Edward Stachura Opowiadania

Edward Stachura

Opowiadania



Copyright © by Eliana Skórzyńska, Jan Stachura, Ryszard Stachura, Warszawa 2001 Copyright © for Polish edition by „C&T", Toruń 2001

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK

Skład i łamanie:

KUP „BORGIS" Toruń, tel. (056) 660-22-85

ISBN 83-87498-88-2

Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (056) 652-90-17

Toruń 2001. Wydanie I. Ark. wyd. 13,5; ark. druk. 14.

Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN S.A.,

Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1.



JEDEN DZIEŃ





Jeden dzień


Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, których jest pełno w tym mie­ście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Prawie na każdym moście przystawałem. Opiera­łem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc, to znaczy widziałem wodę na początku, jak tylko pochyliłem się przez poręcz, ale później już jej chyba nie wi­działem, boja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzi­siaj, na każdym moście prawie: patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku widziałem, ale później jakby roz­mazywała się, przemieniała się w powietrze czy w mgłę, jeśli jest ta­ka przezroczysta. Prawie na każdym moście przystawałem, zapala-

Jem papierosa i pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku widziałem, ale później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Prawie na każdym moście zapadałem się w leje. Między jed­nym mostem a drugim szedłem wtuliwszy głowę w gniazdo ramion i kołnierza, a ręce w gniazdo kieszeni. Ale i tak było dosyć zimno. Kiedy skończy się ta przeklęta zima? Przeklęta zima. Dobre lato. Można usiąść gdzieś, na chodniku albo w polu się położyć, wszyst­ko jedno, zamknąć oczy, a słońce dobre, ciepłe opada na powieki, całe lato masz na powiekach, bo lato to jest słońce dobre, ciepłe. Więc leżysz sobie na kamiennej płycie miejskiego cmentarza albo w trawach leżysz między niebem a ziemią, wszystko jedno, i to jest takie w słońcu dobre, ciepłe zamarzanie. Potem, kiedy już się na-kochałeś ze słońcem, wstajesz. Idziesz szukać rzeki, wody, w którą wstępujesz powoli albo od razu się rzucasz, ja to od razu się rzu­cam, pływam długo, a kiedy się zmęczę, przewracam się na plecy i leżę, poruszając lekko nogami, żeby się tylko utrzymać. I to jest też takie w wodzie dobre, ciepłe zamarzanie. Tak. Lato jest dobre, a zima nie.

Dzisiaj cały dzień szedłem przez tę złą zimę i przez to miasto wielkie bardzo, do którego przyjechałem rano. Przedtem, wczoraj jeszcze, byłem w innym mieście, też wielkim. Długo tam nie by­łem, ale trochę byłem. Jakieś dwa tygodnie. Około. Mieszkałem u takiego chłopca-Piotrka. Mieszkał tylko z matką, która wyjecha­ła na wczasy w góry. Będę kiedyś musiał pojechać w góry. Na dru­gą zimę może. Postaram się skądś o jakieś dobre, ciepłe buty, że­bym miał lato w stopach, bo tam jest dużo zimnego śniegu, a je­szcze będę chodził dużo po górach, a złe buty szybko się zdziera­ją, a jeszcze w górach. Przez lato będę kosił trochę po chłopach, to zarobię na takie dobre, ciepłe buty na góry. Ale do drugiej zi­my daleko. Do lata jest daleko, a co dopiero. Więc matka tego chłopca-Piotrka wyjechała w góry, i on powiedział, że dopóki nie przyjedzie, to mogę u niego zamieszkać. Nieźle było u tego chłop­ca-Piotrka, tylko trochę za dużo mówił. Gdyby tyle nie mówił, to byłoby nawet wspaniale. Próbowałem go uczyć za dużo nie mówić, ale nie wyszło. Prosił mnie, żebym go zabrał gdzieś ze sobą, ale co ja bym z nim robił. Nie dlatego, że za dużo mówił, ale co ja bym z nim robił. Ale mówił też za dużo. Wiele razy mnie gniewał i gwi­zdałem sobie przez zęby, a nie zapomniałem o mojej dla niego wdzięczności, więc musiał mówić dużo za wiele. Ja raz mu tylko dość długo mówiłem. A mówiłem mu o tapczanie, kołdrze, fotelu, radiu i o tym pokoju, w którym to wszystko było, w którym mie­szkaliśmy i w którym mu o tym mówiłem. Zdaje się, że na próżno mówiłem, dość długo mówiłem, bo on sam nie wiedział, co ma. Potem wróciła jego matka i już nie miałem gdzie spać, więc powie­działem sobie, że mogę z tego miasta wyjechać. W pociągu nie mu­siałem wcale się chować przed konduktorem, bo miałem bilet, więc spałem, bo znalazłem całkiem wolny przedział i była noc.

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta, którego nie zna­łem wcale. Nie wiedziałem nawet, skąd tu tyle tych kanałów. Do­piero spytałem jakiegoś innego, który powiedział mi, że to ta rze­ka, o której wiedziałem, że przepływa przez to miasto, tak jest roz­gałęziona w kanały, których jest bardzo dużo, on nie wie ile, ale bardzo dużo, i że ta rzeka jest świetnie uregulowana, nie jak ta naj­większa w tym kraju, i że to wszystko Niemcy, bo oni lubią ordnung. Cały dzień chodziłem po tych mostach i po tych ulicach między mostami, chociaż zimno było dosyć, ale lubię bardzo oglą­dać nowe dla mnie miasto. Opowiem je trochę. Cały dzień po nim chodziłem. Teraz jest noc i jestem w poczekalni dworcowej. Opo­wiem o niej kiedy indziej. Teraz będę opowiadał dzień i miasto, i wszystko, co zauważyłem, o ile dobrze zauważyłem, boja mam ta­kie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj na ulicach między mostami: patrzyłem na wszystko rozbieganymi oczami, na sklepy, domy, tramwaje, buty, płaszcze, dachy, bo to jest moje drugie pa­trzenie — rozbiegane na wszystko, bo nigdy nie wiem, co począć z oczami, podobnie jak z palcami, więc albo palę papierosa pa­trząc w coś uporczywie, to znaczy nic nie widząc, zapadając się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu, albo trzymam rę­ce w kieszeniach i wtuliwszy głowę w gniazdo ramion idę, kołysząc się na prawo i lewo rozbieganymi oczami.

Opowiadam dalej. Muszę powiedzieć, że w żadnym mieście, a widziałem ich dużo, o, dużo miast widziałem, i nie tylko w tym kraju, bo przedtem, kiedy jeszcze byłem mały, ale nie tak bardzo, bo wszystko dobrze pamiętam, to byłem w innym kraju, i kiedy przyjeżdżałem do tego kraju, w którym jestem, i w którym jest to miasto, to przejeżdżałem przez dwa jeszcze inne kraje i wiele miast, które widziałem z okna wagonu, więc widziałem wiele miast chyba, nie? ale muszę powiedzieć, że w żadnym mieście nie widzia­łem tylu zburzonych domów, co w tym. Oglądałem te domy z wiel­kim zdziwieniem i nie mogłem się do nich przyzwyczaić, chociaż napotykałem takie domy co jakiś czas. Bardzo często. Niektóre do­my to była połowa domu albo ćwierć, albo zupełnie niepodobne. Nigdy nie widziałem. Wydawało mi się to groźne, i tak wyglądało. Więc muszę powiedzieć, że miałem co oglądać tym swoim dru­gim rozbieganym na wszystko patrzeniem. W każdym nowym dla mnie mieście mam co oglądać, ale w tym jest szczególnie. Nad wy­raz te domy zburzone przez wojnę, której nie pamiętam prawie. Byłem jeszcze bardzo mały. Trochę pamiętam, ale troszeczkę. By­łem jeszcze bardzo mały i byłem z rodzicami moimi rodzonymi w innym kraju, w którym się urodziłem i do którego bym chętnie powrócił i mógłbym, bo tamto wcale temu nie przeszkadza, a na­wet sprzyja, tak myślę. Na zawsze bym tam nie pozostał jednak. Wróciłbym na powrót do tego kraju, który bardzo lubię, nie wiem czemu. Mimo wszystko. W tym kraju rosnę już najdłużej i w tym kraju stało się tamto moje największe bohaterstwo, z którego je­stem dumny niepomiernie, i które obnoszę jak głowę swoją i sto­py po różnych jasnych, ale najwięcej po ciemnych miejscach i za­wsze jestem mężny, szlachetny i mężny, choć byłem w ciemnych bardzo miejscach, o, tak, nikt by nie zliczył, najwięcej w tym kraju, ale mimo to lubię ten kraj, bo w nim się narodziłem po raz drugi jakby, ale lepiej, mocniej. Ale tak na dwa miesiące tobym chętnie bardzo pojechał do tamtego kraju, w którym się urodziłem i który pamiętam dobrze. Wojny nie pamiętam prawie nic, bo wtedy by­łem mniejszy i mieszkaliśmy na południu, w małym miasteczku, gdzie nawet podczas wojny było bardzo cicho i nie było wcale zbu­rzonych domów, nie tak jak w tym, w którym teraz jestem, to zna­czy w poczekalni dworcowej tego miasta, bo jest noc i jakoś nie chciało mi się szukać tego innego, którego poznałem nad mo­rzem, i który powiedział: „Przyjedź, a spanie ja ci załatwię". Więc kiedy skończyło się spanie u tego chłopca-Piotrka w tamtym mie­ście, to pomyślałem sobie: mogę pojechać naprzód, mogę poje­chać do tyłu, na prawo, na lewo, ale mogę przecież pojechać do tego młodego-innego, którego poznałem nad morzem ostatniego lata pięknego. Nie myślałeś długo, tylko od razu postanowiłem, bo wiem, że bardzo często nie trzeba wcale myśleć, tylko natych­miast postanowić, bo myślenie bardzo często osłabia postanowie­nie i ono już potem kruszy się łatwo jak główka maku.

Chodziłem po tym mieście przez cały dzień. Nie mówię, że by­łem wszędzie, bo to miasto jest ogromne niezwykle. Nie wiem, czy tamto poprzednie miasto, w którym byłem i które jest stolicą tego kraju, jest więcej ogromne od tego. Mogła być pierwsza, druga, trzecia godzina, kiedy zachciało mi się jeść i wstąpiłem do jakiejś knajpy, bo miałem jeszcze jakąś forsę i chciałem się trochę ogrzać, bo zmarzłem dosyć na tych mostach i na tych ulicach między mo­stami. Zamówiłem flaki i zacząłem się rozglądać po knajpie — bo ja mam takie dwa patrzenia i jedno z nich, to rozbiegane, było dzi­siaj w knajpie — siedzą na wysokim stołku przy barze, czekając na flaki: przy stolikach siedzieli inni i jedli, i pili. Nie byli piękni. Sa­la też była w brudzie wzorzysta. Nad wyraz ściany w liszajach. Przy jednym stoliku siedziało dwóch. Jeden z nich, ten odwrócony do mnie plecami, i który był lepiej ubrany od tego, którego twarz, brzydką, widziałem, mówił:

Drogi panie. W dwudziestym wieku jedynym rozsądnym zajęciem jest walczyć o pokój albo systematycznie się upijać. Wy­brałem to drugie, bo mam wolną wolę.

A ten drugi:

Tak jest.

Wychylili kieliszki i ten drugi, z brzydką twarzą, znowu powie­dział:

Dobra franca. A ten pierwszy:

Dlaczego nam, starszym, odebrano zabawki z dzieciństwa? Przecież nie możemy bawić się bombą atomową.

Przy barze jakiś inny krzyczał:

Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Dostałem flaki i zacząłem jeść. Bardzo lubię flaki i było ciepło w knajpie. Dawniej, dawno, nie mogłem sobie wyobrazić, jak inni mogą jeść flaki. Ja bym nie mógł — myślałem. Nawet jeśli są do­bre, to jedząc je na pewno będę myślał, skąd się one wzięły i co przedtem w nich było. Ale raz, to było już po tamtym, więc chodzi­łem przeważnie głodny, wszedłem do knajpy w jakimś mieście na piwo, bo tylko tyle miałem, właściwie nawet tylko tyle nie miałem, bo brakowało mi dwudziestu groszy, ale chciało mi się pić bardzo. Barmanka powiedziała, że to nic nie szkodzi, że oddam, jak będę miał, i że może jestem głodny, to ona mi da flaki, ajajej oddam, jak będę miał, kiedyś. Byłem dosyć bardzo głodny i pomyślałem, że muszę jej się podobać, bo patrzyła mi w oczy niewymownie przy­milnie, i że będę mógł u niej dostawać żarcie przez jakiś czas, nie tylko flaki, więc już przemogłem się. Spanie miałem w takim bara­ku w takim ogrodzie. Lato było. Więc już przemogłem się i powie­działem dla upewnienia:

Ja, proszę pani, nie wiem, czy prędko będę miał pieniądze.

Nic nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Zaraz przyniosę ci flaki. Dawała mi żarcie przez długi czas i jap nie spałem w baraku

w ogrodzie, ale potem uciekłem, bo nie chciałem się zasiedzieć i gnić. Ale wtedy właśnie zaczął się mój smak na flaki, które dzisiaj zamówiłem i jadłem z miłością, bo wiem, że to jest dla mnie wesele. Więc kiedy już zjadłem flaki, to zapaliłem papierosa i zacząłem popijać piwo, wpatrując się uporczywie w kufel, który z początku widziałem i później chyba też widziałem, tylko że oczy mi się zapo­mniały, boja mam takie dwa patrzenia, więc chociaż widziałem ku­fel, który stał przede mną, to po chwili tego mojego uporczywego patrzenia widziałem już go tylko płasko, a potem zapadałem w le­je. Ale uszy nie zapadały w leje:

Życie, drogi panie, jest jak poker. Kto ma pieniądze, wygry­wa i może bluffować.

Tak jest. Tankujemy.

Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Potem obudziły mi się oczy i zaczęło się to moje drugie rozbie­gane patrzenie, ale wszystko było jednakowe, niezmienne, więc musiałem wyjść z knajpy, bo nie wiedziałem, co począć z oczami, i ogrzałem się dosyć, i najadłem się też, i chciałem jeszcze miasto oglądać, więc musiałem wyjść z knajpy, która była ziarnem miasta tylko, okiem miasta, jelitem miasta może, ale mimo to jednym z niezliczonych ziaren, ócz, jelit, więc była okruchem tylko. Dlate­go wyszedłem, bo to mało. Wsadziłem ręce w gniazdo kieszeni, a głowę w gniazdo między ramionami-konarami moimi, i zaczą­łem się rozbiegiwać oczami dookoła, a dookoła były domy, kamie­nice podobające mi się bardzo, nie starożytne, ale dosyć średniowieczne, a przynajmniej po dwieście lat, tak sądzę po cegłach i wzorach, i może nie po zapachu, ale po tym, że wśród takich do­mów czuję się młody, a przynajmniej nie mam dwustu lat. Jeśli już tak sądzę, to zawsze będę młody, a na pewno będę żył młodo, choć może miałbym zawsze co oglądać i zawsze gdzie iść, nie tylko przez dwieście lat, ale nawet przez dwieście pięć albo pięćset. Tylko, że jak ja bym wyglądał, jak ja bym mógł siebie kochać zgarbionego, łysego, o mięśniach jak nici lub masło, nie mógłbym niczego prze­skoczyć, chodzić po drzewach bym nie mógł, pływać zupełnie, tań­czyć wcale i śpiewać, żadne wędrowanie najulubieńsze, to jak ja bym siebie kochać potrafił, takiego kraba? To musiałbym wtedy kogo innego pokochać, ładnego smukłego chłopca, kogoś innego pięknego bym musiał pokochać i co by ze mnie zostało?

Ale teraz jestem mężny, szlachetny i mężny, i tylko tak będę żył, i zawsze będę miał prężność w kolanach jak dzisiaj po tym mie­ście. Opowiadam dalej to dzisiaj, to miasto i innych, którzy między sobą różnili się mało, a jednak nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, kilka razy świetnie wyczułem podobnych, ale się rozsta­łem, bo najlepiej samemu można się odkupić i świętować, chociaż nie wszyscy ci podobni to rozumieli, ale ci inni nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, a jednak między sobą różnili się ma­ło, jeszcze raz mówię, te same uśmiechy, nawet nie smutne, to sa­mo niemyślenie na czołach, w ułożeniu postaci, w chodzie też nie mieli żadnego myślenia, a w oczach żadnego zamyślenia, a przera­żenia to ani błysku. Nie widziałem ich rąk, przyznaję, bo było zim­no i wszyscy mieli ręce w kieszeniach albo w rękawiczkach, więc nie widziałem ich rąk, ale widziałem ich usta, bo na usta nie ma rękawiczek, więc nie potrzebowałem widzieć ich rąk, bo widziałem ich usta, a to, co na rękach, to na ustach.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, ale coraz mniej, bo za­czął już zapadać wieczór, początek wieczoru, pierwsze straże wie­czoru zaczęły zapadać na miasto i nawet tego nie zauważyłem, bo stałem na jednym z tych mostów, których jest mnóstwo, nie wiem ile, ale mnóstwo, to wiem i ten przechodzień nie kłamał. Wcale nie zauważyłem, jak zaczął zapadać mrok, początek mroku, pierwsze straże mroku. Stałem na moście, paliłem papierosa i pochylony nad poręczą patrzyłem na wodę, a może nad wodę, tym swoim upor­czywym nicniewidzeniem, zapominaniem się oczami. Dość długo musiałem zapadać się w leje, bo wcale nie zauważyłem, że pierwsze straże mroku już są dookoła. A dookoła były też domy, kamienice podobające mi się bardzo i inni, których nienawidziłem może, choć mieszkali w tych kamienicach, może dlatego między innymi.

Bo gdzie ja teraz pójdę? Mogę iść naprzód. Mogę iść do tyłu. Mogę iść na prawo. Mogę iść na lewo. Ale mogę iść na dworzec. Nie muszę, ale wolę. No, jeszcze nie wolę, bo przecież jest dopie­ro początek wieczoru. Pierwsze straże już minęły, początek mija, ale za tym jest przecież cała wielka armia wieczoru, więc mam je­szcze co zdobywać, starczy na kilka godzin. Potem przyjdzie naj­większa armia świata — nocna armia, którą wolę na dworcu zdo­bywać, na którym jestem w tej chwili, choć tak piszę, jakbym szedł pisząc, a raczej pisał idąc.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, a raczej już ten wie­czór, bo wieczór to jest coś innego chyba, coś odrębnego. Wieczór nie należy do dnia chyba i myślę, że nie należy do nocy chyba, cho­ciaż poranek należy do dnia na pewno. Zacząłem się więc powoli posuwać przez ten wieczór i przez to miasto, po którym cały dzień łaziłem i nie przez cały wieczór, tylko przez trochę wieczoru, bo więcej wieczoru spędziłem w takiej knajpie, która się nazywa „Schron", i o której za jakieś pół godziny zacznę opowiadać. Sze­dłem powoli, bo po co szybko? Te wszystkie pół-domy, ćwierć-do­my i zupełnie nie-domy, do których nie mogłem się przyzwyczaić i które napotykałem dzisiaj co jakiś czas, bardzo często, wyglądały jeszcze bardziej groźnie, i teraz, wieczorem, to nie były nawet pół--domy, ćwierć-domy czy zupełnie nie-domy, ale jakieś dziwne stwo­ry, wielkie przedpotopowe zwierzęta, gady skamieniałe, ale groź­nie wyglądające. Szedłem tak przez wielką armię wieczoru i nie czułem się żołnierzem, lecz jak ktoś inny, nie potrafię dokładnie, ale nie żołnierzem ani generałem, lecz jak ktoś inny zupełnie, i nie byłem po żadnej stronie: armii wieczornej ani miasta odpie­rającego ataki, więc czułem się normalnie, jak zawsze.

Szedłem tak właśnie przez wieczór i wyszedłem tak na plac dość duży, a za nim było to, czego nie oczekuje się co krok, lecz oczekuje się niezwykle: widok-olśnienie. I to jest jak manna z nie­ba na oczy. Opowiadam o tym spokojnie, bo nie chcę płoszyć wi­doku, który chcę opowiedzieć, więc nie mogę płoszyć także opo­wieści. Dlatego mówię spokojnie, i w tym widoku był spokój, choć dużo więcej głęboki, mistyczny, nieprzebrany, ale jednak spróbu­ję. Ten mój wieczorny widok-olśnienie rozpościerał się między dwiema narożnymi kamienicami, które otwierały rynek tego mia­sta dla mojego patrzenia, które nie było ani jednym, ani drugim, ale zafascynowaniem, więc nie było ani zapadaniem się w leje, ani rozbiegiwaniem, więc było trzecim moim patrzeniem: rzadkim bardzo, mistycznym, ale jednak trzecim moim patrzeniem, które­go dzisiaj nie było, ani na mostach, ani na ulicach między mosta­mi, którego dawno, dawno nie miałem, bo od tego ostatniego, dawnego, dawnego porannego widoku-olśnienia nic podobnego mnie nie zafascynowało. Patrzyłem tym swoim trzecim patrzeniem na ten kawałek powietrza, między dwiema narożnymi kamienica­mi, które było niebieskawe, ale bardzo inaczej, tak jak jest tam, w krainie umarłych, tak mi się wydaje. Pośrodku tego umarłego, dostojnego niezmiernie powietrza był czubek ratusza, biały też bardzo inaczej, nie tak jak musi być w Arabii albo Persji, tak mi się wydaje. Jeśli już mi się tak wydaje, to coś takiego powinno być w środku dżungli, taki niebieskawy i biały pałac, do którego się wchodzi po marmurowych, przestronnych ątopniach, porosłych roślinami i mchem, i potem się wchodzi do sali pierwszej i stawia się pierwszy krok, i nagle ptak jakiś się spłoszy i zakrzyczy przera­źliwie, a krzyk ten powtarza się wielokrotnie i ostro w dalszych, dal­szych salach, aż umrze, i znowu jest cisza nieprzebrana i pustka, ale nie jesteś tu sam i nie jesteś tu władcą, choć sam jesteś, jak władca jesteś sam, ale nie jesteś tu królem, bo tu królują duchy, czujesz to nad wyraz i nie czujesz się duchem, najdalszym krew­nym tego wszystkiego, nie jesteś z tego drzewa, ni gałęzią, ni li­ściem, ni owocem, ale nie jesteś nawet nawozem dla drzewa tego korzeni i wyglądać musisz jak świeca zgaszona między palącymi się niebieskawo i biało, ale bardzo inaczej.

Pozostanę w tym mieście trochę. Może dla tego samego wido­ku-olśnienia, który każdego wieczoru mnie tu przywałęsa i przyfascynuje — ten mały kawałek powietrza i ten mały kawałek ratusza: biały czubek. Opowiadam dalej. Ocknąłem się po chwili z tego mojego trzeciego patrzenia, które w tym miejscu przypomina za­padanie się w leje — pierwsze patrzenie, po którym trzeba też się - zbudzić. Na rynek wszedłem nie całkiem przebudzony jeszcze z resztkami mojego zafascynowania, bo nie opuściłem głowy, przeszedłem te kilka kroków z podniesioną głową, ale z każdym krokiem to już nie było to samo, jakby ubywało coś z widoku, choć zbliżałem się do niego, może dlatego. Tak wszedłem na rynek. Opuściłem głowę i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrze­nie: rynek był duży na oko, pośrodku stał ratusz. Widziałem to sa­mo nieraz — ratusze na rynkach w innych miastach. Ratusz oto­czony był przez rusztowania żelazne. Wiele razy widziałem ruszto­wania wokoło ratusza w innych miastach. Ratusz pośrodku rynku to nie musi być środek miasta, ale sądzę z historii i obyczajów, że ratusz to w każdym mieście coś najstarszego, najdawnego. Dlatego skorpiony czasu najwięcej mogły wygryźć z ratusza właśnie. Dlate­go on się kruszy i trzeba go wspomagać. Dlatego nie zdziwiły mnie rusztowania wokoło ratusza, który obszedłem dookoła, i zachciało mi się pić. Herbatę lubię bardzo. Spytałem jakiegoś młodego-innego, gdzie można by tu najbliżej wypić herbatę. Zauważyłem zdziwienie na jego twarzy, bo stał pod latarnią. „Najbliżej to w »Schronie« — powiedział — ale nie wiem, czy ten alkohol tam jest. Tu, w tę bramę i na lewo. Przeczyta pan na drzwiach". Wsze­dłem w bramę, którą ten młody-inny mi wskazał i która była ciem­na bardzo, tak jak tamta, w której dostałem nożem w ramię, więc szedłem dosyć ostrożnie, choć przy wejściu do tej bramy był przy­stanek tramwajowy i stało dosyć dużo ludzi, ale nigdy nic nie wia­domo. Zapaliłem zapałkę i przeczytałem napisane białą farbą na drzwiach: „SCHRON". Ten młody-inny musiał to przeczytać w dzień i zapomniał, że teraz jest wieczór, kiedy mi powiedział: „Przeczyta pan na drzwiach". Drzwi były wpółuchylone i wewnątrz było jeszcze ciemniej. Już chciałem odejść, bo pomyślałem, że ten młody-inny musiał mnie okłamać jednak, choć byłem pewien, że nie kłamał, kiedy dobiegły mnie zza drzwi jakieś śmiechy z dołu. Po chwili kilku młodych-innych zaczęło wydobywać się z dołu, jak zauważyłem po ogniu z papierosów. Przeszli obok mnie zataczając się dosyć bardzo, że musiałem się odsunąć, bo było ich czterech i ja nikogo nigdy nie zaczepiam. Kiedy poszli, zapaliłem zapałkę i zacząłem schodzić po kamiennych stopniach idących w lewo, i zobaczyłem zaraz światło, którego z bramy nie można było doj­rzeć, bo schody schodziły w kółko. Po schodach był długi korytarz oświetlony, ale pełen wody, ze musiałem iść na piętach, ale i tak poczułem wodę w butach, bo moje buty, to lepiej nie mówić.

W korytarzu, a raczej w wodzie, było kilka stopni w górę, które po­witałem z radością, na pewno nie tak, jak rozbitek wyspę albo ra­mię rozbitka kawał belki, która może być długim ramieniem do ja­kiejś wyspy, więc takie powitanie dwóch ramion jest na pewno ra­dosne, ale moje powitanie ze schodami było też trochę radosne. Nie kłamię. Ja nigdy nie kłamię. Ja nawet nie wiem, dlaczego nie kłamię. Może mi wstyd. Kilka razy skłamałem i było mi bardzo wstyd, do tej pory, choć to się wcale nie wydało, że skłamałem. Do tej pory mi wstyd. Więc myślę, że gdybym więcej kłamał, to byłoby mi więcej wstyd, coraz więcej, gdybym jeszcze więcej kłamał i msiałbym się cały wstydzić. Może jest jeszcze coś oprócz wstydu, co nie każe mi kłamać. Może to samo, co nie każe mi kraść, kiedy nie jestem głodny; co nie każe mi innego uderzyć, kiedy ten inny mnie pierwszy nie uderzy; co nie kazałoby mi innego zabić, gdyby ten inny mi ojca nie zabił lub matki, lub siostry, lub brata, lub dru­giego brata; może to samo, co nie każe mi się samemu zabijać, kie­dy jeszcze oddycham, choć wszystko często wydaje mi się złe, do­my, pola, ulice, usta innych i ręce, śmiech i płacz, wszystko jest złe, więc idę i ból mnie wypełnia taki za wielki i nienawiść, ale jeszcze oddycham, nie mogę się zabijać i nie mogę kłamać też, a muszę kochać wszystkie dzieci.

Ja tak się nad tym zastanawiam, jak gdyby te schody, które po­witałem z radością po tej wodzie w korytarzu, były takie długie, że idąc po nich miałem czas się nad tym wszystkim zastanawiać. Ja je­stem na dworcu, w poczekalni i mam dużo czasu do rana. A mówię o tym dlatego tylko, że w niektórych chwilach tak piszę, jakbym pi­sał idąc, więc może rzeczywiście mogłem się zastanawiać nad tym kłamaniem w innym miejscu, bo schody były rzeczywiście krótkie, pięć czy sześć stopni, więc jeśli już w niektórych miejscach tak pi­szę, jakbym pisał idąc, to wchodząc po tych stopniach nie zdążyłbym rzeczywiście tego wszystkiego napisać i jeszcze się zastana­wiać, i jeszcze się zastanawiać nad pisaniem, bo to jest trudne bar­dzo,' to wszystko i to pisanie.

Ale schody powitałem z radością. Nie kłamię. Wszedłem po nich i powitał mnie wielki dym i głosy, i śmiechy, tylko nie radośnie, bo nikt nie zwrócił na mnie uwagi, i ja to żadne powitanie powita­łem z radością też, bo nie lubię, kiedy się ktoś na mnie ogląda i na­wet nie szuka w mojej twarzy niczego, tylko tak się ogląda. Więc to żadne powitanie podobało mi się, a przynajmniej nie wzmogło mo­jej nienawiści, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, nie wiem dlaczego; a może wiem. Podszedłem do baru przez wielki dym i usiadłem na wysokim stołku, co bardzo lubię, i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie na wszystko, co było dookoła, a do­okoła byli inni-mlodzi i pili wino, ale więcej krzyczeli, i były inne--młode i piły wino, ale więcej się śmiały, i wszyscy nie różnili się mię­dzy sobą. A ten „Schron" to był chyba rzeczywiście dawniej schron przed bombami, których nie pamiętam prawie nic. To samo wcho­dzenie do niego i drzwi żelazne, mocne, i to sklepienie z cementu nad głową. A ci inni-młodzi i inni-starzy, szykowniej ubrani, ciągle coś wykrzykiwali i pili wino, które nalewał barman wysoki bardzo, i który po chwili podszedł do mnie i zapytał:

Słucham pana. Portoriko?

Nie wiedziałem, co to jest portoriko, i spytałem:

Co to jest portoriko? Uśmiechnął się i powiedział:

Portoriko — portwajn — najtańsze wino — radzieckie — sześć pięćdziesiąt lampka.

Nie, dziękuję bardzo — powiedziałem — chciałbym się na­pić herbaty, jeśli można.

Proszę bardzo. Jurek, dla pana herbata — zwrócił się do młodego-innego, który podawał z kuchni kawę, soki: pomidorowy i ananasowy (nigdy nie słyszałem), i herbatę, oprócz wina, które nalewał sam barman wysoki bardzo, i który często mówił do tego Jurka małego: „Mówiłeś coś?", choć ten mały Jurek o nic go nie py­tał. Potem wybuchali śmiechem, ten barman i ten Jurek teraz py­tał barmana: „Mówiłeś coś?" „Że niebo kamieniste?" I znowu wy­buchali śmiechem. Pomyślałem sobie, że oni muszą się tak bawić, bo po co oni by co jakiś czas mówili „Mówiłeś coś?", choć ten dru­gi nic nie mówił przedtem do tego pierwszego albo ten pierwszy do tego drugiego. Albo kiedy ktoś przy barze pytał barmana: „Dasz lampkę na kredyt?", to wtedy barman mówił: „Brzuch mnie boli na razie". To ja od razu odgadłem, że barman tak mówi, bo nie chce dać tamtemu lampki na kredyt.

