Jenny nie mogła ich nigdzie znaleźć.
Clay Alderson tłumaczył jej, że prowadzenie rancza to interes cykliczny i sugerował, że te brakujące przychody zostały pewnie w coś zainwestowane.
Może rzeczywiście tak myślał...
A może tylko udawał głupiego, asekurował się w ten sposób na wypadek, gdyby postawiono mu zarzut ukrywania dochodów.
Jenny wprowadziła do komputera jeszcze kilka liczb i marszcząc czoło, zapatrzyła się w ekran. Myślała o ludziach, którzy pracowali w tym odizolowanym od świata miejscu.
Bridget musiała zauważyć niezgodność, mimo że przejmowanie się wysokością zysków i strat nie należało do obowiązków księgowej. Ona miała tylko rzetelnie prowadzić dokumentację, księgować wszystkie wydatki i przychody rancza, a następnie odsyłać księgi do biura rachunkowego w Calgary, które wypełniało roczne zeznania podatkowe.
Ale przecież Bridget nie jest nowicjuszką. Prowadzeniem księgowości rancza zajmuje się od trzydziestu lat. Dlaczego nic nie powiedziała, kiedy zauważyła, że przez ostatnie dwa lata zyski spadają, pomimo że wydatki utrzymują się na niezmiennym poziomie?
Jenny trudno było sobie wyobrazić Bridget Carlyle okradającą swego pracodawcę. Miała już w swej karierze do czynienia z niejednym złodziejem w białym kołnierzyku i Bridget w żaden sposób nie pasowała do tej kategorii ludzi. Żyła skromnie i samotnie, i była bez reszty oddana swojemu szefowi.
Stanowczo nie jest typem defraudantki, chyba że prowadzi jakieś sekretne, drugie życie, o którym nikt nie ma pojęcia.
Mimo to głównymi podejrzanymi pozostawali nadal Clay i Bridget. To oni mieli przecież najłatwiejszy i praktycznie nieograniczony dostęp do ksiąg. Co jednak nie oznacza, że dostępu do nich nie mogli mieć też inni pracownicy rancza.
Z punktu widzenia współczesnych norm prowadzenia rachunkowości księgi Topolowego Strumienia z pewnością nie należały do najlepiej zabezpieczonych.
Jednak Jenny nie przyjechała tutaj szukać winowajcy. Jej zadaniem było tylko wyjaśnienie natury stwierdzonych nieprawidłowości oraz rozpracowanie mechanizmu ich powstawania, a na koniec sporządzenie raportu pokontrolnego. Dopiero na podstawie tego raportu władze federalne decydowały o wszczęciu urzędowego śledztwa i postawieniu określonych zarzutów.
Jenny poczuła, że zaczynają boleć głowa. Wpatrywała się w monitor komputera, masując sobie skronie czubkami palców. Wciąż niewiele z tego rozumiała. Liczby na ekranie stanowiły dla niej szyfr, którego nie potrafiła złamać.
Ale była dobrym fachowcem. Tak naprawdę to coś już jej świtało, rysował się pewien trop wart zbadania. Defraudacji pieniędzy dokonywano tak sprytnie i w tak zakamuflowany sposób, że nie umiała jeszcze wskazać, gdzie wyciekają dochody, ale była pewna, że dojdzie do tego.
To tylko kwestia czasu.
Było już po szóstej, kiedy Jenny oderwała się wreszcie od pliku starych zeznań podatkowych i wyszła z biura. Słońce nad prerią chyliło się ku zachodowi, oblewając drogi i pola powodzią ciemnozłocistego światła; wydłużały się cienie, było cicho i spokojnie. Po niebie dryfowały puszyste obłoki, odległy horyzont zasnuwała fioletowa mgiełka.
Jenny, napawając się tą sielską scenerią, szła w stronę głównego domu. W górze, opadając i wznosząc się w prądach powietrza, szybował jastrząb z czerwonym ogonem. Ciszę mąciło jedynie odległe, stłumione muczenie bydła i szum pobliskiego strumienia.
Sam strumień jakby trochę przybrał i poszerzył się,
ale zabudowania i zagrody stały nadal nie zagrożone w ciszy późnego popołudnia. Nie chciało się wierzyć, że nad ranczem wisi jakieś realne niebezpieczeństwo.
Trudno też uwierzyć, że ktoś mógłby tu popełnić jakieś przestępstwo, pomyślała niewesoło Jenny, wstępując na schody.
Zatrzymała się przed szerokimi drzwiami wejściowymi i zawahała się. Jeśli zadzwoni, to Polly będzie się musiała oderwać od swoich zajęć w kuchni i przejść przez cały dom, żeby jej otworzyć. Po chwili zastanowienia ruszyła wzdłuż werandy, zbiegła po schodkach, obeszła dom i zaszła od tyłu.
Jej oczom ukazał się wyłożony polnymi kamieniami taras oraz ogromny, owalny basen kąpielowy. Okalał je gęsty żywopłot przetykany różanymi krzewami.
Zapukała do kuchennych drzwi i uśmiechnęła się na widok zaskoczonej miny Polly, która natychmiast jej otworzyła.
– Wielkie nieba, Jenny! – wykrzyknęła gospodyni. – Dlaczego wchodzisz kuchennymi drzwiami?
– Chciałam ci zaoszczędzić marszu przez cały dom. Wiem, jaka jesteś zapracowana. – Jenny weszła do kuchni i pociągnęła nosem. – Co tak smakowicie pachnie?
– Dziczyzna w sosie winnym. – Polly pokraśniała z zadowolenia. – Do tego będą ziemniaczane krokiety i zielony groszek z migdałami. Głodna?
– Jak wilk. Nie wiem, czy doczekam. – Jenny przeszła przez kuchnię. W progu zatrzymała się. – Czy Joe znalazł czas, żeby przenieść moje rzeczy?
– Czekają już na ciebie w żółtej sypialni na górze. Idź prosto korytarzem, na końcu są schody. Wejdziesz na piętro i pierwsze drzwi po lewej.
– Dziękuję. Czy mam... – Jenny urwała skrępowana. – Czy oni... przebierają się do kolacji?
Gospodyni wybuchnęła gardłowym śmiechem.
– Wielkie nieba, dziecko, tu nie Biały Dom! Jak Clay się za bardzo utytła przy robocie – dodała już łagodniej – to zmieni przed kolacją dżinsy, ale bądź spokojna, krawata ani sukni wieczorowej w naszej jadalni nie uświadczysz.
– To dobrze – odetchnęła Jenny z ulgą. – Bo ja nie przepadam za wieczorowymi sukniami.
Polly popatrzyła na nią z wyraźną aprobatą.
– Od razu widać – stwierdziła.
Jenny uśmiechnęła się do niej, ujęta życzliwością kobiety.
– Kto będzie na kolacji, Polly? – spytała.
Gospodyni zaczęła mieszać sos gotujący się w stojącym na piecu rondlu.
– Ja i Joe jemy zawsze tutaj, w kuchni, a Jim Cole wybiera się dzisiaj z ludźmi od worków z piaskiem do garkuchni. Teresa z Michaelem pojechali do miasta...
Urwała, skosztowała sosu i dosypała do rondla szczyptę soli.
– Do Calgary? – zapytała Jenny. – Trochę daleko, jak na parę godzin zabawy.
– Teresę nosi – odparła krótko Polly. – Przez cały dzień bąki zbija, to i nie ma się co dziwić, że jak przychodzi wieczór, to dostaje małpiego rozumu.
W tym momencie Jenny przypomniała sobie, że po raz pierwszy zobaczyła znudzoną, zblazowaną przyjaciółkę starszego syna Claya przy komputerze, na którym prowadzona była cała księgowość rancza...
– A Maura z Allanem jedzą dzisiaj kolację na górze, przed telewizorem, Oglądają transmisję z rodeo w Cheyenne.
Polly wskazała na leżące na stole dwie tace z talerzykami i srebrnymi sztućcami. Jenny zasępiła się.
– To znaczy...
– Że w jadalni będziesz chyba sama z Clayem – dokończyła za nią Polly. Podeszła z rondlem do tac, nałożyła na talerzyki po medalionie dziczyzny, polała je sosem i dodała po porcji ziemniaczanych krokietów posypanych pietruszką. – Ucieszy się, że będzie miał wreszcie jakieś towarzystwo.
Jenny usłyszała, jak otwierają się, a potem zamykają drzwi frontowe. Rozległy się kroki. Mruknęła coś pod nosem do Polly i puściła się pędem w stronę schodów. Biorąc po dwa stopnie naraz, wbiegła na górę i wpadła do żółtej sypialni.
Pokój był tak samo piękny i gustownie urządzony jak cała reszta domu. Na błyszczącym, dębowym parkiecie leżał dywan z frędzelkami, pod wychodzącym na prerię oknem stała ławeczka z obitym skórą siedziskiem, a nad małym kamiennym kominkiem wisiał obraz Charlesa Russella.
Jenny podeszła do obrazu i podziwiała go przez chwilę. Ciekawa była, czy to oryginał. Miała nadzieję, że nie, bo nieswojo by się czuła, śpiąc w pokoju, w którym znajduje się coś tak cennego.
Rozebrała się szybko i wszedłszy pod prysznic, wróciła myślami do paradoksu funkcjonowania rancza Claytona Aldersona. Taka sytuacja nie była jej, rzecz jasna, obca. Spotykała się już w swojej karierze z podobnymi przedsiębiorstwami, które, chociaż warte mnóstwo pieniędzy, cierpiały na brak kapitału obrotowego.
Sprzedając ranczo, Clay, nawet po spłaceniu tego, co był winien bankom, zostałby wielokrotnym milionerem. Ale dopóki siedzi na swoim ogromnym gospodarstwie, to całkiem możliwe, że aby związać koniec z końcem w latach chudych, musi wyprzedawać rodzinne srebra albo jakieś bezcenne dzieła sztuki.
Albo ukrywa część zysków, by nie odprowadzać od nich podatków.
Jenny wyszła z łazienki i otworzyła walizkę. Długo patrzyła na jej zawartość, zastanawiając się, co na siebie włożyć.
Wybór miała niewielki. Nie spodziewała się, że przyjdzie jej jeść kolację we dwoje z gospodarzem w pokoju obstawionym rzeźbami Remingtona.
W końcu zdecydowała się na prostą białą bluzkę i spódnicę khaki. Wyszczotkowała włosy, wpięła w uszy parę miedzianych kolczyków i z ociąganiem zeszła po schodach na parter.
Clay był już w jadalni. Siedział samotnie u szczytu stołu i sączył wino. Miał na sobie ciemną koszulę, spłowiałe niebieskie dżinsy i mokasyny. Też najwyraźniej wziął prysznic, bo włosy miał jeszcze wilgotne i widać na nich było ślady ząbków grzebienia.
Nie zauważył jej, kiedy zatrzymała się niepewnie w progu, skorzystała więc z okazji, by mu się przyjrzeć. Miał wyraziste rysy twarzy, ładnie wykrojone usta, i zasępioną minę. Clay Alderson siedzący samotnie w swoim pięknym starym domu zrobił na niej wrażenie człowieka zmęczonego i dziwnie bezradnego.
Kiedy w końcu podniósł wzrok i dostrzegł ją, zmieszała się, zupełnie jakby przyłapano ją na podglądaniu.
– Witaj, Jenny – powiedział i kiedy weszła do pokoju, w jego oczach pojawił się podziw.
Lecz trwało to tylko moment. Zaraz potem powrócił do nich wyraz powściągliwej kurtuazji.
– Dzień dobry. – Jenny usiadła i rozłożyła sobie na kolanach lnianą serwetkę. – Wygląda na to, że dziś wieczorem każdy je osobno.
Całe szczęście, że Polly nie nakryła dla niej na drugim końcu stołu. Bardzo głupio by się czuła, siedząc trzy metry od Claya i prowadząc konwersację podniesionym głosem, żeby być słyszaną. Jej talerz stał z boku stołu, na tyle blisko, by swobodnie rozmawiać, a jednocześnie wystarczająco daleko, by nie czuła się skrępowana.
– Często jadam kolacje w samotności – powiedział. – Może masz ochotę na wino? Polly mówi, że to ziflfandel i że pasuje do dziczyzny.
Jenny podsunęła swój kieliszek.
– Nie bardzo znam się na winach – przyznała. – Poza tym, że bywają białe i czerwone, niewiele o nich wiem.
Clay uśmiechnął się i twarz na moment mu złagodniała.
– Tak samo jak ja.
Patrzyła, jak napełnia winem kryształowy kieliszek.
– Tyle jest pięknych rzeczy w tym domu...
– Moja rodzina od dawna w nim mieszka, i każde pokolenie wnosi coś od siebie – wyjaśnił.
– Każde pokolenie?
– Mój praprapradziadek przybył tu ze Szkocji w 1869 roku, zaledwie w dwa lata po zawiązaniu Konfederacji. Swego czasu ranczo miało blisko dwieście tysięcy hektarów i sięgało aż za granicę Montany. Teraz jest znacznie mniejsze.
– Ale wciąż ogromne. – Jenny upiła łyczek wina i uśmiechnęła się do Polly, która w tym momencie weszła do pokoju z dwiema wielkimi srebrnymi tacami. – Przez cały dzień studiowałam księgi, a nadal nie wyrobiłam sobie pełnego obrazu jego funkcjonowania.
Clay przyglądał się, jak Polly rozstawia na stole półmiski zjedzeniem.
– Tamte wielkie rodzinne rancza to już w zasadzie przeszłość. Teraz większością z nich kierują amerykańskie korporacje.
– Coś jeszcze? – spytała gospodyni, wsuwając pod pachę puste już tace.
Clay pokręcił głową.
– Smakowicie to wygląda, Polly/Dziękuję ci.
– Zawołaj, gdybyście czegoś potrzebowali. Siedzimy z Joe'em w kuchni.
Clay i Jenny odprowadzili uśmiechem wychodzącą kucharkę. Zaległa cisza rozpraszana jedynie miarowym tykaniem stojącego w kącie dużego, staroświeckiego zegara.
– Bardzo samotnie musisz się czuć – odezwała się Jenny – jadając tu wieczorami w pojedynkę.
Gdy popatrzył na nią uważnie, zapiekły ją policzki. Wcale nie zamierzała poruszać takich osobistych tematów, ale w tym mężczyźnie było coś, co ją deprymowało, co sprawiało, że mówiła rzeczy, które normalnie nie przeszłyby jej przez gardło.
– Tutaj człowiek często czuje się samotnie – powiedział, podsuwając jej jeden z półmisków. – Moja żona nienawidziła tej atmosfery. Mówiła, że takie zapomniane przez Boga i ludzi miejsca nie są dla kobiet.
Jenny wzdrygnęła się, widząc cień smutku przewijający się przez jego twarz. Ale wkrótce po tej emocji nie pozostał najmniejszy ślad; znowu wyparła ją rezerwa.
Zaczynała sobie uświadamiać złożoność osobowości tego mężczyzny, istnienie całej gamy uczuć, które skrzętnie skrywał. Spuściła wzrok na talerz; najchętniej wstałaby już od stołu i wyszła.
– Myślałam, że twoja żona pochodziła z rodziny ranczerskiej – wybąkała, odkrawając nożem z kościaną rączką kawałek dziczyzny.
Clay pokręcił głową.
– Poznałem ją w college'u. Byliśmy oboje bardzo młodzi, kiedy się pobieraliśmy, i jak się okazało, popełniliśmy błąd.
Jenny cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale wszystkie groziły przeniesieniem rozmowy na zbyt intymny, w jej odczuciu, poziom. Wolała zachować ostrożność.
– Co studiowałeś? – zapytała.
– Literaturę angielską.
– Naprawdę?
Uśmiechnął się i siateczka kurzych łapek w kącikach jego oczu pogłębiła się.
– Widzę, że jesteś zaskoczona. Zawsze bardzo lubiłem czytać.
– Ja też. – Pod rozbawionym spojrzeniem Claya Jenny znowu spuściła oczy. – Wspaniałą jest ta dziczyzna, nie sądzisz?
Mruknął coś na potwierdzenie, a potem powiedział:
– Teresa jest chyba taka sama jak moja żona. Nudzi się tutaj okropnie.
Jenny podniosła na niego oczy.
– Odnoszę wrażenie, że Teresa... nie jest stworzona do życia na ranczu – powiedziała, dziwiąc się własnej arogancji, która każe jej oceniać kogoś, kto praktycznie jest członkiem rodziny. Ale Clay skinął głową.
– Zauważyłaś, prawda? – Westchnął, obracając w palcach nóżkę kieliszka. – Nie jestem zadowolony, że Mike zadał się z tą dziewczyną. Wszystko się we mnie burzy, kiedy patrzę, jaki straszny popełnia błąd...
Jenny przełknęła kęs mięsa. Postanowiła zaryzykować. Zresztą zabawi tu zaledwie kilka dni, może więc sobie pozwolić na luksus szczerości.
– Skoro nie pochwalasz ich związku – powiedziała – to dziwię się, że pozwalasz im mieszkać razem w swoim domu.
Ku jej zaskoczeniu Clay pokiwał głową.
– Tak. Sam się sobie dziwię, ale jeśli dobrze się zastanowić, niewielki mam wybór. Gdybym wyprosił Teresę z rancza, Mike poszedłby za nią. Nie wiem, co on widzi w tej dziewczynie, ale nie da się ukryć, że ma na jej punkcie obsesję. A ja nie chcę, żeby stąd odchodził, bo tu jest jego dom i przyszłość.
Jenny słuchała go zafascynowana.
– Pozbyłbym się ich spod swojego dachu, oddając im któryś z domków – ciągnął Clay – ale byłaby to w jakimś sensie milcząca aprobata dla tego związku. Wolę już, żeby Teresa mieszkała w dużym domu, i traktuję ją jak gościa.
– I masz nadzieję, że tak jak wszyscy goście, w końcu się wyniesie? – dodała z uśmiechem Jenny.
Też się uśmiechnął i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Jenny pierwsza odwróciła wzrok, zaniepokojona przyspieszonym biciem serca. Ale przyłapała się na tym, że myśli o jego pięknie wykrojonych ustach...
– Telefonowałaś już do dziadka? – spytał.
Jenny skinęła głową, zadowolona ze zmiany tematu.
– Tak, przed zejściem na dół. Przyjeżdża jutro po południu i zostanie na kolację. To bardzo miło, że go zaprosiłeś.
– Zaprosiła go moja matka – Clay sięgnął po bułeczkę – aleja też chętnie poznam twojego dziadka.
– O ile go znam, to pewnie będzie chciał zaraz pomagać przy napełnianiu worków.
– Przyjmiemy jego pomoc z otwartymi ramionami. Potrzebna nam każda para rąk.
– Ty się naprawdę martwisz, prawda? – zapytała.
– Sytuacja jest bardzo poważna. Przede wszystkim muszę chronić przed zalaniem budynki. Ale trzeba również pomyśleć o bydle, maszynach i zapasach paszy, a wszystko to będzie zagrożone, jeśli poziom wody podniesie się tak, jak to zapowiadają.
Jenny znowu przemknęło przez myśl, że siedząc w biurze i przeglądając księgi rancza, przysparza temu człowiekowi problemów, których on i bez niej ma teraz na głowie niemało. Zaraz jednak skarciła się w duchu za ten zdradliwy odruch współczucia. Musi go zwalczyć, bo przecież nigdzie nie jest powiedziane, że sam Clay Alderson nie jest autorem tych problemów i nie zasługuje na to, co go w konsekwencji spotyka.
Wolała zmienić temat. Pochwaliła znowu posiłek, a potem dorzuciła ze smutkiem:
– Ale będę musiała dodatkowo poćwiczyć, żeby spalić te kalorie. Nie zwykłam się tak objadać.
– Wspominałaś, zdaje się, że biegasz co rano z dziadkiem – zauważył, sięgając po srebrną maselniczkę.
Jenny skonstatowała ze zdziwieniem, że Clay pamięta taki szczegół z ich rozmowy w Calgary.
– Tak – przyznała. – Zazwyczaj.
– I jutro rano też idziesz biegać?
Zawahała się.
– Chciałabym, ale nie wiem, czy to możliwe. Nie chcę przeszkadzać. A poza tym źle by było, gdybym zabłądziła i trafiła... na pastwisko dla byków albo inne podobne miejsce.
Uśmiechnął się zagadkowo, zupełnie jakby jej słowa coś mu przypomniały.
– Tak – powiedział – ja też bym nie chciał, żeby ci się coś takiego przytrafiło. Może więc oprowadzę cię jutro po okolicy i pokażę, gdzie możesz sobie bezpiecznie biegać o poranku?
– Chciałbyś biegać ze mną? – zapytała.
Zachichotał. Po raz pierwszy usłyszała jego śmiech.
Przez chwilę wydawał jej się młody, niemal beztroski.
– To nie dla mnie, Jenny – powiedział. – Dosyć się codziennie nagimnastykuję przy pracy.
Popatrzyła na jego szerokie ramiona i pokryte odciskami dłonie.
– To widać.
– Ale jeśli chcesz, chętnie wywiozę cię w prerię i pokażę parę bezpiecznych tras. Jaki dystans przebiegacie zwykle z dziadkiem?
– Około trzech kilometrów.
W tym momencie do jadalni weszła Polly z kawą i deserem.
– W porządku – powiedział Clay. – Znam idealne miejsce. Na którą się umówimy?
– O szóstej rano nie będzie za wcześnie?
W jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.
– W lecie o tej porze dawno już jestem na nogach. Będę na ciebie czekał przed domem, zgoda?
– Bardzo ci dziękuję. – Jenny podniosła do ust łyżeczkę z kremem czekoladowym.
– Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? – spytał kurtuazyjnie Clay. – Masz wszystko, czego ci potrzeba?
– No... zapomniałam wziąć z sobą jakąś książkę – powiedziała i znowu zrobiło jej się trochę głupio. – A nie zasnę bez przeczytania paru stron. Widziałam bibliotekę, kiedy szłam tu dzisiaj na lunch...
– Tak, jest w pokoju przy drzwiach wejściowych, dosyć dobrze zaopatrzona. Jaki rodzaj literatury lubisz?
Rozmawiali jakiś czas o swoich ulubionych lekturach i autorach. Okazało się, że mają bardzo podobne gusty literackie.
W końcu Clay wstał.
– No, było bardzo miło – oświadczył – ale teraz muszę cię przeprosić. Mam jeszcze trochę papierkowej roboty, a potem muszę sprawdzić, jak się przedstawia sprawa z tymi workami z piaskiem. Sama wybierz książkę.
Dolał sobie kawy i z filiżanką w ręku wyszedł z jadalni. Jenny odprowadziła go wzrokiem.
Kiedy zniknął za drzwiami, spuściła oczy na gruby lniany obrus. Gdybym tak, pomyślała, była tutaj w innych okolicznościach...
Nazajutrz o świcie Clay wybrał się na rekonesans. Szedł brzegiem strumienia w ukośnych promieniach wschodzącego słońca i wprawnym okiem studiował chmury gromadzące się na zachodnim horyzoncie.
Przed południem pewnie znowu zacznie padać, pomyślał. Tylko tego brakowało – więcej wody, żeby jeszcze bardziej pogorszyć i tak już dramatyczną sytuację.
Nie łudził się już, że zagrożenie minie. Czoło fali powodziowej miało tu dotrzeć około soboty. Była dopiero środa, a Topolowy Strumień już rwał wzburzonym nurtem i w niektórych miejscach występował z brzegów.
Nie przypominał w niczym krystalicznie czystej strugi, która normalnie wiła się leniwie przez ranczo; teraz woda była mętna, niosła małe drzewa i gałęzie, a nawet kilka trupów zwierząt, zaskoczonych i porwanych przez powódź.
Clay stanął nad wzburzonym potokiem i zamyślił się. Zastanawiał się, jakie środki zapobiegawcze trzeba zastosować i ile tysięcy worków napełnić jeszcze piaskiem, by zagrodzić drogę żywiołowi.
Pomysł Mike'a na zabezpieczenie łąk wydawał mu się coraz bardziej sensowny. Był za niego wdzięczny synowi i na chwilę doznał uczucia ulgi. Po raz pierwszy od lat ktoś jeszcze, prócz Jima Cole'a, zdejmował część brzemienia odpowiedzialności, jakie spoczywało zwykle na jego barkach.
Trwało to jednak tylko moment. Los rancza i pracujących na nim ludzi nadal był głównie w jego rękach.
Mrużąc oczy, spojrzał pod wstające słońce ku łąkom. Z tej odległości wał przeciwpowodziowy z przysypanych ziemią bel siana wydawał się żałośnie nieskuteczną zaporą dla złowieszczej, rwącej wody.
Mike ze swoją grupą będzie musiał wydłużyć dzień pracy do wieczora, zadecydował Clay. Chłopakowi nic się nie stanie, jeśli na kilka dni zrezygnuje z wieczornych wypadów z Teresą do miasta.
Zresztą, pewnie nie będzie miał nic przeciwko temu. Clay dawno podejrzewał, że syn nie gustuje w nocnym życiu Calgary do tego stopnia, co jego dziwaczna przyjaciółka.
Zerknął na zegarek, wrócił szybko do ciężarówki i ruszył w stronę domu. Zaparkował tuż przy bramie wjazdowej.
Umówił się z tą kobietą o szóstej, więc nie powinien się spóźnić. Ale może ona tylko żartowała? Nie chciało mu się wierzyć, że naprawdę zamierza zrywać się skoro świt i biegać samotnie po prerii.
Spojrzał znowu na zegarek i zaczął bębnić niecierpliwie palcami w kierownicę. Da jej jeszcze pięć minut, a potem odjeżdża.
Przypomniała mu się siedząca z nim przy stole Jenny w skromnej bluzce i spódnicy, ze świeżo umytymi, lśniącymi włosami zaczesanymi do tyłu i upiętymi zwyczajnymi spinkami, które tak lubił.
Musiał przyznać, że podoba mu się ta kobieta. Podobało mu się jej zgrabne ciało, którego kształty bardziej ukrywała niż eksponowała, jej spokojne, zielone oczy i małomówność, wstydliwy uśmiech, mała bruzda między brwiami, kiedy się koncentrowała...
Śniła mu się nawet tej nocy. Na to wspomnienie spłynęła na niego niespodziewanie gorąca fala pożądania.
Stał w tym śnie na cmentarzyku nad grobem Suzie. Potem wyszedł z cmentarza i zobaczył Jenny czekającą na niego pod rosnącą przy bramie topolą. Była bosa i miała na sobie przezroczystą ni to suknię, ni koszulę nocną.
Przez zwiewny, połyskliwy materiał prześwitywały piersi z różowymi brodawkami, szczupła talia, krągłe biodra, nawet trójkąt kasztanowych włosów łonowych. Podpłynęła, zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła do niego półnagim ciałem. Osunęli się w aksamitnie miękką trawę, całując się zachłannie. Zanurzył się w jej słodycz i ogarnęło go takie szczęście, że obudził się z uśmiechem, z lędźwiami pulsującymi pożądaniem...
W tym momencie ona sama wyszła na werandę i rozejrzała się niepewnie. Tłumiąc wspomnienie snu, Clay pomachał do niej przez otwarte okno kabiny i patrzył, jak podbiega. Była w granatowych spodniach od dresu, białej sportowej koszulce i tenisówkach. Policzki miała zarumienione; wyglądała świeżo i pięknie.
– Cześć – mruknął z wymuszoną nonszalancją, kiedy otwierała drzwiczki od strony pasażera. – Już myślałem, że mnie nabierałaś, mówiąc, że biegasz tak wcześnie.
– Przepraszam za spóźnienie. Zaspałam, co mi się nigdy nie zdarza. – Uśmiechnęła się. – To chyba przez to powietrze.
Ten uśmiech go rozbroił.
– Nie ma sprawy – powiedział, wrzucając bieg.
– Na pewno nie zabieram ci czasu? – zapytała, kiedy wyjeżdżali na drogę. – I bez tego masz ze mną kłopot.
Clay zerknął na nią kątem oka. W sportowym stroju wyglądała jeszcze bardziej naturalnie. Śliczne były te piegi na nosku i zmysłowe usta.
Przypomniał sobie swój erotyczny sen i przestraszony kolejnym przypływem pożądania, szybko odwrócił wzrok.
– Zawiozę cię na zachód, na Prickly Pear Ridge. Stamtąd przybiegniesz z powrotem do domu – powiedział. –
Przejechałem dzisiaj tę trasę. Dokładnie trzy kilometry. Usypałem ci też przy szlaku kopczyk z kamieni, zaznaczający połowę drogi.
– Jestem ci wdzięczna, że zadałeś sobie tyle trudu. Dziękuję.
– Nie ma za co – mruknął.
Znowu się uśmiechnęła i spojrzała w okno.
– Więc mam się trzymać trasy, którą jedziemy?
– Tak. Co prawda jest na tym pastwisku parę krów z cielętami, ale byka nie ma tu ani jednego. Nic ci nie grozi. Ile czasu zajmuje ci przebiegnięcie trzech kilometrów?
– Piętnaście do dwudziestu minut, ale przed biegiem muszę się rozgrzać.
– Rozumiem. Będę czekał. Jeśli nie wrócisz za jakieś pół godziny, wyjadę ci naprzeciw.
Jenny przyglądała się lśniącej, mahoniowej kolbie strzelby zawieszonej nad tylnym okienkiem kabiny.
– Naładowana? – zapytała.
Clay pokręcił głową i ominął parkę susłów, które stojąc słupka, gawędziły z sobą pośrodku drogi.
– Nigdy nie wożę naładowanej broni.
– To po co ci ona?
– Na prerii trzeba być przygotowanym na wszystko. Kojot może napastować cielaka, koń może złamać nogę albo rozharatać ją sobie o drut kolczasty i trzeba mu skrócić cierpienia. Różne rzeczy mogą się zdarzyć. Dobrze mieć pod ręką broń.
Jenny przesunęła wzrokiem po lśniącej, naoliwionej lufie strzelby.
– Nie cierpię broni palnej.
– Ja również – powiedział cicho i dodał: – W niewłaściwych rękach. Ale tutaj strzelba jest po prostu narzędziem jak każde inne. Swoich chłopców nauczyłem obchodzenia się z bronią i szacunku do niej, zanim jeszcze poszli do szkoły.
Jenny pokiwała w zamyśleniu głową i przeniosła wzrok z powrotem na prerię.
Clay zatrzymał ciężarówkę na wzniesieniu, wysiadł i okrążył samochód, by otworzyć drzwiczki od strony Jenny. Ona jednak nie czekała. Sama wyskoczyła z kabiny i stanęła obok niego, oddychając pełną piersią i rozglądając się wokół z zachwytem w oczach.
– Coś wspaniałego! – zawołała. – Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego.
Clay spojrzał na jej zarumienioną twarz, a potem na bezkresną prerię za jej plecami. W oddali widniały zabudowania rancza. Jak okiem sięgnąć, roztaczał się monotonny krajobraz, w górze rozpościerało się niebo bladozielone na wschodzie, przechodzące w róż przy samej ziemi, granatowe nad głową. Ponad gromadzącymi się na zachodzie zwałami chmur mrugała jeszcze samotna gwiazda.
– Są tacy, którzy tego nie lubią – powiedział Clay. – Za pusto im tutaj, za odludnie.
– Ja do nich nie należę. Dla mnie tu jest pięknie.
– Wystawiła twarz na działanie lekkiego wietrzyku. – Ma się wrażenie, że widać tu wszystko od wczoraj aż do jutra – mruknęła.
Clay przełknął z trudem ślinę. Naszła go nagle pokusa, by porwać ją w ramiona. Ledwie się opanował. Kiedy odwrócił się gwałtownie, żeby pokazać Jenny szlak, spod jego nóg poderwał się mały ptaszek, przeleciał parę metrów, usiadł w trawie i zaczął skakać w kółko.
Clay postąpił kilka kroków w tamtym kierunku, schylił się, a potem skinął na Jenny.
Gdy podeszła, rozgarnął wysoką trawę i jej oczom ukazało się małe gniazdo uwite z piórek i źdźbeł trawy. Spoczywały w nim cztery nakrapiane jajeczka nie większe od naparstka.
– To skowronek rogaty – oznajmił. – Piękne budują gniazdka, prawda?
– Ojej – szepnęła i gdy się pochyliła, ich ciała się zetknęły. – Jakie one śliczne. Nigdy nie widziałam czegoś równie...
Spojrzała na Claya błyszczącymi oczami. Ujął ją za łokieć, przyciągnął do siebie i otoczył ramionami.
Całując ją, czuł dokładnie to samo, co zapamiętał ze swojego snu. Było mu dobrze i błogo. Jenny rozchylała usta, przytulając się do niego całym ciałem.
Zapomniał o samotności, ogarnęła go niewysłowiona czułość i pożądanie. Pragnął tulić ją do siebie, pożerać, badać najskrytsze tajemnice jej ciała, pozostawić ją omdlałą z rozkoszy i nasyconą. Z jej reakcji wynikało, że odczuwa to samo. Lecz nagle oderwała się od niego z wyraźnym zakłopotaniem, i odwróciła tyłem.
– Przepraszam – wybąkała, obejmując się ramionami i spoglądając ku odległemu horyzontowi.
Pasemko włosów uwolnione przez wiatr spod spinki chłostało jej twarz.
Clay ujął je w dwa palce i odgarnął.
– Za co przepraszasz? – spytał. – Ten pocałunek to nie był twój pomysł.
– To takie nieprofesjonalne – powiedziała. – Ty jesteś człowiekiem, wobec którego izba skarbowa wszczęła dochodzenie, a ja rewidentką, która tę sprawę prowadzi. Nie wolno mi pod żadnym pozorem.
Policzki jej płonęły, drżała na całym ciele. Clayowi zrobiło się wstyd. Mała rację. Postawił ją w bardzo niezręcznej sytuacji.
– Przepraszam, Jenny – powiedział. – To się więcej nie powtórzy.
Rzuciła mu błagalne spojrzenie.
– Czy możemy zwyczajnie puścić ten incydent w niepamięć? – zapytała. – Udawać, że do niczego między nami nie doszło?
– Naturalnie – przystał skwapliwie. – Do niczego między nami nie doszło. Lepiej już biegnij, bo nie zdążysz na śniadanie, a Polly wspominała coś o naleśnikach z czarnymi jagodami.
– Naleśniki z jagodami! – zawołała Jenny z wymuszonym zachwytem. – Oj, chyba będę zmuszona wydłużyć wkrótce dystans do czterech kilometrów.
Clay uśmiechnął się, kiwnął jej głową i podszedł do ciężarówki.
– Zobaczymy się na śniadaniu! – zawołał, otwierając drzwiczki. – Dobrze?
– Dobrze. Dziękuję, Clay.
Wrzucił bieg i ruszył. Widział ją we wstecznym lusterku. Stała na wzniesieniu i odprowadzała go wzrokiem. Kiedy był już daleko, przystąpiła do rozgrzewki.
Jenny biegła, coraz bardziej przyśpieszając, forsując tempo, tak jakby wzmożonym wysiłkiem fizycznym chciała zagłuszyć galopadę myśli. Ale bezskutecznie. Wciąż czuła uścisk jego ramion, jego usta...
Jesteś niemądra, wyrzucała sobie gniewnie. Co ci do łba strzeliło? Rzuciłaś się na niego jak zadurzona po uszy pensjonarka!
Nie mogła uwierzyć, że to zrobiła. Przecież przeciwko temu ranczerowi toczy się oficjalne dochodzenie, które sama z ramienia władz prowadzi. W jego księgach występują nieścisłości na tyle poważne, że gdyby okazały się wynikiem umyślnego działania, a wszystko na to wskazuje, może się to skończyć sprawą karną.
Analizując zawartość ksiąg rancza, Jenny doszła już do przekonania, że znaczący spadek przychodów za ostatnie dwa lata to nie przypadek, lecz świadoma próba uchylania się od płacenia podatków. I ona wkrótce ustali mechanizm tego procederu. A Clayton Alderson jest pierwszym podejrzanym i prawdopodobnie powędruje za kratki, kiedy ona przedstawi wyniki swojej kontroli przełożonym.
Myśl, która w tym momencie przyszła jej do głowy, była tak porażająca, że Jenny zatrzymała się i dysząc ciężko, wpatrzyła w odległy widnokrąg.
A jeśli Clay bardzo dobrze się orientuje, co jest w księgach, i zdaje sobie sprawę, że ona prędzej czy później zdemaskuje jego matactwa? Może celowo stara się ją omotać, zaciągnąć do łóżka w nadziei, że zaślepiona, da się nakłonić do zafałszowania wyników kontroli?
A ona, głupia, dała się zwieść i odwzajemniła pocałunek jak pierwsza lepsza spragniona miłości słodka idiotka.
Jęknęła głośno, wyobrażając sobie konsekwencje tej krótkiej chwili w przypadku, gdyby Clay Alderson naprawdę zamierzał jej zaszkodzić. Mógłby doprowadzić do tego, że straciłaby pracę, skompromitować ją w środowisku zawodowym. A wszystko przez to, że poddała się urokowi jego czarnych oczu i tej dzikiej pięknej krainy.
Podjęła decyzję. Musi trzymać się z dala od tego mężczyzny. Aż do zakończenia kontroli ksiąg nie wolno jej nawet na chwilę zostać z nim sam na sam.
Spróbowała przywołać z pamięci przystojną, uśmiechniętą twarz Steve'a, ale, o dziwo, nie udało jej się to. Wspomnienie o zmarłym tragicznie kochanku było jak fragment snu.
Przypomniała sobie z ulgą, że dziś po południu na ranczo ma przyjechać dziadek i że Maura zamierza przyjąć go kolacją. Nie grozi jej więc drugi posiłek sam na sam z Clayem.
Może zdoła namówić Paddy'ego do pozostania na ranczu przez dwa dni i pomocy przy przygotowaniach do nadciągającej powodzi. Miałaby tutaj sprzymierzeńca.
Puściła się znowu biegiem, oczarowana pięknem wstającego nad prerią poranka. Szlak doprowadził ją nad brzeg Topolowego Strumienia. Po jednej stronie widziała spieniony nurt, po drugiej ujrzała polankę, a na niej mały cmentarzyk ogrodzony płotkiem z kutego żelaza.
Przystanęła, rozejrzała się, a potem wśliznęła do środka przez uchyloną furtkę. Większość nagrobków porastał mech, z trudem dawało się odczytać wykute na nich napisy. Były to przeważnie mogiły przodków Claytona Aldersona; niektóre liczyły sobie około stu lat.
Jenny zatrzymała się przy małym, nowszym od pozostałych nagrobku z różowobiałego marmuru. Ze zdumieniem przeczytała inskrypcję. A więc Clay miał córeczkę imieniem Suzanne Elaine, która umarła przed z górą dziesięciu laty, mając zaledwie dwa latka.
