EUGENIUSZ PAUKSZTA
W CIENIU HETYCKIEGO SFINKSA
Wydawnictwo “Śląsk”
1986
Rozdział I
Pogmatwane początki
Musiał się urwać kolegom; tego popołudnia nie było mu do rozmów ni zabaw Dziwnie samotny poczuł się nagle pośród rozdokazywanych, uszczęśliwionych kompanów. W olbrzymiej większości życzliwi mu, spoglądali zaskoczeni na jego posmutniałą twarz.
Rozzłoszczony trochę na siebie, że nie potrafił ukryć własnych odczuć, kopnął ze złością jakiś kamyk. Kamyk potoczył się, zsunął ze skarpy nadbrzeżnej i z pluskiem zniknął w głębokiej, ciemnogranatowej wodzie Bosforu.
Oni, pewnie, mieli prawo się dziwić. Ze świadectwem promocyjnym w kieszeni, z perspektywą długich wakacji, tak atrakcyjnie zapowiadających się dzięki profesorowi Zaferowi Kseresowi, można się było tylko radować... Gdy na domiar i z Polski dochodziły od ojca raczej pomyślne wieści. Jeżeli tatko nie koloryzował po swojemu, nie chcąc go martwić... Bo czemu znów się znajduje w szpitalu czy sanatorium?
I w ogóle... Niby dobrze, pięknie, uroczo, a jednak coś gryzie.
Sterczy tu teraz samotny, przycupnąwszy na skarpie nadbrzeżnej, wygapia się na Bosfor, na przeciwległą azjatycką stronę, przeżywa osobliwe nastroje. I właściwie dlaczego? Postawił na swoim. Musiał postawić, i wcale nie dlatego, iż kiedyś w Adampolu podsłuchał rozmowę cioci Zosi ze starym Wilkoszewskim, gdy zgodnie dochodzili do wniosku, że nie można wymagać, by w ciągu jednego roku dał sobie radę z nauką w obcych językach. Bo niby to buda z wykładowym angielskim, ale bez tureckiego też ani rusz. Tureckiego nie znał w ogóle, kilkadziesiąt słówek przyswojonych podczas wakacji nie mogło się liczyć. Na domiar i w angielskim też kulał na obie nogi jak ochwacona szkapa. A jednak...
Musiał się tym razem uśmiechnąć. I jakoś mu się raźniej zrobiło. Przeciągnął dłonią po marynarce, zaszeleściło w kieszeni świadectwo promocyjne. Poradził sobie. Nie było łatwo, przeciwnie, bardzo, bardzo trudno. Jakich nie używał sposobów, byle tylko nie pozostać w tyle za kolegami. Już nawet gotów był użyć systemu Tadeusza Kościuszki. Słyszał kiedyś, że sławny wódz w młodości przywiązywał do ręki linkę, drugi jej koniec wyrzucając za drzwi. O umówionej godzinie woźny całą siłą szarpał za sznurek, budząc go... W internacie nocny dyżurny nie zgodził się na propozycje Julkowe, wzruszając ramionami nad szczególnymi polskimi metodami przezwyciężania samego siebie. Pal go dunder, i tak się udało.
Więc czemu pod uśmiechem czai się smętek? Iluż to chłopców z Polski zazdrościłoby mu serdecznie! Mieszkać i uczyć się w Turcji, przeżywać zapierające dech w piersiach przygody przy odkrywaniu grobowca Dardanów* [Historię tych przygód odnajdzie Czytelnik w powieści “Złote korony księcia Dardanów”.], poznawać chcąc nie chcąc obce języki, zachłystywać się szerokim światem.
Znów kopnął kamień, omal nie zdzierając zelówki. A on ma dosyć świata, przygód, całego tego Stambułu razem z Bosforem.
Zwyczajnie, najzwyczajniej, pragnąłby teraz wrócić do Polski. A tam znów jak kiedyś wyjechać z ojcem nad warmińskie jeziora, razem z nadbrzeżnymi drzewami przeglądać się w przejrzystej wodzie, łowić szczupaki, potem leżeć na brzegu obok tatka i gadać, mówić samemu i pytać, i czuć, że tak jest najlepiej, najpiękniej...
Gdyby jeszcze i Hadżer mogła się zjawić w Ostródzie... Podniósł się ze skarpy ubawiony, alei rozzłoszczony nieco na siebie. Marzy tu sobie pięknie. Jeszcze tylko zapomniał o gwiazdce z nieba i kafelku z pieca. I tatko, i Ostróda, i Hadżer na domiar. Coś za wiele chce się pomieścić w tym 16-letnim sercu, za wiele...
Hadżer... Dwa tygodnie się nie widzieli. Straszliwie długo. I jeszcze trzeba kilka dni czekać. Ciekawe, każde kolejne spotkanie staje się coraz niecierpliwiej wyglądanym. Czy dla niej też? Właśnie przed dwoma tygodniami ojciec dziewczyny, tak życzliwy mu pan Aziz Gelogliu, żartobliwie pogroził Julkowi palcem:
- Julek, coś ty zrobił z moją córką? Nosi w torebce twą fotografię, wzdycha czegoś i rumieni się, bywa, zamarzy się, nie słyszy wtedy, co się do niej mówi...
Jakże był wtedy szczęśliwy, słysząc te słowa. I tylko spoglądał na drzwi przyległego pokoju, czy pani Gelogliu tego nie słyszy. Nie oponowała już jak przed rokiem tej znajomości, ale wyraźnie też nie była Julkowi życzliwa. Gdyby nie pan Aziz, kto wie, może zakazałaby Hadżer widywania się z tym zwariowanym Polakiem, jak kiedyś go określiła.
Jakby to można było nie zwariować wobec tych czarnych, płonących oczu... Ledwie spojrzą, a już o świecie się nie pamięta...
I znów kopnął kamyk.
Skrzekliwy głos kobiecy przywrócił go przytomności. Nawet nie zwrócił przedtem uwagi na wysoką, chudą kobietę w dziwacznym ubraniu, z zapałem łowiącą ryby. Odwrócona twarzą ku niemu, jazgotała z szybkością karabinu maszynowego. Angielka; choć nie od razu w tym się rozeznał, takie było tempo wyrzucanych przez nią słów. Pomstowała, że płoszy jej ryby, że też ci młodzi Turcy za grosz nie mają taktu i subtelności, przeszkadzając poważnym ludziom w tak zbożnym zajęciu jakim jest łowienie pięknych, srebrzystych rybek. Teraz na pewno już żadna się nie złakomi na haczyk.
- Właśnie bierze... - wskazał na spławik.
Angielka poderwała wędkę Niewielka. rozmiarów sardynki rybka zatrzepotała na haczyku. Podobnych jej sporo już kotłowało się w małym wiaderku, stojącym u stóp amatorki wędkarstwa.
- Aha... - mruknęła zadowolona i życzliwiej spojrzała na chłopca, dopiero teraz przyglądając mu się uważniej. - Jesteś Turkiem? Coś nie wyglądasz mi na to. I angielski też znasz...
- Jestem Polakiem. Ale teraz tu mieszkam i uczę się...
- Polakiem? Wonderful* [Cudownie (ang.)]! I tu się uczysz? Tu mieszkasz? - zaśmiała się całą twarzą, odmłodniała i Julek pomyślał, że właściwie trudno byłoby określić, ile ta chuda kobieta ma lat, pięćdziesiąt pięć czy osiemdziesiąt. Bo chwilami wyglądała tak, a za chwilę inaczej. Patrzył na swą towarzyszkę z rozbawieniem. Gdzież tu angielska flegma i powściągliwość w słowach? I jaka ruchliwa, sekundy nie ustoi spokojnie; podreptuje, głową kręci, przechyla się, tylko patrzeć, jak wyląduje w Bosforze. I to ubranie; zamszowa kurtka o męskim kroju, podniszczona solidnie, wielkie kieszenie, wypchane czymś, na głowie beret, tylko spódnica jeszcze od biedy normalna. A z jaką wprawą nadziewa na haczyk robaka, jakby nie robiła w życiu niczego innego...
Bawiła go i podobała mu się. Zapomniał o niedawnym frasobliwym nastroju, przyglądając się chudej jak szczapa kobiecie. Zdawać by się mogło, że nie pamięta już o jego obecności, pochłonięta bez reszty łowieniem. Zbaraniał, gdy całym obrotem ciała zwróciła się nagle do niego:
- Tam jest druga wędka, za tobą, weź, możesz łowić razem ze mną... Umiesz? - Widząc jego wahanie, przynagliła: - szybciej, zastanawiasz się jak stary dziadyga...
Roześmiał się teraz w głos. Ta babka poderwałaby chyba do życia i umarlaka. Ależ dziwo z tej Anglicy. O, jak to teraz brwi wysoko w górę podnosi...
- Ze mnie tak się śmiejesz? - ostrzejsze ogniki zapaliły się w siwych oczach.
- Nie z pani... ale tak pani przymusza, tak mną dyryguje. Już biorę wędkę, a łowić umiem. Jeszcze z Polski. Często jeździliśmy z ojcem na jeziora...
- Aha - mruknęła.
- I to jeszcze, że pani wiele mówi, zupełnie nie po angielsku.
- W matkę się wdałam. Ona była Francuzką... Z ojcem, mówisz, w Polsce... tu są robaki, zakładaj... A czemu znalazłeś się teraz w Turcji?
- To długa historia... Mam tu rodzinę, w polskiej wsi, Polonezkoy, za Bosforem.
Skinęła głową.
- Słyszałam. Słuchaj no... Jak ci na imię? Julek? Słuchaj Żul, a dlaczego ty... Nie patrz z taką złością, podobasz mi się, stąd ciekawość. A zresztą masz rację, pogadamy potem, teraz ryby... Doskonale smakują smażone. Tak mówią... bo ja ryb nie lubię i nigdy nie jadam... Ta nieco roślejsza - z satysfakcją zdejmowała z haczyka większą sztukę.
Zagapił się w wodę Bosforu, intensywnie granatową nawet tutaj, w samym sercu Stambułu, obok przystani i portów, gdzie do wody spływało wiele wszelakiego śmiecia, a złociste plamy oliwy zagarniały całe szmaty powierzchni. Szybki prąd radził sobie jednak z tym nalotem, odsłaniając znów czystą, groźnie ciemnawą wodę. W miejscu, gdzie łowili, mała betonowa ostroga powstrzymywała napór wody; rozbity nurt wirował zakolami, zagarniając podskakujący i tańczący jak pijany spławik wędki.
Od tyłu rozlegały się coraz to gwizdki ruszających w swą niezmordowaną turę z brzegu na brzeg motorowych promów, przewożących ludzi i towar. Jak zawsze rojno było, hałaśliwie i ciasno. Przypomniał się Julkowi ubiegłoroczny pożar na Bosforze, gdy zderzyły się ze sobą dwa tankowce; palna ciecz spływała strugami, podsycając narastający ogień. Samoloty zgasiły pożar zrzutami jakichś chemikaliów. Było na co popatrzeć, choćby z daleka, policja zaraz bowiem odcięła wszelkie drogi wiodące na przystań...
Od morza Czarnego płynął wielki frachtowiec. Marynarze pozdrawiali ludzi na brzegach życzliwym kiwaniem dłoni. Jakaś żaglówka niebezpiecznie blisko statku.
Lubił Bosfor, urodziwy sam w sobie, zwłaszcza w tych dalszych partiach, gdzie brzeg już pustoszał, wolny od zabudowań. Woda rwała w przesmyku silnym nurtem, w pogodne wieczory wyskakiwały nad nią takie same srebrzyste rybki jak te, które teraz łowili. Podciął, nowa sztuka zatrzepotała na haczyku.
Rozejrzał się za wiaderkiem, do którego Angielka pakowała trofea. I nagle ujrzał zolbrzymiałe oczy i szeroko rozwarte usta swej towarzyszki, potem dopiero młodego człowieka, który mając pod pachą wielką torbę, rwał co sił w nogach ku miastu
- Moja torba, my God* [Mój Boże (ang.)] - jęknęła tylko Angielka i zatrajkotała szybciej jeszcze niż przedtem.
Nie słyszał już tego. Na słowa, że torba należała do jego towarzyszki, z miejsca zerwał się w pościg.
Tamten sadził wielkimi susami jak wystraszony zając, jazgotliwe pokrzykiwanie poszkodowanej Angielki dodawało mu sił.
Przez dłuższą chwilę wydawało się Julkowi, że nie dogoni już złodziejaszka; przestrzeń między nimi nie zmniejszała się, strach wyraźnie dodawał łobuzowi skrzydeł. Ale i w młodym Polaku zbudziła się zaciętość. “Czekaj no, ducha wyzionę, a jednak dogonię...” I rwał, przebierał nogami coraz to szybciej, omijał zadziwionych przechodniów, którzy nie od razu orientowali się w tym co naprawdę się stało, z trotuaru skoczył na jezdnię, lepiej się biegło; choć samochody mijały tuż, tuż. Byle tamten nie zdążył zmieszać się z tłumem na przystani, bo wtedy szukaj wiatru w polu...
Ale złodziejaszek zboczył w najbliższą uliczkę, wiodącą ku dzielnicy Galata. To go zgubiło. Zderzył się za rogiem z jakąś jejmością, za chwilę omal nie nadział się na wózek załadowany kawonami, wytracił szybkość. Był już coraz bliżej, co Julkowi najwyraźniej dodało sił. Jeszcze trochę, jeszcze! Och, jak ostro rwie w płucach. Chyba już nie wytrzyma.
Coś z szurgotem runęło mu pod nogi. Nie zdołał odzyskać równowagi, długim szczupakiem poszorował po jezdni, szczęściem, zdążył jeszcze zadrzeć głowę do góry, inaczej miałby facjatę jak świeżo rozcięty pomidor.
- Jasny gwint, zwieje mi... przeleciało mu jeszcze przez myśl.
Zarazem ujrzał torbę, tę skórzaną, czarną torbę, załadowaną czymś solidnie, złodziejaszkowi wcale nie było lekko z tym ciężarem. Julek poderwał się do zdobyczy uchwycił mocno, bo już jakieś dwa łobuziaki czujnie spoglądał na odrzucony łup.
Teraz dopiero, mocno trzymając torbę w dłoniach, mógł odsapnąć. Przed oczyma wirowały mu kręgi, kolorowe, najwięcej złotych. Pierś podnosiła się jak miech, usta ze świstem wypuszczały powietrze. Przetarł spocone czoło, obejrzał się, po złodziejaszku znikł wszelki ślad. Pal go sześć, grunt że jest torba.
Złapał mocniejszy oddech. No już dobrze. Trzeba wracać, bo tam stara zagada cały Bosfor. Musiał się uśmiechnąć. Przypomniało mu się nagle wydarzanie sprzed roku, gdy uratował dziewczynkę spod kół samochodu. Kto by pomyślał, że pozna w ten sposób Hadżer... Westchnął, czym prędzej zaczął myśleć o czymś innym. I znowu coś musiało się stać. Wicek zawsze powiada z zazdrością, że przy Julku nieustannie coś się dzieje... Może i ma rację, czasem już tylko za wiele jest tego dziania się. Wtedy, przed rokiem, zagubił się w Stambule, pierwszy raz oglądanym na oczy. Zmęczony był, smutny, nieświadomy dalszych swych losów. I od razu taka historia, z poszukiwaniem go przez gazety, z zawarciem później znajomości z państwem Gelogliu.. Wszystko tak samo. A bo to Haluka poznał inaczej? Żeby nie bójka z Turkiem na plaży, do dziś by się najpewniej nie znali, nie doszłoby do wyprawy z profesorem, do udziału w odkryciu grobowca Dardanów czy pościgu samochodowego przez ćwierć kraju...
Może dziś też zaczyna się coś nowego? Wyszedł przecież tylko na spacer, źle się czuł w ten uroczysty dzień promocyjny, zagubiony, samotny. Nie wiedział, co z sobą zrobić, wolał stronić od ludzi, nawet tych najbliższych. Do Adampola planował wyjazd dopiero jutro...
Myśl urwała się. Był już na nadbrzeżu, a ku niemu przedziwnie prędko na swój, jakikolwiek by jej przypisał wiek, zbliżała się z wyciągniętymi ramionami stara Angielka.
- O mój dzielny przyjacielu... Brawo, brawo, jest torba. Górą nasza. A złodziej gdzie?
- Ucieka już pewnie z nowym łupem...
Wyrwała mu torbę z ręki, próżno się opierał. Jakże zmęczony jest, widziała, jak biegł, gdzież będzie szedł z takim ciężarem w ogóle cudowna historia, cudowna, cudowna... Kapitalni są ci Polacy... Jej daleka kuzyneczka miała w czasie wojny kolejno trzech narzeczonych Polaków, lotników. Wszyscy zginęli. Co to byli za chłopcy! Jeden w drugiego same chwaty, żeby nie oni, to ten zaśniedziały, nudny Londyn może by już nie istniał.
- No i co potem? - zapytał z głupia frant; co go obchodziła w końcu jakaś tam kuzyneczka starej Anglicy.
- Potem? Kuzyneczka wyszła za Anglika, nudną piłę. I teraz tylko rozpamiętuje tamtych chłopaków... Ale co my tu o starych czasach. Jesteśmy na miejscu. Patrz, wędek nikt nam nie zabrał. Bierz swoją.
Na haczykach trzepotały rybki, same się jakoś uczepiły. Julek niechętnie zdejmował maleństwo i wrzucał do sadzyka. Odeszła go wszelka ochota łowienia. Zmęczył się tym całym pościgiem. I właściwie pora już iść, nie będzie tkwił w nieskończoność przy tym śmiesznym babsztylu. O, i teraz, łypie ku niemu oczyma, zaraz pewnie się roztrajkocze. Najwyższa pora brać nogi za pas...
- Ja też nie chcę już łowić - stanęła przed nim, fachowo zwijając wędkę. - Czym ci się odwdzięczę? Wiesz, oddam ci rybki. Podobno smaczne, będziesz miał na kolację...
Tak go zaskoczyła, że zapomniał o dobrym wychowaniu. Parsknął narastającym śmiechem, którego ani przyhamować, ani powstrzymać. Śmiał się, mrużąc przy tym oczy, trochę ze wstydu przed tą, bądź co bądź starszą kobietą, której należał się szacunek, nawet jeśli tam była nieco zwariowana.
Nagle gdy otworzył oczy, ujrzał, że i Angielka śmieje się równie serdecznie. Zdziwiony tym patrzył teraz ciepło na tę tak młodzieńczą jeszcze w sposobie bycia kobietę, mimo zmarszczek solidnie brużdżących jej twarz.
Z tym samym uczuciem sympatii odpowiadał potem na jej życzliwe pytania, gdy zaproszony na podwieczorek, znalazł się w małej salce jadalnej trochę na staroświecki sposób utrzymywanego pensjonatu, w jakim zatrzymała się pani Barnes. Elżbieta Barnes - zerknął na wizytówkę, otrzymaną na początku rozmowy. Ciekaw był jej specjalności, o której wyraźnie mówiły literki, świadczące o posiadaniu doktorskiego tytułu.
- Medycyna, taka dziwna nauka... Nie praktykuję, choć prawa jej uprawiania posiadam... Chyba, gdy już zachodzi konieczna potrzeba. Dlatego nie rozstaję się z mymi narzędziami.
Z uśmiechem sięgnęła po torbę uratowaną przez Julka. Teraz już wiedział, czemu była tak ciężka. Starannie poukładane w skórzanych portfelach mieściły się tam lekarstwa, zastrzyki, strzykawki...
- Widzisz - jakby się tłumacząc wyjaśniała pani Barnes - bardzo wiele podróżowałam kiedyś z mężem. Towarzyszyłam mu w niemal wszystkich naukowych podróżach. Często trzeba było nieść ludziom pomoc w nagłych wypadkach. Weszło mi to już w nawyk. Bo podróżuję ciągle. Od śmierci męża, to jest już sześć lat, wałęsam się po świecie; pod adresem domowym, jaki widzisz na wizytówce, rzadko kiedy można mnie zastać, tyle, że wiedzą tam, dokąd przysłać przychodzącą korespondencję.
- Mówiła pani, że mąż był paleontologiem - trudno wymawiało mu się to przydługie słowo.
- Tak. I to dosyć znanym... pasją jego była paleozoologia, ale zorientowany był i w paleoantropologii i w paleobotanice, w jakiś sposób musiało się to łączyć przy pracach w terenie. Ale to dla ciebie pewnie wszystko abrakadabra, Żul?
- Niezupełnie. Wiem, że paleontologia to nauka, która zajmuje się badaniem skamieniałości zwierząt i roślin z dawnych epok geologicznych... Z tym, że jedni badacze bardziej interesują się światem zwierzęcym, inni roślinnym, a znów jeszcze inni badaniem szczątków kości pierwszych ludzi, a właściwie przedludzi... Chyba prawidłowo mówię? - poczuł się niepewnie, jeszcze ciągle ta angielszczyzna... Jak to dobrze, że jutro już będzie w Adampolu - szkoda, że nawet na własny użytek jego mieszkańcy coraz częściej używają nazwy tureckiej Polonezkóy - nagadają się po polsku z Wickiem, z ciocią Zosią, z innymi.
Ocknął się z zamyślenia. Starsza pani patrzyła na niego już nie tylko życzliwie, ale prawie z podziwem. Pokręciła głową:
- Dużo wiesz... Poczęstuję cię zaraz cukierkami. Świetne, od kaszlu...
Pił potem herbatę, cienkawą; nie taką tu w Turcji pijano, ale nie mógłby nawet poprosić o mocniejszą, skoro pani Barnes powiedział przedtem, że teina w nadmiarze może być bardzo szkodliwa.
Nikogo poza nimi tu nie było. Córka gospodarza, pełniąca rolę kelnerki, nawet nie zaglądnęła więcej po podaniu herbaty; znała już widocznie obyczaje Angielki. Nastrój był miły, coś pokrewnego, choć zarazem zupełnie przeciwnego, przypominało Julkowi dom cioci Zosi w Adampolu. Nawet nie wypytywany wiele przez starszą panią, rozgadał się, zwierzył ze swych smutnych przeżyć rodzinnych. Zwłaszcza choroba ojca zainteresowała panią Barnes, pamiętał, że w którymś momencie ściągnęła brwi, aż zbiegły się u nasady jej długiego, ostrodziobego nosa. Wyjaśnił, jak znalazł się w Turcji. I że właściwie nie wie, jak losy jego potoczą się w przyszłości. Otrzymał promocję do następnej klasy, dał sobie radę z językami, ma jechać zaproszony przez profesora Zafera Kseresa na ekspedycję archeologiczną, ale to nie wszystko... Co potem? Ojciec pisze stale, by pozostał tu jeszcze, może nawet przez cały rok. A jego ciągnie coraz silniej do kraju, do ojca, do tamtych jezior i lasów...
W którymś momencie aż żal mu się zrobiło samego siebie; ściszył, zawiesił nieomal głos. Ciocia Zosia w takiej chwili na pewno by się rozczuliła, podeszła, przytuliła do siebie, zaszeptała coś miłego, a potem przyniosła ze spiżarni słoik konfitur. Tymczasem Anglica trzasnęła go nagle chudą, kościstą dłonią przez plecy - Haluk mocniej by nie potrafił - zagdakała ostro, surowo:
- Tylko nie rozpłacz się przypadkiem. Niedługo będziesz dorosły, a mazgaisz się jeszcze. Coś robił dziś nad Bosforem, gadaj mi zaraz?!
Oczy szeroko otworzył, rozzłościł się. Do jasnej Anielki, co mu ten babsztyl będzie pokrzykiwał nad uchem? Za cukierki od kaszlu i mdłą herbatę? Za uratowanie torby z pigułkami i ampułkami?
- Nic. Przyszedłem na spacer.
- Aha. A teraz co zamierzasz?
- Pojadę do Yesilurtu, tam, gdzie lotnisko. Do znajomych, On jest profesorem archeologii, znanym na cały świat. Odnalazł w ubiegłym roku grobowiec książęcy Dardanów...
- Już o tym mówiłeś... Yesilurt, to za Stambułem. Daleko. Odwiozę cię. I nie bądź na mnie zły. Pamiętaj, że jesteś mężczyzną. Dlatego cię ofuknęłam. Rozumiesz?
Zrozumiał, gdy zobaczył ją za kierownicą. Długo nie mógł się oswoić z szaleństwem jazdy po Stambule. Żaden z kierowców nie zważał tutaj na przepisy, mijali się z prawa i z lewa, wyciskali gaz do deski na ciasnych uliczkach, prawie nie zdejmowali dłoni z klaksonu. Że mimo to wypadki zdarzały się stosunkowo rzadko, było wynikiem ich wyjątkowego chyba refleksu... Jeździł po tym mieście z wójtem Adampola, z profesorem, parę razy z Halukiem, który dorwał się do ojcowskiego mercedesa, ale wszystko to była dziecinna zabawa w porównaniu z tym, co pokazywała teraz pani Barnes za kierownicą swego masywnego, choć nieco podstarzałego austina. Jakby szatan wstąpił w tę mocno już przecież leciwą kobietę. Wywijała przez ciasne uliczki z taką wprawą, wciskała się między inne maszyny tak zręcznie i w tak błyskawiczny sposób, że początkowy lęk Julka minął, ustępując podziwowi. Taka babka ma prawo pohukiwać, że ktoś się mazgai...
Najbardziej ruchliwe centrum Stambułu mieli poza sobą; przejechali już przez zatłoczony most Galata, przerzucony przez zatokę Złotego Rogu. A i ulice były tu nieco szersze. Mignęły stare mury Konstantynopola i wpadli na szeroki highway, wiodący ku Edirne i dalej do bułgarskiej granicy - słynny międzynarodowy szlak przelotowy. Pani Barnes podcisneła gaz, strzałka przesuwała się szybko, aż zatrzymała się na osiemdziesięciu milach. Można było tu sobie na to pozwolić, bo ruch był jednokierunkowy, a białe pasy ułatwiały mijanie. Wóz szedł leciutko, wcale nie czuło się szybkości. Julek rozkoszował się pędem; tak jeszcze nie jeździł. Chyba że wtedy, w tamtą pamiętną noc, gdy przez Pergamon gnali do Izmiru w pogoni za rabusiami kosztowności ze starożytnego grobowca...
Pytanie Angielki tak odbijało od jego nastroju, że nie od razu je pojął.
- Skąd ja znam nazwisko profesora Kseresa? Może przez męża? Muszę zajrzeć do moich notatek, prowadzę je od lat... Ciebie także tam wpiszę, nasze spotkanie.
Wzruszył ramionami. Pewnie, baba, więc i pamiętniki. Mężczyźni na ogół nie bawią się takimi rzeczami.
Dojeżdżali już. Na lewo wzbijał się w powietrze wielki pasażer; grzmotem i dudnieniem poniosło się na całą okolicę. A zaraz z prawa rozwierał się Yesilurt, podstambulska dzielnica willowa, leżąca tuż nad Marmarą. Ileż z tą miejscowością kojarzyło się wspomnień Julkowych! A i nie tylko wspomnień. Tu wszak mieszka Hadżer. Pomyślał, że tak naprawdę nie tyle chodziło mu o Haluka czy profesorostwo, co o nikłą wprawdzie, ale jednak realną szansę zobaczenia dziewczyny o czarnych oczach. Bo jakże tu czekać cały tydzień...
I teraz jakby go coś uskrzydliło, ledwie się zmusił do serdecznego podziękowania i dania obietnicy, że jeszcze zajrzy do pensjonatu pani Barnes, a gdyby co, zostawi kartkę...
Sadził po schodach jak szalony, przeskakując po trzy stopnie. Na podeście zatrzymał się, nastawił uszu. Po prawej były drzwi mieszkania profesorostwa Kseresów, po lewej państwa Gelogliu, których córką była urocza Hadżer... Cisza panowała i tu i tam zupełna. Zadzwonił do profesorostwa; zawsze mógł mieć jakąś sprawę do Haluka. Po jakimś czasie nacisnął dzwonek mocniej; słyszał jego przytłumiony terkot, ale nikt nie otwierał.
Oparł się o poręcz. Wiedział, co zrobi w tej sytuacji, ale trochę brakło mu odwagi. No bo czym wytłumaczy swoją wizytę?
Pacnął się dłonią w czoło. Gdyby było dość miejsca, wywinąłby kozła z radości. Kseresami się wytłumaczy. Hura, niech żyją profesor i jego rodzina za to, że raczyli się oddalić poza domowa pielesze.
Ale ten przycisk naciskał delikatnie, nieśmiało, ledwie, ledwie coś tam musiało zabrzęczeć. Czyżby też miała mu odpowiedzieć głucha cisza?
Drzwi uchyliły się prawie bezszelestnie, tak cicho, że Julek aż drgnął, widząc naprzeciw siebie uśmiechniętą życzliwie twarz pana Aziza Gelogliu, ojca Hadżer.
- Ach, to ty, Julek... No i co dobrego? Wchodźże do środka...
- U Haluka nie ma nikogo w domu, więc pomyślałem... - jąkał się
- Że u nas przeczekasz do ich powrotu... Proszę, proszę. Hadżer będzie ci niezmiernie rada. We dwójkę siedzimy, bo nasza mama wymaszerowała robić sprawunki.
- Julek!
Posłał jeszcze tylko wdzięczne spojrzenie panu Gelogliu, który zniknął za drzwiami gabinetu, i pospieszył do Hadżer. Przywitali się jak zawsze podaniem dłoni i jak zawsze miał ochotę ucałować jej smukłe palce. Nigdy się jednak na to nie zdobył.
- Wiem, wiem, słyszałam, nie tłumacz się, świetnie, że jesteś, mamy akurat nie ma...
- Też słyszałem - nareszcie odzyskał pewność siebie. - Czytasz coś? - spojrzał na rozłożone książki.
- Nie, tak mi się myślało... O tobie też, Julku...
- O mnie? O mnie, Hadżer?
- Dziwisz się, jakbyś nie wiedział... Zaraz ci wszystko opowiem. Zaraz... A co u ciebie? Jedziesz do cioci?
- Jadę, raniutko, najpierwszym promem.
- No widzisz, to się cudownie złożyło, że dzisiaj zajrzałeś. Nie mogło być cudowniej - aż w ręce klasnęła, a oczy jej zabłysły, jakby kto ogniem w nie sypnął.
Wiedział, że te ogromne, jak węgiel czarne oczy zapalają się tak tylko dla niego. I za każdym razem odczuwał, jak radość przenika go z tego powodu, jak staje się i lepszy, i szlachetniejszy pod spojrzeniem dziewczyny, jak nie wiedzieć co by oddał, byle móc znajdować się przy niej.
Usiadła przy nim, ujęła jego rękę w swoje dłonie, na króciutko, na chwilę, ale odczuł to jak przebłysk wielkiego szczęścia.
- Widzisz, siedziałam, myślałam i miałam zamiar pisać do ciebie... Haluk by ci wręczył list.
- Jaki list? Mieliśmy się spotkać za tydzień?
- Wyjeżdżamy wcześniej. Za cztery dni. Taty sprawy ułożyły się w ten sposób. Nie moglibyśmy się więc zobaczyć. Ale ty przyszedłeś więc się bardzo cieszę!
On jednak nie mógł opanować zdenerwowania. Wiedział, że państwo Gelogliu wyjeżdżają nad Morze Czarne, gdzieś w okolice Samsunu, nie zaistniałaby zatem żadna szansa spotkania się z dziewczyną. Nie przypuszczał, że terminy ulegną przyspieszeniu. Zamierzał nawet wyrwać się z Adampola dzień wcześniej, Haluk by to ułatwił i zobaczyłby się z Hadżer. A teraz wszystko na nic, tyle im tylko zostało, co w tej chwili...
- Julek - położyła mu na ramionach ręce.
Spojrzał, zobaczył jej wielkie, wspaniałe oczy, wzruszoną twarz. Nagle w oczach tych zamigotało coś, stanęły łzy.
Nie pozwoli, by Hadżer się smuciła. Nie wiedzieć kiedy dotknął ustami jej oczu, a potem ust.
Ktoś chrząknął za nimi. Obejrzeli się, odsuwając się od siebie, ale dopiero po chwili w drzwiach stanął pan Aziz z tym swoim dobrym życzliwym uśmiechem na ustach.
- No, ja swoje skończyłem, uff, ciężka robota, zawsze są kłopoty z tymi bilansami - pan Aziz był wicedyrektorem wielkiego banku, - Zafer ze swoimi też chyba wrócił, słyszałem hałasy na klatce schodowej i pisk, ani chybi, Tarika.
- Pewnie mu Haluk wymierzył mocnego kuksańca - Hadżer pierwsza odzyskała głos.
- To ja zaraz do nich pójdę... Bardzo dziękuję za gościnę - mówiąc to ociągał się; pragnął jeszcze choć przez chwilę zostać z Hadżer sam na sam i powiedzieć, że ją kocha, bo to chyba jest właśnie kochanie. Pan Gelogliu położył już dłoń na klamce drzwi, gdy od strony korytarza rozległo się szuranie.
- Mama wróciła - oznajmiła Hadżer.
Cała trójka spojrzała po sobie. Rozumieli się. Pani Gelogliu nie najchętniej widywała Julka w swoim domu. Wdzięczna była chłopcu za uratowanie córki spod kół samochodu, ale obawiała się, by młodzi nazbyt się nie polubili. Zbyt wiele wszak ich dzieliło: narodowość, obyczaje, tradycje...
- Tak, tak, to ja jeszcze raz dziękuję, bardzo dziękuję. Panu i tobie, Hadżer.
Uścisnął dłoń inżyniera, a na dłoni dziewczyny, już nie zważając na obecność ojca, szarmancko, po polsku, wycisnął pocałunek.
Pan Aziz chrząknął, uśmiechnął się, Hadżer spąsowiała straszliwie.
I tyle. Po chwili zamknęły się za Julkiem drzwi, odgradzając go od Hadżer nie wiedzieć już na jak długo. Aby się wyzwolić od smętku, silnie, energicznie nacisnął dzwonek od mieszkania profesorostwa Kseresów.
- Julek, hura, hura! Jesteś potrzebny. Kupa zmian. Ekspedycja opóźniona, właśnie doktor Merlut przyleciał samolotem z Ankary. Wyłoniła się nowa sprawa, będzie ciekawie, zobaczysz. ..
Najserdeczniejszy Julkowy przyjaciel już ciągnął go za sobą do pokoju. Pani Kseres przyłożyła palce do ust:
- Ciszej, ojciec rozmawia z kimś... Witaj, Julek.
Tarik wyskoczył naprzeciw.
- Tata gada o tobie, Julek...
- O mnie?
Pan Zafer Kseres widząc Julka uśmiechnął się szeroko i powiedział do słuchawki: - I widzi pani, zguba się znalazła... Dobrze, dobrze, oczywiście, przekażę mu pozdrowieniu od pani. A my, jak umówione, spotkamy się jutro. Czekam pani w Katedrze. Do widzenia, kłaniam się nisko, naprawdę czuję się zaszczycony pani telefonem.
Powoli odłożył słuchawkę i zamyślony spojrzał na nic nie rozumiejących chłopców.
- Wiesz, Julek, kto dzwonił?
Julek zaprzeczył wzruszeniem ramion. Niczego nie rozumiał.
- Pani Barnes... Kiedyś miałem zaszczyt poznać jej męża, był to naukowiec wysokiej klasy...
- Pani Barnes? - Julek wyjąkał to z niekłamanym przerażeniem.
Rozdział II
... i nadal coś się gdzieś czai
Przymrużonymi przed blaskiem ostrego słońca oczyma spoglądał na zwijający się przed nimi pas szerokiego asfaltu. Pośród długich, trawą porosłych placów wystrzeliwały co jakiś czas nowoczesne budynki, mocno przeszklone, o jasnych tynkach.
Haluk nacisnął hamulec, zwolnił i rozglądał się uważnie. On też nie wyznawał się jeszcze dobrze w Ankarze, kilka razy już pobłądzili, szukając tras wyjazdowych.
- Morza tu brukuje... Nie to, co w Yesilurcie, niemal w kąpielówkach można prosto z domu gnać na Marmarę... W tych basenach źle mi się kąpie.
- Nie możesz mieć wszystkiego od razu... A mnie podoba się wasza stolica. Mądrze się tutaj myśli, na jutro, na pojutrze. Teraz puste place, ale za kilka lat powstaną tu nowoczesne ciągi zabudowy, miasto nagle stanie się kolosem.
- Pewnie - Haluk mile był połechtany słowami przyjaciela. - A wiesz ty, Julek, ilu mieszkańców liczyła Ankara jeszcze w 1923 roku? Trzydzieści tysięcy zaledwie. I to w dwa lata po proklamowaniu jej przez Ataturka nową stolicą.
- A dziś?
- Osiemset tysięcy, z przyległym rejonem ponad milion. Przez niecałe pół wieku tak się rozrosła... Tu trzeba skręcać, zawsze zapominam. Prosto, dojechalibyśmy do prezydenckiego pałacu. I do twojej ambasady. Jutro tam idziemy? Cieszę się, że zaproszono mnie razem z tobą...
- Prawda, ta wizyta... - Julek myślami ciągle był jeszcze gdzie indziej. - Teraz dopiero widzę, jak właściwie w ogóle nie znam Turcji. Gdyby nie zeszłoroczna wyprawa nad Morze Egejskie, wiedziałbym jeszcze mniej. Ogromny kraj. I co krok inny, zupełnie inny.
- Pociesz się, że ja też nie znam, choć przewałęsałem się z ojcem już sporo. O, baba* [Ojciec (tur.)] to zna chyba każdy kąt. Gdzie on już nie dotarł w tej swojej manii szukania wczorajszych ech. Od wschodnich pustkowi przez pasma Tauru, poprzez wszystkie wybrzeża morskie do okolic wielkich jezior: Van na wschodzie i Tuz w centrum kraju... Julek, my nad Tuz Golu machniemy się stąd. Słone jezioro, smutne podobno. Warto obejrzeć, Merlut mówi, że utkniemy tutaj na dłużej niż tydzień.
- Jeszcze?
Mina Julkowi mocno się wydłużyła. Ciągnęło go już do nowej, wielkiej przygody, bowiem nie wyobrażał sobie, by przy profesorze mogło być inaczej, a tymczasem trzeba czekać, odwleka się wszystko... Znów poczuł wyrzuty sumienia, że nie pomógł cioci Zosi w Adampolu, nie dał się jej nacieszyć swoją obecnością. Wicek to przynajmniej uczciwie zarabia na swój wyjazd, pomagając matce, ile tylko sił mu starczy...
Myśl urwała się, wjeżdżali na parking rozłożony u wejścia do wielkiego parku młodzieżowego, też założonego z woli Ataturka. W ogóle, czego nie tknąć w tym kraju, wszystko wiązało się z Ataturkiem. Nic dziwnego, że tak bardzo Turcy czczą jego pamięć...
- Haluk, kiedy zwiedzimy mauzoleum?
- Może jutro... Wysiadaj. Mamy dwie godziny czasu. Merlut prosił, byśmy dziś punktualnie wrócili.
Haluk zrobił pocieszną minę, mrugnął okiem i wykrzywił gębę w uśmiechu. Wczoraj późnym powrotem zepsuli doktorowi wszystkie plany, ale jakoś ciągle wszystko im się myliło, nadrabiali drogi, no, a przedtem zasiedzieli się w Muzeum Sztuki... Eh, w końcu nic się nie stało.
Od parkingu do basenów był spory kawał drogi. Wspaniale zadrzewiona przestrzeń, pocięta krętymi alejami, rozwierająca się tarasami na wolne płaszczyzny usiane kwiatami, stwarzała klimat, w którym lżej się oddychało. A jeszcze wabiły dyskretnie pod drzewami ukryte kioski z napojami. Nie wypadało inaczej, musieli przystanąć, by wypić po coca-coli. Julek trochę się krzywił, brakowało mu soku z granatów; owoce te dojrzewały dopiero jesienią. A potem drzewa urywały się, odsłaniając sztuczne jezioro o seledynowej, przejrzystej wodzie. Przesmykiwały się po nim liczne łodzie, kajaki, śmiech echami niósł się na brzegi i znów zawracał od drzew.
Julkowi podobało się tutaj, ale Haluk, przyzwyczajony do harców na Marmarze, krzywił się pogardliwie.
- Chodźmy na basen - pociągnął przyjaciela.
I tam wszędzie było tłoczno i gwarno. Młodzi pływali, chlapali się wodą, formowała się drużyna do meczu piłki wodnej. Tylko na najgłębszym basenie ze sterczącą obok skocznią z trampoliną było nieco swobodniej. Chwila i obaj chłopcy mocnym startem runęli w wodę.
Ciągnęli obok siebie ramię w ramię, próżno każdy z nich natężał siły, starając się pruć wodę najekonomiczniejszymi zagarnięciami, próżno nogi wybijały wściekły takt kraula. Przy nawrocie, odbijając się od ściany basenu, Haluk odstał o jakieś pół głowy, zaraz jednak wyrównał. I znowu było to samo...
Nie zauważyli nawet, iż na brzegu zgromadziło się sporo ciekawskich, zwłaszcza dziewczęta żywo zainteresowały się wyścigiem. Niektóre okrzykami i klaskaniem w dłonie dopingowały zawodników. Zdecydowana większość była po stronie Julka, przyciągały je jego jasne włosy, rzadkość w tym kraju ciemnych czupryn.
Przy piątym bodaj nawrocie nagle zaprzestali obaj morderczej zaprawy. Zasapani, zziajani, wynurzyli się głowami tuż obok siebie i łapiąc ciężko oddech wybuchnęli serdecznym śmiechem, jakim śmiać się potrafią tylko albo ludzie bardzo młodzi, albo bardzo szczęśliwi.
- Patrz, widzisz je? - Haluk pierwszy zauważył dziewczęta. Smukłe, zgrabne, ładnie prezentowały się w kąpielowych kostiumach.
Były wyraźnie zawiedzione tak nagłym przerwaniem frapującej walki pływackiej. Któraś rzuciła głośne pytanie, czemu zrezygnowali? Haluk właśnie znurkował, Julek czuł się zatem w obowiązku udzielenia dziewczynie odpowiedzi. Szukając odpowiednich tureckich słów - ciągle mu ich brakowało - specjalnie wolno podpływał ku krawędzi basenu. I wtedy od innej dziewczyny, stojącej jakby na uboczu od reszty, frunął w jego stronę do wody czerwony goździk. Julek pchnął się paroma rzutami, wyłowił kwiat, rycerskim gestem podnosząc go ku wargom. Dziewczyna zapłoniła się, usiłując schować się za koleżankami. Wysoka, o ciemnej cerze i krótko strzyżonych włosach, mogła się podobać. Cóż, tyle że nie Julkowi, bo zaraz stanęło przed nim wspomnienie Hadżer, a któraż mogłaby z tamtą się równać?
Więc tylko raz jeszcze ucałował kwiat, co go to w końcu kosztuje, dłonią przesłał dziewczynie takiegoż całusa i zaraz, założywszy goździk za ucho, popłynął na spotkanie buszującego już w drugim krańcu basenu Haluka.
Turek widział wszystko z oddali, śmiał się, ale w słowach jego brzmiała jakby nutka żalu:
- Ty, Julek, masz szczęście. Mnie żadna kwiatu by nie rzuciła.
- Przyjedź do Adampola, to zobaczysz...
I znów wybuchnęli śmiechem. No bo jakże, w Adampolu dla odmiany Haluk robił furorę; czarny, z oczyma jak rozżarzone węgle, piekielnie zgrabny, podobał się polskim dziewczętom. Sabinka Ryży, Lusia Wilkoszewska, Madzia Kempka tylko ślepiły za nim.
Baraszkowali w wodzie długo, kusiła ich wciąż od nowa, aż wreszcie Haluk palnął się w czoło. Najwyższy czas wracać, Merlut gotów ich skląć w żywy kamień. Coś tam szykował na dzisiaj.
- Nie wiesz, o co mu chodzi? - dopytywał się Julek, gdy na tempo ubierali się już w kabinie. - Jedziemy gdzieś?
- Nie... zdaje się, zamierza nas nudzić w Muzeum Hetyckim. Zamknięte będzie jeszcze przez dwa tygodnie; generalne porządki, inwentaryzacja, zmiana ekspozycji, ale doktor ustalił z dyrektorem, że oprowadzi nas. Może i lepiej, że bez tłoku, ale jak znam Merluta, szykuje się nam solidna porcja nudy... No, gonimy, bo nie zdążymy zjeść obiadu...
- Ja to jestem ciekaw wszystkiego. Niewiele wiem o Hetytach. Trochę czytałem, głupio być jak tabaka w rogu, ale i czasu nie było, wiesz, jak musiałem kuć, by wylądować z promocją, a i niewiele książek na ten temat trafiło mi w ręce. Ty na pewno wiesz dużo więcej.
- Trochę. Ja się nie spieszę, i tak douczymy się na miejscu, będzie tego wyżej dziurek od nosa. Pamiętaj, to już nie tak, jak przy Dardanach, nie mała grupka, ale cała ekspedycja. Amerykanie i my. Tamci już pracują na swoim odcinku od dwóch miesięcy. Merlut mówił, że dokonali pewnych odkryć, ale jakieś większe rewelacje mogą się dopiero odsłonić.
- Ja wierzę w profesora. On tyle wie, że na pewno znów natrafi na coś ważnego. Będzie wiedział, gdzie szukać.
- Baba ma nosa, to prawda. Wszyscy archeologowie mu zazdroszczą. Przed pięciu laty natrafił na frygijską świątynię w Zachodniej Anatolii, jedno z najlepiej zachowanych frygijskich znalezisk. Może i z Hetytami będzie tak samo...
Podobał się Julkowi sposób prowadzenia wozu przez Haluka. Miękko a zarazem stanowczo powodował kierownicą. Wysłużony mercedes reagował na każde drgnienie, wymijali inne wozy leciutko, jakby od niechcenia, opony cichutkim wizgiem ślizgały się po asfalcie.
- Mówisz, że będzie tam ciasno? Dużo ludzi? - zastanawiał się Julek. - To gorzej, myślałem, że znów będziemy sami. Byłoby lepiej.
- Stanowiska są położone dosyć daleko. Przynajmniej te, które zaczęto badać, tak mówił Merlut. A jak będzie, to zobaczymy, nie zamartwiaj się zawczasu. No, już dobijamy...
Mocnym skrętem wpadł na podjazd prowadzący pod dom akademicki, w którym zamieszkiwali. Studenci ukończyli już zajęcia i rozjechali się do domów. W opróżnionym gmachu administracja wydzieliła część pomieszczeń dla członków ekip archeologicznych, pracujących w środkowej Anatolii. Tu się kompletowały zespoły, stąd rozjeżdżały się w teren. Biuro ekspedycji natomiast mieściło się w innej części miasta, w dawnym bazarze, przystosowanym do potrzeb Muzeum Hetyckiego.
Tam też oczekiwał ich doktor Merlut. Dzięki zwariowanej jeździe Haluka niemal punktualnie dotarli na miejsce. Pierwszy asystent profesora mógł być zadowolony. Mimo to minę miał dosyć kwaśną. Spostrzegli to od razu. Zacny naukowiec nie umiał ukrywać swych uczuć, zaraz wyraziście odbijały się na jego twarzy.
- Co jest, Merlut? - z miejsca zapytał Haluk. - Kłopoty jakieś?
Doktor, niższy od obu chłopców, wcale nie elegancko otarł rękawem czoło i podniósł twarz ku górze, by przychwycić spojrzenie Haluka.
- Chciałem wam pokazać dzisiaj muzeum - zapoznać bliżej ze sprawą... Niespodziewanie przyjechał ten profesor amerykański. ..
- Ten, który kopie, z naszej ekspedycji?
- Ten sam... Pewnie zajmie mi czas do wieczora. Z drugiej strony dobrze, bo dowiem się, co tam u nich, ustalimy też zasady współdziałania w samym terenie.
- To czym się martwisz? My sobie poradzimy.
- Bo jeszcze jest coś... Nie wiem... Dziś dwa razy ktoś tu telefonował, szukał mnie, nie chciał się przedstawić... Wczoraj chyba grzebano w moich papierach, wziąłem je stąd, bo chciałem się rozejrzeć lepiej w kierunkach poszukiwań. W ogóle, mam dziwne odczucie... Ech, nie ma co sobie zawracać głowy, jestem zwyczajnie trochę zmęczony, stąd te przywidzenia - zawstydził się swego nastroju.
- Dziwne odczucie? Jakie?
- Że mi ktoś depce po piętach... Ale to bzdura, bo niby z jakiego powodu? Wiecie, Amerykanie mają za sobą pewne odkrycie. Dokonali go przed paru dniami, niezbyt to lojalnie z ich strony, że dopiero teraz nas o tym powiadamiają. Ustaliliśmy wszak ścisłą współpracę.
- To niedobrze, u licha - żachnął się Haluk. - Dla nas nic nie zostanie... Coś wielkiego?
- Nie. W jednej ze skalnych pieczar znalazło się kilka czy kilkanaście starożytnych figurek z brązu. Znamienne, że niczego tam więcej nie było oprócz kości jakichś zwierząt i jednego ludzkiego szkieletu. W okolicy najbliższej też żadnych śladów ołtarza, grobowca, świątyni, siedziby ludzkiej. Robi to wrażenie złodziejskiego łupu. Tyle, iż nie wiadomo, gdzie zdobytego.
- Może to sprawka złodzieja sprzed wieków, czy nawet tysięcy lat? - oczy Julka rozszerzyły się, wietrzył przygodę.
- Według oceny amerykańskiego profesora szkielet nie leży tam dłużej jak parę lat. To współczesna historia.
- Zaraz, zaraz, a te figurki?
- Najpewniej luwijskie. Ale do pieczary też zostały przyniesione niedawno. To łatwo poznać... Dowiem się dziś od Amerykanina więcej. On też jest dziwnie przejęty całą historią. Tłumaczył w rozmowie telefonicznej, iż właśnie z uwagi na dziwne okoliczności znaleziska, nie informował nas o nim od razu...
- Merlut, ty wiesz coś jeszcze? - Haluk ani myślał ustępować.
Pokorny zazwyczaj Merlut tym razem zdobył się na stanowczość.
- Nic nie wiem. Być może, w ogóle szkoda gadania na ten temat. Musiałbym sam obejrzeć wszystko na miejscu... A te moje zwidy, że ktoś się moją osobą interesuje, też nieistotne. Szkoda czasu, chodźmy do muzeum. Przynajmniej rzucimy okiem na jedną na czy drugą salę... Właściwie moglibyście sami zostać tu na dłużej i zapoznać się bliżej z tym dziwnym światem pasjonującej kultury. Poproszę dyrektora, aby wam zezwolił...
Haluk chętnie by odmówił, Julek jednak błagalnie ścisnął mu rękę, aby nie oponował. Nagle, może pod wpływem dziwnych rewelacji doktora, zrodziło się w nim ogromne pragnienie zrozumieniu tajemnicy hetyckiej. I chyba lepiej, że nie będzie to od razu połączone z uczonym wykładem, w dodatku Merluta, który miał wyraźne zadatki na nudną piłę naukową, ale spojrzy się na sprawę samemu, kiedy więcej może przemówić wyobraźnia... Jeszcze teraz, gdy coś zaczyna się dziać.
- Julek, a nie mówiłem? Bez ciebie bym nigdzie na wykopaliska nie jechał, byłoby najzwyczajniej nudno. Z tobą coś musi się dziać, taki już jesteś, Wicek ma rację!. Ech, górą nasza! - Haluk z impetem trzepnął Julka przez ramię. W hallu, do którego weszli, a który zdobiły dwa olbrzymie, bazaltowe posągi zwierząt, uchyliły się boczne drzwi jakiegoś pomieszczenia i wydreptała im naprzeciw niewielka postać czarno ubranego człowieka.
- Widziałem was z okna, właśnie znów telefon do pana, doktorze...
- To chłopcy, którzy pojadą z naszą ekipą. Syn profesora Zafera Kseresa, Haluk, i jego młody przyjaciel z Polski, Julek. Przedstawcie się dyrektorowi muzeum... Zaraz wracam.
Julek z podziwem wpatrywał się w masywną, grubo ciosaną sylwetkę dziwnego potwora. Czarny bazalt lśnił, a w gębie potwora nakładały się wyraziste plamy cienia i światła.
Z przeciwległej strony tkwił inny potwór o szerokim pysku z rozwartą paszczą. Chłopca naszła ochota, by poklepać stwora po pysku, jednak wzgląd na obecność dyrektora muzeum powstrzymał go od wprowadzenia myśli w czyn.
- To hetyckie posągi?
- Hetyckie. Z okresu Nowego Państwa. Wtedy właśnie rozwinęły się cechy monumentalne w sztuce hetyckiej, zarówno w architekturze, jak w rzeźbie.
- Nowego Państwa?
Mały człowieczek o zasuszonej twarzy uśmiechnął się dobrotliwie, ujął chłopców pod ramiona i zaszeptał prawie konspiracyjnie:
- Musicie poznać parę pojęć wyjściowych, bo inaczej wszystko będzie wam się plątać i rady z Hetytami nie dacie... Otóż na terenach Azji Mniejszej zamieszkiwał lud Hatti, tak zwani Protohetyci. W przybliżeniu dwa tysiące lat przed naszą erą przybyła, prawdopodobnie drogą z Kaukazu, fala ludów indoeuropejskich, które podbiły rodzimą ludność. Z powstałych państewek najsilniejsze stało się państwo Hetytów, którzy, jak widzicie, nazwę przejęli od podbitej ludności... W latach 1600-1450 państwo to dochodzi do wielkiej świetności. Nazywamy je Starym Państwem. Po okresie pewnego zastoju raz jeszcze Hetyci umacniają swą państwowość, trwającą mniej więcej od roku 1400 do 1200, kiedy to w nieznanych bliżej okolicznościach zostają zniszczeni i rozproszeni. Ten drugi okres to Nowe Państwo. Sztukę hetycką dzielimy właśnie w ten sam sposób: na sztukę Starego Państwa, Sztukę Nowego Państwa i wreszcie na sztukę nowohetycką, która rozwijała się w licznych maleńkich państewkach czy nawet miastach hetyckich na terenie Cylicji czy Syrii, ale gdzie oddziaływały na nią i różne inne wpływy...
- To właściwie bardzo niedługo, przynajmniej w pojęciu historycznym, trwała państwowość hetycką - głośno rozmyślał Julek.
- Ale jak trwałe pozostawiła ślady... Była to wielka cywilizacja, wspaniała kultura. Lepiej tak przejść przez historię, sławnie, z rozmachem, i nawet potem zaginąć, niż wlec się niemrawo i niemężnie, niewiele zostawiając po sobie.
- O właśnie, a te statuetki...
Haluk mocno trącił go w bok. Dopiero Julek się zorientował, iż o mało się nie wypaplał. Nie wiadomo, czy dyrektor muzeum zorientowany był w dziwnych rewelacjach amerykańskiego archeologa, zakomunikowanych im przez doktora Merluta...
- Statuetki? Jakie?
- Takie niewielkie, z brązu...
- A tak, tak... na niektórych z nich wyraźnie widać wpływy sztuki hetyckiej. Bo to właśnie Frygowie podbili najprawdopodobniej Hetytów. Mogli zatem przejąć w niejednym ich kulturę. Tak to już bywa w historii, może to jakieś prawo rozwoju...
Dyrektor urwał swe rozważania, bo właśnie pojawił się Merlut.
- No, jestem...
- Coś ważnego? - zaciekawili się.
- Nic, nic... - zbył ich Merlut i zaraz zwrócił się do zasuszonego dyrektora. - Chciałem oprowadzić ich po muzeum, ale tak się składa, iż mam ważną rozmowę... Gdyby można, niechby sami obejrzeli sobie eksponaty. Czy zgodzi się pan?
- Tak, tak. Sam bym im chętnie pokazał, umieją słuchać... Ale też się spieszę. Zaraz zawołam woźnego. Niech sobie oglądają.
- Ładnie byśmy wyglądali, gdyby zechciał nas oprowadzać. Zaczadzielibyśmy od tych wszystkich mądrości - skrzywił się Haluk, gdy tylko dyrektor oddreptał do jakichś dalszych pomieszczeń. I zaraz zwrócił się do Merluta: - Tamten dzwonił? No, ten, co się nie przedstawiał, gdy przedtem cię szukał?
- Tak - Merlut miał kwaśną minę. Wzruszył ramionami. - Niczego nie rozumiem... Zachowajcie rzecz przy sobie. Nieznany człowiek przestrzegał mnie, by nie ufać Amerykanom, ich ekspedycji. Zwłaszcza profesorowi Laxnerowi.... Najciekawsze, że wiedział o tych figurkach znalezionych w pieczarze skalnej; Aż głos podniósł, gdy o nich mówił, że nie wolno, by dostawały się w obce ręce, że tylko Turcy powinni mieć prawo do przeszłości tej ziemi... A na ostatek w ogóle sklął archeologiczne badania. Że nic dobrego nie wnoszą, mącą tylko spokój dawno umarłych, a i pośród żyjących wprowadzają niepokój.
- Co jeszcze?
- Nic więcej. Ostrzegał, żebyśmy nie poczynali sobie za swobodnie na terenie objętym poszukiwaniami... A już Amerykanów żebyśmy w ogóle precz przepędzili. Nic nie rozumiem.
Haluk wzruszył ramionami. On też nie rozumiał.
Julek marszczył czoło.
- Doktorze - zwrócił się do Merluta. - A te papiery, które ktoś panu przeglądał, gdzie były? Tutaj czy tam, gdzie sypiamy?
- Tam... W tej prowizorycznej pracowni. Zabrałem je stąd, by trochę bliżej zapoznać się z niektórymi szczegółami... Ale za to nie dam głowy, może sam, zmęczony, narobiłem bałaganu na stole. O, idzie woźny, już to samych dyrektor za nic by was na salę nie wpuścił. Słusznie... Na mnie czas, może dowiem się czegoś więcej o tych tajemniczych sprawach od profesora Laxnera. Wieczorem się zobaczymy.
Odprowadzili go spojrzeniami. Woźny zabrzęczał kluczami. Bez większej ochoty ruszyli za nim. Wobec osobliwych rewelacji Merluta dawne sprawy przestały być pasjonujące, ważniejsze stawało się wszystko, co zaczynało ich osaczać tutaj, jeszcze przed wyruszeniem wyprawy w teren. Co wobec tego czeka ich tam, w odludnym paśmie Tauru, wśród gór i stepu. Może jakaś nowa, wielka przygoda?
Radzi byli, iż woźny nie zdradzał ochoty do rozmowy, a zwłaszcza że nie wpadł na pomysł odgrywania roli cicerone. Dopiero by ich zmordował. Wystarczy im na teraz trochę wyjaśniających napisów; przyjrzą się tylko najogólniej eksponatom, resztę zostawiając sobie na kiedy indziej...
A jednak ani się obejrzeli, jak wciągnął ich wiew zamierzchłej, ciągle jeszcze do końca nie rozpoznanej kultury. Może świadomość, iż niedługo stykać się z nią będą na co dzień, może przeczucie zaczynającej się nowej przygody, sprawiły, iż oglądane eksponaty zaczęły nagle nabierać życia, a uzupełniany i wspomagany wyobraźnią widok ich przemawiał bardziej niż normalne zetknięcie z muzealnymi zabytkami.
- To największy zbiór hetycki na świecie... - napuszył się w którymś momencie Haluk. - Tych rzeczy nikt nam już nie rozkradł, jak znalezisk z Troi czy Pergamonu... Patrz, jakie to piękne i groźne, na tych glinianych pieczęciach albo na kości. To z Gilgamesza... zwierzęta, z którymi walczył...
- Z tego eposu? Ale wszak Gilgamesz, najstarszy zabytek literacki świata, pochodzi sprzed czterech co najmniej tysięcy lat. Hetyci to lud późniejszy.
- Przejęli wiele wierzeń i legend z Mezopotamii, Epos o Gligameszu musiał oddziałać silnie na wiele ówczesnych cywilizacji.
Julek spojrzał na przyjaciela. Haluk rzadko objawiał się ze swoją wiedzą, udawał raczej, że ma do tego wszystkiego lekceważący stosunek.
- Jednak ty sporo wiesz...
Haluk z miejsca wrócił do zwykłej pozy. Niecierpliwie zamachał dłońmi.
- Wiesz, wiesz... Nic nie wiem. Ale jak we własnym domu przez całe lata ciągle słyszy się o tych wszelkich starociach, to w końcu coś musi przeniknąć i zostać. Mieliśmy kiedyś gosposię. Po kilku latach i ona mogła już to czy owo powiedzieć o starodawnych kulturach... Patrz lepiej na te figurynki z brązu. Jak ładnie zdobione są miejscami szlachetnymi metalami.
Do wielkiej sali, mieszczącej zbiory z czasów przed powstaniem i rozwojem państwa Hetytów, zbiory sztuki ludów, które miały zostać pokonane przez najeźdźców, światło wpływało zarówno przez boczne okna, jak przez wielkie tafle przeszklonego w sporych partiach sufitu. Refleksy załamujących się smug promieni padały na zaciągnięty zielonkawą patyną brąz figurek wyobrażających zwierzęta i ludzi. Figurki zdawały się ożywać i lekkimi ślizgami przesuwać po płaszczyźnie podłoża, na jakim je ustawiono.
- Czy te luwijskie, z tamtej pieczary, są do tych podobne? - szepnął Julek.
- Nie wiem, ale to możliwe, przecież sztuka nie zmienia się od razu. Mogli Hetyci przejąć wiele z kultury ludu Hatti, który podbili, a w każdym razie połączyć ją ze swoją. To już najlepiej ojciec nam wytłumaczy...
Największe wrażenie wywarły na chłopcach wielkie, monumentalne eksponaty z okresu nowohetyckiego. Posągi lwów i innych zwierząt, czasem wyrosłych w fantazji dawnego twórcy, wyślizganą czernią bazaltu wypełniały kilka sal. Obok piętrzyły się resztki kolumn, często ich podstawy, wyobrażające ludzkie lub zwierzęce postaci. I fragmenty reliefów, którymi zdobione były ściany budowli, bramy wjazdowe, świątynie i wewnętrzne mury osiedli miejskich. Napinali łuki, rażąc wroga brodaci wojownicy na wozach bojowych, stawiali czoło groźnym zwierzętom myśliwi, przeciągali w uroczystych procesjach kapłani.
W największej sali nie było krzeseł. Przysiedli więc na podłodze, obracając się co jakiś czas ku kolejnym eksponatom.
- Patrz, jak ostrymi rysami jest rzeźbiony ten sfinks... Słońce nadaje kamieniowi blask, ale i pogłębia zarazem cienie w załomach. Jakby to dziwne stworzenie patrzyło na nas. Groźnie, niemal złowieszczo...
- No, Julek, dosyć tego wysiadywania pośród potworów, bo ci się jeszcze przyśnią w nocy.
- Niech się przyśnią. Imponuje mi to wszystko... Ale masz rację, chodźmy już, zaraz zacznie zapadać zmrok. Zasiedzieliśmy się.
- A woźny pięknie sobie chrapie. Można by mu klucze z rąk wyjąć i nie poczułby.
Chwilę, z uśmiechami na twarzach, przyglądali się zmęczonemu człowiekowi. Jeszcze raz Julek rozglądnął się wokół. Po salach muzealnych zaczęły już pełzać cienie dogasającego dnia.
Niedaleko od nich czerniała sylwetka sfinksa. Głębokimi rysami wykute oczodoły wypełniał teraz mrok. Wypolerowany kamień połyskiwał, nadawał oczom życia.
Julek nie mógł oderwać od nich wzroku. Przyciągały go, urzekały, a zarazem niepokoiły.
- Coś się zapatrzył na tego sfinksa, jakby to była Hadżer - dopiero kpiący głos Haluka przywrócił go świadomości.
Dozorca już się obudził. Dźwignął się ciężko z krzesła i uśmiechnął przepraszająco do chłopców.
- Zmęczony jestem... Ale czasem siedząc tutaj, gdy nie ma tłoku albo nawet pusto jest zupełnie na sali, pogaduję sobie z niektórymi stworami. Ten sfinks, niedaleko od miejsca, gdzie siedziałem, bywa niekiedy zupełnie jak żywy. Słucha, co mówię do niego, błyska oczyma... Albo tamte dwa lwy. Tylko z tą jedną maszkarą nigdy nie mogę się dogadać...
- Dawno pan tu pracuje? - spytał Haluk, który słuchając woźnego, coraz to wyżej unosił swe ciemne, rozrosłe brwi.
- A już trzydzieści lat - uśmiechnął się stary człowiek. - Dlatego oswoiłem się z tym wszystkim, zaprzyjaźniłem. Myśleliście pewnie, że już mi zabrakło rozumu? To jedno wam powiem, wszystkie te przedmioty były kiedyś robione rękami ludzi. Żywych, czujących ludzi. I nieprawda, że wszystko z nich przeminęło. Część swego ducha, serca, rozumu przelali w te posągi, w urny i broń. Jeśli się umie patrzeć i słuchać, można czasem odszukać to utajone życie w ciosanych kamieniach, w metalu czy glinie.
I już nawet nie oglądając się na nich, podreptał znużonym krokiem ku drzwiom wyjściowym. Nagle spoważnieli, idąc za nim.
Rzeźwiej odetchnęli dopiero na świeżym powietrzu. Tu było jeszcze jasno. Na zachodnim skłonie nieba dopiero narastały pastelowe barwy różu i żółci. Z pobliskich drzew dobiegał zapamiętały śpiew jakiegoś ptaka. Próżno jednak szukali go w gęstwie listowia platanów, wielkiego kasztanowca i kilku wyciągniętych w górę jak świece cyprysów.
Gdy schodzili tarasowato ułożonymi schodami, Julek szepnął:
- Dziwnie tam było, prawda?
Haluk nie wykpił go tym razem.
Na bocznych stopniach dostrzegli młodego człowieka, elegancko ubranego. Zetknęły się spojrzenia jego i chłopców i zaraz ześlizgnęły z siebie. Gdy jednak Julek, wiedziony niewytłumaczalnym nakazem, obejrzał się po chwili, dostrzegł, jak nieznajomy odprowadza ich czujnym, napiętym wzrokiem.
- Co, jedziemy zdobywać Ankarę?
I już pakowali się do wiernie czekającego ich mercedesa. Jak to dobrze, że profesor pożyczył im swego wozu. Haluk wyżywał się za kierownicą, on zaś, Julek, mógł wszędzie dotrzeć, zyskując na czasie. Chciał jak najpełniej poznać tę Turcję, której tyle zawdzięczał, w której tyle przeżył, a którą tak naprawdę znał bardzo, bardzo słabo.
Choćby Ankara, myślał dalej, gdy Haluk z miejsca zerwał ostrym pędem i krętymi uliczkami starego miasta zaczęli spływać w dół, gdzie rozświetlona ostatnimi poblaskami zachodu nowa Ankara zaskakiwała swoim ogromem. Choćby Ankara... Był tu raz jeden w ubiegłym roku, profesor przywiózł go z sobą. Ale niewiele wtedy zobaczył. Składał wizytę w ambasadzie, gdzie go chciał poznać przedstawiciel Polski, tyle bowiem mówiło się w prasie i radio o dzielnym Polaku... Ech, jakże głupio wtedy się czuł, gdy go tak powszechnie chwalono, w końcu nie wiedzieć za co... Profesor już wieczorem musiał wracać do Stambułu, tyle że błyskawicznym kursem przemknęli przez stolicę wszerz i wzdłuż.
Szarpnęło: to Haluk przyhamował nazbyt gwałtownie.
- Wiesz, Julek, pojeździmy trochę po mieście, a potem wstąpimy do jakiejś kafejny na coca-colę. I położymy się wcześniej. Jutro czeka nas ambasada, cieszę się, że i mnie razem z tobą tam zaproszono. Po południu obejrzymy mauzoleum. Na to trzeba trochę czasu...
- Czy zwróciłeś uwagę na tego człowieka na schodach? - zapytał Julek, a Haluk bystro przyjrzał mu się w tej chwili.
- Ciebie też w nim coś uderzyło? Bo i mnie... Ale ja już chyba go widziałem. Tylko że nie wiem, gdzie.
- Prześpimy się i wtedy okaże się, że to wszystko stracha na Lachy.
- Jak? To ostatnie było chyba po polsku? Co to znaczy? Gadaj, ale przedtem spójrz jeszcze za siebie... Widzisz, na samym prawie wzgórzu, nad domkami, te ruiny, jakby zamczysko. Wiesz, co to jest? Cytadela, zbudowana jeszcze przez Galatów, potem umacniana przez Rzymian, na koniec służąca tureckim już Seldżukom... Tuż obok niej dawny bazar, w którym dopiero co byliśmy... Czego tak patrzysz, przecież Muzeum Hetyckie mieści się właśnie w przebudowanym bazarze... A teraz spójrz naprzeciwko. Ta wielka budowla tam, gdzie te światła, to Mauzoleum Ataturka.
- Jakby dwie Turcje... dawna i nowa - szepnął Julek.
Haluk pokiwał głową i zapuścił motor, skręcając w kierunku głównej arterii, bulwaru Ataturka.
- A teraz tłumacz, coś tam gadał po polsku. Jakoś strachi lachi?
- Strachy na Lachy... Że nie ma mocnych na Polaków. I w ogóle, że nie nas straszyć, rozumiesz?
Od centralnej arterii skręcili w lewo, gdzie kilkadziesiąt niewielkich uliczek przecinało się pod kątem prostym. Obok mieszkalnych budynków wyrastały pawilony restauracyjne i kawiarnie, sklepy biły pogłębiającymi się wraz z zapadającym mrokiem kolorowymi blaskami neonów, z witryn wabiły najróżniejsze towary. Przy skraju chodników stojący za małymi stolikami przekupnie zachwalali gorące, dopiero co prażone kasztany, kukurydzę, orzeszki sojowe, pistacje. Ostrym swędem niósł się zapach pieczonej na rożnach baraniny, zaraz obok, prosto z brudnej dłoni straganiarza można było zaopatrzyć się w naleśniki faszerowane pomidorami i papryką. Jak zawsze w tureckich miastach o tej porze i tu gęstniało kolorowym, rozgadanym tłumem. Sprytnie przesmykiwali się w nim gazeciarze z wieczornymi wydaniami dzienników. Pokrzykiwali ostatnie wiadomości, opędzali się gwizdom kolegów - czyścicieli butów. Równie głośno zachwalali swój towar sprzedawcy losów loteryjnych i kupcy wody z sokiem do picia. Jezdnią, wąską tutaj, z wizgiem przesuwały się auta, piszczały przeraźliwie hamulce, gdy samochody ostro zarywały przy krawężnikach. Nagle rozdarł powietrze potężny huk, dopiero w chwilę potem nisko przemknęła sylwetka odrzutowca, kierującego się ku pobliskiemu lotnisku. Przestraszony tym hałasem, mocnym susem rzucił się w bok wyliniały pies, bezceremonialnie kręcący się miedzy ludźmi.
Stali przy mercedesie, zafascynowani każdy na swój sposób przewalającym się obok życiem.
Dla Haluka była to powszedniość, tyle że zawsze pociągająca, stanowiąca jakby część jego samego. Wyrastał wszak z tego samego pnia, pod zwierzchnią kulturą rodem z Europy tkwiło w nim coś z dalekiego południa i orientu: temperament, wybuchowa reakcja czy to w radości, czy w smutkach.
Inaczej widział to chłopiec z Polski. Od przeszło roku, nie licząc raczej krótkich z uwagi na naukę wypadów do polskiego Adampola, żył w środowisku tureckim i na co dzień stykał się z cechami charakterystycznymi dla przedstawicieli tego narodu - jednym się dziwił, inne budziły uśmieszek, jeszcze inne nakazywały szacunek. Czuł się dobrze w tym środowisku, ale chyba nigdy całkiem swojsko, zbratany bez reszty. Zawsze w pewnej chwili nie umiał zdobyć się na tyle spontanicznego entuzjazmu co jego koledzy; śmiał się mniej głośno, nade wszystko zaś niepowodzenia przeżywał ciszej i skryciej. Czuł jednak, mimo tych różnic, niekłamaną sympatię do wszelkich objawów przewalającego się wokół życia. I teraz zachwycony patrzył na gęstwę przed sobą; pstrokatą, roześmianą i rozkrzyczaną, kłócącą się, wygrażającą sobie pięściami, to znów bratającą się we wspaniałym humorze.
Trzepnął Haluka przez ramię.
- Stawiam ci sorbet, chodźmy do lokanty przed nami...
Żaden z nich nie wyglądał na swoje lata; rośli, wysocy, mogli podszywać się nawet pod dwudziestolatków. Nic dziwnego, że pobiegło za nimi niejedno spojrzenie pięknych czarnych, dziewczęcych oczu.
W Julku spojrzenia te przywołały wspomnienie Hadżer. Wyjechała już pewnie ze Stambułu i tkwi z rodzicami gdzieś nad Czarnym Morzem. Nie zobaczą się do jesieni. Pocałował ją podczas ostatniego spotkania. Ich pierwszy pocałunek przez cały czas znajomości... Tak rzadko mogą się widywać... A i tak pani Gelogliu nie nazbyt chętnie na to patrzy. Twardo obstaje przy muzułmańskich zasadach widzenia świata. Może i ma rację, choć z drugiej strony, czy takie sprawy powinny dzielić ludzi?
Westchnął. Haluk przyjrzał mu się uważnie. Znał przyjaciela.
- O Hadżer myślisz? I ona świata za tobą nie widzi...
Julek złapał go za rękę.
- Wiesz na pewno?
- Wiem. Widzisz, jesteś mi szczególnie bliski, chyba bardziej niż ktokolwiek z tureckich przyjaciół. I nie tylko przygody z Dardanami nas połączyły... Tam się tylko sprawdzaliśmy... Wiesz patrzę i tak sobie myślę: podobacie się sobie, ty i Hadżer. Jeszcze rok, dwa; powiedzmy trzy i moglibyście myśleć o sobie poważniej. I wtedy dopiero objawiłyby się wszystkie nie do pokonania jeszcze u nas przeszkody. Muzułmanizm stanąłby zaporą, jakiej się nie przeskoczy. Zakaz związków małżeńskich z wyznawcami innych religii, w ogóle z kimś spoza kręgu muzułmańskiego, jest świętością. Nikt u nas, nawet najbardziej światła inteligencja, nie waży się spróbować.
Skinął na kelnera i zamówił teraz herbatę, mocną i cierpką.
- Chcę, Julek, byś zrozumiał przed powrotem do Polski pewne sprawy. Byś zrozumiał je do końca. Dlatego odkładałem od paru dni obejrzenie przez ciebie Mauzoleum Ataturka... Widziałem, jak niekiedy dziwiłeś się nadużywaniu tego nazwiska. Że wszędzie ulice, place, bulwary nazywane są jego imieniem. Że imieniem tym nazywamy szkoły, fabryki, że pielęgnujemy każdy dom, w którym choć parę godzin zamieszkiwał, że zaraz urządzamy tam muzeum.. Że wydajemy taką masę albumów i książek poświęconych jego pamięci... Widzisz, mówiliśmy dopiero o nie do obalenia po dziś zakazie małżeństw Turków z cudzoziemcami, w każdym razie spoza kręgu islamu. Nikt nawet nie próbuje tutaj robić wyłomu... A teraz pomyśl. Ataturk zrzucił fezy z głów męskich, kobietom zakazał noszenia czarczafów, które przesłaniały im twarze. Wprowadził alfabet łaciński w miejsce arabskiego. Jednym nagłym przeskokiem przybliżył Turcję Europie. Można by wymieniać tylko w dziedzinie społecznej i obyczajowej dziesiątki takich odważnych reform. Bardzo odważnych. Wyobraź sobie, jakiej siły woli, jakiego charakteru było na to potrzeba. Wyzwolił Turcję, wyrzucił interwentów, skierował rozwój kraju na nowe tory, ogłaszając Turcję może niedoskonałą, ale republiką - od razu, z zastałego, cuchnącego sułtańskiego i kalifackiego feudalizmu. A potem wkroczył w życie społeczne, w obyczaje. W imię człowieka... Jeszcze po dziś nie wszyscy i u nas pojmują doniosłość tych reform. Są przeżytki starego, próbujące nawrócić do dawnych form. Bzdura, nigdy nie cofną tego, co zaszło. Ale hamują dalszy postęp. Te małżeństwa... Ataturk jeden byłby zdolny to przełamać. Wiem, kiedyś znajdą się tacy, może już wśród nas, młodych, wyrasta ktoś wielkiej miary. Ale siła w nim będzie tylko przez Ataturka. Musisz o tym pamiętać, gdy znajdziesz się w mauzoleum. Musisz, bo inaczej wszystko mogłoby wyglądać trochę śmiesznie. Był to największy człowiek w naszych dziejach. Reformator, wódz, wzorzec...
Halukowi paliły się oczy, na śniadej twarzy ukazały się rumieńce. Urwał nagle wpół zdania, zamilkł, patrząc przyjacielowi w oczy. A potem powiedział cicho:
- Hadżer i ty... Pomyślałem sobie, czy gdybym zakochał się kiedyś w którejś w waszych polskich dziewczyn w Adampolu byłoby inaczej? Niby nasz dom jest postępowy, ale... matka, cała rodzina? Jeden ojciec może by to zrozumiał, ale i on poddałby się naciskowi otoczenia...
- To może lepiej, żebyś nie jeździł do Adampola... - półuśmiechem odpowiedział Julek.
- Może i lepiej...
- Wiesz, Haluk, dobrze, żeś mi to wszystko powiedział. Właśnie teraz. Wyczułeś, że myślę o Hadżer. Znasz mnie, jak chyba nikt. Słuchałem bardzo uważnie tego, coś mówił. Ja od dawna wiem wszystko o Kemalu Paszy, czyli o Ataturku. Rozumiem dziś to, czego wcześniej, rzeczywiście, nie pojmowałem. Jedźmy teraz do mauzoleum, otwarte jest przecież do północy...
- Jedziemy.
Mrok zgęstniał, jak zawsze w pierwszych wieczornych godzinach. Tym silniejszy zdawały się rzucać blask lampy uliczne, świetlne neony, kolorowe iluminacje sklepów i lokali. Na asfaltową jezdnię światłą te spływały tęczowo zmiennymi barwami. O tej porze miasto nabierało urody. Mniej straszyły puste place, zabudowane tylko w wyobraźni architektów i w wizji urbanistów. Domy zdawały się ścieśniać, przytulać do siebie jak zakochane pary. Zagęściło się od samochodów. Śmigały szybko, nie zawsze w najlepszej zgodzie z przepisami; w jedną stronę, gdy się patrzyło z boku, ciągnął nie kończący się rząd białych światełek, w odwrotną - czerwonych. Z pobekiwaniem hydraulicznych hamulców przystawały kolorowe, wesołe autobusy i zaraz zrywały się ostro do dalszego biegu.
Skręcili w boczną ulicę. Tu też było jasno, ale już tylko od zwykłych, ulicznych lamp, I ludzi było mniej, i samochodów.
Haluk przerzucił bieg na niższy, droga zaczynała piąć się pod górę. Na chodnikach znów gęstniało od ludzkich postaci.
Szeroki parking zamykał dalszy szlak motorowy. Stąd szło się już dalej pieszo. Pagórzysty teren, starannie obsadzony drzewami z całego obszaru Turcji, okalał mauzoleum. Skryte dyskretnie wśród zieleni lampy rzucały pasma świateł na upajająco pachnące róże.
Wielkie płyty kamienia prowadziły coraz to wyżej. Po bokach, wśród drzew i kwiatów wyrastały niekiedy posągi, symbolizujące nową Turcję - żołnierza, robotnika, chłopa, pasterza. Przy niektórych pomnikach przystawały na chwilę grupy pielgrzymów, takie bowiem czynili na Julku wrażenie. Zdumiewało go zachowanie tych ludzi. Ucichł śmiech, rozgwar. Szli skupieni, wpatrzeni przed siebie, a może w siebie samych. Wielu przybyszów strojem wyraźnie zdradzało pochodzenie ze wsi. Sporo było młodzieży...
Droga rozszerzała się, stawała promenadą, przybywało posągów, ubywało drzew. Zaczynało być uroczyście, nazbyt już może dostojnie. Tylko światła rozbijały przesadnie podniosły, jak na Julkowe wyobrażenia, nastrój.
Wkopane w ziemię reflektory ściśle wymierzonymi strugami światła oświetlały wielki budynek mauzoleum. Wstąpili na niezwykłej szerokości stopnie, a potem weszli do gmachu, pnącego się kolumnadą nieomal ku samemu niebu.
- Podoba ci się?
- Tak... Ale trochę to dla mnie za sztywne. Za bogate...
Haluk nic nie odpowiedział. Może myślał podobnie.
Obszerne wnętrze, przedzielone z dwu stron kolumnadą, prowadziło ku miejscu spoczynku wielkiego przywódcy tureckiego.
Jeszcze kilka stopni, no i wreszcie ta sala, jedyna w swoim rodzaju.
Tutaj nie było już niczego z tej trochę sztucznej pozy na wielkość, na ogrom. Uderzała skromność. Prostokątna sala wyłożona była kilkudziesięcioma rodzajami marmuru, wszystkimi, jakie występują w kraju. I to wszystko. Tym silniejsze wrażenie sprawiał sam grobowiec, prosty w kształcie, leciutko polśniewający od idealnie skrytych gdzieś pod sufitem świateł. Dwóch żołnierzy na warcie. A przed nimi na marmurowej posadzce niewielka bordowa poduszka i na niej jedno jedyne, skromne odznaczenie.
Julek wskazał je Halukowi, zdziwienie swe dopowiadając wzrokiem.
- Ataturk odrzucił wszystkie odznaczenia, jakie otrzymał od sułtana. Zachował tylko to jedno, nadane mu przez lud turecki...
Podobała się ta symbolika chłopcu z Polski. Właśnie tu odnalazł nastrój właściwy miejscu spoczynku Kemala Paszy. Pamiętał, jak opowiadał mu Haluk, czym stał się Kemal Pasza dla Turcji. Czym jest jego pamięć...
Obejrzał się. Sznury ludzi przesuwały się przed grobowcem nie kończącym, zdawałoby się, ciągiem. Spokój, zaduma na twarzach.
Zawrócili. Bez słów szli przyśpieszonym krokiem, pośród świateł, barw i zapachów do parkingu. Dopiero gdy zaskoczył motor i szybko spuścili się w dół ze stromizny, Haluk zwrócił pytające spojrzenie na przyjaciela.
- Zrozumiałem. Dobrze, żeś mnie w to przedtem wprowadził, inaczej może źle odczytałbym ten przepych i ogrom...
- Dziesięć lat trwała budowa.
- Grobowiec, poduszka, jeden order, ten otrzymał od ludu... to ładne.
Haluk spojrzał ciepło na przyjaciela. Jakże dobrze się rozumieli.
- Wypijesz coca-colę, czy gonimy prosto do domu?
- Do domu.
Opustoszało na ulicach. Haluk nacisnął pedał gazu, aż wizg szedł od opon. Parę minut i byli przed domem akademickim, gdzie znajdowała się ich kwatera.
- Merlut już jest - w oknie doktora świeciło się. - Zajrzymy do niego.
Ślęczał nad jakąś książką. Gdy weszli, drgnął, nerwowo poderwał się z miejsca, aż zdumieli się, zawsze przecież był taki opanowany.
- Jak ci poszło?
Wzruszył ramionami.
- W ogóle nie poszło. Na próżno czekałem. Dopiero tutaj dowiedziałem się od towarzyszy profesora, że nagle wypadło mu coś bardzo ważnego. Zlecił, by mnie przeprosili. Nie wiedzieli, gdzie mnie szukać, zmarnowałem daremnie sporo czasu.
- Profesor nie mógł sam tu zajść po powrocie, by cię przeprosić?
- Jeszcze go nie ma. Zapowiadał, że wróci dość późno... Przyznam się, że mnie to niepokoi.
- A oni? No, ci jego towarzysze?
- Oni? Są zupełnie spokojni. Część poszła do kina, inni grają w karty... To tylko ja poddaję się nastrojom. Ech, prędzej by już jechać w teren, tam nabiorę oddechu...
- A te pogróżki przez telefon? - zaśmiał się Haluk.
Merlut uczynił dłonią jakieś kabalistyczne zaklęcie.
- Czyjś głupi żart... Nie ma co się przejmować. Co jutro robicie?
- O jedenastej galowa wizyta w ambasadzie.
- A potem?
- Będziemy chyba tłuc się po mieście, poznawać bliżej Ankarę...
- Wolałbym, byście wyjechali gdzieś nad Tuz Golu czy choćby do Hattusas. Nim udamy się tam razem, coś już obejrzycie. Możecie też dotrzeć pieszo do Jazyłykaja, gdzie się znajduje wykuty w litej skale orszak królewski.
- Nie zdążymy. Trzeba by jechać z samego rana. Chyba pojutrze... Co z tobą, Merlut? - Haluk spoglądał na doktora uważnie. Nigdy go jeszcze nie widział w takim nastroju.
- Nic, nic... Pójdę, dowiem się zaraz, czy profesor już wrócił.
Wzruszyli ramionami. Nie ma ten Merlut innego zajęcia, jak przejmować się nieobecnością amerykańskiego profesora? A jednak i ich drążył jakiś niepokój. Tkwili w pokoju doktora, czekając na jego powrót.
- Nie ma go jeszcze - oznajmił od drzwi. - Już nawet tamci trochę się niepokoją. Normalnie nigdy nie przebywa o tak późnej porze poza domem.
- Nie ma co się przejmować. Może zagadał się gdzieś ze znajomymi? W końcu taka sława wszędzie musi mieć przyjaciół, a ci naukowcy to zwąchają się z sobą na krańcu światu. Co, Julek, idziemy spać? Dobranoc, Merlut. Ty też lepiej się połóż, rano zbudzisz się w lepszym nastroju.
Gdy znaleźli się w swoim pokoju, spojrzeli po sobie.
- I co ty na te wszystkie historie, Julek?
- Nie podobają mi się. Coś jednak w tym jest. Figurki, telefony, odwołanie rozmowy z Merlutem, dziwna wyprawa profesora do miasta... Pamiętasz, jeden z tych hetyckich potworów, niedaleko miejsca, gdzie siedział woźny?
- Z tą rozwartą paszczą? I ty zauważyłeś? Jakby mierzył nas przenikliwym spojrzeniem... Ej, Julek, czy aby nie ponosi nas fantazja?
Roześmieli się wreszcie pogodnie, serdecznie. Będą sobie jakimiś bzdurami głowę zawracać.
Rozdział III
Tajemnicze porwanie
Oczywiście, zaspali. Ubiegły dzień zbyt, pełen był wrażeń. Stękali na swych łóżkach, przewracali się do późna w noc, wciąż jeszcze pogadując i łapiąc się na tym, iż nasłuchując zarazem, co dzieje się na zewnątrz. A potem sen spadł drapieżnie, niespodziewanie.
Myjąc się teraz i ubierając pośpiesznie, bo wszak ledwie, ledwie że zdążą do ambasady, a tam żadną miarą nie wolno się spóźnić, Julek potrząsał głową, jakby pragnął usunąć z niej resztki sennych marzeń. Był nad jeziorami ostródzkimi, łowił z ojcem ryby. Ojciec holował potężnego szczupaka, długo to trwało, ryba walczyła, a potem tuż koło łodzi potężnym. nieoczekiwanym szarpnięciem dała nura w głąb, zrywając linkę... Ojciec miał wtedy taką śmieszną minę...
A potem był Adampol. Wielki pokój gościnny cioci Zosi, właściwie jakby muzeum polskości. Portrety Mickiewicza, Kościuszki, książki w starej, oszklonej szafie, lniany obrus, palmy wielkanocne z suszonych i potem malowanych kwiatów nieśmiertelnika, księga z wpisami gości. I ten język przepiękny wokoło, polszczyzna jak z dawnych utworów. Wieś spowita w czereśnie, dęby, kasztany, nie te miejscowe, jadalne, ale tamte polskie, gorzkie, na zawsze związane z latami szczenięctwa, gdy się prowadziło na te kasztany wojnę, gdy się je zbierało pieczołowicie, wyłuskując niekiedy na pół dojrzałe, pokryte na przemian białymi i już zbrązowiałymi plamami. I malwy, tkwiące tu, jak na wsiach polskich, w każdym ogródku. Domy z ganeczkami, kościółek, cmentarz... Szedł z Wickiem przez wieś, wieczór był, czy może już noc, ktoś się za nim skradał, ktoś tropił, wszystko wokół nasycało się lękiem... Potem sen się urwał, zostawiając po sobie jedynie niepokój.
Haluk skończył prychanie w sąsiedniej umywalce.
- Wiesz ty, że profesora jeszcze nie ma?
- To już dziwne - spoważniał Julek.
- Jego ekipa też bardzo się niepokoi... Co więcej, otworzyli pokój profesora i spostrzegli brak paczki.
- Jakiej znów paczki?
- Tej, w której znajdowały się owe figurki... Albo sam profesor zabrał ją z sobą, nie można tego wykluczyć, albo ktoś inny zakradł się do pokoju... Rankiem podobno paczka była jeszcze na miejscu, mówił to jeden z asystentów profesora.
- Czekaj, czekaj... - Julek trząsł głową. - Za wiele tego, muszę się zastanowić.
Jeszcze ociekający wodą, z ręcznikiem w dłoniach, mrużył oczy, zadarłszy głowę w górę, jakby gdzieś na suficie pragnął znaleźć rozwiązanie zaczynających się piętrzyć zagadek.
I nagle drgnął, szybko przyłożył palec do ust i szturchnął łokciem Haluka.
- Widzisz? Tam, na tej półce - no bo jakże powie po angielsku, że na pawlaczu? Może tam w ogóle pojęcia takiego nie znają - w tych rupieciach. Jakaś paczka, wydaje brzeg... Może to ta?
Haluk roześmiał ale w głos.
- Detektyw... Pełno tam wszelakiego śmiecia. Akurat tutaj chowałby ktoś tak cenne znaleziska...
- Głowę dam, że tej paczki tam nie było... Gapiłem się wczoraj na te śmieci, dziwiąc się bałaganowi w domu akademickim.
Młody Turek spoważniał.
- Nie mylisz się?
- Nie.
- To uważaj, czy ktoś nie nadchodzi... Podsadź mnie. Albo lepiej wezmę ten stołek, może sięgnę.
Nie dał rady. Pawlacz był umieszczony nazbyt wysoko. Rozejrzeli się wokoło. Nie było tu żadnych innych sprzętów, które ułatwiłyby dotarcie na pożądaną wysokość...
- Czekaj, czekaj, tu przecież stała wczoraj jakaś drabinka. Nie ma jej teraz. Schował ktoś? Nie ma rady, Julek, udźwigniesz mnie?
Zamiast odpowiedzi, ujrzał towarzysza zgiętego w pałąk z dłońmi mocno wspartymi o kolana. Zgrabnie wwindował się na jego grzbiet. Wtedy Julek dźwignął się nieco. Słychać było, jak posapuje z wysiłku. Haluk przez moment balansował, chwytając równowagę, potem wyprostował się, wyciągnął ręce. Dosięgnął. Mocno złapał obu rękami za paczkę, obejrzał się i zgrabnie zeskoczył na terakotową posadzkę umywalni.
- Jest.
- Zajrzyjmy. Może to coś zupełnie innego...
Paczka była byle jak owinięta papierem i jakby w pośpiechu obwiązana sznurkiem. Haluk rozwijał ją szybko. Obaj zamienili się w słuch, coraz to rzucając spojrzenia ku drzwiom.
Oniemieli. Poprzekładane puchem bawełny, z paczki wyjrzały ku nim figurki z brązu, wypisz wymaluj takie same, jakie oglądali wczoraj w muzeum, w ostatniej sali, poświeconej luwijskim, znaleziskom.
Przez moment chłopcy spojrzeli po sobie bez słowa, przejęci, poważni. Pojęli, że podejmują wielką grę.
- Zawijaj szybko - szepnął Julek. Sam podszedł bliżej drzwi, gdzieś w oddali zbliżały się bowiem czyjeś kroki.
Haluk błyskawicznie złapał paczkę, narzucił na nią kurtkę od piżamy i płaszcz kąpielowy, zagadał coś bez sensu, tyle, że głośno i wesoło, kierując się ku drzwiom.
Musiał odskoczyć, szarpnięte bowiem gwałtownie drzwi otworzyły się na całą szerokość. Trójka młodych studentów czy asystentów z ekipy amerykańskiej pakowała się w piżamach do umywalni. Miny mieli kwaśnawe.
- Julek, szybciej, bo nie zdążymy... Ale się guzdrasz dzisiaj. Ja fruwnin - po angielsku rzucił Haluk i ruszył ku drzwiom.
- Czekaj, ja też już idę... - Julek podobnie jak przyjaciel narzucił sobie płaszcz na rękę i pośpieszył za Halukiem.
Nie uszło jego uwagi, iż jeden z trójki Amerykanów z nagle stężałą twarzą uważnym wzrokiem odprowadzał Haluka. Pozostali dwaj odkręcali już kurki. Z szumem trysnęła woda.
Gdy znaleźli się w swoim pokoju, zamknęli drzwi za sobą na klucz.
- Co robimy? Głowę dam, że jeden z nich zorientował się... Może to właśnie złodziej? Trzeba powiadomić Merluta.
- Nie ma go już, wyszedł przed godziną. Był cholernie zdenerwowany - szepnął Haluk, wpatrując się w paczkę.
- Rany, już po dziesiąte! - Nie możemy się spóźnić... Co z tym fantem robimy? - gorączkował się Julek.
Turek zastanawiał się tylko przez chwilę.
- Nie ma innego wyjścia, zabieramy to do samochodu. Niewielka paczka, skryję ją pod płaszczem, a potem wrzucimy do bagażnika... Po wizycie w ambasadzie zastanowimy się, co dalej mamy robić. Może z miasta zadzwonimy do Merluta i ściągniemy go na naradę? Tu bowiem może być niebezpiecznie.
- Dobra, ubieramy się. Galopem.
Chyba nigdy jeszcze nie zdarzyło im się ubierać w takim tempie, i to w dodatku na galową wizytę. Skoro sam pan ambasador wyraził życzenie poznania ich...
Uważne spojrzenia, wzajemne poprawianie krawatów, a jakże prezentowali się jak z młodzieżowego żurnalu. Haluk obejrzał za płaszczem, szepnął do Julka:
- Ty swój też weź, żeby nic nie wzbudzało podejrzeń...
Szli szybko ku wyjściu. Ku zdumieniu Julka, z drzwi jednego z pokojów wyjrzał, kompletnie ubrany, ten sam facet, który tak bacznie obserwował ich w umywalni. Zatem nie tylko oni ubrali się w błyskawicznym tempie.
- Przyjaciele, hej, chwileczkę - pobiegło za nimi wołanie.
- Zagadaj go czymkolwiek i zaraz spław... Ja pędzę do wozu i zapuszczam motor - syczącym szeptem, po turecku wyrzucił z siebie Haluk i jeszcze przyspieszył kroku.
Julek przystanął w pozie zniecierpliwienia. Tamten zbliżył się szybko.
- Gdzież koledzy tak wcześnie? Chcielibyśmy się naradzić. Mamy kłopoty, profesor nam zaginął, nie ma także figurek.. Waszego doktora nie ma, a my nie orientujemy się w tureckich stosunkach...
- Chętnie, ale śpieszymy się.
- To chyba ważniejsze?
- Mamy ustaloną wizytę w ambasadzie, nie możemy się spóźnić - rzucił na odczepnego Julek i w tej samej chwili pożałował wypowiedzianych słów, bo dostrzegł, jak błysnęły oczy tamtego
- A może wy wiecie coś o figurkach, co? - rzucił za Julkiem.
Niemal biegnąc - mercedes już pracował na wolnych obrotach - Julek odwrócił się i popukał w czoło.
- Siadaj - Haluk szeroko otworzył drzwi, włączając zarazem bieg! Ruszyli. Julek widział, jak Amerykanin zaczął biec, ale po paru krokach zrezygnował i szybko zawrócił do akademika.
Odetchnęli dopiero, gdy wydostali się na szeroką arterię i wchłonął ich normalny ruch wielkomiejski.
Julek był z siebie straszliwie niezadowolony.
- Wiesz, Haluk - zamruczał - niepotrzebnie wygadałem się przed tym facetem, że jedziemy do ambasady... Nietrudno mu będzie domyślić się, że do polskiej. Facet wiedział o figurkach Najpewniej sam je schował.
Haluk zręcznie wywijał między pojazdami. Wsunęli się na centralną arterię Ankary, bulwar Ataturka, przecinający całe nieomal miasto. W odległym jego krańcu, w dzielnicy willi, pałacyków i znaczniejszych urzędów obok innych znajdowała się polska ambasada.
Haluk przyhamował. Z lewej strony ulicy ciągnął się niewysoki mur, zza którego strzelały wysoko rozrosłe drzewa różnych gatunków.
- Tu?
- Tak. Wiesz, Haluk, że ogrody polskiej ambasady są największym parkiem Ankary? Nie licząc niedawno założonego parku młodzieżowego.
Haluk uśmiechnął się, skręcając w podjazd, którego bramy strzegła tablica z polskim godłem państwowym. Otoczony wkoło bujną zielenią, pośród gazonów z różami tkwił niewielki pałacyk. Julek uczuł wzruszenie. Oto skrawek polskiej ziemi, jakże mu bliskiej. Przez moment wezbrało w chłopcu uczucie tęsknoty za krajem, za rodzimą Ostródą.
Ale nie było czasu na rozmyślania, ledwie bowiem wóz przyhamował, z którychś drzwi wynurzył się młody jeszcze człowiek, kiwający ku nim przyjaźnie dłonią. Podszedł przedstawił się jako attache kulturalny ambasady.
- Pozwólcie przedtem do mnie. Minister jeszcze zajęty, przyjmie was za niecałe pół godziny, wykorzystamy sobie ten czas na pogawędkę, znajdzie się na pewno niejeden temat... - Mówił po polsku, dopiero po chwili zorientował się, że przecież Haluk jest Turkiem, więc przeszedł na angielski. - Do you speak English? Wiemy od naszego młodego przyjaciela. Cieszę się, że i kolegę mogę poznać. Wasze ubiegłoroczne przygody odbiły się u nas, głośnym echem...
Urwał i dopiero gdy w swoim gabinecie usadowił już chłopców na krzesłach i uczęstował coca-colą, z frasobliwą miną podjął urwany temat:
- No i nieoczekiwanie zaczynam mieć obawy, żebyście znowu w tym roku nie wplatali się w jakieś nieoczekiwane historie.
Mówił teraz po polsku, usprawiedliwiając się, że o wiele lepiej niżeli angielskim włada francuskim i niemieckim. Julek z miejsca tłumaczył jego słowa przyjacielowi. Obaj szeroko otworzyli oczy.
- A co się stało?
- Pół godziny temu był telefon. Sam go odbierałem. Ktoś przestrzegał po angielsku, że kolega Julek jako cudzoziemiec wplątuje się w nieczystą aferę, tak dosłownie powiedział: w aferę, której skutki mogą być nieprzyjemne nie tylko dla niego samego, ale i dla przedstawicielstwa polskiego, więc żeby życzliwie cię ostrzec - attache odsapnął, skrzywił się, wreszcie rozłożył bezradnie ręce. - Powiem wam, że nic z tego nie zrozumiałem... Gdy chciałem jegomościa bliżej wypytać, dowiedzieć się, kto on, zwyczajnie odłożył słuchawkę. Może macie jakieś pojęcie, o co tu chodzi?
Spojrzenia chłopców pobiegły za okno, gdzie na podjeździe obok wozów ambasady stał ich mercedes.
- Przepraszam, do samochodu chyba nikt tutaj się nie dobierze? - Haluk miał minę niepewną.
- Skądże... Nie ma obaw. Boicie się czegoś?
- To wszystko takie dziwne - szepnął Julek. - Bo takie ostrzeżenia, tyle że nie pod moim adresem, już były kierowane do drugiej osoby po ojcu Haluka w naszym kierownictwie, do doktora Merluta... Tylko, że tam znów mówił Turek. Jakaś szajka międzynarodowa czy co?
- Powtórzyłem, oczywiście, rzecz ministrowi. Trochę się uśmiał nad szczęściem Julka do przygód, ale potem orzekł, iż nie można sprawy zlekceważyć... Masz być, chłopcze, ostrożny, i w nic ani z nikim się nie wdawać bez upoważnienia profesora Kseresa... O, już ambasador nas prosi. Idziemy - skinął głową w kierunku sekretarki, która na moment ukazała się w drzwiach.
Szli przez amfiladę pomieszczeń i sal. Lśniło czystością, posadzki zdawały się śliskie jak lód, chłopcy ostrożnie stawiali stopy.
Ambasador, starszy, siwiejący pan, wyszedł im naprzeciw z rozwartych szeroko drzwi tarasowych.
- Witam łowców przygód, witam - śmiał się ciepło, życzliwie. - Ledwieście się pokazali w Ankarze, a już i w ambasadzie o niczym się nie mówi, jak o was... Chodźmy na taras, tam jest trochę cienia, lepiej się nam będzie rozmawiało.
Gdy zasiedli w wyplatanych fotelach, a przed nimi stanęła coca-cola - chłodna, aż kropelkami pokryły się szklanki - ambasador zwrócił się po angielsku do Haluka:
- Ojca miałem przyjemność poznać, widzieliśmy się już kilkakroć... Teraz poznaję syna.
Potoczyła się luźna rozmowa o nauce, o Stambule, o znajomości obcych języków wśród młodych, wreszcie o planach tegorocznych prac archeologicznych profesora Kseresa.
- Muzeum Hetyckie najbardziej ze wszystkiego imponuje mi zawsze w Ankarze - włączyła się do rozmowy żona ambasadora, która dopiero co nadeszła z jakimiś smakołykami. - Jedzcie, chłopcy, proszę, naprawdę cieszymy się z wami... Chętnie bym obejrzała coś z hetyckich pozostałości w terenie. Hattusas znam. Byliśmy tam zaraz w pierwszym roku po objęciu przez męża placówki. Ale chyba na gorąco, w trakcie wykopalisk, poznawać fragmenty przeszłości, to znacznie ciekawsze i emocjonujące?
- Na brak emocji nie mogą oni narzekać. Ta cała zeszłoroczna historia... Dobrześ się, Julek, przysłużył tutaj imieniu polskiemu, rozpisywała się o tobie prasa turecka... Ale czasem zbyt wiele rewelacji to również niezdrowo. Wiecie już o tym telefonie? - spojrzał na attache.
- Wspomniałem im...
- I cóż wy na to? Mógł to być jakiś łobuzerski kawał, chociaż nie sądzę; kto by wiedział o ambasadzie u jakichś naszych powiązaniach... Trochę mnie to niepokoi. Wolałbym, by nie wynikły z tego jakieś komplikacje...
- Nic przecież nie wiadomo... Jeden telefon o niczym nie świadczy - łagodziła sytuację żona ambasadora, przysuwając chłopcom owoce i nalewając colę.
- I ja tak myślę... A co wy o tym powiecie?
- Jest w tym coś dziwnego. Doktora Merluta, zastępcę pana Kseresa, również prześladują jakimiś telefonami. Mówił, że czuje się, jakby go ktoś śledził... - bąknął Julek. Miał ochotę wyjawić wszystko ambasadorowi, lecz nie wiedział, czy Haluk byłby z tego zadowolony. A ostatecznie dzięki uprzejmości jego ojca może uczestniczyć w całej wyprawie. Tak, coś tu się dzieje. Dlatego czekamy na przyjazd profesora, on od razu znajdzie właściwe rozwiązanie.