Było dosyć ciepło. Może trochę od dymu było ciepło. Bo od tamtych śmiechów to chyba nie. Dla mnie przynajmniej to nie by­ło wcale ciepło, te śmiechy i krzyki. Piłem herbatę, paląc papierosa i wpatrując się w szklankę uporczywie, którą z początku widzia­łem, ale później już ją widziałem płasko, a jeszcze po chwili już jej chyba nie widziałem, ani jej, ani tego, co obok, jakby promienie czy coś innego, co wysyła oko, wracały do oka, ale nie tylko, bo jak­by dalej wracały, zapadały się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Tylko muszę powiedzieć — nie było to patrzenie do tyłu: przypominanie sobie czegoś oczami, co było w dawnych oczach minionych, w minionym patrzeniu raczej, bo nie wiem, czy oczy mijają. Nie wiem, czy wszystko mija. Wszystko chyba nie mija. Ja bym wolał, żeby wszystko nie mijało.

Siedziałem tak, zapadając się w leje czy też śniąc z otwartymi oczami, ale jeśli nawet śniłem jakieś sny, to takie, których po prze­budzeniu nie można sobie wcale przypomnieć, bo są takie sny, i ja nieraz śniąc taki sen wiem podczas tego śnienia, że śnię i że kiedy się przebudzę, to nie będę mógł sobie niczego przypomnieć. Bo są takie sny. Więc jeśli nawet śniłem z otwartymi oczami dzisiaj, wie­czoru dzisiejszego raczej, siedząc w „Schronie" na wysokim stołku, paląc papierosa, to kiedy się po chwili ocknąłem, żadnego snu nie potrafiłem sobie przypomnieć i mnie to nawet nie męczyło. Tak mówię o snach, jakby to wokoło były całe dzielnice białej pościeli i ciemność, i cisza. Nie. Jajestem na dworcu, w poczekalni dworco­wej tego miasta i nie ma tu nic takiego podobnego. W tym „Schro­nie" też nic takiego nie było. Chociaż była senność w tym „Schro­nie", mimo śmiechu i krzyków, ale to była taka ciężka senność, lep­ka, sącząca się taka jak wino, snująca się taka jak dym, zła senność.

Ale przede wszystkim było w tym schronie dużo młodych-innych, którzy dużo pili, ale więcej krzyczeli, ale kiedy który z nich krzyczał za dużo, to jedna taka młoda-inna krzyczała do tego: „Ty, koleś! Może byś się trochę uspokoił?" Pomyślałem, że ona tu mu­si być królową, a przynajmniej kimś ważnym, bo siedziała w fotelu pod ścianą i wszyscy jej się kłaniali, i ci najgłośniejsi zaraz się uspo­kajali, kiedy ona mówiła: „Ty, koleś..." A potem wstała, i ja się wca­le nie dziwiłem tym najgłośniejszym, że się uspokajali, bo kiedy wstała, to ją ujrzałem. A miała władzę w oczach i była bardzo po­tężna, i musiała być silna, i mogłaby niejednego powalić w tym „Schronie", bo nie zauważyłem tam silnie zbudowanych tym bar­dziej. Wszyscy prawie ci młodzi-inni byli nie bardzo rozwinięci i płaską pierś musieli ukrywać pod koszulą. I ja się nie dziwię, bo dym w powietrzu to nie jest ozon w powietrzu, a oni przychodzili tu co wieczór, tak sądzę, i oddychali tym zgniłym powietrzem, więc ja się nie dziwię, że oni musieli gnić w tym oddychaniu. I mnie to zgniłe powietrze też zaczynało rozleniwiać, więc poprosiłem tego barmana wysokiego, ze chciałem zapłacić. On się uśmiechnął i po­wiedział: .Jeden złoty i 57 groszy". To ja od razu odgadłem, że on chce się znowu bawić, bo przecież już dawno nie było tych monetek po jednym groszu i po dwa grosze. Więc powiedziałem: „Brzuch mnie boli na razie". I obaj żeśmy się zaśmieli. Potem on powiedział: „Dobry jesteś. Jeden złoty i 63 grosze". To ja znowu: „Mówił pan coś?" Ale w końcu zapłaciłem złoty i 60 groszy i wysze­dłem. Przeszedłem przez jezioro korytarza na piętach i po scho­dach wyszedłem na zewnątrz.

Powitało mnie od razu inne powietrze, wieczorne i świeże, nie tak jak w polu lub w lesie, ale dosyć świeże, dużo więcej niż w „Schronie", jeśli może tam być coś świeżego. Spytałem jakiegoś starego-innego, jak można się dostać na dworzec, i zacząłem iść w tę stronę, i zaraz uleciało ze mnie te trochę radości z bawienia się w „Schronie" z barmanem, a opadła mnie nienawiść, która za­wsze wieczorem wypełnia mnie, jakby to ona tylko była łupem każ­dego dnia całego. A przecież wiem, że nie jej szukałem rozdziera­jącej, lecz czułości odrobinę, pyłku czułości szukałem przez cały dzień po tym mieście, jego mostach, ulicach między mostami, wszędzie, i zawsze otwarty jestem na czułość, jej mosty, ulice mię­dzy mostami, bo tego mi zawsze brakowało, i dlatego zabiłem tam­to wszystko i porzuciłem tamto wszystko, co tak kochałem, bo nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędruję, i tysiąc nocy.

Teraz jestem na dworcu, w poczekalni dworcowej, gdzie nie ma czułości. Jest noc i nie ma w niej czułości. Patrzę na innych. O, usnąć! Usnąć w tej zawsze przeklętej godzinie! Usnąć, by niczego nikomu nie zazdrościć.

A potem obudzić się. Obudzić się potem, kiedy już nie będę myślał, nie będę wędrował, nigdy już więcej nie będę wędrował ani w myślach. Ktoś podejdzie do mnie, weźmie mnie za rękę, zaopie­kuje się mną, weźmie mnie za rękę i powie- „Na imię mi Olga. Za­mknij oczy. Będę ci wszystko opowiadała".




Listy do Olgi


Tyle bólu. Tyle bólu, który tak wielki, za wielki, żeby go można od­naleźć w tych słowach. Tak, bo i one są przeciwko mnie w tej chwi­li, wszystko jest przeciwko mnie, słowa tez, które zawsze mi się opierały, ale kusząco, zalotnie, żeby większa pieszczotliwość, a te­raz nawet one są przeciwko mnie, bo nie mogę znaleźć tych, które byłyby lustrem nieskalanie odbijającym, stąd ból dodany jeszcze do tego za wielkiego.

Może i w Tobie jest ból, ale czym on jest, czym? Przy bólu mo­im przepastnym czym jest każdy ból inny? O, przeklęta niech bę­dzie chwila, kiedyś przeze mnie ujrzana: oczy Twoje: tyle czułości w Twoich oczach, której mi zawsze brakowało, dlatego zabiłem tamto wszystko, co tak kochałem, i porzuciłem tamto wszystko, bo nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędrowałem i tysiąc nocy, i Ciebie ujrzałem w tamtej chwili przeklętej błogosławionej.

I musiałem Cię ujrzeć, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem, czego pragnąłem duszą i ciałem, każdym oddechem, każdym zgięciem przegubu i kolan po drogach i miastach, zgarniając f okruchy, mnóstwo okruchów, ale to nie było to, to nie było morze, które wiedziałem, ze gdzieś, niedaleko już, powinno się rozlewać, w nim zamarznę, wkrótce już, spłonę, i tak jest, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem — Ciebie, Olga, musiałem ujrzeć kiedyś.

O, tak. To są słowa, to są słowa, których papier nie przyjmuje. Tych liter moich ognistych papier przyjąć nie może. Zbyt mało jest biały — ten czysty, biały papier — brudny jest dla liter moich najbielszych. I ja to widzę. Nikt więcej! Nikt więcej?



1 kwietnia


Pisałem tego ptaka, kiedy Jurek wszedł do pokoju i powiedział: Sted, Olga cię prosi". W pierwszej chwili, pamiętam wspaniale, zacząłem się topić jak lód, nie chciałem wcale krzyczeć z radości, tylko topiłem się, rozlewała się po mnie słoneczność, jak w bryłę lodu wchodzi słońce, promienie jego dobre, ciepłe. Powiedzia­łem: „Gdzie jest?" „Na schodach" — odparł. Wyszedłem na klatkę schodową i nagle śmiech mnie doleciał z tyłu, oddalony jakby, bo cały byłem zagubiony, zapatrzony w Ciebie, lecz nie było słońca, nikt mnie nie olśnił, tylko śmiech mnie z tyłu doleciał Jurka i sło­wa: „Udał mi się kawał. Dzisiaj prima aprilis". I to było jak cios mię­dzy oczy, po którym się nie zapada, lecz wraca do siebie najbole­śniej.

Do okna podszedłem i nawet nie uderzyłem Jurka, nic nie po­wiedziałem, tylko do okna podszedłem i tak bym sobie popłakał. Tak bym sobie popłakał, ale nawet one — łzy — były przeciwko mnie: jak małe liski pochowane w swych norach lękały się wyjrzeć, chociaż myśliwy dawno już odszedł, chociaż już dawno byłem od­szedłem, tak dawno mnie tam nie było, i stałem przy oknie, i tak bym sobie popłakał.

Bo otwarły mi się wszystkie dawne rany stare, te zabliźnione, tak sądziłem, i cały byłem jeszcze raz kaleczony przez to wszystko, co już raz mnie kaleczyło, a potem zabliźniały się długo moje ra­ny, bo trudno zapominam moim winowajcom, więc goiło się to wszystko długo bardzo, żeby w tej chwili na powrót się otworzyć, i cały byłem jeszcze raz kaleczony.

I cały byłem dymiącym ochłapem, przy oknie, za którym było niebo dawno błękitne nie widziane i słońce inne, ale to, które po zimie pojawia się zawsze-niezmiennie-odwieczne, i które po prze­płynięciu chmur czarnych też pojawia się, bardziej jeszcze miło­sne. To ja chyba nie Ciebie szukałem?

Czy uczyniłem Ci krzywdę? Powiedz!



4 kwietnia


Piszę do Ciebie dalej, bo los czy przypadek, który przecież za­wsze był po mojej stronie, nie pozwolił mi Ciebie zobaczyć, choć byłem u Ciebie wczoraj, w sobotę, bo dzisiaj jest niedziela i dzisiaj też byłem u Ciebie.

Ale najpierw wczoraj. Byłem u Ciebie o siódmej wieczorem. Tak walczyłem ze sobą: jechać, nie jechać — i nie wiem, co zwycię­żyło: dobro czy zło, choć walka została rozstrzygnięta, bo pojecha­łem do Ciebie. Wszedłem po schodach i stanąłem pod drzwiami.

Zastanawiałem się przez chwilę, co mam powiedzieć, kiedy uka­żesz się w drzwiach, ale nic już nie potrafiłem. I zapukałem w drzwi, ufając nieśmiało, że wszystko zobaczysz w moich oczach. Myślę, że tak bym się rzucał w wodę. Ufając, że ona odczyta wszy­stko i nie pozwoli mi walczyć o życie, którego nie chcę, a później nie wyrzuci na brzeg, na pastwę. Tylko u siebie mnie zatrzyma.

Więc zaufałem Tobie, że wszystko odczytasz w moich oczach tak, jakbym wodzie zaufał, rzucając się w nią. Tak też rzuciłem się w Ciebie, nie wiedząc, co powiem, kiedy ukażesz się w drzwiach. Ale nie ukazałaś się. Zszedłem z powrotem i nic mnie nie tknęło. Poje­chałem do „Schronu", usiadłem tam przy barze i wszystko we mnie płakało. A dookoła wszyscy inni pili i tańczyli, i krzyczeli, a ja siedzia­łem przy barze. Siedziałem i nieśmiało, bardzo nieśmiało czekałem, że przyjdziesz niepostrzeżenie, położysz mi rękę na ramieniu i po­wiesz „Edward", tak jak nikt tego nie potrafi, bo Ty może nie wiesz nawet, że każde Twoje „Edward" zamykało mnie w Tobie najmiłośniej i nie pragnąłem już wcale wędrować, nigdzie i nigdy, tylko tak znikać w tobie miękko, łagodnie. Ale nikt mnie nie dotknął i nikt mi nic nie powiedział, choć niektórzy coś do mnie mówili, ale nikt do mnie nie mówił i ja się nie dziwię, bo nie było mnie tam. Siedzia­łem tak nieśmiało, ja, który przedtem miałem wszystkie talenty i wszystko mnie w tym umacniało. Ale nie czułem się śmiesznie dla innych, dla mnie samego też mój widok nie był śmieszny i myślę, że nie było to tylko smutne, bo zbyt nieobjęte.

Potem wstałem i wyszedłem. I poszedłem nad kanał, nad któ­rym jeszcze cztery dni temu byliśmy. Dlaczego minęły te cztery dni? Tak jak nigdy nie kłamię, dałbym czterysta innych dni za to, by tych czterech nie było. Byśmy jak cztery dni temu stali nad ka­nałem: Ty przy mnie, ja przy Tobie. Gdzie jesteś? Patrzyłem na wo­dę, która przepływała blisko, dwa metry pode mną przepływała woda, która wzmogła jeszcze mój ból wielki i gniew mój wielki. Dlaczego przepłynęły te cztery dni?

I stałem tak, patrząc na wodę, ale nic mnie nie tknęło. A nie wiem, co uczyniłbym, gdyby mnie coś tknęło, wtedy, kiedy tak pa­trzyłem na wodę, która była blisko, tuż, i która mnie nawet magne­sowała do siebie.

Przeszedłem przez kładkę, wiesz, i skoczyłem do tramwaju, i znowu bardzo, bardzo nieśmiało prosiłem Boga albo kogo innego, byś była i bym mógł Cię zobaczyć. Przyjechałem, wszedłem po schodach i zapukałem nieśmiało, bo już ze mnie nic nie zostało prócz tej nieśmiałości maleńkiej. Zapukałem mocniej. Pukałem jeszcze dosyć długo, raz głośniej, raz ciszej, ale nikt się nie odezwał. Zszedłem na ulicę i postanowiłem zaczekać. Czy wiesz, czym był dla mnie każdy przystający na przystanku przed Twoim domem tramwaj? Tym przyjedziesz. Nie. Następnym. Tak przyjechało ich dużo i każdy tramwaj był dla mnie największą nadzieją, a czas przy­jazdu między jednym a drugim — oczekiwaniem bolesnym, lecz zawsze nadziejnym. Potem powiedziałem sobie, że jeśli przyje­dziesz tym teraz albo jednym z trzech następnych, to wcale do Cie­bie nie podejdę.

Dobry Boże, jeśli przyjedzie tym teraz, to zobaczę ją tylko i za­raz odejdę, nie pokażę się jej. Tylko niech przyjedzie tym. Ja my­ślę, że już w tramwaju, kiedy jechałem do Ciebie po raz drugi, nie chciałem niczego więcej, tylko ujrzenia Ciebie, choć jeszcze wtedy nic mnie nie tknęło ani później. Nie byłem zazdrosny i niepo­trzebnie to wszczynam, ale chcę Ci wszystko opowiedzieć, jak naj­więcej. Więc nie byłem zazdrosny. Tyle ja nie umiem. Dużo więcej umiem, bo nawet powiedziałem sobie, widząc jadący w dali tram­waj, że jeśli nim przyjedziesz, to może być przy tobie jakiś inny, ja­kiś facet. A kiedy nie przyjechałaś, to po jakimś czasie, widząc ja­dący następny tramwaj, już zezwoliłem na to, żeby ten inny Cię po­całował. Może Ty tego nie pojmujesz, aleja nawet chciałem już po­tem, żeby wysiadł z Tobą jakiś inny, żeby Cię pocałował, żebym ja to zobaczył, żeby mnie już trafił piorun. Żebym był czysty.

Było późno, kiedy wreszcie wywalczyłem pójście pieszo w stro­nę miasta. Nie, nie byłem jeszcze pokonany, bo miałem nadzieję, malutką, że spotkam Cię wracającą również pieszo, nie mogącą się doczekać na tramwaj, których w nocy jest dużo mniej niż w dzień. Szedłem bardzo długo i po drodze minęły mnie dwa jeszcze tram­waje, w których spróbowałem Cię poszukać, ale przejechały szyb­ko i nie zdążyłem wszystkiego w nich zobaczyć, a były prawie pu­ste.

Na Oporów zaszedłem późno chyba. Mogła być druga, trzecia, czwarta godzina nad ranem, nie wiem, nie było gwiazd i wcale nie chciało mi się wiedzieć, która może być godzina. Wiem, że sze­dłem długo bardzo, i zdawało mi się, że nigdy w życiu tak długo nie szedłem, choć nieraz szedłem dziesięć razy dłużej na pewno. Raz, pamiętam, szedłem całą noc i pół dnia na takim pustkowiu na Pomorzu. Uciekałem przed taką jedną bandą, która chciała mnie zabić chyba, ale nic. Uciekałem długo, dłużej niż wczoraj, pięć razy, i kiedy wreszcie trafiłem na stóg, położyłem się pod nim, bo nie mogłem już dalej i oni mnie chyba tak daleko nie gonili. Obudziłem się w środku nocy, tak osądziłem po gwiazdach, drża­łem z zimna, choć było lato jeszcze, ale noce są przeważnie zimne i złe. Wlazłem na szczyt stogu, wyżłobiłem tam sobie dziurę w sło­mie i schowałem się do niej. Nie chciało mi się już spać i patrzy­łem na gwiazdy. Byłem trochę głodny, ale więcej myślałem. Zawsze dużo myślę, ale wtedy bardzo dużo. Ale najwięcej tęskniłem. My­ślę, że za Tobą, bo Ty może nic nie wiesz albo wiesz trochę. Tęsk­niłem nieprzebranie, nieprzebranie i myślę, że ktoś tam daleko, pod tym samym niebem, musiał też za mną tęsknić, a jeśli spał, tu musiał się zbudzić, bo to niemożliwe, żebym nikogo nie trafił w serce w tamtym środku nocy, sercu nocy. Myślę jeszcze, że tęsk­niłem za kobietą, a bardzo często tęsknię chłopca do mnie podob­nego. Ale wtedy tęskniłem kobietę i syna pod jej powierzchnią — chłopczyka do mnie podobnego. Więc ktoś też musiał za mną za­tęsknić w tamtym środku nocy, bo to niemożliwe. Ale wtedy o tym nie pomyślałem. Pamiętam, jak ogarnęła mnie czułość tak potęż­na, że powodowała mi bóle w brzuchu, i co jakiś czas miałem wra­żenie, że omdlewam. Wiem na pewno, że ten ból w brzuchu, bar­dzo wyraźny, nie był z głodu. Na pewno nie. Czułość obejmowała mnie jak woda lub słońce albo wiatr. Nieprzebranie.

Tak samo teraz co jakiś czas łapie mnie ból w środku, a prze­cież jestem najedzony dosyć. Przekonuję się coraz bardziej, bo od dawna już tak sądziłem, że dusza i ciało są nierozłączne i kiedy smutna jest dusza, ciało smutne jest również. Oczywiście czuję w sobie całą moją zwinność i zręczność, które to talenty dała mi wyrodność, ale na co mi one w tej chwili? Na co? Gdyby mnie wczoraj napadło kilku albo jeden nawet, to ja bym się wcale nie bronił. Ja bym się poddawał uderzeniom pięści czy nogi i może trochę z lubością. Może Ty tego nie pojmujesz, ale mnie by trochę ukoiło może takie kopanie mnie w plecy i w zęby.

Przyszedłem w końcu do domu tego szczura, u którego mie­szkam, ale nie sprawiło mi radości, że nie ujrzę jego kłamliwej, fałszywej mordy, bo była noc i on spał już dawno, więc go nie zoba­czę. Otworzyłem drzwi, bo mam swój klucz, i wszedłem jak najci­szej do mojego jeszcze na jakiś tydzień pokoju. Zdjąłem płaszcz i usiadłem do pisania jakiegokolwiek, ufając nieśmiało, że ono przyniesie mi pocieszenie, ulgę jakąś. Przedtem było zawsze ina­czej, bo siadając do pisania zawsze byłem pewien, że to będzie dla mnie wielka męka, ale wielka radość taka sama co najmniej. Ale teraz jest inaczej. Nigdy taki nie byłem. Zrobiłem sobie herbaty, usiadłem na stołku, zapaliłem papierosa i paląc go uniosłem gło­wę znad kartki, starając się nie myśleć przez jakiś czas, wiedząc, że to krótkie niemyślenie przed pisaniem sprzyja mi. Ale nie potrafi­łem nie myśleć, choć może nawet o niczym nie myślałem, ale by­łem złamany. Nie byłem cały. Nie byłem skupiony. Coś oderwało się ode mnie i gdzieś tam kaleczyło sobie skrzydła: nad kanałem, w „Schronie", u Ciebie w kuchni, w przedpokoju, w pokoju. I błą­dziło to coś mojego, i krwawić musiało, boja to wszystko wyraźnie odczuwałem. To jak mogłem pisać?

Więc nie mogąc pisać, a spać to wiedziałem, że daremne, po­myślałem o kąpieli, która zawsze była dla mnie czymś wspaniałym. W każdym mieście, w którym się znalazłem, pytałem najpierw o ła­źnię: gdzie ona jest. Zimą szczególnie łaźnia była moją ucieczką, ale nic. Więc wczoraj w nocy, a raczej dzisiaj rano, nie mogąc pi­sać, a spać to wiedziałem, że daremne, pomyślałem o kąpieli wspa­niałej. Odkręciłem kurek, zapaliłem gaz i zawiesiłem szmatkę na kurku, żeby woda cicho po niej spływała. Czekając, aż naleci, po­szedłem do mojego na kilka dni jeszcze pokoju. Otworzyłem okno szeroko na noc i stanąłem przy nim i przy niej, bo nie było jej we mnie, nie było nocy we mnie, mimo wszystko. Nigdy nie będzie. Ale ból był we mnie, co jakiś czas chwytał mnie tam w środku, bo wszystko wiło się tam niezmiennie i ja nawet nie wyobrażałem so­bie, żeby się coś mogło odmienić, żeby się wydarzyło uspokojenie, choć nie było nocy we mnie i nigdy nie będzie. Stałem tak, patrząc w noc, i chyba już o niczym nie myślałem ze zmęczenia. Tylko tak patrzyłem.

Po jakimś czasie ocknąłem się i poszedłem do łazienki. Wody było już dosyć, więc rozebrałem się i wszedłem do wanny, zanurza­jąc się bardzo powoli, bo woda była dość gorąca, i czułem, że gdy­bym się od razu zanurzył, to mogłoby coś trzasnąć we mnie. Leżałem sobie w wannie, poruszając od czasu do czasu nogami, bo wte­dy woda robiła się cieplejsza. Pluskałem cicho i było dobrze, dosyć dobrze mniej więcej, a kiedy ogarniało mnie naraz zmęczenie ta­kie wielkie: obezwładnienie wszystkiego, i mięśni, i głowy, to od­kręcałem szybko kurek z zimną wodą i podstawiałem głowę pręd­ko, żeby mi nie odeszła za daleko. Zachowywałem się cicho bar­dzo, bo ten szczur tam spał za ścianą, a nie chciałem go budzić, bo obudzony mógłby mi coś powiedzieć, nie żeby mnie strofował, bo wyrobiłem sobie u niego uszanowanie, nie chciałem, żeby mnie podziwiał, ale na uszanowaniu mi zależało; więc mógłby mi cokol­wiek powiedzieć, ten szczur, o papierosa poprosić, spytać, gdzie byłem, wszystko jedno, bo ujrzałbym go, i nie wiem właśnie, czy nie naszłaby mnie wtedy chęć zadusić go, szczura. Więc zachowy­wałem się cicho możliwie, bo wolałem go nie budzić, nie oglądać w tamtej chwili, bo mógłbym mu coś złego uczynić, chociaż dla mnie, przypuszczam, że to by było coś dobrego, i dla całego ple­mienia szlachetnych tak samo, a nawet dla humanizmu coś nie bardzo złego. Więc wykąpałem się cicho i wyszedłem z łazienki, i położyłem się cicho, i nie czułem już nic, nie pamiętam już nic, prócz głowy błądzącej, głowy błądzącej.

Jest gdzieś około północy chyba, nie wiem, więc może jest już 5 kwietnia. Ale niech będzie 4 kwietnia. Obudziłem się po raz pierwszy niedaleko południa, tak osądziłem po słońcu przebijają­cym się przez cienkie kretonowe zasłony na okna i po hałasie po­ry tuż przedobiadowej, a także po zapachu tej pory słodkiej, ale nic. Obudziłem się po raz pierwszy ze snu, który z piekła raczej niż z gór. Nie pamiętam początku snu i jak dostaliśmy się do gór, w których byliśmy, w dolinie u podnóża zbocza, w trawach wyso­kich bardzo, bo widziałem tylko głowę Twoją — siwe włosy. Cał­kiem białe włosy miałaś. Boże. Byłaś przede mną, w trawach, jakieś dwadzieścia kroków oddalona, i szłaś wolno, poziomo do zbocza. Ja szedłem za Tobą, dwadzieścia kroków oddalony, nie próbując wcale zrównać się z Tobą, jakbym wiedział, że nie doścignę Ciebie, choć szłaś wolno, prosto głowę trzymałaś, całkiem siwe włosy, Bo­że. Potem odwróciłaś się i zobaczyłem Twoją twarz młodą, młod­szą jeszcze, bardzo dokładnie widziałem, jak na dwadzieścia kro­ków, piętnaście może, bardzo dokładnie jak na oczy moje słabe, zatroskane. „Co ja ci zrobiłam?" — powiedziałaś.

O, nie. Nie. Wtedy się zbudziłem zaraz natychmiast, bo usły­szałem jęk, który wydobył mi się z gardła, ciężki niewymownie, ta­ki spod ziemi jęk przywalonego górami wszystkimi świata. Jakie to było ciężkie. Jak on dobywał się z krtani, ten jęk piekielny, naro­dzony w śnie jeszcze, a umierający na jawie już; ten jęk trwający krótką chwilę, a jakże przeciągała się ta chwila krótka, czułem, sły­szałem wyraźnie każdą sekundę, każdą nieskończoność tej chwili krótkiej, która mostem była między snem a jawą, łączyła więc wszy­stko, bo czym jest wszystko, gdzie jest wszystko, jeśli nie między tym a tamtym. Wtedy właśnie się zbudziłem, bo musiałem uczynić jakiś ruch nadludzki, coś unieść chciałem nadmiernego, przerwać coś, przejść niemożliwość, dwadzieścia kroków, piętnaście może, i wte­dy dobyłem ten jęk zza świata prawie. Białe włosy Twoje, Boże.

Gdzie jesteś, Olga? Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy się w tra­wach wysokich bardzo, nikt nas nie dojrzy, niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie dotykać, a ja włosy Twoje lekko, słoneczne białe włosy Twoje przepiękne. Gdzie jesteś? Przyjdź. Przyjdź, Dziewczynko.

I wtedy musiałem zasnąć na powrót w tym moim wołaniu wy­sokim do Ciebie, do traw, do łąk dolinnych, do nieba, słońca, pta­ka nad nami, do Ciebie, do traw, gdzie odpoczywanie przestron­ne, do traw, skąd można już tylko najwyżej, do Ciebie wołanie mo­je: „Przyjdź, Olga, przyjdź, Dziewczynko", do snu z Tobą jednego wiecznego nieskończonego.

Ale obudziłem się zaraz niedługo, po raz drugi, piętnaście mi­nut spałem może, dwadzieścia minut wiłem się, płonąłem, słowa przeklęte, co to za słowa, dwadzieścia minut płonąłem i zbudziłem się po raz drugi, i ja się nie dziwię, bo jak można w ogniu wytrzy­mać więcej? Dwadzieścia minut w ogniu, to już chyba nic nie zo­staje, nawet z modlitwy żadne piórko, tylko swąd dookoła i dym nieprzebyty, i garść popiołu, którą trzeba odnaleźć, odszukać trze­ba, bo to nie jest wcale relikwia, ale nawóz urodzajny: na nim na powrót dojrzewanie, na powrót rośniecie, na powrót wołanie: „Przyjdź, Olga, przyjdź, Dziewczynko".

Umierałem tak i zmartwychwstawałem wiele razy, dziesięć ra­zy, dwadzieścia razy może, jak te dwadzieścia kroków od Ciebie od­dalenia. Potem zerwałem się z łóżka siły woli ostatkiem, bo może bałem się, że jeszcze trochę i już nie zmartwychwstanę z ostatniego umierania, które nie chcę, żeby było ostatnie, niech będzie przedostatnie, ale ostatnie chcę z Tobą umieranie odprawiać, z Tobą świętować. Więc zerwałem się wysiłkiem woli przedostatniej z tego piekła raczej mz z łóżka i poszedłem do łazienki, do wody zimnej na czoło, oczy, ramiona, szyję. Nie mogłem odejść od kra­nu, taki był pociągający: ta woda zimna wyśmienita gojąca. Jeszcze jedno chluśnięcie, jeszcze jedno, jeszcze jedno. Może dwadzieścia razy tak chlustałem wodą wspaniałą na pogorzelisko, które zaczy­nało się budzić, odradzać, krew w krwiobiegu żywe obieganie. By­ło to bardzo przyjemne i musiałem to docenić mimo wszystko.

Potem poszedłem do pokoju i zacząłem gimnastykować ręce, nogi i wszystko, bo wierzyłem jednak, że jeśli prężne jest ciało, du­sza prężna jest również. Za oknem była niedziela, popołudnie i słońce, i na boisko wyległo mnóstwo ludzi, choć nie było meczu, ale ciepło było, kwiecień, drzewa zieleniły się już i mamusie w lep­szych sukniach dzieci swoje w wózkach kołysały, i przechadzali się obok nich mężowie, więcej sztywno, ale trochę też dostojnie, i po­zdrawiali się skinieniem głowy znajomi, a kobiety pochylały się nad innymi wózkami, a potem nad sukniami, i to wszystko słońce łaskotało i kwiecień niedzielny popołudniowy.

Wdychałem przy oknie głęboko to słońce i ten widok niedziel­ny kwietniowy, który byłby może kojący, gdyby nie ci wszyscy inni, którzy nic nie byli winni, choć kto wie, i powodowali moją niena­wiść, niezazdrosną zupełnie, bo niech oni mają największą szczę­śliwość, ja im tego życzę od serca serdecznie, więc moja nienawiść musi być bardzo starożytna, ale jaka ona nie jest, to czy może być kojąca, no czy może być?

Ale pomyślałem sobie, że dobrze będzie tak po cmentarzu spa­cerować. Niedaleko jest cmentarz. Blisko. Tam jeszcze bardziej świeżość zieleni. Umarli nic nie widzą przecież, a tam tyle umar­łych, to tam rośniecie wiosenne musi być jak gwiazdy jaśniejące. Pomyślałem też, że tam jest cicho i między umarłymi można się czuć półumarłym, jak się bardzo chce, więc wtedy cała moja nie­nawiść to będzie półnienawiść, cały mój ból to będzie połowa bólu, więc będzie lepiej może o połowę.

Tak myślałem, jakby coś mogło istnieć dla mnie poza Tobą: ro­śniecie wiosenne? gwiazdy? połowa? I nie walczyłem prawie nic, nie broniłem się, bo jaki to dla Ciebie przeciwnik: zieloność? cisza cmentarna? umarli? Ubrałem się prędko i poszedłem na przysta­nek, żeby tramwajem do Ciebie. Przyjechałem, wszedłem po scho­dach, zapukałem, jeszcze raz lekko, a potem pięścią, jeszcze raz pięścią, nogą i nic. I wtedy mnie tknęło. Że uczyniłaś sobie coś.

