Autor: Krzysztof Kochański
Tytul: Rex i wyścigi psów czterokołowych
Z "NF" 1/92
Pies biega na czterech łapach, a wy
jeździcie na czterech kołach. To wszystko.
I myślicie, że ten czterokołowy wyścig
jest postępem cywilizacji.
(A.C. Bhaktivedanty Swami Prabhupada)
Nocą las jest inny niż za dnia. Te same drzewa wbijają
korzenie w tę samą ziemię, ten sam wiatr kołysze ich
koronami, lecz różnica jest ogromna, większa niż między
cieniem i światłem. Może sprawia to fakt, że nocne zwierzęta
zachowują się cicho i ostrożnie, że nocne ptaki nie śpiewają
jak ich dzienni krewniacy, lecz pohukują lub krzyczą
znienacka, jakby ich życie dobiegało końca? Może. Nawet na
pewno. Ale nie wyjaśnia to wszystkiego. Nie do końca
tłumaczy tę ciszę, ten dziwny konglomerat spokoju i
napięcia. Uśpienia i wyczekiwania. Wyczekiwania, że oto
zaraz wydarzy się coś groźnego, co za dnia byłoby nie do
pomyślenia.
Leśną drogą jechał na rowerze dziewięcioletni chłopiec.
Ogromna tarcza Księżyca wisiała nad jego głową. Chłopiec był
przerażony. Zawzięcie kręcił pedałami małego roweru i często
oglądał się za siebie. Gdziekolwiek spojrzał, wszystko
odbijało się w jego oczach jako strach; wszystko było obce i
nieprzyjazne. Groźne. Ale to coś z tyłu, coś co wciąż tkwiło
w umyśle chłopca, było strachem największym. Strachem, który
pchał go naprzód pomiędzy inne, te z boków i te, które miał
przed sobą.
Seve Paderner dostrzegł wreszcie światła domu stojącego
na skraju lasu. Strach gonił go do samego podwórka, gonił,
gdy chłopiec rzucił rower i przez otwarte okno wskoczył do
wnętrza.
Pośrednik zgasił papierosa i z kieszeni marynarki wyjął
złożony wpół kartonik.
- Pan Kaneter wypisał czek według oceny katalogowej -
powiedział. Westchnął i wyprostował kartonik. - Mówiłem,
żeby zdał się na mnie, ale nie chciał słuchać. Ponieważ
klamka i tak już zapadła, niech mi pan zdradzi: opuściłby
pan pięć, dziesięć procent, co?
- Nie - Meledo przyjmując czek rzucił okiem na kwotę. -
Coś panu powiem, panie Hanton. Ten trening w zeszłym
tygodniu był pierwszym publicznym wystąpieniem Rexa i nie
spodziewałem się, że tak od razu ktoś się na nim pozna.
Teraz wiem, że wstawiłem do katalogu zbyt niską cenę. Ale
jestem poważnym hodowcą i nie zamierzam się wycofać.
Hanton uniósł w górę brwi, czy Meledo przypadkiem z niego
nie kpi.
- Hm... Nie wiem... - rzekł. - Nigdy dotąd nie słyszałem,
żeby ktoś zapłacić tak dużo za mikromózg.
- No to ma pan to już za sobą - stwierdził Meledo. - A
przy okazji muszę wyprowadzić pana z błędu: cena dotyczy
całości układu pies-mikromózg. Osobno każde z nich nie jest
warte wiele. To, co udało mi się uzyskać w przypadku Rexa,
jest naprawdę wielkiej klasy. Żaden z moich dotychczasowych
zwierzomózgów nie uzyskiwał połowy jego sprawności. Kaneter
musi być znawcą, skoro od razu to zauważył.
- Kaneter ma bzika - oświadczył nieoczekiwanie Hanton. -
Niektórzy nazywają to hobby, dla mnie to bzik. Ale
oczywiście jest znawcą. Na jego farmie nie ma chyba zagrody,
w której nie byłoby zwierzomózga. Jednego psomózga już ma,
nie wiem, po jaką cholerę mu drugi... Kaneter jest starym
kawalerem, mieszka tylko z siostrą. Farma dobrze prosperuje
i pewnie nie wie, co robić z forsą. Ja na jego miejscu bym
wiedział, a pan?
- Ja też - odparł Meledo. - Robiłbym to, co dotychczas.
Lubię swoją robotę. Dobra, oto papiery Rexa - przesunął ku
krawędzi biurka spięte spinaczem dokumenty. - Pokwitowanie
odbioru, faktura, akt własności, karta gwarancyjna,
świadectwa szczepień... Wszystko w najlepszym porządku.
Proszę przekazać panu Kaneterowi wyrazy szacunku - wstał z
krzesła.
- Panie Meledo? - odezwał się Rex.
- Tak?
- Czy mógłbym po raz ostatni uczestniczyć w treningu?
Enimar Meledo wyprostował się. Wyglądał na
zaniepokojonego.
- Co to za dziwna prośba? - zapytał.
- Odczuwam taką potrzebę - wyjaśnił Rex. - Poza tym
chciałbym się pożegnać. Szczególnie z papugą Kakdu.
Meledo nie spuszczał oczu z psa. Zastanawiał się. Nagle
jego twarz wypogodziła się.
- Zła diagnoza - rzekł. - Pomyliłeś się, Rex. Posłuchaj:
jest akurat godzina, o której codziennie rozpoczynamy
trening. Masz to już utrwalone. Po prostu nawyk. Rozumiesz
mnie? Tak naprawdę to nie odczuwasz żadnej potrzeby, tylko
nawyk - przywykłeś do treningów o tej porze.
- Rozumiem - odparł Rex. - To logiczne.
- W porządku, Rex. Kontroluj się, a pan Kaneter na pewno
będzie z ciebie zadowolony.
- Za dwadzieścia minut mamy pociąg - Hantonowi zaczęło
się śpieszyć. - Lepiej, żebyśmy zdążyli, bo następny dopiero
za siedem godzin.
Koła postukiwały rytmicznie o szyny. Hanton czytał gazetę,
przymykając ze znużeniem powieki. Rex siedział obok niego.
Wpatrywał się w migający za oknem krajobraz i skomlał z
cicha.
Oprócz nich w przedziale siedziała kobieta z pięcioletnią
może dziewczynką. Kobieta drzemała, a dziecko wpatrywało się
w psa. Za każdym razem, gdy Rex zaskomlał, oczy dziewczynki
okrąglały i na twarzy pojawiało się współczucie. Nagle
zeskoczyła z siedzenia. Obejrzała się na mamę, której oczy
wciąż były zamknięte i - ośmielona panującą ciszą -
wyciągnęła rękę.
Rex zamachał ogonem. Otworzył pysk w przyśpieszonym
oddechu. Dłoń dziewczynki gładziła jego szorstką sierść
coraz śmielej, aż w końcu zacisnęła się na karku.
- Nie gryzie? - zapytała przebudzona matka dziecka.
- Każdy pies gryzie, proszę pani - odrzekł Hanton znad
gazety. - Po to mają zęby i po to są psami.
- Proszę nie żartować!
Hanton uśmiechnął się leniwie.
- Dziecko jest bezpieczne - stwierdził, ponownie zajmując
się gazetą.
- Powinien mieć kaganiec - zauważyła kobieta.
Hanton wzruszył ramionami.
- Ja nie muszę - powiedział Rex. - Jestem psomózgiem.
Kobieta zesztywniała. Rozejrzała się nerwowo, po czym
chwyciła dziecko za rękę.
- Zostaw, Mary - szepnęła przyciągając dziewczynkę do
siebie.
- Mamo, on mówi?
- Wiem - ucięła krótko matka. Sięgnęła po torebkę. - Weź
swój płaszczyk, Mary. Wychodzimy.
Otworzyła drzwi przedziału.
- Mamo, dlaczego on mówi!
- Nie wiem dlaczego. I nie wiem po co! - odparła kobieta
wychodząc na korytarz.
Trzask zamykanych drzwi przywrócił ciszę.
- Dobra robota - rzekł Hanton. Wyciągnął przed siebie
nogi. - W ten sposób mamy cały przedział.
Rex zaskomlał.
- Czuję smutek - powiedział.
- Wkrótce zapomnisz o Meledo. Przyzwyczaisz się do nowego
pana.
- Czuję smutek z powodu odejścia tej dziewczynki -
sprecyzował Rex. - Po raz pierwszy widziałem z bliska
dziecko. Uczyłem się o nich, ale nigdy przedtem nie
widziałem.
- Niewiele straciłeś - odparł Hanton. - Można nawet
powiedzieć, że zyskałeś. Dzieciaki są... No dobra! Zamknij
się! Chcę wreszcie przeczytać tę cholerną gazetę.
Rex patrzył w okno. Brak zapachów i dźwięków powodował,
że to, co widział, niewiele różniło się od obrazów, jakie
niejednokrotnie oglądał podczas szkoleń na telewizyjnym
ekranie. Bo Rex znał świat. Wiedział, co to morza, rzeki,
góry; wiedział, jak wyglądają lasy, pola i miasta. Znał
świat teoretycznie, w stopniu, w jakim przewidywał program
nauczania i w jakim mógł to pojąć jego umysł wspomagany
mikroprocesorami.
- Dzieci są lepsze od dorosłych - stwierdził
nieoczekiwanie Rex. - Są dobre.
Hanton spojrzał na niego zaskoczony.
- Bzdura! Dzieci myślą egocentrycznie. Nie odróżniają
dobra od zła w ich prawdziwym sensie. Potrafią wydłubać
zwierzęciu oczy, na przykład takiemu jak ty, z pełnym
przekonaniem, że jest to dobre, ponieważ im się podoba. Masz
szczęście, że nie znasz dzieci, szybko zmieniłbyś zdanie.
- Są lepsze od dorosłych - powtórzył Rex. - Lubię
dzieci... Nie rozumiem, dlaczego ta kobieta tak nagle
zabrała stąd dziewczynkę?
- Przez ciebie - powiedział Hanton. - Bardzo wielu ludzi
nie lubi zwierzomózgów.
- Dlaczego?
- Bez powodu. Ten sam mechanizm rozumowania, dzięki
któremu ty lubisz dzieci, chociaż w ogóle ich nie znasz.
Kwestia przekonania... Bo ja wiem, jak to nazwać... Bez
powodu.
- Nie rozumiem tego.
- Nic dziwnego, jesteś tylko psomózgiem... Cholera! Znowu
dałem wciągnąć się w dyskusję. Czy ten twój Meledo nie
uczył cię, żebyś nie odzywał się nie pytany?!
- Nie.
- Nie?
- Nie.
- Coś takiego?!
Rex wyskoczył z wagonu i rozejrzał się. Nikogo, ani żywej
duszy.
Podreptał w miejscu, obwąchał betonowe podłoże peronu, po
czym znieruchomiał, wyciągając do przodu pysk. Węszył. W
pobliskim budynku przebywali ludzie, ale nikt nie wyszedł mu
na spotkanie.
Pociąg szarpnął wagonami, ruszył nabierając szybkości i
oddalił się, znikając z pola widzenia. Rex usiadł na
betonie. Czekał. Nasłuchiwał, rejestrując szum wiatru, śpiew
ptaków, cykanie owadów. Z budynku dobiegały
niezidentyfikowane trzaski i szmer prowadzonych przez ludzi
rozmów. Ale wciąż nikt się nie pokazywał.
Nieprzewidziana sytuacja.
"Wsiądziesz tam, gdzie wskaże ci konduktor" - powiedział
Hanton. - "Zresztą, to tylko trzy stacje. Umiesz liczyć do
trzech? Jeżeli pojadę z tobą, nie wydostanę się z tego
zadupia do jutra. A stary Kaneter, jak go znam, na pewno nie
użyczy gościny. To zbzikowany samotnik. Będzie czekał na
ciebie na stacji, tak się umówiliśmy. Wszystko jasne?" -
potem wysiadł.
"Trzy stacje!" - przekrzykiwał jeszcze ruszający pociąg,
jakby była to informacja trudna do zapamiętania. A potem
Rexowi zrobiło się jeszcze smutniej, nie wiadomo dlaczego,
bo przecież nie polubił Hantona.