Była radością naszego życia...
Jenny stała zadumana nad mogiłą. Małżeństwo Claya musiało się rozpaść wkrótce po śmierci dziecka, bo według Bridget, Aldersonowie rozwiedli się dziesięć lat temu.
Zerwał się wiatr i z żałobnym poświstem rozkołysał trawy i polne kwiaty.
Jenny przeszedł dreszcz. Wyszła z cmentarzyka i szybko pobiegła w stronę domu.
Znalazłszy się w swoim pokoju, wzięła prysznic, włożyła dżinsy i sweterek, po czym zeszła do kuchni, gdzie z ulgą stwierdziła, że Clay już zjadł i wyszedł.
Przy stole siedzieli jeszcze Maura Alderson i Allan. Rozwiązywali krzyżówkę z gazety. Maura była w białych spodniach i turkusowej bluzce.
– Dzień dobry, Jenny – przywitała gościa. – Lubisz krzyżówki?
– Uwielbiam. – Jenny usiadła przy stole i podziękowała uśmiechem Polly, która postawiła przed nią kubek parującej kawy oraz talerz z naleśnikami z dodatkiem jagód.
Allan spojrzał na nią z nadzieją w oczach.
– Kwaśny owoc, z którego robi się dżemy, na pięć liter. Co to może być? Babcia twierdzi, że pierwsza litera to „p", ale pewności nie mamy.
– Pigwa – rzekła Jenny po chwili zastanowienia.
– Pasuje! – krzyknęła triumfalnie Maura. – A widzisz, Allan, mówiłam!
Jenny polała naleśniki syropem.
– Polly jest wspaniałą kucharką – powiedziała. – Gdybym tu mieszkała, ważyłabym pewnie ze sto kilogramów.
– Nie groziłoby ci to, gdybyś co rano biegała – zauważył Allan. – Babciu, co ty robisz?
Maura rzuciła mu znad gazety zmieszane spojrzenie kogoś przyłapanego na gorącym uczynku.
– Nic – mruknęła.
– Zaglądałaś do wyników wyścigów – nie popuszczał Allan. – Znowu stawiasz na koniki, babciu?
– Może troszkę – przyznała Maura. Chłopiec popatrzył na nią przeciągle.
– Przecież obiecałaś tacie, że z tym kończysz.
– Wielkie mi rzeczy – prychnęła Maura. – To tylko niewinna zabawa. Lubię od czasu do czasu popróbować szczęścia. Zresztą Clay o tym nie wie, a czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, prawda?
Mrugnęła do Jenny, i ta spuściła wzrok.
A więc Maura Alderson lubi hazard.
Ciekawe, ile kosztuje ta jej „niewinna zabawa". Trzeba będzie pociągnąć za język Bridget, może od niej dowie się czegoś bliższego na ten temat.
Zapytają też o tę małą mogiłę i smutny nagrobek.
– Słucham? – spytała, uświadamiając sobie w tym momencie, że Maura coś do niej mówi.
– Pytałam, o której godzinie możemy się spodziewać twojego dziadka.
Jenny popatrzyła na starannie ułożone siwe włosy Maury i jej mistrzowski makijaż.
– Powinien tu być wczesnym popołudniem. Powiedział mi przez telefon, że przed kolacją chciałby pospacerować po prerii.
– A więc będzie potrzebował przewodnika – oświadczyła z satysfakcją Maura. – I wychodzi na to, że ja nim będę, bo cała reszta jest teraz bardzo zajęta.
– To bardzo miło z pani strony, pani Alderson – powiedziała Jenny neutralnym tonem.
W korytarzu rozległy się kroki i Jenny mocniej ścisnęła widelec. Ale jej obawy okazały się płonne. W progu stanął Mike Alderson w powalanym błotem ubraniu.
– Zbieraj się, Allan – rzucił do brata, sączącego przy stole kawę. – Idziemy.
– Dobra, dobra. – Allan uśmiechnął się do Jenny i przewrócił zabawnie oczami. – Nie gorączkuj się tak, Mikey – powiedział do brata. – Robota nie zając, nie ucieknie. Zaraz do was dołączę.
Mike odwrócił się na pięcie i wyszedł z domu. Allan, zostawiając babce nie dokończoną krzyżówkę, wstał i wziął kapelusz z wieszaka przy drzwiach.
Jenny widziała przez kuchenne okno, jak idzie do swojej ciężarówki. Dopiła kawę i też wstała od stołu.
– Pójdę już lepiej do biura – powiedziała. – Bridget pewnie tam na mnie czeka.
Maura popatrzyła na nią beznamiętnie.
– Miłego dnia, moja droga – powiedziała. – Zobaczymy się na lunchu, jak mniemam?
– Tak, dziękuję.
Jenny posłała Polly uprzejmy uśmiech i wyszła. Pogoda się popsuła. Dął zimny wiatr, szare chmury przesłoniły słońce. Gdy kropla deszczu spadła jej na twarz, przyśpieszyła kroku, zmierzając ku ścieżce biegnącej brzegiem strumienia.
Szła zielonym tunelem tworzonym przez gęsty szpaler amerykańskich topoli. Było tu dziwnie cicho. Tylko wiatr jęczał i zawodził w koronach drzew.
Nagle gałązka tuż przed nią rozszczepiła się, zatrzęsła i złamała. Niemal w tym samym momencie dał się słyszeć huk. Jenny zatrzymała się jak wryta i rozejrzała zdezorientowana. Co to było? Kolejny huk poraził jej uszy.
Postąpiła niepewnie dwa kroki w stronę drzewa, dotknęła ułamanej gałązki i zauważyła coś błyszczącego tkwiącego w pniu. Obejrzała się w panice i puściła biegiem ścieżką przed siebie, by szukać schronienia w biurze rancza.
Te dwa odgłosy, które słyszała, były wystrzałami z broni palnej, a gałązka złamała się, bo uderzył w nią pocisk. Niewiarygodne, ale przecież widziała na własne oczy tę grudkę ołowiu; nadal tkwiła w pniu.
Ktoś czatował na nią przy ścieżce między drzewami, a kiedy nadeszła, oddał do niej dwa strzały.
Siedziała w biurze przy komputerze. Myśli miała wciąż rozbiegane, jej ciałem wstrząsał co chwila niekontrolowany dreszcz. Ale nie powiedziała Bridget o strzałach. Zresztą sama zaczynała już powątpiewać, czy rzeczywiście ktoś czający się między drzewami nastawał umyślnie na jej życie. Chyba poniosła ją wyobraźnia.
Huk wystrzałów nie był, rzecz jasna, wytworem wyobraźni. Nie była nim również ułamana gałązka i pocisk, który utkwił w pniu.
Lecz w grę mógł przecież wchodzić wypadek. Ktoś polował na ptaki albo ćwiczył strzelanie do celu, i dwa pociski zbłądziły. Ona w tym zielonym tunelu drzew nad strumieniem była praktycznie niewidoczna.
Clay mówił, że pracownikom rancza broń bardzo się przydaje na co dzień; czasami jest wręcz niezbędna. Przypomniała sobie błyszczącą mahoniową kolbę strzelby, którą woził w swojej ciężarówce. Potrząsnęła głową i marszcząc czoło, pochyliła się nad otwartym skoroszytem.
Nie wierzyła, że strzelał do niej zaczajony między drzewami Clay Alderson. Było to zbyt nieprawdopodobne, zwłaszcza że godzinę wcześniej mężczyzna ten trzymał ją w ramionach i całował z taką namiętnością i czułością...
Poprawiła się niespokojnie na krześle i spojrzała na Bridget wchodzącą właśnie do biura z kubkiem kawy.
– Dziękuję, Bridget – mruknęła. – Skoro już jesteś, to może wyjaśniłabyś mi, jak sprzedawane jest bydło.
– Formy sprzedaży są różne. Które cię interesują? – Bridget przyciągnęła sobie krzesło i usiadła obok Jenny.
– Sprzedaż na aukcjach. Bo stąd bierze się większa część przychodów, prawda?
Księgowa kiwnęła głową.
– Sprzedajemy dużo bydła na giełdach w Wolf Hill. Zawozi sieje tam ciężarówkami i przed wystawieniem na sprzedaż dzieli na partie.
– Te partie są bardzo małe – zauważyła Jenny – jeśli wziąć pod uwagę, ile w sumie sztuk bydła sprzedaje się na jednej aukcji.
– Bydło sprzedawane na aukcji trzeba posortować według wielkości i stanu, ponieważ kupujący licytuje je jako grupę. Czasami w jednej partii jest nie więcej niż sześć sztuk, co nie przeszkadza, że tego dnia możemy sprzedać na aukcji dwieście do trzystu sztuk.
Jenny pokiwała głową na znak, że rozumie.
– A jak, po zawarciu transakcji, ranczo odbiera za nie należność?
– Kupujący wystawia czek na giełdę. Księgowi giełdy sporządzają kwit dokumentujący daną licytację, a następnie wystawiają czek na ranczo nad Topolowym Strumieniem, wpisując do niego sumę netto, czyli należność po potrąceniu marży i kosztów własnych.
Ta informacja zelektryzowała Jenny.
– Czyli na każdą partię bydła wystawiany jest osobny czek?
– Tak. Nasz przedstawiciel biorący udział w aukcji wraca do domu z całym plikiem czeków. Czasami jest ich z pięćdziesiąt. Ja księguję przychody, a potem Clay jedzie z czekami do miasta i deponuje je w banku.
– Ale tylko ty i Clay możecie te czeki podpisywać?
– Tak. Zanim zostaną zdeponowane albo zrealizowane, oboje musimy je podpisać. Zabezpieczamy siew ten sposób przed zawieruszeniem się części czeków w drodze z aukcji na ranczo. Nikt ich nie ukradnie, bo nic by mu z nich nie przyszło.
Chyba że ten ktoś potrafiłby podrobić podpisy księgowej i ranczera, pomyślała Jenny. A co to za sztuka dla kogoś, kto ma okazję spędzić trochę czasu w biurze rancza, gdzie wszędzie walają się jakieś podpisane przez nich dokumenty.
Ich podpisy widnieją też na każdym czeku z wypłatą dla pracowników rancza.
– A gdyby się zdarzyło, że któryś z czeków by zaginął – zapytała głośno – to zauważyłabyś to? Innymi słowy, czy macie jakiś system, który pozwala ci stwierdzić, że żadnego czeku nie brakuje?
– Oczywiście – odparła Bridget. – Liczba czeków nie zgadzałaby się z liczbą kwitów z poszczególnych licytacji.
– I te kwity tu są? – spytała Jenny, spoglądając znowu na skoroszyt.
– Księgowy giełdy wystawia na każdą sprzedaną partię bydła kwit oraz czek. Przed zaksięgowaniem przychodu ze sprzedaży każdej partii sprawdzam, czy jest na to i kwit, i czek.
– A zorientowałabyś się, że ktoś cię oszukał, gdyby ten ktoś, przed przekazaniem ci dokumentacji z aukcji, wyjął z niej zarówno czek, jak i odpowiadający mu kwit?
Wstrząśnięta Bridget zrobiła wielkie oczy.
– Nikt by nigdy czegoś takiego nie zrobił! Clay jeździ zawsze na aukcje bydła osobiście, albo wysyła tam kogoś zaufanego.
– Na przykład kogo?
Księgowa wzruszyła ramionami.
– No, kogoś, kto w dany dzień jest akurat wolny i wyraża chęć pojechania do miasta na aukcję. Czasem jedzie Maura albo Allan, jeśli akurat jest w domu... – Urwała i zastanowiła się. – Bywa, że na aukcję wybierają się Mike z Teresą, bo Teresa wykorzysta każdą okazję, żeby wy
rwać się chociaż na chwilę z rancza. Ale najczęściej Clay jeździ sam, żeby trzymać rękę na pulsie. Nawet ja tam czasami bywam – dodała – jeśli mam do zrobienia jakieś zakupy w mieście.
Jenny patrzyła w skoroszyt, żeby ukryć przed Bridget wyraz swojej twarzy.
– A gdyby, teoretycznie, ktoś, jakiś nieuczciwy pracownik reprezentujący ranczo na aukcji, przywłaszczył sobie jednak zarówno czek, jak i odpowiadający mu kwit – spytała ostrożnie – to czy wyszłoby to jakoś w księgach? Szacujecie orientacyjnie wartość bydła przed wyjazdem na aukcję?
– Kierowca każdej ciężarówki liczy bydło – powiedziała Bridget. – Zapisuje, ile sztuk zabiera, bo za każde zwierzę musimy płacić ubezpieczenie przewozowe.
– I sprawdzasz potem, czy ta liczba pokrywa się z przychodem, jaki został osiągnięty na aukcji?
– Zawsze. Czasami ich księgowi się mylą, a więc musimy wiedzieć, ile sztuk bydła wysłaliśmy.
Jenny ściągnęła brwi.
– Rozumiem. Tak, to mi wygląda na niezawodny system. I dobrze – dorzuciła – że osoba biorąca udział w aukcji nie musi wracać z gotówką, tylko z czekami.
– Czasami jest tego ze dwieście albo i trzysta tysięcy dolarów – przytaknęła Bridget. – Nikt nie ma ochoty brać na siebie takiej odpowiedzialności. To dlatego Clay jeździ tam przeważnie sam, ewentualnie zabiera z sobą Maurę.
Jenny upiła łyczek kawy i spojrzała na pulchną księgową, która wróciła już za swoje biurko i brała właśnie ciastko ze stojącej na nim puszki.
– Chyba dobrze znasz panią Alderson? – spytała po chwili.
– Maurę? Znam ją od dziecka. Jest moją rówieśniczką i pochodzi z sąsiedniego rancza.
– Była dla mnie bardzo miła – powiedziała Jenny. – I ujęła mnie, zapraszając mojego dziadka.
– Maura zawsze była gościnna. – Bridget żuła w zamyśleniu ciastko. – To jej trzeba przyznać.
– Dzisiaj przy śniadaniu Allan wyrzucał jej, że gra na wyścigach konnych.
Bridget zachmurzyła się.
– No nie, ona wciąż to robi? Obiecała Clayowi, że więcej nie będzie grała.
– Ma skłonności do hazardu?
– Trudno tak to określić – odparła Bridget. – Ale nie da się ukryć, że lubi sobie pograć, a zaczęło się to po śmierci męża. W zeszłym tygodniu wróciła z Las Vegas i odniosłam wrażenie, że przepuściła tam sporą sumę. Clay był na nią wyraźnie zły.
Jenny postanowiła nie drążyć tego tematu.
– Zauważyłam, że Maura bardzo lubi Allana – powiedziała.
– Zawsze był jej oczkiem w głowie – przyznała Bridget. – Są do siebie podobni. Maura go rozpieszczą. Clay jest zdania, że Allan, kiedy nie ma zajęć w szkole, powinien siedzieć na ranczu i pomagać, tak jak Michael, ale Maura daje mu pieniądze na podróże.
– Po rodeach?
Bridget wzięła następne ciasteczko.
– Tak, a to sporo kosztuje. Wpisowe bywa bardzo wysokie, no i ci nowocześni kowboje latają po kraju samolotami, żeby zdążyć z jednego rodeo na drugie.
Jenny dało to do myślenia. Przypomniało jej się, że rano, po śniadaniu, Allan wyszedł z domu tuż przed nią... Potrząsnęła głową i upiła następny łyk kawy. Dzisiaj, biegając...
– Tak? – Bridget sięgnęła po plik faktur i otworzyła skoroszyt.
– Natknęłam się na mały rodzinny cmentarzyk.
– O, Aldersonowie mieszkają tutaj od dawna – powiedziała Bridget. – Od z górą stu lat.
– Wiem, Clay mi mówił. To ranczo ma fascynującą historię.
– Poproś Claya, żeby ci pokazał archiwalne księgi – poradziła jej Bridget. – Są prowadzone od zeszłego wieku. Można tam znaleźć mnóstwo ciekawych rzeczy. Kontyngenty wojenne, ceny podczas wielkiego kryzysu, wszystko tam jest.
– Chętnie bym je przejrzała. – Jenny urwała. – Na tym cmentarzyku widziałam małą mogiłkę... – zawahała się.
– Którą?
– Chyba córeczki Claya. Na nagrobku jest napis „Suzanne Elaine Alderson". Zmarła dziesięć lat temu.
Poczciwą twarz Bridget ściągnął ból.
– Ach, to straszna historia – westchnęła. – Biedna Suzy.
– No właśnie. Co się stało?
Bridget potrząsnęła ostrzegawczo głową i spojrzała znacząco na drzwi. Na schodkach dały się słyszeć szybkie kroki i do biura wpadł Clay. Zerknął spod ronda kapelusza na Jenny.
Zadrżała i zmieszana spuściła wzrok. Wspomnienie porannego pocałunku było jeszcze żywe. Obawiała się, że twarz zdradzi jej emocje.
Kiedy jednak Clay się odezwał, głos miał chłodny i formalny:
– Witaj, Jenny. Widzę, że zdążyłaś skryć się przed deszczem. Dobrze ci się biegało?
– Bardzo dobrze, dziękuję – odparła, czując na sobie jego oczy. Wprowadziła kilka liczb i zapatrzyła się nie widzącym wzrokiem W ekran monitora.
Clay zwrócił się do Bridget:
– Dodzwoniłaś się wreszcie do tej firmy handlującej piaskiem i żwirem, Bridget? Potrzeba nam na gwałt paru ciężarówek piasku.
– Próbuję – powiedziała księgowa – ale wciąż zajęte. Chyba cała okolica do nich dzwoni.
– Wyobrażam sobie. – Clay zawrócił do drzwi, ale w progu zatrzymał się jeszcze. – Przydałoby się paru ludzi do pomocy. Podzwoń po sąsiadach. Może któryś ma nadmiar rąk do pracy. Sytuacja staje się coraz poważniejsza, a czas nagli.
– Dobrze, Clay, spróbuję – odparła Bridget, sięgając po telefon.
Clay rzucił jeszcze jedno, niby to przypadkowe spojrzenie Jenny, i wyszedł z biura.
Bridget udało się wreszcie dodzwonić do dostawcy piasku i żwiru. Zamówiła dwadzieścia metrów piasku. Zaaferowana recepcjonistka uprzedziła ją jednak, że ranczo będzie musiało odebrać piasek własnym transportem, bo oni chwilowo nie dysponują ani jedną ciężarówką.
Bridget westchnęła ciężko i rozłączyła się. Następnie obdzwoniła kilka sąsiednich rancz z pytaniem o wolnych robotników. Znalazła takich w jednym z mniejszych gospodarstw położonych nieco wyżej. Właściciel zaproponował, że wraz z nimi podeśle także swoich dwóch synów. Jeden z chłopców miał prawo jazdy i zaofiarował się, że pojedzie własną ciężarówką do miasta po piasek. Bridget przystała na tę ofertę z radością, a potem odłożyła słuchawkę i wróciła do przerwanej pracy. W pewnej chwili zerknęła spod oka na Jenny siedzącą przy komputerze w drugim końcu pokoju.
Taka ładna dziewczyna, pomyślała, a umysł ma jak brzytwa.
Była oszołomiona fachowością tej młodej kobiety, łatwością, z jaką ta orientowała się w księgach rancza, jej metodycznym podejściem do śledzenia przychodów i wydatków.
Bridget wzdrygnęła się, ogarnęła ją panika i na moment pociemniało jej w oczach.
Nie ma się co łudzić, że ta młoda rewidentka nic w księgach nie znajdzie. Jest na to zbyt inteligentna i doświadczona. Tylko patrzeć, jak coś wykryje, a wtedy zgaśnie ostatnia nadzieja Bridget...
Spróbowała skoncentrować się na pliku faktur, ale liczby skakały jej przed oczami. Panującą w pokoju ciszę mącił tylko stukot klawiatury komputerowej i werbel kropel deszczu rozpryskujących się o szybę.
Bridget odłożyła długopis i znowu spojrzała na Jenny. Dziewczyna miała delikatny profil, mały prosty nosek, pełne wargi, dołeczek w brodzie, włosy ściągnięte w koński ogon i policzki zarumienione jeszcze po porannym biegu.
Jak to się stało, że taka ładna dziewczyna do tej pory nie wyszła za mąż?
Zaraz. Clay wspominał, że Jenny była zaręczona z mężczyzną, który zginął przed kilkoma laty podczas... górskiej wspinaczki. Tak, to chyba dlatego. To jest pewnie wytłumaczenie samotności Jenny. Kochała tego człowieka i do tej pory nie może o nim zapomnieć;
Zupełnie jak ja, pomyślała Bridget melancholijnie. Po śmierci Hala nie chciałam już żadnego mężczyzny. A byłam wówczas w wieku Jenny...
Ta myśl sprawiła, że poczuła bliską więź z kobietą po tamtej stronie pokoju. Nie ukrywała przed Jenny żadnych aktualnych problemów. Szczerze mówiąc, z niecierpliwością czekała, co rewidentka wykryje w końcu w księgach, bo sama nie miała zielonego pojęcia, gdzie ani w jaki sposób wyciekają te pieniądze. Wiedziała tylko, że znikają i że zyski rancza od dwóch lat gwałtownie spadają.
Wiedziała również, że dawno powinna była zgłosić Clayowi to spostrzeżenie. Nie uczyniła tego jednak ze strachu, że mogą wyjść na jaw jakieś popełnione przez nią błędy w rachunkowości, bo wtedy mogłaby stracić pracę.
Clay ma teraz przez nią kłopoty, a ta rewidentka nie spocznie, dopóki nie przejrzy dokładnie wszystkich ksiąg rancza. Bóg jeden raczy wiedzieć, co w nich odkryje.
To moja wina, pomyślała z rozpaczą Bridget. To wszystko moja wina...
Wysunęła szufladę biurka, wyjęła z niej wydrukowany na lśniącym kredowym papierze prospekt emisyjny kopalni złota i przekartkowała go z odrazą.
To Maura przyniosła jej ów prospekt i opowiedziała o pieniądzach, jakie można zrobić na akcjach tej firmy.
– To niekwestionowany pewniak, Bridget! – oświadczyła Maura podnieconym szeptem. – Trzy miesiące temu zainwestowałam w ich akcje piętnaście tysięcy dolarów, a one są teraz warte dziewięćdziesiąt tysięcy. Ludzie zbijają na nich miliony. Inwestycja bez żadnego ryzyka.
Bridget, w odróżnieniu od Maury, nigdy nie miała skłonności do hazardu, ale dała się uwieść blaskowi dużych, szybkich pieniędzy. Przez całe przepracowane na ranczu życie odłożyła niespełna pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Za mało tego było, żeby urzeczywistnić marzenia.
A ona marzyła o zamieszkaniu w mieście, o małym domku z ogródkiem i z garażem na samochód, najlepiej gdzieś blisko biblioteki, sklepu i może jeszcze kina. Marzyła o tym od lat. I słuchając Maury zachwalającej z entuzjazmem akcje kopalni złota, Bridget uwierzyła, że to marzenie naprawdę może się ziścić.
Z duszą na ramieniu, przerażona własną zuchwałością, zainwestowała na początek pięć tysięcy, potem dziesięć i ze zdumieniem obserwowała, jak błyskawicznie rosną zyski z jej inwestycji. Ostrożnie, tysiąc po tysiącu, zamieniała na akcje coraz więcej swoich oszczędności, i. te wkrótce podwoiły się, a potem potroiły.
– Język mnie świerzbi, żeby powiedzieć Clayowi o pieniądzach, jakie zarabiamy – zwierzyła się jej kiedyś Maura – ale sama wiesz, jaki on jest, kiedy chodzi o podejmowanie ryzyka. Jeśli trafi mu się trochę wolnej gotówki, ładuje ją zaraz w jakiś ociężały fundusz powierniczy. Ten chłopak nie ma awanturniczej żyłki. Nie potrafi, tak jak my, postawić wszystkiego na jedną kartę.
Tuż po świętach Bożego Narodzenia Maura sprzedała swoje akcje z ogromnym zyskiem i poradziła Bridget, żeby poszła za jej przykładem. Bridget zapewniła starą przyjaciółkę, że właśnie zamierzała to zrobić, lecz akcji nie sprzedała. Stały dobrze i miała nadzieję jeszcze trochę na nich zarobić.
Pod koniec stycznia cena akcji zaczęła spadać.
– Drobne wahnięcie rynku – uspokoił ją analityk giełdowy.
Tak więc Bridget wstrzymała się ze sprzedażą i czekała na powrót koniunktury. Kiedy cena akcji spadła poniżej ich pierwotnej wartości, sparaliżowała ją trwoga.
W końcu, a było to ponad miesiąc temu, wpadła w panikę i sprzedała cały pakiet za dwadzieścia trzy tysiące dolarów, czyli za sumę o połowę mniejszą od zainwestowanej.
Westchnęła z żalem i zaczęła masować pulsujące skronie. Jenny oderwała oczy od klawiatury i spojrzała na nią z niepokojem.
– Źle się czujesz, Bridget?
– Nie, wszystko w porządku. – Spróbowała się uśmiechnąć. – Tylko głowa trochę mnie boli.
– To może idź do domu i połóż się. Telefony mogę za ciebie odbierać.
– Dziękuję za troskę, ale to nic takiego, Jenny.
Bridget wepchnęła prospekt z powrotem do szuflady.
Sama nie wiedziała, dlaczego nie wyrzuciła jeszcze tej okropnej broszurki. Przecież to już koniec. Zmarnowała sobie życie, zniszczyła przyszłość, w gruzach legły jej marzenia.
Nie miała pieniędzy, żeby spokojnie odejść na emeryturę. Pozostawało jej tylko pracować na ranczu aż do śmierci. Kiedy jednak urząd skarbowy skończy z księgami Claya, ten pewnie nie będzie już sobie życzył, żeby Bridget Carlyle dalej je prowadziła.
Ze strachu ścisnęło ją w dołku i żołądek podszedł do gardła. Dokąd pójdzie? Co będzie robiła? Kto po takiej kompromitacji zechce ją jeszcze zatrudnić?
Bridget zdała sobie sprawę, że jęczy głośno, dopiero, kiedy Jenny otoczyła ją ramieniem. Nie zauważyła nawet, kiedy dziewczyna wstała i podeszła do niej.
– Nie wyglądasz za dobrze, Bridget – powiedziała Jenny. – Jesteś taka blada. Proszę cię, idź do domu i odpocznij.
Bridget pomyślała tęsknie o domku, o psach śpiących w koszyczkach, o gwiżdżącym na piecu czajniku.
– Nie mogę – jęknęła, rozglądając się po pokoju. – Za dużo tu dzisiaj pracy i Clay mnie potrzebuje.
– Wszystkim się zajmę – oświadczyła stanowczo Jenny, biorąc Bridget za łokieć i unosząc z krzesła. – Idź do domu i prześpij się. Gdybym czegoś nie wiedziała, przybiegnę do ciebie po radę.
Bridget jeszcze się wahała. Głowę rozsadzał jej ból, była bliska płaczu.
– Tak mówisz? – wybąkała.
– Tak mówię. – Jenny pomogła Bridget włożyć płaszcz i uścisnęła ją. – Idź do domu i odpocznij. Poza tym – dorzuciła z uśmiechem – to grzech nie skorzystać z takiej okazji jak rewizja ksiąg i nie popróżnować trochę.
– No dobrze. Ale tylko na godzinkę – przystała w końcu Bridget, wyszła z biura i powlokła się w kierunku swojego domku. Z nieba lały się strugi deszczu, ale ona miała przed oczami zielone oczy Jenny i jej ciepły uśmiech.
Taka miła ta dziewczyna. Że też rewidentka musiała się okazać kimś tak sympatycznym. To jest chyba najgorsze ze wszystkiego.
Łzy napływały Bridget do oczu i spływały po policzkach, mieszając się z kroplami deszczu.
Jenny stała przez chwilę w oknie biura i odprowadzała wzrokiem drobną postać pulchnej księgowej rozmywającą siew strugach deszczu. W końcu puściła firankę i wróciła do komputera.
Teraz, kiedy została w biurze sama, poczuła się nieswojo. Wmawiała sobie, że nie ma się czego bać, lecz przechodził ją dreszcz, ilekroć gałąź drzewa zaszurała o szybę albo skrzypnęła deska na werandzie. Reagowała z opóźnieniem na wstrząs po przygodzie w zielonym tunelu drzew.
Siedziała za biurkiem z mocno zaciśniętymi pięściami, wpatrując się w swoje starannie wypielęgnowane, nie powleczone lakierem paznokcie.
Lisa od dawna próbowała ją namówić na wizytę u manikiurzystki, ale Jenny opierała się, twierdząc, że to nie w jej stylu. Na wspomnienie asystentki Jenny zatęskniła za domem i znowu ogarnął ją niepokój.
Może powinna wyjechać z rancza jeszcze dzisiaj i powiedzieć przełożonym z izby skarbowej, że uczyniła to z obawy o swoje bezpieczeństwo? Niech po powodzi do Topolowego Strumienia przyjedzie ktoś inny i dokończy za nią rozpoczętą kontrolę.
Szybko jednak odpędziła tę myśl. Jeśli naprawdę coś jej tu grozi, to ona nie da się zastraszyć. Zresztą to pewnie tylko nerwy. Kto by tam na nią nastawał.
Wzięła się w garść, otworzyła skoroszyt i z ponurą determinacją zaczęła walić w klawisze.
Wkrótce praca całkowicie ją pochłonęła. Kiedy do biura wsunął głowę Joe Dagg i oznajmił, że lunch gotowy, nie mogła uwierzyć, że upłynęło już tyle czasu.
Potrząsnęła głową, przetarła oczy i posłała staremu kowbojowi półprzytomny uśmiech.
– Mam tu mnóstwo pracy, Joe – powiedziała. – Chyba posiedzę nad tymi księgami podczas lunchu.
Na pomarszczonej, brązowej twarzy Dagga odmalował się niepokój.
– Musisz coś zjeść, Jenny! Przecież z ciebie sama skóra i kości.
Jenny zachichotała.
– Lekka przesada, ale dzięki za troskę. Nie martw się, Joe, nic mi nie będzie. Naprawdę. Pozdrów wszystkich ode mnie i poproś panią Alderson, żeby przysłała tu mojego dziadka, kiedy się zjawi, dobrze?
Wymówiła się od pójścia na lunch do głównego domu pod wpływem impulsu, ale teraz dochodziła do wniosku, że dobrze zrobiła. Dzięki temu nie będzie musiała siedzieć z tymi kowbojami i wysłuchiwać docinków pod swoim adresem, ani skręcać się wewnętrznie pod przenikliwym spojrzeniem Claya Aldersona.
A co najważniejsze, uniknie niezręcznej sytuacji, jaką byłoby niewątpliwie zastanawianie się przy posiłku, która z osób zgromadzonych przy kuchennym stole mogła ukryć się między drzewami i strzelać do niej, kiedy szła topolową aleją Joe zajrzał ponownie do biura niespełna pół godziny później. Przyniósł tacę, a na niej przykryte folią kanapkę i plaster ciepłej wołowiny polanej sosem. Stał tam także termos kawy oraz znajoma już puszka z pysznymi ciasteczkami.
– Clay pyta, czy dobrze się czujesz i czy ci czegoś nie potrzeba – oznajmił. – Bardzo się zmartwił, kiedy nie przyszłaś na lunch.
Jenny udała wielkie zainteresowanie posiłkiem, co przyszło jej bez trudu, bo natychmiast po odsłonięciu folii pokój wypełnił się smakowitym aromatem, który sprawił, że rzeczywiście w brzuchu zaczęło jej burczeć z głodu.
– Powiedz Clayowi, że nic mi nie jest – odparła. – I dziękuję za posiłek. Jestem bardzo wdzięczna Polly, że o mnie pomyślała, i tobie, że chciało ci się brnąć do mnie przez to błoto.
Stary kowboj uśmiechnął się od ucha do ucha i kołysząc się na pałąkowatych nogach, ruszył do drzwi.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Tylko zjedz wszystko, słyszysz?
– Joe...
– Tak? – Zatrzymał się z ręką na klamce.
– Dzisiaj rano, kiedy szłam do biura tym szpalerem topoli nad strumieniem...
Celowo zawiesiła głos, udając, że koncentruje się na krojeniu soczystego plastra wołowiny.
– Tak? – powtórzył Joe.
– Wydawało mi się, że słyszę strzały. Czy ktoś mógł tam ćwiczyć z bronią? Jak myślisz?
Joe ściągnął brwi i pokręcił głową.
– Niemożliwe. To za blisko szlaku, za dużo ludzi się tam kręci. Nie widać, czy ktoś nie nadchodzi ścieżką. Bardzo niebezpiecznie byłoby się bawić bronią między topolami.
Jenny kiwnęła głową.
– Pewnie mi się wydawało. Ktoś mógł strzelać po drugiej stronie strumienia. Jest tam gdzieś strzelnica?
Kowboj nachmurzył się, ściągnął mokrego stetsona i podrapał się po głowie.
– Strzelnicy to nie ma. Ale Allan i Mike strzelają tam czasem dla wprawy do butelek. Maura też jest w tym dobra, a bywa, że i Teresa się do nich przyłączy.
– Rozumiem – mruknęła Jenny.
– Ale Clay każe im po każdej takiej zabawie sprzątać do ostatniego okrucha rozbite szkło – dorzucił z uśmiechem Joe – a więc rzadko to robią.
– Wyobrażam sobie. – Jenny usiłowała nadać swojemu głosowi neutralne brzmienie. – No nic, muszę wracać do pracy. I jeszcze raz dziękuję ci za posiłek, Joe. Możesz przekazać Polly, że uratowała mnie przed śmiercią głodową.
Stary kowboj uśmiechnął się i wyszedł na deszcz, zostawiając ją samą.
Po południu Jenny uświadomiła sobie, że Bridget, chociaż zapowiadała, że położy się najwyżej na godzinkę, nie wróci już prawdopodobnie do pracy. Biedaczka naprawdę musiała się źle poczuć. Jenny postanowiła, że zamknie biuro trochę wcześniej i zajrzy do niej.
Ale to potem, bo jeszcze na dzisiaj nie skończyła. Była środa, późne popołudnie, drugi dzień kontroli, i kwity, rachunki, faktury oraz zeznania podatkowe, które do tej pory przejrzała, zaczynały się pomału układać w spójną całość.
Pełna rewizja ksiąg przypominała jej zdaniem malowanie obrazu, chociaż wielu potraktowałoby takie określenie pracy rewidenta z przymrużeniem oka. Niejeden popatrzyłby na nią z politowaniem, gdyby mu powiedziała, że czuje się jak artystka, a przecież ona naprawdę się nią czuła.
Pomyślała mimowolnie o Clayu Aldersonie. Ciekawe, czy wpadnie do biura na kawę? On zrozumiałby od razu,
o co jej chodzi, gdyby powiedziała mu, że maluje liczbami obraz rancza. Skarciła się w duchu. Miała przecież nie myśleć o Clayu Aldersonie.
Sprawdziła do tej pory dokumentację pięciu z siedmiu ubiegłych lat, budując mozolnie profil przychodów i wydatków w każdej możliwej kategorii. Teraz była przy dwóch ostatnich latach i widziała już, gdzie zaczynają pojawiać się niezgodności.
Wszystko wskazuje na to, że instynkt jej jednak nie zawiódł, ale ma jeszcze przed sobą dużo pracy, zanim dojdzie do czegoś na tyle konkretnego, by zwrócić się do władz o wszczęcie dochodzenia w sprawie o popełnienie przestępstwa.
Przerzuciła kilka kartek biurowego kalendarza. Jeszcze dwa dni i prawdopodobnie będzie miała wszystko, co jej trzeba do sformułowania wniosków pokontrolnych.
Jeszcze tylko dwa dni...
Spojrzała w okno. Wciąż padało, krople deszczu ściekały krętymi strumyczkami po szybie. Zaintrygował ją jakiś nowy, nie zidentyfikowany odgłos, który dołączył do szumu ulewy. Po chwili rozpoznała w nim głuchy pomruk przybierającego strumienia. Skojarzył jej się z warczeniem wygłodniałej bestii, jakiegoś odrażającego drapieżnika, który zmienia się w potwora i skrada w ciemnościach, żeby ich wszystkich pożreć...
Potrząsnęła głową. Bzdury. To ranczo i jego problemy nic ją nie obchodzą. Za dwa dni spakuje się i wyjedzie stąd. Nawet się nie obejrzy.
Co jej tam nieśmiały Michael i jego wiecznie naburmuszona dziewczyna, co tam czarujący, chłopięcy Allan i Maura ze swoim „niewinnym hobby", wyraźnie nieszczęśliwa Bridget, wymowne spojrzenia przystojnego młodego brygadzisty... i pochmurny Clay Alderson, któremu, kiedy już się uśmiechnie, twarz się rozjaśnia...
Poprawiła się niespokojnie na krześle i zaskoczona poderwała głowę, bo w tym momencie z impetem otworzyły się drzwi i do środka wtargnęły szum deszczu i feeria barw.
Na wycieraczce, ściskając w ręku żółtą parasolkę, stała ociekająca wodą Maura w czerwonym, plastykowym płaszczu przeciwdeszczowym. Towarzyszył jej Paddy McKenna ubrany w wodoodporny zielony dres, z mokrą, błyszczącą łysiną.
– Dziadku!
Jenny zerwała się i podbiegła, żeby go uścisnąć. Powstrzymała się w ostatniej chwili, widząc, jaki jest mokry.
– Przemokłeś do suchej nitki – powiedziała. – Gdzieś ty się tak urządził?
– Widzisz, jak mnie wita? – zwrócił się Paddy do Maury, i ta uśmiechnęła się szeroko. – A ja się tu tłukę przez wylewające rzeki i powodzie, żeby dowieźć jej parę zeszytów, bateryjki do kalkulatora i cztery pary czystych skarpetek. Ależ niewdzięczne z niej dziecko.
– Jenny to urocza dziewczyna – oświadczyła Maura. – Bardzo ją tu wszyscy polubiliśmy. – Popatrzyła na oboje z promiennym uśmiechem, który wywołał na policzki Jenny rumieniec zażenowania.
Paddy pociągnął wnuczkę czule za niesforne pasemko włosów.
– Przyznam, że trochę mnie to dziwi – powiedział. – U większości ludzi rewident, obojętne jak urodziwy i miły, nie wzbudza raczej sympatii.
– My nie mamy nic do ukrycia – oznajmiła beztrosko Maura – i Jenny może sobie robić, co chce z naszymi księgami. – Rozejrzała się po biurze. – A gdzie Bridget?
