GRZEGORZ FILIMONCZUK
„Wspomnienia”
„Będę wspominał łaski Pana”
Redakcja: Jerzy Wawryniuk
Korekta; Wasyl Martynik, Olga Micewska
„Głos nadziei” Łuck
Z j.ukraińskiego przetłumaczył; Wdowiak Szymon
Nisko grudzień 2006
Filimonczuk Grzegorz Iwanowicz, syn Jana (1919-2003)
10 sierpnia 2003 roku, odszedł do wieczności Grzegorz Iwanowicz Filimończuk.
Nie zajmował poważnych posad i nie miał wysokich duchowych kwalifikacji. Był jednak znany daleko poza granicami Wołynia. Osobliwy dar wiary i pomazania Ducha Świętego niósł przez całe swoje życie, usługując tym darem tysiącom wierzących jak i niewierzących ludzi.
Grzegorz Iwanowicz urodził się 27 listopada 1919 roku we wsi Hopniew w prawosławnej rodzinie. W czasie II wojny światowej walczył w szeregach sowieckiej armii. W 1944 roku został ranny, jego życie zostało cudownie zachowane. Będąc w przedśmiertelnym stanie, Grzegorz zwrócił się do Boga z prośbą o pomoc i obiecał Mu służyć, ale gdy powrócił do domu zapomniał o danym przyrzeczeniu. W niedługim czasie ożenił się i rozpoczął pracę jako księgowy w nadleśnictwie. Bóg jednak dotykał się jego serca i on zaczął zastanawiać się nad swoim życiem oraz obietnicą daną Bogu w ciężkiej chwili.
Pewnego dnia, gdy Grzegorz siedział w swoim pokoju, oddając się osobliwym przemyśleniom, odczuwając przytłoczenie duszy, ukazał mu się anioł, przypominając o okazanej przez Boga miłości i ratunku od śmierci na froncie. Anioł powiedział: „A teraz sam wybieraj kierunek swojego życia. Jeżeli chcesz być zbawiony, to idź do wierzących we wsi i żyj według Słowa Bożego”. Tego wieczoru Grzegorz wraz z kilkoma towarzyszami poszedł na nabożeństwo, które odbywało się w domu jego ciotki, w drugiej części budynku, w którym mieszkał. Na tym nabożeństwie Grzegorz Iwanowicz przyjął Jezusa Chrystusa do swego serca i otrzymał chrzest w Duchu Świętym, Siłę, którą przeniesie przez całe swoje życie. Była to Wielkanoc 1948 roku. W tymże roku wstąpił w przymierze z Panem poprzez Chrzest Wodny i aktywnie włączył się w pracę duchową.
Razem z braćmi wiele podróżował, nie tylko po Wołyniu, ale także poza granicami. Głosił Ewangelię, a jego proste kazania prawie zawsze były potwierdzane cudami; uzdrowieniami i nawracaniem grzeszników do Chrystusa. Na początku 1960 roku Grzegorz Filimonczuka wybrano do głoszenia Ewangelii. Jednocześnie został liderem miejscowego hopnickiego Zboru (do służby pastorskiej w tymże Zborze został powołany w 1987 roku). Poprzez służbę Grzegorza Iwanowicza Duch Święty dokonał wielu uzdrowień.
Do jego domu cały czas przyjeżdżali goście z osobliwymi problemami, wśród nich było wielu niewierzących. Przed modlitwą obowiązkowo rozmawiał z ludźmi, przyprowadzając ich do wiary w Boga. Jego kazania i osobiste rozmowy odznaczały się prostotą. Nie posiadał on specjalnych metod czy form uzdrowienia. Po prostu czytał odpowiednie miejsce w Biblii i wznosił modlitwę. Trudził się tym do ostatnich lat i chwil życia. Odwiedzał Zbory, wznosił modlitwy nad chorymi i tymi, którzy mieli problemy. 10 sierpnia głosił jeszcze w swoim Zborze w Hopniewie, a wieczorem Bóg odwołał go do Swej chwały.
Przedmowa
Kiedy Bóg wprowadzał Izrael do Ziemi Obiecanej, Bardzo często powtarzał im o szczególnym znaczeniu tej wędrówki. Zwracał uwagę nie tylko na pamięć o niej, ale także na to, aby opowiadać o tym wydarzeniu przyszłym pokoleniom.
Ja, osobiście często świadczę o Bożej miłości nie tylko na nabożeństwach, ale także podczas swych podróży samochodem. Bracia słuchając moich opowieści, nie raz mi powtarzali: „Napisalibyście co nieco o swoich przeżyciach. Niechby o tym przeczytali ludzie, a szczególnie nasza młodzież”. Tak mijały lata, moja pamięć słabła, trochę zapomniałem. Nie zawsze pamiętam rok, miesiąc, kiedy co się wydarzyło, ale postanowiłem coś napisać. Chociaż od czasu, gdy przyszedłem do Boga minęło 50 lat.
Ja zapomniałem, ale Bóg pamiętał
Kiedy powróciłem z wojny do domu, moja mama przeglądnąwszy rzeczy w starej skrzyni znalazła polską książeczkę i dała mi do przeczytania. Spojrzawszy na nią, wspomniałem dziecięce lata. Gdy miałem ok. 12 lat poszedłem na nabożeństwo do wierzących w naszej wsi. Tam podarowano mi Ewangelię według św. Jana. Na pierwszej stronie było napisane: „Jeżeli wyznasz Jezusa Chrystusa swoim osobistym Zbawicielem, to złóż tutaj swój podpis” i obok znajdował się mój podpis w języku polskim. Dużymi literami; imię i nazwisko. A niżej znowu nadrukowano: ”A teraz, kiedy się podpisałeś, to wyznawaj Go przed ludźmi”
Było to jesiennego wieczoru 1933 roku. I teraz, kiedy znowu wziąłem tę Ewangelię w ręce, minęło blisko 18 lat. Powiedziałem sobie w sercu: „Ty pamiętałeś o mnie Boże. Ile ciężkich chwil przyszło się przeżyć, godzin i lat, ile razy śmierć zaglądała mi w oczy, a Ty ochraniałeś mnie, mój Boże. Ja zapomniałem o danej obietnicy, a Ty pamiętałeś i oko Twoje czuwało nade mną. Dlatego teraz żyję. Front, niewola, niemieckie więzienia, gdzie żywcem zakopywano w ziemię, a ja pozostałem żywy. O Boże, wybacz mi, wybacz...”
Łzy polały się z mych oczu. I teraz, gdy piszę te linijki, oczy moje są pełne łez, ale niech one się leją i zmiękczają moje stare serce, niech wyrośnie jeszcze jeden kłosek dla chwały mojego Boga i na korzyść drogiemu czytelnikowi tych linijek. A wtedy ja powiedziałem: „Panie, w trudnym czasie mnie powołałeś, ale daj mi przy Twojej ochronie choć 5 lat wykorzystać dla Ciebie”. Bóg to zrobił z dużą nawiązką, pomnożywszy moja cyfrę przez 9 i ja jeszcze żyję.
Moje nawrócenie się do Boga
Wojskowe koszary, w których służyłem, znajdowały się w Gdyni, niedaleko Danziga (port na Morzu Bałtyckim, teraz Gdańsk). Jednej nocy miałem sen. Niby byłem w domu i jadłem dojrzałe wiśnie, a sok spływał mi po policzkach. Zrozumiałem, że zostanę ranny. Rano przed atakiem wszystkich dla śmiałości poczęstowali wódką, ale mi było ciężko na sercu, nie piłem i nie jadłem śniadania. Za niedługo przystąpiliśmy do ataku. Przed moimi oczami coś błysnęło, strzeliło jak grom, wtedy odczułem jak siadam na ziemię, potem straciłem przytomność.
W tej minucie byłem w domu, przy swoich rodzicach, powitali mnie winem i cieszyli się z mojej obecności. Kiedy otworzyłem oczy to ujrzałem najpierw nad sobą błękitne niebo. Leżę na plecach, niczym nie mogę poruszyć, a z lewej strony nad piersią płynie fontanna krwi, opada na pierś, tryska we wszystkie strony.
Przyszła myśl „Wykrwawię się i umrę”. Podniosłem oczy do nieba i myślach powiedziałem:” Boże jeżeli jesteś, tam w górze, to uratuj mnie, a ja będę Ci służył. Tak bardzo chcę zobaczyć moją mamę i chatę, a jak nie to znaczy , że Ciebie nie ma i mogę umrzeć.” W tej chwili krew przestała tryskać fontanną, podeszli sanitariusze, wrzucili mnie na wózek i zawieźli do punktu opatrunkowego. Położyli mnie na ziemi, ale nagle przechodzi pomiędzy rzędami dziewczyna w białym fartuchu, popatrzyła na mnie i głośno zakrzyczała:„Nosze do mnie”, Zanieśli mnie na operację, a ona nie odstępuje ode mnie i błaga chirurga: „Szybciej, ratujcie go”. Nie mogłem mówić. Patrzę, rzucają kawałki mojego ciała do jakiegoś naczynie. Podłączają do szyi wężyk z krwią, bandażują ręce, przewiązują talie, zakładają gips na nogę. Bóle straszne, pierś spuchła. Ta dziewczyna zbiera swoje koleżanki i one oddają dla mnie krew. Gdy po operacji odnieśli mnie na bok, została przy mnie sanitariuszka. Bardzo mną trzęsło, a ona płakała, wycierała moją twarz z krwi i brudu. Podjechał samochód, którym odprawili mnie do szpitala. Leczyli dobrze, opatrunki zmieniali sami lekarze. Nawet w nocy przychodzili i siadali obok łóżka. Miesiąc czasu trzymali pod obserwacją, a kiedy położyli mnie do wagonu, to przyszła główna lekarka, która jeszcze raz oglądnęła rany, nałożyła dodatkowy gips, powiadomiwszy mnie, że prosiła o to ta nieznajoma dziewczyna. Lekarz powiedział jej imię, ale nie mogłem go zapisać, ręce odmawiały mi posłuszeństwa. A nawet jeślibym zapisał, nie miałem gdzie schować, cały byłem w bandażach, bez odzieży.
Ranny zostałem 22 marca 1944 roku, a do domu powróciłem po komisji, kiedy były już żniwa. Przyszedłem do swojej chaty, która cudem ocalała- wokoło wszystkie spalone i w ruinie. Życie potoczyło się po staremu, częste picie, hulanie. W niedługim czasie urodził mi się syn. O nawróceniu zapomniałem, o tym co obiecałem Bogu jak byłem ranny. Ale pewnego razu zamyśliłem się nad tym. Jeżeli Bóg mnie tak wyratował, to dlaczego mu nie służę, dlaczego nie szukam wyjścia z mojej sytuacji? Stanąłem na kolana i mówię: „Boże, jeżeli Ty jesteś i mnie wyratowałeś, to odkryj się i powiedz, jak mam Tobie służyć”?
Ale jeszcze przed tym miałem sen. Niby przechodzę przez sąsiednią wieś i zachciało mi się pić. Koło krynicy stała bardzo ładna dziewczyna w białej sukni, nabrała wody i czekała, kiedy podejdę. Podawszy mi wodę powiedziała, abym zawitał do szkoły, która była obok. Wszedłem. Wszystkie ławki były zajęte przez ludzi, a z przodu jedno wolne krzesło, na którym posadził mnie nauczyciel i powiedział: „Lekcja dawno się zaczęła, a ty się bardzo spóźniłeś, ale twoje zadanie ci podyktuję”. Na ścianie wisiała wielka szkolna tablica, po której zaczął rysować kredą wielką budowlę na ludzkich kościach, a na dachu dwaj ludzie: Lenin i Stalin. Nauczyciel mówi: „Ty budujesz tę oto carską budowlę, a ty masz budować to! I zobaczyłem nową budowlę, kościół, a na dachu, tam gdzie znajduje się kopuła kościoła, uśmiecha się do mnie Jezus Chrystus, wyciągający do mnie ogniste dłonie, prosi, aby pójść do Niego.
Przebudziłem się. Wszystko to zmusiło mnie stanąć na kolana i jeszcze raz zapytać Boga, czy na pewno On mnie wyratował? Rano poszedłem do pracy. Pracowałem wtedy jako księgowy w nadleśnictwie naszej wioski. Robota nie kleiła się, a ja nawet na liczydle liczyć nie mogłem. Coś mi mówiło: „Idź do domu”. Wreszcie podporządkowałem się temu wewnętrznemu głosowi i poszedłem. W domu nikogo nie było. Wszedłem do ostatniego pokoju, usiadłem na drewnianym łóżku, które kiedyś zrobił mój wierzący wujek Stefan i wyjechał do Argentyny. Wyczuwałem, że cos się stanie. I w tej minucie w domu zajaśniało i w wielkim świetle ujrzałem człowieka; nogi miał w chmurze, twarz świetlistą, łaskawą, biała odzież bez guzików, jakby z króliczego białego puchu. Nogi mi się zatrzęsły i przestraszyłem się, ale On mówi do mnie: „ Nie bój się. Jam anioł Gabriel. Ty dzisiaj prosiłeś Wszechmogącego, ażeby ci się odkrył i powiedział co masz robić. Ja byłem z tobą na froncie i kiedy ty byłeś ranny, ja zrobiłem wszystko, aby cię uratować. Tej dziewczynie, która była kierownikiem wydawało się, że ty jesteś jej bliską rodziną i ona cię ratowała”. Anioł miał księgę. Otwierał stronice, na których jak w telewizji widziałem co jest i co będzie w ostatecznych czasach na Ziemi. I powiedział do mnie: „A teraz sam wybieraj kierunek swojego życia. Jeżeli chcesz być zbawiony, to idź do wierzących, którzy mieszkają tutaj w wiosce i żyj według Słowa, jak i oni żyją według Słowa, które jest zapisane w Ewangelii, a ja będę ciebie ochraniał. I On znikł.
Po tym wydarzeniu, poszedłem nareszcie na zebranie. Wziąłem ze sobą jeszcze dwóch chłopaków z wierzących rodzin, ale takich jak ja. Nabożeństwo odbywało się w drugiej części mojego domu, tam gdzie mieszkała moja ciotka Krystyna i jej dzieci: Leonid, Lidia, Piotr i Wiktor (mąż zginął na froncie). To była niedziela. Zebranie odbywało się szumnie, przyjechał kaznodzieja, Sergiusz Banada. Wcześniej było zebranie na którym pokutował i otrzymał chrzest w Duchu Świętym mój brat cioteczny, Leonid. Przez ścianę słyszałem jak oni się tam modlili. Moja siostrzyczka Lidia modliła się po niemiecku. Myślałem, gdzie ona się nauczyła, ale kiedy zagadnąłem do niej po niemiecku, niczego nie rozumiała, a odpowiedziała mi, że to Bóg i, że przez nią było trochę powiedziane o mnie.
Wieczorem znowu było nabożeństwo. Pod koniec podszedłem z kolegami do stołu i zapytałem co to za język, którym oni się modlą i skąd go znają? Banada zaczął nam wyjaśniać. Otworzył miejsce w Dziejach Apostolskich, gdzie napisano jak Duch Święty wypełnił apostołów, przeczytał o domu Korneliusza i inne miejsca. Miałem o sobie wysokie mniemanie i nie chciałem powiedzieć, że też bym chciał to wszystko otrzymać i, że przywiódł mnie tutaj anioł. Pokutować się nie odważyłem. Myślałem: „Innym razem, teraz jeszcze za wcześnie”. Mówię do Banady: „ No cóż,- wy jesteście święci. My grzeszni pójdziemy, a wy zostańcie i pomódlcie się za nasze grzeszne dusze”. Podnieśliśmy się wyjść, a Banada mówi: „Dlaczego mamy pomodlić się później? Teraz się pomodlimy”! Stanęli na kolana. Przejście nam zamknęli, patrzę, moi chłopcy już na kolanach, a jeden z nich płacze. „A dlaczego ja stoję”? -pomyślałem. Stanę i ja na kolana. Klęczę i nie wiem co mówić, a Banada do mnie: „Módl się”. Ja odpowiadam, że nie umiem. „To mów za mną”. Powtarzam: „Panie, oczyść Duchem Świętym moją duszę i krwią Swoją obmyj moje serce”. Mówię do Banady: „Powtórz, bo zapomniałem”. On powtórzył i kiedy ja otworzyłem usta, aby powiedzieć te słowa, Banada położył na mnie rękę i poczułem jakby ktoś mnie żarem posypał, coś mówię, krzyczę, macham rękoma, wstaję na nogi, nie czuję, że mam buty, jakbym zawisł w powietrzu. Widzę biegnie moja mama, klęka i mówi: „Synu gdzie ty, tam i ja. Będziemy służyć Panu”. Nie wiedziałem, że moja mama od kiedy poszedłem do wojska, aż do tego dnia, zawsze pościła i modliła się o mnie, aby Bóg wrócił mnie żywego do domu i wierzyła, że tak będzie. Rok nie otrzymała wiadomości ode mnie, ale z wiarą czekała na mój powrót.
To była Wielkanoc 1948 roku. „Chrystus Zmartwychwstał”- mówili ludzie. Ja także powstałem z martwych swoich uczynków do Życia Wiecznego w Jezusie Chrystusie. To był dzień mojego zmartwychwstania.
Moje wypróbowania
Chcę powiedzieć o moich pokusach, które przyszło się przeżyć po nawróceniu. To zajmuje dużo czasu. Myślę, że w każdym człowieku, który nawraca się do Boga, one są; w rodzinie, w społeczeństwie, w pracy. Ale o jednej z nich opowiem. Gdy tylko zakończyły się święta Wielkanocy, do wsi przyjechali: prokurator, dyrektor KGB i sekretarz partii komunistycznej. Zawołali mnie na wiejską naradę. Długo trwały nasze rozmowy i na koniec powiedzieli, że będą mnie sądzić: artykuł, którym mi grozili przewidywał karę od 15 do 28 lat więzienia. Ciężko było na duszy, tyle już wycierpiałem i znowu cierpienia. Ale przypomniałem sobie słowa wypowiedziane przez anioła, że będę ochraniany. Trochę się podbudowałem i czekałem na rozwiązanie. Sekretarz partii zawołał mnie na ulicę i mówi: „Opowiedz co się z tobą stało, chcę wiedzieć”. Opowiedziałem mu wszystko jak na froncie obiecałem służyć Bogu i co On ze mną uczynił. Z epizodu pokutowania pominąłem tylko Sergiusza Banade. Sekretarz wysłuchał, wziął mnie za rękę i mówi: „Ty jesteś bardzo szczęśliwy, że tak się z tobą stało, trzymaj się twardo Boga, ażeby nie stracić tego szczęścia, które otrzymałeś. A ja ci pomogę”. Te słowa były dużym podtrzymaniem i znowu napełniły mnie radością. Wróciliśmy do budynku. Sekretarz mówi do swoich kolegów: „No cóż damy mu karę 15 lat, a nam jest potrzebny księgowy do nowo organizowanego kołchozu. Lepiej przeniesiemy go do kołchozu, a tam zobaczymy, co dalej robić”. Tak też zrobili.
Pierwsze cuda
Sonia, córka Nazara Momotjuka złamała nogę powyżej kolana. Brat postanowił nie wieźć jej do szpitala, bo wierzył, że Bóg ją uzdrowi. Dlatego przed zebraniem, które miało odbyć się u niego w domu, ogłoszono; post i modlitwę. Nazar i jego żona byli ludźmi modlitwy. Nazar natchniony przez Ducha Świętego, pojechał końmi do Kiwerec na dworzec. Zobaczył tam, że na deskach leży brat Jarmoła, a koło niego leżą kule. Przywieźli go z gorkowskiego województwa, z ciężkiego, dobrze znanego więzienia, koło stacji Suchobezwodzie. Miał złamany kręgosłup. Wynieśli go z pociągu w Kiwercach i zostawili, licząc, że przyjdzie po niego rodzina z Krasnowoli i zabierze. Nazar poprosił ludzi, aby pomogli położyć Jarmołę na wóz i zabrał go do swojego domu do wsi Czownica. Nad chorym wzniesiono modlitwę, a Bóg uzdrowił Jarmołe. Już na własnych nogach poszedł do domu do Krasnowoli, zostawiwszy kule u Nazara w komorze. Bardzo długo one tam leżały.
I właśnie teraz przygotowywaliśmy się do modlitwy. Sonia leżała na łóżku. Banada wziął jej nogę, równo ułożył i sznurkiem przywiązał do łóżka, ponieważ w miejscu złamania obracała się na wszystkie strony. Nazar chodził po domu i modlił się: „Ja wierzę, że ona stanie zaraz na nogach i po wszystkim będzie chodzić za kilka dni”. Sergiusz mówi: „Według twojej wiary, niech ci się tak stanie”. Modlimy się. Sergiusz kładzie rękę na złamanie i w imieniu Jezusa rozkazuje kościom wrócić na miejsce i zrosnąć się. Stałem obok Sergiusza i widziałem jak palcami szukał złamania. Nawet w jego powierzchowności było osobliwie widoczne napełnienie Duchem Świętym. Za jakiś czas głośno przemówił: „ Kości się zrosły. Pojawił się zrost jak obręcz. Odwiążcie jej nogę”. Odwiązaliśmy –noga już nie wisiała, a była równa. Wtedy Sergiusz mówi: „ Sonia w imieniu Jezusa stań na swoich nogach”. Chora stanęła równo na nogach. Sergiusz pyta: „ Jak się czujesz”?- „Dobrze, ale noga troszkę boli”. Wszystko stało się tak jak wierzył Nazar. Minęło kilka dni, a Sonia przyszła do nas do Hopniewa na nabożeństwo, a my uwielbialiśmy naszego Pana Jezusa za cudowne uzdrowienie.
W okolicznych wsiach było niewielu wierzących, ale i tych prześladowała władza. Najwięcej zbieraliśmy się w Hopniewie, było tu zaciszniej. Stał w tej wiosce zakład krawiecki, gdzie uczono na krawców. Przybył tutaj ze wsi Zwozy, wierzący chłopak Sańko(Olek). Zaprzyjaźnilismy się i mieliśmy ścisłą duchową społeczność. Duchowych nauczycieli u nas nie było, oprócz Sergiusza Banady. Czytaliśmy Ewangelie i żyliśmy tak jak napisano. Zawsze po zebraniu było przywitanie, podawaliśmy sobie ręce dając swobodę Duchowi Świętemu. Modliliśmy się na językach, prorokowaliśmy –to były najbardziej radosne momenty. Wtedy grzech nie mógł się uchować, ponieważ Bóg zaraz odkrywał, poprzedzał przeszkody i dawał wierzącym Swoje wskazówki.
Wszyscy mieli strach Boży. Przez jednego brata, podczas takiego witania było do mnie powiedziane: „Kto cię dzisiaj poprosi w drogę, idź od razu, nie odkładaj tego na późniejszy czas”. Na dworze był już wieczór, dużo śniegu.