Kiedy byłem bardzo młody, pamiętam, że posiadałem we śnie zdolność unoszenia się w powietrzu. Wystarczyło poruszyć rękami ruchem skrzydeł ptaków i unosiłem się w górę. Było to bardzo przyjemne uczucie i dzisiaj nie potrafię tego z niczym porównać, choć na pewno bym to odgadł, gdyby chciało powrócić. O, królu, królu. Wielki jest Nansen Amundsen Czeluskin. Szczury się mno­żą, królu. Tyle szczurów, flecisto. Bądź pozdrowiony. Bądź powita­ny. Ave flecista. Flamandia Normandia Prowansja Macedonia. Ech, ty chłopcze biedny, zagubiony ty, posiany między osty, haki; nasienie ty wyrodne, wstydliwe. Ave Maryja. Ave flecista. Wypro­wadź to gnijące, to ścierwo, federacje te, za miasto wyprowadź, za mury, za pole widzenia, na skałę tarpejską, pogub to w czelu­ściach, zagub; a zachowaj czystych, szlachetnych. O, królu, królu. Jeruzalem Babilon Hosanna. Kiedy byłem bardzo mały, pamię­tam, mogłem się w górę unosić, w powietrze najbliższe, w hosan­ny: „skrzydła teopais, o skrzydła". Pomiłuj boh. O, królu, królu. Lasy, królu. Ptaki. Ci są nieśmiertelni. Igliwie, królu. Ogon wróbla. Piórko wróbla. Trawa. Źdźbło. Ci są akademicy. Oczko w głowie, królu. To. Mrówki, królu. Pszczoły królowe. Lud prosty pracowity. Ci są nieśmiertelni. Co tam federacje krytyczne mianowane, hanzy fotelowe zasiedziałe szczurów tych kupców, z ust do ust anegdo­ta, ręka rękę myje. Zabij boh. Zabij. Ręka rękę myje. O, królu, królu. Poruszałem rękami jak skrzydłami i unosiłem się w górę, w powietrze najlżejsze. Jak delfin pływałem nad dolinami, nad winnicami. O, królu, królu. Jak to jest? Jakie to jest wszystko? Dla­czego tak jest, o, bogowie? Jakie to było uczucie przyjemne, królu. Jak delfin pływałem nad dolinami, nad winogronami. Wystarczyło poruszyć rękami tylko, ruchem skrzydeł ptaków, i już w niebo wchodziłem. O, królu, królu.


6 kwietnia

Ja Ci nie potrafię opisać niedzielnego wieczoru, i cały ponie­działek, i cały wtorek, bo teraz jest wtorek wieczór i jestem u Ciebie, i Rena — Twoja przyjaciółka z Tobą mieszkająca — powiedzia­ła mi, że wyjechałaś już w środę (więc zaraz po tamtym) i że ona ma mi powiedzieć, że wyjechałaś, gdybym przyszedł.

Wszedłem przed chwilą do domu Twojego z tym facetem Re­ny, którego spotkałem w tramwaju, jadąc do Ciebie. On też mi po­wiedział, że wyjechałaś i że Rena wyjechała, i że Was nie było, nie było nikogo, kiedy ja odwiedzałem dom Twój nieśmiało, uparcie, nieśmiało.

Więc kiedy mi to powiedział i kiedy powtórzyła mi to Rena, więc nic Ci się nie stało, ogarnęła mnie radość niepomierna, ale krótka bardzo, bo naraz pomyślałem, że gdybym Cię miał przy so­bie w tej chwili, tobym Cię po nogach całował ze szczęścia, a po­tem bym wstał i bym Cię bił. Tak bym Cię bił.

Znowu boli. Znowu się to odzywa. Szeroko tak. Nieraz miałem coś takiego przy muzyce słuchając, a szczególnie przy śpiewaniu z chórami z tyłu odległe. Tak, na pewno wtedy coś podobnego do teraz. Nie tyle może, ale podobnie. Szczególnie jak chóry wchodzi­ły w muzykę czy w śpiewanie jednego. Tak wyrastały powoli z tyłu czy z boków miękko, i we mnie wtedy też coś się rozciągało, pod­nosiło się coś i chyliło jak trawa lub pola żytowe, kiedy wiatr. Tak, wiatr. Wiatr podnosił mi się tam w środku, przy muzyce słuchając i przy chórach nad wyraz. Ale czemu on bolał, ten wiatr? Czemu on boli, ten wiatr szeroki, bo tak mnie boli szeroko. Jak gdyby wiel­kie chóry nieprzeliczone zastępy otaczały mnie wkoło i ponad ko­łem głowy jeszcze i tym swoim śpiewaniem bolesnym przepastnym rozciągały mi serce na wszystkie strony świata promieniste.

Siedzę i piszę, ale co to za słowa? Co to za słowa? Ja wiem, że to nie są słowa — lustra nieskalane pokazujące, wiem, i wiem, że tego wszystkiego to ja Ci nie potrafię nigdy rozpostrzeć, nawet z lu­strami, nawet samym płakaniem nieprzebranym czy zabijaniem siebie w rzekę, czy z okna domu wysokiego na bruk ciało moje le­cące, a potem już nie moje ciało ani Twoje, ale więcej Twoje niż moje. I ja się tego nie boję tak bardzo, nie, boja bym miał tę zdol­ność tragiczną uczynienia, bo ja bym wszystko odrzucił precz, co nie kazałoby mi się zabijać, co plątałoby mi się w głowie rozumnej i w nogach kochających tak bardzo stąpanie po ziemi każdej jed­nej, dobrej czy złej. Ja bym potrafił ten talent największy niesprawiedliwy. Ale wiem, że to jeszcze nawet po tym nie byłoby wszyst­ko, co chciałem Ci ofiarować, co chciałem Ci rozpostrzeć u stóp. Bo tego jest u mnie dużo za wiele. Nawet dla Twojego chłonięcia przepastnego. Bo ja już tak jestem zbudowany, że kiedy coś poko­cham, że kiedy Olgę pokocham, to nie jest całą moją miłością mo­je dla Olgi płakanie, moje dla Olgi zabijanie, a co dopiero moje dla Olgi pisanie. Ale piszę do Ciebie, piszę do Ciebie, bo może gdzieś, w niektórych miejscach mojego pisania albo między tymi miejscami, trafi się jakiś dla Ciebie klejnot, droższy może jeszcze niż klejnot-płakanie czy klejnot-zabijanie. Choć jestem zwyczaj­nym człowiekiem, prostym i jestem z tego dumny, choć nieraz my­ślę, że muszę być z bogów. I powiem Ci, że ja takie myślenia prze­miany przechodzę też podczas tego pisania właśnie: w niektórych miejscach czy między niektórymi miejscami myślę, że jestem ma­łym, biednym, nędznym człowiekiem, a gdzie indziej myślę, że nie jestem jednak taki marny, a przy innych miejscach znowu myślę, że muszę być z bogów.

Rena mówi, że masz przyjechać jutro, że mogę przecież zacze­kać do jutra. Bo ja jej powiedziałem, że wyjeżdżam i że chciałem się z Tobą pożegnać, kiedy przyszedłem przed godziną. Nie powie­działem, że wyjeżdżam już dzisiaj, i nie miałem jeszcze tej chęci, te­go zdecydowania. Ale jeśli masz przyjechać jutro, to ja pojadę dzi­siaj jednak. Pojadę. Za długo czekałem. Za długo wędrowałem i szukałem: tysiąc dni i tysiąc nocy, to dosyć. Nie będę czekać je­szcze jedną noc. To za dużo. I to byłoby też niesprawiedliwe, bo Ty nie jesteś, Ty nie jesteś Olga.

Więc mówię do Reny, że właściwie to mogę na Ciebie zaczekać do jutra, ale pojadę dzisiaj. „To ona się zmartwi" — mówi Rena.

O, królu, królu.




Jak mi było na Mazurach


Miejscowość nazywała się Krzyże, a ja cały byłem zachwycony. Nieraz byłem zachwycony. Wiele razy. Ale zawsze jakaś zła myśl przeklęta w głowie czy przypomnienie jakieś bolesne przeszka­dzało albo urągało nawet i zachwycenie nie mogło wcale prze­chodzić dalej do szczęśliwości. Tak, że musiałem z tym zawrzeć pogodzenie, bo znam siebie i wiem, że zawsze jestem jednako­wy mniej więcej.

Przyjechałem tam z jednym człowiekiem, który mnie uczył wielu rzeczy praktycznych, ale najwięcej humoru. Przedtem nie bardzo wiedziałem, jakie to jest słuszne postępowanie, kiedy się nie zapomina o śmierci: czy należy się śmiać, czy też nie trzeba w ogóle. On mnie nauczył, że dlatego właśnie trzeba się śmiać czy­sto i przestronnie. I ja to natychmiast pojąłem. Ja chyba przedtem domyślałem się tego, choć nie bardzo wiedziałem, ale trochę nie śmiałem, trochę się wstydziłem, trochę się bałem najwięcej, że to będzie zgrzyt albo śmiech sztuczny właśnie najgorszy. Więc on mnie tego nauczył, ten człowiek, a raczej wyzwolił mi te wszystkie złote humoru pokłady. Był dla mnie bardzo dobry, sam nie wiem skąd. Bardzo był mądry też, choć odkryłem w nim kilka wadliwo­ści, ale drobnych.

Przyjechaliśmy do Krzyży samochodem tego człowieka, które­go on wygrał „za całe dwa złote" na loterii — „kochana Rzeczpo­spolita". Przez drogę były bardzo piękne niektóre krajobrazy — wielkie równiny nad rzekami. A on prowadził świetnie, tak mi się zdaje, i śpiewał różne śmieszne niezwykle piosenki. „Galerami na Florydę. Turystyczna płynie pieśń. Czy przyjedzie pan prezydent. Galerniczy okrzyk wznieeeeś" i różne jeszcze. A jedna taka żołnier­ska, to już była ponad wszystkie inne. Nie wymawiało się jednej sy­laby na końcu każdego ciągu, tak jak żołnierze, kiedy maszerują i śpiewają, i nie kończą właśnie: „Akcja wspaniale się rozwi... Zdo­byte czołgi, armaty..." I w tym miejscu on podnosił rękę i pokazy­wał dwa palce, co miało oznaczać, że zdobyto dwie armaty. I dalej:

I cekaemów nam wciąż przyby... Bo każdy z nas chce mieć ciężką br...", co miało znaczyć: broń.

Bardzo mi się radośnie jechało z tym człowiekiem, z tymi pio­senkami i z tymi krajobrazami mijanymi pięknymi. Dwa razy tylko zasępiłem się przez całą drogę długą trzygodzinną. Raz mi się star­szy brat przypomniał, którego już dawno nie widziałem, a drugi raz, jak spojrzałem na siebie za daleko naprzód. Może dlatego się zasępiłem, że on przestał śpiewać na chwilę, bo kiedy znowu za­czął: „Galerami na Florydę", to wszystko niepokojące mnie odle­ciało, jakby ręką odjął, albo śpiewem odśpiewał, choć przedtem bardzo często byłem zasępiony w samym środku różnych śpiewów i śmiechów. Najczęściej właśnie.

Więc oprócz tych dwóch zasępień nic nie było smutnego dla mnie po drodze, a za to było wiele rzeczy bardzo ładnych: jedna duża dziewczyna pasła konia na łące, był koniec wiosny, więc zie­leń była różnorodna jeszcze i świeża; topole stały wysokie i z dale­ka wierzchołki jakby łączyły się, i były one jak gdyby akwedukty po­wyższe nad drogą asfaltową, gładką, po której jechaliśmy cicho i szybko, że wiatr świstał głośno, ale nie mącąc wcale ciszy. Nie my­ślałem o niczym i nie starałem się o to, bo moja głowa wiedziała, że nie trzeba wcale myśleć, wszystko jest dobrze na razie i bez­piecznie, więc niech będą raz wakacje, niech będzie odpoczywa­nie, które zasłużone jest, bo tyle już wycierpiałem, tyle razy się bi­łem z życiem praktycznym przemożnym, a po tych wakacjach bę­dzie znowu to samo przecież, bo ten człowiek zabierał mnie na ty­dzień tylko. Więc niech będą wakacje w zupełności i zasłużone, jeszcze raz powtarzam, ale co to kogo obchodzi.

Ale dojechaliśmy do tej miejscowości, która się nazywała Krzy­że i która leżała nad jeziorem Nidzkim wielkim wspaniałym, oto­czonym drzewami dzikimi, jak tylko mogłem dojrzeć. Jezioro było bez porównania. Pod niebem błękitnym migotało słonecznie i nieprzebranie i miało się wrażenie, że niebo jest niewiele większe od niego, a czarny pas lasu okalający jakby nie zamykał wcale prze­strzeni jeziornej, tylko tak. Woda była przezroczysta u brzegów, a płytkie piaszczyste dno schodziło wolno ciemniejąc do głęboko­ści coraz ciemniejszych. Ale tego opisać nie można.

Zamieszkaliśmy u takiej jednej rodziny mazurskiej, bardzo uczciwej, którą ten mój człowiek dobrze znał, bo przyjeżdżał do niej co roku, to znaczy nie do niej, a do powietrza świeżego, jezio­ra i lasu. Ale u tej rodziny się zatrzymywał, bo trzeba gdzieś spać, chociaż ja, gdybym miał samochód, tobym nigdy już więcej nie prosił nikogo o spanie, tylko bym spał w samochodzie jak w domu samochodowym. Ale nic. Na drugi dzień rano poszliśmy nad jezio­ro w takie jedno miejsce, które mój człowiek znał. Ech, co to było za miejsce. Wysoka skarpa otwierała szeroko jezioro i horyzont ca­ły daleko widoczny przez powietrze przezroczyste i świeże, i tak się tam oddychało, jakby się jadło coś lekkiego, bardzo zdrowotnego. Ale tego opisać nie można.

Skakałem ze skarpy w piasek zbocza biały ciepły albo kładłem się na plecy i z samego szczytu zesuwałem się po piasku jak po ślizgawce, albo odbiegałem do lasku sosnowego zaraz na lewo i wchodziłem na jakieś drzewo, i przechodziłem z jednego na drugie, jak dawniej, kiedy wszystko było jeszcze dobrze, i gonili­śmy się po drzewach z Reginem, i wszyscy na mnie mówili Ta­rzan, albo jeszcze dawniej, kiedy wszystko było jeszcze nieprzypuszczalne nawet, 14 lipca w święto wielkie narodowe, na placu w Pont-de-Cheruy, wypełnionym ciasno tłumem świętującym, wchodziłem na słup wysoki śliski, posmarowany parafiną naumy­ślnie, żeby było trudniej, a ja przed wchodzeniem plułem na zie­mię i wycierałem w tym błotku bose stopy, żeby było trochę ła­twiej, i zaczynałem wspinanie, nie patrząc w dół, bo to mogło zaszkodzić, a na dole chłopaki i starszy brat krzyczeli: „Vas-y, Edziu, vas-y", i osiągałem w końcu to koło żelazne dookoła słu­pa wysoko, na którym wisiały butelki wina, pęki kiełbasy i inne dobre rzeczy, i miałem prawo coś sobie zerwać, a ja zrywałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i krzyczał: „Fais attention, Edziu, fais attention", bo strasznie się o mnie bał, a ja go też kochałem strasznie.

Więc to wszystko mi się przypominało, tamten czas świetności, a nie mogłem się martwić, nie mogłem, bo to były wakacje prze­cież zasłużone, więc cieszyłem się i miałem prawo zresztą, bo bar­dzo prędko doszedłem do tamtych zwinności i skoków. Przeskaki­wałem z jednego drzewa na drugie, aż do samego brzegu jeziora, a niektóre drzewa, to były nawet całe pochylone nad jeziorem. Wchodziłem na nie i z samego czubka skakałem do wody. Pluska­łem w wodzie, nurkowałem i pływałem pod woda 7 otwartymi oczami zdziwionymi. Ja dobrze wiedziałem, że muszę się cieszyć. Moja głowa dobrze o tym wiedziała i całe ciało w słońcu i w wodzie ura­dowane. Potem usłyszałem krzyk i przypomniałem sobie o moim człowieku, bo zupełnie o nim zapomniałem, nie dlatego żebym mu był niewdzięczny, że mnie tam przywiózł, aleja zawsze bezwol­nie samemu się świętuję i za to nikomu się nigdy nie uskarżam, choć nieraz mam wielką ochotę wydobyć komuś moje bolesności i gorycze. Bo są takie chwile sprzyjające przed oczami i w życiu, że pragnie się mówić i pragnie się słuchania dla tego mówienia, bo wiedząc tym bardziej, że następna taka chwila słaba nie przyjdzie prędko, a wszystko narasta ciągle w tym milczeniu i zawziętości, i to może być bardzo niebezpieczne, ten wybuch kiedyś nagły moż­liwy, to pęknięcie nagłe i to rozlewisko potem ropy niewymówionej niewysłuchanej. Ale trudno jest niepomiernie znaleźć ucho, oko i serce wdzięcznie słuchające. Ale ten mój człowiek coś do mnie krzyknął, a ja nie dosłyszałem pod wiatr i krzyknąłem: „Co?" On złożył dłonie w trąbkę i krzyknął głośno: „Jaka jest różnica mię­dzy hipopotamem?" Znowu mnie uczy humoru, pomyślałem, ale nie byłem pewny i zacząłem się zastanawiać nad pytaniem krzyk­niętym. „Jaka jest różnica między hipopotamem a czymś, a kimś — powinno być prawidłowo. Między hipopotamem a krokodylem na przykład" — powiedziałem do siebie cicho, ale to pytanie wydało mi się dużo mniej świetne niż tamto nie dokończone: ,Jaka jest różnica między hipopotamem?" „Że lubi pływać" — krzyknął mój człowiek. „Prujemy na obiad". Przez całą drogę od jeziora do do­mu zaśmiewałem się z tego jego świetnego pytania i z tej odpowie­dzi jego świetnej i prawidłowej najzupełnie.

Opowiadać dzień po dniu cały tydzień, jak tam było — nie po­trafię. Nigdy nie potrafię sobie przypomnieć dnia wczorajszego, a już przedwczorajszego nic. Wiem tylko, że nigdy nie marnuję czasu. Wystarczy. Dla mnie wystarczy. I tam nie marnowałem cza­su. Oddychałem. I jeszcze skakałem i pływałem. Uczyłem się także smażyć placki, skrobać ryby i czyścić je z wnętrzności. Również hu­moru się uczyłem od mojego człowieka, który na każdym kroku śpiewał albo opowiadał coś śmiesznego, choć dobrze widziałem, że nie zapomina o śmierci, a ona o nim. Dobrze widziałem. Ale on ją wygrywał przez swój humor wspaniały. Opowiadał ze śmiechem urozmaicone historie o szpitalach, w których przebywał, albo jak go kroili w jednej operacji. Widziałem nad jeziorem jego brzuch z długą, ukośną szramą.

Późnym wieczorem szliśmy na spacer do lasu. O dziesiątej by­ło jeszcze widno zupełnie. Wychodziła wtedy odległość. Widziało się bardzo wyraźnie plany wychodzące: drugi, trzeci i dalej.

Musi pan pojechać do Leningradu — mówił mój człowiek. —Jedno z najpiękniejszych miast Europy, towarzyszu. Białe noce. Czyta pan książkę jak w dzień.

Bardzo chętnie bym pojechał do Leningradu. W lesie było jedno małe jeziorko, które się nazywało „Wesołek", wiem dlacze­go, bo było bardzo ponure. Dookoła „Wesołka" było bagno, na którym rosły drzewa, całe suche przeważnie. Zapach tam się roz­nosił trochę inny niż nad jeziorem Nidzkim przepięknym. Nie był taki szeroki i zwiewny, ale przyduszony, przydeptany jakby ba­gnem. Tak — że piękność „Wesołka" to była taka ponura piękność i tajemnicza dosyć. Raz poszedłem sam do lasu i chciałem odszu­kać „Wesołka", ale nie trafiłem i ledwo z powrotem do domu. Mój człowiek pokazywał mi różne kwiaty i mówił, jak się nazywają. Naj­bardziej podobał mi się łubin — taki niebieski i wysoki, który rósł stadami przy drogach. Widziałem wiele razy żółty łubin na polach, ale ten niebieski był dużo piękniejszy i wyższy.

Wszystko tam było nadzwyczajne. I tak samo, że nie potrzebo­wałem szukać spania jak zawsze przedtem. Nie potrzebowałem ni­kogo prosić o spanie i upokarzać się przed byle kim, który nie war­ty często jednej mojej ręki albo tych zaszczytów, że z nim rozma­wiam i że go proszę. Z nikim się nie biłem. Nikt mnie znikąd nie wypędzał. Nadzwyczajne. Nie uciekałem na dworzec przed nocą. Nie bałem się jej. A tak się boję nocy, kiedy nie mam łóżka albo czegoś przypominającego. Tak się boję tego zmęczenia nad ra­nem, kiedy niewyspany i zmarznięty opuszczam jakąś poczekalnię dworcową albo antresolę jakąś, albo wagony na bocznicach, albo już nie wiem co, i widzę ludzi porannych wyspanych, i przez okna na ulice zapach czuję domowy: mleko się gotuje czy kawa, chleb czuję świeży, radio gra. Opieram się o mur tuż pod oknem i wdy­cham to wszystko, jestem tam: piję gorącą kawę, jem śniadanie, słucham muzyki. Zawsze tak robię przeważnie. To mi się udaje, bo mam wyobraźnię wielką i wyćwiczoną. Ale potem muzyka przesta­je i zaczynają mówić o wojnie, że nowe posunięcie łagodzące, o konferencjach, o rakietach, i mnie się wtedy płakać chce albo gryźć metale, a teraz widzę, że niepotrzebnie zupełnie, bo nie bar­dzo znałem humor, a to jest właśnie to, chociaż nie tylko i może najmniej, ale trzeba się z tego śmiać, bo to pomaga. Teraz właśnie będę próbował z tym walczyć humorystycznie.

W środku wieczora, przed spacerem, graliśmy z moim człowie­kiem w belotkę. Nauczyłem się w belotkę od mojego ojca, jeszcze zanim przestał nim być. Mój ojciec był mistrzem w Pont-de-Cheruy. Bardzo często przynosił kurę albo kaczkę z jakichś zawo­dów. Ale ten mój człowiek też grał świetnie. Ograł mnie wysoko I byłem trochę przygnębiony, bo zawsze lubię być pierwszy we wszystkim. Wprawdzie graliśmy w nieco inną belotkę i to mnie tro­chę gubiło w układach i rozgrywaniu, ale przecież nie mogę tym się pocieszać. Muszę jednak powiedzieć, że przy końcu tego tygo­dnia wakacyjnego wygrałem trzy partie z rzędu, co jest zupełnie normalne, bo zawsze byłem bardzo pojętny we wszystkim, tylko nie w życiu praktycznym przeklętym, które mnie bez przerwy zabi­ja, choć wiem bardzo dużo o wielu innych rzeczach dosyć nie­śmiertelnych.

Po belotce szliśmy na spacer. Nadzwyczajne: chodzić na spa­cer. To ja przedtem włócząc się po całych nocach po ulicach czy gdzie, wcale nie spacerowałem, bo spacerowałem bez przerwy. Chyba że to było nieprzerywane nigdy spacerowanie, ale nie ma takich spacerów. Spacer jest po kolacji i po belotce. To jest spa­cer. A kiedy jeszcze przed kolacją jest obiad, a przed nim śnia­danie, a przed śniadaniem jest wstawanie z łóżka pięknego, w któ­rym sen najpiękniejszy, to spacer na końcu takiego dnia nadzwy­czajnego jest jak zachód słońca powolny albo jak schodzenie z ko­nia trzysta metrów przed domem, więc takie opóźnianie sobie radości, a to jest też radość i większa nawet, bo awanturnicza. Wszystko tam było nadzwyczajne. Któregoś naszego wieczoru spa­cerowego spotkaliśmy jednego znajomego mojego człowieka. Je­chał na rowerze i to było znowu pełne humoru, bo rower pod nim wyglądał bardzo mały i nie mogło być inaczej, bo on był bardzo wysoki i szeroki. Przywitaliśmy się i mój człowiek zapytał go, co miał ostatnio na rozkładzie. „A, dwa wilki" — on powie­dział. Jeszcze coś pogadali i on wsiadł na rower i odjechał. Po chwili mój człowiek powiedział:

Wie pan, ten Minczuk to wielki myśliwy, ale miał jedną wstydliwą przygodę. Więc raz Mińczuk czołga się do rykowiska. Ale patrzy na lewo, a tam wilk też czołga się do rykowiska. Więc czoł­gają się powoli razem. Ale w pewnej chwili Mińczuk coś źle obli­czył i nastąpił na suchą gałązkę, która trzasła. Wtedy wilk odwrócił się do Mińczuka i machając ogonem syknął: ciiicho.

Przez całą drogę od lasu do domu zaśmiewałem się przestron­nie.

Po spacerze graliśmy jeszcze jedną partyjkę belotki „na zdro­wie" i udawaliśmy się na spoczynek. Nadzwyczajne: udawać się na spoczynek. To ja przedtem... Ale nic. Miałem swoje łóżko i pościel białą, i koce. Spałem też dobrze, nie wiłem się po kil­ka godzin. A są nieraz takie łóżka, że nie mogę wcale usnąć i wi­ję się kilka godzin jak ryba wydobyta na trawę kilka minut i dłu­żej, żeby umrzeć. Raz, jeden raz inaczej, to już było niepojęte. Nieszczęścia spadały na mnie jedno po drugim, zupełnie już nie­normalnie, jak na pogaństwo albo na chrześcijaństwo w zależno­ści od przewagi i przemocy, i byłem dosyć blisko tragicznego uczynienia, kiedy wiatr się naraz odwrócił i wszystko się odwróci­ło, i zaczęły na mnie spadać same dobre pogody. Najbardziej błogosławiony był pokój na cały miesiąc, w którym stało łóżko, a na nim pościel biała i czysta. Jeśli ktoś twierdzi, że w świecie tym są większe problemy, to jest przede wszystkim zawsze wyspa­ny, a potem jest głupi i ja się będę z niego śmiał, bo to będzie humor. Więc ten pokój miał być dla mnie przez cały miesiąc, aż do powrotu pana Zarębskiego z Nałęczowa. Ale stało się coś nie­pojętego. Pierwszego dnia położyłem się do łóżka o godzinie pół­nocnej gdzieś i, pamiętam dokładnie, jedenaście godzin leżałem do późnego rana, żeby zasnąć. Jedenaście godzin niepojętych. Tak było przez dwadzieścia pięć dni około. Czego ja nie robi­łem, żeby te myśli wszystkie liany przeciąć i żeby mnie sen opa­nował. Mówiłem nawet, że wcale mi się nie chce spać, że wcale nie jestem zmęczony, utrapiony. Starałem się w to uwierzyć, bo nienawidzę wszelkiej fałszywości jakiejkolwiek i chyba zaczynałem w to wierzyć, bo nie zasypiałem ciągle. Przeszkadzał mi własny oddech przeklęty. Leżałem i nie czułem wcale rąk, nóg, całego ciała, jak dotyka pościeli. To wszystko spało. Nie czułem też gło­wy ani ucha na poduszce, a jednak nie spałem, bo wiedziałem, że nie śpię. Tylko to mi nie spało, ta wiedza. To było bez po­równania i tego też opisać nie można.

Na śniadanie jedliśmy z moim człowiekiem twarożek z sokiem malinowym i chleb swojej roboty, to znaczy roboty pani Kwiatkowskiej, u której mieszkaliśmy, i herbatę piliśmy „Yunan" najlepszą. Nie wiedziałem, że można jeść twarożek z czymś słodkim. Myśla­łem, że można tylko ze solą. Bardzo mało wiem jednak o jedzeniu. Ajuż prawie nic o tych nadzwyczajnych jedzeniach, o tych uroczy­stościach jadalnych, kiedy się zaczyna od rzeczy delikatnych i je się długo i powoli coraz to inne dania i jarzyny, i mięsa, a potem zno­wu rzeczy delikatniejsze, a potem znowu mięsa i tak długo w kół­ko. To musi być bardzo świetne i miłe takie siedzenie przy takich stołach ozdobionych.

Po śniadaniu szliśmy nad jezioro z tym moim człowiekiem i ponieważ oprócz innych talentów mam talent wdzięczności, to życzę mvi dwieście lat w radości i w zdrowiu najpiękniejszym.




Jasny pobyt nadrzeczny


Zachód jest piękny, ale mówi mi wola twardniejąca z dnia na dzień, mówi ona kamienowana, że dosyć już, że nie można za bar­dzo przeciągać widoku, bo trzeba odwrócić oczy i zejść z pagórka. I niech tak się stanie. Niedaleko na wschodzie, niecały kilometr stąd, są siedziby. Są tam pola kartoflane. Włożę tylko spodnie i kurtkę.

Mieszkam nad rzeką. Gdzieś powyżej środkowego biegu tej największej rzeki w tym kraju mieszkam. Ukryłem się tu, bo tamci już za bardzo mi chodzą po piętach. Za bardzo pragną się oni ze mną zobaczyć, te gady. Tropią mnie od dawna dosyć. Muszą być bardzo na mnie rozgorączkowani. Muszę być dla nich świetnym chłodnym balsamem. Chcą mi coś złego uczynić, żeby sobie do­brze uczynić albo temu, który ich najmuje, tych psów gończych. Może nie jest tak źle, jak mówię, ale nie zawadzi to dla ostrożno­ści. To dla niej nawet dobrze. To są dla niej jak gdyby masaże przed wejściem na ziemie wulkaniczne.

Mieszkam nad rzeką. Postawiłem sobie szałas z długich sno­pów suchej wikliny, których są całe stosy, ułożone już i związane na brzegu niedaleko poniżej. Lato jest we wspaniałości. Skóra moja jest bardzo brązowa, bo chodzę tylko w slipach. Dookoła bioder mam pasek i nóż do niego przytwierdzony, który kupiłem przed­tem w miejskim sklepie, tak samo jak i toporek, jak i dużo soli, i trochę zapałek, przygotowując się do pobytu nadrzecznego, nie wiem jeszcze jak długiego. Sól, zapałki i toporek są zakopane w szałasie, w tym moim pałacu wiklinowym, który wyłożyłem gru­bo liśćmi, żeby nie ciągnęło od ziemi. Dookoła mojego domu sza­łasowego powbijałem możliwie grube pale i wykopałem rów, też możliwie głęboki, żeby mnie jakieś stado dzików nie stratowało pę­dzące. Kosztowało mnie to mnóstwo roboty, bo nie mam szpadla, ale teraz jestem spokojniejszy. Bardzo bym chciał psa przy boku. Pies by mnie uszczęśliwił niezmiernie.

Dobra. Gdzieś na tej szerokości powinno już być to pole kar­toflane. Szedłem wśród gęstwiny cały czas nadbrzeżnej, bo po co mam wychodzić na widoczność, po co mam się pokazywać komuś na oczy, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale po co mam komuś dawać powody do myśli ubocznych. Przez krzaki widzę w bliskiej oddali dom w mroku wolno zapadającym. Pole jest tu.

Wszystko jest dobrze. Mam w kieszeni spodni i kurtki około trzydziestu pięciu kartofli, które podebrałem umiejętnie spod krzaków kartoflanych, z kilku krzaków po kilka. Jakby nic się nie stało, tak zrobiłem i ślady zatarłem. Jak leżałem, zauważyłem obok, że ziemia była poruszona, i ślady dzików zauważyłem. Tym lepiej.