- I ja tak myślę - przytaknął ambasador. - A co słychać w Adampolu? Robiliśmy ostatnio starania u władz tureckich, by można było wprowadzić ułatwienia dla mieszkańców wioski. Kto wie, może wczesną jesienią zajrzę tam do nich...
- Bardzo krótko tam byłem w tym roku. Aż mi wstyd. Tak się złożyło że wcześniej wyjechaliśmy, w Stambule znów musiałem bardzo wiele się uczyć, by nie zostać w tyle za kolegami...
- Ale czas na zawarcie przyjaźni, z jakąś angielską damą znalazłeś mimo to, co? - ambasador był wyraźnie rozbawiony, aż mu w oczach migotały ciepłe świetliki. Parsknął śmiechem, widząc nietęgą, zaskoczoną minę Julka. Pani ambasadorowa szybko tłumaczyła Halukowi na angielski treść rozmowy. Haluk aż trząsł się z radości. Znów ta Anglica z wędkami...
- To pan minister już wie?
- Wiem, wiem... Widzisz, trzy dni temu pani Barnes - to nazwisko wiele znaczy w świecie naukowym - dzwoniła do nas ze Stambułu, by pogratulować twojej postawy. Podobno dognałeś i poskromiłeś jakiegoś złoczyńcę, a w ogóle znalazłeś się wobec tej damy jak prawdziwy dżentelmen. Pytała, czy wszyscy młodzi Polacy są tacy wspaniali...
Julek czuł, jak rumieńce wypełzają mu na twarz, na szyję. Aż ręce mu się spociły. Czy już mu ta piekielna Anglica nigdy nie da spokoju?
- Zapowiedziała nam wizytę w trakcie bytności w Ankarze... Widzisz, na co nas skazujesz? - ambasadora bawiła speszona mina chłopca. - Nic, nic, cieszy mnie gdy słyszę o tobie takie opinie.
Julek już ochłonął. Ostatecznie, sprawa pani Barnes była tylko zabawna. Nastrój państwo ambasadorostwo stwarzali tak miły, tak serdeczny, znajdując dla niego i Haluka tak wiele czasu, że można było zapomnieć o wszystkim niedobrym. Tylko Haluk niekiedy biegł spojrzeniem ku miejscu, gdzie zostawili samochód, ale nie było go widać z tarasu.
Rozmowa toczyła się teraz swobodna i tyczyła trochę polskich spraw - Julek niezmiernie był ciekaw, co dzieje się w kraju - potem wrócił na tapetę Adampol, była jeszcze mowa o dalszych projektach i planach. Aż w którejś chwili ambasador spojrzał na zegarek i westchnął podnosząc się z miejsca.
- Dobrze mi się tu z wami rozmawia, ale obowiązki czekają. - Gdy zaś zerwali się, szykując się do wyjścia, powstrzymał ich poklepując po ramieniu. - To ja się tylko żegnam. Żona natomiast dotrzyma wam jeszcze towarzystwa. Może zechcecie obejrzeć nasz park? Jest się czemu przypatrzyć, straszliwie zazdroszczą nam go koledzy z innych ambasad.
- Jeszcze jedno, Julku - powiedział minister, trzymając w dłoni rękę chłopca. - Ten telefon może być niewypałem, głupstwem bez znaczenia. Ale może i nie... W każdym razie pamiętaj zawsze, iż znajdując się za granicą, reprezentujesz swój kraj. Jesteś jego wizytówką. Polegaj tylko na profesorze Kseresie i żadną miarą nie dawaj się w nic wplątać. Zgoda?
- Tak jest, zawsze będę pamiętał - wyprężył się jak na zbiórce harcerskiej.
A gdy spoglądał za odchodzącym ministrem, nagle przypomniały mu się figurynki... I własna głupota - wygadanie się przed Amerykaninem, że śpieszą do polskiej ambasady. Niewyparzony jęzor, z miejsca musiał się zwierzyć. Żeby nie wyszła z tego jakaś kabała...
Z takimi niespokojnymi myślami ruszył w park, po którym ambasadorowa oprowadzała chłopców. Wielki był, pocięty pokrętnymi alejkami, wśród których tu i ówdzie zapraszająco rozsiadły się ławki. Wiele krzewów, świeża, intensywnie zielona trawa, kępy róż na tym tle... Na ścieżce raz i drugi natknęli się na rozleniwione, półśpiące żółwie...
- Sporo ich tutaj... W tym parku urządzamy zawsze przyjęcia dyplomatyczne. Goście są oczarowani... Ruszacie stąd do miasta?
- Tak. Mamy sporo spraw do załatwienia, pomagamy doktorowi Merlutowi - wybąkał Haluk. I w tej minucie spojrzenie jego stało się ostre, czujne.
Attache odprowadził ich aż do samochodu. Machał im dłonią, gdy przejeżdżali przez bramę, oddzielającą od miasta ten mały skrawek Polski.
Haluk poprawił się na siedzeniu, włączył wyższy bieg, spojrzał na przyjaciela.
- Przyjemnie było... Teraz mamy inne problemy na głowie. Pamiętasz, co znajduje się w bagażniku... A nic nie wiemy. Nie miałem odwagi prosić o pozwolenie zatelefonowania z ambasady do Merluta, ale tu zaraz będzie punkt telefoniczny.
Przyhamował. Budka właśnie wyłoniła się tuż przed nimi. Ruchem dłoni Haluk powstrzymał przyjaciela.
- Ty siedź. Zawsze teraz jeden z nas musi być w wozie.
Spoglądając za przyjacielem Julek wzruszył ramionami. Pobyt w ambasadzie wprowadził go w dokonały nastrój. Inaczej widział teraz i wydarzenia, jakie ostatnio ich osaczały. Na pewno przesadzają... Z tymi figurkami też przesada. Bojąc się, by nie zginęły pod tajemniczą nieobecność amerykańskiego profesora, studenci woleli po prostu schować cenne znalezisko. A że w umywalni? Pomysł nie najgorszy, kto by tam próbował ich szukać? Że zaś oni z Halukiem dostrzegli, to już inna sprawa... Ma siedzieć w samochodzie. Dobrze, ale co tu może im grozić? Pustkowie. Zabudowana część bulwaru, tam, gdzie ambasada, została daleko za nimi. Tu widniał jeden zaledwie dom, jak grzyb na polnej drodze wyrastała budka telefoniczna, i tyle. Halukowi zdarza się często z byle igły robić widły...
W samochodzie było duszno. Otworzył szeroko drzwiczki od swojej strony, potem także i tylne, na przestrzał, by przepływało powietrze. Dzień zrobił się gorący, a żar potęgował jeszcze kompletny bezruch w powietrzu. Ani podmuchu... I to był ten błąd, którego nie mógł później sobie darować.
Haluk już wracał. Z daleka przecząco potrząsał głową. Nie zastał zatem Merluta w domu. To źle, nie wiadomo, co dalej robić...
- Julek, Julek! - w głosie Turka zabrzmiało nagle ostrzeżenie. Haluk pędził w kierunku mercedesa.
Julek obejrzał się. Cień jakiejś sylwetki w tej samej chwili przesłonił samochód. Ktoś się do środka wozu pakował, przytrzymując drzwiczki. Haluk zaczął szarpać klamkę, za wszelką cenę usiłując zająć miejsce przy kierownicy. Wciągnięty siłą, zwalił się na tylne siedzenia. Julek dojrzał jakąś szmatę przy twarzy przyjaciela, coś podobnego spadło też na jego wargi. Trzask drzwiczek, wóz ruszył. Jeszcze próba szarpania się, słodki smak w ustach, pamięć kwadratowej, szerokiej twarzy na pół przysłoniętej rondem kapelusza, monotonny poszum i właściwie nic więcej...
Gdy się ocknął, odczuł przede wszystkim straszliwy ból głowy.
Jakby ktoś łupał w nią ogromnym młotem. Aż w oczach ćmiło. W oczach?
Powiódł przymglonym spojrzeniem wokoło. U sufitu paliła się maleńka, niczym nie przysłonięta lampka. Znajdował się ni to w pokoju, ni to w szopie czy w magazynie. Na kozetce nie opodal ktoś leżał. Przy niej na ziemię rzucony był materac, tam też ktoś był.
- Haluk, Haluk - głowa wychodziły jak z uwięzi, dopiero teraz uczuł, że ma spieczone usta.
- Nadal jest nieprzytomny... Co się dzieje? Skąd się tu wzięliście?
Głos wydał się Julkowi dziwnie znajomy. Z wysiłkiem podniósł głowę. Z kozetki dźwigała się długa, chuda postać. Amerykański profesor. W ręce trzymał szklankę. Podsunął ją pod usta chłopca. Przytrzymując mu głowę dłonią wlewał łyk po łyku. Mimo że ciepła, woda zdawała się zbawieniem. Pił chciwie, aż na dnie szklanki nie zostało nawet kropelki. Amerykanin coś zagadał. Julek bardziej domyślił się, niż zrozumiał, iż jest jeszcze nieco płynu w karafce, ale trzeba go zachować dla Haluka. Gdy ocknie się, również będzie chciał pić, o nie wiadomo, kiedy im tutaj coś dadzą...
Julek leżał teraz z przymkniętymi oczyma. Pod powiekami wirowało, kręgi czarne i złote łączyły się, rozbiegały, harcowały, podobnie jak myśli. Coś jednak zaczynało się powoli kojarzyć. Wyszeptał:
- Pan profesor tutaj od dawna?
- Już drugi dzień.. Dziwna sytuacja... Przed dwiema godzinami przywieźli z kolei was. Pochwalili się, że mają figurki luwijskie. Nie wiesz, jakim sposobom? I co się tu w ogóle dzieje?
- Figurki... Przywieźli? Nas?
- No tak. Byliście uśpieni Jakimś środkiem odurzającym. Dlatego tak trudno wrócić ci do siebie... Jeśli nie możesz jeszcze, chwilowo nie odpowiadaj. Czas chyba przestał tu odgrywać większą rolę. Jesteśmy zamknięci. Dziwna historia. Jeszcze nie przeżywałem czegoś podobnego. Nie rozumiem, co to wszystko znaczy. A wy?
- Też nie - Julek potrząsnął głową; łupnęło tam, aż znów musiał przymknąć uniesione na moment powieki i zmilczeć dalsze słowa, które wyrywały mu się z gardła. Myśl jednak pracowała coraz usilniej. Zaczynał rozumieć. Profesor jest uwięziony, oni z nim razem... Aha, co to było? Figurki, że tamci je mają. Nic nie pomogło zatem wykradzenie ich z pawlacza umywalni i wywiezienie w bagażniku samochodu. Znaleźli je. Może dzięki informacji, którą nieostrożnie przekazał młodemu facetowi, że jadą do polskiej ambasady... Przypilnowali ich i skorzystali z okazji.
W głowie znów rozszalały się jakieś burze, waliły grzmoty. Aż jęknął. Uczuł na swej głowie czyjąś dłoń, dobiegł go jak z oddali głos profesora. Ale Julek tym razem nie rozróżniał już słów.
Nie umiałby powiedzieć, jak długo trwało kolejne omdlenie. Gdy znów się ocknął, głowa mniej bolała, myśl pracowała jaśniej.
Szeroko rozwarte oczy spotykały się z przygasłym wzrokiem Haluka. Turek siedział na swoim materacu osowiały, wyraźnie zmartwiony. Niemrawo próbował uśmiechnąć się do Julka.
- Zachowaliśmy się jak ostatnie pętaki. Dać się pojmać jak bawoły... - mówił po turecku, jakby nie życząc sobie, by zrozumiał to amerykański profesor.
Ten zaś, długi jak tyka chmielowa, nerwowo ruszając grdyką, tkwił na swojej kozetce, tylko wzrok przenosząc z jednego chłopca na drugiego.
- A co z nim? - też po turecku zapytał Julek.
- Nie wiem... Wydaje się niezbyt przejęty tą sytuacją. - Haluk niechętnie wzruszył ramionami. - Dla niego to dodatkowa emocja. Albo tylko udaje ze względu na nas. Bo mocno zmizerniał od chwili, gdy widziałem go po raz ostatni...
- Czy moglibyście mówić po angielsku? Wydaje mi się, iż znaleźliśmy się w identycznej sytuacji - zniecierpliwił się wreszcie profesor. - O co tu w ogóle chodzi? Indagowano mnie o figurki luwijskie, o miejsce znaleziska, pieczarę skalną, o to, kto z naszej ekipy jest najlepiej wprowadzony w te sprawy... Żądano, bym w ogóle zaniechał prac wykopaliskowych... Ci Turcy doskonale władają językiem angielskim... Wielka szkoda, jeżeli figurki rzeczywiście dostały się w ręce tych zbirów, tak wspaniała kolekcja...
- Tylko Turcy rozmawiali z panem profesorem?
- Nie dałbym głowy, ich twarze zawsze kryły się w cieniu, niemniej odniosłem właśnie takie wrażenie. No i między sobą posługiwali się tureckim. Dziwi mnie ich spokój, niejaka opieszałość w działaniu. Zazwyczaj przestępcy są zdenerwowani i niespokojni...
- Panie profesorze - nawiązywał Julek do swoich myśli. Ciężko się układały w głowie, ciągle jeszcze dokuczał mu ból. - Czy ma pan zaufanie do swojej ekipy? Myślę w tej chwili o grupie znajdującej się razem z panem w Ankarze?
- Czy jestem ich pewien? Wszyscy ci młodzi ludzie ukończyli studia w dziedzinie archeologii albo historii sztuki. Pochodzą z Ameryki. Z wyjątkiem Maughama, który od paru. lat mieszka w Anglii, będąc adiunktem przy jednym z uniwersytetów... O nim wiem najmniej...
- Wysoki, dość tęgi, o rzadkich włosach? O zimnym spojrzeniu?
- Chyba ten... Zwróciło coś waszą uwagę? - oczy profesora nagle rozbłysły, wcale nie wyglądał w tej chwili na flegmatycznego safandułę.
Julek opowiedział, co zdarzyło się rano w umywalni. Profesor słuchał z zainteresowaniem. Potem milczał dłuższą chwilę.
- To zastanawiające. Nazywa się Maugham... Mogło być tak jak podejrzewasz, ale mogło być inaczej. Coś wcześniej zwróciło jego uwagę, zaniepokoiło, dlatego schował figurki w pierwszym miejscu, jakie wydało mu się odpowiednie...
- Do niczego nie dojdziemy w ten sposób - żachnął się Haluk, zaraz łapiąc się dłońmi za głowę. - Jakim świństwem oni nas odurzyli? Gdzież my jesteśmy? Wieźli nas przez jakieś pustkowie. Nie wiem tylko, jak długo.
- Na pewno daleko za Ankarą. Przyjechałem w podobny sposób, z tym, iż dopiero nocą. Cały dzień spędziłem w jakimś prywatnym domu. Dopiero potem ta nocna jazda i osobliwe namowy jegomościa z szeroką, kwadratową twarzą.
- To on nas porwał!
- Wszystko zaczyna się zgadzać. Ale co dalej?
- Trzeba szukać drogi ucieczki. Nie możemy tkwić tu zdani na ich łaskę i niełaskę.!
- Przypuszczam, że dobrze nas teraz pilnują.
- Albo są bardzo pewni siebie... Zaraz, ktoś tu idzie.
Drzwi zgrzytnęły, przekręcono klucz. Na korytarzu panowała ciemność. Na takim tle niewiele można było rozróżnić z majaczących niewyraźnie w przymglonym świetle żarówki dwóch twarzy. Obaj mężczyźni mieli głowy przykryte czapkami.
- Jedzenie. Może pan profesor zajmie się podziałem... A wy, szczeniaki, żebyście nie próbowali jakiś ucieczek. Zrozumiano? - słowom tym towarzyszyła wyciągnięta wyraźnie w ich kierunku lufa pistoletu.
- Co chcecie z nami zrobić? - Na ich kiepski angielski Haluk wolał odpowiedzieć w języku tureckim. - Jakim prawem nas więzicie? I w ogóle, co to wszystko znaczy?
- Milcz, pętaku, bo jak cię trącę przez, łeb, to drugi raz nie ockniesz się tak łatwo.
Haluk uniósł się z miejsca, zawsze krewki i porywczy, ale szybszy okazał się profesor, który ostrzegawczo i życzliwie zarazem położył mu dłoń na ramieniu.
- Już ja się chłopcami zaopiekuję. Ale najwyższy czas, byście wyjaśnili nam całą sprawę.
- Nie pańska rzecz, profesorze.
Zgrzytnął klucz, Haluk skoczył, naparł na drzwi, ale mocne były, masywne. Zrezygnowany stał ze zwieszoną głową.
- Spokojnie, spokojnie, chłopcze... Zjeść trzeba, siły mogą się nam jeszcze okazać bardzo potrzebne... Żadne rozmowy z nimi nie dają rezultatu. Próbowałem. Knują coś albo może na coś czekają. Nic z tego nie rozumiem.
Przyznali rację profesorowi. Młodzieńcze organizmy dopominały się o swoje. Jedzenie nie było zbyt wyszukane, ale syciło, a to było teraz najważniejsze. Pałaszowali zatem przychłodną nieco fasolę w pomidorach z kawałkami mięsa, aż im się uszy trzęsły, zagryzali chlebem i popijali jakąś lurą, mającą symbolizować herbatę. Profesor wcale niezgorzej sekundował młodym. Julek zerknął na chudą tykę raz i drugi, stwierdzając, że z tego naukowca okazał się w końcu równy gość
- Która godzina?
- Ósma wieczór... za dwie godziny będzie już ciemno... Te okna mają od zewnątrz kraty i na domiar zasłonięte są szczelnymi okiennicami. Już dokładnie obejrzałem to kilka razy... Przez drzwi sprawa tym bardziej wątpliwa, muszą nas pilnować. Chyba że te drzwi wewnętrzne... nie mam pojęcia, dokąd prowadzą. Też masywne, szczelne, napierałem na nie bez skutku. Klucz tkwi od tamtej strony. Sprawdziłem.
Spojrzeli na archeologa z uznaniem. Nie próżnował tu wcale. Ale wobec tego, co dalej? Mają tak siedzieć, czekając nie wiedzieć czyjego zmiłowania?
Haluk zerwał się i zaczął krążyć po pokoju, obrzucając go uważnymi spojrzeniami. Pomieszczenie było wysokie, pozbawione mebli, podłoga z wykładziny terakotowej, zasłana strzępami jakichś starych dywanów. Pokój nie czynił wrażenia zamieszkałego kiedykolwiek. Kozetka, stół, krzesło nie świadczyły o niczym.
- Psia kość, pozabierali nam wszystko z kieszeni - próżno obmacywał Julek ubranie w poszukiwaniu noża. - Może tym? - mruknął biorąc do ręki widelec, innych sztućców im bowiem nie dano. Ale tani, aluminiowy wyrób zgiął się w palcach jak wosk.
Haluk też patrzył na talerze, sztućce. Julek wyczuł, że Haluk coś przemyśliwa, że świta mu już jakaś koncepcja. Pobiegł za wzrokiem przyjaciela, ogarnął naczynia, zrozumiał.
- Panie profesorze, czy zabierają to dopiero przy kolejnym posiłku?
- Uprzednio zabierali wcześniej.
Jakby w odpowiedzi rozległo się szuranie, drzwi znów się otwarły i stanął w nich jakiś człowiek:
- Podajcie te czerepy...
W tej samej chwili Haluk z jakąś płachtą w ręce śmignął błyskawicznie ku drzwiom. Płachta spadła Turkowi na głowę, rozległ się zduszony głos, ścichły nagle jak pisk kocięcia.
Zaskoczony profesor zerwał się na równe nogi. Julek już był przy przyjacielu, już pomagał wcisnąć Turka w głąb pokoju, a po chwili starannie zaczęli obwiązywać mu głowę kocem. Porwali na długie pasy kotarę przy oknie i skrępowali nimi ręce i nogi jeńca.
- Sprawdź dobrze, czy mocno związane, by się nie wyrwał... Czekajcie na mnie, muszę się zorientować, co dzieje się w korytarzu - Haluk ostrożnie wysunął się za drzwi.
Profesor chciał coś powiedzieć, ale Julek gestem dłoni nakazał mu milczenie. Skrępowany Turek jęczał i chrapał, więc mocniej podciągał mu więzy. Ucichło, tylko ciężki oddech świadczył, iż więzień żyje.
Sekundy zdawały się wiekami. Gdzieś za oknami poderwał się wiatr; przeciągnął wyciem. poświstem. Minuty dłużyły się. Profesor Laxner wyprostowany, czujnym wzrokiem przekazywał Julkowi swe zaniepokojenie. Julek zaś nakazywał sobie opanowanie. Znali się z Halukiem jak łyse konie, tyle wszak przeszli wspólnie w ubiegłym roku. Mógł przyjacielowi zaufać, ale i jego niepokoiła przeciągająca się nieobecność Haluka. Każdej chwili mogło wydarzyć się coś nieprzewidzianego, a wtedy upadłaby jedyna szansa ucieczki. Byle się coś Halukowi nie stało, byle jemu nic się nie stało...
W oddali rozległ się przytłumiony rumor i znów wszystko ucichło. Julek pomyślał, że w ogóle dziwny to jakiś dom, wyciszony, bez pogłosów, bez ech. Jakby poza nimi nikogo innego tu nie było. I w ogóle nic nie wiadomo. Ani gdzie mieści się budynek, ani jak jest wielki, ani kto w końcu jest jego właścicielem.
Haluka wciąż nie ma. Może pójść na poszukiwania, pośpieszyć Halukowi z pomocą? Warto by jednak w takim razie mieć coś twardego w dłoni.
Rozejrzał się wokoło. Już przedtem zwrócił uwagę, iż jedno z krzeseł chyboce się. Szarpnął raz i drugi za nóżkę, przekręcił, została mu w ręku. Zachwycony podrzucił ją parę razy w górę. Profesor z niepokojem śledził jego ruchy.
- Chcesz także iść? - szepnął.
Nie zdążył jeszcze Julek nic odpowiedzieć, gdy cicho, skradającym się krokiem, do pomieszczenia wśliznął się Haluk. Twarz miał skupioną, czujną, ale w oczach paliły się błyski. Julek zrozumiał od razu, że sytuacja nie przedstawia się najgorzej.
Haluk z miejsca ukląkł przy związanym Turku i zaczął obmacywać jego kieszenie. Po chwili z zadowoleniem wyciągnął pęk kluczy i uśmiechnął się do profesora i Julka.
- Idziemy... Bałem się, czy otworzymy drzwi wyjściowe. Z tym damy radę. Wiem, gdzie stoi nasz mercedes. Byle go dopaść. - Zawahał się, dłuższą chwilę spoglądał na związanego Turka. - A gdyby tak zabrać go z sobą? Nie byłoby później kłopotów z odszukiwaniem tej zgrai. Tylko jak to zrobić? Ciężki jest, utrudni nam działanie, tamci mogą się spostrzec... Szkoda.
Julkowi wydało się, że na chudej twarzy profesora Laxnera zaigrały błyski uśmiechu. Może mimo wszystko bawiła go ta sytuacja, tak niepowszednia, tak inna od wszystkiego, co wiązało się z życiem naukowca? Jak wytrawny konspirator szedł za Halukiem na palcach. Pochód zamykał Julek z nóżką od krzesła w rękach. Starannie, cichutko, zamknęli za sobą drzwi. Haluk przekręcił klucz.
Wąski korytarz przeszedł w hall, równie słabo oświetlony jak pomieszczenie, w którym ich więziono. Ta skąpość światła zastanawiała; jakby komuś zależało, by budynek robił wrażenie zapuszczonego. W hallu pustawo, wieszaki sterczały gołymi kłami, na górnej półce jeden jedyny kapelusz. Tyczkowaty profesor drgnął, podskoczył w tamtą stronę, z triumfem chwycił kapelusz, wsadzając go zaraz na głowę. Z momentem odnalezienia tej zguby jakby znów stał się sobą. Wyprostował się, szedł, a właściwie skradał się raźniej, łyskając oczyma zza szkieł na wszystkie strony.
Haluk ruchem dłoni nakazał towarzyszom, by zatrzymali się we wnęce najbliższych zamkniętych drzwi. Wewnętrzne schody naprzeciw wiodły na piętro.
Ostrożnie wyciągnął pęk kluczy. Starając się nie czynić hałasu, dopasowywał odpowiedni klucz. Gdzieś z góry rozległo się czyjeś pokasływanie, jakieś głosy. Wreszcie Haluk wetknął właściwy klucz. Rozejrzał się, sięgnął dłonią ku kontaktowi, aby wyłączyć światło. Przekręcił, i w tej samej chwili w hallu zrobiło się jasno jak w dzień - to zapaliły się pozostałe lampy żyrandola. Wściekle przekręcił jeszcze raz kontakt. Mrok spowił ich tak gęsty, że oczy niczego nie rozróżniały w ciemności. Rozległ się cichy trzask zapadki w zamku. I w tej samej chwili z góry, od strony schodów rozległ się czyjś poirytowany, niski głos:
- Kto tam się bawi światłem? Ty, Reszit?
Rozległy się kroki.
- Szybciej. Zaraz od wejścia na lewo... Tam samochód - zasyczał Haluk.
Skotłowali się na moment przy drzwiach. Nie obeszło się bez hałasu. Kroki na schodach przyspieszyły. Ktoś zbiegał po stopniach.
Haluk przez moment mocował się z kluczem, usiłując wyciągnąć go z zamku. Julek zatrzymał przy nim, przyczaił. Wzrok jego rozróżniał już w ciemności kontury.
Tupot, dzikie okrzyki, przekleństwa. Nie uda się, złapią ich, wszystko na nic.
Wzburzyło się w Julku wszystko we wściekłej pasji. Dać się pojmać teraz, gdy szansa uwolnienia stawała się realna. Wzrokiem wbił się w nacierający cień atakującego ich człowieka. Skulił się i z całej siły, jakby miało od tego zależeć życie, opuścił wzniesioną w górę nóżkę krzesła. Krzyk, jęk, cień zachwiał się i osunął na podłogę.
- Teraz - Julek pchnął Haluka. Zatrzasnęli za sobą drzwi. - Na klucz, na klucz... - wołał Julek, sam już nie wiedział, po polsku, po angielsku czy po turecku.
Najważniejsze, że Haluk zrozumiał. Zamknięte drzwi oddzielały ich od prześladowców. A tam zapalały się światła, dochodziły krzyki, cały dotąd, zdawało się, martwy dom z nagła ożył, wypełnił się hałasem.
- Szybciej, szybciej! Tam jest garaż, nasz wóz stoi przed nim, trochę z boku... Na Allacha, motor zapuszczony... Kto to zrobił?
Z wozu machało ku nim przynaglająco przeraźliwie długie ramię amerykańskiego profesora. To on odnalazł wóz i zapuścił motor.
Haluk jednym susem runął za kierownicę. Z tyłu gramolił się Julek. Snopy światła z reflektorów oświetliły fragment domu, zarośla i porośnięty trawą, rzadko najwidoczniej używany wjazd. Bramy na szczęście żadnej nie było, jej dawne czy przyszłe może miejsce znaczyły trzy betonowe słupki.
- W prawo? W lewo? - rzucał Haluk przez zaciśnięte zęby i nie czekając na odpowiedź skręcił w lewo, gdzie łuk zakrętu był łagodniejszy. W tej samej chwili pobiegły za nimi strzały, jeden, drugi i zaraz trzeci. Coś huknęło w bagażniku albo w pobliżu. Czyżby trafili w oponę?
Na szczęście nie. Wóz rwał teraz po kamienistej drodze, aż odpryski żwiru i całe grudy ziemi wytryskiwały spod kół. Gwałtowne hamowanie, bo droga przecinała się z szosą. Znów ostry zakręt, na tempo, tylko dwoma kołami mercedes trzymał się przez chwilę nawierzchni, zaraz jednak opadł, tyłem jedynie zarzuciło mocniej.
- Julek, uważaj, czy nie jadą za nami...
Robiłby to i bez tej uwagi. Miał pełną świadomość gry, jaką podjęli. Cała historia wyglądała na zorganizowaną aferę, z tym, iż niejasne jeszcze było, o co chodziło. Nie wyglądało na to, żeby złoczyńców pasjonowały jedynie figurynki profesora. Przeczyły temu telefony, ostrzegające przed dalszymi pracami, dziwny nastrój domu, w jakim byli więzieni, no i sam fakt bezprzykładnego porwania...
Uśmiechnął się do siebie. Ambasador prosił, by nie dał się wciągnąć w żadną historię. Dobre sobie. Gdyby nie trzasnął jakiegoś faceta nóżką krzesła przez łeb, może nie tkwiliby teraz w samochodzie, rwąc w niewiadome, ale pod surową strażą, związani, czekaliby niepewnego losu.
Zerknął na profesora Laxnera. Wyprostowany, w kapeluszu, którym dotykał dachu wozu, wpatrywał się w drogę zagarnianą przez koła samochodu. Oczy mu błyszczały, cała twarz wyrażała napięcie, czaił się jednak tam zarazem i cień uśmiechu. Julek odczuł nagle sympatię do tej wysuszonej tyki. Czemuś przypomniała mu się Angielka znad Bosforu, pani Barnes. I ona, i Amerykanin mieli w sobie coś pokrewnego.
Haluk wyciągał, ile mógł; rwali teraz z szybkością prawie stu mil na godzinę. Ponad sto trzydzieści kilometrów. Nieźle. Gdyby tak asfalt, można by wyciągnąć jeszcze więcej. Jak w ubiegłym roku, na trasie z Pergamonu do Izmiru. Boże, to dopiero była szaleńcza jazda!
- Ciśnij, Haluk, ciśnij do deski! - rzucał do uszu przyjaciela. - Pamiętasz?
Haluk odpowiedział przyduszonym śmiechem. Jakże ta nowa sytuacja zaczynała upodabniać się do tamtej. Tyle, że Wicka nie ma, tkwi jeszcze w Adampolu. Zadręczy ich swoją zazdrością, gdy się dowie, będzie wyrzekał, że tylko oni mają takie szczęście do przygód. Ech, sądząc z tego, jak się wszystko zapowiada, starczy emocji i dla niego.
- Jakiś wóz za nami... Może nie oni. Diabli wiedzą.
- Lepiej nacisnąć. Tylko że nie wiem, gdzie jesteśmy i w jakim kierunku jedziemy.
- Wszystko jedno. Trafimy wreszcie na jakieś tablice orientacyjne. Rwij, Haluk!
- Nie żałuj, chłopcze, maszyny!
Podobał się im profesor. Inny staruszek bałby się takiej jazdy, ten tymczasem zachęca. Pasują wszyscy do siebie.
- Tamci też nie oszczędzają silnika. Jakby byli już bliżej... Uważaj, w prawo Ankara, w lewo na Bolu. W prawo, w prawo...
Ten zakręt Haluk wziął brawurowo. Na dwóch kołach, przy silnym zarzucaniu całej maszyny, która jednak zaraz posłusznie i pokornie legła płasko na szosę. Tu już był asfalt.
- Wonderful - serdecznie westchnął profesor.
- Haluk świetnie prowadzi. Świetnie - Julek podbijał bębenka koledze.
Obejrzał się. Tamtych świateł nie było widać. No, na asfalcie z nimi nie poradzą. Haluk dopiero pokaże, co potrafi. Wątpliwe, czy mają lepszy wóz od mercedesa. Ten przecież, który zatrzymał się za nimi na bulwarze, nie należał do najprzedniejszych. Jakaś wysłużona simca.
- Nie ma jeszcze, nie ma ich jeszcze, nie ma - Julek tkwił na kolanach, obrócony do tyłu. - Są. Też ładnie wzięli zakręt. Ej, Haluk, masz konkurentów. Prawie rajd.
W pełen przejęcia głos Julka wpadł nagle szczery, ciepły śmiech. To profesor tak reagował na zachowanie Julka.
Sto dwadzieścia mil, sto trzydzieści, strzałka chyboce, drga, znów skacze do przodu, sto czterdzieści, przy małych wahaniach trzyma się teraz tej wysokiej skali.
- Ciągną też ostro. Ile jeszcze do Ankary? - podniecał się Julek. Nikt z nich nie wiedział. Nie znali trasy albo nie zwrócili na nią nigdy uwagi. Ścigający byli o tyle w lepszym położeniu, iż orientowali się w odległościach, wiedzieli, jak rozłożyć siły.
- Są bliżej, Haluk. Ciągnij!
Sto sześćdziesiąt. Wysłużone już pudło wozu zaczęło drgać , jeszcze trochę i przejdzie w wibrację, a to już bardzo ryzykowne Haluk wiedział o tym, utrzymywał więc szybkość na tej chwiejnej granicy. Ostatecznie nie sztuka uciec i rozbić się przy pierwszej okazji. Sztuka uciec i wygrać.
- Ciągną równo, ale nie mogą się przybliżyć - wysyłał Julek kolejny meldunek.
Odetchnęli. Jeśli tak, to przewaga po ich stronie. Tamci nie dadzą rady.
- Jest znak drogowy... Do Ankary 55 kilometrów.
- Hura! Poradzimy... Haluk, a jak z benzyną?
- Był pełny bak.
- Tamci jakby zwolnili... Są teraz dalej...
- Może przygasili światła?
- Nie, jadą też na pełnych światłach.
Ciągle te sto sześćdziesiąt na liczniku, momentami nawet więcej, ale to ich jedyna szansa. Julek wypatrywał oczy za siebie, na wóz prześladowców. Nie było właściwie żadnej pewności, iż są ścigani, w końcu mógł się zjawić na szosie zupełnie obcy samochód, a jednak byli przekonani, że to tamci. Zresztą, dziwnie pokrywały się trasy obu samochodów...
- Zwolnili... Chyba stoją, bo coraz bardziej się oddalają.
Aż w pewnej chwili światła tamtego wozu zgasły zupełnie. Prześladowcy musieli dojść do wniosku, że pościg nic nie da, przed Ankarą zbiegów nie uda się dopaść, a w samej stolicy, na ludnych ulicach jakakolwiek akcja nie miała widoków powodzenia.
- Musimy się zastanowić, jak będziemy działać w Ankarze. Dokąd najpierw jedziemy - powiedział powoli profesor.
- Prawda, do domu akademickiego nie byłoby chyba wskazane... Tamten Maugham czy jak mu tam...
Na tablicy rozdzielczej zapaliło się ostrzegawcze czerwone światełko. Haluk szpetnie zaklął.
- Co się stało?
- Benzyna... kończy się, jest jej jeszcze zaledwie na parę kilometrów... Musieli odlać albo używali samochodu w czasie, gdy tkwiliśmy uwięzieni - Turek był zgnębiony. - Jak, Julek, nie jadą za nami?
- Nie. Głucho na trasie. Zrezygnowali.
- Oby tak było... Inaczej będziemy mieli się z pyszna, gdy nas tak zastaną stojących na poboczu, bezbronnych.
Silnik zakrztusił się raz i drugi. Haluk włączył ssanie. Motor wypijał resztki paliwa. Znów chrząknął, aż w pewnej chwili przygasł zupełnie. Z miejsca opadł snop świateł reflektorowych. Tuż obok słupa z tabliczką, informującą, iż od Ankary dzieli ich zaledwie piętnaście kilometrów, Haluk ostrożnie zjechał na pobocze.
Wysiedli z wozu. Było ciepło, noc jeszcze nie przyniosła spodziewanej ochłody. Od silnika biło piekielnym żarem. Odsunęli się dalej, przysiedli nad brzegiem rowu, Profesor ni stąd ni zowąd parsknął cichym śmiechem. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to, ale zaraz poddali się nastrojowi. Ostatecznie są wolni, o prześladowcach nic nie wiadomo. Benzyny pożyczą czy kupią u któregoś z jadących kierowców. A przygoda rozwija się na całego
Na trasie straszyło pustką. Ani jednego samochodu. Boczny, mało używany szlak. Gdybyż to było na trasie od Stambułu na Ankarę, tam wozy śmigają jeden za drugim.
- Nie mamy pieniędzy. Nie mamy czym zapłacić za benzynę. Opróżnili nam ubrania z wszystkiego... - skonstatował profesor.
- Tym lepiej. Ciekawiej - pogodnie skwitował rzecz Haluk.
Ciepła, łagodna noc spływała na nich po doznanych emocjach i obezwładniającym spokojem. Tyle spraw wymagało przemyślenia i omówienia, zdawali sobie z tego sprawę, a jednak odkładali to, pragnąc nasycić się osaczającą ich wkoło ciszą. Daleką łuną stały się na intensywnie granatowym, rozgwieżdżonym niebie światła Ankary. Osaczała ich pustka, znajdowali się bowiem na skalistym stepowisku, z rzadka porosłym mizerną roślinnością. Daleko na horyzoncie ciemną linią rysowały się wysokie góry. Stamtąd zazwyczaj głuchym poszumem spływały chłodne wiatry. Dziś jednak i one spoczęły, nie mącąc zastałej ciszy.
Haluk dwukrotnie zrywał się z miejsca, zatrzymując przejeżdżające wozy. Mieli pecha. Wielka cysterna ciągnęła na resztkach paliwa; kierowca miał obawy, czy dotrze do miasta. Kolejna ciężarówka napędzana była ropą.
Wtedy zaczęli się zastanawiać nad dalszym postępowaniem. Nie mogli tkwić tu w nieskończoność. Nie wiadomo, co dzieje się w międzyczasie w Ankarze. Merlut mógł wszcząć poszukiwania na szeroką skalę, przez policję i inne władze. Niepokojące wieści mogły dotrzeć też do profesora Kseresa w Stambule. Wszystkiemu temu należało w jakiś sposób przeciwdziałać.
- Ktoś z nas musi pieszo iść do Ankary - zadecydował Julek. - Najlepiej byłoby razem, ale nie możemy pozostawić samochodu. Chyba że pan profesor także prowadzi?
Amerykanin przecząco potrząsnął głową.
- No to chyba ja pójdę - zdecydował Julek. Nie było zresztą innego wyjścia. - Która godzina?
- Już po północy. Za trzy godziny brzask...
Ciężko podniósł się z miejsca. Nie dlatego, że nie pociągała go piesza wędrówka - da sobie radę, kilkanaście kilometrów to w końcu drobiazg, może zresztą uda mu się zabrać jakimś napotkanym samochodem. I nie dlatego, że musiał w tej sytuacji iść sam. Jakiś dziwny, nie nazwany niepokój zatrzymywał go w miejscu. Bał się czemuś o Haluka i profesora. A jeśli tamci teraz nad jadą?
Jak zawsze na kilka godzin przed świtem niebo ściemniało - gwiazdy spełzały z nieboskłonu, a ciszę przerywały tylko narastające podmuchy chłodnego wiatru, ciągnące od góry Eimadag. Zaginął poprzedni spokój w naturze.
Julek oglądnął się raz jeszcze. Haluk przyjaźnie kiwał mu ręką. Profesor otulony ciasno marynarką wyciągnął się na skraju szosy, wpatrzony w ściemniałe niebo.
Rozdział IV
Noc nad Słonym Jeziorem
Przysiadł, przeciągając się całym ciałem. Rozleniwiło go wielogodzinne wylegiwanie się na zeskalonym solą piachu. Oczy nadal miał przymrużone.
Od niebieskawej tafli wodnej i szerokich nadbrzeżnych połaci, z których pod wpływem upałów ustąpiła woda, bił poblask tak ustokrotniony, tak silny, że aż piekło pod powiekami i łzawiły kąciki oczu.
Zawsze lubił słońce, zwłaszcza nad wodą. Ale tamta woda, z dzieciństwa, z ostródzkich okolic, była inna, ciemna, niekiedy aż szafirowa, zmienna przy tym, kapryśna, a przecież bliska sercu. Tutaj nie umiał znaleźć ani kraty z radości i spokoju, jakim był przepełniony tamten krajobraz.
Ponuro, smutno, mimo że słońce, mimo że woda, mimo że niebo tak czyste, bez jednej chmurki. Jeszcze bardziej zmrużył oczy, patrzył przez rzęsy. Jezioro zupełnie jak morze; brzegi rozchodząc się na strony, uciekały w dal, ginęły, była już tylko sama gładź bez końca. Ileż ono ma powierzchni? Aha, przypomniał sobie, 1700 kilometrów kwadratowych, po armeńskim Van drugie z tych ogromnych bezodpływowych jezior Azji Mniejszej. Tuz Golu się nazywa, czyli z polska zwyczajnie - Słone Jezioro.
- Co, Julek, spiekło cię? Idziemy się kąpać - Haluk też miał już dosyć opalania się.
Julek w odpowiedzi obojętnie wzruszył ramionami. Ostatecznie, można się raz jeszcze wykąpać. Od samego rana nic innego nie robią, tylko albo się kąpią, albo wylegują na podsolonym piasku.
Brnęli daleko, aż do miejsca, gdzie ciągle jeszcze sięgająca po pas zaledwie, straszliwie nagrzana słońcem woda z nagła chłodniała tak bardzo, że zdawała się ścinać całe ciało. Dno umykało ostrym spadem spod nóg, mimo przejrzystości wody zatracało się wszystko przed wzrokiem.
Teraz dopiero pływali lekko, tak jak na Morzu Egejskim. Ponieważ skoncentrowanie soli było tutaj znacznie wyższe, mniejszego wysiłku wymagało utrzymanie się na powierzchni. Pruli więc daleko przed siebie, aż dopiero znudzenie kazało im zawracać z powrotem w kierunku brzegu,
I znowu szli rozprażonym, twardym klepiskiem jasnożółtawego piachu, połyskującego drobinami soli. Tę samą sól czuli na sobie; zastygła kryształkami, które potem pociągnięciem dłoni złuskiwało się z ciała.
Spojrzenia ich pobiegły ku stojącemu o dobry kilometr od brzegu, na płaskowyżu, mercedesowi. Kamienista droga, głazy, rozpadliny wyryte spadkami wód przy wiosennych roztopach, nie zezwoliły na bliższe ulokowanie wozu. Cała ta wyprawa nie znaczoną na mapach, skróconą drogą, była przedsięwzięciem zupełnie karkołomnym i Haluk dosyć obscesowo poczynał sobie z ojcowskim samochodem. Jechali wszak przez zupełnie niemal bezdroża, zwłaszcza na ostatnim odcinku.
Dziwnie przyciągał ich teraz, samochód. Przysięgali sobie, iż cały dzień spędzą nad wodą, odpoczną - ostatnie dni zbyt były nasycone wrażeniami - a nagle wszystko zaczęło ich nużyć. Jezioro nie nastrajało optymistycznie. Wymarłe brzegi pozbawione były roślinności, niekiedy tylko jakąś szarawą kępką pieniły się kolczaste, przysiadłe w piachu rośliny, znoszące zasolenie gruntu. Wokoło, gdzie spojrzeć, pasma pofałdowanego, niekiedy w strome pagóry wspinającego się terenu. I nieskończoność tafli wodnej, jakby zastygłej od tego przesytu soli. Sama woda przejrzysta, ale też niemal martwa. Gdzieniegdzie jakaś roślina podobna do bałtyckiego morszczynu, niewielkie, odrobinę większe od cierników rybki i dziwaczne, jakby skarłowaciałe kraby wielkości paznokcia. Czarniawe, z połyskującymi odnóżami, gmerały po brzegu całymi gromadami. I tylko tyle. Ani jednego ptaka w powietrzu, żadnego echa pluśnięć na wodzie czy przytajonego gdzieś życia na brzegach.
Stali, objęci ramionami, wyrośnięci nad wiek, muskularni, opaleni. Kąpielówki wyschły w oka mgnieniu i połyskiwały jasnym narzutem krystalizującej się na powietrzu soli.
- Czy jezioro Van na Wyżynie Armeńskiej też takie samo? - zapytał Julek.
- Nie. Tam woda mniej słonawa, o bogatym życiu biologicznym. I wokoło na szczytach są lasy... Tam bym pojechał, wiesz? Ale to strasznie daleko. Może w przyszłym roku?
- Wtedy będę już chyba w Polsce...
- Najchętniej wybrałbym się z tobą do tej Polski.
- A nie udałoby się? Haluk, pomyśl, obgadaj ze starym...
- Nie takie to proste. Choćby koszty. Wiesz, ojcu, mimo że profesor, że sława, wcale się nie przelewa... No nic, co robimy, Julek?
- Może jechać już stąd? Do Konyi. Piekielnie ciekaw jestem tego miasta. Ale chyba dzisiaj już za późno. Do normalnej drogi mamy około siedemdziesięciu kilometrów. Przebijaliśmy się wczoraj przez ten kawałek całe popołudnie. Nie zdążymy. Trzeba wyruszyć z samego rana.
Haluk z westchnieniem klapnął na piasek. wyciągnął się, przymknął oczy...
Julek stał jeszcze chwilę, potem też przysiadł. W zwieszonej głowie, od nowa orzeźwionej kąpielą, zaczęły przewalać wspomnienia paru minionych dni. Co się teraz dzieje w Ankarze? Wywalili ich jak dzieciaków, pozbyli się najzwyczajniej w świecie, a tymczasem niejedno może się znowu wydarzyć. Merlut tkwi nadal na miejscu, dopiero za parę dni, po przyjeździe Erguna z bazy, rusza razem obejrzeć miejsce przyszłych prac wykopaliskowych. Parę dni to bardzo wiele. Żeby się tylko nie stało coś złego doktorowi...
- Słuchaj - wcale nie delikatnie trącił nogą towarzysza. Tamten mruknął coś gniewnie. - Nie burcz, znad wody w tej kotlinie wraca to echem jak warkot motoru... Myślę ciągle o tej aferze. Wygląda, że to już koniec całej historii. Faceci zbyli pożądane figurynki - pewnie ci sami, którzy je ukryli w tamtej pieczarze - i teraz dadzą wszystkim spokój. Tego zdania był i ten Amerykanin, i twój ojciec, i Merlut. A ja sądzę inaczej.
- No i ten facet z tajnej policji, który nas przesłuchiwał, a potem jeździł policyjnym wozem na poszukiwania tamtego domu, gdzie byliśmy więzieni... Że też, u licha, nie mogliśmy niczego odnaleźć. Tak zbaranieć, nie zapamiętać trasy - Haluk aż przysiadł z przejęciu.
- Pamiętaj, że była noc. Zależało nam tylko na jednym, by stamtąd uciec... Gonili nas. To było najważniejsze. Kto by tam zwracał uwagę na drogę.
- Pierwszy znak rozpoznawczy to skrzyżowanie na Bolu i na Ankarę. Pięćdziesiąt pięć kilometrów. Ale ile przedtem zrobiliśmy? Podczas tej zupełnie szaleńczej jazdy? Nigdy w życiu jeszcze tak nie rwałem. Że też ten grat wytrzymał. - obejrzał się z uznaniem na samochód. - Z tego domu skręcaliśmy z miejsca w lewo, to pamiętam. Ale potem były jeszcze jakieś zakręty... Strzelali do nas, przebili bagażnik. Wtedy obchodziło mnie tylko jedno, by się nie dać im doścignąć. Gdyby wiedzieli, że zabraknie nam benzyny, zebraliby nas z szosy jak ryby z sieci.
- Piekielnie bałem się o was, maszerując do Ankary... Mogło przecież wszystko się stać - wzdrygnął się Julek na samo wspomnienie.
Przymknął oczy. Z całą wyrazistością wróciły przeżycia tamtej nocy. To prawda, bał się o Haluka i profesora. Tak jak bał się każdego wozu, który nadjeżdżał od tyłu, bo a nuż byli to prześladowcy?
Piętnaście kilometrów. Było chyba po północy, gdy wyruszał. Liczył, iż droga pieszo zajmie mu ze trzy godziny. Był jednak zmęczony. Przeżyte emocje i niewyspanie robiły swoje. Na domiar po paru kilometrach otarł piętę - coś mu się źle ułożyła skarpetka, nie zwrócił na to uwagi, potem już było za późno. Zdjął wtedy buty, podreptał na bosaka. Nagrzany za dnia asfalt zdążył ostygnąć, ciągnęło od niego chłodem. Był z tego zadowolony. Trzeźwiło go to, uspokajało, wygaszając stan poprzedniego podniecenia.
Z trudem hamował działanie wyobraźni. Noc słała się jeszcze najgłębszymi cieniami, wszystko wokoło stało się nierealne i groźne. Jakieś drzewa, studzienka przydrożna, coś tam zatupotało, prysnęło w półstepową gęstwinę. Aż drgnął cały, ale zaraz wytłumaczył sobie, że to najpewniej osły czy inne stworzenia korzystały z koryta przy studni. Jakiś ptak przeleciał nisko, trzepocząc skrzydłami, a potem zahuczał jazgotliwie, przerażająco, najpewniej był to jakiś nie znany mu gatunek sowy.
Obce było wszystko w czerni rozpościerającej się po obu stronach jaśniejszego pasma asfaltu. Nie pielęgnowane podłoże, jako że był to boczny szlak; całymi płatami wyłaniały się spod bitumicznej nawierzchni tłuczone drobno kamienie podkładu. Parę razy solidnie trzasnął o nie palcami nóg.
Szedł ponad godzinę.
Wokoło cisza, czasem tylko nadlatywały z oddali nieznane pogłosy. Zerwał się lekki wiatr, zaszumiał pośród krzewów. Półstepową płaszczyznę zastąpiły teraz uprawy zbieranej już pszenicy i bawełny, migającej białymi kłaczkami puchu. Od dużej plantacji maku biło ostrym zapachem.
Wbrew oczekiwaniom, jakoś nie czuł zbliżającego się brzasku Odwrotnie, ciemność gęstniała, wiatr tężał, przeciągając po spoconym ciele chłodem. Światła Ankary przed nim przygasły... Jakiś samochód osobowy nadciągnął tak bezszelestnie, tak cicho, że Julek odskoczył na bok dopiero, gdy omiotły go światła reflektorów. Duży amerykański wóz mignął tylko, tak że nawet nie zdążył go zatrzymać i prosić o podwiezienie.
Dopiero ta ciężarówka. Załadowana ponad dopuszczalną wysokość jakimiś belami długo wytracała szybkość, przystając na środku szosy. Kierowca, starszawy Turek, skinieniem dłoni zaprosił do szoferki i zaraz ruszył wolno, ostrożnie. Julek wiedział, że przeładowany wóz ma źle wyważony środek ciężkości, byle przechył, nagłe zadziałanie na hamulec czy sprzęgło może spowodować wywrotkę.
- Ankara?
- Tak. Prędko pan tam będzie?
- Za pół godziny, godzina, wolno jadę...
Przez cały czas pobytu w tym gadatliwym na ogół kraju nie spotkał jeszcze Julek nikogo tak bardzo małomównego. Ale to mu nie przeszkadzało. Rozgrzany ciepłem bijącym od motoru wtulił się w oparcie i zaraz zasnął. Zbudziło go dopiero mocne szturchnięcie.
- No, chłopcze, Ankara. Ja skręcam do bazy, pewnie wysiądziesz?
Przetarł oczy. Dobrze, że właśnie w tej chwili kierowca przystanął, budząc go z drzemki. Zwidywały mu się dziwne rzeczy, zimnymi oczyma patrzył jakiś zły człowiek, gdzieś w oddali wychylała się twarz krzyczącego Haluka... Odetchnął głęboko, raz, drugi.
- Więc jak? - zniecierpliwił się kierowca.
- Wysiadam. Bardzo dziękuję...
Został sam. Znał tę ulicę, byli już tu z Halukiem. Przeszedł bezmyślnie kilka kroków, zdziwiony, że nie minęło jeszcze dwanaście godzin, gdy razem z przyjacielem opuszczali ambasadę, a tyle się już zdarzyło. I oto znów jest w tym wielkim, śmiało zaplanowanym na przyszłość mieście.
Spojrzał na zegarek, skrzywił się. Nie nakręcił go wieczorem, wskazówki tkwiły około dziewiątej. To gdzieś w tym czasie Haluk natarł na Turka otwierającego drzwi, który przyszedł po naczynia.
Która może być teraz? Chyba dochodzi druga. Wszystko odbywało się w piorunującym tempie. Aż do momentu, gdy w mercedesie zabrakło benzyny. Piętnaście kilometrów przed miastem. Z godzinę szedł, potem blisko tyle telepał się ciężarówką. A tamci czekają...
Ta myśl przywróciła mu z miejsca sprawność umysłu. Senność i znużenie minęły, jak ręką odjął. Przed nim migotała Ankara, nabrzmiewając docierającym aż tu, na przedmieście, rozgwarem.
Ruszył szybkim krokiem i zaraz zaczęły gęstnieć zabudowania, na ulicach pojawili się ludzie.
Julek myślał intensywnie. W pierwszym odruchu zamierzał złapać taksówkę i pędzić do domu akademickiego, znaleźć Merluta i z nim razem zorganizować benzynową odsiecz dla Amerykanina i Haluka. Zaraz jednak zrezygnował z tego projektu. Nie wiadomo, co tam się dzieje. Co z Merlutem? Może i w tamtym domu w międzyczasie coś zaszło? Może przyjściem swoim spowoduje czyjeś przeciwdziałanie, jeszcze raz wplączą się wszyscy w nową kabałę, a szczęście nie zawsze musi tak sprzyjać, jak tym razem.
Co zatem? Telefonować? Przypomniała mu się południowa przygoda, Haluk próbował wtedy dodzwonić się do Merluta... Uśmiechnął się. Teraz inna sytuacja... Jak na złość nie widział w pobliżu żadnej budki telefonicznej. Zawsze tak bywa - jak coś potrzebne, nigdy tego nie ma pod ręką.
Obejrzał się. Z bocznej uliczki wyjechała taksówka, wolna, o czym świadczyło zielone światełko na dachu. Julek skinął dłonią. Wóz posłusznie przystanął.
- Do centrum. Na główną pocztę. Ale szybko, bardzo się spieszę.
Kierowca był młody i nie trzeba go było ponaglać. Nacisnął tylko sprzęgło i wóz zerwał, aż gwizdnęło. Ani się Julek obejrzał, jak stali przed nowym budynkiem pocztowym, gdzie dział telegrafów i telefonów dyżurował całą dobę bez przerwy.
Sięgając po słuchawkę i wykręcając numer czuł, jak drży cały. Z tamtej strony ktoś od razu się odezwał, jakby oczekiwał tego telefonu.
- Merlut?
- Nie, profesor Zafer Kseres... Ty, Julek? Julek? - głos profesora zawibrował przejęciem.
- Ja, ja, panie profesorze... Pan tutaj? U nas wszystko dobrze, już dobrze, proszę się nie niepokoić... - wiedział, że to najpierw musi powiedzieć. Najpierw to. Potem już spokojnie zaczął tłumaczyć: - Jestem na głównej poczcie, przy Banku Sumeryjskim... Proszę tu zaraz przyjechać razem z doktorem Merlutem. Z zapasem benzyny, bo mercedes stoi na szosie. Proszę jak najszybciej. Wtedy wszystko opowiem.
- Dobrze, Julek. W porządku,
Brzęknęła odwieszana słuchawka. Julek pomyślał, że twardy chłop z ojca Haluka. Ktoś inny by wypytywał, ględził, ten nic: dzielnie, po męsku.
Teraz, gdy wyszedł przed budynek pocztowy, mógł swobodniej odetchnąć. Całą piersią. Tamtym chyba nic się w międzyczasie nie stało. A tutaj jest profesor, pewnie Merlut go ściągnął, musiał przylecieć samolotem...
Szeroko uśmiechnął się do trójki Spiesznie przechodzących dziewcząt. Jedna odwzajemniła uśmiech.
Wóz, jakiś austin, zaraz nadjechał. Profesor i Merlut porwali go na moment w objęcia i zaraz wepchnęli do samochodu. Prowadził profesor.
- Jaka trasa?
- Ta boczna na Bolu, przez Ayas... Stoją na piętnastym kilometrze...
- Niedaleko... No, jedziemy. A ty opowiadaj. Co się z wami działo? Od wyjścia z ambasady...
Profesor nie żałował gazu, wóz mknął z nieprzepisową szybkością. Gdy dotarli na miejsce, a reflektory wyłowiły stojącego na poboczu mercedesa, Julek ledwie zdążył zakończyć, i to najbardziej skrótowo zarysowaną, swoją opowieść.
Haluk i Amerykanin byli na miejscu. Julek odetchnął, nic im się nie stało...
Teraz już powoli oba samochody wracały do Ankary. Doktor Merlut, chcąc nie chcąc, zasiadł za kierownicą mercedesa i jechał samotnie. Pozostała czwórka musiała się przecież nagadać. Relacjonował swoje profesor Laxner, potem jeszcze raz chłopcy. Aż wreszcie padły pytania z ich strony: co tam, na miejscu, tymczasem się działo?
Wszystko wyglądało bardzo prosto. Dowiedziawszy się o osiemnastej, że chłopcy już wiele godzin temu opuścili ambasadę, niespokojny Merlut zadzwonił do Stambułu, porozumiewając się z profesorem. Bez jego wiedzy nie chciał informować policji o dziwnych wydarzeniach. Przeczuwał, że stało się coś złego, zwłaszcza że i nieobecność profesora Laxnera przedłużała się. Do tego ten nagły wyjazd jednego z młodych członków amerykańskiej ekipy.
- Maughama? - rzucił bez zwykłej sobie flegmy Amerykanin.
- Tak. Tak się nazywa... Aha, profesorze, pańscy pracownicy zawiadomili już ze swojej strony policję... Po telefonie doktora Merluta zdążyłem jeszcze na ostatni wieczorny samolot. Gdy przybyłem na miejsce, zastałem tam już przedstawicieli władzy...
- A Maugham wcześniej wyjechał? Przed ich przybyciem?
- Nie jestem pewien, ale chyba tak. Krotko przed nimi... Dokąd? Podobno do Stambułu. Samolotem. Tak twierdzą jego koledzy... Tłumaczył, że otrzymał nagłą wiadomość, iż ktoś z rodziny przelotem znalazł się w Stambule...
- Zadziwiające, zadziwiające... Że właśnie on. Taki pracowity, zdolny, pokładałem w nim wielkie nadzieje - kręcił głową Amerykanin.
- Myślę, że nie byłoby całej tej afery, gdyby szanowny kolega nie zataił przed nami sprawy znaleziska. W każdym razie należało figurki z miejsca zdeponować w muzeum. Tam byłyby bezpieczne - sucho odparł mu na to profesor Kseres.
Amerykanin nie odpowiedział. Dopiero gdy zatrzymywali się przed domem akademickim, gdzie wyznaczono im kwatery, odezwał się wyraźnie skruszonym głosem:
- Sprawa była niewyraźna od samego początku. Dlatego nie od razu chciałem ją rozgłaszać... Gdyby pan był na miejscu, podzieliłbym się wiadomością. Pańskich ludzi bliżej nie znałem. A zresztą, z doktorem Merlutem byłem umówiony już na rozmowę. Nie doszła do skutku nie z mojej winy. Proszę pamiętać, że mnie pierwszego porwano, ode mnie żądano figurek i zaniechania dalszych prac archeologicznych.
- Rozumiem pana, panie kolego, i nie obwiniam, nie osądzam, nie jestem do tego upoważniony. Wiem tylko jedno, że obowiązuje pana lojalność w stosunku do państwa, które udzieliło panu i jego ekipie zezwolenia na prowadzenie prac wykopaliskowych i w ogóle badawczych... No, wysiadamy...
Zaimponował wtedy profesor Kseres Julkowi swą stanowczością i godnością.
Drgnął, myśl urwała się. Rozwarte szeroko oczy Julka ujrzały znów szeroką, nie kończącą się przestrzeń jeziora. To Haluk nagle podniósł się z piasku i trzepnął przyjaciela przez barki.
- Co się stało? Czego chcesz?
- Tkwisz taki zadumany, że można by cię wynieść znad tego jeziora.
- Myślę o tamtej historii.
- Ja też. Przypomniało mi się coś. Pamiętasz, wychodziliśmy z Muzeum Hetyckiego... Ten bazaltowy sfinks zrobił na nas wtedy takie wrażenie..
- No i co?
- I na stopniach muzeum siedział taki dziwny facet. Młody elegant, tak osobliwie odprowadzał nas spojrzeniem. Coś wtedy mnie tknęło, ale potem wybiłem to sobie ze łba, że to niby w każdym obcym zaraz coś się widzi. A jeszcze ten sfinks, wiesz sam, nastrój...
- No i co dalej, mów wreszcie...
- Czekaj, czekaj, sam nie jestem pewien... Gdy nas tam przywieźli, byłem jak i ty nieprzytomny i odurzony. Widocznie nie obchodzili się z nami zbyt delikatnie. Ale na moment otworzyłem oczy. Ktoś na mnie patrzył. Nie przysiągłbym, zresztą byłem wtedy półprzytomny, niemniej w sylwetce i piekielnie czujnym spojrzeniu było coś z tamtego przy muzeum...
- Ale to żaden z tych, którzy nas porwali.
- Nie. Tamtych zapamiętałem dobrze... Zwłaszcza tego barczystego. Pamiętaj, że ja biegłem od budki telefonicznej, mogłem więc lepiej widzieć ich niż ty...
- To byli Turcy?
- Tak. Myślisz o telefonie do ambasady? To mógł być Turek świetnie władający angielskim... Albo może, może ten Maugham?
- Wrócił zaraz następnego dnia. Mówił twój ojciec, że policja sprawdziła. Naprawdę spotykał się na lotnisku w Stambule z jakimś jegomościem z Anglii... Tamten miał osiem godzin przerwy w dalszym locie, dlatego wezwał Maughama. Krewny.
- Mogło być tak, mogło inaczej, ja tu już niczego pewien nie jestem. Także tego Maughama... Nieciekawych będziemy mieli sąsiadów na miejscu prac wykopaliskowych.
- To się okaże. Może będą równi. Ta ciemna sprawa na wszystkich i wszystko rzutuje - Julkowi tak bardzo zależało, aby wakacje minęły jak najciekawiej i najprzyjemniej, żeby zamiast przygód z jakimiś rabusiami łupów archeologicznych przeżywać przygody odkrywcze w wielkim stylu, tak jak w ubiegłym roku z grobowcem Dardanów. Co prawda, wtedy też nie obeszło się bez kryminalnej niemal historii. Tu wszystko na inny sposób zaczyna się od początku. Wicek zawsze mówi, że przy nim, gdzie stąpi, coś od razu musi się dziać... - Wiesz, Haluk, wyobrażam sobie, jak nam Wicek będzie zazdrościł. Powie, że jego to nikt i nigdzie nie porwał...
Śmiech radosny, gromki, przywrócił im humory. A jakże, pamiętali te wydziwiania Wicka, krzywą minę, że on zawsze ma pecha, nigdy ciekawszej przygody, a Julek może je liczyć na kopy, wyrastają przed nim, gdzie tylko się ruszy...
- Mógłby już Wicek przyjechać, raźniej byłoby nam w trójkę... Ojciec wpadł jak po ogień, nawet nie dowiedziałem się, kiedy w końcu ściągnie tu z resztą ekipy.
- Za tydzień, do dziesięciu dni.
- Lepiej wiesz, niż ja... Słuchaj, było nie było, jakoś przebrniemy przez kamienie, bo inaczej zdrętwiejemy tu z nudy na śmierć. Gdybyśmy choć zjechali od przeciwległej strony jeziora to co innego. Tam są przystanie, można wypożyczyć łódź. Od ludzi się roi, zaraz by ci jakieś dziewczę ofiarowało goździk...
- Możemy jechać. Najwyżej utkniemy po drodze. Jaka różnica, tutaj, nad wodą, czy pośród skał?
Zwinęli koc, pozbierali rzeczy, ruszyli ożywieni w kierunku czekającego ich mercedesa. Nareszcie coś się działo, dobijała ich już bezczynność nad tym smętnym jeziorem.
- Julek, czemu ojcu tak zależało, byśmy z miejsca wynieśli się z Ankary? Nigdy mój stary nie był tak tajemniczy jak teraz. Obawiał się czegoś? Myślisz, że nie koniec tamtym historiom?
- Nie wiem, nie bardzo też rozumiem, co właściwie się dzieje. Czemu profesor nie zaczekał na Erguna? Byłyby świeże wieści z terenu wykopalisk.
- Merlut tam pojedzie.
- Merlut swoją drogą, to inna sprawa... Ależ wóz piekielnie się nagrzał, w środku jak w łaźni - Julek równie szybko jak wsadził głowę do wnętrza samochodu, tak szybko ją wycofał.
Haluk spokojnie otwierał na przestrzał drzwi, by usunąć tym sposobem żar z wnętrza samochodu, potem sięgnął po mapę drogową. Medytował nad nią, aż potrząsał swym czupryniastym czarnym łbem, a gdy na koniec i mruczeć coś zaczął pod nosem, Julek parsknął śmiechem.
- Takiś wesoły? Patrz! Do Konyi skoczymy, warto. Ale potem do Hattusas najprościej, najbliżej, najlepszą drogą byłoby z powrotem przez Ankarę... Bo inaczej robimy ogromny krąg. Przez Nevszehir, Kirszehir, Jozgat... Chyba że tak na wariata machnęlibyśmy się aż nad Morze Śródziemne? Co powiesz na to? Bo ja głosuję, by cichutko przesmyknąć się przez Ankarę. Ostatecznie moglibyśmy się spotkać z Merlutem i dowiedzieć, czy coś nowego się nie wydarzyło?
Już gotów był z miejsca przytaknąć koledze. Pewnie, kusi i Morze Śródziemne, ale nie starczy im czasu na wszystko, nie starczy im też pieniędzy, wszystko, co mają, pochłonie benzyna... i jeszcze jedno...
Przypomniały się Julkowi życzliwe oczy ambasadora, delikatna przestroga, by zawsze na obczyźnie strzegł dobrego imienia polskiego i we wszystkim zaufał profesorowi Kseresowi. Co z tego, że Haluk jest jego synem, skoro wymiguje się od ojcowskich zaleceń?
- Nie, Haluk, nie warto. Twój ojciec wiedział co robi, wyprawiając nas z Ankary. Najwidoczniej nie powinniśmy tam teraz przebywać. Na wiadomości mamy czekać w Hattusas, w dyrekcji muzeum. Tak też zrobimy. I pojedziemy okrężna trasą.
Turek uniósł głowę i w milczeniu przyglądał się przyjacielowi. Stanowili przedziwny kontrast. Haluk o włosach czarnych jak węgiel, falujących się lekko, o śniadej twarzy i wielkich, wiecznie płonących ciemnych oczach oraz trochę wysuniętych do przodu wargach, bardzo ładny, szybki w ruchach, w mowie, w decyzjach, był jednak zarazem delikatny i nie narzucał się koledze. Julek, nie mniej rozrośnięty jak przyjaciel, miał włosy jasne, przeprane słońcem, miękkie - ciągle opadały mu na uszy i czoło, odrzucał je do tyłu niecierpliwym wstrząśnięciem, a jego jasnoniebieskie oczy, kryjące w sobie zawsze jakąś nutkę zadumy czy rozmarzenia, łyskały wtedy zniecierpliwieniem. Twarz miał pełniejszą niż Turek, mniej foremną, nos leciutko zadarty do góry, co całej twarzy przydawało wyrazu trochę dziecinnego zadziwienia.
Spojrzeli na siebie, jakby zmagając się z sobą wzrokiem. Wreszcie Haluk uśmiechnął się szeroko, przyjaźnie, jak on to potrafił, i wyciągnął rękę.
- Dobra, stoi na twoim. Dobijmy do szosy i walimy stamtąd prosto na Konyę. I potem, jutro czy pojutrze, na Hattusas. Żeby tylko nie było tam równie nudno jak tutaj.
To ostatnie zgodnie już skwitowali śmiechem.
Wóz z miejsca wszedł na wysokie obroty, tak nagrzany był słońcem. Łatwiej zjeżdżało się im ostatnie kilometry, gdy łagodnym spadem teren obniżył się w kierunku jeziora. Ale zaraz zaczęły wyrastać im na drodze kamienie, otarli się o któryś, Haluk zaklął coś pod nosem.
Raz i drugi trzeba było przystanąć, z największym wysiłkiem odrzucić na stronę potężne głazy. Napocili się, nasapali. Jakoś jednak brnęli przed siebie. Żeby tylko nie to piekielne słońce; jakby się sprzysięgło, by ich usmażyć w blaszanym pudle na amen. Przy dużej szybkości powstające podmuchy powietrza wrzuciłyby do wnętrza choć trochę chłodu, teraz lał się otwartymi oknami tylko niesamowity żar. Trawa wokoło, i tak lichawa, była spopielona, szarawa, podbita brązem, niemal bez cienia zieleni. Czasem tylko sterczał z niej jakiś kolczasty krzew. Julkowi przemknęło przez myśl, że smętniej tu i bardziej ponuro aniżeli w okolicach Adampola, które też początkowo przerażały go swym na poły pustynnym krajobrazem.
Haluk kołował, wywijał, omijając wądoły i zwały kamieni.
Spojrzenia ich co jakiś czas kierowały się na słońcu. Niby jeszcze tkwiło dosyć wysoko, ale już wyraźnie skłaniało się na zachód. Przebrnęli tak jeszcze niewielki odcinek drogi. Dopiero od połowy tej ponad siedemdziesięciokilometrowej trasy stawało się jako tako znośnie; choć też na pierwszym lub drugim najwyżej biegu, szybciej się jednak można było posuwać.
Podwozie zaszorowało zgrzytliwie, Haluk znów brzydko zaburczał, zaraz omal nie rąbnął w skalny występ, strzelający prosto w środek tej niby to drogi.
- A na mapach znaczą to jako przetarty szlak, żeby ich Allach miał w opiece...
Huknęło, poniosło się grzmotem wokoło, wóz zarzucił na lewo. Wyskoczyli, spojrzeli, jak na komendę krzywy grymas wypełzł na twarze. Z przebitej opony z sykiem wydostawały się resztki powietrza.
Gdy na podnośniku dźwigali w górę samochód, Haluk trącił kolegę łokciem. Już był spokojny, uśmiechał się.
- Pamiętasz tamtą noc, w ubiegłym roku, jak podczas tej nocnej jazdy za złodziejami również przebiliśmy oponę? Dziesięciu minut nie trwała wymiana koła... - i zaraz westchnął: - Ale to była noc, bez tego żaru - trochę bezradnie, bez wiary w skuteczność, otarł pot z czoła. Grube krople zaraz od nowa zaczęły spływać mu po twarzy.
Coś im dziś nie szło. Wóz obsunął się z podnośnika, musieli zaczynać od nowa. Zapasowa opona okazała się zbyt słabo napompowana, mordowali się długo z pompką. Zakurzeni, zasapani, z wyschłymi ustami wreszcie podnieśli przygięte dotąd karki. Woda w kanisterku była ciepła, mdła, biło od niej przykrym zapachem, ledwie łyknęli po parę łyków dla zwilżenia ust.
- Chciało się nam krótszej drogi nad Ruz Golu - zachrypiał Haluk.
Julek tylko pokiwał głową. Przecież to był pomysł Haluka, a nie ich wspólny. W takiej sytuacji wolał jednak niczego nie prostować.
Słońce było już nisko, raz i drugi wyższe szczyty skalistego pasma przesłoniły je zupełnie. Trochę lepiej się teraz jechało, mniej było meandrów, wykręcań, hamowań i okrążeń. Ale jeszcze czekał ich najcięższy, choć krótki odcinek. Wczoraj omal nie rozbili tam wozu. Haluk tkwił za kierownicą z miną kandydata na męczennika. Tyle że oczy łyskały mu jak zawsze szatańsko.
Moszcząc się obok, nie zajęty prowadzeniem, pod wpływem straszliwego gorąca Julek zaczął odczuwać obezwładniającą senność. Próżno usiłował, otwierać szeroko oczy, przecierać je brudnymi dłońmi, nie mógł sobie poradzić z ogarniającym go bezwładem. A przecież wiedział, że powinien dodawać ducha Halukowi; rozmową, uśmiechem ułatwiać mu karkołomną jazdę. Cóż z tego, kiedy tamto było silniejsze. Zrezygnowany pozwolił opaść powiekom.
Otworzył je pod wrażeniem zaszłej zmiany. No tak, samochód stał, nawet nie mruczał jak zawsze przyjaźnie, cichutko, Haluk bowiem wyłączył motor. Strzałka manometru chłodnicy i tak już niebezpiecznie zbliżała się cały czas do czerwonej krechy, stanowiącej znak ostrzegawczy.
- Co się stało? Wyjechaliśmy? - Ale od razu ujrzał, że stało się raczej coś odwrotnego. Przed nimi, a także na prawo i na lewo, piętrzyły się kamienie, głazy, nawet całe bloki skalne. Obejrzał się do tyłu, tam wyglądało podobnie. Jakże Haluk wpakował się w taką pułapkę?
Jeszcze było jasno, ale słońce musiało dawno zniknąć za niedalekimi wysokimi szczytami. Cienie stawały się coraz dłuższe i gęstniejące.
- Chyba zbłądziłem. Od pewnego już czasu brnąłem przez zwaliska, aż wreszcie widzę, nie tędy droga... Tylko że nie wiem, jak się stąd wycofać. Tyłem nie dam rady, zawrócić też nie można. Ładna kabała! Niedługo zapadnie noc. Przyjdzie nam tutaj nocować. Pytanie jednak, co poczniemy rano? Nie damy przecież rady, odsunąć tych głazów, za wielkie, za ciężkie...
- Ech, to mogę spać dalej - Julek ziewnął, szerzej otwierając usta niż hipopotam. Mrugnął do zaaferowanego przyjaciela:
- Nie wszystko jedno, czy tu będziemy spali, czy gdzie indziej? A rankiem nie będzie tak parno, więc coś się wymyśli. Byle się nie przejmować. Ugotujemy herbatę, zjemy coś, a potem położymy się i będziemy gadać. O Turcji, o Polsce...
I jakby sen odbiegł go z miejsca, zerwał się, otwarł bagażnik, wyciągnął spirytusową maszynkę i torbę z prowiantem. Haluk patrzył za nim zgaszony, ciągle krzywo popatrując na drogę za sobą i przed sobą. Wstyd mu było, że wykołował się tak na zupełne bezdroża, zagubił jak pierwszy lepszy nowicjusz, a wszak z niejednego pieca chleb już jadł przy wspólnych włóczęgach z ojcem.
Ale to jeszcze nie ten wiek, kiedy można prawdziwie, głęboko i długo się smucić. Gdy z nagła, niemal bez ostrzeżenia, zapadł zmierzch i tylko płomień maszynki stał się samotniutkim źródełkiem światła, w młodego Turka wstąpił nowy duch.
- To nawet dobrze, Julek - powiedział - Spokojna, chłodna noc, bez przygód, odpoczniemy po tym piekielnym żarze. I po tej soli jeziornej - tu nieprzyzwoicie podrapał się pod pachą. - U was, w Polsce, też tak zupełnie z nagła, w jednej chwili robi się ciemno?
- U nas? - Julek zastygł z kromką chleba w dłoni. - U nas inaczej... Zupełnie inaczej. Często zasiadywaliśmy się z ojcem przy łowieniu ryb do późna nad wodą. Najpierw mrocznieje, cienie stają się dłuższe, ale od wody idą srebrne poblaski. Długo trwają, wkoło już ciemno, a one jeszcze hasają, tańczą po wodzie... Ta szara godzina, nazywamy tak chwile między zmierzchem a mrokiem, jest zawsze najprzyjemniejsza. Jakby samo dobro spływało wtedy w człowieka z ziemi, z wody, z nieba. Ptaki się jeszcze kokoszą, szykując do snu, ryba żeruje z pluskiem... Szarość pogłębia się, czernieje, jeszcze tylko te delikatne poblaski na wodzie, jakby tam gromadziło się światło dnia... Dopiero noc wszystko zagarnia... Jest tak ciemno jak tutaj. Chyba że wzejdzie księżyc, wtedy zaczyna się nowa piękna bajka.
- Umiesz opowiadać o swoim kraju. Lepiej niż ja o Turcji. Ojciec mówi, że jesteście bardzo dzielnym narodem, ale przez całe dzieje spotykały was nieszczęścia, ciągle toczyliście wojny, byliście zwyciężani, znów odwojowywaliście swoje... Podoba mi się, że tak kochacie swój kraj. Ale my chyba też... Jest jeszcze herbata?
- Pij. Ja mam już dosyć...
Ułożyli się potem w wozie, na przestrzał otwierając wszystkie drzwi, by chłodniejszy powiew muskał ich zgrzane ciała. Wokoło trwała cisza, tak silna, aż w uszach zdawało się od niej szumieć. Tylko serca chłopców biły mocno, przyśpieszonym tempem. Milczeli, zasłuchani w tę ciszę. W rozmazującej się ciemni nocy, choć księżyca nie było na niebie, wyrastały i daleko, i blisko potężne szczyty, zdawały się piętrzyć, rosnąć wciąż wyżej i wyżej. Dziwne to było a zarazem pełne dzikiej urody.
- Czemu milczysz, Julek? Myślisz o Polsce?
- Skąd wiesz?
- Też bym chyba myślał na twoim miejscu.
- O ojcu myślę. Nie wiem, co z nim, jak jest naprawdę z jego zdrowiem. Miałem tutaj być rok, teraz ciotka i wszyscy w Adampolu mówią, że jeszcze jeden. Czemu? Ojciec ciągle tłucze się po szpitalach i sanatoriach, zamiast wyleczony wrócić wreszcie do domu. Boję się o niego...
- Rozumiem cię.
- A jak tak o nim myślę, to i wszystkiego mi żal. Ostródy mojej, jezior, nad którymi rosłem, innego nieba i innej ciszy niż tutaj... Haluk, co to?
Jakieś tęskne, przenikliwe wycie poniosło się gdzieś od czarnego masywu gór.
- Wilki. Często je słyszałem. Jest ich dużo. Trudno dać sobie z nimi radę, tyle mają tu, na przestrzeniach prawie niezamieszkałych, kryjówek. Na wszelki wypadek pozamykajmy drzwi. Szyb nie musimy podnosić, nie dostaną się do wnętrza tak łatwo. Boisz się?
- Nie. Ale to wyciu takie ponure... Znowu, słyszysz?
- Przecież nie ogłuchłem. No, już spokój... Pójdziemy chyba spać? Trzeba wstać razem ze słońcem, by spróbować wydostać się z tej pułapki, nim znowu zacznie się upał. Dobranoc, Julek. I nie trap się, będzie dobrze.
- Musi być.
Ale tego to Julek wcale nie był tak bardzo pewien. Coś snuło się w nim posępnymi myślami. Może zrobił je nastrój wspomnień o ojcu, o Polsce?
Długo leżał z szeroko otwartymi oczyma, wpatrując się w zakurzone podbicie dachu nad sobą. Haluk z miejsca zachrapał, dziwacznie zarazem poświstując przez nos. Julek pozazdrościł mu szczerze przez chwilę i zaraz od nowa pogrążył się w swych nie kończących się rozmyślaniach.
Niejednolite były, rwały się, chwilami jakby był w Ostródzie, przy ojcu, i w Adampolu przy ciotce Zofii, to znów w Yesilurcie, gdzie mieszkała Hadżer.
Westchnął teraz na inny zupełnie sposób. Ta tęsknota wszak była odmienna. Mniej w niej było ostrych, kłujących cierni, nie tak bolała przyciszenie a dokuczliwie jak tamte. Jakby cieplejsza była i tkliwsza...
Hadżer. Los sprawił, iż z pierwszą niemal chwilą przybycia do Turcji zetknęły się ze sobą ich drogi. Ile to już czasu upłynęło od tamtych stambulskich godzin, gdy zagubił się w tym wielkomiejskim kolosie i bezradny szukał uparcie owego dworca Sirkeci Gari? I właśnie wtedy nadjechał ten samochód, pod którego koła wpadła Hadżer. Hadżer. Nikt inny, tylko ona... Ale tak naprawdę to przyjrzał się jej dopiero wtedy, gdy wraz z ojcem przybyła z podziękowaniami do Adampola. I już na trwałe została mu w pamięci. Ciemne włosy i czarne oczy. Jak czarodziejskie kamienie, przyciągające, nie pozwalające zapomnieć. A usiłował, zwłaszcza gdy pani Gelogliu wcale wyraźnie dała mu do zrozumienia, iż sympatia sympatią, ale na coś trwalszego w przyszłości nie ma co liczyć, zbyt wiele ich dzieli; narodowość, wyznanie, tradycje... Pan Gelogliu i profesor Zafer inaczej widzieli te sprawy, ale nie do nich należał tu głos decydujący... Tak, usiłował wymazać ze swej pamięci obraz uroczej dziewczyny o śniadej cerze, ciemnych oczach i wąskich, szczupłych a tak bardzo delikatnych dłoniach, przypominających w dotyku ten aksamit, jaki widział u cioci Zosi...
Już dawno powiedział sobie, że żadna ucieczka nie pomoże. Nie potrafi zapomnieć o Hadżer. Niech zatem sam los zadecyduje. Los, który to rozdziela ich, to znów styka z sobą tak zupełnie niespodziewanie.
Zza opuszczonych szyb samochodowych dochodził dziwny, narastający szmer. Jakby ktoś szedł albo jakby lawina małych kamyków toczyła się po zboczu.
Szmer to narastał, to cichł, aż przeszedł w donośny gwar. Szukanie, mlaskanie - wszystko wokoło nagle ożyło.
Podniósł się błyskawicznie, klękając na wygodnym posłaniu z rozłożonych siedzeń i wlepił oczy w ciemność poza szybami. Początkowo spowijała wszystko czerń, potem zaczęło szarzeć. Nieopodal wozu poruszało się ostrożnie coś ciemnego. Trochę dalej zabłysły jakieś światełka niby papierosowe ogieńki, ale zaraz przygasły, by po chwili znów błysnąć zielonkawym migotem.
- Haluk - mocno trącił śpiącego przyjaciela, a gdy ten zerwał się przestraszony, rzucił: - Zapal światła, tu coś się dzieje.
Mocne snopy reflektorów przecięły mrok. Zakotłowało się wokół, zaroiło, a Julek wybuchnął niepohamowanym śmiechem. No bo jakże się nie śmiać, zwłaszcza po tych chwilach, gdy serce już, już zdawało się, wyskoczy gardłem. Obok nich spłoszone światłem, ale już uspokajające się, przesuwało się żerując potężne stado czarnych owiec o wielkich, śmiesznie zakręconych rogach i wilgotnych chrapach.
- Oszalałeś? - burknął nie najuprzejmiej Haluk, jeszcze niezupełnie wyrwany ze snu. - Śnił mi się twój Adampol i taka jasna, o włosach jak słońce, dziewczyna.. I właśnie musiałeś mnie zbudzić, bym oglądał czarne owce... Wielkie stado. Tu bywają na wypasach całe tysiące sztuk.
- Ale co one żrą? Trawy tyle, co kot napłakał.
- Znajdują coś, patrz, jakie są tłuste. Pasterze przepędzają je z miejsca na miejsce. - Przygasił światła, owce przestały się tłoczyć, ale wciąż trzymały się daleko od samochodu, przyglądając mu się spod przygiętych łbów.
- Czarne diabły - mruknął Julek. Za wielki był ten przeskok od marzeń o Hadżer do kudłatych, strwożonych stworzeń i niepokojącego wilczego wycia, które echami ponownie nadbiegło od gór.
- Ty, co to? Kto to jest? - szarpnął się na siedzeniu, przestraszony innym obrazem, jaki z ciemni wyłoniły zapalone od nowa przez Haluka reflektory mercedesa. Dwie męskie sylwetki, mimo ciepła solidnie ubrane, ze strzelbami w dłoniach, zastygły na moment, jakby unieruchomione światłami. Po chwili mężczyźni ruszyli; jeden przesłonił dłonią oczy przed blaskiem, drugi zawołał dziwnie piskliwym głosem:
- Nie oślepiajcie nas...
Haluk zmienił przełącznik.
- Pastuchy - mruknął wyjaśniająco do Julka.
Zaraz wygramolił się z wozu i wyszedł tamtym naprzeciw. Zagadali coś szybko, przetoczył się śmiech, rozległo klepanie dłońmi po ramionach. Uspokojony tym Julek również opuścił samochód, podawał pasterzom dłonie. słuchał rozmowy. Początkowo z trudem tylko mógł zrozumieć przybyszy, mówili jakoś inaczej, z charkotliwym pogłosem. połykając głoski.
- A co z samochodem? - pytał Haluk.
- Może tu sobie stać spokojnie do rana. Potem wszyscy wam pomożemy. Zbierajcie się, on tu zostanie ze stadem, a ja was zaprowadzę. Albo lepiej sam pójdę i przyślę kogoś z naszych. Wezmą pochodnie, bo tak to głowy jeszcze sobie porozbijacie po ciemku.
Wsiąknął w noc, w ślad za potężnym stadem, które też oddaliło się i tylko pogłos poskubywania trawy mięsistymi wargami i ciche tupotanie raciczek wskazywało kierunek żerowiska.
- Zapraszają nas do swojej osady. Obchodzą dzisiaj jakieś święto - tłumaczył Haluk przyjacielowi. - Koczownicy, pasterska grupa. Ciągną tak przez bezdroża od wczesnej wiosny po zimę...
- Musimy iść do nich? Przespalibyśmy się lepiej w samochodzie. Nie wiadomo, kto to, obcy ludzie.
- A prawo gościnności? Nie można odmówić... Zresztą, przeżyjesz przy tej okazji coś nowego.
I już nie zwracał uwagi na przyjaciela, gawędząc z pozostałym przy nich mężczyzną. Z oddali nadbiegło znów wilcze wycie. Pastuch nie zwrócił na nie uwagi, bąknął tylko, że tak jest zawsze, ale to niegroźne watahy, o tej porze roku raczej nie napastują. Na wszelki wypadek nie wychodzi bez. broni ze stadem...
Julek zupełnie już rozbudzony, nasłuchiwał rozmowy i półuchem. Przypomnieli mu się polscy Cyganie, ich koczowniczy żywot, zupełnie jednak odmienny, nie związany z konkretną pracą. Ci tutaj to koczownicy zupełnie jak z dawnych opowieści. Coś z pradawnych przygód człowieka, przeniesionych we współczesny czas.
Rozmyślania te przerwał coraz to potęgujący się hałas, narastający głosami rozmów, pokrzykami i śmiechem. I nagle zza jakiegoś załomu skalnego zabłysły światła kilku nasyconych oliwą pochodni, płonących jasno, ale zostawiających za sobą smugi czarnego, cuchnącego dymu. W ich świetle dostrzegli kilkanaście postaci: kobiety, mężczyzn, wreszcie różnego wieku dzieciaki. Wszystko to waliło gromadą, przyśpieszając wciąż kroku, zgrabnie omijając kamienne bloki i głębokie wykroty.
Na czoło gromady wysforował się teraz pastuch; Julek poznał go po ciepłym ubraniu i strzelbie. Obok dreptał szybciutko siwy starzec, mimo przygiętych pleców imponujący wzrostem.
W migotliwym świetle pochodni, wśród pełgających blasków i oparów dymu, wszystko to wyglądało niesamowicie: groteskowo zarazem i straszliwie. Jakby w scenerię dzikich, nocą nabierających nowych kształtów, skalistych i pustynnych przestrzeni, gdzie ani drzewa, ani choćby krzewu jakiegoś większego, wypuścił ktoś z tajemniczego worka gromadę tańcujących błaznów.
Julek jak zauroczony zapatrzył się na ten widok, dopiero kuksaniec Haluka przywrócił mu przytomność.
- Idziemy.
Niedaleka to była droga. Za wielkim załomem skalnym rozpościerała się dolina z soczystą trawą, osłonięta pagórzastym wzniesieniem od wiatrów. Buzowały tam pośród prymitywnych, z mułu i gliny wzniesionych chatyn, dwa wielkie ogniska. Coś piekło się nad nimi na wielkich rożnach, obracanych przez grupkę kobiet.
Wysoki, lekko przygięty starzec witając ich ciepłymi słowami gestem zaprosił do kręgu wokół ognisk. Zaraz po tym wszyscy zaczęli się cisnąć do chłopców, wyciągać dłonie, uśmiechać się, zagadywać. Wszyscy - od starców po małe, ledwie zaczynające chodzić pędraki.
- Haluk, co to za feta? - po angielsku zaszeptał zadziwiony tym wszystkim Julek.
- Obchodzą swoje święto. Koczownicy traktują gościnność jako podstawową formę ludzkiego współżycia... Zrozum, stepy, pustkowia, góry, ciągła samotność. Czyjeś przybycie staje się wydarzeniem, przerywa monotonię życia...
Siedzieli bezpośrednio na ziemi. Siedziskami były zeskalone wywyższenia gruntu albo zwyczajnie kamienne bloki wapienia. Od ognisk bił potężniejący zapach mięsa, nasyconego ostrymi ziołami. Dopiero co zabite owce piekły się na rożnach, obok w kotle dymiło coś jeszcze, w oplatanej skórzanymi rzemykami butli zjawiło się wino. Mieszkańcy koczowniczej osady - było ich razem około trzydziestki - nucili teraz, zapatrzeni w ogień. Momentami spojrzenia ich przenosiły się na chłopców, a wtedy na spalonych słońcem twarzach pojawiał się życzliwy uśmiech.
Julkowi znów przypomniały się polskie obozowiska cygańskie. Podobne ogniska palone nocą, pełne tęsknoty śpiewy i ogniste tańce.
Patrzył na rozedrgane w blaskach ogni twarze przed sobą. Oblicza mężczyzn surowe, chude, miały w sobie coś nieprzejednanego, twardego, jakby odbijając niełatwe zmaganie z naturą. I w twarzach kobiecych widać było przedwczesną dojrzałość; mięśnie z trudem układały się w uśmiech. Często bardziej przypominający grymas, choć na pewno wyrażający życzliwość. Ludzie starsi obojga płci imponowali krzepkością i niesamowitą zarazem ilością zmarszczek. Tylko dzieci, o ciemnych włosach i czarnych, lśniących jak węgliki oczach, zachwycały dziką urodą.
Noc choć rozgwieżdżona, wisiała nad ziemią ciemną, spowijającą wszystko nieprzeniknioną zasłoną. I tylko niekiedy mocniejszy wystrzał płomienia wygarniał z tej ciemni nagie, z rzadka porosłe biedną roślinnością kontury skalne.
Kilka dziewczyn zerwało się do pląsów. Teraz śpiewały tylko one, przydając takt powolnemu początkowo, pełnemu zmysłowości tańcowi. Pieśń przechodziła w długie, tęskne zawodzenia, pełne smętku, oczekiwania jakiegoś, które nigdy spełnić się nie miało.
Julkowi wydawało się, że uczestniczy w misterium sprzed setek lat, bo tak chyba musiały bytować dawne koczownicze plemiona, przemierzające Azję Mniejszą, ciągle żywiące się nadzieją i ciągle potem wyrokami losu strącane na dno, by znów się podnosić, pragnąć nie nazwanego, innego losu. Albo może godząc się z tym losem, trudnym, a przecie urokliwym.
Ruchy dziewcząt stawały się coraz szybsze, pieśń przeszła w krótkie, rytmiczne pokrzyki. Tańczyły nogami, dłońmi, całym ciałem. Stawały się nieodłączną częścią fascynującego nocnego obrazu.
Nagle taniec się urwał, dziewczęta wsiąkły w mrok. Kobiety obracające rożny przyciągnęły je ku sobie, poza płomienie. Na czoło wystąpił wysoki starzec z długim nożem. Wyciągnął przed siebie dłonie, coś szeptał.
- Haluk, to zupełnie jakby ze snu...
Turek tylko kiwnął głową, równie jak jego polski przyjaciel urzeczony obrazem.
Starzec przystąpił do baraniej tuszy, zręcznymi ruchami noża dzieląc ją na części. Kobiety chwytały w locie odcinane kawały i kładły na gliniane, chropowate miski. Pierwsze z lekkim, pełnym godności ukłonem podały gościom. Przez moment dziewczyna podająca miskę wydała się Julkowi podobna do Hadżer. Tak samo płonęły jej wielkie, przepiękne oczy, równie zwinne też miała ruchy. Poznał: to ona dopiero co tańczyła z koleżankami.
Mięso przesiąkło piekącymi ziołami, parzącymi wargi i język.
- To z prosa, kukurydzy i dzikiej trawy ta mąka - szepnął Haluk, gdy kobiety wielką chochlą prosto z gara zaczęły wrzucać im do misek potężne kluchy. - Bardzo to lubię...
Gdy później wracał wspomnieniami do tej dziwnej nocy, zastanawiało Julka jedno: jak mało rozmów toczyło się przy tych ogniach. Więcej było życzliwych spojrzeń, ciepłych uśmiechów, pełnych dobroci gestów. Nikt ich o nic nie pytał, rozmowa, jeśli i była, tyczyła tematów ogólnych - pogody, wilków i panter, warunków tegorocznego wypasu, drogi, na którą wspólnym wysiłkiem trzeba będzie rankiem przepchać samochód chłopców... Nic więcej, jakby rządziło tutaj bez reszty niepisane prawo dyskrecji. Nie wypytywać o nic nikogo, ale też i nie zwierzać się. Każdy kroczy własnymi szlakami, prawem przyjaźni i gościnności staje się nieobjawianie ciekawości. Dobre wiatry zetknęły ich z sobą, i inne wiatry rozdzielą. Zostanie wspomnienie, nic więcej, bo i nic więcej nie potrzeba. Tkwiła w tej podstawie nauka długich, długich pokoleń koczowniczego bytowania.
Tańców więcej nie było, częściej śpiewka, urokliwie tęskna, rozbrzmiewała wokoło przygasających ognisk.
- Oszczędzają opału. Niełatwo tu o gałęzie - stwierdził Haluk niepotrzebnie, bo było to dla Julka zrozumiałe samo przez się. Całą wszak drogę nad Tuz Golu szokowała go bardzo martwizna obszaru. Brak lasów czy w ogóle jakichś żyźniejszych, zielonych okolic.
Na wschodniej połaci nieba nikłe pasemka leciutkiej żółci objawiały zbliżający się brzask. Ogniska przygasły, przycichła pieśń koczowników. Wysoki starzec, przywódca grupy, dał znak. Jedna po drugiej ginęły w mroku postaci biesiadników. Matki zbierały dawno śpiące przy ogniskach dzieciaki. Pozostali tylko w trójkę. Starzec skłonił się wtedy lekko, z godnością i poprowadził gości ku przeznaczonej dla nich lepiance. Zaraz i on wsiąkł w kurczowo broniącą się przed nadchodzącym dniem noc.
- No i co powiesz, Julek? Dobrze, żeśmy przyjęli gościnę? - szeptem, jakby nie chciał gasić szczególnego nastroju, zapytał Haluk.
- Dobrze, bardzo dobrze... Dziękuję ci. Wiele przeżyłem, choć może nie do końca wszystko pojąłem. Dziwna ta twoja Turcja.
- Pamiętasz, co mówiłam ci w Yesilurcie? Że jesteśmy krajem kontrastów - średniowiecze i nowoczesność, dzikie nieomal grupy ludności i wysoka cywilizacja. Wszystko w jednym kotle. Nikt z tych ludzi nie umie pisać... Ale gdy zaczną snuć opowieści, legendy, odnosisz wrażenie, że uczestniczysz w wyszukanej literackiej biesiadzie. Przez usta takich bajarzy mówią całe pokolenia, wszystko to, czego doświadczyły, co przeżyły, co było ich wiarą, co miłością lub nienawiścią...
- Ładnie, Haluk, to mówisz.
- Wybacz, mój kraj...
- Rozumiem.
Lepiankę od dawna już wypełniało Halukowe chrapanie, a Julek wciąż przemyśliwał nad przeżytymi wrażeniami. Zbyt były silne, by je mógł przegonić sen.
Ze stepu dobiegały co jakiś czas niesione wiatrem dziwne nieokreślone pogłosy.
Rozdział V
Tańczący derwisze są niebezpieczni
Strzałki wycieraczek nie nadążały ze ścieraniem potoków wody z szyb mercedesa. Haluk musiał zjechać na bok i przystanąć. Zszarzało wokół nich, strugi zlewały się w jedną nieprzeniknioną dla wzroku warstwę. Głuchy plusk wody wydawał się łoskotem walącego w przepaść wodospadu.
W wozie za szczelnie zamkniętymi szybami zrobiło się duszno, pot występował na twarze chłopców. Turek odrzucił się całym ciałem na oparcie fotela.
- Tak ładnie rwaliśmy, pół godziny i bylibyśmy w Konyi... Nie wiadomo, jak długo to potrwa.
- U nas takie ulewy szybko mijają.
Mało spali tej parnej nocy, spędzonej w koczowniczej osadzie. Zerwali się wcześnie, zresztą i tak zbudziłby ich ranny rozgwar wypełniający obóz. Pierwszą osobą, którą ujrzeli, był wysoki starzec - naczelnik grupy. Powitał ich skłonieniem głowy, na pociętej zmarszczkami twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. Wskazał dłonią poza lepiankę. Stała tam w wiadrach woda do mycia...
Julkowi zostało jednak w pamięci coś innego. Chwila pożegnania. Kto żyw, zgromadził się przy nich. Zgiełk słów, życzliwe dłonie, uśmiechy, a potem znowu ten starzec, wyciągnięta dłoń, w niej jakiś dziwny breloczek na miedzianym łańcuszku. I osobliwe słowa, z trudem je pojął. Koczownik mówił, że cudzoziemcy powinni wynieść z tureckich stepów coś więcej niż pamięć zwykłej gościnności dla wędrowca. Także życzenia szczęścia. Jego symbolem niech będzie ta maskotka, wyrzezana w zeskalonej lawie. Są na niej wyryte znaki, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nikt, już nie umie wyjaśnić ich znaczenia, wiadomo tylko, że noszącego je chronią od złych mocy. W miedzianym łańcuszku jest trochę metalu poświęconego w Mekce u grobu Mahometa, który był sługą wielkiego Allacha... Niechże więc teraz służy przybyszowi z Polonii i niesie mu szczęście, które kryje się w ludzkim uśmiechu...
Julek sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął osobliwy dar. Przechylił głowę, przypatrując się czarnawoszarej grudce wyszlifowanej lawy. Poznaczona była tu i ówdzie otworkami - ślad pęcherzyków powietrza. Na wyszlifowanej powierzchni ostrym narzędziem wyryte były ornamenty, pomieszanie wzorów roślinnych z geometrycznymi - trójkąty, liście lotosu, coś w rodzaju niekształtnej gwiazdy.
- Pokaż - Haluk wyciągnął dłoń. - Nie widziałem jeszcze czegoś takiego... Artystyczna robota. Julek, będziesz szczęśliwy.
- Szczęście w ludzkim uśmiechu... Ładnie powiedziane.
- W tym kryje się chyba prawda. Tylko szczęśliwi ludzie mogą być prawdziwie uśmiechnięci.
Haluk przybliżył twarz do zamglonej od ich oddechów szyby, przetarł szkło dłonią.
- Trochę jakby ustaje. Odkręcę okno z tej strony, gdzie nie ma wiatru, bo inaczej się udusimy... - I zaraz wrócił do nurtującej go myśli. - Szczęście, żeśmy natknęli się na tych koczowników. Nie wiem, czy o własnych siłach wybrnęlibyśmy z tej skalnej pułapki... Szybko utorowali nam drogę. Tacy życzliwi... Może już nigdy nie spotkamy się z nimi. Będą przemierzali wraz ze stadami całą Wyżynę Anatolijską, tańczyli, nucili smętne pieśni, bardzo biedni i bardzo szczęśliwi zarazem. Ich świat jest mały, nie sięga właściwie poza granice wypasów, walki z naturą, własnych wewnętrznych uroczystości. Mało wiedzą o tym, co dzieje się na ziemi, są jakby z innej ery...
Umilkł. Zacisnął wargi. Julek znał go dobrze, wiedział, że Haluk zawstydził się wylewu swych uczuć.
- Nie łam się... To ładnie, że tak wszystko przeżywasz... Jedziemy? Uspokoiło się trochę...
Haluk wyprowadzał wóz na drogę. Za chwilę rwali już całym gazem. Julkowi nie zostało nic więcej, jak tylko uśmiechnąć się serdecznie, bardzo ciepło. Może tak, jak życzył im starzec z koczowniczej osady?
Ta osada to już minione. Teraz płyną ku nowemu dniu. Jaki on będzie?
Przylepił twarz do szyby. Krajobraz zmieniał się wyraziście. I jak przedtem, w okolicy jeziora Tuz Golu, widać było tylko rzadkie słonorośla, a szosa wiodła przez półstepowe obszary pokryte tymiankiem i ostnicami, tak teraz pojawiły się wielkie, ginące w oddali spłachcie soczystych łąk i coraz częściej uprawy. Julek rozróżniał pszenicę, jęczmień, owies, a obok wielkie pola tytoniowe i tuż przy nich morze kwiatów o wielkich kielichach - uprawy maku. Przy domostwach zielonymi plamami wyłaniały się drzewa oliwek i fig, a jeszcze nad nie strzelały korony rozłożystych jadalnych kasztanów. Pośród pól ciągnęły kanały irygacyjne; niebieszczyła się w nich zastała woda, nad którą żerowało ptactwo.
- Już zaraz Konya, jeden z naszych spichrzów zbożowych. W okolicy jest sporo jezior, z których kanałami rozprowadzana jest woda na pola - Haluk dostrzegł zainteresowanie Julka zmienionym krajobrazem. - Sporo tu jeszcze prymitywu... - dorzucił zaraz, bo wyłoniła się przód nimi osobliwa budowla irygacyjna.
Z wysokich pagórów podtrzymywane drewnianymi, w kształcie olbrzymich kozłów konstrukcjami koryta niosły drogocenny płyn na niżej położone uprawy rolne. Wysokość tego osobliwego wodociągu kolidowała zdecydowanie z jego kruchością - zdawało i się, że nie wytrzyma samego naporu wody, cóż dopiero byle podmuchu wiatru. A jednak stał, a czerń drzewa świadczyła, iż wywiązywał się z nałożonego zadania od wielu już lat.
Haluk miał w sobie coś z konia wyścigowego. Im bliżej był mety, tym bardziej przyspieszał. I teraz naciskał pedał sprzęgła tak, jakby od niego miało zależeć zbawienie.
Wszystkie oznaki wskazywały na zbliżanie się wielkiego miasta, było nie było, jak pamiętał Julek z lekcji geografii, liczącego prawie dwieście tysięcy mieszkańców. Ruch na szosie wzmagał się. Haluk stale musiał wymijać jakieś dwukółki, arby, wielbłądzie karawany i zwykłe, poczciwe osiołki, z rezygnacją dźwigające na wątłych grzbietach swych dwunożnych właścicieli. Samochodów też wysypało się z nagła jak kaszy z dziurawego worka. Wokoło lśniło świeżo przemytą przez deszcz zielenią. Ale słońce dawało już znać o sobie, szosa wysychała z minuty na minutę.
Julek czuł narastające podniecenie. Tyle słyszał o Konyi w szkole, a zwłaszcza w domu państwa Kseresów. Nawet Hadżer wspominała kiedyś o dziwnym mieście meczetów, medres i grobowców.
Wpatrywał się przed siebie, ale miasta ciągle nie było widać. Pojawiały się za to coraz gęściej podmiejskie domy, często obok lepianek luksusowe wille. Teren nagle zaczął wznosić się w górę, meandrami wijąc się pośród mocno zielonych pagórów; mercedes wyraźnie ciężej pracował. Aż wreszcie wspięli się na sam szczyt wzniesienia i zaraz za łagodnym zakrętem wyłoniła się przed nimi Konya.