I nagle podchodzi do mnie Sańko i mówi: „Bracie Grzegorzu chodź ze mną do Zwozów, ja mam brata pijaka. Moja mama już tyle się wypłakała, a on nie myśli pokutować. Wierzę, że go Pan nawróci, jeżeli pójdziesz ze mną”. Rano miałem iść do pracy, pracowałem jako księgowy w kołchozie, musiałem jechać do banku do Kiwerec. Ale ja odpowiedziałem: „Dobrze. Pójdę z tobą, Bóg powiedział, abym poszedł”. Wziąłem ze sobą dokumenty bankowe, uprzedziłem brata Leonida i poszliśmy. Do Zwozów było 10 km, a do Kiwerec jeszcze 10.
Poszliśmy we trzech. Śniegu było po kolana, jeden z nas szedł z przodu wydeptując ścieżkę, pozostali jego śladem i tak szliśmy rozprawiając między sobą. Na miejsce doszliśmy o 2 godz. w nocy (w drodze byliśmy prawie 8 godz.). Bardzo się zmęczyliśmy. Brat Sańka jeszcze nie wrócił z pijatyki. Matka zaczęła przygotowywać wieczerzę, ale ja powiedziałem, że bez Piotra jeść nie będziemy. W niedługim czasie usłyszeliśmy tupot nóg w progu. Sańko wybiegł przywitać się i uprzedzić brata, że w domu są goście i będą nocować. Mówił: „ Nie bój się, idź za piec, tam się położysz i będziesz spać”. Piotr wahał się, powiedział, że ma jeszcze flaszkę w kieszeni. Sańko poradził zostawić ją w sieni. Kiedy Piotr wszedł do domu, usiadł za piecem i zaczął ściągać buty. Duch Święty powiedział do mnie: „Wstań, idź do niego”. Ja podszedłem, ale on mnie uprzedził: „Nie podchodźcie, śmierdzę wódką”. Mówię: „Tak, ale Pan cię zaraz oczyści” i położyłem na niego rękę. Podczas mojej modlitwy, Piotr raptem padł na kolana, pokutował i głośno chwalił Boga. Jego żona w tym czasie była w drugim pokoju, przyszła do nas i prosto z drzwi padła na kolana, razem z mężem pokutując. Długo modliliśmy się w tę nadzwyczajną noc, dziękując Bogu za Jego niezmierną miłość do nas oraz za Dar Zbawienia. Rano wyruszyłem do Kiwerec. Piotr także poszedł ze mną. Gdy przebyliśmy kilka kilometrów rozmawiając o Bożym miłosierdziu, Piotr mówi: „Ja chcę, aby Pan ochrzcił mnie Duchem Świętym, chcę modlić się na językach jak ty”. „Dobrze patrz mi w oczy i módl się”. Położyłem mu rękę na piersi, a on od razu napełnił się Duchem Świętym, mówiąc innymi językami i ta modlitwa trwała prawie do samych Kiwerec. O tak dał mi Bóg jeszcze jednego brata z którym później dużo trudziliśmy się dla chwały Bożej. Gdzieś na wiosnę (to było w 1948 roku) wyruszyłem z sąsiadami z wioski na nabożeństwo, które postanowiliśmy zrobić we wsi Olganiwka, koło Rożyszcza. Z mojej wioski jest tam 18 km, szliśmy z Hopniewa pieszo, prostą linią, polnymi drogami. Koło wsi Wikientiwka (teraz Zawitne) raptem zaczął mocno padać deszcz. Moi towarzysze podróży wrócili się, a ja wyruszyłem dalej. Deszcz padał cały czas, bardzo się zmęczyłem i zmokłem. Rowy pełne były wody, a ja przeskakując je, nie raz wpadałem do tej brudnej wody. Bezsilny, zatrzymałem się, stanąłem w błocie po kolana i poprosiłem o pomoc Boga. Duch Święty napełnił moje serce, podniosłem rękę do nieba i głośno powiedziałem: „W imieniu Jezusa Chrystusa, niech przestanie padać deszcz, niech nade mną pojawi się czyste niebo i zaświeci słońce”. Deszcz raptownie przestał padać. Zacząłem dziękować Bogu za wysłuchaną modlitwę, a za niedługo wyglądnęło słońce. Ściągnąłem spodnie, bo były całe brudne i popłukałem je w rowie, wycisnąłem i ubrałem z powrotem. A nogawki, żeby nie przeszkadzały mi w marszu, zawinąłem aż do kolan i pobiegłem do Zwozów. Zabiegłem do jednej siostry i poprosiłem, aby zawiodła mnie najbliższą drogą do Olganiwki. Już we dwoje śpieszyliśmy zdążyć na zebranie. Nabożeństwo już się rozpoczęło, byli kaznodzieje z innych zborów. Odwinąłem moje mokre nogawki, klęknąłem w kuchni dziękując Bogu, że pozwolił mi tutaj dobrnąć. Wstawszy po modlitwie całkowicie zapomniałem w jakim stanie jest moja odzież. Podszedłem do stołu, dali mi miejsce i przez cały czas zebrania wydawało mi się, że jestem jakby nieobecny. Płakałem i cieszyłem się swoim zbawieniem w Jezusie Chrystusie. Gdy skończyło się zebranie, raptem przypomniałem sobie, że mam brudne spodnie i koszulę (nie wypłukałem jej w wodzie, chociaż ona też była w glinie). Zrobiło mi się wstyd, spojrzałem po sobie, i co widzę ?-spodnie moje są czyste i wyprasowane. Z przodu jak nigdy był kant, a koszula, czyściutka i mankiety na rękach też wyprasowane. Kiedy? Jak to się stało? –nie wiem, ale myślę, że wtedy jak modliłem się w kuchni. Zrozumiałem. To Pan wszystko uczynił, aby utwierdzić i umocnić mnie w wierze. Tego dnia wracałem do domu w osobliwie podniesionym nastroju.
Jednej niedzieli wyszedłem z domu i widzę: siedzą na ławce trzy kobiety. Podszedłem do nich i zapytałem skąd one są? W odpowiedzi usłyszałem: „Ze wsi Starosiele, kolkowskiego rejonu, przyszłyśmy do was na nabożeństwo”- „A kto was tutaj przysłał”?-„A wy jesteście wierzący”?- pytają mnie-„Tak”- odpowiadam. I wtedy jedna z nich o imieniu Elżbieta zaczęła opowiadać jak je skierował tutaj Duch Święty: „Chodziłyśmy do cerkwi prawosławnej i często zbierałyśmy się, aby czytać Ewangelie. Doczytałyśmy do miejsca o chrzcie Duchem Świętym i zrozumiałyśmy, że ten dar należy się wszystkim ludziom. Zaczęłyśmy się modlić i wtedy Bóg nas ochrzcił Duchem Świętym z oznaką innych języków. Ale kiedy opowiedziałyśmy o tym miejscowemu popu, on zabronił nam chodzić do cerkwi i kazał szukać sobie takich jak my. Zaczęłyśmy pytać Boga dokąd mamy iść i wtedy otrzymałyśmy odkrycie, aby iść do Hopniewa”. Po zebraniu zaprosiły nas do siebie do Starosiela.
Utworzenie Kościoła w Kolkach
Na zaproszenie starosielskich sióstr wyruszyłem jednej soboty w drogę. Nikt nie chciał ze mną iść, więc poszedłem sam. Zaszedłem do Starosiela wieczorem, znalazłem dom siostry Elżbiety (z niemiecczyzny powrócił jej mąż Maksym). Tego wieczoru poszliśmy do brata Jana Gradjuka, ponieważ miał bardzo chorą żonę. Po naszej modlitwie, Bóg podniósł ją z łóżka. Mąż Elżbiety był niewierzący, a po tym cudzie dał obietnicę służyć Bogu.
Rankiem wyruszyliśmy z Maksymem do Kolek. Tam był jeden z naszych pięćdziesiątników, Somka Kajduk. Chciałem się z nim spotkać. Po drodze niedaleko Kolek, oderwała mi się podeszwa w bucie. Maksym zaproponował odwiedzić wierzącego szewca, mieszkał on niedaleko bazaru. Weszliśmy do niego, naprawił mi but, a ja mówię: „Zrobilibyśmy zebranie zaraz u was. Powiadomimy ludzi na bazarze, może znajdą się jacyś wierzący i przeprowadzimy służenie”. On się zgodził. Maksym poszedł zwołać ludzi i niebawem chata pełna była młodzieży, oraz kilku braci z Krasnowoli. Był Jarmoła, który otrzymał uzdrowienie u Nazara, syn Kajduków, Wiktor, Ulan z Nieczagiwki. Odbyło się dobre nabożeństwo i było proroctwo, że dzisiaj Bóg będzie chrzcił Duchem Świętym oraz, że stworzy tutaj Żywy Kościół. Ale zebranie się skończyło i nikogo Bóg nie ochrzcił. Ludzie czekają na to co było zapowiedziane. Wtedy Wiktor Kajduk proponuje nabożeństwo u siebie (mieszkał niedaleko we wsi Kuzja). Mówię pójdziemy, a kto chce otrzymać chrzest w Duchu Świętym, niech idzie razem z nami, Bóg powiedział, że będzie dzisiaj chrzcił Duchem Świętym”. Bracia troszkę nie mieli ochoty, ale poszli ze mną. W jednej z chat w Kuzji, grał akordeon, były tańce. J mówię; „ Idziemy do drugiej chaty, będziemy robić nabożeństwo. Ludzie są na tańcach, będzie komu głosić”. Weszliśmy, poprosiliśmy o pozwolenie. Za niedługo przyszli ludzie z Kolek. Muzyka umilkła, cała młodzież, która się bawiła też przyszła do nas. Rozpoczęło się nabożeństwo. Dużo mówić nie zamierzałem. Opowiedziałem ludziom o Trój Jedynym Bogu i zwróciłem uwagę na trzecią osobę, Ducha Świętego. Ale wśród miejscowych była zmowa, aby nas pobić. Jeden z chłopców trzymał w ręce kamień i czekał na dogodną chwilę. Nikt z nas tego nie wiedział, ale wiedział to Pan. Nagle wstaje jeden brat i Duch Święty odkrywa złe zamiary ludzi oraz wskazuje na tego, który trzyma kamień. Na przybyłych padł wielki strach. Wtedy ja zwracam się do wszystkich: „ Kto chce, aby Bóg wylał na niego Ducha Świętego, niech podejdzie do stołu”. Wyszło sześć dusz, jedna z nich agronomka kołchozu. Niektórzy z przybyłych weszli na łóżka, krzesła, aby popatrzeć co się stanie. Tym, którzy wyszli powiedziałem, żeby stanęli na kolana. Rozpoczęła się modlitwa. Zapraszam Jarmołe (był on wtedy diakonem w Krasnowoli): „ Jesteś diakonem, kładź na nich ręce, masz do tego prawo”. On mówi: „Nie wiem co ty robisz”? Myślę nie ma komu, to sam położę rękę na tę agronomkę. Tylko położyłem rękę na jej plecy, ona od razu wypełniła się Duchem Świętym i głośno mówiła językami. Podniosłem się na duchu, moja siła niby się podwoiła i podchodziłem do każdego, kto się modlił. Na kogo rękę położę, ten od razu mówi innymi językami. Kiedy Bóg ochrzcił tych sześcioro, podbiega do mnie Nina- córka gospodyni domu w którym się zebraliśmy i mówi: „Ja też chcę tak mówić”. Po naszej modlitwie Bóg ochrzcił Duchem Świętym i ją. Oprócz tego miała widzenie- napis na niebie: „Ludzie pokutujcie i wierzcie w Boga”, widziała też aniołów i Jezusa Chrystusa. Ja podniosłem się i stanąłem w drzwiach. Gdy tylko widzę u kogoś łzy w oczach, kładę na niego rękę, a tego Duch Święty napełnia i mówi innymi językami. Chrzest w Duchu otrzymał także ten, który trzymał kamień, aby mnie rzucić. On do dziś śpiewa w łuckim chórze. Tego wieczoru, Bóg ochrzcił Duchem Świętym, blisko 30 dusz. A ja zdążyłem do rana wrócić do domu, przeszedłszy 22 km W Kolkach zapalił się Duchowy Ogień, ludzie zaczęli chodzić na zebrania, przychodzili prawie codziennie. Dowiedziawszy się o tym pop, wysłał swoich ludzi, ażeby pokropili chatę święconą wodą, by oczyścić ją od nieczystego ducha.
A było to tak. W tym domu odbywało się nabożeństwo i przyszedł wysłany przez popa starosta, aby pokropić. Na zebraniu była jego córka. I kiedy zmoczył kropidło, w tej chwili Bóg ochrzcił Duchem Świętym jego córkę, która stała z boku. Ona podniosła rękę mówiąc innymi językami przed ojcem. Wtedy on odstawia naczynie ze święconą wodą, podnosi rękę i krzyczy: „Święty, Święty Pan Wszechmogący” ponieważ odczuł chwałę Bożą na tym zebraniu. Tak narodził się kościół w Kolkach. Często odwiedzałem tę wieś, przychodzili ze mną inni bracia, w tym Sergiusz Banada. Kościół utwierdził się duchowo. Siostra Elżbieta była prorokinią i Bóg często ostrzegał przez nią Zbór. Mówił gdzie się zbierać, aby nie wiedziała o tym władza. Kościołami w Starosielu i w Kolkach kierował nasz diakon- Jan Filimończuk, bo wcześniejszy kaznodzieja-
Momotiuk był w więzieniu. Wtedy były ciężkie czasy. Każde gospodarstwo przymusowo musiało oddać państwu: 40 kg mięsa, 400 l mleka, wełnę, skórę zwierząt, jajka, a ziarno- wszystko co wyrosło. Oprócz tego trzeba było dać państwu pieniężną pożyczkę, zapłacić podatek, ubezpieczyć gospodarstwo, płacić podatek kawalerski, a to gdzieś około 200 „karbowańców” i wiele innych opłat. Ale chociaż materialnie było ciężko, Zbory widocznie wzrastały duchowo. Zaczęli przyjeżdżać do nas kaznodzieje z innych wiosek, ludzie byli uzdrawiani na oczach. Bóg chrzcił Duchem Świętym, były proroctwa, widzenia i wydawało się, że czegoś bardziej duchowego nigdzie nie ma i wierzącemu wszystko ku zbudowaniu. Organizowali chór, muzykę strunową, a z czasem dętą. Ale tak było niedługo. Młodzież zaczęła wyjeżdżać do miast, tam łatwiej przeżyć, bo w kołchozie otrzymywali bardzo mało. Nawet całe rodziny wyjeżdżały.
Jan
Duchowe przejawy
Działaliśmy duchowo. Sańko miał wielkie duchowe odkrycia. Bywało, że witając się z człowiekiem widział jego duchowy stan, odkrywał grzechy i myśli tego człowieka. Następnie Duch Święty dawał poradę co zrobić, aby mieć swobodę duszy. Jakoś przyszli bracia z Polic, Konotopiw, Rafaliwki i innych miast na rozmowę odnośnie takich przejawów. Zawołali mnie z Sańkiem i powiedzieli, że jak będziemy dalej tak działać, to nas za wróżbitów uznają, będą przychodzić dla odkryć i uzdrowień, a to nie jest pożądane, dlatego należy to troszkę powstrzymać. Michał Romaniec powiedział, że to od Boga, dlatego powstrzymywać ludzi posługujących się Bożymi darami nie można. Bóg jak sędzia weźmie w obronę tych braci. A ci którzy staną przeciwko Duchowi Świętemu i jego działaniu, mogą być ukarani przez Boga. Wtedy zostawili nas w spokoju.
W wiosce Czorniż żył Makary Onyszczuk u którego była chora na oczy córka Gienia. Jej oczy cały czas ropiały, jak niegojąca się rana, tak, że dziewczyna była prawie niewidoma. Brat Gieni, Fedor prosił, abyśmy przyszli do nich na modlitwę. Do Czorniża było od nas 30 km Postanowiliśmy iść z Sańkiem do Kolek, myśląc, że może ktoś nas podwiezie, ale przeszliśmy pieszo do samych Kolek, a później przez Kuzję, przez uroczysko aż do Czorniża. Gienię przyprowadzili do chaty, ludzi też zebrało się niemało. Chorą postawili na środku chaty i zaczęła się modlitwa. Duch Święty napełnił wszystkich, podeszliśmy z Sańkiem do niej, położyliśmy ręce na jej głowie i powiedzieliśmy, aby ona wyzdrowiała, a oczy, żeby były czyste jak u zdrowego człowieka. Modlitwę zakończyliśmy podziękowaniem. Kiedy ściągnęliśmy przepaskę to jej oczy były czyste, a Gienia krzyczy: „Ja widzę, ja widzę słońce, wszystko widzę”. Tego dnia wróciliśmy późno do domu i pamiętam, że bardzo bolały nas nogi. Podczas takich, podobnych odwiedzin, często podprowadzali nas bracia i siostry, modląc się po drodze i rozmyślając na Słowem Bożym. To pierwsza, święta miłość, o której teraz tylko wspominamy.
W Kuzjach zachorowała jedna z naszych sióstr Nina Kulik. Lekarze powiedzieli, że w jej jelitach jest długi pasożyt, tasiemiec. Kiedy się go wyciąga to on się rwie na kawałki, a z nich rosną nowe tasiemce. Należy go otruć, aby on sam wyszedł. Najadłszy się tych leków, Nina położyła się na łóżko z bólem brzucha. Zawołano nas znowu, więc poszliśmy z Sańkiem. Gdy weszliśmy do domu było tam dużo ludzi tak niewierzących jak i wierzących, czekali co z tego wyniknie. Baliśmy się, żeby nie popaść w jakieś pokuszenie, bo są ludzie, którzy nie wierzą w siłę Boga. Usiadłem obok nóg chorej i prosiłem Boga, aby dał znak, że uzdrowi Ninę. Nagle zobaczyłem; pojawiła się ognista chmura i zatrzymawszy się nad głową Niny znikła. Jeszcze raz poprosiłem Boga o znak, może miałem przywidzenie. Ale znowu pojawiła się chmura, dużo większa, otoczywszy ognistymi promieniami Ninę. Wtedy podniosłem się i powiedziałem przybyłym, że chociaż Nina leży, ale po naszej modlitwie wstanie i pójdzie z nami na nabożeństwo, niech mama przygotuje jej odzież. Zaczęliśmy się modlić, Duch Święty nas napełnił, nakazaliśmy Ninie wstać z pościeli i ubrać się, co ona też nie tracąc czasu zrobiła. I razem poszliśmy na nabożeństwo dziękować Bogu. Bóg uzdrowił Ninę, uśmiercił tasiemca i nikt nie wie, kiedy z niej wyszedł.
Bóg nauczył czytać
Pewnego razu było zebranie w Kolkach, ludzie znowu pokutowali, Bóg chrzcił Duchem Świętym. Jedna z kobiet, które się nawróciły podeszła do mnie i mówi: „Nie umiem pisać, nie umiem czytać, a wy nie będziecie tutaj cały czas, kto mi będzie mówił o Słowie Bożym”? Ja odpowiadam: „Aniu, weź Ewangelie i kiedy tylko ją otworzysz, żeby czytać, Bóg od razu da ci poznanie i będziesz czytać jak wszyscy wyuczeni ludzie”. Ania poprosiła Ewangelie od siostry Niny, ponieważ szczerze uwierzyła. Otworzyła Księgę i od razu ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich przybyłych zaczęła czytać, wylewając ze szczęścia łzy i dziękując Bogu za Jego naukę.
Pewnego razu było zebranie we wsi Starosiele. Na nabożeństwo przyszło ośmiu ludzi ze wsi Budki. Wszyscy prosili, aby pomodlić się o chrzest w Duchu Świętym dla nich. Pomodliliśmy się szczerze i Bóg ochrzcił siedem osób a ósmej, nie. Nazywała się ta dziewczyna Dusia. Ona się bardzo zasmuciła i mówi: „Ja już Bogu nie jestem potrzebna, On mnie nie chce błogosławić tak jak moich przyjaciół i gdzie ja mam teraz iść”? Mówię do niej: „Dusia. Nie zasmucaj się nadmiernie, po prostu nie wystarczyło ci wiary. Kiedy będziecie iść do domu to na rzece Styr, na pierwszej kładce mostka stań na kolana i tam Bóg ochrzci cię Duchem Świętym”. Po moich słowach, ona pośpieszyła do tego mostka. Później opowiadały mi siostry, które z nią były, że ona biegła do tego mostka, a one za nią. W niedługim czasie po tym, na Wielkanoc przybyliśmy pieszo do Budek. Jeszcze nie doszliśmy do miejsca zebrania, gdy otoczyła nas grupa młodzieży, a na czele Dusia. Podbiega do mnie i mówi: „Nie odmawiajcie mi, przyjdźcie po zebraniu do mojej chaty na obiad, jestem sierotą do mnie nikt nie zechce przyjść”. Obiecałem jej. Po błogosławionym nabożeństwie, wielu prosiło, aby ich odwiedzić, ale mówiłem wszystkim, że idę do Dusi. Kiedy usiadłem za stołem, Dusia podała na patelni dwa ziemniaczane pierożki, wielkości dwóch średnich jabłek. Nie miała nawet talerza, ani widelca, ale miała chrześcijańską duszę, oczy pełne łez, ona ich nie wycierała, płynęły po policzkach i spadały na glinianą podłogę. Podziękowaliśmy Bogu. Wziąłem jednego pierożka do ręki, a drugiego zostawiłem dla niej. Ale nie zdążyłem zjeść, a cała chata wypełniła się ludźmi i już nie myślałem o jedzeniu. Bóg napełnił mnie Duchem Świętym, podniosłem się i Bóg zaczął działać z taką siłą na jaką czekali spragnieni ludzie. Bóg odpowiadał na wszystkie ich potrzeby. Wieczorem było zebranie w chacie, która składała się z jednego pokoju i kuchni. W pokoju byli wierzący, a w kuchni po prostu ci, którzy przyszli posłuchać. Za stołem siedzieli nauczyciele, bracia z: Polic, Rafaliwki, usiadłem z boku i słuchałem. Przed zakończeniem nabożeństwa patrzę nie ma dachu w chacie, a z nieba leci Boży anioł. Staje przede mną i rękami wskazuje drzwi w kuchni, w której stało pełno ludzi, przeważnie młodych. Widzenie znikło, do mnie podchodzi młody brat z Rudnik, Konstantyn Fedorczuk i mówi: „Bóg mi powiedział przez Ducha Świętego, abyście poszli do kuchni”. Podniosłem się i tam poszedłem. Pytam: „Wierzycie w Boga”?-„Tak” -odpowiadają.-„A chcecie Ducha Świętego”?-„Chcemy” -mówi pierwsza kobieta. Wtedy podchodzę bliżej: „Przyjmijcie”. Wkładam rękę na pierwszego, drugiego, trzeciego- i od razu mówią na językach. Poszedłem dalej i tak Bóg ochrzcił wszystkich Duchem Świętym. Tak Boże błogosławieństwo rozlewało się poprzez Ducha Świętego.