Wszystko jest dobrze. Siedzę przy ogniu. Przygotowałem drewka na ogień przedtem, przed zachodem, przed oglądaniem tego słońca zachodzącego pięknego. Teraz siedzę przy moim małym ognisku. Niech się trochę popali, niech się ogień trochę potrza­ska. Potem włożę kartofle do środka żaru. Komary to też jest pla­ga jednak. Wypiłyby mi całą krew, te gady, gdyby nie ogień. Niebo jest jasne nade mną i nad okolicą. Z początku nie widać na nim gwiazd, ale po chwili dostrzegam te odległe ogniki, gdy patrzę dłu­żej. Pojawiają się tu i tam. Ile ich jest? Czytałem gdzieś, że jest ich około stu pięćdziesięciu miliardów i że uczeni mogli się pomylić najwyżej tylko dwukrotnie. To znaczy, że może jest ich trzysta mi­liardów. To trochę śmieszne, ta pomyłka: — najwyżej tylko. Poza tym myślę, że powinni napisać w tej książce, że uczeni mogli się pomylić najwyżej tylko dwukrotnie w jedną stronę, to znaczy, że może ich jest trzysta miliardów. A tak jak oni napisali, to ja mogę sobie odczytać, że albo jest ich trzysta miliardów, albo ich nie ma w ogóle. To trochę śmieszne. Ale włożę teraz kartofle do żaru. Pa­trzę tam. Jak daleko jest do nich? I co to są gwiazdy? Mówią, że to są słońca dalekie i świetlne, podobne do tego, które zaszło przed dwiema godzinami może. Mówią, że dookoła nich też są planety krążące. Czy tam są inne planety-Ziemie? Czy tam jest druga planeta-Ziemia? Czy tam jest drugie takie miejsce nadrzeczne, drugi szałas, druga noc zapadająca, drugie ognisko i chłopiec przy ogni­sku siedzący drugi i myślący o mnie w tej chwili, jak ja o nim, w tej chwili? Czy on jest do mnie podobny? Jakie ma imię? Jakie ma wło­sy? Co on teraz robi? Czy wyjmuje kartofle patykiem z żaru swojego ogniska? Czy zeskrobuje z nich lekko nożem trochę powierzch­ni zwęglonej i kładzie je na szerokie liście przygotowane? Czy idzie do szałasu, przechodzi rów, odstawia snop, jakby drzwi szałasowe otwierał, i odkopuje toporek, i sól, bierze trochę soli w dłoń i za­kopuje skrzętnie z powrotem sól drogocenną, i wraca do ogniska, w prawej trzymając toporek, a w lewej dłoni trochę soli? Czy siada na pniu przyciągniętym z brzegu rzeki dwa dni temu, wbija topo­rek pod siebie, w pień z prawej strony, a sól kładzie ostrożnie na liście obok kartofli upieczonych? Czy tęskni? Czy smakują mu bar­dzo kartofle, których zjadł szesnaście chyba, a pozostałe są tam, w środku żaru i niech będą, na jutro, na poranne jedzenie wcze­sne, bo wcześnie musi jutro wyruszyć po jakiegoś ptaka domowe­go do innej okolicy, bo nie chce w swojej wprowadzać zamieszania, zasiewać lekkiego podejrzenia rosnącego, wszczynać poszukiwań może na tego lisa przeklętego, który najpiękniejszą kurę porwał czy kaczkę, czy perliczkę i schrupał już na pewno, ten lis przeklę­ty, niech mvi stanie kością w gardle ta moja kurko slicno, z marca była, a już niosła slicnotka ona? Czy tęskni? Czy patrzy w ogień do­gasający, właściwie nie widząc, jakimś uporczywym nic niewidzącym patrzeniem, jakby przenikał przez płomyki, przez żar, przez ziemie całą głęboką, jakby nic nie mogło zatrzymać jego patrzenia, jakby się nie mógł o nic zahaczyć albo odwrotnie, jakby się zapadał w drugą stronę, w leje po drugiej stronie oczu, ale to jest to samo w końcu, bo go nie ma? Czy ocknął się po jakimś czasie z tego swo­jego zapadania się? Czy wstał trochę prędko i zasypuje ziemią ku­pę żaru gasnącego, w którym powinno być jeszcze około dwudzie­stu kartofli na jutro, na wczesne jak najbardziej jedzenie, więc trzeba się położyć już? Czy wyciąga toporek z pnia fotelowego i na­raz, ściskając go trochę mocniej, prostuje się powoli i naprężony, a nóż mu z lewej strony lekko uderza w udo, i stoi tak chwilę, za­mknąwszy oczy i każde inne drgnienie, żeby nic nie mąciło słucha­nia, bo właśnie uszy poddaje na ten szmer lekki, trzask jakiś od strony wody? Czy chciałby psa? Czy pies by go uszczęśliwił nie­zmiernie? Czy już dobrze? Czy stoi jeszcze chwilę? Czy już dobrze? Czy idzie do szałasu swojego hotelu i z wewnątrz zamyka się dwo­ma snopami, jakby drzwi domu zamykał? Czy klęcząc zdejmuje kurtkę i wyciąga sweter ciepły spod liści, i wkłada go, i nakłada znowu kurtkę, choć ciepło jest jeszcze dosyć, ale potem będzie zimno? Czy kładzie toporek z prawej strony na wyciągnięcie ręki? Czy bardzo tęskni? Czy strasznie tęskni?

Jest rano chyba. Zmarzłem dosyć bardzo. Zimno mnie obudziło. Wypycham snopy wejściowe i wyskakuję z szałasu i z resztek snu zniewalającego wyskakuję. Jest rano słoneczne, olśniewające. Mru­żę oczy, bo za dużo jasności, za dużo światłości na mnie spada. Zimno mnie potrząsa od góry do dołu. Rozbieram się prędko do naga i biegnę do rzeki z pochyłości lekkiej i skok. Woda jest zim­na przeraźliwie, ale to dobrze. Wracam zaraz do brzegu po skoku, bo krew by mi skrzepła, a serce w lód się zamieniło w tej lodowatości. Wymachuję rękami, biegając w kółko i skacząc w kółko i w bok. Ale to jest wyzdrowienie z zimna, a także, sądzę, z różnych bólów tajemniczych możliwych. Jeszcze trochę wymachuję i wkła­dam slipy, spodnie i koszulę, i pasek z nożem przewiązuję dokoła. Zimno mi jeszcze, ale zaraz będzie świetnie. Idę do szałasu, biorę toporek i koc. Wychodzę. Zawijam w koc toporek, sweter i kurtkę, i zakopuję ten majdan mój, dobytek tam, jedenaście kroków na południe od szałasu pod krzakiem. Wracam do szałasu. Odkopuję trochę soli do kieszeni w liść. Biorę worek. Wychodzę, zamykając drzwi szałasowe. Odgrzebuję kartofle. Wkładam je do worka. Prze­wiązuję go przez plecy i naprzód. Proca jest w kieszeni? Dobra. Po drodze nazbieram kamieni. Naprzód.

Ptaki śpiewają. Krew mi śpiewa. Nogi mi śpiewają. Przedtem nic nie było. Oto jest początek świata. Pierwszy dzień świata. Pierw­szy ranek pierwszego dnia. Jestem pierwszy człowiek, pierwsze dziecię nieskazitelne tego świata słonecznego. A ptaki śpiewają i krew mi śpiewa, i stopy. I wszystko jest śpiewające harmoniczne. Mont-joie!

Idę na wschód południowy brzegiem rzeki. Minąłem już dosyć daleko wczorajsze kartoflisko. Słońce wysuszyło mi już włosy. Grze­je mnie powoli umiłowane ono, ubóstwiane ono. Czuję, jak wypę­dza mi ostatnie fale chłodne z piersi i pleców. Ale usiądę tu na tej małej polanie nadrzecznej otwartej na wodę leniwą. Usiądę tu na poranne jedzenie. Miejsce jest po mojej stronie i jest tak samo na czasie śniadaniowym, bo nagle smak na kartofle mi nadpłynął do gardła. Więc usiądę tu i zjem.

Opuszczam teraz wybrzeże i skręcam na południowy zachód prostopadle. Wejdę za chwilę na wał i będę nim szedł na północ lekko zachodnią. Dwa kilometry stąd płynie rzeczka przy wale. Muszą tam być świetne kamyki do procy. Zauważyłem tam również wielką siedzibę, coś jakby młyn. Wielką ilość ptactwa domowego tam zauważyłem. Szedłem tamtędy kilka dni temu, kiedy opuści­łem to miasteczko, do którego przyjechałem na chybił, poszuku­jąc jakiegoś miejsca bezpiecznego przed tamtymi, i starałem się dużo zauważyć, bo idąc czułem, że tam, nad rzeką, gdzie miesz­kam, znajdę coś odpowiedniego na pobyt długi i ukrywany i że do­brze będzie od razu zapoznać się z okolicami, a przynajmniej du­żo zapamiętać.

Świetne kamyki! Bardzo wspaniałe! Okrągłe, obtoczone przez wodę, gładkie. Zszedłem z wału nad rzeczkę, do której dosze­dłem, i ponieważ po jednej i po drugiej stronie były krzaki i po­krzywy, to zdjąłem spodnie, zawiązałem je dokoła szyi nogawka­mi i wszedłem do wody, która miejscami po kostki a miejscami po pas, i zacząłem się posuwać w górę, brodząc. I trafiłem wła­śnie na takie świetne miejsce, kamykowate dno, złotą żyłę. Zapa­miętam to miejsce.

Teraz wychodzę z wody na brzeg i wkładam spodnie. Wycią­gam procę, odwijam gumy z widełek, prostuję je i kładę na skórę jeden kamyk świetny. Rozglądam się za celem jakimś jakimkol­wiek. Na drzewku po drugiej stronie rzeczki widzę ptaszka wróbla, ale po co? Niech śpiewa, niech się raduje. Najedzony jestem na ra­zie, a na później właśnie idę polować i chcę dzisiaj coś większego upolować, tak mi dopomóż oko niezawodne. W tę gałązkę na pra­wo. Ajajjaj! Uciąłem jąjak cięciem szybkim niewidocznym. Wróbel nawet nie zdążył się spłoszyć i siedzi nieruchomo, przestraszony jest bardzo, biedaczek skulony. Wczoraj strzeliłem dwa, bo do­prawdy skakało mi całe stadko dokoła szałasu tak blisko, jakby sa­me przyleciały na śmierć, tak to się mówi. Strzeliłem więc i jednym kamieniem zabiłem dwa od razu, a reszta uciekła. Podniosłem te dwa i żal mi się zrobiło, ale powiedziałem sobie, że nie może być mi żal, ale nie dlatego, że to i tak nic im nie pomoże już. Oporzą­dziłem je, usmażyły się raz dwa i zjadłem ten półkęsek. Zostało mi trochę mięsa między zębami do dzisiaj, ale go nie wydłubuję. Niech będzie. Tak. Jak się dzisiaj uda, to przez dwa dni co najmniej, przyrzekam wróblom spokojne dokoła mnie latanie, a na­wet chodzenie po głowie i po rękach.

Posuwam się wolno wśród krzaków i drzewek, bo widzę przez nie jakieś wielkie drzewa o sto metrów i szum wody słyszę rosnący. To na pewno ta wielka siedziba z młynem. Z prawej strony brzeg się podnosi w pochyłość wysoką skarpę. Idę lewym brzegiem, ale przejdę na tamten, bo na moim robi się gęstwina niemożebna i nie chcę hałasować, przedzierając się przez nią. Podwinąłem je­szcze wyżej spodnie i przechodzę. Powinny tu być raki. Woda podmyła brzegi i korzenie drzew tuż przy brzegu rosnących two­rzą bardzo dla raków odpowiednie nory. Posuwam się jeszcze wol­niej i bardzo ostrożnie, choć szum wody spadkowej jest wielki co­raz bardziej, ale pomyślałem właśnie, że ptactwo tutejsze i psy strzegące również, i mieszkańcy także — mogą być tak do tego ha­łasu wodnego przyzwyczajeni, że on jest dla nich jakby nigdy nic, jakby cisza normalna. Że on jest poza ich słuchaniem. W takim ra­zie moje nieostrożne skradanie nie byłoby wcale dla nich zagłusza­ne przez ten szum wody, dla nich wcale nie słyszalny, wcale nie szumny. W takim razie mogliby mnie oni usłyszeć, psy szczekać, ptactwo się spłoszyć. Więc posuwam się bardzo powoli, mimo szu­mu, choć możliwe, że on wszystko zagłusza jednak.

Jest. Są raczej, dwie. Obie białe. Widzę je tam o dwadzieścia pięć metrów mniej więcej. Są tuż przy spadku wody. Ten szum wo­dy wielki musi jednak wszystko zagłuszać chyba. Tamto, co pomy­ślałem, to niemożliwe chyba. Ale ostrożnie. Wyjmuję procę i wy­bieram z kieszeni kamień najpiękniejszy, i kładę go na skórę, a skórę pcham w usta, żeby obie ręce mieć wolne do rozsuwania gałęzi. Pochyliłem się i na kolanach bardzo wolniutko. Zbliżyłem się o jakieś trzy metry, pięć, osiem i jestem teraz o jakieś dziesięć metrów od nich za krzakiem bardzo dogodnym. Ale dalej jest wol­ny widok i nie widzę na razie żadnego sposobu, bo z dziesięciu me­trów trafić którąś w głowę ruchliwą to będzie ciężko jednak, bo ła­two mogę którąś trafić w skrzydło czy w tył, ale to jej nie powali śmiertelnie i narobi wielkiego gdakania i trzepotu, i będę zmykał przestraszony. Ale oto jedna coś znalazła długiego, robaka może, widzę przez liście, i druga kura też to zobaczyła i biegnie do tej pierwszej, a pierwsza ucieka, w moją stronę ucieka, bardzo blisko zaraz będzie.

Wszystko jest dobrze. Bardzo często ostatnio wszystko jest do­brze. Nie chcę nic przez to powiedzieć. To bardzo dobrze po pro­stu. Idę wałem. Przedtem szedłem nad rzeczką, a przedtem sze­dłem jakieś trzydzieści metrów w wodzie na wszelki wypadek mą­drych psów tropiących. Idę wałem teraz. Jakiś człowiek jedzie na rowerze naprzeciw. Przesuwam kurę pod koszulą z piersi na plecy. Po co mam mu dawać powody do myśli ubocznych, kiedy zobaczy, że coś tam mam pod koszulą. A może skąd mogę wiedzieć, czy on nie mieszka w tamtej siedzibie właśnie i kiedy wieczorem będzie jadł kolację, a żona jego zauważy brak jednej kury i mu to powie, to on sobie przypomni, że widział na wale przed południem jed­nego takiego łobuza, który coś tam miał, coś tam niósł pod koszu­lą ten sukinsyn — i może mnie kiedyś przyuważyć, niekoniecznie jutro czy pojutrze, ale kiedyś, może jutro czy pojutrze, i będę mu­siał uciekać albo się z nim szarpać, albo kłamać, że skąd, gdzie, mój tatuś to ma dwa tysiące kur w naszej fermie i co dzień jest ro­sół na obiad u nas. Właśnie przejechał, a ja jego kurę przesuwam z powrotem na piersi, bo skąd mogę wiedzieć, czy on się nie od­wróci, czy nie zechce z tyłu na mnie popatrzeć i zobaczy ten garb dziwny, i będzie wszystko to samo albo gorzej może, skąd mogę wiedzieć?

Ale jak to się stało niespodziewanie i błyskawicznie. Nie zdąży­łem nawet wyjąć procy z ust. Była niepotrzebna zresztą. Przepuści­łem tę pierwszą z robakiem i skoczyłem na tę drugą, bo widziałem, że cała jest zapatrzona w tego robaka w dziobie tej pierwszej, który z nieba chyba spadł, ale już dosyć. Ale prężyła się bardzo. Ukręci­łem jej szyję, a ona jeszcze kilka minut szarpała się nad wyraz mię­dzy moimi kolanami. Ale wiedziałem, że to nerwy, bo kilka razy wi­działem, kiedy jakaś pani chłopska ucinała kurze łeb tasakiem na pieńku, i rzucała ją potem na ziemię, tę kurę bez głowy, to ta ska­kała wysoko i jakieś dobre piętnaście metrów.

Słońce minęło już ćwierć półkuli i pali mnie teraz przez koszu­lę, i chyba ją zdejmę, zawinę w nią łup, tak będzie może mniej podejrzane rzeczywiście. Idę ciągle wałem na wschód południowy. Niebo jest jasne nade mną, a tamci mnie tutaj prędko nie odnaj­dą. Plecy mam jak z miedzi, jak metal miedziany przez te pięć czy sześć dni mojego tutaj pobytu jasnego. Kto mnie ochrania? Kto opiekuje się mną?

Będę miał bardzo wyśmienite jedzenie na dzisiaj i na jutro tez. Jestem w swojej siedzibie. Siedzę na pieńku. Na kolanach mam ku­rę i skubię ją na zimno. Pierze kładę osobno na jedną kupę. Owi­nę je potem w liście i podłożę je na noc pod głowę, żeby jej ofia­rować trochę miękkości, mojej biednej głowie utrapionej, chociaż na razie jest nieźle dla niej, jeśli nie wspaniale: — w słońcu jest ca­ła skąpana i może być w wodzie, w beztroskości i we własnej miło­ści ciągle rosnącej. Nałamię trochę drewek teraz na ogień obiado­wy wspaniały. Kto mnie ochrania? Kto opiekuje się mną?

Zbliża się południe powoli. Oporządziłem kurę z wnętrzności, z jej flaków i z tego kawałka żółci ciemnozielonej trującej. Wystru­gałem patyk średnio gruby i nadziałem kurę na niego. Ogień trza­ska, a zapach mięsa pieczonego roznosi się w krąg niezmiernie smakowity. Dawno mnie w nozdrza nie upajał zapach podobny. Kiedy szedłem wałem z powrotem, to uderzył mnie w nozdrza za­pach tabaki swoisty śmierdzący, taka fala tabaczana mnie ogarnę­ła na kilka sekund. Musi tam gdzieś rosnąć tabaka w obrębie. Daw­no już nie paliłem nic. Zupełnie o tym zapomniałem. Przyjemnie bym sobie zapalił wieczorem przy ogniu, rozmyślając o tym i o tym albo teraz na przykład, obracając kurę nad ogniem w lewo i w pra­wo. Przejdę się jutro powęszyć i poszukać.

O, niezrównane jest leżenie na piasku gorącym pod niebem, kiedy głód zaspokojony i oddech też niezrównany: — spokojny i równy, i nie grozi mu pośpiech żaden na tej wysepce przybrzeżnej-mieliźnie, którą przepłynąłem po jedzeniu obiadowym zaraz, i teraz leżę sobie! Niezrównany jest bóg słoneczny pieszczotliwy, kiedy głód zaspokojony i teraz pieści mnie! Niezrównana jest fala cicho pluskająca, a stopy w niej spoczywają i nie muszą nigdzie wę­drować, przed nikim uciekać, nic nie muszą. Tak bym sobie popła­kał z radości. Wola mi mówi, że mogłaby na to zezwolić.

Obudziłem się nagle. Zerwałem się na nogi nagle, bo hałas nieopisany, zgiełk przeraźliwy i gwizdy runęły na moje uszy uśpio­ne i całe ciało śpiące spokojnie. O trzydzieści metrów, mniej na­wet, o dwadzieścia metrów jakiś statek rzeczny mnie mijał, a na nim ludzie, dzieci i inni krzyk podnieśli wielki i niezależny, i wska­zywali na mnie palcami, i słyszałem pojedyncze okrzyki: — dzikus, Indianin. Stałem i nie wiedziałem, co robić, serce mi biło, mocno waliło, nie wiedziałem, co robić, tak mnie te pioruny hałasu wprowadziły w osłupienie skamieniałe nogi. Ale oni już mijali powoli, bo w górę rzeki płynęli i mnie też powoli wracało normalne oddy­chanie rytmiczne, i trzepotanie mijało, a także strach, bo kiedy wtedy tak się zerwałem niespodziewanie, to błysnęło mi, że to oni, że już mnie mają, że to koniec wszystkiego nadszedł.

Ale oddala się to wszystko coraz dalej. Stoję jeszcze i patrzę za nimi, a teraz dopiero widzę, że nagi jestem od stóp do głów, tak to się mówi. Najwięcej to, widzę, musiało ich do krzyku przynaglać, ich ochoty do krzyków, coś tam. Musiałem bardzo obszernie spać na mojej małej wysepce, że nie dosłyszałem, że nie obudziło mnie statku zbliżanie. Krzyczeli: — dzikus, Indianin. Ale przypominam sobie teraz, że najwięcej to zachwyt przebijał w tych okrzykach przezywających mnie. Ale pojechali. Niech sobie jadą, niech sobie podróżują daleko, najdalsze strony niech sobie zwiedzają. Słońce ma do zachodu jakieś dwie godziny około. Spałem bardzo dobre kilka godzin, widzę, bo położyłem się przecież niedługo po jego zenicie. Będę pływał teraz. Potem pójdę po kartofle tam. Teraz bę­dę pływał. Wola mi mówi, że mogę sobie popływać. Mont-joie!

Siedzę przy ogniu. Bawię się kostkami. Nie ma kury. Myślałem, że będzie na jutro jeszcze, a ja ją dzisiaj całą pochłonąłem. Zja­dłem więcej niż połowę na południowe jedzenie i tak byłem prze­pełniony, że ledwo przepłynąłem te nędzne dwadzieścia pięć me­trów od brzegu do mielizny przybrzeżnej. Położyłem się tam na piasku gorącym i tak mi było leniwie błogosławienie, i zdawało mi się, że wieczorem nie będę zdolny do jedzenia, tak byłem nasyco­ny niepomiernie. Ale sen mi to wszystko wyciągnął i woda potem wyżłobiła jeszcze większą pustkę, bo długo pływałem i wspaniale mi się pływało po tym przebudzeniu się moim nagłym burzliwym. Jak ich mój widok rozkrzyczał! Jak ich moja nagość musiała roz­promienić. Wszyscy byli przeszli na jedną burtę, widziałem, pcha­li się jeden na drugiego. Łatwo mógł ktoś wypaść z tej gawiedzi do nurtu. Musiałbym wtedy wskoczyć i tam popłynąć, bo zanim ten parostatek by stanął i zanim by łódź spuścili, to ten w wodzie, nie wiem, zależy jak by pływał, ale ubranie bardzo wciąga, prąd by go znosił, a potem by trafił na wir, zacząłby się trzepotać, strach by go zgubił, napiłby się wody raz, drugi raz, a trzeci raz, to już by go mo­gło najwyżej wyrzucić na brzeg trupa, gdzieś o kilometr albo o kil­ka. Nałożę trochę drewek. Pogoda przez ten cały mój czas tutaj jest po mojej stronie. Słonecznie było przez wszystkie dni, a wie­czory ciepłe były i dzisiejszy tak samo. Kto opiekuje się mną? Noc jest czarna i nieprzebrana wokoło. Pierwszego dnia bałem się bar­dzo. Rozpaliłem ogień i zasypałem go zaraz, jak płomienie rozbły­sły, tak mnie ta jasność przeraziła. I było mi potem lepiej w ciem­ności rzeczywiście. Nie byłem już jasnym celem łatwym dla każde­go. Ale na drugi dzień mi przeszło i już nie gasiłem ognia płoną­cego. Nie mówię przez to, że się nie bałem i że teraz się nie boję. Trochę się przyzwyczaiłem, ale też się boję bardzo. Ale wszystko warte jest bania się. Na każdym jednym kroku i w każdej sekun­dzie. Wszystko warte jest bania się. Najwięcej. Nałożę trochę drewek. Każdy ruch może być ostatni. Każdy jeden ruch może być przedśmiertelny. We wszystkim jest śmierć większa od wszystkiego: od mięśni najlepszych, od głowy najmądrzejszej, od najsłynniej­szych ludzi i miast pompejańskich. Widziałem jeden film: „Siódma pieczęć". To był film o śmierci. To był film o niej. Przedstawiona ona tam była podwójnie po ludzku: jako mężczyzna w długiej czar­nej sukni i mówiący też głosem kobiecym bardziej. Twarz jego czy jej była bardzo blada i taka właśnie ni mężczyzny, ni kobiety. Postać jego była męska i kilka ruchów, ale głos jej to była mowa ko­bieca. Więc była ona przedstawiona podwójnie po ludzku, mówię, albo zupełnie nie po ludzku, tylko potrójnie. Z początku ta twarz wydała mi się brzydka bardzo, ale potem zauważyłem, że ona jest chyba niezmiernie, ironiczna niezmiernie. Ale potem zauważy­łem, że to wszystko była bezczelność. Największa bezczelność świa­towa, jaką znam, była na niej wyrysowana, wyżłobiona. Szczególnie w oczach, a najwięcej w ustach wąskich i jakby zżartych jakimiś kwasami. Jeden rycerz, który wracał właśnie z wyprawy krzyżowej z Ziemi Świętej, grał z nią w szachy, bo ona przyszła po niego, że­by go zniszczyć, zamienić w powietrze śmierdzące albo przemienić może. Grali więc w te szachy na brzegu morza. Grali w nocy przez dwie noce albo trzy. W dzień rycerz poszedł na modły do kościo­ła, do spowiedzi do jednego duchownego, który był zakryty kaptu­rem, i rycerz mu powiedział, że gra właśnie w szachy ze śmiercią i że chce ją zwyciężyć. Ten duchowny spytał jak. Rycerz powiedział, że przez kombinację koni i laufrów, której śmierć nie zna i której on się wyuczył prawdopodobnie tam, w Ziemi Świętej, to ja tak przypuszczam. Wtedy duchowny się odwrócił i rycerz zobaczył, że to nie był wcale duchowny, tylko że ona z twarzą bezczelną. I ry­cerz wyszedł. Poszedł sobie. A na ulicach i drogach szły tłumy lu­dzi i bili się, chłostali sami siebie, i jeszcze biczowali ci z tyłu tych na przedzie, a ci z tyłu byli biczowani przez tych dalej z tyłu, i nie­śli wielkie krzyże ogromne, i dym kadzideł się roznosił, bo w kraju panowała zaraza i ludzie padali od niej jak muchy, tak to się mówi, a wierzyli, że przez biczowanie siebie samych, przez to poddawa­nie się cierpieniom ułaskawiają, zarazę, ukołyszą ją, przebłagają. A rycerz na to wszystko patrzał. Twarz jego nie wyrażała strachu, ale wielkie natężenie, wielkie zgłębianie spraw. Potem przyszła noc i przyszła śmierć, żeby dokończyć partii szachowej. I rycerz grał już na czas tylko, na zwlekanie. Opóźniał wykonywanie ru­chów figurami. Raz nawet zaśmiał się głośno do śmierci, że szyku­je jej zasadzkę-podstęp. Ale to było nieprawdopodobne i widać by­ło, że sam rycerz w to nie wierzy i właściwie nie wiem, dlaczego on to zrobił. Czy chciał dodać sobie otuchy przed strachem, bo już się wtedy bał, czy chciał on raz zadrwić ze śmierci przed tym końcem partii ostatecznej? Czy chciał on raz być bezczelny? Film się koń­czył, jak śmierć i rycerz, i kilku jeszcze przeznaczonych trzymają się za ręce, i tańczą na wzgórzu, śmierć na przedzie wszystkich tań­cująca. To był bardzo prawdopodobny film. Tak. Nie mogę powie­dzieć, żebym się nie bał. Patrzę w lewo i w prawo co jakiś czas, jak bym czekał na nią, na jej pojawienie, zaproszenie do gry szacho­wej ostatecznej. Ale tak jak nigdy nie kłamię, z nią tobym myślał straszliwie nad grą. Bo mogę nie wydobywać wszystkich wysiłków, grając z panem Szwaczem na przykład czy z panem Pydakowskim nawet, kiedy przyjeżdżam do tego miasta największego, ale z nią, tobym grzebał w najdalszych zakamarkach mojej głowy fenome­nalnej i pracował ciężko nad szukaniem, nad wyszukaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych wyszukując. Nałożę trochę drewek, bo tak się zatopiłem, że ogień przygasł trochę. Kie­dy miałem piętnaście lat, to chłopcy mówili: — Taki jesteś Tarzan, to idź na rosyjski cmentarz o dwunastej w nocy. — Gdzieś o wpół do dwunastej poszliśmy we czterech. Oni zostali przy furtce blisko siebie, a ja przeskoczyłem przez murek i poszedłem wolno w alej­kę wysadzoną wielkimi starymi drzewami strasznymi. Przeszedłem jakieś piętnaście metrów może, kiedy usłyszałem z lewej strony stłumiony szept od grobowców. Odwróciłem się i jak nie popędzę z powrotem, przeskoczyłem przez murek, nie dotykając go, ani rę­kami, ani nogami, i porwałem ich trzech ze sobą jak wiatr trzy ża­gle, jak wicher. Po kilku miesiącach dopiero przyszło wytłumacze­nie tamtych szeptów głosowych, kiedy milicja i wojsko otoczyli ro­syjski cmentarz, bo ukrywało się tam dwóch bandytów, którzy mie­li broń i napadali, i nawet zabili jednego księdza. Serce mi wtedy zamarło, ale dobrze, że nogi mi nie zamarły. Jakiś czas potem po­szedłem sam na rosyjski cmentarz. W dzień. Próbowałem przesko­czyć murek, nie dotykając go rękami, nie opierając się na nim, ale nie było skoku. Wtedy mnie strach potężny tak wysadził w górę, jak ciało kangura jego długie tylne nogi sprężyny. Nie będę więcej do­kładał do ognia. Niech się to wypali. Pomyślę jeszcze trochę o śmierci i pójdę spać.

Obudziło mnie zimno. Odchyliłem jeden snopek. Słońce jeszcze nie wstało. Była noc jeszcze, ale malejąca. Owinąłem się kocem na powrót, skurczyłem nogi pod brzuch i zasnąłem na powrót. Słoń­ce było nad krzakami, kiedy obudziłem się po raz drugi na dobre i prędko do wody pobiegłem, żeby się zbudzić jeszcze lepiej. Teraz jestem na pagórku. Słońce suszy mi włosy i skórę całą, i wypędza mi spod niej te nocne zimne prądy pozostałe. A one odchodzą, potrząsając mną od góry do dołu, jakbym był ze słomy kruchej i wiotkiej, a nie z mięśni i kości stalowych. Tak się one ze mną ba­wią ironicznie. Ale niech odchodzą, niech sobie podróżują dale­ko, jak najdalsze strony niech sobie zwiedzają.

Myślę właśnie, że przejdę się dzisiaj do tego miasteczka, które jest stąd jakieś dwanaście-piętnaście kilometrów, a połowa drogi prowadzi przez lasy sosnowe. Zaraz za lasem jest wielka równina, a za nią, na wyżynie, rosną sady. Na pochyłości zauważyłem krzaki orzechowe, więc mogę trochę wypełnić torbę tym i tamtym, wra­cając z miasteczka, po którym chciałbym właśnie trochę pocho­dzić. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić trochę drutu, bo wpadły mi o nim dwie myśli do głowy pomysłowej. Napiję się tam też wody czystej z jakiejś pompy.

Zakopałem koc, toporek, sweter pod umówionym krzakiem i zatarłem ślady starannie, cofając się. Możliwe też, że kupię w mie­ście trochę gwoździ, bo chciałbym coś jakby stół w cieniu krzaków urządzić. Nóż lepiej schowam do worka. Po co mam dawać powody do myśli ubocznych, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale jednak nie na harcerza, który z nożem finką w pochwie jest kimś dosyć zwykłym, choć ten jego nóż jest dla widoku przeważ­nie, dla parady.