Konduktor uprzedził go dużo za wcześnie, a potem jeszcze
raz, patrząc podejrzliwie, jakby przypuszczał, że odpowiedź
"Tak. Dziękuję panu" padała z magnetofonowej taśmy.
Teraz Rex czekał na Kanetera, swojego pierwszego w życiu
właściciela, a ten nie nadchodził.
Minęła godzina, potem następna i zaczęło się ściemniać. W
tym czasie z budynku stacyjnego dwukrotnie wychodził
mężczyzna w granatowym uniformie, przypominającym ten, w
jaki ubrany był konduktor z pociągu. Zaglądał do
przybudówki, rozmawiał z kimś i wracał. Spoglądał na Rexa
ciekawie, szczególnie za drugim razem, ale nic nie mówił.
Wreszcie, gdy zapadł zmrok, Rex zdecydował się na
działanie. Podszedł do drzwi, skoczył na nie przednimi
łapami i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu z kilkoma
ławkami i jednym przeszklonym okienkiem. Było pusto, tylko
na ławce siedział chłopiec i bawił się miniaturowymi
modelami samochodów.
- Przepraszam... - odezwał się Rex. Chłopiec wypuścił z
rąk zabawki i wpatrywał się w niego z otwartymi ustami.
- Tato! - zawołał nagle. - Tato!
W okienku ukazała się twarz tego mężczyzny, którego
wcześniej Rex widział na peronie. Zniknęła i zaraz uchyliły
się drzwi.
- Wygląda na spokojnego - powiedział mężczyzna. - Nie bój
się. To ten z peronu. Ciekawe, co tutaj robi?
- Tato, on mówił do mnie!
- Hej! - zawołał mężczyzna, robiąc krok w kierunku Rexa.
- To prawda?
- Tak - odparł Rex. - Jestem psomózgiem. Chciałbym
przeprosić, jeśli...
- Jesteś od Kanetera?
Rex przytaknął z radością.
- Jestem zadowolony, że zna pan mojego właściciela -
oznajmił. - Nie wiem, co mam robić. Pan Kaneter miał po mnie
przyjechać, a tymczasem nie ma go.
- Kaneter kupił nowy okaz do swojej kolekcji - rzekł
ojciec do syna. - Powinienem od razu się domyślić...
Poczekaj - skinął na Rexa. - Zadzwonię do niego.
Rex obserwował rozmawiającego przez telefon w
pomieszczeniu za szybą, ale nie słyszał słów. Z kolei
chłopiec przyglądał się mu w milczeniu.
- Pan Kaneter pozostawia ci możliwość wyboru - powiedział
mężczyzna po powrocie. - Możesz czekać na niego do jutra,
albo wyruszyć samemu. Jest zajęty i teraz nie może
przyjechać.
- Ja nie znam drogi - powiedział Rex.
- Droga jest prosta, nie sposób zabłądzić, jakieś
piętnaście kilometrów.
- Jeżeli pan Kaneter go nie chce, to może my go weźmiemy,
tato? - odezwał się chłopiec.
- Głupstwa opowiadasz, Seve. Oczywiście, że pan Kaneter
go chce. Ale nie ma czasu. Po prostu dla niego nie jest to
sprawa najważniejsza.
- Dla mnie by była - oświadczył Seve. - Gdybym tylko miał
takiego psa...
- Przecież masz Hucka.
- To co innego. On nie mówi.
- Seve! Pies to nie zabawka. Jest przyjacielem nawet
wtedy, gdy nie wpakuje się w niego kupy elektroniki.
- Wiem, ale...
- Mówiłem ci już, że nie stać nas na to. Pamiętasz, jak
długo zbieraliśmy na nowy samochód? A psomózg kosztuje
przynajmniej dziesięć razy tyle. Nawet stary model.
- To niesprawiedliwe! - krzyknął Seve i kopnął leżący na
podłodze samochodzik. - Ja do końca życia będę miał tylko te
cholerne resoraki! - Odwrócił się i wybiegł z poczekalni.
- Seve!
Bez odpowiedzi.
Mężczyzna westchnął i przysiadł na krawędzi ławki.
- Tak to jest - powiedział patrząc na Rexa, ale myślami
błądził gdzie indziej. - Człowiek myśli, że żyje mu się
całkiem nieźle. Jest z siebie zadowolony, dopóki nie włączy
telewizora i nie dowie się, co jeszcze może mieć. Mniejsza o
nas, dorosłych, ale jak wytłumaczyć dziecku, że nie dla
niego ta reklama? Że zadowolone dzieciaki, bawiące się na
ekranie fantastycznymi zabawkami, to właściwie obca planeta,
często w ogóle nieosiągalna... Reklamy! Lepsze od! Lepsze
niż! Psomózgi lepsze od psów! Ptakomózgi od ptaków! ...Dla
ptasich móżdżków... Rozumiesz mnie? - popatrzył przytomniej
na Rexa.
- Nie rozumiem.
- No tak... Nie szkodzi. Wiesz co? Mam pomysł. Za godzinę
kończę dyżur i jedziemy z Sevem do domu. Możemy podwieźć cię
kawałek. Zaoszczędzisz z pięć kilometrów. No i łatwiej
stamtąd trafisz. Co ty na to?
- Dziękuję. To bardzo uprzejme z pana strony - odparł
Rex.
Las zaczynał się zaraz za stacją. Była noc. Reflektory
samochodu wyławiały z ciemności coraz to nowe pnie drzew,
które przemykały, znikały z tyłu, a ich miejsce zajmowały
wciąż nowe. I zapach. Mieszanina niezliczonej liczby woni
nieznanych Rexowi.
Samochodem zatrzęsło.
- Cholera! - zaklął mężczyzna za kierownicą. - Wciąż
zapominam o tym korzeniu. Będę musiał kiedyś go wyrąbać, bo
jak ja tego nie zrobię, to nie zrobi tego nikt.
Seve i Rex zajmowali tylne siedzenie. Po słowach
mężczyzny Rex uważniej przyjrzał się drodze, po której
jechali. Nawierzchnia pełna była kolein i wyboi. I
pachniała, co wydawało się niewiarygodne. Drogi nigdy nie
pachniały. Ta pachniała, ponieważ była naga.
- Uważaj, tato, na wilkołaki - powiedział Seve. Twarz
miał poważną, dopiero gdy zauważył w lusterku oczy ojca,
uśmiechnął się, jakby chciał zdeprecjonować wartość swoich
słów.
- Przestraszysz naszego gościa... To nieładnie -
powiedział ojciec.
- Mnie nie można przestraszyć - rzekł Rex. - Posiadam
kontrolę nad tego rodzaju reakcjami.
- Jest pełnia - zauważył Seve. - Założę się, że w taką
noc jak dzisiaj... - zamilkł, bo znowu spojrzał w lusterko.
- Kto to jest wilkołak? - zapytał po chwili Rex. Przez
plątaninę konarów i gałęzi usiłował dostrzec Księżyc.
Mężczyzna roześmiał się głośno: - Jesteś niesamowity,
Rex. Dlaczego nie zapytasz, co to jest pełnia?
- Faza Księżyca.
- Tak myślałem, że wiesz. Zabawne. Znam ludzi, którzy nie
mają pojęcia, co oznacza faza Księżyca, ale kto to jest
wilkołak, wiedzą wszyscy.
- A ja widziałem wilkołaka - oznajmił Seve. - W ogrodzie
pana Kanetera.
- Seve! - w głosie ojca brzmiało zniecierpliwienie. -
Skończ wreszcie z tymi swoimi historyjkami!
- Kiedy to prawda. W zeszłym miesiącu, wieczorem, wtedy
gdy mama krzyczała na mnie, że późno wracam do domu - Seve
mówił szybko, bojąc się, żeby mu nie przerwano. - Pan
Kaneter walczył z nim i wygrał. To był najprawdziwszy
wilkołak, tylko jakiś taki mały. Pan Kaneter rzucił nim o
ziemię i wtedy wilkołak zniknął.
Ojciec westchnął.
- Po pierwsze, nie powinieneś wałęsać się wieczorami, a
po drugie, pan Kaneter posiada wiele zwierząt, w tym i
takie, których nie znasz... No! To jesteśmy - wcisnął pedał
hamulca. Zatrzymali się na rozstajach leśnach dróg.- My
skręcamy w lewo - mówił do Rexa - a ty pójdziesz cały czas
prosto. Za jakieś cztery kilometry skończy się las i stamtąd
już łatwo trafisz, bo zabudowania farmy widoczne są z
daleka.
- Dziękuję - powiedział Rex. - Sądzę, że dam sobie radę.
Czekał, aż Seve otworzy mu drzwiczki, ale chłopiec
najwyraźniej zwlekał.
- On jest głodny - stwierdził.
Ojciec chrząknął i potarł pokrytą szczeciną brodę.
- No tak - rzekł. - Może zjesz z nami kolację, Rex?
Wyruszysz rano.
- Dziękuję.
- Ale przed matką ty się będziesz tłumaczył - oświadczył
ojciec synowi.
Powietrze było rześkie i chłodne. Polna droga biegła
pomiędzy łanami dojrzewającego zboża, połyskującego w
promieniach porannego słońca. Nagle łany zboża skończyły się
i Rex wybiegł na zieloną równinę. Pastwiska. W oddali, na
jedynym w okolicy wzgórzu, stała farma: trzy budynki okolone
murem. Droga prowadząca ku wzgórzu kontrastowała wśród traw
kolorem piasku; na samym wzniesieniu wiła się trzema
zakolami, dopadając wreszcie bramy wjazdowej.
Rex zatrzymał się i obserwował stado pasącego się bydła.
Był psem farmerskim i wreszcie zobaczył to, na co czekał od
chwili rozpoczęcia podróży. Ze zdwojoną energią ruszył
naprzód, wielkim susem przeskoczył rów nawadniający i już
stał przy stadzie. Oceniał je na osiemdziesiąt sztuk. Błądził
wzrokiem w poszukiwaniu byka, który mógłby być przywódcą,
ale nie znalazł żadnego. Same jałówki i kilka cieląt.
Nagle z trawy wyłonił się pies. Dobrze odżywiony, silny
kundel. Rex przypomniał sobie, że Hanton wspominał coś o
psomózgu Kanetera i przez chwilę miał nadzieję, że to ten
pies.
Kundel zawarczał ostrzegawczo.
- Jesteś pasterzem? - zapytał Rex, lecz pies cofnął się
tylko z ogłupiałą miną. Nie był psomózgiem.
"Ale musi być niezły" - ocenił Rex. - "Osiemdziesiąt
sztuk bydła tak z samego rana i nie widać żadnych uchybień".
- Uwaga! - rozległ się krzyk. - Cielę!
Krzyczała jałówka. Holenderka z dziwacznym garbem na
grzbiecie. Kundel w jednej chwili stracił zainteresowanie
Rexem. Popędził w kierunku parkanu, przy którym między dwoma
poziomymi deskami zaklinowało się kilkumiesięczne cielę.
Rex zbliżył się do jałówki.
- Również posiadam mikromózg - rzekł.
- Co to mikromózg? - usłyszał pytanie.
Zastanowił się. Właściwie nie bardzo wiedział, co
odpowiedzieć. Znał odpowiedź, czuł ją swoim umysłem, ale nie
potrafił jej sformułować.
- Dzięki niemu rozumiesz mnie - rzekł.
- Nie rozumiem - odparła jałówka.
Rex znowu musiał zastanowić się. Tak uczył go Meledo:
"Zastanów się dwa razy, jeśli masz problem". Przyjrzał się
dokładniej jałówce i potwierdził swoje przypuszczenia.
Wyraźny ślad rozbudowy organizmu w postaci wypukłości na
grzbiecie oraz ubogie słownictwo świadczyły, że pochodziła z
masowej hodowli. I to - sądząc po wieku - sprzed jakichś
dziesięciu lat. Zapewne jej inteligencja również była uboga.
- Nie wiesz, kim jesteś?
- Krowa - padła odpowiedź. - Farma Kanetera.
- Są w stadzie inne mikromózgi?
Jałówka spoglądała na niego okrągłymi oczami, a jej pysk
poruszał się rytmicznie. Prawdopodobnie usiłowała się
skupić.