– Źle się poczuła i poszła się położyć. – Jenny otworzyła puszkę z ciasteczkami i poczęstowała gości. – Proszę. Zaraz naleję wam kawy z termosu.
Paddy uśmiechnął się do niej.
– Widzę, że się tu już zadomowiłaś, co, Jen? – Wziął ciasteczko. – Wiedziałem, że ci się spodoba na tych otwartych przestrzeniach.
Jenny usiadła z powrotem przy komputerze.
– No więc, gdzie tak przemokłeś, dziadku?
– Maura oprowadzała mnie po ranczu. – Paddy opadł na najbliższe krzesło i założył niedbale nogę na nogę. – Coś wspaniałego. Jestem pod wrażeniem.
– Byliśmy nad strumieniem i twój dziadek poznał wszystkich pracowników, którzy napełniają tam worki piaskiem – wtrąciła Maura. – Chciał już chwytać za łopatę i brać się z nimi do roboty, ale przekonałam go, że najpierw musi się przywitać z tobą. Przez te kilka dni, kiedy tu zabawi, będzie miał jeszcze mnóstwo czasu na napełnianie worków.
Jenny roześmiała się.
– Dziwne, że cię posłuchał. Mnie jeszcze się nie udało do niczego go przekonać.
– Naprawdę? – Maura rzuciła Paddy'emu roziskrzone spojrzenie. – Do takich uparciuchów trzeba mieć odpowiednie podejście – wyjaśniła pogodnie.
Jenny popatrzyła na nich podejrzliwie. Przypomniało jej się, jak dziadek wspominał, że często czuje się samotny i brakuje mu kobiecego towarzystwa. Fakt, Maura Alderson wyglądała atrakcyjnie, lecz Jenny nie była pewna, czy chciałaby ją mieć za nową babkę.
I kim stałaby się dla Claya Aldersona, gdyby Paddy i Maura przypadli sobie do gustu?
Ściągnęła brwi, ale po chwili odpędziła tę myśl niecierpliwym potrząśnięciem głowy i znowu zwróciła się do dziadka:
– Jak tam Tristan? – zapytała.
– Biedaczysko zachowuje się jak szalony. Dziś rano, tuż przed moim wyjazdem, przyszła na świat cała hałastra maleńkich koników.
Jenny roześmiała się i z zachwytu klasnęła w dłonie.
– Naprawdę, dziadku? Ile ich jest?
– Trudno zliczyć. Fajne małe brzdące. Sama zobaczysz. – Paddy spojrzał z uśmiechem na Maurę. – Jenny ma parkę koników morskich. Trzyma je w wielkim akwarium ze słoną wodą. Samczyk nosi jaja i rodzi.
Maura z aprobatą kiwnęła głową.
– Słyszałam o tym. Najsensowniejszy z możliwych układ.
Jenny wciąż się uśmiechała, wyobrażając sobie gromadę maleńkich koników morskich pływających między kołyszącymi się w akwarium wodorostami. Nagle przypomniała sobie o kotce.
– A co z Clementine? – zapytała. – Skoro chcesz tu zostać do weekendu i pomagać przy napełnianiu worków, to mam nadzieję, że zostawiłeś jej pod dostatkiem wody i pokarmu.
– Teraz rozumiesz, dlaczego nie udaje mi się wydać tej dziewczyny za mąż? – poskarżył się Maurze Paddy, przewracając oczami. – Bardziej troszczy się o swoje rybki i kota niż o randki, Maura zachichotała i obrzuciła Jenny taksującym spojrzeniem. Jenny poczuła się trochę nieswojo, odwróciła szybko wzrok, wprowadziła kilka liczb do komputera i wlepiła oczy w ekran.
– A więc wszystkich już poznałeś, dziadku? – spytała.
– Wpadliśmy do Allana i Mike'a – poinformowała Maura. – Harują w pocie czoła przy budowaniu wałów przeciwpowodziowych wzdłuż łąki.
– Imponująca konstrukcja – skomentował Paddy. – Układają bele starego siana jedną na drugiej, a potem przykrywają je grubymi plastykowymi płachtami i przysypują ziemią. Bardzo ambitny projekt, i wydaje mi się, że powinien spełnić swoją rolę.
– Dziadek, przed przejściem na emeryturę, był inżynierem budownictwa śródlądowego.
– Wiem – mruknęła Maura, żując ciasteczko.
Ciekawe, iloma jeszcze szczegółami ze swojego życia zdążył się już podzielić z tą kobietą, zastanowiła się Jenny.
– I przystojnego syna Maury też poznałem – dorzucił Paddy. – Pracuje teraz ramię w ramię z robotnikami od worków.
– Claya?
Jenny mocniej zabiło serce. Wpatrzona w ekran, przesuwała po nim kolumny liczb dotyczących przychodów ze sprzedaży bydła.
– Był cały utytłany w błocie i pracował jak zwyczajny robotnik – powiedział Paddy. – Wprost nie chciało mi się wierzyć, że to człowiek, który zarządza całym tym ogromnym ranczem.
– Tak, on się nie wywyższa. Tego mu nie można zarzucić.
Jenny stanęło przed oczami muskularne ciało Claya, wyobraziła go sobie, jak stojąc na szeroko rozstawionych nogach, macha zawzięcie łopatą. Zaschło jej w ustach i poczuła deprymujący przypływ pożądania.
– Miałaś okazję z nim porozmawiać, Jen? – spytał Paddy. – Mnie się bardzo spodobał.
Na szczęście od udzielenia odpowiedzi wybawiła ją Bridget, która w tym momencie otworzyła drzwi. Księgowa weszła do biura, strząsnęła mokry płaszcz z kapturem i zdjęła kalosze.
– Bardzo cię przepraszam, Jenny – powiedziała. – Zamierzałam poleżeć tylko godzinkę, ale... – Zauważyła gości i urwała w pół zdania.
– Paddy, to jest Bridget Carlyle, nasza księgowa – powiedziała Maura. – Bridget, przedstawiam ci Patricka McKennę, dziadka Jenny.
Paddy podniósł się z krzesła i podszedł z wyciągniętą ręką do Bridget.
– Mów mi Paddy – powiedział wesoło. – Wszyscy tak się do mnie zwracają.
– Bardzo mi miło, Paddy – wybąkała Bridget, rumieniąc się niespodziewanie. Nerwowo przygładziła włosy i szybko zajęła miejsce za biurkiem.
Jenny przemknęło przez myśl, że z tym rumieńcem bardzo jej do twarzy.
– Paddy jest sławnym triatlończykiem z tych stron.
– Maura uśmiechnęła się ciepło do gościa. – Do niego należy rekord kanadyjskich seniorów.
– Wiem – mruknęła Bridget. – Mam dużo wycinków prasowych na jego temat.
Paddy spojrzał z zaskoczeniem na księgową, i ta jeszcze bardziej się zaczerwieniła.
– Interesujesz się sportem, Bridget? – zapytał.
Bridget, unikając jego wzroku, szukała czegoś w rozłożonych na biurku papierach.
– Niezupełnie – wybąkała. – Ja tylko... lubię czasami... – Zawiesiła głos, wysunęła szufladę i zajrzała do niej.
– No – powiedziała Maura, wstając – na nas już pora. Jenny, twój dziadek musi się rozpakować przed kolacją.
– Wzięła Paddy'ego pod rękę i pociągnęła go w stronę drzwi. – Chodźmy, Paddy – powiedziała. – Dajmy tym paniom popracować.
Paddy podreptał za nią posłusznie. Wyszli ze śmiechem na werandę. Za progiem Maura zatrzymała się jeszcze i zajrzała do biura.
– Jenny – powiedziała z wyrzutem – nie było cię dzisiaj na lunchu.
Jenny uśmiechnęła się niepewnie.
– Miałam tu sporo pracy; byłam w trakcie pewnych obliczeń i nie chciałam się odrywać.
– Ale na kolacji radzę się pojawić – dodała Maura. – Polly robi pieczeń ze swoim słynnym puddingiem i serce by jej pękło, gdybyś nie przyszła.
– Przyjdę – obiecała Jenny.
– Trzymam cię za słowo. – Maura uśmiechnęła się do niej promiennie, a potem spojrzała na księgową. – Ciebie też to dotyczy, Bridget – powiedziała. – Możesz przyjść dzisiaj na kolację?
– Mogę – mruknęła Bridget. – Dziękuję, Mauro.
– Świetnie, powiem Polly, że obie będziecie. – Maura kiwnęła z zadowoleniem głową i wreszcie zamknęła za sobą drzwi.
Jenny wstała i podeszła do okna. Patrzyła w ślad za wysokim, odzianym na zielono Paddym i drobną kobietą w czerwonym płaszczu przeciwdeszczowym, którzy człapali ramię w ramię przez błocko w kierunku głównego domu.
– Maura była bardzo... wylewna – zauważyła. – Ona tak zawsze?
– Wpadł jej w oko – mruknęła Bridget od swojego biurka. – To widać.
Jenny obejrzała się na nią ze zdumieniem.
– Mówisz o moim dziadku?
Bridget kiwnęła głową.
– Nie było jeszcze mężczyzny, który oparłby się Maurze Alderson, kiedy ta zagnie na niego parol. Ale to przyzwoita kobieta – dorzuciła lojalnie. – Większość osób nie zdaje sobie sprawy, jak dobra w głębi serca jest Maura, bo ona gra przeważnie trzpiotkę.
– Ale nie mam pewności, czy.
Jenny urwała i patrzyła nachmurzona w mętne kałuże na podwórku, bombardowane kroplami deszczu. Znowu zastanawiała się, kim staliby się dla siebie ona i Clay, gdyby Paddy uległ czarowi Maury. Sytuacja skomplikowałaby się jeszcze bardziej, gdyby Clay trafił za sprawą Jenny do więzienia.
Nie, to nie tak, poprawiła się. Gdyby Clay powędrował za kratki, to nie z jej winy. Poniósłby po prostu zasłużoną karę za chciwość i próbę okradzenia państwa.
Jenny McKenna nie miała litości dla oszustów podatkowych. Z drugiej jednak strony, żaden z podatników, których dotąd kontrolowała, nie trzymał jej w ramionach i nie całował tak namiętnie.
– Lepiej się już czujesz? – spytała Bridget, wracając na swoje miejsce.
Księgowa patrzyła z rozmarzeniem w okno.
– W naturze jest jeszcze przystojniejszy.
– Mój dziadek?
Bridget kiwnęła głową i podparła się pod brodę.
– Mam wszystkie artykuły, jakie kiedykolwiek o nim wydrukowano – przyznała. – Kiedy w zeszłym roku w Calgary odbywały się zawody triatlonowe, pojechałam do miasta, żeby go zobaczyć, ale na trasie biegu panował taki tłok, że nie mogłam się dopchać do linii mety. Byłam bardzo zawiedziona.
A więc Maura nie jest na tym ranczu jedyną kobietą zainteresowaną Paddym, pomyślała Jenny. Przyjrzała się Bridget. Na twarzy księgowej znowu pojawiły się wypieki. Najwyraźniej nie chciała kontynuować tego tematu. Zdecydowanym ruchem otworzyła jeden ze skoroszytów, przysunęła do siebie plik faktur i zaczęła je z zapałem księgować.
Jenny również wróciła do pracy, ale od czasu do czasu zerkała na zegarek i cała w nerwach myślała o zbliżającej się kolacji w dużym domu.
W jadalni, wokół dużego drewnianego stołu, siedziało przy deserze i kawie dziesięć osób. Oprócz całej rodziny Claya byli tu Jenny z dziadkiem, Bridget, Jim Cole, a nawet mąż Polly, Joe.
Clay zauważył, że Maura, która zazwyczaj jadała w swojej sypialni, ubrała się na tę okazję bardzo szykownie. Przysłuchując się błyskotliwej i wesołej konwersacji podtrzymywanej głównie przez nią i Allana, zapomniał na chwilę o swoich zmartwieniach.
Na Michaela aż miło było popatrzeć. Był najwyraźniej dumny ze swojego wału przeciwpowodziowego. Clay dawno nie widział go w tak wyśmienitym humorze i tak rozmownego, chociaż Teresa siedziała jak zwykle nabzdyczona.
Allan, rzecz jasna, był w swoim żywiole. Dowcipkował z babką i flirtował bez żenady ze wszystkimi kobietami przy stole, a zwłaszcza z Jenny.
Clay zerknął na młodą rewidentkę zajmującą miejsce obok swojego dziadka, którego Maura posadziła w drugim końcu stołu. Jenny miała podkrążone oczy i od początku posiłku unikała jego wzroku. Najwyraźniej czuła się skrępowana tym, co zaszło między nimi dzisiaj rano. Jasny gwint.
Siedząca obok Jenny Bridget jadła bez apetytu i również się nie odzywała. Była jakaś markotna, coś ją wyraźnie trapiło. Clay uznał to za niepokojący objaw. Tak, musi wygospodarować wolną chwilę i porozmawiać szczerze ze swoją księgową.
Teraz jednak nie będzie to łatwe. W biurze siedzi wciąż Jenny, a więc tam sobie z Bridget prywatnie nie pogada. Na dokładkę to urwanie głowy z przygotowaniami do grożącej ranczu powodzi...
Z pochmurną miną mieszał cukier w kubku z kawą. W pewnej chwili podniósł wzrok i przechwycił spojrzenie Jenny. Zaczerwieniła się i szybko odwróciła oczy, pochylając się do Jima Cole'a, który opowiadał jej ze swadą o swoich dokonaniach na rodeo. Kiedy się roześmiała, Clay poczuł ukłucie zazdrości.
W innych okolicznościach, pomyślał, inaczej bym to rozegrał. Zabrałbym ją na długi spacer, porozmawialibyśmy sobie od serca. Bardzo chciał bliżej poznać Jenny, dowiedzieć się, o czym myśli, jakie ma poglądy na rozmaite sprawy.
Ale teraz ma na głowie tę przeklętą powódź, mrocznym cieniem kładzie się też między nich rewizja ksiąg, z której nie wiadomo co wyniknie...
Paddy McKenna, uśmiechając się przyjaźnie, spojrzał na gospodarza przez całą długość przykrytego lnianym obrusem stołu.
– Tak, proszę państwa – powiedział, zwracając się do wszystkich, i uderzył otwartymi dłońmi o blat. – Smaczne było, towarzystwo również wyborowe – tu skinął głową Maurze i jej wnukowi – ale jest jeszcze jasno i przed pójściem do łóżka mam ochotę napełnić piachem parę dodatkowych worków. Kto idzie ze mną?
Clay wstał, złożył starannie serwetkę i uśmiechnął się do starszego pana z wdzięcznością.
– Dziękuję za ofertę, Paddy – powiedział – ale nie ma takiej potrzeby. Wybaczcie mi teraz, muszę wracać do roboty. Moja mama dotrzyma wam towarzystwa.
– Piękna perspektywa. – Paddy, spoglądając na Maurę, wzniósł kieliszek. – Ale choć atrakcyjna, Clay, to ja naprawdę chciałbym się zmierzyć w machaniu łopatą z obecnym tu Allanem.
– Oho, ze mną tak łatwo ci nie pójdzie. – Allan odsunął się z krzesłem od stołu, wstał i zademonstrował z dumą swoje mięśnie. – Patrz, jakie muskuły sobie wyrobiłem, ujeżdżając byki.
– Dobra, ale za mną przemawia wiek i doświadczenie – odparował Paddy, otoczył młodzieńca ramieniem i pociągnął go za sobą do drzwi. – Nauczyłem się rozkładać siły, chłopcze, a założę się, że ty tego nie potrafisz.
Jenny również wstała od stołu, by ruszyć za dziadkiem i młodym kowbojem.
– Ja chyba też chwycę za łopatę – oznajmiła.
– W porządku! Chodź, tato! – zawołał z zapałem Allan. – Mike z chłopakami niech dalej budują wał, a my staniemy do zawodów: Allan i Clay Aldersonowie kontra Jenny i Paddy McKenna. Zobaczymy, kto w trzy godziny napełni więcej worków.
– Emeryt i młoda dziewczyna przeciwko dwóm krzepkim kowbojom – mruknął ponuro Paddy. – To mi nie wygląda sprawiedliwie. Należałoby przydzielić tym facetom dwóch dodatkowych robotników, żeby wyrównać szanse, nie uważasz, Jenny?
Jego słowa przyjęto wybuchem śmiechu. Posiłek dobiegł końca. Stołownicy wstawali jeden po drugim i rozchodzili się do swoich zajęć. Clay, Allan, Mike, Jim Cole, Paddy i Jenny dobrnęli w deszczu nad brzeg strumienia, gdzie robotnicy napełniali worki piaskiem. Tam się rozłączyli.
Mike i Jim Cole poszli dalej, w stronę łąki, kontynuować z brygadą robotników wznoszenie wału przeciwpowodziowego ze sprasowanych bel siana, natomiast Clay z młodszym synem stanęli obok Paddy'ego i Jenny, wzięli łopaty i przystąpili do dzieła.
Obok obory piętrzyły się ogromne pryzmy piachu i stosy worków. Uwijała się tam grupa mężczyzn i kobiet w mokrych pelerynach. Starsze dzieci zawiązywały napełnione już worki, ładowały je na wózki, ciągnęły nad strumień i tam układały jeden na drugim wzdłuż brzegów.
Clay szybko wpadł w rytm. Pracował jak w transie, błądząc myślami wokół dręczących go spraw. Tyle możliwości trzeba było wziąć pod uwagę, tyle czarnych scenariuszy przeanalizować na wypadek, gdyby cały ten trud okazał się niewystarczający i woda zalała ranczo.
– Co zrobisz? – spytała cicho pracująca obok Jenny.
– To znaczy, jeśli to nie wystarczy? – Wskazała na wał z worków z piaskiem rosnący z koszmarną powolnością.
Clay spojrzał na nią zaskoczony.
– Nie wiem – przyznał. – A z meldunków z północy wynika, że idzie do nas fala powodziowa, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają. Możemy wszystko stracić.
Zmarszczka między jej oczami pogłębiła się.
– Ale chyba nie bydło? – zapytała. – Przecież przepędzacie wszystkie zwierzęta na wyżej położone miejsca, prawda?
– Większość. Ale z niektórymi będzie problem. – Tu wskazał łopatą na półkolistą zagrodę przylegającą do obory.
– Na przykład z tymi bykami rasy angus i z tamtym koniem. Jutro będę musiał zadecydować, co z nimi zrobić.
Jenny spojrzała na zagrodę. Stało tam pół tuzina byków, a wzdłuż ogrodzenia przechadzaj się niespokojnie wielki koń, lśniący w strugach deszczu jak zjawa.
– Dlaczego nie możesz ich przenieść?
– Te byki mają rozmaite problemy zdrowotne i trzeba ich codziennie doglądać, a koń to ogier wypożyczony z innego rancza do pokrycia grapy naszych klaczy. Jest wart trzysta tysięcy dolarów. Nie można tak po prostu umieścić tych zwierząt w szczerym polu za zwyczajnym ogrodzeniem z drutu kolczastego.
– Trzysta tysięcy dolarów? – Jenny przerwała pracę* wsparła się na łopacie i spojrzała ze zgrozą na konia. – Skoro jest wypożyczony, to może odeślij go właścicielowi. Pożyczysz go ponownie, kiedy zagrożenie minie.
Clay pokręcił głową.
– Chętnie bym tak zrobił, ale on jest z Teksasu i wymaga specjalnego traktowania. Musiałoby z nim jechać para ludzi, a w tej chwili każda para rąk jest tutaj na wagę złota. No i dochodzi mi jeszcze jedno zmartwienie.
Clay sam nie wiedział, czemu zwierza się tej kobiecie ze swych kłopotów. Przecież ona nie może się już zapewne doczekać, kiedy upora się ze swoją pracą i wreszcie opuści ranczo.
Jenny jednak sprawiała wrażenie zainteresowanej. Patrzyła zafascynowana na wielkiego ogiera przechadzającego się nerwowo po zagrodzie.
– Dlaczego on wymaga specjalnego traktowania?
– To wredna bestia – wyjaśnił posępnie Clay. – Najbardziej narowisty koń, jakiego widziałem. Nie znosi stać w zamkniętym boksie, a w zeszłym tygodniu o mało nie zabił Jima w zagrodzie, kiedy wyprowadzaliśmy go z przyczepy, którą tu przyjechał. Wybraliśmy go do pokrycia klaczy przez wzgląd na cechy zewnętrzne i rodowód,
mam jednak nadzieję, że nie przekaże potomstwu swojego temperamentu.
– Chciał zabić Jima Cole'a? – spytała Jenny, nie odrywając oczu od konia.
– Szatan z niego – potwierdził Clay. – Staje dęba i młóci na oślep przednimi nogami. Taki duży koń może jednym uderzeniem kopyta połamać człowiekowi żebra albo roztrzaskać głowę. Trzeba na niego przez cały czas uważać.
Jenny skrzywiła się i powróciła do pracy. Dżinsy miała już przemoczone, wodą ociekały nylonowa, nieprzemakalna kurtka, którą pożyczyła od Allana, grube, robocze rękawice i naciśnięta na oczy czapka z daszkiem. Kosmyki włosów, które wymknęły się spod czapki, sklejały się w strąki i lgnęły do jej mokrych policzków.
Clay nie pamiętał, żeby aż tak pociągała go wcześniej jakakolwiek inna kobieta.
Chciał ją zagadnąć o kontrolę, dowiedzieć się, czy doszła już, z czego wynika spadek dochodów, ale coś go powstrzymywało przed poruszeniem tego tematu. Strumień przybierał w oczach, wał z napełnionych piaskiem worków wzdłuż jego brzegów rósł w zastraszająco powolnym tempie, i sprawy finansowe rancza zajmowały teraz bardzo dalekie miejsce na jego liście zmartwień.
– Dobrze ci idzie, Jenny – powiedział, pełen podziwu dla jej wytrwałości.
– Lubię wysiłek fizyczny – odparła. – Może dlatego, że mam siedzącą pracę.
– Taki tryb życia chyba ci odpowiada – powiedział, nie przerywając pracy. – Jesteś taka...
– Jaka? – spytała.
– Taka... no, krzepka, jak określiłby to twój dziadek. – Wręczył jej z uśmiechem następne naręcze worków. – Bardziej pasujesz mi na ochroniarza albo kogoś takiego niż na księgową.
– A wiesz, że jako nastolatka zastanawiałam się nawet, czy nie zostać ochroniarzem. Ale doszłam do wniosku, że to psia służba. Przynajmniej od października do kwietnia – dodała ze śmiechem.
Ten śmiech podniósł go na duchu. Jej bliskość sprawiała, że pomimo swych zgryzot czuł się znowu młody i szczęśliwy. '
– Opowiedz mi o swoim narzeczonym – poprosił po odczekaniu stosownej chwili. – Jak się poznaliście?
– W college'u. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam piętnaście lat. Kilka lat później moja mama wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się na Florydę. Czułam się bardzo samotna i opuszczona. Steve był moją pierwszą prawdziwą miłością.
– I chodziliście ze sobą przez cały czas nauki w colleges?
– Z małymi przerwami. – Zaczerwieniła się, czy to z zażenowania, czy z wysiłku, trudno było stwierdzić. – Steve był typem obieżyświata. Wciąż gdzieś wyjeżdżał, szukał przygód, a ja zostawałam sama. Pamiętam, że na początku naszej znajomości często się o to kłóciliśmy,
– Ale w końcu przystosowałaś się do takiego stylu życia? – zapytał Clay.
– Nie miałam innego wyjścia. – Oddała dwa napełnione worki dzieciom, które w tym momencie podjechały z wózkiem, i sięgnęła po następny. – Kiedy kobieta wiąże się z mężczyzną takim jak Steve, chce czy nie, musi się dostosować, bo jego cele i zainteresowania wysuwają się zawsze na pierwszy plan.
Clay miał na końcu języka pytanie, co każe kobiecie wiązać się z mężczyzną, który na pierwszym miejscu stawia siebie, ale powstrzymał się z jego zadaniem.
– A ty? – spytała Jenny, zerkając na niego spod daszka czapki. – Mówiłeś, że młodo się ożeniłeś?
– O wiele za młodo – odparł. – Wydawało mi się wówczas, że jestem na to wystarczająco dojrzały i odpowiedzialny. Nie zdawałem sobie sprawy, że pociąg fizyczny i zauroczenie to nie wszystko, że w dobranym małżeństwie ważną rolę odgrywa wiele innych rzeczy.
– Jakich rzeczy?
Nie przerywając pracy, ściągnął brwi i zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.
– Wspólny śmiech – odparł w końcu. – Te same upodobania i zainteresowania. Do tego w rezultacie sprowadza się życie. Małżeństwo nie jest wieczną idyllą i nieprzerwanym pasmem romantycznych uniesień. Szczęśliwym czyni cię mnóstwo drobnych codziennych zwycięstw nad przeciwnościami losu, i człowiekowi potrzebny jest ktoś, kto go rozumie i dzieli z nim te radości.
Milczała tak długo, że zrobiło mu się nieswojo. Czyżby za bardzo się przed nią odkrył? Kiedy jednak podniosła na niego wzrok, twarz miała łagodną i otwartą, a w jej oczach zobaczył zrozumienie.
Wstrzymał oddech, walcząc ze znajomym już, szalonym pragnieniem porwania jej w ramiona i obsypania pocałunkami na oczach wszystkich.
Powoli zapadała noc. Porywisty wiatr niósł ciężką wilgoć. Wzdłuż tyraliery pracujących ludzi migotały pochodnie, latarnie z podwórza rancza rzucały wodnistą poświatę. Wzdłuż brzegów rwącego strumienia, który od rana przybrał prawie o metr, rósł powoli rząd worków z piaskiem.
Jenny odłożyła łopatę i wyprostowała się. Ściągnęła z głowy czapkę, by upchnąć pod nią niesforne kosmyki włosów, i zaczęła sobie rozmasowywać obolały kark. Pracujący obok niej Allan i jeszcze jeden młody mężczyzna roześmieli się z jakiegoś żartu Paddy'ego. Odwrócony tyłem Allan cofnął się i wpadł niechcący na Jenny. Zatoczyła się i byłaby upadła, gdyby nie Clay. Podtrzymał ją i przyciągnął odruchowo do siebie. Była tak blisko, że czuł zapach jej włosów.
Mógłbym tak przez całe życie, przemknęło mu przez myśl. Rozmawiać z nią, pracować ramię w ramię i podtrzymywać, kiedy się zmęczy.
Wyrwała mu się gwałtownie, schyliła po łopatę i nie spoglądając na niego, podjęła pracę. Jej napięte ramiona i ściągnięta twarz świadczyły, że słodka chwila szczerości bezpowrotnie minęła.
Jenny znowu była rewidentką z izby skarbowej, a on człowiekiem, na którego pada mroczny cień podejrzenia; nic się między nimi nie zmieni.
Otępiały z frustracji i poczucia osamotnienia, wbił łopatę w pryzmę piachu.
Nazajutrz było wciąż pochmurno i chłodno, ale deszcz ustał i Jenny z Paddym mogli odbyć zwyczajowy poranny jogging. Biegli obok siebie w kierunku odległego o trzy kilometry od rancza wzniesienia, na które poprzedniego dnia Clay wywiózł Jenny.
– To chyba już połowa dystansu – orzekła w pewnej chwili Jenny. – Niedługo powinniśmy zawrócić.
Paddy biegł dalej, zapatrzony w rozciągający się przed nimi bezmiar prerii skąpanej w bladych promieniach słońca, które przesączały się przez powłokę chmur.
– Ależ tu pięknie – powiedział z westchnieniem. – Wiesz, nie zdawałem sobie sprawy, że takie dzikie, otwarte przestrzenie jeszcze istnieją.
– Tu jest inny świat – przyznała Jenny. – Kiedy odbiegniesz tak daleko, że nie widzisz już zabudowań rancza, zaczynasz odnosić wrażenie, że jesteś jedyną osobą na tej planecie. To cudowne odczucie.
Dziadek obejrzał się na nią przez ramię.
– Naprawdę ci się tu podoba, Jenny? Większość osób źle by się czuła na takim odludziu.
– A ja czuję się tu wspaniale. – Ona również patrzyła na bezkresną prerię, na te kilometry trawy kołyszącej się i falującej na wietrze niczym ocean złota. – Jestem tu dopiero trzeci dzień, a już z przykrością myślę, że wkrótce będę musiała wyjechać.
– Kiedy kończysz swoją kontrolę?
Słowa te przypomniały Jenny, po co przyjechała na ranczo nad Topolowym Strumieniem i niepokój chwycił ją za gardło.
– Chyba jutro po południu. Przed kolacją już nas tu nie będzie.
– Ja bym tu jeszcze posiedział. – Paddy biegł lekko, wpatrując się spod przymrużonych powiek w widnokrąg. – Pomógłbym im przebrnąć przez ten kryzys. Co ty na to? Potrzebują teraz każdej pary rąk. Przez resztę dzisiejszego dnia mam zamiar napełniać worki piaskiem. Tak samo jutro.
Jenny szukała wzrokiem wyznacznika połowy trasy, który Clay ustawił przy szlaku. Ciekawa była, czy to czasem nie Maura Alderson jest przyczyną, dla której Paddy chce zostać na ranczu. Wolała jednak nie pytać o to wprost.
– Też chciałabym pomóc – powiedziała – ale nie wiem, czy wypada mi tu zostawać po zakończeniu kontroli.
– A co? – Paddy zerknął na nią z ukosa. – Znalazłaś w tych księgach coś podejrzanego?
– Nie mogę o tym rozmawiać, dziadku – odparła automatycznie.
– To znaczy, że znalazłaś. – Paddy milczał przez chwilę. Dobiegli do usypanego z kamieni kopczyka i za
wrócili w stronę rancza. – A więc dzieje się tutaj coś niedobrego? – zapytał.
– Nie mam pewności. – Jenny patrzyła na odległy kompleks zabudowań i zagród. – Nie do mnie należy ustalanie, kto to robi. Ja mam tylko przeprowadzić rewizję ksiąg i złożyć raport pokontrolny swoim przełożonym. Dalej sprawą zajmie się ktoś inny.
– No ale skoro przewidujesz zajęcie dla tego kogoś, to znaczy, że coś tu naprawdę jest nie w porządku.
Jenny potrząsnęła głową.
– Nie ciągnij mnie za język, dobrze? Naprawdę nie wolno mi o tym rozmawiać.
– Przepraszam, słonko – mruknął ze skruchą Paddy.
– Wiem, że to dla ciebie niezręczna sytuacja. No bo...
– Urwał i przez chwilę biegli w milczeniu.
Jakiś kojot dostrzegł ich i czmychnął w bok. Zatrzymał się dopiero na odległym wzgórku i obejrzał. Wiatr rozwiewał mu włochaty ogon.
– Tak, wiem, to tacy sympatyczni ludzie – odezwała się w końcu Jenny – i nie chce się wierzyć, że któreś z nich ma na sumieniu jakieś ciemne sprawki.
Nie potrafiła nawet wymówić na głos imienia Claya, a co dopiero wyobrazić sobie, jak będzie się czuła, jeśli w wyniku przeprowadzanej przez nią kontroli ten człowiek powędruje do więzienia.
Przypomniała sobie, z jaką miną mówił wczoraj wieczorem o miłości i samotności, o znaczeniu, jakie ma dla człowieka dzielenie się myślami z kimś, kto go rozumie.
Wzdrygnęła się i wciągnęła ze świstem powietrze. Paddy zerknął na nią z troską.
– Zmarzłaś?
– Nic mi nie będzie. Ale rzeczywiście zimno dzisiaj, prawda? Nawet jeśli się biegnie.
Zbliżali się do zabudowań rancza. Pomimo wczesnej pory grupa robotników napełniała już worki piaskiem. Inni krzątali się przy codziennych pracach, z których wykonania nie zwalniała groźba nadciągającej wielkimi krokami katastrofy.
Jenny pokazała dziadkowi wielkiego ogiera biegającego niespokojnie wzdłuż płotu przylegającej do obory zagrody. Muskularne ciało zwierzęcia lśniło od wilgoci.
– Clay mówi, że ten koń jest wart trzysta tysięcy dolarów – oznajmiła – i że nie może go przetransportować w bezpieczne miejsce, bo jest narowisty.
– Biedny ten Clay – mruknął ze współczuciem Paddy. – Nie zazdroszczę mu odpowiedzialności, jaką dźwiga teraz na swoich barkach.
Jakby przywołany ich rozmową, we wrotach obory pojawił się Clay Alderson. Zauważył biegnących i pomachał im ręką. Paddy zwolnił do marszu i podszedł do ranczera. Po chwili wahania Jenny zrobiła to samo. Uznała, że niegrzecznie by było się nie zatrzymać.
– Dzień dobry – przywitał ich Clay, uśmiechając się ciepło. – Macie w sobie więcej energii niż ja. Wczoraj do późnej nocy machaliście łopatami, a dzisiaj skoro świt już biegacie.
– Przywykliśmy z Jenny do porannego joggingu. – Paddy wykonał kilka skłonów, a potem spojrzał z uśmiechem na gospodarza. – Ale po śniadaniu zabieram się znowu za te worki z piaskiem.
– Paddy, zaliczasz się do tego gatunku gości, który ranczerzy lubią najbardziej – powiedział Clay.
W spłowiałych dżinsach, w starym, szarym stetsonie i dżinsowej kurtce oblamowanej owczą skórą Clay wyglądał tak wspaniale i po męsku, że Jenny przeszedł zdradliwy dreszcz.
– A ty, Jenny? – Clay spojrzał na dziewczynę. – Nie czujesz się zmęczona po wczorajszym?
– Nie – odparła. – Pomogłabym i dzisiaj, ale do wieczora będę zajęta.
– No tak. – Clay spoważniał i zapadło niezręczne milczenie.
– No – przerwał je Paddy – to ja idę do domu i wskakuję pod prysznic. Maura wspominała, że na śniadanie mają być racuszki z jabłkami. Muszę zdążyć, zanim wszystkie spałaszuje młody Allan.
Clay przyglądał się uważnie Jenny, a potem przeniósł wzrok na robotników sypiących piasek do worków.
– Skończysz dzisiaj kontrolę? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Prawdopodobnie dopiero jutro. Czy strumień znowu przybrał?
– Przez noc pół metra. Mamy już prawie stan krytyczny. Jeśli woda dalej będzie się w tym tempie podnosić, to czoło fali powodziowej dotrze do nas jutro wieczorem i wtedy się okaże, czy jesteśmy przygotowani.
Stała i patrzyła na niego bezradnie; zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.
– Cały dzisiejszy dzień będę zajęty przygotowaniami – podjął Clay. – Obawiam się, że nie znajdę dla ciebie chwili wolnego czasu, gdyby się okazało, że jestem do czegoś potrzebny.
– Nie szkodzi – bąknęła. – Poradzę sobie.
Wielki ogier krążył wciąż nerwowo po zagrodzie, potrząsając łbem i wydając niskie, gniewne parsknięcia, które co i rusz przechodziły w wyzywające rżenie.
Słońce, które przebijało się od czasu do czasu przez pokrywę chmur, odbijało się w jego lśniącej sierści i potężnych mięśniach zadu.
– Bardzo się śpieszysz? – spytał Clay. – Nie weszłabyś na moment do obory? Chciałbym ci coś pokazać.
Po chwili wahania skinęła głową.
– Dobrze – mruknęła.
Uśmiechnął się i jego smutną twarz rozjaśnił ten blask, który zawsze zbijał ją z tropu.
– Wspaniale. Chodź.
Drżąc nie wiadomo czemu z podniecenia, Jenny weszła za nim do obory.
Clay zatrzasnął za nimi wrota. Jenny, oszołomiona natłokiem wrażeń, wbiła wzrok w podłogę. Czuła pomieszane zapachy siana, skóry i trocin, słyszała stłumione pokrzykiwania robotników i dzikie rżenie ogiera w przylegającej do obory zagrodzie.
Ale w tej chwili wszystko to wydawało się jej jakieś odległe i nierealne. Stali z Clayem naprzeciwko siebie, zamknięci w tym mrocznym, tajemnym miejscu, w całkowitym odosobnieniu. Czuła się zagrożona i podniecona jednocześnie, zmysły się jej wyostrzyły, serce biło dwa razy szybciej niż normalnie.
Zbierał się na odwagę, by wziąć ją w ramiona. Wyczuwała to i była świadoma reakcji własnego ciała, które zdumiewały ją i przerażały zarazem. Od lat nie doświadczała tak silnego fizycznego zafascynowania, takiej tęsknoty za znalezieniem się w objęciach mężczyzny.
Ale nie tego mężczyzny! – pomyślała w panice. Kogo jak kogo, ale nie w objęciach Claya Aldersona.
Chciała już wymamrotać jakąś wymyśloną na poczekaniu wymówkę i wybiec z obory, ale Clay uśmiechnął się tylko, odwrócił i ruszył przed siebie, dając jej ręką znak, by szła za nim.
– Tu jest to, co chciałem ci pokazać – rzucił niedbale przez ramię, zatrzymując się przy jednym ze żłobów.
Jenny podeszła tam niepewnie. Clay pochylił się i wyjął coś ostrożnie z mrocznych głębi drewnianego żłobu, pełnego siana.
Odwrócił się.
Oczarowana zapomniała zupełnie o rezerwie, w jaką się uzbroiła. Clay w pokrytych odciskami dłoniach trzymał pomarańczowego kotka, puszystą kuleczkę z białym pyszczkiem i końcami łapek. Mlecznobłękitne ślepka jak szparki, maleńka, wykrzywiona w komicznie groźnym wyrazie mordka.
– Znalazłem je wczoraj rano – powiedział. – Dwa puszyste pomarańczowe kocurki i dwie małe czarne koteczki. Pomyślałem sobie, że tęsknisz za swoją kotką i chętnie je obejrzysz.
– Och, jaki śliczny. – Jenny przysunęła się bliżej, żeby dotknąć miękkiego, jedwabistego futerka kociaka. Malec rozczapierzył pazurki i głośno miauknął.
Zza narożnika boksu wyłoniła się duża kocica. Zadarła łepek, spojrzała w górę na Claya, a potem otarła się o jego nogę.
– Nie ma nic przeciwko temu, że trzymasz jej dziecko? – spytała Jenny, pochylając się, żeby pogłaskać łaszącą się do Claya kotkę.
– To Pebbles. Znamy się od lat. – Clay popatrzył czule na kotkę i delikatnie odłożył kociaka do ciepłego gniazda. – Ale nie wiem, jak dać jej do zrozumienia, żeby przeniosła się gdzieś ze swoją rodziną. Jeśli nasze wały przeciwpowodziowe nie wytrzymają, to w sobotę w tej oborze będzie ponad metr wody.