Miasto leżało na lekko pofałdowanym terenie. Meczety zdawały się wspinać na siebie, o iglice minaretów wyrastać spomiędzy murów jak szczeć zaczarowanego smoka z pradawnej baśni. Większość budynków jaśniała białym wapieniem i białą cegłą, białymi tynkami, białymi obramowaniami okien - wszędzie dominowała biel.
Julek chciwie chłonął widok przed sobą. Mało znał Anatolię, jakże różniącą się od okolic nad Marmarą czy Morzem Egejskim. Konya na domiar, jak tylekroć o tym słyszał, była szczególnym wyróżnikiem anatolijskim, tak jak dla Wyżyny Armeńskiej daleko na wschodzie kraju miasto Van, położone nad olbrzymim jeziorem o tej samej nazwie.
Więc to jest Konya, myślał ciesząc się, że Haluk zwolnił i mercedes jedzie ulicą z całym dostojeństwem swej marki. Oto Konya z wykopaliskami ze średniej i młodszej epoki kamiennej, świadczącymi, iż początki zaludnienia regionu sięgają po ósme tysiąclecie przed naszą erą. Pamiętał te fakty, mieli bowiem klasówkę z geografii właśnie na temat dziejów Konyi. Za Hetytów istniała już tutaj zorganizowana społeczność miejska. Potem rządzili miastem Frygowie, po kampanii Aleksandra Macedońskiego władał tu z jego ramienia Lizymach, aż podporządkowało sobie i ten teren rozrastające się Królestwo Pergamonu, by z kolei z ich rąk bezkrwawą drogą przejść we władanie Rzymian. Miasto przeżywa rozkwit, szerzy się szeroko chrystianizm, nadchodzi wreszcie czas Bizancjum...
Dopiero wiek XI ze zwycięską inwazją Seldżukidów staje się momentem przełomowym w dziejach miasta - Konya awansuje bowiem na stolicę państwa tureckiego. Wiek później Konyu jako siedziba nauki i sztuk pięknych, a zarazem centrum religijne, zasłynie na całe Południe i Wschód... Tutaj wszak żył i nauczał w XIII wieku Mewlana...
- Jak brzmiało pełne nazwisko Mewlany, wiesz, tego filozofa i myśliciela?
- Mewlana Dżelaleddin Rumi... Jeszcze niejednego się o nim nasłuchasz. Lepiej, Julek poszukaj okularów. Słońce tak oślepia że nic nie widzę przed sobą. - Haluk był realny. - Na Mewlanę przyjdzie czas.
- Dokąd jedziemy? Prowadzisz, jakbyś dobrze znał miasto. Nic nie mówiłeś...
- Tajemnica. A nuż nic z tego nie wyjdzie, po co mam ci robić próżną nadzieję...
- Na co?
- Patrz, co za blask! Szaleństwo!
Było tak jasno, tak biało i przejrzyście, iż Julek odnosił wrażenie, że znalazł się w zupełnie innym wymiarze. Jeszcze nie zetknął się z miastem, które by tak zaskakiwało ciepłem, pogodą, spokojnym weselem. Czuł, jak rozsłoneczniona biel murów wchłania wszelkie niepokoje, w zamian zsyłając nastrój przedziwnie łagodny, pełen wewnętrznej pogody.
Skręcili w boczną ulicę. Z miejsca zafascynowała ich jakimś dostojeństwem. Właściwie nie była to ulica, a jakby szeroki plac, z obu stron usiany meczetami i budowlami klasztornymi, o murach ze zdobionymi na styl mauretański bramami i wieżach pokrytych hieroglifami. Ludzi snuło się tu niewiele. W progu jednej ze świątyń stał z przymrużonymi oczyma, wznosząc ku niebu pomarszczoną twarz, stary kapłan muzułmański. Splecione ręce trzymał wyciągnięte przed siebie.
- Dlaczego stoi w progu i w tak dziwnej pozie? - zaciekawił się Julek.
- W tym stroju nie możne wyjść za obręb świątyni, wiesz, że jest zakaz noszenia u nas jakichkolwiek szat duchownych. Ataturk tak zarządził - wyjaśnił Haluk. - Zaraz, zaraz muszę tu gdzieś skręcić, już zapomniałem. Wtedy nie ja prowadziłem samochód.
Wykręcił. Znów wbili się w gęstą zabudowę niewielkich, przypominających wille domków, wznoszonych jak wszystko tutaj z białego budulca. Kwitły wszelkimi możliwymi barwami róże. Haluk jechał wolno, odcyfrowując numery domów.
- Tu - odsapnął wreszcie, wygasił motor i spojrzał na przyjaciela. - Uczesz się, popraw kołnierzyk koszuli. Będziesz witał dwie urocze damy. A wliczając ich mamę, to trzy.
- Czemu wcześniej nie powiedziałeś - Julek zakrzątnął się wokół własnej osoby, ale grzebyk gdzieś właśnie musiał się zapodziać, kołnierzyk nie chciał się wyprostować, na domiar łapska nie grzeszyły czystością. A tu Haluk z paradnie roześmianą gębą poganiał, jakby się coś zaczęło palić.
Nie pomogło dobijanie się i dzwonki do drzwi tak przeraźliwe, aż z głębi domu dźwięk ich wybiegał na ulicę. Dom ział kompletną ciszą.
- Wyjechali? Wszyscy? - dziwił się Haluk, przybierając minę coraz bardziej kwaśną. - Chciałem ci się wystarać o przewodniczki po tej pierwszej prawdziwie tureckiej stolicy... W roku 1077 Sulejman-szach, wódz Seldżuków, ogłosił Konyę stolicą swojego państwa. Fatma i Elin więcej powiedziałyby ci o tym... Albo zupełnie nic - zaśmiał się, trąc czoło w zafrasowaniu.
Jak przywołana w drzwiach sąsiedniego domu stanęła leciwa tęgawa jejmość, wykazując zainteresowanie przybyszami.
- Nikogo nie ma w domu. Powiedzieć co, gdy wróci?
- Tak. Ze przyjechał Haluk. Ze Stambułu. Z kolegą z Polonii. Idziemy zwiedzać miasto, niech nas dziewczyny szukają. - Turek przysunął się bliżej, perorując zawzięcie. - Kartkę niech zostawią za wycieraczką samochodu, znajdą ten wóz, zresztą numeracja stambulska...
- Myślicie, że tak od razu będą miały ochotę?
- Na pewno. No, a gdyby nie, zjawimy się tutaj jeszcze raz.
- Tak to rozumiem, bo już myślałam, że w głowie wam się poprzewracało. Dziewczęta miałyby ganiać za chłopakami...
- Zdarza się, zdarza się, proszę pani - cofając się z ukłonami zapewniał Haluk, a Julek z trudem hamował śmiech.
- No i widzisz, niespodzianka się nie udała. Nie mamy szczęścia. Wiesz, Julek, Fatma jest strasznie ładna. Naprawdę. Choć i Elin nie brakuje niczego. Zapomnisz przy nich o Hadżer...
- Akurat - nadął się Julek i spojrzał na przyjaciela ze złością. Będzie tu sobie gębę wycierał jego dziewczyną. Postanowił, że zaraz zastrzeli Haluka:
- Lepiej mi powiedz, jak tu się układała wasza turecka historia. Seldżukowie, plemię tureckie, zajęli te ziemie w XI wieku. W półtora wieku później objęli tu władzę, bijąc Seldżuków, Karamanowie, a niedługo potem pojawili się Osmanowie. I co?
- I to, że tłukli się ci Turcy pomiędzy sobą przez dwa prawie wieki. Konya ciągle obracana była w gruzy. Aż dopiero Mehmet II w XV wieku zagarnia całą Anatolię, ustalając także w Konyi swe rządy. Osmanowie utrwalają panowanie na stałe. Ale widzisz, Julek, wszystko, całe te cztery wieki, to porachunki wewnętrzne, jakby rodzinne. Od Seldżuków zaczyna się nasza sprawdzalna historia. I w Konyi z ich władania zostało najwięcej, nawet wojny nie potrafiły zniszczyć tych śladów.
- Cieszę się, Haluk, że mnie tu przywiozłeś. Poznam coś nowego.
- Zaraz, zaraz. Tu możemy zaparkować, a za wycieraczką zostawimy kartkę dla dziewcząt. Zobaczysz, z miejsca przylecą. jak się tylko o nas dowiedzą.
Pięknym zakolem Haluk zjechał na bok, stawiając woź przy krawężniku.
- Dobra, a teraz w miasto. Trochę je znam, ojciec kiedyś przez dwa dni mordował mnie łazęgą po Konyi... Nie bój się, ja tak okrutny nie będę.
Parsknęli śmiechem. Dobrze im było z sobą. Choć słońce paliło, po deszczu było rześko; żyć nie umierać. Julek przeciągnął ramiona, aż zatrzeszczało w stawach. Ogromnie rad był, że oto zaczyna poznawanie Anatolii, małoazjatyckiego półwyspu, jakże odmiennego od cywilizowanych nadmorskich wybrzeży Turcji. Wiele słyszał o wnętrzu kraju, o dziwnych obyczajach, najdalej sięgających przeszłości, o koczowniczych ludach, o cichym hołdowaniu dawnym wierzeniom i obyczajom, tak radykalnie zniesionym przez Ataturka. Łączyło się z tymi opowieściami i wieść o ciężkiej ludzkiej doli, niewyobrażalnej niekiedy już nie biedzie, a nędzy, o wyzysku chłopów przez wielkich posiadaczy ziemskich, o powszechnym jeszcze analfabetyzmie, bo i szkół brakło na dalekich, pustynnych terenach, a nie dochowało się jeszcze państwo kadry nauczycieli. I w ten kraj wprowadzała go teraz nowa archeologiczna przygoda. Jakie szczęście, iż poznał rodzinę profesora Zafera Kseresa, że się zaprzyjaźnił z Halukiem, że on, chłopak z Polski, uczestniczy w rewelacyjnych poszukiwaniach archeologicznych.
Gotów był skakać z radości, tyle że miejsce nie bardzo było odpowiednie po temu. Weszli w krąg budowli związanych z dziejami islamu na tej ziemi. Meczety były budowane inaczej, wydawały się cięższe, bardziej przysadziście wpierały się w ziemię, ogrodzone murami, dla wejścia pozostawiając zdobione ornamentami bramy. Gdzieniegdzie smukłe minarety zastępowały czworograniaste, pozbawione wdzięku wieżyce, z przypominającymi strzelnice otworami okiennymi.
Haluk szerokim zamachem dłoni przeciągnął wokoło. Przystanęli.
- Patrz, gdybyś poszedł mi architekturę, tu, w Konyi, mógłbyś studiować dzieje sakralnego budownictwa islamu. Najstarszy z meczetów pochodzi z Xl wieku, najmłodszy z XIX, ładna rozpiętość latek, prawda? Które bardziej ci się podobają? Te dawne czy nowsze?
Julek wzruszył ramionami. Nawet gdyby uczciwie chciał odpowiedzieć, sprawa nie byłaby prosta. Z miejsca, w którym stali, wzrokiem ogarnąć mogli sześć świątyń. Ciekawiły najbardziej te - dawne, o bogato zdobionych portalach bram wejściowych. Jedyny w tym gronie niewielki, strzelisty meczet z późnoosmańskich czasów - lekki, ażurowy - zachwycał swym wdziękiem. Ale wszystko układało się w jeden kompleks, zdawało się nierozerwalny, wzajemnie się uzupełniający w każdym elemencie.
- To wszystko jest takie... takie swoiste, rozumiesz? - Julek nie umiał pełniej wyrazić swej myśli. - No, niepowtarzalne, jedyne. I zawsze piękne.
Haluk gwizdnął jedynie cicho pod nosem.
Wolnym krokiem szli dalej. U przydrożnego przekupnia kupili po torebce prażonych migdałów. Gryźli je teraz, zapatrzeni w rozsłonecznione świadectwa przeszłości. Większość meczetów była zamknięta na cztery spusty, na jednym czy dwóch widniał napis, że pełnią rolę muzeów. Tylko gdzieś na uboczu, jakby w głębokiej wnęce ulicznej, maleńki, wyjątkowo nie biały, a jakiś różowawożółty meczet z minaretem spiętym gęsto jakby klamrami obręczami z cegły, zapraszał przechodniów gościnnie otwartymi odrzwiami. Haluk spojrzał pytająco na Julka i za chwilę znaleźli się już w chłodnej i mrocznej głębi przedsionka.
U wejścia do wnętrza meczetu poniewierało się kilka par obuwia. Z drugiej strony, starannie ułożone, stosikiem wznosiły się wytarte, znoszone trepy ze sznurówkami wiązań. Zapocone i przetłuszczone, budziły odrazę. Chłopcy zzuli własne obuwie i boso stanęli na wytartym, zszarzałym ze starości wielkim dywanie, zaścielającym wnętrze.
Wzrok dłuższą chwilę musiał oswajać się z panującym tu mrokiem. Tylko od strony wskazującej na Mekkę, ściana połyskiwała, wyłożona niebieskawą glazurą, Odcinały się na niej fantazyjnie wymalowane wersety z Koranu. Z kopuły zwisały świeczniki z częściowo pokrytej zielonkawą patyną miedzi. Niewyraźnie majaczyły szerokim pasem u nasady kopuły arabeski - plątanina wzorów roślinnych.
Idealna cisza, jakby świat za murami meczetu z nagła zagasł i przestał istnieć. Chłód nasiąkły zarazem stęchlizną źle wietrzonych pomieszczeń. Kilka zatopionych w modlitwie sylwetek ludzkich. Siedzą na piętach, z nisko pochylonymi głowami. Co jakiś czas dźwigają się z tej pozycji na klęczki i kornie chylą głowy, nisko, nisko, aż ku gładziźnie dywanu, uderzając w nią czołem. Raz, drugi, trzeci, by znów wyprostować ciało i znów opaść na pięty. Było w tym coś z dziwnego misterium. Niektóre usta poruszały się, ale nawet szept z nich nie wychodził, ruch warg wtórował po prostu modlitwie duszy.
Widział już niejedno wnętrze meczetu, ale nigdy nie przeżywał podobnych odczuć jak tutaj. Zdało mu się nagle, że przeniesiony został w inny czas i wymiar, że z doby podbijania kosmosu cofnął się wstecz o całe wieki. Chłopak aż wstrząsnął się w pewnej chwili, sam nie będąc pewnym, od panującego tu chłodu, czy od sączącego się skądś niepokoju. Chyba od tego drugiego, bo oto wyraźnie odniósł wrażenie, iż ktoś ich obserwuje.
Obejrzał się, kątem oka dostrzegając, że i spojrzenie Haluka skierowało się w tym kierunku. Pod jednym z okrągłych filarów stał niepozorny wzrostem, przeraźliwie chudy mułła. Ręce trzymał złożone przed sobą. W dłoniach żółciły się ogniwa muzułmańskiego różańca. Lekko przymrużone oczy wlepione były w chłopców. Naraz drgnął i posuwistym, tanecznym nieomal krokiem, przybliżył się ku nim.
- Cudzoziemcy?
- Ja nie. Tylko on - Haluk był tak zaskoczony, że aż odchrząknął, nim wypowiedział te słowa.
Przez chwilę przyglądały im się ogromne, ciemne oczy mułły. Julkowi przemknęło przez myśl, że tak chyba patrzyli fanatycy, w mistycznym oszołomieniu idący na ofiarne stosy.
Ale głos mułły był łagodny, dźwięczała w nim wyraźnie proszalna nuta:
- Oprowadzę, opowiem... - I nie czekając na przyzwolenie, szybko, w wyraźnym lęku, by nie stracić okazji, zaczął sypać informacjami: - To meczet Iplikczi, zbudowany w 1202 roku, jeden z najstarszych w Konyi. Ufundował go wezyr Semseddin Altun Aba. Kiedyś mieściła się obok szkoła teologiczna, ale zniszczył ją czas, nikt jej nie odbudowywał, zabrakło gorliwych, a bogatych opiekunów świętej Allacha wiary. Te freski też są bardzo stare, zobaczcie... - chude ramię wysunęło się nagle do przodu, zalśniła w nim wymotana z zawojów ciemnego burnusa latarka i ostry snop światła począł przesuwać się po ornamentach. Niespodziewanie rozbłysły barwami, zielenie przemieszały się z żółcią, czerwień rozniebieszczała się, wszystko w przedziwnej, pastelowej, wyrazistej harmonii. Płaskie malunki nabrały wyrazistości, kontury wybijały się ostro, całe mistrzostwo tej plątaniny prostych i giętych linii wypłynęło spod kopuły urzekającym, pięknem.
Zgasła latarka, zamilkł pokorny szept mułły, ale w dziwnym jego wzroku Julek wyraźnie czytał i groźbę jakąś, i drwinę zarazem.
Kapłan odprowadził ich do przedsionka i stanął w wyczekującej postawie. Haluk wysupłał z kieszeni parę monet i wetknął je w podstawioną, przeraźliwie brudną dłoń. Mułła ani nie odezwał się, ani nie zrobił żadnego gestu. Dopiero gdy wychodzili, dobiegł ich jego szept, zupełnie innym już głosem wypowiedziany:
- Allach jest wielki, odwróci zło, sławę wielkiemu imieniu swemu przywróci...
Haluk odwrócił się i dłuższą jeszcze chwila przyglądał się maleńkiej, przykurczonej sylwetce kapłana.
- Fanatyk - burknął do Julka, gdy wyszli już na słońce. - Oni bywali niebezpieczni. Wojowali na wszelki sposób o zachowanie kalifatu, dawnych obyczajów, stroju, poniewierki kobiet, przeciwstawiali się oświacie... Tu przecież zrodziło się bractwo tańczących derwiszów. Pamiętasz z zeszłego roku te wynikłe dziwne historie z amuletami starego owczarza?
- Nie wiedziałem, że to stowarzyszenie tu się zrodziło.
- W XIII wieku. Ale wtedy to było coś zupełnie innego. Przecież właśnie Mewlana powołał je do życia...
- Mewlana?
- Tak, jako zakon ascetyczny, głoszący słowo boże i potrzebę czynienia ludziom dobra... Później wszystko się wypaczyło. Ale to potem, gdy już trafimy do muzeum. Teraz pora coś zjeść, jesteśmy bez śniadania.
- Genialny pomysł. W brzuchu mi gra... A muzeum znowu jakie?
- Mewlany, kapujesz? Pytałeś o niego.
- Dobra.
Julek uwielbiał maleńkie lokaliki, z kilku zaledwie stolikami, zawsze położone gdzieś na przedmieściach albo w wąskich zaułeczkach wielkich miast. Tam, w ostrym zapachu przypraw i młodej baraniny, wśród szarych, spracowanych ludzi, szybko połykających swój posiłek, najlepiej smakowało mu skromne, prosto przyrządzone jedzenie. W takich lokalikach najlepsze były pikantne gałeczki z pieczonego nad ogniem mięsa, a już rarytasem były doner kebap - z olbrzymich połci obracających się na rożnie, zgrabnymi cięciami wielkiego noża ścinane przez kucharza cieniutkie, nadprażone płaty. I woda do picia, podawana w butelkach z grubego szkła, też w takich małych restauracyjkach smakowała najlepiej.
Dopiero rozsiadłszy się wygodnie poczuli, jak nie dospana noc, trudna jazda, a potem wałęsanie się po mieście, dają znać o sobie zagarniającym bez reszty znużeniem. Haluk ziewnął szeroko, serdecznie i z uśmiechem wpatrzył się w Julka, łapczywie popijającego chłodną wodę.
- Myślałem, że ugoszczą nas w domu kuzynostwa, tymczasem drzwi u nich zamknięte na cztery spusty.
- Mnie się tutaj podoba.
- Mnie też... Ale tam byłoby lepiej... Julek, colę czy wino?
- Colę.
- Zamów, a ja spojrzę, czy przy samochodzie nie ma jakiejś wieści od dziewczyn. To niedaleko.
Wysoki, zgrabny, w ciasno opiętych farmerkach szedł przez salkę i jeszcze od drzwi uśmiechnął się do przyjaciela. Julkowi przyszło w tej chwili na myśl, że bardzo przyjemnie byłoby mu gościć kiedyś Haluka w Polsce, nad warmińskimi jeziorami, a potem jak nie własnym samochodem, to chociaż autostopem powłóczyć się po Polsce i pokazać druhowi swój kraj.
Uderzenie przez ramię przywróciło go przytomności. To Haluk zdążył wrócić i podejść niepostrzeżenie do stolika.
- Nie ma. Albo nie wróciły, albo nie umiały odszukać wozu. Zamówiłeś?
Zmęczenie mijało jak ręką odjął.
- To co, maszerujemy do Mewlany? - zapytał Haluk, popuszczając solidnie pasa, spałaszowali bowiem z rozpędu po dwie porcje doskonałego gulaszu z. młodego jagnięcia pod sałatkę ze świeżej papryki i pomidorów.
- Do Mewlany.
- Jedziemy czy drepczemy pieszo? To spory kawałek drogi.
- Pieszo, Haluk. Chcę bliżej poznać to dziwne miasto.
- Dziwne? - podchwycił Turek. - Więc jednak wyczuwasz tutaj coś zupełnie innego? To powszechne wrażenie. Nigdzie chyba atmosfera islamu nie przeniknęła wszystkiego wokoło jak tutaj: Dobra, idziemy pieszo, po drodze jeszcze coś ci pokażę...
Trochę w bok od rojnych teraz, w popołudniowe godziny, ulic, rozwierał się z nagła inny zupełnie świat. Już przedtem oszołomiło Julka rojowisko meczetów, wyrosłych jeden przy drugim, stylem swym znaczących całe wieki rozwoju. Teraz zaskoczenie zolbrzymiało, stając się jednym zadziwieniem.
Medresy, dawne szkoły klasztorne, akademie teologiczne islamu, ośrodki kształcenia niższej i wyższej kategorii duchownych i posługaczy przy meczetach - wszystko to rozsiadło się mocno na olbrzymiej przestrzeni, zagarniając teren solidnymi murami, a w nich potężnymi masywami budynków, rozbitych wewnętrznymi podwórcami i dziedzińczykami, spojonych wewnętrznymi przejściami, coraz to zaskakujących wspaniale zdobionymi portalami czy ciągami kolumnad. Słońce wszędobylsko wdzierało się w każdy zakątek i wyłuskiwało fragmenty zdobione ceramiką, glazurą, majoliką, rozlśniewając wszystko miliardami pobłysków.
Obok jednego z meczetów dostojnie wznowiła się inna w typie budowla; subtelna i delikatna w swej bryle, w ukształtowaniu linii, przyciągała wzrok. Ornamenty wyróżniały się tutaj szczególnie wyszukaną finezją.
- Pierwszych ośmiu sułtanów seldżuckich. Mauzoleum - objaśniał Haluk.
Wnętrze rozjaśnione odblaskiem padającym od wypolerowanych pastelowych kafli różnych odcieni, kryło osiem sarkofagów z marmuru i jaspisów. Dyskretne inskrypcje w arabskim alfabecie upamiętniały imiona władców.
- Słuchaj - Julek szturchnął przyjaciela w bok. - A gdzie grobowiec Mewlany? Tu niczego z nim związanego nie widzę... I wiesz, ja rozumiem, że tu musiało powstać muzeum, ale przez to samo czegoś w tym obrazie, w całej tej architekturze ubył Po prostu życia. Martwe to, skamieniałe.
Haluk pokiwał głową.
- Tak... Podobnie mówi mój ojciec. Nie lubi tu nawet przychodzić... Teraz pójdziemy do Mewlany, to nieco dalej, w osobnym kompleksie budynków. Bo chyba wszystkich pomieszczeń muzealnych nie masz zamiaru zwiedzać? - wyraźny niepokój zabrzmiał w głosie Turka. - Idziemy do bractwa tańczących derwiszów.
Spotkały się spojrzenia chłopców. Przypomnieli sobie ubiegłoroczne przygody. Nasuwało się też świeże jeszcze wspomnienie wydarzeń w Ankarze. Czy i w tym roku czekają ich wielkie emocje?
Stanęli przed grubymi murami, w szczytowych partiach zdobionymi majoliką. W jednym tylko miejscu wąska portalowa brama rozbijała zwarty ciąg masywnych omurowań.
- Zupełnie jak więzienie. Nawet słońce wydaje się tu mniej silne i jasne - krzywił się Haluk, pociągając przyjaciela za ramię. - No chodź już, w takim tempie doczekamy nocy, a niczego nie obejrzymy. A było nie było, ten grobowiec wart jest uwagi. Tu jak mało gdzie zachowało się coś z klimatu dawnej Turcji.
Już w bramie Haluk nagle odwrócił się i stanął jak wryty, a potem szybko cofnął się na dziedziniec przedklasztorny. Julek pobiegł wzrokiem za jego spojrzeniem. Dostrzegł tylko znikającą za najbliższym rogiem niską, szczupłą sylwetkę jakiegoś mężczyzny. Zdziwiony spojrzał na przyjaciela. Co u licha mu się stało?
Haluk przymrużył na moment oczy, potem przeciągnął dłonią po czole, jakby chciał zebrać kłębiące się pod nim myśli.
- Co ci się stało, Haluk? Masz taką dziwną minę...
- Nic, nic, wiesz, pewnie nastrój tego miejsca i wspomnienie naszych przygód ubiegłorocznych sprawiły, iż wydało mi się, że znam tamtego człowieka. Ale to na pewno przywidzenie. Na pewno. Chociaż...
- O kogo ci chodzi, gadaj?
- Głupstwo, przywidziało mi się. Idziemy - tym razem wchodząc na dziedziniec klasztorny nie oglądał się już za siebie.
Julek też o nic więcej nie pytał. Znał Haluka na tyle, by wiedzieć, iż gdy się uprze, żadnymi argumentami nie zdoła się go przekonać. Coś go jednak zaniepokoiło, ale postanowił na razie nie zdradzać się z tym przed przyjacielem...
Klasztor derwiszów urzekł Julka z miejsca. Zapomniał nawet o dziwnym zachowaniu Haluka. Na frontonie wejściowym wisiała tablica z napisem:
Muzeum Mewlany.
Tylko tyle, a wszak w murach tych kryła się historia prawie ośmiu wieków islamu i Turcji zarazem...
W samym centrum zabudowań wznosił się mały meczet, a przy nim skromniutki, niewielki minaret. Przy wejściu na składanym krzesełku siedział woźny muzeum. Obojętnym spojrzeniem powiódł po chłopcach, tak jak wodził po sylwetkach innych, nielicznych o tej porze zwiedzających.
Grób wielkiego myśliciela i mistyka był więcej niż skromny. Daleko mu było do przepychu mauzoleum pierwszych sułtanów Seldżuckich. Szeroki, rozłożysty napis arabski, spokojny, szarawy ton marmuru. Ściany mauzoleum białe, prawie bez ozdób, kilka wersetów z Koranu. Dwie tablice z tekstami samego Mewlany. Niżej, w paru językach, przekład dla turystów-cudzoziemców. Julek przybliżył się, czytał: ,,Mewlana Dżelaleddin Rumi 1207 do 1273. Myśliciel, filozof, mistyk, prorok, asceta, profesor wiedzy o islamie w głównej medresie, uniwersytecie teologicznym. Autor sześciotomowego dzieła Mesnevi, wykładni ideowej mistyki i dwudziestu jeden tomów Divani-Kebir, myśli, legend, przypowieści, wygłaszanych w stanach ekstazy, a spisywanych skrzętnie przez uczniów. Założyciel bractwa tańczących derwiszów”.
Tyle suchych informacji. Bardzo mało, już choćby w porównaniu z tym, co Julek słyszał dotąd o wielkim ascecie.
Rozejrzał się. Haluk stał wpatrzony w grób, zamyślony, jakby nieobecny. Dostrzegł jednak spojrzenie przyjaciela, skinął głową. Wyszli.
Julek przyglądał się Turkowi z ukosa. Widywał Haluka różnych sytuacjach, rzadko jednak tak zamyślonego i czymś szczerze zatroskanego.
Przysiedli na kamiennej ławce.
- Zaraz pójdziemy zwiedzić cele derwiszów... Wiem, byłem tu kiedyś z ojcem. On bardzo dobrze zna Turcję. Niby bez reszty zatopiony w swej archeologii, a jednocześnie jest człowiekiem najżywiej reagującym na wszystko, co się współcześnie dzieje dookoła. I umie myśleć. Mewlana. Wie się o nim dużo. Słyszałeś o islamie. Religia ta przechodziła wewnętrzne przemiany, ale w zasadzie zawsze była religią nietolerancji, stojąc na straży bardzo ostrych reguł obyczajowych i zakładając niemal nierówność społeczną. I oto w XIII wieku, w bardzo surowym przecież czasie, pojawia się tu, w Konyi, gdzie mieściła się główna medresa, można powiedzieć, uniwersytet teologiczny islamu, człowiek wielkiego ducha i wielkiej mądrości, właśnie Mewlana. Wyznawca islamu, który jednak pragnął odmienić, ulepszyć. Wbrew temu, co było dotąd, głosi tezę, że najważniejsze są wartości takie, jak Dobro, Prawda, Piękno. Przeciwstawia się wielu obyczajom czy nawykom albo zwyczajnie przesądom. Głosi hasła tolerancji wobec ludzi innych przekonań czy wyznań, zwalcza niewolnictwo, przekonuje, że ludzie są wolni i równi. Przecież to była zupełna rewolucja. Jak i hasło, by ludzie czynili dobrze... Zdobywa wyznawców, szeregi jego zwolenników rosną. By szerzyć swoje idee, zakłada zakon, właśnie tańczących derwiszów. Tu, w tym miejscu, gdzie jesteśmy...
Ciemne oczy Haluka rozbłysły bardziej niż zazwyczaj. Ale zaraz nakrył je powiekami, jakby zawstydził się swojego wybuchu. I podjął już spokojniej, ciszej:
- Zmarł Mewlana. Zostało jego bractwo, tańczący derwisze. Wiem z historii, że w katolicyzmie była inkwizycja. Czymś takim samym stali się w islamie właśnie tańczący derwisze. Fanatyzm straszliwy, nietolerancja, hasła terroru... Ataturk podjął właściwie niektóre hasła Mewlany; zerwał z ortodoksją, z fanatyzmem, złamał kalifat, który był ostoją dzielących ludzi obyczajów. I wiesz, kto najostrzej, krwawo, protestował przeciw tym reformom? Właśnie bractwo tańczących derwiszów. Klasztor został zamknięty przez Ataturka już w roku 1925, wtedy właśnie utworzono tu muzeum. Ale derwisze długo trwali, zdobywali wyznawców, gromadzili się w niedostępnych górach, odpowiadali na nowe porządki krwawym terrorem, podpaleniami, niszczeniem. Do dnia dzisiejszego jeszcze istnieją nielegalnie takie grupy derwiszów, są oni coraz słabsi, coraz mniej niebezpieczni. Ale ludzi potrafią jeszcze bałamucić, sprowadzać na złe drogi. Pamiętasz, jak przy grobowcu Dardanów obłąkanego starca popierał właśnie Salih, który był członkiem tajnego bractwa?
Julek pokiwał głową. Jakżeby nie pamiętał? Przecież Salih chciał zamordować profesora Kseresa. Żeby nie Wicek, nie oni wszyscy...
Spojrzał na Haluka.
- Czemu mi o tym mówisz? I czemu jesteś tak przejęty? To chyba nie tylko sprawa tego, że jesteśmy w grobowcu Mewlany?
- Nie. Masz rację. To śmieszna, ale wydawało mi się, że ujrzałem Saliha.
- Saliha? Przecież on siedzi w więzieniu?
- Tak, był proces, ale ojciec jest dobry, nie chciał go obwiniać za bardzo. Brat Saliha, ten od wielbłądów, też wstawił się za nim, odwiedził ojca w Stambule, Salih otrzymał rok więzienia. Przed miesiącem powinien był wyjść na wolność...
- I myślisz, że to jego widziałeś? On pochodzi z Konyi?
- Chyba nie. I chyba nie jego widziałem. Złudzenie. Przyjrzeć się nie mogłem, bo człowiek ten zaraz zniknął, a nie było przecież powodu, aby go gonić. - Otrząsnął się. - Dość tych bajań. Ankarskie historie nazbyt zapłodniły moją wyobraźnię.
Jakoś przeszła Julkowi ochota zwiedzania. Szybko przesuwał się przez pomieszczenia klasztorne, cele derwiszów, kuchnię, bibliotekę, specjalne izby dla ćwiczeń religijnych. Mieściła się tam teraz wystawa przyborów klasztornych z drewna, z metalu - Zawsze miedź i srebro wysuwały się na pierwsze miejsce - ze skóry i jedwabiu, z wełny i rogu. Większość tych przedmiotów nosiła cechy wielkiego artyzmu; musiały powstawać w mozolnej dłubaninie, tworzone przez ludzi, dla których czas nie odgrywał większej roli, a którzy wspaniałość i piękno wytwarzanych rzeczy traktowali jako służbę Allachowi. Aż niekiedy przyćmiewało oczy bogactwo barw i subtelność wzorów na kilimach, dywanach, chustach i turbanach, na makatach i kobiercach. Brokaty konkurowały jakością wykonania z adamaszkami, kamloty z kaszmirami.
Dłużej utkwili chłopcy w salce, gdzie zgromadzono oprawny w skórę i safian komplet dzieł Mewlany. Wielkie, ciężkie księgi, pokryte patyną czasu, z rogami oprawnymi w metal, zdawały się jakieś osamotnione, dalekie i od bogactwa przedmiotów wyłożonych w innych pomieszczeniach, i od życia, które przewalało się poza obrębem dawnego klasztoru,
- Te księgi i... Salih. - Jakże dalekie jedno od drugiego... - szepnął Haluk w ucho przyjacielowi.
Spojrzeli po sobie. Julek wiedział już teraz na pewno: Haluk się nie pomylił, to nie było przywidzenie, on naprawdę widział Saliha. Szli w milczeniu do wyjścia. Swobodniej odetchnęli, gdy mury osobliwego dawnego klasztoru znalazły się za nimi. Tak tamten świat był i daleki, i obcy, a nawet groźny, mimo pięknych idei Mewlany...
Mercedes stał na swym miejscu, a za wycieraczką tkwiła kartka Haluka, pisana do Fatmy i Elin.
- No i co robimy? Jechać do ciotki? A jeżeli nikogo tam nie ma? Właściwie w tej Konyi nie mamy nic więcej do roboty... - Haluk powoli odzyskiwał normalny humor. Spojrzeniem omiótł samochód. - Tak nas ładnie wymyło w tej ulewie, a patrz, już znów pełno kurzu na karoserii. - Nagle twarz jego stężała, a źrenice zogniskowały się w jednym punkcie. - Patrz, Julek, poznajesz?
Poznawał. I on struchlał. Przeszłość dawała dosadnie znać o sobie. Na tylnej części karoserii ktoś palcem wymalował w warstwie pyłu plątaninę trójkątów i kół.
- Jak na tych talizmanach, które mieli robotnicy podczas wykopalisk u grobowca książąt Dardanów - ściszając głos powiedział Julek.
Haluk pokiwał głową.
- Co sądzisz o tym?
- Jedno wiem na pewno, że tamten człowiek to był Salih. Poznał nasz wóz, zostawił znak, wiedząc, że zrozumiemy. Coś najwidoczniej zamyśla. Nie podoba mi się ta sprawa. Salih to tańczący derwisz, niemal szaleniec, fanatyk. Takiego stać na wszystko.
- Ale przecież ojciec twój był dla niego dobry, bronił go, spowodował, że nie został osądzony zbyt surowo?
- Do takich jak Salih podobne subtelności nie docierają... Wiesz co, Julek, jedźmy do ciotki. Jeśli nikogo tam nie ma, żegnamy się z Konyą. Nie lubię takich historii...
- Haluk, Haluk!
Obejrzeli się w kierunku, skąd nadbiegło wołanie. Dwie dziewczyny, smukłe, wysokie, biegły w ich stronę, radośnie wymachując rękami.
- Fatma! Elin! Hura! - zakrzyknął w odpowiedzi Haluk i jakby nie było żadnego Saliha ani kabalistycznych znaków na karoserii samochodu, roześmiany ruszył naprzeciw kuzynkom.
Witali się, ciągle w otoczce śmiechu. Haluk przedstawił kolegę, a dziewczyny popatrywały na niego uważnie. Szukały ich od dwu godzin, jakoś nie poznały mercedesa, skądże miały pamiętać wóz, zamierzały już wracać, dopiero tak nagle wyrośli opodal. Przyjemne były, rozszczebiotane. Starsza w wieku chłopców, młodszej paru lat brakowało do tego, ale wyrośnięta, sprawiała wrażenie dojrzalszej.
Ujęła Julka pod ramię:
- Idziemy do nas!
- Jedziemy - sprostował Haluk. - Wolę zresztą nie zostawiać tu samochodu.
- Czemu? Nikt ci go nie ukradnie.
- Siadajcie, dziewczyny, zamiast gadać tyle.
W wozie przycichły, starsza zabiadoliła:
- Nie mogliście znaleźć czasu wcześniej? Przybywacie właśnie dziś, gdy my wieczorem ruszamy pociągiem do Ankary i stamtąd dalej, na młodzieżowy obóz. Plecaki zabrał drużynowy ciężarówką już wczoraj, pojedziemy jak ptaki, bez bagażu.
- O której macie ten pociąg?
- O dwudziestej trzeciej. Świetnie się składa, odwieziesz nas Haluk, bo przecież zatrzymacie się u nas.
- Nie, my także dziś wieczór ruszamy dalej. Ojciec czeka.
Matka dziewczyn, a ciotka Haluka, oczekiwała ich w progu domu. Przygarnęła serdecznie chłopców. Julkowi przyglądając się z pełnym rozbawienia zaciekawieniem:
- To ty jesteś tym dzielnym Polakiem, o którym aż w gazetach piszą i w radio mówią? A już brat mój, Zafer, nie może się ciebie nachwalić. Nie zbałamuć mi córek, bo patrzą na ciebie jak na bohatera...
- Phi, też mi bohater - wydęła wargi Fatma, łyskając ciemnymi, o przeogromnie długich rzęsach oczyma.
- Jedliście obiad? - z miejsca łagodziła sytuację starsza, ujmująca pani.
- Nie mieliśmy czasu. Julek kontemplował Mewlanę i derwiszów...
- Już siedemnasta, osłabniecie mi... Siadajcie, zaraz nakrywam. Dziewczęta, pomóżcie...
Czas mijał szybko. Dobrze się gadało z dziewczynami; rozsądne były, miłe, bardzo bezpośrednie, jakże inne od tamtych dziewcząt w koczowniczej osadzie nad Tuz Golu. Tamte gdy nie tańczyły lub nie śpiewały, to nie odzywając się słowem popatrywały jedynie ogromnymi oczyma o poszerzonych źrenicach, przedziwnie łyskających w poblaskach ogniska... Te tutaj, zwłaszcza młodsza Elin, która bardziej przypadła Julkowi do gustu, zachowywały się naturalnie, swobodnie, tak jak znajome dziewczęta w Stambule. Powiedział to dziewczynie.
- Widzisz, Julek - uśmiechnęła się. - Turcja to jeszcze złączone z sobą dwa światy. Pierwszy wielkich miast i pobrzeży morskich - tam przyjęliśmy obyczaje europejskie, pielęgnując własny zarazem obyczaj - ale wnętrze kraju, cała właściwie Anatolia? Zewnętrznie, myślę o fezach, turbanach, czarczafach o alfabecie, o jednożeństwie, przyjęte zostały reformy zaprowadzone przez Ataturka. Ale często rządzą jeszcze stare treści. Kobieta traktowana jest jako coś niższego, nieomal jak rzecz, przecież u nas za dziewczynę się płaci, gdy się ją bierze za żonę. Owcami, wielbłądami, różnymi przedmiotami... Żyją też w ukryciu inne dawne tradycje. My tu w Konyi wiemy o tym może lepiej niż gdzie indziej. Choć utajone, odzywają się często jeszcze tradycje derwiszów... Poszliśmy daleko naprzód przez ostatnie pół wieku, ale tak naprawdę to dopiero początek drogi...
Spoglądał na nią zdziwiony. Taka młoda, a jak poważnie myśli, jak dużo wie. Powiedział jej to. Parsknęła śmiechem, zagadała coś szybko do Fatmy. Połowy słów Julek nie zrozumiał. Obie odwróciły się teraz ku niemu:
- A tobie się zdaje, że nie umiemy myśleć? To, że jedziemy na obóz, też dziwi niektórych Dziewczęta na obóz? Poza rodziną? W dodatku, gdy będą tam także chłopcy? Matka sporo się nasłuchała od niby to postępowych sąsiadek. Dlatego musimy wiedzieć, o co nam chodzi.
Miło było, przyjemnie, ale chłopców drążył tajony niepokój. Haluk wychodził kilka razy, by sprawdzić, czy z mercedesom wszystko w porządku. Starannie wytarł ściereczką kabalistyczne znaki, wymalowane na karoserii. Kto mógł to zrobić? Czyżby Salih? I co zamierza tańczący derwisz?
Właściwie to z ulgą powitali zapadanie zmierzchu i zaraz po nim ogarniający ziemię mrok, porę odjazdu dziewcząt. I Fatma. i Elin były niepocieszone, że tak niefortunnie wypadło to spotkanie. Mogliby spędzić wspólnie kilka dni...
Haluk mrugnął tylko do Julka na te perory. Ustalili, że niezależnie od zmęczenia odwiozą dziewczęta na dworzec i sami opuszczą miasto. Lepiej nie budzić licha. Dość było emocji w Ankarze.
Odetchnęli, gdy skończył się nudny ceremoniał pożegnań. Najpierw z ciotką, wydziwiającą, że po nocy chce się im pchać samochodem przez jakieś bezdroża, potem z dziewczętami, wymachującymi im chusteczkami z okien odjeżdżającego pociągu. Gdy światełka ostatniego wagonu roztopiły się w ciemności, Haluk głośno westchnął, ścierając autentyczny pot z czoła.
Samochód z wygaszonymi światłami czekał na nich opodal dworca. Pusto tu było, kręciło się niewiele ludzi. Nad Konyą zapadała noc.
- Odskoczymy jakieś sto kilometrów, zjedziemy w bok i położymy się spać. Czuję się zmachany, ten dzień zmęczył mnie. Za dużo wrażeń. Rankiem wyjazd z wioski nad Tuz Golu, potem muzeum Mewlany i derwisze, Salih, na koniec rozszczebiotane kuzyneczki, miłe, ale nie na tak przepełniony dzień... Słyszysz, jak motor równo pracuje? Dobra maszyna.
Przez miasto przedzierali się dość długo krętymi, brukowanymi uliczkami. Dopiero na szosie Haluk nacisnął gaz. Jechali w kierunku na Newszehir. Dalej droga wieść ich miała na Kirszehir i Jozgat, skąd niewielki skok dzielił już od Hattusas, dawnej hetyckiej stolicy, wydobytej spod pyłu i ziemi.
Po jakimś czasie Haluk wyraźnie zwolnił. Mocniej opierając się o poduszki fotela, odkręcił szybę, ale powietrze wpadające do wozu było jeszcze parne, nasycone słońcem za dnia.
- Zmęczony jestem, oczy mi się kleją. Warto by jednak odjechać trochę dalej. Wiesz, Julek, zaśpiewaj coś z waszych polskich piosenek. Pamiętasz, w ubiegłym roku też nuciłeś? Podobały mi się. Muszę kiedyś trafić do twojej Polski. Jeżeli wszyscy są tam tacy równi jak ty...
Ze śpiewaniem sprawa nie była tak prosta, coś tam z głosem nie bardzo miał Julek w porządku. Nucić wszakże, lepiej czy gorzej, zawsze potrafił, Złapał się na czymś innym. Oto jakoś ulotniły się z pamięci i melodie, i słowa. Tyle czasu już żył oddalony od Polski. Zdarzało się, śpiewano czasem w Adampolu, były to jednak pieśni albo religijne, albo bardzo patriotyczne, i to stare, przekazywane z pokolenia na pokolenie... Ale te inne, zwyczajne?
Coś tam jednak wyłaniało się z pamięci, z każdą przechwytywaną strzępem melodią jawiły się słowa. Nucił, momentami pozwalał sobie nawet na śpiew.
Przyjaźnie, życzliwie burczał motor, światła reflektorów zagarniały umykającą przestrzeń, a z głębi wozu, w okolicy znów zaczynającej coraz częściej wyzierać stepowym krajobrazem, jakże daleko od Polski, płynęły słowa polskich piosenek. Haluk niekiedy podchwytywał melodię, wtórował koledze.
- Widzisz, już mi się odechciało spać... Wasze piosenki są inne od naszych, pogodniejsze. Będziesz musiał przetłumaczyć mi słowa...
- Prędko stajemy? - Julek miał już dość wokalnych popisów.
- Jeszcze z dwadzieścia kilosów i dosyć... Mniej zostanie na jutro.
Mercedes wsuwał się w długi, ostry łuk zakrętu. Haluk lekko przyhamował, strzałka szybkościomierza nie wskazywała więcej nad siedemdziesiąt kilometrów, gdy nagle spod maski wozu coś strzeliło, huknęło, a samochód ostrym łukiem poleciał w lewo. Haluk całą siłą wpijał się w kierownicę, zarazem naciskając pedał hamulca. Jeszcze raz nimi rzuciło, i jeszcze, wreszcie przystanęli tuż nad krawędzią rowu.
- Kicha... Na zakręcie. Przy tej szybkości - rzucił jeszcze Haluk i ciężko opadł na siedzenie. - Cudem mi się udało. Ładna historia, jakbyśmy wylądowali w tym rowie. Zobacz, jaki głęboki. Niewiele zostałoby z nas do zbierania.
- Świetnieś prowadził.
Haluk zmienił światła na postojowe i wysiedli z wozu. Chwila kiwając głową przyglądał się roztłamszonej lewej przedniej oponie. To szczęście, że na lewym zakręcie pękła właśnie lewa, nie prawa opona. Wtedy tak dobrze by się nie skończyło...
- Odsapka. Potem raz dwa załatwimy się ze zmianą koła. Patrz, zrywa się wiatr, będzie czym oddychać.
Od stepu szły podmuchy, a wraz z nimi nadciągał tajemniczy poszept nocy. Dolatywały nieznane wonie roślin upitych za dnia słońcem, a wcześniej jeszcze zroszonych nawałnicą, której ślady widniały w zaciekach na poboczu szutrowanej szosy.
Siedzieli blisko siebie, zasłuchani i zapatrzeni w mrok. nasycony niewyraźnymi konturami z tu i ówdzie ciemniejszymi krechami samotnych drzew. Uspokajali się, napięcie powoli mijało.
W pewnej chwili Julek cały zamienił się w słuch. Gdzieś z tyłu, jakby od szosy, dobiegał ni to jęk, ni to przygłuszone stęknięcie.
- Haluk, co to?
- Nic nie słyszałem...
- O, znowu...
- Teraz i ja słyszę. Może jakiś królik, albo inne stepowe stworzenie?
Podnieśli się, nasłuchując. Ucichło. Tylko podmuchy wiatru jak przedtem zamiatały chwilami step i nieprzerwanie szły echami nocne poszumy.
- No, do roboty. Zmieniamy koło.
Mówiąc to Haluk wyjął kluczyki ze stacyjki i podszedł do bagażnika, by wyjąć zapasowe koło i narzędzia. Leniwie wsunął kluczyk w zamek, pchnął zatrzask, pokrywa bagażnika odskoczyła w górę. I zaraz rozległ się cichy, pełen napięcia krzyk Turka. Julek podskoczył jednym susem:
- Co się stało?
Nie musiał czekać odpowiedzi. W blasku lampki, zapalającej się w bagażniku wraz z odchyleniem pokrywy, ujrzeli skuloną sylwetkę ludzką. Twarz człowiek zwrócona była w ich stronę. Zlany potem dyszał ciężko, chrapliwie. Poznali. Był to Salih. Z odrzuconej w bok dłoni strużka ściekała krew.
Zastygli oniemiali, zdjęci trwogą. Tańczący derwisz. Salih.
Człowiek skulony w bagażniku drgnął, jakieś skurcze przeleciały przez jego twarz. Haluk z miejsca zareagował. Najpierw jednym szarpnięciem wyrwał zza pasa Saliha wystający ze skórzanej pochwy długi, zakrzywiony kindżał, po czym mocno przytrzymał ręce odzyskującego przytomność człowieka.
- Julek, sprawdź, czy nie ma jeszcze jakiejś broni.
Miał jeszcze sztylet, z wcięciem na klindze. Złowrogo błysnął w ręku chłopca.
- Spokój, spokój, Salih... Julek, tu z boku jest linka, dawaj. Prędko. Ja go trzymam, a ty wiąż ręce. Mocno, nie żałuj. Dobra, dobra, tak będzie najlepiej. Jeszcze raz zaciśnij. No, możemy go już wyciągnąć. Uważaj, Salih, nie kop, bo inaczej się z tobą policzę. ..
Odpowiedziało im tylko spojrzenie złych, fanatycznych oczu tańczącego derwisza.
Położywszy go przy rowie, nachylili się nad nieoczekiwanym jeńcem.
- Salih, gadaj, co chciałeś zrobić? - napierał Haluk.
Tamten tylko wściekle wykrzywił gębę. Nie pomagały żadne ponaglania. Salih milczał uparcie.
- Co z nim zrobimy? - szepnął Julek Halukowi do ucha.
- Nie wiem, najważniejsze teraz, to zmiana koła. Pomagaj, lewaruj, ale nie trać go z oczu. Jest piekielnie zwinny, pamiętasz przecież?
Cicho zgrzytały gwinty lewarka. Uwolnione ze śrub, z głuchym plaśnięciem runęło na ziemię koło z przebitą dętką. Haluk wprawnie założył zapasową oponę, kluczem dociskając śruby, wreszcie jednym uderzeniem dłoni przybił połyskujący chromem kołpak. Dopiero wtedy wyprostował się, odetchnął.
- Chowaj, Julek, tamto koło i lewar... Uważaj, uważaj, trzymaj go! Pędź za nim, ja wykręcę wóz, dam reflektory.
Tego się nie spodziewali. Skulony niby to zupełnie bezradnie kształt ludzki, mimo skrępowanych rąk, zerwał się nagle z niesamowitą zręcznością i runął w step, przesadzając rów jednym susem. Nim Julek ruszył w pogoń, Salih odsadził się o spory kawałek. W ciemnościach nie było go widać, tylko tupot bosych nóg wskazywał kierunek. Haluk zapuszczał motor, ale nie chciał zaskoczyć, dopiero po chwili zaniósł się równymi, przyspieszonymi obrotami.
Podczas gdy wóz manewrował po szosie, Julek przystanął. Nic już nie słyszał. Salih znikł w czerni stepu. Nie wyłowiły go nawet światła reflektorów, za długo to trwało. Próżno Haluk manewrował, oświetlając coraz to inny spłacheć pokrytej na pół uschłą trawą i kłującymi krzewami przestrzeni.
Julek zrezygnowany zawrócił na szosę.
- I co teraz?
- Nic, jedziemy. Byle się stąd jak najprędzej oddalić.
Dopiero gdy odbili się już o spory kawał, poważyli się na komentarz.
- Zaczaił się w bagażniku. Musiał nas śledzić. Było strasznie parno, widocznie brakło mu powietrza, stracił przytomność... Mogło też zdarzyć się to przy tym szaleńczym tańcu po szosie przy awarii koła. Uderzył w bok wozu głową, rękę sobie też pewnie przy tej okazji skaleczył... Najwidoczniej zamierzał się na nas zemścić. Przemyślnie to uplanował...
- Słuchaj, a gdyby nie było przebitej dętki? Mieliśmy się ułożyć do snu w wozie gdzieś na polu. I wtedy... Widziałeś ten kindżał?
Wzdrygnął się. Haluk roześmiał się ponuro. Nacisnął pedał, mercedes zerwał z miejsca Jak ptak.
Po pół godzinie przyhamowali, światłami ostrożnie wymacując pobocza. W pewnej chwili skręcili, zjechali w step.
- Planów nie zmieniamy. Śpimy na dworze. Tu już nam Salih nic nie zrobi.
W niedługi czas potem, gdy leżeli na rozłożonych jak tapczan siedzeniach wozu, Julek usłyszał cichy śmiech Haluka.
- Z czego tak ryczysz? Wesoło ci?
- Myślę o Wicku. Ale będzie wydziwiał, że jemu nigdy nic ciekawego się nie przydarza... Swoją drogą, Julek, ty naprawdę masz szczęście do niecodziennych historii. Przy tobie zawsze coś musi się dziać... Wyobrażasz sobie Wicka? Jego minę?
I nagle odeszło, jak ręka odjął, całe napięcie. Z młodych piersi buchnął mocny, niepohamowany śmiech. Echem odpowiadał mu step spowity nocą.
Rozdział VI
Świat sprzed czterech tysięcy lat
Krajobraz niezmierzonej płaszczyzny zamykały przymglone odległością zarysy obłych pagórów. To za nie zachodzące słońce chowało się teraz swą zolbrzymiałą tarczą. Złotoczerwonawe, szczodrze rozsiewało się oślepiającą jaskrawością poblasków po niebie, czerwieniało i złociło coraz mocniej, aż nagle zapadło się, zniknęło, a zza linii horyzontu trysnęła w tej samej chwili oślepiająca lawina ognistych świateł.
- Królowa nieba i kraju Hatti - szepnął zaopatrzony w słoneczne misterium Haluk.
Julek przyjrzał się śniadej twarzy przyjaciela, rozjaśnionej teraz powodzią światła. Było w tym tak dobrze mu znanym obliczu coś zupełnie innego, nowego. Rysy chłopca wypiękniały, w przymrużonych lekko ciemnych oczach rysowało się jakby upojenie. W całej twarzy nie było niczego poza urzeczeniem... I Julka również urzekła ta chwila, ale daleko mu było do przejęcia, jakiemu uległ Turek. Chciał zapytać przyjaciela, co go tak ogromnie wzruszyło, ale przygryzł wargi, pojmując, że są momenty, kiedy trzeba kogoś, choćby najbliższego, zostawić w spokoju.
Stali tak długą jeszcze chwilę. Za nimi na wyboistej, straszliwie zaniedbanej drodze tkwił wierny samochód. Haluk obejrzał się, a potem bez słowa pociągnął Julka i poszli przed siebie, wolno, bezwiednie uroczystymi krokami, właśnie w kierunku, gdzie przed chwilą skryło się słońce, a gdzie całe niebo lśniło, mieniło się i migotało.
Teren obniżał się łagodnie, zieleń stawała się coraz soczystsza. Ciszę rozbijał łagodny poszum toczącej się wody. Julek uprzytomnił sobie, że w momencie, gdy słońce staczało się za horyzont, tego poszumu jakby nie było. I ptaki tak gwarliwie świergolące przed snem po krzakach i drzewach, teraz milczały. Ustał nawet lekki szelest wiatru, buszującego pośród listowia. Jakby całe życie zamarło, zapatrzone podobnie jak Haluk, tak samo urzeczone obrazem błogosławionego słońca.
Napłynęło nagle boleśnie wspomnienie podobnej chwili. Zawsze wtedy, gdy wyjeżdżali z ojcem na swe wędkarskie harce i przychodziło im przeżywać wschody i zachody słońca, ojciec ściskał go za ramię, każąc milczeć i chłonąc to, co dzieje się w naturze. I zawsze rankami czy wieczorami zapanowywała chwila idealnej ciszy, jakby cała natura odprawiała jedno wielkie nabożeństwo, milczeniem śpiewając hymn do słońca.
Haluk przystanął, powstrzymując ręką pragnącego iść dalej Julka.
- Zostań, nie zdążymy, teraz tylko patrzeć, jak z nagła ściemnieje i zapadnie noc... Przepraszam cię za moje dziwne zachowanie, ale przeżyłem coś mocnego. Wiesz co znaczyły te słowa, które wypowiedziałem, pamiętasz je?
- Królowa nieba i kraju Hatti...
- Tak określali Hetyci boginię słońca, obok boga burzy najwyżej czczone przez nich bóstwo pośród całej plejady własnych i zapożyczonych bogów. Monarchowie hetyccy, podobnie jak faraonowie, pisma swoje zaczynali od słów: “Ja, słońce...” Pamiętam to, może dlatego tak przed chwilą się wzruszyłem... Pal sześć, Julek, samochód na szosie jakoś znajdziemy. Siadaj, muszę ci coś opowiedzieć.
Julek spojrzał na przyjaciela. Coś dziwnego działo się z Halukiem. Posłusznie zastosował się do jego wezwania. Trawa była tutaj soczysta, o intensywnej zieleni - świadectwo błogosławionego działania rzeki.
- To Kizilirmak? - wskazał w kierunku wody.
- Tak się teraz nazywa. Hetyci traktowali ją jako świętą rzekę i zwali Marassantija... Gdy w pogodny dzień patrzy się w jej nurt, ma kolor złocisty. Nic żółty, ale złocisty. Jak słońce.
No, nareszcie - odetchnął Julek. Bo Haluk spojrzał już zupełnie normalnie, oczy jego połyskiwały jak zawsze, ale nie było w nich tego rozmarzenia i urzeczenia, jakie wzruszało, ale i niepokoiło zarazem Julka. I uśmiech Turka, gdy zagarniał przyjaciela ramieniem, był ten sam - ciepły, serdeczny, znany nie od dzisiaj.
- Pięknie wyglądałeś w momencie zachodu słońca. Jak posąg. Ale tak trochę niesamowicie - odwzajemnił się Halukowi uśmiechem.
Ten chwilę przygryzł wargi.
- Obiecałem ci coś powiedzieć. Widywałeś w Stambule, Izmirze, w Ankarze napis: Eti Bankasi. Bank Hetycki. Widzisz, początki naszego narodu giną w mrokach dziejów... Zachowane ślady kultury z naszego tureckiego pnia, to właściwie dopiero Seldżucy. My zaś wiemy, że nasz rodowód jest znacznie wcześniejszy, o wiele wcześniejszy od tych wspaniałych ech przeszłości, jakie zachowały się w materialnych przekazach z kultury greckiej czy rzymskiej. Przyjmujemy wszystko tamto jako wspólny ogólnoludzki dorobek ale chcemy mieć prawo do najbardziej odległej, własnej przeszłości... - zawahał się. - Nie wiem, Julku, czy mnie rozumiesz.
- Rozumiem. Ojciec twój w ubiegłym roku nawiązywał do tej sprawy. Także i nasz profesor geografii. Bardzo go lubię, nauczył mnie kochać Turcję. Bo naprawdę pokochałem, Haluk twój kraj.
Turek mocniej przygarnął go ramieniem.
- Cieszę się, że tak mówisz... W związku z tym szukaniem własnego, tureckiego rodowodu, znajdujemy wiele wspólnego z przeszłością hetycką. Nie będę ci wyjaśniał szczegółów, nie wszystkie znam, ojciec wprowadzi cię bliżej, całe lato wykopaliskowej pracy przed nami, zżyjemy się z Hetytami... Wiesz, oni czcząc słońce i burzę, wznosili im posągi, często z litego złota. Każdego dnia posągi te były przez kapłanów kąpane, a potem zabawiano je. Najpiękniejsze pieśni śpiewano przed wyobrażeniami bogów burzy i słońca, najbardziej urocze tańce przed nimi tańczono, przed nimi defilowały rydwany, zaprzężone w najpiękniejsze konie... Gdy patrzyłem dzisiaj na słońce znikające za tamtymi pagórami, przypomniało mi się to wszystko. Dziwne, ale jakbym przeniósł się w ten czas, gdy Hattusas było wielką hetycką stolicą. Poczułem się tak, jakbym był jednym z Hetytów... Ja wiem, Julek, że może to śmiesznie brzmi, ale tak odczuwałem. To chyba te wszystkie nasze przeżycia w Ankarze, oczekiwanie na rozpoczęcie prac wykopaliskowych, a teraz wizyta czekająca nas w Hattusas, wpłynęły na to... Nie śmiej się ze mnie, jak bym sobie tego nie tłumaczył, to w końcu było naprawdę bardzo, bardzo piękne.
- Głupiś, Haluk, że tak gadasz. Doskonale cię rozumiem. Doskonale. I cieszę się, że tak umiesz przeżywać. I że mnie coś udzieliło się z twojego nastroju.
Niespodziewanie dla samego siebie nachylił się ku przyjacielowi i na śniadych jego policzkach wycisnął serdeczny pocałunek. Pocałunek zrozumienia i przyjaźni, pierwszy podczas całej ich znajomości.
Zapadło na moment milczenie. Jakby zawstydzili się tego odruchu. I tak samo bez słowa podnieśli się z miejsca, zawracając ku szosie, do czekającego ich samochodu. Dopiero w wozie pierwszy odezwał się Haluk:
- Niecały kilometr do Hattusas. Ciekawym, czy w dyrekcji muzeum będzie jakaś wiadomość od ojca...
Zapalił światła i rozesłała się przed nimi żółta wstęga drogi. Mercedes sunął wolno, z ledwie słyszalnym szumem motoru.
Gdy w światłach wyrosły przed nimi skromne pomieszczenia administracyjne wielkiego obiektu muzealnego na świeżym powietrzu, z innej drogi wyłonił się, zdążając w tym samym kierunku, dziwnie znajomy kształt samochodu.
- Haluk, ratuj - jęknął Julek. - Piekielna Anglica ze swoim austinem. A tośmy wpadli. Babsko nas przecież zadręczy...
W odpowiedzi usłyszał pełen uciechy chichot przyjaciela.
Od tej chwili wszystko działo się pod komendę pani Barnes. Chłopcy przez dłuższy czas nie mogli ani zipnąć. Nie zdążyli nawet zadziwić się zasłyszanymi wieściami. A było ich sporo.
Najpierw zdumienie, gdy ujrzeli, jak austina z mocno niepewną miną gramoli się Wicek Kempka, w dłoniach trzymając torbę z jakimiś rybami.
- A ty skąd tutaj? Z panią Barnes?
- Zabrałam go z Adampola. Miał się tam poniewierać, nie wiedzieć jak długo czekając, aż sobie o nim przypomnicie?
- Ojciec przyrzekł zabrać go z sobą - tłumaczył się ciągle jeszcze rozbawiony Haluk. Zaraz zgiął się w ukłonie przed panią Barnes. - Nie miałem zaszczytu być pani przedstawiony. Haluk Kseres jestem...
- Phi... - chuda jak tyczka kobieta wydęła usta. - Jaki to dżentelmen z niego. My się znamy, choć nie z widzenia. Inaczej sobie ciebie nie wyobrażałam. Zawsze tak bywa, że dzieci wybitnych ludzi to ladaca nie z tej ziemi. Na takiego właśnie wyglądasz. Jak się masz, Julek?
- Ale może nie będziemy tak stali na dworze. Musimy się rozlokować, dopiero co przyjechaliśmy. - Haluk próbował wprowadzić w to wszystko jakiś ład.
- A my tu trzeci dzień męczymy się, czekając na was i w głowę zachodząc, co się z wami dzieje. Wicek myślał, że was znowu porwano albo wy dla odmiany wpakowaliście kogoś do samochodowego bagażnika...
Haluk i Julek spojrzeli po sobie. Przypomniał im się Salih na pół uduszony w bagażniku. Zanieśli się śmiechem tak silnym, aż przysiadać musieli, dłońmi po kolanach się klepać, chwytać powietrze ustami rozwartymi jak ryby. Co lepsze, Wicek początkowo zaskoczony reakcją kolegów, też rozdziawił swą okrągłą, i piegowatą gębę i zaczął ryczeć do wtóru. Tylko Angielka zachowała spokój, spoglądając na nich przymrużonymi oczyma. Julek dałby głowę, że w kącikach jej oczu też czaił się uśmiech. Wreszcie odezwała się surowo, podnosząc głos tym bardziej, im bardziej niesamowity stawał się ich śmiech.
- Chyba nie oszaleliście? O co wam chodzi?
- Pani wybaczy... - Haluk opanowywał ale z największym wysiłkiem. - Przeżyliśmy wczoraj bardzo dziwną, niebezpieczną przygodę. I właśnie bagażnik samochodu miał w tym niemały udział.
- Musicie to opowiedzieć. Ale nie teraz. Idźcie, rozlokujcie się, za godzinę spotykamy się. Wicek, zanieś ryby, poproś, niech nam dozorczyni usmaży je na kolację. Dla mnie ma być owczy ser, pamiętaj.
I już odmaszerowała, wymachując trzymanymi w chudej dłoni kluczykami od samochodu.
Wicek odprowadził ją wzrokiem, a potem modlitewnie złożył ręce, jakby niebiosom dziękował za wybawienie.
- Co ja przez was muszę z nią przeżywać! Równa babka, ale straszna.
- To po coś z nią jechał?
- Phi, pytał mnie kto o cokolwiek? Ustaliła wszystko z profesorem, z twoją ciotką, Julek, i jeszcze z moją matką. Ona czuje się już w Adampolu jak w domu, wszystkich zna, wszystko ją ciekawi, fotografie robi, jakieś zapiski. Jeszcze jak wyleczyła chorego dzieciaka Dochodów, to każdy cacka się z nią jak ze zgniłym jajkiem.
Szli w stronę baraku, w którym znalazło się pomieszczenie dla całej trójki. Wicek aż zawierzgał nogami z radości.
- Świetnie, że będę z wami. Wybronicie mnie od tej angielskiej wiedźmy.
- Tak łatwo ci nie pójdzie - śmiali się, rozpakowując rzeczy i myjąc się w podniszczonej miednicy.
- Najważniejsze, że już jesteśmy razem. Okropnie mi się nudziło w Adampolu. Pracowałem jak dziki osioł, żeby matka potem nie narzekała... Pewnie mieliście kupę przygód? Już słyszałem - powiedział to z wyraźnym żalem, aż tamci musieli się uśmiechnąć.
- Nawet wczoraj. Z bagażnikiem... Dlatego tak się śmieliśmy choć sprawa wcale nie do śmiechu - spoważniał Haluk. - No, już się odkurzyliśmy, możemy trochę odsapnąć, nim przyjdzie czas na randkę z tą panią. A wiecie, ona mi się podoba, taka męska. Wiatrówka z zamszu, spódnica z materiału jak żelazo, krok dragona, twarz też niekobieca, tylko wąsów jej brakuje...
- Gadaj, co z tym bagażnikiem - niecierpliwił się Wicek.
- Byliśmy w Konyi. Tam ujrzałem Saliha...
- Saliha? Tego od grobowcu?
- Tego samego. Wyszedł już z więzienia... Potem na samochodzie wymalował nam znak z tych kół i trójkątów, pamiętasz?
Kempka kiwał z przejęciem głową.
- Wieczorem wyjechaliśmy. Na szczęście nawaliło nam koło, trzeba je było wymienić. Otworzyliśmy bagażnik, a tam...
Wicek słuchał z szeroko rozwartymi ustami, cała jego twarz wyrażała ogromne przejęcie, oczy połyskiwały, ciężko wzdychał.
- Czy wy nie bujacie? Jakieś dziwne to wszystko. Właśnie na Saliha musieliście natrafić w Konyi? - wydął wargi z udawanym powątpiewaniem.
- Julek, pokaż mu!
Sztylet, wąski, z wcięciem na klindze, zabłysnął w dłoni chłopca. I zaraz z pochwy wysunie się zakrzywiony kindżał. Wicek spoważniał, nachylił się nad bronią. Przybladł w pewnej chwili.
- Widzieliście te znaki? Takie same, jakimi wtedy straszono nas przy grobowcu Dardanów. Cudem wyszliście ze straszliwej opresji. Przecież on wyrżnąłby was jak kurczęta. Salih. Tańczący derwisz.
Z zewnątrz rozległ się donośny, piskliwy nieco głos pani Barnes.
- Już nas woła. Zwariować można z tą babą. Ja jeszcze nie najlepiej z angielskim, połowy nic rozumiem z tego, co do mnie gada. - Skrzywiony popatrywał na kolegów. I znów westchnął głęboko: - Zawsze tak, tylko wy macie szczęście do przygód. Ja to albo haruję na polu u matki, albo pałętam się z jakąś Anglicą... Ale ryby to ona umie łowić. Takie sztuki jej brały - odmierzył na własnym łokciu niebagatelny wymiar ryby.
- A nie mówiłem, że będzie nam Wicek zazdrościł? - Haluk wrócił już do swego normalnego, pogodnego nastroju. Zaraz obrócił się do Kempki: - Nie zazdrość, Wicek, tak mi się coś wydaje, że i tegoroczne wakacje nie miną nam nudno... No, a teraz pora na panią Barnes, największy wynalazek Julkowego żywota.
- Wiecie, że ona była już w polskiej ambasadzie? - Wicek uzupełniał nowiny.
- Szatan baba, wszędzie trafi. Podoba mi się - Haluk reagował na panią Barnes wyjątkowo radośnie.
Pozostali dwaj spojrzeli na niego zezem, wzruszyli ramionami. Zobaczy się za kilka dni, czy nadal będzie Haluk taki zadowolony z tej niepowołanej opieki.
- Nareszcie. Ależ z was guzdrały. Głowy dam, żeście nie domyci. Plotkowaliście mi pewno przez cały czas. Założę się, że głównie o mnie. Idziemy na kolację - zagarniała ich wcale nie macierzyńskim gestem ramienia.
Haluk z Julkiem trochę po studencku odżywiający się w Ankarze - już to doktor Merlut nie umiał zorganizować tych spraw - a podczas kilkudniowej łazęgi jadający, gdzie się trafiło, zabrali się do jedzenia z apetytem, który aż panią Barnes zadziwił.
- Przydałam się na coś z Wickiem. Bez nas nie mielibyście tych wspaniałych pstrągów. Jedzcie, jedzcie, tylko żebyście mi się potem nie pochorowali.
- Pstrągi pycha. Największego to pani złowiło. I najwięcej. Ja jakoś nie miałem szczęścia - niewiele przejmując się swym niepowodzeniem, paplał Wicek z zapchaną gębą. Oczy mu się tylko śmiały. Jakże się cieszył, że nareszcie jest z kolegami, że znowu coś się zaczyna, może nowa oszałamiająca przygoda?
- A jak ci szło w Adampolu? I co słychać? - rzucił Julek.
Pani Barnes z rozmachem uderzyła się nagle w czoło i podniosła od stołu zapowiadając, iż wróci za chwilę.
Piegowata, okrągła gęba Wicka jak słonecznik obracała się za chudą, piszczelowatą Angielką. Gdy pani Barnes znikła, chłopak odetchnął, odłożył widelec.
- Wściec się można. Niańczyła mnie, jakbym był niemowlakiem lub obłożnie chorym. Wytrzymać trudno. Choć z drugiej strony to zupełnie niesamowita baba... Pytacie o Adampol. No cóż, ja harowałem, jest trochę tego pola u matki, zbiory były wcześniejsze, zostało już tylko proso i ziemniaki... Niewiele było czasu na pogwarki. Twoja ciotka, Julek, była u nas dwa razy. Paczka jest dla ciebie, zostawiliśmy ją w Ankarze. Z jedzeniem. Ciotunia się boi, że cię tutaj zagłodzą... A resztę to wam powie Anglica. Ona chyba zakochała się w tobie, Julek, cholernie gdacze, jakiś to dzielny, prawy i w ogóle... Słuchajcie, ja muszę odsapnąć, wy ją teraz obstawiajcie, dobra? - spojrzał błagalnie.
- Ale co ona robiła w Adampolu?
- Wiedziała o naszej wiosce od ciebie. Przyjechała z wizytą. Zasiedziała się na kilka dni, u cioci Zosi. Na drugi dzień znała już wszystkich, od wójta Lolo po niemowlaki. Gadała w paru językach, całe szczęście, że nie zna polskiego ani tureckiego. Przynajmniej niektórzy ni znając obcych języków, mieli spokój... Czy ona pisze jakieś książki lub pamiętniki? Stale coś notowała, podobno do późna w nocy. Ogromnie jej zaimponowała nasza wioska, wypytywała o historię, o losy polskich osadników sprzed wieku, o warunki życia. Oglądała pamiątki rodzinne, książki, fotografie, portrety. Co rusz cmokała, powtarzając swoje wonderful i wonderful... Bardzo zaprzyjaźniły się z ciotką Zosią. O tobie chyba najwięcej gadały, Julek, jak myślisz?
- A daj mi spokój. O mnie! Znasz ciotkę Zosię, ta podejmie rozmowę na każdy temat. Zresztą wie piekielnie wiele, zna języki, cóż chcesz, dobry duch Adampola. Pewnie w każdym pokoleniu był ktoś taki, co podtrzymywał polskość i reprezentował ją na zewnątrz. Stąd i ta zażyłość z panią Barnes. Uważajcie, idzie już...
- A miałem wam coś powiedzieć... - westchnął Wicek i dla poprawy humoru sięgnął po kolejnego pstrąga.
- Nie gniewaj się, mój miły. Powinnam ci była oddać to od razu, wiem, jakie to ważne dla ciebie. Mogę cię pocieszyć, że same dobre nowiny, wiem od pani Zofii... - podawała mu dwie kartki.
- Dziękuję - poderwał się z miejsca. - Mogę zaraz przeczytać?
Kiwnęła głową, spojrzała na stół.
- No, całe szczęście, bałam się, że spałaszowaliście mój serek. A ryby dobre? Od piętnastu lat ryb do ust nie biorę. Choćbym była nie wiem jak głodna,
Kartka od ojca. Julek skwitował to trochę markotną miną. Wiadomo, ojciec nigdy nie uwielbiał pisania listów, niedawno przysłał większą epistołę i teraz uważał się najpewniej za rozgrzeszonego... Wiadomości były naprawdę dobre, od dawna, dawna nie zdarzyło się coś podobnego. I charakter pisma był równy, spokojny, nie tak jak kiedyś... Leczenie przebiegało pomyślnie, być może, za jakiś czas ojciec będzie mógł wrócić na kilka miesięcy do domu. Potem jeszcze jeden wyjazd sanatoryjny i kto wie, czy nie obróci się wszystko na dobre.
Wtedy Julek wróci i znów będą razem łowić szczupaki na ostródzkich jeziorach.
Julek dostrzegł ciepły uśmiech przyjaciela. Haluk obserwował go od dłuższej chwili. Wiedział, czym były dla Julka widokówki z Polski, od ojca.
- Zdrów?
- Wygląda, że będzie dobrze. Nareszcie - Julek zamrugał szybko oczyma, coś tam niebezpiecznie zaszkliło się. Na wszelki wypadek pochylił głowę nad kartką od cioci.
- Mówcie jakimś ludzkim językiem. Bo to albo po polsku, jak z Julkiem, albo po turecku z Halukiem. O mnie zapominacie, ładni z was dżentelmeni - nikt was nie uczył, że trzeba posługiwać się językiem znanym wszystkim?
- Przepraszam bardzo, to moja wina - skłonił się Haluk.
- Nie twoja, bo ten piegowaty wandal najwięcej gadał. A ze mną ledwo raz duknął słowo na pół godziny...
- Ja mam ledwie dostateczną ocenę z angielskiego, proszę pani - Wicek ledwie wstrzymywał w sobie ochotę pokazania pani Barnes języka.
- W drodze łaski. Ja bym ci tak wysokiej oceny na pewno nie dała. Dukasz jak niemowlę... Z Julkiem to można się zgadać, ale najlepiej z Halukiem.
- On był dwa lata w Anglii, proszę pani.
- Tobie by i pięć lat w Londynie niewiele pomogło...
Objedzeni wyżej uszu, zaczęli wiercić się przy stole, bo jakoś nie wypadało im wstawać pierwszym przy pani Barnes.
- No i co teraz? Jakie plany? Jutro proponuję wyprawo do Jazyłykaja, to parę kilometrów stąd. Ty Haluk, pewnie tam byłeś? Ale oni jeszcze nie widzieli szczątków wielkiej hetyckiej świątyni. A i ja się im chętnie przypatrzę bliżej. - Westchnęła. - Co ja właściwie tu z wami robię? Sama wpakowałam się w rolę niańki trzech urwipołciów i teraz nie mogę się nawet zwolnić, dopóki profesor się nie odezwie. A jeżeli to długo potrwa?
- Czy ojciec jest w Ankarze?
- Nie. Doktora Merluta także nie ma, wyjechał już na teren prac wykopaliskowych. Amerykanie także opuścili stolicę...
- A te wszystkie tajemnicze sprawy? Wie pani, figurki z brązu, telefony, groźby?
- Nic mi nikt o tym nie mówił.
- Zatem zostaje tylko czekanie. Żeby też ojciec trochę się pośpieszył - Haluk bezradnie rozłożył ręce.
- Wiem, że wam dziś bardzo przeszkadzam. Musicie się nagadać z sobą. Tylko nie przegadajcie całej nocy. Jutro z samego ranka wyprawa do hetyckich bogów...
Nisko, grzecznie się skłonili, jak na lekcji dobrego wychowania.
- Uff! - radosne westchnienie ulgi wydane przez Wicka zilustrowało najpełniej nastrój całej trójki.
- Co robimy?
- A gdyby tak nocą połazić trochę po ruinach Hattusas? - nieśmiało zaproponował Julek. - To może być nastrojowe. Zaraz księżyc wzejdzie, zrobi się jaśniej.
- Po nocy w ruiny? Ja już trzy dni tłukę się pośród tych kamienisk. Inna rzecz, że to ciekawe. Ale teraz, po ciemku?
Haluk spojrzał na Julka, kiwnął przytakująco głową.
- To i ja idę z wami... Sam się przecież nie będę nudził w pokoju. Zresztą, może się coś przydarzy, jak to przy Julku - przystał chętnie Kempka. - Nie wchodźmy od tej strony, ale okrążmy miasto i zacznijmy od razu od Lwiej Bramy. Tak będzie chyba ciekawiej.
Powietrze nasyciło się już rześkością, łatwiej było oddychać. Wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Szli ująwszy się pod ręce, zadowoleni, że znów są razem, że wakacje dopiero właściwie się zaczynają - tyle jeszcze tygodni przed nimi, tyle wrażeń, a może, może, idąc tropem Wickowych marzeń, i przygód.
Na tle zwałów kamieni, znaczących ślad murów obronnych dawnego miasta, poruszył się nagle jakiś cień.
- Dokąd? Aha, poznaję was. Teraz, w ruiny? Tylko uważajcie, bo już kilku takich amatorów nocnych przygód nogi sobie tutaj połamało. Tak uciekali...
To dozorca nocny pilnował gruzowisk wymarłego miasta.
- Zajmowało przestrzeń stu siedemdziesięciu hektarów... Jak na tamte czasy, był to miejski kolos - poinformował Wicek. - Już tyle nasłuchałem się o Hattusas przez te trzy dni, że mógłbym się wynająć za przewodnika. - A to, proszę, Lwia Brama...
Zatrzymali się. Droga urywała się, a teren zaczął piąć się fałdziście pod górę. Z bramy, rozcinającej nie kończącą się linię zwalistych kamieni - szlak dawnego muru obronnego - niewiele zostało. Kilkanaście potężnych bloków, po części jeszcze uplasowanych jedne na drugich, znaczyło łukowate wejście do dawnej hetyckiej siedziby. Na dwóch przeciwległych głazach, wyraziste nawet teraz, w nocy, wyrastały rzeźby lwich sylwetek. Tułowia ich były niezgrabne, przesadnie zaokrąglone, w łapach również brakło wyrazu. Natomiast w uchwyconych jakby w ruchu łbach z groźnie rozwartymi pyskami krył się jakiś niepokój.
Julek ostrożnym ruchem dłoni pogłaskał jeden z nich, wyczuwając palcami, mimo polerującego działania tysiącleci, wyrazistą jeszcze ostrość cięć dłuta nieznanego artysty. Twardy kamień nie poddawał się działaniu czasu, lwy nadal żyły, strzegąc resztek hetyckiej siedziby.
- Pamiętasz, Haluk, te lwy w muzeum ankarskim? Podobne...
- Tamten, koło wejścia, to był sfinks. Te tutaj mniej straszne...
Zamilkli czemuś i tylko przyciszony odgłos ich kroków na żwirowatym podłożu rozbijał nocną ciszę. Niedaleka wieś Bagazkoy już spała, pogasły także ostatnie światła w budynku administracji. Na niebo gramolił się znad horyzontu przycięty z jednej strony księżyc. Teren odsłoniętego spod gruzu i pyłu rumowisk dawnego miasta jakby się ożywił w chłodnym, matowym świetle Wszystko nabrało nierealnych wymiarów.
Zeszli na bok, przysiadając na długim kamiennym
- Wiecie, że... - zaczął Wicek, krzywiąc do księżyca swą pyzatą gębę, ale Julek krótkim ruchem dłoni przerwał mu wpół zdania.
- Cicho - dorzucił szeptem.
Prostoduszny Kempka przyjrzał się oświetlonym blaskiem księżyca twarzom kolegów i niczego nie pojmując, wzruszył ramionami.
A im zwyczajnie przypomniał się tamten wieczór, gdy urzeczeni zachodem słońca, stali nad świętą hetycką rzeką, ogarnięci nienazwanym wzruszeniem, przeczuciem dziwnej więzi z tamtym, jakże dawno minionym światem. Ponad trzy tysiące lat temu zaginęło państwo hetyckie, rozsypując się pod naporem nowych ludów, wstępujących na arenę dziejów małoazjatyckich. A przecież po dziś dzień zostało coś z państwa Hatti w aurze tej okolicy, w echach niosących się wiatrami, w poszumie złocistych wód wielkiej rzeki.
Księżyc wznosił się coraz wyżej, już dźwignął się nad osłaniające go pasma pagórów, rozświetlając olbrzymią przestrzeń poznaczoną ciągiem rozwalonego muru. Pośród rumowiska kamieni wznosiły się dolne fragmenty dawnych świątyń, pałaców, miejsc szczególnego kultu. Miejscami tylko ostrzejsze linie fundamentów niewielkich budynków wyraziściej wytyczały zarysy miasta.
Wrażenie było tak silne, że ogarnęło nawet najmniej frasobliwego w tym gronie Wicka Kempkę; siedział wybałuszając szeroko oczy, a na jego owalnej, poczciwej twarzy osadzał się wyraz zdumienia. Tyle razy już wędrował po ruinach Hattusas, a nie zaznał dotąd podobnego uczucia. Nigdy dawne miasto nie wydawało mu się tak wielkie i nigdy wyobraźnia nie podpowiedziała mu tak wyraźnie prawdy o przeszłości, jak teraz, w tej osobliwej chwili.
Z mocnym poświstem frunęło coś nagle nad ich głowami, aż je przygięli nisko, dopiero po chwili odgadując, że to po prostu sowa odbywa nocne loty za żerem.
- Co ten stary woźny gadał o jakichś tam, co nogi połamali tu nocą? Że uciekali... Przed czym czy przed kim? - w ten niepokojący nastrój wpadł nagle szept Wicka.
- Cicho... - ostrzegawczo syknął Julek.
Przytulili się do siebie. Osobliwie objawiała im się ta noc pośród ruin dawnego Hattusas.
Słyszeli czyjeś ciężkie człapanie. Ktoś szedł w ich stronę, z wyraźnym wysiłkiem wlokąc nogi, przestawiając je bardzo, bardzo powoli.
- Carramba, że też latarki nie wziąłem - na cały głos, trochę ze śmiechem odezwał się nagle Haluk.
Popędził w przyległą uliczkę, znaczoną teraz zaledwie pierwszymi warstwami murów gęsto tu ongiś rozsiadłych domów. Wicek z Julkiem patrzyli w ślad za Turkiem zdziwieni i trochę niespokojni.
- Czyżby znowu coś się zaczynało? To klawo - nabrał nagle wigoru Wicek i też dźwignął się z miejsca, na wszelki wypadek podnosząc zarazem poręczniejszy kamień.
Nic z tego. Haluk wracał już niosąc coś w dłoniach.
- Widzicie, jaki potężny żółw? Rzadko osiągają takie rozmiary, waży chyba ze trzy albo cztery kilo.
Położył im zdobycz u nóg. Żółwia skorupa ze skrytą pod nią głową i nogami jak wielka micha czerniała na jaśniejszej płaszczyźnie kamienia.
Zdrowy, serdeczny śmiech odbił się echem od szacownych ruin. Przy okazji dostało się Wickowi, który pierwszy zaczął pogadywać o jakichś niesamowitościach w Hattusas.
- Ale stary gadał, że jacyś faceci uciekali. Może napotkali tu nie tylko sowy i żółwie? - bronił się odskakując na bezpieczniejszą odległość. - A może jakiś tam Szuppiliuma sprzed trzech tysięcy lat miewa ochotę na nocne spacery? Gdybyście go tak zobaczyli z brodą po pas, w bojowym stroju, też byście kulasy łamali.
- Po pierwsze Suppiluliuma, dwója, Wicek, z historii. Jak ty sobie radzisz w tym twoim liceum? Po drugie, o niczym innym nie marzę. To przecież władca, który podbił państwo Mitanni aż po Damaszek i Karkemisz nad Eufratem. Tym samym poskromił Asyrię i Eipt, stwarzając największą potęgę ówczesnego świata...
Wicek przyglądał się Turkowi z przechyloną w bok głową. W blasku księżyca Julek widział jego pełne podziwu i kpiny zarazem spojrzenie.
- Dobra jest, stary. Ciekawie gadasz. Robi się z ciebie historyk. Ale zostawmy już tego Szuppili... ech, mógłby się prościej nazywać. Przejdźmy się lepiej. A co do tych strachów, to takeście się do mnie tulili, gdy sowa nad nami leciała, że ledwie widać was było. Bohaterowie. Że tam ich ktoś porwał, a jeszcze ktoś z nożami wpakował się do bagażnika, to myślą, że rozumy wszystkie pojedli i patent wykupili na bohaterów. Zobaczymy, co będzie dalej.
Z irytacją kopnął kamień, jaki mu się nawinął pod nogę. Kamień z furkotem poleciał w przestrzeń, a Wicek sycząc podskakiwał na jednej nodze; coś mu nie wyszło z tym kopem.
Że jednak ten Polak tureckiego chowu miał dobre serce, za chwilę śmiał się w najlepsze razem z kompanami. Ująwszy się za ręce szli przez ruiny Hattusas.
Nieomal biegli teraz, potykając się, przeskakując zwały kamieni i wielkie płyty, omijając fragmenty budowli. Aż wreszcie dotarli do podnóża zwaliska, wznoszącego się jeszcze w obrębie murów dawnego miasta, ale trochę już na uboczu, jakby wspartego o ostro tu się podnoszący teren.
Spojrzenia ich pięły się wolno po naturalnym, strzępiastym zboczu skalnej calizny, zsiekanej wichrami, zrytej strumieniami wody w rozpadliny i bruzdy. Wzrok wychwytywał oświetlone przez księżyc kępy zielska, czasem mizerny krzak rozpaczliwie czepiający się jakichś zagłębień, nienaturalnie połyskujące siwe liście bezłodygowych kwiatów.
Aż wreszcie ostro odcinając się od tła nieba ciemnym konturem, zamykała całe pogórze dawna hetycka twierdza. Wzniesiona z takich samych głazów jak podtrzymująca ją calizna, cytadela warowna wyrastała nad Hattusas jak symbol niezmożoności. Czas obszedł się z nią nieco łaskawiej niż z innymi budowlami stolicy. Najmniej nadkruszały kamienie, ogień nie wszędy sięgał, wicher kapitulował.
Julek i Wicek przenieśli wzrok z masywu dawnej twierdzy na przyjaciela. Haluk patrzył na mury warowni lekko przymrużając powieki,
Kempka dotknął dłoni Julka. Zrozumieli się. Nie wolno zakłócać tej chwili szlachetnego uniesienia, to pięknie, że Haluk potrafi tak przeżywać.
- Ta cytadela zwie się Bujukkale... Ruiny Hattusas zwróciły uwagę badaczy już w pierwszej połowie ubiegłego wieku. Prace wykopaliskowe na wielką skalę rozpoczął dopiero Winckler w 1906 roku. Z przerwami pod innym kierownictwem, trwały one do lat pięćdziesiątych... Cytadelę, górującą zresztą nad całym terenem, odkrył Winckler. On też odnalazł tutaj słynne archiwum królewskie, kilkanaście tysięcy tabliczek glinianych, pokrytych pismem hetyckim... Świat naukowy zyskał nagle wspaniałe źródło do poznania dawnych dziejów. Problem tkwił tylko w tym, że nie umiano odczytać pisma hetyckiego. I z tym dano sobie radę. Nagle odżyła wielka, wspaniała cywilizacja, dotąd prawie nieznana...
Haluk urwał, uśmiechnął się, trzepnął jednego i drugiego i z przyjaciół przez ramię.
- Ja nie o tabliczkach chcę mówić, ale o tej cytadeli. Jak mądrze było to pomyślane. Mury broniły miasta. Gdyby jednakże wróg okazał się mocniejszy i wtargnął do stolicy, obrońcy mieli dalszą szansę przetrwania i walki. Właśnie w cytadeli, górującej nad terenem na dzikiej, niedostępnej skale... Tam wykuli w skale głębokie studnie, tam trzymali zapasy, skrywali broń i wszystko, co w państwie najcenniejsze. Nie tylko złoto, klejnoty, misterne wyroby. Także te tabliczki w archiwach...
Spojrzał na przyjaciół. Uśmiechnął się.
- Uważacie mnie pewnie za mazgaja? Kiedyś ojciec opowiadał mi, że wasza, polska historia, jest historią zmagań i walki. Że wasz naród jak mało który, umie cenić honor, że potrafi się wzruszać, że walczy do ostatka o takie wartości jak wolność, duma, godność. Może dlatego nie starałem się powściągać swych uczuć. Ty, Wicek, żyjesz w naszym kraju, jesteś Polakiem, a zarazem pokochałeś chyba Turcję, kraj twego urodzenia. Ale Julek jest gościem. Obaj patrzycie inaczej, jakby z boku. Widzicie wszystko ostrzej, lepiej - i to, co dobre, i to, co złe. Musicie jednak wiedzieć jedno: Turcja, tak naprawdę zbudzona do życia dopiero przez Ataturka, jest krajem wielkich ambicji, do których całą swoją przeszłością zdobyła prawo. Chcemy nasz kraj odmienić, unowocześnić. Nawet tak młodzi jak ja, myślą o tym. Myślą i marzą. By było inaczej, pełniej, lepiej. I wiecie, jak jeszcze? Radośniej Wszystkim ludziom. Aby marzenia nasze zrealizować, musimy mieć mocne oparcie. Szukamy go w przeszłości. W całej przeszłości. I tej Seldżuków, i tej Osmanów. A także i w tej najodleglejszej hetyckiej. Choć nie jest to kultura turecka, imponuje nam ona, dodaje zwyczajnie wiary i sił...
Po raz pierwszy widzieli Haluka tak poważnego. Nie był to już ten sam wesoły, zawsze skory do psot chłopak, ale przedstawiciel swego narodu, głoszący jego ambicje i pragnienia. Ta twarz, na którą dopiero co tak wygapiali się z Wickiem, też była nową twarzą. Ujawniło się w niej coś na pewno i z tych Turków, którzy pod wodzą swoich sułtanów ruszali w bój przeciw niewiernym, paląc i mordując po drodze, ale i z tych, którzy w dobie rozbiorów Polski pozostawali najwierniejszymi jej przyjaciółmi, nigdy oficjalnie nie przyjmując faktu, że Polska jako państwo przestała istnieć... Było coś w Haluku i z tych dzikich, skośnookich wojowników, biorących w niewolę małe dzieci, by potem wychowywać z nich janczarów, ale było i coś z tych ludzi, w których służbę szli polscy wojskowi, ci wszyscy polscy generałowie w armii tureckiej, wierzący, że właśnie stąd poniosą do Polski zarzewie wolności...
Julek bardzo chciał powiedzieć Halukowi coś serdecznego, po prostu podziękować za przeżyte chwile wzruszenia. Nie umiał jednak znaleźć odpowiednich słów. Z pewną ulgą usłyszał w tej samej chwili głos Wicka, pełen niekłamanego podziwu:
- Wiesz, Haluk, gadasz zupełnie jak jakiś uczony albo minister. Diabli wiedzą, dokąd zajdziesz, gdzie wylądujesz. U nas w Adampolu mówią, że tacy jak ty albo dostają się na same szczyty, albo wieszani są na pierwszej lepszej gałęzi. Jak by nie było, jest w czym wybierać... Nie przejmuj się, nam się ta twoja gadka na pewno bardzo przydała... - Zaśmiał się: - Wiesz, jak przerabialiśmy tych Hetytów w szkole, to mnie to guzik obchodziło. A teraz i mnie zaciekawia ich historia. No co, chłopaki, może wleziemy na ruiny cytadeli?
- Oszalałeś, po ciemku?
- Księżyc świeci.
- Nie. - Haluk stanowczo uciął rojenia Wicka. - Możemy spróbować za dnia... Ale też nie jutro. Anglica zapowiedziała wszak wyjazd do Jazyłykaja. Już późno, pora spać, chodźcie...
- Coś ty? Teraz spać? Dopiero po dwunastej - dąsał się Wicek.
Turek dobrotliwie, ale stanowczo zagarnął go ramieniem. Uśmiechnął się do Julka:
- Dziwne, doprawdy. Pierwszy od dawna dzień bez przygód...
Julek był innego zdania. Czy poznanie przyjaciela w jego wzruszeniach, pragnieniach i dążeniach nie było ważniejszą i większą przygodą od jakiegoś porwania czy zetknięcia z tańczącym derwiszem?...
Głośno jednak tego nie powiedział.
Cicho wsunęli się do baraku. Na dworze pełgały już pierwsze pasemka brzasku, a od wschodu rumieniło się niebo.
Julek długo nie mógł usnąć, z zazdrością nasłuchując pochrapywania kolegów. Miniony dzień zbyt był bogaty we wrażenia, by skotłowane myśli zezwoliły na sen. Przewracał się z boku na bok, zapadał w stan pół jawy, pół drzemki. Naprzeciw wychodziły mu brodate, groźne postacie hetyckich wojowników, a po nich zjawiały się jakieś maszkary, lwy z groźnie rozwartymi paszczami, sfinks o surowo spoglądających oczach.
Nagle zatęsknił bardzo do ojca, do małego mieszkanka w Ostródzie, w którym za życia matki było tak przytulnie, tak dobrze, tak ciepło, i do jezior warmińskich o brzegach nie tak przeraźliwie smętnych i pustych jak brzegi Tuz Golu.
I z tym obrazem ostródzkich jezior zasnął.
Rozdział VII
Jazyłykaja i ... czarnooka Hadżer
Trzymał jej rękę w obu dłoniach, ciągle nie dowierzając swemu szczęściu...
- Hadżer - powiedział, a raczej wyszeptał. - Hadżer...
Uśmiechnęła się - zawsze wtedy jej nosek marszczył się u nasady oczu. Bardzo to lubił.
- I am very, very, very glad to see you,* [Bardzo, bardzo, bardzo cieszę się, iż cię widzę (ang.).] Julek - powiedziała równie cichutko i zapłoniła się, aż na tle tej nagle pokraśniałej twarzy włosy jej stały się jakby jeszcze ciemniejsze, jeżeli to w ogóle było możliwe.
Morze spokojnie falowało, rzadko na którejś fali pojawiał się cieniutki grzebyczek piany. W tej maleńkiej miejscowości nie opodal Samsunu domek zajmowany przez rodzinę państwa Geloliu mieścił się niemal nad samym morzem, odgrodzony od niego tylko pasmem asfaltu, wijącego się równolegle do łuku zatoki.
Młodzi stali na szerokim tarasie, wpatrzeni w siebie, zaskoczeni i uszczęśliwieni nieoczekiwanym spotkaniem.
Patrzył w ciemne oczy Hadżer, łowiąc spłoszone drganie długich rzęs. Nie uszedł także jego uwagi rumieniec, jaki wypełzł na policzki dziewczyny.
Mocniej, choć zupełnie bezwiednie ścisnął jej dłoń. Pojął w tej chwili nie tylko, jak jest mu bliska i droga, ale że i on sam bardzo Hadżer obchodzi.
- Hadżer - powtórzył, bo nic innego nie przychodziło mu na myśl w tej chwili, jak tylko jej imię. Czyż zresztą potrzebne tu były słowa?
Hadżer nagle odwróciła się w stronę drzwi na taras.
- Idą twoi koledzy...
Idą? Słowo to wcale nie oddawało zachowania Haluka i Wicka, którzy wpadli galopem, zupełnie jak rozhukane konie, ledwie przyhamowując przed młodą parą.
- Julek, komunikat z placu boju!... Jedziemy z panią Barnes poszukać dla nas locum na dwa dni... Ty możesz sobie tu zostać, nie jesteś nam niezbędny - perorował Wicek, a piegowata gęba śmiała mu się zjadliwie.
- Nie ma Jeszcze państwa Gologliu? - Haluk był bardziej rzeczowy. - No, to macie szczęście. Cześć, ciao. Aha, czekajcie tu na nas...
Już ich nie było. Tylko zadudniło po terakotowej wykładzinie tarasu. Julek złapał się na tym, że spogląda za kolegami z wyraźnym wzruszeniem.
- Porządni chłopcy - Hadżer ubawiono była tym nalotem.
- Bardzo... Gdyby nie oni, nie bylibyśmy tutaj. Ale to później ci opowiem. Będzie czas. Słuchaj, Hadżer, ja...
Urwał. Tyle miał jej do powiedzenia podczas podroży austinem pani Barnes przygotowywał się do tego spotkania, układając w myślach całą tę rozmowę - a teraz sterczy tutaj, nie umiejąc wykrztusić ani be, ani me.
Powtarza tylko imię dziewczyny i wygapia się nieprzytomnie w jej oczy. Gotowa pomyśleć, że zgłupiał przez tych parę tygodni, odkąd się nie widzieli...
Uśmiechnęła się.
- Słuchaj, Julek. Tylko nie przejmuj się zbytnio, jeśli mama nie będzie cię witać równie radośnie jak ja. Lubi cię, ale i wie też, jak bardzo ja ciebie lubię. Niepokoi ją to, dla niej różnice wyznania, narodowości, tradycji, obyczajów są ważniejsze nad wszystko. Nie tylko dla niej. Trzy czwarte ludzi w Turcji tak myśli. To osad islamu, echa czasów kalifatu, wszechwładzy sułtana, gdy rządziło się ludźmi także i w sensie duchowym... Widzisz, ojciec już jest inny, bardziej nowoczesny, znasz go zresztą, nie muszę ci mówić.
- Hadżer, po co aż taki wstęp? - spojrzał na dziewczynę uważniej. - Chyba jednak mama twoja nie wyrzuci mnie, ani nie zakaże widywać się z tobą?
- Na pewno nie. Lubi cię mimo wszystko i jest ci serdecznie wdzięczna. Gdyby nie ty...
Zamachał w zniecierpliwieniu dłonią. Nie lubił, gdy ktokolwiek wspominał o tym, że wyciągnął dziewczynę niemal spod kół samochodu. Każdy by tak zrobił, żadne tam bohaterstwo. Inna rzecz, że tylko dzięki temu mógł poznać Hadżer...
- Zawsze jesteś taki sam. Może dlatego cię lubię - żartobliwie trzepnęła go dłonią przez ramię. - Co to za pani Barnes? Ani zdołałam się jej przyjrzeć, tak mnie wyściskała i wycałowała nie wiedzieć z jakiego powodu. Mało też zrozumiałam, jej angielszczyzna jakaś dziwna. na domiar mówiła tak szybko... Jedno pojęłam, gdy powiedziała, że nie posądzała cię o tak dobry gust - zaśmiała się.
- To w ogóle strasznie śmieszna znajomość. Poznałem ją nad Bosforem. Dała mi wędkę, zagadała, zahuczała, co miałem począć, łowiłem te jakieś sardynki. A potem skądś znalazł się złodziejaszek, porwał torbę Anglicy i w nogi. No to pognałem za nim. Udało mi się torbę odzyskać. Za pokutę dwie godziny piłem z panią Barnes cieniutką herbatę. A później zawiozła mnie do was, do Yesilurtu.
- No to ładnie z jej strony... A co dalej?
- Dalej? Dzwoniła jeszcze tego samego wieczora do profesora Kseresa. Była w Adampolu, podobno zna tam już wszystkie polskie rodziny, a z moją ciotką jest w przyjaźni. Składała wizytę w ambasadzie polskiej w Ankarze. Wreszcie przywiozła z sobą Wicka do Ankary i zetknęliśmy się znowu wszyscy w Hattusas.
- Dobrze, a skąd wizyta w Samsunie? U nas?
Julek przetarł czoło. Coś nieskładnie szła relacja o pani Barnes.
- Dużo do gadania, Hadżer. Widzisz, wczoraj byliśmy całą czwórką w Jazyłykaja, tam, gdzie ta procesja bogów wykuta w skale... No i zdarzyła się nam, właściwie zaś pani Barnes i Wickowi, mała przygoda. Haluk i ja wyciągnęliśmy ich z kabały...
- Co to ma wspólnego z Samsunem?
- Nie wiem... Haluk zadziałał. Dopiero rano, zbudzony ze snu kubkiem wody, wylanym mi przez Wicka na łeb, dowiedziałem się, że jedziemy tutaj. Chłopaki mało nie oszalały z uciechy, widząc moją minę.
- Tak się zmartwiłeś? - zaśmiała się szelmowsko.
- Jak widzisz - podjął jej ton. - Słuchaj, a nie moglibyśmy pójść nad morze, na plażę? Pamiętasz, w ubiegłym roku, gdy przyjechaliśmy nad Morze Egejskie, pod Troję, też się kąpaliśmy. Wtedy pierwszy raz rozmawialiśmy poważniej.
Twarzyczka jej ściągnęła się, w wielkich, połyskliwych oczach zagasły wesołe ogniki. Przez chwilę milczała, ważąc coś w sobie. Nigdy jej tak zadumanej nie widział. Zdawało mu się, że dziewczyna wyładniała jeszcze bardziej. Wygapiał się na nią cielęco zachwycony. Tak się zapatrzył, że aż drgnął lekko, gdy ujęła go za rękę.
- Słuchaj, Julek, musimy sobie przyrzec, że tym razem nie będziemy mówili o zasadniczych sprawach. Ze stu powodów na to jeszcze za wcześnie, moja mama na pewno ma rację, mówiąc, iż jesteśmy za młodzi. Dobrze, Julek? Będziemy pogodni, weseli, uśmiechnięci, będziemy się tylko bardzo, bardzo cieszyli.
Zajrzał znowu w jej oczy. Pociągały go nieodparcie.
- Dobrze, Hadżer. I chyba masz, rację.
- No to pięknie - klasnęła w dłonie. - Zaczekaj tu na mnie. Muszę coś jeszcze załatwić, uporządkować, rodzice prosili, ale nie zdążyłam, boście się tak nagle zjawili. Będę najwyżej za piętnaście minut. Zostawię rodzicom kartkę, a chłopcom przekażemy wiadomość przez gospodynię. Będziemy się kąpać, woda bardzo tu ciepła, aż za ciepła. Egejskie bardziej orzeźwiało. Keep smiling,* [Uśmiechnij się (ang.).] Julek. Ładnie ci z tym uśmiechem.
Jakże miał nie uśmiechnąć się na takie powiedzenie? Patrzył na nią, jak szła szybciutko przez taras, smukła, zgrabna, jakaś taka, taka... zwiewna. Uśmiechnął się po raz, wtóry, że znalazł tak odpowiednie słowo dla określeniu urody Hadżer.