- Czy rozmawiasz tu z kimś? - poprawił się Rex.
- ...Tak.
- Z kim?! - ogon Rexa zakołysał się.
- Z kim chcę. Umiem mówić.
Rex położył uszy po sobie. Zaczynał pojmować bezsens
dalszej rozmowy. Odchodził, gdy nagle coś wpadło mu do
głowy.
- Pewnie będziemy się spotykać częściej - powiedział do
jałówki. - Jestem pasterzem.
Stracił już nadzieję na reakcję, gdy dotarły do niego
słowa:
- Pasterz Wolam.
- Nazywam się Rex - zaprzeczył.
- Wolam bardzo dobry pasterz - jałówka patrzyła w głąb
pastwiska, na kundla, który właśnie odgonił cielę od parkanu
i zapędzał wprost do matki.
- No tak - rzekł Rex. Nie zdawał sobie sprawy jak bardzo
ludzkie jest uczucie, które niespodziewanie go ogarnęło.
Zabudowania farmy otaczał mur bielony wapnem. Przy bramie
stał pies. Psomózg Kanetera, który był tu strażnikiem.
- Kto? - zapytał krzykliwie. - Kto jesteś?
Rex zatrzymał się. Tak pragnął tego spotkania, a teraz
nagle mu to zobojętniało. Może sprawił to ton głosu
strażnika, ostry i zaczepny, a może wciąż jeszcze tkwiło w
nim wspomnienie rozmowy na pastwisku. Roztrząsanie tego
przekraczało możliwości Rexa.
- Jestem Rex. Pan Kaneter kupił mnie wczoraj.
- Czekaj - powiedział strażnik. - Idę i wrócę. Inaczej
rozerwę gardło.
Rex czujnie nastawił uszy. Strażnik był niemal dwukrotnie
większy od niego i z łatwością mógł spełnić swoją groźbę.
Ludzki głos nie działał na niego tak korzystnie jak w
przypadku kundla na pastwisku. Ale po chwili Rex przypomniał
sobie, że przed dwoma miesiącami Enimar Meledo sprzedał
sukę, którą trenował na strażnika, i której słownictwo było
podobne.
- W porządku - rzekł strażnik po powrocie. - Pan Kaneter
wzywa.
Weszli na podwórze - obszerne i schludne, jakby ktoś
przez cały dzień nie robił nic innego, tylko dbał tu o
porządek. Na wprost stał piętrowy budynek mieszkalny z
dwoma wejściami: jedno obszerne, z dwuuchylnymi drzwiami, do
którego prowadziło kilka stopni szeroko rozplanowanych
schodów, drugie - nieco z boku - zwyczajne, z wznoszącym się
ku górze podjazdem. Z prawej strony domu rozciągał się
ogród, z lewej pas trawnika i wybetonowana droga biegnąca
wzdłuż muru. Właśnie stamtąd Rex wychwycił intensywną woń
zwierzęcych odchodów - droga najwyraźniej wiodła do budynków
gospodarczych.
Do domu weszli przez drzwi z podjazdem.
- Wzywany zawsze wchodzi tędy - powiedział strażnik. -
Wejście główne dla ludzi.
- A co to za różnica? - zapytał Rex.
- Nie wiem. Tak jest.
Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu wyłożonym zimną,
kamienną posadzką. Zupełnie pustym, z dwojgiem obitych
blachą drzwi i wiodącymi ku górze schodami.
- Tędy - powiedział strażnik wchodząc na stopnie.
- Jak masz na imię? - spytał Rex.
- Nie podobasz. Ludzie zadają takie pytania. Psomózgi
nie.
- Chcę tylko wiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać.
- Nie mam nazwy. Pan Kaneter woła "strażniku".
- I nigdy nie miałeś?
- Kiedyś tak.
- Jakie?
- ...Zapomniałem. To było dawno.
U szczytu schodów wisiała zasłona z wielu poskręcanych
pasków skóry. Weszli przez nią do ciepłego pomieszczenia z
szeregiem luster i dywanem na podłodze. Z prawej strony
znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi, za których szybami Rex
zobaczył podwórze i bramę. Była to druga strona tych samych
drzwi, do których z zewnątrz prowadziły schody.
Na dywanie leżał wielki czarny kocur, który na ich widok
wstał i przeciągnął się, wyginając grzbiet w pałąk.
- Miau, kau, srau - wymruczał zaczepnie.
- Nie uważaj - powiedział strażnik do Rexa. - To idiota.
Szedł prosto na kocura, który śmiało patrzył w jego oczy,
ale w ostatniej chwili, tuż przed nieuniknionym zderzeniem,
uskoczył.
- Won psom, bo bom!
- Trudno uwierzyć, że mikromózg - skomentował spokojnie
strażnik, lecz jego oczy lśniły fioletem. Kontrolował się
umiejętnie.
Przez uchylone drzwi weszli do dużego pokoju, gęsto
zastawionego meblami. Rex zamarł. Czuł rytmiczne pulsowanie
krwi w żyłach. Przy stole siedział mężczyzna odwrócony
profilem i wpatrywał się w leżące przed nim przedmioty. Pan
Kaneter. Właściciel.
- A, jesteście! - mężczyzna odwrócił się i popatrzył na
psy. - Pokaż no się, Rex. Kupiłem cię jak kota w worku, ale
mam nadzieję, że nie będę żałował... Jesteś wolny,
strażniku, wracaj na posterunek.
Strażnik wyszedł.
- Ten Meledo twierdził, że można z tobą pogadać - mówił
Kaneter. - Podejdź, przekonamy się, ile w tym prawdy, a ile
sztuczki w pokazowym treningu. Gdybym nie był tak zajęty,
lepiej bym cię sprawdził przed kupnem, ale akurat jest
pełnia Księżyca... Podobno Hanton zostawił cię samego na
stacji?
- Wysiadł wcześniej.
- Co za niepoważny facet! Mogli cię ukraść, mogłeś się
zgubić... jakiś wypadek. Cholernie niepoważny facet!
- To mało prawdopodobne, proszę pana.
- Co mówisz?
- Mam silnie rozbudowaną kontrolę samozachowawczą. A
gdybym zgubił drogę, to odnalazłbym ją wcześniej czy
później. Ostatecznie zawsze można wrócić do punktu wyjścia.
- A gdzie według ciebie jest punkt wyjścia?
- U pana Enimara Meledo.
- Potrafiłbyś tam wrócić?
- Tak.
- Żeby tylko nie przyszło ci to do głowy. Teraz należysz
do mnie.
- To oczywiste, proszę pana. Wiem, co oznacza właściciel.
Kaneter wskazał stojące obok krzesło: - Wskakuj!
- Wiesz, co to jest? - na stole leżała kolorowa makieta z
szeregiem klocków i miniaturowych figurek.
Dla Rexa był to chaos barw i kształtów. Na próżno
usiłował uporządkować w znajomą formę plątaninę linii,
znaczków i geometrycznych figur. A na tym wszystkim
miniaturki ludzi, zwierząt pozbawionych kończyn i mnóstwo
klocków i patyczków ustawionych poziomo, pionowo, a nawet
wiszących.
- Nie wiem - odparł.
- To wyścigi psów - powiedział Kaneter. - Kupiłem je dla
siostrzeńca i właśnie sprawdzam.
- Wyścigi psów czterokołowych - rzekł Rex.
Kaneter wyprostował się.
- Skąd wiesz? - zapytał zdziwiony.
- Przeczytałem.
Barwna etykieta przy krawędzi planszy rzeczywiście
informowała o nazwie gry, ale...
- Napis jest do góry nogami - stwierdził Kaneter. - Tak
dobrze czytasz?
- Nie rozumiem pytania. Po prostu umiem czytać.
- ...Wyścigi psów czterokołowych - podjął po chwili
Kaneter - są grą przeznaczoną w zasadzie dla dowolnej liczby
osób, z tym, że naturalnie przy dużej liczbie graczy
należałoby rozbudować planszę... Mógłbyś udawać osobę -
Kaneter roześmiał się, ale Rex nie zrozumiał dowcipu. - Czy
umiesz grać w jakąś grę?
- Nie.
- A czy sądzisz, że zdołałbyś się nauczyć?
- Nie wiem.
- To się dowiedz. Spójrz: tu jest boks startowy, stąd
wyjeżdżają psy. Początek jest zminiaturyzowaną kopią
prawdziwej hali wyścigowej, ale dalej to już majstersztyk
elektroniki, umożliwiający konstruowanie zmiennego
scenariusza wydarzeń. Gra staje się grą fabularną. I wcale
nie musi wygrać ten, kto pierwszy dopadnie mety - za to jest
tylko premia - najważniejsze to być pierwszym możliwie jak
najdłużej, najlepiej przez cały czas. Zdobyć więcej od
innych. To daje ci prestiż. Kto jest pierwszy, ten coś
znaczy, reszta to śmieci. Rozumiesz?
- Niezupełnie - przyznał Rex.
- Na przykład czego nie rozumiesz?
- Dlaczego te psy nie mają nóg? Przecież tak naprawdę to
nie ma psów z kołami.
- Na tym polega nowoczesność tej gry. Świat idzie
naprzód, człowiek staje się lepszy od natury, potrafi
tworzyć rzeczy, które dla niej okazały się za trudne. To się
nazywa POSTĘP. Dlatego tak spodobała mi się ta gra. Jest
symbolem naszych czasów.
Rex spoglądał na planszę, która wciąż pozostawała dla
niego nieczytelnym diagramem. Chciał zadać pytanie, ale
powstrzymał się w obawie, że może być źle zrozumiany.
Pytanie brzmiało: "Co zmieniłoby się, gdyby psy zamiast kół
miały zwyczajne nogi?".
Rex nie mógł zasnąć. Było to dziwne i zdarzyło mu się po raz
drugi w życiu. Pierwszy raz zaledwie tydzień temu, przed
debiutanckim treningiem pokazowym, a teraz znowu. Starał się
kontrolować odruchy, rozpraszał myśli, ale sen nie
nadchodził. Za dużo wrażeń. Być może. Trudno znaleźć inne
wyjaśnienie.
Leżał w kuchni, na pledzie, który rozłożyła mu pani Zoja,
siostra pana Kanetera. Rex, jak dotąd, rzadko stykał się z
kobietami, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że z panią Zoją
coś nie jest w porządku. Nie odezwała się ani razu,
wykonując tylko polecenia pana Kanetera, nawet ten pled
rzuciła na jego wyraźny rozkaz. Na jej twarzy tkwił wciąż
taki sam nieznaczny uśmiech. Uśmiech z przyklejonej maski.
No i oczy: duże, zielone, nieobecne, jakby widziały zupełnie
co innego niż to, na co patrzyły. Nie pasowały do tego
dziwnego uśmiechu, ani w ogóle do całej twarzy. "Nie należą
do niej" - pomyślał Rex, gdy pani Zoja podawała mu posiłek.
W domu mieszkał jeszcze jeden człowiek - syn pani Zoji,
dla którego przeznaczone były "Wyścigi psów czterokołowych",
lecz Rex nie widział go jeszcze. Ze słów pana Kanetera
wynikało, że chłopiec jest niezdrów, ale chociaż Rex usilnie
wsłuchiwał się w każdą wzmiankę, nie dowiedział się niczego
więcej. Podczas podróży odkrył u siebie coś
niewytłumaczalnego, zagadkowe uczucie do dzieci, które go
zdumiewało i sprawiało przyjemność. Na razie nie znał jednak
nawet imienia chłopca, a nie śmiał pytać pana Kanetera,
który zachowywał się życzliwie, jeśli postępowano zgodnie z
jego wolą, lecz tracił całą serdeczność w przypadkach
przeciwnych. Rex dość brutalnie przekonał się o tym, gdy po
rozmowie o grze przeszli do gabinetu w celu wpisania jego
danych do pamięci komputera.
- Zapisuję cię pod numerem czternastym - powiedział pan
Kaneter. - Jesteś czternastym zwierzomózgiem w moim
nadinwentarzu. Nieźle, co?
- Nie wiem - odparł szczerze Rex. Zawsze mówił szczerze.