Spotkanie z Janem Matwiniukiem
Cały czas szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy robić nabożeństwa, ażeby nie przeszkadzała miejscowa władza. Pewnego razu ogłoszono zebranie w Kolkach, koło Hopniewa. Wybraliśmy się z Kolek pieszo i zabłądziliśmy po drodze. Idąc przez sianokosy straciliśmy orientację i zabłądziliśmy. Zaczęliśmy prosić Pana, aby pokazał nam w którym kierunku mamy iść. W odpowiedzi otrzymaliśmy osobliwe odczucie, coś jakby podpowiadało nam w którym kierunku mamy się poruszać. W niedługim czasie zauważyliśmy snopek siana. Pomyślałem, że muszą być tutaj jakieś koleiny od kół wozu i te ślady wyprowadzą nas na drogę. Kiedy zaszliśmy dalej, ku naszemu zdziwieniu, zobaczyliśmy chatę do której szli jacyś ludzie. Bardzo byliśmy wdzięczni Bogu za okazaną pomoc, bo w tej chacie miało się odbyć nabożeństwo. Weszliśmy do chaty i wtedy zobaczyłem mężczyznę ubranego w prostą, wiejską odzież. On popatrzył na mnie oczyma pełnymi łez i podniósł się. Obydwaj napełniliśmy się Duchem Świętym, mówiąc innymi językami. Był to Jan Matwiniuk, który niedawno powrócił z więzienia. To było cudowne nabożeństwo, podczas, którego objawiała się moc Boża, były widzenia, proroctwa i pokutowało około 10 dusz. Po nabożeństwie Jan opowiedział o „szlaku”, który przeszedł. „Najciężej było na przesłuchaniach”- mówił mi. „Bardzo bili, ażeby mówić to, co było im potrzebne. A tego nigdy nie robiłem. Zakładali specjalną koszulę, którą z tyłu ściągali sznurkami. Cierpiałem straszny ból, ale po tym Jezus mnie uzdrawiał. Tortury zaś zakończyły się tak: ,,Podczas kolejnego przesłuchania, połamali mi palce prawej ręki -one się po prostu telepały. Wtedy tak mnie napełniła siła Ducha Świętego, że nie potrafię tego opisać. Podniosłem rękę i mówię: „Szatan połamał mi palce, a mój Pan w którego wierzę uzdrowił je. Patrz”! I machnąłem przed śledczym ręką i ku wielkiemu zdziwieniu moja ręka stała się zdrowa. Palce zatelepały się i pozostały bez uszkodzenia. Od tego czasu, więcej na przesłuchanie mnie nie wołano. Później odbył się sąd. Zostałem zesłany za głoszenie Słowa Bożego, teraz właśnie tylko co mnie wypuścili.
Jan był wtedy oficjalnie namaszczony do służby pastora Kościołów maniewickiego rejonu. W tym czasie był ustawa, według której za głoszenie Ewangelii, dawali 25 lat więzienia lub obóz surowego reżimu. Ale my nie mieliśmy strachu, ponieważ Pan uprzedzał, że ochrania, ja sam miałem takie świadectwo.
Umówiłem się z Janem zrobić nabożeństwo u niego w domu we wsi Kopilla.
Uzdrowienie opętanego
Apostoł Piotr pisze, że: „...diabeł, chodzi wokoło jak lew ryczący, szukając kogo by pochłonąć”. Mnie także przyszło się usłyszeć jego ryk.
Poszliśmy pewnego razu z braćmi na zebranie do Kolek i Kopilli. Pastor Kościoła wsi Hopniew -Jan Stachowicz, Sańko Izwuk ze Zwozów, który w tym czasie pracował w krawieckim zakładzie w naszej wsi, oraz syn Sergiusza Banady, Tadek (miał ok. 14 lat, ale już ładnie głosił kazania). W sobotę w Kolkach przeżyliśmy wielkie Boże błogosławieństwo, potem poszliśmy do Kopilli (jakieś 7 km od Kolek). Na zebraniach jak zawsze pokutowali ludzie.
Bardzo chciałem pokazać, że i z nami jest Bóg, a my jesteśmy Jego uczniami. Przed zakończeniem zebrania ogłosiłem, że jak ktoś da obietnicę służyć Bogu, kiedy powie słowo „ja”, wypełni się Duchem Świętym i będzie mówić innymi językami. W tym czasie wstała jedna dziewczyna i głośno krzyknęła „ja”. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale od razu zaczęła mówić innymi językami, jej twarz zajaśniała Bożą chwałą. Nabożeństwo się przedłużało, nagle podchodzi pewna dziewczyna i mówi: „Bracie Grzegorzu, bardzo was proszę chodźcie do nas do domu, mój ojciec jest bardzo chory. Całą noc przy nim siedzieliśmy, umiera już. Zostaniemy sierotami”. Wyrażam zgodę, że pójdę i głośno mówię w zebraniu: „Bóg o którym głosimy uzdrowi dziś twojego ojca”. Jan, który to usłyszał, woła mnie na bok i mówi: „Uprzedzam cię jak przyjaciela, że przedwcześnie się zgodziłeś. Ten brat nie jest chory na zwykłą chorobę, on jest zajęty przez ducha nieczystego, który go męczy. Cała rodzina siedzi przy nim, on nie je, nie śpi, a robi takie rzeczy, że przytrzymać go nie można. Bądź ostrożny i lepiej nie bierz się za to, jeśli nie miałeś zmagań z szatanem”. Ja odpowiadam: „Zobaczysz bracie cud, ponieważ to nie ja sam sobie powiedziałem, ale Bóg mi polecił tak powiedzieć przed ludźmi, aby pokazać Swoją chwałę i władzę”. Poszedł ze mną Sańko Izwuk, Tadek, Jan z Hopniewa i niektóre siostry. Gdy weszliśmy do chaty, zobaczyliśmy mężczyznę ze skręconymi rękoma, oczy głęboko zapadnięte. Kiedy zaczęliśmy mówić do niego, on milczał. Wszyscy domownicy stali, czekali na naszą modlitwę i wierzyli słowu, które powiedziałem na zebraniu. Zapytałem, czy cała rodzina jest wierząca? Ale jedna dziewczyna mówi: „Wszyscy, tylko ja nie jestem wierząca”. Wtedy powiedziałem; „ Jeżeli chcesz, aby ojciec wstał, to musisz pokutować, dać obietnicę służyć Bogu i wtedy rozwiąże się wasz problem”. Ona klęka, daje obietnicę służyć Bogu, my się nad nią modlimy i Pan chrzci ją Duchem Świętym. Teraz wiem, że Bóg jest obecny w domu. Podeszliśmy z Sańkiem do chorego, zaczęliśmy się modlić o jego uzdrowienie, położyliśmy na niego ręce i rozkazaliśmy wszystkim duchom wyjść. W tym czasie zatrzeszczały jego kości i tam gdzie przesuwaliśmy rękoma, słyszeliśmy trzask w stawach. Ciało zaczęło się ruszać. Oczy stały się normalne i zapaliły ogniem Bożej chwały. Chory podniósł się i zaczął głośno chwalić Boga, modląc się razem z nami. Wtedy powiedziałem: „W imieniu Jezusa Chrystusa wstań z łóżka i idź, bo jesteś już zdrowy, Bóg cię uzdrowił ze wszystkich twoich dolegliwości”. Chory skoczył na nogi, przeszedł po chacie, a my chwaliliśmy Boga za Jego siłę. Otrzymaliśmy to o co prosiliśmy, dlatego radość nasza była niezmierna, a szczególnie radowała się rodzina chorego.
Wyruszyliśmy w drogę powrotną, szedłem z Sańkiem i małym Tadkiem Banadą. Odczuwałem w ciele zmęczenie, ręce były ciężkie i z jakiejś przyczyny bolały. Pytam Sańka jak się czuje? On też mówi, że go bolą ręce i są jakieś takie ciężkie. A mały Tadek tak się zmęczył, że już iść nie może. Dochodzimy do mostka na rzeczce Styr i wtedy przypomniałem sobie, że ten chory, kiedy się podniósł to opowiedział nam widzenie. Przed samym naszym przybyciem ujrzał, jak idą do niego lekarze w białej odzieży, a kiedy weszli do chaty to choroby o wyglądzie różnych istot pochowały się pod łóżko. Gdy zaś lekarze przystąpili do leczenia wtedy te choroby pouciekały z pod łóżka przez drzwi na zewnątrz. Zrozumiałem, że Bóg chciał go uwolnić od demonów i chorób i dał mu takie widzenie, aby wlać w niego wiarę do życia.
Weszliśmy na mostek, który nie miał przy krawędziach poręczy, tylko wzdłuż były położone kłody wzmacniające. Szedłem po skraju mostka i nagle poczułem uderzenie poniżej kolan. Prawie wpadłem do wody, złapałem ręką Sańka, przytrzymując się go. Nie zwróciłem jednak na to szczególnej uwagi, ponieważ nikogo nie było w pobliżu. Pomyślałem, iż mogło się to stać z dużego przemęczenia. Kiedy doszliśmy do środka mostku, Tadek usiadł na skraju i mówi: „Ja poczekam na tych, którzy idą z tyłu i odpocznę trochę”. Poszliśmy z Sańkiem dalej, a Duch Święty mówi mi przez odczucie: „Wróć się, zabierz Tadka, bo on uśnie, a diabeł zatraci go w tej wodzie”. Powiedziałem to Sańkowi, wróciliśmy się, wzięliśmy pod ręce Tadka i poprowadziliśmy. Gdy tylko zeszliśmy z mostka, usłyszeliśmy jakby straszny ryk lwa. Przeszedł nam mróz po ciele. Raptem coś silnie chlusnęło w rzece, tak że woda wylała się na brzeg. Zaczęliśmy we trzech szczerze dziękować Bogu, za Jego ochronę i opiekę. Podbudowawszy się poszliśmy dalej do Kolek.
Odkrycia Banady
Władza nie pozwalała nam się zbierać, a zaproponowała wszystkim hopniwczanom i wierzącym z bliższych wsi, abyśmy szli do Czownicy do budynku modlitwy baptystów, zbierać się w jednej grupie, która jest zarejestrowana i posiada prawa odbywać nabożeństwa. Zagrozili, że jeżeli się nie zgodzimy, wszyscy znajdziemy się w więzieniu. Wtedy w naszym regionie pastorem był Konrad Doroszkiewicz, a diakonami; Mateusz Kozłow i Jan Filimończuk z Hopniewa. Zwróciliśmy się do Boga w poście z modlitwą i przez Ducha Świętego było powiedziane: „Idźcie. Ja was ochronię, ale o prawdzie mówcie wszystkim”. Poszliśmy chociaż niektórzy pozostali poza rejestracją. Chodziłem na nabożeństwa do Czownicy do Domu Modlitwy, a potem robiliśmy zebrania w chacie Adama Momotiuka aż do zachodu słońca. Jak nam dawali żyć pośród prześladowań, nikt z nas nie wie. Wszystko poruczyliśmy kierownictwu Ducha Świętego. Dużo przeszkód w naszym braterstwie robili niektórzy wierzący, donosząc o wszystkim co odbywało się między nami władzy. Jednak Bóg tych ludzi odkrywał i my ostrzegaliśmy się przed nimi (podawać ich imion nie będę, aby nie zrobić wstydu ich dzieciom, którzy są teraz dobrymi chrześcijanami). Wyznaczyliśmy braterską rozmowę we wsi Zwozy u Piotra Izwuka. Przyszedłem rankiem do brata Sańki, ponieważ chciałem z nim porozmawiać.
Ale był już tam Sergiusz Banada. Wieczorem, kiedy nie chciało się nam jeszcze spać, a siedzieliśmy ubrani wzdłuż łóżka i rozmawialiśmy o pracy duchowej, Banada raptem powiedział: „Jezu, mój Jezu” –podniósł rękę i zamilkł. Jego ręka zatrzymała się uniesiona w górę, a serce uderzało dużymi interwałami. Myśleliśmy, że umiera, przestraszyliśmy się i zaczęliśmy prosić Boga, aby nie pozwolił umrzeć Sergiuszowi, ponieważ wtedy swobodnie mogliby nam przypisać, że złożyliśmy go w ofierze (jak to często robiła władza).
Minęło jakieś 20 minut, ręka Sergiusza opadła i zaczął mówić innymi językami. Gdy brat oprzytomniał, zaczął opowiadać, że był w niebie i widział Jezusa, który dał mu zadania i adresy do miasta Rygi, łotewskiej ZSR. Nazwiska ludzi, którzy modlili się i prosili Boga, aby kogoś do nich przysłał. Mieli wielką potrzebę; uzdrowienie chorego. Sergiuszowi był pokazane jak całe Wojsko Niebieskie kłaniało się Jezusowi. Widział także grupę, która modliła się o chrzest w Duchu Świętym. Jezus powiedział także, że Sergiusz będzie głosił w więzieniach i obozach. W niedługim czasie brat Sergiusz pojechał do Rygi i znalazł tych ludzi, którzy się modlili oraz tego człowieka chorego na raka. Bóg go uzdrowił i on przyjeżdżał do nas służyć Słowem, sławiąc Boga za Jego zmiłowanie nad nim. Sergiusz żył w biedzie, a z Rygi na utrzymanie jego rodziny wysyłali mu przesyłki. Ale radziecka władza zrobiła z niego „wroga narodu” i dostał 25 lat więzienia. Jednak tam też Bóg był z nim i uczynił przez niego bardzo dużo Swoich dzieł.
Nowe imiona
Na drugi wieczór po tym odkryciu, które miał Sergiusz, zebraliśmy się na naradę o której wspominałem. Kiedy modliliśmy się tworząc koło, jedni klęcząc, drudzy stojąc, to w środku stanął raptem mężczyzna w białej odzieży. Trzymał w rękach coś w rodzaju pompy do wody i pompował wodę, która wylewała się na nas. W tym czasie pojawiła się ręka i pisała po ścianie, a Sańko prorokował. Sergiusz czytał to co, pisała ręka. Było powiedziane, że w naszej pracy daje się nam nowe imiona, którymi wołał nas będzie Duch Święty mówiąc co mamy robić na nabożeństwach. Było mi powiedziane, że przez cały czas prześladowań pozostanę na miejscu i Bóg będzie ochraniał, mnie i Sańka. I gdy bywało, że Duch Święty nazywał mnie po imieniu w innym języku i mówił co mam robić, to w tym czasie rozumiałem ten język, tak jak ojczysty i śmiało wykonywałem to co mówił Bóg. W tym czasie nie było we mnie żadnego zwątpienia. Lekko mi się pracowało, bo Zbór dowierzał i dzieło Boże rosło, czas tych, którzy uwierzyli zwiększał się. Nie było także strachu, ponieważ wierzyliśmy, że Bóg nas ochrania.
Wielki cud
Kiedy zaczął rosnąć kościół w Czorniżu, uwierzył tam młodzieniec, Filia Głowacki. Gdy się ożenił urodził mu się syn-kaleka; głowa twarzą odwrócona była do tyłu. Żona Maria bardzo płakała, młode małżeństwo bardzo przeżywało. Lekarze powiedzieli, że kiedy dziecko podrośnie wtedy zrobią operację. Ale czekać i patrzeć codziennie na to, było ciężko. Zaprosili do siebie na modlitwę mnie z Sańkiem, Piotra Izwuka i innych braci. Wszyscy byli w poście i oczekiwali pomocy od Pana. Stanęliśmy obok łóżka na kolana, matka zawołała chłopczyka na łóżko przed nami i wszyscy zaczęli modlić się do Jezusa, aby On uzdrowił to dziecko. Gdy w imieniu Jezusa nakazaliśmy głowie powrócić do normalnego położenia, na naszych oczach głowa zaczęła ruszać się zrywami, jak strzałka sekund zegara i powróciła na miejsce. W chacie podniósł się wielki krzyk, było wielu wierzących i wszyscy chwaliliśmy Boga za Jego dobroć, miłość i siłę Ducha Świętego. Kiedy Maria urodziła drugie dziecko, to miało ono na plecach dziurkę, do samych płuc, przykrywała ją tylko cienka skórka. Podczas modlitwy, dziurka ta, na naszych oczach wypełniła się ciałem. Wszyscy widzieliśmy to i radowaliśmy się, że mamy takiego Boga, który dopomaga wszystkim, wierzącym w Jego chwałę.
Odkrycie przyszłości
Zaczęli nas odwiedzać bracia ze Lwowa; Szczepan Garkawucz, Grzegorz Krawczuk, Władek Krokys, Wasyl Bojeczko i inni. I chociaż ucisk władzy wzrastał to społeczności pomiędzy Kościołami stawały się aktywniejsze, ponieważ płonął ogień Ducha Świętego. Można było usłyszeć głos Boży na wszystkie nasze problemy. Często nas odwiedzano z roweńszczyzny ze wsi Borbyn, Kotiw i innych.
Nasi miejscowi bracia zebrali się na modlitwę we wsi Czownica w chacie pastora Konrada Doroszkiewicza i prosili Pana o wskazówki jak dalej żyć. I kiedy Pan napełnił Duchem Świętym, było powiedziane: „Równo za rok od tego dnia umrze wódz tego kraju. Będzie on porażony i nie zdąży dać wskazówek swoim podwładnym, dlatego, że zostanie mu odjęta mowa i rozum. Polepszy się życie ludzi i za wiarę nie będą skazywać na 25 lat więzienia, ale skrócą do 5 lat i pieniężne kary. Będą się często zmieniać prawa”. Za rok umarł Stalin. Szliśmy grupką z Hopniewa do Czownicy na nabożeństwo, a w radiu nadawali żałobne melodie. W Czownicy spotkałem się z Sańkiem, Piotrem Izwukiem, podchodzimy do Domu Modlitwy, wita nas usługujący Mateusz Kozłow i mówi: „Witamy bracia z wykonaniem proroctwa. Ja zapisałem w notesie datę tego dnia i wszystko się wykonało”. Pomyślałem sobie: „Dobrze, że wszystko dokładnie się wykonało”. Często byliśmy pod kontrolą u braci. I taka kontrola powinna być. Niektóre nasze zebrania nie podobały się nowym kierownikom Domu Modlitwy w Czownicy. Poprzez władzę zaczęli czynić na nas większy ucisk, co w niedługim czasie zakończyło się sądami i więzieniem. Ale to wszystko było potrzebne Panu w Jego cudownych planach.
Życie potrzebowało większej ilości odkryć od Boga. Za Bożą wskazówką poszliśmy do wsi Kamienie, obok wsi Czorniż, manewickiego rejonu, do starego proroka Michała Romańca. Była wspaniała modlitwa podczas której było powiedziane: „Nie bójcie się, bo szybko zmieni się nastawienie władzy do was. Ta władza, która was prześladuje będzie dawać materiał na budowy Domów Modlitwy i będą głosić Słowo Moje na stadionach, placach, ulicach w budynkach kultury i we wszystkich niedostępnych miejscach”. O tym, że to jest prawdziwe proroctwo my nie mieliśmy wątpliwości, dlatego, że Michał był przeciwny rejestracji grup i jakiegokolwiek związku z władzą. Słowa Pańskie bardzo nas wzmocniły i 30 km do Hopniewa przeszliśmy lekko, ponieważ odczuwaliśmy polepszenie na naszych duszach.
Z biegiem czasu, gdy nastała swoboda i na stadionie w Łucku zebrało się 15 000 ludzi, a nasze pieśni i kazania usłyszano przez głośniki tam gdzie ich nigdy nie było słychać, płakałem ze szczęścia. Co działo się w duszy, opisać jest niemożliwością. Kiedy w mieście Równe była konferencja obok budynku partii, poszedłem z bratem Piotrem i Kuzmą Kotem po gabinetach. W jednym z gabinetów stał wielki stół, za którym siedzieli wielcy ludzie tego świata. Stanęliśmy na kolana obok tego stołu i szczerze dziękowaliśmy Bogu za cudowne Jego błogosławieństwo, modliliśmy się o uzdrowienie i o chrzest Duchem Świętym, aż nas nie poproszono o zakończenie służenia, ponieważ przyjechali z ministerstwa i ten stół oraz pokój były im potrzebne. Wszystko co powiedział Bóg wykonało się.
My w Łucku
W Łucku po wojnie wierzących Chrześcijan Wiary Ewangelicznej było tylko kilka osób. Byli to; Józek Zinkiewicz, jego żona oraz córki –Gienia i Krystyna, Emilia Wowczuk, jej siostra Alina i ich mama. Chodzili oni z Łucka do nas do Czownicy na zebrania. Byli to dobrzy wierzący, szczerzy, lubili się modlić. Kiedy Bóg ochrzcił Duchem Świętym Krysię w chacie Adama Momotiuka, to Gienia i Emilia zaprosiły nas do Łucka, abyśmy zrobili u nich nabożeństwo. Ja i Piotr obiecaliśmy przybyć. Ja wybrałem się autobusem, a Piotr ze Zwozów rowerem. U Zinkiewiczów był oddzielny pokoik, jakieś 2,5m x 3m. Właśnie tam przeprowadziliśmy pierwsze nasze zebranie, a wieczorem pośpieszyliśmy do Czownicy. Piotr wrócił rowerem, a ja poszedłem na przystanek autobusowy. Autobusu do Czownicy jednak nie było i wróciłem do domu. Nasi wierzący przyszli z Czownicy bardzo zasmuceni i opowiadali, że jak tylko przyjechał Piotr i wstał głosić, przybyli przedstawiciele władzy, zabronili zbierać się, wszystkich pytali gdzie ja jestem, szukali we wszystkich pokojach. Stało mi się ciężko, że i mojej duszy szukają. Od tego czasu zaczęliśmy częściej odwiedzać Łuck i robić tam zebrania. O tych nabożeństwach usłyszało wielu tych, którzy przyjeżdżali do Łucka. Zaczęli się tam budować; Wasyl Weremczuk z synem Szczepanem, Andrzej Nazaruk, Paweł z Romaniec, Stadnik z Podgajec i Sawka Mironiuk. Utworzyła się niewielka grupa, która szybko wzrastała.
Proroctwo w Baszłykach
W stareńkiej chatce u Terencjusza Fedorczuka we wsi Baszłyki, cumańskiego rejonu, zawsze robiliśmy nabożeństwa. Podczas tych nabożeństw odczuwało się obecność Ducha Świętego, były bardzo ciekawe kazania. Wszystkie ciężary duszy zostawały na tych nabożeństwach, a ludzie szli do domu odnowieni. Bywaliśmy tam i my z Piotrem Izwukiem i innymi braćmi. Pamiętam przyjaciół z którymi mogliśmy podzielić się swoimi duchowymi przeżyciami. Po nabożeństwach schodziliśmy się do chaty Jurka lub Ostapa Fedorczuków na modlitwę. Ostap często prorokował.