Wyciągnął się na jednym z leżaków i mrużąc oczy, wystawił twarz do słońca. Dawno nie znajdował się w równie pogodnym nastroju. Wszystko zdawało się go teraz radować, wszystko rozjaśniało się najintensywniejszymi barwami, przykrości malały i odsuwały się daleko. Radość była tym pełniejsza, iż tak bardzo, i tak zupełnie nieoczekiwana. Czyż mógł jeszcze wczoraj przypuszczać, iż z Hattusas zamiast, do Ankry, wyruszą austinem pani Barnes do Samsunu nad Morzem Czarnym? Z serdecznością pomyślał o Haluku, wiedział, że to jego zasługa. A i Wicek na pewno na swój sposób dopomagał, jak umiał. Przekonali panią Barnes, może nawet podobało się jej to wszystko, bowiem ciepło przywitała Hadżer, a do niego też tak jakoś nie po swojemu uśmiechała się przez całą drogę. Dziwaczna, ale poczciwa kobieta.
Przymknął powieki, słońce oślepiało zbyt mocno. Ogarniało go błogie lenistwo. Dobrze było tak leżeć, czekać na Hadżer i rozmyślać nad minionymi, pełnymi emocji dniami. Choćby te przeżycia w Jazyłykaja. Czyż mógł przypuszczać, iż ten o tysiące lat odległy świat potrafi dzisiaj przemawiać tak mocno?
Wyjechali z Hattusas wcześnie rano. Z trudem wygrzebywali się w swoim pokoju z ciepłej pościeli, bezlitośnie zbudzeni przez panią Barnes. Była już ubrana, gotowa do drogi. No tak, ale ona nie pałętała się nocą po ruinach Hattusas, nie doświadczała tych przeżyć, co oni...
- I to mają być mężczyźni? Guzdrzą się, jak u nas w Anglii rozpieszczone panienki z. lordowskich domów. Choć dałam wam tyle czasu na mycie i ubieranie, wyglądacie jak nieboskie stworzenia. Nie domyci, u Wicka za uszami aż czarno, poniedopinani, ze wzrokiem błędnym, maślanym. Galopem do śniadaniu, za pięć minut bezapelacyjnie ruszamy. A jak nie, pojadę sama, dam radę i bez was.
- Dogonimy mercedesem. Możemy się nawet pościgać - Haluk zamrugał do niej szelmowsko.
Skończyło się na austinie Angielki. Starsza pani prowadziła wyśmienicie, ku podziwowi Haluka, też niezłego kierowcy. Droga nie pozwalała jednak na rozwinięcie większej szybkości. Wyboista, źle szutrowana, pięła się coraz to wyżej i wyżej, kończąc się prowizorycznym parkingiem.
Wokoło rozsiadły się niewysokie skały, często obrosłe kolczastymi pnączami. Wtedy jasny odcień kamienia szarzał od zielono-stalowego listowia.
I nagle skały rozstąpiły się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, a przed nimi wyłoniła się połonina, ale niemal zupełnie ogołocona z roślinności. Zamknięcie tej nieoczekiwanej wolnej przestrzeni stanowiła wyższa od innych i groźniejsza w wyglądzie zupełnie prostopadła skała, z naturalnym wgłębieniem pośrodku.
- Hetyckie święte miejsce - powiedział przyciszonym głosem Haluk, jakby nie chciał mącić dostojnej ciszy dawnego sanktuarium.
Szli teraz gromadką, wpatrzeni w wyrzeźbione wysoko w litej skale sylwetki. Od obu stron symetrycznie zbliżały się one ku środkowi skały, gdzie widniały inne postacie, wyraźnie większe, górujące nad tamtymi.
- Jak się ci rzeźbiarze tam dostali? - z uniesioną głową błądził Julek spojrzeniem po pełnych majestatu wizerunkach ludzkich postaci.
- Jest ich łącznie sześćdziesiąt cztery - powiedział Haluk, uprzedzając usiłowania Wicka, który wyciągniętym paluchem celował w każdą z postaci, licząc je cierpliwie.
- Jestem tutaj już po raz trzeci. Pierwsza wizyta to jeszcze z mężem. Potem, po dziesięciu latach, znowu tu zawitałam. I dziś. Zawsze czyni na mnie to sanktuarium ogromne wrażenie. Wicek pytał, czemu na takim uroczysku... A może właśnie w tym kryła się mądrość królów czy kapłanów? Sama sceneria dodawała aury boskości. Dzikie otoczenie, skały niemal bez roślinności i niebo nad nimi, cóż znaczy tych trochę krzewów cudem przypiętych do prostopadłych zboczy? Już to samo nastrajać musiało pielgrzymów lękliwie, budzić w nich strach przed mocą bogów i ich ziemskich przedstawicieli w osobach królów.
Słuchali uważnie. Ciągle ich ta Angielka zaskakiwała. Skądże w niej zdolność do podobnych nastrojów? Wydawała się tak oschła, tak bardzo konkretna. Tylko Julkowi przypomniał się niedawny ciepły uśmiech pani Barnes, przeznaczony dla Hadżer i dla i niego. Zaciekawiło ich także, skąd Angielka wie tak dużo. Bo nawet fakt trzeciej bytności w tym miejscu nie tłumaczył jeszcze wszystkiego... Tego, co teraz mówiła, słuchali włącznie z Halukiem z szeroko otwartymi ustami...
- Sanktuarium to powstało już w okresie tak zwanego Nowego Państwa, w okresie odrodzenia pełnego rozkwitu potęgi Hetytów... Król Hattusilis I przeniósł stolicę do Hattusas, imię przybierając od nazwy miasta. Burzone, zdobywane, niszczone tylekroć, znowu podniosło się do życia... Państwo hetyckie umocniło się zwłaszcza, gdy Hattusilis III wydał swą córkę za faraona egipskiego, spajając oba państwa jeśli nie przyjaźnią, to w każdym razie układnymi stosunkami. Rządy po tym dzielnym, dalekowzrocznym monarsze objął syn jego, Tuthalijas IV, szczególnie zatroskany o sprawy religii. Jego dziełem jest Jazyłykaja. On słał tu ludzi i najpewniej zatwierdził plany tych wspaniałych płaskorzeźb. ..
- Ciekawe, jak taki facet wyglądał? - wyrwało się Wickowi.
- Zaraz zobaczysz. O, widzisz, w głównej galerii jest właśnie Tuthalijas - niesie swój monarszy monogram. W galerii bocznej, gdzie czas zatarł ostrość konturów, również znajduje się ten sam król w objęciach swojego, chroniącego go od wszelkich niebezpieczeństw i błędów, boga... - chude palce Angielki wskazywały, wysoko nad głowami chłopców monarszą sylwetkę. - Dotąd nie natrafiono na równe temu miejsce hetyckiego kultu. Jazyłykaja stawała się jakby symbolem religii państwowej.
- A co właściwie wyobrażają te procesje? - zapytał znów Wicek.
- Jest wiele hipotez, ale żadna nie wspiera się o nic więcej jak tylko o domysły. Jedni mówią, że płaskorzeźba wyobraża święte małżeństwo huryckiego boga burzy Teszupa z boginią Hepat. Inni, że to alegoria małżeństwa królewskiego... Możecie sobie do woli popuścić cugli domysłom. Każdy ma tu prawo stworzyć własną legendę, która jeszcze bardziej przybliży mu ten świat sprzed z górą trzech tysięcy lat.
- Podejdziemy bliżej? - Haluk mówił bardzo cicho, ledwie go mogli dosłyszeć.
Bez słowa podnieśli się. Ruszyli gładziną śródskalną ku pionowej ścianie szczytowej. Płaskorzeźby na niej zdawały się powiększać, nabierać ostrzejszych konturów, pogłębianych przez cienie.
- Obejrzałbym sobie z bliska tego, jakże mu tam?
- Tuthalijasa, Wicku, Tuthalijasa. Warto, byś zapamiętał sobie to imię... I ja chętnie oglądnęłabym sobie dokładniej tę rzeźbę.
I już w zupełnie młodzieńczy sposób wdrapywała się obok nawisu, dającego możność oparcia dłoniom i nogom. Ścieżyna skręcała w tym miejscu w lewo, wznosząc się w górę. Na szyi Angielki dyndał przy każdym jej ruchu aparat fotograficzny z wielkim obiektywem.
Znalazła teraz mocne oparcie dla nóg, stanęła szeroko i długo kręciła obiektywem, szukając najlepszego ujęcia dla fascynujących procesyjnych postaci.
Wicek stał nie opodal z niewyraźną miną. To, co dobre było dla soczewki aparatu, jemu wcale nie dogadzało. Oglądanie z bliska rozumiał nader dosłownie, tak niemal, by nos można było przytknąć do fryzu. Do tego musiałby mieć jednak jakąś wielką drabinę...
- No już, zanudziliście się pewnie, czekając? - wołała do nich, ruszając w powrotną drogę.
I nagle w miejscu, gdzie w kamiennej gładzi zaznaczał się paru metrowy spad szerokiej szczeliny, pani Barnes krzyknęła głośno.
- Co się stało?
- Mój obiektyw... Ten zapasowy. Wyśliznął się, stoczył, leży tam na dnie. Przecież go teraz z tej dziury nie wydostanę?
- Pomożemy.
Ruszyli całą trójką, Wicek na przedzie. Już i Angielka, jakby wstydząc się momentu swej bezradności, sama poczęła szukać sposobu dostania się do szczeliny.
Ale w tej samej chwili pani Barnes nagle straciła równowagę i gdyby nie Julek, który zupełnie odruchowo podskoczył ku niej, pociągając ją za sobą, z całą pewnością rzecz skończyłaby się tragicznie.
- Niech pani zejdzie niżej. Sami ten obiektyw wydostaniemy - ostro zwrócił się do Angielki Haluk.
Usłuchała posłusznie, potulna jak nigdy i speszona. Mieli sporo kłopotu z wydobyciem obiektywu. Szczęśliwie, nie zsunął się aż na dno szczeliny.
Ponieważ Julek był najchudszy, przytrzymali go za nogi, powoli opuszczając głową w dół do rozmytej przez deszcze szczeliny.
- Jeszcze, jeszcze - posapywał Julek, ciągle bowiem upragniony obiektyw znajdował się poza zasięgiem ręki.
- Jest - dobiegł ich wreszcie gruby głos, nabrzmiały odbiciem o ściany.
Trudniej było Julka wyciągnąć, gdyż jedną rękę zajętą miał obiektywem. Wreszcie udało się. Purpurowi z wysiłku, spoceni, chwilę musieli łapać oddech w zmęczone płuca.
- Zwariowana baba - mruczał pod nosem Haluk.
Pani Barnes przywitała ich nikłym uśmiechem. Kiwając głową wzięła obiektyw i włożyła do torby.
Dopiero potem spojrzała na Julka i wyciągnęła do niego rękę. - Dziękuję ci bardzo, very, very much, Julek. Wam także, chłopcy. I przepraszam za moją głupotę.
- Ależ, proszę pani, kto mógł się tego spodziewać?
- W górach wszystkiego należy się spodziewać, nigdy dość ostrożności. Daliście mi dobrą nauczkę. Nie zapomnę jej.
Podobała im się postawa Angielki. Patrzyli na nią z szacunkiem. To ją musiało speszyć.
- I czegoście tak gały wybałuszyli? Pierwszy raz mnie widzicie? Chcecie jeszcze dowiedzieć się czegoś o Jazyłykaja? Bo jeśli nie, pora nam wracać, może zastaniemy w Hattusas wieści od profesora Kseresa.
Powiodła wzrokiem po ich młodych, uśmiechniętych, pełnych życzliwości twarzach, sama się uśmiechnęła i zamruczała pod nosem:
- Zrobi człowiek na starość głupstwo i jeszcze szuka pozorów, by się usprawiedliwiać. Jestem wam wdzięczna i chyba w jakiś sposób potrafię się odpłacić...
- Ależ, proszę pani - zaczął Haluk.
- Siedź cicho, ty czarny Turczynie. Zresztą z Polakami ta sama bieda, identyczni narwańcy, chociaż blondyni.
Zapuściła motor i całą drogę do Hattusas nie odezwała się jut ani słowem.
No tak, a rankiem zaskoczyła go ta decyzja wyjazdu do Samsunu, nad Morze Czarne, do Hadżer...
Julek otworzył oczy. Wydawało mu się, że zdrzemnął się przy tych wspominkach wczorajszego dnia. Jak szybko wszystko się zmienia. Przygody w Ankarze, potem Konya, Tuz Golu, Hattusas, Jazyłykaja, teraz ta mała miejscowość pod Samsunem i Hadżer...
Zaniepokoił się. Musiało minąć już znacznie więcej niż kwadrans. Co się stało z dziewczyną? Podniósł się z leżaka, przeszedł kilka razy tam i z powrotem po tarasie, nasłuchiwał, próbował dyskretnie zaglądać przez okna do wnętrza domku. Nic, cisza, głucho zupełnie. Tylko morze leciutką falą jednostajnie biło o brzegi, a z niedalekiej plaży dochodził rozgwar głosów,
- Już jestem. Naczekałeś się? - głos dziewczyny, ciepły i miękki, dobiegł go z zupełnie niespodziewanej strony. Wchodziła bocznymi stopniami na taras.
- No pewnie. Miał być kwadrans...
- Drzemałeś tak słodko... Widziałam cię z okna - zaśmiała się.
- Nie drzemałem. Rozmyślałem o wczorajszych wydarzeniach w Jazyłykaja, dzięki którym znalazłem się tutaj. Jesteś gotowa? Nie było rodziców ani chłopców?
- Ojciec był. Ucieszył się twym przyjazdem, kazał cię pozdrowić. Wrócą pod wieczór. Chłopców nie widziałam. Kartkę dla nich zostawiłam. Julek, a czy ta pani, ta Angielka, nie obrazi się, że nie czekaliśmy na nią?
- Ona? To cudowna kobieta. Nie będzie miała nam tego za złe.
- No to biegniemy. Ująwszy się za ręce popędzili nad morze długą, tarasowatą wydmą, aż tam, gdzie kończyła się plaża. Piasek był tu taki sam, jasny, drobniutki, nagrzany słońcem, aż stopy paliło, ale już nie było tłoku i tylko z rzadka można było dostrzec ludzkie sylwetki.
Morze było ciepłe, aż za ciepłe, dopiero gdy wypłynęli daleko na głębię, orzeźwiało. Dziewczyna doskonale pływała, choć trudno jej było równać się w umiejętnościach z Julkiem. Płynęli obok siebie prychając, z rzadka zamieniając jakieś słowo, zachwyceni sobą, morzem, słońcem, świadomością, że wszystko jest tak piękne i że można czuć się aż tak bardzo, bardzo dobrze.
- Pamiętasz, Julek, tamtą kąpiel, koło Canakkale? Gdzie Dardanowie... Pomyśl, już ponad rok temu...
Płynęli teraz wolniej, trochę zmęczeni. Hadżer uśmiechała się, a uśmiech inny, niż jej wszystkie uśmiechy, był tego pewien, przeznaczony był wyłącznie dla niego, tylko dla niego.
- Czy pamiętam? - powtórzył i w odpowiedzi delikatnie dotknął jej dłoni.
To wtedy przecież pojął, jak droga jest mu Hadżer; po ojcu, który został w dalekiej Polsce, najbliższa sercu. Bliższa niż ciocia Zosia, niż wszyscy w Adampolu. Jakże wdzięczny był losom, że zaraz po przybyciu na ziemię turecką kazały mu wyratować spod kół samochodowych właśnie Hadżer. Czy pamiętał? Podobnie płynęli, tylko że skały wokół najeżone były ostrymi małżami, jakich tu nie uświadczysz nigdzie, też rozmawiali niewiele, wszystko powierzając odczuciom.
- Cieszę się bardzo, Hadżer, że ty także pamiętasz.
- O tak, Julku...
I już w milczeniu dobrnęli na płyciznę.
Potem leżeli obok siebie na drobnym, nagrzanym piasku. Fala pochlupywała o brzeg, rzadko kiedy nadbiegając ostrzejszym uderzeniem, bryzgi sięgały wtedy aż do nich.
- Wiesz, Julek, ojciec powiedział, że mama już tak nie oponuje przeciw naszym spotkaniom jak dawniej. Podobno wierzy w twój i mój rozsądek. Właściwie bardzo cię lubi... A tatko to już jest najbardziej kochany. Nawet nie chciał się teraz z tobą przywitać, by cię nie speszyć; powiedział, że zdąży to z powodzeniem uczynić wieczorem.
- To robrze - ucieszył się.
Chciał powiedzieć coś więcej, ale w porę przypomniał sobie prośbę dziewczyny, by nie poruszać przy tym spotkaniu zasadniczych tematów. Zresztą i słusznie. W tej chwili najważniejsze, że są razem, że mogą razem pływać, leżeć na tym wspaniałym piasku, w mocnym słońcu, patrzeć, rozmawiać albo i milczeć. Czasem słowa są niepotrzebne.
Po wilgotnym piasku pełzł mały krab. Spod warstwy czarniawego nalotu przeświecał czerwony kolor pancerza. Stworzonko śmiesznie, niezgrabnie, ale z uporem przebierało odnóżami. Podpełzło do Julka, niepewnie pokręciło się, raz, drugi, próbowało wspiąć się na palce nogi, jednak cofnęło się, a potem szybko, jakby je coś gnało, zlądowało nagle na Julkowej stopie. I teraz energicznie, podobne do zdobywcy górskich szczytów, jakby rozradowane z siebie, rwało dalej, po udzie, by wreszcie zastygnąć na dłoni Julka, wspartej o biodro. Chłopak podniósł rękę wraz z pasażerem do góry i przerażony krab znieruchomiał. Hadżer parsknęła śmiechem.
- Biedak. Nie pojmuje niczego i boi się.
Wyciągnęła dłoń i koniuszkami palców dotknęła niezgrabnego mieszkańca morza. Zbudziło to w nim bohaterską odwagę. Groźnie, z chrzęstem poruszał szczypcami, to otwierając je, to ściskając znów z całą mocą.
- Zuch z niego! - powiedziała dziewczyna. - Połóż go na mokrym piasku, niech odpocznie po tylu wrażeniach. Gdyby potrafił, dopiero miałby co opowiadać kolegom.
Przysiedli teraz, patrząc, jak krab co sił w nogach człapie z powrotem do wody.
- Julek, jak teraz jest u was w Polsce? Zimno już? Czy też możecie tak samo wygrzewać się nad morzem? Albo nad jeziorami, ty kochasz jeziora, prawda?
- Nad morzem byłem tylko raz. Bałtyk jest inny, ciemniejszy, niekiedy prawie granatowy. I woda chłodna, orzeźwia. Ale o tej porze powinna być ciepła... To prawda, że wolę jeziora. Chowałem się nad nimi. Z ojcem wyruszaliśmy często na wędkarskie połowy...
Spojrzała na jego posmutniałą nagle twarz i pogłaskała go łagodnie po włosach, już wysuszonych, miękkich, prawie że jedwabistych.
- To wstyd, by chłopcy mieli tak delikatne włosy... A ojcem się nie martw. Na pewno będzie dobrze. Mówiłeś przecież, że pisał, iż jest już znacznie lepiej.
- Może nie chciał mnie martwic... Jest tam taki samotny, gdy ja tutaj...
- Sam wiesz, że nie było innego wyjścia... Wrócisz i znów zaczniesz jeździć na ryby. Mówiłeś, że u was wiele lasów nad wodami, że schodzą aż po sam brzeg... I że niebo wasze jest inne, ostrzejsze w kolorach, nie tak wyblakłe, jak teraz u nas. Tak, Julek?
- Czemu mówisz o Polsce, Hadżer? I czemu jakoś posmutniałaś?
- Bo bardzo bym chciała kiedyś poznać twój kraj. Daleki, mało znany, chociaż nieobcy. Mamy wiele wspólnego w historii, ale bardzo mało kontaktów na co dzień, zwykłych, ludzkich kontaktów... I myślę o tym, czy gdy wrócisz, będziesz pamiętał o Hadżer? Czy w ogóle spojrzysz na moją fotografię?
- Hadżer, posłuchaj. - Trzymał jej dłonie w swych rękach, zmuszając ją, by nie odwracała w bok głowy, nie uciekała spojrzeniem. Nie miała zresztą tego zamiaru. I ona wpatrywała się w niego uważnie, zdawała się chłonąć każde słowo, by wszystko zrozumieć, niczego nie uronić, wszystko zapamiętać. - Hadżer - powtórzył. - Musisz pojąć jedno, że w tym wszystkim, co mnie złączyło z Turcją, odgrywasz szczególną rolę. Może właśnie przez ciebie lepiej poznałem twój kraj i dzięki tobie stał się on dla mnie jakby drugą ojczyzną. Wiem, że jeżeli życie moje pozwoli, będę tu wracał często. Nie tylko do Adampola. Wszędzie. A także tam, gdzie przebywałem z tobą... Pytasz, czy nie zapomnę o tobie. Nie. Hadżer, nie zapomnę. I nigdy już nie miej podobnych wątpliwości. Nie chciałaś, byśmy o tym mówili, ale sama zaczęłaś. Jesteś mi zbyt bliska, zbyt droga, bym mógł o tobie zapomnieć.
Twarz Hadżer rozjaśniła się. Chciała coś powiedzieć, ale ostrzegawczo uniósł rękę do góry.
- Powiem ci coś jeszcze. Niczego bardziej, obok zdrowia ojca, nie pragnę, jak tego, byś mogła ujrzeć Polskę, zwiedzić ją, i to gruntownie, poznać ludzi i sprawy, a potem pokochać, poczuć się mojej Polsce bliską.
- Ona już dzisiaj jest mi bliska. A za to, co powiedziałam, przepraszam cię. Ale może dobrze, że wyraziłam swe wątpliwości i że ty je w ten sposób rozwiązałeś. Tak, Julku, chcę poznać Polskę i chcę, byś mnie zawsze pamiętał...
- A ty?
- Ja? Ja wiem, że nie wymażę cię ze swojej pamięci nigdy przenigdy - zawahała się. - Powiem ci coś więcej, Ja w ogóle nie chcę, by miała to być tylko pamięć. Ja bym cię zawsze chciała widywać...
Zaczerwieniła się speszona, zerwała na nogi, przystanęła nad zbaraniałym nieco Julkiem i ucałowała go lekko w czoło. - Przepraszam raz jeszcze, Julek.
Biegła plażą, jakby ją nie wiedzieć kto gonił. Patrzył chwilę za nią, odszedł go smutek i zły humor, zerwał się, wytężył wszystkie siły, by dogonić dziewczynę. Oglądnęła się, przyśpieszyła biegu. Przez dobrą chwilę dystans między nimi wcale nie malał. Aż się zdumiał. On już był spocony, słońce grzało w końcu niezgorzej, biegło się też po tym piachu nie najlepiej, a tu dziewczyna radzi sobie, jakby nigdy nic. Skupił się, przyśpieszył. Ale i Hadżer już, się zmęczyła, oglądnęła się jeszcze raz, drugi, wreszcie skapitulowała, stanęła. Z rozpędu porwał ją w objęcia i oszołomioną, zdyszaną po tym zwariowanym biegu, porwał za sobą w wodę. Tym razem rozgrzanym ciałom wydała się zimna. Poleciały bryzgi wokoło, zasrebrzyły się, a oni rwali dalej i dalej, ku głębinie, by wreszcie móc popłynąć.
- Hadżer - zaczął, gdy wolniutko płynęli już tuż przy sobie. - Hadżer... - powtórzył.
Spojrzała jakby spłoszona. Położyła swą dłoń na jego ustach.
- Proszę cię, bardzo proszę, nie mów już nic. Nic, Julku. Ja bardzo proszę.
Od brzegu nadbiegły nawoływania. Haluk i Wicek. Jak to dobrze, że ta rozmowa, na poły bez słów, odbyła się pomiędzy nim a Hadżer wcześniej. Rozmowa, pojmował to całym sobą, ważniejsza niż cokolwiek innego.
- Chłopcy przyszli - uśmiechnęła się Hadżer. - Dobrze, że nie wcześniej, prawda, Julku?
Jakże wspaniale się rozumieli.
Na brzegu czekały ich nowiny. Pokoje odnajęła pani Barnes w pensjonacie o kilka domów dalej od domku zamieszkiwanego przez rodzinę państwa Gelogliu. Za godzinę obiad. Pani Barnes zaprasza, oczywiście, także i Hadżer. Ją przede wszystkim.
- No, a wam jak się tu wiodło? - z głupia frant pytał Wicek, mrugając porozumiewawczo do Haluka. Obaj tłumili śmiech.
- Kąpaliśmy się, pływaliśmy. Mówiliśmy także o tym, jakich Julek ma morowych kompanów - Hadżer przejęła teraz pierwsze skrzypce.
No i speszyła ich. Jakże się bawić w półuśmieszki, w głupie dowcipasy, gdy taką o nich opinię wystawiała ta para?
- No to pięknie - szybko zareplikował Haluk, w obawie, by Wicek jeszcze z czymś się nie wyrwał. - My buchamy do wody, wy pewnie zechcecie się teraz wygrzewać na piachu? Chodź, Wicek, czego się tak wygapiasz na Hadżer?
Śmiech z całych piersi. Ale na piegowatej gębie Wicka pojawiło się także coś w rodzaju zażenowania. Chwilę stał, usta nawet otworzył, jakby chciał coś powiedzieć, zrezygnował jednak, zawrócił, pędem pognał do morza. Śmiejąc się gonił go Haluk.
A potem był obiad, nawet z lekkim, białym winem, wyjętym z lodówki. Na szklaneczkach osiadała mgiełka
- Twoje zdrowie, Hadżer. I twoje, Julek, Albo najlepiej, to wasze razem - pani Barnes uniosła swą lampkę
Ileż ciepła i życzliwości było w tych słowach i w uśmiechu, jaki wypłynął na oblicze pani Barnes.
Ale już po chwili wydawała nowe dyspozycje: Haluk i Wicek będą jej towarzyszyć przy pływaniu, jako że ona sama dosyć słabo pływa. Hadżer z Julkiem na pewno zechcą się wybrać na spacer i wyjść na spotkanie państwa Gelogliu.
Wicek nie mógł się powstrzymać, by za plecami pani Barnes nie pokazać jej języka. Ale uczynił to raczej z przekory, nie było w tym złośliwości. I tego wiercipiętę ujęła starsza pani.
- Hadżer, idziemy - Julek śmiało ujął teraz dziewczynę za rękę.
Długo biegł w ślad za nimi pełen zrozumienia i życzliwości uśmiech starej Angielki.
Rozdział VIII
Wszelkie możliwości przed nami
Było piekielnie nudno. Ładny początek, gdy trzeba tkwić dzień i noc w dusznym baraku i co najwyżej wyglądać przez małe szybki na świat tonący w wodzie.
Podobna pogoda o tej porze roku stanowiła na tym terenie coś zupełnie wyjątkowego, nie pamiętanego od lat. Robotnicy z tych stron, w części już przybyli na teren wykopalisk, ze zdumieniem spoglądali w niebo. Zawsze czyste, bez obłoków, teraz zasnuło się niskimi, gęstymi chmurami o barwie ołowiu.
Doktor Merlut wyraził troskę, czy robotnicy nie poczytają deszczowego zjawiska za zły omen dla przyszłych badań. Ludzie tutaj zwykli bowiem łączyć zawsze z pogodą wróżebne zapowiedzi. Obawy doktora wydawały się jednak przesadzone.
Nie przesadzał natomiast deszcz.
Trzeci dzień już tak lało; spokojnie, równomiernie. Tylko na początku parę godzin szarpały barakiem podmuchy wiatru. Wtedy jeszcze widoczność była dobra i można było dostrzec, jak wraz z pyłem i kurzem niosły się te podmuchy od wysokich szczytów środkowego pasma górskiego. Teraz nic już nie było widać. Nagrzana ziemia wchłaniając wilgoć parowała. Mgłą osnuwało się wszystko, szaro było i smętnie.
I żeby to chociaż trochę później. A to z miejsca po przybyciu. Przyjechali tu po dwóch dniach morderczej drogi terenowymi wozami - mercedes z żalem należało zostawić w Ankarze - gorzej tu było niż na trasie pamiętnego odcinka przy Tuz Golu. Paru zaledwie godzin brakowało do zmierzchu. Tyle że okiem najpobieżniej rzucili na teren przyszłych prac wykopaliskowych, częściowo już zaawansowanych. A lać zaczęło krótko po świtaniu. Po czterech miesiącach kompletnej suszy. Na pewno roślinności tej mizernej trawie, kłującym krzewom i rachitycznym drzewkom - dobrze to zrobi, ale dla nich z tego żadna pociecha. Bo czym można zapełnić godziny przyciągające się w noce i dni?
Na profesora nie mogli liczyć. Nie wydawał się wcale zmartwiony kiepską pogodą. Witał ich przy każdej okazji swoim dobrym ciepłym uśmiechom. Wraz z doktorem Merlutem i wiernym zawsze asystentom Ergunem tkwił nad mapami, planami, wertował jakieś księgi, to znów zapiski, czynione drobnym swym pismem.
Baraki robotnicze tkwiły w drugim końcu kotliny, ani się tam było jak przedrzeć przez ulewę. Zresztą i robotników niewielu było, dopiero za parę dni miała zjawić się większa grupa.
Nie, naprawdę wyć można z nudów. Profesor podrzucił im wprawdzie jakieś opasłe księgi, traktujące o sprawach hetyckich, ale takie tam wszystko było mądre, tak pogmatwane dla laika, że odkładali tomiska ze zniechęceniem. Zresztą, pamiętali przecież historię z Dardanami, nie było nic lepszego niż wykłady czy informacje pana Zafera Kseresa. Zawsze tak żywe, barwne, tak zarazem przystępne, od razu wprowadzające w samo sedno sprawy. Lepiej z tym zaczekać, będzie jeszcze sto okazji, by bliżej poznać tajemniczych Hetytów.
Haluk wraz z Wickiem zazdrośnie spoglądali niekiedy na najmniej z nich trzech nachmurzonego Julka. Pewnie, temu to dobrze, może sobie rozmyślać o Hadżer, przeżywać od nowa spotkanie pod Samsunem. Co prawda, też się nagle wszystko zmieniło. Mieli być tam wszak dwa dni, a już pierwszego dnia, gdy nad wieczór wrócili państwo Gelogliu, okazało się, że na ich adres nadszedł okrężną drogą, przez Hattusas, telegram od profesora, wzywający ich na następny dzień, w południe, do Ankary. Z samego ranka musieli wyjeżdżać. Tak że i Julkowi w końcu się nie udało; przepadł mu cały dzień gruchania z Hadżer. No, ale był przynajmniej ten jeden dzień. Napatrzyli się sobie w oczy, aż miło. A pani Barnes matkowała tylko temu ich młodzieńczemu uczuciu.
O, pani Barnes. Szkoda, że jej tu nie ma. Obiecała, że zjawi się za tydzień, może nieco później, przy okazji przyjazdu do Kayseri któregoś z wozów ekspedycyjnych po aprowizację. Przez ten tydzień ma jeszcze sporo spraw do załatwienia w samej Ankarze. Dawny kolega męża pragnie z nią porozmawiać, ma podobno przypadkiem odnalezione notatki po profesorze Barnesie. To zbyt ważna sprawa, by można ją lekceważyć. Pojmowali to, rzecz jasna, ale nie umniejszało to żalu za zdziwaczałą Angielką.
- Ona by już znalazła jakieś wyjście - wzdychał Wicek.
- Zaczarowałaby, myślisz, chmury? Na czarownicę mi nie wygląda.
- Wpadłaby na jakiś kapitalny pomysł. Wiem to na pewno. Bardzo równa babka, choć dziwaczka, że świat podobnej nie widział. Julek, jak to było z tymi rybami nad Bosforem?
- Daj pokój, Wicek, sto razy opowiadałem... Nudzisz mnie tylko swoim gadaniem
Chłopcy dobrze odgadli. Julek wyciągnięty na polowym łóżku, przeżywał od nowa niedawne spotkanie z Hadżer. Słowa Wicka wyrwały go nielitościwie z przyjemnego transu, dlatego może pozwolił sobie na uszczypliwość w stosunku do kolegi. I zaraz tego pożałował. Bo oto pyzata gęba Wicka wydłużyła się jakoś, chłopak umilkł, skulił się w sobie. Wyraźnie był rozżalony:
- Nudzę cię? A w Adampolu, jakeś przyjechał, to dopiero ja ci pokazałem i powiedziałem wszystko. Na pstrągi zabrałem. A ty co? Dokuczasz mi, bo jesteś bardziej zbliżony z rodziną profesorostwa, bo cię więcej lubią, bo Hadżer wygapia się w ciebie jak w tęczę, że w ogóle... A ja? Ech - machnął zrezygnowany dłonią.
- Wicek, głupcze, czy nie rozumiesz, że przecież ja ciebie, ja ciebie... - słów zaczęło brakować Julkowi.
- Tylko nie powiedz czasem, że kochasz. Kochać ty chyba kochasz Hadżer, nie mnie. Mnie możesz najwyżej lubić, ale i to, zdaje się, nie bardzo... - ale widać było, że już mu rozżalenie mijało.
I już było inaczej. Julek zaprzestał swoich marzeń, Wicek żalów, Halukowi tylko w to graj, zaraz kolegów rozruszał.
- Wiecie, co zdarzyło się pod naszą nieobecność w Ankarze? - zapytał ich tajemniczo.
- Nie... Skąd wiesz?
- Przycisnąłem wczoraj trochę Merluta. Senny był, mało gadał, ale i mniej zwracał dlatego uwagę na słowa.
- Nakryli tych od figurek, co nas porwali? A same figurki?
- Ten Maugham, czy jak mu, co z nim?
- Groził jeszcze ktoś Merlutowi, przestrzegał, miał jakieś telefony?
Haluk tylko łapskami zamachał, opędzając się od nich jak od rozbawionych psiaków.
- Nic z tego. Przygoda, Julek, wyjechała z Ankary wraz z nami. Spokojnie było zupełnie. No, może nie tak zupełnie, ale ani porównywać tego z poprzednimi historiami. Policja dotąd nie odnalazła domu, w którym nas więziono. Tu nas samych najbardziej winię. Tak zagapić się, nie zapamiętać szczegółów, odległości, ech, wstyd. O figurkach też nic nie wiadomo. To może trwać dłużej, złodzieje na pewno dobrze swą zdobycz ukryli i nie będą się śpieszyć z jej upłynnieniem. Policja pewnie obstawia już wszystkie antykwariaty, bazary, zwraca uwagę na podejrzane kontakty z cudzoziemcami. Może coś z tego będzie, choć ja nie wierzę. Tamci są nazbyt śmiali i zdecydowani, muszą mieć własne kanały, jeżeli naprawdę chodzi im o przerzucenie figurynek za granicę.
- One są śliczne.
- Wiem. Widziałem przecież. Zupełnie takie same, jak te w muzeum. I tamci dobrze znają ich ogromną wartość. Ale słuchajcie dalej. Na zachwyty zawsze mamy czas, zwłaszcza, jeżeli nadal tak będzie padać - niechętnie spojrzał na okna, zasnute spływającą po nich wodą. - Merlut miał jeszcze jeden telefon. Z wyrzutami, że o wszystkim informował policję. Tajemniczy facet powiedział, że nikt nie zabrania prac wykopaliskowych, że ojciec, Merlut i kto tam jeszcze, mogą sobie kopać dowoli, byle tylko nie wiązać tego z cudzoziemcami. Z Amerykanami i ich ekspedycją.
- Dziwaczne to. Wygląda na jakiś swoiście pojęty patriotyzm.
- Tyle, że Merlut i ojciec w to nie wierzą. Tamci muszą być wściekli na Amerykanów, że odkryli pieczarę ze schowanymi w niej znaleziskami... Z drugiej strony telefon mógł być próbą uspokojenia, zażegnania. Przecież nas porwali po to, by odwieść ojca od prac. Nie chcieli nikogo na ten teren dopuścić...
- Jeszcze coś się zdarzyło?
- Już nic. Ten Maugham wrócił, jak wiecie; naprawdę miał spotkanie na lotnisku stambulskim. O nic nie można go podejrzewać.
- Haluk, zaraz... A jeżeli Maugham już wcześniej był umówiony na to spotkanie i miał tam dostarczyć figurki? Poleciał bez nich, może, by zdać relację. Bo dziwny był ten wyjazd.
- To też możliwe - Turek marszczył w zamyśleniu czoło, co chwila odrzucając do tyłu niesforne włosy. - W każdym razie wyjechał z całą grupą ekspedycyjną. Nikt z nich w Ankarze nie został. Profesor podobno bardzo lubi zawsze otaczać się swoją ekipą.
- I co więcej?
- Mało wam? Spodziewam się, że to nie koniec. Dalszy ciąg będzie tutaj.
- Ja też tak myślę - zastanowił się Julek. - Wicek, będziesz miał pole do działania... I mnie nie wydaje się ta historia zamknięta. Za wiele w niej ciemnych punktów.
- Pole do działania... Kpijcie sobie. A ja bym się nie dał tak porwać, jak wy. Patrzcie, deszcz jakby przestawał padać, pojaśniało.
Rzucili się do okna. Naprawdę mniej kropiło, widoczność poprawiała się z chwili na chwilę.
- Hura! Chłopaki, bierzemy płaszcze, idziemy na dwór. Najwyżej zmokniemy. Lepsze to, niż skiśnieć tu z nudów, zwłaszcza, gdy nie wszyscy mogą sobie pozwolić na marzenia o Hadżer... Uważaj, nie wal tak mocno. Odwołuję już wszystko - śmiał się Haluk, odskakując przed na poły tylko żartobliwymi kuksańcami Julka.
- O, towarzystwo wybiera się na spacer? - w drzwiach stanął profesor, patrząc na nich swymi siwymi, pogodnymi, choć zmęczonymi oczyma. - A my skończyliśmy naszą robotę, prawda, Merlut? - dopiero teraz zauważyli z tyłu sylwetkę doktora.
- Nareszcie będzie można nos za drzwi wysadzić - stęknął Haluk.
- Nam przydała się ta pogoda. Spokojniej przystąpimy do pracy - spojrzał na Julka i Wicka. - Inaczej tu będzie niż przy poszukiwaniu grobowca Dardanów. Mniej niewiadomych, choć więcej tajemnic. Nade wszystko zaś wiele żmudnej pracy.
- Jak to? - spojrzeli pytająco na profesora.
Zafer Kseres otworzył szeroko okno. Do wnętrza falą napłynęło rześkie, nawilgocone powietrze.
- Za godzinę zupełnie się rozpogodzi, a że zerwał się wiatr, to z miejsca podeschnie. Jeżeli macie ochotę trochę jeszcze odczekać, możemy porozmawiać o czekających nas zadaniach. Merlut, zostajesz?
- Chyba uporządkujemy z Ergunem papiery. Później tu wrócę.
- Dobrze. Haluk, zajmij się kawą, przyda się nam... Ale słuchaj i ty tego, co mówię. Wspomniałem, iż mniej niewiadomych, a więcej tajemnic... Jedno jest pewne, badania rozpoczynamy w miejscu, gdzie znajdowało się starożytne miasto. Czy na pewno hetyckie, potwierdzą znaleziska, ale wszystko na to wskazuje. Grobowca Dardanów szukaliśmy w oparciu o bardzo nikłe przesłanki, prawie na ślepo. Tu już próbne, ubiegłoroczne i jeszcze wcześniejsze badania potwierdziły słuszność domysłów. A tajemnice? Kryć się ich może pod ziemią ogromna ilość. Jesteśmy na terenie szczególnie silnie pozostającym kiedyś pod wpływami hetyckimi. Możemy znaleźć zwykłe miasto, leżące na handlowym szlaku, ale równie dobrze możemy natknąć się na ślady dawnego centrum życia umysłowego, a choćby tylko administracyjnego. A wtedy znaleziska mogą być pasjonujące, nawet tej skali, jak to olbrzymie archiwum tabliczek w Hattusas. Byliście wszak tam...
Rozejrzał się wokoło i sięgnął po rozłożony wcześniej przez chłopców atlas Turcji. Siwe oczy ożywiły się, nikt by nie poznał, że ten starszy pan spędził ostatnie parę dni na intensywnej pracy. Dziś też przecież harował wraz z asystentami od wczesnego ranka. Szpakowate, zawsze starannie przystrzyżone włosy, miękko osuwały mu się przy energiczniejszych ruchach na czoło, przegarniał je wtedy młodzieńczo niecierpliwym ruchem dłoni.
- Spójrzcie... Wiecie, gdzie dokładnie się znajdujemy?
- Mniej więcej... Od Kayseri jechaliśmy na Bakyrdagy, a stamtąd bezdrożami jeszcze dobre pół dnia.
- Kotlina, w jakiej się znajdujemy, leży stosunkowo niedaleko od wideł dwóch rzek, Jenidże od zachodu i Goksu od wschodu... To położenie było nader dogodne dla założenia miasta. Teraz przyjrzyjcie się bliżej. Nieco dalej na południe zaczyna się Nizina Cylicyjska, nawodniona i urodzajna. Od południa, z morza, tędy wiódł jeden ze szlaków handlowych. Oczywiście, mogły tędy też maszerować obce wojska, ale... Ale od strony południa posiadłości hetyckie były bardziej niż gdzie indziej bezpieczne. Jak to można bytu odczytać z tabliczek znalezionych w Hattusas, a i gdzie indziej, włości hetyckie rozciągały się daleko na obszar dzisiejszej Syrii, a dawniej Mezopotamii, ku Eufratowi i Tygrysowi.
Profesor łagodnym gestem odsunął nieco na bok kędzierzawą głowę Wicka, pochyloną zbyt nisko nad mapą.
- Przez tę czuprynę niczego nie zobaczą... I jeszcze jedno powinniście sobie uświadomić. Góry widziane od wschodu, to zstępujące ku nizinie pasmo Antytauru. Te natomiast, od zachodu, bardziej rozrosłe, niedostępne, to najogólniej określając, Taur Środkowy. Oba pasma stwarzały barierę od wiatrów, tym samym zwiększając w kotlinie promieniowanie słoneczne. Dodatkowe warunki dla powstania miasta. Dlatego już dawno zaczęto poszukiwania stanowisk pohetyckich na tym obszarze. Kiedyś wam pokażę, jakie to dało wyniki. Teraz interesuje nas miejsce, na którym my będziemy kopać. Miejsce, na którym stoją baraki i w ogóle cały dookolny obszar, wspina się łagodnym wzniesieniem, co stwarza dodatkowe warunki obronne, chroniąc też przed wiosennymi powodziami. Archeolog ma tu ułatwione warunki, wyznaczając swoje stanowiska pracy. Jeszcze przed kilkunastu laty przeprowadzone próbne badania...
- Baba, ty je robiłeś?
Profesor opędził się od syna, jak od uprzykrzonego bąka.
- Nie ja, inni. Badania te potwierdziły fakt istnienia w tym miejscu większego miasta, najprawdopodobniej właśnie hetyckiego. Takich punktów określono jednak na terenie Anatolii bardzo wiele. Ani czasu nie było, by objąć od razu wszystkie te punkty badaniami, ani nie można było zdobyć odpowiednich środków... Należało przy tym zastanowić się na podstawie posiadanych danych, które ze stanowisk przedstawiać mogą szczególną wartość. Pamiętajcie, że często nie możemy znaleźć odpowiedników nazw miejscowości, znanych nam z zapisów hetyckich. Jesteśmy tutaj w takiej samej sytuacji. Nie wiemy, jak to miasto, czy większa osada, nazywało się w tamtych czasach. Ani tradycja, ani też żadne zapisy współczesne nie pozwalają na bliższe domysły.
- Ja muszę to odkryć, panie profesorze. Pan mi wskaże, w jakich źródłach szukać. A może odnajdę jakieś przedmioty, na przykład wielkie archiwum tabliczek...
Wicek powiedział to z tak niezłomnym przekonaniem, że koledzy jego nie potrafili powstrzymać śmiechu. Profesor również uśmiechnął się i z sympatią spojrzał na piegowatą gębę wisusa z Adampola.
- Kto wie. Twardy jesteś. Pamiętasz, w ubiegłym roku podobnie zaklinałeś się, że odnajdziesz grobowiec książąt Dardanów. I właściwie dzięki tobie przyspieszyliśmy nasze odkrycia.
- Deszcz dopomógł, nie on. Tyle, że wpadł w jakąś tam dziurę - rechotał dalej Haluk.
- I zląkł się pasterza kóz - dorzucił Julek.
Wicek pogroził im tylko pięścią, w duchu obiecując sobie, że pojedynczo rozprawi się z każdym z tych wesołków. Już on im pokaże.
Haluk wreszcie przemógł swe rozbawienie i zwrócił się do ojca już zupełnie poważnie:
- Przeważnie na miejscu tych dawnych miast czy obok nich znajdują się dzisiaj jakieś wioski, małe osiedla. Obok Hattusas jest Bogazkoy, podobnie gdzie indziej. Tutaj tymczasem ani człowieka. Nawet nie wiem, czy jest gdzieś w dalszej okolicy jakaś wioska?
- Nie ma. Co najwyżej przewijają się tędy koczownicze grupy pasterskie. Najbliższe mieściny to Saimbejli i Feke. Ta reguła nie obowiązuje. Przez tysiąclecia zmienić się mogły i na pewno zmieniały się warunki życia, mogła się ziemia odwodnić, przerodzić w step, utrudniając uprawę roli. Ludzie wtedy opuszczali takie miejsca, przenosząc się gdzie indziej. A niekiedy, z chwilą, gdy wyrok “historii skazywał jakąś osadę ludzką na zagładę, nie odradzała się ona już nigdy. Wygląda, że podobnie jest tutaj. - Profesor Kseres pociągnął mocny łyk kawy i z uznaniem spojrzał na syna. - Chcecie jeszcze czegoś się dowiedzieć, czy na dzisiaj wystarczy?
- Nie w tym rzecz... - zająknął się Haluk. - Jeszcze niedawno mówiliśmy właśnie o tym, że najwięcej nam ojciec wyjaśni... Ale jest inna ważna sprawa. Co to wszystko znaczy, co się zdarzyło w Ankarze? A nasza przygoda w Konyi z Salihem? Łączą się te sprawy z sobą, czy nie mają nic wspólnego? I w ogóle, komu tak naprawdę i o co tutaj chodziło? A ta część naszej ekspedycji, amerykańska? Co oni kopią? Chyba nie było w pobliżu siebie aż dwóch miast hetyckich?
- Heca z tymi figurkami, które zaginęły... Przestrogi, dawane Merlutowi przez telefon... Co to wszystko znaczy? - poparł Haluka energicznie Julek.
Profesor zaśmiał się, choć oczy jego pozostały poważne. Rozglądnął się za jakimś stołkiem, a nie widząc żadnego wolnego, bo tak pozawalali je swoją garderobą, przysiadł ostrożnie na łóżku, w dłoniach trzymając filiżankę z kawą.
- Macie rację. Sam miałem ochotę pogadać z wami na ten temat. Przy waszym osobliwym szczęściu do przygód z miejsca zostaliście wplątani w te dziwne wydarzenia. Ponieważ nie jestem pewien, czy naprawdę już nastał im koniec, nie zaszkodzi, jeśli wspólnie ustalimy pewne zasady postępowania...
- A nic mówiłem, że nie koniec przygodom? - szepnął Julek do pozostałych kolegów.
- Też mi prorok, jak z żaby pantera - odciął się Haluk, ale zaraz umilkł, skarcony spojrzeniem ojca.
- Te zasady są ważne szczególnie dla was, traktujących całą sprawę, jak to Julek określił, jako przygodę... Z tym, że może to być bardzo niebezpieczna przygoda. Muszę się wam przyznać, iż zastanawiałem się poważnie, czy nie zrezygnować z waszego udziału w pracach ekipy. Biorę na siebie poważne ryzyko. Dlatego będę żądał stanowczo przestrzegania moich poleceń. Zgoda?
- Zgoda. Zgoda. Zgoda.
Powtórzyli to jeden za drugim, ale wyraźnie bez entuzjazmu. Bo czyż to nie wiadomo, czego może żądać stateczny profesor, ojciec Haluka? Na pewno narzuci okropne rygory, krokiem stąd się nie ruszą..
Musieli mieć nietęgie miny, skoro spojrzawszy na ich twarze, profesor nagle roześmiał się, potem poklepał Julka po ramieniu.
- Ja też nie inny byłem w waszym wieku. Nie przerażajcie się, z tymi zakazami tak źle nie będzie. Zresztą, nie myślę dosłownie o jakichś tam nakazach, chcę tylko się z wami porozumieć, wspólnie działać. Liczę bardzo na waszą pomoc w trudnych sytuacjach, gdyby się przydarzyły.
- O, baba, to co innego - Haluk uściskał ojca. - Doleję ci jeszcze kawy...
Profesor zastanawiał się nad czymś dłuższą chwilę, popijając gorący, aromatyczny napój.
- Zaczniemy chyba od ustawienia pionków na szachownicy. Niepotrzebne usuniemy od razu, by nam nie zawadzały. Dlatego zacznę od Saliha. Struchlałem, słysząc o wydarzeniu w Konyi. To była naprawdę niebezpieczna sprawa. Broniłem w swoim czasie Saliha, żal mi go było i rodziny. Myślałem, że czas spędzony za kratkami osłabi trochę jego fanatyzm. Nie pomogło. Pech chciał, że ujrzał was w Konyi, a potem poznał samochód. To musiało nasunąć mu pomysł, by jakimś sposobem otworzyć bagażnik i ukryć się tam. Szczęśliwie uniknęliście niebezpieczeństwa. Salih nie wie, dokąd jechaliście, po co, i co z wami się dzieje. Dlatego przypuszczam, iż ta historia jest zakończona. W żadnej mierze nie łączę jej z ankarskimi przeżyciami. Tę sprawę możemy zdecydowanie wykluczyć.
Halukowi zadrgał nos.
- Baba - zwrócił się do ojca. - Czy jesteś tak zupełnie pewny?
- A ty nie?
- Nie wiem. Za dużo tu dziwnych, tajemniczych zjawisk. Na zdrowy rozsądek nie wydaje mi się, by Salih miał coś wspólnego z tymi od kradzieży figurek w Ankarze, ale tak było przedtem. Teraz znów mogli zwąchać się z sobą. Salih mógł podsłuchać nas, leżąc w bagażniku. Mogliśmy mówić o Hattusas, wspomnij coś o Ankarze, o wykopaliskach, o naszych przygodach. Po tym tropie mógł podążyć za nami...
- Jeszcze jeden powód, by zwiększyć czujność. Ale nie wydaje mi się, by w tym przypadku miał Haluk rację. Tak czy inaczej, idźmy jednak dalej za tokiem mego rozumowania. Wydaje mi się, iż należy wyjaśnić sprawę udziału Amerykanów w naszej ekspedycji. Archeologia amerykańska znajduje się w rozwoju, dysponując dużą kadrą fachowców. Pociągają ich stare kultury Europy i Azji. Oferują własne środki finansowe, rzecz nie do pogardzenia w nie najbogatszym kraju jak nasz. Poza tym współpraca w dziedzinie nauki jest tylko godna pochwały. W ostatnich latach sporządziliśmy mapę przypuszczalnych siedzib hetyckich, określone zostały miejsca stanowisk archeologicznych... Profesor Laxner zgłosił swą współpracę dość późno. Trudno było od razu ułatwić mu zorganizowanie pracy na jakimś wielkim, nowym stanowisku. Dlatego włączono jego ekipę w skład naszej... - profesor Zafer Kseres uśmiechnął się, zamrugał oczami. - Powiem wam jeszcze jedno. Jest to człowiek o wyjątkowych wpływach w swoim środowisku naukowym. Ma być też podobno bardzo drażliwy. Traf chciał, że o niewiele kilometrów od miejsca, gdzie jesteśmy, badania wskazały na istnienie jeszcze jakiegoś ośrodka hetyckiego. Mogło to być miejsce kultu, może coś innego. Wyłoniła się możliwość przekazania badań w tym ośrodku właśnie Laxnerowi, z tym, że pod pewnym moim nadzorem. Rozumiecie?
- Tak, właśnie ciekawiło nas, co to za człowiek - wtrącił szybko Julek. - Zawsze dobrze wiedzieć, z kim się współpracuje. Bo on bywa niekiedy dziwny. A z drugiej strony, gdy byliśmy zamknięci, zachowywał się bardzo przyzwoicie, stwierdziliśmy z Halukiem, że to równy facet.
- Strzelasz, jak z karabinu maszynowego... Profesor Laxner jest od lat znaną postacią w naukowym świecie archeologów. Ma za sobą pasjonujące odkrycia z okresu neolitu. Opracował doskonały podręcznik dla amerykańskich studentów archeologii. Doktoryzował i habilitował dziesiątki fachowców. Jako człowiek cieszy się szacunkiem z uwagi na swą prawość, darzony też jest sympatią, choć krążą słuchy, że jest bardzo apodyktyczny i przesadnie samodzielny. Osobiście znam go mało, choć stykaliśmy się już parokrotnie. Szczerze mówiąc, ucieszyłem się nawet, że nasze ekipy będą pracowały w pobliżu siebie.
- Ale przygadałeś mu, baba, ostro, gdy jechaliśmy samochodem po ucieczce z tamtego zamknięcia.
- Tak, Haluk. Ale mam wątpliwości, czy słusznie. W obliczu tych zagadkowych zbiegów okoliczności mógł stracić głowę i odłożyć o parę dni złożenie meldunku o odkryciu figurynek. Zamierzał, jak mówił, uprzednio naradzić się ze mną. Właściwie nic dotąd o profesorze Laxnerze źle nie świadczy.
- A jego ekipa?
- To inna sprawa. W większości są to asystenci profesora z Ameryki. Jedyny Maugham pochodzi z Anglii. Ten, który tak niespodziewanie wyjeżdżał do Stambułu.
- I który ukrył figurki na pawlaczu umywalni.
- Ale i o Maughamie niewiele wiemy. Wyjazd do Stambułu, mówiono mi w policji, był całkowicie umotywowany. Figurki mógł schować z troski o nie, zwłaszcza gdy całą ich ekipę ogarnął niepokój o losy zaginionego profesora.
- No to jakie wnioski?
- Jakie wnioski? - profesor Kseres swym zawsze lekko zmęczonym spojrzeniem powiódł po twarzach chłopców. - Na pewno takie, że nie możemy odnosić się do grupy amerykańskiej podejrzliwie. Pewna ostrożność i powściągliwość nie zawadzą, ale tylko tyle. Profesorowi Laxnerowi naprawdę można ufać. Myślę, że nawiążemy z nim kontakty, są zaledwie o kilka kilometrów od nas; można tam dobrnąć przy dobrej pogodzie spacerkiem. Nie widzę powodów, by boczyć się na siebie wzajemnie. Za tamte, zbyt ostre może słowa, winienem profesorowi Laxnerowi jakiś symboliczny rewanż, powiedzmy, butelczynę wina.
- Ale w jakiś sposób Amerykanie zamieszani są w sprawę tych figurek. Od nich zaczęła się afera - nie ustępował Haluk.
- Na pewno znaleźli tę tajemniczą pieczarę ze skrytymi w niej figurkami. Myślę, że znajdzie się okazja, by obejrzeć skalną grotę... Ale jakie z tego wnioski? Rzecz rozniosła się, ktoś, może właśnie ten sam, kto te figurki tam ukrył, zapragnął je odzyskać. Nie przebierał w sposobach. Telefony, porwania, groźby... Amerykanie mogli tu równie dobrze jak my paść ofiarą planowanego rabunku wykopalisk. Bardzo wątpię, by ktoś z nich osobiście uczestniczył w aferze...
- A telefon do ambasady polskiej? Skąd mogli o tym wiedzieć przestępcy?
- Ostatecznie rzecz stała się głośna, przynajmniej w pewnych kołach. W domu akademickim, gdzie mieszkaliście, w środowisku muzealnym... Nie wiem, trudno przesądzać cośkolwiek. Może się te sprawy wyjaśnią, może nadal zostaną tajemnicą.
- No dobrze, a te zakazy, nakazy, czy raczej porozumienia? - nacierali chłopcy.
- O właśnie - jakiś ciepły, pełen mądrej życzliwości był uśmiech profesora Zafera Kseresa. - O właśnie... Po przeanalizowaniu całej sytuacji widzimy, że żadnego bezpośredniego zagrożenia nie ma. Można by wnosić stąd, iż praca nasza odbywać się będzie w normalnych warunkach, bez nieoczekiwanych zakłóceń. Że tylko Hetytom, a nie współczesnym rzezimieszkom poświęcimy nasz wysiłek i czas... Niemniej...
- Co niemniej?
- Haluk, naucz się cierpliwości, choćby od swoich polskich przyjaciół. Niemniej, zarówno ubiegłoroczne doświadczenia nad Morzem Egejskim, jak dotychczasowe tajemnicze historie w Ankarze, a i wasza przygoda z Salihem w Konyi, każą zachować rozwagę i ostrożność. W końcu nadal zagadkowa jest cała historia zdobycia i ukrycia w pieczarze figurek. Skąd pochodzą, kto je odnalazł, kto chował, kto pragnął odzyskać? Trzeba zadać sobie pytanie, czy figurki są jedynym znaleziskiem. A jeśli nie, czy nasza albo amerykańska obecność na tym terenie nie będzie komuś przeszkadzać. Z tych powodów chciałbym do was zaapelować, byście nie podejmowali żadnych ryzykownych eskapad. W wypadku jakiejś wycieczki, proszę, zawsze zawiadomcie o tym kogoś w obozie, określając miejsce lub kierunek. Radziłbym też we wszystkich kontaktach, poza naszym ścisłym kołem, w które wliczam Merluta i Erguna, powstrzymywać się od bliższych zwierzeń na wiadome tematy. Gdyby któregoś z was coś zaniepokoiło, niech nie prowadzi śledztwa na własną rękę, ale od razu dzieli się własnymi spostrzeżeniami z innymi.
Dopił kawę, poklepał syna po ramieniu, ciężko podniósł się z miejsca.
- No i co? Nie takie straszne te zakazy, prawda? A przyznacie, że mogą się nam w pewnych okolicznościach bardzo przydać. Jak myślisz, Wicek?
Kempka zaczerwienił się, piegi wystąpiły na okrągłej twarzy z całą wyrazistością. Wiedział, że to zwrócenie się bezpośrednio do niego, to pamięć ubiegłorocznych wyczynów.
- Na pewno, panie profesorze - zapewnił gorąco.
- No to chodźmy teraz na dwór, patrzcie, nie tylko przestało padać, ale wypogadza się. Jeszcze będziemy mieli ładne popołudnie. Jeśli wiatr przesuszy wszystko wystarczająco, jutro ruszamy z robotą. Wieczorem powinna przybyć pozostała część zaangażowanych kopaczy...
Spoglądali po wyjściu na świat pełni zdumienia. Ani się spostrzegli, zajęci rozmową, jak po trzech dniach niesamowitej ulewy wszystko się nagle całkowicie zmieniło. Na niebie stało słońce, jeszcze trochę przymglone i zawstydzone swą długą nieobecnością, ale już zaczynające niezgorzej przygrzewać. Opary gdzieś się zapodziały, jedynie daleko na wschodzie, u podnóża gór, kłębiły się jeszcze mgły. Przejrzyście było, świeżo, cały kurz zazwyczaj wirujący w powietrzu drobnymi pyłkami, opadł na ziemię. Nawet wyschła trawa z miejsca się zazieleniła, a rzadkie krzewy, spłukane obficie, zalśniły świeżością.
- Ależ olbrzymi teren wytyczono dla wykopalisk - zdumiony Julek patrzył na linie sznurów i sondażowych rowów.
- Już nie grobowca szukamy, ale całego miasta. Teren ten może się znacznie poszerzyć. Jeszcze nie wiemy, jakie tajemnice kryje ta ziemia przed nami
- Sporo roboty już tu Ergun odstawił
- Blisko dwa miesiące przygotowywał się z grupą robotników na nasze przybycie. Chodźcie ze mną
Rozglądali się dookoła uważnie i ciekawie. Tu wszak będzie koncentrować się przez dwa miesiące ich życie. Tu będę pracować razem z całym zespołem. Tu może pewnego dnia zrodzić się takie samo podniecenie, jak w ubiegłym roku nad Morzem Egejskim, gdy jakieś ślady wskażą, że ujawnienie zagadki, tajemnicy sprzed tysiącleci, znajduje się tuż, tuż...
Przed nimi rozciągał się jak okiem sięgnąć nie kończący się, typowy dla środkowej Anatolii półstepowy, pagórkowaty krajobraz. Gdzieniegdzie tylko pstrzyły go rzadkie skupiska krzewów, a dwiema krętymi liniami ciągnęły się pasma drzew, znaczących bieg rzeczułek czy też strumieni. Po trzech dniach ulewnego, ciepłego deszczu intensywnie nasyciło się wszystko zielenią, jakby wcale nie było przedtem parumiesięcznej straszliwej suszy, którą straszył ich Ergun.
Dopiero gdy zwrócili wzrok w prawo, nie opodal, zdawałoby się, ręką tylko sięgnąć, wyrastały pasma górskie; początkowo nieśmiało dźwigały się z ziemi małymi pagórkami, by potem pęcznieć i rosnąć, a na koniec przerodzić się w zygzakowatą linię poszarpanych szczytów. Góry od lewej strony były jakby dalej, ale groźniejsze, śmielej wspinające się ku intensywnie błękitnemu, innemu niż w normalne słoneczne okresy, niebu. Kontrast koloru nieba z ciemnym masywem skalnym przydawał krajobrazowi urody.
- Góry Taur - w słowach Haluka brzmiała powaga i coś w rodzaju podziwu.
- Te pasma łączą się z sobą. Jesteśmy jakby zamknięci w ogromnej, pagórkowatej kotlinie.
- Stare, historyczne przejście do Morza Śródziemnego w głąb Anatolii wiodło gdzieś tutaj. Mówisz, Julek, że te pasma się stykają. Oczywiście, one właściwie są jednym ciągiem, od wschodnich połaci kraju aż po Morze Egejskie. Olbrzymie spiętrzenie. A od północy, od Morza Czarnego, podobnym pasmem ciągną się Góry Pontyjskie. Cała Anatolia, ten średnio tysiąc metrów nad poziomem morza położony płaskowyż, jest jakby potężną kotliną, chronioną górami niemal od wszystkich stron. Może to położenie Azji Mniejszej sprawiało, iż mogły na jej terenie rozwijać się od tak dawna tak różne kultury. Ale z drugiej strony była Azja Mniejsza i terenem wielu krwawych zmagań... Wracając do Tauru; jakieś ponad sto kilometrów stąd w lewo wiedzie przez te góry słynna w historii, a i dziś słynąca urodą, przełęcz zwana Cylicyjskimi Wrotami. Bo tutaj, naprzeciw naszych stanowisk, góry praktycznie są nie do przebycia. Chociaż koczownicze plemiona dają sobie podobno z tym radę...
- Ciekawe, czy i tu zjawi się jakaś grupa?
- Będziemy ich mile witać. Na pewno nie będą nam przeszkadzać, może nawet dopomogą. Wiecie, że mieliśmy kłopoty z robotnikami? Zbyt daleko od ludzkich osad rozłożyliśmy się z naszymi stanowiskami...
- To znaczy, że i Amerykanie...
- Tak. To lekkie wzniesienie przesłania widoczność, gdyby nie to, moglibyśmy może przy tak dobrej widoczności jak teraz dostrzec stanowisko amerykańskie.
- Baba, a czego oni szukają? Też miasta? Tak blisko naszego?
- Nie. Oni tkwią nieomal już u podnóża gór. Przed dwudziestu laty dokonano w tamtym miejscu pierwszych odkryć. Istniała tam osada, nawet rozbudowana, świetny punkt obronny, wspinająca się na pobocze górskie. Resztki murów okalających osadę i próbne sondaże na samym pagórze, po części przeprowadzane w ubiegłym roku, skłaniają do przypuszczenia, że siedziba ta związana była z naszym miastem. Mogła to być twierdza obronna, stająca na drodze nadciągającemu nieprzyjacielowi. Istnieją i takie przypuszczenia, że było to miejsce kultu ze świątyniami, miejscami ofiarnymi, szkołami kapłanów. Jaka jest prawda, pokażą dopiero wykopaliska.
- Wiesz, baba, jakoś więcej pociąga mnie ich stanowisko. Tyle możliwości, tyle tajemnic... Tu u nas jakoś prościej, zwyczajniej - z pewnym żalem odezwał się Haluk. wypatrując w kierunku, gdzie było stanowisko ekipy amerykańskiej.
Profesor uśmiechnął się tylko.
Szli teraz pośród linii wytyczonych palikami i sznurami, dzielących teren na symetryczne pola. Przystanęli nad jednym z rowów sondażowych. Spłukane deszczem, rysowały się wyraziście w warstwie kamienia jakieś nacięcia i wybrzuszenia.
- Płaskorzeźba? - zdziwili się.
- Najprawdopodobniej. A tu chyba stoimy przed jednym z dawnych domostw. Przy dalszej odkrywce w idealnej linii może okazać się, że ciągnęły się tutaj główne budynki osady...
- Podobnie jak w Hattusas - szepnął Julek.
Uczyniło to na nich wrażenie. Jak w Hattusas... Tam dokopano się tak rewelacyjnych eksponatów, tyle wiedzy o kulturze Hetytów dopowiedziały tamte kamienie - mury, rzeźby, domy i ulice, świątynie i place zebrań, wreszcie cytadela ze swym archiwum tabliczek. Może i tutaj kryją się podobne skarby? Może będą świadkami jakiegoś epokowego odkrycia? Hetyci stanowią ciągle jeszcze nie wyjaśnioną zagadkę dziejów, zdarzyć się więc mogą wszelkie niespodzianki. A jeśli oni właśnie przyczynią się do jej rozwiązania? Poczuli się nagle bardzo ważni, wyprostowali się, nieco nienaturalnym, sztywnym krokiem szli teraz w ślad za profesorem.
- To tegoroczne odkrywki?
- Tak. Te sprzed dwóch lat i kilka zeszłorocznych przykryte są jeszcze szalowaniami. Jak dotąd najciekawsze. One zadecydowały o tym, że postanowiliśmy prowadzić prace wykopaliskowe w tym miejscu. Pamiętajcie, że sporo tu już zrobiono...
Otwarli oczy ze zdumienia. A Merlut i Ergun o niczym takim w ogóle nie wspominali.
Wspinali się na niewielkie, wyraźnie jednak górujące nad resztą terenu wzniesienie. Tak samo podzielone było na kilka poletek. W jednym miejscu nad warstwą ziemi sterczała przesłona z desek. Smagane silnymi wiatrami i deszczami, przesypywane śniegiem, deski sczerniały już ledwie odbijając od dokolnej szarzyzny.
- Pomóżcie.
Ochoczo rzucili się do odgarniania płyt zbitych z desek. Do głębokiego na dobre trzy metry wykopu prowadziła drewniana drabinka. Zsunęli się po niej błyskawicznie.
- Mur?
- Mur. A w tym miejscu...
- Odrzwia jakieś?
- Najprawdopodobniej. Tylko tyle na razie odsłoniliśmy. Do wnętrza...
- Czego?
- Może świątyni...
- To może znajdziemy tu jakieś skarby?
- Archeologia ma to do siebie, że nie rezygnując z marzeń i nadziei, wspiera się zarazem o bardzo precyzyjne, ścisłe wyliczenia. Lepiej za wiele sobie nie obiecywać, by uniknąć rozczarowań. Ale gdy nagle te ciche, tajone marzenia się realizują, wtedy radość staje się tym większa.
- Baba, ale ty marzyłeś o grobowcu Dardanów? To była twoja zupełnie już osobista inicjatywa, teoria, to twój tylko upór zadecydował o sukcesie.
Oczy profesora Zafera zabłysły. Jakby w jednej chwili znikło z nich całe zmęczenie. Głos nabrał świeżości...
- To prawda, tam chyba, jak nigdy, puściłem wodze marzeniom. Czasem trzeba sobie na to pozwolić.
- A tu?
- Przyhamowuję je.
- Ale nam nie zabroni pan snuć najśmielszych przypuszczeń? - to Wicek, posuwający się za profesorem w zupełnym zafascynowaniu, aż go koledzy poznać nie mogli, zabrał teraz głos.
Po raz drugi tego dnia profesor pogłaskał go po zmierzwionej głowie.
- Nie. Nawet rad jestem, że tak podchodzicie do sprawy. To i mnie trochę uskrzydla. A że czasem muszę was pohamowywać, nie miejcie mi tego za złe. - Uśmiechnął się i dokończył jakby wstydliwie: - I niekoniecznie musicie w tym zakresie tak bardzo mnie słuchać.
- Mogę panu solennie obiecać, że w tym zakresie na pewno nie będę posłuszny. Na pewno - z przekonaniem stwierdził Kempka.
I znowu wesołość.
Wygramolili się z odkrywki na wierzch, starannie zasunęli deski. Dziwiło ich trochę, że we wgłębieniu nie było śladu wody; ziemia i kamienie zaledwie nasiąkły wilgocią. Nigdzie jej zresztą nie było, choć zza okna obserwowali jeszcze przed paru godzinami, jak wokoło tworzą się już nie kałuże, ale całe rozlewiska. Chłonna ziemia zagarniała wilgoć chciwie, jakby w świadomości, że znów mogą trafić się całe miesiące bez kropli deszczu.
Z miejsca, w którym stali, okazale prezentował się teren przyszłych prac. Nie trzeba było większego wysiłku wyobraźni, by ujrzeć tutaj wyraźny zarys dawnego miasta, by domyślić się, kędy mogły ciągnąć się okalające je obmurowania; dzięki odkryciom przy sondażach rysowały się już nawet jakby ciągi ulic, z centralnym punktem tej budowli, na której szczątkach teraz stali.
- Proszę pana - zdecydował się Julek na wypowiedzenie myśli, która trapiła go od pewnego czasu. - Czy panu wiadomo, gdzie Amerykanie znaleźli tę pieczarę z figurkami? Czy w pobliżu swego stanowiska
Zawisł wzrokiem na obliczu profesora. Wicek i Haluk także znieruchomieli. I ich prześladowała ta sama myśl. Widok gór kojarzył się zaraz z całą tamtą tajemniczą historią.
- O ile wiem, nie bliżej od nich do tej jaskini niż od nas. Odkrycia dokonali asystenci, którzy w niedzielę czy też w inny wolny od pracy dzień zwyczajnie wybrali się na wycieczkę. Przypadek chciał, że robiąc zdjęcia, wspięli się nieco wyżej nad porośnięty mocno krzewami i karłowatymi drzewami pagór czy skałę. Jakaś wichura zerwała kawał terasy, przez co odsłoniło się wejście do doskonale podobno przez samą naturę zamaskowanej groty... - Profesor urwał, zmarszczył czoło, jakby sobie coś przypomniał. - Zaznaczam, iż powtarzam tu tylko relację profesora Laxnera. Z ciekawości wsunęli się do wnętrza. No i tak to wygląda...
- A czy w najbliższej okolicy nie robili jakichś poszukiwań? Skądś te figurki musiały zostać tam przyniesione? Należy przypuszczać, że z niezbyt odległego miejsca?
- Och, Julku, pytasz, jakbym sam wszystko to wiedział... Co prawda i ja zastanawiałem się, czy gdzieś w tym niskim jeszcze paśmie nie znajdują się pozostałości luwijskie, już z okresu zwanego neohetyckim. Znacie wszak zwyczaj umieszczania pośród skał wspaniale rzeźbionych grobowców. Oglądałeś podobne, Haluk. Ta kotlina i jej otoczenie stanowiły niewątpliwie teren atrakcyjny osadniczo, nie najgorszy obronnie, dogodny handlowo.
- A mnie tak chodzi po głowie... - Wicek drapał się przy tym rzeczywiście po wielkim swym łbie. - Chodzi po głowie czy nie warto by... - urwał, bo poczuł, że się zagalopował, że myśli tych nie należało jeszcze teraz ujawniać.
- Poszukać i tych luwijskich tropów? - dokończył za niego profesor. - Myśl niezgorsza, ale pamiętajcie, co się przydarzyło w Ankarze... Ustaliliśmy dziś, że będziemy rozsądni. Zachowajmy to w mocy.
- Tak jest - Wicek poczerwieniał z zażenowania. - To ja wobec tego jako pierwszą wyprawę planuję dotarcie do tych strumieni. Sądząc po drzewach, muszą być nie takie znów małe. Na pewno będą w nich pstrągi.
- Przednia myśl, mogę ją tylko z pełnym entuzjazmem zaakceptować. Uwielbiam pstrągi! - profesor z humorem skwitował sprawę.
Merlut i Ergun szli ku nim szybko. Merlut niższy, tęgawy, śmiesznie trochę wyglądał przy Ergunie, wyrosłym nad normę, a chudym jak piszczel.
- Baba, jeszcze jedno - Haluk pragnął wykorzystać dobry nastrój ojca. - Czy pozwolisz czasem, bym wziął jeepa i wyjechał w pobliże gór? Trochę w sprawie figurek, ale nie tylko...
- Tylko, ostrożnie, byś go nie rozwalił. Wprawdzie te maszyny nie boją się żadnego terenu, ale z tobą nigdy nic nie wiadomo. - Zwrócił się do najbliższych swoich współpracowników. - Coś nowego?
- Nie. Skończyliśmy nasze zajęcia. Czekamy na przyjazd robotników. Za godzinę, dwie, powinni się zjawić. Jutro zaczynamy, profesorze?
- Pojutrze. Ekipa musi się rozlokować, oswoić z miejscem, wysłuchać pouczenia o typie i warunkach pracy. Patrzcie, niedługo słońce zajdzie. Szybko dzień mija. Prześlicznie wyglądają teraz góry, pociągająco i tajemniczo.
Rozdział IX
Potów pstrągów nie wyjaśnia wszystkiego
Nikt nie zwrócił na nich uwagi, gdy nazajutrz zajrzeli do baraku, zajętego przez robotników zaangażowanych przez ekspedycję. Najpewniej nie było Ahmeta wtedy w pobliżu. Z kopaczami niewiele mogli się dogadać, nazbyt zajęci byli rozlokowywaniem się na nowym miejscu, a gdy i to już mieli za sobą, całkowicie oddali się leniwemu wylegiwaniu z nieodstępną fajeczką o krótkim cybuszku w zębach.
Bliższy kontakt nawiązali jedynie z tą dwójką, która sprawność kopaczy godziła z umiejętnościami kierowców, prowadząc obydwa wozy terenowe. Haluk zwłaszcza, jako zatwardziały wyznawca motoryzacji, z miejsca skorzystał z okazji wymiany doświadczeń.
Tego zaś ranka, gdy ruszyły pierwsze roboty, zwyczajnie zaspali. Z pełną aprobatą profesora, który wyraźnie im zapowiedział, iż w pierwszym etapie robót praktycznie niczego od nich nie oczekuje. Owszem, profesor traktuje chłopców jako normalnie zaangażowanych pracowników ekspedycji, ale do zadań specjalnych, do prac wymagających szczególniejszej zręczności czy tylko odpowiedzialności, względnie tych, które będą wymagały pośpiechu. Nie mają więc powodów, by czynić sobie jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
Może by i nie zaspali, gdyby nie ten zwariowany wieczór. To, że wypili w wigilię rozpoczęcia robót po lampce wina, nie miało znaczenia. Po prostu, jak to bywa z młodymi, ogarnął ich nagle szaleńczy humor. Rozdokazywani, obrzucali się pośród śmiechu poduszkami, siłowali się, a potem leżąc już, gadali nieprzerwanie, gadali, gadali...
Teraz Wicek sumiennie pomagał wbijać nowe paliki, wyznaczające dodatkowe rejony projektowanych sondaży, niezależnych od już postępujących robot, oni dwaj zaś tkwili nad łopatami jak oniemiali.
- Poznaję, na pewno ten sam.
- Tak, to on. Nawet przygląda nam się równie uważnie jak wtedy, na stopniach Muzeum Hetyckiego.
- Co robimy?
Julek wyraźnie gorączkował się. Tak niespodziewane było to spotkanie, że zupełnie stracił panowanie nad sobą. Jednego był pewien - obecność tego człowieka tutaj nie wróży nic dobrego. Jakim cudem znalazł się między nimi?
Haluk przygryzł wargi. W chwilach emocji umiał lepiej niż Julek wziąć się porządnie w garść, nakazując sobie bezwzględny spokój.
- Czekaj, Julek, spokojnie. Ostatecznie, co mamy przeciw niemu? Siedział na stopniach muzeum, gdy wychodziliśmy stamtąd i uważnie nam się przyglądał. Tak jak my na niego, równie dobrze on mógł czemuś zwrócić na nas uwagę. A że ma takie chłodne spojrzenie, to nie jego wina. Taki już jest, tak patrzy. Z tego nic jeszcze nie wynika... Poza tym było to zaraz po telefonach do Merluta...
Przetarł czoło jak zawsze, gdy był przejęty.
- To wszystko nic, ale...
- Pamiętasz, jak leżeliśmy nad jeziorem Tuz Golu, opowiadałeś, że w trakcie porwania, gdy półprzytomny otworzyłeś oczy, ktoś ci się czujnie przypatrywał i że...
- ...tak, tak, i że ten ktoś sylwetką i spojrzeniem przypomniał mi kogoś znajomego, właśnie tego faceta ze schodów muzeum. Ale ani nie byłem, ani nie jestem tego pewien. Mało to ludzi ma taki wzrok? I podobną sylwetkę? Czekaj, idzie tu Merlut, zapytamy go, co to za jeden.
- No co, chłopcy, ciepło? Jak wam leci?
- Merlut, czekaj, ważna sprawa...
- Później, muszę sprawdzić, czy mi nie pogmatwali czegoś w wykopach. Już raz tak się stało...
- Chwileczkę. To się wiąże z historią z Ankary.
Doktor Merlut westchnął tylko, ale słuchał uważnie.
Haluk streszczał całą historię. Tarł czoło, jakby raz jeszcze pragnął odtworzyć obraz przeżyć w niewoli tajemniczych zbirów.
- No i chcemy teraz ciebie zapytać, co o nim wiesz. Kto to jest?
- Wiem sporo i niewiele zarazem. To Ahmet Temizer, bardzo sprytny, bystry i pracowity człowiek. Ma trzydzieści lat. Od dziecięciu co najmniej towarzyszy ekspedycjom archeologicznym. Ma dużą rutynę, zna się na robocie. Zaangażowaliśmy go na kierownika jednej z grup roboczych. Pracował już z twoim ojcem, Haluk, i ze mną przed czterema laty, gdy szukaliśmy w dolnym Taurze ołtarzy grobowych. Zawsze byliśmy z niego zadowoleni. Profesor bardzo go ceni. Jego ojciec pracuje w Muzeum Hetyckim. Tyle wiem o nim.
- Jedno pewne, że zna się trochę na archeologii. Nic jest nowicjuszem, jak większość kopaczy. Mówisz, bystry, inteligentny. To i plus, i minus w tej sytuacji. Nie przegapiłby znaczenia i wartości tych tajemniczych figurek.
Merlut zastanowił się, potrząsnął przecząco głową.
- Siedziałem w Ankarze, jak wiecie, od miesiąca. Ahmet cały czas był na miejscu, czekając na wyruszenie naszej wyprawy. Widywałem go nieraz, rozmawialiśmy, cieszył się nową pracą. Przecież nie jesteś pewien, czy w tym tajemniczym domu właśnie on spoglądał na ciebie?
- Oczywiście, że nie. Dlatego pytam o szczegóły, szukam wyjaśnień. Coś w sylwetce i w spojrzeniu wydało mi się znajome... Teraz zrozumiałe, że tam sterczał, skoro mieszkają całą rodziną przy muzeum. Z nudów choćby mógł się na nas wygapiać. Więc co radzisz, Merlut?
- Dać temu wszystkiemu spokój, nie wietrzyć ciągle jakichś niesamowitych spraw. Mamy poważną pracę, jej trzeba wszystko poświęcić.
W głosie doktora wyczuwali jednak wyraźną nutkę podenerwowania.
Haluk przyjrzał mu się uważnie.
- Jesteś pewien, Merlut? Bo ja myślę zupełnie inaczej... Facetowi, rzecz jasna, damy spokój, tyle, że po cichu będziemy na niego uważać. Żeby nie zdarzyła się jakaś niespodzianka.
- Słusznie, tak najlepiej... No, ja już idę.
- Wiesz, Haluk, chyba nie mamy racji. Przecież facet wiedział, że tu będziemy, że byliśmy porwani. Gdyby brał w tym udział, nie ryzykowałby, jakimś sposobem wymówiłby się od wyjazdu. Na podobną bezczelność chybaby się nie zdobył.
- I ja myślę podobnie. Wobec tego bierzemy się za robotę.
Właśnie tego było im trzeba - zagubienia się w pracy, zapomnienia o pewnych podejrzeniach. Bo niby wszystko jasne, ale cienie jakieś nad tym wszystkim snują się... Pracowali z całym zapałem, tym energiczniej, że przy górnej warstwie wykopu mniej musieli uważać, nie istniało bowiem niebezpieczeństwo naruszenia jakiejś dawnej struktury. Ta warstwa nawiana przez wieki wiatrami albo pochodząca od spływu wód wraz z piaskami przy powodziach i wiosennych rozlewach, zalegała wysoko, znacznie wyżej niż pierwsze, przy próbnych sondażach odsłonięte fragmenty dawnego miasta.
- Gdybyśmy się tak dokopali czegoś bardzo ważnego. Chciałbym odnaleźć jakiś posąg hetycki, podobny do tych, które oglądaliśmy w Ankarze... Haluk, przestań, w ten sposób o niczym nie będziemy mogli normalnie rozmawiać. - Julek dostrzegł, jak przy wzmiance o muzeum wzrok przyjaciela niejako automatycznie pobiegł w stronę człowieka, który spokojnie kręcił się przy grupce kopaczy, instruował ich, sam niekiedy chwytając za łopatę lub kilof.
- Masz rację - nadspodziewanie pokornie zgodził się Haluk. - Kręćka już dostajemy z tą całą aferą, wietrzymy coś, gdzie trzeba i nie trzeba. - Zastanawiał się chwilę, wsparty o łopatę, ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Wiesz co, Julek, przyszedł mi pewien pomysł do głowy. Potraktujemy to jako sprawdzian. Pamiętasz, gdy wybiegaliśmy z tego domu, gdzie nas więzili, ktoś się spostrzegł, że dzieje się coś niedobrego i grubym głosem zaczął wołać od szczytu wewnętrznych schodów...
- Pamiętam. “Kto tam się bawi światłem, czy to ty, Reszit”... W każdym razie coś takiego. Imię najważniejsze.
- Właśnie. Musimy rozegrać partię z tym całym Ahmetem. Przechodząc, ja nagle wyrwę się z tamtym imieniem. Obserwuj go uważnie. Musi zareagować jakimś odruchem, pomyśleć, że został zdemaskowany... Nie czekajmy dłużej, za wiele nas to kosztuje. Idziemy?
- Dobra. Tak z głupia frant możemy przystawać przy każdej grupie, pogadać. O, właśnie jest tam Ergun z dwoma robotnikami. Dobrze się składa.
Oczy Julka błyszczały podnieceniem. Haluk natomiast był raczej zafrasowany. Lepiej niż przyjaciel znał wszak swego ojca, wiedział, jak w trudnej, wymagającej wielkiego wysiłku pracy archeologicznej ważny jest spokój i odpowiednia atmosfera. Ubiegłoroczne historie wyraźnie odbiły się na ojcu, postarzał się, zrobił bardziej nerwowy. Krył to wprawdzie, ale nowa afera w Ankarze musiała go wiele kosztować. Z przeświadczeniem, iż należy zrobić wszystko, co w ich mocy, by zaoszczędzić profesorowi wszelkich kłopotów, odrywających go od prac badawczych, ruszyli na pozór niespiesznym krokiem w kierunku Erguna.
- Ciekawiście przebiegu prac na całym obiekcie? - uśmiechnął się do nich Ergun. - Za prędko na efekty. Nie sądzę, by wcześniej jak za dwa tygodnie mogło się zacząć coś ciekawszego.
- Masz wielkie nadzieje Ergun?
- Wierzę w wyjątkowe szczęście profesora. Tyle lat pracuję i kształcę się pod jego kierunkiem; zawsze mnie zaskakiwał. Wiem, że długo zastanawiał się nad wyborem obiektu tegorocznych badań. Przyjeżdżał tutaj ze trzy razy. Sprawdzał, notował, dosłownie węszył. Pewnie, to praca na ładnych parę lat, w jednym sezonie nie dokonamy przecież wiele. Ale może być nader pasjonująco.
Robotnicy przysłuchiwali się ciekawie, zainteresowani słowami starszego asystenta, jednego z najbliższych współpracowników profesora
- A co można przy takim kopaniu znaleźć oprócz gruzów? Bo ja to pierwszy raz przy takiej robocie... - odważył się zapytać młodszy, o bystrych, inteligentnych oczach.
- To już wam pan asystent wyjaśni - zaśmiał się Haluk.
Na rękę była im ta rozmowa, normalna, niewymuszona. Spacer ich nabrał teraz naturalnego charakteru.
Od większej grupy, w której rej wodził Ahmet, pobiegło ku nim kilka spojrzeń. Nie było w tym nic dziwnego, rozmowa z Ergunem musiała zwrócić uwagę.
- Reszit - głośno, z naciskiem, powiedział nagle Haluk, gdy już zrównali się z nimi.
Julek patrzył uważnie, chociaż dyskretnie. Twarz Ahmeta nawet nie drgnęła, nie wydawał się ani trochę zaskoczony. Pojawił się na niej jedynie wyraz lekkiego zdziwienia, taki sam, jak na twarzach innych kopaczy. Nie, ten człowiek nie mógł aż tak panować nad sobą.
- Widzisz, zagadka rozwiązana. Hura! - uczuł klepnięcie Haluka przez plecy.
- Dzień dobry - to Ahmet Temizer wyszedł im naprzeciw, wyciągając rękę. - My właściwie się znamy. Widziałem was w Muzeum Hetyckim, gdzie mieszkam z ojcem. Słyszałem o was także od dyrektora i ojca. Mieliście złe przygody. Grunt, że już wszystko dobrze. Bałem się jakiś czas, że cała wyprawa może nie dojść z tego powodu do skutku... Lubię wykopaliska, pewnie zaraziłem się tym w muzeum. Znam je jak własną kieszeń. Ciekawi mnie to - rozgadał się.
Wzrok jego, choć nadal przenikliwy, nabierał odcieni życzliwości i szczerości.
- No to fajno, Reszit! - jeszcze raz zaryzykował Haluk. Widząc ogłupiałą minę rozmówcy, zatrzepotał dłońmi. - Krzyżówkę rozwiązuję, brakowało mi imienia na R, sześcioliterowego. Dopiero przed chwilą odgadłem. Jak masz na imię?
- Ahmet.
- A my Haluk i Julek. Julek jest z Polonii.
- Wiem. Doktor Merlut mówił mi o tym. I tamten drugi chłopak też, prawda?
- Nie. Polak, ale z Adampola. Polonezkóy, wiesz?
- No pewnie. Kto by nie wiedział... Też pracujecie?
- No pewnie. W przeciwnym wypadku ojciec by nas nie zabrał. Musimy pomagać.
- Miałem dobre sny przed odjazdem. Jestem pewien, że wiele tu odkryjemy. No, ale pora do roboty, na gadanie znajdzie się jeszcze czas, nieprawda?
- Dobra, Ahmet, zajdź kiedyś do nas.
Przeszli do jeszcze jednej grupki, rozejrzeli się za profesorem, ale nigdzie w pobliżu go nie było. Zawrócili zatem na swoje stanowisko robocze. Dopiero tutaj mogli spokojnie podzielić się wrażeniami.
- No i jak, Julek?
- Według mnie, na pewno nie on. Nazbyt był spokojny, za szczery.
- Trochę zbyt gadatliwy.
- Ale to można wytłumaczyć. Wiedział, kim jesteś, widział nas w Ankarze, może chciał trochę zaimponować tym robotnikom, ludzka rzecz. Na Reszita ani drgnął. Nic. Gdyby go coś łączyło z tamtymi, musiałby zareagować. Musiałby. Zbyt wielka sprawa. - A jeżeli przewidywał z góry podobną konfrontację? - Haluk wysuwał wbrew sobie właściwie wszelkie możliwe argumenty przeciw koncepcji przyjaciela. Czynił to świadomie, by pozbyć się bez reszty własnych podejrzeń.
- Nawet wtedy... Tak mi się przynajmniej wydaje - Julka speszył nieco upór kompana. - Co robisz, daj spokój, walisz jak w ceber! - Ostatnie zdanie wykrzyknął po polsku. Haluk bowiem ku wielkiej uciesze rąbnął go dzikim swoim zwyczajem raz i drugi przez plecy tak serdecznie, że Julkowi aż gwiazdy w oczach się pokazały.
- Co ty, uczysz Haluka polskiego?
To Wicek, z gębą roześmianą od ucha do ucha, szedł ku nim, pokrzykując już z daleka.
- Nie mówmy nic Wickowi, po co chłopca niepokoić. I ja jestem twego zdania. Na pewno Ahmet nie ma z tamtym nic wspólnego. Dobra nasza.
- Gdyby tak ciebie ktoś z durnej radości walił po karku, też byś krzyczał w języku ojczystym - już Wickowi odpowiadał Julek.
Piegowaty łobuz z Adampola był jednak nie lada spryciarzem. Wyczuł coś sztucznego w ich nastroju, z miejsca nadął się po swojemu:
- Macie jakieś tajemnice? Może przeszkadzam?
- Wariat. Uważaj, bo zaraz i ty dostaniesz.
Haluk przysunął się do niego w wyraźnie jednoznacznych zamiarach. To dopiero uspokoiło Wicka. Machnął uspokajająco ręką.
- Wiecie, Ergun mówi, że to może potrwać nawet całe lata, nim czegoś się dogrzebiemy. Szkoda. Wolałbym szybciej. Muszę spenetrować cały teren. Wyszukam sobie punkt do kopania i będę sam ciągnął, profesor na pewno zezwoli.
- I figę znajdziesz. Mędrzec się znalazł, genialny archeolog. A poza tym nie otrzymasz pozwoleniu. Nie masz nawet podstaw wiedzy fachowej, aby otrzymać samodzielne stanowisko.
- Śmiejcie się, śmiejcie, a ja swoje pokażę... Słuchajcie, macie ochotę pójść po obiedzie nad strumień? Zobaczyć, czy są tam pstrągi? Dla profesora.
- Jak to zasłania się moim ojcem. Dobra, pójdziemy - Haluk był teraz w doskonałym nastroju. Rozwianie podejrzeń w odniesieniu do Ahmeta świetnie go usposobiło.
Z obiadami, i w ogóle z posiłkami, nie było tak dobrze, jak wtedy, gdy dla niewielkiej grupy gotowała nad Morzem Egejskim pani Kseresowa. Robotnicy radzili sobie sami, przyzwyczajeni do specyficznych potraw tureckiej wsi. Dla grupy archeologów, do której zaliczono chłopców, gotował młody Turek z Ankary, rekomendowany jako wspaniały kucharz. Klęli go za te wspaniałości co dnia. Ale smakowało czy nie, jeść trzeba było, apetyty dopisywały.
- Baba, melduję że idziemy na ryby - przy końcu obiadu, gdy przeżuwali mozolnie kęsy twardej jak klej stolarski leguminy, oznajmił Haluk profesorowi.
Zamyślony profesor skinął przyzwalająco głową.
- Masz gotowe wędki, Wicek?
Jakżeby nie miał. Dla połowu ryb zaniechałby wszystkiego. A tu rysowała się jeszcze wspaniała perspektywa połowu na wodach zupełnie odludnych.
Już się zbierali, aby wychodzić, gdy stojący w drzwiach Ergun obrócił się ku zebranemu przy stole towarzystwu.
- Mamy gości. Z amerykańskiej ekipy.
Profesor podniósł brwi w górę. Merlut zakasłał nagle. Chłopcy patrzyli na nich zdziwieni.
- Trójka młodzików. Przedarli się aż tu jeepem - uzupełnił nowinę Ergun i spokojnie, jakby nigdy nic, powrócił za stół, do szklanki nie dopitej herbaty, parzonej już przez Haluka, nie mającego przekonania do umiejętności kucharza.
- U licha, dzień niespodzianek - szepnął jeszcze Haluk Julkowi do ucha, gdy przybyła trójka wkraczała już do baraku.
Teraz Julek zaniemówił z zaskoczenia. Jako drugi szedł Maugham. A za nim jeszcze jeden znajomek, najsympatyczniejszy chyba z grupy poznanej w Ankarze - ten najwyższy, dorównujący wzrostem Ergunowi. Trzeci natomiast, szczupły blondyn o długiej twarzy, był im wszystkim nie znany.
Zachowywali się swobodnie, z miejsca przełamali pewną sztywność nastroju. Z całym szacunkiem odnosili się do profesora Kseresa, także i do Merluta. Erguna i chłopców potraktowali zwyczajnie, po koleżeńsku. Zaproszenie na herbatę przyjęli ochoczo, bo gardła zaschły im w trakcie jazdy przez wertepy.
- Będziemy musieli utorować tu drogę, bo to marna sprawa.
Wysłał ich profesor Laxner z pozdrowieniami dla ekipy tureckiej i z zapowiedzią swojej wizyty. Zapytywał, którego dnia pan Kseres zechciałby go przyjąć na koleżeńską pogawędkę.
- Mamy zarazem prośbę od siebie i jeszcze paru kolegów. Czy nie mielibyście nam panowie za złe, gdybyśmy zjechali tu wraz z naszym szefem? - wypalił dryblas prosto z mostu. - Jeszcze raz na tak świetną herbatę.
Rozbroili tym profesora. Uśmiechnął się szeroko - jakże Julek lubił ten uśmiech - pokiwał przytakująco głową.
- Kolegę Laxnera chętnie będę widział każdego dnia, który uzna dla siebie za najbardziej dogodny. Proponuję popołudnie, gdy ustaje praca na obiekcie; jest wtedy jakoś spokojniej i luźniej... Pomyślnie się wszystko u was rozwija? Deszcz nie zaszkodził?
Najbardziej rozmowny był ten wysoki, a także Maugham, jedyny Anglik w amerykańskiej ekspedycji. Trzeci, szczupły blondyn, milczał, wodząc tylko spojrzeniem od twarzy do twarzy.
Deszcz porozmywał im trochę wykopy, stanowisko ich położone jest na stoku, niemal u podnóża gór. Spływająca woda rwała szerokimi bruzdami. Parę dni trzeba będzie poświęcić na usuwanie naniesionego namułu. Ale profesora Laxnera ucieszyła nawet ta wodna niespodzianka. Przez wszystkie deszczowe dni niemal bez przerwy tkwił w swej wielkiej pelerynie na dworze, chodził wokoło wykopów, przeskakiwał nagle powstałe strumienie, sprawdzając kierunek spływu, ilości niesionego przez wodę piachu, odłamków skalnych, zbutwiałych roślin. Pozwalało mu to na wstępne przypuszczenia w określeniu przebiegu procesu przykrywania warstwicami ziemi interesującego ich hetyckiego obiektu.
- No i jedno jest pewne, że niektóre warstwy przeorywać trzeba będzie bardzo głęboko. W miejscu dawnej osady utworzyło się jakby zlewisko, namuł osiadł tu wysokimi warstwami. Czeka nas niełatwa praca. Ale nic, poradzimy. Bo i nadzieje większe, prawda, panie profesorze?
- A czemu? - wyrwał się Wicek.
- No bo więcej warstw mogło zostać nie naruszonych, nie poddawanych już bezpośredniemu działaniu wiatrów, opadów śniegu czy deszczu - zniecierpliwił się Julek, zawstydzony trochę niewiedzą kolegi. - Ty małpo, jak nie wiesz, to siedź cicho, nie kompromituj nas - to ostatnie dodał już szeptem, po polsku.
I wtedy ujrzał, jak oczy szczupłego blondyna zabłysły wesoło, a tłumiony uśmiech przewinął się koło warg.
- Wiedziałem, że jesteście Polakami, ale nie miałem okazji powiedzieć, że i moja rodzina jest polskiego pochodzenia. Nazwisko Furky brzmiało inaczej, Furczewski - mówił to łamaną polszczyzną, śmiesznie akcentując wyrazy.
Wszyscy spojrzeli na gościa ze zdziwieniem. Julek wyciągał rękę do rodaka.
- Niezmiernie się cieszę. Trzech nas już będzie - śmiał się ucieszony. - Wicek, nie pesz się, nie szkodzi, że słyszał, przepraszam cię - pocieszał zawstydzonego Kempkę.
- Hura, jeszcze ktoś z Polonii - ucieszył się Haluk.
Profesor też się ucieszył.
- No to, chłopcy, będziecie mieli okazję do rozmów w ojczystym języku... No, czas na mnie, robota czeka, chcę jeszcze przejrzeć notatki. Proszę, nie krępujcie się, jeśli się dobrze czujecie, zostańcie, jak długo ochota. Już chłopcy wami się zajmą. Bo obiekt nasz pewnie zwiedzicie wspólnie z profesorem Laxnerem? - żegnał się z gośćmi.
Merlut z Ergunem też zaraz się usunęli, została tylko trójka Anglosasów i wierna sobie trójca z tureckiego obozu.
- Zostaniecie, prawda? - pytał Haluk. - Zaraz zaparzę herbaty. Moglibyśmy zrobić jakieś zawody. W szachy? Albo coś innego?
Maugham zamachał dłońmi. Na szachy zawsze będzie czas. I z herbatą można poczekać. Lepiej pogadać, bliżej poznać się z sobą, będą przecież przez tyle czasu tak blisko siebie, o kontakty nietrudno.
- A może macie ochotę na pstrągi? Mieliśmy właśnie tam iść, zobaczyć, jakie są możliwości w tych strumieniach. - Wicek pichcił swą pieczeń.
- Ryby? Można... Mamy w wozie jakieś wędki. Zawsze je z sobą wozimy. Koło nas sporo strumieni, ale tylko dwa rybne, bo pozostałe to takie poniki, wysychające przy suszy.
- Hura, na pstrągi!
- Po co się pałętać piechotą? Mamy dobry wóz terenowy. Można podjechać - dryblas imieniem George wprowadzał korektury do planu.
George właśnie prowadził. Nie żałował ani maszyny, ani pasażerów. Rwał we wskazanym przez chłopców kierunku, jakby znajdował się na szosie, a nie pośród na poły pustynnych wertepów. Wóz miotał się po wykrotach i rozpadlinach, przechylał ze strony na stronę, zarzucało nim, ale zaraz znów naprostowywały go mocne dłonie kierowcy. Bractwo na siedzeniach objęło się mocno ramionami, ale i tak przy przechyłach niezgorzej obijało sobie boki. Nastrój był wyśmienity. Śmiech zagłuszał warkot pracującego z całym natężeniem motoru.
Julek widział momentami przed sobą twarz Maughama. Anglik cieszył się jak mały dzieciak, nic w nim nie było z typowego dla jego rodaków dostojeństwa, wykrzywiał twarz w uśmiechu, pohukiwał i pokrzykiwał. Nie, błąkało się chłopcu po głowie, on też chyba nie chyba nie mógł mieć z tamtą aferą nic wspólnego. Wyjazd do Stambułu tamtego dramatycznego dnia był tylko zbiegiem okoliczności. A że właśnie Maugham usiłował ich zatrzymać, gdy z pudełkiem figurek, wziętym ze skrytki na pawlaczu, biegli do samochodu, nie świadczyło o niczym. Strzegł mienia profesora Laxnera, znając wartość bezcennych eksponatów. Nie, chyba on nie... A swoją drogą warto by szczerze pogadać i na ten temat. Może się jednak trafi okazja. Wyglądają naprawdę na równych facetów. I jak przyjemnie, że Edmund jest Polakiem. Bardzo miły...
- On zupełnie zwariował - krzyczał po polsku Furky przy jakimś nowym wirażu, uczynionym przez George’a dla ominięcia kępy krzewów. - Jeśli my z tego wyjdziemy cało, to zafunduję mu skrzynkę coca-coli...
Julek z Wickiem więcej domyślali się niż rozumieli. Bo i wóz rzucał i warczał jak rozsierdzony brytan, i polszczyzna Edmunda wiele pozostawiała do życzenia.
- Zaraz będziemy na miejscu, już blisko - George przechylił się ku splecionemu kłębowisku ciał, wskazując wyciągniętą ręką, że drzewa wyznaczające ciąg strumienia są tuż, tuż...
- Hura! - odpowiedział za nim chóralnie supeł ciał, w którym już nie wiadomo było, gdzie mieści się czyjaś ręka lub czyjaś noga.
Narwany kierowca w przypływie zachwytu nad samym sobą postanowił jeszcze zwiększyć prędkość; motor zawarczał, maszyna runęła do przodu, poganiana radosnymi okrzykami. Zarzuciło jeepem w prawo, w lewo, ale zaraz się wyprostował, potem ciągnął w silnym przechyle, bo grunt stawał się coraz bardziej nierówny, z lekka już przechylony ku korytu strumienia, z wiosną na pewno przybierającego rozmiary sporej rzeki. I w pewnej chwili omalże nie fiknęli wszyscy kozła, tak nagle zaryło się przednie prawe koło w rozpadlinie, ukrytej pod jakimś zielskiem. A tyłem wozu podrzuciło do góry. Na szczęście George z miejsca nacisnął hamulce. Zakołysali się, ktoś stęknął boleśnie, rzucony na twardą ściankę samochodu.
- Koniec jazdy - flegmatycznie oznajmił kierowca. Ale dostało się szalonemu George’owi za jego umiejętności... Zwłaszcza kumple z ekipy nie przebierali w słowach i określeniach.
- Spokojnie, trzeba zobaczyć, co jest.
Dryblas wygramolił się z wozu, całą piątka uczyniła samo. Przednie koło powyżej osi tkwiło w głębokiej rozpadlinie, zresztą i drugie też zawadziło o jej skraj.
- No i co teraz zrobisz?
- Spróbuje wstecznym biegiem.
Choć próbował na wszystkie sposoby, nie dawało to żadnego efektu, raczej odwrotnie, koło kręcąc się wybijało pod sobą coraz to większą dziurę. Próbowali pomagać maszynie, pchając ją w tył co siły, ale tyle to znaczyło, co nic.
Trochę im teraz humor nie dopisywał. Może być kłopot. Co zrobić z tym jeepem?
- Łopata jest? - Haluk obejmował przewodnictwo.
Podkopywali, stwarzając dla koła wygodniejszy, mniej stromy wyjazd.
- Nazbierajcie dużo kamieni. Podsypiemy, w ten sposób stworzymy dla opony twarde oparcie.
Odłamków skalnych na szczęście nie brakowało w tej okolicy. W większości były to otoczaki, znak, że polerowała je w pewnych okresach woda. Znosili je z zapałem, Haluk zaś wrzucał do rozpadliny. Dopiero potem lewarkiem unieśli bok wozu. Koło zawisło w powietrzu. Nowe kamienie natychmiast dźwignęły je wyżej.
- Teraz. Tylko nie od razu na cały gaz. Powoli. My będziemy pchali. Raaaz... Raaaz... Raaaaz! - Haluk czuł się w swoim żywiole.
Nie od razu się udało. Ale po paru próbach wóz jak kamień wystrzelony z procy wyskoczył z rozpadliny. Rozradowany George zatoczył nim zgrabne koło, przy czym omal znów nie wpadł w tę samą dziurę. Parsknęli śmiechem. Dopiero byłaby heca.
- Dalej idziemy piechotą. I tak zmitrężyliśmy kupę czasu. Jest sześć wędek czy mniej? - w sprawach ryb nikt nie odmawiał pierwszego słowa Wiekowi. Znał się na tych rzeczach. - Na miejscu ustalimy stanowiska albo całe odcinki. Łowimy przez równą godzinę, na co i jak kto chce. Potem sprawdzamy. Zawody grupowe, wy przeciw nam, i o mistrzostwo indywidualne. Pośpieszcie się.