Nie potrafił inaczej.
- Na razie założę ci tylko kartotekę, resztę uzupełnię,
jak ten kretyn Hanton przyśle dokumenty. Jesteś pewien, że
miał je ze sobą?
- Tak. Widziałem. - Rex patrzył na monitor, z którego
zniknął screen kartoteki i powróciły potrójne kolumny
wierszy. Podświetlony był ten z napisem PS REX. Jego wzrok
przyciągnął jeszcze jeden wiersz zaczynający się od PS, a
przy nim nic nie mówiące słowo BURK.
- Robotę zaczniesz od jutra - powiedział pan Kaneter. -
Na razie będziesz pasterzem bydła, a potem zobaczymy, za
dobry jesteś, żeby na tym poprzestać. Tymczasem przejmiesz
obowiązki Wolama. To mój pies pasterski. Zwykły pies.
- Wiem - odrzekł Rex. - Widziałem go. Nie sądzę, żeby
potrzebne było to zastępstwo. Wolam jest dobry...
- Zwykły pies - skwitował pan Kaneter. - Trzeba
dorównywać kroku postępowi.
- Nie rozumiem, po co zmieniać Wolama, jeśli...
- Zamknij się! - krzyknął Kaneter z nieoczekiwaną
złością. - Ze mną się nie dyskutuje!
Zaskoczony wybuchem Rex spojrzał ze skruchą na swego
pana i w ostatniej chwili uskoczył przed dobrze wymierzonym
kopniakiem. Jeszcze teraz, leżąc samotnie w ciemnościach
kuchni, kulił się na to wspomnienie.
Spoglądał smętnie na ogród, widoczny z kuchni przez
prowadzące na werandę oszklone drzwi i nagle postawił
czujnie uszy. Sierść na karku uniosła się, sztywniejąc.
W ogrodzie coś się działo.
Nie wiedział jeszcze co, bardziej działał tu psi instynkt
niż świadomość. Wstał i jednym cichym skokiem znalazł się
przy balkonowych drzwiach. Księżyc w idealnej pełni wisiał
na rozgwieżdżonym niebie, rozjaśniając ciemność zimnym
blaskiem.
Drzewa w ogrodzie rzucały niewyraźne cienie i właśnie pod
jednym z nich Rex zobaczył sylwetkę mężczyzny. Przez szybę
nie czuł jego zapachu, ale po ruchach poznał, że to pan
Kaneter. Coś trzymał pod pachą. Coś dużego. Rex wytężył
wzrok, ale był tylko psem i słabo widział w nocy.
Pan Kaneter złapał przedmiot w obie ręce i wtedy Rex
wychwycił jakiś dźwięk. Jakby stłumione wołanie, ochrypły
okrzyk, warczenie...? Przeciągłe zwierzęce warczenie. Nagle
Rexowi wydało się, że tajemniczy kształt w rękach pana
Kanetera poruszył się. Coś zatrzepotało niczym łapy...
nogi... ręce? Równocześnie dźwięk nasilił się; wyraźne
warczenie, teraz Rex był pewien.
Mężczyzna pochylił się, składając ciężar na ziemię, tuż
przy usypanym z piasku kopcu. Uklęknął i zaczął zagarniać
piasek na to, co przyniósł. Niemal kładł się na murawę,
pracując szeroko rozłożonymi rękami. Wyraźnie śpieszył się.
Kopiec znikał w szybkim tempie i Rex zorientował się, że pan
Kaneter zasypuje dół, w który wrzucił przyniesiony przez
siebie przedmiot.
Nagle zrobiło się ciemniej. Rex spojrzał w górę i ledwie
zobaczył kawałek Księżyca, znikającego za czarną chmurą.
Ponownie odwrócił wzrok na ogród, ale przed nim była tylko
noc. Ciemność, z której wyłaniały się korony drzew, a pod
nimi już nic.
Rex czekał. Tkwił nieruchomo, wpatrzony w noc, aż
wreszcie Księżyc wyłonił się zza chmury. Pan Kaneter stał
oparty o pień drzewa ze spuszczoną głową. Nie było śladu po
niedawnym kopcu piasku. Płaska powierzchnia ogrodowej
grządki. Chociaż nie, niezupełnie płaska. Coś jednak tam
było. Mniejszy kopczyk uformowany w obły kształt...
Rex znowu usłyszał dziwne warczenie, jeszcze bardziej
ochrypłe. Tego dźwięku nie mógł wydawać pan Kaneter. To
niemożliwe, żeby człowiek...
Oparty o drzewo mężczyzna poruszył się. Odszedł ku
ścieżce. Szedł powoli, nie śpiesząc się, oglądając
kilkakrotnie za siebie. Po chwili zniknął z pola widzenia
Rexa, który powrócił spojrzeniem pod pień drzewa. Wytężył
wzrok, ale prócz kopczyka nie dostrzegł niczego. Pustka i
cisza. Księżycowy poblask.
I nagle kopczyk poruszył się.
Rex zdał sobie sprawę, że z jego własnego gardła wydobywa
się warczenie. Szybko skontrolował się i zamilkł - miał
nadzieję, że w porę, nim ktokolwiek zdołał go usłyszeć.
Przyszło mu na myśl, że może wcześniejsze dźwięki również
wydawał on sam nawet o tym nie wiedząc.
Skoncentrował się na widoku za oknem. Obły kopczyk tkwił
nieruchomo, zadając kłam wcześniejszemu wrażeniu. Rex
nasłuchiwał, starając się wychwycić jakiś odgłos i
nieoczekiwanie usłyszał kroki. Nie w ogrodzie - w domu. Tuż
przy kuchni. Błyskawicznie powrócił na swoje miejsce i
położył się na pledzie. Skrzypiące w zawiasach drzwi
otworzyły się i wszedł pan Kaneter, wpuszczając do środka
światło z korytarza. Ubrany był w granatowy, powalany ziemią
kombinezon. Podszedł do zlewu i nalał do kubka wody. Pił
łapczywie, głośno przełykając i ciężko oddychając w
przerwach. Potem stanął przy balkonowych drzwiach, przyłożył
do szyby twarz i znieruchomiał. Wreszcie odwrócił się i
spojrzał na Rexa. Na jego twarzy pojawił się gniewny wyraz
zniecierpliwienia.
- Dlaczego nie śpisz? Śpij!
Rex zamknął oczy, ale otworzył je natychmiast, gdy tylko
skrzypnęły przymykane drzwi. Nie mógł tego opanować; wola
działania była silniejsza od posłuszeństwa. Nie rozumiał
tego, podobnie jak nie rozumiał, dlaczego udawał przed panem
Kaneterem, że przez cały czas leżał na pledzie i nie
widział, co się działo w ogrodzie. Dokonał krótkiej analizy
i znalazł dwa wyjaśnienia takiego postępowania. Pierwszym
był instynkt - bał się pana Kanetera, to fakt, i
instynktownie unikał sytuacji, które mogłyby go narazić na
objawy niezadowolenia. Ale wyjaśnienie drugie miało
poważniejszy wymiar. Awaria mikromózgu! Enimar Meledo
niejednokrotnie uczulał go na taką ewentualność, przykazując
natychmiastowe zgłoszenie tego faktu właścicielowi, dopóki
błąd da się usunąć.
Istniał sposób sprawdzenia, która z tych ewentualności
jest prawdziwa i Rex postanowił z niego skorzystać. Ten
sposób to blokada. Odcięcie zwierzęcej świadomości.
Zamknięcie się w kręgu algorytmicznego rozumowania.
Podszedł do werandy. Na kopczyk położony na skraju cienia
rzucanego przez drzewo padała teraz księżycowa poświata.
Ledwie wzrok Rexa oswoił się z półmrokiem ogrodu, coś
zamigotało i przez trawnik przemknął ciemny kształt. Dobiegł
do kopczyka i przywarł do niego, zlewając się konturem w
jedną bryłę. Do uszu Rexa dotarł ten sam niesamowity dźwięk
co wówczas, gdy był tam Kaneter. Potem chwila ciszy, cień
odskoczył od kopczyka i Rex usłyszał trzy, ledwie uchwytne,
niezrozumiałe wyrazy, mające w sobie coś znajomego. Tym
czymś było ich wzajemne podobieństwo, jednakowy rytm. W ten
sposób wypowiadał się kotomózg pana Kanetera.
Kocur rzucił się w bok, jakby jakimś magicznym sposobem
dotarł do niego fakt odkrycia tożsamości, i jednym olbrzymim
susem skoczył na pień drzewa. Wspiął się i zniknął w
liściastej koronie.
Na ścieżce pojawił się pan Kaneter, oświetlający drogę
latarką. Jego widok przypomniał Rexowi, po co podszedł do
okna.
Blokada! Miał narzucić sobie blokadę.
Zrobił to.
Nieprzyjemny dreszcz wstrząsnął jego ciałem. I jeszcze
jeden... Nagłe tąpnięcie bólu przerwało te paroksyzmy, a
potem było już lepiej. Ból odpływał, przechodząc w mrowienie
sztywniejących kończyn. Wreszcie zniknął zupełnie, podobnie
jak wszystkie inne bodźce.
Rex pozostawił sobie tylko jedno oko. Inne rejestratory
zostały wyeliminowane. Idealna sytuacja zaistniałaby, gdyby
wyłączył również to oko, ale wówczas straciłby materiał
porównawczy. Świat przestałby dla niego istnieć, a to nie
miało sensu, skoro zamierzał sprawdzić ewentualność awarii.
Teraz stał i jednym okiem rejestrował obraz pana
Kanetera, idącego ogrodową ścieżką. Reszta jego organizmu
była jak martwa. Zablokowana całkowitym odcięciem neuronów.
Zdrewniała figurka skierowana wyciągniętą szyją ku szybie
balkonowych drzwi.
Inteligentna kamera dokonująca analizy własnych ujęć.
Pan Kaneter zatrzymał się wpół kroku i rozejrzał. Rex
celowo myślał o tym, że gdyby pan Kaneter spojrzał teraz w
kierunku werandy, mógłby go zauważyć. Gdyby skierował w tę
stronę latarkę... To nic by się nie stało. Po prostu by go
zauważył i to wszystko. Nawet powinien był zauważyć.
Właściciel powinien wiedzieć, co robi jego pies. A jeśli nie
wie, to należy mu o tym powiedzieć. A psa nie powinny
interesować poczynania właściciela. Chyba że on sam sobie
tego życzy...
Latarka zgasła. Pan Kaneter schował ją do kieszeni i
wyjął paczkę papierosów. Zapalił i odwrócił się w stronę
kopczyka. "Nie wie, że na drzewie jest kotomózg" - pomyślał
Rex. - "Nie wie, że ja go obserwuję. Zadziwiające, jak wielu
rzeczy nie wie".
Zwolnił blokadę. Do skostniałego ciała powoli wracało
czucie. Mózg ponownie związał się ze swoją organiczną
częścią, łagodnie powracającą z nicości. Gałki oczu utraciły
synchronizację i minęła dłuższa chwila, nim Rex odzyskał
zdolność ostrego widzenia.
Stojący w głębi ogrodu pan Kaneter miał twarz zwróconą ku
niemu. Rzucił na ziemię tlącego się papierosa i wyjął z
kieszeni latarkę. Włączył ją, uzyskując wiązkę żółtego
światła, i podniósł ku górze, nieprzerwanie patrząc w jego
kierunku...
Rex cofnął głowę. Osłabione kończyny nie wytrzymały zmiany
środka ciężkości i pies przewrócił się. Niezgrabnie wstał,
upadł raz jeszcze i wreszcie dotarł do pledu, na który
zwalił się ciężarem całego ciała.
Światło latarki przeszyło szybę i okrągłą plamą zajrzało
do kuchni. Nie znalazło niczego, na czym mogłoby się
zatrzymać. Wycofało się.
Rex był zadowolony. Kontrola blokady wypadła pomyślnie i
nic nie wskazywało na awarię. Odprężył się.