– O Boże! – jęknęła Jenny.
Widok ściągniętej, zmęczonej twarzy Claya sprawił, że spłynęła na nią nowa fala współczucia. Położyła mu rękę na ramieniu.
Spojrzał na nią z ogniem w oczach i przyciągnął do siebie. Stali przez chwilę nieruchomo, obejmując się w mrocznej, wonnej oborze. Jenny przymknęła powieki, uniosła twarz i czekała na pocałunek. Nagle wrota obory otworzyły się gwałtownie i wnętrze zalała powódź światła.
– Clay? – krzyknął ktoś. – Jesteś tu?
Odskoczyli od siebie jak oparzeni. Jenny odwróciła się z wymuszoną nonszalancją i spojrzała na żłób, w którym wyciągnięta na całą długość kotka zajmowała się swoim potomstwem.
– Tutaj! – zawołał Clay. – Tutaj jestem.
– Chodź na minutkę nad strumień.
Clay dotknął ramienia Jenny i pochylił się tak nisko, że rondo jego stetsona musnęło jej włosy.
– Zaczekaj tu na mnie, proszę – powiedział cicho. – Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Za parę minut wracam, dobrze?
Skinęła głową bez słowa i patrzyła, jak wychodzi z obory. Kiedy zamknął za sobą wrota, z bijącym sercem spojrzała znowu na kocią rodzinkę w żłobie.
Jedno z czarnych kociąt, badając ich miękki, wielki dom, zgubiło się – Przycupnęło w kącie żłobu i miauczało żałośnie. Jenny wzięła koteczkę na ręce i uniósłszy ją do policzka, wdychała ciepły, mleczny zapach.
– Boże, jaka śliczna – szeptała. – Śliczna jesteś.
Odłożyła kociątko między rodzeństwo i patrzyła, jak tuli się do jedwabistego brzucha matki.
Chciała już wziąć na ręce drugiego kotka, ale powstrzymało ją skrzypnięcie. Wrota obory otworzyły się i zamknęły, na deskach podłogi rozległy się ciężkie stąpnięcia.
To pewnie Clay, pomyślała. Szybko wrócił. Przywołała na usta wymuszony uśmiech, odwróciła się i zamarła ze zgrozy.
W półmroku obory majaczył wielki ogier. Oczy mu błyszczały, chrapy miał rozdęte. Z bliska wydawał się wprost gigantyczny. Zarzucił łbem i ruszył na nią z głuchym stukotem podkutych kopyt.
Oniemiała Jenny stała przez chwilę jak słup soli. W końcu otrząsnęła się z pierwszego szoku i rozejrzała, szukając wzrokiem drogi odwrotu. Niestety, była w pułapce. Za sobą miała ścianę, a prowadzące do wyjścia przejście między długim szpalerem boksów dla zwierząt tarasował teraz ogromny ogier. Ściany wokół niej zbite były z grubych desek, nie dostrzegała żadnych występów, po których mogłaby się wspiąć wyżej.
Koń zarżał. W tej zamkniętej przestrzeni zabrzmiało to nienaturalnie głośno i groźnie. Jenny niemal czuła w nozdrzach jego wściekłość i narastającą agresję. Przerażona, przypomniała sobie, co o tym zwierzęciu opowiadał jej Clay.
Ogier nie lubił przebywać w zamknięciu. Jednym uderzeniem kopyta mógł połamać człowiekowi żebra albo strzaskać czaszkę...
Zaschło jej w ustach. Nie spuszczając przerażonych oczu ze zbliżającego się konia, wycofała się do żłobu i przywarła do niego, drżąc na całym ciele. Ogier zatrzymał się i zaczął przestępować z nogi na nogę coraz bardziej wściekły.
Chciała krzyknąć, wołać o pomoc, ale krtań ścisnęła się jej ze strachu tak, że nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Koń parsknął, wyszczerzył pożółkłe zęby i kopnął w furtę najbliższego boksu. Rozległ się trzask pękającej deski. Jenny znowu otworzyła usta do krzyku, ale wydobył się z nich tylko zduszony szept.
Kocica zeskoczyła ze żłobu i przemknęła jak strzała na drugą stronę obory. Ogier przestraszył się, stanął dęba i zawierzgał przednimi nogami. Był blisko, tuż przed nią.
Widziała jego brzuch, masywny zad i młócące powietrze, ciężkie kopyta.
Wskoczyła do żłobu, zakopała się w sianie tuż przy gnieździe kociąt, zacisnęła mocno powieki i zakryła sobie ramionami głowę. Słyszała, jak koń opada na cztery nogi i natychmiast znowu staje dęba. Piana ściekająca mu z pyska spadała jej na głowę, a na karku czuła jego gorący oddech.
Górna deska żłobu pękła z hukiem. Wkrótce jej kruche schronienie pójdzie w drzazgi i wraz z kociętami wydana zostanie na pastwę tych strasznych kopyt.
Odzyskała wreszcie głos i wrzasnęła co sił w płucach. Zerknęła nad siebie między złożonymi w obronnym geście ramionami, ale zobaczyła tylko mrok, chmurę duszącego kurzu, błyszczące szaleństwem ślepia ogiera i jego wierzgające kopyta.
Nagle wrota obory otworzyły się i wnętrze zalała powódź światła. Rozległ się czyjś przestraszony krzyk.
Clay.
Koń odwrócił się błyskawicznie i znieruchomiał, sapiąc. Robił ciężko mokrymi od potu bokami, kołysał niezdecydowanie łbem. Po chwili zwierzę zebrało się w sobie i runęło w stronę wyjścia, wprost na sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego prostokąta nieba.
Clay uskoczył w bok i przywarł do ściany. Ogier wypadł z obory do zalanej słońcem zagrody.
Odrętwiała Jenny zaczęła się gramolić ze żłobu. Clay podbiegł i pomógł jej. Potem wziął ją w ramiona.
– Nic ci nie jest? – zapytał roztrzęsionym ze zdenerwowania głosem. – Boże, Jenny, jak to się stało? Jak on się tu dostał? Chyba mu nie otworzyłaś?
– Skądże znowu. – Jenny, zamknięta w jego objęciach, usiłowała odzyskać nad sobą kontrolę. – Oglądałam kotki i on... nagle się tu znalazł.
– Mógł cię zabić. – Clay odgarnął jej włosy z twarzy i przytulił czule. – Nie pozwalam żadnemu ze swoich ludzi wchodzić w pojedynkę do obory, kiedy ten ogier tu jest.
– Jak on się tu dostał? – Jenny wyzwoliła się z objęć Claya, przesunęła ręką po włosach, poprawiła na sobie ubranie, a potem, cofnąwszy się o krok, spojrzała na niego badawczo. – Ktoś musiał mu otworzyć, wpuścić tutaj, a potem zamknąć za nim wrota. Sam sobie przecież nie otworzył.
– To pewnie jakiś niefortunny wypadek – tłumaczył Clay. – Któryś z robotników musiał uznać, że koń dosyć się już wybiegał i trzeba go zapędzić do obory, a nie wiedział, że ty tu jesteś. Boże, nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale się dowiem.
Jenny puściła to zapewnienie mimo uszu i dalej przyglądała się chłodno jego ściągniętej twarzy.
Naprawdę nie wiesz, jak to się stało? – myślała. A może, będąc na zewnątrz, doszedłeś do wniosku, że oto nadarza się wyśmienita okazja popędzenia kota tej wścibskiej rewidentce?
– Jenny, na pewno dobrze się czujesz? – zapytał, zaglądając jej w oczy.
– Nic mi nie jest – odparła, usiłując zachować spokój. Zaczynała dochodzić do siebie. Odwróciła się i ruszyła do wyjścia. – Ale teraz muszę się przebrać i zabierać do pracy. Mam dzisiaj masę liczb do przeanalizowania. Do zobaczenia, Clay.
Zanim zdążył odpowiedzieć, była już na zewnątrz i biegła po wilgotnym żwirze w stronę dużego domu.
Już po raz drugi z rzędu Jenny rozpoczynała swój dzień pracy w napiętej ciszy. Nie ochłonęła jeszcze po wypadkach tego poranka, które mogły kosztować ją życie.
To nie mógł być zbieg okoliczności, myślała. Dwa mrożące krew w żyłach zdarzenia w ciągu dwóch kolejnych poranków, oba potencjalnie tragiczne w skutkach.
Zerknęła na Bridget tonącą pod górą papierów. Bridget, jak wszyscy na ranczu, była blada, zmęczona i przygnębiona. Jenny odniosła wrażenie, że przez te dwa dni straciła nawet trochę na wadze.
Zaczynała też mieć wątpliwości co do zasadności swoich podejrzeń. Może naprawdę jest przewrażliwiona i wydaje się jej tylko, że coś jej zagraża. Bo prawdę mówiąc nie zauważyła, żeby ktoś z rancza przejmował się specjalnie trwającą rewizją ksiąg. Wszyscy jakby zapomnieli, po co tu przyjechała, i uznali ją za członka społeczności, za kogoś w rodzaju tymczasowej asystentki Bridget.
W normalnych okolicznościach atmosfera taka bardzo by Jenny odpowiadała, bo dzięki niej miałaby znacznie ułatwioną pracę. Ale te okoliczności trudno było nazwać normalnymi. Wczorajsze strzały na ścieżce, nagłe pojawienie się narowistego ogiera w oborze... Czy do tych incydentów naprawdę doszło przez przypadek, w wyniku zaniedbań osób zbyt zaaferowanych, żeby pamiętać o ostrożności?
A może były to przejawy działalności kogoś bardzo przebiegłego, kto dobrze pamięta, czego ona szuka na tym ranczu i co tu w końcu znajdzie, i chce ją zawczasu uciszyć?
Patrzyła tępo w ekran, wprowadzając do arkusza kalkulacyjnego kolejne liczby z rachunków z aukcji bydła za ostatnie trzy lata.
Z drugiej strony, jeśli oszust podatkowy pracuje na ranczu – a Jenny była prawie przekonana, że tak jest – to pozbywając się rewidentki niczego by nie osiągnął. Izba skarbowa jest instytucją nieustępliwą. Wkrótce przysłaliby tutaj kogoś innego, kto prędzej czy później odkryłby defraudację.
Czemu zatem miałoby służyć nastawanie na życie rewidentki?
Ściągnąwszy brwi, obgryzała koniec ołówka.
A jeśli ktoś od jakiegoś czasu podbiera systematycznie znaczną część pieniędzy i teraz zamierza z nimi uciec? W takim przypadku pozbycie się jej miałoby sens. Nie zdążyła jeszcze znaleźć żadnych konkretnych dowodów na potwierdzenie swoich podejrzeń. Na podstawie tego, co do tej pory ustaliła, nie można było jeszcze wyciągnąć żadnych wniosków. Gdyby zniknęła albo uległa „nieszczęśliwemu wypadkowi", winowajca miałby wystarczająco dużo czasu na ulotnienie się z łupem.
Kiedy sobie to uświadomiła, przebiegł ją zimny dreszcz i żołądek podszedł do gardła.
Wiedziała już, jaką sumę zdefraudowano z przychodów rancza w ciągu ostatnich dwóch lat. Było tego około trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Pieniądze te podprowadzono tak sprytnie, że jedynie doświadczony rewident był w stanie zdemaskować oszustwo.
Ale Jenny to doświadczenie miała i była już na tropie brakujących pieniędzy.
– Biedny Clay – odezwała się Bridget, spoglądając z zatroskaną miną w okno. – Martwię się o niego. Naprawdę się martwię.
– A co?
Jenny wychyliła się w stronę okna i pobiegła za spojrzeniem Bridget. Zobaczyła Claya pracującego z innymi przy pryzmie piachu.
Wobec przybierającego wciąż strumienia i nadciągających znowu deszczowych chmur, ich wysiłki wydawały się daremne. Długi wał ułożony mozolnie z napełnionych piaskiem worków wyglądał jak zabawka wzniesiona z klocków przez dzieci.
– Pomału się wypala – powiedziała Bridget, nie odrywając oczu od pracodawcy. – Tak długo się już zamartwia. Potrzeba mu odpoczynku.
– O jakim zamartwianiu mówisz?
Bridget, bawiąc się machinalnie kosmykiem siwych włosów, pokręciła głową.
– Ostatnio na wszystko brakuje pieniędzy. Jest tym trochę podłamany. I martwi się, co z nimi wszystkimi będzie po powodzi. – Bridget przeniosła wzrok na biurko i zaczęła bazgrać bezmyślnie po leżącej przed nią kartce papieru. – Widzisz, po śmierci Suzy Clay już się nie pozbierał – mruknęła.
– Nawet o tym myślałam – przyznała Jenny. – Ale nikt mi jeszcze nie powiedział, co się z nią właściwie stało. Clay...
– Od tamtego czasu nie widziałam, żeby się uśmiechnął – wpadła jej w słowo Bridget. – Wypogodniał jakby dopiero teraz, kiedy ty tu przyjechałaś. On cię naprawdę lubi, Jenny.
Jenny znowu przemknęło przez myśl, że adorując ją, urzędniczkę z izby skarbowej, Clay próbuje być może zabezpieczyć się przed ujawnieniem swych malwersacji finansowych. Ale ten obraz wyrachowanego człowieka zupełnie jej do niego nie pasował.
Z drugiej jednak strony zdarzyło się jej już raz źle ocenić mężczyznę.
Stopniowo bowiem dochodziła do wniosku, że jej zmarły tragicznie, przystojny narzeczony nie był wcale taki, za jakiego go uważała. Brawura Steve'a nie była prawdziwą odwagą, lecz pozą człowieka próżnego i zadufanego w sobie.
Na jej prośbę dziadek przywiózł jej, między innymi,
fotografię Steve'a, ale nawet jej nie wyjęła. Zdjęcie leżało nadal na dnie walizki, i po raz pierwszy od lat Steve nie witał jej z nocnego stoliczka uśmiechem, kiedy rano otwierała oczy.
Była gotowa zacząć życie od nowa. I o ironio, znowu się chyba zakochała. Przyznawała to teraz w duchu, w zaciszu biura, wsłuchana w szum zaczynającego padać deszczu.
A ze wszystkich mężczyzn, w jakich mogłaby się zakochać, wybrała akurat tego, którego nie powinna. Mężczyznę, który być może jest przestępcą.
Wstała, nalała kawę dla siebie i dla Bridget, a potem podeszła z puszką pełną świeżych ciasteczek do biurka księgowej. Bridget spojrzała łakomie na puszkę, ale zaraz opamiętała się i pokręciła głową.
– Odchudzam się – oznajmiła.
– To ci się chwali. – Jenny pogłaskała ją po ramieniu. – W takim razie ja też nie chcę. Wypijemy samą kawę i będziemy szczupłe i zdrowe.
Bridget uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
– Nigdy bym się nie spodziewała usłyszeć tego z ust rewidentki. Będzie mi cię brakowało, kiedy stąd wyjedziesz, Jenny. Twoje towarzystwo odpowiada mi o wiele bardziej niż towarzystwo Teresy.
Jenny wróciła do swojego biurka.
– Nie rozumiem, czemu ona tkwi na ranczu, skoro tak go nie cierpi – powiedziała.
– Tak, to tajemnicza sprawa. – Bridget ściągnęła brwi i otworzyła następny skoroszyt.
Tajemnicza sprawa.
Jenny usiadła przy komputerze i spojrzała na ekran monitora. Wróciła myślami do brakujących pieniędzy. Gdzie się podziała ponad jedna trzecia miliona dolarów?
Suma wystarczająco pokaźna, by Teresa – zakładając, że to ona macza palce w defraudacji – uznała, że dla zdobycia takich pieniędzy warto ponudzić się jakiś czas nad Topolowym Strumieniem. Dziewczyna sprawiała wrażenie na tyle leniwej i chciwej, jak również inteligentnej, by spróbować czegoś takiego.
To by jednak oznaczało, że również Michael ma coś wspólnego z tym przekrętem, a Jenny nie chciało się wierzyć, by starszy syn Claya był zdolny do czegoś podobnego. Po pierwsze, Michael zrobił na niej wrażenie chłopca nieśmiałego i sympatycznego, bardzo związanego emocjonalnie z załogą rancza. W jej opinii Michael, choć pozostający pod przemożnym wpływem Teresy, za bardzo kochał ojca, by go z zimną krwią okradać.
Co innego Allan. Taki czarujący, taki egocentryczny, taki wesoły, tak otwarty, że nikomu nie przyszłoby do głowy podejrzewać go o jakiekolwiek ciemne sprawki.
Do tego Allan był oczkiem w głowie babki – pięknej, figlarnej Maury Alderson, kobiety mającej ciągotki do hazardu i finansującej kosztowny styl życia wnuka.
Jenny potrząsnęła głową. Wiedziała, do czego prowadzi ten tok rozumowania. Była to próba odsunięcia podejrzeń od głównego podejrzanego – Claya Aldersona.
Z każdą godziną trudniej jej było upatrywać w tym człowieku oszusta. Widziała go już pokazującego ptasie gniazdo w wysokiej trawie, trzymającego w dłoniach kotka, śmiejącego się w głos na wietrze, droczącego się z Bridget.
Jenny poczuła ucisk w gardle . Jago naprawdę kocham, pomyślała z przerażeniem. Boże...
Przecież ten człowiek chce się ciebie pozbyć, podszepnął jej głos wewnętrzny. Jeśli nie uda mu się zaciągnąć cię do łóżka i zamknąć ci w ten sposób ust, to zabije cię bez skrupułów.
Nie! Clay nie jest taki. On nikogo by z rozmysłem nie skrzywdził.
Jenny skrzywiła się i jęknęła cicho. Bridget spojrzała na nią przestraszona.
– Dobrze się czujesz? – zapytała.
– Dobrze – burknęła Jenny. Zamrugała i spróbowała się skoncentrować na ekranie monitora. – To tylko zmęczenie i nerwy.
– Wiem. Wszyscy tu jesteśmy zmęczeni i zdenerwowani – rzekła posępnie Bridget. – Każdy bez wyjątku.
Jenny kiwnęła głową i powróciła do pracy nad arkuszem kalkulacyjnym.
Wyciek pieniędzy miał coś wspólnego z aukcjami bydła, ale Jenny nie doszła jeszcze, na czym polega oszustwo. Stosowany przez ranczo system kontroli wpływów z aukcji miał kilka mechanizmów zabezpieczających, w tym konieczność złożenia dwóch podpisów na czeku, towarzyszący każdemu czekowi kwit na każdą sprzedaną partię bydła wystawiany przez giełdę oraz listy przewozowe, w których kierowcy ciężarówek odnotowywali liczbę zabieranych na aukcję sztuk bydła.
Zgodnie z arkuszem kalkulacyjnym, ilość bydła wystawianego na sprzedaż spadła w ciągu ostatnich dwóch lat o blisko pięćset sztuk, a średni przychód ze sprzedaży o trzysta sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, co by się zgadzało, bo o tyle mniej więcej zmniejszyły się przychody rancza wykazywane w rocznych zeznaniach podatkowych.
Z faktur wynikało jednak, że koszty paszy i opieki weterynaryjnej oraz inne bieżące wydatki związane z prowadzeniem rancza utrzymywały się na stałym poziomie, choć powinny wzrosnąć, bo przecież im mniej bydła sprzedawano, tym więcej pozostawało go na ranczu.
Jenny ściągnęła brwi i wróciła jeszcze raz do danych z aukcji w nadziei, że znajdzie tam jakiś błąd. Zanim jednak zdążyła się skoncentrować na kolumnach liczb, drzwi otworzyły się i do biura wszedł Jim Cole.
Otrząsnął wodę z kurtki, zdjął bez słowa czapkę, pozdrowił skinieniem głowy obie kobiety, usiadł na zniszczonej kozetce i westchnął ciężko.
– Biedny Jim – powiedziała Bridget. – Napijesz się kawy?
– O tym jednym tylko marzę.
Bridget wstała, nalała kawy z termosu i podeszła do brygadzisty z parującym kubkiem. Kiedy odbierał go od niej, Jenny zauważyła, jak bardzo drżą mu dłonie.
Znowu zrobiło się jej głupio, że siedzi tu sobie w cieple przy komputerze i tropi finansowe nieprawidłowości, podczas gdy oni walczą tam z poświęceniem o bezpieczeństwo swoich domów i dobytku.
Z drugiej jednak strony rząd nie płaci jej za machanie na deszczu łopatą. Jakby czytając w jej myślach, Cole spojrzał na nią i uśmiechnął się.
– Chętnie bym się z tobą zamienił na posady, Jenny. To nic przyjemnego napełniać piaskiem tysiące worków dziennie ze świadomością, że to i tak nie wystarczy.
– Naprawdę nie wystarczy? – spytała Bridget.
Jim pokręcił głową, uniósł kubek z kawą do ust i siorbnął głośno.
– Flammersów i Klatzów, wiesz, tych w górze strumienia, już zalało. Wszystko stracili. Clay szacuje, że czoło fali powodziowej będzie tu za jakieś osiemnaście do dwudziestu godzin.
Bridget skrzywiła się, a potem chwyciła ze swojego biurka pudełko z ciasteczkami i poczęstowała gościa. Brygadzista nabrał pełną garść i zaczął jeść łapczywie, spoglądając na Bridget spod oka.
– Clay prosi – wymamrotał z pełnymi ustami – żebyś spróbowała się wystarać o ciężarówkę do przewozu bydła. Musimy wywieźć stąd resztę stada gdzieś, gdzie woda nie dojdzie.
Bridget skinęła głową i sięgnęła skwapliwie po słuchawkę telefonu.
– A taką miał nadzieję, że nie trzeba będzie tego robić – powiedziała, wykręcając numer.
– Wiem, ale nie możemy dłużej zwlekać. To musi być coś na tyle dużego, żeby pomieściło czternaście sztuk jałówek i pół tuzina chorych byków. I żeby miało wydzielony boks dla tego cholernego ogiera, bo Clay woli nie ryzykować przewożenia go przyczepą. Jak nic by kogoś ukatrupił, a dla nas każda para rąk jest teraz na wagę złota.
Jenny stanęły przed oczami rozszalałe ślepia wielkiego konia i jego wierzgające kopyta. Czym prędzej odpędziła od siebie to wspomnienie i wlepiła wzrok w monitor.
– Jim... – odezwała się nagle.
– Tak?
– Co się dzieje z kwitem przewozowym, kiedy transport bydła przeznaczonego na aukcję opuszcza ranczo?
Kowboj popatrzył na nią z niedowierzaniem.
– Boże, interesują cię nawet takie drobiazgi jak kwity przewozowe?
– Do moich obowiązków – odparła cicho – należy sprawdzenie wszystkiego.
– Co chcesz wiedzieć o tych kwitach przewozowych? – spytał.
– Wszystko. Skąd bierze się formularze, kto je wypełnia i co się z nimi dzieje po zabraniu bydła z rancza.
Jim Cole zerknął na Bridget, która rozmawiała przez telefon z kimś z firmy transportowej, próbując wyprosić ciężarówkę do przewozu bydła. Brygadzista przewrócił oczami i znowu spojrzał na Jenny.
– Te formularze... dostarcza firma transportowa – powiedział. – Draki kwitów przewozowych wozi z sobą każdy kierowca. Kiedy załaduje bydło, wypełnia kwit, wpisując datę i liczbę sztuk, jaką zabiera, potem podpisuje się i daje do podpisu przedstawicielowi klienta, czyli komuś z nas.
Jenny kiwnęła głową i zapisała sobie coś w żółtym notatniku.
– Co dzieje się z tym kwitem potem?
– Ten, kto nadzorował załadunek bydła, przynosi go tutaj, do Bridget, a ona chyba go gdzieś chowa. Dobrze mówię, Bridget?
Rozmawiająca wciąż przez telefon księgowa spojrzała na niego błędnym wzrokiem i kiwnęła głową.
Jenny wskazała na pudełko z papierami stojące na podłodze przy jej krześle.
– A potem, kiedy bydło zostanie już sprzedane, Bridget spina kwit przewozowy z kwitami z aukcji poświadczającymi sprzedaż każdej partii, i wkłada je do teczki odpowiadającej aukcjom z danego miesiąca. Tak?
– Chyba tak. – Cole wzruszył ramionami, wstał i podszedł do termosu, żeby dolać sobie kawy. – Cokolwiek robi, robi to dobrze. Nigdy dotąd nie mieliśmy tu żadnych problemów z księgowością.
– Bridget jest bardzo dobrą księgową – przyznała Jenny. – Nie do wiary, że sama daje sobie radę z prowadzeniem tego biura.
Bridget odkładała właśnie słuchawkę. Słysząc pochwałę Jenny, pokraśniała na twarzy.
– I co załatwiłaś? – spytał Jim.
Bridget westchnęła.
– Nie cierpię użerać się z tymi ludźmi. Oni nie mają chyba pojęcia, przez co my tu przechodzimy. – Spojrzała na swoje notatki. – Ale przyślą nam dzisiaj ciężarówkę. Będzie tutaj około piątej po południu.
Kowboj wstał, objął księgową i cmoknął ją głośno w policzek.
– Jesteś kochana, Bridget.
Ruszył do drzwi, ale w pół drogi zatrzymał się.
– Może ty też chcesz całuska, Jenny? Nie krępuj się, mam ich wiele do rozdania.
– O, nie wątpię. – Uśmiechnęła się do niego. – Ale oszczędzaj lepiej energię na te worki z piaskiem.
– Tfu, nie przypominaj mi o nich. – Jim błysnął w uśmiechu zębami i nasadził na głowę mokrą czapkę.
– Nie wiesz, co tracisz, skarbie.
– Zaraz, co się tu wyprawia? Czyżby ktoś flirtował z moją wnuczką? – rozległ się od progu głos Paddy'ego.
– Zakazuję. To dziecko jest za młode i za niewinne dla kowbojów.
Jim roześmiał się i poklepał starego po ramieniu. Paddy McKenna zdążył już sobie najwyraźniej zaskarbić sympatię całego rancza.
Wszedł do pokoju, opadł na kozetkę zwolnioną przed chwilą przez brygadzistę i popatrzył z zadumą na swoje przemoczone, utytłane w błocie dżinsy.
– Jedno trzeba tym ludziom przyznać – mruknął. – Potrafią przyjąć gościa.
Obie kobiety zachichotały. Bridget wstała, nalała kawy, wręczyła mu z uśmiechem zażenowania kubek, a potem zakrzątnęła się przy parzeniu nowego dzbanka.
– Nie za bardzo się forsujesz? – zwróciła się do dziadka Jenny. – Może zrób sobie przerwę i odpocznij troszkę.
Roześmiał się serdecznie.
– Jenny, dziecko, nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiłem. Zmagania z żywiołami, walka o przetrwanie... Czy mieszczuchy często miewają okazje, żeby się w tym sprawdzić?
– My tutaj na co dzień zmagamy się z żywiołami – odezwała się cicho Bridget. – Od tej ciągłej walki ludzie się wypalają. Jak niejedno, to drugie, i tak rok w rok.
Paddy spojrzał na nią ciepło.
– Ale to was uszlachetnia, Bridget. Żyjecie na prerii, jesteście solą tej ziemi.
Księgowa zaczerwieniła się, wzięła długopis i zaczęła wprowadzać szereg liczb do swojej księgi.
– A ty, Jenny, powinnaś nam tam pomóc – powiedział Paddy, zwracając się do wnuczki. – Biedny Clay potrzebuje każdego zdolnego do pracy.
– Nie mogę rzucić tego, co robię, dziadku, i iść sypać piasku do worków – odparła Jenny. – Jestem na etacie. Rząd płaci mi za to, żebym wywiązała się sumiennie ze swoich obowiązków.
– Wiem, wiem. – Paddy odchylił się na oparcie, uśmiechnął ze skruchą i pociągnął łyk kawy. – Nawet Maura dzisiaj pomaga, jeśli chcesz wiedzieć. Wywija łopatą razem z innymi. Niesporo jej idzie, ale przynajmniej się stara, i chwała jej za to.
Dopił kawę, wstał i skierował się do drzwi.
– Do zobaczenia przy lunchu, miłe panie – rzucił przez ramię, a potem zbiegł po schodkach z werandy i raźnym krokiem pomaszerował w stronę rzędu ludzi pracujących nad strumieniem.
Bridget, podpierając brodę, westchnęła.
– Ależ sympatyczny mężczyzna – mruknęła. – A jaki przystojny.
Jenny posłała jej przekorny uśmiech.
– O ile dobrze sobie przypominam, już raz to mówiłaś, Bridget. Czy ty się aby nie zadurzyłaś w moim dziadku?
Ale Bridget nie odwzajemniła jej uśmiechu. Zatrzasnęła jeden skoroszyt, otworzyła następny i sięgnęła po nowy plik faktur.
– Wiesz co? Powiem ci jedno – odezwała się posępnie. – Na pewno zadurzyła się w nim Maura Alderson. Gdyby nie było tu twojego dziadka, wołami by jej nie zaciągnął do napełniania piaskiem tych worków. Tak samo zresztą jak Teresy.
Słowa księgowej ubawiły Jenny, ale postanowiła puścić mimo uszu komentarz na temat pani domu.
– To Teresa nie pomaga? – zapytała.
– Ona? – żachnęła się Bridget. – Twierdzi, że ma chory kręgosłup.
Jenny uznała, że nie ma sensu zabierać na ten temat głosu, i spojrzała przez okno na grupę pracujących przy strumieniu.
– Ja naprawdę chętnie bym pomogła – powiedziała. – Może jutro, kiedy skończę z tymi księgami...
– Nie bierz sobie do serca ich gadania – mruknęła Bridget. – Mamy tu swoją pracę i nikt nas w niej nie wyręczy – dorzuciła z przygnębieniem.
Jenny dała sobie spokój z dociekaniem, na czym polegał mechanizm kradzieży. Nie należało to do jej obowiązków. Ona miała tylko szukać ewentualnych dowodów rozmyślnego ukrywania dochodów, a znalazłszy takie, złożyć stosowny raport w wydziale dochodzeniowym. Anie miała wątpliwości, co pociągnie za sobą raport z tej konkretnej kontroli. Zabrała się za wypełnianie formularzy.
Wkrótce po czwartej Bridget zakończyła pracę i poszła zabezpieczyć w miarę możliwości swój mały domek na wypadek, gdyby wały przeciwpowodziowe nie powstrzymały rwącej wody.
Pół godziny później wróciła.
– Jenny, mam ci przekazać, że wszyscy pracują przy wałach, nawet Polly i Joe, a więc dzisiaj wieczorem nie będzie kolacji w dużym domu. Jemy w garkuchni.
– Dziękuję, Bridget. – Jenny podniosła na nią wzrok znad drukarki wypluwającej masy papieru. – To ten kryty falistą blachą, mały budyneczek obok obory, tak?
– Tak, i będziemy jedli na zmiany, żeby nie przerywać pracy. Wpadnij tam, jak zgłodniejesz.
Jenny spojrzała na zegarek.
– Za piętnaście minut kończę tutaj i przyjdę trochę pomóc. Powiedz dziadkowi, żeby się nie przepracowywał, dobrze?
Bridget uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Przecież wiesz, że bałabym się mu coś takiego powiedzieć. Zresztą on mi nie wygląda na człowieka, któremu można dyktować, co ma robić.
– Cóż, przyznam, że na tym polu nie udało mi się osiągnąć większych sukcesów – odrzekła Jenny.
Chciała jeszcze spytać o Claya, ale powstrzymała się. Bridget wycofała się na werandę i poczłapała przez kałuże w kierunku pracujących.
O piątej Jenny skończyła to, co sobie na ten dzień zaplanowała. Zamknęła swoje papiery w szufladzie biurka, zapamiętała utworzone w komputerze pliki, zabezpieczyła je naprędce wymyślonym hasłem, posprzątała biurko i wyszła.
Wciąż padało. Ziemia rozmiękła, drogą płynęły strumyki mętnej deszczówki. We mgle majaczyła masywna sylwetka ciężarówki do przewozu bydła zaparkowanej przy zagrodzie. Obok stała postać w kapturze i rozmawiała z kimś skrytym za ogrodzeniem.
Zaintrygowana Jenny okrążyła głęboką kałużę i podeszła tam. Osobą w kapturze okazała się Teresa.
Jenny zatrzymała się obok dziewczyny i zajrzała do zagrody. Z drugiej strony o ogrodzenie opierał się barczysty młody mężczyzna, próbujący najwyraźniej flirtować z obojętną na jego zaloty Teresą.
Na głowie miał czapkę z logo firmy transportowej i pomimo zimna i lejącego deszczu był w samym podkoszulku bez rękawów, który lgnął do muskularnego ciała. Opalone ramiona chłopaka zdobiły tatuaże, w większości węże i sztylety.
– Cześć – powiedziała Jenny.
– To ta kontrolerka z urzędu podatkowego – burknęła chłodno Teresa. – Mówiłam ci, że tu jest.
Młodzieniec spojrzał na Jenny z zainteresowaniem i uśmiechnął się. Brakowało mu przedniego zęba.
– Gordie jestem – przedstawił się, i wskazując na ciężarówkę, dorzucił: – To moja bryka.
– Często świadczysz dla rancza usługi transportowe? – zapytała Jenny.
– O, bardzo często. Lubię tu przyjeżdżać. – Młody kierowca ciężarówki spojrzał znacząco na Teresę. – Jest dla kogo.
Dziewczyna nagrodziła go wyniosłym półuśmieszkiem i znowu przeniosła wzrok na tonącą w deszczu zagrodę.
A więc i Gordie smalił cholewki do Teresy. Jenny nie mogła zrozumieć, co takiego pociągającego jest w tej dziwnej młodej kobiecie. Musiała wydzielać jakiś rodzaj feromonu działający tylko na mężczyzn.
W tym momencie zagroda zaroiła się od ciemnych kształtów zmierzającymi w stronę ciężarówki. Było to pędzone przez Joe'ego Dagga i dwóch innych kowbojów stadko przemoczonych cieląt o rozszerzonych strachem oczach. Cielaki weszły posłusznie po opuszczonej pochylni do ciężarówki, a Gordie wskoczył za nimi do środka, zagnał na przód skrzyni ładunkowej i zamknął za przegrodą.
Joe ze swoimi pomocnikami zniknęli z powrotem w oborze i wynurzyli się z niej po chwili, pędząc stadko byków, z których kilka mocno utykało. Jenny obserwowała zafascynowana te masywne zwierzęta zaganiane okrzykami i przekleństwami do ciężarówki. Gordie zamknął je w środkowej części skrzyni ładunkowej.
Nagle Joe i jego pomocnicy odskoczyli pod ogrodzenie i przywarli do niego płasko. Jenny też znieruchomiała i wstrzymała oddech. Do ciężarówki zbliżał się Clay, prowadząc na lassie ogiera.
Wielki koń okryty był kocem i miał zasłonięte oczy. Stąpał nerwowo, z przesadną ostrożnością, trzymając łeb wysoko w górze. Clay szedł z boku, obserwując bacznie konia spod ronda kapelusza. Za nimi postępował Jim Cole asekurujący Claya.
Kiedy zbliżyli się do ciężarówki, ogier wyczuł chyba znajdujące się już w niej zwierzęta. Szarpnął łbem i natarł na oślep na prowadzącego go ranczera.
Jenny zmartwiała z przerażenia, ale Clay z pomocą Cole'a wprawnie okiełznał konia. Wprowadzili go po pochylni na skrzynię ładunkową i Gordie podskoczył, by zatrzasnąć tylną furtę.
– Dzięki Bogu, już po krzyku – powiedział Clay do oniemiałej Jenny.
– Ja tego skórkowańca wyprowadzać nie będę – uprzedził kierowca. – Jeszcze mi życie miłe.
– Jim z tobą pojedzie – uspokoił go Clay. – Wypuścimy ogiera na wspólne pastwisko. Miejmy nadzieję, że przez te parę dni nic mu się nie stanie. Joe, zawieź tam Jima. Chodźcie, chłopaki – dodał, zwijając lasso. – Mamy jeszcze mnóstwo roboty.
Rzucił Jenny przelotne spojrzenie i oddalił się z innymi kowbojami. Przy ciężarówce zostali tylko Jim Cole, Joe Dagg, kierowca i Jenny z Teresą.
– No – odezwał się Jim – komu w drogę, temu czas. Ruszajmy, Joe.
Kierowca ciężarówki posłał Teresie kolejne pełne uwielbienia spojrzenie i powlókł się w stronę kabiny.
– Muszę jeszcze wypełnić ten kwit przewozowy – rzucił przez ramię.
Jim odprowadził go wzrokiem, a potem mruknął coś do Teresy. Odpowiedziała mu cicho. Jenny obserwowała ich spod oka, ciekawa, co tam szepczą. Jej zainteresowanie wzrosło, kiedy Jim Cole wykonał gniewny gest w kierunku młodego kierowcy. Był wyraźnie zły. Teresa minę miała jeszcze bardziej posępną niż zwykle. Odwróciła głowę, zacisnęła zęby i ostentacyjnie ignorowała brygadzistę.
– Macie tu ten kwit! – zawołał kierowca. – Kto się z nim kopnie do biura?
Joe Dagg i Jim Cole oddalali się już w stronę zaparkowanego nieopodal pick-upa, którym mieli pojechać za ciężarówką do przewozu bydła. Teresa udała, że nie słyszy. Patrzyła bezmyślnie na pustą już zagrodę.
– Ja go wezmę – zaoferowała się Jenny.
– Dobra. – Gordie wychylony z kabiny nie spuszczał oczu z Teresy. – A podpiszesz?
Jenny zerknęła na Teresę, która nadal nie zwracała na nią uwagi.
– Oczywiście, podpiszę – powiedziała.
Złożyła na formularzu swój podpis. Gordie wyrwał żółty druczek z bloczku i podał go jej. Jenny szybko złożyła dokument i schowała do kieszeni, żeby nie zmókł. Gordie zatrzasnął drzwiczki kabiny i zapalił silnik.
Ciężarówka ruszyła z miejsca, wykręciła i wzbijając kołami fontanny wody z kałuż, potoczyła się przez podwórko. Jej śladem podążył pick-up z Jimem Cole'em i Joe'em Daggiem.
Teresa odwróciła się i traktując Jenny jak powietrze, pomaszerowała w stronę domu.
Jenny dogoniła ją.
– Często przyglądasz się załadunkowi bydła? – spytała, starając się nadać swojemu głosowi jak najnaturalniejsze brzmienie.
Teresa wzruszyła ramionami.
– Czasami. Gordie jest fajniejszy od większości tutejszych ćwoków.
– Rozumiem.
Fajniejszy od twojego chłopca, Michaela Aldersona, i przede wszystkim z jego powodu wciąż tu tkwisz? – miała na końcu języka Jenny.