Pewnego razu, gdy się modliliśmy, Ostap podszedł do Piotra i mówi: „Niedługo będziesz odłączony od rodziny. Będziesz tam, gdzie płyną rzeki; Lena i Jenisej. Tam daję ci pracę. Jeżeli zachowasz Moje Słowo i wykonasz wszystko co ci poręczono, to powrócę cię z powrotem do rodziny i znowu zobaczysz swoją matkę i żonę, dzieci i brata i będziesz mieszkać z rodziną”. Wtedy podchodzi do mnie i mówi: „A ty nie bój się. Na cały czas tych ciężkich przeżyć zostawiam cię na miejscu, w którym mieszkasz dla podtrzymania Mojego Narodu”. Słowo w słowo nie pamiętam tego proroctwa, ale podstawę za którą można było się trzymać wiarą w przyszłości wziąłem do siebie.
Sąd w Kiwercach
Koło naszej swobody zawężało się. Gdzie tylko się schodziliśmy, tam nas spisywali i rozganiali. Dotąd byli pomiędzy nami tacy, „którzy byli nie z nami”. Oni powiadamiali władzę, a oprócz tego śledzili każdego z nas. Trzeba było korzystać z duchowych odkryć, gdzie robić zebrania wiernych dzieci Bożych. Aresztowano Adama Momotiuka ze wsi Czownica, Teodora Fedorczuka ze wsi Jezioro i Ignacego wobec którego trwało śledztwo. Do sądu przyprowadzili też po nadzorem Piotra Izwuka, mojego przyjaciela i za niedługo zasądzono wszystkich na różne kary więzienia, ale do 5 lat, tak jak było powiedziane wcześniej przez Ducha Świętego. Niemało było gorących modlitw i płaczu w rodzinach, ale znowu było odkryte przez Ducha Świętego, że długo oni siedzieć nie będą i szybko powrócą. Wszystko tak też się stało. Zasądzonej kary nikt nie odbywał.
Utworzenie łuckiego kościoła
Wcześniej jeździliśmy razem z Piotrem Izwukiem do Józka Zinkiewicza robić zebrania. Podstawa tej grupki składała się z; rodziny Zinkiewicza, Emilii Wowczuk wraz z mamą i siostrą Aliną. Ale kiedy ja już pracowałem w Łucku, to na nabożeństwa przychodzili; Mateusz Kozłow –diakon z Czorniża i wielu innych, którzy przyjeżdżali do pracy w centrum województwa. Zaczęliśmy robić zebrania u Sawy Mironiuka. Jego chatka była stara i nie ściągała na siebie specjalnego nadzoru. Pewnego razu u Sawy było zebranie z naszymi braćmi –baptystami. Obecni byli; pastor z Czownicy, Konrad Doroszkiewicz i kaznodzieja Jan Pradun, który właśnie został zwolniony z więzienia. Zakańczałem nabożeństwo i prosiłem chętnych do otrzymania Ducha Świętego o wyjście do przodu. Nikt nie odpowiedział. Mówię: „Niech wyjdzie choć jedna osoba”, aby zobaczyli jak Bóg chrzci Duchem Świętym. Wtedy wyszła jedna młoda dziewczyna, Ola. Gdy położyłem na nią rękę, ona napełniła się Duchem Świętym i mówiła innymi językami. W językach zaczął też modlić się jeden młodzieniec i siostra Wera, która mieszkała niedaleko i u której często robiliśmy zebrania. Po modlitwie podchodzi do mnie Nina Muc i mówi: „To niesprawiedliwe, ja już chodziłam do was na nabożeństwa i na mnie rąk nie włożyliście, a Ola nie chodziła i otrzymała Ducha Świętego” . Wyglądała na bardzo smutną. Pomyślałem i mówię: „Kiedy będziesz wracać do domu, tam gdzie klękniesz, Bóg ochrzci cię Duchem Świętym”. Zaczęliśmy się rozchodzić. Ktoś przychodzi do domu i krzyczy: „Ona pod jabłonią stanęła na kolana i już się modli innymi językami”. Tak Bóg wlewał wiarę w serca ludzi, oni wierzyli Bogu i otrzymywali to o co prosili. Nasza grupa rosła, na każdym zebraniu pokutowali ludzie, ponieważ działało Boże błogosławieństwo i Bóg przemawiał przez Ducha Świętego. Mieliśmy wielki strach i nie grzeszyliśmy. Staraliśmy się być napełnionymi siłą Ducha Świętego. W dzień pracowaliśmy, a wieczorem mieliśmy modlitwy i nabożeństwa, nie było u nas nikogo starszego. Między sobą żyliśmy w pokoju, radowaliśmy się i słuchaliśmy głosu Bożego. Zaczęły przyjeżdżać ze wsi całe rodziny, brali działki pod zabudowę, a my wszystkim pomagaliśmy, budowaliśmy domy.
Do Rowaniec przybyła rodzina Czmilów z wsi Osoby. Był w tej rodzinie dobry brat Szczepan. Miał widzenia. To nam znowu pomagało w życiu praktycznym i duchowym, a w naszej pracy mieliśmy powodzenie. Po niedługim czasie powrócił z więzienia Włodzimierz Rychluk. Pracowaliśmy w zamku Lubarta. Kościół wzrósł prawie do 50 członków. Postanowiono wybrać pastora. Za zgodą braci ze wsi Borbyn (ponieważ był tam duży Zbór) wybrano Włodzimierza Rychluka. W zamku pracował z nami Wasyl Weremczuk. On wraz z synem Szczepanem żyli w tymczasowej chatce na ulicy Lwowskiej i tam właśnie mieliśmy osobliwe błogosławieństwa, bo była to rodzina chrześcijańska, dobroduszna i gościnna. Szczepan pracował w pralni, rozwoził bieliznę i często kiedy zachodziła potrzeba służył samochodem. Niedaleko żyli; Daniel i Trofim Gnatiuk oraz inni bracia. Miejsce na nabożeństwa mieliśmy także w mieście. Zbór cały czas rósł i rósł. Osobliwe modlitwy mieliśmy w sali katolickiego kościoła, gdzie mieszkałem wraz z niektórymi braćmi.
Bóg wyznacza i nastawia
Pewnego razu było zebranie u Daniela. Miał on swoją nowo wybudowaną chatę i nie bał się władzy, tak że służenia Panu często odbywały się u niego. Gdzieś w środku zebrania zeszła siła Ducha Świętego i Pan przemówił: „Doszły do mnie wołania matek, których synowie przebywają w więzieniach i obozach. Który z was pójdzie tam opowiedzieć o Moim imieniu, wskaże drogę do zbawienia”?
Milczeliśmy, w chacie było cicho. Niektórzy cichutko się modlili. Pan znowu zapytał: „Czy jest ktoś? Odezwijcie się”! My wciąż milczeliśmy. Ochotnika nie było. Pan znowu przemówił Duchem Świętym: „Nie ma chętnego? Więc ja sam wybiorę kogoś spośród was i poślę”. I każdy z nas pomyślał: „Czy czasem nie ja akurat zostanę wezwany przez głos Pana?” Po niedługim czasie zebraliśmy się u nas w sali na modlitwę i Trochim, który był pastorem, gdy mieszkał na wsi, płacząc mówi: „Pomódlcie się o moją rodzinę, bo moje dzieci są niewierzące. Zrobiłem wielką pomyłkę. Wyuczyłem ich na nauczycieli, dyrektorów, ponieważ myślałem, że lżej im się będzie żyło, a teraz żałuję, lecz jest już za późno, bo oni Boga nie znają, a mi jest bardzo ciężko. Modlimy się i Pan odpowiada, że będzie temu bratu lżej, że On powoła najmłodszą córkę, przy której będzie żył. Będzie miał z niej radość i przeżyje z nią do samego „odejścia”. Wszystko się wykonało i o tym napiszę później.
We wsi Baszłyki, do której przychodziliśmy, żyła rodzina Fedorczuków –Jerzy i jego żona Ania. Po nabożeństwie chodziliśmy do nich na modlitwę, aby usłyszeć co nam powie Bóg. Urodził się im chłopiec, który był cały w strupach i ropiejących ranach. Cała jego głowa pokryta była ropiejącymi ranami, jedna obok drugiej, całe wargi, a kiedy Ania go karmiła to pokarm nie zatrzymywał się, ale wracał na zewnątrz. Zawołano nas na modlitwę. Pojechali do nich bracia Izwuk i ja z bratem Siemianowiczem z Hopniewa. Przybyliśmy gdzieś w środku nocy, przypadkowym transportem. Ania i Jerzy bardzo chcieli, aby chłopiec żył, ale lekarze byli bezsilni by coś zrobić. Wiara i nadzieja tylko w Bogu. Była silna modlitwa i my odczuliśmy, że Bóg uzdrowił dziecko. I rzeczywiście za tydzień, nie był śladu po tej chorobie, wszystko złuszczyło się, a ciało stało się czyste. Znowu byliśmy zaproszeni na modlitwę dziękczynną i tutaj z nami idzie już Włodzimierz Rychluk, który bardzo chciał ujrzeć ten cud. W drodze rozmawialiśmy o dziełach Bożych. Włodek powiedział, że i prorocy niekiedy się mylą i, że gdyby on prorokował śledził by za każdym słowem, aby się nie pomylić. A ja mu odpowiadam, że to mówi Duch Święty naszymi ustami i człowiek nie może wiedzieć wcześniej co powie, ponieważ napisano, że rozum nie bierze udziału, a słowa same idą tak jak gdy modlimy się językami. Ale abyś Włodku lepiej zrozumiał to dzisiaj będziesz prorokował. Miałem taką wiarę, że gdy to powiedziałem, wiedziałem, że tak będzie. Ale Włodek odpowiedział : „Ja nie jestem prorokiem i nie jestem synem proroka, to jakże to będzie”? Powiedziałem: „Zobaczysz”. Dokładnie opisałem ten przypadek, ponieważ chcę pokazać jak należy dowierzać pracy Ducha Świętego. Gdy przyszliśmy, czekano już na nas. Klęknęliśmy, ale przed tym Ania powiedziała, że ma chore płuca, bardzo ciężko jej oddychać i silnie bolą. Wcześniej myślała tylko o dziecku, a teraz sama nie może nawet bielizny poprać. Podziękowaliśmy Bogu i zaczęliśmy prosić w sprawie Ani. Kiedy do niej podeszliśmy wypełniła nas siła Ducha Świętego i było powiedziane do Ani: „Podnieś swoją prawą rękę do góry a lewą w bok. Ja przewiązuję i nakładam opatrunek, twoje płuca będą zdrowe”. W tym czasie Włodek podwyższył głos, podniósł się i zaczął prorokować, a Duch Święty opowiadał o pięknie Niebiańskiego Królestwa, o zadaniach w naszym ziemskim życiu. Po tym Włodek mówi: „Powiedźcie mi, co się ze mną działo? Co ja mówiłem”? A ja mu odpowiadam: „Przecież ty chciałeś śledzić wszystkie słowa, to dlaczego nas się teraz pytasz? A teraz więcej prorokować nie będziesz, bo twoja praca jest w Zborze”. I więcej nie słyszałem, aby on prorokował. A Ani było wtedy powiedziane, że będzie żyć i zawsze będzie miała przez dzieci zgryzotę i cała jej droga będzie we łzach. Tak i jest. Wyprosiliśmy życie dla chłopca i on wyrósł. Zakończył szkołę, został lekarzem, ale daleko odszedł od Pana. Spróbuj poznać dlaczego tak jest i jaka jest Boża wola w naszych rodzinach i wśród naszych dzieci, których narodziliśmy. Wszyscy czekamy, że one nawrócą się do Boga.
W wiosce Zawallia
(młyniwski rejon, roweńskie województwo)
Wracając do przeszłości chcę opowiedzieć o Bożych planach o odkryciach dla nas. Jednego razu mówi Rychluk: „Bracie idziemy do wsi Zawallia, proszą nas, abyśmy tam zrobili zebranie”. A do tego czasu do wsi, gdzie nie było wierzących z ewangelizacją nie wchodziliśmy. To było bardzo niebezpieczne, to tak jak iść prosto w ręce władzy. Powiedziałem o tym Włodkowi, ale on nalegał, aby jechać. I tak w sobotę wieczorem w około 15 dusz wyruszyliśmy. Przybyliśmy do wsi Zawallia, weszliśmy do jakiejś chaty, gdzie wszystko było już przygotowane do służenia. Zebranie było błogosławione, pokutowało kilka dusz, a my się z tego cieszyliśmy. Tam też przenocowaliśmy. W nocy mam sen: położyliśmy fundament pod budowę, ale powłaziły na niego węże, gady i nie dają nam budować dalej, ponieważ rzucają się na nas. Rano mówię Włodkowi: „Idźmy stąd szybciej, bo popadniemy w biedę”, ale Włodek mówi, że nie będziemy robić tutaj nabożeństwa, a w sąsiedniej wsi Szugowy, przygotowali już nawet chatę. Bardzo ciężko było mi na sercu, nie chciałem tak robić, ale byłem zmuszony pogodzić się, gdzie wszyscy tam i ja. Gdy przyszliśmy w wyznaczone na zebranie miejsce, ja wraz z siostrą Emilią Wowczuk i bratem Golenkiem z Kiwerec długo się jeszcze wahaliśmy. Doszliśmy jako ostatni. Rozpoczęcie zebrania Rychluk poruczył mnie. Powiedziałem kazanie. Stanęliśmy do modlitwy, ale raptem przyjechał samochód ciężarowy i po modlitwie wszystkich nas pospisywali, a tych którzy mieli dowody zabrali. Wyszedłem na zewnątrz. Nikt mnie nie zatrzymywał i mogłem odejść wolny dokąd chciałem, ale nie chciałem robić z siebie tchórza, wróciłem i wsiadłem na samochód. Wszyscy uroczyście śpiewają, wychwalają Pana, a ja modlę się i błagam u Boga wstawiennictwa. Było słonecznie. Jechaliśmy do Młyniw, polną drogą. Proszę Boga, aby stanął na przeszkodzie. I Bóg to uczynił. Raptem nadciągnęła chmura kurzu. Kierowca wjechał w kałużę z glina i ciężarówka ugrzęzła. Ciesząc się, zeskakuję z samochodu i mówię: „Myślicie, że wam będziemy samochód z błota wyciągać? O nie! Tak nie będzie! My pójdziemy na piechotę dalej, a wy nas dogonicie, jak wyjedziecie”! Wszyscy poszli za mną, ja wiedziałem, że to uczynił Pan po mojej modlitwie, ponieważ wcześniej słyszałem jak mówił, że będzie ochraniał. Kiedy przeszliśmy 500 m a samochodu nie było widać, wtedy zawróciliśmy w pole, które było pokryte małą koniczyną. Dziękowaliśmy Bogu za cudowną pomoc. Gdy przeszliśmy ok. 1 km, to Trochim Gnatiuk powiedział, że zostawił dowód u milicjantów i wróci go zabrać. Radziliśmy mu nie wracać, ale on nie usłuchał i wrócił. Na wieczór wróciliśmy do Łucka na wieczorne zebranie. Trochim Gnatiuk wrócił następnego dnia zmęczony przesłuchaniem KGB.
Zaczęło się śledztwo. Gienia Zinkiewicz wróciła z KGB i powiedziała, że pytali się o mnie, ale ona mówiła, że niby mnie nie zna, ponieważ w naszej grupie byli przyjezdni ze wsi, a ona zna tylko łuckich braci. Wszystko jedno, wiedziałem, że i tak „dopną swego”, chociaż nie byłem spisany w Łucku.
Znowu miałem sen, w którym widzę, że niby w lesie naciąłem kłodek włożyłem na wóz, ale kiedy chciałem jechać złapali mnie leśnicy i sporządzili akt. Miałem odpowiadać za 3,5 kubika drzewa. Nie zgodziłem się podpisać. I nagle zobaczyłem dobrze znajomego dyrektora, który często dawał mi porady, ale na sobie miał ubiór pracownika leśnej ochrony. Dał znak, aby oni odeszli ode mnie, wziął akt i mówi: „Gdzież tu jest 3,5 kubika, te konie tyle nawet nie powiozą. Zaraz mi tutaj natychmiast zmierzyć”! Kiedy oni zaczęli mierzyć, on mi pokazuje, abym uciekał do lasu. Tak też zrobiłem. Opowiedziałem ten sen Rychlukowi i Gnatiukowi, dodając jeszcze: „Muszę natychmiast gdzieś wyjechać”. Rychluk pomyślał i mówi: „Ja zostanę na miejscu, a ty wyjeżdżaj i to szybko, bo tak ci podpowiada Pan, a ja jestem na wszystko gotowy”. On się przygotowywał, bo słyszał jak Pan mówił, że kogoś pośle do obozów i więzień dla zbawienia tych, których matki płaczą. Wróciłem się do domu, wszystko opowiedziałem żonie i mamie, wziąłem torbę ze słoniną i pojechałem byle dalej od wsi.
Pod prowadzeniem Świętego Ducha
Otrzymałem polecenie wyjechać do Brześcia, w którym nigdy jeszcze nie byłem i nie miałem adresu kogo by odwiedzić. Wiedziałem, że w Brześciu są wierzący, gdzieś w dzielnicy „Piszczane Góry”. I tak oto w sobotę przybyłem na przystanek autobusowy w Łucku, ale bilety były wyprzedane, wszystkie miejsca zajęte. Pojechałem na dworzec kolejowy, tam tak samo, nie ma biletów. Chciałem już wrócić się do miasta, lecz zobaczyłem jednego naszego proroka i powiedziałem mu: „Chodźmy za róg przystanku, pomodlimy się do Boga, co On mi odpowie na mój problem”. Poszliśmy. I gdy zwróciliśmy się do Pana po poradę, było mi powiedziane, aby natychmiast iść na przystanek autobusowy, ponieważ tam w autobusie jest dla mnie wolne miejsce, a przejazd będzie błogosławiony. Więc znowu wybrałem się na dworzec autobusowy. Patrzę, stoi autobus do Brześcia, silnik włączony i ma ruszać. Zapytałem kierowcę czy mnie weźmie? On odpowiedział, ja właśnie czekam na was, bo jest tutaj jeszcze jedno wolne miejsce z przodu. Wsiadajcie jedziemy.
Droga była długa, a kiedy dojechaliśmy –w Brześciu była już noc. Zapytałem kierowcy o drogę na dworzec kolejowy. Myślałem; „Przesiedzę do rana, a później będę szukał wierzących”. Tak też i poszedłem prosto na dworzec. Przeszedłem 50m, kiedy usłyszałem mój wewnętrzny głos: „Wróć się. Dzisiaj musisz być u wierzących”. Wracam się pokornie. Przeszedłem 100m, skrzyżowanie dróg. A teraz gdzie? Słyszę: „W lewo”. Idę. „Znowu w prawo, a potem prosto, znowu w prawo”. A rozum podpowiada: „Co ty tak chodzisz? Dokąd ty zajdziesz? Trafisz do złych ludzi. W domu nikt nie wie, gdzie ty jesteś. Zabiją cię, a przy sobie nawet dowodu nie masz”. Zmagam się, ale poddaję się głosowi wnętrza serca. Patrzę przystanek autobusowy. Rozkład jazdy autobusów, są „Piszczane Góry”. Wsiadam i jadę. Kierowca powiedział, że już powinienem wysiadać. Kiedy wysiadłem, to zobaczyłem jednorodzinne domki i drogi w cztery strony. Dokąd iść? Nie wiem. Znowu się modlę, a ten sam głos mnie kieruje. Długo idę. Szedłem w jednym kierunku, doszedłem do końca – nie ma już zabudowań. Noc ciemna, światła żadnego. Stoję i się modlę. Odpowiedzi żadnej. O mało co nie zapłakałem z żalu. Myślę sobie: „Chyba lepiej byłoby między ludźmi na dworcu”. Ale słyszę śpiew w chacie na skraju. Ogarnęła mnie radość, napełniłem się Duchem Świętym i dziękowałem Bogu za Jego cudowne kierownictwo. Wszedłem do chaty, poproszono mnie do stołu, gdzie siedzieli kaznodzieje, ale nikogo nie znałem. Zebranie było rozpoczęte, pokój pełny ludzi. Siedziałem, okaleczoną rękę położyłem na kolanie i myślę, czy dadzą mi usłużyć Słowem? Jeden z braci nachylił się do mnie i pyta: „Wy nie nazywacie się czasem Grzegorz”? „Tak” –odpowiadam. A on mówi: „Poznałem was po waszej ręce, będziecie zakańczać nabożeństwo”. Zgodziłem się, bo Pan już mnie napełnił Duchem Świętym. To był cudowny wieczór Świętej Pięćdziesiątnicy. Bóg chrzcił Duchem Świętym poprzez włożenie rąk i uzdrawiał chorych. Ludzie pokutowali, wyznawali grzechy. Wszystko to przedłużyło się do świtu, nikt nie chciał iść do domu. I tutaj jedna dziewczyna Janka, która patrzyła tylko na wszystko i nie modliła się z nami, zabiera się do domu. Zagadnąłem do niej, a ona mówi: „Ja przypadkowo tutaj weszłam, usłyszałam, że ładnie śpiewają. A teraz już pora wracać”. Mówię do niej, czy nie chciałaby przyjąć Ducha Świętego, jak ci wszyscy, którzy otrzymali? „Bardzo bym chciała, ale jestem grzeszna. Czy Bóg daje takim jak ja”? „Tak” –odpowiadam. „Stawaj na kolana”. Ona stanęła na kolana i mówi: „Ale ja w ogóle nie umiem się modlić”. Wtedy ja przemówiłem: „Będę się modlił o ciebie, a ty patrz, gdy położę rękę na twoją głowę, głośno powiesz: „Panie pomiłuj mnie”. Wszyscy zaczęli się modlić. Ona patrzy na moją rękę pełna wiary. Lekko kładę rękę na jej głowie i kiedy chciała powiedzieć: „Panie...” Duch Święty wypełnił jej serce i zaczęła głośno modlić się nowymi językami. Wtedy podszedł do mnie brat z opuchłą ręką. Pomyślałem sobie: „Większej wiary jak ta dziewczyna, pewno nikt nie ma i mówię jej: „Widzisz jaką on ma rękę? Wyciągnij rękę do niego , a on niech położy swoją rękę na twojej dłoni, a ja moją na wierzchu i pomodlimy się razem”. To był cud. Bandaże spadły na naszych oczach i ręka od razu stała się zdrowa. I znów przedłużyła się modlitwa. Nowe potrzeby. Nie została ani jedna osoba, która by nie została ochrzczona Duchem Świętym. Wszystko to zrobił Pan dla chwały Swojego imienia, a na naszą korzyść i radość. Tak minął czas niedzielnego dnia.