"A jednak znowu uciekłem" - uzmysłowił sobie zasypiając,
lecz ta myśl niezdolna już była przywrócić go jawie. Śnił mu
się pan Kaneter, biegający po ogrodzie z olbrzymią latarką,
reflektorem buchającym oślepiającym płomieniem i wypalającym
w trawie spopielone ścieżki. Gdy blask dotarł do drzew,
zajęły się ogniem i one, a z najbliższego zeskoczyła płonąca
pochodnia. Pod Kaneter rzucił się za nią, ale pochodnia
dotarła do ścieżki i potoczyła się w głąb ogrodu. Nagle Rex
zauważył, że gnający za ognistą kulą pan Kaneter nie ma nóg.
W ich miejscu z ciała wyrastały płaskie wypustki, każda
zakończona pionowo ustawionym kołem. Koła były kolorowe,
cztery tęcze jaśniejące blaskiem niczym neony, a pan Kaneter
pędził na nich, aż wiatr rozwiewał mu włosy. Krzyczał coś
przy tym i naraz Rex ze zdumieniem stwierdził, że to nie
krzyk, lecz szczekanie. Cel pogoni, płonąca pochodnia, dawno
już gdzieś zniknął, a pan Kaneter mknął nieprzerwanie
naprzód, wciąż szybciej i szybciej. Ogromny, zadyszany,
człowiek-pies czterokołowy.
Rankiem pani Zoja uwolniła Rexa z kuchni i wypuściła na
dwór. Od razu podchwycił nocny trop pana Kanetera.
Przechodząc obok werandy spojrzał mimochodem na oszklone
kuchenne drzwi. Światło dnia odbijało się od szyby, nie
pozwalając zajrzeć do środka. Ale w nocy mogło to wyglądać
inaczej.
Pod drzewem - tym samym, gdzie nocą rozgrywały się
tajemnicze wydarzenia - leżał przemieszany z ziemią piasek
usypany w niewysoki kopiec, z którego wystawał trzonek
wbitej głęboko łopaty. Obok obszar zdartej darni odsłaniał
czarną glebę i owalny otwór, wąski, głęboki prawie na metr.
Rex zajrzał do środka, ale wyczuł tylko zapach świeżo
rozkopanej ziemi i ulotną woń żelaza - ślad łopaty, którą
dokonano wykopu. Podszedł do kopca i rozgarnął łapą piasek.
Jego czuły zmysł powonienia wyłapał ślad obecności jeszcze
jednego człowieka. Zapach znajomy, choć nie znał osoby,
której dotyczył. Ten sam, jaki Rex znajdował w domu pana
Kanetera, w każdym pomieszczeniu, na każdym meblu...
Wciąż rozkopując piasek Rex zbliżył się do łopaty i nagle
w jego nozdrze wtargnęła ostra, groźna woń. Pies zastygł w
bezruchu, drżąc z podniecenia. Krew! Tego nie można pomylić
z niczym innym.
Opanował instynkt i odkopał łopatę. Narzędzie upadło,
wzbijając w górę garść piasku. Odór krwi stał się
intensywny. Był świeży. Rex wycofał się na usztywnionych
nogach. Wkładał sporo wysiłku, aby kontrolować rozbudzony
instynkt drapieżnika, ciągnący niczym magnes do splamionej
rdzawo łopaty.
Ale jeszcze jeden zapach przedzierał się do psich zmysłów
- trop pana Kanetera przecinała linia kociej sierści. Rex
niewyraźnie wyczuwał tę woń również spod rozrzuconego wokół
piasku. Kotomózg pana Kanetera. Podchwycił ten ślad,
biegnący od drzewa, na ukos przez trawnik. Wzdłuż niego
wciąż prowadził trop pana Kenetera - albo to on szedł za
kotem, albo odwrotnie. Kilka kroków dalej natknął się na
liczne ślady w miękkiej ziemi, rzucające się w oczy niczym
szramy na skórze trawnika: rozorane wgłębienia i kępy
powyrywanej trawy. A dalej znowu krew! Wyraźnie wyczuwalne
plamy krwi, która wsiąkła w ogrodową glebę.
- Rex! - padł niespodziewany okrzyk.
Podskoczył jak na sprężynach, w jednej chwili gubiąc
wszystkie myśli. Wołał pan Kaneter. Rex nie wiedział
jeszcze, skąd dobiegło to wołanie, a już biegł w kierunku
domu, niosąc w sobie poczucie winy, jakby przyłapano go na
czymś niewłaściwym.
Wbiegł na podwórze i na stopniach schodów prowadzących do
frontowych drzwi zobaczył pana Kanetera. Właściciel miał na
sobie szlafrok i laczki na bosych nogach, co świadczyło, że
dopiero co wstał.
- Gdzie się wałęsasz? Jesteś potrzebny - odwrócił się i
podążył do drzwi, ale zanim to zrobił, Rex zauważył, że coś
dziwnego stało się z jego twarzą.
Weszli do pokoju. Tego samego, w którym wczoraj odbyła
się rozmowa o wyścigach psów.
- Zmieniłem zdanie - rzekł pan Kaneter. - Nie zastąpisz
Wolama. W ogóle nie będziesz pasterzem, przynajmniej na
razie.
Rex obserwował pochyloną nad nim twarz, a to co widział,
poruszyło nim bardziej niż słowa, które usłyszał. Przez lewy
policzek pana Kanetera biegły ukosem cztery głębokie
zadrapania, czerwone od rozrytego mięsa, nie krwawiące, choć
wyraźnie świeże. Podbródek zalepiony był opatrunkiem
wydzielającym woń aptecznej maści.
- Tak się złożyło - mówił pan Kaneter - że towarzysz
zabaw i opiekun mojego siostrzeńca, Srimada, bardzo mnie
zawiódł... Został oddalony. Doszedłem do wniosku, że
chwilowo ty możesz go zastąpić. Jesteś dość wszechstronny,
myślę, że sobie poradzisz.
Rex przysiadł na tylnych łapach.
- Nie wiem - odparł. - Byłem szkolony na psa
farmerskiego. Umiem obchodzić się ze zwierzętami, ale...
- Srimad ma pięć lat - przerwał mu pan Kaneter. - To w
gruncie rzeczy małe zwierzątko. Poprzedni opiekun chłopca
również był zwierzomózgiem. To kot, którego wczoraj
widziałeś.
- Jeszcze wczoraj tu był?
- A dzisiaj go nie ma - uciął pan Kaneter. - Chodź!
Poznasz Srimada.
Po drewnianych, bejcowanych na mahoń schodach weszli na
piętro, do przestronnego holu wyłożonego grubym dywanem.
Dzięki wielkiemu oknu, umieszczonemu w pochyłym suficie,
słoneczne światło padało na niemal całe pomieszczenie. Pan
Kaneter otworzył jedne z kilku znajdujących się tu drzwi,
gestem nakazał Rexowi pozostanie, a sam wszedł do pokoju.
Rex usłyszał niewyraźne odgłosy rozmowy, po czym w szparze
między drzwiami a framugą ukazała się pokiereszowana twarz
gospodarza: - Właź!
- Oto Rex, mój chłopcze - powiedział pan Kaneter do malca
siedzącego w piżamie na skraju łóżka.
Srimad w milczeniu przypatrywał się psu. Zerknął na pana
Kanetera, powrócił spojrzeniem i nagle rozpłakał się.
Przycisnął do twarzy zaciśnięte pięści.
- Ja chcę Mruka! - krzyknął przez łzy. - Mruk!
- On odszedł - rzekł pan Kaneter. - Poszedł i nigdy nie
wróci. Zapomnij o nim, teraz masz nowego przyjaciela.
Rex podszedł do łóżka i wilgotnym nosem dotknął
dziecięcej stopy. Zadrżał. Może to zachowanie chłopca
rozbudziło w nim emocje, a może drżał dlatego, że rozpoznał
zapach z wykopu w ogrodzie. Zapach człowieka Srimada.
Siedzieli na podłodze, przy planszy z napisem "Wyścigi psów
czterokołowych", i wpatrywali się w nią w skupieniu, jakby
oczekiwali, że od samego patrzenia rozjaśni im się w
głowach. Ale nic takiego nie następowało. Gra była za
trudna.
- Musi być jakaś instrukcja - odezwał się Rex. - Zapytaj
o nią pana Kanetera.
Srimad miał dzisiaj urodziny. Skończył pięć lat i gra
była prezentem z tej okazji.
- Wujek powinien z nami zagrać. Wtedy byśmy się nauczyli
- powiedział Srimad. - Ja nie umiem czytać.
- Ale ja umiem - oświadczył Rex. - Będę czytał, a ty
będziesz myślał.
Srimad skinął głową, akceptując układ, który mimo
wszystko stawiał go wyżej.
Nagle uszy Rexa zarejestrowały odgłos kroków w korytarzu.
Rozpoznał pana Kanetera, ale szedł z nim ktoś jeszcze. Drzwi
otworzyły się i w progu stanęło dwóch mężczyzn. Ten drugi
ubrany był w niebieski kombinezon, podobny do tego, jaki
zwykł nosić Enimar Meledo, wciąż jeszcze zajmujący
emocjonalne miejsce w pamięci Rexa.
- To ten - rzekł pan Kaneter do nieznajomego. - Chodzi
tylko o rutynowy sprawdzian.
- Dzień dobry, panie Rosert! - Srimad zerwał się z
podłogi.
- O! Pamiętasz mnie - zdziwił się Rosert, wyciągając do
chłopca rękę. - Masz dobrą pamięć.
- Był pan na wiosnę, kiedy strażnik zachorował. Czy
Diagnostykon jest z panem?
- Oczywiście. Bez niego nigdzie się nie ruszam.
- Chcę go zobaczyć! - oczy Srimada rozbłysły.
Rosert spojrzał pytająco na gospodarza. - Idziemy wszyscy
- usłyszał odpowiedź. - Ty, Rex, również.
Diagnostykon stał zaparkowany w garażu, w miejscu
terenowego samochodu, wystawionego tymczasem na podwórze.
Był przewoźnym laboratorium, ale jego inteligentny moduł
mógł - jeśli zaistniałaby taka potrzeba - stać się
samodzielną maszyną kroczącą, zdolną nadal spełniać
większość swoich funkcji.
Srimad oparł dłonie na maszynie.
- Cześć, Diagnostykon - powiedział z przejęciem. Nie
otrzymał odpowiedzi.
- Jest wyłączony - poinformował Rosert. - Tutaj się go
uruchamia - pokazał przycisk na tablicy. - Widzisz? Nawet
sam możesz dosięgnąć.
Srimad wspiął się na palce, wyciągnął rękę i nagle diody
zaświeciły się.
- Diagnostykon gotowy do pracy - usłyszeli komunikat.
- Cześć, Diagnostykon - powtórzył chłopiec. - Jestem
Srimad. Pamiętasz mnie?
Po sekundzie zwłoki padła odpowiedź:
- Nie znaleziono.
Srimad odwrócił się. Jego twarz wyrażała mieszaninę
zdumienia i oburzenia. - Też coś! - krzyknął patrząc na
Roserta.
Mężczyzna stropił się, jakby stał przed nim jego
zwierzchnik, a nie mały chłopiec.
- Wybacz - powiedział. - Wykasowałem cię. Pamięć
zewnętrzna też jest ograniczona, więc od czasu do czasu
robię porządki i wyrzucam rzeczy niepo... mało wa... -
zaplątał się we własnym tłumaczeniu. - Chodź! - chwycił
Srimada pod ramiona. Usiadł na krzesełku operatora, sadzając
sobie chłopca na kolanach. - Zaprogramujemy mu ciebie jako
użytkownika. Co ty na to?
Srimad rozpogodził się.
- Jasne!
Rosert wystukał na klawiaturze szereg poleceń. - Gotowe!
- oznajmił wreszcie. Zszedł z krzesełka, pozostawiając na
nim Srimada. - Od tej pory Diagnostykon jest na twoje
rozkazy. Jesteś uprawnionym konserwatorem i wygląda na to,
że ja jestem tu niepotrzebny.
- No dobra - powiedział milczący dotąd pan Kaneter. -
Przyszliśmy tu po to, żeby przetestować Rexa. Może zajmie
się pan wreszcie swoją robotą, Rosert?
- Ja, wujku! - zawołał Srimad. - Ja go zbadam!
Rosert kiwnął znacząco głową w stronę pana Kanetera.