- Dobra - George z wędką w ręce zaczął rwać ku strumieniowi ogromnymi susami jak kangur. Przy jego wzroście i niezwykłej długości odnóżach nie było to trudne. Z miejsca odsądził się od reszty. Z krzykiem pognali za nim.
Trzeba było przebiec jeszcze spory odcinek. Zasapali się wszyscy porządnie, a i tak dryblasa nie dogonili. Julkowi przypomniał się czemuś złodziejaszek znad Bosforu, pomyślał, że gdyby był nim George, nie istniałaby najmniejsza szansa doścignięcia amatora cudzych rzeczy.
Strumień toczył się wartko, szerszym niż się mogli spodziewać korytem. Po deszczach woda przybrała. Żółtawa w odcieniu, szła mocną falą, miejscami wbijając się w brzegi i tworząc jakby zatoczki, w których piana zataczała regularne okola.
Wicek ogarniał teren okiem fachowca. W pewnym momencie nad nurt srebrnym łukiem frunęło cielsko sporej ryby. Oczy się tylko Kempce zaśmiały.
- Losujemy strony - nachylił się, urwał dwa źdźbła trawy. - Tamta strona to krótszy odcinek, ta - dłuższy. I wtedy w ogóle nie potrzebujemy się rozstawiać, można iść z prądem, jak tylko kto chce daleko. Byle za godzinę wrócić na miejsce. Tu jest przynęta. No, Haluk i George, ciągnijcie.
Amerykanie wylosowali dłuższy odcinek. Chcąc nie chcąc nasza trójka musiała brnąć po pas w bystrej i mocno chłodnej wodzie.
- Ze też musiałeś właśnie to źdźbło wyciągnąć - Kempka kwaśno wykrzywił się do Haluka. - Oni już zaczynają łowić. O, jasny gwint, ależ się rąbnąłem o jakiś kamień... No, wreszcie płycej, ładny ci strumień, prawie rzeka. Patrz, Julek, tu zieleniej wokoło, czy nie podobnie jak nad tym strumieniem koło Adampola? Pamiętasz?
Skinął tylko Wickowi głową, odchodząc dalej od kolegów. Nagle zapragnął być sam. Coś w nim wzbierało niemęskim roztkliwieniem. “Jak strumień przy Adampolu”... Już to wcześniej zauważył, a ze wspomnieniem Adampola spłynęła na niego fala tęsknot. Adampolskich, ale nie tylko...
Szedł wolno, rzucając muchówkę ze sztuczną przynętą. W Turcji nie obowiązywały te przepisy, co w Polsce, tu wolno było łapać ryby z rodziny łososiowatych na sposób dowolny. Nie chciało mu się jednak używać czegoś żywego, tych pasikoników czy małych ważek, których zapobiegliwy Wicek przygotował spory zapas. Tak było lepiej. Zwijając korbkę i patrząc, jak sztuczny żuk podskakuje na spienionej wodzie, mógł swobodnie myśleć.
Adampol. Dopiero w takich chwilach zadumy najpełniej odczuwał, jak prawdziwie polska jest ta dziwna oaza na azjatyckiej ziemi. Jak polskość zagarnęła nawet tamtejszy krajobraz poprzez dęby, brzozy i inne drzewa, sadzone rękami osadników, osłaniające teraz chaty z polskimi ganeczkami, kościółek drewniany ze strzelistą wieżyczką, cmentarz sam w sobie będący historią. Zdarzało się, że w okresie nauki bardzo tęsknił w Stambule za odpoczynkiem pod gościnnym dachem cioci Zosi, w pokoiku, gdzie na ścianie wisiał ryngraf z. orłem i Matką Boską Częstochowską, a portret Kościuszki potwierdzał jakże silne duchowe dziedzictwo.
Urwała ile myśl, bo wędką szarpnęło silnie. Podciął odruchowo; już go zagarniała emocja, wpatrywał się w spieniony w tym miejscu bystry nurt. Czuł zaczynającą się walkę. Wiedział, miał to wyczucie jeszcze z wypraw warmińskich wraz z ojcem, że wzięła niezgorsza sztuka. Pstrąg jest silny, walczy zaciekle, ale w końcu odróżni się szczeniaka kilkunastodekagramowego od prawdziwie okazałej ryby.
Wędzisko wygięło się, linka naprężyła niebezpiecznie, ryba wielkim łukiem rwała od bystrzyny na głęboką toń po przeciwległej stronie strumienia. Żyłka zahaczyła o jakąś gałąź niesioną prądem, skotłowało się, zawirowało, popuścił trochę, potem lekko szarpnął od siebie, gałązka szczęśliwie spłynęła dalej. Napięty wewnętrznie zważał, by ani nazbyt popuścić, ani nie przeholować w gwałtownym przyciąganiu do siebie. Kiedyś koło Adampola tak walczył z pstrągiem i Wicek mu wtedy przyszedł z pomocą. Teraz sam musi sobie poradzić. Zważając, by nie wywrócić się na nierównym, kamienistym podglebiu, szedł wraz z prądem, korzystając z każdej okazji, by nawinąć nieco linki na szpulę. Pstrąg nagle zmienił kierunek, linka zwisła. Kręcił więc teraz korbką co siły. Na szczęście ryba stanęła, znów wyczuwalne stało się każde jej drgnięcie. Lekko podciągnął i dopiero wtedy zobaczył. Nad żółtą, zmąconą wodę wytrysnął łukiem smukły, srebrzysty kształt, mignęło coś czerwienią i znów tylko kotłowanina piany. Ale już wiedział. Sztuka była spora, warta przeżywanych emocji. Ryba już odczuwała zmęczenie. Coraz to przystawała dla spoczynku, by potem znów rwać w przód albo w tył, w prawo czy w lewo, w desperackim pragnieniu uwolnienia się z zaczepu. Zsunął się nad sam brzeg, sprawa zaczynała już teraz zależeć głównie od sprytnego doholowania zdobyczy na kamienie nad nurtem.
Chwila, a stał zdyszany. Patrząc na pięknego pstrąga o czerwonych cętkach wzdłuż tułowia uczuł, że pot zlepił mu włosy nad czołem. Zawsze mu trochę żal było ryby, takiej bezsilnej już i bezwładnej, z przygasającym blaskiem w oczach, ze schnącymi szybko łuskami.
Przysiadł. Pragnął trochę odpocząć, a poza tym jakoś mało pociągały go dzisiaj wędkarskie emocje. Nastrój zamyślenia nie mijał.
Dziwnie splątał się jego los z turecką ziemią. Przed półtora rokiem tak bardzo niespodziewany był wyjazd z Polski do cioci Zosi , gdy po śmierci matki schorowany, bytujący po szpitalach i sanatoriach ojciec nic chciał go zostawić samopas. Potem poznanie Hadżer i zaraz Adampol, serdeczność ich wszystkich, starych i młodych. Rodzina bliższa i dalsza, nowe sprawy, nowe problemy. Poznanie profesora Zafera Kseresa, nieoczekiwana propozycja wyjazdu z wyprawą archeologiczną nad Morze Egejskie, w okolice Troi, szukanie grobowca Dardanów, potem powrót, znów Hadżer. Nauka, zaciekła, ambitna, by nie dać się Turkom, by poznać jak najszybciej ich język, nie znaleźć się w klasie na szarym końcu, nie zrobić ojcu zawodu.
Ojciec, Boże drogi, kiedy się zobaczą? I co jest z ojcem naprawdę, jak wygląda stan jego zdrowia? Wieści napływały pocieszające - choroba ustępowała, powoli nadchodził okres rekonwalescencji. Tak pisał ojciec, ale czy pisał prawdę? Może ukrywał coś, może nie chciał go niepokoić? Bo skąd ta decyzja, by na kolejny rok nauki został w Turcji? Że niby ojciec musi w dobrych warunkach odzyskać siły, by pracować i prowadzić dom? To niby prawda, ale też jakaś niepełna...
Podniósł się, wziął rozmach. Żyłka z cichym szelestem wysupłała się ze szpuli, a sztuczny żuk poleciał daleko na wodę, opadając w miejscu, gdzie nurt był najbardziej spieniony.
Drgnęło; bez wysiłku wyciągnął niewielkiego pstrąga. Spokojnie mógł dumać dalej.
No bo była jeszcze Hadżer. Śmiali się koledzy, że podkochuje się w pięknej córce pana Gelogliu. Nie wiedział, nie wyznawał się na tym, może to było kochanie, może tylko przyjaźń, ale bardzo lubił tę dziewczynę o płonących oczach, lubił jej czarne, lśniące włosy, uwielbiał słuchać, gdy mówiła nieco przyciszenie, z lekko gardłowym brzmieniem głosu. I lubił jej smukłe dłonie; aż ściskało go coś za serce, gdy tymi palcami pogłaskała go kilka razy tak życzliwie po głowie...
Znów pstrąg. I jeszcze jeden. Miał Wicek rację, biorą tu jak szalone.
Hadżer... Pani Gelogliu, życzliwa mu przecież, trochę niespokojnie patrzyła na bliską zażyłość młodych. Tłumaczyła mu to już także Hadżer; sprawa różnic nie tyle w narodowości, co w nawykach i obyczajach. Ale czy nie było to przedwczesne? Czy starsi przez przesadną ostrożność nie chcieli zgasić w nim i w Hadżer czegoś pięknego, czegoś, co w takiej samej postaci nigdy się nie powtórzy? Bo wszak nie mówią z sobą o małżeństwie, ani ona, ani on, wiedzą, że są za młodzi, czy zresztą ich uczucie ma ten sam charakter? Czy nie lepiej pozwolić, by to szlachetne uczucie się rozwijało, by myśląc o Hadżer, zawsze pragnął być jak najbardziej rycerski, szlachetny, dobry? I ona na pewno tak samo...
Spojrzenie na zegarek przekonało go, iż jest już późno. Najwyższa pora zawracać. Połowy trwać miały tylko godzinę. Energiczniej zaczął wyrzucać muchówkę, szybciej ją ściągał. Trzy pstrągi, w tym jeden niewiele mniejszy od pierwszej złapanej sztuki, chwyciły kolejno. Mógł być zadowolony, coś było już w siatce. Potem jednak ucichło; albo ryba przestała żerować, albo się spłoszyła.
Wreszcie znów szarpnięcie - podciął, chyba za późno, ryba zeszła z haczyka. Ale tym razem znów. Jeszcze jeden pstrąg do kompletu. Miał ich już siedem.
Z oddali dobiegało nawoływanie Haluka. Trzeba się śpieszyć. Najdalej odszedł od miejsca zbiórki. Szybko zwinął wędkę i ruszył ku kolegom.
Wicek wyglądał go niecierpliwie, z zegarkiem w ręku.
- No, jesteś nareszcie. Oni też już się schodzą. Brniemy przez wodę? Ja mam u nas najwięcej. Haluk partaczył, co drugie branie miał nieudane. Ty też słabawo, jedna tylko sztuka niezgorsza, ja mam trzy takie.
Gadał tak, brnąc przez wodę, w pewnym momencie pośliznął się i nosem zarył w wodę. W dodatku jeszcze prąd rzucił go na kamienie. Pomogli mu podnieść się. Ociekający wodą wyglądał śmiesznie, Haluk tylko mrugał do Julka.
Tamci zgromadzili się już wszyscy na brzegu. Ponaglali ich głośnymi okrzykami, niecierpliwie pragnąc przejrzeć zawartość siatek.
I tu nastąpił problem. Jak obliczać? Na wagę czy na sztuki? Wagi nie było nawet w obozowisku. Na sztuki znów byłoby niesprawiedliwie; choć Amerykanie mieli ich więcej, Wicek i Julek chlubili się największymi okazami.
- Więc jak? Kto wygrał? - śmiał się Edmund, najmniej poważnie traktujący całą sprawę.
- Proponuję uznać wynik za remisowy. A przy najbliższej okazji, nad strumieniami u was czy u nas, rozegramy rewanżowe spotkanie wędkarskie. Zgoda? - Haluk okazał się dżentelmenem całą gębą.
- Coś ty... - skoczył ku niemu Wicek, ale Julek przytrzymał go mocno za ramię.
- A teraz posiedźmy i pogadajmy, nie mamy dokąd się śpieszyć... - z tą propozycją wystąpił Maugham. - Tak mało wiemy o sobie...
- To prawda. A jeszcze te tajemnicze historie, związane z waszym znaleziskiem... wzbudziło to wśród nas pewien niepokój - otwarcie nawiązał Haluk do minionej historii.
Trawa była po tej stronie zbocza zieleńsza, świeższa, rozciągnęli się na niej wygodnie.
Maugham przeczesał palcami swoją rzadkawą czuprynę, wzrok jego spoważniał. Skierował spojrzenie wyróżnię w stronę Haluka.
- Lubię szczere stawianie sprawy. Co tu mówić, wplątani jesteśmy w tę aferę, tego nie ukryjemy. Wy dwaj najbardziej, a z naszej strony ja. Mieliście ciężkie przejścia, ja na inny sposób odczułem wszystko, niemniej dość dotkliwie.
- Chodzi ci o figurki? Ty schowałeś je na pawlaczu, prawda? - Julek postawił to pytanie bez wahania. Pamiętał dobrze zimne, czujne spojrzenie Maughama w umywalni, potem jego pośpiech przy ubieraniu się i próbę zatrzymania ich, gdy wsiadali z Halukiem do mercedesa.
- Właśnie, nie rozumiem tego. Po jakie licho je tam chowałeś? - dodał Haluk.
- Odpowiedź jest prosta. Pamiętajcie, że to ja wraz z George’em i Edgarem, nie poznaliście go jeszcze, przez przypadek odnaleźliśmy tę pieczarę - wskazał niedbale ręką w stronę pobliskich gór. - Gdy zaczęły się to dziwne telefony do profesora, zaniepokoiłem się. Nic dziwnego, że tak ich pilnowałem. A gdy profesor Laxner nie wrócił na noc, wyraźnie już wyczułem, że dzieje się coś złego. Pomyślałem o figurkach, całą noc właściwie o nich myślałem. Rankiem przeniosłem je bez wiedzy kolegów na pawlacz. Myślałem, że tam będą bezpieczniejsze, nikt na nie nie zwróci uwagi. Wiem, że to był błąd. Solidnie oberwało mi się za to od profesora. Bo licho was poniosło właśnie do tej umywalni i zabraliście paczkę. Może w innym przypadku nie wpadłaby w ręce złoczyńców?
- Pierwszy stawiasz nam ten zarzut - poważnie powiedział Haluk. - Nim ci odpowiem, chciałbym, byśmy wspólnie zastanowili się nad innym pytaniem. Skąd bandyci wiedzieli, że mamy w wozie figurki? Inaczej by nas chyba nie porywali? Za wielkie ryzyko. Skąd też wiedzieli, że pojechaliśmy do polskiej ambasady? Szczerze mówiąc, ty jeden wiedziałeś o tej wizycie od Julka.
Maugham przeciągnął się. tęgi był, sękaty, aż w kościach mu zatrzeszczało. Chłodno spojrzał na Haluka.
- Małe sprostowanie. O ambasadzie wiedzieliśmy, jakoś się to wcześniej między nami rozeszło. Ciekawiliście nas, stąd chyba. Wszak nie było w tym tajemnicy? Natomiast pytanie pierwsze jest poważniejsze. Czy porywaliby was, gdybyście nie mieli figurek? Chodziło konkretnie o zawartość bagażnika, czy też o was jako zakładników? Pamiętajcie, że tamtym zależało na znalezisku za wszelką cenę. Jak i na tym, by nie dopuścić na tym terenie do prac wykopaliskowych. Jeśli poszli na takie ryzyko, by porywać profesora, obywatela obcego państwa, to wasza sprawa nie zmieniła tu wiele... - Odetchnął mocno, wyraźnie jednak nadal obruszony. - Możecie wierzyć lub nie wierzyć. Dla mnie fatalny w zbiegu okoliczności okazał się wyjazd do Stambułu. Na szczęście koledzy wiedzą, że od dawna już oczekiwałem wuja, który udawał się samolotem do Syrii i potem do Afganistanu. Gdy otrzymałem telegram, z miejsca pośpieszyłem pierwszym samolotem. Jak się orientuję, było to wyjaśniane.
Teraz głos zabrał milczący do tej pory George.
- O ambasadzie wiedzieliśmy, czy nie wasz doktor mówił o tym, gdy wspominał, że jesteś, Julek, Polakiem? Pamiętam dobrze, bo ciekawił się tym Edmund, co zrozumiałe. Jeżeli chodzi o drugą sprawę, moim zdaniem znalezienie figurek w waszym bagażniku było szczęśliwym przypadkiem dla tamtych. Mieli w każdym razie zamiar porwać was, by wywrzeć tym sposobem nacisk także na profesora Kseresa i skłonić go do rezygnacji z badań archeologicznych. Wyjazd Maughama nie ma z tym nic wspólnego. I wiecie co, wydaje mi się, że my źle zaczynamy. Bawimy się w ciuciubabkę. Pamiętajcie, że przybyliśmy do Ankary dwa dni zaledwie przed wami. Gdyby ktoś z nas był w zmowie z rabusiami, to czy musiałby odnajdywać te figurki w pieczarze?
Tak, to był argument. Temu nie mogli zaprzeczyć.
- Mnie ciekawi jeszcze jedno. Czy sprawa jest zakończona czy nie? Bo niewątpliwie o znalezieniu figurek musiał dowiedzieć się ktoś, związany ze środowiskiem archeologów. Ktoś, kto te figurki pierwszy gdzieś w górach odnalazł, ukrył w pieczarze i komu je podebraliśmy. Kto to jest? Kim się posługuje w zdobywaniu wiadomości? To jest istotne, nie zaś podejrzewanie siebie nawzajem.
- Lepiej wszystko wyjaśnić niż milczeć, przeżuwając w sobie podejrzenie - Haluk nie myślał ustępować. - Ja wiem, że tu niczego nie rozwiążemy. Ale powiedzieć musiałem. Sami widzicie, ile w tym niejasności. Kryć je? Nie lubię tak, nie zwykłem udawać. Jeśli mamy zostawać z sobą w dobrej komitywie...
- Masz rację - poparł go Maugham. - Ja zresztą z tym samym zamiarem zgłosiłem dziś ochotę jazdy do was z zapowiedzią wizyty profesora Laxnera. I nie żałuję tego. Że zaś mnie bardziej może niż komu innemu zależy na wyświetleniu całej historii, to proste. Nie tylko z tej przyczyny, że cienie jakieś krążą wokoło mojej osoby, ale że żywię olbrzymią wdzięczność do profesora Laxnera za to, że zabrał mnie z sobą. Jestem stypendystą naszego uniwersytetu. Uniwersytet londyński proponował moją kandydaturę, ale profesor mógł jej nie przyjąć. Chciałbym zapracować u niego na możliwie najlepszą opinię. No jak, macie do mnie choć trochę zaufania, czy nie?
Wstał, popatrzył na Haluka i Julka. Wicek mniej go obchodził, nie miał przecież nic wspólnego z całą aferą.
Haluk też się podniósł, za jego przykładem Julek. Wyciągnęły się dłonie do Maughama.
Jakże szczerze zaklaskał na to w dłonie Edmund Furky.
- To dobrze, to dobrze - powtarzał w kółko po polsku.
- Jedziemy? - zdziwił się Kempka.
- Nie, mamy czas... - George znów usadowił się na trawie. - Wiecie co, ryby rybami, ale moglibyśmy kiedyś pograć razem w siatkówkę. Macie piłkę i siatkę? No to świetnie, my też mamy. Na przykład mecz: Ameryka - Turcja. W którąś niedzielę, żeby robotnicy też mogli popatrzeć. Znajdziecie piątkę u siebie?
- Chyba tak.
- No to świetnie... Na ryby też będziemy chodzić. Albo w góry...
- Słuchaj, Maugham, zaraz, jak ci właściwie na imię? Stephen? Dobrze, wcale ładnie... Gadając o figurkach, wskazałeś na góry. Daleko stąd ta pieczara?
- Chcielibyście ją zobaczyć? Od waszych stanowisk znacznie bliżej niż od nas. Wybraliśmy się wtedy wczesnym rankiem w niedzielę, by trochę połazić, poznać bliżej okolice... Pamiętam świetnie to miejsce. W pieczarze poza kośćmi niczego już nie ma, obejrzeliśmy ją całą dokładnie. Skąd przyniesiono te rzeczy do pieczary? Skąd? Już nawet mniej ważne, kto. Profesor przypuszcza, że gdzieś dalej w górach mogą być jakieś pozostałości kultowe lub inne, dobrze zachowane, o czym świadczą posążki. Tylko jeden z siedmiu był uszkodzony solidniej. Tak szczerze mówiąc, miałbym ochotę powałęsać się po tych górach, poszukać... A wy co, mielibyście też na to ochotę? Którejś niedzieli...
- My tak, ale... - chyba nie... choć nie wiadomo. Właściwie pomysł dobry - zachłysnął się Wicek. O tym przecież cały czas myślał i marzył.
- Więc umowa stoi? - George uznał, że najwyższy czas wracać. - Za parę dni zjawimy się z naszym profesorem. Zorganizujemy treningowy mecz siatkówki. Tydzień później zawody. To jedna sprawa. Druga - to nasza wyprawa w góry. Termin ustalimy. No, chodźcie, trzeba jechać.
- Kiedy my z tą wyprawą... - trochę nieporadnie zaczął Haluk, bo i jego kusiła piekielnie ta perspektywa. Poczuł jednak gwałtowne, rozpaczliwe niemal szarpnięcie Wicka, urwał.
- A ja, ja specjalnie się do was kiedyś wybiorę. Żeby porozmawiać po polsku i o Polsce - odezwał się do Polaków Edmund. - Bardzo się cieszę, że was tutaj spotkałem.
- Ale pamiętaj - Julek powiedział to twardo - musisz być lojalny wobec swoich. Prawdziwą sztamę trzymać z nami. Kto wie, co tu jeszcze wyniknie, musimy być z sobą blisko i w każdej sytuacji liczyć na siebie.
Rozdział X
Każdy ma swoje problemy
Pogoda się ustaliła. Znów wszechwładnie zapanowało słońce, prażąc niemiłosiernie. Ziemia wyschła błyskawicznie, miejscami zaczęła już pękać. Tworzyły się w niej małe rozpadliny i szpary, uwielbiane przez wielkie, zielonkawe ze złotymi cętkami jaszczurki. Roślinność jednak nadal bujała w górę intensywnie zielona, wynik długiego deszczu. Dziwili się czasem, skąd tak daleko posunięte przystosowanie roślin do klimatu, odradzanie się życia nieomal w oczach, wegetacja wbrew wszystkiemu, a potem nie tyle przygasanie, ile jakby przytajenie w oczekiwaniu na nową zmianę.
Niebo tkwiło nad nimi bezchmurne, wyjałowione z kolorów, jak źle farbowane płótno po wielokrotnych praniach. Przejrzystość stawała się dosłownie bolesna, wzrok sięgał daleko, aż po pasma Tauru. Tam tylko pojawiały się niekiedy chmury, oblepiające co wyższe szczyty, a robotnicy mówili, że znów wiatry chodzą górami, że tam coś zawsze się dzieje. Wicek słuchając podobnych oświadczeń tęsknie spoglądał na Taur, a oczy mu olbrzymiały i dziwnie lśniły.
Dni ciągnęły się jeden po drugim spokojne, nie zakłócone niczym, po brzegi wypełnione pracą pod tym aż do białości rozprażonym słońcem. W południe, gdy nadchodził czas przerwy obiadowej, cisza zalegała czasem nad dawnym miastem tak silna, że gdyby nie nieustanne bzykanie cykad, trudno byłoby wytrzymać.
A potem znów rozlegał się pracowity pobrzęk łopat, zagłębiających się w warstwy przeschłej ziemi, czy głuche uderzenia kilofów, rozwalających niechętnie poddającą się im caliznę. Skrzypiały źle naoliwione kółka taczek, z chrzęstem osypywała się na miejsce wyznaczone poza obrębem wykopalisk przesiana już ziemia. Głos ludzki niekiedy zdawał się po prostu wtrętem, zgrzytliwie rozbijającym monotonię tych pogłosów.
Chłopców ta jednostajność pracy, pogody, dźwięków zdawała się czasem aż nużyć. Julek podnosił wtedy głowę, przyglądał się profesorowi Kseresowi. Człowiek ten zdawał się właśnie teraz być w swoim żywiole. Z wysoko podwiniętymi rękawami białej koszuli, rozpiętej od przodu po pas, w króciutkich szortach, nieustannie przewijał się po całym terenie, przystawał, udzielał wskazówek, czasem sam brał się za łopatę lub kilof, najczęściej jednak przysiadał na pierwszym lepszym kamieniu, otwierał szeroki blok i wolnymi ruchami ołówka kreślił jakieś przekroje, wykresy, nanosił wymierzone uprzednio współrzędne. Gdy w słońcu szpakowate włosy, zawsze tak starannie zaczesane, zaczynały lśnić jasnymi poblaskami, wydawał się o wiele, wiele młodszy niżeli w rzeczywistości. I twarz jego rozpogodziła się ostatnio, jakby roztopiła się w tym spokoju część zmarszczek, a opalenizna dodawała obliczu świeżości.
Jeden z tego wniosek nasuwał się nieodparcie Julkowi. Profesor odnajdywał w tej pracy samego siebie, realizował własne pasje, dawał upust ambicjom. Dzięki temu mógł czuć się tak szczęśliwy, pełen pogody i jakiejś szczenięcej wręcz czasem radości życia. Jak to nieraz wieczorami żartował z nimi, brał udział w zabawach, jak młodzik podskakiwał przy piłce, gdy grali w siatkówkę... Był sobą, oddychał pełną piersią. Myślał wtedy Julek, że może na tym polega sens życia, odkrycie jego największych racji i tajemnica pojęcia zwanego szczęściem, by umieć znajdować a potem realizować najumiłowańsze cele, ambicje i pragnienia. W duchu obiecywał sobie, że tak jak profesor Zafer Kseres odnajdzie w sobie to, co określi i wypełni wszystkie jego dni i całe lata.
Doktor Merlut ze swym nawykiem zdejmowania co chwila okularów i wkładania ich zaraz z powrotem, z okrągłą łysinką na czubku głowy, i drągalowaty Ergun również wyglądali na zaczadzonych bez reszty archeologią. Wokół tych problemów obracała się większość ich rozmów, to tylko ich ożywiało. Do późna w noc tkwili przy robocie w wydzielonej na pracownię części baraku, a jeśli brakło bieżących zadań, czytali opasłe tomiska prac naukowych. I oni byli na swój sposób w pełni zadowoleni. Oddani profesorowi, wdzięczni za wyróżnienie przed laty, gdy zaangażował ich na stałe przy swojej uniwersyteckiej katedrze, z nim związali już teraz w znacznej mierze swój los. Jakże to serdecznie zadedykował Merlut swą pracą doktorską profesorowi: “ Profesorowi Zaferowi Kseresowi, temu, który był i będzie moim ojcem duchowym”. Wystarczyło czasem dostrzec rzucane ukradkiem spojrzenie Merluta na profesora, by przekonać się, iż nie było przesady w tych słowach.
A oni sami? On, Haluk, Wicek, jak reagowali na ten tak nagle unormowany tok życia? Nieco wcześniej cała lawina wydarzeń, przygód, każdy wszak dzień niósł coś nowego, a teraz spokój, zupełny brak emocji, bo nawet na te archeologiczne w najbliższym czasie nie było co liczyć. Kompletny przeskok z jednej skrajności w drugą. Przez pierwszych parę dni nawet ich to nużyło, ale potem jakby się zaczęli w to wciągać. To przecież Haluk powiedział wczorajszego ranka, że właściwie dobrze, iż nic się nie dzieje, że nie ma nadzwyczajnych wydarzeń ani dręczących niepokojów. Tak było to niepodobne do młodego Turka, że aż mu się Julek przyjrzał z niedowierzaniem. Dopiero później zrozumiał; sam wszak odczuwał podobnie.
Tylko z Wickiem zdarzyła się prawdziwa heca. Zwariował zupełnie. Ubzdurało mu się, że sam dokona wielkiego odkrycia. Przez parę dni łaził po wzniesieniu, wyznaczającym teren dawnego miasta, przyglądał się dokonanym już wykopom. Liczył coś i wymierzał, stawał na poletkach pośród palików i sznurów i dłubiąc w zębach głęboko nad czymś spekulował. W odpowiedzi na zaczepki grał tylko na nosie i tyle.
To już chyba z pięć dni, jak zgłosił się do profesora na rozmowę. Trochę nieskładnie szło mu z wyjaśnianiem, przestępował z nogi na nogę, sczerwieniał cały, jąkał się:
- Bo ja, proszę pana... ja chciałbym sam. Żeby coś wielkiego znaleźć, dla pana, żeby pan był ze mnie zadowolony. I ja sam też... Bo tak kopać tylko i przesiewać nie umiem, mnie się wtedy nudzi, panie profesorze. Ja chciałbym dostać jakieś miejsce tylko dla siebie. Każdej pana wskazówki wysłucham, nic nie spartaczę, naprawdę. Więc żeby pan pozwolił i doradził, co i gdzie. Bo mnie już jedna myśl nawet się zaczyna rysować...
- No, jaka? Gadaj prosto - ubawiony profesor ujął go pod ramię.
- Pan pokazywał nam odsłonięty już fragment okołomiejskich murów obronnych. Ten mur skośną konstrukcją różni się od dotąd znanych, prostopadłych... I mnie to bardzo ciekawi...
- Konstrukcja muru?
- Nie... I nie sam mur. Co innego. Bo jeżeli miasto otaczał mur, to musiały w nim być także bramy, prawda?
- Zgadza się. helikopterów wtedy jeszcze nie znano...
- Pan profesor żartuje, a ja poważnie... Myślę o bramach. Chodziłem wokoło, zastanawiałem się, jak mogły biec te mury i skąd mogły prowadzić wejścia przez nie. Topografia się zmieniła, pewnie, tysiące lat, ale kotlina zostaje kotliną i góry Taur górami. O kilometry na pewno się nie poprzesuwały. Ja już nawet wykombinowałem, gdzie takie bramy mogły się znajdować. Zwłaszcza główna. Od północy. Tam, gdzie teren lekko się zniża. Na pewno tak. Bo i wrogom od spadu byłoby trudniej atakować, a Hetyci, dobrzy wojownicy, musieli brać ten czynnik pod uwagę, i otwierało się stąd wyjście na całą kotlinę - ułatwienie dla kontaktu z obszarami rolniczymi i hodowlanymi, choćby dla wypasu koni, tak przez Hetytów cenionych. Więc tak obmyśliłem sobie to wszystko i mam nawet wyznaczone miejsce, gdzie chciałbym kopać.
- Ty chciałbyś kopać? Ależ, chłopcze, wiesz, że musiałem ograniczyć się w tym roku tylko do pewnych partii. Żeby zabrać się od razu za wszystko, trzeba by setek ludzi. Poza tym sam nie poradzisz.
- Kiedy ja właśnie nikogo nie chcę. I żeby pan mi tylko pozwolił. Zamiast gdzie indziej, żebym mógł kopać na tym wybranym miejscu.
Julek pamiętał to dobrze; w brzydki sposób podsłuchiwali przecież tę rozmowę z Halukiem. I nagle ucichło, żaden głos nie wydobywał się zza przepierzenia. Dopiero po długiej chwili profesor wydukał tak jakoś dziwnie:
- No dobra, wzruszyłeś mnie trochę... Może to naiwne, ale dobrze, chłopcze, o tobie świadczy. Taki zapał cenić należy na wagę złota. Chodź, pójdziemy obejrzeć stanowisko, jakie upatrzyłeś. Przekonamy się, czy masz nosa do archeologii czy nie. Jeden z moich wykładowców mawiał kiedyś, że na archeologa trzeba trzech rzeczy: wiedzy, pasji i nosa. Pasję masz, wiedzę możesz posiąść, a nos? Hm, coś mi się przypomniało z ubiegłego roku... Idziemy.
Gdy wychodzili z baraku, podskoczyli ku nim Julek z Halukiem.
- Możemy razem?
Wicek wyraźnie skrzywił się, ale nie śmiał zaoponować z uwagi na obecność profesora. Pomaszerowali więc na skos przez teren wykopów całą już czwórką. Wicek zawzięcie milczał; bardzo nie na rękę mu była obecność kolegów.. Profesor rozumiał go, popatrywał na entuzjastę archeologii spod oka, uśmiechał się dobrotliwie, ale też milczał.
Minęli sondażowy wykop, który odsłonił fragment dawnego muru obronnego. Wicek jakby odzyskał utraconą werwę. Niejedną godzinę prześlęczał w tym miejscu, znał tu nieledwie każdy kamień.
- Panie profesorze, o zarysie muru wokoło miasta niewiele jeszcze wiadomo? Ta odkrywka i jeszcze jedna, zresztą obie trafne, dają zaledwie pewne podstawy do wniosków. Bo przecież nie musiał to być zamknięty krąg czy nawet elipsa. Mur mógł mieć wybrzuszenia, odgałęzienia, wiem, nieczęsto, ale zdarzało się to. Także u Hetytów. Przeglądałem wszystkie te książki i pisma, które otrzymaliśmy od pana...
- Toś ty nad tym ślęczał nocami? Światło tej gazówki zawsze mi przeszkadzało - zdziwił się Haluk.
- No, prowadź swój wykład dalej. To wcale ciekawe - zupełnie serio powiedział profesor.
Julek z Halukiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Profesor naprawdę traktował to wszystko serio. I kto by się tego po Wicku spodziewał?
- Moje koncepcje, dotyczące miejsc, gdzie mogły się znajdować bramy miasta, a zwłaszcza ta główna, już panu pokrótce przedstawiłem. Teraz chciałbym pokazać coś tutaj, w terenie, a potem prosić pana o opinię. Poproszę za mną. Tutaj - wskazał na ziemię - trudno przewidzieć, którędy mogły biec mury. Równie dobrze o cały rzut kamieniem bliżej lub dalej... Ale tu? Widać w tym miejscu wyraźny obwis terenu, jakby ostre załamanie, ciągnące się na długości kilkunastu metrów. Aż po tamten rachityczny krzaczek. I potem znów równina lekkim spadem rozciąga się bardzo szeroko. Zastanawiałem się...
- No mów, nad czym. Jak dotąd jest logika w twoim rozumowaniu. Zgadza się dotąd wszystko z tym, co wcześniej tu ustalałem. Ale że i ty dochodzisz do takich wniosków, no, no...
Jakże promienna była gęba Wicka, gdy na moment podniosła się ku twarzy profesora.
- Mówił pan, że nie wiadomo na podstawie dotychczasowych sondaży, co spowodowało katastrofę miasta. Może napad wrogów, może pożar, może jakiś kataklizm w naturze. W każdym razie pewnego dnia mieszkańcy opuścili je na zawsze i przestało istnieć jako żywy organizm... Te warstwy ziemi, odłamków skalnych, kamieni, to rezultat działania czasu. Wiatry, deszcze, śniegi, może powodzie, może trzęsienia ziemi - w sumie warstwa miejscami głębsza, miejscami płytsza, która przesłoniła prawie zupełnie dawną ludzką siedzibę.
- Wicek, gadasz, jakbyś wykładał w szkole!
- Odczep się, Haluk... Daj pomyśleć... Zastanawiałem się, dlaczego wszystko wokoło opada na strony leciutkim, łagodnym spadem, a tylko tutaj został ten obwis. Większość wiatrów nadchodzi od gór. - wskazał je dłonią. - Tym samym zwały ziemi z pyłu skalnego, osiadający równomiernie, potykały się jakby na tej skarpie, sztucznej czy naturalnej. Od innych stron nie mogło jej przysypać, bo topografia terenu na to nie zezwalała. W każdym razie nie wyrównało się załamanie, a warstwa piachu czy ziemi nie powinna być i na górze, i u podnóża skarpy wyższa niż na całym terenie, objętym pracami wykopaliskowymi. Dla mnie jest to dowodem, że znajdował się tutaj jakiś obiekt wyższy może nawet nad inne w pobliżu, zbudowany przy wyzyskaniu naturalnej osłony terenu. Mur, myśląc logicznie, nie mógł biec podnóżem tej skarpy, ale w przedłużeniu jej ciągu w jedną i drugą stronę. Od głównej bramy. Gdybym miał decydować, kopałbym tutaj.
Jak koza sprytnie wdrapał się na skarpę i wskazywał palcem pod siebie, w dół. A potem zsunął się, zeskoczył właściwie, i stanął milcząc już, w oczekiwaniu, przed profesorem.
Szpakowaty pan śmiał się cicho, serdecznie. Dłoń jego wyciągnęła się ku rozkudłanej jak zawsze głowie Kempki.
- Wiesz, Wicek, że mi się naprawdę podobasz. To w końcu rzeczywiście logiczne. Oczywiście, całe rozumowanie może w praktyce okazać się fałszywe. A jeśli jest to na przykład wcale nie tak dawny nawis tektoniczny nad zapadliskiem? Albo wyrwa spowodowana oberwaniem chmury? Można wysunąć sto zastrzeżeń. Ale są i argumenty za twoją hipotezą. I co, chcesz kopać? Może zrobimy inaczej, uruchomimy tu dodatkowe stanowisko? Mam jeszcze rezerwę roboczą... Myślałem co prawda o innym punkcie, lecz ostatecznie...
- Nie, nie, panie profesorze. Ja chcę sam i tylko sam.
- I bez nas, Wicek? - Julek pamiętał, jak zrobiło mu się wtedy przykro i z jaką goryczą wyrzucił wtedy z siebie te słowa.
- I bez was. Sam. Więc jak, panie profesorze?
- Zgoda. Jutro powiercimy się tu wspólnie z Merlutem. Oczywiście w twej obecności. Razem ustalimy miejsce projektowanego wykopu. Dobrze? I będziesz musiał bardzo ściśle przestrzegać naszych wskazówek.
- Bardzo, bardzo dziękuję, panie profesorze...
No i tak postawił Kempka na swoim. Następnego dnia przeniósł się z łopatą, kilofem, taczkami, palikami, sznurami i sitami na nowe miejsce, bardzo bliskie temu, które sobie poprzednio wykoncypował. Doktor Merlut kręcił co prawda głową, mówiąc, że i w czwórkę pracując, w tym sezonie niczego wielkiego w tym miejscu by nie zdziałali, ale to Wicka wcale nie peszyło. Kiwał tylko głową, jakby chciał powiedzieć, że on wie swoje i tyle.
Przez pierwsze dwa dni wszyscy z ekspedycji, od profesora poczynając do robotników, ogromnie interesowali się poczynaniami Wicka. Bo też chłopak jakby oszalał. Dwoił się i troił.
- Ech, słomiany ogień - powiedział kiedyś Julek.
Oczywiście, swoim zwyczajem Kempka zrewanżował mu się za te słowa wyciągniętym na całą długość językiem.
Potem zainteresowanie Wickiem zmalało. - Ech, indywidualista - orzekł Ergun. Robotnicy wzruszyli ramionami: nie musi pracować aż tak, a tymczasem haruje za trzech. Dobrze, że nie jest jednym z nich, już by go wtedy przyhamowali w rozpędzie. Merlut z obowiązku zaglądał co dnia po wiele razy na stanowisko chłopca, by w zapale nie popełnił jakiegoś niewybaczalnego błędu. Ale Wicek był uważny, gdy coś go zastanowiło w warstwie odsłanianej ziemi, sam prosił o lustrację. I tylko jeden profesor, wydawało się, brał żywszy udział w poczynaniach piegusa. Przychodził często, rozmawiał, śmiał się niekiedy, komitywa między nimi panowała wyśmienita.
- Chłopcze, zadręczysz się - mitygował czasem profesor Kseres poczynania Wicka, gdy widział, jak chłopak jest spocony i czerwony z wysiłku.
- To mi tylko wyjdzie na dobre, proszę pana. Zawsze mi mówią, że jestem fizycznie niedorozwinięty.
I jak tu było się nie śmiać, patrząc na tego osiłka o bicepsach takich, że niejeden miotacz by mu ich pozazdrościł.
Wicek szalał. Przez cały dzień, nawet i wtedy, gdy obóz pogrążał się w wypoczynku, szedł na swe stanowisko, zostając tam aż po zmrok. I dziwne, siły go nie opadały, każdego dnia jakby mu ich przybywało. Opalił się bardzo, tylko białka oczu i zęby błyskały mu w twarzy. Jadł co prawda za czworo, ale kto by mu tam żałował.
Trochę to jednak rozbiło ich trójkę. Bo już nie tylko to, że Wicka nie można było namówić na grę w siatkówkę, na bieganinę po stepie za piłką, ale nawet do pstrągów nie bardzo się kwapił. Zapowiedział, że tylko w niedzielę, no i może jeszcze wyjątkowo jakiegoś drugiego dnia w tygodniu zezwoli sobie na odpoczynek.
- Wicek, a mecz z Amerykanami? - molestował go Haluk.
- Nie bój się, dam radę, na pewno was nie zawiodę.
No i co było z takim wariatem robić? Nawet późnym wieczorem trudno było zamienić z Wickiem więcej niż parę słów , bo ledwie padł na swe łóżko, zasypiał twardym snem, chrapiąc przy tym donośnie. Próbowali go nieraz budzić na różne sposoby, ale nie skutkowało. Pocieszali się więc już tylko opinią doktora Merluta, że któregoś dnia zapał Wickowy jak nagle się zjawił, tak nagle wygaśnie. Ale mijał dzień za dniem, a nic nie wskazywało, by proroctwo miało się spełnić. Na domiar nawet sam Merlut zaczął się odnosić do Kempki z wyraźnym szacunkiem, choć nie zaniechał swych częstych i surowych kontroli na stanowisku.
Z mijaniem kolejnych dni ta jednostajność życia, zwłaszcza gdy praktycznie odpadał Wicek, pełen zawsze zwariowanych pomysłów, zaczynała już nużyć. Chyba dlatego coraz częściej w rozmowach Julka z Halukiem wracała sprawa pieczary, w której kryły się figurki z brązu, roiły się marzenia o nieznanych, skrytych w masywie górskim zabytkach, niepokoiła natrętnie rozmowa z młodymi Amerykanami o wspólnej wyprawie.
I ta sprawa zaczynała się jednak odwlekać. W kilka dni po gawędach nad strumieniem zjawił się z kurtuazyjną wizytą profesor Laxner.
Wbrew oczekiwaniom chłopców asysta jego była niewielka, stanowili ją George i Edmund Furky.
- A reszta? Zapowiadaliście gromadny nalot? - dopytywał się Haluk.
- Zostali na miejscu. Dziś mecz piłkarski. Tkwią przy radiu. Znacie chyba to szaleństwo sportowe?
- Ja też lubię piłkę nożną. Ale was jeszcze więcej - śmiał się Edmund. - Bardzo chciałem porozmawiać po polsku, nawet w Ameryce nie zawsze miewam ku temu okazję.
- Dobra, pogadamy - Julka wzruszyła ta tęsknota za polskim słowem.
- Cieszę się, że was widzę, towarzysze niewoli - niby kordialnie, ale z pewnym, nie dającym się ukryć zażenowaniem, witał ich chudy, wysoki profesor Laxner.
Ten sam ton przybrał w odniesieniu do profesora Kseresa. Amerykanin najwidoczniej miał w żywej pamięci rozmowę i w miarę delikatnie przedstawione, ale stanowcze stanowisko tureckiego profesora. Najpewniej jeszcze i sam odczuwał, że nie wszystko w jego zachowaniu było wtedy w porządku. Gdyby z miejsca zdeponował figurki w muzeum, a nie zwlekał z tym przez parę dni, sprawy mogły nie przybrać tak dramatycznego obrotu.
Jeżeli nastrój przy posiłku szybko się ocieplił, było to już tylko zasługą gospodarza. Słowem profesor Kseres nie nawiązał do ankarskich wydarzeń. Bawił gościa towarzyską rozmową, potem przeszedł na bieżące prace obu ekspedycji, na młodych naukowców, znajdujących tutaj swą pierwszą praktykę. W amerykańskim osiedlu było ich aż dziewięciu.
- Z niektórymi mam kłopot, nie są nazbyt gorliwi. Ale za to inni wynagradzają mi to w dwójnasób... - Laxner spojrzał na dwójkę przybyłą z nim razem, zaśmiał się. - O was nie będę publicznie mówił, jeszcze by pochwały odniosły odwrotny skutek. - Jakby coś sobie przypomniał. Impulsywnie uderzył się w czoło. - Aha, czy pan wie, profesorze, że Furky, Edmund Furky jest też Polakiem? Jak ci dwaj młodzi pana pomocnicy.
Jakże szczery był uśmiech pana Kseresa.
- Cieszę się. Przez Julka i Wicka żywię wielki sentyment dla tego narodu. Jeżeli wszyscy Polacy są tacy... Myślę, że znajdzie pan wspólny język ze swymi rodakami - zwracał się teraz już bezpośrednio do Edmunda.
Po kawie gospodarz podniósł się z miejsca.
- No cóż, profesorze, wypada, bym pokazał panu nasze dotychczasowe osiągnięcia. A potem zapraszam do mego pomieszczenia na dyskusję. Godząc się w większości poglądów na sprawy Hetytów, w paru punktach byliśmy jednak odmiennego zdania. Nic zresztą dziwnego, tak mało wiemy o tym ludzie i jego państwie.
- Wydaje mi się, że nasza współpraca okaże się owocna. My też jeszcze nie posunęliśmy się daleko, ale już zaczynają nasuwać się pewne wnioski. Zresztą, obiekt pana pracy, a nasz, to też niebo i ziemia. Pan porusza się na kilkunastu hektarach, my i połowy jednego nie obejmujemy zasięgiem. Ciekawym - zatrzymał się w drzwiach, lekko schylony, inaczej głową zawadziłby o futrynę - kto z nas będzie mógł za parę miesięcy poszczycić się większym sukcesem. Zresztą, zapiszemy go i tak na wspólne konto. Jesteśmy w końcu jedną ekipą.
- Planujemy prace na dłużej. Ludzi jest tu stanowczo za mało, ale cóż, wedle stawu grobla, kraju mego nie stać wciąż jeszcze na szerszy rozmach. I tak kwoty łożone na poszukiwania archeologiczne są bardzo wysokie.
- Tu żadne nie byłyby zbyt wysokie. Prawdę mówiąc, cała niemal Anatolia godna jest przekopania. Aż dziw, jak wiele kultur nagromadziło się na tym małoazjatyckim pomoście...
- My tu zostaniemy, a potem dołączymy do was - wołał Haluk za ojcem.
Edmund rozmawiał z Julkiem po polsku. Czasem brakowało mu właściwych słów, pomagał sobie wtedy angielskim, kiedy indziej trochę nieporadnie wygapiał się swymi niebieskimi oczyma w rozmówcę, w nim szukając pomocy.
Na moment, jak to bywa w rozmowach, zapadła cisza. I wtedy przerwał ją mocny głos Haluka:
- Powiedzcie prawdę, czemu Maugham nie przyjechał razem z wami? Przecież wcale nie chodzi tutaj o mecz. My też mamy tranzystory, ostatecznie mógłby i tu wysłuchać transmisji. Co jest z Maughamem?
Nie wiedzieć czemu, spojrzenia Haluka i Julka zawisły tylko na twarzy George’a. Na Edmunda nie zwracali uwagi. A przyjemny, sympatyczny osiłek o piekielnie długich nogach sczerwieniał, palcami zabębnił po stole, otworzył usta, zaraz je zamknął, nie wiedział, co począć.
- George, mamy zaufanie do ciebie. Wiesz, tu nie chodzi o głupstwa - nacisnął Haluk.
- Meczu to oni naprawdę słuchają... Ważny przecież w rozgrywkach... Ale pewnie, nie tylko mecz... Stephen miał nawet ochotę jechać, on was bardzo polubił... Ale...
- George, gadaj wreszcie!
- Pytacie o niego, mimo że zawarliście z sobą sojusz. Coś zatem was dręczy. O to właśnie chodzi. Tak samo jest u nas. Niby wszystko dla każdego jest jasne, Stephen jest czysty, a pomimo to jakieś cienie się snują. Niektórzy z nas woleli, by Maugham tutaj do was nie jechał. Jakoś mu to wyperswadowali okrężną drogą.
- Boją się czegoś?
- Po tym, co zaszło w Ankarze, każdy jest przesadnie ostrożny. Chyba to zrozumiałe. Zależy nam, by cień nawet nie padł na naszą ekspedycję. Znamy się między sobą jak łyse konie. Tylko jeden Stephen przybył z Anglii, z Londynu. Wiemy o nim tyle samo co wy. A sprawa w Ankarze była bolesną nauczką. Myślisz, że tak łatwo przechodzimy do porządku dziennego nad stratą figurek? Myślisz, że nie jest nam wszystkim głupio?
Haluk wciągnął obie stopy na siedzisko stołka, objął się ramionami niżej kolan, huśtał się w takiej pozycji przez chwilę.
- To wszystko, George?
- Wszystko - pociągła twarz Amerykanina rozjaśniła się. Miał już niełatwy problem za sobą.
- No to idziemy teraz na teren wykopalisk. Już tam pewnie nasi wodzowie się dziwią, że tak utknęliśmy w baraku.
Obaj profesorowie znajdowali się, na przeciwległym krańcu stanowiska, przy Wicku.
- Jakżeby inaczej, największa to u nas atrakcja, samotny eksplorator - Haluk kpił, ale w głosie jogo dało się odczuć jakby nutkę zazdrości.
Edmund przytrzymał za ramię Julka, pozostali trochę w tyle.
- Wiesz, chciałem ci powiedzieć, że mnie Stephena szkoda. Ja mu wierzę, to naprawdę przypadek zaplątał go w tę aferę. On się tym trapi, gryzie, przemyśla, czym się zrehabilitować. My go niesłusznie podejrzewamy...
Julek zajrzał towarzyszowi w oczy.
- Jesteś przekonany o tym, co mówisz?
- Yes, yes, tak, przekonany.
- Ja nie wiem, co o tym myśleć. Chciałbym wierzyć Stephenowi, tobie. Ale z drugiej strony nie wszystko jest jasne. Rozumiem Haluka, jego pytanie. Trafił wszak w sedno. I wy nie jesteście jednolici w poglądach na tę sprawę?
- Nie.
- A widzisz... Dajmy temu na razie spokój. Było tu u nas tak spokojnie ostatnio.
Julek uśmiechnął się. Nie dalej jak wczoraj narzekali szczerze z Halukiem na ten spokój i ciszę... A teraz nagle nie chciał żadnych wizyt, niespodzianek, nieoczekiwanych historii. Tak pięknie było w tej kotlinie, obramowanej na dalekich pobrzeżach górami, pociętej strumieniami o złocistej, szumiącej wodzie. Nocami niebo mrowiło się gwiazdami, a gdy któraś spadała, można było zwyczajem wyniesionym z lat dziecięcych zamyślać coś, a potem czekać, by się spełniło. On myślał o ojcu, jego zdrowiu, a potem o Hadżer... A jeszcze potem spuszczało się głowę niżej i widziało tajemnicze, nie odsłonięte jeszcze miasto z dalekiej przeszłości, sprzed ponad trzech tysięcy lat. Czy tamci ludzie też dostrzegali piękno tej rozległej kotliny, cieszyli się bystrzynami na strumieniach, a nocą patrzyli w tajemniczo do nich mrugające gwiazdy?
- Julek? - Edmund zaniepokojony milczeniem towarzysza, szarpnął go za ramię.
- Przepraszam, zamyśliłem się... Podoba mi się tutaj.
- Yes, ładnie jest. No, Wicek, cześć, nawet do nas nie przy, szedłeś.
- Pracuję - odmruknęło coś z głębokiego dołu. - Cześć, Polonusie. Profesory już poszły. To dobrze. Bo mi zrobili prawie mały egzamin. Ten wasz Amerykaniec tylko oczami łyskał. Czekajcie, zaraz wyłażę do was. Dość na dziś. Kawał roboty odwaliłem. Trafiliśmy na warstwę popiołu, jakby spalenizny. Być może pożar zniszczył miasto. Doktor Merlut porobił zdjęcia.
Gadał tak, wyłażąc z wykopu. Cały dzień tkwiąc właściwie samotnie, musiał się wygadać. Ale że ciągle krążył wokoło jednego tematu, słuchali go mało uważnie, ot, co najwyżej z grzeczności. Teraz więc rad był, że znajduje w Edmundzie wdzięcznego słuchacza. Ten natomiast już za to, że słucha polskiej mowy zgodziłby się nawet na recytację przez Wicka książki telefonicznej. Cóż dopiero, gdy temat go bardzo ciekawił.
Kręcił głową, cmokał prześmiesznie nieco zbyt wąskimi wargami.
- To pięknie. Pięknie. Ja bym także tak chciał. Ale nasz profesor nigdy by nie zezwolił na coś takiego. Jest bardzo surowy dla nas. Jaka szkoda, Wicek, że nie mogę być razem z wami. Kopałbym z tobą. Przyjąłbyś mnie do spółki?
Kempka zupełnie poważnie przyjrzał się towarzyszowi:
- Kto wie, może i tak.
Julek słysząc to, zbaraniał zupełnie. Ich propozycje współpracy Wicek odrzucał zdecydowanie. Może dlatego, że często, bez złej woli, tak strasznie mu dokuczali. Wczoraj Haluk rozdokazywał się, może sobie nawet na zbyt wiele pozwolił. Przeprosił zaraz, gdy się zreflektował, ale Wicek zachował w sercu urazę. Chyba nie powinni tak postępować z kolegą...
Obaj naukowcy wracali już do baraków. Zajęci byli ożywioną rozmową, chłopcy podchwytywali specjalistyczne terminy, słuchali sporu o uściśleniu niektórych dat, związanych z czasami hetyckiego Starego i Nowego Państwa, potem już temat stał się wybitnie fachowy, związany z pismem hetyckim, odczytanym z tabliczek znalezionych w Hattusas.
Tłukąc się po wybojach, nadjeżdżał wracający z Kayseri jeep obozowy. Pobiegli mu naprzeciw. Ergun i kierowca gramolili się ze środka, wyrzucając na zewnątrz jakieś paczki i torby.
- Mamy coś dla was. Dla Julka właściwie! - wołał z daleka Ergun. - Listy i paczka.
Julek porwał swój ładunek. Spojrzał na pieczęć. Paczka z Adampola. No pewnie, od cioci Zosi. Miała ambicję, by chociaż w ten sposób wspomagać chłopca, wywdzięczając się profesorowi za jego uprzejmość, że raczył się zająć tym huncwotem. A listy? Jeden od cioci Zosi, może w środku jest coś od ojca? Nie było. Ciotka tylko relacjonowała z humorem, jak zawsze, nowiny z Adampola. A drugi list? Na stemplu Samsun. Od Hadżer. Wiedział to właściwie już przedtem, znał charakter jej pisma, ale cóż szkodzi ta odrobina cudownego niepokoju?
Rozglądał się za miejscem, gdzie na moment mógłby ukryć się ze swym skarbem, myśleć tylko o tej dziewczynie, wczytywać się w każde jej słowo.
Profesor zapraszał właśnie gości, by zostali na kolację. Trochę wymawiając się późną porą i trudną jazdą przez step przy reflektorach, profesor Laxner w końcu przystał na przedłużenie gościny.
- Tak się nam wspaniale rozmawia... A w sprawie tamtych klinowych znaków mam taką własną teorię, raczej luźny domysł... Bo widzi pan, kolego, my nie doceniamy wpływów państwa Mitanni, może za mało mamy po temu elementów. A tymczasem...
Zniknęli we wnętrzu baraku. Julek zwrócił się do Wicka:
- Machnij się z moją paczką. Potem ją rozpakujemy. Ja na chwilę was tu zostawię...
Kempka domyślnie pokiwał głową, porwał paczkę i chwytając drugą ręką Edmunda pod ramię, ciągnął go za sobą.
- Czekajcie! I ty, Julek! - zatrzymał ich nieoczekiwanie Ergun.
Julek ledwie pohamował ogarniającą go pasję. U licha, czyż nie znajdzie paru chwil spokoju na zapoznanie się z listem Hadżer?
- Co się stało?
- Nic takiego. Czy widzieliście, jakie towarzystwo będziemy mieli w pobliżu? Stado wielbłądów. Tak na oko ze trzysta sztuk. Jest z nimi pięciu pasterzy... Mijaliśmy ich, ciągnęli nie opodal naszych stanowisk, przypuszczam, że w pobliże wody.
- Trzysta wielbłądów? Dziesięciu razem nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć - zacudował się Julek.
Zelektryzowała ich ta wiadomość. Tylko w głębi Anatolii można spotkać stada wielbłądów na wypasach, a i to wyjątkowo rzadko sięgają tak ogromnej liczby.
Haluk zajął stanowisko obserwacyjne na dachu baraku.
- Widzę je - tkał palcem w przestrzeń. - Już się chyba rozkładają na noc... Wiecie co, pójdziemy przywitać pasterzy, weźmiemy dla nich tytoniu. Co wy na to?
- Dobra, ja tylko skoczę po Wicka i Edmunda. Ergun, powiesz profesorowi, gdzie jesteśmy?
- Nie zabawcie tylko za długo. Kolacja. Mamy gości...
- Dobra, dobra, nie brzęcz...
Wpadł do baraku. Wicek siedział z Edmundem na łóżku, fajtał nogami, perorował coś z ożywieniem.
- Stado wielbłądów. Ergun mówi, że trzysta sztuk. Idziemy do nich. Tylko, Wicek zaczekajcie chwileczkę na mnie.
- Jeszcze nie przeczytałeś? - roześmiał się Kempka. - Czekaj, powiem ja o tym Hadżer. A twoja paczka tam leży...
Paczka... nawet nie rzucił na nią okiem. Szybko, rozrywał kopertę. Liścik był krótki. Hadżer pisała, że żyje nastrojem tamtego dnia, co ranka chodzi nad morze, w miejsce, w którym się razem kąpali. I że pamięta ich rozmowę, każde słowo. Bardzo polubiła od teraz Samsun, zawsze będzie czymś szczególnie uroczym w jej pamięci. Prosiła, by i on pamiętał...
Z radości wywinął na łóżku kozła, nadział się przy tej okazji uchem na paczkę od ciotki. Rozwinął ją szybko. Jak zawsze smakołyki, trochę owoców. Ucieszył się. Poda to na stół, na kolację. Schował list w kieszeń na sercu, tam jego miejsce, runął jak burza ku drzwiom. Zderzył się w nich z Wickiem, tamten na szczęście cofnął się jeszcze w ostatnim momencie, inaczej nie obeszłoby się bez solidnych sińców.
- A ty czego tu jeszcze chcesz?
- Zapomniałem scyzoryka... Już pędzę.
Całą gromadą szli szybko, rozgadani, przejęci tą niespodziewaną atrakcją, jakże rzadką w jednostajnym rytmie pracy na stanowiskach archeologicznych.
Nie uszło jednak uwagi Julka, że w tym poszumie głosów zabrakło dyszkantu Haluka. Obejrzał się raz i drugi za Turkiem. Haluk szedł wraz z George’em, ale głowę trzymał nisko spuszczoną, a na pytania odpowiadał monosylabami. Julek przysunął się bliżej.
- Co ci jest, Haluk?
- Nic, nic, daj mi święty spokój.
- Jak sobie chcesz - Julek odsunął się urażony.
To dopiero opamiętało Haluka. Podskoczył ku koledze.
- Julek, przepraszam, ja nie wiem, jak to jest, że ciągle was obrażam, choć wcale tego nie pragnę. Nie mam bliższych przyjaciół prócz ciebie i Wicka.
Julek zaczynał rozumieć.
- Pożarłeś się z Kempką?
Haluk w odpowiedzi tylko kiwnął głową.
- Dokuczyłem mu trochę. Wiesz, z tym jego kopaniem... Wiem, że niesłusznie, on jest ambitny i ja czuję, że naprawdę cos tam wykopie. I chyba mu trochę zazdroszczę, dlatego przygaduję czasem zbyt mocno. A znów Wicek jest bardzo drażliwy, zaperza się, obraża o byle co...
Kiedyście zdążyli?
- Jak tyś poszedł do baraku, a on wylazł stamtąd z Edmundem.
- Szybko poszło.
- Tak. Ale teraz nie wiem, co zrobić. Wicek tylko zęby zacisnął, powiedział, że się odkuje, że mi tym razem gorzko odpłaci. Nie o to chodzi, gwiżdżę na jego pogróżki. Ale on jest gościem ojca, a zatem i moim, już nie mówiąc, że przyjacielem. I to mnie i złości, i boli, że tak głupio... - urwał, spojrzał na Julka. - Załagodziłbyś jakoś, bo mnie samemu nie bardzo...
- Postaram się... A ty przestań zgrywać się na męczennika hetyckiego. Patrz, już blisko wielbłądy.
- Biegiem do nich! - ktoś krzyknął.
- Nie, bo spłoszą się. Narobimy ambarasu pasterzom, całą noc będą musieli stado zganiać. To bardzo płochliwe stworzenia. - Haluk zdążył na szczęście powstrzymać czyjś niedowarzony pomysł.
Zbliżali się teraz ostrożnie. Stado znajdowało się już niedaleko. Część zwierząt stała zbita w gromadkę, niektóre stworzenia pokładły się, podnosząc teraz głowy ku zbliżającym się. Dostrzegli idących im naprzeciw trzech pasterzy.
- Tylko ostrożnie podchodźcie, by nie zerwały nam się w step - krzyknął najstarszy z nich.
- Chcieliśmy tylko im się przyjrzeć i zrobić kilka zdjęć. Można? Jeszcze nie spotkaliśmy się nigdy z tak wielkim stadem.
- Czekajcie, chodźcie razem z nami. Powoli, spokojnie, one się płoszą przy gwałtownych ruchach. Salem! - dopiero teraz podniósł rękę do czapki.
Ten pasterz był śniady, zarośnięty i wychudzony, ale oczy połyskiwały mu młodzieńczo. Mógł mieć ponad pięćdziesiąt lat, w trudnym życiu po stepach to znaczy wiele. Pozostali dwaj byli młodsi.
- Dużo ich tutaj macie?
- Dwieście sześćdziesiąt dwie sztuki. Mało takich stad w całej Anatolii.
Otoczyli pasterzy kołem, częstowali papierosami. Ciekawili ich ci ludzie, spędzający większą część roku z wielbłądzim stadem wśród pogody i niepogody, w upałach i zimnie, z dala od wszelkiej cywilizacji, wędrujący z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pastwisk i wody.
- To wasze?
Pasterze zaśmiali się, prysnął z tym śmiechem nastrój pewnego skrępowania czy może i nieufności.
- To olbrzymi majątek. Nie musielibyśmy tkwić z nimi w stepach. Moglibyśmy prowadzić boskie życie gdzieś w mieście.
- I tylko w trójkę sobie radzicie?
Cień przemknął po twarzy najstarszego z pasterzy.
- Nie. Nie dalibyśmy rady. Za wielkie stado. Siedmiu nas jest. Siedem koni na dodatek i trzy osły.
- Żeby nam tylko nie wyły po nocach - wzdrygnął się Wicek, nie cierpiący czemuś osłów.
- Nie będziemy tak blisko was, choć chyba pogościmy w tej okolicy. Tu dobre pastwiska, a i z wodą nie ma kłopotów. Jeden z naszych pojechał właśnie zobaczyć, jak wygląda tam, w okolicach strumienia. A trzech śpi. W nocy oni będą pilnować stada - wskazał ręką za siebie.
Dopiero teraz ujrzeli przy kępie krzewów trzy owinięte w derki sylwetki.
- Podchodźcie śmiało, tylko spokojnie. Z nimi trzeba delikatnie. Patrzcie, jak niektóre was obserwują. Wzbudziliście ich czujność.
Szli razem z pasterzami, wpatrzeni w stworzenia, które bez juków prezentowały się wyjątkowo wdzięcznie. Łagodne łuki szyi napinały się w ślad za grupką ludzi. Wielkie, wilgotne oczy patrzyły uważnie, poruszały się czarne chrapy.
- Takie cieniutkie te ich badylki, a tak piekielnie wytrzymałe i silne - cudował się Edmund. - Ten mały jest prześliczny. Chciałbym go pogłaskać, powiedz to pasterzowi, dam mu paczkę papierosów...
Wicek powtórzył to po turecku. Pastuch pokiwał przyzwalająco głową. Do starej, podliniałej wielbłądzicy tuliło się młode, może już roczne wielbłądziątko, patrząc na przybyszy z zaciekawieniem, ale bez lęku.
Edmund zbliżył się ostrożnie, wielbłądzica zachrapała ostrzegawczo, ale nawet nie drgnęła, patrzyła uważnie. Młode ciekawie dotknęło chrapami wyciągniętej dłoni. Chłopak przysunął się jeszcze bliżej, w oczach jego był niekłamany zachwyt. Przytulił twarz do wielbłądziego pyska. Zdziwiony malec nie reagował, a po chwili, gdy znudziło go jakby takie czulenie się, podniósł głowę górując teraz nad Furky’m i chrapami zaczął delikatnie chwytać jego jasne, rozwiane włosy. Chłopak oniemiał z radości. Zrobił jednak przy tej okazji zbyt gwałtowny ruch ręką, malec odskoczył, wielbłądzica chrapnęła, zamuczała, usiłując podnieść się na nogi. Pasterz krzyknął coś do niej ostro, usłuchała niechętnie, ale całe jej ciało drgało od napięcia; każdej chwili gotowa była zerwać się z miejsca, by bronić dziecięcia.
- Chodźmy już, nie trzeba jej drażnić. Boi się. Nie zna was. Patrzcie, jak węszy, jak rusza chrapami...
Niepokój zaczynał ogarniać całe stado. Widocznie zbyt gwałtownie się poruszali, czy to szukając dobrych ujęć dla zdjęć, czy to zbliżając się do pojedynczych sztuk. Leżąc dotąd spokojnie stworzenia dźwigały się teraz z ziemi, wszystkie już głowy śledziły za przybyszami. Niektóre wielbłądy przebierały w miejscu nogami.
Starszy pasterz coś wtedy krzyknął. Trzy wielbłądy z tyłu stada skierowały się w step, najpierw wolno, a potem narastającym truchtem. Młody pastuch wskoczył na konia, wyposażonego w coś, co tylko w przybliżeniu przypominało siodło i ruszył odciąć drogę uciekinierom.
- Musicie się wycofać. Są zdenerwowane...
- Niebywałe, niebywałe - powtarzał George, wciąż uparcie manipulując swym aparatem. - Tyle wielbłądów...
Julek skorzystał z zamieszania i szepnął do Wicka:
- Haluk żałuje, nie sądził, że tak się uniesiesz. On nie chciał ciebie obrazić. Daj spokój, Wicek, po co nam zwady?
- Ja ich nie szukam. Już od tygodnia jak rzep psiego ogona czepia się o to moje kopanie. Zazdrości czy co? Jeszcze nic nie znalazłem. Niech się wypcha z tobą razem jako adwokatem. Ja kicham na Haluka i tyle.
Odwrócił się, zaraz wyszukał wzrokiem Edmunda, przysunął się do niego, wziął pod ramię, dając tym Julkowi wyraźny znak, że nie ma ochoty na żadne rozmowy.
Julkowi pozostało już tylko wzruszyć ramionami. Przejdzie mu, pomyślał, do jutra, teraz jest rozżalony.
W obozowisku czekano na nich z kolacją. Julek pędem wpadł do pomieszczenia, gdzie znajdowały się łóżka i gdzie zostawił paczkę. Porwał ciasto, biały, przepyszny ser, tłusty, aż cały papier tłuszczem tym przesiąkł, osełkę masła, słynnego na cały Stambuł adampolskiego masła i jeszcze torbę drobnych pierniczków. Aż się rozjaśniło od tego wszystkiego na stole. Amerykanie patrzyli zdziwieni, profesor Kseres musiał dopiero wyjaśniać. Laxner kiwał głową, że rozumie, a jakże. Zabawnie to wyglądało.
Goście jednak nie zabawili już długo. Czekała ich droga, nie najbezpieczniejsza o tej porze.
Motor zadrgał, zaniósł się wysokimi obrotami, reflektory złapały najpierw stanowiska badawcze, a potem przeniosły się w step, przydając zieleni trawy nowych kolorów i migotań.
Czerwone światełko oddalało się, przygasło, wchłonął je step.
- Jestem trochę zmęczony. Odzwyczaiłem się od towarzyskiego życia. Choć swoją drogą, ciekawa postać ten Laxner. Dużo wie, śmiało myśli - tą oceną zamykał gospodarz wizytę.
- Dziś idę od razu spać. A wy? - tu zwracał się do najmłodszej trójki.
- Chyba też. Pogadamy sobie jeszcze przed snem - bąknął Haluk, ciągle w paskudnym humorze.
Wicek człapał do ich sypialni osobno. Noc spadła nagle i jak zawsze o tej wieczornej godzinie piekielnie zrazu czarna, nieprzenikniona.
- Urocze były te wielbłądy, nieprawdaż Wicek? - Julek usiłował rozładować nieprzyjemny nastrój.
Ale od łóżka, na którym siadł Wicek, dobiegło go tylko jakieś niewyraźne mruknięcie. Wzruszył ramionami. Aby do jutra.
Haluk jednak wciąż wiercił się niespokojnie. Wreszcie podniósł się z miejsca.
- Mam ochotę poczytać. Zapalę lampę. Za chwilę mocny blask gazowej lampy wypełnił pomieszczenie. Julek rozbierał się wolno, jakoś go rozleniwił ten dzień. Upał zresztą był w południe niesamowity. Jak ten Wicek potrafił przy takiej pogodzie tak harować, trudno naprawdę pojąć.
- O Allach! - w cichym okrzyku Haluka była i emocja, i olbrzymie napięcie. - Patrz, Julek!
Julek spojrzał i także zdębiał. Nad łóżkami ich wszystkich, u wezgłowia, węglem czy ołówkiem wymalowane były kombinacje trójkątów i kółek. Te same, jakie pamiętali z przeżyć ubiegłorocznych nad Morzem Egejskim, te same, jakie wysmarował im palcem w kurzu pokrywającym maskę wozu Salih. I teraz znów to samo tutaj, u podnóża Tauru, na dalekim odludziu. Julek przestraszył się nie na żarty. Powoli skierował spojrzenie na Wicka. Ubrany, leżał na łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit.
- Wicek, obejrzyj się!
Wicek zerwał się z miejsca, spoglądał na twarze kolegów.
- Zaczyna się wszystko od nowa... Więc jednak to się łączy, Ankara i Konya - sztywnym głosem przemówił wreszcie Haluk. - Siadajcie, musimy to przemyśleć. Kto mógł to zrobić? Julek, byłeś tu wcześniej, widziałeś?
- Nie. Ale mogłem nie zauważyć. Zajęty byłem czymś innym.
- Listem - uzupełnił łaskawie Wicek.
- Żebyś wiedział, tak, listem od Hadżer.
- Kiedy to mogło zostać zrobione? W czasie obiadu? Byłem wtedy tutaj, ale niczego nie widziałem. Zauważyłbym. Czyli, że później. Kto? Któryś z Amerykanów? Wątpliwe, ale niewykluczone. Ten Edmund plątał się tu przecież z Wickiem...
- Zostaw Edmunda w spokoju. Na pewno nie on - hardo postawił się Wicek.
- Myślę głośno. Cudów nie ma... Bo kto tu był jeszcze? Przecież nie pastusi wielbłądów. Do obozowiska nie zaglądali. Ktoś by ich widział. Swoją drogą, zaciekawiła mnie ta śpiąca trójka. Podczas naszej bytności przy wielbłądach głośno było przecież, niepokój ogarnął stado, a żaden z nich nawet łba nie wychylił spod koca. Podejrzana obojętność.
- I ten czwarty, co niby strumień pojechał oglądać, też jakoś nie wracał - dorzucił Julek.
- No tak, ale tu nie byli. Więc kto? - Wicek zawracał ich na prawidłowe tory rozumowania.
- Chyba ktoś z robotników. Nie znamy ich w końcu dobrze... A może, może to właśnie ten spod muzeum?
- Myślisz, że Ahmet? - Julek spoważniał. - Ale jak znaleźć na to dowody? Jeśli naprawdę on to uczynił, nie da się tego udowodnić. Pamiętasz, jak wtedy próbowaliśmy?
Haluk kiwał głową. Siadł na łóżku, łokcie wsparł o kolana, na dłoniach zwiesił głowę z opadającą na czoło grzywą włosów.
Sporo chwil minęło, nim znowu się wyprostował. Podniósł się.
- Nie ma radu. Bardzo nie chciałbym niepokoić ojca, ale rzecz jest poważna. Wiemy, co złego może się łączyć z tym znakiem. A Konya ze swym bractwem tańczących derwiszów bliższa stąd o wiele niżeli Canakkale. A przecież i tam dotarli... Te znaki, przybycie siedmiu nieznanych ludzi wraz ze stadem wielbłądów, nieobecność Maughama, zbyt wiele tego. Muszę obudzić ojca i powiedzieć mu o wszystkim.
Zafrasowany, ruszył wolnym, ociągającym się krokiem ku drzwiom. Gdy już ujmował za klamkę, dogonił go okrzyk Wicka:
- Haluk, zaczekaj, wiem już, kto to uczynił.
Haluk jednym susem znalazł się przy nim, chwycił za ręce.
- Wiesz? To mów prędzej. Kto?
- Ja.
I Haluk, i Julek zgłupieli. Oszalał ten Kempka bez reszty czy co?
- Ty? - dopiero po dłuższej chwili, z niedowierzaniem powiedział Turek. - Nie wygłupiaj się, tu nie miejsce na żarty.
- Kiedy naprawdę ja.
- Ty? Kiedy? Po co?
- Ja. Wtedy, jak odchodziliśmy do wielbłądów. Zderzyłem się jeszcze w drzwiach z Julkiem...
Haluk spojrzał na Julka. Ten potakująco skinął głową, ciągle jeszcze oszołomiony zasłyszaną wieścią.
- Pytasz, po co? A po co od tygodnia mnie prześladujesz, dokuczasz, drwisz? Myślisz, że jest mi przyjemnie? Widzisz, to czasem boli...
- Świnia jesteś, Wicek - dobitnie powiedział Julek. - To nie temat do żartów. Wiesz, iż tak niedawno jeszcze omal nie kosztowało nas to życia.
Wicek zwiesił głowę.
Zapadłą ciszę przerwał wreszcie Haluk. Mówił nieomal szeptem, słowa jakoś mu się rwały.
- Tak bardzo przeżywałeś te moje, przyznaję nie najmądrzejsze żarty?
Wicek pochylił głowę potakująco. Zaraz ją podniósł:
- Wiesz, jak jestem wdzięczny twemu ojcu... Za ubiegły rok, za ten... Bez niego nigdy ani bym kraju nie poznał, ani ludzi, i w ogóle spraw tak bardzo, bardzo ciekawych. Co robię, to dla profesora. Nie wiem, możliwe, że się mylę, ale coś kazało mi kopać samemu i właśnie tam. Wierzę, że coś odkryję. Wierzę. A ty kpiłeś, a ty ośmieszałeś mój wysiłek także w oczach swojego ojca. I dlatego chciałem zemścić się na tobie. Nic innego mi na myśl nie przyszło. A teraz róbcie, co chcecie.
Jeszcze tylko przez moment widzieli jego pełne rozpaczy pyzate oblicze, po czym Wicek rzucił się na swe łóżko, owinął jak mumia kocem, nie chcąc niczego widzieć ani słyszeć.
- I co, Haluk?
Turek siedział z głową wspartą swym zwyczajem na rękach. Podniósł ją dopiero po dłuższej chwili.
- I nic - powiedział. - Dowcip był beznadziejnie głupi, to prawda. Ale skuteczny. Zadziałał. Niemało przeżyłem przez te kilka minut, nim się wyjaśniło, kto wymalował na ścianie te kabalistyczne znaki... Ale trochę Wicka rozumiem. On ma rację, nie byłem wobec niego w porządku. Ja mu wybaczam, myślę, że on też mi wybaczy. I jedno, i drugie nie było godne prawdziwej przyjaźni. Ale teraz wszystko się zmieni. - Podszedł do skulonego, opatulonego w koc Wicka. Pociągnął go mocno za rękę.
- Wicek, słyszałeś?
- Aha - dobiegło ledwie słyszalne, przytłumione mruknięcie.
- Chcesz zgody?
- Chcę.
- To wyleź spod tej cholernej osłony.
Wyjrzała twarz pełna jeszcze smętku, ale rozpogadzająca się.
- Haluk, naprawdę? Nie gniewasz się o to? I chcesz zgody?
- Chcę. A za moje wygłupy także cię bardzo przepraszam. Uważajmy, że ani tamtego, ani tego wcale nie było.
- Hura - ryknął Wicek i zawisł na szyi Haluka. Ucałowali się z dubeltówki.
Julek siedział na łóżku, patrzył na nich, kiwał z dezaprobatą głową, choć po prawdzie i w nim tańczyło wszystko z radości.
- Para wariatów - skonstatował wreszcie dobitnie.
Odpowiedział mu gromki śmiech. Cóż mu pozostało innego, jak to, by i samemu dołączyć się do wtóru?
Rozdział XI
Wicek penetruje zagadkową pieczarę
Znajdowali się już o dobry kilometr od wozów, a one odcinały się wciąż tak wyraźnie od podgórskiego terenu, że stwarzało to złudzenie, iż znajdują się znacznie bliżej. Świetnie widać było w czystym powietrzu każdy ruch dwóch chłopców, po jednym z każdej ekipy, drogą losowania pozostawionych na straży jeepów. Maugham burczał co prawda, że to niepotrzebnie, kto się pokusi o jakąś kradzież na tym pustkowiu, inni go jednak przegłosowali. Za wiele było już niespodzianek, by pozwalać sobie na nową lekkomyślność. W końcu, pałętają się przecież pracownicy z obu ekip, koczowała tu także niedawno grupa pasterzy z olbrzymim stadem wielbłądów, pustkowie jest tylko pozorne.
- Jeśli mi powiesz, że tak samo jest i w tych górach... - śmiał się na ten wykład ostrożnego zawsze George’a ktoś z tureckiej ekipy.
- A żebyś wiedział... Czy to ja zaniosłem luwijskie figurki do skalnej pieczary?
Dyskusja się urwała. Ten argument był nie do odparcia. Jeszcze się tylko poniektóry obejrzał za osamotnionymi jeepami.
- Po naszych adampolskich górkach lepiej się chodzi, prawda, Julek? - pokrzykiwał prący w czołówce Wicek, kto wie, czy nie największy entuzjasta całej imprezy.
- Bo te ciut, ciut wyższe - odsapywał Julek. Wzięli forsowne, choć wcale nie nieprzytomne tempo. Amerykanie spóźnili się o dobrą godzinę swym wozem, trzeba było nadgonić stracony czas. Wtedy przecież do miejsca, w którym odkryli pieczarę, podążali prawie cztery godziny... Jeśli przy tym zamierzają poszperać jeszcze w najbliższej okolicy...
Prowadzili na Zmianę George i Edgar, drobny, ładny chłopak, żwawy i bystry, wreszcie Maugham. To oni przecież dokonali tamtego odkrycia, oni znali najlepiej drogę. Dwukrotnie ją przebyli, raz sami, a potem z profesorem i jeszcze kilku członkami ekipy. To była trzecia wyprawa.
Nie trzeba było dochodzić do właściwego pasma górskiego, rysującego się w oddali postrzępionymi szczytami, w połowie wysokości pozbawionego już jakiejkolwiek zieleni. Pieczara mieściła się na podgórzu, w pobliżu wąwozu, wyżłobionego przez górskie poniki.
Podgórze było zielone. Jak kosodrzewina zbiły się nisko nad ziemią niewysokie sosny o dziwnie pokręconych pniach, wyżej strzelały pinie, miejscami wciskały się pomiędzy nie krzewy, jakieś chwasty, strzelające w górę wysokimi płatkami miodowych kwiatów, to znów mchy od intensywnie jasnozielonych po szare i zupełnie brunatne. Łagodniejsze stoki porastały drutowiny jeżyn, o dojrzałych, wspaniale gaszących pragnienie owocach.
Mimo że wspinaczka dawała się już wszystkim we znaki, dzień bowiem wstał znów jak wszystkie poprzednie słoneczny, górki te były przecież niegroźne, kończące się obło u szczytów. Dopiero spowity po części mgłami, daleko przed nimi wznoszący się ostro w górę masyw górski sprawiał zupełnie inne wrażenie. Ciemna szarzyzna tamtych skał, miejscami tylko rozświetlonych słońcem, imponowała ogromem, ale wyzwalała też w sercach uczucie nieokreślonego niepokoju. Spojrzenie ludzkie wolało uciekać stamtąd ku łagodnej zieleni pagórków.
Ale i tu miejscami trafiały się partie krajobrazu, przypominające wyższe regiony. Nagle poza mchami i drobnym chwastem nie było żadnej innej roślinności, obłość pagórów przechodziła w ostre, nadkruszone niekiedy szczyty, ścieżyny, którymi się pięli, stawały się wąskie, zwisające nad urwiskami.
- Zaraz będzie lepiej - pocieszał ich Maugham - zsuniemy się do wąwozu, tamtędy łatwiej będzie iść. W każdym razie teraz. Wiosną, mogę sobie tylko wyobrazić, jaką kipielą przewala się tutaj zmącona, niosąca drobiny skalnego pyłu i całe głazy, niepohamowana woda.
- Czekaj tatka latka, aż będzie wąwóz - burczał zziajany Wicek ocierając z potu piegowatą twarz.
- Sam chciałeś, Witti, to czemu narzekasz? - szczerze dziwił się Edmund.
- Dla fasonu, chłopcze - chichotał Kempka.
I oto wąwóz wykwitł przed nimi nieoczekiwanie, gdy tylko wysunęli się zza załomu ścieżyny. Głęboki, zryty, wodą, wichrami i lawinami, przy tym ponury. Może dlatego, iż od słońca zasłaniała go o tej wczesnoporannej porze prawie prostopadła ściana skalna, rzucająca ogromny cień.
- Gdy zejdziemy na dół, ogłaszamy dziesięciominutową przerwę. Maszerujemy przecież blisko dwie godziny. Tempo zaś wcale, wcale...
Dobrze na nich działał spokojny, opanowany głos George’a. Jeszcze przed wyjściem jednogłośnie przekazali mu przewodnictwo.
W samą porę to wypowiedział. Czuli już zmęczenie. Marsz był forsowny, odzwyczaili się od takich wycieczek. Praca na terenach wykopalisk miała zupełnie inny charakter. Zmęczenie fizyczne gasiło też wesoły nastrój, ostatni kwadrans szli w głuchym prawie milczeniu. Nadzieja odpoczynku wyzwoliła od nowa energię, ruszyli żwawiej, ścieżka, zupełnie bezpieczna, zawijasami zbiegała pośród skał na dno wąwozu.
- Zimą człowiek skoziołkowałby sobie. I łatwiej, i szybciej - dworował Kempka.
Szedł teraz tuż za wiodącym całą ósemkę George’em.
- Długonogi, słuchaj, a dalsza droga, z wąwozu, trudna?
- My z wąwozu właściwie nie będziemy wychodzić, najwyżej mały kawałek. To właśnie jest u jego krańca, za tym zakrętem, gdzie dwie skały tak się czule zbliżają do siebie.
- Czule? Powiedziałbym raczej, że szykują się do ataku, grożą jedna drugiej.
- To tylko kwestia widzenia, jak mawia zawsze nasz profesor.
- Laxner? Słuchaj, czemu on tak obstawał za tą naszą wyprawą? Nasz stary tylko dzięki temu, choć ze skrzywieniem zgodził się na eskapadę.
- Co Laxner kryje w zanadrzu, tego nie wiem. Może i jemu zależy, by was wprowadzić, pokazać miejsce znaleziska, rozładować całą sprawę. Może też liczy na coś jeszcze... Ale jego z kolei naciskał Stephen.
- Maugham? - zdumiał się Wicek. - A jemu o co chodzi? Nie wolałby, by afera przyschła?
- Nie znasz go. On się zadręcza wyczuwalnym przecież nastrojem nieufności wobec niego. Za wszelką cenę gotów by to zmazać. Może liczy, że mu się dzisiaj uda?
- Jakim sposobem? To, że zobaczymy pieczarę, w niczym wszak nie przesądzi sprawy.
- Daj mi spokój, skąd mogę wiedzieć, w Maughamie nie siedzę. Tak mi się to wszystko widzi, ale mogę się mylić.
Zagadany Wicek pośliznął się na jakimś wypolerowanym kamieniu, z trudem utrzymał równowagę.
- George, i wyście tak ni stąd, ni zowąd poleźli wtedy w te wertepy?
- Mieliśmy czas, podobało nam się, brnęliśmy naprzód. Może to było głupie, ale się opłaciło.
- Pytanie tylko, komu.
- Jeden zero dla ciebie. Masz całkowitą rację.
- Dalej już nie graj, wyjdziesz bez spodni i nawet bez honorowego gola. Ciekawe, czy ja bym tutaj sam trafił?
- Jak cię znam, założę się, że coś już zamyślasz.
- Może i tak. Jedno jednak pewne, w pojedynkę bym nie ryzykował.
- Dobre na początek i tyle rozsądku, No, przyspiesz trochę, miniemy tę skałkę i zaraz dno wąwozu.
- Gada, jak ma kulasy za trzech...
- Tutaj odpoczywamy?
- Zimno, ponuro... Widzicie tam w połowie gładzizny skalnej ten szeroki taras i na nim drzewko? Słońce je teraz oświetla. Tam sobie u dołu przycupniemy w słoneczku.
- I tak dosyć gorąco.
- Po dziesięciu minutach będziesz trząsł łydkami.
Klnąc pod nosem, powlekli się dalej. Prawie każdy wpatrywał się z utęsknieniem w zielone drzewko, będące teraz dla nich symbolem odpoczynku. Ani wiedząc, przyspieszyli kroku, tak bardzo pragnęli się znaleźć w tym pierwszym docelowym punkcie. Sporo jednak czasu minęło, nim dotarli do owego wabiącego skalnego tarasu, zwisającego nad ich głowami; przejrzyste powietrze myliło ich w ocenie odległości, a droga przez wąwóz, najeżony ostrymi odłamkami skał, których wiosenna woda nie nadążyła zabrać z sobą, nie była wcale łatwiejsza niż tamta górskimi perciami.
Teraz zrzucając plecaki, wyciągali się na całą długość. Trawa zdawała się tu wilgotniejsza i bardziej bujna.
- Odechciało mi się dalszej łazęgi - zwierzał się ze swych odczuć młody asystent turecki, przybladły z wysiłku.
Zmęczenie odczuwali wszyscy. Nie na tyle jednak silne, by zwarzyć miało dobre nastroje. Tylko Stephen Maugham był poważny i jakby smutny. Julek musnął go przez chwilę spojrzeniem, potem obiegł wzrokiem całą gromadkę. Dziwne, bez jakiegokolwiek umawiania się, jakby automatycznie, wszyscy tak się rozsiedli czy rozłożyli, że Stephen został wyizolowany. jakby był zapowietrzony. Dostrzegł to, stąd ten smutek, te zaciśnięte wargi. Ciekawe, co też myśli w tej chwili?
Haluk kilku ruchami łokci i kolan, bo nie chciało mu się wstawać, przysunął się do Kempki. Uśmiechnęli się. Od historii z kabalistycznymi znakami i późniejszego pojednania miedzy chłopcami zapanowała sielanka.
- Wicek, wiesz o czym myślę? O tej pieczarze.
- Ja też.
- No i co?
- Pieczara pieczarą, nic się na pewno w niej nie znajdzie, ale należy obejrzeć ją najdokładniej. Myślę o miejscu, skąd przyniesione zostały figurki do pieczary. Poszukałbym, skoro już jest okazja.
- Ja też. Ale jak to zrobić? Od razu się spostrzegą.
- Spokojna głowa. Coś się wykombinuje. Tylko uważać trzeba, bo te górki wcale nie są tak bardzo bezpieczne. Spójrz na ściany wąwozu, spaść tak ze szczytu, ładna byłaby galaretka, nie myślisz?
- Wariat jesteś z tymi swoimi pomysłami... A George drugi; już zrywa z miejsca, ledwie się człowiek wygodniej rozłożył.
- Im szybciej tam będziemy, tym lepiej. Pamiętaj, trzymamy razem z chwilą dojścia do pieczary.
Bractwo podnosiło się pomstując na George’a, który rozkraczony na swoich szczudłach przyglądał się drużynie z błogim uśmiechem.
- Prędzej, prędzej - poganiał słodziutko.
I ryczał już teraz całą gębą, aż mu szczęka ledwie nie wypadła z zawias. Wąwóz malowniczo otwierał się pośród poszarpanych wapieni. Miejscami przesmyk zwężał się i wysoko, wysoko na bocznych ścianach znać było linię wiosennego przyboru. Grzmieć tu musiało i szumieć, gdy ścieśniona woda kłębiła się szukając ujścia, napierana nowymi masami, prącymi z góry. W wąskich przełomach tkwi wieczny cień, słońce ani na moment chyba tutaj nie dociera. Tylko mchy znajdowały jeszcze warunki do życia, szare, brązowe i w odcieniu zgniłej zieleni. Chłód przenikał ciała, ale trudno było przyśpieszyć kroku, bo drogę wciąż tarasowały głazy, odłamy skalne, a spod nóg wypryskiwały małe kamienie.
Jakże radośnie witali potem rozwarcie jaru, gdy nagle zazieleniało wokoło. Słońce zagarniało ziemię jasnymi płatami i grzało tak, że dopiero co zziębnięte ciała okrywały się potem. Trzymała się tutaj trawa, drobne zielska, niekiedy uczepiony szczeliny pośród kamieni pojawił się jakiś mizerny krzaczek, czasem nawet i drzewko.
Któryś z Amerykanów wskazywał palcem na niebo. Trzy wielkie ptaki żeglowały dostojnie tuż nad nimi. Sępy.
- Hura, jesteśmy!
Ściany bocznych skał rozstąpiły się nagle, jak kurtyna na scenie rozchodząc się daleko na strony. Jakiś niewielki stawek połyskiwał pośrodku intensywnie zielonej płaszczyzny, rozsiadłej nieco w bok od głównego nurtu zanikającego potoku. I słońce; jasne, pełne, gorące. Gotowi byli dłonie ku niemu wyciągnąć, tak im wydawało się teraz najpotrzebniejsze, najbliższe.
George dumnym gestem dłoni wskazał, iż mają teraz iść w prawo. Zachodząc na siebie, przycupnęły tam gęstwą dziwne prostopadłe skały, pokryte niżej trawą i krzewami o długich kolcach, wyżej szaroniebieskawym mchem. Wyglądem swoim odbijały od ogólnego tła, stanowiąc jakby wtręt w jednolity krajobraz.
- Aż proszą się o grobowce. Te, które widziałem, wykuwane były w podobnych skałach.
- Próbowaliście szukać?
- Trochę, zanim jeszcze odnaleźliśmy pieczarę.
- Gdzie ona?
- Tam.
Wskazywał na miejsce między pionem drugiej a trzeciej skały, do których się właśnie zbliżali. Próżno jednak chłopcy wytrzeszczali oczy, nie mogli znaleźć na rzadkiej gładziźnie śladu jakiegoś wejścia.
- Jak zdołaliście ją odnaleźć?
- Trzeba podejść bliżej... Za chwilę będzie ją widać całkiem wyraźnie. Chcieliśmy tu odpocząć, dlatego podeszliśmy aż tak blisko. Byliśmy bardzo zmęczeni. To dziś szło się nam tak ładnie, prosto jak w gębę strzelił. - George bez powodzenia silił się na dowcipy, nie znajdowały one bowiem uznania.
- Widzę.
- Ja też. Jest. Ale jak się tam dostać?
- Pomyśl, podejdź jeszcze bliżej...
Dwie gładzizny skalne tak się zbliżały do siebie, że pozostawała między nimi zaledwie wąziutka szpara wysokości co najmniej piętra. Dalej skały jakby skłócone odskakiwały od siebie, tylko skrajem trzeciej, kryjącej pieczarę, biegła wąziutka ścieżyna.
- Tędy?
George skinął głową.
Wicek przez dłuższy czas uważnie obserwował teren. Kiwał głową, potem przegładził włosy i nagle jednym skokiem wsparł się o dwie skały. Przestawiając nogi, prąc w górę plecami, dotarł zaskakująco szybko aż do owej ścieżynki.
- Hurra! - zakrzyczał triumfalnie.
- Po kolei, nie pchajcie się razem, jeszcze spadnie któryś drugiemu na łeb - mitygował rozhukane bractwo George, ale kto by go słuchał. Pchali się teraz śladem Wicka jeden za drugim, z tym, że szło im o wiele niezgrabniej i powolniej, niźli jemu.
Kempka obejrzał się. Maugham nie dotarł dotąd nawet do początków ścieżyny. Wicek jeszcze bardziej wzmógł wysiłek. Dawno już zapomniał o chłodzie, wystawiony na tle nagrzanej płaszczyzny na działanie słońca czuł się tak, jakby go nagle wepchnął ktoś do ukropu. Maugham szedł w tyle, odległość pomiędzy nimi zwiększyła się. Zależało na tym Wickowi. Pragnął pierwszy dotrzeć do jaskini, obejrzeć ją wcześniej, nim zadepcą ją stopy całej czeredy.
Otwór ciemniał, powiększał się w miarę zbliżania.
- Kempka, uważaj! - gdzieś od dołu dobiegł okrzyk George’a.
Uśmiechnął się do siebie. Na co, u licha, ma tutaj uważać? Chyba tylko na ścieżkę, by nie osunąć się z niej. W jaskini wszak nikogo nie ma.
W tej samej chwili struchlał. Bo gdy posłał ku otworowi tęskne spojrzenie, coś przesłoniło niemal zupełnie wejście do pieczary. Wicka przymurowało do miejsca. Może dziesięć metrów ponad nim tkwił wielki brunatny niedźwiedź. Stał na czterech łapach, bardziej zdziwiony niż rozzłoszczony niespodziewaną wizytą. Niedźwiedź przeciągnął się, na moment dźwignął się na tylne łapy, znów opadł. Wydał mruknięcie, potem mruknięcie przeszło w ryk, urwany z nagła. Zrobił kilka kroków ku ścieżce, w stronę Wicka; ktoś z niżej stojących jęknął w trwodze.
- Uciekaj, uciekaj! - zakrzyczał któryś z Amerykanów, nie mogąc dłużej znieść tego napięcia.
Niedźwiedź zareagował rykiem. A potem raptownie zawrócił, minął otwór pieczary, szybko wdrapał się na małą półkę i zsunął poza nią. Nie widzieli go już, tylko osuwające się grudki i kamienie świadczyły o panicznej ucieczce zwierzęcia.
Wicek dopiero teraz uczuł, jak robi mu się słabo. Musiał się mocno oprzeć o skałę. Pot zalewał mu czoło, przed oczyma rozżarzały się migoty, ręce drżały jak w febrze. Aż oczy przymknął, ale i wówczas widział wirujące złote, zielone, czerwone koła...
Największym wysiłkiem narzucał sobie opanowanie. Nic się wielkiego przecież nie stało, czy to nie zdarzają się spotkania z niedźwiedziem? Dobrze, że na ścieżynie, a nie we wnętrzu pieczary. Dopiero byłby bal.
Na dole szybciej otrząsnęli się z tej emocji. Posypały się pytania do Amerykanina, kogo zachęcał do ucieczki: Kempkę czy niedźwiedzia?
- Rzecz jasna, że niedźwiedzia. Ostrzegałem go, że z Kempką lepiej nie ryzykować.
Wybuch śmiechu rozładował do reszty napięcie. Także w Wicku, który wreszcie odważył się posunąć nogę do przodu. Obejrzał się jeszcze za swymi. Maugham podjął już dalszą wędrówkę pod górę. Nie było dla Wicka lepszej zachęty. Ruszył już normalnie, tak samo energicznie jak dawniej. Więcej niedźwiedzi w pieczarze chyba nie będzie...
Otwór groty czerniał przed nim i olbrzymiał coraz bardziej. Wicek zrobił ostatni krok, podrzutem wspiął się na półkę przed jaskinią. Był na miejscu. Ostrożnie spojrzał w dół. Pojął teraz słowa George’a, czemu zawdzięczali swoje odkrycie. Widoczny od dołu nawis skalny osunął się najpewniej na skutek deszczów albo uderzenia pioruna w skałę, otwierając widok na świetnie ukryty otwór wejściowy do pieczary.
Wicek zaczerpnął tchu, jak przed rzuceniem się w głęboką wodę i z wyciągniętą dłonią, zbrojną w silną latarkę, wsunął się do wnętrza. Uderzył go w nos silny zapach odchodów zwierzęcych, dowód, że niedźwiedź obrał jaskinię za swą stałą kryjówkę. Początkowo oczy mrużyły się przed blaskiem latarki, ale po chwili chłopak zaczął dostrzegać kontury wnętrza coraz wyraźniej.
Pod prawą ścianą leżało sporo kości zwierzęcych. A pod lewą... Pamiętał, Stephen o tym opowiadał i George potwierdził, iż szkielet człowieka znajdował się w jaskini zaraz po lewej stronie od wejścia. Tymczasem było tam zupełnie pusto. Szybko omiatał dalsze partie jamy światłem latarki. Szkieletu ludzkiego nie było...
Przesuwał się teraz wzdłuż ściany, lekkim skosem biegnącej coraz bardziej w głąb. Piasku, liści, śmiecia wszelakiego, tak grubą warstwą walającego się u wejścia, tu było niewiele. Pod nogami Wicka odsłaniały się całe połacie nagiej skały. Wszędzie było pusto. Już ani kości, ani niczego innego. Tylko w niektórych miejscach na ścianach srebrzyły się kropelki wody.
Od wejścia dało się słyszeć posapywanie. Za chwilę ktoś, najpewniej Stephen, wejdzie do jaskini. Trzeba wpierw samemu wszystko obejrzeć. Wicek szybko zawrócił, by snopem światła spenetrować jeszcze lewą stronę pieczary. I tam było podobnie.
Teraz szedł już powoli. Za nim zabrzmiał głos Maughama:
- Zaczekaj idę do ciebie, chcę ci coś powiedzieć.
Ta zapowiedź zelektryzowała Wicka. Co może mieć Stephen do powiedzenia? Czyżby powrót do pieczary spowodował w nim wstrząs? Przystanął, przesuwając tylko z miejsca na miejsce światło latarki. W którymś punkcie ściana była czarna, jakby okopcona. Na kopciu tym narosło jednak twardą powłoką Irka szkliwie.
- Ciekawe?
Maugham stał obok. Nie czekając odpowiedzi Wicka szybko ujął jego ramię z latarką i skierował ku górze. Na wysokości półpiętra nad nimi kopuła jaskini zamykała się nieforemnymi łukami. W pewnym miejscu zaznaczał się wyraźny uskok. Skalna powała obniżała się, a w powstałym stąd stopniu widniał otwór, na tyle szeroki, że człowiek mógłby tam wśliznąć się bez wysiłku.
- Tamci o tym nie wiedzą. Sam to wypatrzyłem. Pokażę ci, bo zależy mi na was... Bardzo mi zależy. Chodź dalej, prędko, już tu włażą całą gromadą.
Za nimi narastał gwar głosów. Wicek obejrzał się. Otworu wejściowego prawie nie było widać, tak przesłoniły go stłoczone sylwetki. Ruszył za światełkiem latarki Anglika. Przesuwali się wzdłuż nieforemnej ściany, parękroć ostre występy szarpnęły ich boleśnie. Maugham jeszcze coś dostrzegł i chciał to pokazać Wickowi.
- Tu świeć, mocno, tu...
Mówił nie wiadomo czemu przyciszonym głosem spiskowca. Kempka wciąż jeszcze nie pojmował, o co tu chodzi, poddał się jednak woli towarzysza. A ten znów ujął dłoń Wicka z latarką, kierując ją na jeszcze jeden otwór w caliźnie skały. Nieforemny, postrzępiony ostrymi załamaniami, z największym trudem przepuściłby przez siebie szczupłego człowieka.
- Masz mocniejsze światło, zajrzyj, co tam w głębi - ponaglał Stephen.
Wicek do połowy wsunął się w otwór. Czemuś przyszło mu na myśl, że tam może rozwierać się przepaść. Maugham pchnie go, a on będzie długo spadał i spadał, aż rozbije się o skałę z piekielnym krzykiem... Mimo to penetrował dokładnie wszystko, co wyławiał z ciemni blask latarki.
Rozwierała się tam jakby kolejna pieczara, mniejsza, w każdym razie węższa. Nietoperze czy ślepe jaszczurki rozbiegły się z piskiem.
- Co tam znaleźliście? - to głos Haluka.
- Chodź tutaj - jakże brakowało Wickowi kompana.
George także znalazł się w pobliżu, nadbiegli inni.
- Haluk, dawaj rękę, trzymaj, jak powiem, to puścisz, spróbuję wleźć do tej drugiej groty... Kto wie...
- Ostrożnie, to może być niebezpieczne. Pójdziemy razem - ostrzegał Maugham.
- Nie, ja sam! - odrzucił stanowczo propozycję Anglika.
Wicek przeciskał się przez kanciaste, najeżone ostrymi występami wapienia przejście. Uraził się boleśnie w kolano, głową wyrżnął w wystający kamień, aż mu w oczach zamigotało, ale nie rezygnował. Czuł mocno przytrzymującą go rękę Haluka. Była ona jakby symbolem pewności i opieki.
Jeszcze chwila i będzie musiał tę rękę puścić... Światłem badał dokładnie grunt przed sobą. Obniżał się. Pieczara była podobna, ale położona cokolwiek niżej od poprzedniej.
- Już, puszczaj, Haluk!
- Wracaj, to nonsens. Nie mamy lin do asekuracji. Wracaj.
Poznał głos George’a, uśmiechnął się tylko. Niech się drze ten długonogi, ile mu się podoba. On, Kempka, musi spenetrować dokładnie to wnętrze. Kto wie, co można tu znaleźć.
Obsunął się w dół, był już w pieczarze. Jakieś dziwaczne, białawe stworzenia rozbiegały się z piskiem, chowały po skalnych szczelinach. Napawały go wstrętem, nie chciał się im nawet bliżej przyglądać. Muskał światłem latarki pieczarę. Była o wiele niższa od pierwszej, miejscami powała tak się zniżała, że musiał aż schylać głowę, by przesunąć się dalej. Pusto tu było, dziwnie głucho, aż niepokój nieokreślony wwiercał się w serce. Nawołujące go głosy kolegów u wejścia docierały załamane, niewyraźne i przytłumione.
Grota rozciągała się w długi korytarz, światło latarki ciągle napotykało w którymś punkcie nieprzeniknioną czerń. Pod ścianami pustka, wszędzie tylko pył skalny, jakieś skamienieliny, czasem maleńkie nawisy wapienne - może tworzące się stalaktyty, bo i u posadzki miejscami wykwitały takie stalagmitowe, ostro zakończone klocki kamienne, jakby dziwaczne pieczarniane kwiaty.
Żaden głos nie docierał do niego od tyłu. Uczuł znów napływ lęku, spocona dłoń silniej zacisnęła się na latarce. Robiło się coraz węziej, parę kroków starczało, by oprzeć się o przeciwległą ścianę. Wydało mu się, że daleko coś jakby osnuwa się mgłą, nieokreśloną w kolorze, ale rozbijającą czerń. Zaryzykował. Na chwilę zgasił latarkę. Głęboko przed nim coś leciutko, leciuteńko fluoryzowało.