Pierwszy zjazd w Łucku
Kiedy przybyłem do Łucka na zjazd kaznodziejów, chata była już pełna braci z nie rejestrowanych kościołów. Byli bracia z: Rowna, Lwowa, Brześcia i innych miast. Był także, znany wtedy kaznodzieja Konon ze wsi Mlinka, roweńskiego województwa wraz z synem, ale poproszono go o wyjście z sali, dlatego, że jego społeczność była zarejestrowana w związku Baptystów. Na zjeździe podjęto wiele decyzji i postanowień. Robiono wszystko według rozumu, chociaż często czytano też Słowo Boże. Jedni nalegali, aby umywać nogi podczas łamania chleba na Wieczerzy Pańskiej, aby panna młoda nie miała welonu, ale brała ślub w chustce. Dla mnie to wszystko było odległe, na sercu ciężko. Myślałem co to jest i dlaczego ja tutaj jestem? Żadnego proroctwa nie ma tylko nieporozumienia do których nie przywykłem. Postanowiono: nie mieć społeczności z rejestrowanymi kościołami, nie uczestniczyć z nimi w Łamaniu Chleba, na zebrania do rejestrowanych nie chodzić, a kto pójdzie wyłączyć i jeszcze szereg innych postanowień.
Usiadłem i myślałem: jak to tak? U rejestrowanych Duch Święty jest obecny i Bóg chrzci Duchem Świętym, śpiewają. Niektóre kościoły przepełnione błogosławieństwem, sam widziałem i razem z innymi śpiewałem. A teraz nie mam prawa podać ręki? Ja i Mateusz Kozłow, głosowaliśmy przeciw. Wielu się wstrzymało.
Następnego dnia w Kolkach był pogrzeb, dużo ludzi się zebrało. Niemało braci, których grupy były zarejestrowane za polskich czasów. Słowa nie głosiłem. Wszyscy byli zgodni postanowieniu. Jeden Bóg widział jak się męczyłem w swojej duszy. Wszystkich tak kochałem, a co się teraz ze mną stało? Wróciłem do domu i postanowiłem: nigdzie więcej nie pójdę, będę w domu, dopóki Pan nie odkryje mi osobiście.
W domu przebywałem 2 czy 3 tygodnie. Nigdzie nie jeździłem. Wybrali mnie oficjalnie kaznodzieją i włożyli na mnie ręce. Kaznodzieją wybrali także i włożyli ręce na Szczepana Łaszczuka, a Rychluka wybrali na pastora łuckiego Kościoła. Zaczęła już też organizować się praca wśród nie rejestrowanych kościołów. Wielu braci wybrano i włożono na nich ręce, aby byli kaznodziejami po całej zachodniej Ukrainie, Białorusi, Zakarpaciu. Jeździłem wszędzie. Wybrano biskupem Nowowołyńskim i włożono ręce na Teodora Artiszczuka, we Lwowie- Wasyla Bojeczka, w Rowno- Olka Grinczuka. Tak narodził się związek nie rejestrowanych kościołów (pięćdziesiątnicy woroneskiego porządku. Ci co umywali nogi mieli już swój związek.)
Ogień w moich ustach
Jednej nocy zjawił mi się we śnie anioł Boży, który trzymał w papierze grudkę masła i mówi: „Weź i zanieś w niedzielę na nabożeństwo do wsi Baszłyki.” Ja mówię, że u nas uchwalili nie mieć społeczności z nie rejestrowanymi zborami. On popatrzył na mnie surowo i powiedział: ”A ja ci mówię, niezwłocznie zanieś i rozdaj” Wziąłem to masło w ręce. Anioł znikł. Przewróciłem się na drugi bok i nie mogłem już zasnąć. A rankiem (była to niedziela) pojechałem do Baszłyków, które bardzo lubiłem, bo tam zawsze były dobre zebrania. Prowadzony przez Ducha Świętego ten zbór, był jedynym, który nie podporządkował się ziemskiej władzy, tylko Panu. Byli tutaj prorocy, mieli widzenia i kto tu przychodził otrzymywał Boże wskazówki. Była tu również Maria Głowacka przez, którą było kiedyś do mnie proroctwo.
Kiedy przybyłem bardzo ładnie przywitali mnie starzy przyjaciele i poprosili do kazalnicy. A ja się nie zgodziłem, usiadłem w samym kątku domu, długo szukałem co dzisiaj powiem, ale niczego nie znalazłem. Słowo było mi zabrane.
Zebranie chyliło się ku końcowi, a ja siedziałem bez natchnienia. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżywałem. Wstał do usługi jeden z braci, napełniony Duchem Świętym. Mówił krótko, a potem odwrócił się do mnie i prorokuje, jak zaraz nie rozdam tego masła, które dał mi Pan dla tych ludzi, to On mnie pokara. Pastor zboru zawołał mnie za kazalnicę i ogłosił, że zakończenie zebrania porucza mnie. Co robić, Panie? Wyręcz mnie, bo ja idę za kazalnicę, całkiem nie znając co mówić? Gdzież to masło? Stanąłem za kazalnicę. Milczę. Płaczę. Stoję jak nieporadne dziecko. Nagle słyszę szum deszczu i mówię z pamięci pieśń: „O przyjdź błądzący grzeszniku”. Na końcu położyłem akcent na refren tej pieśni:
„Ty, który pragniesz oczyszczenia,
wierz, módl się, a radość w duszę wleje On!
O przyjdź, na ciebie czeka On”
I w tej chwili mój rozum odłączył się całkowicie, a serce i usta napełnił Duch Święty. Głosiłem kazanie jak nigdy. Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem błękitny płomień, który wylatywał z moich ust. Było tak wspaniale, że brak słów, aby opowiedzieć. Ile czasu to trwało nie wiem. Ale, gdy spojrzałem na salę, nikogo nie było na ławkach, wszyscy stali na kolanach, płakali z podniesionymi do góry rękoma, chwalili Boga za moc Ducha Świętego. A kiedy już się rozchodzili, to obejmowali jeden drugiego całując. Znowu otrzymałem, pokój, radość i napełnienie Duchem Świętym jak kiedyś.
Roweńszczyzna, wieś Liny
Była letnia pora. W sobotę przybyłem do wsi Karpiłówka, koło Cumania- byłe centrum rejonowe. Zebranie było błogosławione. W niedzielę mieliśmy być w Baszłykach. Ale ktoś z wierzących poradził jechać do wsi Liny, która była ok. 20 km za Rownem. Mówią, że tam w Linach jest dużo proroków. Kiedy ludzie wychodzą z zebrania, to prorocy stają w drzwiach budynku i kto ma jakiś grzech- wszystko odkrywają poprzez Ducha Świętego i już nikt nigdzie nie ucieknie, chyba, że przez okno. Wstaliśmy raniutko i poszliśmy na roweńską drogę, aby wybrać się do Rowno, a stamtąd już jeździ autobus. Było nas gdzieś 15 osób razem z młodzieżą. Długo czekaliśmy, słońce wschodziło, a jechać nie było czym. Na początku śpiewaliśmy, a potem modliliśmy się, prosząc Boga, aby On nam pomógł. Prosiłem Pana, aby On dał nam czym dojechać. I raptem napełniłem się błogosławieństwem, czuję wielką radość i cichy głos Ducha Świętego. Zawołałem wszystkich do siebie i mówię: „Bądźcie spokojni, zaraz z Rowna wyjeżdża samochód, przeznaczony dla pasażerów, Bóg wysyła go dla nas i tylko dla nas, zobaczycie że tak będzie”. W niedługim czasie przyjechał samochód i zawrócił koło nas, a kierowca mówi: „Kto do Rowna niech wsiada”. A potem poprosiliśmy go, aby nas zawiózł do Linów. To wszystko czynił Pan, bo tylko weszliśmy do domu, a zebranie się rozpoczęło. Wszyscy usiedliśmy w kątku, blisko kazalnicy. Wszystko dobrze słyszeliśmy i widzieliśmy, co się dzieje. Czekaliśmy kiedy zaczną mówić prorocy. Z nami była Maria z Karpiłówki, nasz prorok. Brat Jasza rozpoczął zebranie. Po modlitwie Maria mówi mi cichutko:”Mam widzenie”. Co jakiś czas coś mówiła i było tak przez całą długość nabożeństwa. Mówiła, że kazalnica jest w cudownym świetle, a tam gdzie siedzą kaznodzieje, koło dywanu leżą papcie z białej tkaniny. Każdy kaznodzieja, który szedł do kazalnicy, ubierał je i od razu napełniał się mocą Ducha Świętego, a kto szedł za kazalnicę i nie ubierał, mógł tylko przywitać się z ludźmi i od razu wracał się i szedł tam, gdzie stał wcześniej lub siedział. Takiego czegoś nigdy nie widziałem, aby człowiek szedł do usługi i nie mógł nic powiedzieć. Zacząłem bardzo zastanawiać się, czy pozwoli mi Pan mówić. Maria zaczęła modlić się w Duchu i powiedziała: „ Zjawił się anioł obok kazalnicy, wziął Biblię i idzie do ciebie”. Wziąłem Biblię, aby znaleźć miejsce do czytania- i od razu przyszła cudowna moc, zalałem się łzami, modliłem się przywołując imię Jezusa na pomoc. Nie widziałem anioła, ale potem Maria opowiadała mi, że On podszedł do mnie, rozłożył Biblię i ręką pokazał mi dwa wiersze, abym je przeczytał na jednej i na drugiej stronie. Wtedy otworzyłem Biblie w tym miejscu, gdzie anioł wskazał ręką- dłużej usiedzieć nie mogłem. Kiedy nikt nie wstał do kazania, podszedłem do kazalnicy. Maria zdążyła mi powiedzieć, że lata bardzo dużo gołębi. Podczas kazania, ludzie płakali, wyznawali swoje grzechy przed Bogiem i ja zauważyłem jedną siostrę, Nadię, która przyjechała z nami i miała sukienkę z krótkimi rękawami. Ona chowała swoje ręce i zakrywała dłońmi, Starał się schować za czyjeś plecy. Potem rozmyślałem o tym, że nie potrzeba mówić o tym jak mają ubierać się święci. Ludzie sami przy pomocy Ducha Świętego rozumią wszystko. Oto co jest potrzebne dla Narodu Bożego- błogosławieństwo. I wtedy ja powiedziałem, że zaraz Bóg chrzcić będzie Duchem Świętym, wszystkich, którzy wyznają swoje grzechy i ukorzą się. Właśnie opuszcza się na was Duch Święty o wyglądzie białych gołębic, otwierajcie serca i przyjmujcie Ducha Świętego. Zrobił się mocny modlitewny szum i nikt nie mógł policzyć ilu otrzymało Boże pomazanie Duchem Świętym. Kiedy zakończyło się nabożeństwo, wszyscy zaczęli wychodzić, ja wychodziłem ostatni, bardzo chciałem zobaczyć jak będą pracowali prorocy, ale niczego nie ujrzałem. W drzwiach stał tylko oparłszy się na kulach inwalida i smutno z żalem patrzył na nas. Maria mówi do mnie: „Wiesz bracie jeden gołąb jeszcze lata, pewnie nie było w kogo wejść i tak jest blisko koło nas” Podchodzę do inwalidy i mówię: ”A co ciebie Bóg nie ochrzcił Duchem Świętym?” On z wielkim żalem odpowiada, że nie. Ja mówię:” Otwórz szeroko swoje usta”. I w tym czasie gołąb poleciał prosto w usta inwalidy (tak mówiła Maria) inwalida ledwo co utrzymał się na nogach i zaczął mówić innymi językami, bardzo wyraźnie. I tak go zostawiliśmy, a sami poszliśmy na obiad do prorokini Tani.
W tym czasie ludzie poszli po domkach, opowiedzieli o tym wszystkim, którzy nie byli na zebraniu. Kiedy tylko usiedliśmy za stołem, czworo ludzi przyszło i mówią: „Prosimy was pomódlcie się o nas”. My wyszliśmy zza stołu, pomodliliśmy się i wszystkich Bóg ochrzcił Duchem Świętym. Znowu usiedliśmy jeść, ale znów przyszło czworo ludzi, aby się o nich pomodlić, myśmy się pomodlili, i Bóg wszystkich ochrzcił Duchem Świętym. Powiedzieli nam, że zaraz będzie autobus i my pośpieszyliśmy na przystanek, wsiedliśmy i pojechaliśmy, tak oto nawet nie pojadłszy, ale nakarmieni duchowo. Nadia, która była ubrana w sukienkę z krótkimi rękawami, ze łzami mówi, jakbym miała skrzydła, to zaraz poleciała bym do Nieba. I ja przypomniałem sobie górę Fawor, górę, gdzie przemienił się Chrystus. Wtedy Piotr powiedział, aby zbudować trzy namioty, a nawet na jeden nie miał materiału.
O tak bywa z tymi, którzy całkowicie dowierzają się Bogu, żyją Jego Słowem, zostawiają wszystkie domowe sprawy, a szukają Pana i Jego błogosławieństwa. I cokolwiek by nie robili, wszędzie mają powodzenie i w domu i w pracy i nie gaśnie duchowy świecznik. Ale nie zawsze tak bywa. Pokusy przychodzą w różnej postaci. W czasie choroby, w smutku zawołamy do Jezusa, i usłyszymy głos Ewangelii: „Nie bój się, idź naprzód, Ja jestem z tobą”. Czekaliśmy, smutki przychodziły, ale On był z nami i zrobił dla nas więcej niż my się spodziewaliśmy. Chcieliśmy zobaczyć Bożą pracę przez innych ludzi, ale On zrobił przez nas. Taki cudowny jest nasz Bóg.
Zjazdowych nabożeństw nie mogła ścierpieć władza. W niedługim czasie Dom był zrujnowany, linieccy wierzący zbierali się po chatach, sądzili ich i dawali grzywny. Były ciężkie czasy prześladowań, ale Bóg dopomógł ostać się wiernym i wybudować nowy Dom Modlitwy.
We wsi Lipno
Jakoś przybył do mnie Szczepan Łaszczuk (mówili na niego: Kozatyński) a wraz z nim jego przyjaciel z Iwanicz, Teodor Jorcak. W nocy w sobotę wybraliśmy się do Karpiłówki. Wieczorne nabożeństwo minęło dobrze i Duch Święty położył na sercu jechać do Lipna. Jeździł tam rano autobus z Łucka. Przyszliśmy do Cumania na przystanek. Godziny minęły, a jechać nie ma czym. Kasjerka powiedziała, że dzwoniła do Łucka, autobusu nie będzie. „Idziemy do Baszłyków bo zmarnujemy niedzielę”. Ja z przekonaniem odpowiadam, że jeżeli Duch Święty kładzie na sercu, jechać do Lipna, to znaczy, że będziemy w Lipnie. Coś Bóg wyśle i się dostaniemy. Aż właśnie przybył kiwernicki autobus i pytam kierowcy, może słyszał gdy wyjeżdżał z garażu, czy będzie autobus do Lipna? On odpowiada: „Słyszałem taką rozmowę, że na ten przejazd nie ma ani jednego pasażera, autobus duży- Łaz i kierowca nie chce jechać, ale dyspozytor powiedział, żeby natychmiast jechał, to zaraz pewnie będzie”.
Biegnę do braci i mówię: „Bóg wysłał po nas dużego Łaza bez pasażerów, tylko Bóg tak sprawia”. Autobus przybył pusty i my we trzech wsiedliśmy i pojechaliśmy. Minęliśmy; Berestiany, Hołoniewicz- pasażerów nie ma. Kierowca smutny, a my radujemy się w duszy. Jaka opieka Boża, w naszej sprawie autobus zużywa paliwo. Wszystko w Jego świętych rękach, a my jesteśmy potrzebni na tym zebraniu, coś Bóg uczyni. A kiedy przybyliśmy do Lipna, to tam tylu ludzi czekało na podróż do Łucka, żeby się tylko zmieścili do autobusu. I nasz kierowca poweselał.
Bóg nikogo nie obraził nawet stratę paliwa odszkodował. Na nabożeństwo Bóg zebrał wielu wierzących ludzi z sąsiednich wsi, także i światowych ludzi było nie mało. Bardzo obfita była duchowa strawa. Moi bracia mówili na różne tematy, które dawał Duch Święty, było co słuchać i mówić.
W drugiej części nabożeństwa zaczęło się wezwanie do pokuty, ludzie zaczęli wychodzić do przodu, wyszli też mąż i żona- weterynarze ze wsi Znamiriwki. Od razu przeszliśmy do modlitwy o chrzest w Duchu Świętym. Bóg rozpoczął chrzcić bez odmownie z oznakami innych języków. Wiara wzmocniła się u ludzi i nagle przychodzi do mnie jeden brat, traktorzysta i mówi: „Bracie Grześku ja dzisiaj przyprowadziłem na zebranie swojego kolegę z pracy i bardzo proszę podejdź do niego i połóż na niego rękę, aby on więcej nie był światowym, a wierzącym i ochrzczonym Duchem Świętym”. Wziął mnie za rękę i ciągnie do niego. Ja się nie opierałem , poszedłem z nim bo zobaczyłem tego młodzieńca. Całe nabożeństwo patrzył co to będzie? Kiedy ja podszedłem, podniosłem swoją rękę nad głową tego chłopca, to on się zatrząsł, bo Duch Święty pracował już w jego duszy i ciele, a kiedy położyłem na niego rękę, on skłonił się na nogach i zaczął mówić innymi językami. Wtedy cały tłum odezwał się Duchem Świętym i znów chrzest się przedłużał. Rozchodziliśmy się już pod wieczór, a na drugi dzień wybrałem się do domu. Diabeł mi tego wybaczyć nie chciał. W domu nie było już świni, wywieźli ja na cmentarzysko, krowa też przepadła. Za wstawiennictwem władzy przyszli lekarze sporządzić akta, aby podać je do organów śledczych, bo mogłem przyprowadzić do wsi chorobę. Ale tak mi powiedzieli weterynarze: „ My mamy jeszcze sumienie i robić tego nie będziemy, ponieważ: krowa zjadła gwoźdź, a świnia czymś się otruła, możliwe, że dali jej coś spleśniałego- kiełbasy czy chleba”. I tutaj Pan się zmiłował, uratował od więzienia. Chwała mu za zmiłowanie nade mną. Tak, że bez słoniny i bez mięsa mnie nie zostawił. Takich wypadków kiedy diabeł mścił się było więcej, ale wszystkich nie opiszę.
Nawrócenie moich dzieci
Wszystkie moje siły i czas traciłem na poszukiwanie ludzkich dusz dla Chrystusa, a o swoim domu prawie zapomniałem. Tak przypomniałem sobie wiersz ze Słowa Bożego, z I Listu św. Pawła do Tymoteusza 5 rozdział: „A jeśli kto o swoich domowników nie ma starania, ten zaparł się wiary i jest gorszy od niewierzącego”. Tak mnie to poraziło, że zacząłem myśleć o dzieciach, które były już podlotkami, a u nas we wsi, wszystkie dzieci były bez szczególnego nadzoru rodziców. Jakoś przyjechałem z pracy, nie ma chłopców w chacie, a kiedy poszedłem do sąsiada, otworzyłem drzwi to zobaczyłem, że moje dzieci z sąsiedzkimi grają w karty, choć często bywały na zebraniach. Któryś krzyknął: „Ojciec”!, wtedy wszyscy do okien i uciekają gdzie mogą. Gonić ich nie zamierzałem, bo wokoło chaty był las. Wieczorem zaczęły się schodzić. W duszy modliłem się, prosiłem Boga o zmiłowanie i nawrócenie dzieci i wybaczenie mi, że do tego dopuściłem. Nie karałem ich, ale posadziłem na krzesłach i zacząłem rozmawiać z nimi o Słowie Bożym, o wszystkim co pochodzi od Boga, a one słuchały i płakały, mówiły, że tak więcej nie będzie. Pewnej niedzieli wziąłem swoje starsze dzieci oraz dzieci moich wierzących i pojechałem z nimi do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie często bywałem. Tam Bóg wspaniale nas pobłogosławił i wszystkie nasze dzieci zostały ochrzczone Duchem Świętym. A kiedy wróciliśmy do domu, kiedy opowiedziały innym dzieciom, to one tak zabiegały o chrzest, że kiedy zeszliśmy się na nabożeństwo, to już na pierwszej modlitwie Bóg zaczął chrzcić Duchem Świętym, tak, że nikt nie głosił. Cały wieczór była szczera duchowa modlitwa ze śpiewem w Duchu Świętym. Były i proroctwa i wykładanie języków.
Dary Ducha
A oto jak Bóg dał mi dar wykładania języków.
Gdy byliśmy na nabożeństwie u siostry Krystyny, modliłem się na przemian z Adamem Momotiukiem ze wsi Czownica. Modlitwa była głośna i nikt nie słuchał jak modli się jego sąsiad. Odczuwałem, ż mam pragnienie modlić się językami, a nie mogę, modlę się dla wszystkich zrozumiałym językiem. Adam modli się na językach z przerwami, a kiedy milknie, ja mówię swoim językiem, i nie wiem co się dzieje? Kiedy zakończyło się nabożeństwo, już u siebie w domu wziąłem Ewangelie i przeczytałem miejsce o darach duchowych i znalazłem miejsce o wykładaniu języków. Może Pan i mnie obdarzył tym darem? Bałem, aby się nie pomylić i póki nikt nie wie, zapytać u Boga. Ale jak? U mojej mamy było dużo kwiatów w wazonach. Wieczorem ustawiłem je w rządku i stanąwszy na kolana, powiedziałem: „Boże jeśli to ty dałeś mi taki dar, to zrób tak; niech rano wszystkie te rośliny będą mokre, a ta w środku niech będzie sucha”. Rano poszedłem i zobaczyłem, że tak było jak prosiłem. Drugiego wieczoru znowu mówię: „Nie rozgniewaj się Boże, a teraz niech wszystkie będą suche, a ten w środku mokry”. Rano tak się stało i teraz zacząłem odważnie wykorzystywać ten dar, kiedy Bóg chciał. Myślę, że każdy chce wiedzieć jak to się odbywa? Odpowiem jak to bywa u mnie. Jeżeli moc jest wielka, to nie muszę się przysłuchiwać, co mówi brat. „Mowę” jeszcze ma w ustach, a u mnie już jest wyjaśnienie Duchem Świętym. A kiedy moc jest słabsza, odkrywa się obcy język jak swój ojczysty, ale potem od razu go zapominam i powtórzyć mogę niekiedy tylko to co było wiele wyjaśnione. Wszystko odbywa się pod natchnieniem Ducha Świętego. Bardzo cudowna Boża praca z człowiekiem i w człowieku, kiedy Bóg wykorzystuje go dla swojej chwały. W niedługim czasie Bóg obdarował brata Aleksandra Izwuka ze Zwozów darem proroczym, za co niech będzie wielka chwała naszemu Panu.