- Wskakuj, Rex, na platformę - polecił tamten oschle.
- Musisz leżeć tak, żeby łapami dotykać tej strony, a
pyskiem tutaj - pokazywał Rosert psu. - Rozumiesz mnie?
- Wiem - powiedział Rex. - Pan Meledo też miał
Diagnostykon.
- Trzeba nacisnąć ten klawisz - Rosert pokazał Srimadowi
przycisk z napisem AUTO - i to wszystko.
Rex spokojnie przyglądał się, jak otaczają go łukowe
obejmy. Opanował drżenie ciała, gdy wężowate, ruchome
przewody czujników oplatały go, wciąż zmieniając położenie.
Szum laserowej drukarki oznajmił, że rozpoczął się wydruk
wyników. Diagnostykon był nadzwyczaj szybki w pracy.
- No, no - powiedział Rosert, przeglądając pierwszą
stronę wydruku. - Fantastyczny model. Wie pan, panie
Kaneter, znam Enimara Meledo z czasów, gdy zaczynał
rozkręcać swój interes. Zrobił niesamowite postępy. Moim
zdaniem jest jednym z najlepszych w branży. Jeśli nie
najlepszym.
- Interesuje mnie kondycja Rexa - zauważył Kaneter.
- Na razie wygląda, że wszystko w porządku. Lepiej niż
dobrze, panie Kaneter.
- Znasz chłopca, który nazywa się Seve Paderner? - zapytał
pan Kaneter.
Rex zauważył, że opatrunek na jego podbródku został
zastąpiony plastrem. Czerwone bruzdy na policzku błyszczały
od gojącej maści.
- Znam Seva, ale nie wiem, czy nazywa się Paderner.
Pan Kaneter skinął głową. - Dzwonił jego ojciec.
Zgodziłem się, żeby przyjechał tu z synem.
Rex poczuł, jak wypełnia go uczucie radości.
- Czy ten Seve mówił coś o wilkołaku? - zapytał
nieoczekiwanie pan Kaneter.
- Dokładnie nie pamiętam. Coś mówił, gdy jechaliśmy przez
las, ale jego ojciec gniewał się o to. Nie zapamiętałem
szczegółów, ponieważ nie wiem, co oznacza słowo wilkołak.
- Postaraj się coś sobie przypomnieć!
Rex skupił się.
- Mówił, że widział, jak wygrał pan walkę z wilkołakiem -
wydusił wspomnienie.
Pan Kaneter zagryzł dolną wargę. W zamyśleniu pocierał
dłonią o szyję. Chwycił pojemnik z pomarańczowym sokiem i
wypił wprost z niego, ignorując stojącą obok szklankę.
Rozważał coś w milczeniu.
- Paderner bardzo nalegał na spotkanie - rzekł nagle. -
Podobno ten Seve bardzo cię polubił i nie daje rodzicom
spokoju, twierdząc, że grozi ci niebezpieczeństwo, że
rozszarpie cię wilkołak... i takie tam bzdury! Paderner
twierdzi, że nosi to znamiona histerii, i dlatego chce,
żebyście się spotkali, ty i Seve. Taką wymyślił terapię.
Cholera! Dlaczego ten szczeniak tak się tobą przejmuje?! Coś
takiego zrobił?
- Nie wiem - odparł Rex. - Nie zrobiłem nic.
Srimad zajrzał do wykopu w ogrodzie.
- Ostatnio był jakby mniejszy - powiedział.
- Od dawna tu jest? - zapytał Rex.
- Zawsze. Ale widzę, że wujek znowu coś przy nim robił,
nigdy nie chce mi powiedzieć co.
- A wczoraj w nocy nie widziałeś?
- Nie byłem tu wczoraj - zaprzeczył Srimad.
- Byłeś - stwierdził Rex. - Czuję twój zapach.
Srimad otrzepał z ziemi ręce i usiadł na kopcu piasku.
Opierał się na łokciach, tuż obok łopaty, przewróconej przez
Rexa poprzedniego ranka.
- Wczoraj byłem chory - przyznał. - Nigdy nie pamiętam,
co się dzieje, kiedy choruję.
- Byłeś tutaj - powtórzył Rex. - Wiem to na pewno.
Zamierzał opowiedzieć Srimadowi o tym, co widział tamtej
nocy, ale nieoczekiwanie coś go powstrzymało. Świadomość
funkcji opiekuna, którą obecnie sprawował, mogła być tym
czymś. Była na pewno. Spoglądał na uśmiechniętego Srimada,
na beztroskę, z jaką zaczął bawić się łopatą, pokrytą
śladami dla niego niedostrzegalnymi i zrozumiał, że nie są
to informacje, które można powierzyć małemu chłopcu. Tym
bardziej że w jakiś tajemniczy sposób jest on w to
zamieszany, chociaż sam o tym nie wie.
Pięcioletni chłopiec nie potrafi bronić się sam. Ktoś
musi go w tym zastąpić.
Pierwszą rzeczą, jaką Rex uznał za konieczną do
wyjaśnienia, była historia kotomózga Mruka.
- Przejdźmy się po ogrodzie - powiedział do Srimada i
odczekawszy, aż chłopiec wstanie, ruszył ledwie już
wyczuwalnym śladem krwi na trawniku. Gdy dotarł do miejsca,
gdzie trop kończył się wielką plamą, spojrzał ukradkiem na
Srimada, ale zgodnie z oczekiwaniem chłopiec nie widział
niczego. Ludzie często nie dostrzegają oczywistych śladów
przeszłości, choć wcale nie są one ukryte. Na przykład widać
wyraźnie kałużę krwi, na niej urywa się zapach Mruka, ale w
bok odchodzi trop pana Kanetera. Idąc za nim - wciąż przez
trawnik, z dala od ścieżki - można przekonać się, że pan
Kaneter niósł kota ze sobą; świadczą o tym wykrywalne węchem
krwawe plamki i woń sierści na krzaku, o który musiał się
otrzeć. Teraz ścieżka; byłoby trudniej na bardziej
uczęszczanej, ale tutaj niewielka to różnica, nawet
wygodniej, bo zapach lepiej trzyma się kamieni niż roślin. A
teraz jakiś wykop...
- Ale śmierdzi - powiedział Srimad. - To śmietnik.
- Wejdę tam na chwilę - rzekł Rex.
- Idę z tobą.
- Przecież śmierdzi - przypomniał Rex. - I pobrudzisz
się.
Pochyłym zjazdem, ze śladami kół po jakimś wózku, zszedł
na dół, ku stercie śmieci. Instynkt nie zawiódł go. Czuł to.
Nawet powonienie człowieka nie mogłoby tego przeoczyć. Fetor
rozkładających się zwłok.
Spojrzał w górę, upewniając się, że nie jest obserwowany
przez Srimada i zaczął rozrzucać nieczystości, zagarniając
je łapami pod siebie. Woń gnijącego mięsa nasilała się, aż w
końcu usztywnionymi pazurami przejechał po czymś miękkim.
Sierść czarna jak smoła. Kotomózg Mruk. Albo raczej to, co z
niego zostało.
Odskoczył, tłumiąc warczenie, gdy psi instynkt znowu
usiłował nad nim zapanować. Głowa kota była całkowicie
zmiażdżona. Jeden krwawy, zakrzepły strzęp. Tego nie mogło
dokonać pojedyncze uderzenie, musiało być ich wiele. Szereg
ciosów zadanych łopatą.
U nasady karku, tam gdzie rana kończyła się, coś
błyszczało metalicznie. Rex zbliżył się. Wiedział, co to
jest - osłona elektronicznego mózgu Mruka. Spłaszczone
wrzeciono umiejscowione pod skórą wzdłuż kręgosłupa.
Nagle drgnął. Gwałtownym ruchem odskoczył w bok. Z góry
dobiegał odgłos rozmowy. Rex szybko wspiął się po pochyłości
i zobaczył, że obok Srimada stoi psomózg strażnik.
- Wujek nas woła - poinformował go Srimad. - Przyszli
jacyś goście. Ciekawe kto?
- Mężczyzna i chłopiec - powiedział strażnik. - Trzeba
iść.
Gdy weszli do pokoju, Seve zerwał się z kanapy.
- Rex!
- Dzień dobry, Seve - rzekł Rex sztywno, choć rozsadzało
go uczucie radości; nie potrafił wysławiać się inaczej.
Ojciec Seva uśmiechał się z kanapy. Był bez kolejarskiego
munduru, w zwyczajnym swetrze, co nadawało mu młodszy
wygląd. Pan Kaneter stał przy barku i przyrządzał jakieś
napoje.
- Seve, przywitaj się z kolegą - zwrócił uwagę ojciec.
Milczący Srimad stał w progu i przyglądał się przybyszom.
- Cześć! Jestem Seve Paderner - Seve miał dziewięć lat i
był o dwie głowy wyższy od Srimada.
Srimad otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Poczerwieniał
na twarzy. W końcu jednak podał rękę wyczekującemu Sevowi i
niewyraźnie wybąkał swoje imię.
- Chłopiec jest bardzo nieśmiały - wytłumaczył go pan
Kaneter. - Rzadko widuje rówieśników.
- Możemy to zmienić - powiedział Paderner. - Teraz są
wakacje i nie mam nic przeciwko temu, żeby Seve przychodził
tu częściej... Byle w odpowiedniej porze - dodał patrząc
znacząco na syna.
- Mieszkamy daleko od siebie - wyraził wątpliwość pan
Kaneter.
- Seve jest doskonałym rowerzystą. Taka odległość to dla
niego drobiazg... Co ty na to, Srimadzie?
Chłopiec zamrugał powiekami i nie odpowiedział. Można by
pomyśleć, że pytanie nie było skierowane do niego.
- Nie sądzę, żeby należało pytać chłopca o zdanie w tej
sprawie - powiedział pan Kaneter. Postawił na stole dwa
drinki.
Paderner chrząknął zmieszany.
- Przepraszam, nie przypuszczałem...
- Nie szkodzi. Nie mógł pan wiedzieć nie znając kilku
faktów. Sądzę, że powinien je pan poznać, nim zadecyduje o
wzajemnych kontaktach chłopców.
- Oczywiście. Czy... - Paderner spojrzał znacząco w
stronę drzwi.
Pan Kaneter skinął głową.
- Srimadzie, oprowadź kolegę po gospodarstwie. Możesz
pokazać mu nasze zwierzomózgi.
- Nie ma czego pokazywać. Oprócz psów wszystkie
zwierzomózgi są na polach - powiedział Srimad, gdy znaleźli
się na podwórku. Mówił dość swobodnie, co świadczyło, że
nabrał już pewnej śmiałości. - Mogę najwyżej zaprowadzić cię
do koguta, ale to nic ciekawego.
- Nie dla mnie - oświadczył Seve. - Dotąd zwierzomózgi
oglądałem tylko w telewizji.
Przechodząc obok garażu Srimad zatrzymał się.
- Pokażę ci coś lepszego - powiedział. - Diagnostykon.
Jestem jego uprawnionym użytkownikiem - mimo starań jego
głos nie brzmiał obojętnie.
- A co to jest Diagnostykon?
- Urządzenie do naprawy zwierzomózgów. Nie wiesz?
Zostawił go tu pan Rosert. Wróci dopiero pojutrze, bo
wyjechał do swojej rodziny. Otrzymał telefon, zdaje się, że
ktoś umarł.
Rex następował im na pięty i zastanawiał się, jak
opowiedzieć Sevowi o Mruku, tak, żeby Srimad tego nie
słyszał.
- Podczas ataków wychodzę z chłopcem do ogrodu - mówił
Kaneter. Siedzący na kanapie Paderner słuchał go z uwagą. -
Świeże powietrze dobrze na niego wpływa, a przede wszystkim
łagodzi konwulsje. Prawdopodobnie Seve widział mnie w takiej
sytuacji.
Paderner odstawił szklankę, chociaż nawet nie spróbował
drinka.
- Wiem, że to nie moja sprawa - zaczął oględnie - ale czy
nie sądzi pan, że fachowa pomoc lekarzy byłaby bardziej
pożyteczna?