Wahanie nie trwało długo. Co by nie było, dotrze, sprawdzi, zobaczy. Po to przyszedł. Szkoda, że nie wybrali się razem z Halukiem, to ten Stephen czemuś tak bardzo się spieszył. Czyżby coś wiedział? Ruszył do przodu, przedtem biorąc w drugą dłoń spory wapienny otoczak. Gdyby cokolwiek, będzie bronił się do upadłego.
Nikt jednak go nie zaczepiał, nikogo tu nie było, już nawet ani nietoperzy, ani tych białawych, do jaszczurek podobnych stworzeń nie dostrzegał przed sobą. Znów przygasił latarkę. Migotanie jakby się nasiliło. Starał się posuwać szybciej. Do uszu jego dolatywał leciutki, ale z każdym krokiem nasilający się szmer. Nie umiał go określić. Zarazem musnął go przez twarz leciutki, trudno uchwytny, a przecież powiew powietrza.
Musiał odpocząć, emocje były zbyt silne. Zadyszał się, powietrze choć zaskakująco świeże, nie było jednak tak czyste, aby nie przygniatać na jakiś sposób zmęczonych już płuc. Światło latarki w opuszczonej dłoni rozświetliło przestrzeń tuż pod nogami chłopców. Drgnął. U jego stóp leżał jakiś brudnobiaławy okrawek. Jeszcze za zanim go podniósł, wiedział, co znalazł. Był to niedopałek papierosa. A więc byli tu przed nim ludzie, ktoś palił papierosa, ktoś się tędy przesuwał. Może ten ktoś jeszcze jest tutaj, może się czai za jakimś załomem? Lęk zjeżył mu włosy. Nikt by tu nie mógł przyjść mu z pomocą, zaskoczony zginąłby tak, jak może zginął ten, którego szkielet ulotnił się tak tajemniczo z jaskini.
Nasłuchiwał napięty wewnętrznie. A potem nagle nadeszła i ochota, aby roześmiać się w głos. Jeżeli zaryzykował, by pchać się w tę czeluść, to trzeba być konsekwentnym. Jeśli się na coś zdobyło, trzeba umieć przeprowadzić to do końca. Wszak rzecz nie tylko w tej przygodzie, na pewno pasjonującej - będzie potem co opowiadać kamratom - ale i w materii znacznie ważniejszej. Może właśnie wyłania się przed nim szansa dopomożenia profesorowi Kseresowi, odwdzięczenia się choć w małym stopniu za tak hojnie ofiarowywane przez niego serce?
Uspokoił się. Teraz się już nie bał. Mgiełka opalizowała, stawała się coraz wyraźniejsza. Co też to może być? Światło ciągle niczego nie mogło wyłowić poza jednostajnym obrazem poszarpanych skał, to zwężających się, to znów poszerzających dziwaczny korytarz. Ale i szmer narasta, jakby gdzieś woda pokapywała. Przeciągnął dłonią po ścianie, najwyraźniej odczuwało się wilgoć.
Nie próbował sobie niczego tłumaczyć. Szedł naprzód, niepomny ani czasu, ani miary swych sił. Nie zdawał sobie sprawy, czy znajdował się w tej pieczarze kwadrans, czy może godzinę lub więcej. Zegarek zepsuł mu się już przed tygodniem, schował go w baraku i tyle. Teraz żałował, że nie pożyczył czasomierza od Haluka.
Już nie mgła; już wyraźnie jaśniejsza płaszczyzna przed nim. I szmer narasta, jakby gdzieś przelewał się strumień. Trzeba iść szybciej, ale ciągle jak najbardziej ostrożnie. Jest tu sam, liczyć może tylko na siebie.
Mniej go interesowało już wszystko, co wyławiała latarka, zresztą nic nowego tam się nie wyłaniało, ciągle ta sama, w skale wydrążona najpewniej przez wodę przecinka, pusta, głucha i duszna. Pomyślało się Wickowi, że chyba podobnie musieli czuć się strażnicy, krążący po korytarzach piramid faraonów. I znów musiał się wzdrygnąć. Tym silniej wlepiał wzrok w nasilającą się jakby poświatę, a uszu nadstawiał na poszum płynącej wody. Bo to było już pewne. I wilgoć coraz to silniej nasycała powietrze. Czuł, jak mu wilgotnieje ubranie, jak oddech staje się coraz cięższy.
Już był pewien. Omal nie krzyknął z radości. Tam było światło. Znalazł zatem drugie wyjście z pieczary. Może u wejścia znów znajdą się jakieś starożytne skarby? A może inna niespodzianka go czeka? Może tylko zwyczajnie widok gór, nieba, nic więcej?
Gdyby nie potrzeba zważania na grunt pod nogami, mógłby już wygasić latarkę, kierując się nasilającym poblaskiem świetlnej płaszczyzny.
- Huczy to jak wodospad - zamruczał i zdumiał się, jak głos jego zabrzmiał grobowym basem. - Lepiej już nic tu nie gadać - dopowiedział sobie tylko w myśli.
Uczuł na twarzy chłód, jakby trzepnęły go drobniuteńkie bryzgi wody. I powiew był odczuwalny coraz bardziej, i światło stawało się światłem, nie jakąś opalizującą mgiełką.
Gdyby mógł, zacząłby skakać z radości.
Teraz nad wszystko wybijał się poszum wody. Coraz częściej wraz z powiewami czuł osiadanie na twarzy i dłoniach drobniutkich, lodowato chłodnych kropelek. Światło narastało - niebieskie, jakby przecedzone, rzadkie, ale przecież coraz silniejsze.
Aż w pewnej chwili zobaczył. Na tle świetlnej płaszczyzny kaskadą waliła woda. Otwór pieczary zamykał się wodospadem.
Musiał stanąć, serce waliło mu przeraźliwie mocno i szybko. Nie wiedział, co myśleć. Czyżby tym odkryciem miało skończyć się wszystko? Nie zobaczy świata poza tą wodą? Nie zdoła przez nią przeniknąć? A co jest dalej? Co dalej?
Omiótł błyskawicznie korytarz wokoło siebie. Poszerzał się, znów przechodził jak gdyby w grotę. Możliwe, że napierające wody wiosenne wyryły w skale ten kanał, stanowiący naturalny, rezerwowy odpływ, a ktoś odkrył to przejście już przed nim, i używał go, o czym świadczył najdobitniej niedopałek papierosa. Więc może jednak jest wyjście?
Dobrze, że już przedtem zobaczył nietoperze. Nie przestraszył się, gdy kilka z nich znów zaczęło krążyć koło niego, niemal że muskając mu twarz. Objąłby i przytulił te stworzenia. Ich obecność stanowi dowód, że ściana wodna nie jest tak zupełnie szczelna, że muszą się znajdować także i miejsca, kędy powietrze i wiatr mogą swobodnie przepływać.
Grunt nasycał się wodą, pył skalny mieszał się tu już z piachem i ziemią. Aż wreszcie wszystko zmieniło się w błoto. Brnął w nim najpierw po kostki, podchodząc pod sam wodospad. Sieczony ostrymi bryzgami wody, ugrzązł już po kolana.
Latarkę postawił bardzo ostrożnie na sztorc pod skałą i osłonił jeszcze wyjętą z kieszeni chusteczką. Bo jakżeby mógł wrócić po ciemku?
Teraz śmiało już brnął pod siklawę, nie patrząc, jak woda przesącza mu całe ubranie, lodowato zimna, przejrzysta, perląca się i mieniąca w napierającym na nią od drugiej strony blasku. Ślisko było, z trudem znajdywał oparcie dla nóg. Co gorzeje, zaczynało mu chwilami brakować powietrza, a przecież nie dotarł jeszcze do głównego nurtu, walącego z ogromnym hukiem w dół. Że też u podnóża gór, w wąwozie, nie słyszeli żadnego huku...
Znalazł się w sytuacji, gdzie czas pilił jak nigdy, bo woda mogła go po prostu udusić. Ale i ryzyko narastało. A jeśli tamten, który porzucił tu niedopałek, także się omylił i nigdy nie dotarł do czystego powietrza poprzez wodę buchającą z potężniejącą mocą?
Runął naprzód. Wariacko, po desperacku. Schylił głowę, by nosa i ust woda nie zalewała mu bezpośrednio, podniósł nieco ramiona i tak wtargnął w przeraźliwy chłód. Wtargnął, by znaleźć światło, by je uchwycić, zaczerpnąć w nim powietrza całymi płucami, zachłannie jak nigdy.
I wtedy z lewej strony uderzenia wody, biczujące ramiona i ciało, stały się słabsze; wyraźnie się tam rozjaśniło. Próbując stopą, zrobił krok w tym kierunku i jeszcze krok. Już woda nie dusiła, nie gniotła, już mógł oddychać. Tylko ostrożnie, ostrożnie, by nie pośliznąć się, nie upaść, nie wpaść w jakąś przepaść, w straszliwą próżnię.
Odetchnął głęboko. Strumienie siklawy biły go nadal, ale uderzenia te przyjmował już prawie jak czułą pieszczotę. Biły go od tyłu, przez plecy, przez kark, ale twarz wystawiał już na powietrze, na słońce, w jasność, w otwarty, górski świat.
Wbrew zmęczeniu, nie zważając na nic, nie pamiętając o tym iż był przemoczony, jak chyba w życiu mu się nie zdarzyło, iż zmarzł straszliwie i marzł nadal, Wicek bez reszty dał się pochłonąć uczuciu przeogromnej radości. Wiedział, ryzykował ogromnie, ale przezwyciężył samego siebie, swój lęk, strach, który momentami jeżył mu włosy i zimnymi mackami oblepiał gardło. Zwyciężył. Mniej ważne już nawet było odkrycie tajemniczego ciągu jaskini z jednej strony góry na drugą, jak to, że okazał się mężczyzną, mocnym, twardym człowiekiem.
Szeroko rozwarł półprzymknięte dotąd oczy. Czas naglił. Tam czekają koledzy, mogą zacząć się niepokoić. Przestrzegał wprawdzie, że może przebywać w tej jaskini długo, ale tkwi tu pewnie, sądząc po zmęczeniu, dobrą godzinę lub dwie. Więc trzeba nałykać się powietrza, napatrzyć w słońce, w ciepło i światło. Trzeba też ustalić, gdzie się znajduje.
Wychylając się skonstatował, iż strumień płynie w zwarciu dwóch szczytów, a napotykając wyrwę, przeskakuje ją po prostu łukiem wodospadu, by dalej z szumem i hukiem, tocząc z sobą kamienie, pędzić po stoku. Może to ten sam strumień, w którym tak pięknie biorą pstrągi? Warto by kiedyś pójść przeciw biegowi i dotrzeć do tego miejsca u podnóża góry.
Teraz dopiero spojrzał w dół i zdumiał się, jak bardzo wysoko się znajduje. Spad góry w wielkie obniżenie wyznaczał wysokość o wiele wyższą niż punkt, skąd dotarli do pierwotnie znanego wejścia do pieczary. Tylko z której strony wypływa dalej ten strumień? Od wąwozu słyszeliby jego huk... Zaraz, a słońce? Teraz musi być wczesne popołudnie, wygląda, że to kierunek południowo-zachodni. Ale gdyby szukać wejścia do pieczary od strony zbocza, to jak tu dotrzeć? Kędy?
Za wiele było tego na jego zmęczoną już głowę. Z czystym sumieniem rozgrzeszył się z dalszych dociekań. Potem będzie czas myśleć o wszystkim. Najważniejsze teraz, to szczęśliwie powrócić.
Uważnie taksował najbliższą okolicę, chcąc ustalić choć parę znaków topograficznych, które potem mogłyby pomóc w rozeznaniu terenu. Góry tu wydawały się bardziej wysokie, strome, zakończone nagimi, ostrymi szczytami. Mimo pobliża wody, zieleń rzadko i tylko niżej wybijała ubogimi kępkami. Za to góry, wystawione na słońce, połyskiwały radośnie. Wodził po nich spojrzeniem, od jednego szczytu po drugi, skupiły się bowiem blisko siebie, zdając się nawzajem na siebie napierać.
Drgnął. Dopiero teraz odczuwał przenikliwe zimno, ale zaraz potem zalała go fala gorąca. Przymknął powieki - może to majak jakiś czy zwidy - zaraz je znów chciwie otworzył. Nie, widział to samo, co przed chwilą. Nie był pewny; i słońce zbyt oślepiało, i odległość była zbyt wielka, ale przecież przysiągłby, że widzi wykutą jakby kolumnę. Właściwie widział tylko jej część, bo resztę zasłaniała dziwaczna skała, wyrastająca tuż przed nią w formie naturalnej przesłony. Przypadek, działanie sił przyrody, czy świadomy wybór ludzi - jeżeli to nie złudzenie, jeśli naprawdę ten kształt, przypominający kolumnę, a może portyk bramy czy drzwi, wyłonił się spod cierpliwej ludzkiej ręki.
Nie wiedział, jak długo wypatrywał w tamtym kierunku, zachłannie, aż mu oczy nabiegły łzami, aż blask je poraził, że niczego widzieć nie mógł. Więc zamknął powieki i dłuższy moment tkwił tak, przejęty wypełniającym go szczęściem, jakąś nie dającą się ogarnąć radością. Jeśliby okazało się to prawdą, to stanie się ona jego darem złożonym profesorowi. Najpiękniejszym darem, jaki można sobie wyobrazić.
Dziwne, ale radość ta przywróciła mu zarazem pełne poczucie rozsądku. Najwyższy czas wracać. Tam na pewno panuje już wielki niepokój, George przeklina go, jak tylko można i ma zupełną rację. Zapalił się, pochłonęła go ta wielka, może największa w jego życiu przygoda, zapomniał, że nie jest sam, że wyszli na wyprawę w ósemkę i że obowiązuje go pełna lojalność.
Dał nurka w wodospad i powlókł się z powrotem w czerń, w wilgoć, w ciemnię. Z desperacką odwagą, ale z tajonym lękiem.
A gdy wynurzył się z wody i mógł znów swobodnie zaczerpnąć tchu, pierwszą jego myślą była myśl o latarce. Odnalazł ją, odrzucił przemoczoną zupełnie chustkę, nacisnął przycisk. Zabłysło światło. Droga powrotna dzięki jej światłu nie wydawała się już straszna.
Ruszył znanym już, trudnym szlakiem. Dopiero teraz odczuwał, jak jest zmęczony. Z wysiłkiem stawiał krok za krokiem, a jednak przyśpieszał, na ile teren na to zezwalał. Pamiętał o kolegach, o tym, co odczuwają...
Na całe życie pozostanie mu już wspomnienie tej samotnej, powrotnej drogi jako największej, straszliwej katorgi...
Na Haluka, Stephena i Edmunda natknął się w miejscu, gdzie korytarz miał najmniejszą szerokość. Może to była połowa drogi, może jedna trzecia, któż mógł wymierzyć? Blask jego latarki wyzwolił w nich szaloną radość. Nie bacząc na to, że mogli się potłuc, wybiegli mu naprzeciw.
Dopiero gdy pierwszy szał radości minął, nadeszło to, czego Kempka najzupełniej słusznie oczekiwał.
- Cymbał grzmiący, oferma, poszukiwacz skarbów. My tam szalejemy z lęku i niepokoju, a on sobie łazi tu, mokry jak nieboskie stworzenie. Czekaj, jeszcze ty ode mnie oberwiesz, w imię przyjaźni - szalał Haluk.
- Wicek, jak było można... - sekundował mu Edmund.
Jeden Maugham nic nie mówił, patrzył tylko zachwycony na polskiego kolegę, zachwycony, że w ogóle żyje, że jest, że nic się o w końcu nie stało.
George też się uparcie wybierał, ale mu to wyperswadowałem, bo w razie czego kto by resztę wyprowadził z gór na naszą kotlinę? - wyjaśnił spokojnie.
- Wariat z mokrą głową. Popukaj się w czoło!
Haluk nie mógł się uspokoić. Ale ponieważ szedł pierwszy, Wicek znalazł okazję, by mu szepnąć do ucha:
- Nie drzyj się. Zdaje nie, że coś ważnego znalazłem. Może ołtarz?
Haluka zatkało. Zaniemówił. A na koniec stanął i przytknął rękę do czoła Kempki.
- Możeś ty chory? Z samego chłodu. Mokry jak zdechła mysz w wannie. Ale nic tu na to nie możemy poradzić.
Gdy przecisnęli się wreszcie przez wąski właz do pierwszej pieczary, powtórzyła się od nowo ceremonio z besztaniem. George zwłaszcza używał, strasząc, że osiwiał z niepokoju zupełnie, ale w końcu miał największe prawo sztorcować i prawić reprymendy. A z tym siwieniem, to na próżno potem usiłowali odnaleźć choć jeden włos przypominający ten odcień.
- Przydałoby się ognisko, by przesuszyć Kempkę, ale nie ma z czego rozpalić - zastanawiał się ktoś.
- Słońce mocne, zaraz mu ubranie przesuszy. Mamy godzinę czasu najwyżej, droga powrotna daleka, musimy zdążyć przed zmrokiem. - Wicek, rozbieraj się! Jeśli ktoś ma dodatkowy sweter koszulę, niech mu pożyczy - dyrygował George, rozładowując w ten sposób niepokój, który szarpał nim tyle godzin. - Wiesz, jak długo tam byłeś? Ponad godzinę.
- Tylko? - szczerze zdziwił się Wicek. - Byłem przekonany, że sześć. W życiu tak zmęczony nie byłem, jak tam. Gadajcie teraz, co u was. Jak odpocznę, opowiem swoje, a wtedy baraniejecie.
- O tamtym też? - szepnął Haluk.
- Coś ty, głupi? - równie szeptem wypowiedziana dobiegła do niego Wickowa odpowiedź.
- Cóż u nas? Nic nadzwyczajnego. Zbadaliśmy ten tajemniczy otwór w uskoku przy powale. - George podjął się relacji. Rozumiał, że należy dać Wickowi nieco oddechu. I choć i jego, tak jak pozostałych, paliła szalona ciekawość odkryć Kempki, przedłużał swoją opowieść, na ile się dało. - Okazało się, krótka radość, że jesteśmy na jakimś tropie. Jest to niski komin, nie wiadomo jak powstały. I nic więcej.
- A samą pieczarę przebadaliście gruntownie?
- Niemal cal po calu. Niczego nie ma poza trawą, piaskiem, łajnem zwierzęcym i kośćmi zwierząt.
- George i wy wszyscy, jak myślicie, co znaczy to zniknięcie szkieletu? Przecież niedźwiedź go nie wyrzucił... To musiał usunąć człowiek. Kto? Dlaczego?
- Kto, nie wiemy i dociec tego nie będzie łatwo. Dlaczego? - zastanawiał się Maugham. - Tu można snuć już pewne domysły. Dzięki naszemu odkryciu tych niefortunnych dla nas, choć tak cennych figurek, ktoś zorientował się, że musieliśmy dostrzec również i szkielet człowieka. Z jakichś powodów uznał za konieczne usunięcie śladu krwawego dramatu. Mogła to być zemsta albo kłótnia przy podziale łupów, w każdym razie, moim zdaniem, tamten człowiek, którego szkielet ulotnił się, nie zmarł zwykłą śmiercią.
- Czyli mamy niezbity dowód, że w ostatnich paru tygodniach ktoś w tej pieczarze był. Nie tylko niedźwiedź. Również i człowiek czy kilku ludzi. Czy przybyli tylko w sprawie tego szkieletu? Trochę wątpię. Musiały ich przygnać inne jeszcze sprawy. Po wieści o tej drugiej pieczarze, a właściwie korytarzu przez całą górę, można chyba przypuścić i to, że figurki przez nas znalezione nie były jedynym skarbem, schowanym przez złoczyńców...
- Jeszcze jeden powód, by ich odszukać.
- Ba, mądrze powiedziane, ale jak to uczynić i kto to ma zrobić? Przecież nie my. Ani to nasze zadanie, ani mamy po temu warunki. Nie tak, Stephen?
- Tak. Ale ileż bym dał za to, by ich odnaleźć. Za wiele mnie osobiście kosztowała ta cała afera.
- No, Wicek, a teraz ty gadaj. Choćby skrótowo, ale musisz zdać przecież relację. O portki się nie bój, suszymy je. Słońce przypieka, nie minie pół godziny, założysz je znowu... Gadajże wreszcie! Tyle niepokoju przez ciebie przeżyliśmy.
Wicek westchnął ciężko. Każą mu gadać, a on teraz najchętniej pospałby sobie słodko. No, trudno. Otulił się szczelnie jednym kocem, jaki mieli z sobą, bo dreszcze nim jakieś mimo upału wstrząsały, przez moment się zastanawiał, aż zaczął swoją opowieść. Dopiero wtedy uzmysłowił sobie, jak wiele w podziemiach tych przeżył...
W którymś momencie coś sobie przypomniał, obejrzał się:
- Gdzie moja bluza?
Gdy mu ją podali, odwrócił ją kieszenią do góry i potrząsnął. Wypadły z niej jednak tylko rozmokłe włókna tytoniu i roztarty całkowicie kawałek ustnika.
- Nieważne zresztą. Dosyć, że jedyne, co znalazłem, to ten niedopałek papierosa. Tamten czy tamci znają więc również przejście pieczarami na drugą stronę góry. To nie jacyś przypadkowi faceci, ale ludzie, którzy działają z namysłem i wiedzą...
- O nich potem. A gdzie tak zmokłeś?
- Przecież mówię, że na turecką Niagarę trafiłem.
I rzucił oko w stronę Haluka. Oni dwaj tylko na razie wiedzieli, co się naprawdę kryło za wodospadem. Warte to było i zmoknięcia, i niepokojów.
Rozdział XII
Rydwany hetyckich wojów i pani Barnes
Profesor Kseres promieniał. Stał w wykopie, przypatrując się dopiero co odkopanemu wejściu do budowli, odsłoniętej na podwyższonym terenie doliny. Portale odrzwi z obu stron zachowane były wyjątkowo dobrze, tylko od prawej strony brakowało fragmentu. Zdobiły je płaskorzeźby, wyobrażające wojowników hetyckich na swych sławnych rydwanach.
- Pośród wykopalisk hetyckich nie ma dotąd równie doskonałych i wyrazistych wizerunków rydwanów bojowych. Z dotychczas znanych, większość pochodziła ze źródeł egipskich, kiedy to po bitwie pod Kadesz, gdy Ramzes II głoszeniem zwycięstwa starał się za wszelką cenę zatrzeć famę o klęsce, artyści egipscy eksponowali specjalnie motyw hetycki. To wielkiej miary sukces. Już to samo w jakiś sposób opłaca nasze trudy.
Entuzjazmował się jak chłopak. Patrzyli rozradowani na jego odmłodniałą nagle twarz. W oczach zagasło typowe dla nich zmęczenie, promieniowały teraz radością.
- Widzicie - zwracał się do trójki przyjaciół. - Popiskiwaliście nieraz, że przy poszukiwaniu grobowca Dardanów było inaczej - żywiej, ciekawiej. Że tu nudne jest to codzienne kopanie, przesiewanie, mierzenie, żmudne wgłębianie się w na poły zeskaloną ziemię, stopniowe odsłanianie jednego fragmentu po drugim. Ale to konieczność. Tu nie wolno przeskakiwać z miejsca na miejsce, ani jak kret wywiercać dziury tam, gdzie się podoba. Zapamiętajcie, że archeologa cechować musi cierpliwość, systematyczność, wytrwałość.
- Ej, baba, czy zawsze? - podżartowywał Haluk.
- Zdarza się inaczej. Każdemu. Twojemu ojcu też się zdarzało. Ale to wcale nie powód do chwały - dobrotliwie uciął profesor ten temat.
Wraz z doktorem Merlutem, z przejęcia co rusz zdejmującym, przecierającym i znów wkładającym okulary, Ergunem i trójką młodszych asystentów oczyszczali płaskorzeźby z resztek ziemi - delikatnie, jak coś bezcennego - miękkimi flanelowymi szmatkami wycierali niekiedy resztki wody w załamaniach i wgłębieniach, mierzyli, fotografowali, odciskali na specjalny papier, nasycony chemikaliami.
- Przypatrzcie się tej pracy... A potem pogadamy o Hetytach, ich rydwanach i koniach, dobrze? - spojrzał na zegarek. - I tak już popołudnie, dziś niczego więcej się nie zdziała...
Szczerze mówiąc, mniej ich interesowała praca zabezpieczająca, a nawet same płaskorzeźby, też zresztą niezdarne, trochę i zniszczone. Na lewym portalu tylko wyraziściej rysowała się mocnymi cięciami ryta w kamieniu sylweta rydwanu. Rozpędzone konie zawisły przednimi kopytami w powietrzu. Woźnica ostro ściągnął lejce, stojący przy nim wojownik z włócznią w jednej dłoni, drugą osłaniał, siebie i powożącego, wielką prostokątną tarczą. Trzeci wojownik z obsady rydwanu napinał łuk. Jakby na dalszym planie widniał drugi rydwan, też z kołami o sześciu szprychach, też z trzyosobową załogą. Tyle, że wszystko to było ukazane dość prymitywnie.
- Ile tu jest koni w zaprzęgu? - Wicek przybliżył twarz niemal do samego kamienia. - Dwa czy trzy
Nie mogli rozeznać; albo czas zatarł już miejscami ostrość płaskorzeźby, albo hetycki artysta nie uważał za konieczne kierowanie uwagi na tę właśnie część swego dzieła.
- Tu przynajmniej lepiej widoczny jest ubiór wojowników. Że też im nie było zimno?
- Pamiętaj, że wyprawy, wojny, wszystko to miewało miejsce tylko późną wiosną i latem. Potem deszcze i śniegi powodowały niejako automatycznie jeśli nie pokój, to zawieszenie broni.
Wicek pokiwał głową w podzięce za informację Haluka i wrócił do kontemplacji prawego reliefu. Tunika wojownika sięgała ledwie kolan. Ściągnięta w pasie, ułatwiała swobodę ruchów. Rękawów w tych ubiorach nie było. Hełm mocno obciskał głowę, zaostrzony u szczytu, zdobiony w jakieś nacięcia. Miecz i topór stanowiły uzbrojenie... Konie tu dopiero jakby szykowały się do biegu, wojownicy zaś wypatrywali czegoś przed sobą. Może czekali na sygnał do boju?
- Baba, jaką obsadę miały bojowe wozy hetyckie? Bo nie pamiętam, a tu trudno rozróżnić?
- Trzyosobową. To było novum. Wozy były solidniejsze, a większa załoga skuteczniej zapewniała sobie obronę. Tym samym stwarzało to szansę liczniejszego uderzenia w wypadku pośpiechu... Haluk, obiecałem, że zaraz siądziemy sobie gdzieś wszyscy i porozmawiamy. Wyrywkowymi wiadomościami nie zbuduje się pełnego obrazu...
Po chwili znów zabrzmiał jego pogodny głos:
- No, chłopcy, zarządzam małą przerwę. Kto ciekaw spraw koni w hetyckim państwie, do mnie - żartobliwie przywoływał ich do niebie profesor Kseres.
Rozsiedli się wygodnie, wystawiając twarze ku słońcu, dziś grzejącemu łagodniej, przyjemnie. Ale zerkali na profesora, który jeszcze raz pochylił się nad prawą płaskorzeźbą i delikatnie, jakby głaskał czule najbliższą sobie istotę, przeciągnął dłonią po kamieniu, potem westchnął z uczuciem ogromnej ulgi i przysiadł obok chłopców. Haluk nagle spostrzegł, iż nieco dalej dyskretnie przysiadł Ahmet.
- Darujecie mi chyba nieco profesorski styl tego wykładu... Mówiłem, że opowiem wam o koniach, rydwanach i wojnach prowadzonych przez Hetytów przy ich pomocy... Ale takie wiadomości byłyby wyrwane z kontekstu, luźne i nie dawałyby waszym myślom żadnego zaczepienia. Króciutko więc trochę więcej, dla przypomnienia...
Wicek siedzący najbliżej wpatrywał się w profesora jak w tęczę.
- Odkrycia związane z Hetytami pozwoliły nam udokumentować żywą wciąż tezę o ciągłości rozwojowej i swego rodzaju wspólnocie kulturowo-cywilizacyjnej ludów od dawien dawna zaludniających dorzecze Tygrysu i Eufratu, łącznie z przyległymi krajami czy państwami, jak Egipt i jak ludy Azji Mniejszej czyli Anatolii. Mimo sporów, wojen, zmian zwierzchników, nurty cywilizacyjne silnie spajały ten, kto wie czy nie jeden z najsilniejszych w ówczesnym świecie ośrodków kulturowych. Historię cechuje, trzeba to pamiętać, żelazna samokontrola. Gdy pewne ludy w swym rozwoju osiągają szczyty, gdy zaczyna wkradać się rozprzężenie i zniewieściałość, gdy coraz mniej jest sił twórczych, umysłów nad miarę swych czasów, historia dokonuje swoistych rewolucji - przemieszcza ludy, co działa jak odradzający zastrzyk przez dopływ nowej krwi, świeżej, niezdegenerowanej. Dzieje się to zazwyczaj krwawo, czasem okrutnie, ale w perspektywie mijających tysiącleci to mniej przyjemne tło ulega zamazaniu, pozostają natomiast te wartości, które podciągają ludzkość wzwyż.
Profesor urwał, spojrzał na swych słuchaczy jakby przepraszająco:
- Darujcie, że przedstawiam to nader ogólnikowo. Ale chodzi tu tylko o wskazanie genezy pewnych przemian historycznych, ważnych dla nas przy zastanawianiu się nad dziejami Hetytów... Państwo ich zrodziło się około roku 1800 przed naszą erą, w wyniku podbicia kilku słabych państewek przybyłych przed paruset laty plemion indoeuropejskich przez jedno z nich, osiadłe na ziemi dawnej azjatyckiej ludności o nazwie Hattu. Przybysze nie tylko zagarnęli ziemię tego państwa Hatti, ale od niego przybrali też imię, siebie określając Hetytami. To pierwsze ich państwo nazywamy Starym Państwem. Trwało półtora wieku i objawiało silną ekspansję, zagarniając część Syrii i przedsiębiorąc wyprawy w głąb Babilonii wzdłuż Eufratu. No cóż, to Hetyci złupili wtedy Babilon... Przeważali nad przeciwnikami stosowaniem lekkich, szprychowych, dwukołowych zaprzęgów wojennych.
Wicek, jakby wiedział o tym wszystkim niezgorzej niż profesor Kseres, przytakiwał cały czas jego słowom. Profesor widział to, uśmiechnął się i ciągnął dalej swoją opowieść:
Stare Państwo straciło na sile najprawdopodobniej na skutek intryg pałacowych, mordów, zaciekłej walki o tron. Odwróciło to uwagę od spraw zewnętrznych, doprowadzając do utraty niektórych wcześniej zawojowanych prowincji, niosąc rzężenie wewnętrzne. Były wprawdzie usiłowania zaradzenia złu. Jeden z ostatnich królów Starego Państwa, Telipinus, podjął starania o jedność, wydał nawet w tej sprawie bardzo, oryginalny jak na owe czasy dokument, ustalający prawo sukcesji, niemniej nie mogło to już powstrzymać procesu wygasania hetyckiej świetności. Następuje trudny czasowo do określenia okres; jedni uczeni rozciągają go aż na dwieście lat, inni tylko na pięćdziesiąt, okres, o którym wiemy bardzo niewiele. Hetyci wówczas na arenie dziejowej niczym nie zaznaczają się, chociaż na podstawie bardzo różnych źródeł można mniemać, że państwo istniało i jakiegoś głębszego przerwania ciągłości nie było... Przyjęto dzisiaj uważać za narodziny Nowego Państwa czas około roku 1430 przed naszą. Istnieją też inne teorie, nie będę ich tu wam teraz szczegółowo rozbudowywał... Początkowo na tę cementującą się dopiero państwowość sypią się ciosy z różnych stron. Zagraża im państwo Mitanni, a plemię. Kaska niszczy stolicę Hattusas. Dopiero przejęcie władzy przez wielkiego wodza i dobrego polityka Suppiluliumę i jego poczynania wysuwają zdecydowanie Hetytów na jedną z pierwszych potęg w Azji Zachodniej, na prawdziwe imperium. Umacnia on władzę wewnętrzną, organizuje wojsko i dopiero wtedy wyrusza na wyprawy zdobywcze. W starciach z państwem Miatnni pokonuje je i zagarnia część Syrii aż po Damaszek, a na tronie tego państwa osadza posłusznego sobie syna zamordowanego króla. Hetyci stają się potęgą.
- A Egipt? - zapytał Julek.
- To już czas następców Suppiluliumy, chociaż i ten mógł odnotować na swym koncie pierwsze starcia z tym państwem, jak wtedy, gdy zaatakowany przez pozostającego pod wpływami Egiptu króla państewka Kadesz, zgniótł go swymi wozami... Może dalszy rozwój sytuacji wyglądałby inaczej, gdyby Egipcjanie nie byli zajęci wewnętrznymi reformami religijnymi i państwowymi... Kiedyś jednak do starcia musiało dojść i kolejni władcy hetyccy przygotowywali się do tego starannie. Suppiluliumę i jego najstarszego syna zwaliła zaraza, częste zjawisko w owych czasach, a tron objął młodszy z synów, Mursilis II. Pragnęli skorzystać z tego sąsiedzi, ale młodzieniec pokazał lwi pazur. Atakujące go królestwo Arzawa rozbił i podporządkował sobie, podobnie na północy uspokoił wojowniczy lud Kaska, choć wymagało to kilku wypraw wojennych. Wojował też Mursilis z ciągle buntującą się Syrią. W końcu jednak wrogowie musieli uznać jego wyższość i podporządkować się bez żadnych warunków. Dbał także Mursilis o ład wewnętrzny, o przestrzeganie prawa i kładł ogromny nacisk na sprawy wojskowe. Tylko dlatego syn jego, Muwatallis, mógł zmierzyć się zwycięsko z Egiptem. Egipt nagle się ocknął i zaczął działania o odzyskanie utraconych na rzecz Hetytów pozycji, zwłaszcza w Syrii. Szczególnym rzecznikiem tych działań był impulsywny, ambitny faraon Ramzes II, dobrze na pewno wam znany z historii. Dwa imperia zmierzyły się z sobą w 1300 roku przed naszą erą - niektórzy historycy przesuwają datę tego starcia - pod Kadesz nad rzeką Orontes. Ramzes II tylko dzięki szczęśliwemu trafowi umknął cało z pola bitwy. Nie pomogły późniejsze usiłowania Egipcjan przedstawienia bitwy jako zwycięskiej dla siebie... Muwatallis w pościgu za uciekającą bezładnie armią egipską zapuścił się do Syrii, aż po Damaszek, obalił w księstewkach syryjskich przyjaznych Egiptowi książąt, zastępując ich swoimi zwolennikami. Hetyci stali się pierwszą potęgą na Bliskim Wschodzie. Za panowania Hattusillisa, brata zwycięzcy spod Kadesz, zawarty został w 1284 przed naszą erą słynny traktat między Egiptem i Hetytami, potwierdzony jeszcze dodatkowo małżeństwem jednej z księżniczek hetyckich z Ramzesem. Był to szczytowy okres rozkwitu państwowości hetyckiej. Niedługo miał już nastąpić upadek...
Profesor podniósł się i podszedł bliżej do portalowych płaskorzeźb; znów je przygładzał dłonią czule, najdelikatniej.
- Na dziś chyba wystarczy...
Ahmet, trzymający się dotąd z dala, również podniósł się i z wytężeniem zaczął spoglądać na step poza terenem wykopalisk. Długi Ergun też nasłuchiwał czegoś od tamtej strony.
- Co się dzieje?
Wszyscy wspięli się teraz na najbliższe wzniesienie. Od stepu przesuwała się chmura pyłu, dobiegał narastający hałas. Trudno było jednak coś rozeznać.
- To wielbłądy! Musiały się czymś spłoszyć - odezwał się Ahmet.
- Ale już nie widziałem ich w tamtej stronie od dwóch dni - oponował Haluk.
- Zmieniają miejsca wypasu, ale ciągle trzymają się doliny przy strumieniu... Żeby przypadkiem nie pognały przez nasz teren.
- Jak możemy temu zapobiec? - szybko podjął temat profesor.
- Co najwyżej możemy wybiec i odstraszyć je krzykami. Tylko zalecam ostrożność. Spłoszone wielbłądy są bardzo niebezpieczne. Potrafią wszystko stratować na swej drodze. Gryzą wtedy nieprzytomnie...
Pobiegli naprzeciw narastającej chmurze. Pośród pyłu i kurzu doskonale widać już było sylwetki jakimś swoistym galopem sadzących zwierząt. Porykiwały chrapliwie. Na próżno usiłowali prześcignąć je i zatrzymać zdenerwowani pastusi na koniach. Konie nie nadążały za garbatymi stworzeniami.
Rwały skosem na obóz i wykopaliska. Mogło dojść do prawdziwej katastrofy.
Haluk w biegu ściągał z siebie koszulę i wymachiwał nią jak chorągwią. Darli się wszyscy, z profesorem włącznie, na całe gardła. Już więcej koszul i jakichś chust zjawiło się ludzkich dłoniach. Od baraków kopaczy też biegło kilka postaci.
Wielbłądy nie zmieniały kierunku, coraz wyraźniej widać już było ich rozdęte chrapy i wznoszące się w tym nieprzytomnym zupełnie cwale kopyta.
- Uciekać im z drogi, uciekać wszyscy! - wrzeszczał Ahmet, pierwszy dając sygnał do ucieczki.
Łatwiej to jednak było powiedzieć, aniżeli uczynić. Olbrzymia chmara wielbłądzia pędziła szeroką ławą, zagarniając potężną przestrzeń. Szansa ucieczki była znikoma.
Haluk pierwszy się zorientował. Zerwał jakąś płachtę suszącą się na żerdziach i wybiegł naprzeciw stadu, nie patrząc na ryzyko. Profesor był tuż obok...
- Ojcze, uciekaj!
Julek też szarpał profesora za ramię. Pan Kseres nie dawał sobie jednak niczego wyperswadować. Machał koszulą i gnał nieprzytomnie naprzeciw pędzącej w panicznym popłochu masie zwierząt.
- Nie damy rady. Stratują nas...
I w tejże chwili wielbłądy łagodnym łukiem, o niecały rzut kamieniem od stojącej gromadki, zakręciły obok oznakowanych terenów wykopalisk.
Ze wszystkich ust wydobyło się westchnienie ulgi, ale z wrażenia nikt nie mógł wymówić słowa. Ci, którzy w pierwszym zrywie ucieczki odbiegli dalej, zawracali teraz, przyłączając się do pozostałych. Byli zawstydzeni.
- Co je mogło tak spłoszyć? - Haluk patrzył w oczy Ahmeta. On jeden zdawał się co nieco wyznawać w wielbłądzich obyczajach.
- Nie wiem. Może ten pastuch coś powie...
Pastuch nadjeżdżał właśnie na spienionym koniu. Ściągnął wodze, przyhamowując. Koń cały dygotał, skóra jego pokryta była ciemniejącymi plamami potu.
- Co się im stało? - profesor wystąpił do przodu.
Pastuch z trudem hamował wściekłość.
- Ten przeklęty samochód. To wasz?
Obejrzeli się. Oba jeepy stały pod prowizoryczną przesłoną od słońca.
- Nie. Nasze są tutaj. I nie wydaje mi się, by był to ktoś od Amerykanów.
- Wóz nadjechał od zachodniej strony. Jakby z trasy od Feke. Kto tam jechał, nie zdążyliśmy zobaczyć. Samochód był chyba uszkodzony, bo strasznie hałasował. Zaskoczyło nas to. Nim się obejrzeliśmy, wielbłądy zerwały się. Na szczęście już się uspokajają. Ale do nocy będziemy mieli z nimi robotę. Musimy się trzymać dalej od waszych piekielnych obozów. Komu to kopanie i na co się zda?
Wyrzucił te słowa z wyraźną wściekłością. Halukowi wydał się ten pasterz jakoś nazbyt inteligentny. Ale już go nie było, zerwał konia i pogalopował za stadem, wydając głośne okrzyki.
- Czyj by to był samochód?
- Słychać go. Pójdziemy na spotkanie.
- Widzę. W środku tylko jeden człowiek... - Ahmet miał jednak wspaniały wzrok, bo oni widzieli tylko maleńką sylwetkę wozu, pchającego się niezgrabnie przez wądoły i rozpadliny.
- Kto też to może być?
- Spokojnie, zobaczymy... Zaczekamy tutaj. Widzieć wiele nie widzę, do tego jeszcze ten kurz, ale słyszę doskonale. Co za klekot, jakby maszyna ciągnęła ostatkiem sił.
- Może właśnie tego hałasu wielbłądy się wystraszyły?
- Teraz widzę, rzeczywiście, jedna osoba. Wypadek jakiś czy co? Skąd ten rumor i jazgot?
- Chłopaki, już wiem, poznaję. Gościa mamy - darł się Julek, a na twarzy jego malowały się mieszane uczucia.
- O rany, pani Barnes! Straszna Anglica! - wrzasnął Wicek.
Haluk obejrzał się. Ahmet zawrócił do robotniczych baraków. Nawet się nie oglądał. Czyżby nie interesowała go osoba Angielki?
- Jedzie jak stado słoni. Nie dziwię się wielbłądom. Ja też bym uciekł. Co z tym jeepem? I skąd ona go wzięła? Słuchajcie, my się od niej nigdy w życiu nie odkleimy!
- Błotnik ma rozwalony, chyboce jak chorągiewka. I chyba zgubiła gdzieś rurę wydechową. Ależ hałas, jak mamę kocham!
- Chodźmy ją przywitać. Taka radość, chłopaki - Wicek krzywił się, jakby go ktoś gorczycą wysmarował.
Dojeżdżała do nich. Pojazd grzmiał, trzeszczał, jazgotał, piszczał i kwiczał jak milion grzeszników na Sądzie Ostatecznym. Ale twarz pani Barnes witała ich roześmiana, pogodna. Podobnie brzmiał głos, jakże znajomy:
- Nareszcie. Myślałam, że ducha wyzionę, nim do was trafiłam. Nie mogliście to już wybrać trochę lepszego miejsca? Mało że wertepy, ale trafić tu nie można. Od sześciu godzin błąkam się po okolicy, niewiele brakowało, bym ten diabelny wóz zupełnie rozbiła.
- A co z pani austinem?
- Co? Stoi w Ankarze, przecież nim bym nie dojechała tutaj. Czy to grzecznie, Haluk, zaczynać od pytań, jeszcze zanim się przywitałeś?
- Dzień dobry, tylko niech pani zgasi motor, bo huk taki, że nic nie słychać. Zaczniemy uciekać jak wielbłądy...
- Biegnij, pokazuj drogę, gdzie mam stanąć. Nie zatrzymam się tutaj, bo potem nie zechce mi zapalić. Samochód z narowami, jeszcze takim nie jeździłam, jak żyję...
Co mieli robić? Dusząc się od śmiechu, już zadowoleni z przyjazdu swej osobliwej przyjaciółki, przepychając się jak szczenięta. pobiegli naprzód, pod wiatę, gdzie obok dwóch ekspedycyjnych jeepów znalazło się jeszcze miejsce i dla maszyny pani Barnes.
Wygramoliła się... Gdzie tam, wyskoczyła zręcznie jak młode dziewczę, aż Wicek buzię rozdziawił w podziwie. Taka sama jak zawsze - wysoka, szczupła, w zamszowej, kiedyś brązowej kurtce o męskim kroju, z kieszeniami wypchanymi ponad wszelką możliwość, z beretem zawadiacko przekrzywionym, spod którego wyglądały kosmyki źle uczesanych włosów.
Podawała po kolei każdemu rękę; Julek mało nie syknął, tak twardy był jej uścisk. Siwe oczy spoglądały na chłopców uważnie, ale już budziły się w nich jakieś ogniki przekory, drwiny, humoru.
- No i co, wielcy eksploratorzy? Obrośliście w tłuszcz. Dobrze się wam najpewniej tu wiedzie; profesor, jak widzę, mały ma u was autorytet. Zagoniłabym basałyków do roboty i tyle. Teraz też stoją i wygapiają się na samochód. Jakby maszyny nigdy nie widzieli.
- Pewnie. W takim stanie - bąknął Haluk.
- Pomożecie, zreperujemy. Na tych wertepach to i tak niewiele się uszkodziło... Gadaliście o wielbłądach. Co to było? Zobaczyłam stado, a przy nim jakichś ludzi. Ponieważ od paru godzin błądziłam po stepie, skierowałam się w tę stronę... Nie wiem, o co im szło. Wyjechało takich dwóch na koniach w moim kierunku, krzyczeli coś, pokazywali, kto by się w tym wyznał. Więc dalej jechałam w ich kierunku. Aż się dopiero te bydlęta zerwały. Zakurzyło tylko niemiłosiernie, musiałam dobre pół godziny odczekać, nim dalej ruszyłam. I od razu widzę baraki. Odetchnęłam.
- Stado się spłoszyło.
Chyba nie ja je spłoszyłam, już tego mi nie wmówicie... Gdzie wasze dobre wychowanie? Trzymają starą kobietę na dworze, nie bacząc, że zmęczona drogą miałaby ochotę nos chociaż umyć. A profesor gdzie? I w ogóle cała reszta?
- Pewnie w baraku, przy planach...
- To jednak naprawdę coś się tu robi? Myślałam, że tylko jedno wielkie zawracanie głowy.
- Że też pani... Ojciec wszak... - Haluk aż zaniemówił z oburzenia.
- Ty ojcem gęby sobie nie wycieraj. Ja wiem, co on jest wart. A że na żartach, ponuraku jakiś, się nie znasz, na to nic nie poradzę.
No i zawojowała ich znowu. Szli za nią jak barany, rozweseleni, ciekawi, co też przy pani Barnes będzie działo się dalej.
- Witam panią. Co za niespodzianka! Że też pani ryzykowała w taką drogę?
- Witam, profesorze, cieszę się, że pana widzę. Droga, mówi pan? Na Borneo samotnie przedzierałam się raz cały tydzień przez dżunglę. I też mnie nic nie spotkało, żaden goryl nie porwał.
- Który by się na to odważył - cichutko, po polsku, zaburczał do Julka Wicek.
Parsknęli śmiechem.
Trzymając profesora pod ramię. Angielka obejrzała się.
- Po polsku mówią... Jak ich znam, założę się, że coś paskudnego o mnie. Wicek, przyznaj się...
- Mówiłem, że się cieszę z pani przyjazdu.
- Już ja ci uszy wygarbuję, niech tylko odsapnę... Ze mną nie będzie, profesorze, kłopotów. Jeszcze dopomogę panu utrzymać to tałatajstwo w ryzach. - godnym gestem chudej dłoni wskazała na rozbawioną trójkę. - A wy byście przygotowali coś na przekąskę. Zresztą, kolacja tu kiedy? Bo może zaczekam?
- Haluk zaparzy kawę i poda coś do tego. Kolacja dopiero za godzinę.
- Kawa, zgoda. Może jeszcze być wino. Zaczekajcie tu na mnie. Jak się umyję, to was odnajdę.
- Tu ja fruwam do swojej bramy.
- Do czego? - machnęła ręką. - I tak sama wszystko obejrzę. A ten na pewno coś szczególnego wymyślił, poznałam go przez trzy dni w Hattusas lepiej niż rodzona matka - w niby groźnym spojrzeniu, jakim ogarniała Wicka, kryło się przywiązanie.
I ona, i profesor oglądali się jeszcze za trójką maszerującą w kierunku Wickowego stanowiska.
- Porządne chłopaki - ciepłe błyski ukazały się w siwych oczach profesora.
Oni zaś szli tym typowym dla podrastających mężczyzn krokiem, nieco zawadiackim, nieco rozchwianym. Haluk łapska wpakował w kieszenie spodni, wzrok wbity miał w ziemię, nad czymś się zastanawiał.
- Tam będzie spokojniej. Pomożemy ci trochę, a przy okazji zastanowimy się nad kilkoma sprawami.
- Ależ dziś dzień! Odkrycie reliefów, panika wielbłądów, przyjazd pani Barnes. Bogaty dzień - westchnął Julek.
- Oby to był nareszcie koniec... - Haluk nie dopowiedział swej myśli
Stanęli na uskoku dawnego, po części już odsłoniętego przez Wicka muru. Olbrzymie kamienie tak były dopasowane, że bez żadnej zaprawy ściśle przylegały do siebie. W jednym miejscu ściana ta jakby cofała się łagodnie w głąb.
- A to co? - zaciekawił się Haluk.
- Nie wiem. Ale myślę, że coś. Tylko strasznie dużo gruzu muszę odrzucić. Tam było łatwiej - ziemia, piasek, tu same kamienie. Zeskalało to, zmieniło się w jeden blok. Ale nic, pchajmy dalej - zgrabnie zeskoczył na dno wykopu. - Jaśnie panowie mogą sobie gaworzyć na górze; przyjemnie, słoneczko jeszcze przygrzewa. Jak coś mądrego wymyślicie, możecie mnie łaskawie zawiadomić.
- Czekaj, wariacie, pomożemy ci.
Wicek patrzył na nich spod oka. Uśmiechnął się cwaniacko i spluwając w dłonie, ujął w nie szpadel.
Wysypisko przesianych, czy, jak w tym miejscu, za zezwoleniem profesora, przejrzanych tylko uważnie gruzów i ziemi, zlokalizowano od strony północnej. Po wysypaniu taczek chłopcy przez chwilę wpatrywali się w krajobraz przed sobą.
- Zieleni mi brakuje, za mało jej tutaj. Ogromnie lubię pinie, a w nich granie cykad. Koło Adampola pełno tych drzew. Żeby chociaż oliwki tu rosły... - westchnął Julek.
- Pinie rosną głównie w pasmach nadmorskich, ale są przecież i Taurze... Ojciec mówił, że jeszcze w czasach hetyckich dzika oliwka rozprzestrzeniała się na całej wysoczyźnie anatolijskiej. Musiał się klimat zmienić, skoro zasięg jej zmalał i cofnęła się na obszary przymorskie... - Haluk umilkł, potem nagle odwrócił się do Julka. - Rozumiesz teraz, w czym tkwi istota tej szalonej tęsknoty w pieśniach anatolijskich? My ich specjalnie, jak wiesz, nie uwielbiamy, choć lansuje je i radio, i telewizja. Na pewno wiążą się z naszą narodową tradycją. Ale działają one zarazem paraliżująco, są pełne fatalizmu, przekonania, że los się nie odmieni, bo przesądzony został z góry tym krajobrazem. A w nas to wywołuje bunt. Bo my chcemy zmian.
- Rozumiem. Patrz, wielbłądy wracają...
Daleko od nich leniwie ciągnęło stado wielbłądów. Zwierzęta szły teraz lekko rozkołysanym krokiem. Znów prezentowały się łagodnie..
- Wtedy, gdy tak pędziły prosto na nas, było w nich wiele siły, grozy, ale zarazem brzydoty. A teraz znów są piękne. Pasują do krajobrazu.
- Rozmarzasz się. A mnie co innego na myśli. Weźmy się za robotę, bo potem trzeba pogadać.
- Haluk, stało się coś? Jesteś taki tajemniczy?
- Wiem nie więcej, niż ty. Może to tylko wyobraźnia, nic więcej? Zobaczymy.
Wicek też uwijał się jak w ukropie. Ale w końcu i jego zmógł morderczy wysiłek.
- No, wiara, odsapka.
- Coś ty, oszalał? Już masz dosyć? Ledwośmy zaczęli... Czekaj, przesiejemy jeszcze i to, i to...
Na widok jego miny wybuchnęli śmiechem:
- Dość żartów. No, Wicek, pomogliśmy? Dziękuj.
- Dziękuję. Jasny gwint, ani się spodziewałem - patrzył na nich z uznaniem. - Haluk, miałeś nam coś powiedzieć.
Przysiedli. Słońce już zeszło nisko, tylko patrzeć, jak nagle zapadnie się za postrzępiony pagórkami horyzont. Cienie stały się dłuższe, nasycone różowymi poblaskami, wszystko wokół jakby poweselało. W górze wysoko foremnym kluczem ciągnęło stado nieznanych ptaków.
- U nas w Polsce, o tej porze ciągną tak klucze żurawi - powiedział po polsku Julek i zaraz przetłumaczył to Halukowi, tyle, że ani w tureckim, ani w angielskim nie mógł znaleźć odpowiednika żurawia. - Sprawdzę w słowniku...
- Zabierzcie mnie koniecznie do swojej Polski. Żadnego kraju w Europie nie jestem tak ciekaw. I nad twoje jeziora, Julek, pojedziemy.
- Wiecie, marzy mi się czasami, by któregoś dnia pożegnać Adampol, Turcję i też pożeglować w tamte strony. Może na zawsze? Ale wtedy chyba znów do Turcji zatęsknię. Coś jakby się w mnie rozdzieliło...
Spojrzeli na niego zaskoczeni. Niekiedy zadziwiał ich Kempka swymi odezwaniami, nie mającymi nic wspólnego z jego trzpiotowatą naturą.
Przeciągające się milczenie przerwał Haluk.
- Czy zauważyliście, jak Ahmet dołączył dzisiaj do nas, gdy ojciec miał przy reliefach swój wykład? Pewnie, jest inteligentniejszy od innych, wychował się przecież niemal w muzeum, mogą go te sprawy hetyckie szczególnie pociągać. Niemniej bardzo mnie to dziwiło. I później też trzymał się cały czas blisko nas, aż do przyjazdu pani Barnes... Możliwe, że to przypadek, ale musimy uważać, nie wiem, mam takie odczucie, że gdzieś czai się jaki swąd... A drugie, to ten pasterz. Gadał inaczej niż pastusi anatolijscy. Pamiętasz, Julek, nad Tuz Golu? Tamci nie używali takich określeń.
Ale Julek i Wicek nie podzielali jego podejrzeń.
- Tak - Haluk postukiwał palcami o kamień. - Może rzeczywiście przesadzam, jednak coś mnie korci... Może to przewrażliwienie, sam nie umiem tego określić. W każdym razie nie możemy robić żadnych głupstw. - Spojrzał w stronę obozowiska - Wołają nas na kolację. Boję się, że dziś znów nie trafi się okazja, by pogadać z ojcem o twoim odkryciu. Będzie do późna w noc się dział z Merlutem nad odbitkami portalowych reliefów, a jeszcze pani Barnes zagada nas wszystkich. Nie wiem, czy to dobrze, że zwlekamy z tym dotąd na twoją, Wicku, prośbę.
- Słuchajcie - Wicek marszczył czoło, a zdania wychodziły mu z ust jakieś nieskładne. - Bo ja tak naprawdę nie wiem, co tam było. A nóż mi się przywidziało? Ośmieszylibyśmy się tylko. Poza tym tylko my trzej wiemy, że coś widziałem. Reszta jest przekonana, że błądziłem po lochach pieczary. Nic się nie stanie, gdy odczekamy z relacją. Bo ja jeszcze myślę, wiecie, żeby którejś niedzieli...
- Sami nie trafimy.
- Ja do parowu trafię. A dalej? Pamiętacie, było już pod zachód, słońce wyraźnie się zniżało. To nam określi kierunek poszukiwań. Zaczęlibyśmy od strony parowu, w prawo. Muszą być jakieś przesmyki. Tamci, którzy rzeźbili w skalnej ścianie, też nie umieli fruwać. Dopiero gdybyśmy odnaleźli coś naprawdę, byłoby o czym mówić... Będziemy ostrożni. Ja bardzo was proszę. Albo... albo się wyprę wszystkiego. Muszę coś znaleźć. Tutaj - wskazał ma swój wykop tyle jeszcze roboty, że mogę nie zmieścić się w czasie... I tu też mogę niczego nie znaleźć. A tam, a tam coś jednak widziałem. Chyba że zmęczenia nie dwoiło mi się w oczach? Pomyślcie, gdyby się nam udało...
Zamilkli. Pokusa była niezwykle silna. Właśnie bez niczyjej pomocy odnaleźć jakiś zabytek naskalny, może w ogóle nie znany nauce, nie notowany. Inni jeszcze dziś mogą tam dotrzeć... Choćby ci złodzieje, którzy chowali figurki w pieczarze; może właśnie tam zdobyli łup? A może zupełnie gdzie indziej. Wszystko to wymaga sprawdzenia.
Julek przypomniał sobie przestrogi ambasadora... No tak, w końcu nie porywają się na nic złego. I chyba niebezpieczeństwa też nie ma. Jeżeli jacyś rabusie splądrowali to miejsce, to już więcej szukać niczego nie będą. Urwało się wszystko w Ankarze, tutaj panuje spokój. Że Ahmet? Pasterz? Ech, to już przeczulenie Haluka.
Nie mówił jednak nic, spojrzał na Turka. A Halukowi oczy zaczęły błyszczeć bardziej niż kiedykolwiek.
- Dobra, Wicek. Zgadzam się, zaryzykujemy. Pod jednym warunkiem.
- Jakim?
- Będziecie mnie słuchać. Ja biorę na siebie odpowiedzialność. Jeżeli będą sukcesy, twojej zasługi, Wicek, nikt nie umniejszy. Ale cała sprawa w jakimś stopniu jest jednak ryzykowna. Biorę to ryzyko na siebie. Zgadzacie się?
- Dobra, dobra - Wicek znudzony tą perorą zgodziłby się na wszystko, byle tylko Haluk nie zwalczał jego koncepcji.
Julek pokiwał głową.
A potem spojrzał na zachód. Przed chwilą jeszcze wielką, rozgrzaną tarczą czerwieni stojące na nieboskłonie, słońce zapadło się raptownie, w jednym ułamku sekundy. I od razu pociemniało, cienie zagarniały ostatnie poblaski. Gdzieś zrywał się wiatr i nadciągał ostrymi podmuchami.
- Nie lubię takich zachodów. U nas słońce opuszcza ziemię jakby z żalem, powoli. Tamte zachody są piękniejsze, choć te może bardziej tajemnicze.
- Coś się dziś tak po polsku rozmarzył?
- Nie wiem, Haluk, bywa że nachodzi mnie chwila wielkiej tęsknoty. Dziś przeżywam coś podobnego. Ciągle myślę o Polsce.
Rozdział XIII
Świat do góry nogami
Ranek wstał świeży, nasycony rześkością, dzięki lekkim wiatrom nie dający się tak we znaki jak w inne dni. Robotnicy wolnym krokiem zdążali do pracy przy wykopach.
Julek stojąc wraz z kolegami przed wejściem, trącił ich:
- Patrzcie, już działa!
Zachichotali, ale raczej tylko dla zachowania fasonu. Zdumiała ich niespożyta energia pani Barnes. Przedzierała się wszak wczoraj z Ankary cały dzień, prowadząc nieznany sobie wóz, błądziła po stepie, płoszyła wielbłądy, do późna w noc zasiedziała się przy gawędzie z profesorem i oto dziś zerwała się chyba ze świtem, by już obchodzić teren prac eksploracyjnych, nachylać się, oglądać coś, odmierzać krokami.
- Ją tylko w krótkich biegach można pokonać. Na dłuższe dystanse jest niewątpliwie mistrzynią.
Dostrzegła ich, pomachała .radośnie dłonią, pośpieszyła naprzeciw.
- Dobrze się tu wiedzie wam wszystkim. Szofera ledwie dobudziłam. Wałkoń, że świat nie widział. Dokonaliśmy oględzin wozu. Da się wszystko naprawić na miejscu.
Zaśmiała się.
- Już ja was znam, westchnęliście z ulgą, że się pozbędziecie dokuczliwej baby. Nic z tego. Profesor pozwolił mi tu dłużej pozostać. Podoba mi się twój ojciec, Haluk. Twardy i dobry zarazem człowiek. Że się też w niego nie wdałeś. Wicek, a ty dokąd?
- Ja mam swoją robotę.
- Wiem, przyjdę do ciebie obejrzeć. Mówił mi pan Zafer. Według niego dobrze ci z oczu patrzy. Byłam co prawda nieco innego zdania, ale nie wypowiedziałam tego głośno. No, a teraz idźcie już sobie, jeszcze się zobaczymy. Mam teraz ochotę na śniadanie.
- To pani bez śniadania?
- Ty na pewno za to dwa zjadłeś? Lubię sobie zaostrzyć apetyt na świeżym powietrzu.
Krokiem zwinnym i szybkim jakby miała trzy razy mniej lat niż te, o które ją posądzali, przesunęła się koło nich, znikając w baraku.
- Niech ją piorun... O, Allach, co za kobieta. Chodź, Julek, ustaliliśmy, że zaczynać będziemy razem z robotnikami, żeby nie myśleli, iż jesteśmy jacyś uprzywilejowani lalusie.
- Poczekajcie chwileczkę - zatrzymał ich Wicek. - Odprowadźcie mnie na moje stanowisko. Coś wam powiem.
- Nie nabierasz? Może chcesz, żebyśmy przy okazji wywieźli ci parę taczek gruzu?
Kempka minę miał poważną, zafrasowaną. Znali go na tyle, by wiedzieć, że to nie przelewki. Wicka naprawdę musiało coś trapić.
- Dziś w nocy, a może późnym wieczorem, chciałem sprawdzić godzinę, ale okazało się, że zegarek miałem nie nakręcony... Jakoś mi się nie chciało spać, duszno było, wyszedłem więc przed barak, posiedzieć trochę, złapać oddech. Wiecie, jak u nas w nocy - cisza, spokój, zimne światło księżyca, niedługo już pełnia, od stepu delikatne szmery...
- Wicek, co ty tu jakąś literaturę odstawiasz? Gadaj od razu.
- Mądry. Kiedy właśnie gadam. Tak było... Jeszcze leciutki wiatr ciągnął od północy. Patrzyłem, słuchałem, myślałem o tym moim murze i bramie, jakiej tam szukam. Nie tylko bramie... Wyszedłem trochę za barak, na ten mały pagórek, wiecie? Stamtąd odsłania się szeroka płaszczyzna w kierunku gór. W poświacie księżycowej wszystko jest inne, dziwne jakieś. Widziałem daleko, przysiągłbym, że ciemną linią zaznaczały się pasma drzew nad naszym strumieniem. A swoją drogą, warto by wyskoczyć na pstrągi, już dawno nie byliśmy.
- Kempka, przysięgam, jeszcze raz powiesz o pstrągach czy czymś podobnym, w imię przyjaźni zdzielę cię solidnie przez łeb - Haluk rozzłościł się nie na żarty.
- Dobra, chodziło mi o ustalenie zakresu widoczności... Więc gapię się w tamtym kierunku i nagle widzę jakiś przesuwający się cień. Taką ciemniejszą, odbijającą od reszty tła, ruchomą bryłę. Przyszło mi na myśl, że to wilk, a może inne stworzenie. Cień w pewnym momencie jakby przywarł do ziemi i utknął w jednym miejscu na długo. Skłonny byłem sądzić, że mi się przywidziało. I wtedy z tego miejsca pobiegł błysk latarki.
- Może wilk zaświecił ślepiami?
- Też tak przez moment myślałem. Tylko że wilk nie daje sygnałów. A ten ktoś zataczał latarką koła, zapalał i wyłączał światło. Tak przez parę minut. Kilka razy.
- I co? Otrzymał odpowiedź?
- Tak. Od strony strumienia jeden raz zabłysła latarka. Jeden raz. I ten mój cień z miejsca przestał sygnalizować.
- Jeszcze nam tego brakowało. Wicek, nie zmyślasz?
- Mogę w ogóle nic nie mówić. Zaniepokoiło mnie to. Na miejsce, w którym stałem. padał cień ściany baraku. Nie byłem widoczny. Przyglądałam się długo, aż cień ruszył w powrotną drogę, do naszego obozu. Cały czas śledziłem go. Widziałem go wyraźnie, jegomość zresztą nie krył się wcale. Gdy był już bliżej, zaczął obchodzić teren wykopalisk i jakby skierował się ku barakowi robotników. Tam są usypiska, wyrwy, zagłębienia, dlatego chwilami niknął mi z oczu.
- Nie rozpoznałeś po sylwetce, kto by to mógł być?
- Nie, na to było jednak za ciemno. Zaryzykowałem, zsunąłem się z tego pagórka, przebiegłem skulony jak najciszej wzdłuż naszego baraku i... No i nic. Cień zniknął, jakby się w mroku rozpłynął, nie skrzypnęły drzwi baraku robotników, nikt przed nim się nie pojawił. Czekałem chyba z godzinę, zmarzłem, noc była chłodnawa. I tyle. Chciałem was początkowo zbudzić, ale doszedłem do wniosku, że nie miałoby to sensu, nic byśmy nie zrobili. Co wy na to?
- Co na to? Że mi się nie podoba to wszystko coraz bardziej. Nie wiem czemu, ale czuję, jak się zaciska coś koło nas, jak coś niedobrego dojrzewa i nie mogę się domyślić, ani od której strony nadchodzi niebezpieczeństwo, ani kto macza palce w jakichś nieczystych sprawach... Pomyślmy...
- Uważaj, idzie Ahmet. Chodźmy lepiej na mój wykop. Tam pogadamy.
W “Wickowym obejściu”, jak żartobliwie nazwał kiedyś Wickowe stanowisko profesor, było najspokojniej.
- No więc, miałeś coś oznajmić? - Julek z wyczekiwaniem popatrywał na śniadą, zatroskaną twarz Haluka.
- Oznajmić? Ale co, skoro nic nie wiem? Zacząłem tylko sumować pewne fakty. Ktoś z naszego obozu, bo nikt inny nie wchodzi w grę, nie ma tu żadnej żywej duszy, nadaje sygnały. Otrzymuje odpowiedź. Najpewniej od pasterzy wielbłądów. Tylko oni znajdują się na odcinku pomiędzy wykopaliskami a pasmem górskim. To już rzuca jakiś snop światła. Ci pasterze są rzeczywiście dziwni. Gdy spotkaliśmy ich pierwszy raz, kilku udawało, że śpią jak zabici, twarzy żadnego z nich nie zdołaliśmy zobaczyć. Wczoraj, gdy pani Barnes wystraszyła stado, jeden z pasterzy zagadał nagle niemal jak uczony. Nocą od strony stada jacyś osobnicy odpowiadają na nadawane stąd sygnały. Co by się za tym nie kryło, jedno jest pewne, że istnieją jakieś, na pewno niejawne, powiązania. Kto z naszych może być w kontakcie z tamtymi?
- Ahmet? - niepewnie trochę odezwał się Julek.
- To na pewno podejrzany numer jeden. Ostatnio nazbyt blisko nas się trzyma.
- Sam go zapraszałeś, by nas odwiedzał i pozostawał w kontakcie.
- Tak, ale mimo to... Mimo to... - Haluk otrząsnął się z niedobrego nastroju, poderwał się z miejsca. - Jedno pewne musimy być piekielnie ostrożni. Bardziej niż kiedyś. Udawajmy, że się niczego nie domyślamy. Naszą wyprawę do pieczary musimy odłożyć. Na jak długo, nie wiem.
- Jeszcześmy przecież nawet jej terminu nie ustalili - wtrącił z wyraźnym rozżaleniem Wicek.
- Nie bój się. Ja też mam ochotę na tę wyprawę. Ale odczekajmy. Jeszcze tu długo będziemy. Cześć. Julek, idziemy...
- Tak. Ucichł już ten ranny wiaterek. Trudno będzie pracować.
- Cisza przed burzą - zaśmiał się jakoś złowieszczo Haluk.
Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, coś przetoczyło się przeciągłym, narastającym grzmotem, dudnieniem i... ziemia zaczęła się im osuwać spod nóg.
- Padnij, padnij - krzyknął Haluk.
Runęli na ziemię, ale ta nie dawała osłony. Ona właśnie drżała, dygotała, przesuwała się pod nimi; coś się zapadało, coś wznosiło, sypnęło kurzem, ze wszystkich stron dobiegały trzaski. Zawtórował im pełen przerażenia głos ludzki.
Julek rękami i nogami wczepiał się w grunt pod sobą, niczego nie rozumiejąc, ale grunt ten stał się nagle równie niepewny, jak - porosłe oparzeliska na bagnach; usuwał się spod ciała, uciekał... Dopiero pojął, czego jest świadkiem. Ciskało go w podrygującą ziemię i rwało zarazem wichurą w górę. A wokoło rumor, trzask, znowu ten narastający, głuchy, ale przeraźliwie głośny grzmot, toczące się dudnienie, jęk jakby potężnych jakichś płuc.
Coś mu się osunęło na plecy, przygniotło do drgającej, roztańczonej szaleńczo pod nim ziemia Chciał się dźwignąć, zrzucić ten przerażający ciężar, ale nie mógł. Odczuł nagle trzepnięcie w głowę - trzask w niej zolbrzymiał, stał się samym grzmotem, dudnieniem, niczym więcej
Wicka kataklizm zastał w momencie, gdy miał zamiar zeskoczyć z uskoku do swojej jamy. Na głos Haluka odbił się do tyłu, aby dalej od zapadliska, przywarł, szeroko rozstawiając ręce i nogi do dygocącej ziemi i tak tkwił, już świadomy tego, co się dzieje, przerażony i ogłupiały. Czuł, słyszał wszystko, ale nie miał już możności ani się zerwać, ani zrobić kroku, ani nawet przesunąć. A potem coś pod nim zaczęło się przesuwać, obracać, więc tylko ramiona rozgarniał szeroko, palce nawet rozstawił i nogami łapał się zagniewanej, odtrącającej go ziemi. Leciał kędyś, niosło go, mieszało z kamieniami i piaskiem, szarpało wiatrem, głuszyło i oślepiało.
Sekundy to trwało czy godziny? Nie potrafiłby określić. Ale raptem uczuł, jak znów ziemia staje się ziemią, twardą i pewną, jak oddala się, niknie, zacicha ten piekielny rumor, jak słońce grzeje, jakby nic się nie stało. I tylko szum w uszach jeszcze trwał i trudno było otworzyć zaślepione piaskiem oczy.
Powoli poruszył jedną nogą, potem drugą. Podciągnął najpierw prawe ramię, potem lewe, uczuł jakąś lepkość. Chciał otworzyć oczy, pod powiekami zapiekło boleśnie. Potrząsnął głową; coś się z niej osypywało, coś uderzyło go w ucho. Prawą ręką otarł twarz z pyłu i kurzu. Teraz mógł już otworzyć oko. Potem i drugie. Palcami przetarł powieki; zapiekło, ale już widział. Dźwigał się ostrożnie, niepewnie. Spojrzał, tkwiąc na kolanach, na lewą rękę. Krwawiła, ale na pierwszy rzut oka niegroźnie. Podniósł się z uczuciem, jakby był kompletnie pijany. W pierwszej chwili nie rozpoznawał miejsca, w którym się znalazł. Był przecież nad uskokiem, przy dawnych murach miejskich, a teraz, a teraz... Zrozumiał wreszcie - wraz z całym zwałem ziemi obsunął się w dół, o kilka metrów niżej. Przy nogach zobaczył wielki kamień, który wytyczał górny bieg muru. Poznał po szczerbie w nim. Kamień zsunął się w dół z nim razem. Gdyby go przygniótł...
Wracała mu świadomość. Spojrzał na niebo - było czyściutkie, jasne, wesołe, jakby nic nie zaszło. W powietrzu ani drżenia, tylko w stronę gór niosła się czarnawa, opadająca chmura.
A inni, co z nimi?
Zerwał się, zaczął wdrapywać się na skarpę. Nogi osuwały mu się, krew mieszała z piaszczystym podłożem skalnego pyłu, ostro siekającym ranę. Nie zważał na nic.
- Julek, Julek! Haluk, Haluk!
- Tu, tutaj, pomóż mi...
Rozpoznał głos Haluka. Zobaczył, że Haluk pochylony szarpie się z czymś nad siły, mocuje rozpaczliwie.
- Wicek, prędzej, pomóż! Tu jest Julek!
Wicek skoczył, pełen dawnej energii. Haluk szarpał się z taczkami, które przywalone gruzem i ziemią nie chciały ustąpić. Spod taczek widniały rozkraczone długie nogi przysypanego chłopaka.
Szarpnęli raz, drugi. Taczki odskoczyły, sypnęło z nich piachem. Odgarnęli teraz resztę ziemi z ciała Julka. Dobiegł ich ni to jęk, ni to stęknięcie.
- Żyje. To dobrze, to dobrze - ulga zabrzmiała w głosie Haluka.
Teraz szybko już szło, za chwilę mogli podźwignąć kolegę, posadzić na ziemi. Głowa jego leciała im przez ręce, musieli ją podtrzymywać. Ran żadnych ani skaleczeń nie było widać. Płuca poruszały się miarowo, wreszcie Julek westchnął głęboko, zaczerpnął raz i drugi powietrza, otworzył oczy. Spojrzał wpierw w jasne niebo, potem w twarze przyjaciół nad sobą.
- Nic ci nie jest? Nic? - Wicek schylał się nad nim z troską.
- To... to było trzęsienie ziemi?
- Tak. Możesz się podnieść?
- Spróbuję.
Z trudem mu szło, dźwignął się tylko dzięki pomocy kolegów. Stojąc chwiał się jeszcze na nogach. Haluk obmacywał go wcale niedelikatnie.
- Nie boli?
- Nie, nie...
- To postój albo siądź sobie. Ojciec mnie woła... Oby się tam nic złego nie stało.
I już nie zważając na Julka, obaj z Wickiem pobiegli, w kierunku, skąd nadbiegało wołanie. Pierwszą osobą, na którą się natknęli, była pani Barnes, biegnącą od baraków z olbrzymią swą torbą w ręku. Wyglądała, jakby się jej nic nie stało, jakby w ogóle nie było żadnego trzęsienia ziemi.
- Obejdźcie wszystkie stanowiska. Policzcie ludzi. Tam jeden jest ranny, biegnę do niego...
Pojawił się profesor w towarzystwie dryblasowatego Erguna. Dostrzegli chłopców.
- Nic się wam nie stało? A Julek gdzie? Jest? W porządku? To dobrze. Wicek, ty krwawisz...
- Nic wielkiego, drasnęło mnie. Potem poproszę panią Barnes, to mnie opatrzy. Mocne to było.
- Mieliśmy piekielne szczęście. Ten zwał kurzu ominął nas od zachodniej strony. Trąciło nas zaledwie dalekimi bokami. Wstrząsy były silne, chyba nawet do siedmiu stopni... Uważajcie, bo mogą się jeszcze powtórzyć. Zwaliło nam ścianę w baraku...
Obejrzeli się. Jedna z bocznych ścian leżała całą płaszczyzną na ziemi.
- A jak wykopy?
- Zgłupiałeś, Haluk? Kto by na to zwracał uwagę. Ludzie są najważniejsi, trzeba wszystko obejrzeć, zliczyć, sprawdzić, czy się komuś coś nie stało... Chłopcze, co z tobą?
- Myślałem, że już wiecie - jakże strasznie głupio czuł się Haluk w tej chwili. - Pobiegniemy do baraku robotników.
Ruszyli pędem. Ale biegło się trudno, teren wyglądał inaczej, poprzemieszczały się wzniesienia i rozpadliny, w którymś miejscu ział szeroki rów, w innym nagle napiętrzyło się stertą gruzu, którego w tym miejscu w ogóle przedtem nie było. W odkopywanej uliczce dawnego miasta ziemia obsunęła się w jednym zaledwie miejscu, ale reliefy przysypało prawie całe, ledwie głowy hetyckich wojowników wystawały nad ziemię.
- A jak u ciebie, Wicek, sprawdziłeś już?
- Nie wiem. Wszystko się chyba poprzemieszczało, jeżeli i mnie zrzuciło na dół, a przecież nawet nie zdążyłem jeszcze zeskoczyć. Nieważne. Biegnij na prawo, tu było stanowisko, czterech ich kopało...
Zboczyli. Ten fragment terenu był zupełnie nie naruszony, jakby nic się w ogóle nie stało. Czterech robotników siedziało z głupimi, przerażonymi minami
- Biegnijcie do baraku, tam może wasi czekają pomocy... Szybciej, szybciej, już nic się nie dzieje! - krzyknął do nich Haluk.
Trzech się zerwało. Któryś nawet się uśmiechnął. Szybkim krokiem ruszyli w stronę baraku.
- A ty? - naparł Haluk na ostatniego.
Starszy mężczyzna o przerzedzonych mocno włosach nic nie odpowiedział. Z kieszeni na piersiach wyciągnął tesbih z różowymi koralikami na zielonym sznurze, a potem ukląkł twarzą do Mekki i zaczął jednostajnym głosem coś mruczeć.
- Zostaw go. Niech się modli. Zaraz sam się zawstydzi, że tkwi tu, zamiast ratować innych. Biegniemy dalej...
Znamienne, na zachodniej połaci dawnego miasta nic się nie zmieniło, nie znać było żadnych przewarstwień gruntu, tyle że pył zasłał dobrze już wydeptane ścieżyny. Całe stopy nurzały się w tym suchym nalocie.
Barak robotników stał nie ruszony. Wpadli do wnętrza. Zgromadziło się tu z piętnaście osób; jedni siedzieli na łóżkach, inni porządkowali przedmioty, które pozsuwały się ze stołów i ścian. W miejscu, gdzie znajdowała się kuchnia, ziemia zasłana była odłamkami szkła i skorupami potłuczonych naczyń.
- Ilu was tutaj jest? - pytał Haluk. - Kogo brakuje? Idziemy szukać. A tymczasem nie radzę siedzieć w baraku. Wstrząsy mogą się powtórzyć.
- Coś taki mądry? - natarł na niego ktoś z młodszych, ale inni zaraz go uspokoili.
Leniwie wysypywali się na dwór. I znów jakby w zadziwieniu patrzyli na słońce, wystawiali twarze, szukając podmuchów wiatru, którego nie było, opuszczali wzrok pod nogi, zdziwieni, że ziemia pod nimi nie chwieje się i nie ugina. Któryś w zdumieniu pokręcił głową.
- Haloo, halo...
Haluk poznał głos ojca. Pobiegli do niego całą gromadą.
Profesor wraz z Ergunem i którymś z robotników dźwigali zwieszające im się przez ręce ciało człowieka. Wicek drgnął. Czyżby nie obeszło się bez ofiar? Na skos przez wykopaliska sadziła dużymi krokami niezmordowana pani Barnes, wołała coś, ale trudno było na odległość zrozumieć, o co jej chodzi.
- Patrz, Wicek, to Ahmet... Coś poważnego?
- Jest ranny, a może silnie potłuczony. No i chyba szok - spokojnie wyjaśnił profesor.
Wyręczając profesora, w kilku ponieśli Ahmeta do baraku. Robotnicy wskazali jego łóżko. Haluk odruchowo poprawił wymoszczoną poduszkę. Na podłogę z brzękiem spadła duża latarka.
Spotkały się porozumiewawcze spojrzenia chłopców. Żaden nie wypowiedział słowa.
Pani Barnes z rozwartą torbą już przyklękała nad chorym. Robotnicy patrzyli na nią ze zdziwieniem i wyraźną niechęcią.
- Ta pani jest lekarzem - wyjaśnił profesor.
Szmer uznania powitał jego słowa. Spojrzenia były teraz pełne życzliwości i zrozumienia.
Pani Barnes przytykała nasyconą watę do nosa chorego. Ahmet drgnął, pokręcił głową i zaraz szeroko otworzył oczy. Wtedy pani Barnes odwinęła mu powiekę do góry, obserwując reakcję źrenic na światło. Kiwnęła głową. Podała Ahmetowi szklaneczkę wody z rozpuszczonymi w niej kroplami lekarstwa. Wypił potulnie jak małe dziecko.
- Nic mu nie jest. Mały szok, za godzinę przejdzie. Ciało w porządku. Zadrapania zaraz wydezynfekuję - po sprawnym obmacywaniu kończyn Ahmeta oznajmiła lekarka i teraz już tylko szerokimi ruchami przemywała zadrapania. W miejscach tych wykwitły ciemnozielone plamy leku.
- Czy wszyscy spośród was są obecni? Nikt tam nie został? - pytał profesor. - Sprawdzaliśmy wszystkie stanowiska, ale mógł się ktoś oddalić przed trzęsieniem...
Spoglądali po sobie, przypominali. Nie byli pewni. Nie wszyscy po zaznanych wrażeniach wrócili już do równowagi. Ktoś spojrzał na ciągle sączącą się z ramienia Wicka krew i zbladł, zaczął osuwać się na ręce kolegów.
Profesor wyręczył panią Barnes, podsuwając mdlejącemu pod nos watę ze środkami cucącymi. Robotnik podrzucił głową jak koń poderwany ostrogą, aż cichy śmiech tu i ówdzie przeleciał przez barak.
- Zajmę się teraz tobą - Angielka zagarnęła obcesowo Wicka. - A Julek gdzie? W porządku?
Kiwał głową. Patrzył zaciekawiony na własne ramię. Koszula była podarta, skaleczenie dosyć głębokie. Mało go jednak to obchodziło. Znacznie mniej niż ciągle leżąca na podłodze baraku latarka Ahmeta.
- Giuglieli, weź listę i sprawdź po kolei obecność - profesor; nie znalazł innego sposobu.
Dziesiętnik wywoływał nazwiska. Nikogo nie brakowało. Kto nie tkwił w baraku, znajdował się tuż za drzwiami.
- No, to się nam upiekło. Co, pierwszy raz przeżywasz trzęsienie ziemi? - zwrócił się do Julka, który zaciekawiony i przejęty wydarzeniami stanął w drzwiach.
- Pierwszy... I wolałbym już nie powtarzać doświadczeń - z trudem zdobył się na żartobliwy ton.
- Chory niech tu zostanie. Wy dwaj będziecie za niego w razie czego odpowiedzialni. A teraz wszyscy pozostali niechaj opuszczą barak. Wstrząsy mogą się powtórzyć, choć raczej nie wydaje mi się, byśmy mieli jeszcze raz to przeżywać.
Julek z całym uznaniem patrzył na profesora, który wprowadzał ład, pocieszał, przestrzegał, przyjmował na siebie odpowiedzialność za ekspedycję.
Wyszli na słońce. Jakże było jasno, ładnie i zarazem jakoś nieprawdziwie.
- Zaraz, a gdzie Merlut! - zaniepokoił się Haluk.
Dopiero teraz wszyscy stwierdzili, że doktora nikt od chwili trzęsienia nie widział. Ergun i trójka młodszych asystentów od dawna towarzyszyli całej gromadzie, brakowało tylko Merluta.
Zaniepokoili się nie na żarty.
- Gdzie on się znajdował? Na którym stanowisku? - pytał profesor i zaraz wydawał dalsze polecenia. - Wszyscy rozejść się po terenie wykopalisk. Szukać w każdym miejscu, zwłaszcza tam, gdzie są jakieś ślady przemieszczenia gruntu. Pośpiech konieczny, tu każda sekunda może być ważna.
Każdy wzruszał ramionami. Merlut nieustannie wędrował z miejsca na miejsce, był wszędzie i nigdzie zarazem. To coś notował, to znów wymierzał, z tamtym zamienił parę słów, przy innym przetarł nieśmiertelne swe okulary. Podobnie było dziś rano, od dawna był na nogach. Każdy go widział i nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie.
Mijała minuta za minutą, nastrój stawał się coraz bardziej ponury. Z doktorem Merlutem musiało stać się coś złego. Terenu wykopalisk na pewno nie opuścił. Jest tutaj, pytanie jednak, gdzie.
- W których miejscach nastąpiły największe obsunięcia?
- Przy bramie, ale byliśmy przy niej tylko w trójkę - szepnął Wicek.
- Tam, gdzie odkryliśmy wczoraj reliefy...
Tknęło wszystkich. Doktor Merlut mógł właśnie tam się znajdować, pasjonował się wszak odkryciem nie mniej niż profesor. Już ruszyli, chwytając łopaty i kilofy, w tamtym kierunku, gdy któryś z robotników przetarł raz i drugi czoło.
- Zamroczyło mnie, ale teraz sobie przypominam - powiedział. - Widziałem, jak doktor szedł do baraku.
Haluk z Julkiem i Wickiem pomknęli w tę stronę. To prawda, w baraku nikt jeszcze nie szukał, a wszakże tam zwaliła się cała ściana. Jedna pani Barnes wbiegła tam po swoją torbę, ale nie natknęła się na doktora.
Bałagan panował we wnętrzu niesamowity. Łóżka poprzewracane, wszystkie przedmioty nie na swoim miejscu, masa stłuczek, z kuchni jedno rumowisko. Ale doktora nie było widać.
- Ściana? - Haluk puknął się w głowę. - Tam był ten wykop pod rów odwadniający...
- Merlut, Merlut - wrzeszczeli nad wielkim drewnianym pomostem, próżno usiłując go w trójkę dźwignąć.
Cisza. Robotnicy biegli z pomocą. I wtedy Julek usłyszał jakby zduszony pisk.
- Jest! Jest! Ostrożnie, mogło go mocniej przygnieść, może być ciężko ranny.
Kilkanaście par rąk uchwyciło za płaszczyznę ściany, dźwignęło. I wtedy od środka, zduszony ciągle, zabrzmiał głos doktora.
- Nareszcie. Myślałem, że będę tu wiekował. Papierzyska jakieś zatkały mi usta, ledwie je odsunąłem na tyle, by móc oddychać. Nic poza tym mi nie jest. Wepchnęło mnie w rów i nakryło tak szczelnie, że nawet promyczek światła znikąd nie dochodził.
Gramolił się niezdarnie i zaraz sięgnął dłonią po okulary, które dziwnym cudem ocalały. Przecierał je i patrzył zdziwiony po ciasno stłoczonej grupie.
- Mnie tak szukaliście? Dziękuję...
Tak to paradnie powiedział, że najpierw Ergun, a za nim wszyscy buchnęli śmiechem. Może i sytuacja, i naiwne zdziwienie doktora wymagały takiej a nie innej reakcji, ale ten śmiech wyzwolił ich już zupełnie ze strachu, z grozy i ciągle nurtującego niepokoju.
Śmieli się wszyscy, już nie z doktora, śmieli się dlatego, że było im to potrzebne. Ale Merlut tego nie rozumiał, więc tylko wytrzeszczał na nich swe oczy krótkowidza, poczciwe, ufne, i coraz mniej rozumiał.
Pierwszy profesor ocknął się z tego szaleńczego śmiechu.
- A teraz, jak tu wszyscy jesteśmy, do roboty! Najpierw trzeba postawić ścianę baraku, żeby nas nie wywiało albo nie zamroziło. Będziemy pracować krócej, ale pracować trzeba. To dla naszego wspólnego dobra. Byśmy nie myśleli zbyt wiele o tym, co dopiero przeżyliśmy.
Jeden i drugi się skrzywił. Profesor to spostrzegł. Podszedł do robotników, zajrzał im w oczy, jednemu położył rękę na ramieniu:
- Nie ma przymusu. Jeśli ktoś nie potrafi teraz pracować czy nie chce, może sobie iść do baraku. Jeżeli tak radzę, to z najlepszej woli. No, dosyć gadania, bierzmy się za tę ścianę...
Nawet Julek z pewnym zdziwieniem przyjął początkowo słowa profesora, z ukosa spojrzał też na gorliwie przytakującą je decyzjom panią Barnes. Wokoło bałagan, już samo wnętrze baraków wymaga przy uporządkowaniu tylu wysiłków, a tu mają się udawać na stanowiska... Ściana stanęła prędko; coś się przy zaczepach obluzowało przy wstrząsie, dlatego runęła. A potem niechętnie, z ociąganiem, załoga zaczęła się rozchodzić.
Niemrawo szła ta praca, ledwie, ledwie dźwigały się łopaty, ziemia zruszona trzęsieniem osypywała się z cichym szelestem. A ludzkie spojrzenia coraz to błądziły po niebie, kierowały się to w stronę niewzruszonych gór Tauru, to na stepową płaszczyznę, jakby w lęku, czy kataklizm nie wróci, czy nie powtórzy się sytuacja, kiedy bezradny człowiek może tylko paść na ziemię i czekać nieznanego wyroku.
Powoli jednak dłonie mocniej zaczęły ujmować styliska, śmiglej uderzały kilofy, taczki jazgotały po rozłożonych deskach. Myśl zajęta robotą odwracała się od doznanych przeżyć.
- Dopiero trzęsienia ziemi trzeba, byście mi pomagali z taką ochotą - po swojemu pokpiwał już Wicek, radośnie popatrując, jak koledzy pracują na jego stanowisku.
Przyszli tu całą trójką. Trzeba było przecież podzielić się wrażeniami.
Wicek początkowo był przerażony tym, co się stało w miejscu, w którym od długiego czasu tak niezmordowanie wdrażał się w zeskaloną ziemię. Potem jednak uznał, że nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Mocne to - cudował się Kempka. - Patrzcie, osunęła się tylko ziemia i nawiań, z namułu wodnego. A kamienie jak trwały, tak pozostały na swoim miejscu. Z wyjątkiem tego jednego, który się do mnie tak łagodnie z boku przytulił. Dobrze, że nie zechciał uścisnąć, dopiero bym wyglądał - z odrazą spoglądał na potężny blok, który razem z ziemią z uskoku runął na niższy poziom.
- Widziałeś latarkę Ahmeta? - Haluk błądził myślami zupełnie gdzie indziej.
- Pewnie, że tak. Może teraz jeszcze raz powiesz, że mi się wszystko przyśniło? To chyba on nadawał sygnały...
- Myślisz, że nikt więcej nie posiada tutaj latarki?
- Nie wiem. Wątpię. A jeśli nawet, to czy zaraz musi pakować ją pod poduszkę, mieć tak bezpośrednio pod ręką? Nie podoba mi się ten Ahmet.
- A mnie niepokoi jego wzrok... Żebym tak mógł wiedzieć... - westchnął Haluk.
Ożyły w nim chwile porwania w Ankarze. Tamto spojrzenie...
Odgłos gongu, imitowanego przez kawał blachy, uderzanej przez kucharza metalowym prętem, obwieszczał obiad, a zarazem skrócony czas pracy w dzisiejszym dniu.
- Już? - zdziwili się chłopcy.
Podobne zdziwienie można było zaobserwować wśród robotników. Wracali teraz rozgadani, wielką gromadą, czasami zrywał się śmiech. Profesor miał rację, nie było lepszego sposobu rozładowania w ludziach napięcia. Parę godzin pracy dokonało cudu.
Obiad był obiadem jedynie z nazwy. Z kuchni pozostało pobojowisko, część zapasów żywności również uległa zniszczeniu. Kucharz i tak mało obeznany ze swoim zajęciem, stracił teraz zupełnie kontenans. W każdym razie było coś gorącego na ząb, a że w smaku nie za wyborne, nikt o tym nie myślał.
- Z tym Ahmetem też już w porządku. Szok mija - mimochodem, pałaszując cienką zupę, oznajmiła pani Barnes. - Nareszcie i ja się na coś przydałam.
- Pani obecność w tym czasie stała się czymś nieocenionym. Zwłaszcza, że nasza apteczka nie jest zaopatrzona najlepiej - kiwał siwą głową profesor.
- Cieszę się z pana opinii... Nie będę się czuła intruzem... Od godziny manipuluję przy tranzystorze. Jedyny aparat, który ocalał. Pozostałe dwa głuche... Czekam na jakiś komunikat z Ankary. Przecież kataklizm musiał objąć upory obszar Turcji. Najgorzej, że angielska wersja nadawana jest tylko co dwie godziny - manipulowała przy aparacie.
- Pani pozwoli, nastawię na turecki - Haluk sięgnął po aparat. - Muszę publicznie wyrazić pani słowa największego podziwu. Wspaniale panowała pani nad sytuacją.
Angielka uśmiechnęła się, a potem, przenosząc spojrzenie na chłopców, zwierzyła się:
- To moje czwarte trzęsienie ziemi. Myślę o poważniejszych, bo małych wstrząsów przeżyłam wiele. Proszę pamiętać, że już za życia męża wyżywałam się w swojej włóczęgowskiej pasji. A od jego śmierci zupełnie nie umiem usiedzieć na miejscu. Muszę wciąż poznawać nowych ludzi, doświadczać nowych wrażeń i doznań... Raz nawet byłam zasypana, odratowano mnie po trzech godzinach. To było czterdzieści lat temu, w północnych Indiach. Byliśmy tam wraz z mężem; szukał dodatkowych potwierdzeń dla swojej pracy
- Hipotezy pani małżonka do dziś są podstawą wielu teorii w paleontologii... - skłonił się profesor
- W czym? - Wicek pytał po polsku, trochę zawstydzony swoją niewiedzą.
- Stare szkielety zwierzęce, takie różne cuda. To był wielkiej skali naukowiec w tej dziedzinie - szeptem objaśniał Julek.
- Aha. To mnie nie bawi.
Haluk manipulował przy tranzystorze. Płynęła stamtąd przyciszona, tęskna muzyka orientalna. Obecnie zdawała się odpowiadać ich nastrojowi.
- Niepokoję się o kolegów z amerykańskiej ekspedycji. Zastanawiam się nawet, czy nie powinniśmy spróbować dostać się do nich jeepem. Może na płaskim terenie ruchy tektoniczne nie poczyniły większych szkód i można tam będzie dojechać - głośno zastanawiał się profesor, a Merlut gorliwie mu przytakiwał.
- Chwileczkę - Haluk uniósł ostrzegająco dłoń do góry.
Muzyka urwała się i spiker oznajmił, że za chwilę ogłoszony zostanie specjalny komunikat.
Zapadło denerwujące milczenie. Przerwał je dopiero głos spikera.
Komunikat informował, że poranne trzęsienie ziemi objęło obszar położony na południu kraju, pomiędzy miastami Kayseri, Marasz, Adaną i Nigde. Epicentrum na szczęście znajdowało się w rejonie niezamieszkałym. Ucierpiały natomiast silnie małe miejscowości, jak Czokak, Saimbejli i Feke...
- To niedaleko od nas... - porwał się Wicek.
Uciszono go. Spiker informował, że pierwsza pomoc została zorganizowana. Dostęp do tych miejscowości jest trudny. Część z nich, zwłaszcza małe wioski, przetasowania ziemi odcięły od świata. W Ankarze na wielką skalę organizowana jest akcja ratownicza. Niemniej wzywa się wszystkich, znajdujących się w pobliżu, by śpieszyli z doraźną pomocą. Potrzebni są zwłaszcza lekarze. Są ofiary śmiertelne. Za dwie godziny nadany zostanie kolejny komunikat...
Cisza, potem trzaski znów melancholijna, nabrzmiała tęsknotą i jakąś rozpaczą muzyka.
Pani Barnes już przepakowywała swoją torbę z medykamentami i narzędziami. Była bardzo skupiona.
- Najbliżej nas jest Feke, maleńkie miasteczko. Chyba że bardziej ucierpiała któraś z wiosek, ale tego tu nie sprawdzimy. Czy wszystkie samochody są zdolne do jazdy? Zapas benzyny wystarczający? - pytał profesor.
Wszyscy już stali. Julek pomyślał, jak wspaniale jest, gdy ludzie potrafią się porozumieć bez słów.
- Merlut, zostajesz w obozie z tą częścią ludzi, która nie zmieści się w jeepach. Mamy jakąś rezerwę koców, żywności, wszystko to trzeba zaraz spakować, zabierzemy z sobą. Naszą apteczką, pani Barnes, proszę też dysponować. Kilofy i łopaty bierzemy również. Haluk, ile osób zmieści się w każdym jeepie?
- Najwyżej sześć z kierowcą.
- To znaczy dwanaście
- Osiemnaście. Mój wóz też gotów do drogi - spokojnie dorzuciła pani Barnes.
- Jest nas tutaj, poza Merlutem, dziewięć osób. Proponuję, by dwaj młodsi koledzy zostali razem z doktorem. Nie możemy zupełnie opustoszyć obozu. Zatem siedem. Dwaj kierowcy - dziewięć.
- Jeden wóz mogę ja poprowadzić - wtrącił Haluk.
- Zgoda. Idźcie, niech się jeszcze dziewięć osób zgłosi na ochotnika. Julek, może ty to załatwisz...
Profesor spojrzał po obecnych. Kiwnął głową, jakby do wtóru własnym myślom. Spojrzenie jego zahaczyło o obandażowane ramię Wicka.
- A ty? Dasz sobie radę z tym? Może byś lepiej został?
- Panie profesorze - głos chłopca pełen był przerażenia. - Przecież ja już kopałem z tym i kilofem waliłem. Wcale mnie nie boli. - Ja proszę, przecież...
- Dobrze. Nie ma czasu na zbędne gadanie. Za dziesięć minut ruszamy.
Już zawarczały motory. Jako pierwszy jechał jeep z kierowcą najlepiej obeznanym z miejscowymi bezdrożami.
- Spróbujemy przedostać się na boczną drogę; trochę nadłożymy, ale potem jest jakaś szosa. Na przełaj rwać ryzykownie.
Kierowca prowadzący kawalkadę przytaknął słowom profesora, a potem spojrzał na słońce, które stało jeszcze wysoko, ale powoli zaczynało już skłaniać się ku ze zachodowi.
Kempka i Julek, oczywiście, umieścili się razem z Halukiem. Ich wóz jechał ostatni. Pani Barnes siedząc przy kierowcy, jeszcze raz przeglądała swą torbę. Dwóch młodych robotników z trudem mieściło się pośród łopat i skrzynek z prowiantem.
Mimo że na ukształtowanie terenu kataklizm mniej wpłynął, niż się można było spodziewać, podróż była ryzykowna i bardzo mozolna. Wozy kolebały się, grzęzły w rozpadlinach, jeden trzeba było wyciągać wspólnym wysiłkiem. Długie cienie, ścielące się z nadciągającym zachodem, nie ułatwiały drogi, kryły bowiem załamania terenu. W kilku miejscach należało robić dalekie objazdy wokół pagórków. Mały strumień rozlał się nagle w szerokie bajoro. Gdzie indziej wybrzuszona ziemia wyrzuciła z siebie skryte dotąd pod stepową nawierzchnią głazy.
Do drogi dotarli jeszcze przed zmrokiem. Słońce stało już zupełnie niziutko, gdy omijając wielkim łukiem nie wiedzieć jak powstały rów, wdarli się na szerszy, tłuczniem podbity trakt. Można było dodać gazu. Mniej też już trzęsło
Ale nagle zapadła noc. Zabłysły reflektory. Znów trzeba było zwolnić, w paru miejscach pojawiły się niespodziewane przeszkody.
- Zaraz powinno być Feke - powiedział jeden z robotników, uparcie dotąd milczący.
Nikt zresztą nie był rozmowny. Świadomość sprawy, w jakiej jechali, nie usposabiała do gawęd. Ważne było, by znaleźć się na miejscu możliwie najprędzej.
Reflektory wyłowiły w oddali jakieś domki. Nie wyglądały na mocno zniszczone.
- Feke - powiedział znów ten sam młody robotnik.
Wytrzeszczali oczy w ślad za snopami światła, rzucanymi przez reflektory. Domki zbliżały się, ale nie wyglądały na zniszczone. Czyżby alarm był fałszywy? Zabuczał nad nimi samolot czy helikopter, ale nie mogli go dostrzec.
Haluk zahamował gwałtownie. To pierwszy wóz tak przystanął. Przez szosę szła głęboka wyrwa. Duża grupa ludzi z łopatami próbowała ją zasypywać. Wskazywali prawą stronę, gdzie na poły rowem, na poły poboczem można było próbować jakoś się przecisnąć.
Haluk pobiegł, by przyjrzeć się, jak kolega zza kierownicy poradzi sobie z przeszkodą.
- Wy do nas z pomocą? - zagadnął go jeden z pracujących.
- Tak.
- To dobrze. Pół godziny temu wylądowały pierwsze helikoptery. Jest może lekarz wśród was?
- Jest. Ta pani.
- To dobrze. Bo tylko dwóch dotąd mieliśmy, a tam wielu rannych.
- Czy szkody duże? Straty w ludziach?
- Duże. Dotąd czterech zabitych. Ale są zasypani... Te domki nie wiedzieć jakim cudem zostały całe. Wola Allacha. W środku wszystko zburzone.
Julek pełen był podziwu dla opanowania tych ludzi. Dwaj spośród nich mieli na sobie jakieś prowizoryczne opatrunki, ale pracowali nad naprawieniem drogi równie gorliwie jak pozostali.
Pierwszy jeep jakoś się przepchał. Drugi ruszał w ślad za nim.
Haluk podgazował motor. Ruszył do przodu na wysokich obrotach. Zachwiało, zakolebało, jeep przechylił się niebezpiecznie na lewą stronę, odruchowo wszyscy w nim dla przeciwwagi przerzucili tułowie na prawo. Mocny warkot maszyny i już wspinała się od nowa wszystkimi czterema kołami na twarde podłoże. Ludzie za nimi wrócili już do swojej pracy.
Przejechali jeszcze kilkaset metrów. W blaskach świateł za gromadą ocalałych domków rozpościerało się dosłownie pobojowisko. Pojedyncze domy sterczały tylko nadwątlonymi, porysowanymi ścianami. Dalej jechać już nie było można, szlak zaścielał gruz, w pewnym miejscu na całej szerokości szosy rozpłaszczył się dach, zrzucony wstrząsem z sąsiedniego domu. Dom zaś, jak widać było przez rozwarte okna, ocalał, nawet meble nie zdawały się być poprzestawiane.
Dwaj mężczyźni z opaskami na rękawach wybiegli im naprzeciw, pytając o lekarza. Jeden chwycił zaraz torbę pani Barnes i biegiem prowadził lekarkę pośród rumowisk.
- Niech jeden z was pójdzie ze mną - zawołała jeszcze. - Trzeba mi będzie pomocy.
Wicek zerwał się z miejsca i po chwili był przy niej.
Drugi z mężczyzn - Julek ze zdumieniem obserwował doskonale zorganizowaną samopomoc - wygarniał ich wszystkich z wozów, zalecając komuś z miejscowych, gdzie nieść koce i żywność, a całą resztę przybyłych z łopatami i kilofami zabierając z sobą.
Po chwili zatrzymał się, wskazał na rozległe gruzowisko.
- Tu powinni być zasypani. Rodziny nie mogą się doliczyć. Pięciu was starczy. Resztę zabieram do innego punktu...
Haluk z Julkiem znaleźli się w pierwszej piątce. Kilka osób zażarcie walczyło już tutaj z czasem, odrzucając belki, deski, wrąbując się w gruzowisko.
- Tylko ostrożnie - przestrzegali - bo czasem zamiast pomóc, można obruszyć gruz i przysypać kogoś zupełnie. Nasłuchujcie uważnie... Najgorsza ta ciemność.
Pierwsza czerń przerzedziła się już wprawdzie, ale księżyc jeszcze nie wzeszedł i niewiele można było w tym mroku rozróżnić. Kataklizm zerwał przewody elektryczne.
- A tam? - Julek wskazał silnie oświetloną, odległą od nich część, mieściny.
- Agregat. Helikopterem przywieźli... Czekamy na dalsze. Obiecywali.
Kratownica belkowaniu stanęła sztorcem, podtrzymując potężną stertę wypalonych z iłu cegieł. Haluk przechylił się, nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy jakby jęk. Po chwili jęk się powtórzył.
- Uwaga! Tutaj ktoś jest!
Wszyscy skupili się w tym miejscu. Przyjście z pomocą zasypanemu było wyjątkowo utrudnione. Byle poruszenie kratownicy mogło spowodować dalszy obwał. Jedynym sposobem, niezmiernie ryzykownym, zwłaszcza w tych ciemnościach, była próba dostania od wewnętrznej strony kratownicy i ostrożne odrzucanie stamtąd kawałków zeskalonych cegieł.