Bywało tak, że po nabożeństwie czekały do niego kolejki, bo każdy chciał wiedzieć coś o sobie, co robić w trudnościach. Nasz Pan czystym językiem przemawiał, nastawiał, wzmacniał w wierze i kierował naszymi zebraniami, nawet wskazywał, kiedy i gdzie się schodzić, aby nie trafić na spisanie przez władze. Ja już wcześniej mówiłem o sądzie jaki uczynili starsi bracia. Ja to wszystko zniosłem, ale Sańko stracił duchowo, przestał chodzić ze mną na nabożeństwa i prorokować, więcej przesiadywał w domu, albo w pracy i za niedługo ciężko zachorował, zrobili operację, wycięli część jelita, zaczął mało jeść. A potem zachorował na płuca, przebywał w szpitalach i sanatoriach. Gdy powrócił do domu, odwiedziłem go. Był i Piotr wtedy w domu. Powiedziałem: „Odnów obietnicę służyć Bogu, tak jak kiedyś i Bóg cię uzdrowi”. Sańko schylił się na kolana i obiecał znowu służyć, tak jak wcześniej. Położyliśmy z Piotrem na niego ręce i poprosiliśmy, aby płuca stały się zdrowe, co też Bóg uczynił. Potem zobaczyliśmy, że Jezus wzbogacił go jeszcze, dał dar uzdrawiania, a oprócz tego Sańko otrzymał dar widzenia fizycznego i duchowego stanu ludzi. Bóg dał mu cudowne poznanie organów ludzkich i ich leczenia, nastawiania na miejsce, kiedy są naruszone. Miał on takie wyczucie, że przez skórę mógł wyczuć kamienie w woreczku żółciowym. Sam nie raz byłem świadkiem tej cudownej pracy. Doszło do tego, że ludzie z różnych miejscowości zjeżdżali się do niego, nawet przedstawiciele władzy i sami lekarze, aby on ich leczył. Tak właśnie Bóg wzbogaca tych, którzy Go kochają, aby imię Boże było uwielbione przejawami Mocy Ducha Świętego. Abyśmy niczego sobie nie przypisywali, a wierzyli Bogu, opierając się na Jego chwale.
Proroctwa i odkrycia
Nasz zbór często zbierał się w Łucku, aby otrzymać wskazówki od Boga. Przyjechali do nas bracia z miasta Nachodki i wyjaśnili, że wysłał ich zbór, aby Bóg dał odpowiedź na ich zapytania. Te pytania były spisane i leżały u nich w Biblii, a pytań z 10. Powiedziałem, że dzisiaj u nas na nabożeństwie nie ma proroków, ale zwyczajnie się pomodlimy. A sam myślę: „Pomodlimy się i na tym koniec, niech sobie idą w inne miejsce, gdzie Bóg da odpowiedź”. Gdy stanęliśmy do modlitwy, Pan napełnił Duchem Świętym Szczepana Czmila i on czyta te pytania w notatce w Biblii, wszystkie pytania kolejno i na każde daje dokładną odpowiedź. To był cud, jakiego jeszcze nie widziałem. Po modlitwie wzięliśmy tę notatkę i wychwalaliśmy Boga za takie cudowne odkrycie. Od tego dnia, Duch Święty częściej wykorzystywał brata Szczepana w modlitwach i służbie. I jedno z takich służeń chcę opisać.
To było we wsi Starosiele koło Kolek, maniewicki rejon w domu Elżbiety. Ludzie sami schodzili się na zebranie, był wieczór, były także młode siostry z Karpiłówki (obok Cumania) Wszyscy oczekiwali błogosławionego nabożeństwa. Byłem za stołem, obok mnie siedział Szczepan Czmil, który mi powiedział: „Mam widzenie” Odpowiadam: „Patrz uważnie, abyś czegoś nie przeoczył”. Widzę w drzwiach młynek do przesiewania zboża, a obok niego trzech ciemnych mężczyzn. Młynek przesiewa, ale wsypują do niego, nie ziarno, ale piasek z worków i ten piasek leci ludziom prosto w oczy. A oni zakrywają oczy i wszyscy usypiają. Następnie przyszli jeszcze dwaj mężczyźni z ziemniakami w koszykach. Jeden poszedł za piec, bo tam nie dolatywał piasek i przyczepia te ziemniaki na rzęsach ludzi, a oni zasypiają. Potem zwiększają obroty młynka i piasek dolatuje aż do nas, na stół, ale z Biblii się stacza”. Wtedy ja wstaję, podrywam wszystkich na nogi i rozpoczynam pieśnią: „Bądź jak wierny Daniel, jak sługa Boży...”. Wszyscy napełnili się mocą Ducha Świętego, znikł i młynek i ci ciemni ludzie gdzieś się podziali. Zebranie rozpoczęło się z błogosławieństwem naszego Boga. Przedłużyło się prawie do rana, były Boże widzenia i proroctwa. Jedno z proroctw opiszę. Tak mówi Pan: „Dzisiaj na ten wieczór dałem wam trzy koszyki różnej duchowej strawy i wy się nasycicie, a teraz daję wam jeszcze jeden pakunek, który otworzycie później”. Szczepan powiedział mi, że w widzeniu widział czarną kosmatą głowę, która słuchała duchowych proroctw. Rankiem poszliśmy na autobus, Kolki-Łuck, wszyscy usiedli, a ja ulokowałem się obok drzwi. Siostra Maria dała kierowcy „czerwońca” na bilety dla wszystkich razem. Kierowca popatrzył na nas i mówi: „Jacy wy wszyscy jesteście ładni i weseli”. Obok drzwi stała kobieta, która miała bardzo długie pomalowane paznokcie, pomalowane rzęsy, straszne czarne oczy z długimi rzęsami i mówi na cały autobus: „Ha, szczęśliwi, ładni i weseli, bo ich Ojciec nakarmił, zjedli trzy koszyki dobrej żywności i na drogę dał im jeszcze jeden pakunek”
I wyskoczywszy z autobusu, poszła chodnikiem. Popatrzyliśmy zdziwieni jeden na drugiego i wszyscy pomyśleliśmy: „diabeł cały czas śledził za nami i znalazł przez kogo się nam objawić. Zaśpiewaliśmy pieśń, jedną, drugą, a szofer prosił, aby śpiewać jeszcze. „Jesteście cudownymi ludźmi”. Po wielu latach byłem w Rejonowej Spółdzielni Spożywczej, główny księgowy poznał mnie i powiedział: „Jakaż cudowna była ta podróż z wami w tym autobusie, takiej młodzieży nigdy więcej nie widziałem i nie słyszałem takich pieśni...”
Wiązka słomy
Pewnego razu, żona mówi do mnie: „Gospodarzu, pójdź no zobacz do chlewu jak twoja trzoda stoi w gnojówce”. Było to przed Wiosną. Rano wziąłem sznurek i poszedłem do kołchozowej sterty, zrobiłem wiązkę słomy, przyniosłem, wszystko podścieliłem i poszedłem do chaty. Przyjechała z Karpiłówki ciężarówka, za kierownicą diakon Zboru, który był bezdzietny, a bardzo chciał mieć dzieci. Przyjechał jednak pomodlić się o siostrę Alinę, swoją kuzynkę, która była w przedśmiertelnym stanie. Bez sprzeciwu wybrałem się w drogę. Mieliśmy jeszcze zajechać do Zwozów, wziąść Sańka. Jedziemy, a wiązka słomy stoi mi przed oczami, i głos sumienia mówi: „Mówisz, aby nie kradli, a sam kradniesz. Zobaczymy czy cię teraz wysłucha Bóg”? Brat coś do mnie mówi, a ja myślę tylko o wiązce słomy. Myślę, że mam jeszcze czas pomodlić się z Sańkiem, aby Bóg wybaczył mi grzech, o którym nie chciałem mówić bratu, a który obok mnie siedział i miał wiarę na uzdrowienie Aliny. Czekałem kiedy tylko dojedziemy na miejsce. A kiedy Sańko zebrał się, zaproponowałem, abyśmy się pomodlili, i to był wielki cud, ponieważ kiedy ja chciałem prosić Boga, aby wybaczył mi tę słomę, to w tym czasie napełnił mnie Duch Święty i czuję głos w swoich ustach: „Ja wybaczyłem ci już wcześniej, niż ty prosiłeś”. Jaki ja byłem zadowolony, że tak się stało i powiedziałem: „Więcej nie pójdę po słomę, aby przez nią nie męczyć się w duszy.
I tak właśnie zajechaliśmy do chaty Aliny. Ona leżała na łóżku. Cała rodzina była zebrana obok niej. Wszyscy się modlili. Sańko stał za mną. Całe jej ciało było chłodne, tylko koło serca było ciepłe, oczy zwrócone były w jednym kierunku. Odstąpiłem na dwa kroki do tyłu i głośno powiedziałem: „Alino w imieniu Jezusa Chrystusa, wstań i chodź”! I nagle Alina tak jak leżała skoczyła, i w podkoszulce biegała po domu. Podniósł się silny krzyk chwały dla Boga za miłość i zdrowie, które darował Bóg. Następnego dnia, Alina już prała i bieliła chatę. Oto taki jest nasz Pan i taka Jego siła. Nie Mu będzie chwała na wieki wieczne! Amen.
Na tarnopolszczyźnie, miasto Krzemieniec
W Łucku u Włodka Momotiuka było młodzieżowe nabożeństwo. Żona Włodka, Wiera zaprosiła na nie swoich kuzynów i znajomych z Krzemieńca. Pod koniec zebrania, było zawołanie do modlitwy o chrzest Duchem Świętym i uzdrowienia chorych. Widziałem jak pod ręce przyprowadzili dziadka i pomogli mu stanąć na kolana. Obok stała młoda kobieta. Wiera podeszła do mnie i mówi: „To moja przyjaciółka, jest bardzo chora, nawet szklanki wody nie może utrzymać w ręce. A ten dziadek, to mój ojciec, jeszcze nie ochrzczony Duchem Świętym. Zwróćcie na niego szczególną uwagę”. Wiera była bardzo dobrotliwą siostrą, lubiła przyjmować gości u siebie. Na tym nabożeństwie Bóg chrzcił Duchem Świętym młodzież, ochrzcił tez ojca Wiery, zaczął mówić innymi językami i z nową siłą sam wstał na nogi. Położyliśmy ręce na tę młodą kobietę, która bardzo dziękowała za tę cudowną moc Bożą, która ja napełniła. Tak obeszliśmy wszystkich, kto chciał i miał wiarę otrzymać od Pana pomoc.
Po tym za 2 czy 3 dni przyjeżdża do mojego domu motocykl z wózkiem. Byłem na dworze. Kobieta ta sama o którą się modliliśmy, mówi: „Przyjechałam do was z Krzemieńca, prosić, abyście przyjechali do nas do domu wznieść dziękczynienie dla Boga za moje uzdrowienie, bo ja miałam taką chorobę, której nie da się wyleczyć. Doszłam do takiego stanu, że w ręce nie mogłam utrzymać szklanki wody. Mnie przyprowadzili pod ręce na te modlitwę. I kiedy ja przyjechałam do domu, mocno zasnęłam, rankiem starym zwyczajem, wzięłam dwa wiadra i poszłam do studni, napełniłam je wodą i przyniosłam do domu. Wtedy pomyślałam co ja robię, bo zupełnie zapomniałam, że byłam chora. Od razu zaczęłam chwalić Boga, że On mnie tak się zmiłował. Mój mąż odnowił się w Duchu, bo prawie całkowicie podupadł. A teraz razem chwalimy Boga. Bardzo proszę przyjedźcie do nas zrobić zebranie, abyśmy razem z wami podziękowali Bogu.
I szybciutko wsiedli na motocykl i pojechali z powrotem, nie czekając, co im odpowiem. U nas w Łucku tylko jeden brat miał mały samochód osobowy. W każdej chwili jechał na dzieło Boże. To Wasyl Derewiańczuk. Miał on dobre serce do Boga i chociaż miał dużą rodzinę, zgodził się pojechać do Krzemieńca. Pojechaliśmy w niedzielę; Piotr Izwuk, Włodek Momotiuk, który dobrze wiedział, gdzie mieszka ta kobieta. Przed drogą modliliśmy się i rozmawialiśmy o wielkich dziełach Bożych w naszym życiu.
Kiedy przybyliśmy do chaty tej kobiety, to ona wyszła do nas i mówi: „Przyjechaliście w porę, mama wpadła do piwnicy i złamała dwa żebra, chodzić nie może. A do nas przyjechali goście z Polski, niewierzący i oni swoją niewiarą będą zawadzać w modlitwie o mamę. Pójdziemy do sąsiedniej chaty, w której teraz nikogo nie ma, bo wszyscy poszli na zebranie, a ja wiem gdzie są klucze do domu”. I poszliśmy. W tym domu siedziała mama naszej znajomej i jeszcze jakaś kobieta. I tutaj zaczęła mówić nasza uzdrowiona siostra: „Mamo zaraz się o was pomodlimy i będziesz zdrowa. Weźmiesz mięso z lodówki. Ugotujesz zupę i ziemniaki, wszystko pozostałe znajdziesz sama. Pojedziemy do wsi Żłoby, objedziemy wszystkich chorych i pobędziemy na zebraniu, a potem wrócimy coś zjeść”. Dała także wskazówki mamie, a mama mówi: „Dobrze, wszystko zrobię”. Tutaj zobaczyliśmy wielką wiarę mamy i córki. Chcę powiedzieć, że takiej wiary jeszcze nie widziałem, i nam było lekko modlić się z taką wiarą. Kiedy się modliliśmy, przywoławszy imię Jezusa, położyliśmy ręce na chorą i nakazaliśmy zrosnąć się żebrom i siostra wstała i sama poszła do swojej chaty, wysławiając Boga za uzdrowienie. A my dziękowaliśmy Bogu i patrzyliśmy w ślad za nią, dopóki nie weszła do swojej chaty. Wtedy poszliśmy do wsi Żłoby. Kiedy wróciliśmy stamtąd, wszystko stało się tak , jak powiedziała ta kobieta. Zjedliśmy obiad i wróciliśmy do domu. Gdy przejeżdżaliśmy przez Czerwonoarmińsk, spotkaliśmy brata, który przywiózł do nas do Łucka chłopca lat 10 z wielką opuchlizną na policzku. Opuchlizna była wielkości dużego jabłka. Pomazaliśmy ją oliwą i zapewniliśmy, że ta gula rozejdzie się. Zatrzymaliśmy samochód, brat nas poznał i powiedział, że gula znikła. Został tylko niewielki ślad, a chłopiec zdrowy chodzi do szkoły. Ten brat zaczął nam opowiadać, jak on sam chorował na raka śledziony, i nie mógł już chodzić, przygotowywał się do „odejścia”. Pewnego razu cała rodzina poszła na nabożeństwo, był wieczór, kiedy do chaty wszedł lekarz w białym fartuchu z torbą i powiedział, że będzie mu robił operację. Czy się na to zgadza? On odpowiedział, że się zgadza. Wtedy, ten lekarz wyciągnął przyrządy z torby i rozciął ciało brata od brody w dół. I ku wielkiemu zdziwieniu, nic nie bolało i krew nie ciekła. Wyciągnął ze środka cos takiego jak z kurzego jajka żółtko; granatowe, splecione strasznymi żyłami, położył mu na dłoni i powiedział: „Popatrz co w tobie było. Cała śledziona zupełnie zepsuta”. Wziął pęsetę i począł wyciągać wszystkie korzenie, które były w ciele od tej opuchlizny. Potem wyjął z torebki nową śledzionę i włożył na miejsce chorej. I zaraz zaczął zszywać rozcięty otwór. Brat widział, jak przyszła z nabożeństwa żona i dzieci, ale nikt do niego nie podchodził. „Myślałem, że oni widzą lekarza tak, jak ja. Kiedy zakończyła się operacja, to lekarz powiedział, że przyjdzie później obejrzeć jak przyjęła się śledziona. Wziął swoją torbę i poszedł. Od razu zachciało mi się jeść. Zawołałem żonę i poprosiłem o jedzenie. Ona powiedziała, że nie ma takiego czegoś, co mógłbym zjeść, oprócz barszczu. Ja powiedziałem: „Nalewaj barszczu”! Ale żona myślała, że już rozum straciłem i patrzyła na mnie z goryczą i łzami. Ja jeszcze raz powiedziałem im podniosłem się: „Postaw na stole, bo ja już jestem zdrowy po operacji, którą zrobił lekarz, a którego wy jeszcze zastaliście w chacie”. Żona odpowiedziała, że oni nikogo nie widzieli. Wtedy ja im opowiedziałem, usiadłem, zjadłem kolację tak jak dawniej, kiedy byłem zdrowy...Brat chciał opowiadać dalej, ale go zawołali, bo już odjeżdżał jego autobus. Długo rozmyślaliśmy, jak to się mogło stać, jakie cudowne są dzieła Boże i drogi Boga do ludzi...
My w Czerwonogrodzie
Po zebraniu w Łucku jeden z braci podszedł do nas i bardzo nas prosił, abyśmy przyjechali do Czerwonogrodu, gdzie jest chora na astmę uczynna kobieta, nie może oddychać, leży i cierpi. Wasyl Derewiańczuk zawiózł mnie do Piotra Izwuka swoim samochodem (nie pamiętam, czy był jeszcze ktoś z braci z nami). Znaleźliśmy dom, gdzie była chora. Wokoło niej grupa małych dzieci. Kobieta leżała już wysuszona; sama skóra i kości. Wraz z naszym pojawieniem się zeszli się miejscowi bracia, diakon i młodzież. Przeczytaliśmy Słowo Boże, zaczęliśmy się modlić. To była szczera modlitwa i Bóg nas wysłuchał. Kobieta wstała i zaświadczyła wszystkim, że została w pełni uzdrowiona. Tego wieczoru wielu otrzymało Ducha Świętego i uzdrowienia. Na noc wziął nas miejscowy diakon, mnie zaprowadził przenocować do sąsiadów, którzy mieszkali obok za ścianą. Oni byli już przybliżeni do Pana. Kiedy zapytałem jak uwierzyli, kobieta zaczęła opowiadać: „Jak zawsze moi sąsiedzi biorą do siebie kogoś na obiad lub noc, a mnie bardzo ciekawiło o czym tam mówią lub śpiewają. Brałam szklany słoik i przykładałam do ściany, a ucho do słoika, i wszystko dobrze słyszałam. Tak było słychać jakby u nas w chacie. A kiedy oni się modlili, to ja też chciałam sobie tak się modlić i mówiłam Bogu: „Gdyby oni kiedykolwiek zawołali mnie na zebranie”. Nie długo czekałam. Pewnego razu brat mówi: „Dzisiaj u nas będzie wesele, może byście poszli z mężem razem z nami”? Zgodziłam się i tam na weselu Bóg mnie powołał. Po weselu na nabożeństwie postanowiłam, że chcę mu służyć.
Pomyślałem sobie: „Chociaż nas ganiają i zbieramy się w tajemnicy, ale Bóg powołuje ludzi i przez murowaną ścianę, i ludzie wierzą. O Boże daj już tej swobody, na którą czekamy”.
Na drugi dzień było zebranie. Była na nim wielka moc Ducha Świętego. Ludzie pokutowali i płakali, Bóg chrzcił Duchem Świętym. Oglądnąłem się i zobaczyłem, jak przez tłum przeciska się kobieta u której nocowałem. I kiedy tylko włożyliśmy na nią ręce, ona napełniła się Duchem Świętym i wyraźnie zaczęła mówić obcymi językami, a potem zakrzyczała: „Synu mój, synu mój, chodź tutaj”! Podszedł chłopiec, a ona modląc się postawiła jego nogę na krzesło. Zobaczyliśmy złamanie; kość zrosła się nieprawidłowo z wielka opuchlizną. Położyliśmy na niej ręce i zawołaliśmy, aby kość dobrze się zrosła. Chłopiec skoczył na nogi i pobiegł po chacie. Trzeba wspomnieć o tym, że na nabożeństwie nikt nie myślał, że mogą nas spisać czy aresztować. Wszyscy dziękowali Bogu. Wróciliśmy się do domu i wiele razy ten chłopiec przyjeżdżał do nas do Łucka na zebrania, a jego noga była zdrowa.
Minęło kilka miesięcy, i do nas przybył brat- posłaniec od tej kobiety, którą Bóg uzdrowił i mówi, że ona znowu leży, ta choroba wróciła. Cóż to mogło się stać? On odpowiada, że wszystko było dobrze, ale jeden brat odwiedził ją i pyta: „To prawda, że Bóg uzdrowił cię z astmy i ty teraz dobrze oddychasz? Ona mówi, że prawda”. Wtedy brat pyta: „A jak ty wtedy oddychałaś, pokaż”? Jak ona zaczęła oddychać tak, jak była chora, od razu wróciło wszystko to co było wcześniej i leży teraz w przedśmiertelnym stanie. Tak zadziałał szatan przez tego brata. Jakoś byłem z Wasylem we Lwowie, mówię: „Chodź bracie zajedziemy do Czerwonogrodu, do tej chorej kobiety”. Wasyl się zgodził. I tak jesteśmy przy jej pościeli. Znów we dwóch modliliśmy się o nią, kładliśmy ręce, zabroniliśmy imieniem Jezusa duchowi astmy być w tej kobiecie. Moc Boża weszła w jej ciało, ona podniosła się i zaczęła szukać nam coś do jedzenia. My jednak odmówiliśmy i pojechaliśmy do domu.
Po kilku latach byłem na weselu w Starosielui, koło Kolek. Tam podeszła do mnie jedna kobieta i pyta : „Czy ją poznaję? Odpowiadam: „Że nie”. „To ja ta sama kobieta z Czerwonogrodu, która miała astmę i wy się modliliście. Pan uzdrowił już na zawsze”. A do Wasyla często przyjeżdżała jak do przyjaciela, brata w Panu, aby razem wielbić Pana w opowiadaniach o tych szczęśliwych dniach, kiedy Bóg uratował ją od śmierci. Teraz ona żyje, wychowuje swoje dzieci. Dzieci mają swoją mamę, jest komu przygarnąć je do piersi, ogrzać miłością.
„Nadto powiadam wam, że jeśliby dwaj z was na ziemi uzgodnili swe prośby o jakąkolwiek rzecz, otrzymają ją od Ojca mojego, który jest w niebie” Ew. Mat. 18;19
Dziwne są Twoje dzieła Boże
„Niebiosa opowiadają chwałę Boga,
A firmament głosi dzieło rąk jego.
Dzień dniowi przekazuje wieść,
A noc nocy podaje wiadomość.
Nie jest to mowa, nie są to słowa,
Nie słychać ich głosu...
A jednak po całej ziemi rozbrzmiewa ich dźwięk.
I do krańców świata dochodzą ich słowa...
Psalm 19;2-5
Często przychodzi taka myśl: „Po co i komu ty to piszesz, kto to przeczyta”? Lepiej sobie poleż, spocznij, ty masz już prawie 80 lat. Popatrz na innych, którzy w tym wieku zasłużenie odpoczywają. Ale drugi głos wskazuje na psalm 19, i ja znowu biorę długopis do ręki i piszę, to co łoży mi Duch Święty. I kiedy piszę moje serce wypełnia się radością, wtedy ja sobie popłaczę i lekko mi się staje na duszy, dziękuję Bogu za to, że mogę wspominać Jego miłości.