Nie zadała jednak tego pytania. Zatrzymała się tylko i patrzyła na Teresę, która przygarbiona, wbiwszy ręce głęboko w kieszenie peleryny, szła w kierunku głównego budynku.
Dziewczyna sprawiała wrażenie tak znudzonej i nieszczęśliwej, że Jenny zrobiło się jej nawet żal. Po raz nie wiadomo który zadała sobie pytanie, co ją tutaj trzyma.
Zatopiona wciąż w myślach, wróciła do biura i położyła żółty kwit przewozowy na biurku Bridget.
Miała już wyjść, ale pod wpływem jakiegoś impulsu zawróciła, by zerknąć jeszcze raz na kwit. Wzięła go do ręki i spojrzała na rubrykę, w której Gordie wpisał liczbę zwierząt załadowanych na ciężarówkę.
Z podniecenia zaschło jej w ustach. Podbiegła do swojego biurka, wyjęła ż szuflady plik dokumentów i porównała stare kwity przewozowe z tym, który dostała przed chwilą od kierowcy ciężarówki.
Już wiedziała, na czym polegał mechanizm oszustwa. Będzie jeszcze musiała przysiąść fałdów i skrupulatnie wszystko porachować, ale wiedziała, jak kradziono pieniądze, a co więcej, domyślała się, kto to robił.
Nad prerią zapadła już noc, rozpadało się na dobre.
– Boże kochany – powiedział w garkuchni Joe Dagg do Bridget siedzącej naprzeciw niego za stołem zbitym z sosnowych desek. – W życiu nie widziałem takiego deszczu. A ty, Bridget? Skąd się w tym niebie tyle wody bierze?
Reszta stołowników, nie przerywając jedzenia, pokiwała w milczeniu głowami. Łomot, z jakim strugi deszczu siekły blaszany dach, utrudniał rozmowę. A zresztą większość zgromadzonych tu ludzi była tak zmęczona, że nie chciałoby się im rozmawiać, nawet gdyby mogli siebie nawzajem usłyszeć.
Bridget mruknęła coś w odpowiedzi i dalej dłubała bez apetytu w swoim chili ze smażonymi ziemniakami.
Miała wrażenie, że jej życie zmieniło się w koszmar tak dawno, że nie przypominała już sobie, kiedy i czy w ogóle była szczęśliwa. Ale jej kłopoty dopiero się zaczynają. Że też posłuchała jesienią Maury i zaczęła grać na giełdzie. Przez tę swoją głupotę straciła prawie wszystkie oszczędności. Z czego będzie żyła, kiedy przejdzie już na emeryturę?
Jakby tego było mało, spadła im tu jeszcze na głowy ta rewidentka z Calgary, niby cicha, spokojna dziewczyna, ale szpera po księgach i tylko patrzeć, jak wywęszy i wywlecze na światło dzienne grzeszki i pomyłki jej, Bridget. A wtedy wszystko się wyda, wyda się, jak haniebnie zawiodła swojego pracodawcę.
No i jeszcze ta powódź zwalająca się na nich niczym kara boża, porywająca wszystkie nadzieje i marzenia rodziny Aldersonów, a przy okazji i jej.
Maura siedziała naprzeciwko Bridget, obok Paddy'ego McKenny, który przekrzywiając swoją kształtną łysą głowę, nastawiał ucha, by usłyszeć wśród szumu deszczu, co mówi do niego wesoła, drobna pani domu.
Paddy McKenna przechwycił spojrzenie Bridget i uśmiechnął się do niej, po czym szybko powrócił do rozmowy z Maura.
Bridget znowu westchnęła i nabrała na widelec kawałek ziemniaka. Nie mieściło jej się w głowie, że Maura w takiej strasznej, kryzysowej sytuacji może w ogóle z kimś flirtować.
Maura, jakby czytając w myślach księgowej, podniosła wzrok, uśmiechnęła się i puściła do niej szelmowskie oczko. Znały się od dziecka. Maura niewiele się zmieniła przez te sześćdziesiąt lat. Zawsze była filigranową, żywą jak srebro trzpiotką, zdającą sobie doskonale sprawę, że podoba się mężczyznom.
W tym momencie Bridget chętnie by ją znienawidziła, ale nie mogła. Nie potrafiła. Nie pomagał nawet fakt, że Maura zawłaszcza sobie i adoruje akurat tego jedynego mężczyznę, który w ciągu ostatnich trzydziestu lat, jakie upłynęły od śmierci jej męża, wywarł na Bridget takie wrażenie.
Przesunęła wzrokiem po ludziach siedzących za stołem. Większość ściągnęła tu prosto znad strumienia, gdzie układali wał przeciwpowodziowy z worków z piaskiem. Ci byli przemoczeni i ubłoceni.
Tylko nieliczni wyglądali czysto i schludnie. Zwłaszcza Teresa, która przed paroma minutami przyszła spacerkiem z głównego budynku.
W pewnym momencie Maura przechyliła się przez stal i również przyjrzała się bacznie dziewczynie Michaela.
– Pomożesz nam przy tym piasku, Tereso? – spytała. – Clayowi na pewno przydałaby się dodatkowa robotnica.
Teresa, bawiąca się bezmyślnie kromką chleba, pokręciła głową.
– Nie mogę – odburknęła. – Krzyż mnie boli.
– Ojej, biedactwo – powiedziała szyderczo Maura. – To może rzeczywiście zostań tu lepiej z Polly i pomóż jej w szykowaniu posiłku dla następnej tury. Trzeba dla nich obrać całą górę kartofli. To siedząca praca, w sam raz na twoje dolegliwości.
Teresa posłała babce swojego chłopca niechętne spojrzenie.
– Nie mogę...
Maura przyglądała jej się chłodno.
– Owszem, możesz – rzekła głosem nie znoszącym sprzeciwu. – To podbramkowa sytuacja. Potrzebujemy do pomocy wszystkich obecnych na ranczu, z tobą włącznie.
Siedzący obok Maury Allan parsknął śmiechem.
– Teresa do garów! – zawołał. – Ty, Teresa, szczerze ci współczuję. Ja już wolę sypać piasek do worków niż skrobać ziemniaki.
Teresa popatrzyła na chłopca z jawną wrogością, a potem zerknęła na Michaela, jakby szukała u niego wsparcia. Ale drugi syn Claya jadł w milczeniu, nie zwracając uwagi na wymianę zdań.
Bridget, która zawsze lubiła Michaela, była przekonana, że chłopak ma w tej chwili głowę zaprzątniętą myślami o swoim wale z bel sprasowanego siana. Martwił się na pewno, czyjego konstrukcja wytrzyma napór przybierającej bez przerwy wody.
Bridget wiedziała, jak bardzo Michael Alderson stara się wypaść korzystnie w oczach ojca. Mógłby się załamać, gdyby mimo jego wysiłków powódź przerwała budowany z takim mozołem wał i zalała łąki.
A Teresa nie dość, że nie pomagała mu fizycznie, to nie starała się nawet wesprzeć go duchowo, jak na lojalną partnerkę przystało. Mało tego, Michael rzadko słyszał od niej miłe słowo.
No i ten biedny Clay, pomyślała Bridget. Jemu też przydałoby się takie duchowe wsparcie ze strony kogoś bliskiego, a jest chyba najbardziej osamotniony z nich wszystkich.
Bridget spojrzała na pracodawcę. Clay jadł w milczeniu. Był tak znużony i strapiony, że serce się krajało. Wolała nie myśleć, przez co teraz przechodzi.
Ciekawa była, o czym myśli, ale nie potrafiła wyczytać niczego z jego twarzy. Kiedy wreszcie minie ten straszny kryzys i ich życie powróci do normy? Bridget westchnęła i znowu zaczęła dłubać widelcem w talerzu.
Clay poczuł na sobie zatroskane spojrzenie Bridget i spróbował uśmiechnąć się do niej pokrzepiająco, ale nie bardzo mu to wyszło. Wypił łyk kawy i mechanicznie posmarował masłem kolejną kromkę chleba.
Bridget najwyraźniej czymś się gryzła. Musi z nią porozmawiać, dowiedzieć się, skąd ten nastrój, i jakoś pocieszyć. Ale teraz nie miał na to czasu. Nie miał czasu na nic, każdą chwilę pochłaniała mu walka z żywiołem, a coraz bardziej wątpił, czy wyjdzie z niej zwycięsko.
Zerknął mimowolnie na Jenny, która siedziała kilka miejsc dalej i słuchała perorującego Jima Cole'a. Pracowała przez dwie godziny przy wznoszeniu wału i była tak samo przemoczona i ubłocona jak on. Zauważył grudkę zaschniętego błota na jej policzku. Zapragnął wyciągnąć rękę i zetrzeć ją.
Coraz bardziej ciągnęło go do tej kobiety, chciał ją dotykać, tulić, napawać się jej bliskością. Ciekawe, bo nigdy by się nie spodziewał, że podobne pokusy ogarną go w samym środku takiego kryzysu jak ten. Choć był w tej chwili tak zmordowany, pragnął leżeć z Jenny w swoim łóżku, trzymać ją w ramionach i chłonąc słodycz jej ciała, wsłuchiwać się w bębnienie deszczu odach...
Potrząsnął głową i powrócił do przerwanego posiłku. Przypomniało mu się, jak wpadł tego ranka do obory i zastał ją tam zagrzebaną w żłobie, atakowaną przez rozwścieczonego ogiera.
Stężał i mocniej ścisnął widelec.
Ten wypadek tak wytrącił go z równowagi, był taki straszny, że wolał o nim nie myśleć. Przerażenie Jenny i niebezpieczeństwo, w jakim się znalazła, przypominały mu o...
Nie! Stłumił tę myśl w zarodku.
Nie może sobie pozwolić na wspominanie małej Suzy. Nie teraz, kiedy ma tyle spraw na głowie.
Wrócił myślami do kontroli ksiąg rancza. Ciekaw był, co Jenny do tej pory w nich znalazła. W normalnych okolicznościach bardziej interesowałby się jej pracą, dowiadywał się, jak jej idzie.
Tymczasem nie wiedział nawet, czy na coś natrafiła. A ona już chyba kończyła, bo przecież wspominała, że jutro zamierza wracać do miasta.
Ciekawe, czy naprawdę wyjedzie, czy też zostanie na ranczu i będzie dalej pomagała w przygotowaniach do nadejścia fali powodziowej. Jej dziadek zaofiarował się, że zostanie przez weekend, ale może Jenny, świadoma, że przebywa tu jako rewidentka, będzie wolała uciec od tego, co się między nimi zawiązuje?
Muszę z nią porozmawiać, zadecydował Clay. Muszę się przed jej wyjazdem dowiedzieć, co ustaliła.
Postanowił sobie, że jeszcze tego wieczoru znajdzie chwilę czasu na rozmowę w cztery oczy z Jenny. Wypyta ją o kilka spraw.
W tym momencie Jenny spojrzała na niego. Clayowi serce zabiło żywiej, a lędźwie ścisnęło pożądanie. Nigdy nie spotkał kobiety, która wywierałaby na niego tak natychmiastowy i przemożny wpływ. Musiał zmobilizować całą siłę woli, żeby nie zerwać się z krzesła, nie podbiec do niej, nie wziąć na ręce i zanieść do łóżka.
Pokrył targające nim emocje uprzejmym uśmieszkiem, dokończył posiłek, wstał i sięgnął po kapelusz i pelerynę. Synowie i prawie wszyscy robotnicy uczynili to samo. Wyszli całą grapą w deszcz.
Clay zaczął wydawać polecenia i snuć plany kolejnego etapu bitwy. To pomogło mu zapomnieć na jakiś czas o kobiecie, która dwa dni temu pojawiła się nad Topolowym Strumieniem.
Jenny pracowała jak automat, rozmyślając o historii tego pięknego, starego rancza i o ludziach, którzy tu od lat mieszkali. Próbowała sobie wyobrazić, jak tu jest w nor
marnych okolicznościach, kiedy nad ranczem nie wisi żadne zagrożenie.
Zrobiło jej się smutno, kiedy uświadomiła sobie, że jutro wyjeżdża i że będzie jej brakowało rancza nad Topolowym Strumieniem. Przerwała na chwilę pracę i wsparła się na łopacie, by dać wytchnienie obolałym plecom. Mało prawdopodobne, że tu jeszcze kiedyś wróci. Nie będzie mile widzianym gościem po raporcie, który złoży wkrótce swoim przełożonym.
Ale nie chciała teraz myśleć o księgach ani o niepokojących nieprawidłowościach, jakie w nich znalazła podczas kontroli. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów i wsunęła go pod czapkę, po czym rozejrzała się wokół.
Razem z nią piasek do worków sypało około czterdziestu osób. Zwierzęta zostały już przetransportowane w bezpieczne miejsce, zabudowania w miarę możliwości zabezpieczono i Clay mógł wreszcie zebrać większość swoich pracowników przy wznoszeniu wałów przeciwpowodziowych.
Michael kierował budową długiego, przysypanego ziemią wału, którego zadaniem było zabezpieczenie łąk. Pomagał mu tam Paddy McKenna, który miał doświadczenie w pracach inżynierskich i potrafił porwać ludzi swoją niespożytą energią. Clay przydzielił też Michaelowi dalszych sześciu robotników, co świadczyło o tym, że wierzy w skuteczność konstrukcji oraz że perspektywa zalania łąk coraz bardziej go niepokoi.
Reszta załogi harowała w pocie czoła przy umacnianiu brzegów strumienia na odcinku przebiegającym przez główne podwórko, gdzie największe niebezpieczeństwo groziło oborom, barakom, w których przechowywano maszyny, oraz budynkom mieszkalnym.
W ciągu ostatnich kilku dni wzniesiono wał na wysokość prawie metra, ale woda podchodziła już pod wierzchnią warstwę worków z piaskiem, a w niektórych miejscach nawet się przez nią przelewała, zaś do nadejścia czoła fali powodziowej pozostały niespełna dwadzieścia cztery godziny. Starali się teraz podwyższyć wał o kolejny metr, co wydawało się zadaniem niemożliwym do wykonania, o ile nie zmobilizują więcej ludzi do pracy.
A ludzie muszą przecież spać. Nie mogą pracować w tym tempie bez wytchnienia, bo zwyczajnie padną. Tak czy inaczej, to zdumiewające, na co stać ludzi, kiedy pracują w zgranej grapie. Stos ciężkich worków z piaskiem rósł powoli, ale systematycznie.
Gdyby mieli do dyspozycji jeszcze dwa dni, być może wygraliby z powodzią. Ale w tej sytuacji Jenny nie widziała dla rancza ratunku.
Jaką tragedią musi być utrata tego, co z takim mozołem przez ponad stulecie budowały kolejne pokolenia rodziny.
– Już dziesiąta! – rozległ się w mroku donośny głos Claya. – Robimy sobie sześć godzin przerwy i idziemy się przespać. Stawicie się do pracy o świcie, zgoda?
Część pracujących gorąco zaprotestowała. Szkoda im było cennych godzin. Mimo wszystko tym ludziom groziła nie tylko utrata domów, ale i całego dobytku.
Clay jednak zbył ich protesty niecierpliwym machnięciem ręki.
– Nie będzie z was żadnego pożytku, jeśli się przemęczycie i opadniecie z sił – oznajmił. – Jutro będziemy potrzebowali każdego zdolnego do pracy, i to wypoczętego na tyle, żeby mógł pracować dwanaście godzin bez ustanku. Jeśli ktoś złapał trochę snu w ciągu dnia, może zostać i jeszcze ułożyć trochę worków. Inni niech wracają do domów i kładą się do łóżek.
Zdenerwowani robotnicy naradzali się chwilę między sobą przyciszonymi głosami, potem złożyli łopaty w oborze i rozeszli się. Jenny również ruszyła przez rozmiękłą ziemię w kierunku głównego budynku.
Dom, do którego weszła, wydał jej się całkowicie wyludniony. W kuchni panowała niczym nie zmącona cisza, nigdzie nie grał telewizor, z góry nie dolatywał pomruk rozmów. Członkowie rodziny albo nie wrócili jeszcze z pracy, albo położyli się już spać, żeby wypocząć przed jutrzejszą decydującą batalią.
Jenny zdjęła przemoczone buty, powiesiła przy drzwiach kurtkę i czapkę, i na palcach, starając się robić jak najmniej hałasu, weszła na piętro do swojego pokoju. Tam ściągnęła z ulgą mokre dżinsy, wyjęła z walizki butelkę z szamponem, suszarkę do włosów i torebkę z kosmetykami, i powlokła się do łazienki, żeby wziąć prysznic.
Przez dłuższy czas obracała się pod siekącymi strugami gorącej wody, czując, jak stopniowo wracają jej siły. Po tylu godzinach ciężkiej harówki na chłodzie i w ciemnościach była to niemal hipnotyzująca przyjemność.
Przesuwała machinalnie dłońmi po całym ciele, świadoma swojej silnej, pulsującej zmysłowości.
Przed oczami stanęła jej znowu twarz Claya. Starała się odpędzić tę wizję, ale bezskutecznie. Wyobraziła sobie, jak Clay bierze w dłonie jej piersi, dotyka nabrzmiałych brodawek, jak powoli, bez pośpiechu gładzi jej biodra i brzuch.
Rozmarzona rozprowadzała po skórze mydło, myśląc o jego przeszywających oczach, pięknie wykrojonych ustach i pokrytych odciskami dłoniach. Te dłonie, dotykając najbardziej intymnych części jej ciała, sprawiały jej niewysłowioną rozkosz...
Otrząsnęła się z tych myśli, zakręciła wodę i wyszła spod natrysku. Nie poznawała samej siebie. Nigdy nie fantazjowała w ten sposób o żadnym mężczyźnie, nie mówiąc już o takim, wobec którego prowadzi dochodzenie. Niedobrze. Musi skończyć jak najszybciej tę kontrolę i uciekać stąd gdzie pieprz rośnie, bo tylko patrzeć, jak całkiem się rozklei.
Weszła nago do pokoju, wyjęła z szuflady długą nocną koszulę z rękawami do łokci i naciągnęła ją przez głowę. Woda odświeżyła ją i odpędziła senność. Zaczęła się krzątać po pokoju i pakować rzeczy, żeby nazajutrz być już gotowa do wyjazdu. W końcu zatrzymała wzrok na kupce książek leżących na toaletce.
Pożyczyła je od Claya, żeby poczytać do poduszki. Pochodziły z jego prywatnej biblioteki. Wzięła jedną na chybił trafił, zapaliła nocną lampkę, zgasiła górne światło, położyła się i spróbowała skoncentrować na lekturze.
Ale litery rozmazywały jej się przed oczami. Wilgotny wiatr wciskający się przez uchylone okno wydymał firankę. Po ścianach tańczyły cienie. Z zewnątrz dochodził monotonny szum ulewy.
Nagle ktoś zapukał cicho do drzwi. A może tylko jej się wydawało? Jenny ściągnęła brwi i nastawiła ucha. Pukanie powtórzyło się.
Wstała z łóżka, podeszła do drzwi i znieruchomiała z ręką na gałce.
– Kto tam? – zapytała cicho.
– To ja, Clay. Chciałbym z tobą porozmawiać, jeśli jeszcze nie śpisz.
Jenny mocniej zabiło serce. Rozejrzała się odruchowo w poszukiwaniu szlafroka, ale zaraz przypomniała sobie, że go ze sobą nie przywiozła. No trudno, będzie musiała przyjąć gościa w nocnej koszuli.
Uchyliła lekko drzwi i wyjrzała na skąpo oświetlony korytarz.
Clay był w dżinsach i białej bawełnianej koszulce. On też się wykąpał. Pachniał mydłem i kremem po goleniu, twarz miał poszarzałą ze zmęczenia, oczy podkrążone. Trzymał przed sobą tacę z napoczętą butelką whisky, dwoma szklankami, miseczką krakersów i talerzykiem z plasterkami żółtego sera.
– Przekąsimy coś? – zapytał. – Konam z głodu.
– Aleja...
– To nie to, co myślisz – wpadł jej w słowo. – Mam do ciebie sprawę służbową. Chcę porozmawiać o kontroli, którą tu prowadzisz.
Jenny dopiero teraz uświadomiła sobie, że ona też jest bardzo głodna, lecz mimo to nie miała ochoty wpuszczać Claya do pokoju. Po prostu się bała.
– Nie zajmę ci dużo czasu, Jenny – podjął Clay. – Musimy się wszyscy dobrze wyspać. Chciałem ci tylko zadać kilka pytań. – Po chwili wahania kiwnęła głową i otworzyła drzwi szerzej. Clay wszedł do sypialni, postawił tacę na toaletce i usiadł w fotelu pod oknem.
– Mam nadzieję, że cię nie obudziłem – powiedział, wskazując na zapaloną nocną lampkę i rozrzuconą pościel.
– Czytałam – bąknęła Jenny.
Zastanawiała się gorączkowo, jak się zachować. Clay zajął jedyny fotel, jaki był w pokoju, a ona stała niezdecydowanie na zimnej drewnianej podłodze, przestępując z jednej bosej stopy na drugą.
W końcu przysiadła na krawędzi łóżka.
– Którą książkę sobie wybrałaś? – spytał Clay i pochylił się, żeby zerknąć na okładkę. Przeczytawszy tytuł, kiwnął głową i sięgnął po butelkę whisky. – Ja też lubię tę powieść. Dobrze poprowadzona intryga. Aż do ostatniego rozdziału nie potrafiłem wskazać mordercy.
– Tylko mi nie mów – powiedziała szybko Jenny. – Dopiero zaczęłam.
Roześmiał się.
– I bardzo dobrze. Będziesz; ją musiała zabrać i dokończyć w domu, a to da mi pretekst, żeby się z tobą spotkać.
Zakłopotana spuściła wzrok na splecione na kolanach dłonie.
– Napijesz się? – zapytał.
Zawahała się, a potem kiwnęła głową.
– Owszem, ale tylko odrobinę. Nie przepadam za nie rozcieńczoną whisky.
– Ja też, ale nie znalazłem niczego w lodówce, a nie chciałem zawracać głowy Polly.
Nalał nieco bursztynowego płynu do szklanki z grubego szkła i podał ją Jenny. Umoczyła usta w alkoholu i poczuła ciepło rozchodzące się po podniebieniu.
Clay odchylił się na oparcie fotela i przymknął zmęczone oczy.
– Trudno mi uwierzyć, że przyjdzie jeszcze czas, kiedy będę mógł myśleć o zwyczajnych rzeczach, na przykład o odbieraniu pożyczonych książek – powiedział. – W tej chwili wydaje mi się, że przez resztę życia będę już toczył tę przeklętą wojnę z żywiołem.
Jenny upiła kolejny łyczek złocistego płynu. Współczuła mu z całego serca.
Clay z wyraźnym wysiłkiem wziął się w garść i podsunął jej miseczkę z krakersami. Wzięła dwa i zaczęła je chrupać ze smakiem. Z zaskoczeniem stwierdziła, że jego towarzystwo podziałało na nią kojąco.
W tej chwili nie czuła się rewidentką, lecz kobietą, która spędza miło czas z mężczyzną.
– Jak na pikniku, prawda? – powiedział, jakby odgadując jej myśli. – Tak tu spokojnie i przyjemnie, kiedy wszyscy już śpią, a my siedzimy sobie przy drinku, jemy krakersy i gawędzimy.
– Od dziecka lubię pikniki.
– Ja też.
Jenny roześmiała się, ale szybko spoważniała.
– Jaka jest szansa, że strumień nie wyleje? – spytała. – Realna?
– Realna? – Clay pociągnął długi łyk whisky. – Bardzo niewielka – przyznał w końcu. – Jedyna nadzieja w tym, że woda nie podniesie się aż tak, jak to przewidują prognozy, że uda nam się podwyższyć dostatecznie wał i że przestanie padać deszcz. Wtedy może wyjdziemy z tego obronną ręką.
– A w przeciwnym razie?
Westchnął ciężko.
– Boże, wolę nie myśleć. Straty byłyby horrendalne. Zaleje co najmniej dziewięć domów mieszkalnych i większość głównych zabudowań gospodarczych. Nie możemy ich wszystkich obłożyć workami z piaskiem. Co zaś do łąk...
Urwał, wziął z miseczki garść krakersów i jadł je zamyślony.
– Jesteś ubezpieczony? – przerwała milczenie Jenny.
Uniósł brwi.
– Chcesz przez to powiedzieć, że nie wiesz jeszcze wszystkiego o mojej sytuacji finansowej?
– W twojej księdze rozchodów natrafiłam na kilka pokaźnych odpisów na polisy ubezpieczeniowe – odparła spokojnie – ale nie wiem, co te polisy obejmują – Cóż, obawiam się, że niewiele. Większość domów mieszkalnych jest, co prawda, ubezpieczona, ale nie ubezpieczałem zabudowań gospodarczych, a polisy na wypadek zalania łąk nie wystawi ci żadna firma ubezpieczeniowa. Zapowiada się prawdziwa katastrofa. Prawdopodobnie będę zmuszony sprzedać trochę ziemi, żeby pokryć szkody.
– A nie uśmiecha ci się to? – podsunęła Jenny.
– Chyba nie ma ranczera, który lubiłby pozbywać się ziemi. Tak trudno o pastwiska. Przykro je odsprzedawać, żeby zdobyć pieniądze na regulowanie rachunków.
Jenny kiwnęła głową i upiła łyczek whisky. Pomyślała o brakujących pieniądzach i konsekwencjach ostatecznego ustalenia, co się z nimi stało.
W obawie, że Clay znowu odczyta jej myśli, odwróciła szybko głowę i sięgnęła po następnego krakersa. On jednak siedział w fotelu z zamkniętymi oczami. Skorzystała z okazji i przyjrzała się ukradkowo jego twarzy. Dopiero teraz zauważyła, jak długie i gęste ma rzęsy.
– Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc, Jenny – odezwał się, otwierając oczy i unosząc w toaście swoją szklankę. – Odwaliliście z dziadkiem kawał solidnej roboty, a przecież nie musieliście.
– Jestem zadowolona, że mogliśmy się na coś przydać – oznajmiła Jenny, czując się większą zdrajczynią niż dotychczas.
Owszem, Paddy pomagał ofiarnie ludziom z Topolowego Strumienia, ale ona ślęczała przecież w tym czasie w biurze nad księgami i szukała w nich nieprawidłowości, za które ten ranczer może powędrować do więzienia.
– W księgach nie wszystko jest w porządku, prawda?
– spytał cicho.
Jenny znieruchomiałą z krakersem w połowie drogi do ust.
– W tej chwili nie mogę z tobą o tym rozmawiać – odrzekła. – Kiedy skończę i sporządzę raport, będziesz mógł...
Był chyba zbyt zmęczony, by drążyć ten temat. Machnął tylko lekceważąco ręką i sięgnął po następnego krakersa.
– Od jakiegoś czasu przeczuwałem, że coś tam jest nie tak – mruknął. – Zanim jeszcze Saul zwrócił mi uwagę na spadek przychodów, odnosiłem wrażenie, że nie wszystko jest w porządku. Ale przez ostatnie dwa lata byliśmy tak zajęci, że zlekceważyłem sprawę.
Jenny słuchała tego w milczeniu. Bardzo chciała mu wierzyć.
– A ilekroć chciałem porozmawiać z Bridget o księgach – ciągnął Clay – ona się zjeżała. Ostatnio była jakaś przygnębiona. Wiem, że powinienem mimo wszystko przeprowadzić z nią taką rozmowę, ale zawsze było coś ważniejszego do roboty, a poza tym miałem nadzieję, że w końcu wszystko samo się jakoś ułoży.
– Prowadzenie księgowości jest dla Bridget dużym obciążeniem – odezwała się Jenny po chwili niezręcznego milczenia. – W przypadku takiego dużego rancza nie jest to sprawa prosta, zwłaszcza teraz, w epoce komputerów. To zadanie zaczyna ją trochę przerastać.
– Wiem. Już dawno powinienem był zatrudnić do prowadzenia ksiąg jakiegoś specjalistę, ale to delikatna sprawa. Muszę przecież dawać Bridget dach nad głową, a ona jałmużny by nie, przyjęła. Chciałaby dalej pracować.
Po raz pierwszy Jenny zaczęła zdawać sobie sprawę z jego sytuacji jako pracodawcy. Ludzie pracujący u Claya Aldersona nie przychodzili tu tylko na parę godzin dziennie; oni poświęcali ranczu całe swoje życie.
A tego rodzaju lojalność trzeba było odpowiednio wynagradzać.
– A ty nie szukasz czasem pracy? – spytał Clay, uśmiechając się ze znużeniem.
– Ja? – żachnęła się.
– A czemuż by nie? – Utkwił w niej swoje ciemne oczy. – Podoba ci się tutaj, prawda? Kwalifikacje masz, , nie da się ukryć. Proponuję ci mieszkanie i dobrą pensję. Możesz objąć kierownictwo w biurze, a Bridget zostanie twoją asystentką. Jeśli chodzi o komputery i inny sprzęt, dostaniesz ode mnie wszystko, czego ci potrzeba.
– Mówisz poważnie? – Patrzyła na niego z bezbrzeżnym zdumieniem.
– Jak najpoważniej. Skoro mam kłopoty z księgami, to najwyższa pora, żebym zatrudnił kogoś, kto potrafi właściwie je prowadzić, nie raniąc przy tym uczuć Bridget ani nie posyłając jej na zieloną trawkę.
– Ale ja już mam pracę – odparła. – Nie mogę tak po prostu... złożyć wymówienia.
– A dlaczego nie? Naprawdę odpowiada ci praca w tym tłumie, w tej klitce bez okna?
Z bezbłędną precyzją wytknął palcem wszystko to, czego Jenny w swojej pracy najbardziej nie lubiła. Zbita z tropu uznała, że musi przejść do defensywy.
– Rzadko przesiaduję w biurze – odparła. – Najczęściej przeprowadzam takie, jak ta tutaj, kontrole na miejscu, w terenie.
– Rozumiem. – Obserwował ją sponad brzegu swojej szklanki. – Ale podtrzymuję ofertę. Dam ci osobny dom i pensję wyższą, niż masz teraz. A na dodatek – dorzucił z uśmiechem – będziesz się tu mogła wybiegać za wszystkie czasy.
Odwzajemniła mimowolnie ten uśmiech, wyobraziła sobie, że przyjmuje ofertę, że przeprowadza się tutaj, prowadzi księgowość, pobiera pensję, chodzi wieczorami na długie spacery, czyta w zimie przy kominku, kiedy za oknem hula wiatr i śnieg białym całunem pokrywa prerię.
Odpędziła czym prędzej tę wizję, kiedy przemknęło jej przez myśl, że składana przez Claya oferta może być formą przekupstwa. Kto wie, czy zaraz nie zażąda, by nikomu nie mówiła, co odkryje w księgach.
Zerknęła podejrzliwie na gospodarza, ale ten, wyciągnięty wygodnie w fotelu, uśmiechał się tylko z rozmarzeniem.
– Jak dobrze – wymruczał.
– Co dobrze?
– Wszystko. – Wykonał trzymaną w ręku szklanką gest, który miał obejmować i krąg światła rzucany przez nocną lampkę, i butelkę z whisky, i miseczkę z krakersami, i firankę falującą łagodnie w powiewach wiatru, i monotonny szum deszczu zraszającego winorośl za oknem. – Cudownie tak siedzieć i gawędzić sobie z kimś po ciężkim dniu.
Cała jej podejrzliwość ulotniła się, przegnana kolejnym przypływem współczucia. Ten człowiek pracuje w pocie czoła całe dnie, by zapewnić byt tylu zależnym od niego ludziom, a potem spędza wieczory w samotności.
Musiał wyczytać z jej twarzy, co myśli, bo pochylił się i wziął ją za rękę.
– Tyle w tobie ciepła, Jenny – powiedział cicho.
– Nie – szepnęła, spuszczając wzrok na ich złączone dłonie. – Nieprawda.
Nie puszczając jej ręki, wstał i usiadł obok niej na łóżku.
Otworzyła usta, by zaprotestować, ale nie znalazła odpowiednich słów. Przesunęła się tylko trochę w bok, żeby zrobić mu miejsce.
– Ty też jesteś samotna, prawda? – zapytał łagodnie i pogłaskał ją po policzku. – Nie do wiary, że taka piękna kobieta może być samotna.
– Nie mów, proszę, takich rzeczy. – Spróbowała się od niego odsunąć. – Nie powinniśmy...
Wziął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. Był tak blisko, że czuła na twarzy jego oddech.
– Jesteś taka piękna, Jenny – wyszeptał. – Pod każdym względem.
– Clay, proszę cię...
Ale on patrzył jej prosto w oczy, a wzrok miał niemal hipnotyzujący. I już nie wątpiła w jego szczerość. Ten człowiek naprawdę był przekonany ojej urodzie. Niebywałe, ale prawdziwe.
Nie przypominała sobie, by jakikolwiek mężczyzna, nawet Steve, patrzył na nią kiedyś z taką mieszaniną pożądania i podziwu. Świat zawirował jej przed oczami.
Clay położył jej dłonie na ramionach, a potem zsunął je na plecy.
– Kiedy ostatnio słyszałaś od mężczyzny, że jesteś śliczna?
Nie odpowiedziała. Przywarła tylko do niego i ukryła twarz na jego piersi.
– Jesteś tak samo samotna jak ja – wyszeptał z ustami przy jej policzku. – Mam rację?
Pokiwała bez słowa głową, trąc czołem o jego miękką bawełnianą koszulę.
Przysunął się bliżej, mocniej przyciągnął ją do siebie, pochylił się i pocałował w policzek.
– Taka słodka, piękna kobieta, i sama – wyszeptał nieco zmienionym głosem. – Jak to możliwe?
Jenny zrozumiała, że jeśli teraz tego nie przerwie, za chwilę nie będzie odwrotu.
Cała płonęła. Goś ciągnęło ją do tego mężczyzny, tęskniła za pieszczotą jego ust, jego dłoni, za jego silnym, nagim ciałem...
– Mam sobie pójść? – wymruczał jej cicho do ucha. – Powiedź tylko słowo, a już mnie tu nie ma.
Prowadzisz przeciwko niemu dochodzenie! – ostrzegł ją głos wewnętrzny.
Ale on jest taki... i czuję się przy nim...
Ten człowiek jest podejrzany o popełnienie oszustwa podatkowego, a ty jesteś rewidentką z izby skarbowej, która ma te podejrzenia zweryfikować!
W każdych innych okolicznościach Jenny posłuchałaby na pewno tego ostrzegawczego głosu, lecz dzisiaj tonął on w podnoszących się wodach strumienia, w poczuciu nadciągającej katastrofy, w szumie ulewy za oknem.
I w nieposkromionym pożądaniu, które nie opuszczało jej, od kiedy po raz pierwszy zobaczyła Claya Aldersona, w pożądaniu podsycanym jeszcze przez odwieczny kobiecy instynkt każący nieść pocieszenie i ukojenie mężczyźnie uwikłanemu w kłopoty.
Odsunęła się i spojrzała na niego z właściwą swojej naturze szczerością.
– Nie powinniśmy tego robić, Clay. Nie powinniśmy nawet o tym myśleć.
– Nie powinniśmy? – spytał cicho. – A cóż jest złego w zaznaniu odrobiny miłości, w szukaniu ciepła pośród burzy? No powiedz, Jenny, cóż w tym złego?
Tamten natarczywy głos wewnętrzny nadal krzyczał ostrzegawczo, lecz Jenny już go nie słuchała. Ujęła w dłonie twarz Claya i wpatrzyła się w niego zachłannym wzrokiem.
Pogładziła palcem jego kość policzkową i zdumiała ją gładkość jego skóry. Wszystko w tym mężczyźnie było takie doskonałe, takie pociągające...
Clay chwycił ją za rękę i zaczął całować palce. Potem wsunął sobie jej kciuk do ust i nie spuszczając z niej wzroku, przytrzymał go delikatnie zębami.
– Schrupałbym cię w całości – powiedział. – Mam na to ochotę od chwili, kiedy usiadłaś naprzeciwko mnie w tamtej restauracji.
Jenny ścisnęło w dołku z podniecenia i pożądania. Nie odrywając wzroku od jego twarzy podniosła się, zdecydowanym ruchem ściągnęła przez głowę nocną koszulę i stanęła przed nim zupełnie naga. Clay wstrzymał oddech. On też wstał, dotknął jej piersi, zsunął dłonie na talię, a potem niżej, na biodra.
– Coś cudownego – wyszeptał cicho, pożerając ją pełnym zachwytu wzrokiem. – Nie przesadzam, Jenny, jesteś cudowna.
Może to whisky sprawiła, że puściły w niej wszelkie hamulce, a może przyczyniło się do tego poczucie wspólnoty w obliczu czającej się w ciemnościach za oknem katastrofy.
Tak czy inaczej, Jenny ani trochę nie krępował jego wzrok. Czuła się podziwiana i pożądana, bardziej spokojna o siebie i swoje ciało, niż kiedykolwiek w podobnych sytuacjach ze Steve'em.
Były narzeczony potrafił krytykować niedoskonałości jej figury, jakby widział w niej konia wyścigowego, którego kupuje. Przed nim by się tak nie obnażyła.
– Steve... mój chłopak, tak nie uważał – powiedziała mimo woli. – Mówił mi zawsze, że mam za długie i za wąskie stopy, za małe piersi i...
– Ten twój Steve był kretynem – przerwał jej Clay, biorąc ją w ramiona. – Nie mówmy już o nim. Co to za mężczyzna, który patrząc na boginię, dopatruje się w niej wad?
Jenny poczuła się wprost cudownie. Była pijana szczęściem, płonęła pożądaniem, jakiego wcześniej nie zdarzyło się jej doświadczyć.
– A ty? – wyszeptała, wtulając twarz w jego pierś. – Jesteś bogiem? Bo jeśli nie, to proszę natychmiast opuścić moją łożnicę. No, przyjrzyjmy się tobie.
Zaśmiał się cicho.
– Och, Jenny, jestem tylko załamanym starym kowbojem. Rozczarujesz się nieco.
– Wątpię.
Ściągnęła mu przez głowę koszulę, obnażając szerokie bary i umięśniony tors. Klatkę piersiową porastała mu gęstwa czarnych, kręconych włosków schodząca aż na brzuch i niknąca pod paskiem spodni. Jenny uklękła, rozpięła mu dżinsy i ściągnęła je aż do kostek. Stał przed nią w samych szortach, wyraźnie podniecony.
– Widzisz, jak na mnie działasz, Jenny – wyszeptał, a potem podniósł ją z klęczek i pociągnął za sobą na łóżko.