Zabłysła latarka elektryczna, jedna i druga, oszczędzane na taką chwilę. Haluk głęboko zaczerpnął powietrza i zwinnie, starając się, by nie zawadzić o nic ręką czy nogą, wsunął się pod nawis kratownicy. Po odrzuceniu kilku cegieł natrafił znowu na drewno. I wtedy jęk dobiegł go o wiele wyraźniej. Nawet jakieś słowa...
Tu nie można się było śpieszyć. Każdy nieopatrzny ruch groził zagładą tak zasypanego, jak ratujących. Kratownica raz i drugi drgnęła ostrzegawczo, posypało się trochę drobin.
- Haluk, pomogę ci - prosił Julek.
- Tu dla dwóch nie ma miejsca. Przejmujcie tylko cegły ode mnie...
Ostrożnie przekazywali je z rąk do rąk. Kratownica znowu zadrgała.
- Jest... Żyje. Belki go osłoniły. Ale jest ranny. Uważajcie teraz. To wszystko ledwie się trzyma...
- Przestań na chwilę - odezwał się jeden z mężczyzn, prowadzących tu już wcześniej akcję ratunkową. Przejął od kogoś latarkę i długo oświetlał ruiny, wyszukując w nich przysypanego człowieka.
- Hej, ty, młody - rzekł do Haluka. - Nie ma innej rady, musimy tam wejść w kilku i zaryzykować podtrzymywanie kratownicy plecami. W tym czasie szybciej spróbujesz odrzucie cegły i jakoś go wyciągnąć... Pamiętajcie, całą siłą trzymać, ale możliwie bez ruchu.
Julek wśliznął wraz z innymi. Kratownica zadygotała, przechyliła się, sypnęło gruzem, zakurzyło. Utrzymali ją jednak. Haluk nawet nie próbował kierować spojrzenia w ich stronę. Wiedział, że jeśli ich przysypie, to wszystkich razem. Nad głowami znów buczała jakaś maszyna. Od centrum mieściny dobiegał czyjś przeraźliwy płacz.
W blasku latarki widział już wykrzywioną bólem twarz starego człowieka. Siwy, dawno nie golony zarost splamiony był krwią. Ale od pasa w dół człowiek ten ciągle jeszcze był zasypany. Jęknął. Haluk przechylił się ku jego twarzy.
- Noga... Nogę mam zranioną...
- Spokojnie. Zaraz wszystko będzie dobrze.
Sam jednak nie był tego wcale tak pewien. Nad sobą słyszał nasilające się w wysiłku głosy ludzi, podtrzymujących drewnianą kratownicę, przyciskaną gruzem. Starał się jak najszybciej wyszarpywać cegły i podawać je stojącemu obok ratownikowi. Ale tempa nie można było powiększać, wszelki ruch stawał się z każdą chwilą niebezpieczniejszy, kratownica traciła dotychczasowe oparcie.
Powoli odsłaniał ciężko dyszącego człowieka. Starzec lewą nogawkę miał podartą zupełnie, udo głęboko zorane, oblepione częściowo już skrzepłą, częściowo wciąż sączącą się krwią.
- Ciągnij, oni już długo nie utrzymają - szepnął mu najbliższy pomocnik.
- Wyciągaj - to samo wezwanie nadpłynęło od góry, z trudem wykrztuszone przez Julka.
Chwycił rannego pod ramiona, pociągnął. Ciało, wciąż jeszcze w części przysypane gruzem, stawiało opór. Szarpnął mocniej. Jakiś kamień rąbnął go w głowę. Nic, nieważne... Szarpnął raz jeszcze, tym razem ze skutkiem. Już ciągnęli we dwoje, a nad nimi coś trzeszczało, osypywał się gruz, podnosił pył.
Byli już za obrębem niebezpieczeństwa. Rannego przejęły inne ręce. Haluk wraz z pomocnikiem skoczyli znowu ku kratownicy, przytrzymując ją z boków.
- Niech pierwsi usuną się ci od środka. Powoli, powoli...
Narastał suchy trzask, nasilał się, groził. Wszyscy nasłuchiwali komendy Haluka, od niego być może zależało ich życie.
- Jest jeszcze ktoś w środku kratownicy?
- Nie - Julek mógł to słowo tylko szepnąć.
- Uwaga. Dopiero na “trzy” macie wszyscy razem odskoczyć na boki. Żadną miarą wcześniej, bo się nam wszystkim dostanie. Ustawcie się do tego odskoku wygodniej...
- Prędzej, chłopcze, sił nie staje...
- Raz, dwa... trzy...
Trzask, rumor, zawalisko. Jeszcze w ostatniej chwili Haluk szarpnął kogoś, w zmęczeniu odskakującego nie dość szybko. Posypały się cegły, oślepił ich pył.
- Wszyscy cali?
- Wszyscy.
- A w tych gruzach jest jeszcze ktoś?
- Nie wiadomo, mówiono, że chłopak...
- Nie, nie, znalazł się, mam go przy sobie. Nikogo już tam nie ma... - dobiegł ich rozełkany głos kobiecy.
Jakaż ulga.
- Gdzie teraz? - dopytywał się Haluk zdyszanym głosem.
- Spokojnie, chłopcze, pięknieś się spisał. Teraz dziesięć minut musimy odpocząć, by sił dalej starczyło.
- To my z kolegą podejdziemy do lekarzy. Odszukacie nas tam?
- Dobrze. Z wami przyjechała ta lekarka? Dzielna kobieta. Zwija się, jakby miała dwadzieścia lat.
Jakże dumni byli w tej chwili z pani Barnes.
Pomaszerowali w tamtym kierunku, brnąc przez gruz i usypiska. W prowizorycznym szpitaliku na wolnym powietrzu uwijało się trzech lekarzy. Światło z podłączonych do agregatu wielkich żarówek jasno oświetlało teren i przyległe miejsca katastrofy. Najbliższe budynki leżały w gruzach. Wstrząs rozsypał te odśrodkowo, nawet nie zaśmiecając placyku. Ułatwiało to działanie lekarskie.
Pani Barnes bandażowała nogę jakiegoś dzieciaka. Kątem oka dostrzegła chłopców.
- Chwalono was - powiedziała, nie zaprzestając swej pracy. - Narażając życie wyciągnęliście kogoś spod gruzu. Trzech rannych odesłaliśmy już helikopterami do Adany.
- Nie wie pani, gdzie ojciec?
- Ratuje... Niedawno przynosił tu z kimś rannego... Wicek, mocniej ściskaj to ramię, bo inaczej znów będzie krwawić...
Wicek awansowany do roli sanitariusza, przewijał ramię wystraszonej dziewczyny, pojękującej bez przerwy.
- Tu jesteście? To dobrze. Idziemy już - ujął Julka za ramię ten sam mężczyzna, który przewodził grupie, do jakiej ich przydzielono.
Zerwali się z miejsca. Trochę już odpoczęli. Zresztą, czy było to ważne?
- Nie oglądaj się za nimi. Jesteś tu równie potrzebny, jak tam. Dobrze się sprawiasz - usłyszeli jeszcze za sobą głos pani Barnes, po swojemu strofującej Wicka.
Julek szturchnął Haluka. Uśmiechnęli się.
Szli, jak się tylko dało najszybciej, przez zarzucone gruzem ulice. Sygnalizowano, że spod jednego domu, najpewniej z piwnicy, wzywa ratunku jakaś kobieta.
Julek na moment podniósł oczy w górę, w rozgwieżdżone niebo. Pomyślał, że nic chyba nie daje większego poczucia wewnętrznego spokoju, jak niesienie pomocy ludziom.
- Musimy skręcić. To gdzieś tutaj - powiedział przewodnik grupy ratowniczej.
Na niebie warczał helikopter. Gwiazdy przyblakły w swych lśnieniach. Przejaśniało się. Niedługo zaświta, a wtedy będzie łatwiej.
Rozdział XIV
Ręce do góry, bo strzelam
Julek szeroko otworzył usta i ziewnął serdecznie. Jak na komendę uczynili to Haluk i Wicek. Przez moment spoglądali po sobie zbaraniałym wzrokiem, a potem, jakby ich kto solidnie połechtał, zanieśli się śmiechem.
- Niecały tydzień spokoju i już tak nudno - Haluk leżał na plecach i dla większej rozkoszy walił się pięta o piętę. - Nic się nie dzieje, nikt nikogo nie ściga, nie goni, nie porywa i sygnałów nie daje latarką, i już nam życie się przykrzy.
- Chyba masz nieco racji w tym, co mówisz. Okropnie się zdemoralizowaliśmy ciągłymi sensacjami. Wicek, wykopałbyś coś rewelacyjnego, choćby doskonale zakonserwowany hetycki rydwan, byłaby sensacja na miarę światową, my zaś jeden dzień mielibyśmy spokój z nudą.
- Może i wykopię. Niekoniecznie rydwan. Choć przydałby się, byłaby okazja pojeździć.
- Chybabyś Julka zaprzągł. Albo wielbłąda.
- Prawda, co z nimi? Nie widać i nie słychać. Mówił ktoś, że podczas trzęsienia znów się stado spłoszyło, któreś stworzenie nie zdążyło podnieść się w czas i inne je stratowały...
- Mnie co innego ciekawi. Czy Ahmet nadal nadaje im jakieś sygnały? Próbowałem czatować nocami, ale dałem temu spokój. Ostatecznie, jak się człowiek naharuje przy kopaniu przez cały dzień, to mu się należy nieco snu.
- Nie narzekajmy. Pomyślcie, ledwie sześć tygodni mija od opuszczenia Stambułu, a już tyle się zdarzyło, ile innym chłopcom nie trafi się przez całe życie - Haluk przybrał poważniejszy ton. - Zresztą, trzęsienia ziemi nie zaliczamy do tej kategorii. Zbyt wiele z nim łączy się ludzkiego bólu.
- Wicek zawojował tam panią Barnes zupełnie:.. Staję się zazdrosny, bo w końcu ona jest moim wynalazkiem. Ja ją przydybałem nad Bosforem w Stambule. A teraz moja osoba już nic, ciągle tylko Wicek i Wicek - narzekał Julek na poły żartobliwie, na poły serio.
- Wam się za to oficjalnych pochwał więcej dostało
- Nie w tym rzecz. Spełniliśmy obowiązek. Nigdy się tak nie czułem zadowolony z siebie, jak tam, gdy mogłem pomagać ludziom w nieszczęściu - powiedział zamyślony Julek
- Masz rację, tylko że niekoniecznie od razu trzeba robić z tego filozofię - zgasił go Haluk. - Patrz na mojego starego. Starał się nie mniej od nas, ale słowem nigdy o tym nie wspomniał; jak go wymieniono w radio, zezłościł się.
- Ci chłopcy amerykańscy nie mogą odżałować, że ich też nie wezwano do pomocy.
- A bo co, radia nie mają?
- Nie udawaj, przecież wiesz, że im zmiotło oba baraki z powierzchni. Do dziś mieszkają w namiotach... Dobrze, że nikomu nic się nie stało
Drzwi do pomieszczenia w baraku, gdzie wałkonili się teraz w przerwie obiadowej, uchyliły się lekko i ukazała się w nich twarz pani Barnes
- Wylegujecie się, gamonie, jak zawsze
- Zaraz gamonie - obruszyli się, ale twarze ich śmiały się do niej. - Niech pani wchodzi
- Dziękuję za zaproszenie. No i przy okazji muszę was pouczyć, że nieco szybciej trzeba zrywać się z łóżek, gdy dama wchodzi do pokoju. Mam dla was nowiny. Przesuń się - bezceremonialnie pchnęła Haluka, siadając obok na łóżku. - Bałagan u was taki, że miejsca wolnego na przycupnięcie znaleźć nie można.
- O rany, niechże nas pani nie męczy. Jakie nowiny? Profesor się zgodził?
- Proszę pani, nie wolno tak dręczyć ludzi!
Śmiała się.
- Dobrze już, dobrze. Przed kwadransem przekonałam ostatecznie profesora. Wyraził zgodę. Pod jednym warunkiem - sama zresztą go podsunęłam - że pójdę z wami.
- Z nami? Pani?
- A co? Za stara jestem, tak? Nie poradzę? Będę zawadzać? - obruszyła się; nie byli pewni, czy tym razem nie całkiem serio.
Wycofywali się teraz jeden przez drugiego, zaprzeczali, że gdzieżby skądże, po prostu początkowo mowy o tym nie było, więc zwyczajne słowa ich podyktowało po prostu zaskoczenie.
- Dobrze, dobrze, macie teraz miny mocno nietęgie... Profesor najzwyczajniej w świecie doszedł do wniosku, że będąc dżentelmenami nie uczynicie niczego, co mogłoby narazić niewiastę na jakieś przykrości czy niebezpieczeństwa. Jest przekonany, że moja obecność najskuteczniej poskromi w was jakieś niewczesne pomysły... Ja osobiście nie podzielam tego przekonania pana Zafera, ale milczałem, chcąc być wobec was zawsze lojalna.
- To się pani naprawdę chwali.
- Dziękuję za uznanie. Jutro ruszamy.
- Jutro? Nic w niedzielę?
- Nie. Ustaliliśmy z profesorem, że właśnie w dzień powszedni będzie z wielu powodów najlepiej.
- Ojej, moje kopanie się opóźni - westchnął Wicek.
- Odbijemy to, pomogę ci - życzliwie spojrzała na Kempkę. - Kiedy robimy bojową naradę? Teraz czy wieczorem?
- Co tam się naradzać. Wszystko wiadome.
- Nie ja będę przygotowywać racje żywnościowe, nie ja pakować koce i resztę ekwipunku.
- To aż tak?
- Aż tak. A jeśli trzeba będzie nocować? A jeśli nas zaskoczy nawałnica albo się coś zdarzy? Brawura mniej popłaca niżeli przezorność.
- Jeepem podjeżdżamy pod pasmo górskie?
- Nie. Idziemy piechotą. Wyruszamy krótko przed świtaniem, by przed zbudzeniem się obozu zniknąć pośród gór. W ten sposób nie zwrócimy na siebie niczyjej uwagi. Sami wszak przestrzegaliście przed tym chłopakiem z Muzeum Hetyckiego w Ankarze.
- No tak...
Podniosła się z miejsca.
- Zatem narada bojowa zakończona? Czy macie coś jeszcze do uzupełnienia?
Usta tylko pootwierali szeroko. Ależ morowa baba z tej Anglicy!
Wicek Kempka poderwał się z miejsca i z uciechy wywinął dwa kozły, aż polowe łóżko zatrzeszczało ostrzegawczo.
- To ja już nie byczę się do końca obiadowej przerwy, ale idę do siebie kopać.
- Aleś zachłanny.
Wickowi białka tylko błysnęły.
Pozostali spojrzeli po sobie i też podnieśli się z miejsc. Co tu gadać, trzeba pomóc Wickowi, przez godzinę zawsze wywiozą mu z kilkanaście taczek.
Może by tacy gorliwi w tej koleżeńskiej przysłudze nie byli, gdyby nie to, że radość poniosła ich nie mniej aniżeli Wicka. Przed dwoma dniami rozmawiali dłużej z profesorem Zaferem o odkryciu Kempki, zapoznali go zarazem z dysonansami panującymi w amerykańskiej ekipie, z dziwnymi sygnałami, nadawanymi latarką najprawdopodobniej przez Ahmeta. Przy całym podekscytowaniu wiadomościami, profesor zdecydowanie opierał się projektom chłopców, by wyruszyć na dalsze poszukiwania i starać się nie przez pieczarę, ale ścieżkami górskimi dotrzeć do przypuszczalnej pozostałości luwijskiej
- Zrozumcie - mówił - wszystko tu pogmatwane i tajemnicze, od zniknięcia szkieletu poczynając. Może w ten sposób usunął ktoś dowód zbrodni. Przelewek nie ma, pamiętacie Saliha...
I wtedy niespodziewanie głos w ich obronie zabrała pani Barnes. Tyle wymogła na profesorze, że odłożył na razie powzięcie jakichkolwiek decyzji. Jakich argumentów obecnie użyła, jakimi racjami przekonała, nie próbowali chwilowo dociekać, dosyć, że wyprawa została postanowiona. Czyż można było na taką wiadomość usiedzieć spokojnie na miejscu?
- Dopiero gadałeś, jak się nam nudzi - rechotał Haluk.
- Ja? Ty przecież.
- Wszystko jedno. Jaka różnica? Czuję, że znowu zacznie się życie na pełny regulator.
- Wolałbym jednak bez dodatkowych emocji.
- Z nami tak dobrze nie bywa. Nie zauważyłeś, że los nam jakby specjalnie zsyła zawsze wielką przygodę?
Wieczór cały zajęło im przygotowywanie się do wyprawy, tak że nie za wiele czasu zostawało na sen. A gdy przed świtem pani Barnes zajrzała do ich pokoju, ubierali się już, rześcy i wypoczęci.
- Śniadanie zjemy w górach - zarządziła. - Za godzinę zacznie się przejaśniać. Musimy być już wtedy daleko. Czekam pięć minut - spojrzała na zegarek.
- Ona chyba nigdy nie sypia. Gdy w nocy zbudziłem się, u ojca paliło się światło i słyszałem głosy; gadała sobie ta para w najlepsze.
Potykali się trochę na wertepach, rezygnując z używania latarek. Tamte sygnały stały się przecież ostrzeżeniem.
- Ba, gdyby wiedzieć, co to był za szyfr, dopiero bym ich wyprowadził w pole światłami - marzył Julek.
- Uważaj, bo się wykopyrtniesz... Niedługo pojaśnieje, gwiazdy już przyblakły.
Szli możliwie najszybciej. Początkowo oglądali się za panią Barnes, ale okazało się, że chuda dama nie tylko dotrzymuje im kroku, ale zwiększa tempo.
Szarzało, gdy znaleźli się u podnóża pasma górskiego. Z dumą oglądali się za siebie. Ładny kawał drogi mieli za sobą, a dopiero zanosiło się na świtanie.
Haluk wdrapał się na duży odłam skalnego wapienia. Zarysowała się wyraźnie jego wysoka, smukła sylwetka na tle już nie szarego, ale nadal wciąż nie błękitniejącego nieba. W pewnej chwili drgnął, wyciągnął rękę przed siebie.
- Wielbłądy. Całe stado się pasie.
- Zeskakuj! - nakazująco szeptał Wicek. - Widzieli cię pastusi?
- Skąd mam wiedzieć? - wzruszył ramionami. - Wątpię. Całe stado ledwie majaczeje w tym mroku, cóż dopiero pojedynczy człowiek. Ubranie też mam ciemne - spojrzał na popielatą wiatrówkę. - Ty, Wicek, wszędzie już teraz coś wietrzysz.
- Ahmet z latarką na pewno nie kłaniał się bogu gór, ale konkretnym ludziom. Trudno przypuszczać, by poza pasterzami ktoś tu się jeszcze znajdował. Idziemy dalej. Tam będziemy spokojni, nikt nas już nie wypatrzy.
- Miałem ochotę na śniadanie, a tu masz babo placek!
W głosie Haluka zabrzmiał najzwyczajniej żal. Haluk odznaczał się największym apetytem z całej trójki.
Wicek prowadził tak pewnie, jakby już ze sto razy przemierzał tę drogę. Aż zastanowiło to panią Barnes.
- Chłopcze, trafisz na pewno? Nie szarżujesz?
- W Adampolu nauczyłem się zapamiętywać raz przebytą drogę. Tam u nas też pustkowi górzystych, ile dusza zapragnie. Tu zaś szlak specjalnie notowałem w pamięci. Poprowadzę krótszą drogą, skrótami. Amerykanie jakoś na tym się nie poznali.
- Wicek, kto drogi prostuje... - po polsku upomniał go Julek.
- Nie ze mną...
Jaśniało. Na wschodzie niebo zapaliło się żółcieniami i różem. Gdy słońce rozjarzonymi blaskami wytoczyło się na niebo, wsuwali się już w czeluść wąwozu. Wicek nie zawiódł, zamiast perciami powiódł ich korytem wyschłego strumienia, łączącego się z wąwozem.
- Teraz śniadanie i plan operacyjny bitwy.
Julek spojrzał na Angielkę nie rozumiejąc:
- Jaki plan bitwy? Ach, już wiem... Tu Wicek najwięcej ma do gadania. On wszystko wie - to ostatnie dorzucił już trochę z przekąsem. Na swój sposób szczęście temu Kempce rzeczywiście sprzyjało. Nawet z niedźwiedziem się zetknął...
Chłodno tu było, co rusz porywami przebiegały wiatry z najbardziej nieprawdopodobnych kierunków, ziąb ciągnął od północnych, nie znających słońca ścian. Jedli szybko, parzyli usta gorącą herbatą z termosu.
- Więc co z tym planem? - Haluk podniósł się i zagrzewał się wymachiwaniem rąk.
- Jak radzicie? Penetrujemy pieczarę czy szukamy od razu bocznego dojścia? Myślę o tych płaskorzeźbach czy kolumnach widzianych przez Wicka.
- Okaże się, że to tylko fragment skalny, wymodelowany w ten sposób przez wichry - Haluk dobrotliwie podżartowywał, ale zaraz zmienił ton. - My, poza dojściem do pieczary, w niczym się tu z Julkiem nie wyznajemy. Wicek ma lepsze rozeznanie. Proponuję zdać się na niego. W pieczarze niczego nie znajdziemy...
- Poza niedźwiedziem - dorzucił Julek.
- Dobra, ale jeżeli mi się nie uda znaleźć dojścia, kląć potem nie będziecie?
Słońce spływało na daleką jeszcze półkę skalną z rachitycznym drzewkiem, znak rozpoznawczy Amerykanów. Dochodzili już do tego miejsca, gdzie wąwóz zwężał się, tarasowany na domiar przez kamienie i odłamy skalnego wapienia. Wicek zatrzymał się, patrzył na zalegające skały.
- Głowę dam, że tego wszystkiego przedtem nie było...
Zadarł głowę, potem wskazał palcem. Na dolnej płaszczyźnie zbocza w kilku miejscach tkwiły połamane, zmiażdżone drzewa. O pień jednego z nich, tuż nad ich głowami, zatrzymał się wielki kamień
- Rozumiecie? Trzęsienie ziemi - dokończył Kempka. - Jak będzie dalej? Ułatwi to nam zadanie czy też jeszcze bardziej utrudni
Tak go to pasjonowało, że nadał piekielne tempo. Już nawet o leciwej pani Barnes nie myślał; rwał naprzód, ani się oglądając. Droga była utrudniona; omijali głazy, w paru miejscach musieli wspinać się na nie, by znaleźć się po przeciwnej stronie. Takich zawalidróg było coraz więcej
Aż rozwarła się przed nimi szeroka, zielona, zalana słońcem kotlina. Na prawo piętrzyły się prostopadłe skały, od których wiodło wejście do tajemniczej pieczary. Przez chwilę spoglądali na nie, wspominając pierwszą wyprawę.
- Niewiele więcej wiem od was. Znakiem orientacyjnym może być słońce. Wtedy, gdy po południu patrzyłem od wodospadu, oświetlało przeciwległe ściany. No i strumień; kędyś musi wszak spływać. Wydaje mi się, że powinniśmy próbować okrążyć te wyślizgane ściany skalne i wsunąć się jakimś klinem w tę jakby wyrwę. Widzicie, tam jest wyraźne rozgrodzenie między szczytami?
Wicek myślał głośno, palcem tkając w powietrze.
- A jeśli nie przebijemy się?
- Będziemy próbować od innej strony. Cofniemy się i od bliższego przedproża zaczniemy od nowa.
Zatrzymali się na moment przy kominie śródskalnym, którego osiągnięcie dopiero pozwalało wydostać się na tę ścieżkę, gdzie się Wicek zetknął z niedźwiedziem. Tylko oczy otworzyli szeroko. Pół wysokości komina zawalał skalny gruz. Czy w tej sytuacji istnieje w ogóle szansa dotarcia do pieczary?
- To się musiało kotłować!
Haluk przystanął, nad czymś się zamyślił, niecierpliwiąc tym prącego do czynów Wicka.
- Co cię zatkało?
- Słuchajcie. Zastanawiam się nad jednym... Trzęsienie ziemi, jak widzieliśmy, trochę przetasowało dojścia, ścieżyny, przełazy... O drodze, którą wybiera Wicek, nic nie wiemy. To będzie zwyczajnie jedynie sondaż. Proponuję jeszcze jedną wersję. Środkiem kotliny płynie mały potok. Jest nawet niewielki stawek. Drugie wyjście pieczary zamyka strumień. Musi on znajdywać ujście do potoku. Można by więc próbować drogi także i tym sposobem. Znalazłszy strumień, wzdłuż jego biegu dotrze się do wodospadu, a to określi miejsce rzeźb, widzianych przez Kempkę, dokładniej niż coś innego. Rozbijemy się na dwie grupy. Ja z panią Barnes pójdę wzdłuż potoku, szukając strumienia, wy będziecie się przedzierać przełomem wśród gór...
- To nie byłoby złe. Myślałem już o potoku, ale nie o dwóch grupach. Szybciej dalibyśmy radę.
- Stanowczo nie - zabrała głos Angielka. - Darujcie, więcej od was pętałam się po świecie, bywałam w różnych tarapatach. Nie tylko, że samo zadanie odszukania zabytku jest trudne, ale ogólna sytuacja, te wszystkie dziwne zjawiska wokół całej sprawy, nakazują ostrożność. Idziemy zwartą grupą. Wicek, prowadź.
Sprawa była przesądzona. Żaden z chłopców nie próbował i nawet dyskutować. Obiecali swej towarzyszce posłuch, trzeba było słowa dotrzymać. Co nie przeszkodziło, że Haluk tęsknie raz i drugi obejrzał się za piękną kotliną z na pół wyschłym potokiem
Początkowo droga wydawała się bajecznie łatwa. Ścieżyna jakby specjalnie przygotowana wiodła zakolami pośród dwóch grup skalnych. Na bardziej cienistych miejscach, gdzie wiatr nie potrafił wywiać resztek ziemi, widać było niekiedy ślady racic i kopytek zwierzęcych. Wicek wpadł w doskonały humor, pogwizdywał pod nosem jakąś skoczną jazzową melodię.
Niedługo jednak i jemu mina zrzedła. Już nie tylko, że nie mógł się nigdzie dopatrzyć nawet śladu jakiegokolwiek strumienia, ale wertepy zaczęły stawać się coraz to trudniejsze do sforsowania. Przesuwali się półkami skalnymi, przełazili przez nieforemne, kanciaste głazy, wyrastały przed nimi głębokie rozpadliny; miejscami zbocza były tak wypolerowane, że nie znajdowało się miejsca dla postawienia stopy. Gdy przystanęli, by trochę odpocząć, przyglądali się uważnie pani Barnes, czy wysiłek nie przerastał jej sił. Ale po Angielce niczego nie było znać, może co najwyżej trochę przybladła. Oddychała z mniejszą nawet zadyszką niż jej młodzi towarzysze. Kręcili w zdumieniu głowami.
- Ja bardzo przepraszam - Julek nie mógł się pohamować. Ryzykował, że usłyszy kazanie, nazbyt go jednak korciła ta sprawa. - Niech się pani nie gniewa, ale czy można zapytać, ile pani ma lat?
Parsknęła śmiechem.
- Nie gniewam się. Do damy w moim wieku wypada już zwrócić się z takim pytaniem. Powiem wam, ale później, gdy już zakończymy naszą wyprawę, zgoda?
- Zgoda.
- No jak. Wicku, chwytasz coś, jakiś wiatr, czy ryzykujemy zupełnie na ślepo?
- Nie wiem nic. Nawet śladu strumienia czy jakiejś spływającej strugi. Ale to może być dalej. Staram się odtworzyć położenie słońca w przedwieczornej godzinie. Blask padał wtedy na tamtą skałę... Gdyby mieć odpowiednie przyrządy, przejść raz jeszcze pieczarę, wyznaczając ściśle kierunek korytarza, sprawa byłaby rozwiązana. Ale tak? Szanse są minimalne.
- Może idziemy z niewłaściwej strony? - włączył się Haluk. - Z tego, co wiem, grobowce powstawały w pobliżu jakichś szlaków, przejść, zabezpieczeniem była tylko ich niedostępność na wysokich krawędziach skalnych. Nie wygląda na to, by tu nawet przed tysiącami lat mogły być jakieś przejścia.
Zamiast odpowiedzi Wicek wskazał na zległą nie opodal nich stertę olbrzymich głazów, zamykających boczną ścieżynę. Na starych warstwach wyraźnie znaczyły się świeże rysy odłupań.
- Trzęsienie ziemi?
Wspinaczka stawała się trudniejsza, choć wcale nie wysokość była przerażająca. Szli rynną w rodzaju żlebu. Znajdywały się i tu możliwości podparcia dłońmi, i nogi plasowałyby się pewnie, gdyby nie narastające zwały odłamków skalnych. Zaczęli już wątpić, czy było to sutkiem ostatniego trzęsienia ziemi. Co prawda, sami widzieli jak w tę stronę uderzyła nieco z boku mijająca ich z boku nawałnica, towarzysząca ruchom skorupy ziemskiej. Żeby jednak aż tak poprzestawiać to wszystko? Za jednym razem? Może to przez wieki tak narastało? Cóż, kiedy na odłamach tych nie było śladu żadnych porostów czy mchów, a rysy pęknięć lśniły zadziwiająco świeżo.
- Trzeba było wcześniej o tym wszystkim pomyśleć. Choćby zaraz na następny dzień po wizycie w pieczarze - burczał Kempka.
- Właśnie, i trafiłbyś może akurat na trzęsienie ziemi, ale tu już by ci się nie udało wymigać. Widziałeś, jak wyglądało Feke?
Przedzierali się dalej w nie najlepszych humorach. Znużyła ich solidnie ta droga, na domiar wcale nie wiadomo, czy wiodąca do właściwego celu. Julek chyba najbardziej wątpił, krocząc na końcu grupy i zaznaczając przebywany szlak skrawkami kolorowego papieru, by nie mieć później kłopotów z powrotem.
Zaraz znowu się odmieniło, można było iść niemal jak na spacerze. Przybyło też więcej zieleni. Wicek nieomal węszył, szukając wody. Ale strumienia ciągle nie było widać.
W którymś momencie dał znak, aby przystanąć. Nasłuchiwał. Ledwo słyszalny, dobiegł ich wyraźnie szmer jakby małej kaskady.
- Hura! - porwał się Haluk i w ułamek sekundy później spory kamyk rąbnął go w głowę. Masował ją, nieprzyjaźnie spoglądając na zbocze nad sobą.
- Sprawdziłeś na sobie słuszność starej zasady, że w górach nie wydaje się dzikich poryków - spokojnie skomentowała ten fakt pani Barnes.
Wicek parł teraz, jakby go cos goniło. Płaszczyzna zbocza załamywała się, przytykały zaraz do niego inne spiętrzenia, a nad nimi narastał poszum; jeszcze niewidzialny, dawał znać coraz wyraziściej o sobie.
Na próżno jednak z nadzieją spoglądali wokoło, w bok i na dół. w miejsca. gdzie szlak ich spiętrzeniem wyrastał nad gardzielą żlebu. Nigdzie ani śladu wody. Co zatem tak szumi, u licha?
Gdyby było można, Kempka biegłby teraz. Niecierpliwość po prostu go rozsadzała. A tu ciągle nic widać nie było, ani nad nimi, ani u dołu, ani na postrzępionych płaszczyznach skalnych. Poszum też momentami zdawał się to narastać, to zacichać. Co, u licha, tutaj się dzieje?
Przy załamaniu gładzi skalnej trudniej się szło, musieli bardziej uważać. Czas zaczynał dłużyć się w nieskończoność. Byle przepchać się poza to załamanie, tam sprawa musi się wyjaśnić.
Wicek pozostawił ich za sobą daleko w tyle. Gdyby mógł, fruwałby teraz. W którymś miejscu skała jakby się zaginała ostrym występem. Jeszcze dwa kroki, a szum nad nim zgęstniał i stwardniał. Spojrzał w górę. W zwarciu dwóch szczytów kaskadą pędził strumień, łukiem mijając wyrwę. Znajomą mu wyrwę, w której kryło się drugie wejście do tajemniczej pieczary. Więc jednak odnalazł, trafił, nie zawiódł go zmysł kierunku.
Okiem śledził bieg wody i zdumiał się nagle. Strumień w pewnym momencie nagle zniknął, po prostu wlewał się gdzieś w skałę, w zgęszczenie ostrych, poszarpanych, wodą zbryzganych bloków.
Wyczuł raczej niżeli zobaczył przy sobie panią Barnes i kolegów. Ciągle z tym niepomiernym zdumieniem na twarzy brodą wskazał im strumień i jego przeskok siklawą ponad rozpadliną między skałami. Podczas gdy oni gapili się w górę, penetrował całą okolicę. Nigdzie śladu wypływu tej wodnej strugi. Czyżby ginęła w czeluściach skał, pod ziemią?
- To po prostu podziemna rzeczka - spokojnie skonstatował Haluk. - Gdyby nie ten poszum, moglibyśmy wcale jej nie zauważyć.
- A gdzie ta twoja skała? - Julka pasjonowało najbardziej odkrycie Wicka. - Pal sześć cały ten strumień.
- Tam. Stąd nie możemy dojrzeć, przesłania ją ściana skalna. Trzeba by się przecisnąć dalej. Chyba znajdzie się dojście? Może tędy?
Ostatnie słowa Wicek zamruczał właściwie już tylko do siebie. Jakże sforsować tę nową przeszkodę
Okazało się to mniej trudne niż się spodziewał. Przyzwał ich dłonią, niechże trzymają się razem. Szeroka półka biegła przy skale, by dalej wcielić się w podnoszące się łagodnie dno niewielkiego przełomu między szczytami. Posuwali się powoli, z nie wiedzieć skąd zrodzoną nagle czujnością. A może było to tylko przeczuwanie jakiejś przełomowej, radosnej chwili?
Nad nimi szumiała kaskada podziemnego strumienia, wesoło, śpiewnie, jakby woda cieszyła się z tego krótkiego momentu przepływu przez słońce i światło.
Przeciwległa płaszczyzna skalna obniżała się coraz bardziej, za nią wychylał się powiększający się płat nieba i poszarpana iglica następnego wapiennego wzniesienia. W Wicku aż zaskowyczało z radością. Tę iglicę widział wtedy z góry, od wodospadu, szumiącego o dobre dwadzieścia metrów nad jego głową.
Jednak dalsze kilkanaście kroków szedł z sercem kurczowo ściśniętym. Przyszło mu na myśl, że mógł wtedy się mylić, wyobrazić sobie z gry poblasków i cieni, z tęczowych migotań rozpryskującej się przed oczyma wody rzecz nie istniejącą. Na domiar zmęczony był i piekielnie podenerwowany włóczęgą przez korytarze skalnej pieczary.
Przystanął, spojrzał, przymrużył oczy na chwilę, zaraz je - gwałtownie otworzył. Nie, to nie było złudzenie. To, co od góry rysowało się zaledwie czymś w rodzaju rzeźbionej półkolumny i fragmentem reliefu, teraz rozwierało się pełną płaszczyzną naskalnej rzeźby, być może ołtarza. Podobnego do tych, jakich fragmenty widywał po muzeach, a w całości na zdjęciach w fachowych książkach. Tutaj ołtarz, bo chyba to ołtarz, nie co innego, już podświetlany słońcem, prezentował się w całej okazałości. W kształcie wielkich odrzwi, z płaskorzeźbami w formie geometrycznych wzorów, portalowym okolem zamykał z dwóch płyt składające się wejście. Nad nim była lita skała, tak samo też wyglądało niżej. U samego podnóża pięło się wąską nitką rachityczne drzewko, wyrosłe jeszcze w dobrych najwidoczniej dla siebie warunkach. Plamy słońca zległy na tym w skale kutym sanktuarium, przydając mu odcieni ciemnego miodu, przechodzących miejscami w brąz.
Zachłyśnięty spoglądał Kempka na swoje odkrycie. Czuł się teraz jak wielki eksplorator, jak odkrywca nieznanych tajemnic. Za sobą słyszał przyśpieszone oddechy pani Barnes i chłopców. I oni zaniemówili pod wpływem wielkiego wrażenia. Gdyby ich ktoś potem zapytał, czy sekundy to trwało, czy może minuty, nie umieliby odpowiedzieć.
- Stójcie tak, zrobię parę zdjęć - szepnęła, tak, szepnęła tylko pani Barnes.
Już kilka razy mordowała ich tego dnia swoją pasją utrwalania wszystkiego na błonie fotograficznej. Tym razem przyjęli to z satysfakcją. No bo chyba mało kto może poszczycić się zdjęciem, na którym figuruje jako współodkrywca nieznanego przekazu przeszłości.
- Wicek, pozwól niech cię uściskam i wycałuję - Angielka znów była przy nich.
Przez moment przytulił się do niej serdecznie. Po profesorze Kseresie była drugą chyba osobą spoza rodziny, do której poczuł tak żywą sympatię.
- My teraz, Wicek! Hura, sto lat! - napierał Julek.
- Niech żyje, niech żyje! - darł się równie niepohamowanie Haluk.
Z uwagi na ciasnotę miejsca, przedreptali raczej niż odtańczyli taniec zwycięstwa.
Skądś nadleciał wiatr i omiótł ich wilgotnym powiewem. To sperlone przez wodospad wody strumienia w taki sposób ich pozdrawiały.
Podnieśli twarze w górę. Kaskada tajemniczego, ze skał wypływającego i w skałach znów ginącego, strumienia rozbłyskiwała tęczą wysoko, wysoko nad nimi.
Tym bardziej niespodziewany był charkot raczej, niż okrzyk Haluka, gdy gwałtownym ruchem zgarnął naraz przyjaciół i przycisnął do skalnej ściany.
W tej samej chwili dudniąc głucho i groźnie, jeden za drugim, obijając się o skałę, minęły ich o długość najwyżej ramienia dwa wielkie, mokre, wypolerowane przez wodę kamienie. Pani Barnes, stojąca w pewnym oddaleniu od chłopców, jęknęła tylko ze zgrozy.
- Haluk, dziękuję - słowa te Julek i Wicek z największym tylko wysiłkiem wydusili z siebie.
Mieli pełną świadomość, jakiego niebezpieczeństwa uniknęli dzięki wykazanej przez Haluka przytomności umysłu. Z wysoka, od szczytu spadające kamienie, być może naruszone nazbyt głośnym pokrzykiwaniem, wagą i rozpędem mogły ich przecież zmiażdżyć.
Przystanęli teraz wszyscy pod osłoną prostopadłej ściany. Twarze pobladły, pot skraplał się na nich, ręce Julka dygotały nerwowo.
Nikt nie był w stanie odezwać się słowem. Oczekiwali, czy nie zruszy się gdzieś nad nimi cała lawina, czy nie zacznie się śmiertelny taniec wśród skał. Ale cisza stała teraz równie głucha, jak przedtem. Rozbijał ją tylko jednolity, pogodny pogwar skalnego strumienia.
Wicek w którejś chwili przybladł jeszcze bardziej. Dał swoim znak ręką, by zostali na dawnym miejscu. Widział, jak większy głaz runął głęboko w dół, ale drugi zatrzymał się niedaleko nich, wsparty o wybrzuszenie terenu. Podszedł tam. Kamień wielkości ludzkiej głowy był wilgotny. To by jeszcze można wytłumaczyć tym, iż droga jego wiodła akurat poprzez wodospad. Ale dlaczego jest tak wytoczony, bez załamań, bez kantów, bez chropowatości jak wszystkie inne odłamki wokoło. Dowód, że woda musiała przez dłuższy już czas kształtować obecny wygląd kamienia. Czyżby trzęsienie ziemi i tam naruszyło zwietrzałe warstwy? A może, może... - Wicek bał się przypuścić to nawet przed samym sobą - może te kamienie zostały zrzucone czyimiś rękami? Może ktoś z wylotu pieczary obserwuje ich, kontroluje każdy kolejny krok, po nieudanym zamachu zamyśla o innych?
Ostrożnie, starając się nie czynić hałasu, wycofał się tą samą ścieżyną w miejsce, skąd odsłaniał się najpełniejszy widok na górską siklawę. Zadarł głowę, przyglądał się uważnie, cal za calem, punkt za punktem. Nic podejrzanego nie zwróciło jednak jego uwagi. Tu i ówdzie skała była nadszarpana, świeże rysy znaczyły się wyraźniej, ale mogły to uczynić już choćby te same kamienie, które omal ich nie zabiły. Na połowie wysokości od wodospadu zwisał smętnie jakiś krzew, naderwany u korzeni.
Wicek potrząsnął głową. To nie dowody, nie można być przesadnie podejrzliwym. Mimo to długo jeszcze stał tak z zadartą głową.
Ocknął się wreszcie na niecierpliwe posykiwanie towarzyszy. Zawrócił do nich.
- W porządku - powiedział. - Możemy zastanawiać się teraz, co dalej.
- I już bez jakichkolwiek hałasów... Sama je wywołałam swoimi pocałunkami. Całe życie człowiek musi się uczyć, by dowiedzieć się na starość, że i tak umie bardzo niewiele - pani Barnes była bardzo strapiona.
- Ależ, proszę pani, nic się nie stało - uśmiechał się do niej Wicek swą piegowatą gębą. - Niechże się pani uśmiechnie.
- Ach, ty huncwocie - odsapnęła.
Zły nastrój mijał. Przysiedli. Należało poważnie rozważyć, co dalej.
- Jak to co? - naburmuszył się Julek. - Spróbujemy dotrzeć do samego znaleziska. Wydaje mi się, że istnieje taka możliwość, tam wcale nie jest tak bardzo stromo.
- A dalej?
- Przecież tajemnica kryje się wewnątrz skały, a nie na zewnątrz. Na zewnątrz są tylko płaskorzeźby i drzwi.
- Skalne drzwi. Myślisz, że wystarczy pchnąć i same się otworzą, cichutko bez szmeru? - zakpił Haluk.
- Tym bardziej trzeba to obejrzeć na miejscu.
- Głosujemy - powiedział Wicek.
Spoglądali pełni wyczekiwania na panią Barnes. Od niej zależała ostateczna decyzja. A ona wahała się najwyraźniej. Pojmowała, jaką przyjmuje na siebie odpowiedzialność; historia z kamieniami staczającymi się z góry stanowiła wystarczające ostrzeżenie. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że cofnięcie się teraz, o krok od pełnego sukcesu, byłoby rejteradą. No i wreszcie, lubiła tych chłopców, była jej potrzebna ich serdeczność, a wiedziała, że z momentem zakazu coś by w nich zmąciło to zaufanie, jakim ją obdarzali.
Tak jak przedtem Wicka, teraz jej spojrzenie powędrowało w górę, gdzie z poszumem przelewał się dziwny wodospad. Kempce przyszło na myśl, czy pani Barnes nie powzięła podobnych podejrzeń.
Patrzyła długo, wreszcie zwróciła się do nich z już powziętą decyzją.
- Nie lubię się cofać - powiedziała krótko. - Jeżeli tylko przy naszych możliwościach wspinaczki ołtarz jest dostępny, spróbujemy go osiągnąć. - Uśmiechnęła się, widząc rozradowanie na ich twarzach. - Tylko, na litość boską, nie krzyczcie tym razem, bo nam się znowu coś zwali na łeb.
Więc tylko gęby rozdziawili w szerokich uśmiechach. W ogień by chyba za nią w tej chwili skoczyli
- No to ruszamy, czas mija - Wicek powrócił do roli przewodnika.
Łatwiej było zadecydować, aniżeli dotrzeć do znaleziska, zawieszonego w skałach. Szlak, który z oddali wydawał się Julkowi dziecinnie łatwy, w praktyce okazał się nie do przebycia; musieli z niego zrezygnować. To Wicek odnalazł potem znacznie dalej mały żleb, którym można się było jakoś posuwać, z kolei zaś przedostać się na wąską półkę. Ale półka zaraz się urywała i krok tylko dzielił ich od wąskiej, skośnej ścieżyny, podchodzącej niemal pod sam ołtarz. Tam ścieżka skręcała w innym kierunku.
- A niech to diabli - klął Wicek.
Najwyraźniej rysowała się klapa. Tak niedaleko już było do celu. Czyżby należało skapitulować
- Cofnijcie się na tę półkę z zaczekajcie. Poszukam innej drogi od ścieżki.
- Więc może zrezygnujemy dzisiaj? - bez wiary w skuteczność swych namów odezwała się pani Barnes.
Wicka już przedtem zastanowił wystający przy ścieżce gzyms skalny. A gdyby go obejść i od góry zbliżyć się do wymarzonego punktu? Układ skał przesłaniał całkowicie odnaleziony zabytek. Jeden Wicek dzięki wspaniałemu wyczuciu umiał bez błędu określić, gdzie znajduje się tak pożądany przez nich cel tej zwariowanej wędrówki.
Dotarli do półki, przysiedli na niej, chwilami widząc miotającego się w poszukiwaniu przejść Wicka, a chwilami tylko go słysząc, gdy ginął za załomami skalnymi. Czas płynął wolno.
- Patrzcie, daje znaki! Znalazł przejście! Czy mamy iść? - Haluk pokazywał dłonią na siebie i resztę. - Kręci głową, że nie. Pokazuje zegarek, żeby zaczekać... Bestia, pierwszy chce się przywitać z przeszłością...
Uspokoiło ich to, choć Wicek: znowu zniknął, już go nawet słuchem nie mogli wytropić.
- Może źle, że puściliśmy go samego? - zaniepokoiła się pani Barnes.
- Ktoś musi odnaleźć przejście. Kotłować się gromadą w tę i tamtą po górskich wertepach nie ma sensu - Haluk zdecydowanie stanął po stronie Kempki. - Szczerze wam radzę, aby skorzystać z czasu i zdrzemnąć się.
Dając dobry przykład poprawił się, rozsiadł wygodniej, głowę oparł o zagłębienie w skale, i, ku zdumieniu Julka i Angielki, po paru minutach najzwyczajniej słodko sobie zachrapał.
Oni tymczasem czekali spokojnie przez pierwsze pół godziny. Potem z każdą minutą zaczynali niepokoić się coraz bardziej. Wicek nie dawał znaku życia. Julek zastanawiał się, czy nie wyruszyć na poszukiwanie przyjaciela. Może mu się stało coś złego, każda minuta zwłoki może w takiej sytuacji być minutą decydującą. Ale wciąż jeszcze czekał. Pani Barnes nerwowo manipulowała przy aparacie fotograficznym. Co jakiś czas sięgała ręką do prawej kieszeni swej kurtki, po czym wyciągała z niej chustkę do nosa, przypatrując się przy takich okazjach jakoś dziwacznie Julkowi.
- No jak tam? Wrócił już Wicek? - Haluk otworzył oczy, a widząc przeczące kiwnięcie Julka, zaraz znowu je przymknął.
Pani Barnes spojrzała na zegarek.
- Jeśli nie zjawi się albo nie da nam znaku życia w przeciągu dziesięciu minut, będziemy musieli coś postanowić
Julek odetchnął. To była konkretna decyzja, punkt zaczepienia. Wiadomo, co i od kiedy...
Mijała dziewiąta minuta. I on i Angielka nerwowo spoglądali na strzałki zegarków. Sekundy mijały
- No nareszcie! Ale się, jucha, wygimnastykowałem, jak nigdy w życiu! Na przyszły raz wiem, co trzeba zabrać z sobą, by się tam łatwiej dostać.
Głos Wicka wpadł między nich tak nagle, że aż drgnęli. Tylko Haluk, który akurat się zbudził, spokojnie przywitał powrót Kempki.
- Jesteś nareszcie... Bo tu już tylko sekundy liczono.
- Skąd wiesz? Nie spałeś? - porwał się Julek.
- Pewnie, że nie. Udawałem, żeby was trochę tym uspokoić. I mnie nie było wesoło. Wiesz, Wicek, drugi raz sam nie pójdziesz. Ty zawsze przeżywasz emocje, a my lęk o ciebie.
- Jasny gwint, dopuście mnie wreszcie do słowa? Niańki się znalazły.
- No, gadaj wreszcie. A wy milczcie, klepią jak przekupki na bazarze. - Pani Barnes osadziła rozgadane towarzystwo.
Wicek stał parę metrów za nimi, na samym przepuście półki skalnej, w miejscu, gdzie odbiegała od niej górska ścieżyna.
- Dotrzeć było łatwiej niż przypuszczałem. To był dobry pomysł, próbować osiągnąć cel od góry. Gimnastyki trochę miałem, to fakt. Coś mi pomogło, choć wcale to coś mnie nie ucieszyło... Ale po kolei... Dotarłem do ołtarza czy może grobowca, albo też skarbca, w końcu licho to wie, inni lepiej określą, profesor chyba, bo na pewno tu jeszcze wrócimy...
- Gadaj z sensem. Dotarłeś tam, no i co?
- Wejście wcale nie znajduje się z frontu. To tylko płaskorzeźba, imitująca drzwi. Obok lewego portalu w ścianie skalnej wykuta jest nisza, a w niej znajduje się wejście, zamurowane głazami. Kiedyś, nie dzisiaj. Dzisiaj jest w tym miejscu szeroki otwór... Bo nie my pierwsi tutaj zajrzeliśmy.
- Można było się tego spodziewać - mruknął Haluk, nie bez uczucia wyraźnego zawodu.
- Ten ktoś włamał się do grobowca czy tam świętego miejsca nie nazbyt dawno. Wyraźnie widać to po kamieniach obok wyrwanej dziury; różnią się od innych, nie mają nalotów, brakuje na nich choćby śladu mchu.
- Zostaw szczegóły na potem. Byłeś w środku?
- Pewnie, że byłem - Kempka nadął się pychą.
- No i co?
- Zaraz, powoli. Z mniejszych przedmiotów niczego tam nie ma. Ale w kącie tej w skale wykutej salki sterczy kilka pięknie rzeźbionych płaskich kamieni, jakby przygotowywane do wysyłki reliefy. Jeden nie wykończony, co pozwala domyślać się, że artysta został czymś spłoszony i nie miał warunków, aby dokończyć dzieła...
- Ojej, ależ gaduła!
- Spokojnie, to wszystko ma swój sens. Widziałem parę płaskich kamieni, nie mam pojęcia, czy to siedziska, czy ołtarze ofiarne. A poza tym ślady, że znajdowało się w tej grocie jeszcze wiele różnych rzeczy. Można to stwierdzić po odciskach w pyle, tak jak i po śladach butów, znacznie świeższych. Oprócz tego kupa niedopałków. Wziąłem parę - wsadził rękę w kieszeń, podał Halukowi garść niedopałków.
- Harmany - powiedział Haluk. - Ćwierć Turcji pali takie papierosy. Po tym się do kłębka nie dojdzie.
- No i był jeszcze jeden, niestety, rozbity w drobny mak, posążek bazaltowy. Czarny. Wziąłem kilka odłamków.
Mocował się z wyciągnięciem ich z kieszeni. Pani Barnes ujęła w dłonie aparat fotograficzny, zawieszony na szyi, aby uwiecznić Wicka na tle skał, prześwietlonych popołudniowym słońcem, gdy nagle ostry krzyk przerwał jej manipulacje.
- Stać, nie ruszać się; bo zginiecie!
Drgnęli, przerażeni. Na ścieżynie, tuż obok Wicka, stało dwóch mężczyzn. Haluk aż jęknął, zaraz za nim powtórzył to samo Julek. Poznali.
W tej samej chwili huknął strzał i donośnym, narastającym echem poniósł się poprzez góry, odbijając się od skalnych płaszczyzn.
Ku zdumieniu chłopców, przekonanych, że to któryś z nich został zraniony przez bandytę, szerokobary mężczyzna o kanciastej twarzy, stojący z wycelowaną w nich fuzją, zaklął szpetnie, upuścił karabin, a z jego ręki strużką trysnęła krew.
- Ręce do góry, bo strzelam! Hej tam, rzucić sztylet, już, bo dostaniesz, jak tamten.
Był to głos pani Barnes. Haluk bezwiednie powtórzył jej słowa po turecku. Niski, młody mężczyzna rzucił sztylet na ziemię i podniósł ręce do góry, jeszcze się oglądając, jakby szukając drogi ucieczki, ale już dopadł go Wicek, wykręcając mu ramię.
Wszyscy zdumieni zerkali na panią Barnes. Dopiero przed chwilą zabawiała się fotografowaniem, a teraz w jej dłoni tkwił pistolet, wymierzony w bandytów. Mężczyzna o kanciastej twarzy choć z ociąganiem, też podniósł ręce w górę.
- Julek, bierz tego i dawaj linę, trzeba im związać ręce. Tylko uważaj, by cię nie strącił - na wszelki wypadek komendę tę wydał Wicek po polsku.
- Z tym pętakiem, spokojna głowa, już sobie poradzę, słyszycie, jak piszczy? - wykręcił mocniej ramię młodszego ze zbirów.
- Haluk, podnieś karabin, ubezpiecz Julka i mnie. Nóż mam... Julek, przetnij linkę. I wiąż! Mocno!
Dopiero gdy starszy, cały czas rzucający pod ich adresem przekleństwa, został skrępowany od tyłu w przegubach rąk, Kempka uwolnił z uchwytu drugiego przestępcę. Z osobliwą wprawą, jakby niczego innego w życiu nie robił, wiązał go teraz.
Z wyrazem ulgi na twarzy przyjrzał się obu jeńcom.
- Julek, odetnij teraz z tej linki dwa odcinki po jakieś pięć albo sześć metrów. Będziemy musieli prowadzić ich na postronkach.
W tym momencie zabrzmiał ostry, ostrzegawczy głos pani Barnes. W powietrze huknął strzał.
Barczysty mężczyzna usiłował obalić swym ciałem Julka i leczyć na ścieżynę, z której się tak niespodziewanie wyłonił. Zrezygnowany, znów spokorniał.
Wicek dyskretnie, aby nikt tego nie widział, kopnął bandziora w kostkę.
- Ja ci spróbuję uciekać - zasyczał. - Prędzej własne ucho zobaczysz. Julek, idziesz przodem i torujesz drogę. Pamiętasz szlak? Weź ten sztylet na wielki wypadek. Za tobą pani Barnes, pilnując, by nie zachciało się im umknąć do przodu. Pistoletu proszę nie wypuszczać ani na chwilę z garści. Od łobuzów trzymać się z daleka. Ja ich pogonię na tych postronkach. A ty, Haluk, ubezpieczaj fuzją z tyłu. Sprawdź, czy nabita. Znasz się na tym?
- Dobra jest. W porządku - Haluk z całym uznaniem podporządkował się Kempce. Nie posądzał go o wodzowskie zdolności.
Dziwna karawana ruszyła teraz w powrotną drogę. Wolno to szło; przyjęty system ubezpieczenia, najpewniejszy w tej dziwnej sytuacji, nie zezwalał na szybsze poruszanie się.
Zdarzyła się przy tym jedna rzecz, która ich zastanowiła. Gdy przesuwali się ścieżyną w miejscu tuż obok wodospadu, barczysty mężczyzna ni stąd, ni zowąd wydał donośny, przenikliwy gwizd. Gdy zaś Wicek podskoczył i dłonią próbował zatykać mu usta, zdołał uwolnić twarz od tego uścisku i powtórzyć gwizd jeszcze dwa razy. Dziwnie się potem uśmiechnął, nawet jakby się zrobił bardziej potulny. Kempka złowrogo przyjrzał mu się w tej chwili.
Pani Barnes w którejś chwili porozumiała się z Julkiem i wyprzedziła całą grupę, by zrobić kilka zdjęć. Dopiero wtedy z zadowoleniem wpakowała aparat w futerał.
- Wiesz, dziwna rzecz - szepnęła do Julka. - Gdy on krzyknął, pamiętasz, właśnie miałam zamiar sfotografować Wicka. Na krzyk jakoś automatycznie nacisnęłam migawkę. Mam kapitalne corpus delicti. Nie będzie w sądzie kłopotów.
- I tak by nie było.
Czas mijał teraz zaskakująco szybko, a przed nimi ciągle jeszcze była długa droga. Wicek z niepokojem myślał o momencie, gdy zejdą z pagórków na stepową równinę. Ten gwizd nie był czymś przypadkowym. Dobrze już teraz wiedział, że kamienie, które runęły z góry nie były przypadkiem, a świadomym zamiarem morderstwa. Czy te gwizdy nie były wzywaniem pomocy?
Jakiś wspólnik musiał jeszcze znajdować się w górach, najpewniej w pieczarze. Wicek niczego wprawdzie nie zauważył, gdy mijali główne, Maughamowe, jak je nazywał, wejście do niej, ale tamten mając czas, mógł się szybciej ulotnić niż oni, obarczeni nie lada balastem w postaci dwóch zbirów.
Denerwował się teraz, chwilami wcale nie łagodnie poszarpywał za postronki, poganiając swych jeńców. Przyspieszali na krótko, potem jakby celowo znów zaczynali zwalniać.
- Łobuzy, jak was pogonię!
- Spokój, smarkaczu, jeszcze nie wiadomo, czyje na wierzchu - warknął wtedy mężczyzna o kwadratowej twarzy.
W Wicku zagotowało się wszystko, ale pohamował się całym wysiłkiem woli. Nie będzie przecież bił bezbronnego.
Poza tym wiedział, że może im grozić nadal wielkie niebezpieczeństwo. Trzeba w jakiś sposób dać znać o tym pani Barnes i Julkowi. Bo z Halukiem łatwiej się dogadają, idzie wszak tuż za nim. Głowił się nad tym zadaniem już dłuższą chwilę. I nagle aż sczerwieniał ze złości na samego siebie. Przecież już uprzednio znalazł sposób porozumienia się z Julkiem. Po polsku. Tego języka żaden ze zbirów już na pewno znać nie będzie.
- Julek - odezwał się głośno, nadając tonowi spokojne brzmienie. - Uważaj. Ten gwizd to był sygnał. W dodatku facet mocno się stawia, grozi... Wnioskuję, że oczekuje jakiejś odsieczy. Może tu jeszcze, może dopiero na równinie. A może od pastuchów wielbłądów. Coś mi się bowiem wydaje, że ci dwaj udawali wtedy tak bardzo śpiących, pamiętasz, gdy oglądaliśmy stado? Trzeba bardzo uważać. Powtórz to wszystko pani Barnes.
Z Halukiem półsłówkami dogadał się już łatwiej. Na domiar w tym wypadku przeszedł na francuski, język, który znał prawie równie dobrze jak polski i turecki, uczęszczał bowiem do liceum z wykładowym francuskim.
- Wicek, mówiłeś, że coś ci pomogło, choć wcale nie ucieszyło? Co to znów za zagadka? - Haluk, uradowany, że może swobodnie gadać, wysilał się jak mógł w swojej kiepskiej francuszczyźnie.
- W ścianę wbite były dwa mocne haki. Rozumiesz? Takie, jakich dziś używa się przy wspinaczce.
- Rozumiem. Wicek, popędź tych z przodu, bo robi się późno, a po ciemku wolałbym nie wałęsać się po górach z tymi draniami.
- Dobra. Już przekazuję. Teraz przechodzę na polski. Julek, odbiór...
Nawet się im podobała taka zabawa. Chyba żaden z nich do tej pory nie zdawał sobie naprawdę sprawy, jakim błogosławieństwem bywa znajomość obcych języków.
Więźniowie próbowali opierać się nakazom szybkiego marszu, ale Wicek znajdywał już na nich sposoby. To linką szarpnął, to groził, w każdym razie dziwna kawalkada ruszyła raźniej.
Julek torujący drogę, w chwilach niepewności uciekający się do Wickowych wskazówek, ze zdziwieniem nasłuchiwał dobiegającego go niekiedy chichotu pani Barnes. Aż się musiał oglądnąć, ale wtedy widział tylko jej poważny profil i rękę mocno trzymającą pistolet, nic więcej. A jednak przysiągłby, że chichotała raz po raz, jakby z ogromnej uciechy.
Słońce coraz bardziej kłoniło się ku zachodowi. Cienie stały się długie, mroczniało w załamaniach skał, niebo zaczęło nabierać intensywnego koloru. Wicek niepokoił się i niecierpliwił coraz bardziej. Pokrzykiwał raz po raz do Julka, by przyspieszali, sam zaś na różne sposoby poganiał zbirów. Młodszy był pokorniejszy, nieco silniejsze szarpnięcie linką podrywało go do szybkiego tempa. Ale wtedy zazwyczaj jego towarzysz coś szeptał czy syczał, za wszelką cenę pragnąc opóźnić pochód i powściągnąć niewczesne posłuszeństwo kompana.
- Ty kwadratowy byku, uważaj, nie hamuj go, bo zaraz inaczej się do ciebie zabiorę - ryczał Wicek, ściągając linkę, aż lalami ni omal nie tracił równowagi.
- Czekaj, ja ich podpędzę - zaofiarował się wreszcie zniecierpliwiony Haluk. - Julek i pani Barnes, uważajcie dobrze, będę szedł bliżej tych łobuzów...
Podsunął się, lufą karabinu tknął pod żebro bandytę, który ich porwał z Julkiem w Ankarze, a teraz czekał na jakiś sobie tylko wiadomy ratunek.
- No, szybciej, bo klnę się na Allacha, że strzelę.
- Nie strzelisz.
- Strzelę, choćby za stare rachunki, za tamto porwanie.
Uczuł, jak tamten zadygotał, drżenie to przeniosło się z kolei fuzję. Widocznie dopiero teraz zrozumiał, że został zdemaskowany. I jakby w napadzie rezygnacji przyspieszył kroku.
Mroczniało, gdy przemierzali ostatnie partie przed wielką równiną, przeciętą strumieniem, w którym łowili pstrągi. Bardzo daleko migotały światełka obozu.
Słońce nagle, jak zawsze tutaj, zapadło za horyzontem i świat z miejsca zmroczniał. Wtedy “kwadratowy”, jak go chłopcy między sobą nazywali, wydał znowu przeciągły gwizd. Haluk dziabnął go lufą w plecy.
- Uważaj, ja naprawdę nie żartuję, zastrzelę jak psa.
Pomyślał zarazem, że nigdy nie potrafiłby tego uczynić.
Szli teraz napięci wewnętrznie aż do bólu. Zaczynała się gra o najwyższą stawkę. Szczęście, że w porę wydostali się z gór.
Julek idący na przedzie zaświecił latarkę.
I wtedy nieoczekiwanie, o niecałe pół kilometra przed nimi, rozbłysły reflektory dwóch samochodów.
“Kwadratowy” z pasją zaklął na cały głos.
- Ojciec się zaniepokoił, czeka tam ze swoimi - Haluk aż zachłysnął się radością.
Jeszcze chwila i dostali się w obręb świateł reflektorowych. Od wozów dolatywały głosy wyraźnie nabrzmiewające zdumieniem. Kilka postaci rzuciło się biegiem w ich stronę.
- Haluk, Julek, Wicek, pani Barnes, to wy? Odezwijcie się!
Poznali głos profesora Kseresa. Ze wszystkich piersi wydobyło się westchnienie ulgi.
- Prędzej - bez pardonu dźgnął Haluk lufą w plecy bandyty. - Uwaga, baba - wołał z kolei do ojca. - Nie podchodźcie za blisko. Złapaliśmy złodziei figurek.
- Wieleśmy tu przeżyli, czekając na was! Od południa mój niepokój narastał, nie mogłem sobie darować, że dałem się pani Barnes przekonać... Wreszcie postanowiłem wyjechać wam w dwa wozy naprzeciw, bo przypuszczałem, że będziecie straszliwie zmęczeni. Czekamy tu od dobrej godziny. Ale tego się nie spodziewałem.
- Panie profesorze, cudnych ma pan chłopaków. Teraz dzięki nim będzie pan mógł wreszcie spokojnie oddać się pracom badawczym - odezwała się pani Barnes.
- Skończyło się wszystko pomyślnie tylko dzięki pani - sprostował Haluk. - A ty skąd masz rewolwer?
Dopiero teraz zauważyli, że i profesor Kseres trzyma pistolet.
- Mam go z sobą cały czas. W tej sytuacji... Zaraz, co to znowu takiego?
Od stepu dolatywały jakieś głosy. Ktoś dokonał manewru samochodem i światła wyłowiły czterech szybko biegnących ludzi.
- Pasterze wielbłądów... Uważaj, ojcze, ci dwaj są od nich. To spółka. Głowę dam, że w górach byli dzisiaj jeszcze i inni...
Cały pochód przystanął. Drugi samochód też omiótł reflektorami step.
O dwadzieścia kroków od kawalkady przystanęło czterech pasterzy. Najstarszy z nich wystąpił naprzód.
- Oddajcie nam naszych - powiedział twardo.
- Zostaną tutaj - równie stanowczo odpowiedział profesor, ustępując przezornie poza linię rzucaną przez światła. - To złoczyńcy.
- Reszit, co robimy? - tym razem pytanie skierowane było do kogoś z obozowej grupy.
I wtedy wściekłym, pełnym rozpaczy głosem zakrzyknął nagle człowiek o kwadratowej twarzy:
- Wracajcie. Zostawcie ich w spokoju.
- Wracać, Reszit? - upewniał się któryś z tamtych.
- Wracajcie - wydał znów przeraźliwy gwizd.
Chwilę jeszcze postali, naradzali się gorączkowo, a potem zawrócili i wolnym krokiem, ze zwieszonymi głowami poszli w step.
Profesor odetchnął głęboko.
- Do wozów - zakomenderował
Rozdział XV
Twarzą w twarz z hetyckim sfinksem
W trójkę praca szła zupełnie inaczej. Wicek przystawał niekiedy, ocierał wierzchem dłoni pot z czoła i patrzył z zachwytem na efekt tej współpracy - robota daleko się posunęła. A potem spluwał w garść i ze wzmożonym zapałem zanurzał się w głębię wykopu.
Na odcinku, który absorbował do niedawna Haluka z Julkiem, prace zostały zakończone. Odkopali studnię, świetnie zachowaną. Profesor był zachwycony, ale oni krzywili się trochę. No bo co to takiego studnia? Gdyby jakieś archiwum, skarbiec, rewelacyjne wytwory sztuki, to dopiero byłaby radość... Głośno jednak swego rozczarowania nie wyrażali.
Wtedy to Halukowi strzelił pomysł do głowy, by dopomóc Wickowi, który harując jak nikt chyba w całej ekspedycji, sam jednak nie mógł poradzić sobie z szeroko zakreślonymi własnymi planami. Przy tym zaczynało się tam wyłaniać coś ciekawego. Nie bez przyczyny i profesor, i Merlut coraz częściej i dłużej przebywali na szlaku dawnych murów hetyckiego miasta.
Problem leżał w czym innym. Wicek wywalczył sobie prawo do samodzielnego działania na wybranym stanowisku. Było to sprawą jego ambicji. Gdy zaproponowali mu pomoc, odrzucił ją. Nie mogli mu zresztą tego zapomnieć, urażało to ich poczucie dumy. Ale kiedy indziej gotów był przyjąć do siebie Edmunda Furky’ego, gdyby to oczywiście było możliwe. Więc jak to jest w końcu z upartym Kempką?
Deliberowali kilkakroć z Julkiem nad tym, jak w końcu przekonać Wicka. Warto by mu pomóc. Sam w tej ogromnej rozpadlinie, to tak samo jakby porywał się z motyką na słońce. Choćby to nawet miało być symboliczne słońce hetyckie. Niczego nie ustalili; Kempka zawsze był trudny, miał swoje narowy. Haluk postanowił zagrać w otwarte karty. Przyłapał któregoś razu Wicka, jak wgapiał się w rozległą, przejrzystą przestrzeń przed sobą. Stał przy odsłoniętym już przez siebie fragmencie muru, u jego, które tak go intrygowało od samego początku.
- Coś tam nowego wypatrzył, że aż robotę rzuciłeś?
Wicek jakoś tym razem się nie obraził.
- Gapię się. Czasem wyobrażam sobie to dawne miasto. Jak musiało być z tym krajobrazem związane. Uprawami rolnymi, przecież na pewno tu były, ale zwłaszcza hodowlą. Gdzieś daleko musiały hasać całe tabuny koni. Ciekawe, czy różniły się od naszych? Z rzeźb trudno przecież poznać. Sądzę, że były dziksze... Przebiegali tędy gońcy i kurierzy z Hattusas, niosąc wezwanie na wojnę, na nowe wyprawy. Kupcy nadciągali z towarami, pół miasta wyległo wtedy na ich przywitanie. Bo to stawało się chyba czymś w rodzaju święta... I wszelkie w ogóle religijne obrzędy, procesje, obnoszenie wyobrażeń bogów, uroczyste pogrzeby musiały rozgrywać się na tej przestrzeni. Miasto było bogate, dumne, mówił przecież twój ojciec, że Hetyci słynęli z wielkiego poczucia własnej godności. Musiało im zależeć na chwale własnego miasta, na ukazaniu go z jak najlepszej strony. Pierwszą wizytówką, co zrozumiałe, musiały być bramy, ta zwłaszcza, która wyprowadzała na główną niejako drogę w głąb państwa. Właśnie moja brama...
Urwał i przysiadł, wygapiając się w wykop, dzieło własnych rąk. Był skrzywiony, przygasł wyraźnie. Haluk nie bardzo umiał dociec przyczyn tej zmiany nastroju u kolegi.
- Co ci, Wicek? To się rozmarzasz, to znów wyglądasz jakby cię coś piekielnie trapiło? Stało się coś? Doznałeś jakiejś przykrości?
Nie od razu jednak odpowiedział, potem burknął z wyraźną niechęcią:
- Nic mi nie jest. Zmęczyłem się trochę, więc odpoczywam i myślę. A bo nie wolno? Ja wam w duszę nie zaglądam przy byle okazji...
Ale zaraz zaczął mówić przyśpieszonym głosem, jakby w obawie, że w pewnym momencie się wycofa, nie zdoławszy zrzucić z siebie ciężaru do końca.
- O co innego mi chodzi, co się będę załgiwał. O tę bramę. Ja wiem, że na pewno dokopię się tutaj czegoś ważnego. Na pewno. Ale to wymaga wysiłku i czasu. Za wiele tej ziemi, gruzowisk, skalnych odłamków. Na domiar kopać trzeba ostrożnie, to nie rów drenażowy na buraczanym polu. Mówił twój ojciec, że pracę na całym terenie miasta obliczać należy na parę lat. Zgoda. Ale profesorowi łatwo tak mówić, on wie, że tu wróci i będzie dalej prowadził swe dzieło. A ja? Skąd mam pewność, że zostanę zaproszony, że będę mógł nadal dokopywać się czegoś nieznanego, a jednak dla mnie tak pewnego jak to, że żyję, że rozmawiam w tej chwili z tobą, że świeci słońce. Skąd mam to wiedzieć? Jeżeli nie przyjdę, komuś innemu, może zupełnie obcemu, przypadnie triumf. A ja tylko najwyżej przeczytam o tym. To mnie trapi.
Haluk mało nie gwizdnął z radości. Lepiej nie mógł utrafić, sprzyjał mu moment Wickowej depresji.
- Słuchaj, stary, coś ci powiem... Nam wszystko jedno, tu czy gdzie indziej. Wiesz, przy studni już skończone roboty. Zabezpieczenia wykonują już cieśle, nie nasza rzecz. Pójdziemy, gdzie nas ojciec skieruje. Myślę, że gdybyś miał ochotę i podpowiedział to ojcu od siebie, moglibyśmy ci tutaj pomagać. Ty byś zarządzał, rozdzielał robotę, a my byśmy się dostosowali do ciebie... Jak chcesz, twoja rzecz, my się tu z Julkiem nie wpraszamy, ale skoro masz takie kłopoty... Widzisz, mogłoby się zdarzyć, że przy naszej pomocy, zawsze trzy pary rąk to nie jedna, dokonałbyś swego odkrycia jeszcze w tym roku...
Wicek przypatrywał się Turkowi długo, uważnie.
- Ja wiem - powiedział wreszcie - że wy tego odkrycia nie traktujecie serio. Rozumiem was, no bo jakie mam argumenty poza mym przekonaniem? Ale to moja rzecz. Proponujesz wspólną pracę... Już drugi raz. Wtedy odrzuciłem. Powinienem unieść się ambicją i znów odmówić. Ale nie mam ochoty. Raz, że wiele na lepsze zmieniło się między nami. Dwa, że właściwie potrzeba mi tej pomocy. Taka jest prawda i nie mam co bujać. Tylko, że nie chcę słuchać gadania o moim przewodnictwie. Możemy pracować na równych prawach. Jeśli naprawdę skończy się wszystko sukcesem, będzie on wspólny.
Podniósł się, nagle odmieniony, już z uśmiechem na twarzy. Wyciągnął rękę do Haluka.
- Daj łapę. Zgoda. Umowa stoi. Od jutra pracujemy tu wspólnie. Do profesora już lecę. Chyba nie odmówi? - zatrwożył się nagle.- Powiem, że i wy chcecie, dobrze?
Haluk z uśmiechem spoglądał za Wickiem. Nie powiedział mu, że sam ojciec któregoś dnia podsunął im ten pomysł.
Krótko to trwało; parę minut ledwie minęło, a już przyleciał zziajany Kempka, a za nim gnał Julek. Nieśli z sobą kilka butelek coca-coli.
- Hura, górą nasi! - darł się Wicek. - Zapijemy to colą, wycyganiłem od kucharza, dałem mu za to scyzoryk.
- Zupełny wariat, tak ganiać po słońcu - sapał ledwie żywy ze spiekoty Julek. On też cieszył się, że będą wspólnie pracować. Bardziej jednak absorbowało go w tej chwili co innego. - Słuchajcie, co myślicie o Ahmecie?
- Co myślimy, sam wiesz, ale niczego nie możemy mu udowodnić. To w końcu jedynie nasze wymysły
- Teraz znowu go widziałem. Wicek rozmawiał z twoim ojcem, ja stałem trochę na uboczu. Ahmet wyraźnie przesuwał i w tę stronę, głowę dałbym, że pragnął podsłuchać, o czym rozmawiają.
- Od zatrzymania tamtych drani Ahmet jest straszliwie zdenerwowany. Nawet doktor Merlut wspominał, że przy robocie nie ma z niego pociechy... Ma dziwne oczy; nie umie ukryć swego spojrzenia, dlatego trudniej mu się maskować. Ja zawsze te oczy dostrzegam, ledwie spojrzy na mnie, już czuję. Facet jest cholernie spłoszony i niepewny.
- Ja myślę, że tamci w śledztwie mogą wszystko wysypać. Pamiętacie, jak Ahmet się krył, gdy przyjechał tu jeep z policją? Widziałem go z daleka za robotniczym barakiem, wyglądało, że szykuje się do ucieczki
- Tak samo było, jak policja robiła obławę na pasterzy. Miłe były te wielbłądy, ale dobrze, że ich tutaj już nie ma. Zawsze można się było spodziewać czegoś złego. Jestem przekonany, że wtedy, jak pani Barnes przejeżdżała, wykorzystali okazję, by bardziej przepłoszyć zwierzęta i pognać je na nasz obóz. Mogły wszystko stratować, tegoroczne prace musiałoby się wtedy zawiesić. Jeżeli w ogóle wyszlibyśmy cało z opresji...
- Ale przecież trzech zostawili. Nic im nie można było udowodnić, poza tym, że przyjęli tamtych do swojego grona.
- Diabli wiedzą, ja już tutaj nikomu nie ufam. Za wiele tych niespodzianek. Patrzcie, Ahmet znów popatruje w naszym kierunku, dostrzegł mój wzrok i kopie już teraz - trąc brodę w zastanowieniu mruczał Haluk bardziej do siebie niż do kolegów.
- Klawo było z tym jeepem, no nie? Prędko przyjechali z Adany. Faceci może coś knuli, myśleli, że potrwa, nim tu jakie władze się zjawią, a tymczasem o świcie czekała ich niespodzianka - przypomniały się Wickowi wrażenia sprzed kilku dni.
Przeżyli wtedy w obozie dodatkowe emocje. Jakby mało było wrażeń w górskim pustkowiu przy odnalezionym zabytku... No bo i sytuacja nie przedstawiała się łatwo. Powstał problem, co zrobić z pojmanymi złoczyńcami. Nie sposób było cały czas trzymać ich pod pistoletami pani Barnes i profesora. Każde natomiast inne wyjście stawało się prowizorką. Nie było gdzie zbrodniarzy umieścić. Profesor zdecydował się zamknąć ich w pomieszczeniu przy barakowej kuchence. Nie dawało to jednak większej gwarancji.
Zostawiając Erguna na straży, profesor zwołał naradę.
- Jestem zdania, iż bez chwili zwłoki należy jechać do Feke, gdzieśmy nieśli pomoc po trzęsieniu ziemi. Jest tam policja i możność błyskawicznego połączenia się telefonicznie z Adaną. To, że noc nie zmienia sytuacji, na pewno będzie ktoś dyżurował. Z Feke należy przywieźć policjanta, policja powinna przejąć na siebie odpowiedzialność za opryszków. Resztę niechaj rozstrzygają władze. Co o tym sądzicie? - zwracał się głównie do pani Barnes i chłopców, bohaterów dramatycznej historii.
- Nie ma innego wyjścia. Kto pojedzie? Chyba ja poprowadzę? - ofiarował się Haluk.
Profesor Kseres zmarszczył czoło.
- Nie jestem pewien... Możeś zbyt zmęczony? Z drugiej strony rzeczywiście byłoby lepiej. Pojadę z tobą.
- To ja też - zasapał Wicek.
- Nie, ty z Julkiem zostaniesz tutaj. Razem z doktorem i Ergunem musicie przypilnować więźniów. Nie ma innego wyjścia. Niezbyt przyjemna to funkcja, ale konieczna. Jedno mnie tylko gnębi... - urwał, jakby nie był pewien swej racji.
- Co, baba?
- Pastusi wielbłądów ze swoim stadem. Kim są ci pozostali? Może to jedna szajka? Próbując uwolnić współtowarzyszy, jakimś desperackim posunięciem mogą doprowadzić do dramatu. A jeżeli stado znów wpadnie w panikę i pogna na obóz? Tym razem mogłoby się nam nie udać jak wtedy...
- Tego nie uczynią, profesorze, choćby tylko z uwagi na swoich... - orzekła pani Barnes, zastanawiając się jednak nad czymś dalej: - Słuchajcie, ilu tych pastuchów próbowało nam grozić? Czterech?
- Czterech.
- A ilu ich w ogóle było?
- Siedmiu - Haluk uderzył się w czoło. - I mnie się coś tutaj nie zgadzało. Dwóch złapaliśmy, tamci przyszli w czwórkę. Gdzie siódmy? Krył się, bojąc się rozpoznania czy...
- To on zrzucał kamienie do wodospadu. Jestem tego pewien.
- Na jakiej podstawie, Wicku?
- Bo gdyby to był któryś z tych dwóch, nie zdążyłby żadnym sposobem zejść na dół w tak szybkim czasie. Czyli że rzucał głazy ktoś trzeci. Najpewniej ten siódmy pasterz.
Profesor podniósł się wtedy, skinął na Merluta i podał mu swój pistolet.
- Nam w drodze nic nie grozi. Lepiej, żeby tu były dwa.
- Nie wierzy pan w moje umiejętności strzeleckie, profesorze? - uśmiechnęła się pani Barnes.
- Wierzę w potrzebę zabezpieczenia i czujności. Wszystko to przestało być zabawą. Życie nasze jest zagrożone, z tego trzeba zdawać sobie sprawę. Haluk, jedziemy.
- Baba, a może zabrać tych rabusiów i zostawić ich w Feke policji?
- Myślałem o tym. Nie. Tam wszak ruiny, jeszcze ludzie nie odetchnęli po kataklizmie. Mogą w ogóle nie mieć aresztu.
Jeep już warczał. Haluk naciskał gaz, przyśpieszając obroty. Ojciec siadł przy nim. Ruszyli. Światełka malały, aż zagubiły się w bezkresnym stepie.
Pozostali spojrzeli po sobie. Wszyscy byli niesamowicie znużeni. Przeżycia minionego dnia dopiero dawały o sobie znać.
- Zdrzemnąłbym się - westchnął Julek.
Wicek zezem patrzył na niego. Też był zmęczony, ale gdzie mu tam było do snu. Robotnicy, zaciekawieni historią, rozchodzili się teraz powoli, zdążając do swojego baraku. Dopiero gdy znaleźli się już dalej od kierowniczej grupy, buchnął pogwar głosów.
Wbrew niepokojom, noc minęła spokojnie. Rabusie nie przedsiębrali żadnych prób ucieczki. Warta przy nich zmieniała się co parę godzin. Pani Barnes w ogóle nie zasnęła tej nocy, pod nieobecność profesora biorąc na siebie odpowiedzialność za obóz.
Jedna tylko zdarzyła się intrygująca historia. Zaraz po północy ktoś próbował od tyłu podejść do baraku. Wicek przepłoszył go. Cień człowieka załamał się wtedy, rozpłynął w mroku. Wicek próżno świecił latarką, próbując przygwoździć intruza
Profesor i Haluk wrócili tuż przed świtaniem, obaj straszliwie zmęczeni. Droga była piekielnie nużąca, nałożył się na to jeszcze wstrząsający obraz Feke
- A co z tymi?
- Połączyłem się po dwóch godzinach z Adaną. Telefon jest prowizoryczny, wojsko go przeciągnęło, na domiar były jakieś przeszkody na linii. Powiedziano, by pilnować tych dwóch jak oka głowie. Postarają się odebrać ich od nas w najbliższym czasie... Myślę, że nie każą nam zbyt długo bawić się w strażników.
- A co w Feke?
- Zgroza. Ludzie śpią na chodnikach, pod płotami, często na gołej ziemi. Namioty napływają, ale ciągle ich mało. Połowa domów w ruinie, inne grożą każdej chwili zawaleniem się na głowy. Łącznie jest pięć ofiar śmiertelnych, rannych o wiele więcej. To przerażające... Nam bardzo są wdzięczni, pamiętają...
Już przed południem nadjechał specjalny jeep transportowy kilkoma policjantami. Kilka godzin wlokło się śledztwo; drobiazgowe notowanie wszystkiego, spisywanie relacji pani Barnes i chłopców. Pożyczonym z obozu jeepem policjanci udali się następnie do wielbłądziej stadniny. Przebywali tam strasznie długo. Wrócili z jeszcze jednym aresztowanym. Na jego widok Haluk szturchnął mocno przyjaciół:
- Poznajecie go?
- Ten, co tak skrzyczał nas, gdy spłoszyło się stado. Mówiłeś, że wysławia się podejrzanie inteligentnie.
- Właśnie. To on. Policja pewnie nie zechce niczego powiedzieć. A szkoda, ogromnie byłbym ciekaw.
Porucznik policji zwierzył się jednak profesorowi i pani Barnes, nie widząc powodów do ukrywania faktów.
- Szukamy go od trzech lat. To przestępca na wielką skalę. Zniknął nam. Okazuje się, że przywarował wśród pasterzy na stepie, gdzie nikt nikogo nie pyta o tożsamość... Przeczekiwał, planując zarazem nowe przestępstwa. Kto wie, czy cała historia z tajemniczymi zabytkami nie od niego bierze początek? Mamy w każdym razie z czym wracać.
- A reszta pasterzy?
- Jednego nie ma. Pozostali wzruszają ramionami, mówią, iż nie wiedzą, co się z nimi stało. Pokłócili się podobno, ale w to nie wierzę... Ci trzej to naprawdę pasterze, znają ich w tych okolicach od lat. Tamci podobno nie wprowadzili ich bliżej w swe plany. Za włączenie w grupę pasterską zapłacili nieźle, tak mówił najstarszy, więc zgodzili się, czemu nie mieli zarobić...
Długo jeszcze rozmawiał porucznik z profesorem, już tylko w cztery oczy. I zaraz jeep odjechał. Pani Barnes z westchnieniem ulgi schowała swój pistolet.
- Nareszcie będzie spokój.
Haluk widział twarz ojca. Nie wyglądało, by podzielał zdanie uroczej Angielki.
- Wicek, co z tobą? O kopaniu zapomniałeś? Na nas zamierzasz zrzucić wszystko? Gdzie zaczynamy? Rozstawiaj.
- Tak sobie jeszcze raz rozpamiętywałem w myślach tamtą noc i dzień. Pamiętacie to nocne skradanie się pod barak? Ręczę, że to był Ahmet. Sprytny piekielnie, zawsze umie zniknąć.
- Trzeba było powiedzieć policjantom o tych sygnałach latarką - poniewczasie zorientował się Julek. - Może by przesłuchali Ahmeta.
- I bo? Nie przyznałby się, a tylko stał jeszcze bardziej czujny. Patrzcie, jak stale na nas spogląda. Jakby czuł, że o nim mówimy.
- W tej sytuacji musi się czuć zagrożony. Jeżeli naprawdę jest zamieszany w aferę, tamci w Ankarze mogą go wsypać każdej chwili.
Wicek wzruszył ramionami.
- Jasny gwint, nic tutaj nie wymyślimy. Uważać trzeba nadal. Bierzmy się za robotę. Albo wiecie, może się naradzimy wspólnie?
Sprowadził ich na dół usypiska, pod mury dawnego miasta.
- Patrzcie, tu jest to załamanie symetryczne z dwóch stron. W moim przekonaniu stanowi to jasny dowód, iż w tym miejscu znajdowała się brama wjazdowa do miasta. Strasznie wiele ziemi ją przysypało. Przedtem kopałem szerokim frontem, ale teraz myślę, że skupimy nasz wysiłek tylko na jednym odcinku. Ziemia się nie osypuje, na tyle już oczyściłem przedpole. No jak, widzi się wam taka koncepcja?
Przyjęli ją bez zastrzeżeń, nie tylko dlatego, iż Wicek mówił to z przekonaniem, ale że topografia terenu zdawała się potwierdzać w całej rozciągłości jego hipotezę.
- Musimy teraz kopać bardzo wolno. To są warstwy mogące mieć wyjątkowe znaczenie - przestrzegał Wicek.
- A to co?
Spojrzeli na Haluka. Podniósł z ziemi jakiś przedmiot, przyglądał mu się z uwagą.
Pochylili głowy.
- Brąz. Trochę zżarte. Wiecie, co to mogło być? Grot włóczni. Widzieliśmy, Haluk, podobne w Muzeum Hetyckim, nieprawda? - emocjonował się Julek. - Widzisz, stary, twoje poszukiwania zaczynają dawać efekty. Pierwsze znalezisko.
- Mogło tak być: mieszkańcy bronili się, a włócznię złamał ktoś z napastników. Bramy zawsze były atakowane, nieprawda? - Wicek sczerwieniał z przejęcia na całej twarzy.
Po paru godzinach podniecenie opadło. Mimo intensywnych poszukiwań na nic więcej nie mogli utrafić. Żar piekł, nawet Wicek mniej energicznie wywijał swoją łopatą. Z ulgą przywitali koniec dnia roboczego.
Z dumą pokazali swe znalezisko. Profesor potwierdził. Było to brązowe czterokątne ostrze włóczni, typowe dla broni hetyckich wojowników.
- No, Wicek, dobra oznaka.
- Ale nic więcej nie było. Wkopaliśmy się nawet trochę nieprzepisowo pod obwis gruntu...
- To niedobrze. Nie wolno, chłopcy! Mówiłem, cierpliwość przy wykopaliskach równie potrzebna jak sumienność i wiedza. Inaczej daleko nie ujdziemy... Jutro ruszysz z dalszą pracą tak, jak to ustaliliśmy, dobrze, chłopcze? Sumiennie i ostrożnie!
- Przepraszam, panie profesorze, ten grot mnie tak zemocjonował. Oczywiście, że już nie będę się więcej wkopywał - gorąco zapewnił przejęty Kempka.
- No pięknie. A teraz słuchajcie. Po kolacji mam ochotę naradzić się z wami w paru sprawach. Chodzi o wasze znalezisko, ten ołtarz czy grobowiec naskalny. Trzeba coś postanowić. Mam koncepcję, ale bez was nie chcę niczego przesądzać.
Ogromnie ich to zaciekawiło. Nie mogli się doczekać godziny, aż obóz ucichnie, pogrążając się w sen. Co profesor zamyśla? Może chce zorganizować wyprawę w góry? Już teraz prawdziwie archeologiczną?
Na naradę za zgodą chłopców poprosił profesor nie tylko panią Barnes, co ze względu na jej najbardziej bezpośredni udział było oczywiste, ale również doktora Merluta i Erguna. Dymiła mocna kawa, serwowana w małych, wciętych w talii jak baletnice filiżaneczkach, z fajki Erguna snuł się ciężki, miodem przesycony dym, wypełniając przestrzeń pod niską powałą baraku.
- Kto dokonał odkrycia pieczary? - zagadnął profesor.
- Wicek... No niby wcześniej ci młodzi Amerykanie. Głównie zresztą Maugham - przyznał Haluk.
- Ale zabytek naskalny to wyłącznie zasługa Wicka. Żeby się nie pchał przez tę piekielną grotę, nie trafił na wodospad, nie wyjrzał... - Julek stawał po stronie Kempki.
Zdziwieni spoglądali na ojca Haluka. Nie pyta bez przyczyny. O co mu chodzi?
- Chciałbym, chłopcy, trochę was przygasić. Zgodzę się, że wszystko dotąd jest jasne w całej historii. Jak i z tym, że zachowanie profesora Laxnera mogło być inne. Uniknęłoby się wtedy, kto wie, przynajmniej ankarskich niepokojów. Niemniej faktem jest, że na pieczarę skrytymi w niej figurynkami...
- I ludzkim szkieletem, który zniknął - szybko dorzucił Wicek.
- To inny aspekt sprawy... Otóż znaleziska tego dokonali młodzi archeolodzy z ekspedycji amerykańskiej. Przypuszczali istnienie cennego zabytku w najbliższej okolicy, bo przecież figurki zostały do pieczary skądś przyniesione. Gdyby nie niespodziewany zwrot całej historii, jej kryminalne aspekty, prawdopodobnie chłopcy z tamtego obozu szukaliby odkrytego przez Wicka zabytku. Nie uważacie?
- Chyba tak. Oni bardzo się palą do tego - przyznał niechętnie Haluk. Zaczynał już trochę rozumieć, do czego ojciec prowadzi.
Profesor uśmiechnął się. Spojrzał na spochmurniałe twarze chłopców.
- Jesteśmy związani z ekspedycją amerykańską. Prowadzimy badania w ramach jednego, wspólnego planu i jednego zespołu. Wracając do tematu: w nauce obowiązuje postawa solidarności. Jedno jest pewne; gdyby nie odkrycia młodych Amerykanów, do dziś najpewniej nie mielibyśmy pojęcia o naskalnych pozostałościach. Uważam, że byłoby wielką nielojalnością przypisać teraz sobie zasługę odkrycia, mimo szczególnego udziału waszej grupy, a już najbardziej Wicka.
Kempka aż pokraśniał z zadowolenia.
- Najważniejsza jest nasza praca tutaj. Niemniej tamto odkrycie ma doniosłe znaczenie dla nauki wzbogacając skarbiec naszej kultury. Niewątpliwie należy przedsięwziąć wyprawę na pogórze i dokonać naukowej analizy obiektu, zinwentaryzować go, sporządzić dokładne pomiary, dokumentację fotograficzną i tak dalej. Nie wybierzemy się tam jutro ani pojutrze. Niemniej czas i na to musi się znaleźć. Jutro przyjeżdża tu z wizytą profesor Laxner. Czy, waszym zdaniem, należy mu powiedzieć o wszystkim i poprosić o współdziałanie?
Spodziewali się tego, niemniej zaszumiało pośród chłopców jak w ulu. Nawet pani Barnes nie wyglądała na zachwyconą; wbrew swoim nawykom siedziała milcząca, nerwowo przygryzając wargi.
- Oni ci, ojcze, nic nie powiedzieli o znalezionych figurkach - zaatakował Haluk.
- Diabli wiedzą, co zamyślali naprawdę. Ten Maugham na przykład. Kto to jest, jaka była i jest jego rola w całej aferze? - gorączkował się Julek.
- A ty, Wicku, jak sądzisz? - profesor zatrzymał spojrzenie im Kempce.
Wicek niespokojnie zawiercił się na swym miejscu. Jego szeroka, poczciwa twarz wyrażała wewnętrzną rozterkę. Czerwienił się, otwierał usta, znów je zamykał, trudno mu było zdobyć się na wypowiedź. Aż w pewnej chwili podniósł swe jasne oczy na profesora.
- Ja... ja zgadzam się w zupełności z panem. Niełatwo mi to przychodzi, ale ma pan rację. To byłoby na pewno nielojalne. To, że oni nie byli zupełnie w porządku, nie zwalnia nas od postępowania zgodnie z zasadami obwiązującymi przy tego rodzaju pracach naukowych.
- Wicek, ty chcesz ich dopuścić do swojej skały? - zdziwił się Haluk.
- Wcale nie chcę, ale trzeba - Kempka nagle spoważniał, już miał decyzję za sobą.
- No, a wy, nie namyślacie się? - żartobliwie trochę zwrócił się pan Kseres do zaperzonych Haluka i Julka.
- Ciiicho... - Haluk przyłożył nagle palec do ust.
I zaraz zerwał się jednym susem, złapał w dłoń latarkę, skinął na Wicka:
- Ty biegnij w prawo, odetniemy mu drogę...
Wyskoczyli jak z katapulty. Jednak i tym razem za późno. Daleko już od baraku mignął jakiś cień, zresztą Haluk nie był tego tak bardzo pewien, może mu się i przywidziało, nie mógł niczego wyłuskać z ciemności blaskiem latarki. Spotkali się za barakiem z Wickiem.
- Nic?
- Zwiał. Widziałem na pewno. W oknie nagle ukazała się głowa. Nie przysięgnę, ale podejrzewałbym Ahmeta.
- Chodźmy do tamtego baraku. Prędko.
Pobiegli. Mdłe księżycowe światło zalewało wolną przestrzeń. Teraz z zasięgu ich wzroku nawet mysz nie zdołałaby się prześliznąć, ale jeszcze przed paru minutami, nim wzrok ich oswoił się z ciemnością, ktoś nazbyt ciekawski mógł umknąć...
- Ahmet, Ahmet! - głośno zawołał Haluk.
Odpowiedziała mu cisza.
Drzwi baraku były otwarte. Stanęli w drzwiach. Z sali dochodził ciężki oddech śpiących ludzi.
- Wiesz, gdzie śpi Ahmet?
- Wiem, niedaleko od wejścia, drugie czy trzecie łóżko...
Posuwali się cichutko. Wszystkie łóżka zajęte. Ahmet też spał.
Z kwaśnymi minami wracali do swoich.
- Co tam? Był ktoś pod oknem? - zaciekawił się Ergun.
- Był, ale zwiał. Ani śladu. W tamtym baraku wszyscy śpią jak zabici, chrapią tylko i pojękują przez sen. Ech, coraz mniej mi się podoba to wszystko - Haluk ciężko usiadł na swoim miejscu.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Przerwał je pierwszy profesor Kseres.
- Może się już nam przywiduje niejedno, a może nie. Nie tylko zresztą to zdarzenie wskazuje na fakt, iż mimo aresztowania tamtej trójki historia nie została zakończona. Niepokoi mnie to, bo nie sprzyja pracom wykopaliskowym. Wytwarza się nerwowa atmosfera.
- I jaka rada?
- Jaka, Haluk? Myślę, że po pierwsze, należy mniej zastanawiać się nad tym wszystkim. Może był naprawdę ktoś w oknie, a może ci się to przywidziało. Bo wszak człowiek nie mógłby zniknąć jak duch, wybiegliście pędem... Cały wysiłek trzeba włożyć w pracę tutaj. Są szanse natrafienia w odgruzowanym przez nas mieście na znaleziska, mające wielkie znaczenie poznawcze dla nauki. Łączę z tym obiektem wielkie nadzieje...
- Naprawdę, panie profesorze? - ucieszył się Wicek. - Bo ja też.
Odpowiedział mu śmiech zebranych.
- Wracając do naskalnego zabytku... Opowiem profesorowi Laxnerowi o waszych odkryciach. Powoli przygotujemy wyprawę w góry. Już dłużej nie można działać po partyzancku, ryzykując życie. A wy, zwłaszcza ty, Wicku, możecie być spokojni, nikt wam nie odbierze waszej zasługi. No więc jak, zgoda? Nie zapominajmy o tamtych sprawach, ale całą pasję i wysiłek wkładajmy w nasze badania tutaj
Oczywiście, że się zgodzili, choć nie bez wewnętrznych oporów. Najlepiej sprecyzował to Haluk, gdy już znaleźli się w trójkę w swym pomieszczeniu:
- Diabli nadali tych Amerykanów... A co do tego przywidzenia, wiem swoje. Za oknem na pewno ktoś był.
- Następnym razem podsypiesz go solą, żeby nie uciekł - żałośnie zamruczał zasypiający już Wicek.
Haluk z Julkiem popatrzyli po sobie. Kto wie, może właśnie sen będzie najlepszym lekarstwem na wszelkie strapienia?
- Dobranoc - zamruczał Julek.
Przydał się im ten wypoczynek. Bo wbrew pragnieniom profesora, następnego dnia od samego rana już zaczęły się objawiać coraz to nowe rewelacje.
Z pierwszą nowiną pojawił się Ergun, który w jakiejś sprawie zajrzał do robotniczych baraków. Nawet on, tak zawsze zrównoważony, tym razem był wyraźnie podniecony.
- Ahmet Temizer zniknął. Zapadł się jak kamień w wodę. Nigdzie go nie ma...
- Ahmet? Uciekł?
- Nie wiem, czy uciekł, czy mu się coś stało. Dosyć, że zniknął. Zabrał też z sobą podręczne drobiazgi.
- Fiuu, tu cię mamy, ptaszku - gwizdnął Julek.
- Po wczorajszym przeżyciu nie wytrzymał nerwowo. To na pewno on się przyczajał za oknem... No i co będzie, Ergun? Mówiłeś o tym mojemu ojcu? Jak zareagował?
- Oczywiście, od razu zameldowałem. Zmartwił się, ale potem machnął ręką. Może będzie dzięki temu już spokojnie, powiedział. Szukać go nie będziemy. Jeżeli zabrał swoje rzeczy, nie jest to przypadek, a nie naszym zadaniem jest ścigać podejrzanych facetów.
- No i co?
- No i nic. Wszyscy pójdą normalnie na swoje stanowiska. Wy też, prawda?
Kiwali głowami. Nie podobała im się ta historia. Diabli wiedzą, co z niej może jeszcze wyniknąć. Najmniej przejmował się Wicek, przejęty swymi wykopami i żywionymi z nimi nadziejami. Teraz też popędzał kolegów, by szybciej stawali do roboty.
Na stanowisku stanęli jak wryci. Wicek zbaraniał, wytrzeszczał oczy.
- Jasny gwint - zaklął wreszcie. - Moja wina. Wczoraj nazbyt się podkopałem, śpieszyło mi się, te groty, wiecie... Zapadło się, ziemia się obsunęła. Ależ mnie profesor będzie beształ. I słusznie.
Zmartwiony właził do wykopu. Potężna masa ziemi obsunęła się przy samym środku obwisu. Parę dni będą ją musieli wywozić i przesiewać, nim wróci wszystko do pierwotnego ładu.
- Zaraz, zaraz, a to co takiego?
Wytrzeszczał oczy, patrzył, początkowo nie mógł niczego zrozumieć. W tym miejscu nie spodziewał się żadnych omurowań, a tymczasem z pionowej płaszczyzny, odsłoniętej po osunięciu się ziemi, wystawały równo na siebie nakładane płyty kamienne z rytymi w nich ludzką dłonią znakami. Ziemia nazbyt jeszcze przesłaniała to wszystko, by można było bliżej rozeznać się w ornamentyce. Nie o to zresztą w tej chwili najbardziej chodziło Wickowi. Jedno dla niego było pewne - trafił na boczny portal masywnej, wielkiej bramy. To, co dotąd było tylko przypuszczeniem, stawało się faktem.
- Chłopaki, jak mamę kocham, brama! Chłopaki! - jąkał się.
Przenieśli na kolegę nie mniej zdumione, przejęte spojrzenia.
- Wicek, stanęło na twoim... Naprawdę brama! Hura!
- Czekajcie, nie wrzeszczcie. Coś mi się tak wydaje, że... - urwał, jakby bał się sam własnego przypuszczenia.
- Co ci się zdaje, odkrywco? Ty masz szczęście! Luwici, teraz Hetyci, wszyscy oni wychodzą ci naprzeciw.
- Nie zazdrośćcie. To razem. To wspólne. Zresztą to wcale nie takie ważne, chyba że...
- Wydukasz wreszcie coś z siebie, czy mam cię trzepnąć przez kark? - ręka Haluka jednoznacznie wzniosła się ku górze.
- Przed bramami Hetyci mieli zwyczaj umieszczać jakieś rzeźby, maszkary, które ich zdaniem odstraszały śmiałków. A jeśli tutaj jest coś takiego? O tu, gdzie ta ziemia z obwału? Żeby tak się dokopać, sprawdzić... Może...
- Może chcesz znaleźć lwa, jak w Hattusas? Nie tak łatwo, ale kto wie...
Bo i tamtym dwom rozbudzona wyobraźnia zaczęła podsuwać najbardziej śmiałe pomysły.
- Wicek, bierzemy się do roboty. Tamto wszystko zostawimy na potem. Kopmy przy tej ścianie, przy murze...
- Na cały gaz! - dorzucił Julek i już chwytał za łopatę.
Wicek jednak jakby się ocknął, powstrzymał go ruchem dłoni. - Nie, tak nie można - powiedział cicho. - Tę ziemię należy starannie przeglądać, mogą być w niej znaleziska, ślady przeszłości... Profesor bardzo by się gniewał...
- Nie przejmuj się. Składamy to oddzielnie. Któregoś dnia przesiejemy, sprawdzimy - pocieszył go Haluk.
Ale Wicek uparł się i musieli mu się podporządkować. Dziwnym trafem, nikt ich nie odwiedził; nie zajrzał profesor, głos Merluta dobiegał tylko z daleka - strofował za coś kopaczy - ale i on nie pokazał się nad wykopem.
Gdy zabrzmiał gong na przerwę obiadową, Haluk rzucił do swoich:
- Wiecie, nie mówmy nic o naszym odkryciu. Będziemy ciągnąć dalej. Wieczorem się pochwalimy. Jak myślicie, dogrzebiemy się czegoś więcej?
Nie odpowiedzieli. Marzyli o tym jak on, ale któż może wiedzieć? Tak wiele było jeszcze roboty.
Wicek na domiar był nieco przesądny, znali go od tej strony, po co więc zapeszać nadzieje przedwczesnym gadaniem?
Ze wzmożonym zapałem ciągnęli dalej. Ogarnęło ich jakieś zapamiętanie. Julek aż wargi przegryzł, sortując odłamki. Obok widział przegiętego wpół Haluka, nachylonego opodal portalu. A Wicek kopał powoli, penetrując wszystko bardzo gruntownie. Oglądali się niekiedy, czy nie nadejdzie profesor, woleli, aby się to opóźniło, aby mogli zaskoczyć go dotychczasowymi sukcesami i zarazem dalszą nadzieją.
A jeżeli wszystko jest złudzeniem, jeżeli niczego tu nie będzie, jeżeli przed portalem ciągle wyrastać będzie ta sama calizna? Trudno, portal też trzeba odsłaniać, dziś ten, w następnych dniach przeciwległy, aż cała brama znów, jak przed tysiącami lat, stanie otworem, zapraszając do wejścia. Pewnie, i to znaczy wiele, ale jakże dalekie jest od marzeń, od zadumań, od snów nawet, kiedy to jawiły się przed nim niebywałe, oszałamiające odkrycia.