Idę wałem, ale zaraz zejdę na lewe jego podnóże, bo zbliżam się do tego młyna, miejsca wczorajszych łowów, i lepiej nie pokazy­wać się tamtym na oczy. Schodzę więc z korony wału. Widzę tu szczaw w wielkiej ilości, całe zbocze porośnięte trawą szczawiową. Pozuję sobie trochę tej kwaśnej trawy dobrej, a szczególnie te ło­dyżki, w których najwięcej soku kwaskowego dobrego. Narwę tro­chę szczawiu do torby. Będę szedł, żując.

Przecinam teraz autostradę, do której dochodzi wał i tu urywa się o jakieś trzy kilometry od rzeki. Po drugiej stronie autostrady są łąki. Widzę tam kosiarza pochylonego. A gdybym się go spytał, czy nie chciałby mnie nająć do kosy? Mógłbym trochę zarobić. Niedużo już mi zostało pieniędzy. Tylko że on sam może być naję­ty. Spytam go:

Szczęść Boże. Dzień dobry!

Bóg zapłać. Dźin dobry!

Jak się kosi?

A jakoś się kosi powolutku. Żebym ta mioł te lata co kawa­ler!

Duża trawa!

A wyrosła latoś. Wyrosła wielgachna!

Mogę zobaczyć trochę?

Prose, prose, niech kawaler zobocy. Tylko niech mi kawa­ler kosy nie złomie! Ho, ho, jo widzę, że kawaler ma glift!

Kosa dobra!

Nie, nie, jo widzę, że z kawalera stary kosiorz!

Ma pan osełkę?

O jest tu. Prose bardzo. Dawni to jo bym to wszystko ściachał roz, dwa, ale tero. Człowiek stary. W krzyżu strzyko. Tak, tak.

Kosa dzisiaj naklepana, widzę?

Ano żem wstoł raniusieńko i żem ją klepoł długo, bo trawa to się kosi najcinży, kawaler wi. Tak, tak. Kawaler tu gdzieś mieszko blisko?

Mieszkam nad rzeką. Nie tak daleko!

Tak, tak. A dużo mo kawaler w domu roboty?

Koszę. Stary człowiek już poszedł. Ma mnie zawołać na obiad w południe. Zgodziliśmy się po sto pięćdziesiąt od morgi zjedze­niem. Podobałem mu się. On był zadowolony i ja byłem. I jestem. Ucieszony jestem bardzo. Zarobię trochę pieniędzy i jeść będę do­brze. Zdjąłem koszulę, spodnie i trampki. Słońce ma najwyżej dwie godziny do zenitu. Przez dwie godziny wzrośnie mój głód, ale będzie to też jakby wzrastająca radość na obiad, który mnie czeka. Mont-joie!

Koszę. Zjadłem obiad, leżałem półtorej godziny sjesty i koszę znowu. Gospodarz ma na mnie zawołać na kolację. Na obiad było zsiadłe mleko i kartofle. Bardzo mi to smakowało. Jutro ma być czarnina.

Koszę. Dzisiaj ma być czarnina na obiad. Spałem dobrze. Spa­łem lepiej. Bardzo mnie bolą kości i mięśnie, i skóra na rękach najwięcej. Powiedziałem wczoraj, że schowałem kosę w trawie, że­by nie marnować czasu na chodzenie w tę i z powrotem. Na kola­cję wczoraj była herbata gorąca i chleb z masłem i z serem. Bardzo mi to smakowało. Kiedy wychodziłem, powiedziałem dobranoc.

Koszę. Dzisiaj na obiad będzie znowu czarnina, która została od wczorajszego obiadu i mięsa zostało jeszcze sporo. Nie chciało mi się wczoraj zapalić ogniska. Położyłem się zaraz natychmiast i zasnąłem. Nie myślałem nic. Nawet o śmierci. Wstałem wcześnie. Słońce dopiero co wstawało. Wstaliśmy razem prawie. Zmarzłem niewymownie. Wskoczyłem do lodowatej kąpieli uzdrowiskowej, ubrałem się prędko i przebiegłem pół drogi, zanim zrobiło się cie­plej. Ale teraz jest dobrze.

Minęły cztery dni. Pracowałem ciężko przez te cztery dni. Pra­cowałem ciężko nad szukaniem, nad wyszukiwaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych poszukując. Najgorsze były bąble na dłoniach, które mi wystąpiły. Z niektórych zdarła się biała skóra i te były najgorsze. Nie mogłem trzymać osełki i ostrzyć kosy, tak mnie piekło. Ale teraz jest dobrze. Teraz jest najlepiej. Mogę się o to założyć z każdym jednym. Jest ranek piątego dnia i wszystko jest śpiewające harmoniczne.

Więc jest ranek, piątego dnia, mówię. Zarobiłem dużo pienię­dzy, sześćset złotych dokładnie. Idę właśnie do tego miasteczka, mówię. Zjadłem wczoraj ostatnią kolację u gospodarza. Była uro­czysta. Było wiele dobrych rzeczy i wódka za dobrą robotę. Gospodarz był zadowolony i ja byłem. I jestem. Uradowany jestem cały. Uszczęśliwiony jestem bardzo. Piliśmy i jedliśmy, i gospodarz po­wiedział, że na przyszły rok może mnie też zgodzić, bo mu się podobam, i żeby miał jeszcze jedną córkę, toby mi ją dał, bo je­stem fest chłopak i nie boję się roboty. Mówił, że on też w młodo­ści nie bał się żadnej roboty, a teraz to ona się go nie boi, bo on jej nic nie zrobi ze starymi kościami. Ja powiedziałem, że nie jest tak źle, że jest jeszcze bardzo dziarski na swoje lata, że w mieście to ludzie w jego wieku to zupełnie do niczego i dekadenci. On po­wiedział, że tak, tak, nie ma to jak na wsi. I robota w polu naj­zdrowsza, i powietrze czyste, nie fabryczne pełne kurzu i „baterii chorobowych". Potem on powiedział, że mi zagra na skrzypcach i zagrał, a ja mu zaśpiewałem Ave Maria Schuberta i on się rozpła­kał, i powiedział, że powinienem śpiewać w kościele z chórem ja­ko solo, że głos mam jak anioł, Jezulku, że w głośnikach to krzyczą tylko i ryczą na obrazę boską. To ja mu jeszcze zaśpiewałem Kukurukuku Wołanie gołębi, a on powiedział, że jestem wielki artysta i że mnie kocha jak syna. I poszliśmy spać potem. Nie wróciłem na noc do swojej siedziby wiklinowej nadrzecznej, tylko w stodole spa­łem. Gospodyni mi tam uszykowała spanie wspaniałe pod pierzy­ną. Rano nie chciałem jeść śniadania. Napiłem się tylko dużo zim­nego mleka i poszedłem dziękując i żegnając się, i dziękując.

Więc jest ranek piątego dnia, mówię. Idę przez las, w jego chłodzie po igliwiu. Idę do miasteczka. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić kilka rzeczy drobnych i trochę pokarmu zapasowe­go: chleba, słoniny i tak dalej. Dobrze, że zabrałem worek wczoraj z mojego domu szałasowego. Przypuszczałem, że będę spał w sto­dole u nich, a rano wyruszę do miasteczka. Chciałbym sobie kupić taki kociołek do gotowania wody i w ogóle. Bardzo by mi był taki kociołek przydatny. Kupię chleba, słoniny, z dwa kilo cukru, zre­sztą zobaczę. Idę przez las ciągle. Zakupię chyba też trochę pie­przu, dużo cebuli, herbaty trochę i jakieś zupy w kostkach, zresztą wszystko się zobaczy.

Wyszedłem z lasu, przebyłem dolinę i idę po wyżynie teraz do miasteczka już widocznego. Niebo jest jasne nade mną i nad okoli­cą. To jest trochę niepojęte i tajemnicze, ta słoneczność przez dwa tygodnie prawie, bo niebo jasne takie pogodne, że coś się musi za tym kryć: jakaś burza straszliwa z piorunami i z gradem może, wielkim jak orzechy. Nie chcę nic przez to powiedzieć ani wywoływać diabła, ale to jest trochę niepojęte jednak. To powietrze musi wy­buchnąć, przypuszczam. Umocnię swój dom szałasowy, kiedy wrócę z miasteczka. Powtykam więcej liści jeszcze i gałęzi w szpary między snopkami, a szczególnie na czubku. Muszę kupić drugi koc, choć­bym miał bardzo dużo zapłacić. Chyba żeby nie było.

Idę po ulicy brukowanej, po kocich łbach tego miasteczka. Mam ręce w kieszeniach i oglądam to wszystko rozbieganym pa­trzeniem: domy, okna, dachy, które zawsze tworzą urozmaicone układy, i ludzi oglądam tych innych. Oni też tworzą bardzo uroz­maicone układy, choć nie tak prostolinijne jak dachy. Chcę tutaj przez to coś powiedzieć, choć niebo jest jasne jednakowo nad da­chami i nad głowami innych, i nad moją głową, która znowu chce tutaj przez to coś powiedzieć.

Ale zupełnie zapomniałem, że broda mi wyrosła przez ten mój czas nadrzeczny dosyć duża. Minęły mnie oto dwie dziewczynki i jedna powiedziała: — Ale ma brodę. — Pójdę się więc ogolić na początek moich tu odwiedzin miasteczkowych, bo to jest niewąt­pliwie miasteczko: spokojnie tu, ruch umiarkowany bardzo, jeden samochód zauważyłem i jedną furmankę chłopską turkocącą, ci­cho tu: pora południowa zaraz będzie, wszystko nie bardzo prze­budzone.

Wchodzę do fryzjera właśnie, a on mi mówi, że już miał budę zamykać. Siadam na jednym fotelu jedynym, a on mi już zakłada serwetkę z tyłu, i ja mówię, że nie, ogolić tylko. To on źle ukrywa zdziwienie, obrazę jakby, i zakłada mi serwetkę z przodu. Bierze maszynkę, a ja mówię znowu, że ogolić tylko, że włosy sam sobie obcinam. To on, że jak może brzytwą, jeśli mam włosy na brodzie jak on na głowie. Że musi mnie maszynką najpierw, a potem do­piero namydlić. Ja mówię, że go bardzo przepraszam, to on nic nie mówi, tylko mi jeździ osobliwie gwałtownie maszynką po bro­dzie, że aż mi wyrywa włosy i to mnie boli, ale też nic nie mówię.

Wyszedłem właśnie z fryzjerni nareszcie. Miałem zapłacić sześć złotych, a ja mu dałem dziesięć, choć tego nie lubię. Niech ma. Od razu się przemienił. Czesałem sobie włosy palcami przed lu­strem, a on mnie otrzepywał z tyłu delikatnie. Kiedy wychodziłem, powiedziałem: — do widzenia, a on odpowiedział: — uszanowanie panu, moje uszanowanie

Ale ktoś podchodzi do mnie, jakby mnie znał:

Cześć stary!

Cześć!

Pożycz dwa złote!

Nie!

No, pożycz. Nie bądź tym, co ryje!

Nie.

Dobra; to nie jesteś przyjacielem?

Nie.

Małego piwa nie postawisz?

Spłyń!

Co?

Spierdalaj!

Dlaczego ziemia nosi takich? Dlaczego on się nie wstydzi pod­chodzić do nieznajomego, taki jeden? Ale dosyć. To nie on zmąci moją wesołość, moje radosne poczucie, moje wielkie uradowanie zasłużone i zachwyt, i oczarowanie z tego życia przeklętego, ale tak pięknego, tak pięknego, o, tak! Nikt tego przedtem nie mówił. O, tak! Będę żył! Będę się cieszył!

Pochodziłem po miasteczku jakieś dwie godziny, wstąpiłem do gospody coś zjeść: kotlet siekany, a potem siedziałem na ławce cie­nistej do trzeciej, do otwarcia sklepów po przerwie obiadowej. Sie­działem na ławce i paliłem papierosa, których kupiłem dziesięć. Paliłem ostrożnie, bo dawno nie paliłem. Nie chciałem się bardzo zaciągać, żeby mnie głowa nie rozbolała, żeby mi się nie kręciło w głowie rozweselonej. Wypaliłem pół i zgasiłem na wieczór. Wy­palę te pól albo całego wieczorem przy ogniu. To może być bar­dzo przyjemne. Mogę sobie po tym wiele obiecywać.

Właśnie siedzę teraz w mojej siedzibie nadrzecznej. Słońce zaszło już. Oglądałem ten zachód. Wola mówiła mi, że mogę sobie oglą­dać, bo umocniłem przedtem swój dom szałasowy: powbijałem kołki wewnątrz szałasu, tak że snopki są umocnione z dwóch stron i wiatr nie porwie mi chyba domu, nie wysadzi go w powietrze, nie zrówna go z ziemią, tak to się mówi. Posprzątałem w środku czysto i pochowałem w nim zapasy, które pokupiłem w miasteczku. Przy­niosłem też zapas snopów na ogień. Postawiłem je dookoła szała­su na razie. Przypuszczam, że za długo było pogodnie. Potem pływałem długo, a potem oglądałem zachód długo, ten kulisty znak ognisty niepokojący. Potem rozpaliłem ogień, usmażyłem cebuli na słoninie i zjadłem to z chlebem. Teraz siedzę przy ogniu i palę papierosa. Od trzech dni jest księżyc, ćwierć księżyca. Jeszcze go nie ma, ale powinien być niedługo. W rzece pluskają się ryby. Wy­skakują na powierzchnię. Jest bardzo parno. Woda była dzisiaj tak ciepła, jakby ze stawu schowanego w dolinie i w trzcinach, a nie z rzeki bieżącej otwartej na wszystkie strony. Wiem, że za długo by­ło dobrze. To wszystko musi wybuchnąć. To jasne niebo musi pęk­nąć z wielkim hukiem. Kiedy przechodziłem koło młyna, koguty głośno piały, choć było popołudnie, a nie wczesny ranek czy przedświt. Mogę tylko sobie wiele przypuszczać. Ale wiem, że za długo było dobrze. Wiem po sobie, że to jest dziwne bardzo. Wiem to bardzo dokładnie po sobie. Nikt mi nie powie. Siedzę i palę pa­pierosa. I myślę. Myślę w ten sposób, jakbym wypuszczał strzały z łuku: jeślibym umierał, to ten nie będzie wył z żalu, przeklinał siebie, że żyje, albo milczał straszliwie i posępnie, ten też nie, ani ten, ani ta, ani tamten, ani ten — wielki poeta. Księżyc się podno­si naprzeciw, ćwierć tej tarczy. Patrzę w górę i szukam gwiazd. I je­go szukam. Jesteś tam, chłopczyku? Co tam robisz w tej chwili? O czym myślisz, chłopczyku, za kim ty możesz tęsknić w tej chwili? Oni są źli, chłopczyku, a słowa ich pstrokate! Czyny ich podstęp­ne, miły! Serca samolubne!




Królewicz


Było to, świętej mojej pamięci, wtedy, kiedy nienawiść wypełniała mi już wszystkie żyły i czasami się przelewała. Nie miałem już jej w małym palcu tylko, bo miałem za sobą wiele podłych losów i ser­ce przez to bardzo skaleczone i dużo moich tablic czarno zapisa­nych. Ale ona mnie ulubiła wdać i wybrała na swojego rycerza, ta pani nienawistna, na swojego królewicza, żebym ciągle podnosił jej czarne chusteczki upuszczane.

Było to, czarnej mojej pamięci, w czasie wczesnozimowym al­bo późnojesiennym, na tej granicy wątłej i niebezpiecznej, kiedy powietrze bardzo zdradliwe, bo jeszcze wilgotne, a już się suche wiatry północne i wschodnie zrywają lodowate. Było to w tym cza­sie chorobliwym, nie wiadomo jakim. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i dwie zimy bez dachu własnego, jakieś sto pięćdziesiąt tych dni i sto pięćdziesiąt tych nocy. Miałem już wte­dy ręce odmrożone, choć tej drugiej zimy owijałem je sobie dwie­ma szmatami, dwoma takimi ręcznikami, które ukradłem z ustę­pów w kawiarniach, ale było już za późno. Ale byłem już jednak złodziejem grosza publicznego.

Mając to wszystko za sobą i jeszcze dużo więcej, co też mogłem mieć przed sobą, ja — królewicz? Jakie podłe losy? Jakie paniki miały mnie gnać? Jakie perspektywy? Dzień był właśnie taki niewia­domy, chorobliwy, ale nie wiadomo. Nie był to dzień jesienny i nie był to dzień zimowy, i nie był to nawet dzień pół na pół. Miałem go właściwie za sobą, bo mogła być trzecia, czwarta godzina popo­łudniowa i było już szaro o tej porze roku. Ale jeszcze nie ciemno. Wszystko było na tej granicy wątłej, a ja najwięcej.

Mając ten dzień za sobą i jeszcze dużo więcej, co też mogłem mieć przed sobą, ja — ulubieniec? Jaki wieczór? Jaka noc miała mnie gnać? Jaka perspektywa? Siedziałem w kawiarni jednego miasta przeklętego i patrzyłem trochę na ludzi eleganckich i tro­chę na wielkie szyby, za którymi był ten dzień nie wiadomo jaki: z błotem, ze śniegiem wodnistym i z tym wiatrem mroźnym ze wschodu, który to on mnie zapędził do tej kawiarni, tak mnie pchał w plecy lodowato. I w butach też miałem mokro. Jeszcze nie gnój, ale dosyć mokro. Skarpetki mi się przyklejały do stóp niemi­le. Co jakiś czas przechodziła mnie elektryczność lodowata: zęby mi klekotały, trzęsła mi się broda i jakby włosy też mi się porusza­ły na głowie, tak mi się zdawało bardzo wyraźnie. Bardzo dziwnie. Nie miałem jeszcze wtedy palta od Staszka Roztworowskiego. Nie miałem tego za sobą. Chodziłem w swoim stroju amerykańskim bardzo mocnym, ale zwiewnym i dla wiatru lodowatego, dla tego wiatru przeklętego to nie była żadna bariera, żadna watolina. Wchodził mi w plecy na przestrzał przenikliwie, że musiałem wstą­pić do tej kawiarni, gdzie wiedziałem, że będą na mnie patrzeć, ja na nich; ale nie wiedziałem, że będzie tak źle. Nie wiedziałem, że będzie wylew.

Wszedłem i od razu zauważyłem kilka spojrzeń: „a ten, co to za jeden?" Ale ja nastawiłem się na spokojność i na obojętność. Nakazałem sobie niezwracanie uwagi. Usiadłem w rogu, zdjąłem buty, żeby nikt nie widział i postawiłem stopy na oparciu drugiego krzesła. Zamówiłem herbatę i tak sobie siedząc pozycyjnie patrzy­łem trochę na wielkie szyby i trochę na ludzi eleganckich, za który­mi byli inni ludzie eleganccy i jeszcze inni: sama elegancja. A je­szcze inni wchodzili i było coraz bardziej elegancko może, ale nie było już miejsc jednak i jeden z tych podszedł do mojego stolika i powiedział, zaczął piszczeć:

Bardzo pana przepraszam. Czy pan może na kogoś czeka?

Nie.

To z pewnością nie czekał pan również i na mnie, cha, cha, ale czy pozwoli pan łaskawie, że mimo tego się przysiądę i zakłócę panu samotność?

Nie pomyślałem, dobra moja pamięć, że wszystko, co powiem, i tak nie dorówna jego słowom, tylko powiedziałem: „proszę bar­dzo", ale pomyślałem, bardzo dobra moja pamięć, że lepiej by mi się coś innego wymówiło przez zęby. Bardzo chętnie. Usiadł na krześle, z którego już przedtem zdjąłem nogi i teraz nakładałem buty pod stołem, nie ruszając się, bo miałem takie buty bez sznu­rowadeł, które się wsuwa na nogi: mokasyny. Ale zacząłem na nie­go patrzeć, zacząłem go sobie rozpoznawać po twarzy. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i bardzo wiele najrozmaitszych twarzy już studiowałem. Miałem już za sobą takie twarze, jak on. Całe zastępy, całe defilady tych twarzy okrągłych, słodkich i inteli­gentnych. Ale nie myślałem o nim nic złego. Nastawiony byłem na spokojność przez cały czas, na spokojne kontemplowanie. Nie czu­łem zupełnie jego promieni. Siedziałem swobodnie. Nie zabijał mnie ani trochę swoimi promieniami. Tak z nim siedziałem, że jakby sam siedziałem. Nie magnesował mnie zupełnie. Ja piłem herbatę, a on pił kawę małą czarną.

Patrzyłem trochę na niego i trochę na wielkie szyby, za który­mi był już wieczór na pewno, a nie chciałem patrzeć na siebie w tył czy naprzód: jak to będzie? Musiałem myśleć o różnych rzeczach, nie pamiętam, ale pamiętam, fenomenalna moja pamięć i mu­zyczna, że myślałem o gitarze, że bardzo bym chciał mieć taką rzecz fantastyczną. Myślałem: jeśli bym dobrze grał, to może by mnie przyjęli Cyganie do siebie, a gdyby nie chcieli albo się waha­li, tobym grał coraz bardziej świetnie, tak świetnie, aż by się Cyga­nie zaczęli wstydzić swojej odmowy i obrali mnie królem. A przed królem by nie utracili swojego wstydu, to dobrze, bo taki wstyd to byłaby dla mnie opieka. Myślałem: ufarbowałbym swoje blond wło­sy na czarno i nie obcinałbym swoich czarnych włosów: niech schodzi ten wieniec na szyję, barki i niżej. Wtedy bym wprowadził zwyczaj, żeby się nie witać podawaniem dłoni, a przez dotykanie sobie włosów. To byłoby ładne bardzo i delikatne jeszcze więcej, a także moja władza królewska by się przez to umocniła i byłaby długa jak moje włosy.

Tak sobie myślałem bardzo pięknie, ja-królewicz i przypu­szczam teraz, że gdybym sobie wtedy myślał tak dalej, to wszystko by się potoczyło na pewno nie bardzo pięknie ani nawet dobrze, ale chyba dużo lepiej dla mnie, niż się potoczyło. I potem jeszcze. Piłem gorącą herbatę, paliłem papierosa, atmosfera była ciepła i mogłem przecież nie patrzeć na nich, nie myśleć, że to jest ich atmosfera, nie moja. Mogłem przecież o czymś innym myśleć. Mo­głem przecież patrzeć i nic nie widzieć, i układać sobie w głowie jakieś słowa obok siebie, jakiś wiersz nieśmiertelny, o tym na przy­kład: „jak lotosy wchodzą w niebo i wyższa trawa, i najwyższa trawa — lotos pojedynczy, kiedy wszystko gnije, to on wchodzi w niebo". A może nie miałem w tamtej chwili na to ochoty albo chęci, albo czegoś? To mogłem przecież o czym innym myśleć, o tym na przykład: czy fabryka tytoniowa, która robi papierosy i pakuje, paczku­je ten sam gatunek w paczki po dwanaście sztuk i po dwadzieścia sztuk, czy ona tylko dobrze wyliczyła ceny? Czyja wiem, o czym mogłem myśleć? O czym mogłem móc? Musiałem już koniecznie o nich myśleć? Ale ona mnie ulubiła widać i wybrała na swojego rycerza, ta pani nienawistna, na swojego królewicza mnie wybrała.

Przestałem więc myśleć o gitarze, co ja zrobię? i na nich zaczą­łem patrzeć, o nich myśleć, i od razu poczułem, jak nienawiść po­rusza mi krew, jak czarna rzeka zalewa mi błękitną. Zamknąłem oczy i zacząłem mówić do siebie cicho, łagodnie bardzo: „Co ci jest, Sted? Co ci jest? Uspokój się kochany. Co ty od nich chcesz?" Nie wiedziałem, czego od nich mam chcieć, nic nie wiedziałem, nic nie wiem, Jezu. „Uspokój się, Sted. Co oni cię obchodzą?" Ale to już była mowa do głuchego. To była nawet oliwa na ogień, a nie oliwa na wodę łagodząca. Miałem oczy zamknięte i złapałem się dwiema rękami za krzesło mocno. Miałem już takie stany uczucio­we. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i kilka takich wy­lewów straszliwych, niebezpiecznych, kiedy chciałem kopać wszyst­kich i gryźć, a potem chodziłem po tej granicy wątłej i niebez­piecznej życia i śmierci. Bardzo wyraźnie. Bardzo niebezpiecznie. Chciałem się już zabijać.

Miałem oczy zamknięte, bałem się otworzyć oczy, trzymałem się dwiema rękami mocno, dziesięcioma paznokciami. „Nie ruszaj się, Sted, nie ruszaj się nic". I może by mi przeszło, może by nic nie było. Wszystko by się gotowało jeszcze trochę i jakoś by mi przeszło chyba, jakoś by się wszystko wygotowało na pewno. Chyba na pewno. Ale on powiedział:

Co panu jest? Przepraszam bardzo.

Rozsunąłem oczy i najpierw złapałem kilka spojrzeń tych dal­szych: „a to ten", a potem dopiero zauważyłem towarzysza najbliż­szego: jego oczka małe zaciekawione. Siedziałem prosto, patrzy­łem na niego, nic nie mówiłem, a on znowu powiedział:

Może panu niedobrze? Ja bardzo pana przepraszam. Tylko już inaczej to powiedział, strachliwie. Strachliwość już mu się narodziła w oczach, a ja nic nie mówiłem. A on już zaczynał głupieć i zaczął się jąkać:

Co panu jest? Co panu jest? Ale już zaczynał pojmować:

Czego pan ode mnie chce? Co ja panu zrobiłem? Ja pana nie znam.

Nie wiedziałem, co on mi zrobił, nic nie wiedziałem, nic nie wiem, Jezu. Coraz to inni zaczęli na mnie patrzeć, coraz to inni za­częli mnie dźgać, a ja wstałem, chciałem iść stąd jak najprędzej. Chciałem wyjść z tej kawiarni, z tego widowiska, i iść sobie, odejść na stronę, w cień głęboki. Pod ziemię się zapaść jakby z wielkiego wstydu. Choć to nie był wcale wstyd ani trochę, tylko nienawiść mnie opętała całego bardzo niebezpiecznie i bałem się o jakieś ru­chy nieoczekiwane i szaleństwa z własnej strony. Bo miałem już za sobą takie szaleństwa. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych lo­sów i kilka takich wystąpień nieoczekiwanych, jeden raz w kinie. Pamiętam, jak się śmiało wiele osób z jednej bardzo smutnej rze­czy miłosnej. Dostałem wtedy ataku nerwowego. Wstałem i krzyk­nąłem: „Dlaczego się śmiejecie? Dlaczego się śmiejecie?" Z wiel­kim żalem to krzyknąłem. Nie z zapytaniem, ale z wielką pasją żalową. Zacząłem się przepychać między kolanami i uciekłem, wysze­dłem z kina, nie zostałem do końca. Chodziłem po mieście i bardzo długo nie mogłem uspokoić serca oburzonego. Dopiero jak wszedłem do jakiegoś lokalu i zszedłem na dół do kibla, bo za­chciało mi się odlać, a przy wyjściu stała stara kobieta i ja mówię: „Ile się płaci za ten gips?" A ona mówi: „To od pana zależy" i mnie się wtedy tak na śmiech zebrało, że coś ode mnie zależy na tym świecie. Śmiałem się jak głupi i całe pięć złotych jej dałem, starej dobrej pocieszycielce, jakbym rzeczywiście już zgłupiał albo nie wiedział, co robić z walutą, ale jeśli ona była taka wspaniałomyśl­na, to nie mogłem być gorszy.

Więc coraz to inni zaczęli na mnie patrzeć w tej kawiarni, a ja wstałem i zacząłem się przepychać między stolikami, chciałem wyjść z tego kina, nie chciałem zostać do końca. I może jeszcze wtedy by nic nie było, ale jak przechodziłem koło jednego stolika, to ktoś powiedział:

Ten to chyba z cyrku się urwał czy co.

Ale nawet jeszcze wtedy mogło nic nie być, bo tylko spojrza­łem na tego z powagą i z wielkim smutkiem nieobliczalnym. A spojrzawszy, miałem wyjść, odejść sobie gdzie indziej. Ale drugi z tego samego stolika powiedział:

Jeszcze jak się patrzy bezczelnie.

Siedzieli w trójkę, a może w czwórkę, a może być, że w piątkę, nie pamiętam tego w porywie i nie mówię tego dlatego, żeby siebie samego przez to bardziej uwidocznić: że ja byłem sam tylko. Ja do­brze wiem bez tego, kto ja jestem. Ja sobie może natomiast nawet nie zdaję sprawy. Pamiętam te uśmiechy ich okrutne. Kopnąłem nogą stół ich różnymi napojami zastawiony. Przewróciło się wszyst­ko, porozlewało się, pobiło, potrzaskało się trochę szkła taniego. To był poryw, choć na pewno byli ode mnie silniejsi w trójkę czy w czwórkę, czy też w piątkę, a bardzo możliwe, że nawet któryś z nich w pojedynkę by mnie skopał i pokonał. Ale nie pozwoliłem na to, bo po tym kopnięciu popędziłem do drzwi zaraz natychmiast w trzech skokach, a drzwi były takie obracane, nie normalne, ale ta­kie cztery przegrody, cztery skrzydła dokoła osi. Uderzyłem głową o jakiś pręt tych drzwi przeklętych, ale nie przystanąłem, żeby to zbadać palcami. Tylko, wyskoczywszy, popędziłem na drugą stronę szerokiej ulicy w ciemniejszą uliczkę. Słyszałem, jak za mną wypadli, i słyszałem okrzyki ich nieprzyjazne i to mi dodawało jeszcze pędu w nogi. Biegnąc cały czas, zaczerpnąłem trochę śniegu wodnistego i przyłożyłem do czoła. Miałem guza. Czułem, jak rośnie pod palca­mi. Biegłem tak z zapartym tchem od wiatru i strachu, ale robiłem jednak jak najwięcej gzygzaków dla utrudnienia. Bardzo rozsądnie. Stanąłem w końcu i schowałem się do jednej bramy ciemnej, żeby odetchnąć, uspokoić serce łomocące. Oddychałem tak, uspokaja­łem serce i podnosiłem trochę śniegu co jakiś czas i przykładałem do guza, który już jakby przestał się uwypuklać.

Wody też już nie podnosiły się wyżej. Opadały raczej i nadcho­dził teraz najgorszy może czas, najbardziej niebezpieczny, bo nie walki zapalczywej, ale obraz wielkiego zniszczenia dookoła. Zapią­łem się szczelnie, owinąłem się szalikiem i wyszedłem na ulicę, rę­ce do kieszeni wsadziwszy. A dookoła domy zaczęły mi się wyłaniać, okna jasne i ciemne, okna, okna, i od razu wiatr się też za mną wy­łonił przeklęty mroźny, wył cicho od czasu do czasu, jakby jamni­ka miał na smyczy, płaczkę swoją. Latarnie też się wyłaniały jak mil­czące ptaki bez skrzydeł przez miasto oberwane, znaki świetlne, re­klamy potęgi miasta okrutnego. — Ten cały wielki obraz zniszcze­nia wyłaniał się spod wód i to było dla mnie najwięcej niebezpieczne, bo gdzie ja tu miałem najmniejszą miłosność wy­szukać, ja — ulubieniec.