Zaczął obsypywać pocałunkami jej czoło i płatki uszu, potem musnął wargami twarz, szyję, zsuwał się coraz niżej, całował piersi, brzuch... Jenny zadrżała. Jego usta i dłonie wyzwalały w niej żar pożądania, jakiego wcześniej nie zaznała. I nagle, nie wiedzieć jak ani kiedy, połączyli się w jedno. Wypełnił ją pulsującym ciepłem, które poruszając się z niewysłowioną delikatnością, sprowadzało na nią ukojenie i podniecało zarazem.
Stężała, starając się pozbierać myśli, zorientować, gdzie jest i co się z nią dzieje.
– Wszystko w porządku, Jenny? – szepnął jej do ucha. – Może powinniśmy się jakoś zabezpieczyć?
– Zabezpieczyć... ? – Usiłowała się skoncentrować na tym, co do niej mówił. – Nie, nie – jęknęła. – Wszystko dobrze. Nie przestawaj. Nie przestawaj, proszę...
Znowu zaczął całować jej twarz i piersi.
– Nie walcz z tym, kochana – wyszeptał. – Rozluźnij się. Zaufaj mi.
– Aleja nigdy...
Znieruchomiał.
– Nigdy nie miałaś orgazmu?
Nie wstydziła się odpowiedzieć, bo wiedziała, że temu mężczyźnie może wyznać wszystko.
– Zawsze udawałam – wyszeptała. – Steve bardzo się denerwował, kiedy nie miałam orgazmu, a mnie jakoś nigdy się nie udawało go osiągnąć, a więc udawałam...
Znowu ją pocałował. Jenny stopniowo zatracała się w rozkoszy, rezygnowała z walki z głęboko zakorzenioną obawą przed utratą kontroli nad sobą. I nagle świat eksplodował i wibrując, rozprysł się na tysiąc kawałków. Zajęczała głośno, ogłuszona tym uczuciem.
Doszła do siebie w ramionach Claya, zdyszana, wstrząsana rytmicznymi nawrotami rozkosznych dreszczy.
Clay zaśmiał się cicho i przytulił ją do siebie, wpatrując się w nią z czułością.
– Całkiem nieźle, zważywszy że jesteśmy oboje skonani po ciężkiej fizycznej pracy. Poczekaj, aż będziemy wypoczęci. Wtedy dopiero ci pokażę, na co mnie stać.
Nie mogła wydobyć z siebie głosu, nie miała nawet sił się uśmiechnąć.
Ale zaczynał już wracać rozsądek i wiedziała, że chociaż było jej cudownie, to do „następnego razu" między nią a Clayem nie dojdzie.
Świtało. Na łóżko padały smugi dziennego światła przeciskającego się między listwami żaluzji. Clay otworzył oczy i leżał przez chwilę nieruchomo, zastanawiając się, dlaczego tak wspaniale się czuje.
Potem przypomniał sobie wszystko i uśmiechnął się. Ostrożnie, by nie obudzić Jenny, wysunął spod niej zdrętwiałą rękę. Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią z góry.
Co za kobieta! Śliczna i inteligentna, taka ciepła i cudowna...
Nagle twarz mu stężała.
Jakiż samolubny drań musiał być z tego jej chłopaka, skoro myślał tylko o zaspokojeniu własnej chuci, nie oglądając się na potrzeby takiej wspaniałej kobiety.
Jednak rzeczywistość i świadomość ciążących na nim obowiązków zaczęły stopniowo wypierać te rozważania. Wstał z łóżka, pozbierał porozrzucane po podłodze części swojej garderoby, ubrał się, podszedł do okna i popatrzył uważnie na widnokrąg.
Deszcz przestał co prawda padać, ale sądząc po ołowianych chmurach, których zwały nasuwały się już na słońce, lada moment znowu lunie.
A tak wezbranego strumienia jeszcze nie widział. Otworzył okno, wychylił się i serce mu zamarło.
Strumyk, do niedawna leniwie toczący swe wody przez ranczo, zmienił się w ryczącego potwora. Mętny, rwący nurt podchodził już pod wierzchołki wałów przeciwpowodziowych. Niósł rozmaite śmieci, w tym wyrwane z korzeniami drzewa i kawałki desek ze zniszczonych gdzieś po drodze budynków, trupy koni i krów, metalowe kanistry.
Po raz pierwszy wóda podniosła się tak wysoko, że zagroziła również małemu cmentarzykowi, którego nie chronił wał. Srebrne macki wody rozpełzały się już po dolinie, podchodząc niemal pod samo ogrodzenie z kutego żelaza.
Clay pomyślał o grobie Suzy.
Cofnął się od okna, podszedł na palcach do łóżka i spojrzał czule na śpiącą Jenny. Głupio mu było wymykać się stąd bez pożegnania po pierwszej spędzonej wspólnie nocy. Może zostawić jej coś na znak, że jest mu droga, że o niej myśli?
Rozejrzał się bezradnie po pokoju. Przemknęło mu przez myśl, że idealnym podarunkiem byłby bukiet chryzantem z ogrodu. Przypominała mu ten kwiat – wysoką, złocistobrązową chryzantemę całowaną przez słońce i pełną słodyczy.
Ale nie będzie przecież zrywać kwiatów, mając na głowie walkę z powodzią.
Poza tym kwiaty z ogrodu były mokre po deszczu. Wyobraził sobie, jak woda z takiego wiechcia kapie na poduszkę, i ostatecznie odrzucił ten pomysł.
Uśmiechnął się i zmobilizował całą siłę woli, by stłumić pokusę, która kazała mu zrzucić z siebie ubranie, wpełznąć z powrotem do łóżka i wziąć Jenny w ramiona. Wyrwał kartkę z leżącego na biurku notesu i wziął pióro ze stojącego obok kubka.
Zastanawiał się przez chwilę, zanim napisał: „Dzień dobry, najdroższa, kocham Cię".
Złożył kartkę na pół i położył ją na poduszce obok policzka Jenny. Patrzył na nią z zachwytem. Potem zabrał tacę z pustymi szklankami po whisky i wyszedł cicho z pokoju.
Jenny miała przyjemny, erotyczny sen. Byli z Clayem zupełnie sami, gdzieś daleko na prerii, ich nagie ciała pławiły się w słońcu. Ziemia wokół była wypalona i sucha, ale oni leżeli na miękkim kobiercu szmaragdowozielonej trawy.
Chciała zapytać Claya, skąd wzięła się tutaj ta wysepka zieleni, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu; jego pieszczoty zapierały jej dech w piersiach. Coś zaszeleściło jej pod policzkiem.
– Clay – wymruczała. – Clay, wydaje mi się...
Ocknęła się nagle. Była zupełnie sama. Tak ją to rozczarowało, że omal się nie rozpłakała. Usiadła na łóżku, powoli podciągnęła kolana pod brodę, objęła je rękami i rozejrzała się błędnie po pokoju. Ani śladu Claya, ani śladu jego ubrania, ani śladu po jego wczorajszych odwiedzinach.
Może to wszystko tylko mi się śniło, pomyślała z nadzieją.
Wiedziała jednak, że nie wyobraża sobie wcale tego błogiego uczucia nasycenia, które przenika wszystkie jej członki. Tak samo zresztą jak porzuconej na podłodze nocnej koszuli oraz swojej kompletnej nagości.
– O nie! – jęknęła. – Boże drogi, co ja najlepszego zrobiłam?
Zauważyła złożoną kartkę na poduszce. Sięgnęła po nią trzęsącymi się rękami i rozłożyła. Kiedy przeczytała treść liściku, oczy zaszły jej łzami.
Nie do wiary, że znalazła się w takiej sytuacji. Od lat szczyciła się swoim zrównoważeniem i rozsądkiem, umiejętnością powstrzymywania się od pochopnych działań, które mogą zrujnować człowiekowi życie.
I teraz, ni z tego, ni z owego, w wieku trzydziestu jeden lat, zachowuje się jak zupełna kretynka. W ciągu kilku zaledwie dni uwikłała się w romans z najmniej odpowiednim mężczyzną na świecie, z człowiekiem, u którego prowadzi kontrolę ksiąg, a potem kocha się z nim bez żadnego zabezpieczenia. Co prawda prawdopodobieństwo zajścia w ciążę było w tych dniach niewielkie, ale mimo wszystko...
Coś niebywałego. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, ale była już zdecydowana uciekać z rancza nad Topolowym Strumieniem przy pierwszej nadarzającej się sposobności.
Nie mogła jednak zapomnieć słodyczy minionej deszczowej nocy, delikatnych pieszczot Claya, przeżywanych wspólnie uniesień i przejmującego dreszczem rozkoszy spełnienia.
Otrząsnęła się z tych refleksji, wyskoczyła z łóżka, ubrała się pośpiesznie i zbiegła na dół. W kuchni nie zastała nikogo. Dom stał cichy i wyludniony.
Chociaż dochodziła dopiero siódma, wszyscy byli już nad strumieniem, gdzie dwoili się i troili przy usypywaniu wałów przeciwpowodziowych. Jenny ogarnęło uczucie ulgi, że nie spotka rano Claya, a jednocześnie obawa przed powodzią.
Skoro wszyscy tak wcześnie wylegli do pracy, to sytuacja na ranczu musi się przedstawiać jeszcze gorzej niż poprzedniego dnia. I znowu naszły ją wątpliwości, czy zdobędzie się na spakowanie swych rzeczy i wyjazd w samym środku takiego kryzysu.
A poza tym, jak wytłumaczyłaby to dziadkowi?
„Muszę wyjechać, dziadku. Widzisz, przespałam się z tym człowiekiem i był to z mojej strony niewybaczalny błąd. Nie mogę zatem tu zostać, chociaż mają takie kłopoty... "
– Cholera jasna! – mruknęła z rezygnacją.
Zjadła czekające na nią śniadanie, posprzątała po sobie i wyszedłszy z domu, pobrnęła brzegiem spienionego strumienia w stronę biura. Brygada kryzysowa napełniała worki z piaskiem. Obrzuciła całą grupę szybkim spojrzeniem i wypatrzyła wśród pracujących szerokie ramiona i szary stetson Claya. Serce mocniej jej zabiło. Przyspieszyła kroku, by czym prędzej skryć się pod osłoną drzew. Nie miała pojęcia, co powie temu mężczyźnie, kiedy się spotkają oko w oko.
Ale niepotrzebnie się tym martwiła. Przez całe rano do biura nie zajrzał nikt, nawet Bridget. Pracowała przy komputerze sama i chociaż starała się nie zwracać uwagi na coraz głośniejszy szum przybierającego strumienia, ze strachu robiło jej się niedobrze.
Nie było jeszcze południa, kiedy wiedziała już więcej niż musiała o brakujących dochodach Topolowego Strumienia. Mechanizm malwersacji był w zasadzie prosty, ale pomimo to trudny do wykrycia dla kogoś, kto nie wiedział, na co zwracać uwagę.
Przez ostatnie dwa lata ktoś w regularnych odstępach czasu fałszował kwity przewozowe, wpisując do nich liczbę sztuk bydła mniejszą niż faktycznie wysyłano na daną aukcję. Następnie usuwano odpowiedni zestaw dokumentów poświadczających transakcje zawierane na aukcji, za
równo pokwitowania sprzedaży pewnych partii bydła, jak i towarzyszące im czeki.
Była to forma zaboru bydła, w której zamiast żywych zwierząt kradziono dokumenty. Kiedy cała transakcja dobiegała końca, po brakującym bydle nie pozostawał żaden ślad. Na trop tej procedury można było wpaść dopiero po przeanalizowaniu wpisanych do arkusza kalkulacyjnego danych dotyczących wysyłanego bydła i porównać je z liczbą sztuk sprzedanych na konkretnych aukcjach.
Wiedząc już, w czym rzecz, Jenny potrafiła nawet rozpoznać sfałszowane kwity przewozowe. Nie były najlepiej podrobione, ale oczywiście nikt nie zawracał sobie głowy ich dokładnym sprawdzaniem, bowiem każdemu trafiającemu do biura pokwitowaniu z aukcji towarzyszył czek, a więc księgowej nie przyszło nawet na myśl, że coś tu może się nie zgadzać.
Jenny pracowała w ponurym nastroju, nie robiąc sobie nawet przerwy na lunch. Automatycznie wprowadzała na twardy dysk liczby i sprawdzała sumy, starając się nie myśleć o tym, co robi. Ale z upływem godzin fakty stawały się coraz bardziej oczywiste.
Wkrótce potrafiła już wskazać konkretne transakcje sprzedaży bydła, z których przychody zostały zaniżone, i porównała pokwitowania z aukcji z kwitami wystawianymi przez kierowcę ciężarówki transportującego bydło na te aukcje. Na poszczególnych kwitach przewozowych figurowały podpisy praktycznie każdego pracownika rancza, na niektórych nawet Teresy.
Ale wszędzie tam, gdzie przychody z aukcji zostały zaniżone, na aukcję jeździł z bydłem sam Clay i to on podpisywał rachunki.
Winowajcą jest Clay Alderson. Nie ulega wątpliwości, że to on jest oszustem podatkowym, sprytnie ukrywającym swoje dochody.
Jenny zakończyła pracę nad księgami, sporządziła wydruki ostatniego z arkuszy kalkulacyjnych, włożyła je do teczki i wróciła do głównego budynku. Było już późno i zaczynał jej doskwierać głód, ale dom nadal stał pusty.
Przygnębiona zeszła do kuchni i zrobiła sobie kanapkę. Potem włożyła kalosze, wcisnęła na głowę czapkę i pomaszerowała nad strumień, żeby pomóc przy budowie wału przeciwpowodziowego.
Nie miało już znaczenia, czy wyjedzie, czy zostanie i pomoże im walczyć z powodzią. Najważniejsze, że nic nie zmieni konsekwencji tego, co odkryła.
Clay powędruje do więzienia, i to ona go tam pośle.
Była tak przybita swym odkryciem, że ledwie powstrzymywała napływające do oczu łzy. Stojąc obok dziadka, mechanicznie nabierała na łopatę piasek i sypała go do worków. Zapadał zmierzch, ulewa przybierała na sile.
– Konam z głodu – oznajmił Paddy, opierając się ciężko na łopacie. Był czerwony z wysiłku i zmęczenia. – Idziesz ze mną do garkuchni, Jenny?
Nie spoglądając na niego, pokręciła głową.
– Przed wyjściem z domu zjadłam kanapkę – mruknęła. – Czy ktoś wie, gdzie jest Clay? – zawołała z wymuszoną nonszalancją.
Obok Paddy'ego pracowały ramię w ramię Maura i Bridget. Maura przerwała pracę i spojrzała na Jenny. Twarz miała umazaną błotem.
– Clay jest na cmentarzu – powiedziała. – Pojechał tam jakieś dwie godziny temu. Zabrał ciężarówkę piasku. Powiedział, że spróbuje zabezpieczyć chociaż kilka mogił.
– Biedny Clay – mruknęła Bridget. – To wszystko jest takie...
Księgowej głos się załamał i Maura otoczyła ją ramieniem.
Jenny spojrzała w kierunku cmentarza, ale widok przesłaniały gęste i wysokie topole.
– Przejdę się tam – powiedziała. – Muszę go o coś zapytać.
Odłożyła łopatę, lecz po chwili zastanowienia podniosła ją z powrotem i ruszyła w stronę cmentarza wzdłuż rzędu zmęczonych ludzi zdających sobie coraz wyraźniej sprawę z beznadziejności swoich wysiłków. Poziom wody podnosił się nieustannie.
Na skraju szpaleru topoli przystanęła na chwilę.
Clay zrzucił już ładunek mokrego piasku przy furtce cmentarza. Pracował teraz jak opętany, napełniając nim duże worki, które układał następnie wzdłuż podstawy ogrodzenia.
Ale było to zadanie przekraczające możliwości jednego człowieka, nawet tak silnego i zdeterminowanego jak Clay.
Jenny, która obserwowała go ze swego ukrycia pod drzewami, targały sprzeczne emocje. Po raz pierwszy od ostatniej upojnej nocy znalazła się sam na sam z tym mężczyzną, lecz chłód wieczoru przygasił trochę tamte wspomnienia.
W tym ponurym świecie zapadających ciemności, ulewy, ryku rwącej wody i wiszącego nad ranczem zagrożenia, które za kilka godzin osiągnie swoją kulminację, nie było miejsca na żadne sentymenty.
Poza tym Jenny miała świadomość, że Clay Alderson jest sprytnym oszustem podatkowym i że wkrótce zapłaci za swoje winy. W tym momencie odwrócił się, spojrzał w kierunku drzew, dostrzegł ją i uśmiechnął się szeroko. W jego zmęczonej, ubłoconej twarzy błysnęły olśniewająco białe zęby.
– Jenny! – zawołał i zamachał ręką. – Stęskniłem się za tobą. Chodź tu, daj mi całusa.
Podeszła do niego z ociąganiem, biernie pozwoliła mu się objąć, a nawet pocałować kilka razy. Potem odsunęła się od niego i spojrzała na małą kupkę gotowych worków z piaskiem.
. – Clay – wyszeptała, odwracając wzrok, by nie widzieć na jego mokrej twarzy kropli deszczu zwisających z długich rzęs. – To wszystko jest takie...
– Jakie? – Otoczył ją ramieniem i oparł się o słupek ogrodzenia.
– ... takie beznadziejne – wykrztusiła łamiącym się głosem.
– Co jest beznadziejne, kochana? – zapytał, przyciągając ją do siebie.
Wszystko, miała na końcu języka. Próba ratowania tego rancza i twojego małego cmentarzyka. Próba ratowania swojej opinii, na co jest już za późno.
– Dam sobie z tym radę – oświadczył, wskazując na cmentarzyk. – Jeszcze jedna warstwa worków i będzie zabezpieczony. – Spojrzał na nią bacznie. – A może byś mi pomogła?
– Jasne, że pomogę – rzekła bezbarwnym tonem. – Nie ma sprawy.
Wyraźnie zaintrygowany jej rezerwą ściągnął brwi, ale Jenny, nie mówiąc już nic więcej, odwróciła się i chwyciła za łopatę.
Pracowali w milczeniu, napełniając worki piaskiem i zawiązując je sznurkiem. Zdążyli już nabrać w tym wprawy.
– Dziękuję ci, Jenny – odezwał się w końcu Clay, prostując się. Ściągnął z głowy kapelusz i przejechał dłonią po włosach. – To chyba wystarczy. Bez ciebie nie dałbym rady.
Jenny stała obok niego, opierając się na łopacie. Nie odzywała się. Patrzyła na rzędy mogił za ochronnym wałem i mały marmurowy nagrobek ze smutnym napisem.
– To była twoja córka? – zapytała w końcu, nie spoglądając na Claya.
– Tak – odparł po chwili niezręcznego milczenia. – Nazywała się... Suzy. Miała zaledwie dwa latka, kiedy umarła.
Odwrócił się i zakrył dłonią oczy. Jego ramionami wstrząsnął szloch.
– Clay – szepnęła Jenny, odruchowo obejmując go w pasie.
– Tak bardzo ją kochałem – wykrztusił łamiącym się głosem. – Była takim słodkim, miłym stworzonkiem. Jasne włoski, pucołowata buzia, wciąż wesoła i rozszczebiotana. A jaka rezolutna. Żałuj, że nie widziałaś, jak...
Urwał i poruszając bezwiednie ustami, zapatrzył się w ciemność.
– Co jej się stało, Clay?
– Nigdy... o tym nie rozmawiam – odparł zwyczajnie. – Nikomu nie mówię, Jenny.
– Może poczułbyś się lepiej, gdybyś powiedział.
Potrząsnął głową jak cierpiące zwierzę i przyciągnął ją mocniej do siebie. Po dłuższej chwili, wciąż zapatrzony w mrok, pochylił się i zaczął mówić:
– To było mniej więcej o tej porze roku, pod koniec czerwca. Kilka razy spadł obfity deszcz i kosiliśmy już łąki. Kiedy tylko nauczyła się chodzić, zabierałem ją wszędzie z sobą. Biegła obok mnie, szczebiocząc i zadając tysiące pytań.
Spojrzał na Jenny ze smutnym uśmiechem.
– Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak idąc z Bridget, zwalniasz celowo kroku, żeby mogła za tobą nadążyć,
przypomniało mi się, jak robiłem to samo przez wzgląd na Suzy.
Jenny uśmiechnęła się i uścisnęła go za ramię. Wyniki kontroli ksiąg rachunkowych wywietrzały jej, przynajmniej chwilowo, z głowy.
Clay również się uśmiechnął, ale zaraz spoważniał i ze ściągniętą bólem twarzą ciągnął:
– Lubiła się bawić na łące w wysokich trawach. Były dla niej chyba jak miniaturowy las, w którym kryje się mnóstwo magicznych rzeczy. Zabierała tam swoje lalki, rozkładała je, nawet czubka główki nie było jej widać. Ale słychać było, jak rozmawia z lalkami, jak im śpiewa...
Głos mu się załamał. Nie mógł dalej mówić. Jenny podniosła na niego oczy i widząc, że zaciska zęby, pogłaskała go po policzku.
– Clay? – mruknęła. – Co się stało?
– Dostała się pod kosiarkę. Maszynę prowadził Joe. Nie miał pojęcia, że Suzy tam jest. Ja zresztą też. Tym razem myślałem, że została z matką w domu.
Jenny poderwała rękę do ust. Patrzyła na niego z przerażeniem w oczach.
– O Boże, Clay...
– Umarła mi na rękach – podjął. – Czułem, jak ulatuje z niej duszyczka. Nigdy tego nie zapomnę.
Jenny spojrzała znowu na mały, marmurowy nagrobek i otarła łzy płynące po policzkach.
– Eleanor całą winą za ten tragiczny wypadek obarczyła mnie – ciągnął, zaciskając mocno dłonie na prętach ogrodzenia. – Powiedziała, że żaden szanujący się człowiek nie wychowuje swoich dzieci na takim pustkowiu. Powiedziała, że gdybyśmy żyli jak normalni ludzie, Suzy by nie zginęła.
– Przecież to nie fair!
– Powiedziała, że gdyby naprawdę zależało mi na synach, to sprzedałbym ranczo i przeniósł się z nimi do miasta, gdzie byliby bezpieczni i mieliby zapewniony lepszy start. Odmówiłem. Wkrótce potem Eleanor odeszła, wciąż o wszystko mnie obwiniając.
Jenny spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Zostawiła cię w takim momencie? Kiedy oboje rozpaczaliście po stracie swojej córeczki?
– Chyba tak, tyle że ja nawet nie zauważyłem jej odejścia. Byłem tak...
Tu rozpłakał się na dobre. Spazmy wstrząsały całym jego ciałem, zupełnie jakby tłumione od lat emocje dopiero teraz znalazły sobie ujście.
Jenny czule objęła go obiema rękami i zaczęła szeptać słowa pocieszenia. Słuchał jej ze zwieszoną głową, wciąż płacząc.
– Clay – mruczała uspokajająco, zapominając zupełnie o tym, co sobie postanowiła. – Clay, kochany. Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro...
Z sercem przepełnionym miłością i współczuciem gładziła go po włosach, po mokrych od łez policzkach. Przez dłuższą chwilę tulili się do siebie w milczeniu.
– Dziękuję ci – odezwał się w końcu. Głos miał schrypnięty. – Dziękuję, że jesteś taka wyrozumiała. Bardzo cię kocham.
Emocje opadły i Jenny zaczęła odzyskiwać trzeźwość myślenia. Zdała sobie sprawę, że choć tak jej dobrze w jego ramionach, to dopuszczając do takiego zbliżenia, postępuje niewłaściwie. Zwłaszcza że...
– A ty mnie kochasz, Jenny? – spytał. – Kiedy skończy się ten koszmar... – Dotknął jej policzka i uśmiechnął się blado.
Ten uśmiech rozdarł jej serce.
– Clay... – Odwróciła wzrok, wyzwoliła się z jego objęć i odsunęła się.
– O co chodzi?
Odetchnęła głęboko.
– Zakończyłam kontrolę.
Stężał wyraźnie i zwinął dłonie w pięści.
– Ach tak – odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – I domyślam się, że nie wszystko jest w porządku.
– Właśnie – powiedziała cicho. – Nie wszystko jest w porządku.
Patrzył na wezbrany strumień, śledząc wzrokiem zdechłą krowę niesioną przez spieniony, mętny nurt.
– A więc znalazłaś winnego? – spytał.
– Nie do mnie należy orzekanie o czyjejkolwiek winie czy niewinności. Moim obowiązkiem jest tylko znalezienie dowodów na nieprawidłowości w rozliczaniu się z fiskusem.
– Wiem. – Zerknął na nią spod oka. – Ale jesteś dziewczyną inteligentną. Na pewno masz jakieś podejrzenia.
– Owszem – przyznała z głośno bijącym sercem. – Mam pewne podejrzenia.
Clay wsunął ręce do kieszeni dżinsów. Atmosfera między nimi nagle się zaogniła.
Nikt by nie zgadł, przemknęło Jenny przez myśl, że zaledwie przed paroma minutami ten mężczyzna wypłakiwał w jej objęciach swój skrywany od dziesięciu lat żal. Teraz wyglądali na parę nieprzyjaciół śledzących bacznie każdy ruch tego drugiego.
– A więc kto to robił? – spytał w końcu Clay. – Kto kradł te pieniądze?
– Wydaje mi się...
Urwałaś Nie miała pewności, czy powinna podzielić się z nim swoimi podejrzeniami.
Mimo wszystko nie była to jej sprawa. Prowadzenie urzędowego dochodzenia i stawianie zarzutu popełnienia przestępstwa podatkowego nie należy do obowiązków rewidentki. Od tego są inni. Czuła jednak, że jest coś winna Clayowi. Lepiej, żeby usłyszał prawdę od niej, a nie od jakiegoś urzędnika w garniturze.
– Wydaje mi się, że wiem, kto kradł pieniądze, Clay – powiedziała.
Patrząc na mętną wodę i starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej obojętny ton, podzieliła się z nim swoimi odkryciami. Wyjaśniła, jak niszcząc pokwitowania sprzedaży i towarzyszące im czeki oraz fałszując kwi
ty przewozowe, pomniejszano przychody z niektórych aukcji bydła, i to w sposób tak sprytny, że proceder był prawie nie do wykrycia.
Na koniec cichym, urywanym głosem powiedziała mu, że pieniądze za każdą z brakujących partii bydła skradziono wtedy, kiedy to on osobiście uczestniczył w aukcjach.
Wyrzuciwszy to z siebie, zamilkła i splatając mocno dłonie, zapatrzyła się w rwący strumień. Po dłuższej chwili odważyła się zerknąć na Claya.
Stał ze ściągniętą niedowierzaniem twarzą, w jego oczach malował się ból.
– Jenny – wyszeptał – i ty naprawdę w to wierzysz? Rzeczywiście jesteś przekonana, że ja to robiłem? Jak możesz zarzucać mi nieuczciwość po tym, co zaszło między nami ubiegłej nocy?
Dały o sobie znać napięcia i rozterki ostatnich kilku dni, i mroczną falą spłynęło na nią zmęczenie.
– Och, Clay... A skąd mam wiedzieć, czy to było szczere? – zapytała z goryczą. – Może uwiodłeś mnie tylko po to, żeby nakłonić potem do zatajenia wyników kontroli?
– Naprawdę tak o mnie myślisz? – zapytał cichym, napiętym głosem. Chwycił ją za ramię i ścisnął tak mocno, że skrzywiła się z bólu. – Naprawdę, Jenny?
Popatrzyła mu wyzywająco w oczy, ale nic nie odpowiedziała. Wyrwała mu się, podniosła z ziemi łopatę i ruszyła w stronę ścieżki między topolami.
Łudziła się jeszcze, że ją dogoni, zatrzyma i będzie się próbował tłumaczyć, oczyścić z zarzutu, jaki mu przed chwilą postawiła.
Jeśli ma coś na swoją obronę, to ona chętnie go wysłucha. Clay nawet nie wie, jak ona pragnie uwierzyć w jego zapewnienia o niewinności, jak pragnie zyskać pewność, że ten człowiek nie uchylał się z rozmysłem od płacenia podatków.
Przystanęła na skraju topolowej alei i czekała dłuższą chwilę, ale nie pobiegł za nią. W końcu, nie oglądając się za siebie, ruszyła ciemnym tunelem w stronę rancza.
Gałęzie amerykańskich topoli spowiły ją niczym całun. Dochodziła północ, deszcz przestał padać i księżyc prześwitujący nieśmiało poprzez chmury zalewał dolinę widmową poświatą. Wszelkie dźwięki zagłuszał ryk płynącego tuż obok spienionego strumienia, teraz właściwie już rzeki.
Czoło fali powodziowej dotarło w końcu do rancza.
Jenny skręciła między drzewa i ostrożnie podeszła nad sam brzeg. Strumień, który w dniu jej przybycia na ranczo płynął w tym miejscu o dobre kilka metrów niżej, teraz omywał jej niemal stopy.
Potęga żywiołu zapierała dech w piersiach. Wzburzony nurt rwał wąską, stromą gardzielą z grzmotem pociągu towarowego. Po powierzchni, jak oszalałe, tańczyły strzępy brudnej piany.
Wyobraźnia przerażonej Jenny widziała w nich rozwiane grzywy i ogony tabunu dzikich koni galopujących przez dolinę. Powódź była straszna, i o dziwo fascynowała swym surowym pięknem. Trudno było sobie wyobrazić, skąd bierze się tyle wody, zwłaszcza tutaj, na prerii, gdzie strumień był normalnie leniwą strugą Woda niosła całe, wyrwane z korzeniami drzewa, które podrygiwały na falach jak zapałki, obracały siei znikały co i rusz pod powierzchnią, wsysane w głębię przez wiry. W tej kipieli Jenny dostrzegała nawet szkielety małych domków, połamane deski, kawałki karoserii samochodów, metalowe zbiorniki na benzynę, wzdęte trupy zwierząt.
Wszystko to przemykało obok niej w szalonym pędzie, by po chwili zniknąć w ciemnościach.
Wtem w ryk strumienia wmieszał się jakiś inny dźwięk. Dobiegł zza pleców Jenny, był stłumiony i niósł w sobie coś złowrogiego. Odwróciła się na pięcie i wbiła wzrok w gęsty mrok zalegający między pniami drzew. Serce waliło jej jak młotem.
– Clay? – zawołała. – To ty, Clay?
Nie otrzymała odpowiedzi, lecz wyczuwała, że ktoś tam jest, że czai się w pobliżu, czeka.
– Kto tam? – zawołała znowu, tym razem głośniej. Jej piskliwy, podszyty paniką głos ledwie przebił się przez łoskot oszalałej wody.
I znowu nie doczekała się odpowiedzi, dał się jednak słyszeć trzask pękającej gałęzi. Ktoś rzeczywiście krył się w krzakach. Jenny poczuła ucisk w gardle. Przypomniał jej się huk wystrzału i pacnięcie pocisku wbijającego się w pień drzewa zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym teraz stała.
I gorący, wściekły oddech ogiera, jego kopyta młócące powietrze tuż nad jej głową.
Zjeżyły jej się włoski na karku i na przemarzniętych przedramionach. Siląc się na nonszalancję, wróciła na ścieżkę i ruszyła szybkim krokiem w kierunku bezpiecznego, dobrze oświetlonego podwórka rancza, gdzie przy wznoszeniu wałów wciąż pracowali ludzie.
Niewidzialny prześladowca sunął za nią krok w krok, kryjąc się wśród gęstych zarośli ciągnących się wzdłuż alei. Nie próbował już nawet się skradać. Jenny nie miała teraz cienia wątpliwości, że ktoś za nią podąża i że jeśli ją zaatakuje, nie będzie miała najmniejszych szans. Pośród wszechobecnego ryku kipieli nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc.
Stanęła jej przed oczami sposępniała twarz Claya i jego przenikliwe spojrzenie, urażona duma wyzierająca z jego oczu. Widziała go takiego przed zaledwie pięcioma minutami, kiedy wyjawiła mu wyniki swojej kontroli.
On znał tu każdy kamień, każdy wykrot. Nie miałby żadnych trudności z podążaniem za nią po ciemku między drzewami.
I nie byłby to pierwszy raz. Ściągnęła brwi i jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku.
Kiedy doszło do tych dwóch poprzednich „wypadków" – strzału i incydentu z ogierem w oborze – Clay też znajdował się w pobliżu.
Nadal starała się nie dopuszczać do siebie myśli, że Claya stać by było na podobne wyrachowanie, ale groza sytuacji, w jakiej się obecnie znajdowała, sprawiła, że to podejrzenie nasuwało się samo. Zajęczała głośno ze strachu i naraz przypomniała sobie o łopacie, którą przez cały czas niosła. No właśnie, w razie czego będzie się miała czym bronić.
Zatrzymała się, zacisnęła mocno dłonie na sfatygowanym trzonku i wystawiając sztych łopaty przed siebie, odwróciła się twarzą do gęstych zarośli z prawej strony ścieżki.
– Kto tam? – zawołała, mobilizując całą odwagę i starając się nadać głosowi spokojne brzmienie. – Czego ode mnie chcesz? Clay, jeśli to ty chowasz się w tych krzakach, to wyjdź i porozmawiajmy. Sądzę, że należy mi się wyjaśnienie, o co tutaj chodzi, bo...
Szelest przybliżył się. Zauważyła z przerażeniem, jak zakołysały się i z powrotem znieruchomiały dwie gałązki. Niewidoczny prześladowca był tuż tuż, przy samej ścieżce, może o krok od niej. Zatrzymał się teraz i obserwował ją przyczajony.
Jenny uniosła łopatę i rzuciła spłoszone spojrzenie najpierw w prawo, potem w lewo. Za jej plecami rwał z rykiem występujący z brzegów strumień. Strużka zimnej wody omywała już jej stopy.
Woda wszystko tu wkrótce zaleje. Jeszcze przed świtem znajdzie się pod nią większa część rancza.
Znowu poruszyły się i znieruchomiały liście. Jenny walczyła z paniką. Robiła, co mogła, by zachować zimną krew. Domyślała się już, skąd nastąpi atak, o ile w ogóle nastąpi. Za sobą miała wezbrany strumień, uciekać mogła tylko wąską ścieżką między drzewami.
Pozostawały jej dwa wyjścia – rzucić łopatę i brać nogi za pas albo zostać i podjąć walkę.
Ze strachu zaschło jej w ustach, serce omal nie wyskoczyło z piersi. Ale mimo to czuła, jak narasta w niej oburzenie i gniew. Niczym osaczone zwierzę podniosła wysoko głowę, cofnęła się w stronę strumienia i krzyknęła wyzywająco:
– No, wyłaź! A spróbuj mnie tylko tknąć, to popamiętasz. Wyłaź i walcz, tchórzu. Bo jak nie...
Jej żądanie zostało wysłuchane. Spomiędzy drzew wybiegła ciemna postać. Napastnik dopadł do niej i chwycił za ramiona. Poczuła na policzku jego oszalały, gorący oddech, który znowu przypomniał jej ogiera z obory.
Nie wiedziała nawet, jak i kiedy wyrwał jej z rąk łopatę, na którą tak liczyła. Zwarli siew makabrycznym tańcu, zataczając tam iż powrotem po spowitej ciemnościami ścieżce. Choć byli tak blisko siebie, nie miała pojęcia, kto ją zaatakował.
Wiedziała tylko, że napastnik jest szczupły i silny, czuła przemoczony dżinsowy materiał, żelazny uścisk dłoni i swój strach tak dławiący, że ledwie mogła oddychać.
Walczyła jak lwica. Szamotała się, kopała, wyrywała, waliła na oślep pięściami, gryzła.
I nagle, ku swemu przerażeniu, uświadomiła sobie, że jest spychana centymetr po centymetrze w tył. Zrozumiała, o co chodzi napastnikowi, i żołądek podszedł jej do gardła.
– Nie! – wrzasnęła. – Błagam, nie...
Iw tym momencie znaleźli się nad brzegiem. Jenny poczuła potężne pchnięcie, straciła równowagę i runęła w skłębioną kipiel.
Zdawało się jej, że upłynęły całe godziny, choć w rzeczywistości nie mogło to być więcej niż kilka minut. Wir wciągnął ją jak słomkę w głąb, w przygniatający mrok. Czuła, jak obijają się o nią niesione przez nurt szczątki.
Kiedy myślała już, że rozerwie jej płuca, potężna siła wyrzuciła ją z powrotem na powierzchnię. Uczepiła się czegoś instynktownie. To kawałek porwanego przez powódź płotu, uświadomiła sobie, zaciskając palce na sztachetach.
Zadarła głowę i krzyknęła, ale nad brzegiem nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć jej wołanie. Tylko księżyc patrzył na nią obojętnie spomiędzy chmur, które jakby na urągowisko przed chwilą się rozstąpiły.
Krzyknęła jeszcze raz i zaraz potem wstrzymała oddech, bo nurt znowu wciągnął ją pod powierzchnię. Wynurzywszy się, energicznym potrząśnięciem głowy odrzuciła z oczu mokre kosmyki włosów, wytężyła wzrok i rozejrzała się z rozpaczą, wypatrując brzegu w nadziei, że może uda jej się do niego dopłynąć. Ale brzegu nie było. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rwała tylko połyskująca zmatowiałym srebrem, wzburzona woda upstrzona gęsto strzępami brudnej piany.
Wartki nurt niósł ją jak zabawkę. Wciągnięta przez prąd, znowu zniknęła pod powierzchnią. Krztusząc się i zachłystując wodą, wynurzyła się, wciąż uczepiona kurczowo kawałka płotu. Była coraz bardziej wyczerpana.
Po raz pierwszy zaczęła myśleć poważnie o śmierci, o tym, jak wygląda umieranie. Ciekawe, czy Steve miał czas na podobne rozważania, zanim porwała go lawina.
– Nie chcę umierać! – krzyknęła w czarne, niewzruszone niebo.
Ni z tego, ni z owego, przed oczami stanęła jej jak żywa twarz Claya Aldersona, jego ciemne oczy, jego silne ręce i muskularne ciało.
Wizja ta, nie wiedzieć czemu, natchnęła ją otuchą.
Potem woda znowu zamknęła się nad jej głową. Wessało ją na samo dno strumienia. Wleczona przez prąd czuła, jak jej stopy obijają się o zalegające tam kamienie. Kaszląc i wymiotując, wypłynęła znowu na powierzchnię, i zachłysnęła się brudną wodą. Nie miała już sił na dalszą walkę, nie mogła złapać tchu, wzrok zaczynała jej zasnuwać czerwona mgiełka. Wiedziała, że to koniec.
I nagle jej uszy zarejestrowały jakiś nowy, ledwie dosłyszalny dźwięk. Jakby ktoś wołał ją po imieniu, zachęcał, żeby się trzymała.