Za każdym zagłębieniem łopaty cały stawał się jedną napiętą czujnością, zgrzyt o jakiś kamień przyprawiał go o bicie serca.
- Trzymaj się, Wicek, patrz, jaka z nami robota - rzucał w jego kierunku Haluk, łyskając swymi czarnymi oczyma.
Cichy zgrzyt; Wicek zadrżał, bo zgrzyt był jakiś inny, niż przy otarciu szpadla o kamień. Lekko spróbował zagłębić łopatę obok poprzedniego miejsca. Też opór. I jeszcze raz. To samo.
Przykląkł. Serce waliło niemiłosiernie głośno, dudniło nieomal. Rękami, nie zważając, iż zdziera sobie paznokcie, iż rani się mocno, szarpał teraz ziemię, oglądał, sprawdzał i znów rył dalej.
Dłoń ześliznęła się po czymś wypolerowanym, czymś bardzo ciemnym. Dalej, dalej, szybciej. To jakiś kamień. Granit, wapień, piaskowiec? Czy może bazalt? Tak polerowany, błyszczący, nawet po przebywaniu przez tysiąclecia pod warstwą ziemi? Tak, kamień, na pewno, ale czy to przypadkowy jakiś odłam, czy może...
Czuł na karku gorące oddechy. Haluk z Julkiem zorientowali się, iż coś się dzieje. Bez słowa, w narastającym napięciu obserwowali Wicka; zdawało się, wzrokiem pragnęli przyśpieszyć każdy ruch jego dłoni.
Płaszczyzna kamienia nie była gładka, miękko układała się w jakieś załamania. Serce Wicka waliło nieprzytomnie. Ale nie należy łudzić się jeszcze, poddawać euforii, bo rozczarowanie będzie zbyt bolesne...
- Wicek. zostaw, teraz my.
- Nie, nie, ja, ja sam, sam - niemal błagał i głosu już brakowało mu w piersiach i tchu
Wytrzeszczał oczy, rękawem, równie brudnym jak ręce, ocierał pot spływający z czoła, zalewający powieki. Teraz już wiedział, wiedział na pewno, iż natrafił na starodawny posąg z kamienia. To nie była przypadkowa bryła, to był wytwór rąk ludzkich.
- Jest - chciał krzyknąć, ale z gardła wyrwał się jedynie jakiś nieartykułowany dźwięk.
Podniósł się, chwiejąc się na nogach. Ale twarz miał tak rozpromienioną, tak pełną szczęścia, tak bardzo zachłyśniętą triumfem. ..
- No co, chłopcy, tam u was? - zabrzmiał nad nimi głos profesora i zaraz umilkł.
Starszy, siwy pan jak młodzieniaszek zsunął się po gładzi obrywu, ukląkł przy Wicku, a potem podniósł spojrzenie pełne zdumienia i radości zarazem.
- Wygrałeś, Wicku! - zaczerpnął oddechu. - Teraz, chłopcy, ostrożnie odsuwajcie z boków ziemię, z dala od bryły, żeby nie uszkodzić niczego. Żebym to wiedział wcześniej... Ale może i dobrze, może i dobrze. Zawołajcie Merluta, Erguna, niech śpieszą z pomocą. Wicek. odpocznij trochę. Jak ty, chłopcze, wyglądasz?
Jakże teraz czas zaczął się znowu wlec. Nakazana maksymalna ostrożność przy odsłanianiu wielkiej rzeźby była dla nich prawdziwą szkołą cierpliwości.
- To lew, przecież te karby, to grzywa! - wołał Haluk.
I znów cisza, słychać jedynie głośne oddechy. Olbrzymi posąg odsłania się tak przeraźliwie powoli i nic nie można zrobić dla przyspieszenia oczekiwanej chwili, nic, choć chciałoby się ryzykować, szpadlem odrzucać ziemię, a gdzie twardziej, dopomóc kilofem. Gdyby jednak uszkodziło się w ten sposób tę wspaniałą, kolosalną statuę jakiegoś zwierzęcia, to aż strach nawet pomyśleć... Więc trzeba tylko zaciskać zęby i czekać, czekać, pomagać, drżeć z zachwytu i niecierpliwości.
- Profesorze, to sfinks, naprawdę sfinks.
- Chyba tak, Wicku, hetycki sfinks. Jak te z Hattusas, tylko znacznie wspanialszy... Stało się, chłopcze, coś wielkiego, naprawdę coś wielkiego.
Haluk widział, że i ojca ręce starte są do krwi, że również jak Wicek ponadłamywał, pozadzierał sobie paznokcie, porwany tą samą pasją, tym samym niecierpliwym pragnieniem. Cieszył się, że w ojcu tyle jest wigoru i młodości, tyle pasji i szczenięcej po prostu radości.
Wreszcie profesor podniósł się z klęczek, dźwignął Wicka, objął go, ucałował serdecznie w wymorusaną, brudną i zapoconą twarz. Kempka uśmiechnął się, chwilę zagryzł wargi, bo go coś zaczęło piec w oczach, a gdy wreszcie się opanował, szepnął tylko:
- To mój dar dla pana. panie profesorze, w imię mojej wdzięczności, że pan się mną zajął, że zaprosił, że ja mogę tu być...
Pracowali jeszcze parę godzin. Okazała postać sfinksa odsłaniała się coraz pełniej. Ergun z zapałem glansował już kamień flanelowymi szmatkami, usuwał ziemię i kurz.
- Potężny... Jak ten z muzeum - szepnął Julek.
Haluk przytaknął skinieniom głowy.
Posąg przerastał wysokością człowieka. Wsparty o wielki cokół lew z ludzką, kobieca twarzą patrzył na nich, zdając się przymrużać oczy, oślepione światłem po tysiącach lat ciemności. Słońce opadało już nisko na zachodnią połać nieba, cienie stawały się teraz dłuższe, ale powietrze było idealnie przejrzyste, wibrujące nagrzanymi prądami. W tym oświetleniu potężny sfinks jakby ożywał, zdając się spoglądać po obecnych z dumą i jakby z kpiną.
- Siadajcie, pora odpocząć... - rzekł profesor i zaraz zaczął objaśniać:
- Obiekt z okresu najwyższego rozkwitu sztuki w Nowym Państwie. Relikt ten daje wiele do myślenia. Zauważyliście może w Hattusas, iż brakuje tam rzeźb pełnych, że co najwyżej występują silnie wyeksponowane we frontowej części płaskorzeźby? Dotąd sądziliśmy, że samodzielna rzeźba monumentalna pojawiła się dopiero po rozkładzie potęgi hetyckiej, w małych pohetyckich państewkach, tak jak w Zincirli, jak w Malatyi czy w Karkemisz. Okazuje się - nie mam już teraz wątpliwości - że to miasto najpełniej reprezentuje kulturę hetycką, że wyludniło się na skutek jakiegoś strasznego kataklizmu i nigdy już potem nie było zamieszkiwane.
- Ciekawym, czy znajdziemy coś po przeciwległej stronie? - Wicek sięgnął myślą już dalej, patrząc na olbrzymie zwały ziemi w miejscu, gdzie powinien znajdować się drugi portal bramy, a przed nim może też posąg...
- Ładna ta twarz.
- Nie pierwszy zachwycasz się urodą kobiet hetyckich - uśmiechnął się profesor. - W dawnym świecie Hetytki pociągały swoją urodą niejednych. Król Dawid wszak zakochał się w Hetytce i nawet zdradziecko doprowadził do śmierci jej męża... Tenże Stary Testament powiada, iż król Salomon wdzięcznym okiem spoglądał na urodę Hetytek. Jedną z nich poślubił Ezaw, syn Izaaka. Dowódcy egipscy często pojmowali Hetytki za żony. Przyjrzyjcie się twarzy sfinksa, rzadko kiedy udaje się odnaleźć posąg w tak dobrym stanie, ani trochę nie uszkodzony...
- Panie profesorze, przyjechał profesor Laxner - oznajmił któryś z asystentów.
- Dobrze, już idę. Merlut, zajmij się tutaj wszystkim...
- Kto jest z Laxnerem? - pytali chłopcy.
- Tylko kierowca. Nieznany, nigdy tu nie był.
Cała trójka ze zdziwieniem spojrzała po sobie. Cóż się stało, że ani George, ani Edmund się nie zjawili?
Profesor Kseres zawracał. Podszedł do Wicka.
- Zapomniałem cię o coś zapytać. Czy masz już, chłopcze, jakieś plany na przyszłość? Kim chcesz zostać, w jakim kierunku zamierzasz się kształcić?
Wicek spoważniał, wyprężył się i zameldował niemal po wojskowemu:
- Wiem, panie profesorze. Wybrałem archeologię.
Dłoń siwego pana przegładziła chłopca po głowie, w zmęczonych oczach pokazały się życzliwe ogniki.
- Tak i myślałem, chłopcze. Pomogę ci. I sądzę, że ci się powiedzie. Masz upór i wielkie wyczucie. A wiedzy nabędziesz.
Zawrócił i poszedł naprzeciw Amerykaninowi.
Wicek zagryzał wargi, ale nic nie pomogło, nawet to, że mocno, przeraźliwie mocno przymknął powieki. Wstydząc się swego wzruszenia, szybko odszedł na bok, pod fragment wcześniej odsłoniętego przez siebie muru dawnego miasta, przytulił głowę do kamienia i wcale nie wstydził się łez, które skapywały mu z oczu.
Czuł się tak bardzo, bardzo szczęśliwy.
Rozdział XVI
Stephen okazuje się równym gościem
Z miejsca, ledwie zziajany, zmęczony wszedł na teren wykopalisk, natknął się na panią Barnes. Fotografowała coś z właściwym sobie zapałem, gdy nagle wyrósł jego długi cień.
Obejrzała się:
- Ach, poznaję. Jeszcze jeden Polak. Człowieku, ależ ty wyglądasz, jakbyś nie mył się od tygodnia...
- Dzień dobry pani, kurz straszliwy, a od nas kawał drogi na piechotę.
- Macie wszak jeepy.
- Bo to inna sprawa, na poły prywatna...
- Rozumiem, profesora szukasz?
- Nie, chłopców, Haluka i moich rodaków.
- Chodź. Grzebią jak nieprzytomni przy tych straszliwych sfinksach. Jeszcze profesor ma odwagę mówić, że te kobiece twarze są ładne. Wiadomo, męski gust. No, chodź. Albo idź sam, trafisz. Widzisz, to tam. Mam tu jeszcze coś do roboty. A gdy się umyjesz, to pokaż się jeszcze raz.
Trochę oszołomiony perorą chudej kobiety w nieokreślonym wieku, pomaszerował do trójki kompanów. Haluk pierwszy go spostrzegł; ponieważ było to pod słońce, przesłonił oczy dłonią i wpatrywał się uważnie:
- Furky... Czyżby przyjechał wóz od Amerykanów? Nie było słychać.
- Chodź, Edmund, cześć, cieszę się, że cię widzę - Julek skorzystał z okazji, by wydostać się z wykopu. Po odsłonięciu drugiego sfinksa przy przeciwległym portalu mniej już go emocjonowało stanowisko Wicka, jak się powszechnie zwykło nazywać to miejsce w obozie.
- Coś ty taki zmachany? Piechotą chyba nie gnałeś?
- Tak, Haluk, pieszo przyszedłem. Nie chciałem, żeby ktoś wiedział o mojej tu obecności. Przynajmniej tymczasem. Musimy pogadać spokojnie.
- Stało się coś?
- I tak, i nie. Siadajmy gdzieś z boku...
Gdy już umieścili się daleko od czyichkolwiek uszu, za kopcami wywiezionej ze stanowiska ziemi, Furky od razu wystąpił z nowiną:
- Słuchajcie, Stephen zniknął.
- Jak to zniknął?
- Zwyczajnie, najpewniej wczoraj w nocy, opuścił obóz. Czekaliśmy dotąd, ale ani słychu. Profesor Laxner zarządził na jutro od rana poszukiwania. Ale my się buntujemy przeciw tej decyzji, zwłaszcza ja. Bardzo się boję o losy Maughama. No cóż, polubiłem go i w pełni mu ufam
- Hm - chrząknął Haluk. - Tylko że te zaginięcia stają się i u nas, i u was regularnością. Zupełnie jakby szczury uciekały z tonącego okrętu. Powinęła się noga przestępcom i teraz zdjął ich blady strach.
Furky nie wytrzymał nerwowo, poderwał się z miejsca.
- O czym ty mówisz? Maugham przestępcą? Właśnie o ten klimat braku zaufania wokoło niego rozeszło się, nie mógł tego już dłużej znieść...
- Czekaj, czekaj, jesteś w gorącej wodzie kąpany. To szlachetnie, że bierzesz go w obronę, ale ciekawym, co powiesz na nasze racje. Tydzień temu i u nas zdarzyło się, że podobnie ktoś zniknął, zabierając na domiar swoje rzeczy...
- Stephen nie zabrał.
- Bo pewnie sprytniejszy, wolał się maskować... Otóż u nas zniknął niejaki Ahmet, zamieszany najpewniej w całą aferę z figurkami. Zaczęło mu się już palić pod stopami, wybrał więc taką metodę. Myślę, że i Maugham, gdy dowiedział się o naszych przygodach i aresztowaniu trzech wspólników, wolał wziąć nogi za pas.
Edmund dłońmi obłapił głowę i kiwał nią w zupełnej desperacji. Ale zaraz twarz jego stężała, powiedział twardo:
- Nie macie racji. Mylicie się. Tych dwóch faktów nie można łączyć. Ale za to niepokoi mnie ta sprawa u was. Posłuchajcie. Stephen ogromnie się trapił niewygasłymi podejrzeniami wokół jego osoby. Napomykał o tym kilkakrotnie. Niektórzy z kolegów naprawdę byli nazbyt złośliwi i chyba niesprawiedliwi. Właśnie po waszej przygodzie jego zdenerwowanie dosięgło szczytu. Publicznie oświadczył, że skoro miał już takiego pecha, iż był głównym odkrywcą pieczary, to musi teraz rozwikłać zagadkę do końca, wyjaśnić wszystko, przedstawić pełne dowody swej niewinności. Gadał, gadał, aż go raptem zabrakło. Początkowo byliśmy jeszcze spokojni, ale teraz zaczęliśmy patrzeć na to inaczej. To ambitny chłopiec, na głowie stanie, by dopiąć swego. Jak może to być niebezpieczne, wiemy sami najlepiej. Boję się, by mu się coś złego nie stało. Może już nie żyje?
- Coś ty, zwariował?
- Jeszcze nie... Sami wiecie, że uciekł jeden z pasterzy, najpewniej wspólnik tej bandy. Teraz i od was oddzielił się jakiś podejrzany typ. Mogli udać się do Ankary albo gdzie indziej, ale według mnie tkwią w górach. Figurki nie mogą być jedynym znaleziskiem. Może przygotowują się do przetransportowania schowanej gdzieś zdobyczy. Nie zamierzają wracać z próżnymi rękoma. I jeżeli natkną się na Stephena czy on na nich, to co będzie? Spróbujcie pomyśleć... Wiem jedno, że Maugham poszedł w te tajemnicze góry. Pamiętacie, był już jeden szkielet w pieczarze, zginął potem tajemniczo. Nie dopuśćmy, by znalazł się tam i drugi...
Trochę ich przekonał. Patrzyli na Furky’ego z powagą. Wicek wzruszył ramionami.
- Może to i prawda. Ostatecznie niczego nie można było chłopu udowodnić. Zbieg okoliczności. Ja go rozumiem, sam bym podobnie postąpił na jego miejscu. Jak żyć, gdy każdy patrząc na ciebie, wiesz o tym, myśli o tobie najgorzej. Na głowie należy wtedy stanąć, by udowodnić, że jesteś w porządku. Wiesz, Haluk, nie zaperzaj się, Ahmet to coś zupełnie innego.
- Stephen zawarł z nami przymierze, pamiętacie? - dorzucił Julek.
- On mi pierwszy pokazał wejście do drugiej komory w pieczarze.
- No więc jak? Wierzycie mnie czy swoim podejrzeniom? - denerwował się Edmund.
- Ja myślę, że tu trzeba działać rozważnie - dorzucił Haluk. - Wiecie co, idziemy teraz do ojca, trzeba jemu rzecz całą przedstawić. Na kiedy planowana była nasza wspólna wyprawa?
- Na sobotę - odrzekł Furky.
- Jeszcze trzy dni. Profesor Laxner na jutro wyznacza akcję poszukiwania Maughama?
- Tak, ale jest przekonany, że Stephen sam wróci. Chyba nic innego już nim nie powoduje.
- Nie wiem. Nic już nie wiem. Ojciec mówił, że teraz będzie spokój, a tymczasem... Nie mają ci Hetyci do nas szczęścia, czy my do nich, ciągle coś hamuje prace wykopaliskowe.
- U nas też mamy odkrycia, kapitalne reliefy na wewnętrznych ścianach świątyni.
- To jednak świątynia?
- Chyba tak. Sporo jest na to dowodów. To jak, idziemy do profesora?
- No pewnie - podnieśli się jak jeden. - Spojrzysz na nasze sfinksy?
- Potem. Pamiętajcie, mam daleką drogę powrotną. A chcę zjawić się z powrotem przed zmrokiem, by nic zwracać niczyjej uwagi. Mój profesor mógłby mieć o to do mnie pretensje.
- Ależ u was rygory. Nie wytrzymalibyśmy chyba, gdyby i mój ojciec był taki - skonstatował z ulgą Haluk.
Edmund uśmiechnął się blado.
Profesor Kseres zmarszczył brwi, słysząc nowinę. Obejrzał się wokoło, pociągnął za sobą młodych.
- Chodźmy lepiej do baraku, tam rozważymy sobie wszystko dokładnie. Nie podoba mi się to wszystko. Rozumiem motywy tego postępku, ale pomysł był straszliwie nierozważny... Że też nie możemy tu nigdy mieć spokoju. Ledwie parę dni cichszych, od razu taka bomba
- Ojcze, ty ufasz Maughamowi? - zapytał Haluk.
- Chyba tak. Obserwowałem go, znam też w końcu przebieg spraw. Przeciw niemu nie mamy żadnych dowodów, natomiast za nim bardzo wiele przemawia.
- A widzicie - ucieszył się Edmund.
Stłoczyli się przy drzwiach baraku. Haluk wchodząc, obejrzał się. Nikt w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Gdyby był Ahmet, na pewno już kręciłby się tu pod jakimś pretekstem. Ale przynajmniej można było go mieć stale na oczach. A teraz?
Julek z przykrością spoglądał na zszarzałą nagle twarz profesora. Wyczerpywały go ogromnie wszelkie niespodziane historie, piętrzące się wokół już i tak wyczerpującej pracy. Tajemnicza afera z figurkami zdawała się nie mieć końca, wciąż odradzała się, groziła niebezpieczeństwami, burzyła jakikolwiek ład, z takim wysiłkiem zaprowadzany w obozie ekspedycji.
- Słuchamy, kolego Furky, jaka jest wasza opinia o zniknięciu Maughama? - profesor zwrócił się bezpośrednio do Edmunda.
- Boję się. Znam Stephena, zbliżyliśmy się z sobą. On nie jest łatwy we współżyciu, ale gdy się go bliżej pozna, widzi się w tym Angliku i wielki umysł, i prawe serce. Chory był nieomal z. powodu atmosfery, jaka się wokół niego wytworzyła. Sam profesor Laxner, choć tego wyraźnie nie objawiał, nie darzył go zaufaniem - nie wprowadzał w sedno naszej pracy przy świątyni, nie zlecał jakichś opracowań jak innym. Ten wyjazd był dla Stephena wielką stawką. On chce iść drogą naukową, ocena Laxnera może zaważyć na jego karierze. To byłoby jedno. Próbuję tu motywować postępowanie kolegi. Drugie to ogromna ambicja tego chłopaka. Urażona teraz, zraniona boleśnie. Jest przy tym szalenie odważny.
- O, to lubię - wyrwał się Wicek, ale zaraz umilkł, zgromiony spojrzeniem profesora.
- Nazbyt odważny. Gotów na każde ryzyko, zwłaszcza w sprawie dla niego tak zasadniczej, jak obrona własnego honoru. Nie umiałem przełamać złego klimatu, jaki niektórzy z kolegów wytworzyli wokoło Stephena. Teraz są tego skutki. Nie wiem, czego pragnął dokonać w tych górach, co znaleźć, co udowodnić. Wiem, że będzie to czynił z pasją. A jeśli są tam źli ludzie, jeżeli jakaś część szajki właśnie w tych górach szuka schronienia, albo jak przypuszczają koledzy - wskazał dłonią na trójkę przyjaciół - widząc, że wsypa już nastąpiła, chcą uratować łup, przewieźć go gdzieś, sprzedać i potem ulotnić się? Jeżeli się zetkną ze Stephenem, nie uzbrojonym, a zwariowanie odważnym, idącym na wszelkie ryzyko, co wtedy będzie?
- Profesor Laxner chce jeszcze czekać?
- Nie. Tylko powiedział, że dzień musi minąć, nim zarządzi jakieś poszukiwania... Myśmy się wszyscy bardzo sprawą przejęli, niektórzy mają wyrzuty sumienia. Zdecydowałem się wtedy po cichu opuścić nasze stanowisko i przyjść tu na naradę. Co robić, panie profesorze?
Pan Kseres zastanawiał się dłuższą chwilę. Przygryzł wargi.
- Nie chciałbym wchodzić w kolizję z moim znakomitym kolegą, profesorem Laxnerem. To nie miałoby sensu. Trzeba szukać Innego wyjścia. Na sobotę planowaliśmy wspólną wyprawę do górskiego zabytku?
- Tak.
- Dobrze. Spróbujemy to uczynić w terminie wcześniejszym. Jutro. Razem z wami. Ergun i Merlut zajmą się przygotowaniem do jutrzejszej wyprawy. My całą piątką jedziemy do amerykańskiego obozu.
- Ale ja wysiądę nieco wcześniej, dobrze, panie profesorze? Nie chciałbym, by pan Laxner wiedział, że tutaj byłem.
- Zgoda. Ale załóżmy, że nie powie mi nic o zaginięciu Maughama? Co wtedy?
- Nie przypuszczam. Profesor Laxner jest za mądrym człowiekiem, by pójść na podobne ryzyko. Przejął za nas odpowiedzialność.
- Dobrze, za dziesięć minut ruszamy. Haluk, ty poprowadzisz wóz?
- Hola, koteńki. Jakże to, profesorze, wyjazd do Amerykanów beze mnie? - w drzwiach stanęła pani Barnes. Zaraz za nią wpadł doktor Merlut. Był bardzo przejęty i podniecony.
- Panie profesorze. Proszę, co znaleźliśmy. Moim zdaniem, wspaniały okaz gliptyki.
Skupili się przy nim. Trzymał w dłoni małą pieczęć z brązu o kształcie stożkowym, z nasadzonym pierścieniem dla przytraczania jej do ubrania. Na ściankach wytłoczone były hieroglificzne ornamenty.
- Wspaniałe. Niesłychanie rzadkie. Tak mało mamy na razie okazów rdzennie hetyckiej gliptyki, większość bowiem znalezisk ma typowe cechy mezopotamskich pieczęci cylindrycznych. Wspaniałe. Gdzie pan to znalazł, doktorze?
- Nie opodal studni... Zaraz tam wracam - i już go nie było.
- Przyjrzyjcie się, chłopcy, a potem wracamy do naszych spraw. Chce pani z nami jechać? Proszę bardzo. Jest pani już i tak wprowadzona w sedno tych dziwnych spraw. Z aktywnym własnym udziałem na domiar - nikły uśmiech okrasił twarz profesora. - Chłopcy powiedzą, o co chodzi, ja idę się przebrać.
- Dobrze, profesorze - spojrzała po chłopcach, podniosła głos. - A wy to co? Zaraz mi się umyć, bo wstyd mi będzie za was. Cała czwórka. Uczesać się, wciągnąć jakieś przyzwoitsze spodnie i koszule. Z wizytą jedziecie.
- Jaka tam wizyta - mruknął Wicek. -Wie pani, Maugham dwa dni temu wyszedł rano w góry i dotąd go nie ma. Edmund przybiegł do nas bardzo tym zaniepokojony...
- Idź się myć, potem opowiesz, gdy będziemy się tłukli wozem. Wyobrażam sobie, jak nas wytrzęsie, jeszcze gdy ten gagatek będzie prowadził. Muszę zajrzeć za swoje przepierzenie.
Furky, mało dotąd obeznany z dziwnymi obyczajami pani Barnes, oczy szeroko rozwierał patrząc na nią i nie wiedział, traktować jej słowa poważnie czy z uśmiechem.
Haluk prowadził genialnie. Nie przesadzając z szybkością, lawirował zręcznie pośród rozpadlin, wądołów, wyrastających ni stąd, ni zowąd wielkich głazów czy całych pagórków. Mruknął w którejś chwili do Julka, że przydaje się zaprawa znad Tuz Golu.
Już w pobliżu stanowisk ekspedycji amerykańskiej, za osłoną dziwacznego występu ziemi, budzącego czujność archeologa, Edmund zeskoczył z jeepa i pomknął chyłkiem do swego obozu.
Wjechali tam budząc wielkie zdziwienie, ale i radość. Chłopcy amerykańscy patrzyli na polsko-turecką grupę z podziwem, doszły już tu wieści o ich wyczynach. W spojrzeniach tych było trochę zrozumiałej zazdrości.
Profesor Laxner wyszedł im naprzeciw. Zagarnął gestem chyba niekłamanej serdeczności pana Kseresa i panią Barnes, nad młodszymi zlecając opiekę swym asystentom.
- Pewnie zechcecie zagrać w siatkówkę? - zasugerował.
Zaczekali, aż szarża zniknie w drzwiach wygodnego, składanego baraku, o niebo przewyższającego komfortem skromne budynki ekspedycji tureckiej.
- Naprawdę chcecie grać w siatkę? - skrzywił się George.
- Dajcie spokój, akurat czas - żachnął się Haluk - Co u was?
- Mamy zmartwienie. Maugham znikną... Podobno polazł w te piekielne góry.
W skrócie zreferował im sprawę. Słuchali, bo musieli, nie mogąc zdradzić się, że tajemnica jest im już znana.
- To trzeba go szukać.
- Chyba tak. Rano ruszamy.
Speszeni byli, podenerwowani. Chłopcy widzieli wyraźnie, że mają teraz do siebie pretensje za swój stosunek do Stephena.
- O, a ty gdzieś się podziewał? Szukałem cię - George zobaczył nadchodzącego Edmunda.
- Spacerowałem. Przejmuję się Stephenem, nie mogę znaleźć sobie miejsca - jąkając się trochę, usprawiedliwiał się Furky.
George przyjrzał mu się uważnie, potem spojrzał na jeepa ekipy tureckiej, nagle ze zrozumieniem pokiwał głową i poklepał ciepło, bardzo serdecznie po ramieniu Edmunda.
- Dziękuję ci, to było mądre. A wiesz, że sam o tym myślałem?
- O czym ty mówisz, George? - zaciekawił się ktoś.
- Nic ważnego... Drodzy goście, chcecie obejrzeć naszą świątynię? Posuwaliśmy się w robocie, odkryliśmy to i owo, wcale ciekawe... - zmieniał szybko temat.
- Nie. Na to zawsze będzie czas - z miejsca odciął się od tej propozycji Julek.
- Ale oni tam idą - ktoś z Amerykanów wskazał obu naukowców, w towarzystwie pani Barnes zdążających ku miejscu wykopalisk. Zajęci byli wszyscy nader ożywioną rozmową. Ale nie we wszystkim musieli się z sobą zgadzać, świadczyły o tym dynamiczne gesty i podnoszący się czasem ton głosu.
- Ich sprawa - odburknął Julek, któremu nagle zrobiło się przykro, że profesor Kseres może w tej sytuacji zajmować się starociami.
- George! - zawołał ktoś nagląco od strony świątyni.
George kilkoma susami znalazł się przy profesorze.
- Słuchaj, chłopcze. Zmieniliśmy plany. Dziś jeszcze ruszamy do obozu profesora Kseresa, a o świcie w góry. Na poszukiwanie Maughama - dorzucił nieco ciszej. - Wyznaczysz obsadę, nie więcej jak dziesięć osób. Trzeba przygotować sprzęt. Namioty koniecznie musimy zabrać, także dla tureckiej grupy, bo oni nie mają. Czynię cię za to wszystko odpowiedzialnym.
Wracał do nich jeszcze szybciej. Wicek pomyślał, że nie ma to, jak mieć takie długie nożyska.
- Hurra, chłopaki, zaraz ruszamy! - George promieniał.
- Odszukamy Stephena.
Oczy wszystkim zabłysły, od razu poprawiły się nastroje. Julek z sympatią pomyślał, jacy w końcu przyjemni i dzielni okazali się wszyscy ci chłopcy. A że trochę podejrzliwi? Oni sami też nie wiedzieli, co sądzić o Maughamie. Właściwie to dopiero Edmund ich przekonał do niego.
- Słuchajcie, mamy przygotowywać wyprawę. Darujcie, że nie będziemy bawili się w dżentelmenów i ceremoniał. Bądźcie z nami, ale bez wszystkich tych konwenansów. Przypuszczam zresztą, że długo nie zabawicie
- Nie zawracajcie sobie nami głowy. Nagadamy się jutro. A teraz to już możemy pójść obejrzeć tę świątynię, prawda?
Przytaknęli. Pewnie, ma Haluk rację, nie trzeba tamtym zawadzać, kupa roboty z takim przygotowaniem wyprawy. Mogą wszak pozostawać w górach przez kilka dni. A noce tam piekielnie zimne.
Naukowcy wraz z panią Barnes wracali od wykopalisk przyspieszonym krokiem. Profesor Kseres powstrzymał swoją gromadkę:
- Obejrzycie przy innej okazji. Jutro krótko przed świtaniem ruszamy w góry. Teraz wracamy.
- Jeszcze się z wami nie przywitałem. Gratuluję wam, chłopcy, wspaniałego odkrycia. Nie wytrzymam, by chociaż przez moment jeszcze dzisiaj nie zerknąć na te sfinksy... - w tym momencie Laxner wydał się Halukowi i Julkowi tak równy, jak wtedy, w czasie wspólnej niedoli, gdy byli porwani.
- To nie nasza zasługa, tylko kolegi Kempki - sprostował informację Haluk.
- W to już nie wchodzę... Jeszcze jedno, żebyście źle mnie nie oceniali. Nie znałem w sprawie Maughama wielu istotnych punktów, nie znałem zwłaszcza faktu ucieczki od was tego człowieka. Rozumiemy się?
- Tak jest - wyrwał się Wicek.
- Coś taki pokorny wobec tego Amerykańca? - strofował go szeptem w chwilę potem rozłoszczony czegoś Julek. Szli już do wozu.
- Lepiej go mieć za sobą, czyli za Stephenem, niż przeciw - uciął krótko Wicek.
Tej nocy nikomu nie było do spania. Przygotowania przeciągnęły się, trzeba było wydać dyspozycje grupie zostającej pod wodzą doktora Merluta w obozie, Ergun zaś wybierał się z nimi. A potem sen jakoś nie przychodził, wiercili się na łóżkach, pogadywali, zemocjonowani przewidywaniami zdarzeń w nadchodzącym dniu. Zasnęli na krótko dopiero przed świtaniem. Cóż, kiedy nadjechały jeepy Amerykanów, trzeba było zaraz wyskakiwać z łóżek. A na domiar poganiała ich niespożyta pani Barnes, która również zaanonsowała swój udział w wyprawie w charakterze fotografa. Haluk widział jednak, jak starannie umieszcza pistolet w swej torbie lekarskiej.
“Równa babka - pomyślał - wcale niezgorszy ten wynalazek Julka”.
Po chwili warkot czterech maszyn rozbił poranną ciszę. Haluk najlepiej znał drogę, on też prowadził pierwszego jeepa. Starali się dotrzeć możliwie najbliżej pasma górskiego.
Od pewnego punktu nie można było dalej jechać. Droga stawała się nie do przebycia dla maszyn. Trzech kierowców zostało na straży, mieli być każdej chwili gotowi. Zaopatrzeni w śpiwory i żywność, mogli przetrzymać tu nawet cztery dni, należało bowiem liczyć się z przedłużeniem wyprawy. Chodziło wszak o życie człowieka, wszystko inne było czymś drugoplanowym.
Julek westchnął, gdy znów przyszło zagłębić się w czeluście podgórza. Wygasł w nim entuzjazm do naskalnego zabytku, za wiele się z tym łączyło niepotrzebnych emocji i trudnych przeżyć. Od dawna przestało to już być tylko przygodą.
Dwudziestoosobowa ekipa szła w milczeniu. Zabrakło śmiechów i przekomarzań, które towarzyszyły uprzednim wędrówkom. Każdy pogrążony był w nie najweselszych myślach, droga jakoś straszliwie się wydłużała, mimo że Wicek idący wraz z George’em na przedzie poprowadził ich odkrytym przez siebie wygodniejszym skrótem.
Niektórzy z uczestników wyprawy, nie przyzwyczajeni do górskich marszów, byli już u kresu sił w chwili, gdy osiągnięto wąwóz. George wprawdzie próbował swoim sposobem wabić ich rozświetloną słońcem ścianą skalną z przywartym do niej rachitycznym drzewkiem, ale tym razem mu się nie powiodło. Zarządzono godzinną przerwę i pierwszy posiłek.
Julek ze zdumieniem obserwował obu naukowców. Byli mniej zmęczeni od wielu młodych. Bo o pani Barnes to w ogóle nie było co mówić, wyglądała, jakby co najwyżej odbyła maleńki spacer dla zdrowia, tyle że na policzkach jej wykwitły zazwyczaj tam nie goszczące rumieńce. Profesorowie Laxner i Kseres też zachowali pełną formę. Imponowało chłopcu to starsze pokolenie swoją wytrzymałością.
Haluk podsunął się do niego i Wicka.
- Słuchajcie, godzina czasu. Szkoda go. Poprosimy ojca, by pozwolił nam w charakterze zwiadu pójść naprzód. Pod pieczarę. Nie uważacie?
Pewnie, że przytaknęli. Po co im to rozsiadywanie, w dodatku w cieniu, gdzie chłód sączący się od skał przenikał ciała i niewiele pomagała gorąca herbata.
Nic nie wyszło z tego projektu. Profesor Kseres uciął pomysł od razu.
- Zrozumcie - powiedział - że i tak za wiele niespodzianek spotyka nas nieomal co dnia. W wielkiej gromadzie jesteśmy bezpieczniejsi. Rozbijanie się na drobne grupki może wpakować nas w jakąś nową kabałę. Nie wiemy, co tu jest, kto może się znajdować w pieczarze czy w jej pobliżu. Stanowczo nie zgadzam się.
Haluk opuścił głowę, nie mógł nie przyznać ojcu racji. Zarazem coś wewnętrznie straszliwie go ponaglało. Nie było jednak rady, trzeba było dostosować się do całego zespołu.
Szeroką, słoneczną dolinę, tuż za wąwozem, gdzie srebrnymi poblaskami świecił mały stawek, osiągnęli już w popołudniowych godzinach. Nawet pani Barnes mruknęła coś o straszliwie powolnym tempie.
Profesor Kseres uważnie rozejrzał się dookoła.
- Gdzie się mieści pieczara? - zapytał.
- W tych skałach, pięć minut drogi.
- A ołtarz czy grobowiec?
- Trzeba iść od lewej strony tego skupiska skalnego, potem szlak znów skręca głęboko. To kawał drogi.
- Po drodze są wygodne stanowiska na biwak?
- Chyba nie. Tam wszędzie ciasno, postrzępione odłamy, wąskie ścieżyny.
- W porządku, teraz zajmiemy się urządzeniem stałego obozowiska, do którego będziemy powracać. Przede wszystkim rozbijmy namioty. Jeżeli nam potem czasu starczy, spróbujemy spenetrować dziś jeszcze najbliższy region.
- A jeżeli tam Maugham czeka naszej pomocy? - odważył się zaoponować Wicek.
- Słuchaj, chłopcze. Głównym naszym celem jest odnalezienie Maughama. Nie możemy dopuścić jednak, żeby stało się coś złego komuś z członków wyprawy. Sami wiecie, jakie tu w górach są noce. Po ciemku obozu nie rozbijemy. Chyba jasne? - był już lekko zniecierpliwiony. - Możecie co najwyżej obejrzeć w najbliższym promieniu tę dolinę. Sprawdźcie, czy ta woda ze stawku nadaje się do picia. Może jest jakiś strumień.
- Jest. Widzieliśmy.
- Weźcie zatem z sobą brezentowe wiaderka, przynieście zapas wody. Poradzimy sobie chwilowo bez was.
Wicek, jakby go kto na sto koni wsadził, ruchem ramienia przywołał do siebie Julka i Haluka. Z wiaderkami pod pachą pomaszerowali w kierunku strumienia.
- Nie możemy tu zabawić zbyt długo. Ojciec wysłał nas po to, by trochę rozładować nasz niepokój. Byłoby jednak nieładnie, gdybyśmy nie współdziałali w urządzaniu obozu. Skorzystajmy z czasu, by się naradzić. I zaraz wracamy. Jak myślicie, od czego należy zacząć?
- No, chyba przede wszystkim trzeba sprawdzić pieczarę. Stephen ją znał, możliwe, że próbował przejść korytarzem do drugiego wyjścia. A potem jednak trzeba będzie zaproponować rozbicie na dwie grupy. No i penetrować cały najbliższy teren. Przyznam się, że innej rady nie widzę, a ta też nie jest genialna. Tak można go szukać i cały rok.
- Ale co można innego wymyśleć? - Julek zastanawiał się nad słowami Haluka.
- Mnie się zdaje, że jakiś ślad można znaleźć w pobliżu skalnego ołtarza czy grobowca, to już profesorowie określają, czym jest ten nasz zabytek...
- Twój tylko, Wicek.
- Dajcie mi spokój, twój, mój, nasz. Wszystko jedno. Ważny jest Stephen, reszta to margines. Więc ja bym tam szukał. Ale pewnie - pieczarę trzeba spenetrować najpierw.
- Dziś chyba nie zdążymy?
Kempka spojrzał na słońce, pokręcił głową.
- Nie. Wlekliśmy się tutaj jak stare baby nie ubliżając pani Barnes, ale ona jest rzadkim wyjątkiem. Dziś nie da rady. Należy liczyć się z potrzebą zbadania całego przejściu pod górą. A to zabiera czas. No, walmy po tę wodę. Podeschnięty strumień, pstrągów tu chyba nie ma?
- Że też tak sucho... Gdyby po deszczu, mogłoby to nam ułatwić odnalezienie jakichś śladów.
Nie odpowiedzieli na naiwne rozważania Julka. Akurat miałby padać deszcz, żeby mu było wygodniej?
Haluk nagle trącił Kempkę w bok
- Ty, co to takiego. Bieleje tak dziwnie, ptaki jakieś zrywają, się. O Allach, czyżby to...
Nie dopowiedział, zdjęty straszliwą zgrozą. Biegiem ruszyli ku pagórkowi na przeciwległym brzegu strumienia. Stado sporych ptaków z wrzaskiem wzbiło się w górę.
- To koń albo dzika zwierzyna. Na pewno nie człowiek - z jakąś straszliwą ulgą wypowiedział to Wicek.
Podeszli całkiem blisko. Już tylko piszczele zostały z konia, mogli to teraz rozpoznać po skórze, po nie objedzonej jeszcze do cna czaszce.
- Wilki musiały go zagryźć. Ptaki już tylko dokończyły. Cuchnie, ale słabo. Koń ten padł nie dalej jak przed dwoma dniami. Wiem coś o tym. Był rok, kiedy koło Adampola koczowały olbrzymie watahy wilcze. Wiele szkód nam narobiły. Widywałem wtedy też ścierwa końskie i krowie.
- Ale skąd tu koń? Jakże się przedostał tymi wertepami?
- Nad tym, Julek, i ja się zastanawiam. Bo już domyślam się, czyja to była szkapa, pamiętacie, zwiał jeden z pasterzy? Na pewno też mający coś wspólnego z tamtą szajką. Przecież nie piechotą uciekł. Musiał dobrze znać jakieś przejścia, jeżeli dotarł z koniem, choćby i przyzwyczajonym do poruszania się w górach, aż tutaj. Widzicie, mamy dowód, że Maugham nie jest tu sam. Tym gorzej - zmarszczył się. - Mogli się spotkać.
- A może jeszcze i Ahmet? - dorzucił Julek.
Wracali, niosąc wiaderka wody, w nie najweselszych nastrojach. Końskie ścierwo wyraźnie wskazywało, że w górach znajdują się ludzie. Nie wiadomo jedynie, kto i ilu ich jest. W każdym razie wyprawa po wodę opłaciła się, sytuacja rysowała się wyraziściej.
Wiadomość wywołała poruszenie w obozowisku. Rozpytywano chłopców o szczegóły. Cóż mogli więcej powiedzieć?
Zapanowała nerwowa atmosfera. Posiłek wieczorny, opóźniony, dawno już po zapadnięciu mroku, nie zmienił nastrojów. Coś czaiło się w górach, teraz, w czerni, majaczących ledwie, ledwie dostrzegalnymi, jeszcze ciemniejszymi niżeli mrok konturami. Jakieś nieznane pogłosy niosły się z oddali. Zrywał się z poszumem wiatr, furkotały płachty namiotowe.
Noc jednak minęła spokojnie. Zmieniający się co dwie godziny wartownicy niczego nie zauważyli.
Wstający dzień nie poprawił humorów. Zostawały zwarzone, a oczy ludzkie z lękiem wędrowały po nieogarnionych szczytach, zdających się nie mieć początku ni końca. I jakże tu szukać kogoś w takiej okolicy?
Na zbadanie pieczary, do której po trzęsieniu ziemi wejście stało się utrudnione, zgłosili się George z Edmundem i Wicek z Halukiem. Julka profesor zatrzymał przy sobie. Po zbadaniu pierwszej pieczary czwórka miała dać znać, czy podejmują drogę przez korytarz. Wtedy dla zabezpieczenia odwrotu jeszcze dwie osoby wspięłyby się do groty. Druga grupa miała udać się na dokładną penetrację doliny. Bo skoro był koń, mogło się i jakiemuś człowiekowi przytrafić coś złego.
George rwał pierwszy na górę, wzrost mu to wspaniale ułatwiał; przeginał się jak scyzoryk, gdzie tylko chciał, wspierał długimi nożyskami o skalne występy. Wicek też radził sobie niezgorzej. Musieli jeszcze na górnej półce zaczekać na Haluka i Edmunda. Ale i oni, zasapani, stanęli wkrótce przy nich.
- Uważajcie, bo znów może pokazać się niedźwiedź...
Szli ostrożnie, robiąc świadomie sporo hałasu, by wypłoszyć zwierzę, jeżeli szukało osłony w pieczarze. Czarna dziura wejścia pozostawała nadal pusta.
U otworu pieczary Wicek zatrzymał się na moment, nasłuchiwał, zmarszczył czoło.
- Uwaga - powiedział. - Tam jakby coś sapie. Pewnie jednak ten piekielny niedźwiedź. George, masz pistolet profesora, uważaj...
Nasłuchiwali. Posapywanie dochodziło zupełnie wyraźnie jakby czyjś bardzo zmęczony oddech. Zawahali się. Co robić? Jeżeli niedźwiedź, sprawa może być niebezpieczna, pistolet nie za wiele tutaj pomoże.
Wicek ostrożnie wsunął rękę z zapaloną latarką w czeluść pieczary. Ale w obrębie światła nie dostrzegł niczego podejrzanego. Wsunął się do środka, napięty, gotów każdej chwili do odwrotu. George wpychał się za nim z odbezpieczonym pistoletem.
Doleciał ich szmer z najdalszego kąta, gdzie znajdowało się wejście do korytarza, wiodącego ku drugiemu wyjściu przy wodospadzie. Niewyraźnie zamajaczył jakiś cień, zniknął.
- Uważaj, tu ktoś jest - powiedział Wicek zduszonym głosem.
I zaraz na jego twarzy odbiło się zdumienie.
- Ale nadal słychać posapywanie. Co u diabła?
Zdecydowani, ruszyli szybko w głąb jaskini. Dwie latarki rozbijały mrok. I nagle oba snopy światła zatrzymały się na jednym punkcie.
- Stephen - żachnął się George. - Żyje?
Nie mogli się zdobyć na żaden ruch. Poraziła ich myśl, że poszukiwania na samym początku dają tragiczny efekt.
- To on sapie - rozjaśnił się nagle Wicek. - Śpi jak zabity. Niech go licho, ale mi strachu napędził.
Byli już przy Maughamie. Trzeba go było szarpnąć silnie za ramię, by zbudził się z. nieprzytomnego snu. Wyglądał nędznie, wychudły, niesamowicie brudny. Koło ucha wielkim zlepem zastygła mu krew.
- Stephen, co z tobą? Rannyś? Aleś spał - niepokój i radość wymieszały się w nich, nie wiadomo, co było silniejsze.
Maugham jakby dopiero oprzytomniał.
- Ach, to wy. Jak dobrze - usiadł, próbował stanąć na nogi niezdarnie mu to szło.
Oglądał się też wokoło siebie, jakby czymś zdziwiony.
- Co z tobą? Szukasz czegoś?
- Nie, nie... Więc jesteście. Trochę liczyłem na was. Już wszystko dobrze. Ale były godziny, gdy myślałem, że już nikogo z was nie zobaczę.
Znów się oglądał, a potem wyjął latarkę z rąk Wicka, przejechał jej światłem po wnętrzu groty. Twarz jego wyrażała zdumienie. Nic z tego nie mogli pojąć. Oszalał w tych górach, czy co?
- Czego szukasz?
Stephen odetchnął z ulgą.
- Nic. Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku.
- Skoro my się tu znajdujemy, musi być w porządku - nie bez przechwałki dorzucił Wicek.
- Aha, wiecie, odnalazłem resztę ukrytych znalezisk ze świątyni naskalnej. Wiem, gdzie są. Widziałem je - powiedział głośno Maugham.
- Znalazłeś? To klawo. A ludzi tu nie widziałeś? Sam byłeś? Miałeś, chłopie, szczęście. Bo jeden bandzior zwiał od pastuchów, a drugi od nas. Baliśmy się, że mogą być w górach.
- Widziałem ich. Potem opowiem
Wicek spojrzał porozumiewawczo no George’a. Marnawy jakiś ten Stephen, trzeba z niego wyduszać słowo za słowem. Zmęczony jest, spał wszak jak zabity. Trzeba go zabrać stąd, bo pewnie i głodny. Tylko czy da radę zsunąć się tym niebezpiecznym zejściem między ścianami skalnymi?
George’a korciła jeszcze jedna sprawa.
- Słuchaj, Stephen, jak jest z tobą? Byłeś tu cały czas? Nie widziałeś, nie słyszałeś niczego?
- Kiedy przyszliśmy... to jest, kiedy ja przyszedłem - poprawił się szybko, widząc czujne spojrzenie Wicka - mówię my, bo jakiś zwierz plątał się koło mnie. Kiedy przyszedłem tu nocą, wdrapałem się ostatkiem sił. Poprzedniej nocy w ogóle nie spałem.
- Dlategoś tak chrapał i o bożym świecie nie wiedział? - skonstatował zadowolony już George. - Pomożemy ci dostać się na dół. Tam odpoczniesz i wszystko opowiesz.
- Dobrze, pójdę z wami na dół i wszystko dokładnie opowiem. A potem wrócimy tutaj.
- A po co?
- Źle mówię, czekajcie, zmęczony jestem, głowa mi pęka. Tu, na dole, coś wam potem pokażę.
- Te skarby?
- Nie, nie. Potem wszystko zrelacjonuję. Chodźmy już.
Wicek patrzył na Maughama spod oka. Wróciły mu na myśl dawne podejrzenia. Czyżby Stephen był aż tak zmęczony czy chory, że gada jak w malignie, czy też ma w tym jakiś cel? Tylko jaki? Nie mógł odgadnąć. Postanowił, że będzie miał Anglika pod czujną obserwacją.
Długo trwało zsuwanie się w dół. Maugham rzeczywiście był osłabiony, ta rana koło ucha musiała być większa i bardziej bolesna, niż się zdawało. Narzekał też na bóle w boku, ciągle się łapał pod żebra. Wicek w pewnym momencie przyłożył mu rękę do czoła. Było bardzo gorące. To Kempkę uspokoiło. Ma facet gorączkę, więc i gada od rzeczy. Zrezygnował w tej sytuacji z zamiaru zajrzenia choćby do korytarza wiodącego ku drugiemu wyjściu z podziemnej jaskini. Całą uwagę poświęcił teraz zabezpieczaniu Anglika przy zsuwaniu się w dół.
Powitała ich cała gromada. Nikt chyba nie został w obozowisku. To Haluk, który zauważył ich pierwszy, narobił alarmu i teraz okrzyki radości powitały zjawiającą się całą i zdrową trójkę.
Pani Barnes zajęła się zranieniami Maughama, nie pozwalając o nic go pytać.
- Potem, patrzcie, jakie głębokie cięcie, parę centymetrów w bok i nie wyszedłby z tego cało. O skałę się rozbiłeś? Nieważne, potem opowiesz. A tu, boli, tak? Myślę, skoro masz żebro złamane. Siniec większy od talerza. Długo się będziesz kurował. Ale zawsze to lepsze niż śmierć, prawda? A mogło się i to przydarzyć.
Umyła, opatrzyła, obandażowała go, wreszcie podniosła się z miejsca, zadowolona z siebie, a i z cierpliwości pacjenta.
- Dajcie mu teraz coś gorącego do picia i jedzenia. Niech się pożywi, trochę odpocznie, a potem nam wszystko opowie.
- Ja wolałbym od razu, tylko może coś przedtem do picia, dobrze? Pozwoli pani?
- Nie, musisz zjeść. Organizm osłabiony, nie ma skąd czerpać sił.
Miała rację, ale dawała zarazem wszystkim pozostałym piekielną szkołę cierpliwości.
Wicek zauważył, że jedząc i popijając w jakimś dziwnym pośpiechu, Stephen parękroć oglądnął się w kierunku, gdzie znajdowała się pieczara. Zastanowiło to Wicka pożałował, że nie ma możności wdrapać się do jaskini ponownie i przejrzeć jej dokładniej. Coś ten Maugham ukrywa. Ale co?
Stephen właśnie zaczynał opowieść. Poprosił przedtem, by mu nie przerywano, dodatkowych objaśnień chętnie udzieli później. Teraz jest bardzo zmęczony, a nie chciałby, by mu myśli się skołowały...
Mówił urywanymi zdaniami. ale szybko, jakby zależało mu szczególnie na takim przekazaniu swojej relacji. Każde zdanie budziło oszołomienie i zdumiewało. Trudno było po prostu uwierzyć, że tyle przeżył ten chłopak w przeciągu jedynie dwóch dni...
Zaczęło się od tego, że nie od razu trafił do pieczary. Może podenerwowanie, może zmęczenie sprawiło, iż pomylił drogę, błąkał się długo, aż innym przejściem dotarł do tej doliny. Zbliżał się już wieczór. Postanowił dostać się jeszcze za dnia do jaskini i tam przenocować. Nie spodziewał się zastać tam kogoś. Niepokoiła go tylko ewentualność spotkania z niedźwiedziem, na obronę miałby jedynie nóż i toporek, słaba to broń przy starciu z olbrzymem. Obawy okazały się płonne, pieczara przywitała go nader gościnnie. Nawet tej pierwszej nocy nie zmarzł tak bardzo, zabrany z sobą koc bardzo się przydał.
Chyba w połowie nocy, nie patrzył na zegarek, zbudziło go przeraźliwe kwiczenie na równinie. Wyglądało na to, że jakiś koń broni się przed czymś w śmiertelnym strachu. Tupot, dudnienie, kwik coraz przeraźliwszy i wreszcie warczenie uzmysłowiły mu, jakiej tragedii jest świadkiem. Wilki zagryzały konia...
To był pierwszy trop. Uświadomił sobie jasno, że koń sam nie mógł tu przybyć, nie znalazł się w dolinie przypadkiem. Z koniem musiał być człowiek. Najpewniej zostawił swego wierzchowca, udając się w niedostępne dla konia góry. Przypomniał sobie wtedy o pasterzu, który uciekł konno, najpewniej wspólniku aresztowanych bandytów.
Zaraz gdy tylko pojawiło się słońce, wyszedł z pieczary i dostrzegł zżarte ścierwo konia, przy którym ucztowały teraz jakieś ptaki. Był przekonany, że właściciel konia pojawi się, chcąc zobaczyć, co się stało. Przyczaił się za załomami skalnymi, czekał.
- To było najcięższe - zwierzał się teraz Stephen - nużyło mnie czekanie, byłem niewyspany, na szczęście niegłodny; zapas suchego jedzenia wziąłem bowiem z sobą. Pić tylko strasznie mi się chciało, ale nie mogłem w tej sytuacji ryzykować wędrówki do strumienia. I mądrze zrobiłem, bo pewnie inaczej nie mógłbym już wam snuć tej opowieści... Dochodziło południe, gdy ten mężczyzna zjawił się na polanie. Zaklął coś głośno na widok szczątków konia. Podszedł do ścierwa, zabrał siodło, coś jeszcze, zaniósł to na stronę, przywalił kamieniami. Wyraźnie zacierał ślady. Czułem, że jestem na najlepszym tropie. Teraz, pozostawała sprawa, co robić dalej? To nie miasto, ani las, gdzie można kogoś śledzić. Ale musiałem.
Patrzył uważnie, dokąd skieruje się nieznajomy. Gdy zniknął za załomami, wyszedł ze swego ukrycia, szedł za nim, trzymając się możliwie daleko. Ryzykował, że straci ślad, tamten mógł udać się przecież w każdym kierunku. Raz nawet już go zgubił, ścieżyny rozchodziły się tam na trzy strony. Na szczęście uratował sytuację rzucony na ziemię świeży niedopałek papierosa. No i chyba ten złoczyńca nie oglądał się za siebie, pewny bezpieczeństwa, były bowiem momenty, gdy łatwo mógłby zobaczyć, że ktoś mu depce po śladach.
Trudno powiedzieć, jak długo szli. Stephen na wszelki wypadek znaczył sobie drogę, by nie zgubić się, gdy przyjdzie wracać. A potem tamten mężczyzna nagle zniknął. I to na terenie, gdzie widzialność było już znacznie lepsza...
- Byłem przerażony - ciągnął Maugham, a w oczach jego pojawił się ponownie przeżywany naówczas lęk. - I tym, że go zgubiłem, i przypuszczeniem, że może mnie zauważył, zaczaił się gdzieś i teraz czeka okazji, by zabić mnie jakimś ciosem znienacka. Walki się nie boję, tylko zaskoczenia... Nie macie pojęcia, jak wyślepiałem oczy, by ujrzeć tego jegomościa. I wreszcie dostrzegłem go. Tkwił przy wielkim załomie skalnym; coś tam robił, przekładał, chował, bo nagle zaczął znosić zewsząd kamienie, układać je w stos. Dobra nasza, pomyślałem, i naprawdę, przyszło mi na myśl, czy nie chodzi tu o jakieś nowe znaleziska.
Trwało to długo. Nieznajomy siedział jeszcze potem, jadł coś, nie wyglądało, że zamierza szybko oddalić się od swego łupu. Stephen nie miał wątpliwości, że chodzi o skarby przeszłości i że oto los zsyła mu najpiękniejszą szansę udowodnienia niesłuszności kierowanych przeciw niemu podejrzeń...
Umilkł na chwilę, zmęczony. Powiódł wzrokiem po skupionych twarzach swoich słuchaczy. Zauważył wyraźnie oznaki wstydu, gdy mówił o tych podejrzeniach. Uśmiechnął się do pani Barnes, która otarła mu czoło chusteczką.
- W życiu nigdy tak na nic nie czekałam, jak na odejście tego człowieka. I do tego nie byłem zdecydowany, co robić. Czy iść jego tropem, czy zapoznać się z zawartością tej kryjówki. Jedno i drugie miało swoje złe i dobre strony... Wreszcie tamten dźwignął się i wolnym krokiem, już nie spiesząc się poszedł dalej. Ścieżyna była tu tylko jedna, dochodził od niej poszum jakby wodospadu. Przyszło mi na myśl, iż może to ten sam, który został odnaleziony przez Wicka. Postanowiłem sprawdzić najpierw, co się kryje wśród usypiska kamieni, a potem znów pognać za tym człowiekiem. Dotarłem do znaleziska prędko. Dużo czasu zabrało mi odsuwanie kamieni; doskonale je zabezpieczył. Wreszcie mogłem zajrzeć do pierwszego z wielkich konopnych worów. Oniemiałem. Posążki, rytony, okazy gliptyki, wspaniała waza z metalu... Już nie otwierałem dalszych worków. Zacząłem układać kamienie tak, jak to wyglądało z początku. Miejsce zapamiętałem dobrze, zawsze tam trafię.
Westchnął teraz głęboko, przez dłuższy moment milczał. Wreszcie przemówił znów, cichszym jakby głosem. Najpewniej minione przeżycia odżyły w nim z całą siłą.
- I wtedy tuż za sobą posłyszałem szelest, skradanie się. Dwaj mężczyźni biegli w tę stronę. Pierwszym był ten właśnie, którego tropiłem. W ręku miał jakiś kamień. Już się nie zdążyłem osłonić, trzasnął mnie nim przez głowę, a gdy zwaliłem się na ziemię, zaczął mnie z całą pasją kopać. Krew zalewała mi twarz, słabłem, nie mogłem dźwignąć się z ziemi. Jeszcze kątem oka ujrzałem, jak unosi się nade mną dłoń z potężnym kamieniem, i zaraz czyjaś inna dłoń łapiąc to ramię, odtrąca je; kamień spada na ziemię, a za mną zaczyna się gorący jakiś spór, wrzaski, kłótnia... I wtedy najwidoczniej zemdlałem, bo wszystko na jakiś czas zatarło się w mej świadomości.
Poprosił o wodę. Pani Barnes podała mu herbatę. Pił ją chciwie, aż w gardle mu bulgotało.
Wicek znów zauważył, że spojrzenie jego wędruje ku pieczarze. Czego on tam szuka, u licha? Zamienił się jednak w słuch, bo Maugham znów wrócił do swojej opowieści.
- Gdy się ocknąłem, leżałem skrępowany w innym już miejscu. Musieli mnie chyba tam przenieść, dalej od skarbów. Obaj prześladowcy spoglądali na mnie ponuro. Jeden z nich odezwał się łamaną angielszczyzną. Udałem, że tracę przytomność. Pytał, czego tu chcę, dlaczego ich śledzę... Wtedy znów nastąpiła między nimi gwałtowna wymiana zdań. Kłócili się, niestety, po turecku - nie znam wcale tego języka. Gdy ucichło, ten pierwszy, którego tropiłem, zaczął mnie ciągnąć po ścieżynie. W pewnym momencie zrozumiałem. Pod nami rozpościerała się głęboka przepaść. Robił to przemyślnie. Gdy już byłem na skraju trawersu, rozwiązał krępujące mi ręce i nogi sznury. Zabezpieczał się na wypadek, gdyby ktoś znalazł moje ciało... Czułem się strasznie słaby, ale postanowiłem walczyć. Gdy mnie znowu chciał ciągnąć, udało mi się uklęknąć i odepchnąć go od siebie. Skoczył na mnie z cała pasją. Cóż tu mówić, rezultat był przesądzony z góry... I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Ten drugi mężczyzna, który już raz stanął w mojej obronie, rzucił się na mego prześladowcę i zaczęła się straszliwa walka. Obaj byli równie silni, obaj walczyli z zaciętością i pasją. Chciałem pomóc swemu obrońcy, ale ruchy ich były tak szybkie, a balansowanie na skraju przepaści tak niebezpieczne, iż właściwie byłem tu całkowicie bezradny. I wtedy w którymś momencie ten pierwszy zachwiał się. Wykorzystał to drugi i pchnął go z całej siły. Rozległ się straszliwy krzyk; jeszcze dźwięczy mi w uszach - Stephen wzdrygnął się w tym momencie - sylwetka człowieka zniknęła mi z oczu. I tylko krzyk niósł się jeszcze długo, urwany głuchym uderzeniem ciała o skały.
- Kim był ten drugi? Ahmet? - nie wytrzymał Wicek.
- Zaraz, po kolei. Mieliście nie przerywać - poprosił Stephen. - Po długim, długim milczeniu usłyszałem, że człowiek, który mnie uratował, pyta w kiepskiej angielszczyźnie, tak że dopiero po chwili pojąłem, o co chodzi, czy wiem, kto zginął w przepaści. Poinformował mnie, że był to szef wielkiego gangu, od lat zajmującego się nielegalnym handlem, głównie dla wywozu za granicę, zabytkowymi eksponatami dawnych kultur. Człowiek mściwy, o szerokich, podejrzanych kontaktach. Usłyszałem jeszcze to, iż tylko dzięki strachowi, jaki budził, mój wybawiciel zostawał z nim i jego bandą w kontakcie. Kiedyś wplątał się w całą historię, potem nie mógł z niej wybrnąć, bo grożono mu śmiercią... Tak, Wicku, to był Ahmet. Zaopiekował się mną. Muszę powiedzieć, że o nic nie prosił, niczego nie chciał. Nikt się tak ze mną nigdy nie cackał jak on. Szliśmy, a raczej to on mnie na poły niósł i dopiero późną nocą dobrnęliśmy do pieczary. Jak tam z jego pomocą się dostałem, nie pamiętam. Był to jakiś desperacki wysiłek. Być może, pamiętam o losach biednego konia...
Mocno zaczerpnął tchu, uśmiechnął się łagodnie.
- Rozmawiałem długo jeszcze z Ahmetem. Opowiedział mi o sobie. Także o tym, jak starał się nie wiązać z bandą, jak unikał kontaktów. W tę ostatnią historię wplątano go wbrew niemu. Starał się zresztą przeszkadzać, dawał fałszywe informacje błyskami latarki, opóźniał poczynania gangu. W końcu jednak musiał uciekać, tamten mu to nakazał. W nowym układzie sił potrzebny był mu pomocnik. Gdy chciał mnie zabić, już za pierwszym razem, przy tych skarbach, Ahmet zdecydował, że staje po stronie uczciwej. Okazał to drugi raz, przyjmując ryzyko walki w której równie dobrze on mógł zostać zepchnięty w przepaść. Na koniec zapytał mnie, czy to wszystko poświadczę, czy będę go bronił. Obiecałem... Rano, gdy mnie znaleźliście, byłem przerażony, że zastaniecie także Ahmeta i zanim wyjaśnię cokolwiek, wiele spraw może zostać już przesądzonych. Musiał spać czujnie; usłyszał was i zniknął w korytarzu pieczary.
Wbrew zakazowi pani Barnes podniósł się teraz, usiadł, spojrzał na naukowców.
- Mam pytanie i prośbę zarazem. Czy nie uważacie panowie, że Ahmet zrehabilitował się swym postępowaniem? Że można go uznać za nawróconego człowieka, więcej, stanąć w jego obronie, postępowanie ze mną traktując jako największy, przesądzający dowód jego ekspiacji? To dla mnie ważne. Oznajmiłem zresztą, że będę bronił Ahmeta do końca. Sam przeżyłem na sobie ciężar fałszywych podejrzeń, wiem, jak to boli i jak ciężko jest się z takiej sytuacji wywikłać. Więc jaka jest panów odpowiedź?
Profesorowie Kseres i Laxner spojrzeli po sobie, ciepły uśmiech przeleciał przez te dwie tak różniące się twarze.
- Dobrze, chłopcze - powiedział Laxner. - Z dwóch powodów staję po stronie Ahmeta. Raz, że zasłużył na to swoim postępowaniem, dwa, że będzie to chociaż drobnym naprawieniem z mej strony krzywdy, jaką wyrządziliśmy ci niesłusznymi podejrzeniami. A w ogóle muszę ci podziękować. To, coś uczynił, jakoś się zachował, było wielką szkołą charakteru dla innych. Nie taję, że i dla mnie również.
Profesor Kseres tylko uśmiechał się, przytakując słowom kolegi.
- Pomóżcie mi - spojrzał Stephen na Wicka i George’a. - Musimy podejść pod pieczarę...
- To niemożliwe - spróbowała buntować się w swym lekarskim sumieniu pani Barnes - w tym stanie...
Umilkła, czując delikatne, ale wymowne dotknięcie dłoni profesora Kseresa na swoim ramieniu.
Powlekli się wolno.
Stephen niekiedy zaciskał zęby; złamane żebro kłuło boleśnie. Ale szedł, z głową dumnie podniesioną. Uratował swój honor i obronił drugiego człowieka.
Przed pieczarą zagwizdał przenikliwie, a potem zaczął wołać całym głosem, na jaki mógł się zdobyć, nie zważając, że żebro wpija się wtedy boleśnie w ciało, że szumi mu w uszach:
- Ahmet! Ahmet, wychodź, wszystko w porządku! Ahmet! Ahmet!
Cisza. A potem potoczył się z góry jakiś kamyk. Spojrzeli w górę. Na występie skalnym stanął Ahmet.
Rozdział XVII
Hetyckie tabliczki i komunikat radiowy
Julek bawił się breloczkiem na miedzianym łańcuszku, darem starego koczownika znad Tuz Golu.
- Pokaż - Wicek wyciągnął rękę.
Długo oglądał czarniawą grudkę szlifowanej lawy z zastygłymi w niej pęcherzykami powietrza. Ciekawiły go ornamenty geometryczne z roślinnymi.
- Wiesz, Wicek, ciągle wracają mi tamte słowa. Żeby mi maskotka służyła poprzez szczęście, które kryje się w ludzkim uśmiechu. Powodować dobry, z serca płynący uśmiech. Ojciec kiedyś mówił, że ostatnia wojna z jej skutkami przygasiła w Polsce uśmiech, że długo trzeba go będzie odradzać w spokoju nowego życia. Jakoś mi się łączą tamte słowa z życzeniem koczownika. Bardzo sobie cenię ten dar...
- Wierzysz w skuteczność podobnych talizmanów?
- Nie. Ale ufam w siłę ludzkiej życzliwości. Ten breloczek jest dla mnie właśnie jej symbolem.
Leżeli zwróceni twarzami ku niebu, spoglądali na rzadkie obłoki, snujące się tuż nad horyzontem. W czystym powietrzu przebiegały migotania i drżenia. Nie opodal, trochę nad nimi, pięła się portalowa, rzeźbiona brama, ze sklepieniem z wielkich bloków kamienia. Dwa sfinksy o subtelnych kobiecych twarzach rozkładały się przed tą bramą swymi cielskami, a ich bazaltowe oczy ogarniały nie kończący się step.
Wicek patrzył zamyślony na posągi, stanowiące największy jego triumf, zarazem potwierdzenie uporu, jaki przejawił, rozpoczynając kopanie na tym odcinku.
- Hetyci, mieszkańcy miasta, też wierzyli, iż chronią ich te sfinksy przed wszelkim złem. Może się do nich na jakiś swój sposób modlili, palili im kadzidła, czcili tańcami. Aż przyszedł dzień, gdy tajemnicza klęska wyludniła miasto na zawsze. Siła posągów okazała się mitem. I co na to powiesz?
- Ale po ten dzień pomagała, podtrzymywała...
- Może. To zresztą był inny czas, inne obowiązywały w nim miary... Ze też nie wszystko można spod ziemi odsłonić... Choćby tajemnicę zgaśnięcia życia w tym mieście. Koncepcja pożaru odpadła, poza jednym czy dwoma punktami nie ma żadnych śladów zgorzeli w rozkopywanych warstwach. Niewiele też jest oznak, mogących potwierdzić jakąś bezlitosną walkę. Trzy ostrza włóczni, parę narzędzi. Może więc wcale nie Luwici czy Frygowie, a jakaś zaraza, trzęsienie ziemi, gwałtowniejszy niż normalnie wylew wiosennych wód uczyniły tu życie niemożliwym?
Kempka odrzucił na poły zżutą trawkę, siadł podkładając dłonie pod uniesione kolana
- Powiedz, czemu zgasł we mnie nagle zapał do roboty? Pewnie, grzebię, kopię, wożę, wącham, jestem przekonany, że profesor ma rację, na pewno znajdziemy coś ważnego w tej wewnętrznej warowni, cytadeli, a może głównym gmachu publicznym czy świątyni. Ale to ani w części nie to, co przeżywałem szukając tych sfinksów. Jakbym wiedział, że je odnajdę, że muszą być tutaj. Dziwne, co?
- Powiedział ci profesor, że masz tego archeologicznego nosa... Zazdroszczę ci, już wybrałeś, wiesz, jak będą układać się twoje drogi. Tak, naprawdę ci tego zazdroszczę, Wicku.
- Możesz też wybrać.
- Nie takie to proste, gdy jest się zawieszonym w próżni jak ja. Ostatnia klasa liceum, świadectwo dojrzałości. Ale i nie w tym nawet sprawa. Gorzej, że nie wiem, jak będzie, co będzie. Co z ojcem, co ze mną? Przyjechałem tutaj na rok, a wygląda, prawie pewne już jest, że i drugi złączy mnie ze Stambułem. Polubiłem Turcję, ale żyję Polską, coraz mi za nią tęskniej, Wicku...
Kempka patrzył na niego swymi dobrymi oczyma. Znał sprawę Julka z pogwarek w Adampolu, z zatroskania ciotki Zofii. Wiedział też jedno, że nie można zezwolić przyjacielowi na kiśnięcie w zadumie, w tęsknocie i melancholii. Nie zawsze umiał na to znajdować właściwe sposoby, chwytał się tych, jakie doraźnie przychodziły mu na myśl. Podobnie i teraz.
- Nie dokończyłem ci swej myśli. Pamiętasz, profesor wspomniał kiedyś, iż ustalono, że przed kilku tysiącami lat krajobraz anatolijski wyglądał inaczej; utrzymywały się tu wymagające lepszych warunków uprawy, olbrzymie tereny porastał las, bogatszy gatunkowo był stan zwierzyny. Potem zmienił się klimat, drzewa wywędrowały w góry i na morskie pobrzeża, nawet dzika oliwka uznała tę ziemię za nazbyt niegościnną dla siebie. Wszystko zaczął zagarniać step... Może to nasze miasto, które odgrzebujemy spod ziemi, wyludniło się z innej przyczyny, po prostu ludzie uznali, że nie ma tutaj warunków do życiu, wyemigrowali, przenieśli się do bardziej błogosławiącej ich trudowi ziemi. Na pewno niektórzy zostali, doczekali końca swych dni, ale młodych nie było, nikt nie przybywał, któregoś dnia zmarł ostatni mieszkaniec. Już tylko wiatry, burze oraz deszcze zostały jako władcy jedyni i niepodzielni.
Julek znów zwrócił ku niemu zdziwiony wzrok. Co z tym Wickiem, filozofować mu się jeszcze zachciało?
Kempka tymczasem głowił się nad tym, jak Julkowi wyjaśnić i określić wyraźniej to, co przyszło mu na myśl, ku czemu wiódł trochę nieskładnym torem. Niby wiadomo, w czym rzecz, a jakże trudno ubrać to w zrozumiałe słowa.
- Nie, stary, nie filozofuję, myślę o tobie. Widział, patrzymy na step i mówimy, że niekiedy tęskno i smutno się robi od tego widoku. Może właśnie i w ciebie wsączył się jakiś beznadziejny smętek tego krajobrazu? Może to właśnie przygasiło w tobie nadzieję i radość? Nie wiem, czy mnie pojmujesz... To moja, na pewno naiwna, ale w jakimś punkcie i prawdziwa teoria o tym mieście... Może odczuwasz tutaj podobnie, jak ci dawni mieszkańcy? - prztyknął kilkakroć palcami, wyraźnie zdenerwowany i niezadowolony z siebie - inaczej, pełniej pragnął to wyrazić. Aż zakrzyknął teraz, potrząsając ramieniem kolegi:
- Ale ty przecież kapujesz, no nie? Wiesz, w czym sprawa?
- Nie szarp się, Wicek, rozumiem. Może to i to, może coś innego...
- Hadżer by tu sprowadzić, od razu odzyskałbyś humor.
- Zostaw Hadżer w spokoju. To też nieprosta sprawa. Sam wiesz... Ergun czegoś tu pędzi, ależ sadzi na swoich szczudłach. Stało się coś?
Wierny asystent profesora był podniecony, aż jąkał się mówiąc podniesionym tonem:
- Profesor was wzywa. Przerzucamy więcej ludni na odcinek przy cytadeli... Kroi się rewelacja na potężną skalę. Oby się nam powiodło. Gdzie Haluk?
- Przecież przerwa poobiadowa. Skąd wy na obiekcie w tej chwili? Haluk z panią Barnes poszli robić zdjęcia.
- Zaraz, Julek, niech Ergun gada, co tam się stało?
- Odnaleźliśmy fragment tabliczki z pismem klinowym Hetytów. Jest szansa na większą ilość podobnych znalezisk.
- Tabliczki takie jak z Hattusas?
- Tak. Chodźcie szybciej. Nie będziemy zwracać uwagi na żadne przerwy.
- No, coś nareszcie się dzieje. Już mnie nudził ten martwy spokój od prawie dwóch tygodni - westchnął Wicek z tak paradnie naiwną, a zarazem cwaniacką miną, że tamci dwaj zanieśli się śmiechem.
- Mało ci było?
- Może i dosyć. Działa tu raczej prawo przyzwyczajenia. Ciągle coś się działo, a tu nagle nic i nic. Nawet Julek nam zmarniał i pomarkotniał - wyciągając krok, by zrównać się z Ergunem, Wicek paplał jak najęty, szczęśliwy, że wreszcie rozruszał Julka.
- Haluk tam jest. Anglica też się wygapia. Ależ to babsko wszędzie i zawsze wyrasta, trzeba czy nie trzeba.
- Lubisz ją jednak?
- Lubię, Ergun, ale trochę nie w porządku w głowie to ona tuż ma. W każdym razie drugiej takiej staruszki, co mając sześćdziesiąt osiem lat, skacze jak kozica po górach, prowadzi wóz jak szatan, strzela jak zawodowy gangster, to się chyba nie znajdzie?
Profesor przywitał ich uśmiechem. Dłonie miał umorusane; wraz z innymi przesiewał starannie ziemię wydobywaną z długiego wykopu, wiodącego wzdłuż wewnętrznej ściany odsłanianej budowli. Teraz ujął coś w rękę. Chłopcy spostrzegli, jak dłoń mu drży z wielkiej emocji:
- Spójrzcie! Fragment tabliczki. Świetnie zachowanej... Żal, że tylko fragment, ale wszystko budzi moje najżywsze nadzieje. Od lat już nie trafiły się podobne znaleziska. A ciągle potrzebne są nowe elementy tego rodzaju dla poszerzenia naszej wiedzy o Hetytach. Może nam się poszczęści, chłopcy? Dotąd los plątał nas w niesamowite jakieś historie, ale a nuż wszystko się odwróci, a podobne tabliczki z naddatkiem wynagrodzą nam tamte strapienia?
Rozgadał się, dawno nie widzieli go w stanie podobnego przejęcia.
- Baba, mówiłeś kiedyś, że nie można podchodzić tylko emocjonalnie do pracy archeologa... A teraz cieszysz się jak dziecko - rozradowanymi oczyma patrząc na ojca, uśmiechnął się Haluk.
- Zrobiłam panu przed chwilą zdjęcie. Z tym właśnie uśmiechem - wtrąciła się pani Barnes. - No, a teraz do roboty. Gdzie mam przesiewać?
- Co, pani też? - zaokrągliły się z wrażenia oczy pana Zafera.
- A cóż to? Jestem tutaj na innych prawach niż wszyscy? Jeżeli ma pan zamiar słówko pisnąć o wieku, to będzie pan miał ze mną przeprawę.
- Skądże, tak naprawdę, to chyba jest pani najmłodsza z nas.
- Widać, że z pana prawdziwy dżentelmen - uśmiechnęła się pani Barnes.
- To pismo klinowe, proszę pana? - upewniał się jeszcze Wicek, zgięty przy wielkiej metalowej siatce do przesiewania.
- Klinowe. Ale wiemy też, iż Hetyci znali i inne pismo, zwane hieroglificznym, znajdujemy je na rzeźbach naskalnych, na pomnikach kutych w kamieniu, rzadziej w inskrypcjach na pieczęciach. Niewiele tego i trudno wnioskować o rozmiarach rozprzestrzenienia tego pisma. W powszechnym użyciu było pismo klinowe...
Wykop wzdłuż całej linii wewnętrznej budowli, odsłanianej w swej dolnej, jedynie zachowanej części, sięgał długości dwunastu metrów. Przez budynek przebiegały jeszcze ledwie nadkopane zarysy krzyżowego przecięcia, ale na razie profesor z nich zrezygnował. Odłamek tabliczki znaleziono przy wewnętrznej ścianie i ten odcinek stawał się najważniejszy.
Inny to był typ pracy niż ta, do której chłopcy byli przyzwyczajeni. Tu nie można było zlekceważyć żadnego ułamka, żadnej twardszej bryłki. Oczy uważnie przepatrywały drobny pył.
Głosów ludzkich prawie nie było słychać. Czasem ktoś odetchnął głośniej czy zaniósł się kaszlem, ale potem cisza zastygała nad zamarłym miastem tak silna, że aż w uszach dzwoniło.
Czas wlókł się, słońce bardzo powoli jakoś przesuwało się tego dnia na niebie. Wicek przy każdej okazji przypatrywał się profesorowi, pracującemu tuż obok jak inni. Zwilgotniałą od potu koszulę oblepił mu szary pył, ale ruchy naukowca były spokojniejsze niż ich.
- Dobrze, że odłożyliśmy mecz z Amerykanami na pojutrze - półgłosem rzucił Julek w stronę Haluka.
- I tak byśmy go odwołali w tej sytuacji - zabrzmiał stanowczy głos profesora.
Julek znów pochylił się nad jakimś fragmentem. Przez króciutki moment serce zabiło mu mocniej. Był to jednak tylko spory kawałek skamieniałej gliny.
Doktor Merlut dogrzebał się odłamków wazy, które teraz starannie odkładał na bok. Ale poza tym już niczyj okrzyk nie zakłócał ciszy. Przesiewana ziemia nie objawiała żadnych tajemnic.
Pod wieczór chłopców zaczęło już to nużyć. O ile w pierwszym porywie z całym zapałem zabrali się za robotę, teraz narastało w nich zniechęcenie. Przypadek sprawił, iż zachował się ten jeden odłamek tabliczki. Chyba niczego więcej tu nie znajdą. W pewnych punktach dokopują się przecież już do poziomu posadzki i ciągle bez najmniejszego efektu.
Znużenie znać było także na profesorze. Ale dopiero gdy zapadł zmrok, spojrzał na zegarek.
- Za piętnaście minut kończymy pracę.
Kwadrans upłynął w napięciu.
- Na dzisiaj koniec. Dziękuję wszystkim. Jeden z naszych najpiękniejszych tu dni dobiega końca. Do jutra - oznajmił profesor. - Od rana wszyscy pracujemy na tym stanowisku.
- Ojcze, cieszysz się? - pytał Haluk.
- Jak widzisz... Po kolacji porozmawiamy o naszym dzisiejszym odkryciu.
Lubili chłopcy te wieczorne posiedzenia, gdy rozsiadali się wygodnie i zaczynała toczyć się pogwarka na wszelkie tematy. Ale najciszej czyniło się pod stropem baraku, gdy głos zabierał profesor Kseres. Umiał opowiadać, zaciekawiał każdym tematem, a jego wiedza o przeszłości za każdym razem od nowa zdumiewała słuchaczy. Barwił swe słowa anegdotą, żartem, wynajdywał porównania takie, iż trudny problem z miejsca stawał się jasny. W tym roku brakowało im podobnych wieczornych rozmów; ciągły niepokój i nerwowy nastrój rozbijały porządek dnia. I czasu brakowało, i ochoty.
Dopiero ostatnio, gdy sprawa znalezisk w górach i niepowołanych ich amatorów znalazła wreszcie swój koniec, gdy nie trzeba było z niepokojem popatrywać na szczyty, czy znów nie wyłoni się spoza nich groźna niespodzianka, powoli zaczął powracać zwyczaj wieczornych rozmów. Tego zaś dnia szykowało się prawdziwe święto. Znalezienie tabliczki stanowiło rewelację na wielką skalę. Wszystkie spojrzenia kierowały się na profesora.
- Wiedza nasza o Hetytach była do niedawna nadzwyczaj skromna. Najwięcej wiadomości czerpaliśmy początkowo ze źródeł egipskich, tak z zachowanych papirusowych dokumentów, jak z artystycznych przedstawień, ukazujących wojowników hetyckich, po przegranej przez Egipcjan bitwie pod Kadesz... Jedno wynikało z tego niezbicie, iż państwo Hetytów było przez pewien czas pierwszą potęgą na terenie Azji Mniejszej i całego Bliskiego Wschodu. Ale szczegóły tonęły już w mrokach nieprzeniknionej tajemnicy - rozpoczął profesor, popijając kawę. - Nawet odsłonięcie ruin Hattusas nie za wiele przyczyniło się do poszerzenia zasobu wiedzy o dziwnym tym ludzie. Dopiero gdy w cytadeli tej dawnej stolicy odnaleziono w roku 1906 i następnych olbrzymie archiwum, liczące łącznie dwadzieścia pięć tysięcy tabliczek, zapisanych pismem klinowym, otwarła się możliwość zajrzenia w dzieje państwa sprzed paru tysięcy lat.
- Dlaczego możliwość? - zaciekawił się Wicek.
- Możliwość, bo tabliczki zostawały tajemnicą, nikt ich nie potrafił odczytać. Było to pismo naówczas nikomu nie znane... Dziesiątki wybitnych naukowców-lingwistów zasiadły do odszyfrowywania. Próbowano opierać się o wszelkie dotąd istniejące możliwości. I tak pośród tabliczek w Hattusas znajdowało się kilka zapisanych rozszyfrowanym już naówczas językiem akadyjskim. Nieco wiadomości o Hetytach, poza wzmiankami w Biblii i w dokumentach egipskich, zostało zatem znów ujawnionych. Poszukiwania trwały. I oto znów szczęśliwy przypadek pozwala uczynić krok naprzód...
- A jednak przypadek... - uśmiechnął się Haluk.
- No cóż, zawsze przydaje się w życiu jakiś łut szczęścia. W pracy archeologów i filologów również... Mówiliśmy już sporo o bitwie pod Kadesz. Zawarty został po niej formalny traktat pokojowy między Egiptem a Hetytami. Ramzes II, dbały o dokumentację, nakazał wyryć tekst owego traktatu na ścianie świątyni w Karnaku. Wśród tabliczek w Hattusas odnalazł się podobny tekst traktatu spisany w języku akadyjskim i wręczony królowi Hetytów przez posłów egipskich.
- Ale to język akadyjski, a nie hetycki...
- Masz rację. Wicku. Ale to już było coś. Język hetycki nadal zostawał tajemnicą... Dopiero w roku 1915 przez świat naukowy przebiega wieść elektryzująca badaczy. Oto czeski uczony Bedrich Hrozny stwierdza, iż język hetycki należy do rodziny języków indoeuropejskich, co więcej, ogłasza pierwszy zarys gramatyki hetyckiej, dowodząc, iż w drugim tysiącleciu przed naszą erą w Azji Mniejszej mówiono językiem zbliżonym do greki i łaciny... Twierdzenia Hroznego spotykają się z niewiarą, prawda bowiem zbyt jest szokująca. A jednak dalsze badania Czecha i innych lingwistów coraz bardziej potwierdzają niewiarygodną, zdawałoby się, tezę...
- A na jakich podstawach opierał się Hrozny? Przecież do tego czasu niewiele tabliczek zdołano odcyfrować, i to tylko na zasadzie prawdopodobieństwa. Język nadal krył swoje tajemnice... Tak przynajmniej czytałem - wtrącił Julek swoje trzy grosze.
- Była to pasjonująca, ale niesłychanie żmudna praca... Mówiliśmy kiedyś o wielkiej kulturze Sumerów. Zniknęli oni z kart historii, ale nie zniknął ich język. Ciekawe, iż na Bliskim Wschodzie stał się on jakby czymś w rodzaju łaciny, języka martwego, ale wciąż używanego. Pisarze hetyccy znali ten martwy język i niekiedy, zwłaszcza przy jakichś zapisach skrótowych, używali go w tekstach hetyckich. Hrozny znajdując sumeryjskie wstawki, dochodził krok po kroku do odszyfrowania i pozostałych słów tekstu, hetyckich. Powstaje pełniejsza gramatyka języka hetyckiego, już tak mocno wsparta o dowody, że sceptycyzm, z jakim spotykały się dotychczasowe stwierdzenia, zaczyna wygasać. Każdy rok przynosi nowe rewelacje. Coraz więcej tabliczek ujawnia swą treść. Naukowcy stają wobec zupełnie nieoczekiwanych, zaskakujących odkryć. Pierwszy występuje ze zdumiewającą tezą głośny orientalista szwajcarski - Forrer. Stwierdza mianowicie, zresztą nie pierwszy, że na tabliczkach klinowych z Hattusas rozróżnił w badaniach aż osiem języków. Podsumowuje to, opracowuje.
- O rany, aż osiem? To Hetyci mówili tyloma językami? - wtrącił zdumiony Wicek.
Profesor roześmiał się szczerze.
- Aż tak wysokiego rozwoju intelektualnego nie przypisujemy temu społeczeństwu... Sprawa wygląda prościej. Pamiętajcie, iż było to imperium, łączące pod jedną władzą wiele ludów, posługujących się różnymi językami. Niektóre języki, jak akadyjski i sumeryjski, były już językami martwymi, wyłącznie literackimi. Inne tylko po części przenikały na teren państwa Hetytów, jak choćby zapiski owego Huryty o tresurze koni. W potocznym użyciu były języki hetycki i spokrewniony z nim luwijski, również należący do rodziny indoeuropejskiej.
- Bardzo przepraszam... - znów odezwał się Wicek, wywołujący zawsze swymi pytaniami powszechną wesołość. - Czy już wszystkie tabliczki zostały odczytane?
- Jest ich wiele tysięcy. Badania trwają. To niewdzięczna i żmudna praca. W każdym razie odsłoniła się nam w pełni potężna strefa kulturowa. Czy wiecie, iż hetyckie wierzenia, a z kolei hetyckie piśmiennictwo, miały olbrzymi wpływ na wykształcenie się form najstarszej literatury greckiej, zwłaszcza epopei? Jeszcze większe znaczenie miały doświadczenia hetyckie dla rozwoju kronikarstwa. No, a zapoczątkowany właściwie dopiero przez Hetytów zwyczaj zawierania pisemnych układów, umów, traktatów z innymi państwami, który ogarnął później cały ówczesny świat?
- To wszystko wiadomo z tamtych tabliczek?
- Nie tylko, bo źródła innych kultur również wnoszą co nieco wiadomości o Hetytach, dzięki znalezisku w Hattusas jakby uwiarygodnionych.
- Ojcze, ty znansz pismo klinowe hetytów?
- Za dużo wymagasz Haluk, ode mnie. Trochę znam, ale to bardzo specjalistyczna część wiedzy.
- To naszej tabliczki - dłoń chłopca wskazała na wydobyty tego dnia skarb - my tutaj nie odczytamy? Nie będziemy wiedzieć, czy to list miłosny, czy wykaz zaległych podatków? - Haluk był wyraźnie zawiedziony.
- Na pewno nie: Z czasem, w Stambule, koledzy rozszyfrują te zwarte linie zapisu.
- Panie profesorze - zabrzmiał przyciszony wciąż jakoś głos pani Barnes. - Pamięta pan na pewno historię owdowiałej młodo żony Tutenchamona? Jest wzruszająca...
- A może pani ją opowie? Ja swoją, informacyjną, część zakończyłem. Teraz możemy zagłębić się w bardziej poetycki świat, wyłaniający się z przekazów przeszłości... Haluk, dolej mi kawy. I tak źle będę spał, zbyt silne były dzisiejsze wrażenia.
- Naprawdę takie to ważne znalezisko?
- Ogromnie. Archiwum z Hattusas przy całym swym bogactwie ukazuje żywot hetycki z centralnego punktu widzenia, ze stolicy. Stąd mniej tam może ciekawostek obyczajowych, związanych z codziennym dniem ludzi, mniej nieurzędowego klimatu. Wiadomo, że i gdzie indziej używano pisma, każde miasto miało swojego skrybę czy całe ich zespoły, a surowiec do wyrobu tabliczek był tani, na pewno więc nie żałowano sobie wszelakich pisemnych przekazów. Szukamy ich uparcie. Kto wie, co wypisano na tych tabliczkach? Może romantyczną opowieść, może przekład z Gilgamesza, może nieznany tekst epicki? Mogą się znaleźć listy prywatne - wiadomo, że pisywano je wtedy - mogą kryć się w klinowych tekstach echa jakiegoś dramatu... Czasem takie pozornie marginesowe fakty nabierają dla badacza zamierzchłej kultury ogromnej wagi.
- A jak było z żoną Tutenchamona, proszę pani?
- Julek jak każdy zakochany uwielbia nade wszystko romantyczne historie - zachichotał Wicek, ale zaraz się uspokoił, dyskretnie choć nader mocno szturchnięty w bok i przez Julka, i przez Haluka, tym razem okazujących pełną solidarność.
Nim pani Barnes zdołała otworzyć usta, jeszcze raz wyrwał się Haluk.
- Znam o niej inną opowieść, nie związaną z hetyckimi tekstami, ale może też wprowadzi nas w klimat... Tutenchamon zmarł, mając lat dziewiętnaście. Ostatnio zresztą znalazły się poważne przesłanki, by twierdzić, iż został skrytobójczo zamordowany... Pogrzeb miał wspaniały. Gdy archeolog angielski, Carter, dotarł do jego zwłok w trzeciej, szczerozłotej trumnie, po podniesieniu wieka znalazł na piersi mumii bukiecik skromnych polnych kwiatów. Złożyć go tam mogła tylko o rok młodsza od niego żona, ta sama właśnie...
- ...która korespondowała niedługo później z jedną z największych postaci w dziejach Hetytów, z Suppiluliumą. Gdy ten w trakcie podbojów północnej Syrii stanął pod murami Karkemisz, odnalazł go tam poseł egipski z zaskakującym listem od egipskiej królowej. Donosiła w nim o śmierci męża, o swojej samotności, o braku potomstwa, chodziło tu przede wszystkim o syna, który byłby sukcesorem tronu. Na kobiecy sposób pisała o swoim lęku, o złych wróżbach i zarzekała się, że w żadnym razie nie poślubi nikogo ze swoich poddanych. Wzywała Suppiluliumę, by posłał do niej jednego ze swoich mężnych synów, chciałaby go bowiem pojąć za męża...
- Nie wiadomo, jak by się potoczyły losy krajów Bliskiego Wschodu, gdyby ten mariaż doszedł do skutku. Hetyci mogliby zawładnąć na sposób pokojowy Egiptem - z przepraszającym uśmiechem wtrącił profesor swą uwagę w wypowiedź pani Barnes.
- Nie jestem tego pewna, stawiam sto do jednego, iż ta dzielna kobieta zawojowałaby zupełnie Hetytę i ona raczej podporządkowałaby sobie państwo znad rzeki Marassantija - odcięła się Angielka z młodzieńczą zupełnie przekorą. - Jakby nie było, władca hetycki okazał się mało przewidujący. Zamiast z miejsca przystąpić do wypełnienia prośby królowej, nie bardzo ufając całej historii, zaczął słać posłów, by sprawdzili, jak wszystko naprawdę wygląda. Biorąc pod uwagę ówczesne warunki komunikacji, musiało to zająć sporo czasu. Posłowie wrócili z nowym, bardzo już ponaglającym listem młodej królowej. Czuła się urażona brakiem zaufania, podejrzeniami o oszustwo, podkreślała, że pisała wyłącznie do Suppiluliumy, do niego zwracała się z całym zaufaniem. W końcu nagląco powtarzała swą prośbę o przysłanie syna na królewskiego małżonka. Tym razem monarcha hetycki więcej nie powątpiewał. W te pędy wyprawił jednego z synów do Egiptu. Młody człowiek nigdy jednak tam nie dojechał; po drodze jacyś siepacze zamordowali go w zdradziecki sposób. Pragnienie królowej poślubienia Hetyty i ofiarowania mu tronu faraonów nie zostało spełnione. I tak romantyczny epizod nie znalazł happy endu...
- A co z tą młodą królową? - Wickowi błyszczały oczy.
- Nie wiadomo. Ustalono, że była córką Echnatona, który wypowiedział wojnę wszechwładnej kaście kapłańskiej. Wiemy też, że tron po Tutenchamonie zagarnął, najpewniej siłą, arcykapłan egipski, Eje. Może to właśnie jego nie chciała poślubić młoda królowa i dlatego słała tak błagalne listy do władcy Hetytów... Do dziś nie wiadomo, co się z nią stało. Może wbrew swej woli została żoną nowego faraona, Eje, może ją też zgładzono znienacka, może spędziła resztę swoich dni na jakimś dalekim zesłaniu. O tym tabliczki milczą, a innych przekazów na ten temat brak.
- Ładnie to pani opowiedziała. Skąd pani wie tak dużo? - Kempka jak zawsze był obcesowy.
- Czytam trochę, Wieku, no i jeździłam z mężem po świecie, tak jak teraz tułam się po nim sama - w głosie Angielki zabrzmiała nuta wzruszenia, zaraz jednak ją przełamała, odezwała się po swojemu zgryźliwie, ostrzej: - Przede wszystkim zaś umiałam słuchać i nie pytać za wiele.
- Ależ nie chciałem pani urazić...
- Ojcze - Haluk zauważył, że profesor podniósł się z miejsca. - Mówiłeś, że po upadku Nowego Państwa Hetyci zajmowali jeszcze kilkadziesiąt małych państewek, głównie w Syrii. Długo one przetrwały?
- Datą przełomową będzie rok 717 przed naszą erą, kiedy to Asyryjczycy zburzyli Karkemisz, wybijając jego obrońców.
- To z Karkemisz są te wspaniałe posągi, które dziś znajdują się w muzeum ankarskim?
- Tak. Widzisz, tak już jest w historii, że giną niekiedy, roztapiając się w innych, całe narody, ale nieśmiertelna zostaje sztuka i ona właśnie świadczy o nich najdłużej.
Profesor skinął obecnym głową, starannie, z największą troską zabrał swój skarb - tabliczkę glinianą, i cicho wysunął się do zajmowanej przez siebie części baraku. Jak nieodłączne cienie szli za nim Merlut i Ergun.
Pani Barnes zawahała się przez moment, potem rozparła się wygodniej w polowym foteliku.
- Chyba tu jeszcze z wami zostano. Nastaw, Julek, radio dowiemy się, co słychać na świecie...
Trochę zdziwieni posłuchali jej wezwania. Tak jak zdziwili się propozycją zostania z nimi. Zazwyczaj odnosiła się do nich z przekąsem, pokpiwała nieszkodliwie i drwiła. A teraz jakby coś rozmarzyło starą Angielkę. Może dzisiejsze znalezisko podziałało tak na nią i sprawiło, iż tego dnia nie chciała być sama?
Z głośnika popłynęła tęskna muzyka. Kobiecy głos rozszlochał się na zawodzącą nutę. Haluk wyciągnął rękę, by zmienić stację, ale pani Barnes powstrzymała go spojrzeniem.
Słuchali śpiewu, jakże przywodzącego na myśl nocne chwile wśród koczowników znad Tuz Golu. Odetchnęli jednak, gdy spiker zapowiedział kolejny dziennik radiowy z Ankary. Słuchali go półuchem, gaworząc z panią Barnes, ni w ząb przecież nie znającą tureckiego. Angielce nie chciało się odchodzić, ale wobec zapowiedzi profesora o czekającym ich szczególnie intensywnym dniu pracy, spoczynek stawał się koniecznością. Szczupła kobieta z cichym westchnieniem podniosła się z miejsca.
I w tej samej chwili Haluk ostrzegawczo podniósł rękę do góry. Spiker zapowiadał ważny komunikat. Patrzyli na siebie oszołomieni, ale głos brzmiał przecież wyraźnie, wiadomość powtórzona została ponownie. Julek zakrył oczy rękami.
“Uwaga, uwaga, ekspedycja archeologiczna profesora Kseresa. Uczestnik wyprawy, Julian Wilczyński, wzywany jest do natychmiastowego powrotu do Polonezkóy w związku z koniecznością nagłego wyjazdu do Polski. Uwaga, uwaga...”
- Julek, to do ciebie - szepnął Wicek, szeptem też przetłumaczył pani Barnes tekst wezwania.
- Co się stało? - Haluk był zatrwożony.
- Przypuszczam, że coś niedobrego z ojcem. Nie widzę innej przyczyny - powoli, jak człowiek bardzo, bardzo zmęczony wydusił z siebie Julek.
Angielka przytaknęła jego słowom skinieniem głowy.
- To ja pędzę po ojca - nim zdążyli go zatrzymać, Haluk już zniknął za przepierzeniem.
- Chyba nie umarł? - Julek całą siłą powstrzymywał łzy, nie chciał objawiać przed obcymi swych uczuć.
- Bądź twardy, trzymaj się, Julek - szepnęła pani Barnes.
Skinął głową. Postara się, choć to tak bardzo trudno.
Pan Kseres przygarnął go ramieniem.
- Wiem już od Haluka. Na pewno stan zdrowia ojca wymaga twej obecności. Mogło mu się pogorszyć. To pani Ryży na pewno cię wzywa...
- Tak, ciocia Zosia. Do Adampola, a co dalej, już nie wiem.
- Chwileczkę - zastanawiał się profesor. - Musimy wyruszyć o świcie, by jak najszybciej znaleźć się w Ankarze i zorientować się w odlotach samolotów do Stambułu.
- Musimy? Pan chce jechać profesorze do Ankary?
- No oczywiście.
- Ale tabliczki, dalsza praca na stanowisku...
- Chłopcze, w życiu zawsze są sprawy ważne i mniej ważne. Tamta staje się teraz nieistotna.
- Inaczej to załatwimy, panie profesorze. Jedziemy stąd do Ankary w dwa wozy, także i wypożyczonym przeze mnie jeepem. Tam czeka mój austin. Obejdzie się bez samolotów. Czekanie, potem dojazd z Yesilurtu do Adampola zajęłyby znacznie więcej czasu. Ja go odwiozę do pani Ryży - zadecydowała pani Barnes.
- Może tak byłoby rzeczywiście najlepiej, ale...
- Postanowione. A poza tym będę w tym czasie przy chłopcu - szepnęła już tylko panu Kseresowi.
- Więc postanowione. Chłopcy, pora na sen, jutro długa droga, bo przecież i wy odprowadzicie Julka do Ankary... I ty, Julek, staraj się zasnąć, choć wiem, że nie przyjdzie ci to łatwo. Nie będę cię pocieszał, nie lubię zdawkowych słów. Przychodzą na każdego chwile, gdy trzeba okazać się prawdziwym mężczyzną. Wiem, że takim jesteś - trochę niezgrabnie, na ułamek sekundy przytulił głowę chłopca do piersi.
Wyszli razem z panią Barnes. W pomieszczeniu chłopców zapanowała cisza. Wicek niechętnie zaczął ściągać ubranie. Haluk patrzył gdzieś w bok. I tylko niekiedy spojrzenia ich kierowały się dyskretnie na przyjaciela. Julek siedział na swoim łóżku, przymknąwszy oczy.
- Trzymaj się, Julek, dobranoc - powiedział Haluk, wygaszając gazowe światło.
- Dobranoc - szepnął Wicek.
Stało się tak, jak zawsze musi być w podobnych chwilach, gdy człowiek zostaje sam, więcej, gdy musi pozostać sam. Gdy należy przetrawić w sobie to, co boli, gdy nikt zgryzocie naszej nie może towarzyszyć.
Julek patrzył w okno, za którym dawno już rozpostarła się noc. Nikłe poblaski poświaty zaglądały do wnętrza. Z nagła zrobiło mu się w baraku duszno, płucom zabrakło powietrza. Cichutko, starając się stąpać bezszelestnie, choć przecież domyślał się, iż koledzy nie śpią i może popatrują na niego, wysunął się przez drzwi na zewnątrz.
A potem poszedł w ruiny dawnego, odkopywanego miasta. Przysiadł na wywyższeniu z kamieni. Oddychał ciężko.
Z prawej rysowało się mimo ciemności wyraźnymi konturami strzępiaste pasmo Tauru. Za tydzień lub dwa pójdzie tam w wyprawa obu grup, by oficjalnie zarejestrować ołtarz naskalny. Eksponaty odebrane złoczyńcom dawno spoczywają w depozycie muzeum w Ankarze. Pozostały już tylko pewne formalności do załatwienia. Nic się złego chyba już nikomu nie zdarzy.
Coraz wyraźniej rysował się zwarty krąg zabudowań dawnego miasta Hetytów. Przeminęli w historii, roztopili się w innych ludach, ale ślad po sobie pozostawili: w budowlach, w tabliczkach, w sztuce... Przetrwali nad swój czas, będą w ludzkiej pamięci istnieli już zawsze.
Dalej niemal nieskończenie rozciągał się step, porosły wysuszoną, jałową trawą, z rzadka upstrzony rachitycznymi krzewami. Step pełen smętku i melancholii. Jak pieśni koczowniczych plemion. Jak zatroskana dusza człowieka. Jak zresztą i on sam.
Ciągle tkwił w nim lęk o ojca. Narastał, niekiedy aż ssał boleśnie we wnętrzu. Choroba przeciągała się, już to samo nie świadczyło zbyt dobrze. Jak naprawdę jest z ojcem? Że też niczego w tej chwili nie można się tu dowiedzieć. I tak szczęście, że włączyli radio, trafili na komunikat... Podróż do Stambułu, a potem do Polski.
Co zastanie w kraju? Czy ojciec będzie żył jeszcze? Czy będzie czekał na niego, stęskniony, stroskany, dwaj wszak tylko zostali z najbliższej rodziny na świecie. Tylko dwaj. A teraz, teraz jak będzie?
Podniósł się, wolał patrzeć przed siebie stojąc. Może to ostatnie jego spojrzenie na Turcję? Bo od świtu zacznie się niepokojąca podróż. Nie będzie czasu ani może także ochoty, by się rozejrzeć wokoło. Turcja; kraj, który go tak serdecznie przygarnął, który stał się taki bliski. Pewnie, że nigdy równie serdeczny, jak tamten wyczarowywany tak często w snach rodzimy krajobraz, jak tamte wody i niebo, i ludzie, i domy, ale też bliski. Czy zajrzy tu jeszcze kiedyś, czy drogi jego powiodą przez Turcję, czy też trzeba się będzie teraz pożegnać na zawsze?
Hadżer nadal zostaje pod Samsunem, nad Morzem Czarnym. Już nie będą mogli się zobaczyć. Napisze jej tylko kilka słów. Że musi wyjechać, ale będzie pamiętał, zawsze będzie pamiętał. I że nic więcej nie wie, nie potrafi teraz powiedzieć...
Spojrzał na niebo. Zamrowiło się już gwiazdami, pomrugującymi na granatowym tle. Ale ani ten granat nie równa się z granatem polskiego nieba w sierpniowe noce, ani gwiazdy nie świecą i nie mrugają tak intensywnie. I właściwie to słusznie, że każdy ma swoje własne gwiazdy i własne, najukochańsze niebo nad sobą. I że dzięki temu nawet w najcięższych chwilach można się nie czuć samotnym.