O, to jest niewypowiedziane. To jest niewymowne. Nieprzemi­jające to jest. Mijali mnie i jedni się odwracali za mną, a drudzy nie, ale to jest niewymowne, ta moja osobność, moja nienawiść do tego wszystkiego. Ale więcej moja osobność od tego wszystkiego, moje oddalenie od tego epokowe. Nic nie było moje, nic nie było krewne, ze wspólnego drzewa rodzinnego. Ta ulica, ten wiatr prze­klęty, ten jamnik jego, te domy, ci inni, wszystko — to nie byli moi krewni, moi kuzyni, żadna najdalsza familia, Jezu. To była inna epoka. I szedłem, i chciałem się już zabijać, przejść do innego świata, do stron przychylniejszych. Do grobowców jakichś rodzin­nych. Mijał mnie właśnie jeden, spojrzał na mnie bokiem przy mi­janiu, a ja pomyślałem, że gdyby mnie o coś zapytał: którędy dro­ga, czy rozpoczął rozmawianie o czymś, tobym nie umiał mu nic odpowiedzieć, czybym wiedział, czy nie, żadnego słowa bym z gar­dła nie wydusił. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i za­czynało się już wtedy moje wielkie milczenie: zamknięcie ust i sku­pienie serca. Już wcześniej wpadłem na to przy jakichś rozmowach z innymi, że nie umiem się już zupełnie odzywać, że nie umiem rozmawiać ani gadać i że wolę bardzo chętnie nic nie mówić. Al­bo coś innego: jak ktoś mówił: „Tak, tak. Życie jest ciężkie", to chciałem takiemu dać w mordę zaraz, żeby już nie piszczał więcej. Bardzo podobnie, jak ktoś mówił: „Panie, ja przeżyłem okupację, obóz, panie. Teraz to bajka". Myślę, że o tamtym się nie powinno mówić. Nie powinno się w ogóle mówić o wojnie, o tych obozach straszliwych, o tych piecach, bo to jest zerowanie. To jest wielkie profanowanie tamtej ludzkiej krwi. Tak mówię.

Szedłem i chciałem się już zabijać i to jest niewymowne, ten mój stan uczuciowy na tej granicy wątłej życia i śmierci. Szedłem krawężnikiem i kiedy jechał w przodzie jakiś samochód, to nie wiem, jak ja jeszcze żyję. To jest niewypowiedziane ta chwila samo­chodu przejeżdżającego blisko i to moje naprężenie ostateczne, gotowanie się do skoku. Czyja powinienem o tym mówić? Czy wol­no o tym mówić? Tak pytam. Ale powoli uspokajało się wszystko. W coś innego się to wszystko zamieniało. Nie szedłem już chodni­kiem, tylko jezdnią samochodową i kiedy coś jechało naprzeciw, to starałem się, żeby mnie minęło jak najbliżej, żeby się otarło o mnie. Tak samo jak coś z tyłu jechało, to szedłem bliżej środka ulicy i nie odwracałem się na ruchy jego świateł i wszyscy, kiedy obok mnie przejeżdżali, to zwalniali i krzyczeli przez szybę: „Chcesz, żebym ci zrobił z dupy garaż, gówniarzu?" Ale to już była zabawa tylko. Nie chciałem się już zabijać. Bawiłem się tylko. Ale od rozpoczęcia tej zabawy zimno też się rozpoczęło przenikliwe, które przedtem też mnie przenikało, ale cały byłem zajęty tą wal­ką śmiertelną i ona musiała mnie trochę rozgrzewać widocznie.

Jechało coś z tyłu i wyszedłem na sam środek drogi prawie i nie odwracałem się. Słyszałem, jak się zbliżał, i widziałem, jak mi daje znaki światłami, bo nie chciał trąbić, bo w mieście nie wolno, zdaje się. Słyszałem, jak hamował. Stanął przy mnie, wyskoczył z wozu i powiedział:

Chcesz, żebym ci zrobił z dupy garaż, gówniarzu?

A ja powiedziałem: „Chcę". „Chcę, chcę" — krzyknąłem, bo już cały byłem rozbawiony. On zrobił dwa ruchy głową w lewo i w prawo, czy nie ma nikogo, i pach mnie w mordę.

Kiedy się podnosiłem, on już był daleko, jego czerwone świa­tełka. Krew mi pobrudziła rękę, kiedy dotknąłem wargi. Przeje­chałem palcami po zębach, ale wszystko było w porządku. Tylko wargę miałem przeciętą od zęba. Wstałem i oparłem się o pień drzewa i pamiętam, fenomenalna moja pamięć, że nawiedziła mnie, spadła na mnie taka chwila uprzywilejowana: stałem się spo­kojny nagle niezmiernie: wszystko mnie naraz odeszło: wszystkie napady i sprzeciwy, i nienawiści, wszystko, wszystko. Stałem pod drzewem, opierając się. Ssałem wargę. Krew z wargi przeciętej. Nie było mnie zupełnie na tej ulicy wieczornej, nie było mnie w tym mieście. Nie było mnie zupełnie w tej epoce przeklętej. Ale nie by­łem też gdzie indziej, w innej epoce, nigdzie nie byłem, wspania­le. Wspaniale. O niczym nie myślałem, ani o śmierci. Odeszły mi gdzieś wszystkie myśli moje natarczywe i zwiewne. Najdalsze siostry powietrzne. Nie myślałem nic, nic. Nie tęskniłem też za nikim, ani za Olgą, ani za synem, nic mnie nie bolało w brzuchu od tej wie­czystej tęsknoty, ale nie tęskniłem nawet za jakimś łóżkiem na kil­ka dni, nie mówię już na dwa tygodnie czy na cały miesiąc, czy na całą zimę — toby dopiero było świętowanie, Jezu, Jezu. Więc tak: najwięcej czasu tobym spał, spał, spał. Za wszystkie czasy. Za wszyst­kie moje niewyspania. Zaraz na drugim miejscu po spaniu toby było śpiewanie na zmianę z nauką jakiegoś obcego języka. A przez resztę czasu bym szukał żarcia, dużo żarcia, żeby się miało co w dużo tłuszczu zamieniać przez ten długi czas spania. Żebym na wio­snę, na lato i na jesień miał co oddawać przyrodzie i różnym przy­godom niespodziewanym. Mógłbym też na zmianę ze śpiewem i z nauką jakiegoś obcego języka spróbować opisać rok miniony: jaki on dla mnie był, jakie miałem w nim zachwycenia ajakie prze­rażenia, jakich złych ludzi spotkałem, a jakich głupich poetów, ja­kich dobrych ludzi spotkałem, a jakich głupich poetów, w ogóle jak mi się szło przez wszystkie pory roku.

Mógłbym to spróbować pisać na zmianę ze śpiewem i z nauką jakiegoś obcego języka. A na dworze, za oknem, śnieg by padał i wiatr by huczał: uu, uu.




Nocna jazda pociągiem


Byłem w pociągu. Jechałem nim, bo nie miałem gdzie się po­dziać, a nie dlatego, żebym miał jakieś załatwienie w innej miejsco­wości czy że dostałem list, że mnie tam ktoś oczekuje z gościnno­ścią, z wakacjami: jakaś dusza. Jeszcze nikt mnie nie odkrył. Kupi­łem w kasie peronówkę, żeby się dostać na perony, bo nie opłaci­ło mi się za parę groszy szukać innych możliwości czy też wejść na perony od tyłu, okrążając stację dworcową. Bo było tam przejście. Dwa żelazne pręty były wygięte od siebie. Rano ludzie przechodzi­li tamtędy, żeby zdążyć na pociąg robotniczy. Sam przez tamtą dziurę przeszedłem, kiedy wysiadałem, kilka dni temu, w tym mieście pierwszy raz. Jechałem też bez biletu i nie musiałem wca­le wysiadać, bo nie podpadłem nic u konduktora i mogłem jechać dalej. Do rana było niedaleko. Podnosiła się już lekko jasność świ­towa za oknem. Ciepło było w pociągu i mogłem już do rana do­jechać gdzieś. Ale wysiadłem, sam nie wiem. Miasto było duże. Zresztą nie będę się cofał do tyłu, chociaż to było kilka dni temu dopiero, ale jak już powiedziałem.

Pociąg też jechał naprzód. Jechał w tę samą stronę, z której nadjechałem kilka dni temu dopiero, ale jechał naprzód jednak, bo co było, to było. To samo już nigdy nie będzie. Już się nie wróci. Może być lepiej albo gorzej. Raczej gorzej. Wolę tak mówić i na­wet tak uważać, bo nadzieja mogłaby mnie trochę osłabić, zmylić mnie. Nadzieja jest niedobra. Wiara jest dobra. Najlepsza. Ja wła­śnie wierzę niezmiernie. Ze wszystkich moich głębin. Wierzę, że ktoś mnie kiedyś odkryje, moje dobre serce, mój język jeden, a nie dwa. Ktoś mnie kiedyś doceni całego: jaki jestem prosty. Zawsze w to wierzyłem. Od samego początku.

Pociąg się rozpędził i robił pięćdziesiąt pięć-sześćdziesiąt na godzinę teraz. Po stukocie tak obliczyłem. To można bardzo łatwo, jak się ma ucho trochę z tym obeznane. W pociągu był tłok, a ja cały czas tak mówię, jakbym był sam w pociągu. A bym wolał nie być sam w pociągu. Nie dlatego, żeby mi było smutno i pusto samemu. O, nie. Absolutnie. Na pewno nie. Ja się czuję bardzo bez­piecznie, jak jestem sam. Najwięcej. Bardzo mi jest dobrze ze sobą samemu. Ja od razu powiem temu, który mnie odkryje, żeby się na mnie nie gniewał, jak sobie będę odchodził trochę co jakiś czas. Ale chciałem powiedzieć, że wolałbym nie być sam w pociągu, bo konduktor by mnie od razu przyuważył i o bilet zahaczył. A tak, w tłoku, można go długo filować. I ciepło jest w tłoku. Przez to ocieranie się. Przez tę bliskość obecności. Jeden drugiego ogrze­wa, oddychając. Chociaż może gdyby wiedzieli, że robią sobie do­brze, toby woleli już wcale nie oddychać, gdyby było można, ale tak nie można jednak, więc mogliby najwyżej powietrzem lodo­wym oddychać. Z tych swoich pokładów lodowych.

Jechałem w środku środkowego wagonu. Umieściłem się tu, bo to już mi dawało jakiś czas w spokoju, a przynajmniej w napię­ciu niewielkim. Konduktorzy przeważnie robią tak, że jeden wsia­da do pierwszego wagonu, a drugi do ostatniego i posuwają się do środka, sprawdzając. Nie zawsze, nie zawsze. No jasne, że nie za­wsze. Nie będę się o to kłócił, bo wiem dobrze, że nie zawsze. Nie­którzy zaczynają od środka i jeden idzie na początek, a drugi na koniec. Wiem, wiem. Niektórzy to w ogóle nie sprawdzają, jak jest tłok, tylko idą do pierwszej klasy albo otwierają sobie jakiś przedział zarezerwowany i siedzą tam po ciemku, i jak jest stacja, to wysiadają, i przeważnie bardzo głośno krzyczą tę nazwę stacji, żeby ludzie w pociągu nie myśleli sobie, że nie ma konduktora, że nie ma pana nad nimi. Więc zauważyłem, jak zaczynali od końców, bo ten pociąg rozpoczynał podróż z tego miasta właśnie. Które by­ło bardzo duże jednak, siedemdziesiąt kościołów miało, mówił mi jeden obywatel, dwa rynki: jeden duży, drugi mały, ale miałem się nie cofać. Podstawili pociąg całe półtora godziny przed odjazdem, ale i tak bardzo wielkie mnóstwo ludzi czekało na peronie, żeby wskoczyć i zająć miejsce, sobie i jeszcze komuś bardzo często. Ale ja pierwszy do niego wskoczyłem. Wlazłem do I klasy i usiadłem przy oknie, żeby wykorzystać ten czas do odjazdu na odpoczynek swoisty. Potem jak nadchodziła godzina odjazdu, wyszedłem z I klasy, poszedłem do II, do środka pociągu mniej więcej jakoś się przepchałem i otworzyłem okno na peron, żeby patrzeć przed siebie obojętnie, ale z boku patrzyłem uważnie, jaki sposób, jaką sobie metodę obiorą konduktorzy. Więc zauważyłem, że będą zaczynać od końców, tak że byłem dobrze umieszczony na razie, do pierwszej stacji przynajmniej, może do drugiej nawet, ale chyba nie dalej, bo konduktorzy z początku śpieszą się raczej, a tylko jak pociąg dojeżdża do końca swojej podróży, to już w ogóle nie sprawdzają wtedy. Bóg z nimi.

Ale ciągle o tłoku zapominam. Że był duży. Nawaliło się ludzi bardzo dużo. W korytarzu był największy tłok i co chwila ktoś się przepychał: ci, którzy sobie jeszcze miejsca nie mogli znaleźć. A może być, że marzyli, o jakimś miejscu siedzącym marzyli i zaglą­dali do przedziałów, że może, może jakieś wolne miejsce by się znalazło, przepraszali, ludzie ich w myślach przeklinali, a oni prze­praszali bardzo grzecznie i w końcu przed kiblem zostawali, w naj­gorszym położeniu, i teraz oni przeklinali w myślach tych, którzy ich przepraszali, którzy do kibla chcieli się dostać. Nadzieja ich zgubiła. Ja byłem w środku środkowego wagonu mniej więcej. W tłoku największym. Stałem, o drzwi przedziału się opierając. Pa­pierosa paląc. Zapowiadało mi się na dłuższe bezpieczeństwo jed­nak, taki był tłok, więc napięcie moje nie podnosiło się raczej, a mięśnie głowy i nóg odpoczywały trochę.

O, nie tym bezdennym odpoczywaniem pięknym, kiedy się nie czuje nic, żadnej męki, żadnej wrażliwości nerwowej, nic, tylko zie­mię się czuje, trawę pod sobą. O, tak. Mówię o tym, bo mi się przy­pomniało, jakjeden pan Gralewski opowiadał mi o tych rozróżnie­niach. Więc na przykład jak się idzie: jest człapanie, chodzenie normalne, kołysanie, elastyczność. Jak sieje: jest żarcie, połykanie, jedzenie normalne, uczta. A jak się śpi na przykład: jest sen z de­monami, spanie normalne, spanie przerywane i kraina marzeń i snów. Prawie we wszystkim są takie rozróżnienia. Kategorie.

Ale ciągle o tłoku zapominam. Jedna pani wiejska pchała się z workiem takim przewiązanym przez plecy. Była gruba i jeszcze opatulona w różne chusty, a pod tym miała na pewno dwa serdaki jeszcze. To dziwne, bo wszyscy już byli usytuowani. Pociąg już z pół godziny jechał. A ona jeszcze się przenosiła z miejsca na miejsce. A przecież nic jej nie gnało chyba: jakaś panika czy jakiś wiatr we­wnętrzny. Pchała się przez tłok i nic nie mówiła, nie przepraszała ni­kogo, i miała rację, miała rację, bo ludzie i tak ją w myślach przekli­nali, w powietrzu to się czuło, jak wszyscy oddychają przekleństwa­mi. A ona nic. Pchała się przez to powietrze ziejące i jakieś trzy kroki przede mną musiało się jej to miejsce spodobać, bo zdjęła swój worek na podłogę i usiadła chyba na nim, bo zapadła się naraz i już jej nie widziałem. Ale posłyszałem jedno zdanie pytające człowieka, który stał nad nią: „I to już tak dobrze?" A ona mu powiedziała tak, żeby on zaniemówił: „Może dobrze, a może niedobrze".

I raczej nikt nie mówił. Wszyscy raczej nic nie mówili. Tak jest w pociągach, że z początku się nie mówi. Dopiero potem nawiązu­je

Ma pan zapałki?

Proszę pana bardzo.

Pan daleko?

Ja do końca. A pan?

Ja też do końca.

Tak? To świetnie.

Nie zawsze, nie zawsze. Niektórzy to z początku rozmawiają, a potem coraz rzadziej wymawiają słowa i w milczenie wpadają, w monotonię.

Więc możliwe, że była to ta chwila właśnie przełomowa, kiedy ci pierwsi jeszcze nie nawiązali, a ci drudzy zaczynali w milczenie wpadać, w monotonię. Dlatego nic się nie słyszało raczej. Dlatego było cicho. Ja tam byłem najcichszy. Nie próbowałem z nikim nic nawiązać, bo niechby mnie z dwóch stron osaczyli i już bym był zła­pany, spisywanie, dowód, to wszystko, toby mnie ogarnęło uczucie wstydu głupiego przed tym, z którym nawiązałem jakieś słowa. I je­mu też by było głupio może. A może by się ze wstrętem zachował albo z litością, jeszcze gorzej, konduktora by wziął na bok, walutę mu jakąś dał w łapę, nie, nie. Wolę nie. Więc nigdy z nikim nie próbuję nawiązywać raczej, a jak ktoś ze mną próbuje, to ja go ha­muję jak mogę. Odpowiadam: „tak", „nie", robię wyraz twarzy nie-rozmowny, aż on to widzi w końcu nareszcie i urywa monolog. I ja się wtedy przenoszę gdzie indziej, bo już te kilka słów mnie z nim związało, a niechby mnie złapali, toby mnie ogarnęło uczucie wsty­du głupiego przed nim, przez te parę głupich słów właśnie.

Tak samo w monotonię nie wolno mi wpadać, bo mogłaby ona całą czujność mi zabić, zadusić lepkimi łapami. Od miodu czy od wina też jest taka ociężałość zwodnicza. Mogliby przyjść i chapnąć mnie. Ci pierwsi od razu by nawiązali, nie potrzebowaliby o zapał­ki pytać. Tylko tak: „Co, co? Bez biletu jechał, mówi szanowny pan. Chciał się na gapę przejechać, na koszt państwowy. Wybuli teraz trochę więcej". Ci drudzy — monotonni — też by się ożywili chy­ba trochę. W ogóle to by trochę rozerwało wszystkich.

Ale niedoczekanie. Na razie przynajmniej niedoczekanie, bo tłok naprawdę niezbity, to znaczy wszyscy są zbici, ale tak się mówi, ale ja tak mówię. Pociąg hamował, bo do jakiejś stacji dojeżdżał, i ja chciałbym zapytać, gdzie ci ludzie ze stacji pomieszczą swoje postacie i tobołki, bo na pewno więcej wejdzie, niż wyjdzie, bo tak jest z początku, dopiero w dalszej podróży więcej wysiada, niż wsia­da. Tak jest zawsze. W dalszym życiu tak samo. W dalszej podróży życiowej. Ale o doku zapominam. Że który konduktor będzie chciał się pchać przez taką gęstwinę. Któremu się będzie chciało. Na pewno się zamelinowali w I klasie albo otworzyli sobie jakiś przedział zarezerwowany i kimają tam po ciemku, a teraz jeden wyskoczy, bo dojeżdżamy do jakiejś stacji, jak już powiedziałem, i on będzie na pewno bardzo głośno krzyczał tę nazwę stacji, że­bym sobie nie myślał, że nie ma konduktora, że nie ma pana nade mną. Jeszcze się taki nie narodził. Ja jestem niezależny. Ja nie mo­gę być zależny.

Pociąg stanął i posłyszałem zaraz głos konduktora bardzo gło­śny, jak krzyknął tę nazwę stacji właśnie. Głos dochodził na pierw­sze słyszenie z daleka, z odległości jakichś dwóch wagonów w tył, więc zapowiadało mi się na dłuższe bezpieczeństwo, jak widzę. Jak słyszę. Potem posłyszałem z tej samej odległości „siadać, siadać" — ten sam głos konduktora popędzający bardzo słusznie, bo pociąg nie będzie się na ludzi oglądał, on nie może się spóźnić, on ma wy­znaczone godziny i minuty. Konduktor jeszcze raz popędził: „sia­dać tam" i zaraz krzyknął „odjazd", bo zimno było na dworze, mróz, zima już się zaczęła na dobre, choć śnieg jakoś nie chciał spaść i nie chciał. I było gorzej. Bo jakby śnieg spadł, toby było le­piej. On by dużo złagodził ten ziąb od ziemi zmarzniętej ciągnący. A tak, bez śniegu, to zimno i z góry, i z dołu. I z nieba, i z piekła. Śnieg jest piękny niezmiernie. Co to jest w ogóle za zima bez śnie­gu? Albo co to jest za lato bez słoneczności? Ja bym chciał zapytać. Co to są za pory roku niejasne?

Jechaliśmy. Pociąg się rozpędzał. O, tak, śnieg jest piękny nie­zmiernie. Lubię śnieg, uwielbiam. Jak pada. To jest dla mnie za­wsze wielka radość spadająca. Idę i podnoszę twarz do góry, i ręce wyciągam, a płatki opadają na nie, i zamieniają się w wodę zaraz, w łzy się zamieniają, w płacz, bo nie wolno ich dotykać, bo to są dziewice najbielsze nieskazitelne. Więc chowam ręce do kieszeni prędko, żeby nie były gwałtowne, a nie dlatego, żeby mi było zim­no w ręce. Może to jest niezrozumiałe dla innych, przyszło mi na myśl. Dosyć podobnie jechałem w pociągu. Jechałem, bo nie mia­łem gdzie się podziać, a nie dlatego, żebym miał jakieś załatwienie w innej miejscowości, czy że dostałem list, że mnie tam ktoś ocze­kuje z gościnnością, z wakacjami: jakaś dusza. Nie. Jeszcze nikt mnie nie odkrył. Weszło kilku ludzi do wagonu, przedtem na sta­cji, ale się nie pchali dalej, jak zobaczyli. Przy drzwiach się usytuo­wali. Nie wiem. Może weszli do tego przejścia między wagonami, które jest. Do tej harmonijki takiej. To im tam dobrze musiało za-wiewać z dołu i z góry, i przez dziury z boków. Ze wszystkich stron dziurawych.

Pociąg się już rozpędził i robił pięćdziesiąt pięć - sześćdziesiąt na godzinę teraz. Od czasu do czasu gwizdał, buczał jak statek i było dobrze, mówię, całkiem, całkiem. Pozwoliłem sobie zapalić papie­rosa. Pozwoliłem sobie też na rozejrzenie się dookoła. Uważniejsze trochę. Przedtem też się rozglądałem, ale nie pozwalałem sobie na łapanie spojrzeń, na spotkanie się mojego wzroku z czyimś, na za­trzymanie tego przez kilka sekund czy jedną sekundę. Rozglądałem się przedtem bezosobowo zupełnie. Przestrzennie tak. Bo nie chciałem ściągnąć spotkania się wzroków. Bo niechby mnie złapali, niechby się coś ze mną stało, tobym na pewno pamiętał o tamtym wzroku, i niechby mnie złapali właśnie, to mnie zaraz ogarnia uczu­cie wstydu głupiego, bo przypomniałem sobie tamten wzrok. A tak jak z nikim nie rozmawiałem kilka słów, jak z nikim nie spotkałem wzroku, to niechby mnie złapali, to nie jest mi głupio wstyd, bo nie jestem z nikim zbliżony. Niech mają rozrywkę, ale dla mnie oni nie istnieją, nie grają dla mnie roli. Możliwe, że i to może być niezrozu­miałe dla innych. Tak przypuszczam tylko.

Ale ponieważ był wielki tłok i było całkiem, całkiem, to pozwo­liłem sobie na uważniejsze rozglądanie się dookoła. Paliłem papie­rosa, patrząc w lewo i w prawo, spotkania się wzroków za bardzo nie unikając. Jechaliśmy jakąś niecałą godzinę chyba, więc był to ciągle początek podróży, pierwsza młodość ciągle. We wzrokach na prawo i lewo to się odbijało. Jeszcze była świeżość we wzrokach, ochota życiowa, jeszcze nikt nie był zmęczony raczej, jeszcze nikt nie miał dosyć na razie. Ja tam byłem najweselszy. Chwile były zna­komite, nic mi nie groziło, w wagonie już się nagrzało, paliłem pa­pierosa, byłem niezależny. Senność też mnie rozklejała, dotykała mnie tylko leciutko i to było przyjemne nawet, przyznaję. Stukot pociągu nas kołysał.

Stałem przy oknie, twarzą do niego. Nic nie było widać za oknem. Czarno było zupełnie. A widziałem przecież, że jest czas księżycowy i to tydzień trzech czwartych, więc musiały być chmury na niebie grubo i nisko. Pomyślałem o jednej rzeczy, ale zobaczy­my. Wszystko się zobaczy: co ma być. Odwróciłem się plecami do okna teraz, do przedziału twarzą. W przedziale byli ludzi siedzący. Ci, których los trochę pogłaskał. Po tych miejscach siedzących wła­śnie. Mnie też los w to miejsce pogłaskał, bo wskoczyłem pierwszy do pociągu. W biegu, jak go podstawili. Nikogo jeszcze nie było. Ja już sobie wygodnie siedziałem przy oknie błyskawicznie, jak po­ciąg całkiem stanął. Wtedy dopiero rozegrało się o miejsca, komu one przypadną. Ale potem musiałem wyjść, kiedy nadchodziła go­dzina odjazdowa pociągu, bo nie mogłem przecież, musiałem uważać, musiałem widzieć, z której strony będą nadchodzili, żeby ich filować jak najdłużej. Bóg z nimi. Cała I klasa była już zapcha­na. To był podobno najlepszy pociąg i przyspieszony, i w ogóle sły­szałem, jak go wszyscy chwalili i wynosili. Więc kiedy nadchodziła godzina odjazdowa, wyszedłem z przedziału, który już był cały pozajmowany, i w korytarzu było sporo ludzi. Nie było wielkiego tło­ku, bo to zawsze I klasa jednak. Chciałem najpierw oddać miejsce jednej ładnej dziewczynie, która stała obok, ale zaraz wrócił mi rozsądek i sprawiedliwość, i wszystkie inne dobre zalety, i zacząłem szukać kogoś innego: kto mi się spodoba. Kto by mi się spodobał. Przeszedłem cały wagon, wszystkich stojących w korytarzu ogląda­jąc, ale nie znalazłem nikogo takiego, kogo bym wyróżnił ponad wszystkich bez wahania. Oddałem w końcu miejsce jednemu star­szemu. Nie był może ze wszystkich najstarszy, ale miał twarz dosyć pooraną, dosyć podobną do prostego człowieka. Zaprowadziłem go do przedziału, pokazałem mu miejsce i powiedziałem, że to dla niego. Potem poszedłem prędko do środkowego wagonu i tam się jakoś umiejscowiłem w tłoku. Tak właśnie jechałem i już z dobrą godzinę jechałem.

Niedaleko musiała być jakaś stacja. Pociąg jeszcze nie hamo­wał. Zahuczał dwa razy. To był na pewno znak, aleja nawet nie dla­tego wiedziałem, że już niedaleko jest jakaś stacja. Pociąg zaczynał hamować teraz dopiero wolno i ja chciałbym zapytać, gdzie ci lu­dzie ze stacji pomieszczą swoje postacie, bo na pewno jacyś są, a na pewno więcej wsiądzie niż wysiądzie. Tak jest zawsze z początku. Dopiero w dalszej podróży więcej wysiada, niż wsiada. Pociąg sta­wał i odwróciłem się do okna twarzą, żeby popatrzeć. Stacja była dosyć duża. Na małych stacjach ten pociąg się nie zatrzymywał. Tylko na dużych i dosyć dużych. Na peronie trochę ludzi biegało: jedni w jedną stronę, drudzy w drugą stronę. Gdzie? Ja bym chciał zapytać. Stacja była oświetlona nowocześnie, z tych rur takich szklanych, co bolą oczy. Przypomniałem sobie, że miałem jedną rzecz zauważyć: czy jest wiatr. Otworzyłem okno i splunąłem, żeby ludzie myśleli, że po to otworzyłem okno, żeby się nie krzywili al­bo mówili, że po co wpuszczam zimno. Nie poczułem żadnego wiatru, to dobrze, bo mógłby on chmury przegnać z nieba i śnie­gu by nie było. Konduktor. Jego głos doszedł do mnie tak samo jak przedtem: „siadać, siadać", z tej samej odległości, to dobrze, to bardzo dobrze, to mnie bardzo uspokoiło, chmurę z czoła mi przegnało.

Jechaliśmy. Było jeszcze trochę widać za oknem, bo jeszcze przez miasto jechaliśmy kawałek. Pusto było na ulicach, ale była noc przecież. Dlatego. Nocne życie miasta odbywa się w innym miejscu przeważnie. Zapaliłem papierosa znowu i patrzyłem, jak wyjeżdżamy z miasta, jak już mijamy te ostatnie budy podmiastowe baraki i jak w ciemność się wsuwamy. Ach, chwile były znako­mite naprawdę. Paliłem papierosa, czoło o szybę opierając. Dla ochłody. Bo ciepło było. Bardzo pięknie.

Była teraz druga godzina tej jazdy, druga młodość, ale nie za­wsze, nie zawsze. Miałem twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do łaźni raniutko, do sali pustej i lodowatej, ale już odkręcam wszystkie kra­ny i kurki i woda się wydobywa, gorąca, tryskając, i już paruje do­okoła, już się unosi lekka ciepłota rosnąca, woda leci na włosy, na głowę moją biedną, na plecy, na ciało całe znękane zmordowane, brudne od tego wszystkiego, ale gdzie chodzić, gdzie się kierować, gdzie się obracać? Miałem twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do śniada­nia porannego, do baru mlecznego małego, gdzie czysto jest, ka­fle na ścianach wymyte, cerata na stołach porządna, nie porozle­wane nigdzie, kupuję duże mleko, cztery chleby z masłem i serem, mleko jest gorące bardzo i parzy mnie w gardle od większych ły­ków, kiedy zaczerpnę, czysto jest dookoła, cicho, spokojnie, a ja so­bie jem powoli, popijając.

Miałem twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przy­klejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do lata pięknego, do tej pory letniej przepięknej, jak na łące jestem leżąc, w trawach nad wodą leżę sobie rozebrany, kąpałem się długo, pływałem, pluska­łem, miłowałem się z wodą długo, a teraz ze słońcem się miłuję, z tym Bogiem słonecznym całuję się swobodnie.

Tak. Nadzieja jest niedobra. Wiara jest dobra. Najlepsza. Ja wierzę niezmiernie. Ze wszystkich moich głębin wierzę głęboko. Ktoś mnie kiedyś odkryje na pewno. Wiem. Zawsze to wiedziałem. Kiedyś będzie dobrze. Kiedyś będzie tak, że ani jedna zmora nie będzie nade mną wsiała. Ani jedna panika nie będzie mnie ści­gać, nie będzie mnie przeganiać z miejsca na miejsce. Nic mi nie będzie przesłaniać jasnego widoku. Ani jedna czarna pieczęć. Za­wsze to wiedziałem. Dlatego wszystko wytrzymam. Najgorsze. Dla­tego mogą sobie dyndać teraz zmory nad moją głową, raz wyżej, raz niżej. Tylko, że nieraz tak blisko dyndają, że aż strach mnie ogarnia, szaleństwo mnie strasznie ogarnia bojaźliwe, że nie daj Chryste Panie, jak jestem blisko końca końców. Ale to nie jest naj­gorsze jeszcze, bo wiara moja głębinowa zawsze wygrywa w końcu końców ostatecznym. Najgorsze są inne chwile, inne chwile dzie­jów: strachu wtedy nie mam najmniejszego, zmory mnie nie gnę­bią, nic, smutku też nie czuję, żadnego zmartwienia, wszystko jest właściwie dobrze jakby, nie myślę o niczym, i to jest właśnie to, o to właśnie chodzi, bo oto głowa zaczyna mi odchodzić gdzieś daleko, od wszystkiego, co znam, czego nie znam, ale sobie wyobrażam, co mogę sobie wyobrazić. Nie jest to marzenie, bo nie widzę obrazów wymarzonych, zresztą nie mogę, bo nie mam głowy. I nie wiem, gdzie ona jest. W gwiazdach się ona nie obraca, bo to jest dla niej chleb powszedni, to gdzie się ona obraca? Ale to nie jest najgorsze jeszcze. W ogóle to nie jest ani najgorsze, ani najlepsze, ani w ogóle nic, bo nie mam głowy, jak już powiedziałem. Najgorsze są chwile potem. Kiedy głowa powraca na miejsce z wędrówki nie­znanej pozagrobowej. Te chwile. To są chwile beznadziejne. Ale najgorsze, że to są chwile bez wiary, muszę to powiedzieć, bez wia­ry mojej wielkiej głębinowej w tamtego, który mnie odkryje. Mu­szę to powiedzieć i muszę powiedzieć, że mówię o tym bez skru­chy, ale tak jest. O, tak. To są chwile beznadziejne. To są chwile bez wiary. Ratuje mnie tylko własna miłość wtedy, własne ubóstwia­nie, wiara w siebie jedynego. Mam twarz odwróconą do okna cią­gle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanoszę do siebie samego.