Ale jej było już wszystko jedno. Jaką ulgą byłoby się poddać i na zawsze zniknąć pod wodą. Ten nurt zaniósłby ją w pewne ciepłe miejsce, gdzie już nigdy nie musiałaby walczyć o przetrwanie...
– Jenny! – doleciał ją znowu ten krzyk. – Jenny, jestem tutaj! Idę po ciebie!
Uczepiona wciąż płotu, płynęła dalej z rwącym prądem. Potem jeszcze raz wciągnęło ją pod powierzchnię i przestała cokolwiek słyszeć.
Może tylko jej się wydawało albo śniło, że Paddy śpieszy jej na ratunek.
Myśl o dziadku dodała jej na chwilę sił, Paddy nie chciałby, żeby utonęła samotnie w tej mętnej wodzie. On ją kocha. Musi wykrzesać z siebie tę resztkę sił, jaka jej została. Dla Paddy'ego.
Zdobyła się na rozpaczliwy wysiłek i wypłynęła ostatni raz. Spazmatycznymi haustami zaczęła wciągać powietrze w płonące żywym ogniem płuca. Była jednak za słaba, by utrzymać się na powierzchni.
Ponownie zatęskniła za wabiącymi odpoczynkiem odmętami. Może znajdzie tam, w głębi, jakieś magiczne przejście prowadzące na rozgwieżdżone kwieciem zielone łąki, gdzie czekają błogie wytchnienie...
– Nie! – krzyknęła i zaniosła się kaszlem. – Nie umrę – wykrztusiła. – Nie chcę...
– Jenny! – Głos był teraz bliższy, silniejszy.
Rozejrzała się półprzytomnie, niewiele widząc zachodzącymi czerwoną mgiełką oczami Tuż obok wynurzyła się spod wody błyszcząc. *, ciemnowłosa głowa. Poczuła na ramionach silny, bolesny uścisk czyichś palców. W mdłej poświacie księżyca, który wychylił się w tym momencie zza chmur, rozpoznała Claya z mokrymi, przylepionymi do czaszki włosami.
– Nie! – krzyknęła i szarpnęła się, ale on nie puszczał. – Nie, nie zabijesz mnie. Nie dam się!
Zachłysnęła się, zaniosła kaszlem i zaczęła powoli tracić przytomność. Gdyby nie Clay, znowu poszłaby pod wodę. Zaczął płynąć, holując ją za sobą przez wzburzoną kipiel.
W porażonym paniką mózgu Jenny tłukła się już tylko jedna myśl: Przetrwać za wszelką cenę. Wiedziała, że Clay zamierza pozbawić ją życia, że doholuje ją na płytką wodę, tam utopi, a zwłoki tak ukryje, że nikt ich nigdy nie znajdzie. Nie może do tego dopuścić.
Musi zachować przytomność umysłu i bronić się do ostatka.
– Nie! – krzyknęła znowu, obracając się, żeby go kopnąć. Włożyła w to tyle wysiłku, że omal nie zemdlała.
On jednak jej nie puścił, lecz płynął dalej, wlokąc ją za sobą jak kukłę.
– Niena... nienawidzę cię! – wykrztusiła. – To ty kradłeś te pieniądze... okradałeś własne ranczo... apotem próbowałeś mnie zabić. Kochałeś się ze mną... żebym nikomu nie powiedziała. Jesteś... jesteś... wstrętnym draniem. Nie dam ci się... nie dam ci się zabić...
Znowu zaczęła się wyrywać, a Widząc, że to beznadziejne, wykręciła głowę i zatopiła zęby w dłoni, którą trzymał ją za ramię. Clay krzyknął z bólu.
Spojrzała na niego. Twarz ociekała mu wodą, rzęsy miał zlepione. Unosił się na wodzie, patrząc na nią ze smutkiem i kręcąc głową.
– Przepraszam, Jenny – powiedział. – Przykro mi, ale muszę to zrobić.
Uderzył ją pięścią i straciła przytomność. Ocknęła się parę sekund – a może godzin? – później. Wyciągał ją na brzeg. Księżyc znowu schował się za chmurami, ale mrok rozświetlały reflektory ciężarówki.
Clay zostawił ją nad strumieniem wycieńczoną i obolałą, a sam pobiegł do samochodu. Nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu, bezradnie patrzyła przekrwionymi oczami, jak wraca i rozpościera na błotnistym brzegu strumienia jakąś płachtę. Chyba starą, brudną i poplamioną końską derkę.
Podniósł ją z ziemi i położył na tej derce twarzą do dołu. Poczuła w nozdrzach ostrą woń koni i odór zaschniętego potu. Przypomniały jej się kopyta ogiera i wzdrygnęła się gwałtownie.
Znajdowali się na odludziu, byli sami pośród tego ryczącego żywiołu. Clay zaraz ją zabije, a potem pozbędzie się ciała. Nikt jej nigdy nie znajdzie, bo on z pewnością zna na tej prerii tysiące miejsc, w których można ukryć trupa.
Ze zdumieniem stwierdzała, że chociaż wszystkie członki ma sparaliżowane z zimna i szoku, nadal jest w stanie logicznie myśleć. Nie czuła rąk ani nóg, nie wiedziała nawet, czyje jeszcze ma, a mimo to zdawała sobie doskonale sprawę, co się wokół niej dzieje.
Leżała na brzuchu, a on siedział na niej okrakiem i rytmicznie, z całych sił uciskał jej plecy. Zwymiotowała. Zapiekło ją w ustach i przełyku.
– Przestań – wykrztusiła. – Błagam, przestań. Już... już nie wytrzymam.
Pozostał jednak głuchy na jej protesty i dalej znęcał się nad nią. Ból stawał się nie do zniesienia. Czuła, że traci przytomność.
Wiedziała tylko, że chce umrzeć. Może jeśli przestanie się odzywać i opierać, znudzą mu się te tortury i skończy z nią od razu. Wtuliła twarz w derkę i zamknęła oczy. Krzyczał jej coś do ucha, ale jej było już wszystko jedno.
Puściła jego wrzaski mimo uszu i odpłynęła w sen. Stwierdziła z zadowoleniem, że śni jej się tamta znajoma zielona oaza na prerii. Piękne to było miejsce, wyściełane soczystą trawą, okolone drzewami i usiane polnymi kwiatami. Westchnęła z zachwytu, rozglądając się dokoła, i nagle stężała we śnie.
Przez prerię szedł w jej stronę Clay.
– O nie – jęknęła. – Tylko nie on. Nie chcę go tutaj...
Ten człowiek co najmniej trzy razy usiłował ją zabić.
Nawet teraz, dryfując w tym innym wymiarze, miała świadomość, że on nadal pastwi się nad jej plecami. No i proszę, jeszcze jej się śni.
– Wynoś się z mojego snu – wyszeptała, wciskając twarz w końską derkę przesiąkniętą teraz cuchnącą wodą, która wypłynęła z jej płuc. – Zostaw mnie w spokoju, ty draniu...
Ale we śnie on zdejmował z niej ubranie, gładził jej ciało i spoglądając na nią z czułością, muskał jej skórę wargami.
Ocknęła się ponownie i jęknęła z bólu. Spróbowała pozbierać myśli.
Ta koszmarna kąpiel w wezbranym strumieniu... czy to działo się na jawie? A może tylko jej się śniło? Leżała w łóżku, ale chyba nie w swoim. Była całkiem naga.
I naraz z przerażeniem uświadomiła sobie, że jest przy niej ktoś, jakiś mężczyzna, który mocno ją obejmuje obnażonymi ramionami. Leżała na boku, plecami do niego, wtulona w jego ciepły brzuch i klatkę piersiową, czuła na czubku głowy jego brodę i jego dłonie splecione na swoich piersiach.
Zakaszlała i płuca zapłonęły jej żywym ogniem. Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz.
– Boże – zaskomlała żałośnie i dotknęła obejmujących ją ramion. – Co się stało? Gdzie ja jestem?
– Jenny – rozległ się tuż przy jej uchu czyjś głos. – Kochanie, dobrze się czujesz?
– Zimno mi – poskarżyła się jak dziecko. – Kim ty jesteś?
Zachowała na tyle świadomości, by zdać sobie sprawę z absurdalności sytuacji. Zadawać takie pytanie nagiemu mężczyźnie, który leży z nią w łóżku i tuli do siebie!
Ale chyba już nic nie miało sensu. Do pokoju wparadowała jej matka. Miała na sobie różowy fartuszek w żółte kurczaczki i czajniczki.
– Wstawaj, Jenny – zakomenderowała. – Trzeba posprzątać twój pokój.
– Aleja nie mogę, mamusiu – odrzekła Jenny. – Ten pan nie chce mnie puścić.
– Co mówisz? – spytał mężczyzna.
– Wyjdź. – Spróbowała uwolnić się z jego objęć. – Mamusia każe ci wyjść.
Gardło paliło ją przy każdym słowie. Głos miała tak ochrypły, że sama siebie ledwie rozumiała.
– Nic nie mów, Jenny – poprosił obejmujący ją mężczyzna. – Odpoczywaj. Niedługo powinien tu przylecieć po ciebie helikopter. Do tego czasu musisz leżeć w cieple. Trzeba podnieść temperaturę twojego ciała. Prawdopodobnie masz hipotermię. Trzymam cię tak, bo to najlepszy sposób na rozgrzanie.
Z tego potoku słów dotarło do niej tylko jedno.
Helikopter. Jaki helikopter? Nie mogę lecieć nigdzie helikopterem, chciała mu powiedzieć. Muszę posprzątać swój pokój, bo mama zaraz wróci...
Do pokoju wkroczył Paddy. Wyglądał dziwnie, bo nie był łysy, głowę zdobiła mu wspaniała grzywa jasnych włosów. Prowadził rower z różowymi kołami.
– To dla ciebie, kotku – oznajmił. – No, wskakuj i pedałuj.
– Ależ dziadku! – powiedziała Jenny przestraszona i podniecona zarazem. – Nie nauczę się teraz na nim jeździć. Jestem chora. Mam straszne bóle w piersiach i bardzo mi zimno...
Kolejny przeciągły dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Zadygotała i zakaszlała.
– Nic nie mów, kochanie – wyszeptał mężczyzna. – Jesteś chora i majaczysz. Leż spokojnie. Spróbuj zasnąć. Zaraz będzie tu lekarz.
Wydało jej się, że rozpoznaje ten głos.
– Już wiem, kim jesteś – mruknęła oskarżycielsko przez ramię. – Jesteś Clay.
– Oczywiście. A teraz odpoczywaj, kochanie. Wiele przeszłaś.
Zakaszlała chrapliwie i spojrzała z przestrachem na strużkę mętnej wody, która ściekła jej z ust na poduszkę.
– Próbowałeś mnie zabić – rzekła półgłosem. – Wepchnąłeś mnie do wody, a potem wróciłeś, żeby dokończyć dzieła.
Spróbowała uwolnić się z jego objęć, ale trzymał ją mocno, a ona była zbyt osłabiona. Miała zawroty głowy i czuła się otumaniona jak po jakimś narkotyku.
– Jenny – wyszeptał, tuląc ją do siebie – jak możesz tak mówić?
– To ty kradłeś te pieniądze – powiedziała. – Ukrywałeś je, żeby płacić mniejsze podatki, i wiedziałeś, że to wykryję. A więc postanowiłeś mnie zabić. Próbowałeś trzy razy – dorzuciła.
– Trzy razy?
– Najpierw do mnie strzelałeś. Potem tamten koń... a teraz woda...
Clay milczał. Nie widziała jego twarzy. Czuła tylko ciepło jego ramion i klatki piersiowej, nagość jego nóg, nawet jego stopy, którymi pocierał ojej kostki, starając się je rozgrzać.
– Jenny, jak mógłbym cię skrzywdzić? – odezwał się w końcu. – Przecież ja cię kocham.
Wyrwała mu się i z ogromnym wysiłkiem uniosła na łokciu, by spojrzeć na niego, a potem na pokój, w którym się znajdowali.
Leżał za nią, włosy miał sztywne od zaschniętego błota. Widziała ciemne sińce na jego twarzy i barkach.
Pokój musiał należeć do niego. Dostrzegła drewnianą boazerię, rzędy książek i otwartą szafę z bawełnianymi koszulami i dżinsami.
– Połóż się – powiedział, wyciągając rękę, by znowu przyciągnąć ją do siebie. – Masz leżeć nieruchomo i grzać się moim ciepłem. Trzeba podnieść temperaturę twojego ciała, a to jedyny sposób.
– Jesteś kłamcą. – Usiłowała skupić na nim wzrok. – Kłamiesz i oszukujesz. Udawałeś, że ci na mnie zależy, w nadziei, że dam się omotać i nie ujawnię w raporcie twoich machinacji.
Na jego twarzy odmalował się ból. Pokręcił głową.
– Jenny, Jenny – mruknął szorstkim głosem – nie opowiadaj takich rzeczy. W ogóle nic nie mów. Porozmawiamy, kiedy wydobrzejesz.
– Nienawidzę cię – wyrzuciła z siebie i rozkaszlała się. – Nie chcę więcej z tobą rozmawiać.
Było jej bardzo zimno, ramiona miała jak z lodu. Twarz Claya rozmyła jej się przed oczami, powróciły zamglone wspomnienia z dzieciństwa, z dawnych przyjęć urodzinowych, ze szkolnych wycieczek.
– Nienawidzę cię – wyszeptała, wkładając w to resztkę energii.
Odniosła wrażenie, że widzi łzy połyskujące w jego oczach i spływające mu po policzkach. Ale pewności nie miała, bo woda zamknęła się nad jej głową i wciągnęła ją w ciche ciepło. I znowu straciła przytomność.
(
O poranku następnego dnia Bridget brnęła przez podwórko rancza w kierunku biura. Niesamowicie było tak iść poprzez tumany mgły napływające od wezbranego strumienia i Bridget czuła się jak we śnie. Błota było wszędzie po kostki, ale wały przeciwpowodziowe wytrzymały. To nieoczekiwane ocalenie zakrawało na cud.
Nie zalało nawet małego cmentarzyka. Kulminacyjna fala powodzi przetoczyła się już przez ranczo Claya i jedyną jej ofiarą padła biedna, słodka Jenny, która o mały włos byłaby się utopiła w rwącym nurcie.
Bridget wzdrygnęła się, pchnęła drzwi biura i przekroczyła próg. Ściągając z nóg kalosze, zauważyła zwyczajną białą kopertę, która leżała na jej biurku. Podeszła tam i zdziwiona wzięła ją do ręki. Koperta zaadresowana była po prostu „Clay".
Z tego, co słyszała, Clay nie wrócił jeszcze ze szpitala w Calgary. Czekał tam, aż Jenny dojdzie do siebie po dramatycznych wydarzeniach ostatniej nocy. Dziewczyna opiła się tyle mulistej wody, że właściwie cudem uszła z życiem.
W tym momencie Bridget usłyszała szmer za plecami i odwróciła się. W drzwiach stał jej pracodawca. Twarz miał wymizerowaną, oczy podkrążone. Wszedł bez słowa do środka i skierował się prosto do ekspresu do kawy.
– Co z nią? – spytała Bridget.
– Lekarze mówią, że z tego wyjdzie, ale trochę potrwa, zanim całkiem odzyska przytomność. Najgorszy problem to ostre zapalenie płuc od brudnej wody, która się do nich dostała. Paddy został przy niej w szpitalu. – Clay, patrząc w okno, czekał, aż kawa przesączy się przez filtr. – Obiecał, że zadzwoni, gdyby zaszła jakaś zmiana.
– Tu jest list do ciebie – powiedziała Bridget. – Nie wiem od kogo.
Clay opadł ciężko na krzesło.
– Mogłabyś go otworzyć?
Rozerwała kopertę i wyjęła ze środka kilka złożonych na pół arkuszy papieru. Na biurko wypadł czek, który wysunął się za nimi z koperty.
Zaczęła czytać list i nagle zrobiło jej się słabo. Przemknęło jej przez myśl, że zaraz zemdleje.
– Bridget? – odezwał się zaniepokojony Clay i widząc, jak zmieniła się na twarzy, wstał i podbiegł do niej. – Co to jest?
Podała mu bez słowa kartki. Przeczytawszy początek, Clay oparł się o biurko i przetarł dłonią oczy.
– A więc to Jim Cole – wykrztusiła Bridget, wpatrując się w trzymane przez Claya kartki. – To on podkradał od początku te pieniądze. Pisze, że doszedł do wniosku, że ranczo od tego nie zbiednieje.
– Nie zbiednieje – powtórzył za nią jak echo, łamiącym się głosem. – Przeklęty dureń. Czemu mi zwyczajnie nie powiedział, że potrzebuje pieniędzy?
Bridget wskazała ruchem głowy na list.
– Pisze, że chciał sobie kupić własne ranczo.
– A ja mu tak ufałem – mruknął Clay. Był wyraźnie wstrząśnięty i przybity. – Pracowaliśmy ramię w ramię przez dziesięć lat. Bridget, to był najlepszy brygadzista, jakiego ranczer może sobie wymarzyć.
Pokiwała głową, usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy współczucia.
Twarz Claya nagle stwardniała. Spojrzał na księgową.
– I dokonując tych malwersacji, robił to tak, żeby w razie czego podejrzenie padło na mnie. Defraudował pieniądze jedynie z tych aukcji, w których ja brałem osobiście udział.
– Wiem.
– Nawet Jenny tak myślała. I pisze... pisze tutaj, że Teresa mu pomagała.
– Pisze, że są kochankami od dnia, kiedy zjawiła się na ranczu. Nie powiem, żeby mnie to specjalnie zaskoczyło – dodała ponuro Bridget – ale to będzie cios dla biednego Michaela.
– Dobrze chociaż, że Cole, uciekając, zabrał ją z sobą. – Clay patrzył z niesmakiem na list. – Boże, wierzyć się nie chce. Mam wrażenie, że od tygodni śnię jakiś koszmarny sen i nie mogę się obudzić.
– Jak myślisz, dlaczego uciekł? Przestraszył się, że Jenny go zdemaskuje?
– Jenny miała chyba rację – rzekł posępnie Clay. – Powtarzała w kółko, że ktoś ją wczoraj wepchnął do tego strumienia, ale podejrzewała o to mnie.
– Ciebie? – żachnęła się Bridget.
– Sukinsyn zdawał sobie sprawę, że ona jest na jego tropie i musiał działać, zanim zostanie nakryty. Próbował zabić Jenny. Dla pieniędzy.
– Ale on nie wziął tych pieniędzy, Clay.
– Jak to, nie wziął?
Bridget podniosła leżący na biurku czek, który wysunął się z koperty.
– Oto czek na trzysta czterdzieści tysięcy dolarów. Tc chyba wszystko, co zagarnął, co do centa. Nic z tego nie rozumiem.
– A ja tak – stwierdził Clay. – Bo zastanów się tylko, Bridget. Plany Cole'a wzięły w łeb, kiedy wyciągnąłem Jenny ze strumienia. Przestraszył się, że ona go zidentyfikuje. Pomyślał sobie, że jeśli zostanie aresztowany, to będzie miał większe szanse oczyszczenia się z zarzutu usiłowania zabójstwa, kiedy nie znajdą przy nim tych nakradzionych pieniędzy. Mimo wszystko uważam, że jest tchórzem.
Wziął od Bridget czek.
– Boże! – mruknął.
Za oknem przejeżdżały ciągniki załadowane workami z rozbieranego wału przeciwpowodziowego, a oni patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Clay odwrócił się, podszedł do ekspresu i napełnił kawą dwa kubki. Wręczył jeden Bridget, a potem usiadł na winylowej kozetce obok biurka księgowej i spojrzał na nią z powagą.
– Musimy pogadać, Bridget – oświadczył.
– Teraz? – Serce podeszło jej do gardła. Zmieszana, spuściła wzrok na biurko. – Teraz, kiedy jesteś taki zmęczony?
– Tak, teraz – odparł cicho. – Większość moich kłopotów wzięła się chyba stąd, że zlekceważyłem sygnały świadczące o tym, że dzieje się coś niedobrego. Chociaż powiem na swoje usprawiedliwienie, że nigdy bym nie podejrzewał...
Urwał i milczał przez chwilę. Potem odchrząknął i podjął:
– Ta praca... – zaczął łagodnie. – Coraz ci trudniej podołać obowiązkom, prawda?
Bridget otarła grzbietem dłoni łzy, które potoczyły się jej po policzkach.
– Już dawno, zanim on zdążył tyle nakraść, powinnam ci była powiedzieć o nieprawidłowościach w księgach – przyznała. – To moja wina, Clay.
– Co ty wygadujesz, Bridget? Ty mi nigdy niczego nie ukradłaś.
– Ale widziałam, że pieniądze gdzieś znikają! Nie powiedziałam ci o tym, bo się bałam, że pomyślisz sobie, że jestem już za stara i za powolna, żeby dalej zajmować się księgowością. Te całe komputery.
Głos się jej załamał. Clay obserwował ją przez chwilę w milczeniu.
– A co byś chciała dalej robić, Bridget? – zapytał. – Gdybyś mogła wybierać sobie przyszłość, co byś wybrała?
Wzięła się w karby i spojrzała zadumana w okno.
– Chciałabym zrezygnować z pracy i zamieszkać w Calgary w małym domku z ogródkiem dla psów. Mogłabym chodzić do biblioteki i do sklepu, i na bingo w piątki. O niczym więcej nie marzę.
– Cóż, pracujesz tu od dawna, a rozrzutności nie można ci zarzucić. Na pewno zaoszczędziłaś przez te lata tyle, że cię teraz na to stać. Jeśli nie – dodał – to może ci dołożę brakującą sumę.
Poruszona do głębi jego troską, z oporami, zacinając się co chwila, opowiedziała mu w końcu o swojej przygodzie z giełdą papierów wartościowych, w wyniku której straciła oszczędności całego życia i stała się nędzarką.
Clay słuchał tych wynurzeń z kamienną twarzą.
– Moja matka – powiedział gniewnie, kiedy Bridget skończyła – powinna się poważnie zastanowić nad swoim postępowaniem.
– Nie mam do Maury żadnych pretensji – zapewniła go lojalnie Bridget. – Ona radziła mi sprzedać te akcje. Sama jestem sobie winna. Zgubiła mnie własna zachłanność.
– Och, Bridget. – Clay uśmiechnął się do niej ze smutkiem i pogłaskał po ramieniu. Znowu omal się nie rozpłakała. – Jeszcze o tym porozmawiamy, dobrze? – powiedział. – Teraz muszę zadzwonić na policję i trochę się przespać.
Pokiwała strapiona głową, a on wyszedł z biura i wydłużonym krokiem pomaszerował w stronę głównego budynku,
Gdy Jenny się obudziła, było jasno i ciepło. Słońce świeciło jej prosto w oczy. Poruszyła powiekami i odwróciła głowę.
Ktoś przeszedł obok łóżka, zatrzymał się na tle świetlistego prostokąta i podniósł rękę. Z cichym trzaskiem zasunęły się żaluzje i w pokoju zapanował półmrok. Jenny poczuła niezmierną ulgę.
Chciała wyrazić swoją wdzięczność słowami, ale tam, gdzie miała kiedyś język i gardło, nie było teraz nic, prócz ogniska piekącego bólu.
– Niech pani jeszcze nie próbuje mówić. – Kobieta w niebieskim fartuchu pochyliła się nad nią z uśmiechem i poprawiła coś przy jej policzku. – Przez kilka dni miała pani paskudnie obłożone gardło. Trzymaliśmy panią pod respiratorem, żeby dać płucom trochę wytchnienia, ale już niedługo dojdzie pani do siebie.
Jenny patrzyła na nieznajomą półprzytomnie. Kobieta była pulchna i siwowłosa. Przypominała jej bardzo Bridget. Pielęgniarka znowu się uśmiechnęła, zanotowała coś na tabliczce zawieszonej w nogach łóżka, a potem, stąpając bezszelestnie, wyszła z pokoju.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Jenny uniosła rękę i ostrożnie dotknęła plastykowych rurek doprowadzonych do nosa, a potem spojrzała na przewód kroplówki przymocowany do lewego ramienia.
Była w szpitalu, ale nie pamiętała, jak się tu znalazła. Napaść i te dramatyczne chwile spędzone w strumieniu zdawały się być jakimś odległym strzępem koszmarnego snu.
I Clay obejmujący ją potem w swoim łóżku – czy to wydarzyło się naprawdę?
O dziwo, realny wydawał się jej tylko sen o nim, sen o tamtej zielonej oazie pośród spalonej słońcem prerii, o ramionach, którymi ją obejmował, o jego ustach...
Wzdrygnęła się i zamknęła oczy. Otworzyła je zaraz na dźwięk znajomego głosu wypowiadającego jej imię.
Obok łóżka stał Paddy i spoglądał na nią z góry. Na jego twarzy malowała się miłość i zatroskanie. Kiedy zorientował się, że Jenny na niego patrzy, ten wyraz zatroskania natychmiast znikł, a zastąpił go przekorny uśmiech.
– Proszę, proszę. Wreszcie się obudziłaś, leniuchu – powiedział. – Najwyższa pora.
Trzymał wazonik z białymi stokrotkami.
– Kolejna porcją kwiatów do kolekcji * – powiedział wesoło. – Tego ci tylko brakowało, Jenny.
Patrzyła, jak dziadek podchodzi do komódki zastawionej już gęsto innymi wazonami.
– Co, chcesz pewnie wiedzieć, od kogo te wszystkie kwiaty? – zapytał Paddy, przechwytując jej zdziwione spojrzenie.
Kiwnęła głową.
– „Uściski i ucałowania od Lisy i dziewcząt" – przeczytał Paddy i odłożył bilecik na miejsce. – „Zdrowiej nam szybko". To od Bridget. I nieprzyzwoicie wielki bukiet od rodziny Aldersonów, ma się rozumieć z najlepszymi życzeniami, i jeszcze jeden od twojego szefa, który nalega, żebyś odpoczywała i nie śpieszyła się z powrotem do pracy. Tu kwiatki od twojej matki i Staną z Florydy, a tu od naszej sąsiadki, pani Cummings. Bardzo popularna z ciebie dziewczyna, nie ma co.
Jenny cisnęło się na usta pytanie, czy są tu jakieś kwiaty od Claya, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Paddy uśmiechnął się, a potem pochylił siei pocałował ją w policzek.
– Nic nie mów – powiedział. – Wpadnę tu jutro. Mówią, że odłączą cię już od respiratora, a więc będziemy mogli pogawędzić. Spij teraz, Jenny. O swój zwierzyniec się nie martw. Opiekuję się nim.
Uniosła z trudem rękę, żeby go zatrzymać, żeby zapytać o coś, co najbardziej ją nurtowało. Ale on uścisnął jej tylko dłoń i położył ją z powrotem na pościeli.
– Do jutra, skarbie – rzekł stłumionym głosem i wyszedł z pokoju.
Po kilku dniach słonecznej pogody i gorączkowych porządków nad Topolowym Strumieniem nie pozostał prawie żaden ślad po niedawnej powodzi. Robotnicy rozebrali wszystkie wały przeciwpowodziowe oprócz ciągnącej się wzdłuż łąk konstrukcji Michaela, którą zamierzano wzmocnić i pozostawić na stałe.
Piasek wysypano z worków i wywieziono. Naniesione przez wodę szczątki, które osiadły nad strumieniem, zagrabiono i spalono, a wypłukane wyrwy w brzegach wypełniono polnymi kamieniami.
Pogoda zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z dnia na dzień zrobiło się gorąco. Był jeszcze czerwiec, ale słońce przesuwające się po czystym, lazurowym nieboskłonie mocno już przygrzewało. Wiatr ucichł, odległy horyzont rysował się ostro i wyraźnie, nie chciało się wierzyć, że kiedykolwiek spadła tu kropla deszczu.
Po ostatnich ulewach trawy wybujały i ciągnęły się teraz po widnokrąg bladozielonym i złotym dywanem. Bydło pasło się na łąkach jak gdyby nigdy nic, cielęta dokazywały wesoło obok matek, polne kwiaty kołysały się w prądach ciepłego powietrza.
Czuć było odradzanie się przyrody i niemal namacalną ulgę. Nawet Bridget lżej się robiło na duszy, kiedy w słoneczny poranek siedziała za swoim biurkiem i patrzyła przez okno na bezkresną prerię.
Wszystko zaczyna wracać do normy, myślała. I jak to dobrze, że w biurze nie przesiaduje już godzinami ta skwaszona Teresa.
Na wspomnienie byłej dziewczyny Michaela i przystojnego brygadzisty Bridget nachmurzyła się. Ciekawe, co z nimi teraz będzie? Co za głupota ryzykować tak w imię żądzy i chciwości. Jak można być takim...
Nie dokończyła tej myśli. W polu jej widzenia pojawiło się dwoje ludzi idących ścieżką od strumienia w stronę głównego budynku.
Byli to Paddy McKenna i Maura.
Matka Clay a miała na sobie dres z jasnoróżowej marszczonej bawełny i przeciwsłoneczny kapelusz w podobnym odcieniu. Wyglądała dziesięć razy atrakcyjniej, niżby wypadało kobiecie w jej wieku. Wysoki, przystojny Paddy w spodniach khaki i granatowym polo z krótkimi rękawkami też robił wrażenie. Teraz, kiedy jego wnuczka Jenny dochodziła już do siebie, tryskał wprost energią i radością życia. W pewnej chwili pochylił się do mówiącej coś Maury, dotknął z troską jej łokcia, a potem odrzucił w tył głowę i roześmiał się na całe gardło.
Bridget zalała fala cierpienia wykraczającą poza uczucie zazdrości. Nie mogła znieść widoku tych dwojga razem. Aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, co to znaczy prawdziwe zauroczenie mężczyzną. W porównaniu z tym wulkanem namiętności nawet miłość do zmarłego męża wydawała jej się teraz błahym, dziewczęcym zauroczeniem.
Lecz Paddy McKenna adorował Maurę Alderson, jej najlepszą przyjaciółkę, i po obojgu widać było, że raczej nie ma co liczyć na odmianę tej sytuacji. Bridget nie wiedziała, jak walczyć z bólem, który ją przepełniał. Naturalnie, musi wyjechać z rancza; od dłuższego czasu miała tego świadomość. Sęk w tym, że nie ma dokąd pójść. W tym wieku nigdzie już nie znajdzie pracy, a oszczędności całego życia diabli wzięli.
Nic tylko usiąść i płakać.
Bridget rzuciła się w wir pracy i przepisując mechanicznie liczby z kwitów przewozowych do ksiąg rancza, wspominała dramatyczną walkę z żywiołem. Naraz kątem oka zauważyła długi cień, który padł na deski podłogi.
Podniosła wzrok zaskoczona. W progu stał Paddy McKenna. Miał wciąż na sobie te same spodnie khaki i granatowe polo, i z bliska wyglądał jeszcze przystojniej. Bridget serce omal nie wyskoczyło z piersi, a na policzki wystąpił krwisty rumieniec.
To bez sensu, zganiła się gniewnie w duchu, żeby kobieta po sześćdziesiątce czerwieniła się jak idiotka, kiedy mężczyzna na nią spojrzy!
Z drugiej jednak strony, jak tu nie dostać wypieków, kiedy on jest taki niesamowicie przystojny, a ona, co tu ukrywać, pała do niego takim beznadziejnym, głęboko skrywanym uczuciem...
– Cześć, Bridget – rzekł Paddy, nalewając sobie kawy. – Nie masz przypadkiem czegoś do pochrupania dla wygłodniałego gościa?
Bez słowa podsunęła mu puszkę z kruchymi ciasteczkami, a potem wstała i wyszła zza biurka, żeby zaparzyć świeżą kawę.
– Ty chyba wyszczuplałaś, Bridget – stwierdził Paddy, sadowiąc się z westchnieniem ulgi na starej winylowej kozetce.
Bridget nasypywała właśnie zmieloną kawę do filtra; kiedy usłyszała słowa Paddy'ego, zaczęły się jej trząść ręce.
– Straciłam... prawie trzy kilo – wyjąkała. – To przez tę powódź... i w ogóle...
Zaczęła obracać nerwowo na palcu starą obrączkę ślubną. Wąski złoty pierścionek nie stawiał już oporu.
– I na dobre ci wyszło – stwierdził za jej plecami Paddy. – Ale więcej nie powinnaś już chudnąć. Jesteś teraz w sam raz.
Zdenerwowanie Bridget przeszło w bolesne zakłopotanie . Ta rozmowa zaczynała ją męczyć.
– A gdzie Maura? – zapytała, zerkając ukradkiem na drzwi biura.
Paddy machnął lekceważąco ręką.
– Pojechała gdzieś z Allanem. Wrócą dopiero wieczorem. A poza tym – dodał z ciepłym uśmiechem – to z tobą chciałem porozmawiać, Bridget.
– Ze mną? – Zbita z tropu zatrzymała się pośrodku pokoju z kubkiem kawy w ręku.
– Bardzo jesteś zajęta? – spytał. – Możesz mi poświęcić chwilę czasu?
Bridget spojrzała na leżący na biurku stosik faktur. Miała wielką ochotę wymówić się nawałem pracy i pozbyć się stąd Paddy'ego, zanim zrobi z siebie kompletną idiotkę. Ale kupka dokumentów była żałośnie niska, a poza nią na biurku nic nie leżało.
– No... chwilę mogę porozmawiać. – Usiadła, zachodząc w głowę, czego on może od niej chcieć.
Pewnie, pomyślała z goryczą, postanowił kupić Maurze pierścionek i przyszedł się poradzić, czy lepszy będzie z diamencikiem, czy z szafirem. Mężczyźni zawsze lubili obdarowywać Maurę Alderson biżuterią.
– Chciałem cię zapytać, czy nie wpadłabyś do mnie w ten weekend na kolację – powiedział Paddy. – Jenny będzie już w domu, i moglibyśmy we trójkę...
Bridget zdębiała. Gapiła się na niego szeroko otwartymi oczami.
– Na kolację? – wykrztusiła. – Do ciebie?
Teraz Paddy nerwowo poprawił się na kozetce. Sprawiał wrażenie zażenowanego.
– Jeśli nie masz ochoty...
– Ależ skąd, bardzo chętnie zjadłabym z tobą kolację – wyrzuciła z siebie Bridget. – Tylko że... nie wiem, z jakiego powodu mnie zapraszasz.
Paddy odrzucił w tył głowę i roześmiał się serdecznie.
– To proste, Bridget. Zapraszam cię, bo jesteś kobietą, z którą chciałbym spędzić resztę życia. Nie wiedziałaś o tym?
Nie, to na pewno jakiś okrutny żart. Ale dlaczego Paddy McKenna miałby być wobec niej okrutny, skoro dla wszystkich innych jest taki miły i bezpośredni?
– Widzę, że naprawdę nie wiedziałaś, mam rację? – ciągnął Paddy. – A ja przez cały ten czas smaliłem do ciebie cholewki jak uczniak. Zauważyli to wszyscy na ranczu, tylko nie ty.
Zdezorientowana potrząsnęła głową. – – Ale przecież... przecież ty i Maura.
– Maura Alderson to piękna kobieta – wpadł jej w słowo. – I bardzo inteligentna. Kiedy usłyszała o mnie od Jenny, od razu skojarzyła sobie, że jestem prawdopodobnie tym samym mężczyzną, którym od lat się interesujesz i o którym zbierasz wszystkie wycinki prasowe, na jakie się natkniesz. Zabawiła się więc w swatkę i ściągnęła mnie tutaj, żebyśmy się wreszcie poznali.
– W swatkę? – powtórzyła jak echo Bridget i poczuła, że ziemia wiruje jej pod stopami.
– Tak, i jej wysiłek przyniósł nadspodziewanie dobre efekty. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie – dodał z miłym uśmiechem.
Bridget nie była w stanie wydobyć słowa. Czuła się idiotycznie, siedząc tak niczym ogłupiały królik i usiłując zrozumieć, co ten mężczyzna do niej mówi.
– Ale – podjął Paddy, poważniejąc – jeśli nie czujesz tego samego co ja, Bridget, to nie ma sprawy. Zachowam dla siebie nasz mały sekrecik i więcej tego tematu nie poruszę. Nie będę ci się już naprzykrzał.
Wstał z kozetki i przygnębiony ruszył do drzwi.
– Zaraz, zaczekaj! – Bridget dogoniła go i chwyciła za ramię. – Przepraszam, że tak cię potraktowałam, ale to wszystko jest takie... Po prostu nie mogę uwierzyć...
– W co nie możesz uwierzyć, Bridget? – Paddy zatrzymał się i spojrzał na nią badawczo. – Że jesteś kobietą, dla której mężczyzna może stracić głowę? A więc zapewniam cię, że taka właśnie jesteś.
Patrzyła mu w oczy. Z taką radością zatonęłaby w tych błękitnych głębinach.
– Ale ja jestem bez centa przy duszy – wyszeptała. Czuła się głupio, ale chciała, żeby poznał całą prawdę ojej fatalnym w skutkach błędzie. – Grałam na giełdzie i wszystko straciłam. Jestem taka.
Paddy otoczył ją ramieniem i pogłaskał pocieszająco po plecach.
– Bridget – wyszeptał, chowając usta w jej włosach – to nie ma żadnego znaczenia. Nie obchodzi mnie twój stan majątkowy. Zależy mi tylko na twoim towarzystwie.
Odsunęła siei spojrzała na małego aligatora naszytego nad kieszonką jego koszulki polo. Tak, pomyślała pijana szczęściem, to najpiękniejszy aligator, jakiego w życiu widziałam.
– No to jak będzie? Zjesz ze mną i z Jenny tę kolację?
– spytał znowu Paddy.
Bridget uśmiechnęła się. Była jak wniebowzięta. Czuła się szczupła i zgrabna, tryskająca życiem i ładna jak nastolatka na pierwszej randce z nowym chłopcem.
– Bardzo chętnie – powiedziała z afektacją Paddy zachichotał i przyciągnął ją do siebie. Przytuliła się do niego i nagle oczami wyobraźni ujrzała przyglądającego się im zmarłego męża. Hal uśmiechnął się, puścił do niej oko i pokiwał z aprobatą głową. Bridget też się do niego uśmiechnęła. A potem ukradkiem ściągnęła z palca obrączkę ślubną i schowała ją niepostrzeżenie do kieszeni.
– No i Maura znowu wygrała – wymruczał Paddy.
Bridget odsunęła się i spojrzała na niego.
– Maura założyła się ze mną o dziesięć dolarów, że się zgodzisz – wyjaśnił. – Ja myślałem, że za nic nie będziesz się chciała umówić z takim jak ja starym piernikiem, ale ona na ciebie postawiła.