Jakoś przyjeżdża do mnie zasmucony diakon łuckiego zboru, Włodzimierz Szybisty i mówi, że jego córka Maria jest bardzo chora na płuca. Lekarze rozpoznali, że to nowotwór. Płuca się rozkładają, a ona ma czworo dzieci. Poprosił, aby niezwłocznie wznieść za nią modlitwę i przywieść do Zwozów do brata Sańka Izwuka. Wcześniej także modliliśmy się o Marię, ale tylko o uzdrowienie gardła. Odczuwała ona, że coś ją tam ściska i oddychać ciężko. Ale nikt nie pomyślał, że płuca są uszkodzone. Przyjechaliśmy do Marii w dwóch osobowych samochodach i przewieźliśmy ją do Sańka. Posadziliśmy ją na krześle i zaczęliśmy się modlić. Maria była taka chora, że ledwo trzymała się na krześle. Podczas gorącej modlitwy brat Szczepan Czmil powiedział, że ma widzenie. „Duży zegar, mała strzałka dochodzi do 12 godziny, a wielka na 6. Do połowy zegara tarcza jest czarna i Maria położyła głowę twarzą do czarnej połowy. Wszyscy mogliśmy pomyśleć (a może i myśleli), że to oznaka śmierci, i modlić się nie trzeba. Ale wszyscy wznieśli modlitwę do nieba z błaganiem i Szczepan mówi: „Widzę, że Maria odwróciła głowę do jasnej części tarczy zegara”. Wszyscy się uradowaliśmy i jeszcze bardziej, mocniej zaczęliśmy prosić Boga o zmiłowanie. Szczepan znowu mówi: „Zegar znikł, widzę płuca Marii, na których jest coś podobnego do pająka, bardzo dużo nóg, którymi trzyma się płuc i ta istota jest w bardzo trwożliwym stanie”. Wszyscy włożyliśmy na Marię ręce i nakazaliśmy duchowi tej choroby w imieniu Jezusa Chrystusa opuścić płuca. Nagle Szczepan krzyczy: „Odrywa się, upadł na ziemię, płuca czyste”. A Maria podniosła ręce i mówi: „Jak mi się lekko oddycha, już nic mnie nie boli”. Wszyscy dziękowaliśmy naszemu Bogu i obejmując się radowaliśmy. Bo to rzeczywiście było zwycięstwo Bożej wiary przez modlitwę w naszych sercach.
Razem z tym chcę opowiedzieć o innym podobnym wypadku, który miał miejsce u rodzonego brata Włodka Szybista- Wasyla. Włodek wzmocnił się w wierze, bo córka była żywa i zdrowa, A po tym urodziła jeszcze dzieci. Kiedy zachorowała żona Wasyla, Ewa i była postawiona diagnoza, że ma raka wątroby, oni rzucili się szukać ratunku u Boga. Sańko Izwuk powiedział mi, że wątroba Ewy całkowicie się rozkłada. Duża opuchlizna już wychodzi spod żeber, ona długo żyć nie będzie. Wiedziało o tym już wielu naszych braci. Znowu Włodek i Wasyl przyjechali do mnie i mówią, że Ewa jest w przedśmiertelnym stanie i bardzo prosiła, abym przyjechał do jej domu. A kiedy jechaliśmy, bracia mówią: „My wiemy, że Ewie nic już nie pomoże, ale jeśli ona chce, żeby przywieźć, to my tak robimy, aby spełnić jej prośbę.
Zajechaliśmy do modlitewnego budynku, wzięliśmy jeszcze ze sobą Piotra Izwuka, Wasyla Weliczka, Szczepana Weremczuka i innych braci. Pojechaliśmy do Wasyla do chaty. Ewa leżała na łóżku, bardzo ciężko oddychała. Podeszliśmy do niej, wzięliśmy olejek, zaczęliśmy się modlić pomazując i włożyliśmy na nią ręce. Błagaliśmy Boga o zmiłowanie nad Ewą. Wszystko zrobiliśmy zgodnie ze Słowem Bożym. Bracia pojechali na wieczorne nabożeństwo, a ja pozostałem przy łóżku Ewy, długo jeszcze wzmacniałem Ewę i Wasyla w wierze. Siedziałem obok chorej, położyłem rękę na wątrobę i modliłem się: „Opuchlizno na wątrobie rozejdź się, wątrobo w imieniu Jezusa stań się zdrowa”. Wiele razy powtarzałem te słowa: „Jezu, zabij tę chorobę” i wiele innych słów, które przychodziły na myśl przez Ducha Świętego. I kiedy odczułem, że w moim sercu pojawił się pokój i radość, powiedziałem: „Ewo. Ty nie umrzesz,, jutro rano będziesz przygotowywać wszystkim śniadanie na piecu”. Odwieźli mnie do domu, a w domu zaczął męczyć mnie diabeł myślami: „Ty powiedziałeś, że ona będzie przygotowywać jedzenie. Przecież to nieprawda, ona umrze, a ty oszukałeś taką chorą, kto ci pozwolił mówić nieprawdę?” Modliłem się w duszy, przypominałem sobie, jak wtedy pracował we mnie Duch Święty i przekonywałem siebie, że Ewa żyje i będzie żyć. I kiedy byłem znowu na nabożeństwie w Łucku, zapytałem Wasyla: „Jak żona”? A on odpowiedział: „Dobrze. Wszystko stało się tak jak powiedzieliście, ona jest dzisiaj na zebraniu”.
Minęło kilka lat. Po wieczorowym zebraniu podchodzi do mnie jakaś kobieta, taka wesoła. Mówi: „Na pewno mnie nie poznajecie”? Mówię: „Nie” . Ona odpowiada: „Jestem Ewa, żona Wasyla, ta o którą kiedyś się modliliście”. I my jeszcze raz podziękowaliśmy Bogu za uzdrowienie.
Uzdrowienie Janka
Przeprowadziła się do nas do Hopniewa rodzina Włodzimierza Miszczuka. W naszym zborze większość stanowiła starszyzna, dlatego cieszyliśmy się, że będziemy mieli młodych. Zbieraliśmy się wtedy jeszcze po domach. Pewnego razu w zimie był duży mróz. Gienia, żona Włodka była wtedy ciężarna, wzięła widły i chciała odrzucać spod krowy zamarzły gnój. Kiedy się naprężyła, płód poruszył się i odwrócił. Z wielkim trudem dobrnęła do chaty i bardzo krzyczała. Zbiegli się ludzie. Wierzący zaczęli się modlić, prosząc Boga o ratunek. Dali znać także mnie. Gdy przyszedłem zastałem Gienię zgiętą opierającą się o stół. Był tam już diakon Jan Stachowicz. A Gienia cały czas krzyczała z bólu. Wszyscy się modlili. Stanąłem obok Gieni i wspomniałem wiersz pisma: „Ktokolwiek nie wątpiłby w sercu swoim, lecz wierzył, że stanie się to, co mówi spełni się” Marka 11;23
Wtedy mówię: „W imieniu Jezusa Chrystusa, dziecię wróć się i zostań na tym miejscu, gdzie byłeś wcześniej”. I Gienia od razu mówi: „Wraca się, wraca się” i dziecię wróciło na miejsce. Gienia wyprostowała się i mówi: „Dziękujmy wszyscy Bogu, czuję się dobrze i nic mnie nie boli”. Brat Jan mówi: „Może podziękujemy jutro, gdy się upewnimy, że jesteś zdrowa”. A ona mówi: „Już jestem zdrowa i teraz dziękujemy”. Wszyscy schylili kolana i dziękowali Bogu, że w tym najkrytyczniejszym momencie posłał on swoją pomoc, wysłuchał naszej modlitwy i odpowiedział na naszą wiarę. Chwała Mu!
Minęło więcej niż rok od dnia narodzenia dziecka, które nazwali Jan. Starsze dzieci zbierały się do szkoły, a Gienia przygotowywała śniadanie. Zaczęła uporządkowywać dzieci, a garnek z wrzątkiem postawiła na skraju stołu. Janek podniósł się na nogi, rękoma złapał się stołu i wylał wrzątek na siebie. W domu krzyk. Poprzychodzili wierzący, którzy mieszkali w sąsiedztwie. Włodka nie było w domu, pojechał do rodziców. Pielęgniarki na wsi nie było, i nie było komu udzielić pomocy medycznej. I tutaj zaczęto wykorzystywać wszelkie ludzkie porady. Obłożono dziecko krowim łajnem. Powiadomiono mnie, więc wziąłem olej namaszczenia i przyszedłem do chaty cierpiących. Wszyscy płakali, modlili się, błagali Boga o ratunek. Powiedziałem, żeby umyli dziecko. Kiedy przynieśli chłopczyka już umytego, to on krzyczał, mama wylewała łzy, rozpaczała. Chłopczyk był tak poparzony, że skóra zeszła z twarzy, na plecach same rany. Wszyscy się modlą. Postanowiłem wszystkie poparzone miejsca pomazać olejkiem. Ale ręka moja szeroka, spracowana, jak ja mam pomazać olejkiem te rany? I wtedy lałem olejek na ręce Gieni, a ona mazała wszystkie rany. Wszystko robiłem w imieniu Jezusa Chrystusa: „Bólu odejdź, nowa skóra- pokryj rany i niech Janek będzie zupełnie zdrowy”. Jan przestał płakać, włożono go do kołyski i zaraz zasnął. Wszyscy się rozeszli i ja też poszedłem do sklepu po chleb. Minęło trochę czasu. Wróciłem do domu i postanowiłem zajść do chaty Gieni. Kiedy wszedłem, Gienia przywitała mnie z uśmiechem. Ja pytam: „Co z Jankiem”? „Wejdźcie zobaczycie”! Wszedłem: „A gdzież Janek”? bo w kołysce go nie było. A w domu koło stolika, dzieci jadły barszcz. Gienia mówi: „Patrzcie jak wygląda Janek”. A ja patrzę, wszystkie jedzą barszcz, wszystkie zdrowe, na żadnym, nie ma poparzeń, tylko na jednym była młoda skóra, trochę jaśniejsza niż u innych. To był Janek. Takiego cudu ja jeszcze nie widziałem, aby tak raptownie wszystko się stało. To mógł zrobić tylko nasz Bóg, który jest i będzie wierny Swojemu Słowu, które zostawił dla nas do wypełniania.
My w Kujbyszewie (Rosja)
Pewnego razu, przyszedł do mnie ze wsi Zoziw, która jest obok Rowna, Sławek Radczuk. Ten brat bardzo lubił podróżować. Nie wiem czy jest takie województwo w związku Radzieckim, gdzie on by nie był. Poznałem się z nim przypadkowo. Często były zjazdowe nabożeństwa we wsi Baszłyki. Po zakończeniu zebrania, były u nas modlitwy o chrzest Duchem Świętym i uzdrowienia chorych. Ktoś podprowadził Sławka do stołu i mówi, że on spadł z drzewa i ma uszkodzony kręgosłup, że nie może dobrze chodzić i schylać się. Postawiliśmy go obok stołu, plecami do ludzi i głośno powiedziałem: „Tak uzdrawia Pan”, przesunąłem ręką po plecach i Sławek stał się całkowicie zdrowy. A potem on już sam modlił się o innych i Bóg mu odpowiadał. Kiedy przybył do mnie, to opowiedział mi jak był w Kujbyszewie, że tam jest dużo wierzących jakiejś wiary, którzy nie głoszą kazań, a cały czas śpiewają i modlą się. I kiedy śpiewają, to potem robią koło i tańczą. Dobrze było by naprostować ich do prostej chrześcijańskiej nauki, zawieźć Biblie, Ewangelie i doprowadzić do chrztu w Duchu Świętym, ponieważ tam jest dużo mocy demonicznej. A ludzie są dobrzy, szczere dusze i można doliczyć się ok. 3000 osób. Zgodziłem się. Sławek umówił się jeszcze z Wasylem Weliczkiem- w tym czasie był on kaznodzieją. Tak we trzech z Rowna polecieliśmy przez Moskwę samolotem do Kujbyszewa.
Była noc kiedy dolecieliśmy. Ale Sławek łatwo znalazł mieszkanie wierzących, przenocowaliśmy, a rankiem byliśmy już u tych ludzi. Szybko się z nimi zaprzyjaźniliśmy, byliśmy na ich nabożeństwach, których przeprowadzanie powierzyli nam. Głosiliśmy, modliliśmy się i niemało z nich Bóg ochrzcił Duchem Świętym z oznaką innych języków. Rozdawaliśmy im księgi Pisma Świętego na naszych służeniach.
Demony uciekały, bo pracował Duch Święty. Przebywaliśmy u nich jakiś czas i kiedy nam dowierzyli, poprosiłem ich o powtórzenie swojego uwielbienia z ich tańcem o którym opowiadał Sławek. Oni długo śpiewali, ale w żaden sposób nie mogli się zmusić do tego tańca i powiedzieli: „Nie możemy, nie ma w nas tego co było, tej siły poprzez którą to robiliśmy”. A wszystko dlatego, że już pracował i był pośród nich i w nich Duch Święty, a imię Jezusa było uwielbiane.
Pożegnawszy się z nimi poszliśmy do naszych braci o wyznaniu ewangelickim, ich było mało ok. 60 dusz i zbierali się w dwóch miejscach. Tam też spotkaliśmy Jana Chrypta z Zakarpacia. Bywaliśmy na zebraniach, przeżywaliśmy wielkie Boże błogosławieństwa. I tam podeszła do nas jedna kobieta i prosi nas, abyśmy zaszli do niej do domu, ponieważ ma chore dziecko, które nie chodzi. My się zgodziliśmy. Myślałem, że małe dziecko, weźmiemy go na ręce pomodlimy się i pójdziemy do portu lotniczego, bo już czas odjeżdżać, bilety w rękach i musimy się śpieszyć. Kiedy weszliśmy do domu to zobaczyliśmy kobietę lat: 40. Spytaliśmy: „A, gdzie to dziecko o które prosiliście się pomodlić”? Ona pokazała na tę kobietę. Co my mamy tutaj zrobić? Zacząłem pytać o zdrowie, o nią i ona powiedziała, że pracowała jako nauczycielka, potem została dyrektorem szkoły i tak zachorowała, że oślepła od wielkiego bólu w głowie. Lekarze powiedzieli, że ona pożyć może jeszcze do miesiąca. Teraz już nie może wstać na nogi. Zapytałem, czy ona wierzy w Boga? Ona odpowiedziała, że jeszcze w dzieciństwie mama mówiła jej o Bogu i ona ma taka wiarę jak węgielek w popiele, jak iskra. Zmuszony byłem wygłosić niedługie kazanie. Dlaczego przyszedł Jezus Chrystus, jak Go ukrzyżowali, jak umarł i zmartwychwstał, jak On uzdrawiał chorych, że on zawsze jest taki sam i teraz może uzdrowić. Ona odpowiedziała, że już wierzy. Zebrała w sobie siły i usiadła na łóżku. Zaczęliśmy się modlić, prosiliśmy Boga o jej uzdrowienie. Oczy miała zaropiałe i nie mogła ich otworzyć. Bracia wyciągnęli swoje ręce do niej, położyłem ręce na jej oczy i z wiarą powiedziałem: „W imieniu Jezusa Chrystusa, oczy otwórzcie się i stańcie się zdrowe”. Ręce zabrałem od jej oczu i w tym momencie wszyscy zobaczyliśmy ładne, czyste niebieskie oczy. Tak samo powiedzieliśmy całemu ciału, aby stało się zdrowe. I ona wstała na nogi i poszła, wzięła papier i długopis, aby zapisać nasze adresy, swojego dać się nie odważyłem, ale Jan Chrypta dał swój. Dowiedziałem się później, że ona przyjeżdżała do niego i przyjęła Chrzest Wodny. Tam rozeszliśmy się z Janem i pojechaliśmy do poru lotniczego.
Okazało się, że nie mamy czym lecieć. Ludzi dużo. Powiedziano nam, że samoloty są przepełnione, pogoda zła, abyśmy oddali bilety i jechali do Moskwy pociągiem. A na dworcu kolejowym jeszcze więcej ludzi i kupić bilety jest niemożliwością. I tutaj zmartwiliśmy się. Modliliśmy się, prosiliśmy Boga, aby wziął tę sprawę pod Swoje kierownictwo. Bóg wziął nasze problemy w swoje ręce, ale my o tym nie wiedzieliśmy i dalej się martwiliśmy, chodziliśmy po wszystkich kasach i kierownictwach. Patrzymy idzie do nas brat, który przywiózł nas do portu lotniczego i mówi: „ Dobrze, że was wszystkich Bóg zatrzymał, bo ja przywiozłem chorą mamę mojej żony, pomódlcie się, aby Bóg ją uzdrowił”. Nie bardzo mieliśmy w tym czasie ochotę do modlitwy i mówimy: „Gdzie my się tu pomodlimy? Chyba widzisz- wszędzie są ludzie”. Ale on nie rezygnuje i mówi: „Najlepiej w moim samochodzie”. Poszliśmy do samochodu i tam się modlimy, ale kobieta nie dostaje uzdrowienia. Wtedy zrobiliśmy spowiedź. Ona powiedziała o wszystkich swoich grzechach, znowu się pomodliliśmy i Bóg ją uzdrowił. Zaczęliśmy im mówić o naszym problemie. Kobieta mówi: „Nie martwcie się tym, zaraz wszystko wam załatwię, bo ja tu pracowałam 8 lat i wszyscy mnie znają”. Wyszła z samochodu. Za jakiś czas przychodzi i mówi: „Zaraz z Nowosybirska do Mińska będzie samolot z czterema wolnymi miejscami, jeżeli wam pasuje, to wam załatwię”? Mówimy, że nam pasuje, ale jak? Tyle ludzi, kto nas przepuści? Nie martwcie się, wszystko zrobię sama. Wzięła nasze bilety, a kiedy przyszła przyniosła nowe z zarezerwowanymi miejscami. Samolot przyleciał i już o północy byliśmy w Mińsku, tam przesiedliśmy się na pociąg i rano byliśmy w Rowno. Taki jest nasz Pan, wszyscy ludzie są w Jego rękach i On nimi kieruje.
Bóg dał mi wzrok
Moje cierpienia w niemieckich obozach kosztowały mnie dużo zdrowia. Z głodu byłem tak wyczerpany, że kiedy przechodziłem przez tory kolejowe, to zmuszony byłem brać swoje nogi rękoma i przenosić je, bo były jak z drewna. Zacząłem bardzo źle widzieć. Kiedy wróciłem do domu to zgubiłem okulary, przez długi czas czytałem w okularach, ale starałem się chodzić bez nich.
Nosiłem już takie okulary, że nawet przy świetle źle widziałem. Byłem chyba na zebraniu w Łucku, wziąłem tam na kazalnicy wielką Biblię, chciałem przeczytać i nie mogłem. Zdjąłem okulary i mówię: „Czytać nie będę, powiem z pamięci to miejsce dla potwierdzeniem mojego kazania”. Kiedy wróciłem do domu, to bardzo bolało mnie serce, jak to tak, ja przywodzę ludzi do wiary, modlę się o nich, opowiadam o Bożych obietnicach, a sam mam taki wzrok, że już nawet na nabożeństwie nie mogę w okularach czytać. Czy mój łaskawy i silny Zbawiciel nie może dać mi dobrego wzroku? Stanąłem na kolana ze Słowem Bożym, Biblia leżała na stole i mówię: „Panie ja wszystkim opowiadam o Twojej sile, o mocy Ducha Świętego, o Twoich cudach i znakach, które Ty przejawiasz wśród Swojego narodu, a sam nie widzę, gdy jest mi potrzebny wzrok. Jakże ja mogę stać i mówić przed Twoim ludem w okularach, przecież nie będzie wiary u ludzi w to co głoszę! Jeżeli chcesz, abym ja dalej mówił i jeżeli jestem Tobie jeszcze potrzebny, to daj mi takie oczy, abym widział na 100%”. I w tej minucie pojawił się we mnie osąd: „Ty chcesz widzieć na 100%? Czy ty jesteś bardziej święty od proroka Achiasza, który w starości był niewidomy, ale widział duchowo i mówił do żony Jeroboama. Izaak patriarcha nie widział w starości, na którego z synów kładzie ręce”. I wszystkich starych ślepych ludzi diabeł przywołał mi na myśl. Wtedy ja powiedziałem Panu, że na starość pogarsza się wzrok, ale daj mi choć 80%, abym widział bez okularów. Nasz Wszechmocny Pan w ucisku nie zostawia, słyszy taką usilną modlitwę.
Kiedy rano wziąłem Ewangelie, tam na początku były wiersze pogrubionym pismem i zacząłem dziękować Bogu, że widzę. Kiedy przedłużyłem modlitwę i wpatrzyłem się w wiersze Pisma, okazało się, że mogę czytać i drobne literki. Bóg dał mi to co chciałem, zacząłem czytać najdrobniejszymi literkami, a o ile procent polepszył się mój wzrok, tego nie wiem bo nie sprawdzałem w szpitalu.
Chwała Bogu, już wiele lat czytam, piszę bez okularów i teraz wszystkim mówię: „Idźcie do Pana po zdrowe oczy, On wam dopomoże”.
Widziałem swoimi oczyma, kiedy modliliśmy się o niewidomych, to wielu z nich zaczęło widzieć i widzą do dnia dzisiejszego.
Pamiętam jedną dziewczynę, Alinę z miasta Rowno, o którą się modliliśmy. Ona nosiła okulary. Powiedzieliśmy jej: „Zdejm okulary i wyrzuć je”. Ale ona schowała je do kieszeni. Bóg jednak i tak odkrył jej oczy i ona dobrze widziała. Osobiście odchodziliśmy od niej na pewną odległość i pokazywaliśmy małe przedmioty, a ona je nazywała. Kiedy jednak wieczorem szła do domu, włożyła rękę do kieszeni i znalazła okulary, zapomniała, że już dobrze widzi bez nich i z przyzwyczajenia je założyła. A wzrok stał się taki jak wcześniej. Jeszcze nie wyjechaliśmy, a Alina przyszła i opowiedziała o swojej pomyłce.
Już nikogo się nie radziła, rzuciła okulary na podłogę, a one się rozpadły na kawałeczki, stanęła na kolana i znowu się modliliśmy, a ona znowu otrzymała prawidłowy wzrok. Drugie wydarzenie miało miejsce, kiedy byliśmy z bratem Kuzmą Kotem w Kuzniecowsku. Nabożeństwo było w maleńkiej, starej chatce. Tam, gdy modliliśmy się o uwolnienie z różnych chorób, podeszła do nas młoda dziewczyna i powiedziała, że ludzi widzi rozmazanych i nikogo nie może rozpoznać, tylko po głosie poznaje. Modliliśmy się i nakazaliśmy oczom odkryć się. I one się odkryły. My wszystkimi ludzkimi sposobami sprawdzaliśmy i przekonaliśmy się, że Bóg odkrył jej oczy, za co Chwała naszemu Bogu, dobremu i niezmiennemu w miłości. Także w wielu innych miejscach widziałem jak Bóg dawał wzrok ludziom, którzy przychodzili do niego z wiarą i nie zawiedli się.