- Nie sądzę - odparł Kaneter. Po chwili milczenia
zdecydował się na wyjaśnienie: - W przeszłości podejmowałem
wiele prób, ale medycyna nic tu nie może poradzić.
Zresztą... zdradzę panu pewien sekret, skoro doszliśmy już
tak daleko w naszej rozmowie. Mam psychicznie chorą siostrę.
Jest to jeden z powodów, dla których żyję samotnie.
Zachorowała wkrótce po urodzeniu Srimada. Nie wytrzymała
jego ataków, których widok, proszę mi wierzyć, jest bardzo
nieprzyjemnym przeżyciem. Wydałem majątek na leczenie, a
okazało się, że naraziłem ją tylko na koszmarne
doświadczenia i ból. Żaden specjalista, którego pomoc
usiłuje mi pan polecić, nie zdołał wyprowadzić Zoi ze
świata, w którym się znalazła. Bo ona żyje w innym świecie,
panie Paderner... Choroba Srimada jest również przypadkiem
psychiatrycznym i pewnego dnia postanowiłem oszczędzić mu
tego wszystkiego. Dom rodzinny może mu dać więcej niż
najlepsi lekarze.
- Jedno nie wyklucza drugiego - powiedział Paderner. -
Mam na myśli fachowe leczenie i dom. Szczególnie, jeśli
wolno o tym wspomnieć, w pana sytuacji materialnej.
Kaneter wstał i dotknął dłonią swojej pokiereszowanej
twarzy. - Widzi pan te rany? Tak urządził mnie Srimad w
przedwczorajszym napadzie agresji. On nabiera jakiejś
nadzwyczajnej siły i gdybym nie wyprowadzał go na zewnątrz,
zdemolowałby dom. Ja jestem cierpliwy, ale czy wie pan, jak
psychiatrzy radzą sobie z takimi napadami szału?
- O ile mi wiadomo, drastyczne metody należą do
przeszłości. Na przykład elektrowstrząsy nie...
- To źle panu wiadomo!
Paderner spoglądał na nieoczekiwanie wzburzonego Kanetera
i doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli zajmie się
swoim drinkiem.
Rex stał przy bramie i obserwował okolicę. Dom stał na
wzgórzu, więc z tego miejsca rozciągał się doskonały widok
na całą posiadłość. Kilka kilometrów dalej widział terenowy
samochód, wyglądający stąd jak zabawka na piaskowej tasiemce
drogi. Pan Kaneter wysiadł z niego, widoczny jedynie dzięki
czerwonej koszuli, którą miał na sobie. Szedł w kierunku
stada pasącego się bydła.
Rex zerknął na strażnika, wygrzewającego się w słońcu
przed swoją budą i wrócił na podwórko. Seve i Srimad
wyprowadzali właśnie z garażu kroczący moduł Diagnostykonu.
Motorem działania był Seve, ale to Srimad wydawał polecenia
maszynie posłusznej rozkazom uprawnionego użytkownika.
- T a r z e c z leży na podjeździe śmietnika -
przypomniał Rex. Patrzył na Seva.
- Jasne - odparł chłopiec. - Jak tam wujo?
- Jest daleko. Nie wygląda, żeby miał zaraz wracać.
- Lepiej pilnuj, Rex - odezwał się asekuracyjnie Srimad.
- Jakby się wujek dowiedział, co my tutaj...
Rex ponownie zajął stanowisko obserwacyjne. Nic się nie
zmieniło. Samochód wciąż tkwił na swoim miejscu, a czerwona
plamka migotała wśród krów.
Obejrzał się za siebie. Dziwaczne trio opuszczało
podwórko. Szli po wrzeciono, które wczorajszego wieczoru Rex
wydobył ze zwłok Mruka i złożył na podjeździe, tak jak
wcześniej uzgodnił to z Sevem, gdy na chwilę udało się im
uwolnić od towarzystwa Srimada. Bo Srimad nie wiedział o
niczym; dla niego była to wyprawa po skarb.
Rex czekał na ich powrót, to tracąc z oczu, to odnajdując
czerwoną koszulę na zielonej płaszczyźnie pastwiska. W
pewnym momencie pan Kaneter przyszedł do samochodu, nie
zawrócił jednak, lecz pojechał dalej, w głąb posiadłości, aż
zniknął za kępą drzew na horyzoncie.
Akurat wtedy powrócili chłopcy z Diagnostykonem.
- Nic nie rozumiem - powiedział Seve do podbiegającego
Rexa. - Jakaś blokada. Diagnostykon w kółko mówi o jakiejś
blokadzie.
W chwytakach maszyny tkwiło metaliczne wrzeciono.
- To bardzo dobrze - powiedział Rex. Wyglądało na to, że
Mruk przed śmiercią zdążył narzucić sobie blokadę i odciął
się od świata. A to mogło oznaczać... - Może on tam w środku
wciąż żyje - oświadczył po namyśle.
- Kto? - zapytał Srimad.
Zapadła cisza, podczas której Seve patrzył na Rexa z
wyrzutem.
- Co z tą blokadą? - niespodziewanie to Srimad zadał
następne pytanie.
Rex i Seve spojrzeli na niego ze zdumieniem. Nie zauważył
braku odpowiedzi na pierwsze pytanie?
- Może Diagnostykonowi uda się przez nią przedrzeć -
odparł Rex.
- Ale jak to zrobić? - Seve splótł ręce na piersiach i
oparł się o murek. - Kiedy nawet nie wiemy, co to jest
blokada?
- Powiem wam jak - rzekł Rex. - Chodźmy do garażu.
Seve pędził na rowerze, jakby goniła go gromada diabłów.
Nieprzerwanie kręcił pedałami, choć z trudem łapał oddech, a
koszulka była mokra od potu. W pewnej chwili koła
zabuksowały w piaszczystym podłożu, ześliznęły się w koleinę
i rower przewrócił się, wyrzucając kierowcę na pobocze. Seve
zerwał się na nogi i nerwowo obejrzał za siebie, na drogę,
którą przebył. Była pusta na całej długości, aż do stojącego
na wzniesieniu domu pana Kanetera.
Podniósł rower i nagle zza paska wypadł mu arkusz
papieru. Komputerowy wydruk uzyskany z Diagnostykonu.
Schylił się po niego i włożył za koszulę. Wskoczył na
siodełko i pojechał dalej, wciąż z pośpiechem. Wolał nie
myśleć, co dzieje się teraz na pozostawionej za plecami
farmie. Bo Kaneter ostatecznie jednak zaskoczył ich w
garażu, gdy zajęci przełamywaniem blokady mikromózgu Mruka
stracili poczucie czasu.
Seve nie rozumiał, na czym polegał proces odblokowania
wrzeciona. Wszystko załatwił Rex, właściwie nawet Srimad nie
był przydatny, gdyż Diagnostykon, raz nakierowany na
odpowiednie działanie, samodzielnie potrafi podejmować
decyzje umożliwiające wykonanie zadania. Jedno Seve wiedział
na pewno: Rex posłużył jako wzorzec - położył się na
platformie, pozwolił opleść wysięgnikami maszyny i umarł.
Ale nie tak naprawdę. Wyglądał jak martwy, nawet
Diagnostykon o tym zameldował, a potem otworzył oczy,
poprosił Srimada o uwolnienie z objęć maszyny i wydanie
polecenia zbadania wrzeciona.
Chwilę później drzwi garażu uchyliły się. Poddawane
analizie wrzeciono spoczywało na platformie, szumiała
drukarka przelewająca na papier transmisję wyników, a drzwi
otwierały się na oczach stojącego w głębi Seva, który
momentalnie pojął, co to oznacza. Działając bardziej
odruchowo niż świadomie, padł na posadzkę, przywierając do
kół zasłaniającego go Diagnostykonu. Najpierw usłyszał
gniewny głos Kanetera, a potem, gdy ośmielił się otworzyć
zaciśnięte w panice powieki, zobaczył w szczelinie pomiędzy
podłogą a podwoziem jego nogi, tuż obok łap Rexa.
Rozpłaszczył się jeszcze bardziej na betonowej gładzi, gdy w
odpowiedzi na kolejny krzyk coś stuknęło o podłoże. To
Srimad zeskoczył z krzesełka operatora. Seve nie widział
jego twarzy, lecz nie było to wcale potrzebne, żeby
sparaliżował go skurcz strachu na samą myśl, że może zaraz
on sam znajdzie się w takiej sytuacji.
Pan Kaneter wyłączył Diagnostykon, wyrwał z manipulatorów
wrzeciono i - wciąż podniesionym głosem - kazał Srimadowi i
Rexowi opuścić garaż. Wyszedł wraz z nimi, ale minęła
dłuższa chwila, nim Seve odważył się poruszyć. W końcu, z
duszą na ramieniu, wyjrzał przez szparę w drzwiach na
podwórko. Nie było nikogo. Podszedł do drukarki
Diagnostykonu, oderwał papier z nie dokończonym wydrukiem i
zwinąwszy w rulon zatknął za pasek spodni. Potem wymknął się
ostrożnie z garażu i pobiegł ku bramie. Im szybciej biegł,
tym większe ogarniało go przerażenie. Przemknął obok
strażnika, dopadł roweru rzuconego w chwasty pod płotem i
pomknął drogą w dół.
A teraz wciąż oglądał się za siebie, za każdym razem
zdziwiony, że nikt go nie goni.
Wreszcie podjazd pod własny dom! Wreszcie własne
podwórko!
- Tato! - krzyczał rzucając rower na ziemię. - Tato!
Paderner wyjrzał przez otwarte okno. Był w mundurze,
ponieważ szykował się do wyjazdu na popołudniowy dyżur.
- Co się stało?
Seve podbiegł do okna i wyrzucając z siebie grad słów
opowiedział pośpiesznie o przedsięwzięciu z Diagnostykonem.
Ojciec słuchał go, nie przerywając.
- ...Co z nimi teraz będzie? - zakończył Seve. - Jedźmy
tam, tato. Trzeba im pomóc!
- Uspokój się - powiedział Paderner. - Nabroiliście i pan
Kaneter będzie miał zupełną rację, jeżeli ich ukarze. A ja
wymyślę coś dla ciebie. Mam serdecznie dosyć twoich
wyczynów!
- Ależ tato! - zaoponował Seve. - Ty nic nie rozumiesz!
Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Mam ten wydruk -
wyjął zza pazuchy rulon i wymachiwał nim w powietrzu. -
Przeczytaj go. Przeczytaj!
- Dlaczego powiedział pan, że te zadrapania na twarzy zrobił
panu Srimad? - zadał pytanie Paderner. Stał naprzeciw
Kanetera, błądzącego wzrokiem po ścianch pokoju.
- Tak - rzekł w końcu niejednoznacznie Kaneter. - Napije
się pan czegoś?
Paderner zignorował tę próbę zmiany tematu: - Wiem, że
zrobił je kot Srimada, usiłując obronić chłopca przed panem.
Głowa Kanetera podskoczyła niczym piłka. Zdumiona twarz
poczerwieniała.
- I za to zabił go pan - kontynuował Paderner. - Łopatą.
- Czego pan chce, u diabła!? - zawołał Kaneter.
- Zobaczyć się ze Srimadem.
- Wykluczone. Wyznaczyłem mu karę. Do końca dnia będzie
siedział zamknięty w swoim pokoju.
- Mimo to nalegam. Chciałbym coś sprawdzić. Powiedzmy,
pozbyć się pewnych podejrzeń...
- Niech pan nie będzie śmieszny. To ja jestem prawnym
opiekunem chłopca i ja decyduję, kogo może on widzieć, a
kogo nie. A teraz proszę opuścić mój dom!
- O tym nie ma mowy - oświadczył Paderner siadając na
fotelu. - Przynajmniej dopóki nie zobaczę się ze Srimadem.
Kaneter spoglądał na niego jak na jakieś niedorzeczne
zjawisko, które może zniknie, jeśli tylko człowiek zdoła
zachować zimną krew.
- Okłamał mnie pan w sprawie blizn na twarzy - powiedział
Paderner - zatem istnieje prawdopodobieństwo, że nie mówił
pan prawdy i w innych przypadkach.