– Maura założyłaby się o wszystko – powiedziała ze śmiechem.
– Już nie. To był jej ostatni zakład. Ta powódź dała Maurze do myślenia. Zrozumiała, jaki wpływ na wnuków może mieć jej upodobanie do hazardu. Postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. I wiesz co? – dodał z uśmiechem Paddy. – Sądzę, że wytrwa w tym postanowieniu.
Usiedli obok siebie na winylowej kozetce. Nigdzie im się teraz nie śpieszyło, mieli miliony tematów do poruszenia.
Jenny znowu się obudziła. Czuła się już o wiele silniejsza. W pokoju panował półmrok. Z korytarza dobiegał turkot metalowych wózków na kółkach, słychać było wesołe nawoływania. Do pokoju zajrzała pielęgniarka.
– Śniadanko – oznajmiła. – Jak się pani dzisiaj czuje?
Jenny powoli uniosła wolną rękę i spróbowała się uśmiechnąć.
Pielęgniarka przyjrzała się jej uważnie, sprawdziła puls i osłuchała stetoskopem klatkę piersiową.
– Wygląda na to, że możemy już poodłączać te rurki – orzekła. – Zaraz wracam.
Wróciła po chwili z poważnym młodym lekarzem w okularach w rogowej oprawie, który zbadał Jenny, a potem pomógł pielęgniarce odłączyć aparaturę.
Jenny ze stoickim spokojem znosiła dotąd ból i niewygodę. Teraz, niezależna od respiratora, doznała ogromnej ulgi, poczuła się znowu sobą. Nie zmieniał tego fakt, że przy każdym oddechu płuca przeszywał kłujący ból.
Jak dobrze jest żyć...
Lekarz uśmiechnął się do niej.
– Jest pani bardzo silną kobietą – oznajmił. – Zadziwiająco dobrze to pani znosi.
Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć i odetchnęła z ulgą, kiedy wyszedł.
Pielęgniarka przyniosła jej miseczkę jakiejś czerwonej galaretki i pucharek lodów, i pomogła usiąść na łóżku. Zimne lody rozkosznie koiły ból gardła, ale po paru łyżeczkach ogarnęło ją znużenie i ponownie zasnęła.
Kiedy się obudziła, w pokoju był Paddy. Siedział cicho w fotelu pod oknem i przeglądał jakieś kolorowe czasopismo.
– Cześć – wyszeptała.
Paddy odłożył magazyn, wstał z fotela, zbliżył się do łóżka i wziął ją za rękę.
– Ano cześć – powiedział. – Jak tam moja dziewczynka? Muszę przyznać, że o wiele lepiej wyglądasz bez tych rurek w nosie.
Uśmiechnęła się i uścisnęła jego dłoń.
– Co się stało, dziadku?
– Zacznijmy od tego, że o mało nie utonęłaś. I opiłaś się przy tym tyle wody ze strumienia, że następnego dnia wdało się zapalenie płuc. I to było gorsze niż ta cała powódź.
– Zapalenie płuc? – zapytała zdziwiona. – Jak długo tu leżę?
– Mija już trzeci dzień, od kiedy wpadłaś do wody, Jen. To odzyskiwałaś przytomność, to ją traciłaś, ale większość czasu byłaś nieprzytomna. Mówią, że od leków, które ci zaaplikowali.
– Trzy dni – powtórzyła z niedowierzaniem. – Niemożliwe. Dziadku, co się...
Przypomniała sobie wodę zamykającą się nad jej głową, obijające się o nią śmieci, ten mdlący strach, kiedy woda wypełniała jej płuca. I Claya walącego ją po plecach, wrzeszczącego na nią...
– On mnie uratował, prawda? – wyszeptała.
– W rzeczy samej. Boże, co za facet. – Paddy pokręcił z zachwytem głową.
– Opowiedz mi, jak to było, dziadku.
– Clay mówi, że skończył właśnie układanie zapory z worków dookoła cmentarzyka i ładował sprzęt na ciężarówkę, kiedy nagle usłyszał twój krzyk. Zobaczył cię w wodzie, wskoczył więc za kierownicę i popędził na złamanie karku w dół strumienia, tam gdzie koryto poszerza się i prąd nie jest taki silny. Obwiązał się liną w pasie, drugi koniec przymocował do zderzaka ciężarówki i wypłynął ci na spotkanie.
Jenny nie spuszczała wzroku z twarzy dziadka.
– Zanim doholował cię do brzegu – ciągnął Paddy – było już z tobą niedobrze. Usunął ci jak umiał wodę z płuc, a potem przywiózł na ranczo i wezwaliśmy pogotowie. Kazali cię rozgrzewać do czasu przylotu helikoptera. Powiedzieli, że najlepiej by było, gdyby ktoś położył się z tobą do łóżka i ogrzewał własnym ciałem. – Tu Paddy uśmiechnął się szelmowsko. – A jeszcze lepiej, żebyście oboje byli nadzy.
– Nadzy?
– No przecież mówię. I Clay zgłosił się na ochotnika. Bez wahania.
Jenny poczuła, że się czerwieni.
– Ale przecież on...
Zapadło niezręczne milczenie. Na ten moment trafiła pielęgniarka, która weszła do pokoju, by zmierzyć Jenny tętno i ciśnienie krwi.
– Nie za długo – upomniała Paddy'ego który uśmiechnął się do niej ciepło. – Jest jeszcze osłabiona.
Paddy kiwnął głową i zaczął zbierać się do wyjścia, ale Jenny chwyciła go za rękę.
– Nie idź jeszcze, dziadku – wyszeptała ochryple. – Opowiadaj dalej. Chcę wiedzieć wszystko.
– No więc, kiedy przyleciał helikopter, byłaś nieprzytomna. Załadowali cię na pokład i powiedzieli, że gdyby nie Clay, byłoby już po tobie.
– Dziadku... – Zakaszlała i skrzywiła się z bólu. – Mnie się nie przywidziało, ktoś mnie wepchnął.
– Jasna sprawa, że ci się nie przywidziało, kochanie.
Ale – dodał, zniżając głos – tym kimś na pewno nie był Clay.
Wstrząsnął nią kolejny ostry napad suchego kaszlu.
– Czy powtórzył... czy powtórzył ci, co mu powiedziałam?
Paddy kiwnął z powagą głową.
– Biedaczysko był nie na żarty zdruzgotany twoimi posądzeniami.
– Kto mnie wepchnął? Wiadomo już?
Paddy usiadł z powrotem w fotelu i spojrzał w okno.
– Nazajutrz, kiedy byłaś już w szpitalu, a fala kulminacyjna przeszła i woda zaczęła opadać, Clay i Bridget znaleźli pewien list. Leżał na biurku w biurze.
– Co za list?
– Od tego brygadzisty z rancza.
– Od Jima Cole'a? – spytała Jenny, robiąc wielkie oczy. Była wstrząśnięta.
Paddy streścił jej pokrótce list zostawiony przez brygadzistę i powiedział o dołączonym do niego czeku na całą zagarniętą sumę.
– A co ze strumieniem? – wyszeptała. – Czy to Jim Cole mnie do niego wepchnął?
– W liście nic o tym nie było, ale Clay przypuszcza, że Jim, widząc, że jesteś bliska odkrycia prawdy, wpadł w panikę. Kiedy okazało się, że nie utonęłaś, przestraszył się, że go zidentyfikujesz. Dlatego uciekł. Rozumiesz, defraudacja defraudacją, ale usiłowanie zabójstwa to już zupełnie inna para kaloszy. A pieniądze oddał pewnie w nadziei,
że w razie czego, gdyby go schwytano, będzie to dla niego okoliczność łagodząca.
Jenny wpatrywała się w sufit. Nie mogła sobie darować tych wszystkich niesłusznych oskarżeń, których nie szczędziła Bogu ducha winnemu Clayowi.
– I był jeszcze jeden list, Jenny – podjął łagodnie dziadek. – Od Teresy. Zostawiła go dla Michaela w ich pokoju. Nie dał go nikomu do przeczytania, ale nietrudno się domyślić, że nie był to liścik miłosny. Nazwała go w nim pewnie żałosną namiastką mężczyzny i poinformowała, że wyjeżdża z Jimem. Okazuje się, że od roku byli kochankami. Zostali nimi wkrótce po jej przyjeździe na ranczo.
Jenny stanęła przed oczami blada, znudzona twarz tej dziewczyny i jej zblazowany styl bycia.
– Boże, biedny Michael – mruknęła. – Jak to znosi?
– Otrząsnął się już z szoku i chyba wraca mu pogoda ducha. Mamy nadzieję, że w końcu przełamany został urok, jaki rzuciła na niego Teresa.
– A więc ona też brała udział w tych malwersacjach? Pomagała podkradać pieniądze?
– Na to wygląda. Jim Cole zwerbował ją, bo potrzebował kogoś, "kto fałszowałby kwity przewozowe i podbierał z biura rancza czeki, z którymi Clay wracał z aukcji. Wszystko jest już jasne.
– A wiadomo, gdzie teraz są? Znaczy, Jim i Teresa?
– Zostali wczoraj zatrzymani podczas przekraczania granicy amerykańskiej i odesłani do Calgary. Posiedzą do sprawy, ale trudno powiedzieć, jaki zarzut zostanie im postawiony, bo pieniądze oddali.
– Przecież on próbował mnie zabić! – żachnęła się Jenny. – I to prawdopodobnie niejeden raz – dodała ponuro, wspominając strzał nad strumieniem i rozwścieczonego ogiera w stajni.
– On nie przyzna się dobrowolnie, że wepchnął cię do wody, a ty nie możesz go o to oskarżyć, bo nie przyjrzałaś mu się dobrze. Sama byłaś do niedawna przekonana, że zrobił to Clay.
Jenny nie mogła znieść myśli, że tak się pomyliła i tak niesprawiedliwie oskarżała Claya, który ratował ją z narażeniem własnego życia.
Ale nie tylko to ją gnębiło.
– A co z ranczem, dziadku? Wszystko zalane?
Paddy uśmiechnął się promiennie.
– I tu, kochanie, przechodzimy wreszcie do pomyślnych wiadomości. Wał przeciwpowodziowy Michaela wytrzymał i łąki ocalały. A nasze worki z piaskiem nie przepuściły wody na podwórko. Umocnienia przerwane zostały tylko w dolnym biegu strumienia, tam, gdzie ty się...
Urwał nagle i z trudem przełknął ślinę. Jenny wzięła go za rękę. Uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się.
– Tak czy inaczej – podjął, odchrząknąwszy – woda przerwała tam umocnienia, ale zalała tylko dwa puste pastwiska. Nawet cmentarzyk pozostał właściwie nietknięty.
– Och, dziadku. – Jenny odetchnęła z ulgą i łzy napłynęły jej do oczu. – Cudownie to słyszeć. Pewnie wszyscy się tam bardzo... – Głos się jej załamał. Przypomniała sobie ściągniętą twarz Claya, kiedy go oskarżała.
– Wybrałem się tam wczoraj – powiedział Paddy. – Wszystko wróciło już praktycznie do normy.
Musiała zadać to pytanie, bo niewiedza sprawiała jej największy ze wszystkich ból.
– A Clay? – wyszeptała tak cicho, że Paddy ledwie ją usłyszał.
– Co Clay? – spytał, pochylając się do niej.
– Nienawidzi mnie? Mówił... mówił ci coś?
Paddy pokręcił głową, wyprostował się i znowu spojrzał w okno. Jenny, która dobrze go znała, zauważyła, że zmarkotniał.
– Niewiele rozmawialiśmy. Powiedział mi tylko, co się stało i że to jego podejrzewasz o zamach na swoje życie. To twardy człowiek, Jenny. Nie pozwala sobie na okazywanie uczuć.
Paddy wstał z fotela i spojrzał na nią z góry.
– Muszę z nim porozmawiać – powiedziała. – Muszę go przeprosić za to, co mu nagadałam.
Paddy pokręcił głową.
– Nie sądzę, żeby to pomogło, kochanie – rzekł łagodnie. – Clay nie obraził się o słowa. Jego zabolało to, że ty naprawdę tak myślałaś. I chyba ma rację, prawda?
Jenny zamknęła oczy, żeby nie widzieć mądrej, zasmuconej twarzy dziadka.
Oczywiście, że Clay ma rację. Jak tu przeprosić kogoś za to, że oskarżało się go niesłusznie o wyrachowanie, kradzież i usiłowanie morderstwa? Zwłaszcza jeżeli jest to ktoś, z kim coś cię łączyło?
Jęknęła w udręce i zrozpaczona pokręciła powoli głową. Paddy wziął ją za rękę i czekał cierpliwie, aż ustanie burza targających nią emocji.
– Ale – odezwał się w końcu – są i dobre strony tego wszystkiego.
Jenny usłyszała w jego głosie dziwną nutę i otworzyła oczy.
– Na przykład jakie, dziadku?
– Po pierwsze, Clay odzyskał wszystkie pieniądze, a gotówka bardzo mu się teraz przyda. Nawet po uregulowaniu wszystkich zaległości wobec urzędu podatkowego sporo jej jeszcze zostanie. No i... – Paddy zawiesił głos i zmieszany spojrzał w okno.
Jenny zapomniała o swoich problemach i spojrzała na niego zaintrygowana.
– Dziadku? – spytała. – Czemu przerwałeś?
– Widzisz, Jenny, zdarzył się cud. – Paddy uśmiechnął się i twarz mu pojaśniała. – Chyba znalazłem wreszcie kobietę swoich marzeń.
– Kobietę twoich... ? Dziadku! Naprawdę? – Jenny chwyciła go za ramię.
– No, muszę już wracać na ranczo – oznajmił Paddy. – A ty lepiej szybko zdrowiej, Jenny – dodał – bo od tej chwili nasze życie zupełnie się zmieni.
Otworzył drzwi, posłał jej całusa i wyszedł. Jenny patrzyła za nim oszołomiona.
Ich życie zupełnie się zmieni...
Jeśli dziadek zakochał się w Maurze Alderson, to z pewnością Maura za nic nie wyprowadzi się z pięknego starego domu nad Topolowym Strumieniem, a więc Paddy będzie musiał sprzedać swój dom w mieście i przeprowadzić się do niej.
A to by znaczyło, że Jenny straci kontakt z dziadkiem i będzie go widywała tylko podczas jego ewentualnych wypadów do Calgary.
Po tym, co zrobiła, jej noga z pewnością już nigdy nie postanie nad Topolowym Strumieniem. Sama perspektywa spotkania się tam z Clayem była zbyt bolesna, by ją rozważać.
Jenny jęknęła i łzy znowu napłynęły jej do oczu. Od czasu wypadku stanowczo zbyt łatwo się wzrusza. To pewnie te lekarstwa, którymi ją tutaj szpikują, mają jakiś osłabiający wpływ na organizm.
Lecz jej przygnębienie miało o wiele głębszą przyczynę, i ona dobrze o tym wiedziała. Najbardziej dręczyła się tym, że tak pochopnie oskarżyła Claya Aldersona i że tak obcesowo go potraktowała. Podejrzewała, że jej zachowaniem kierował strach przed własnymi emocjami, zwłaszcza przed tak szybko rozkwitającą w jej sercu miłością do tego mężczyzny. Nie chciała tej miłości, obawiała się, że przesłoni jej świat i że poddając się jej, zdradzi w jakimś sensie Steve'a.
Tak, już raz dała się ponieść temu uczuciu i los bez ostrzeżenia zabrał jej ukochanego mężczyznę. Nie chciała ryzykować tego samego po raz drugi. A więc, niewiele się zastanawiając, oskarżyła Claya przy pierwszej nadarzającej się okazji. Jest tchórzliwą, podłą kobietą i zasłużyła sobie na to, co ją spotkało.
Dopiero teraz uświadamiała sobie, jak prawdziwie i głęboko kocha Claya. Przecież już podczas ich pierwszego zbliżenia dostrzegła w nim bratnią duszę, partnera intelektualnego, idealnego towarzysza. Był mężczyzną jej życia, a ona go odtrąciła.
Teraz prawdopodobnie już nigdy gonie zobaczy, chyba że na jakichś sztywnych oficjalnych przyjęciach, jeśli Paddy i Maura się pobiorą.
Łzy napłynęły jej do oczu, potoczyły się po policzkach i zaczęły wsiąkać w poduszkę. Do pokoju wsunęła się bezszelestnie pielęgniarka. Jenny przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło i spojrzała na nią zażenowana.
– To żaden wstyd – powiedziała pielęgniarka, gładząc ją po włosach. – Proszę się nie krępować, niech się pani wypłacze. To normalna reakcja po wstrząsie i dobrze pani zrobi. – Spoważniała i pochyliła się niżej. – Chyba nic się nie stało? To tylko przypływ chandry?
Jenny kiwnęła głową. Nie była w stanie wykrztusić słowa.
– No to fajnie – ożywiła się pielęgniarka. – Więc nie będziemy się tym przejmowały, prawda? – Zaczęła poprawiać pościel i poduszki.
– Dziękuję pani – odezwała się ochryple Jenny.
– A dzisiaj wieczorem – ciągnęła pielęgniarka – wpadnie tu może z kolejną wizytą ten pani przystojny mąż. Miła perspektywa, prawda?
Uśmiechnęła się znacząco i puściła do Jenny oko.
– Mój mąż? – Jenny patrzyła na nią tępo.
Pielęgniarka stropiła się i zaczerwieniła.
– Jak to, a więc to nie był pani mąż? Ten wysoki, śniady kowboj, który przyjechał tu z panią pierwszego dnia? Jezus Maria, przez dziesięć godzin nie odstępował pani na krok, jeśli nie liczyć tych szturmów na stanowisko pielęgniarek z awanturami, że lekarze się panią nie zajmują. I proszę mi wierzyć – dodała z rozmarzonym uśmiechem – że dopiął swego. Jest pani teraz oczkiem w głowie całego personelu.
Oniemiała Jenny wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczami.
– Taki był zdenerwowany i roztrzęsiony – ciągnęła pielęgniarka – że wszystkie myślałyśmy, że to paru mąż. Ale kiedy pani stan zaczął się stabilizować, wrócił na ranczo. Zdradzę pani w zaufaniu, że kilka dziewczyn z nocnego dyżuru żyje teraz wielką nadzieją że wpadnie tu dzisiaj wieczorem z wizytą.
– Nie, nie wpadnie – powiedziała Jenny, kierując zapłakane oczy na okno. – Nigdy już tu nie wpadnie.
Pielęgniarka zmieszała się i przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.
– Ale on chyba...
Jenny pokręciła głową i zamknęła oczy. Była tak przybita, że nie chciało jej się nawet mówić.
Pielęgniarka, widząc, że pacjentka nie przejawia ochoty na dalszą rozmowę, poprawiła machinalnie dzbanek z wodą stojący na nocnym stoliczku i wyszła. Jenny nawet za nią nie spojrzała. Obserwowała chmury przepływające za oknem po letnim, błękitnym niebie.
Bridget siedziała za biurkiem i nucąc pod nosem, wprowadzała z zapałem do ksiąg dane z faktur. Miała na sobie różową bawełnianą sukienkę w kwiatki i czuła się jak szesnastolatka. Życie jest piękne, myślała, popijając herbatę z porcelanowej filiżanki z serwisu Maury. Bez dwóch zdań piękne.
Do biura wszedł Clay. On też wyglądał lepiej niż ostatnio. Był w wypłowiałych niebieskich dżinsach, baseballowej czapeczce i białej koszulce z krótkimi rękawkami, od której odcinały się ostro jego opalone ramiona.
– Człowiek od razu czuje, że żyje, kiedy słońce wyjrzy zza chmur – powiedział, nalewając sobie kawy. – Roczniakom przybywa na wadze z dziesięć kilo dziennie, kiedy pasą się na tej świeżej zielonej trawce.
Bridget popatrzyła na niego z troską. Ten dobry humor wydawał się jej wymuszony. Już nie raz, kiedy się zamyślał i sądził, że nikt go nie obserwuje, zauważała w jego oczach cierpienie.
– Clay – powiedziała łagodnie.
– Co?
– Powinieneś do niej zadzwonić.
– No i co bym jej powiedział?
Bridget rozłożyła szeroko ręce i spojrzała w sufit.
– Na miłość boską, a co mówi mężczyzna kobiecie, na której mu zależy? Zaproś ją na kolację, albo co. Jutro wychodzi ze szpitala. Jedź do miasta, zabierz ją do jakiegoś dobrego lokalu. Ja mam ci podpowiadać, co się w takich sytuacjach robi?
Clay opadł na kozetkę, wyciągnął przed siebie nogi i uniósł do ust kubek z kawą.
– Ona mnie nazwała złodziejem, Bridget. Naprawdę uważała mnie za człowieka, który okradał skarb państwa, a potem uwiódł i zastraszył rewidentkę, czyli ją, żeby zamknąć jej usta.
– To był dla nas trudny okres – przyznała Bridget. – Ta biedna Jenny czuła się między nami obco i przerażało ją to, co się tutaj dzieje. Nic dziwnego, że się w tym wszystkim pogubiła. A tobie korona z głowy nie spadnie, jeśli do niej zadzwonisz.
Clay wstał, podszedł do okna i zapatrzył się na zalaną słońcem prerię.
– Nie pouczaj mnie, Bridget – odezwał się po chwili, spoglądając na nią i uśmiechem łagodząc wymowę swoich słów. – Coś z tym zrobię, ale dopiero wtedy, kiedy nabiorę pewności, że ona...
Urwał, zatrzymując wzrok na Paddym, który siedział na płaskim kamieniu na skraju podwórka i obserwował przez lornetkę parę krążących nad ranczem żurawi.
– A kiedy nabierzesz tej pewności?
Clay znowu przeniósł wzrok na swoją księgową.
– Nawet nie wiem, jak ona się czuje. Jeśli nadal mnie nienawidzi, nie zamierzam się jej narzucać.
– A czy ona cię kiedykolwiek nienawidziła?! – zaperzyła się Bridget. – Jenny była tylko zagubiona i przestraszona. I nie ma się czemu dziwić, zważywszy, co się tutaj wyprawiało. Biedna dziewczyna – dodała ze współczuciem.
Clay pokiwał z zadumą głową i odstawił kubek.
– No i jak? Bank przyjął w końcu ten czek Jima? – spytał, zmieniając temat.
– Dzisiaj rano dostałam z biura Saula potwierdzenie. Po odprowadzeniu zaległych podatków zostanie nam jeszcze ponad dwieście tysięcy dolarów. Jesteś bogaty, Clay.
– Bogaty! – prychnął z gorzkim uśmiechem.
– I co zrobisz z taką furą pieniędzy?
– Wywiercę nową studnię na Bylicowych Polach – powiedział. – I pomyślałem sobie... – Urwał.
– Co? – ponagliła go Bridget. – Na co jeszcze zamierzasz przeznaczyć te pieniądze?
Posłał jej enigmatyczny uśmiech, ale zaraz spoważniał i znowu spojrzał w okno.
– Może na piknik.
– Na piknik? – powtórzyła zdumiona.
W tym momencie do biura wszedł Paddy z lornetką na szyi. Bridget mocniej zabiło serce.
– A co tu się wyprawia? – spytał, spoglądając na Claya. – Znowu podrywasz moją dziewczynę?
Clay uśmiechnął się.
– Przepraszam, Paddy. Tak ostatnio wyładniała, że to silniejsze ode mnie.
– Tu się z tobą zgodzę – oświadczył Paddy. – Przyszedłem zabrać ją do domu na lunch.
Bridget wstała zza biurka i wzięła go pod rękę. Wyszli we troje z biura.
Dopiero w połowie drogi do głównego budynku Bridget uświadomiła sobie, że nie spytała Claya, co miał na myśli, mówiąc, że zamierza przeznaczyć część odzyskanych pieniędzy na piknik.
Kryzys minął i Jenny szybko dochodziła do siebie. Po tygodniu była już w domu i zżymała się na Paddy'ego, który traktował ją jak inwalidkę.
– Nic mi nie jest, dziadku – ofuknęła go kiedyś. – Nie musisz mi usługiwać ani zmieniać pieluch. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby odzyskać w pełni siły.
Ale on, nie zważając na jej protesty, dalej przyrządzał posiłki, a raz zszedł nawet do niej na dół, wysprzątał mieszkanie i zrobił pranie, żeby się przypadkiem nie przemęczyła. Po jakimś czasie Jenny dała za wygraną i nic już nie mówiła.
Paddy był w siódmym niebie. Jenny, która wiedziała już, że to nie Maura, lecz Bridget jest jego wybranką, cieszyła się razem z nim.
Pewnego dnia wpadła Lisa, żeby zdać relację z tego, co się dzieje w biurze. Jenny dowiedziała się od niej, że Clay uregulował już zaległości podatkowe i sprawa rancza nad Topolowym Strumieniem została zamknięta.
Trzeciego dnia od powrotu ze szpitala Jenny zebrała się wreszcie na odwagę i zadzwoniła na ranczo. Odebrała Bridget. Ucieszyła się bardzo z telefonu i powiedziała Jenny, że Clay pojechał do Teksasu zwrócić właścicielom narowistego ogiera. Miał wrócić za tydzień.
Jenny pogawędziła chwilę z księgową, a potem, z mieszaniną ulgi i rozczarowania, odłożyła słuchawkę.
Tej nocy nie mogła zasnąć. Leżała z otwartymi oczami, wsłuchując się w dochodzące z ulicy odgłosy miasta, i nagle przypomniała jej się tamta bezksiężycowa, deszczowa noc w gościnnej sypialni głównego budynku rancza. Wspomnienie było tak wyraziste, że czuła niemal ciepło skóry Claya i słyszała szelest poruszanych wiatrem liści za oknem.
Jęknęła, przekręciła się na brzuch i ukryła twarz w poduszce, żeby powstrzymać łzy.
W sobotę Paddy zaprosił Bridget. Jenny uściskała serdecznie księgową, gdy ta weszła do ich domu.
– Tak się cieszę, że cię widzę! – powiedziała. – Jak tam... wszyscy?
– Dobrze, dziękuję – odparła Bridget. – Maura z chłopcami przesyłają pozdrowienia, tak samo Joe i Polly.
Pominięcie osoby Claya było tak Wymowne, że Jenny poczuła wypieki na policzkach. Odwróciła się szybko pod pozorem sprawdzenia, czy woda już się zagotowała. Paddy zerknął na nią przelotnie, a potem podszedł do lodówki, żeby wyjąć miskę sałatki owocowej.
– Szukam sobie mieszkania – oznajmiła Jenny, zwracając się do Bridget. – Dziadek mówi, że na początku września chciałabyś się tu wprowadzić.
Bridget zamachała rozpaczliwie rękami.
– Och, Jenny, ja cię bynajmniej nie popędzam. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz.
Jenny uśmiechnęła się i znowu ją uściskała.
– Nie martw się, Bridget. I tak już od dłuższego czasu noszę się z myślą o przeprowadzce, ale dotąd lenistwo przeszkadzało mi się koło tego zakręcić. Teraz nadarza się idealna okazja. Z radością zamieszkam gdzieś wyżej, skąd... skąd będę miała widok na otwartą przestrzeń.
Podeszła do kredensu i wyjęła najlepsze filiżanki Paddy'ego.
– No to cudownie! – ucieszyła się Bridget. – Wszystko tak dobrze się układa. Clay mówi, że chce zatrudnić nową księgową, a więc nie będę musiała spędzać na ranczu kolejnej zimy, i możemy z Paddym...
Urwała i uśmiechnęła się. Paddy położył jej dłoń na ramieniu, a ona go po niej pogłaskała. Jenny obserwowała ich przez chwilę wzruszona, a potem sięgnęła drżącą ręką po czajnik.
– Czy Clay... czy on znalazł już kogoś na twoje miejsce? – zapytała, usiłując zapanować nad głosem.
Bridget i Paddy wymienili znaczące spojrzenia.
– Pewności nie mam – odparła Bridget, odbierając od Jenny filiżankę i spodeczek – ale zdaje się, że kogoś już sobie upatrzył. Mamy o tym porozmawiać, kiedy wróci z Teksasu.
Jenny kiwnęła głową, usiadła w fotelu naprzeciwko Bridget i zapatrzyła się melancholijnie w okno.
W następnym tygodniu Jenny wróciła do swojego biura i rzuciła się w wir pracy z takim zapamiętaniem, że zaniepokoiło to Lisę.
– Hej, zbastuj trochę, Jenny! – zawołała pewnego pięknego poranka na początku lipca, zatrzymując się obok jej biurka z naręczem teczek na akta. – Zaharujesz się na śmierć. Taka blada jesteś. I nawadze straciłaś.
– Nic mi nie jest – odburknęła Jenny. – Praca dobrze mi robi. Traktuję ją jak terapię, nie przejmuj się mną.
Nieprzekonana, Lisa zwaliła na jej biurko stos teczek i wyszła po pączki.
Ledwie zniknęła, Jenny przerwała pracę i zapatrzyła się w sterty papierów piętrzące się na biurku. Miała tysiąc rzeczy do zrobienia, ale nie mogła się jakoś zmobilizować do zajęcia się nimi.
Wszystko wydawało jej się takie beznadziejne – praca, wegetacja w zatłoczonym mieście, całe jej życie...
Opuściła głowę na złożone na blacie biurka ręce i rozpłakała się. Nie mogła już znieść tej udręki.
Tak bardzo go kochała. Gdyby chociaż zadzwonił, przysłał liścik, dał w jakiś sposób do zrozumienia, że jej przebaczył i nie żywi już urazy. Pogodziłaby się ze swoją samotnością, gdyby tylko miała pewność, że jej nie znienawidził.
Fakt, pielęgniarka mówiła, że czuwał przy niej w szpitalu przez dziesięć godzin, dopóki nie minęło zagrożenie. Ale od tamtego czasu nie dał znaku życia.
Może zadzwoni dziś wieczorem? Chyba wrócił już z tego Teksasu...
Uniosła głowę i osuszyła oczy chusteczką higieniczną. Potem wyjęła z szuflady biurka lusterko i przejrzała się w nim.
Dziś wypadają jej trzydzieste pierwsze urodziny.
Naturalnie nikt o nich nie pamiętał. Paddy'emu może by się coś skojarzyło, gdyby był w domu. Ale wyjechał, jak to często ostatnio robił, nad Topolowy Strumień, żeby potrenować przed zbliżającymi się zawodami triatlonowymi. Uwielbiał biegać i jeździć na rowerze po otwartej prerii, a poza tym chciał być blisko Bridget.
Na myśl o tym, że dziadek jest teraz na ranczu, że przebywa wśród jego mieszkańców i widuje się codziennie z Clayem, Jenny poczuła się jeszcze bardziej samotna i odtrącona. Być może wieczorem zadzwoni z życzeniami matka albo jutrzejszą pocztą przyjdzie od niej, z Florydy, kartka. Ale to niewielka pociecha.
Schowała lusterko do szuflady, westchnęła ciężko i przyciągnęła do siebie stos teczek.
– Hej, Jenny. – Lisa wysunęła głowę zza przepierzenia. Minę miała tajemniczą. – Clarence prosi cię do gabinetu.
– Poco?
– A skąd ja mam wiedzieć? – Lisa zniknęła.
Jenny dźwignęła się zza biurka i powlokła do gabinetu kierownika. Po drodze zerknęła za okno. Niebo było błękitne i bezchmurne. Dwa ptaki krążyły przez chwilę w prądach nagrzanego miejskiego powietrza, potem odleciały ku równinom. Jenny zazdrościła im z całego serca.
Starszy inspektor siedział za swoim biurkiem i sprawiał wrażenie czymś rozbawionego. Na widok wchodzącej do gabinetu Jenny zdjął okulary i zaczął sobie masować skronie.
– Proszę, proszę – powitał ją. – Dzień dobry, Jenny. Jak samopoczucie?
– Nie narzekam. – Jenny opadła na fotel ustawiony naprzeciwko biurka.
– Lepiej już się czujesz?
– Znacznie lepiej – mruknęła. – Dziękuję za troskę.
– O ile się nie mylę, masz dzisiaj urodziny.
– Skąd pan wie? – zapytała zdumiona.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Powiedzmy, że doniósł mi o tym pewien mały ptaszek. Zwalniam cię na resztę dnia. Możesz iść do domu.
– Nie chcę wolnego dnia – odrzekła Jenny, zaintrygowana jego zachowaniem. – Dopiero wróciłam do pracy.
Kierownik znowu się uśmiechnął. Minę miał tak samo tajemniczą jak wcześniej Lisa. Sięgnął pod biurko, wyciągnął owiniętą w celofan paczkę i wręczył ją Jenny.
– Możesz się przebrać w mojej łazience. – Wskazał na dębowe drzwi po drugiej stronie pokoju.
– Nie rozumiem... co to ma znaczyć?
– Idź się przebrać, Jenny. Czeka cię mała wyprawa w teren.
Wciąż oszołomiona, weszła z paczką do łazienki i tam ją otworzyła. Na zawartość paczki składały się jej dżinsy, kraciasta koszula, jakieś skarpetki i tenisówki. Patrzyła na te rzeczy coraz bardziej zdezorientowana. Cokolwiek to miało znaczyć, w całym tym spisku musiał maczać palce jej dziadek. To pewnie on skompletował ten strój.
Kierownik zmierzył ją pełnym uznania spojrzeniem.
– Bardzo dobrze – odrzekł. – A teraz idź na dach.
– Na dach? – bąknęła zupełnie już zdębiała. – Co ja mam robić na dachu?
– Zobaczysz. To możesz zostawić tutaj – dorzucił, wskazując na zawiniątko z ubraniem, które trzymała w rękach. – Odbierzesz później. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Jenny.
Wciąż oszołomiona, bez przekonania wspięła się awaryjnymi schodami na ostatnie piętro i wyszła na płaski dach biurowca. Stał tam helikopter. Łopatki wirnika obracały się powoli, mieląc leniwie ciepłe letnie powietrze.
Pilot pomachał do niej i wgramoliła się bez słowa do kabiny. Poruszała się jak w transie. Serce zabiło jej mocniej, kiedy helikopter oderwał się z rykiem od dachu i pomknął nad miastem.
Calgary zostało za nimi, w dole roztaczała się bezkresna, mieniąca się w promieniach porannego słońca preria. Jenny wyglądała przez okno w napiętym milczeniu.
W pewnej chwili pilot ściągnął brwi i zlustrował wzrokiem przesuwający się w dole krajobraz usiany głębokimi jarami i omiatanymi przez wiatr wzgórzami. Sprawdził coś na mapie, zatoczył koło i posadził maszynę na ziemi.
– Jesteśmy na miejscu – wrzasnął do Jenny, przekrzykując ryk silnika. – Tu kazano mi panią wysadzić.
Odrętwiała wysiadła z helikoptera, który natychmiast wzniósł się z powrotem w powietrze i odleciał. Jenny rozejrzała się i zaparło jej dech w piersiach. Znała to miejsce.
Stała na zielonym pagórku otoczonym zewsząd morzem wypalonej słońcem trawy i by lic. To tutaj Clay z taką czułością pieścił we śnie jej ciało. W pobliskim strumyku bulgotała woda, kołysały się na wietrze młode amerykańskie topole. W promieniu wielu mil nie było nic, tylko otwarta przestrzeń i gdzieniegdzie sylwetki pasącego się bydła.
Ale to jej się nie śniło. Ta zielona oaza jest jak najbardziej realnym i najcudowniejszym miejscem pod słońcem. Jenny, choć stała tu sama, nie bała się. Przepełniało ją szczęście i euforia, której natury nie śmiała analizować. Usiadła pod jednym z drzew i zapatrzyła się wdał.
Czekała.
Po dziesięciu minutach dostrzegła w oddali jeźdźca zbliżającego się galopem od zachodu. Kiedy podjechał bliżej, zauważyła, że dosiada gniadosza, a na lassie prowadzi drugiego konia. Ten drugi wierzchowiec był również osiodłany i dźwigał pokaźnych rozmiarów pakunki.
Jenny miała mokre od łez policzki, po jej drżących wargach błąkał się uśmiech. Przetarła dłonią twarz, wzięła się w garść i podniosła z ziemi.
Jeździec zatrzymał się na słonecznej polance, zeskoczył z konia, uwiązał oba wierzchowce do jednej z topoli, a potem ruszył przez wysoką trawę w kierunku Jenny. Stanął przed nią bez słowa.
– Clay – wyszeptała.
Boże, jakiż był przystojny. Wyciągnęła ręce. Teraz pragnęła tylko znaleźć się w jego objęciach, poczuć jego bliskość. Postąpił jeszcze jeden krok, odrzucił kapelusz i ze śmiechem porwał ją w ramiona.
– Tak dobrze cię widzieć – powiedział. – Nie byłem pewien, czy zechcesz się ze mną spotkać, musiałem cię więc porwać.
– Och, Clay... tak mi przykro...
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – szepnął i gorąco ją pocałował. – Mam w tych torbach wszystko, czego potrzeba na piknik. Szampan i w ogóle. Sama zobaczysz.
– Ale Clay – zaprotestowała. – Musiałeś się strasznie wykosztować. Ten helikopter...
– Ostatnio mam gest. – Cofnął się na wyciągnięcie ręki i spojrzał na nią czule. – Trafił mi się niespodziewany zastrzyk gotówki. A poza tym – dodał z przekornym uśmieszkiem – to interes. Muszę się jeszcze skonsultować z moim doradcą podatkowym, ale prawdopodobnie będę mógł to wrzucić w koszty i odpisać sobie od podatku.
– Interes?
Clay odwrócił się, podszedł do drugiego konia, wyciągnął z jednej z toreb kolorowy indiański pled i rozpostarł go na trawie.
– Chodź, połóż się obok mnie – powiedział.
Jenny popatrzyła na niego, a potem opadła na kolana.
– Clay, co ty wygadujesz?
– Prowadzimy rozmowę wstępną w sprawie zatrudnienia – oznajmił z poważną miną, chociaż jego oczy skrzyły się wesołością. – Szukam doradcy finansowego i pomyślałem sobie, że może byłabyś zainteresowana.
– A jakie warunki musiałabym spełniać? – zapytała.
. – Po pierwsze, będziesz musiała sypiać co noc z szefem – powiedział.
Jenny udała, że się zastanawia.
– Nie widzę większych przeszkód.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
– A po drugie – wyszeptał jej do ucha – będziesz zobowiązana urodzić mu gromadkę dzieci...
– To by też było do załatwienia.
– Jenny – powiedział, przytulił ją do siebie ze śmiechem i pocałował zachłannie. – Sądzę, że się nadajesz.
Roześmiała się pijana szczęściem, odurzona jego bliskością. Tym razem liczyła się tylko powódź słonecznych promieni i miłość, która przepełniała jej serce.