Jechaliśmy. Cieszyłem się, że nie chce mi się szczać, że nie po­trzebuję pchać się do kibla przez pół wagonu zawalonego. Rzadko widziałem taki pociąg zawalony. Wszyscy byli zbici, ramię w ramię stali milcząco. W dni przedświąteczne jakiegoś wielkiego święta tak jest. Szczególnie jak ma być Wielkanoc albo Boże Narodzenie za parę dni. Wtedy się rodziny zjeżdżają do siebie, wszystkie gałę­zie rodowe, wszystkie powinowactwa: wujkowie, ciotki, szwagrowie, szwagierki, kuzynostwo, teście, a także córki-studentki i synowie-studenci — przyszłość narodu, sam kwiat. Wszyscy się wtedy zjeż­dżają. Ze stron dalekich i bliskich. Kilka dni naprzód już żyją w na­pięciu świątecznym. W tym nastroju. A kiedy nadchodzi dzień wy­jazdu uroczysty, biorą pakunki i walizki, i na stację idą po bilet, choć pociąg ma przyjść za trzy godziny dopiero albo za cztery, ale to nigdy nie zaszkodzi. I siedzą potem, bilet kupiwszy, w poczekal­ni, w świetlicy, na oknach, gdzie się da, albo stoją, bagaże przy no­gach blisko trzymają, torebki na kolanach, bo znają obyczaje pa­nujące i różne nauczki mieli. A potem na perony wychodzą podróżnicy, pchają się w przejściu bardzo niecierpliwie, choć po­ciąg ma przyjść za godzinę dopiero albo za półtorej. Ale to nigdy nie zaszkodzi. A kiedy nadchodzi czas na przyjście pociągu oczeki­wany, to tu ogłaszają przez głośnik, że pociąg nie przyjdzie na czas, że ma opóźnienie, w przybliżeniu jakieś trzydzieści minut albo czterdzieści, nikt nie wie. Nikt nie wie, bo ten w głośniku tak mówi, jakby się rycyny napił albo innego świństwa, jeden się dru­giego pyta, ten mówi, że trzydzieści minut, ten, że czterdzieści mi­nut, ten, że dwadzieścia. Pociąg przyjeżdża za godzinę, staje, je­szcze całkiem nie stanął, i wtedy dopiero się zaczyna walka o miej­sca: komu one przypadną. Pchają się, kopią i przezywają wszystkie gałęzie rodowe, wszystkie powinowactwa: wujkowie, ciotki, szwa­growie, szwagierki, kuzynostwa, teście, a także córki-studentki i synowie-studenci — pociechy narodu, sam kwiat.

Jechaliśmy. Starałem się przypomnieć sobie, czy ma być jakieś wielkie święto za parę dni, ale niczego sobie nie mogłem przypo­mnieć. Chyba nic nie miało być. Boże Narodzenie miało być, ale dopiero za jakieś dwanaście dni. Może za dziesięć dni, ale wcze­śniej na pewno nie. To skąd taki tłok? Przedtem się nad tym nie zastanawiałem. Odpowiadało mi niezmiernie, że jest tłok, ale się nie zastanawiałem. Miałem myśli skupione gdzie indziej. Co inne­go miałem na uwadze. Własne bezpieczeństwo. Ale ponieważ było dosyć bezpiecznie, dosyć bezpiecznie, całkiem, całkiem, nie mogę powiedzieć, to puściłem myśli, żeby się trochę rozbiegały: gdzie im się podoba. Puściłem wodze i teraz mnie ten tłok nagle zastano­wił. Skąd on może być? Święta żadnego za parę dni nie miało być na pewno. Ale może się coś stało, tam, gdzie ten pociąg jechał? Może tam się jakiś cud stał? Może tam coś się pokazało, jakaś zja­wa? Może tam coś się wydarzyło nadprzyrodzonego w ludzkim mniemaniu? I wszyscy tam jechali, żeby to zobaczyć. Wszyscy tam jechali. Ze stron dalekich i bliskich. Bo to się roznosi bardzo szyb­ko taka wieść po świecie. Lotem strzały. Ale chyba nie jednak, bo przecież wszyscy by o tym mówili, gdyby tak było. Słyszałoby się gło­sy wokoło, w innym nastroju by się jechało, w religijnej atmosferze. W atmosferze tajemniczych sił. Każdy by coś opowiadał tematycz­nie: ten, jak go nastraszyło jakieś Ucho, wszelki duch Pana Boga chwali; ten, jak mu się matka cała w bieli pokazała, co już dawno umarła, wszelki duch Pana Boga chwali; ten, jak słyszał różne gło­sy ponad głową, wszelki duch Pana Boga chwali. Nie, nie. To by by­ło ożywienie swoiste przez całą drogę. To skąd taki tłok? Gdyby się coś stało, toby mogły być wielkie straty w ludziach.

Pociąg kilka razy stanął i była teraz śmiało trzecia godzina tej jazdy, ale już nie trzecia młodość, podróżnicy już to odczuwali, przestawali mówić pomału, jeszcze niektórzy mówili: ci, co zawsze muszą mówić. Ja tam byłem najcichszy. Nie próbowałem z nikim nic nawiązać, ale w ogóle jestem taki, że wolę bardzo chętnie nic nie mówić. Nie dlatego, że nie mam nic do mówienia, odwrotnie, bardzo odwrotnie, ale komu mówić, komu opowiadać, kto na to zasługuje? Dlatego wolę już słuchać chociażby. Raz słucham uważnie, raz nieuważnie, a jak nie ma co słuchać, to idę się przejść, a jak jest żarcie i picie przy stole, to siedzę i jednym uchem słu­cham, a drugim wypuszczam, jedząc sobie i popijając. A niech mi nikt nie mówi, że to jest oszukaństwo albo słowo — nielojalność. Ja znam bardzo dobrze najmniejsze przewinienia i jak coś takiego zrobię, to sobie daję różne kary za to. Więc niech mi nikt nie mówi. Jeść trzeba i pić trzeba. To jest posiłek. Słuchać bardzo wie­le razy nie potrzeba. Przy jedzeniu się nie powinno mówić zresztą. Co innego podśpiewywać sobie cicho z radości.

Stałem odwrócony do okna ciągle, twarzą do niego i tak wła­śnie jednym uchem słuchałem, a drugim wypuszczałem, to, co mówili ci, co zawsze muszą mówić. Obracałem się dosyć długi czas w jednym środowisku, gdzie tak właśnie mówili członkowie tego środowiska, że lepiej było wstać, lepiej było wstać i iść się przejść, mówię. Mówię o tym środowisku, bo rzeczywiście obracałem się tam dosyć długo i miałem wielkie prawo tam być, największe pra­wo ze wszystkich. Ale poznałem bardzo prędko, że to jest wielka hańba większość członków towarzystwa. Czystość tam nie królowa­ła ani piękna wstydliwość, ani duma, ani honor: najprostsze zalety człowiecze. Ciemne potęgi tam panowały, ciemne mechanizmy; podwójne oblicza i kopanie dołków. A uchodzili ci ludzie za wy­branych i tacy powinni być, tacy mieli być, światło mieli nieść i prawdę. Jeszcze kiedyś powiem o członkach tego towarzystwa, je­szcze kiedyś o nich powiem. I powiem więcej, bo dobrze ich po­znałem, długo wśród nich przebywałem, bo chciałem wszystko po­znać, wszystkie sprężyny. Żeby wydać wyrok.

Jechaliśmy. Odwróciłem się od okna teraz, twarzą do przedzia­łu, żeby popatrzeć, oczy czymś zająć, bo zmęczenie mnie zaczyna­ło ogarniać jednak. Ręce bym umył z wielką przyjemnością. Co to jest? W pociągu od razu brudzą się ręce. Brud wchodzi za paznok­cie nie wiadomo skąd. Nie patrzyłem sobie na ręce, wiedziałem, że mam brudne, ale nie chciałem na nie patrzeć, bo brud męczy bar­dzo. Tak samo brzydota męczy i wiele innych rzeczy nieoczywi­stych. Coś mi się robiło w kąciku ust, strupek taki mały od zimna zaczynał mi się tam robić. Wyjąłem chusteczkę z kieszeni, którą wyprałem w łaźni miasta, bo lubię czyste chusteczki, tam, gdzie mogę, to piorę. Bardzo lubię czyste chusteczki duże na sześć, osiem rąk, prześcieradła takie małe, że można cały tydzień smarkać, i to dobrze, a nie dmuchać tylko w tkaninę, jak to robią fał­szywie kobiety wykwintnisie. Wyjąłem chusteczkę, jak już powie­działem, rozciągnąłem na sztywno i zacząłem pocierać mocno, jeź­dzić po kąciku ust, żeby zetrzeć ten strupek, który mi się tam robił i który by się zrobił jeszcze większy, i by się długo nie goił, bo jak­bym otwierał usta, to on ciągle by pękał i by się to długo babrało. A to się przenosi na poczucie zaraz, na humor, na zachowanie. To kaleczy od razu jedność duszy i ciała. Tak że lepiej to zetrzeć zu­pełnie. I to jest sposób. Najlepiej to robić czystym grubym ręczni­kiem. Są takie ręczniki. Frotowe mają nazwę. Potem dobrze jest posmarować miejsce wodą kolońską albo kwiatową. Piecze z po­czątku trochę, ale co jest za cierpienie. Jak byłem mały i jak się ska­leczyłem albo coś takiego, to zawsze myślałem o Indianach: jacy oni byli mężni w cierpieniach i wytrzymali. Teraz też, nie jak mnie piecze w kącikach ust, bo to jest śmieszna igraszka, ale jak mnie boli ząb albo głowa na przykład, która boli mnie bardzo rzadko, ale za to, jak to mówią, w dwójnasób, to zawsze myślę o Indianach: jacy oni byli godni.

Lizałem od czasu do czasu miejsce w kąciku ust, bo ślina ona ma swoje właściwości lekarskie. W przedziale grali w karty na wa­lizce czterej podróżnicy. W korytarzu dwóch rozmawiało o wojsku, czasy wojskowe wspominali z jednakowym uczuciem. Jak nimi po­miatali i z gównem mieszali chamy nad chamy — oficerowie ar­mii. Ale mimo to, to była szkoła życia, mówili, uniwersytet życia. Jednym uchem słuchałem, a drugim wypuszczałem, bo słyszałem takie wspominki tysiąc razy. W pociągach to się słyszy co rusz. Pa­trzyłem na tych w przedziale podróżników. Czterech grało w kar­ty. Chciałem oczy czymś zająć, jakimś żywym obrazem, bo fala zmę­czenia i senności atakowała mnie dosyć natarczywie, a nie był czas i miejsce na spanie. Było dobrze ciągle, nieźle zupełnie, jak mi spokój miły i obłoki na niebie, ale nie był czas i miejsce na spanie, mówię. I nie ma tu co rozwodzić bystrego umysłu.

W przedziale przy oknie mężczyzna i kobieta, kobieta tyłem do ruchu pociągu jadącego, mieli głowy pod płaszczami, a nogi ich były bardzo poplątane. Wyglądało, że spali. Tak wyglądało. Ale patrzyłem trochę dłużej na nogi im i zauważyłem, że nogi ich nie spały. Więc nie spali jednak. Gdyby spali, nogi też by im spały. I rę­ce, i uszy, i cała skóra Takie jest ogólne prawo ekonomiczne snu każdego. Piękne prawo. Prawo do odpoczynku człowieka. Ale przestałem patrzeć na nogi im, bo to mnie męczyło: czekanie na nieznaczny ruch. Jak jestem na odczycie jakimś nieraz obecny, na przemówieniu jakimś i ktoś mówi, ach, różnymi słowami, ale co ja­kiś czas mówi jedno i to samo słowo: „prawda" albo „jak by tu rzec", to mnie też to męczy, bo w ogóle nie uważam wtedy, tylko czekam, kiedy on powie to swoje słowo puste. Z początku bawię się w zgadywankę: o, teraz powie to słowo; ale potem już mi się nie chce i wstaję. Idę.

Więc przestałem patrzeć na nogi im i zacząłem patrzeć na żyw­szy ruch, na tych, co w karty grali na walizkach. Postawili dwie waliz­ki na kolana sobie i grali na nich wjakąś grę, którą próbowałem roz­poznać, żebym mógł też grać razem z tym, który był najbliżej drzwi i któremu karty widziałem dokładnie. Była to gra zwana remik albo „wariat" niektórzy na nią mówili. Brało się karty z kupki, po jednej po kolei, i układało sieje według kolorów albo figur. Ten pierwszy, który wszystkie czternaście kart ułożył, wygrywał. Znałem dosyć do­brze tę grę. Była to gra bardzo towarzyska. Grało się w nią w sferach inteligencji przeważnie, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby ta gra była znowu taka wymagająca. Nieraz w nią grałem, kiedy w jakimś domu inteligenckim się znalazłem. Nie była to gra taka szlachetna, taka królewska jak szachy na przykład, albo wciągająca taka jak po­ker; entuzjastycznie w nią nie grałem, bynajmniej, jak tam się mówi­ło, ale taki był układ właśnie swoisty. Miałem nie wracać do tyłu, nie cofać się w tył myślami, ale to nie można jednak. W pociągu wszyst­ko się przypomina jednak. Wszystko wraca do głowy samowolnie. Bez wysiłków żadnych myślowych. Jeszcze się jedno nie skończyło, to już drugie się zaczyna. Jeszcze się trzecie nie skończyło, to już czwarte. Taki jest układ znowu swoisty.

Zaczynało mnie odpadać zmęczenie i senność: ta fala. Zaczy­nało mnie to opuszczać, wielkie dzięki. Wielkie dzięki. Że przeje­chałem taki kawał drogi, wielkie dzięki. Że już żyję taki kawał cza­su: dwadzieścia parę lat, wielkie dzięki. Że są góry i morza, i rzeki, wielkie dzięki. Że jest wiosna i lato, i jesień, wielkie dzięki. Że jest zima, wielkie dzięki. Że są pola i lasy, i słońce, i lasy cieniste, wiel­kie dzięki. Że są psy i krowy, i kozy, wielkie dzięki. Że jest ziemia i niebo, że są chmury, wielkie dzięki. Że może będzie padać śnieg, wielkie, wielkie dzięki.




Koniec miesiąca marzec


Śpię w ogrodzie. W budzie, gdzie syn gospodarza albo jakiś stary wynajęty pilnuje latem czereśni, a jesienią orzechów przed złodzie­jaszkami i przed takim jak ja. Ale teraz jest koniec marca i nie ma o tym mowy. W ogóle nie ma nawet żadnej mowy o najmniejszym kawałku zielonego czegoś, pączku jakimś na drzewkach, czy żeby się kora zaczynała lekko zielenić, a co dopiero mówić tam o czere­śniach. O orzechach to nawet jeszcze marzyć nie warto w tej chwi­li. To byłby bardzo stracony czas. Jest koniec marca, mówię, a nie wygląda wcale, żeby to był koniec miesiąca marzec. Wygląda, jak­by to był sam środek miesiąca styczeń albo miesiąca luty. Wygląda, jakby to było drugie rozkwitanie tamtych miesięcy. Od tygodnia już przeszło mróz trzyma ostry, wiatry wieją przeklęte północno-wschodnie, coś jak wilk mi dzisiaj mignęło w lesie, w tych stronach równinnych to jest niepodobne. Tak, nie wygląda wcale, że po miesiącu marzec ma być miesiąc kwiecień za parę dni. Nie wyglą­da zupełnie, żeby się miało zaczynać budzić nowe. To był chyba lis. Po nocach nic nie słyszę takiego. Były dwa ładne dni: słońce grza­ło już dosyć i tak było jaśniejąco, każdy najmniejszy robaczek my­ślał już sobie chyba, że to się zaczęło, że teraz będzie coraz weselej z dnia na dzień, coraz cieplej, coraz, coraz.

Sprawdzałem dzisiaj wnyki w lesie. Znowu nic się nie złapało, a tu już mi się zaczyna robić niedobrze w głowie z głodu. Drugi dzień nic nie jem. Drugi dzień nic nie jem i nie wygląda wcale na to, żebym miał coś dzisiaj przekąsić cokolwiek. Nie wygląda na to. Czereśnie, orzechy — to są rzeczy niesamowite. Lepiej się było wcale nie ruszać z budy, widzę teraz, tylko leżeć spokojnie i robić jak najmniej ruchów. Bo one na pewno denerwują jakoś apetyt. Więc lepiej było leżeć spokojnie. Jeszcze ziemia była dosyć ciepła od wczorajszego ognia, co go rozpaliłem pod wieczór w samej bu­dzie właśnie, w środku, żeby się ziemia nagrzała na noc na spanie. Paliło się z pół godziny, nie za mocno, pilnowałem, żeby nie za mocno, żeby się nie zapaliła buda moja od ognia. Dymiło z początku straszliwie, na dwór musiałem co chwila wychodzić, a potem już w środku siedziałem, jak przestało kopcić. Żarzyło się jeszcze spo­ry czas, bardzo dobrze, potem rozdeptywałem wszystko nogami równo po całej budzie. Potem rozłożyłem na to kapotę i sam też się rozłożyłem. I leżałem spokojnie, bo to już był cały boży dzień, jak nie jadłem, więc nie chciałem wychodzić i robić niepotrzebne ruchy, choć była noc, jasna i gwiaździsta, widziałem jak zapadała, śnieg lśni w takie noce niezmiernie wspaniale i chrzęści pod buta­mi, błyszczy pod księżycem i cisza jest, dostojność niewymowna wprost, że to są noce zupełnie nie dla ludzi stworzone. Absolutnie nie. Ale nie wywlokłem się z budy, chociaż wiedziałem, że tak wła­śnie jest na dworze, jak napisałem, albo i jeszcze ładniej nawet. By­łem głodny i tu się usprawiedliwiam. Nie chciałem chodzeniem denerwować głodu. Jakbym nie był głodny, to już by mnie taka noc dwadzieścia pięć razy wyciągnęła i zaniosła na horyzont. Ale po­nieważ byłem głodny, to leżałem spokojnie i myślałem o wielu róż­nych, różnych fantastycznych rzeczach, bo ja mam zdolność my­ślenia straszliwą. Nie mówię przez to, że moje myśli są straszliwie mądre i piękne wszystkie, takie jak te siedem cudów świata na przykład albo jak perły na dnie morza. Nie. Są takie i takie. Róż­ne. Ach, jakie smutne mam nieraz myśli w głowie, Jezus mój. Dla­tego właśnie powiedziałem przedtem, że mam zdolność myślenia straszliwą. Dlatego tak właśnie nazwałem przedtem tę moją zdol­ność: że ona jest straszliwa. Ach, jakie smutne ja miałem wczoraj myśli, jak tak leżałem w ciemnościach z otwartymi oczami. Ja nie mówię tego, żeby się skarżyć. To nie są absolutnie słowa uskarżają­ce. Ja jestem od tego bardzo daleki. A te myśli były od tego jeszcze dużo dalej. Te moje wczorajsze myśli to nie były myśli, co by się do kogoś albo do czegoś odnosiły, do jakiegoś żywego czy do jakiegoś martwego człowieka, czy do jakiejś rzeczy. To były myśli na wolnym powietrzu i one do niczego się nie odnosiły. To były myśli straszli­wie smutne, mogę powiedzieć, takie smutne, mogę powiedzieć, że się w tym czasie przestaje istnieć zupełnie, że się przestaje żyć. To jest takie, że to już nie jest nawet smutne w dalszym ciągu. To jest na pewno straszliwie smutne z początku, ale potem to już przecho­dzi w zastyganie zupełne, w zatrzymanie się życia i czasu, na czy­stym, na wolnym powietrzu jest człowiek rozciągnięty. Na samej przestrzeni. Nic innego nie ma, tylko jest ta przestrzeń jedynie i to ona jest straszliwa. O, tak, tak. Nigdy nie byłem tak blisko tego wy­tłumaczenia, tego spróbowania wytłumaczenia stanów tych moich, które mnie nieraz napadają i tak rozciągają, rozwieszają na prze­strzeni.

Tyle o tym mówię i tak przejmująco cały czas, bo to mnie właśnie tak przejmuje zawsze do głębi, jak to sobie przypomnę, wszystko na bok odstawiam i tylko na tym próbuję skupić całą moją logikę, nad tym jej się każę zastanowić: jak by to można było wytłumaczyć coś takiego. W tej chwili nawet, kiedy taki głod­ny leżę w budzie, zmęczony jestem, przez całe rano sprawdza­łem wnyki w lesie, nic się nie złapało, co zrobić, w tej chwili na­wet, kiedy taki głodny leżę, południe już minęło, półtora dnia nie miałem nic w zębach, to myślę o tym, bo mi się przypomnia­ło, jak mnie wczoraj napadło to zjawisko. Mogę jeszcze trochę powiedzieć, że to zjawisko mnie nieraz spotyka przy średnim słoń­cu, kiedy już, już, ma wyjść słońce zza chmury, ale jeszcze nie wyszło, i jest takie światło wtedy niezmierne wyraźne i wszystko jest takie bardzo wyraźne dookoła, ogólny widok i szczegóły, że się przestaje wierzyć w to wszystko, przestaje się to widzieć, no i zaczyna się ta moja dziwna dola.

Ale starczy już na dzisiaj. I tak zaszedłem dzisiaj tak daleko jak nigdy. Że nic nie jadłem już półtora dnia, to też znaczy, że w tym dość daleko zaszedłem, chociaż zachodziłem już trochę dalej: trzy dni. Słyszę nieraz, jak mówią niektórzy, jakby nigdy nic, że trzy dni nic nie jedli albo i więcej, to mnie się wydaje, że oni coś tu nadu­żywają wolność słowa. Leżę w budzie, południe już minęło, na dworze słońce jest piękne migotliwe, śnieg tak błyska, że nie moż­na patrzeć prawie, ale tu też bardzo przyjemnie w budzie, ciemna­wo, miło bardzo jest, to trzeba powiedzieć...

W zimie jednak człowiek się prędzej w mieście wyżywi, bo la­tem to w polu i w lesie można żyć jak złoto i jeszcze dosyć sporo waluty uskładać. Za konwalie, za jagody, za borówki, za maliny. Za chojaki od chłopów, za tyczki najwięcej, jeszcze jak się ktoś budu­je, szopę stawia czy komórkę, to od razu większą ilość zamówi, to jest robota nieraz nieprzerwana przez całe siedem późnych wie­czorów. W ogóle można wyjść z lasu zupełnie i do kosy się nająć, a potem do cepów, a jak jest maszyna, parówka, to można za pa­rówką chodzić całe lato od gospodarza do gospodarza, od wioski do wioski, żarcie dają przy maszynie ekstra klasa, można od razu spanie na tę jedną nockę załatwić u gospodarza i jeszcze waluta le­ci normalnie, naprawdę można uskładać sporo oszczędności. Trzeba się natyrać, to prawda. Najgorzej to ja nie lubię wykopków. W ogóle nie lubię tej roboty, i te baby. Zasuwają, że nie można na­dążyć i obmawiają wszystkich po kolei, całą wieś i jeszcze trzy wo­koło. Potem zaczynają o swoich chłopach opowiadać, że mój to ta­ki, a mój taki, nic się nie wstydzą wcale. Z jednej strony to dobre, bo robota prędzej zleci i patrzeć, a już południe. Ale nie przepa­dam raczej za tą robotą. Tylko że to jest taki czas: wykopki, że nie ma prawie żadnej innej roboty w polu w tym czasie, wszystko już sprzątnięte, zasiane, zaorane; raniutko, jak się w pole wychodzi, to zimno, już szron, to jest właściwie w polu koniec roboty. No, bura­ki też są jeszcze w tym miesiącu. Kartofle to już się przebiera po­tem w domu, a dłubanie fasoli na zimę się zostawia, na te długie wieczory koło piecyka. Tak, latem to w polu można zarobić zawsze, jak się chce. Latową porą ludzi zawsze w polu jest za mało. Dwa la­ta temu, pamiętam, zarobiłem wielkie mnóstwo waluty. Natyrałem się też jak wół, ale zarobiłem na całą zimę. W ogóle na choinki nie poszedłem tego roku do Szwajcarskiej Doliny, tyle miałem waluty. Nie chodzi o to, że byłem zupełnie w drugim końcu ojczyzny, ale miałem dosyć waluty i piękne spanie miałem akurat załatwione na całe święta, aż do Trzech Króli. Bardzo niedobrze zresztą zrobi­łem. Paru klientów przez to straciłem. Tej zimy, jak poszedłem z choinkami przed Bożym Narodzeniem, to w paru domach mi powiedzieli, że nie potrzeba, że już u kogo innego mają obstalowane. W tamtym roku mieli u mnie obstalowane, a ja nie przynio­słem i oni musieli w samą Wigilię kupować na rynku takie landary, że wstyd, ale co mieli robić. Więc ja bardzo przepraszałem, że to rzeczywiście nieładnie z mojej strony, że ich tak zostawiłem na pastwę losu, ale oni się uparli, a ja nie próbowałem ich namawiać, bo uznałem, że rzeczywiście mogą mieć do mnie pretensje za zła­manie solidności.

Myślę sobie teraz, że to rzeczywiście był z mojej strony nieład­ny krok i jak tak kiedyś będzie, że nie będę potrzebował chodzić po choinki, to trzeba będzie wszystkich moich ludzi wcześniej za­wiadomić, że nie mają co z choinkami na mnie liczyć. Trzeba bę­dzie tak zrobić, żeby być w porządku.

Ale właściwie teraz to myślę o innej rzeczy, która jest bardzo ciekawa jednak, chociaż się prawie nigdy o niej nie myśli, taka jest schowana pod płaszczykiem. Leżę ja sobie tutaj na przykład, w mo­jej budzie, brzuch mi z głodu gada cały czas, po co ja mam jeszcze o tym rozpowiadać, a tam gdzieś, w innych geografiach, są inne krainy, słońce tam teraz świeci, niebo błękitne całkowicie, a na do­le zielono znowu całkowicie, ogrody owocowe, czereśnie, morele, Jezus mój, więc jest tam to wszystko i jeszcze inne dobroci nieopi­sane, aja tam na przykład nie jestem. A mnie tam na przykład nie ma, mówię, i to jest niby w porządku, i to jest niby normalny bieg dziejów. Aleja tak prędko nie mogę tego pojąć, bo dlaczego ja na przykład jestem akurat tutaj, a nie jestem akurat tam? Czy jakbym nie był tutaj, a był na przykład tam, czy to nie byłby tam tak samo normalny bieg dziejów? Czy to by nie było wszystko w porządku? Jakbym był tam? Ja myślę, że to byłoby też wszystko w porządku i nawet w jeszcze lepszym porządku. Dlatego że jak ja przebyłem sześć miesięcy wiatrów, deszczów, gradów, śniegu, mrozu i bezro­bocia, to dlaczego nie mam teraz żyć w ciepłym lekkim wiaterku, w słońcu, w obfitości jadła, owoców i roboty, i w otoczeniu malow­niczym? Dlaczego ja nie mam chcieć się takiego czegoś spodzie­wać? Takiego dalszego ciągu? Czy to nie tak powinien wyglądać normalny bieg dziejów? Na pewno tak.

O to właśnie chodzi, że się o takich prostych rzeczach nie my­śli zupełnie, tylko się żyje głupią nadzieją. Już nieraz mówiłem, że nadzieja jest niedobra, fałszywa, zwodnicza i tak dalej, i mydli tyl­ko oczy. Wiara, mówię, wiara jest jedyna. Leżę tu w swojej budzie, brzuch mi coraz gada, nigdy nic nie miałem, i wiara, mówię, wia­ra. I nie mówię tego, żeby sobie dodać otuchy, że jestem w takiej sytuacji niezazdrosnej, zima, mróz, brzuch mam cały spustoszony, lato i Pan Turowski i Pan Artur kochany są daleko, nie wiedzą, gdzie jestem, ale myśl mam jasną, rozum mam jasny i wyraźny, kie­dy mówię cichutko: wiara, wiara jest jedyna.

Nie będę już nigdzie dzisiaj chodzić za jakimś jedzeniem. Nie chce mi się w ogóle ruszyć. Jeszcze tak nie jest, żebym ledwo żył. Jeszcze wcale tak nie jest. Tak się łatwo nie zdycha. Jest źle i to jest właśnie jeszcze nieźle. Całkiem źle toby było wtedy, jakby już się za­czynało robić dobrze. Jeszcze tak ze mną nie było, ale słyszałem, że to tak jest właśnie. Że taki on jest ten ostatni stan. Że to jest nawet najmilsza chwila tego życia. Ja to nieźle rozumiem.

Na dworze wieczór już na pewno zapada. Miesiąc temu to już byłaby dawno noc o tej godzinie. Ale teraz dni są dużo dłuższe już. A w ogóle to chcę powiedzieć, że chyba zmienia się klimat jednak. To się daje zauważyć. Dawniej, pamiętam, koniec marca to już by­ła wiosna w pełnej zieloności. Miesiąc czerwiec, miesiąc lipiec, sierpień, wrzesień to były miesiące lata wspaniałego gorącego. Te­raz lato to nie jest żadne lato, tylko ciepła jesień. Te parę ostatnich lat na przykład albo ostatnie weźmy, czy to było lato? Było trochę gorących tygodni i to się nazywało lato. Reszta to była ciepłozimna jesień: deszcze i deszcze, wszystko gniło na polach, zboże powa­lone na wszystkie strony, żyto się kosiło jak saradelę zupełnie, mor­gę trzy dni. Maszyny, to ja ich nie widziałem na polach. Ale widzia­łem za to, jak ludzie sierpami sprzątali. Biedaki. Nie każdy może sobie oranżerię postawić i pomidory flancować tam w podgrzewa­nej temperaturze. Nie każdego na to stać, żeby sobie taki własny ciepły klimat wybudować. A co się wtedy dzieje w miastach? Dro­żyzna i panika. Ludzie wszystko wykupują. Co się tylko pokaże: cu­kier, sól, mąkę, kaszę, makaron i co się da.

Weźmy teraz, jaka jest zima. Śnieg prawie nie pada. Jak pada to wodnisty, błoto się robi, straszna berbelucha, a nie piękny biały dywan. Potem mróz złapie trochę, wszystko zamarza, niebezpie­czeństwo powstaje duże na drogach i szosach. I tak jest i jest, jeden tydzień, trzy tygodnie. Śnieg nie pada nic, tylko świszczę wiatr. On się potem odwraca i zaczyna wszystko z powrotem odmarzywać i znowu się robi straszna berbelucha. A nie piękny biały dywan. I tak jest i jest, potem złapie mróz, potem znowu odwilż i nagle pa­da grad. Czy to nie jest zupełne pomieszanie sezonów? Ludzie mówią, że to wszystko przez bomby atomowe i wodorowe, a ja czy­tałem, że uczeni dosyć podobnie się na to zapatrują.