- Idiotyczna historia - odparł Kaneter. - Kot zranił
mnie, więc zdenerwowałem się i przyłożyłem mu łopatą. Trochę
za silnie, ale przecież to tylko zwierzę. Srimad nie ma tu
nic do rzeczy.
- Owszem, ma. Widok chłopca zakopanego po szyję w ziemi
ma prawo wyzwolić agresję nie tylko u zwierzomózga
pragnącego chronić swojego podopiecznego. Gdybym ja był na
jego miejscu, to nie ręczę, czy skończyłoby się tylko na
tych kilku zadrapaniach! Jak pan to sobie wyobraża, panie
Kaneter? Że ziemia wyciąga z chłopca chorobę?! Takie
średniowiecze, i to u pana, otoczonego zdobyczami techniki?
Niech mi pan coś z tego wyjaśni, bo do mnie to nie dociera.
- Przeholował pan - rzekł Kaneter.
- Nic podobnego. Gdyby tak było, znalazłby pan sposób,
żeby wyrzucić stąd takiego impertynenta jak ja. Na przykład
wezwałby pan policję.
- Po co panu Srimad? - zapytał rzeczowo Kaneter.
Paderner wstał z fotela. Denerwował się. Wszystko, co do
tej pory mówił, wynikało wprost z wydruku wyników analizy
wrzeciona, a teraz musiał upewnić się co do reszty. Upewnić
się lub pozbyć wątpliwości. Wolałby, żeby to było to drugie.
Był wyższy i lepiej zbudowany od Kanetera, co - w sposób
charakterystyczny dla większości mężczyzn - dodało mu
pewności siebie.
- Chcę zobaczyć, czy Srimad nie ma blizny na plecach...
Jakiegoś śladu operacji dokonywanej wzdłuż kręgosłupa.
Obserwował twarz Kanetera, usiłując wyłowić ślad reakcji,
ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby potwierdzić
podejrzenia.
- Dobrze - powiedział Kaneter. - Wreszcie rozumiem, o co
panu chodzi, i oświadczam, że jest pan w błędzie. Zaraz
przyprowadzę Srimada, ale proszę mi obiecać, że zaraz potem
wyniesie się pan stąd i przestanie wtykać nos w nie swoje
sprawy.
- Nie wiem, czy przestanę wtykać nos, ale na pewno się
wyniosę.
Kaneter wyszedł. Czekając na jego powrót Paderner tarł
bezwiednie spotniałe dłonie. Cholernie głupia sytuacja,
jeśli się okaże, że nie ma racji...
Skrzypnęły drzwi. Przy boku Kanetera stał wielki alzacki
owczarek. Ten sam, który zazwyczaj pilnował bramy.
- To on - powiedział Kaneter, patrząc na Padernera spod
przymrużonych powiek. Paderner jeszcze nie rozumiał; sądził,
że te słowa skierowane są do niego, dopiero następne zdanie
uświadomiło mu pomyłkę: - To wróg. Rozerwij mu gardło,
strażniku.
Popielata sierść na karku owczarka uniosła się. Pazury
zgrzytnęły o deski podłogi i pies skoczył.
Kilkudziesięciokilogramowe cielsko opadło na podłogę. Znowu
zgrzyt. Odbicie. Skok. Wargi uniosły się, odsłaniając białe
kły. Odbicie. Paderner usiłował zmusić swoje zesztywniałe
ciało do wykonania ruchu. Zdołał unieść zgiętą w łokciu
rękę, gdy pies wykonał ostateczny skok. Łokieć wsunął się
pomiędzy rozwarte szczęki. Silne uderzenie. Jak kijem.
Padając na podłogę Paderner pomyślał, że grube sukno
kolejarskiego munduru uchroniło go, zaraz jednak dotarł do
niego przeszywający ból wbijanych w ciało zębów. Drugą ręką
objął psa i przycisnął z całych sił ramieniem.
Przekoziołkowali, wywracając stolik. Pies zerwał się
pierwszy i nim Paderner zdołał zorientować się w sytuacji,
już poczuł na twarzy ostre pazury.
- Burk!
- Paderner nie słyszał tego wołania. Nie słyszał go także
Kaneter, podskakujący nerwowo pod ścianą i wykrzykujący: "To
jest wypadek, Paderner! Psomózg rzucił się na ciebie. Nie
mogłem nic poradzić. Fatalny wypadek, Paderner!"
- Burk!
Minęła sekunda, potem druga. Zamknięte mocno powieki
Padernera rozluźniły się. Czekał na ostateczny cios. W
zaciśniętych garściach trzymał psią sierść, ale nie czuł już
nacisku. Otworzył oczy. Pysk strażnika był tak blisko, że
czuł na twarzy jego gorący oddech. Ale pies zdawał się nie
widzieć swojej ofiary. Tkwił nieruchomo, niczym maszyna,
której zacięły się tryby.
Tylko Kaneter wciąż nie wiedział, co się stało. "Bardzo
przykry wypadek, Paderner. Próbowałem ci pomóc, zastrzeliłem
nawet strażnika, cóż, kiedy..."
- Burk, zostaw! - zawołał po raz trzeci stojący w
drzwiach Rex.
Owczarek odstąpił od Padernera. Zaklęcie?
- Strażnik! Bierz go! - krzyknął Kaneter. - Wracaj!
- Idź pod bramę, Burk - powiedział Rex. - To twoje
zadanie, pilnować domu. Rób swoje, a resztę zostaw do jutra,
Burk.
- Co to znaczy... Burk? - Kaneter ze zdumieniem na twarzy
wpatrywał się w psa, który, wciąż usztywniony, opuszczał
pokój.
- Dla niego bardzo wiele - powiedział Paderner, podnosząc
się z podłogi. - To chyba jasne, że tak ma na imię. Zgadza
się, Rex?
- Tak było zapisane w komputerze.
Paderner wyprostował się. Z grymasem bólu przycisnął do
ciała ranną rękę i zbliżył się do Kanetera. Był wyższy. I
lepiej umięśniony.
Zapadał zmierzch. Upalny dzień dobiegał końca, ale
temperatura nie spadała. Młody, dwudziestoletni najwyżej
mężczyzna, stojący przy wjeździe na farmę, miał wrażenie, że
bawełniana koszulka już na stałe przylepiła mu się do
pleców. Otarł dłonią spocone czoło i po raz kolejny wytężył
wzrok, wypatrując czegoś na polnej drodze.
Srimad już od kilku godzin oczekiwał swego wuja, którego
miał zobaczyć po raz pierwszy po piętnastu latach. Tyle
trwała pokuta Kanetera. Kara więzienia za przeprowadzanie
doświadczeń na człowieku. Srimad nie czuł nienawiści. Z
odległego okresu dzieciństwa doskonale pamiętał Mruka, Rexa,
swoje pierwsze kontakty z Sevem, lecz reszta była tylko
niejasnym śladem w pamięci. Śladem właściwie bez znaczenia,
przynajmniej tak dotąd to oceniał. Ale dzisiaj odczuwał
silne zdenerwowanie, całe popołudnie nie mógł znaleźć sobie
zajęcia, a gdy Kaneter wciąż nie nadjeżdżał, zajął
stanowisko przy bramie; w tym miejscu, które niegdyś było
posterunkiem strażnika Burka.
Przez cały ten czas Srimad nie utrzymywał kontaktów z
wujkiem. Adoptowany przez Padernerów, uznawał w nich swoją
rodzinę, szybko przystosowując się do nowego środowiska.
Było to tym łatwiejsze, że nie odczuwał naturalnej więzi z
matką, której choroby nigdy nie dało się uleczyć. W tym
przypadku Kaneter nie kłamał.
I oto pewnego dnia otrzymał list od Kanetera. Wyszedł z
więzienia i pragnie się z nim zobaczyć... Po co? Cały
majątek został mu sądownie odebrany i przekazany jako
rekompensata siostrzeńcowi (zarządzany do czasu osiągnięcia
pełnoletności przez uprawniony zespół adwokacki). Może o to
chodziło? Trudno zgadnąć. W każdym razie czekał tu teraz,
spięty i spocony, odczuwający dziwny ucisk w okolicy
żołądka. Coś więcej niż trema, niż zwykłe podniecenie
niecodziennym wydarzeniem.
Strach?!
Odkrył to niespodziewanie i roześmiał się głośno,
usiłując zbagatelizować niedorzeczną myśl. Skąd strach?
Teraz?
Podczas operacji dokonanej przed piętnastu laty usunięto
mu mikromózg, ślad fanatycznej fascynacji Kanetera postępem,
a tym samym zniknęła wszelka zależność od niego. Czegóż więc
bać się? "Ucisk wrzeciona nasilający się podczas pływów ma
charakter neurologiczny i jest przyczyną ataków" - brzmiała
diagnoza lekarska. A pływy, rzecz jasna, zależą od położenia
Księżyca. Ale to wszystko skończyło się już dawno.
Bezpowrotnie. Od piętnastu lat Srimad był normalnym, prawidłowo
rozwijającym się młodzieńcem. Strach! Co za bzdura!
Dwie plamki światła wyskoczyły zza kępy drzew. Samochód.
Wreszcie! Jeszcze dziesięć minut i będzie na farmie.
Podekscytowany Srimad pochylił się i usiadł na trawie. Czuł
się nie najlepiej.
- Uspokój się! - nakazał sobie półgłosem.
Nieoczekiwanie wspomniał Rexa. To był prawdziwy
przyjaciel, szkoda, że nie ma go teraz tutaj. Rex zdechł ze
starości w zeszłym roku. Srimad uległ namowom hodowcy,
Enimara Meledo, i zgodził się na wszczepienie mikromózgu
Rexa innemu szczeniakowi, ale to już nie było to samo. Takie
zespolenie nigdy już się nie powtórzy...
Samochód Kanetera zbliżył się na tyle, że Srimad mógł
dostrzec w świetle Księżyca jego dziwną sylwetkę.
Pozbawiony dachu, z niskimi bokami, przypominał płaską łódkę
na dużych, szerokich kołach. Jakaś ekstrawagancka nowość.
Srimad wstał i nagle czarne plamy przesłoniły mu widok.
Coś zabolało w tyle głowy. Ucisk w żołądku nasilił się, a
potem przemieścił wyżej, ku klatce piersiowej.
Wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza. Nad nim
rozgwieżdżone niebo, wielki krąg Księżyca w pełni, a
wewnątrz niego narastający strach, graniczący z paniką.
Poczuł mrowienie pod skórą. W jednej chwili z ciała uleciało
gorąco upału, a w jego miejsce wtargnęło kurczące tkanki
przeraźliwe zimno. Jakiś ucisk wzdłuż kręgosłupa. Włosy jak
igły przebijały skórę na policzkach. Przy następnym oddechu
z ust Srimada wydobyło się ciche warczenie.
Czterokołowy pojazd Kanetera podjeżdżał pod bramę.
Krzysztof Kochański
KRZYSZTOF KOCHAŃSKI
Urodził się 18.10.1958 r. w Koszalinie. Absolwent WSI, mgr
inżynierii środowiska. Jeden z weteranów "F" i "NF",
prezentowany na naszych łamach "Sekretem czwartej planety"
("F" 2/83), "Zabójcą czarownic" ("F" 11/84 - opowiadaniem
nagrodzonym przez "Fantastykę"), "Kabałą" ("F" 10/85) i
"Gniewem" ("NF" 2/90). Opublikował zbiór opowiadań "Zabójca
czarownic" (Almapress 1986); tomik pod tym samym tytułem
("Istriebitiel wiedm"), zawierający jego tekst i
kilkanaście opowiadań innych polskich autorów, wydała w
zeszłym roku radziecka "Młoda Gwardia".
Uwaga dla tropicieli znaków czasu i zmian w biogramach:
po kilku latach pracy w słupskim WPEC-u Kochański prowadzi
teraz własną firmę informatyczną. Ale to zajęcie jeszcze nie
tak bardzo przeszkadza mu w pisaniu jak absorbujący, choć
rozkoszny, dwuletni bez mała syn - Przemek. Zresztą czy
przeszkadza? Ojcostwo, firma informatyczna... ślady tych
inspiracji wyczuwa się w nowym opowiadaniu. Dodają mu powagi
i czynią je bardzo interesującym.
(mp)