On, gdy wykonał służbę Bożą, zasnął…
Dz. Apostolskie 13;36
„Kazanie starszego pastora, Kościoła „Chrystusa Zbawiciela” (Łuck)-
Wasyla Wieliczka, na pogrzebowym nabożeństwie”.
„Sprawiedliwy ginie, a nikt tego nie bierze do serca, mężowie pobożni schodzą ze świata, a nikt na to nie zważa, gdyż przez zło sprawiedliwy schodzi ze świata, Wchodzi do pokoju; na swoich łożach odpoczywają ci, którzy postępowali godziwie”. Izajasza 57;1-2
Zważywszy na wiek Grzegorza Iwnowicza, wszyscy rozumiemy, że przyszła ta pora. Niektórzy pewnie znając jego życie, możliwe, że z zazdrością patrzą na te przeżyte, długie lata. Tak wielu ludzi się zebrało, otoczyła nas rodzina, to prawdziwe szczęście. Jeżeli popatrzymy na tę pracę, którą on kierował, to chce się powiedzieć: „Niechby jeszcze trochę pozostał”! Dokładnie dwa tygodnie temu podszedł do mnie i mówi: „Przychodzą do mnie młodzi ludzie z twojego zboru, nawet w nocy przyjeżdżają drogimi samochodami. Co ty na to powiesz”? Ja mu odpowiedziałem: „Możliwe, że tylko wy potraficie ich zrozumieć. Niech Bóg was błogosławi”!
Ja jestem przekonany o tym, że ten mąż Boży po prostu był zmuszony robić to, co mu Bóg powierzył, wykorzystując ten przydzielony mu przez Boga dar. Kiedy dwa tygodnie temu, powiedział mi, że on jeszcze muruje piec, to ja zapytałem: „Grzegorzu Iwanowiczu, skąd wy bierzecie siły”? On odpowiedział: „A co mam robić , jeżeli mnie proszą”? Prorok Izajasz powiedział, że umiera sprawiedliwy i nie ma komu wziąć sobie tego do serca. Te słowa przypominają nam bogacza i Łazarza. Nie znajdujemy w bogaczu, żadnego żalu, czy współczucia, które mógłby przejawić względem Łazarza. Ale kiedy zakończyła się ziemska droga, tego biednego według ludzkiego rozumowania mężczyzny, aniołowie od razu zanieśli go na łono Abrahama, miejsce odpoczynku sprawiedliwych. Zebraliśmy się tutaj jako wielki tłum, i dobrze, że tak się zebraliśmy. Wyobraźmy sobie jak brata Grzegorza witano w Niebie. Może w tej minucie nie był on jedynym sprawiedliwym, którego witało niebo. Ale my dzisiaj słyszeliśmy, co Bóg mówi, jak ważna jest śmierć sprawiedliwego dla Niego. Nie wiem, jak go przyjmowało niebo, ale jakoś jestem przekonany, że wszedł on uroczyście przez bramę.
Naśladujcie jego wiarę, przejmujcie ją. Chcę zwrócić się do młodzieży, do tych, którzy w nocy przyjeżdżali do Grzegorza Iwanowicza; niech wasze serce nigdy nie przestanie bić tak jak, gdy wychodziliście od niego. Pewnego razu Grzegorz Iwanowicz powiedział mi: „Nie chcę i nie mogę powiedzieć ci o członkach zboru, którzy bywają u mnie”. Ale dzisiaj tego do którego jeździli już nie ma. I pozostaje pytanie; „Do kogo jechać”? Przecież modlimy się, aby Bóg powoływał tych, do których moglibyśmy pojechać. Oni są u Boga. Boże dzieło nigdy nie zatrzymuje się. I my ich z czasem zobaczymy. Dlatego ja wołam do młodych ludzi: „Nie upadajcie na duchu, popatrzcie na koniec życia sprawiedliwego i niech wasze serce zapała płomieniem miłości do Jezusa. Droga jest w oczach Pana śmierć sprawiedliwego, chociaż może wielu jej nie rozumie. Niech was Pan błogosławi, idźcie drogą sprawiedliwych, jak szedł Grzegorz Iwanowicz.
„Kazanie biskupa Mikołaja Syniuka na nabożeństwie pogrzebowym”
„Poznasz też, że mnoży się twoje potomstwo i że twoje latorośle będą niby ziele ziemi. W starości zejdziesz do grobu, Jak snop sprzątnięty bywa we właściwym czasie”. Job 5;25-26
Ja nie schylam się ku temu, aby na pogrzebach mówić dużo pochwalnych słów o człowieku, ale wydaje mi się, że dzisiaj jest ten czas, kiedy one są wskazane. I ku wielkiemu żalowi, nie wszyscy mogą powiedzieć tutaj co myślą, czy też co chcieliby opowiedzieć. Ale kiedy mówimy o ewangeliście, głosicielu błogiej wieści, o pastorze Grzegorzu Filimonczuku, o jego służbie, wtedy rozumiemy, że cała chwała należy się Arcypasterzowi, Jezusowi Chrystusowi. Niech imię Jego będzie błogosławione.
Ja nie wiem kim był dla mnie Grzegorz Iwanowicz i kim ja byłem dla niego. Sami to osądźcie. Podczas każdego spotkania Grzegorz Iwanowicz szedł do mnie z rozpostartymi ramionami i mówił: „Mikołaju ja cię obejmę. Nie wiem dlaczego, ale ja cię kocham”. Myślę, że nie tylko ja mogę tak powiedzieć, bo wielu tutaj przybyłych może zaświadczyć o szczerości i poważaniu tego Bożego męża. Wszyscy stoimy przed faktem, że praca Grzegorz Iwanowicza na ziemi zakończyła się. Bywa, że kiedy umiera człowiek, umiera głowa rodziny (umiera też sługa wielkiego Kościoła) to mówią: „Jak to będzie dalej”? tak samo jak umrze człowiek, z imieniem którego związane są te czy inne sprawy z życia społeczności. Nie boję się dzisiaj używać wielkich cytatów, bo prawdziwie z zakończeniem życia Grzegorz Iwanowicza zakończyła się odpowiedzialna epoka w służbie Chrześcijan Wiary Ewangelicznej na terenach Zachodniej Ukrainy, a także całego SGH. Zakończyła się ta epoka do której Bóg przeznaczył tego sługę. Ona przeszła do historii i teraz ma powstać inny człowiek, który możliwe, że nie ma poważnych tytułów i wysokich kwalifikacji.
W Łucku któryś ze sprzedawców kwiatów i wieńców pogrzebowych zauważył: „A któż to u was zmarł, że wszyscy biorą takie drogie wieńce”? Ale ja chciałbym chociaż kątem oka popatrzeć na ten wieniec, który położył Jezus Chrystus na głowę swojego sługi.
Przypomnę człowieka, który widział swoje ciało i był uniesiony do nieba. Jedyne czego on nie chciał, to wracać się do chłodnego martwego ciała. Pewnie tego nie chciał by też Grzegorz Iwanowicz. Ale gdyby zobaczył te pędy, które wyrosły przez jego życie i służbę- swoje dzieci, wnuki, ludzi, którzy go poważali i modlili się razem z nim, to powiedziałby: „Zaprawdę sprawiedliwe jest Słowo Pana” że: „...twoje latorośle będą niby ziele ziemi i w starości zejdziesz do grobu...” I patrząc na tę śmierć myślę, że wielu, a ja pierwszy zazdroszczę takiego końca. Zaprawdę do Niebiańskich Włości Bóg zabrał nie ziarno, nie kłosy, a całe snopy zboża, dzięki służbie Grzegorz Iwanowicza. Dobrze było by, aby taki człowiek jeszcze pożył. Ale on odszedł, syty dni, przeżywszy wiele lat ciężkich frontów w szeregach armii Jezusa Chrystusa. Ale Wieczne Niebo witało Bożego generała, Grzegorza Filimonczuka- swojego sługę. I kiedy aniołowie unosili ducha tego Bożego męża, bezkompromisowo walczącego z grzechem, to duchy zła rozstąpiły się, dlatego, że zobaczyły dostojnego współpracownika, który przeszedł do włości swego Zbawiciela. My nie śpiewamy na chwałę naszemu zmarłemu, nie mówimy dla samego piękna Słowa, ale chcemy przypomnieć wszystkim o wspaniałym spotkaniu sprawiedliwych z Chrystusem w Niebie. Nie możemy zobaczyć jak przywitało Niebo swego sługę. Wiemy tylko jak żegnała Ziemia jego cielesny proch. Ale Pan wie jakie było to wspaniałe spotkanie. Dzisiaj jest pogrzeb na którym nie warto płakać, pozwolę nawet sobie pomyśleć, uśmiechnijmy się uroczyście i zwróćmy oczy na niebieski błękit, bo Grzegorz Iwanowicz- pracownik Boży, który strudzonymi nogami przemierzył setki kilometrów, już odnowionymi nogami idzie ulicami miasta, drogami wyściełanymi czystym złotem. I ja życzę wam, utwierdzić się w nadziei, że Bóg was kocha. W ten czas ostateczny, kiedy idą żniwa w naszym kraju i diabeł pragnie skosić jak największy zagon i zabrać do swego księstwa miliony dusz, jest wielu ludzi jak Grzegorz Iwanowicz, którzy zbierają żniwo Boże i związują złote snopy dla Królestwa Niebieskiego. I dzisiaj kiedy idą żniwa Boże, bądźcie bardzo, ale to bardzo uważni, dla Ducha Bożego w swoim sercu. Wspomnijcie tego, Bożego męża, który cicho i skromnie mógł mówić, żarliwie i głośno modlić się, szczerze i gorąco kochać. Nie ma i nie może być większej uciechy ponad tę, że kiedy zakończy się nasze życie, to nas, którzy przyjęliśmy Jezusa Chrystusa i służymy Mu w przeciągu wszystkich naszych dni, tak jak służył nasz drogi i błogosławiony brat Grzegorz, czeka dom nie rękoma ludzkimi zbudowany, ale wieczny.
„Kim on był? Generałem wiary w Boga żywego, czy po prostu, Grześ hopniewski?
„Pamiętajcie na wodzów waszych, którzy wam głosili Słowo Boże, a rozpatrując koniec ich życia, naśladujcie wiarę ich”. Hebr. 13;7
Moja znajomość z bratem Grzegorzem zaczęła się niezwyczajnie. W lecie 2002 roku przez chorobę chciałem się zobaczyć z innym Bożym mężem, bratem Sańkiem. Ale wola Pana była taka, że pojechałem do Hopniewa. Zaraz zrozumiecie dlaczego. Kiedy wraz z innymi braćmi i siostrami wszedłem na podwórko do brata Grzegorza, to brat Grzegorz wskazał na mnie palcem i powiedział: „Nie znam cię, ale wiem, że jesteś kaznodzieją” na co ja odpowiedziałem: „Jeżeli Duch Święty daje Słowo, to jestem kaznodzieją, a jeżeli nie mam słowa, to nie jestem kaznodzieją. Weszliśmy do domu i Duch Święty mówi Grzegorzowi: „Chciałeś zobaczyć się z bratem Wiktorem, on jest teraz w twoim domu”. Grzegorz zadaje pytanie: „Słuchaj ty czasem nie jesteś tym generalnym dyrektorem z Babina”? Ja odpowiedziałem, że jestem. Brat Grzegorz ucieszył się i mówi: „Chciałem jechać do ciebie do Kijowa, a ty sam przyjechałeś do mnie do domu”. Potem brat Grzegorz zapytał, czy jestem ochrzczony Duchem Świętym. Odpowiedziałem, że tak. „To wstawaj i módl się”! Zacząłem się modlić, a brat Grzegorz słuchał, czy od Boga mam języki, ponieważ powiedzieli mu, że ja jestem z charyzmatycznego kościoła. Kiedy się przekonał, że ja rzeczywiście ochrzczony jestem Duchem Świętym, zaczęliśmy rozmawiać. Brat Grzegorz nie patrzył na osobistość. Nie patrzył na to, że ktoś jest generalnym dyrektorem, kiedy coś odnosiło się do grzechu. Pan odkrył bratu Grzegorzowi jeden nie wyznany grzech mojej młodości. Chciało mi się ze wstydu zapaść pod ziemię, ale ludzie siedzieli i patrzyli co będzie dalej? Wyznałem grzech i pokutowałem. Później nie zważając na to, że już dłużej niż rok byłem wierzący, wyznawałem wszystkie swoje grzechy, które zrobiłem do czasu pokuty. Tak zawiązała się nasza przyjaźń. Jakiś czas trudziliśmy się razem pracą Bożą w Babinie, Hopniewie, Kijowie, Łucku.
Pamiętam jak brat Grzegorz przyjechał na ewangelizacyjne nabożeństwo do nowej fabryki cukrowniczej do wsi Babin i mówi: „Generalny! Mogę powiedzieć w swoim kazaniu, że Bóg uzdrowi tego, kto pokutuje”? I przy tym uśmiecha się. Na początku się pogubiłem, ale potem mówię: „Bracie Grześku, jeżeli wam Bóg odkrył, to proszę”. Tego dnia ludzie pokutowali i byli uzdrawiani.
Pamiętam przyjechałem do niego do Hopniewa do Zboru (były wtedy u niego dwie siostry z wołodymerskiego rejonu, roweńskiego województwa) brat Grzegorz mówi do mnie: „Ja będę modlić się o siostrę, a ty włóż ręce na dziecko”. Stanąłem i patrzę na Grzegorza. On zapytał: „Czy wiary nie masz, że rąk nie kładziesz”? Pomodliłem się i powiedziałem: „Jezu. Niech nie moje, a Twoje przebite ręce będą nad tym dzieckiem. Ty Chryste drogi, przyjdź i połóż Swoje ręce”! Kiedy brat Grzegorz przyjechał do jednego z młodych Zborów pięćdziesiątników w mieście Kijów, to powiedział: „Bracia i siostry wy jesteście charyzmatami i ja jestem charyzmatem” i w kazaniu opowiedział młodemu Zborowi co to jest prawdziwa charyzma. Brat Grzegorz nie raz uczył mnie z wiarą kłaść ręce na chorych. Kiedy jednego razu zapytałem go: „ Bracie Grzegorzu, a dlaczego was Bóg używa w sile Ducha Świętego, a mnie nie”? On odpowiedział: „Braciszku w świętości nie żyjesz i wiary nie masz”. Później, kiedy brat Grzegorz odszedł do wieczności, Duch Święty dał mi słowo na temat świętości w wierze. Nie raz, kiedy zostawałem na noc w Hopniewie i kiedy on zatrzymywał się u mnie w Kijowie, to do późnej nocy opowiadał mi o tych cudach, które opisane są w tej książeczce.
Wdzięczny jestem Panu Bogu za to, że brat Grzegorz odkrywał moje grzechy, nauczał, głosił i świadczył o wszystkich cudach Ducha Świętego w jego życiu. Uczył mnie z wiarą kłaść ręce w modlitwie o uzdrowienie. Bardzo żałuję, że przed samą śmiercią, kiedy spotkaliśmy się w Łucku i brat Grzegorz powiedział: „Bracie Wiktorze pojedziesz do mnie nocować”, ja odpowiedziałem: „Bracie Grześku, nie proście mnie, dlatego, że jutro wiozę ojca do szpitala, jeżeli można to przenocuję innym razem” on odpowiedział: „Ja cię proszę, jedźmy, bo następnego razu już nie będzie”!
Pan nie raz, przed śmiercią starców dawał mi poprzez ich usta wskazówki i bardzo żałuję, że nie pojechałem do brata Grzegorza i nie spędziłem z nim ostatnich dni w rozmowach i modlitwach.
Kiedy brat Grzegorz zmarł i pojechałem na jego pogrzeb, Duch Święty położył mi następujące miejsce do kazania:
„A mowa moja i zwiastowanie moje nie były głoszone w przekonywujących słowach mądrości, lecz objawiały się w nich Duch i moc. Aby wiara wasza nie opierała się na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej. I Koryntian 2;4-5
Drogi przyjacielu! Przeczytawszy tę książkę, zadaj sobie pytanie: „Kim jest Grzegorz Filimonczuk? Generałem Bożej wiary czy Grzegorzem hopniewskim”?
Jeżeli ty nie odpowiesz, ja wiem jedno, że w twoim sercu zasieje się wiara z tego, że my Chrześcijanie Wiary Ewangelicznej, Pięćdziesiątnicy, wierzymy w żywego Boga i, że krew Jezusa przez 2000 lat ma siłę zbawiać, uzdrawiać, wyganiać duchy nieczyste, wskrzeszać z martwych i daje wieczne życie i siłę przez Ducha Świętego pozwala zachować; świętość i wiarę.
Błogosławię imieniem Jezusa Chrystusa każdego człowieka, który przeczyta tę książkę i wezwie imię Jezusa Chrystusa i Jego świętą krew po to drogi przyjacielu, abyś ty otrzymał wstawiennictwo od Samego Pan Boga, Jezusa Chrystusa.
Wiktor Fedorow, m.Kijów
Uzdrowienie od raka
Nazywam się Ludmiła Gawryluk (nazwisko panieńskie, Franczuk)
Urodziłam się 1972 roku w prawosławnej rodzinie. Nasza babcia była wierząca. Wierzące w rodzinie były też moje ciotki. Mama do Boga przyszła później, a potem pokutował i mój młodszy brat. Dlatego nie mogłam usłyszeć o Bogu, o Jego Słowie. Rozumiałam, że wszystko co napisano w Biblii i co o niej uczą jest prawda. Kilka razy byłam na nabożeństwach, ale prawda jest taka, że nie rozumiałam ich do końca. Pamiętam, że pewnego razu odbyło się w naszej wsi ewangelizacyjne nabożeństwo i wtedy jak nigdy rozumiałam kazania i śpiewy. A na koniec tego służenia miałam pragnienie wyjść do pokutowania. Ale pomyślałam jak często bywa: „A co powiedzą ludzie”?
W 1989 roku ukończyłam szkołę. Następnie studiowałam pedagogikę. Z początku w Dubnie, a później w Łucku. W 1991 roku wyszłam do pracy, byłam wychowawcą w przedszkolu. Nie wiem jak wszystkim wierzącym, ale mnie dopóki nie znałam Boga, zawsze czegoś w życiu nie wystarczało. Można powiedzieć, że nie miałam tego pełnego szczęścia i prawdziwej radości. Żyłam niby normalnie, nie gorzej od innych, nawet niektórzy mi zazdrościli. Ale tego co mam teraz od Boga, nie było. Wtedy Pan po troszku siał Swoje Słowo w moje serce. I prawdopodobnie moja dusza była już gotowa przyjść do Swojego Stwórcy, szczerze pokutować. Ale nie miałam śmiałości powiedzieć o tym.
Życie w takim duchowym poszukiwaniu przedłużało się. Wyszłam za mąż. Nie zdążyłam przywyknąć do rodzinnego życia, a tutaj za siedem miesięcy, jak grom z jasnego Nieba, pojawia się nie wyleczalna choroba! Diagnoza- rak węzłów chłonnych (złośliwa opuchlizna, powiększenie węzłów chłonnych). Mój organizm z biegiem czasu wychudł. Moja rodzina bardzo przeżywała, nie mniej przeżywałam i ja sama.
Mama modliła się o mnie i tato, który pokutował w tym czasie. Wszędzie, gdzie było można zwracali się po pomoc w leczeniu. Pewnego razu poprosili mnie, abym pojechała do Hopniewa na modlitwę do Grzegorza Filimonczuka. Ciotka Maria, uprzedziła mnie, wmówiła mi, że on nie będzie się modlił jeżeli nie będę służyć Bogu. Jeżeli byłabym zdrowa, to nie wiem czy zgodziła bym się pojechać. Ale wtedy powiedziałam: „ Dobrze pojadę. Kiedy jechaliśmy, to ja już wiedziałam co mówić i byłam gotowa powiedzieć potrzebne słowa. Chociaż tak naprawdę nie rozumiałam, co to znaczy służyć Bogu. Chodzić na nabożeństwa, czytać Biblię, modlić się, to wszystko co wiedziałam. Podczas modlitwy, którą wzniósł brat Grzegorz było tak jak mówiła ciotka. Na długo oczekiwane: „Będziesz służyć Bogu”? bez żadnych wahań odpowiedziałam: „Będę”! Zrozumieć wtedy nie mogłam jak można było by tego nie powiedzieć i wstydzić się jechać. W domu można było jeszcze jakoś przejmować się tym, albo skierować na inny temat naszą rozmowę. Jednak tutaj uciec przed tym nie było jak. Modlitwa zakończyła się i brat Grzegorz powiedział, że za 3-4 dni wszystko minie. I w tym czasie połowa opuchlizny znikła. To był sierpień 1995 roku. Jeszcze przed moim nawróceniem skierowali mnie do szpitala. Ale jechać tam już nie chciałam. Jakoś strasznie się poczułam, tam leczyli by mnie „chemią”, a ja tuż, tuż miałam urodzić dziecko. We wrześniu urodziła się córeczka, Ola. Po tym moje zdrowie znowu się pogarszało, dużo się o mnie modlono. Modliły się o mnie Zbory w Kostopolu, Antonówce. Ile nabożeństw modlitewnych objeździła mama wie tylko ona sama; w Zwozach w Rowno mówiła o mojej potrzebie. Jan Zinczyk modlił się o moja potrzebę podczas audycji radiowej. Był to czas kiedy choroba nie wykazywała progresji, ale też i nie zanikała. Po prawie dwóch latach moich cierpień, nareszcie poszłam do lekarza. Tam zrobiono analizę i skierowano do oddziału onkologicznego, gdzie przeszłam dwie chemioterapie. Więcej nie chciałam, bo nie było rezultatów. Były jakoś zjazdowe zebranie w Kolkach. Tam podeszłam do brata Grzegorza, który jak zawsze wesoły i rześki, zapytał mnie: „No jak tam, zdrowa już” ? „Nie całkiem”- odpowiedziałam. „To pomodlimy się o te pozostałości”. I pomodliliśmy się. Byłam pełnością uzdrowiona od raka!
Takim szlakiem przyszłam do Boga, poprzez chorobę. Trzy długie lata wiódł On mnie do pełnego uzdrowienia. I chociaż do doskonałości jeszcze nie doszłam i pewne problemy jeszcze bywają, ale przez cały ten czas Pan wiele mnie nauczył. Z Bogiem lekko wszystko znosić, nawet najcięższe doświadczenie. Niektórzy osądzą: „Dopiero po trzech latach Bóg ją uzdrowił”? A gdyby uzdrowienie stało się raptownie to by powiedzieli: „A jakaś tam gulka zjawiła się z przeziębienia i sama sobie znikła”. A mimo wszystko Pan, dziwnym szlakiem mnie powiódł, aby lekarze potwierdzili historię mojej choroby. Często wspominając przeżycie, myślę: „Panie, dobrze, że to było, bo nie wiem czy umiałabym znaleźć w sobie siły przyjść do Ciebie”!
Ludmiła Gawryluk, wieś Rudniki, woj., Wołyńskie.