Trochę się dziwię, że mnie nie boli głowa z głodu, ani nic, ani brzuch mnie właściwie nie boli, tylko tak bulgoce w środku, raz ci­cho, raz głośno, że aż się podskakuje. Co to może być? Chyba pu­ste powietrze. Tak, że nic mnie nie boli, tylko się jakoś strasznie ostro czuję, jestem w bardzo ostrym stanie. Nie wiem, jak to powie­dzieć, ale to słowo „ostre" jest dobre. Na przykład, mam bardzo ostro nastawiony rozum, myśli. Ale co by nie powiedzieć, to już cały drugi boży dzień, jak nie jem, i rzeczywiście nie ma co więcej o tym mówić, bo po co żyć w świecie wymarzonych obrazów, w świecie utopijnym.

Na dworze, na tym świecie, noc już jest. Noc. Taka sama jak wczoraj na pewno. Księżyc już wyszedł chyba, tak jakbym go czuł, śnieg zaczyna migać i dostojność się powoli rozpościera. Cisza też panuje bezmierna. Nic nie słychać, z lasu żadnego głosu, ze wsi, z nieba, znikąd. I ja leżę cicho. Cicho i dostojnie. Tak jak przysta­ło. Oczy mam otwarte, a w głowie wielkie stada myśli.

Wojna. Leżę w budzie cały czas cicho i dostojnie, tak jak przy­stało, i myślę o słowie wojna. Trochę się dziwię, że mogę myśleć o takich różnych rzeczach: o smutku, o różnych robotach w polu, co są, o nadziei, o klimacie, o słowie wojna teraz na przykład. Tro­chę się dziwię, że pusty brzuch mi w tym nie przeszkadza ani ślina, to znaczy wielki apetyt. To znaczy trochę chleba z cebulą albo tro­chę kartofli ze solą, albo trochę mięsa jakiegoś, wołowiny, barani­ny, wieprzowiny, koniny, co bądź, a jakby nic z tego, to przynaj­mniej kawał czekolady. Ale niepotrzebnie zapędzam się w świat utopijny, widzę. Wojna. Słowo wojna. Mówię słowo wojna, bo sa­mej wojny to nigdy dobrze nie widziałem. Chociaż może i trochę widziałem, ale nie pamiętam. Co pamiętam, to dwóch partyzan­tów pod lasem, jak strzelali do samolotu. Ja tam do nich przysze­dłem i dostałem od jednego strasznie w dupę, a jak przyszedłem do domu, to dostałem jeszcze więcej. I jeszcze co pamiętam bar­dzo dobrze, to jak wjechali Amerykanie na czołgach i rzucali gu­mę do żucia, czekoladę i pomagali dziewczynom wchodzić na czołgi. Co to znaczy słowo wojna, dowiedziałem się nie tam, a tu, jakżeśmy tu przyjechali po wojnie. Tutaj mnie dopiero uświadomi­li. I nikt lepiej by nie potrafił tego zrobić. Bo największa i najstra­szliwsza wojna to była, zdaje się, tutaj. Nauczyłem się tutaj o słowie wojna bardzo dużo. Mam teraz o tym słowie bardzo wiele wyobra­żeń. Mówię słowo wojna, a nie wojna, bo sam na wojnie nie byłem i nie walczyłem do ostatniej kropli krwi. Wszystko, co wiem, wiem z opowiadań, z filmów i książek. To nigdy nie będzie to samo, co widzieć na własne oczy bombardowanie, rozstrzeliwanie, odrywa­nie dzieci od matek, kopanie w głowę, palenie, torturowanie, za­chowywanie się tak, że człowiek, to widząc, przestaje się nazywać człowiekiem, nie chce już być więcej człowiekiem, chce być małpą z powrotem, wrócić do małp, tylko nie być człowiekiem, jak taki gestapowiec jest też człowiekiem. Ja tego wszystkiego na oczy nie widziałem, mówię. Ja nie wiem, co by się ze mną zrobiło, jakbym to widział na własne oczy. Ja tylko nieraz widzę takie rzeczy na fil­mach i jak wychodzę, to idę sztywno wyprostowany jak ślepy i mówię do siebie cicho: Ja nie chcę być człowiekiem, ja nie je­stem człowiekiem". Tak idę długi czas po ulicach jak nieżywy pra­wie, ale jakby mnie ktoś dotknął, toby go chyba przeszedł prąd.

Wojna. Słyszałem nieraz takie powiedzenie, że wojna to kara na ludzi za to, że źle żyją. Że żyją w rozpuście. To prawda, to jest święta prawda, że ludzie żyją tak, a nie inaczej. Ale co to jest za ka­ra na złych ludzi, jak giną na wojnie, tak samo i dzieci, tyle dzieci i tyle spokojnych, nie dobrych i nie złych ludzi, co żyje z pracy rąk po wsiach i po miasteczkach, i po wielkich miastach. I jak ginie tak samo ta garstka, ta garsteczka niewinnych, czystych zupełnie, jak ona topnieje w oczach coraz bardziej. Więc nikt nie ma prawa ta­kiej kary ustanowić. Nikt. Żaden człowiek i żaden naród. Mogę to udowodnić każdemu człowiekowi i każdemu narodowi. I jeszcze co to jest za kara, jak ci, co karzą, co są, jak to mówią, ramieniem tej kary, są nie lepsi, ale dziesięć razy gorsi.

Biedni są ludzie. Ja wiem, jacy są ludzie w większości, jaki jest straszny upadek w ludzkich sferach, ja wiem dobrze. Ale mogę jed­nak powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że ludzie są biedni w jednym: w tym, że człowiek nie zależy od siebie, że tyle ludzi nie zależy od siebie, tylko od paru jakichś ludzi albo od jednego na­wet człowieka, który, czy ja wiem, co mu się może nagle przywi­dzieć. Biedni są ludzie w tym właśnie. Że nawet umrzeć muszą nie wtedy, jak się tego spodziewają po chorobie, co ich pożera, czy po starszym wieku już: sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, zależy jak u kogo, tylko wybucha wojna i ludzie padają pokotem.

Leżę w budzie cały czas, pół dnia już prawie tak leżę, żeby nie denerwować głodu, ale normalnie to ja przez cały dzień chodzę, a nie leżę. Normalnie to ja całe boże dnie chodzę sobie, jeżdżę, jak się da, tu jestem parę dni, potem gdzie indziej się przenoszę, potem znowu gdzie indziej i ja w tym wiecznym ruchu spotykam dużo, bardzo dużo ludzi, i bardzo rzadko tych samych, tylko cią­gle nowe oblicza. Więc powiedzieć, że ja w tym moim wiecznym ruchu jeszcze nie spotkałem takiego człowieka, co by mówił, że chce wojny, albo się tak zachowywał dwuznacznie czy obojętnie. Wszyscy się zachowują niedwuznacznie. I to jest jasne. Ludzie chcą żyć.

Oczy już mi się zaczynają kleić. Ludzie chcą żyć. Ludzie chcą żyć. Tylko jak chcą żyć: złodzieje chcą kraść, pyszałkowie chcą się pysznić, hieny chcą żerować, oszuści chcą oszukiwać, bandyci, fir-cyki, skąpcy, plotkarze, dewotki, krzykacze, pijacy, przemądrzali, intryganci. Zatracają wszystkie uczucia, ostatnią godność, ostatnią godność.




Miecz Damoklesa


Wyspałem się, co to jest za wielkie szczęście. Dziesięć godzin pra­wie spałem bez żadnego przebudzenia i nic mi się nie śniło zło­wrogiego, tylko rozmaite kolorowe rzeczy mi się śniły niezwykłe. Dziesięć godzin spałem z tymi kolorami. Ech, gdybym wiedział, komu trzeba za to dziękować. Idę sobie teraz ulicą w podskokach, podskakuję sobie, pogwizduję sobie.

Tak idę w podnieceniu, bo wesoły jestem, wesoły jestem nad wyraz, cały jestem napełniony wesołością. Wielkim szczęściem. A ile sił mi przybyło przez to spanie długie dziesięciogodzinne: dziesięć sił. Nerwy się nie szarpały. Spały sobie. Dziesięć godzin bez przerwy odpoczywały w krainie marzeń i snów. Dobrze im tam było. Dobrze nam tam było. Jaszczurki, co są na murze w słońcu rozciągnięte, nie mają lepiej. A czy one nie mają raju, jak się tak na murze rozciągną leniwie, na kamieniach rozgrzanych, przy­mrużą oczy, a Bóg słoneczny nad nimi i cała pora latowa, cisza, po­wietrze drgające?

Tak mówię w podnieceniu, bo wyspałem się tak dobrze, moc­no i to jest najlepsza rzecz na świecie, jaka może tylko być, lepszej rzeczy nie ma, może być tylko taka sama druga rzecz: wyspać się tak samo drugi raz. Ech, żeby tak można było spać co dzień, dzie­sięć, dziewięć godzin bez przerwy, bez demonów, spokojnie sobie spać. Żebym tak spał co dzień, jak dzisiaj się wyspałem, to mógł­bym przez cały dzień bardzo wiele pięknych czynów wykazać. Mógłbym tak chodzić i promieniować, żeby się ludzie oglądali, a jakby koło mnie przechodzili, to już by potem szli inaczej, nie tak samo, jak szli, nie wiem, jak, ale nie tak samo na pewno.

Ale to jest na pewno rzecz niemożliwa spać spokojnie co dzień. Wszyscy widzą, że nie rozpoczynam od tego: czy to jest rzecz możliwa spać spokojnie co dzień, bo to jest oczywista prawda, że to jest rzecz niemożliwa. Dlatego od razu mówię, że to jest rzecz niemożliwa, dlatego od razu łączę jedno z drugim. Bo jak tu moż­na spać spokojnie? Jak tu można spać spokojnie, kiedy się widzi wszystko i słyszy, kiedy się ma uszy i oczy otwarte i chociaż trochę czułości się ma, nie mówię o sobie, chociaż trochę wrażliwości ner­wowej szlachetnej, nie mówię o sobie, trochę serca sprawiedliwe­go, nie mówię o sobie, już nie chcę lepiej mówić o sobie. O, jeśli jest niebo. Jeśli jest Bóg na niebie. Jeśli on jest dobry, widzi wszyst­ko i słyszy, to ja nie wiem, czy on może spad spokojnie. To ja nie wiem, ja nie wiem, czy on w ogóle jest, taki Bóg na niebie.

Czy to jest rzecz możliwa? Wszyscy widzą, że rozpoczynam od tego: czy to jest rzecz możliwa, a nie mówię od razu, że to jest rzecz niemożliwa, nie łączę od razu jednego z drugim, chociaż może to jest taka sama prawda oczywista, że nie ma nic na niebie, jak ta prawda, że nie można spać spokojnie co dzień. A dlaczego tak nie mówię? Dlaczego tak nie mówię od razu? — niektórzy się zapyta­ją. Wielka nauka postępowa, czy ona nie wytłumaczyła tyle rzeczy fantastycznych? Czy ona nie zbadała tylu rzeczy tajemniczych: róż­ne dziwy? Czy nie otwiera się wszystko powoli przed nią: najwięk­sze nieobjęte niezmierzone obszary niebiańskie i te najmniejsze nieobjęte niezmierzone tak samo krainy: ziarnka, nasienia, pyłku kwiatowego? Wiec dlaczego nie mówię od razu, że nie ma, nie ma Boga na niebie wysokim ani w sercu nasienia najmniejszego, ni­gdzie? Dlaczego tak nie mówię od razu? Dlaczego tak nie mówię?

Bo tęsknię. O, Boże. Puchem jestem, pyłkiem kwiatowym w tych niezmierzonych wielkich nieobjętych obszarach niebiań­skich, przenoszę się z miejsca na miejsce, z planety na planetę, z miasta do miasta, wiatr mnie gna, zima, mróz, ziąb od ziemi tej skorupy, miecz Damoklesa, żelaza, ruchy ogniste, wyziewy, lawa, miecz Damoklesa, budowle żelazne, chmury ołowiane. O, Boże, Boże, puchem jestem marnym, pyłkiem kwiatowym maleńkim i gdzie ja tu mam najmniejszą miłosność wyszukać? Gdzie tu jest kawałek ziemi? Gdzie ja tu mogę zakwitnąć, Boże, na tych bla­chach wszędzie wokoło, co krok to blacha, żelazo, beton, trybuna­ły, miecz Damoklesa, o, Boże, Boże mój, dlaczego nie ma ciebie? Gdzie ty jesteś? Gdzie ty się podziewasz? Gdzie ty się obracasz, Bo­że mój? W jakich stronach?

Siedzę w kawiarni na przykład, szukam ciebie, patrzę, rozglą­dam się wokoło, w krąg, śmieją się jedni, drudzy się nie śmieją, pi­ją kawę jedni, a ci herbatę, a ci leśny owoc piją, a ci czytają takie pismo brukowe, a ci znowu takie pismo brukowe czytają, ten pan ma siwe włosy sędziwy, ta młoda pani ma fioletowe włosy, ta starsza pani ma zielone włosy, tamta pani korale ma na szyi, ten pan, co z nią rozmawia, trzy albo cztery brody ma, też korale posiada wła­sne prywatne, a ten młody okulary ma ciemne słoneczne, choć wieczór jest, późny wieczór dosyć, słońce zaszło już dawno, o, bar­dzo dawno słońce już zaszło, na stolikach kwiaty są, kwiatki-margaretki, widzę, widzę to wszystko, słyszę, mam oczy i uszy otwarte, ale nie widzę, nie widzę ciebie, Boże mój, nie widzę zupełnie, ja bym cię zobaczył, jakbyś był, jakbyś tu był, jakby tu tylko twoje słowo by­ło, twój palec boży, twój duch, twój puch maleńki, pyłek najmniej­szy, okruch, ja bym od razu wiedział, choć puchem jestem, pył­kiem kwiatowym, okruchem, ziarnkiem, minimalnym, ale jestem, ja jestem, ja tu jestem.

A teraz na dworcu jestem, w sali barowej, zima, mróz, wiatry lodowe mnie tu przygnały, papierosa palę i grzane piwo popijam, papierosa pociągam i widzę, jak inni piją piwo, a inni jedzą, bigos w głównej mierze, a te panie chłopki mają własne żarcie, własną wałówkę, po dwie herbaty ino zakupiły, a ta biała panienka z kuch­ni jest, z wózkiem jeździ i brudne talerze zbiera, brudne szklanki, brudne kufle, całą brudną zastawę, jakiś chłopak jej się spodobał, bo śmieje się do niego i on się do niej śmieje, a obok dwóch się kłóci cały czas, jak tylko przyszedłem, przedtem już chyba zaczęli, jak mnie tu nie było, jak gdzie indziej byłem, jak gdzie indziej cię szukałem; kłócą się oni zatem więc, nie wiem, o co idzie, jeden pi­wo pije, a drugi je bigos i mówi do tego pierwszego, że on ludzi potopił, a jeden młody, też co obok stoi, śmieje się i mówi: „bul, bul, bul, bul"; a ten, co ludzi potopił, mówi do tamtego, że to on jest hiderowiec i ludzi marnował, bo on to tysiące Niemców zabił w partyzantkach, to ten hitlerowiec mówi: „bandyta jesteś, złodziej nie partyzant", to złodziej-bandyta mówi do hiderowca: „ty łachu­dro, ty gnoju ty", i nagle nic nie mówią, przestali mówić nagle, tyl­ko patrzą na siebie, żeby zabili oczami, jakby było można, żeby się zagryźli jak wściekłe psy, żeby jeden drugiego w łyżce wody utopił, i nagle gnój-łachudra odzywa się do bandyty, co trzyma swój kufel siłą woli: „I co się tak patrzysz? Głodny jesteś, co?" A bandyta zapy­tany jak nie wybuchnie z większym szyderstwem, z większą ironią i wyższością: „Ech, ty gnojku! Patrz łachudro". I pokazuje mu z kie­szeni pół litra wódki rzeczywiście. „Widziałeś?" — mówi. „A ty słyszysz?" — mówi. I z drugiej kieszeni brzęczy walutą, monetami dzwoni. Najpierw mu na oko pokazał, a potem na ucho, a obok in­ni się gromadzą, przeważnie młodzi bandyci, śmieją się, podburza­ją tych dwóch do dalszej walki słownej, żeby się przemieniła w wal­kę ręczną może, mają nadzieję, widzę to, widzę to wszystko i słyszę, mam oczy i uszy otwarte, ale gdzie tyjesteś, Boże mój, nie widzę tu ciebie, ja bym cię zobaczył, ja bym cię odnalazł od razu, jakbyś tu był, tak cię szukam wszędzie, wokoło, w krąg wszędzie, gdzie je­stem.

W pociągu jestem. Z gór powracam. Byłem tam trochę. Ko­niec lata mamy. Pusto jest dosyć. Siedzę w przedziale sobie. Przy oknie dwie kobiety nie młode, nie stare rozmawiają jedna do dru­giej, ale chyba do siebie:

Liście już opadają, widzi pani.

Jesień.

Nie lubię, wie pani, jak liście opadają. Nieprzyjemnie.

Tak, smutno się robi.

Tak sobie gadają o tym i o tym. Nie są młode, nie są stare, ale są więcej stare niż młode.

Patrzę za okno. Widzę tam kolory jesienne: rudy kolor wspa­niały, inne wspaniałe kolory, zbocza widzę — do macania jakby ustawione — żeby je dotykać, niebo jest w obłokach wędrujących, lasy od połowy zbocza, pola, łąki, ziemia uprawna jak najwyżej, niektóre zaorane już pola, na zimę, na zagon już, zboże jeszcze nie sprzątnięte widzę, tu i tam, na co oni czekają, na co oni czekają? Na deszcze? Będą potem kradli to zboże z pola w przerwach mię­dzy deszczami, w tych krótkich przebłyskach, ale i tak zgnije im potem w stogu, spleśnieje, zbutwieje, będą snopy rozwiązywać i na klepisku po trochu suszyć, i już maszyna nie da rady, tylko cepami trzeba będzie, ale i tak im nie będzie sypać dobrze jak należy, po dwa razy będą musieli obracać posady, jak dzikie woły się narobią, ale i tak gdzie ty jesteś, Boże? Gdzie ty jesteś?

Ja jestem w górach jeszcze ciągle. Ta sama jesienna pora roku jest, ta sama godzina, minuta może tylko nie ta sama, ale te same dziesięć minut jest na pewno, bo nie minęło więcej, jak w pociągu byłem przed chwilą i oglądałem przez okno te zbocza namacalne i te kolory rudobrązowe, i wyskoczyłem z pociągu, bo tak mi się za­chciało po polach i po zboczach pochodzić jeszcze raz: takie pragnienie, zanim tu kiedyś wrócę do gór, zanim tu się znajdę znowu. Wyskoczyłem z pociągu, co szedł bardzo wolno, na hamulcach ca­ły czas, bo z góry dosyć spadzistej jechaliśmy w dół, i jakby nie ha­mował, toby go strasznie rozpędziło, a jakby nie miał w ogóle ha­mulców, jakby mu nawaliły czy co, toby go strasznie głęboko w równinę zapędziło, tam by dopiero mógł stanąć, to znaczy jakby nie zrzuciło go z torów po drodze na jakimś ostrym zakręcie śmier­telnym albo jakby go nie spotkał jakiś inny pociąg na tym samym torze — co by to było za straszne nieszczęście. Co by to była za stra­szna żałoba w wielu, wielu domach miejskich, wiejskich i na przedmieściach. A co to by była za straszna nadzieja przedtem w tych domach u tych ludzi, że może on został jeszcze jeden dzień w tym górskim uzdrowisku, może zabrakło mu pieniędzy, może ona spóźniła się na ten pociąg, może zabrakło jej pieniędzy, nie zna tam nikogo, nie będzie od obcych pożyczać, może akurat on spotkał kogoś od pierwszego wejrzenia, może ona tak samo (mo­że akurat on i ona się spotkali?) i zakochali się od pierwszego wej­rzenia, i zostali jeszcze kilka dni, jeden dzień chociaż postanowili jeszcze zostać razem; różne, rozmaite, bardzo najprzeróżniejsze nadzieje wynajdują w tych domach rodziny zagrożonych, te rodzi­ny tknięte, i układają to wszystko też bardzo, bardzo najprzeróżniej w kwiat nadziei, że może jednak, może jednak nie pojechali tego dnia wyznaczonego tym pociągiem przeznaczonym — każdy sobie w głowie wynajduje, każdy sobie w głowie kombinuje i ukła­da w myśli cichutko, pokornie, pokornie bardzo. Ale te wszystkie kwiaty nadziei. Przychodzi telegram zwiastujący parę słów, parę słów. Boże mój. Nie trzeba już teraz wynajdywać nadziei, układać kwiaty-nadziejki, nie trzeba, teraz one się same ułożą — w wieniec nagrobkowy.

Więc byłeś tam, Boże mój? Czy ty tam byłeś? Widziałeś, jak to nastąpiło? Słyszałeś ten huk, metal o metal, zgrzyty przeraźliwe, metal w metal? Widziałeś, jak to się wywalało na kupę wszystko na boki, jak to się roztrzaskiwało, jak te grube szyby pryskały lekko, słyszałeś ten huk, ten trzask? Ten grzmot? Widziałeś ten widok pie­kielnie straszliwy? A widziałeś, jak długo potem jeszcze koła się u wywalonych do góry brzuchem wagonów kręciły coraz wolniej, coraz wolniej? A słyszałeś, jeszcze dłużej potem jeszcze, ucho do blachy poharatanej przystawiwszy, jak brzęczało coś tam, szumiało, jakby morze szumiało w muszli? Widziałeś i słyszałeś to wszystko? Miałeś oczy i uszy otwarte? Byłeś tam? To gdzie byłeś? Gdzie?

A może byłeś tam? Może tam byłeś? W środku? W piekle? Mo­że widziałeś ich wszystkich, twarze ich, oczy ich? Może widziałeś ten widok? A może widziałeś, jak się spotkali: on i ona? Jak się oni spotkali jednak? Bo nigdy nie jest za późno. Więc może wchodzili razem do tego pociągu osobno jako obcy i dopiero tam się oni zo­baczyli: ona jego, on ją. A zobaczywszy siebie, zapomnieli wszystko, dawne swoje życie, rodziny swoje, nazwiska, imię nadane, wszyst­ko, i zaczęli iść do siebie, przez wagon, który już się cały zanosił, zaczęli iść do siebie, uśmiechając się nieśmiało przepięknie, nie widzieli nic, nie wiedzieli nic, nie mieli w głowie tego, że jadą na złamanie, nie czuli nic, jak ich kopie, popycha naród oszalały, szli do siebie przez tę wielką histerię, przez ten strach niezmierny, przez te wszystkie uczucia targające ludzkość, szli swoje do swoje­go, coraz bliżej i bliżej, że nie mogę już dalej, nie mogę już dalej mówić, bo dech mi zatyka i słów już na to nie mam, tylko łzy mam w oczach. Płaczę.

Płaczę. Idę ulicą i płaczę. Łzy mi wchodzą do ust. A taki byłem wesoły nie tak dawno, tak sobie szedłem w podskokach wesoło. A teraz płaczę. Cały brzuch mi się trzęsie od płaczu.

1960-1962



FALUJĄC NA WIETRZE




Poranek


Bardzo rzadko nie myślę o niczym. Bardzo rzadko mam takie chwile, że idę sobie i nic mnie nie obchodzi, nie myślę o niczym, tylko idę lekko. Przeważnie mam w głowie wielki szum. To jest mo­że jakaś wada albo jakaś choroba umysłowa, żeby nie potrafić cza­sami nie myśleć. Ja tak wcale nie myślę. Ja myślę, że to dobrze. Że to dlatego, że jestem mądry chłopak. Czyli muszę mieć zawsze coś do myślenia. Ale jednak bardzo chętnie bym czasami nie myślał. Bardzo chętnie bym czasami nie myślał, tylko tak szedł bezwiednie albo tak posiedział bezmyślnie, dając się żywotowi ponosić przez jakiś czas. Tak myślę, że to by było niezłe, taki czasami krótki od­poczynek. Wieczorami to można by doprowadzić do tego, żeby się udało przez ten czas zasypiać normalnie, a nie zapadać się gdzieś z wielkiego natężenia i szumu. Taki sen by był lepszy i spokojniej­szy na pewno. Bo jak ja zasypiam z myślami napiętymi, to te myśli, one we śnie ciągną się dalej i robią się z nich potwory. I ta biedna głowa nie odpoczywa wcale, tylko cały czas pracuje, cały czas w niej szumi, chociaż wygląda, że to jest śpiące, martwe morze. Ale to jest tylko na powierzchni. W głębinach tam szumi. Kipi.

E, panie. Pętla. Koniec trasy — szturchnął mnie lekko kon­duktor. — Nie śpij pan, bo pana ukradną.

Nie śpię — powiedziałem i wysiadłem z tramwaju. W jed­nej wsi, gdzie pracowałem po gospodarzach, była jedna krowa, co się nazywała „Wojna". Ogłuchła od wybuchu na wojnie i tak ją na­zwali. Jak nie była na powrozie i trzeba było ją gdzieś zagnać, to musieli ją szturchać. We wsi już potem tak było, że jak ktoś się za­myślił, to drugi podchodził znienacka i go szturchał, i mówił: „Wojna!"

Wyszedłem na szosę i zacząłem iść nie za prędko, nie za wol­no, oddalając się. Nie był absolutnie wieczór. Odwrotnie. Był po­ranek. Był listopadowy bardzo wczesny poranek, chociaż może wy­glądało, że to jest właśnie wieczór, bo i ja myślałem trochę o spa­niu, i konduktor mówił: „nie śpij pan", więc to mogło wyglądać na jakiś późny wieczór, a nawet na noc. Mogło to wyglądać na jakąś późną wracankę nocnym tramwajem. Ale nie. To był poranek. By­ła piąta pięćdziesiąt na wielkim zegarze w bufecie na dworcu, kie­dy powiedziałem: „dobra". Spałem do piątej rano, gdzieś od wpół do jedenastej wieczorem i całkiem nieprzerwanie, bo byłem bar­dzo zmachany. Miałem do wczoraj trzydniówkę przy wagonach. Przywieźli wagony z czarnym węglem i paru milionerów dostało robotę. I ja. Tak że byłem przez te trzy dni zupełnie skonany wie­czorem i spałem przez to nieźle. Spałem właśnie ostatnio w jed­nym miejscu, już cały miesiąc prawie i było tam bardzo możliwie, tylko trzeba było przed szóstą rano wychodzić, bo przychodziła zmiana. Ja wtedy szedłem na dworzec, bo to zawsze dom, a drugie, że tylko tam można coś zjeść i wypić gorącego o tak wczesnej go­dzinie. Przyszedłem na dworzec wcześniej dzisiaj, o wpół do szóstej, zamówiłem herbatę i kupiłem kotlet mielony i dwie bułki. Jadłem spokojnie i wolno przez przeszło piętnaście minut. Jak skończyłem, miałem zapalić papierosa pierwszego po śniadaniu, była za jedenaście szósta, i naraz wstałem. Nie ważyłem długo lo­sów, trzydzieści sekund może, i powiedziałem: „dobra". Wstałem, kupiłem w bufecie dwa kotlety mielone i cztery bułki. Wsadziłem to do katany i poszedłem do tramwaju, i nawet nie zauważyłem, jak dojechałem tam, gdzie chciałem: tam, gdzie się kończy miasto, a zaczyna świat. Zamyśliłem się w tramwaju i przy pętli konduktor mnie lekko szturchnął, bo myślał, że śpię. Teraz szedłem szosą nie za prędko, nie za wolno, oddalając się. Przejechało parę samocho­dów, ale nie próbowałem na razie jakiegoś zatrzymać, bo miałem na razie chęć iść.

I dobrze, że szedłem. Jakbym siedział czy leżał gdzieś albo jak­bym stał nawet, toby mnie kości bolały i mięśnie, bo te trzy dni wy­ładunku to nie była taka sobie pestka i dzisiaj rano, jak siedziałem na dworcu śniadaniując, to czułem jedno i drugie, niektóre kości i mięśnie. Dużo mniej niż drugiego dnia roboty, a jeszcze mniej niż pierwszego dnia, i jasne: jakbym dalej robił, toby wszystko po­woli przestawało boleć, toby się wszystko powoli wciągnęło w tryb nowoczesnej roboty. Tak że dobrze, że szedłem, a nie siedziałem czy leżałem, czy stałem oparty o bufet. Myślę zresztą, że zawsze jest lepiej iść, niż tkwić. Tu się przynajmniej czuje ruch powietrza do­koła głowy.

Szedłem zatem więc, nie za prędko, nie za wolno, oddalając się. Czułem ruch powietrza dokoła głowy i było mi nieźle, czułem się nieźle, bo nie marzę o wielkiej karierze, o wielkiej przyszłości i żebym tak całe życie miał kawałek chleba i od czasu do czasu ja­kąś robotę, i żebym tak całe życie miał zdrowe nogi i rozum, to by była dla mnie wieczna szczęśliwość. Bo nie marzę o wielkiej karie­rze. To mi się nie śni. Nie, żebym nie miał ambicji albo zdolności. Mam. Ale nie na to. Nie po to. Bo wiem już od dosyć dawna, już od dosyć dawna się przekonałem i wiele nad tym studiowałem w miejskich bibliotekach, i myślałem, i wiem, że ci najwięksi to nie są wcale ci najwyżej, tylko ci najniżej. Tych trzeba całować w rękę uniżenie. A nie tych, co otoczeni są światłem splendoru. O, więk­szość tych powinna być przez psy rozszarpana albo przez kruki. „Czy będzie kiedyś sprawiedliwość?" — tak pytali biedni ludzie przed wiekami i umierali z tą niewiadomą. Przychodzili nowi bie­dni ludzie, nowi się rodzili na miejsce tych, co tam odeszli, i zno­wu pytali i umierali z tą niewiadomą. A jeden, drugi, trzeci docho­dził do światła splendoru, podciągał się coraz wyżej, na te tarasy coraz wyższe, i truł wszystko po drodze, co mu zawadzało, co mu urągało, co go zawstydzało może, jak miał jeszcze trochę wstydu. Jak miał jeszcze trochę wstydu, to wlewał truciznę w ten kryształowy kielich albo pchał tam sztylet jak do pochwy niby i podciągał się, podciągał się na te tarasy coraz wyższe, a Bóg to widział i zwa­ni historycy, i biedni ludzie, i znowu pytaliśmy: „kiedy nadejdzie sprawiedliwość?" I umieraliśmy z tą niewiadomą. Ile razy to pyta­nie już padało z naszych ust.

Ale to są wielkie kariery: Augusta, Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza-Jąkały i innych. Bardzo dużo o tym czytałem w miejskich bi­bliotekach, kiedy na dworze padał deszcz albo śnieg, albo wiatr dmuchał przejmujący czy zawieja hulała albo piszczał mróz.

Przejechało parę samochodów, ale nie łapałem żadnego, bo chciałem iść jeszcze. Zaczynała się zresztą, mimo wszystko, mimo wszystkich strasznych ludzkich nieszczęść, głodu, wojen, zarazy, klęsk ognia i wody, zaczynała się mimo tego wszystkiego prawdzi­wa natura po obu stronach szosy. Słońce podnosiło się po prawej, a znad pól podnosiły się też opary, wilgoć ziemska podnosiła się ciężko i szerokimi falami, wolno, prawie że bez ruchu, nie tak jak latem o wczesnym poranku, kiedy słońce od razu żarliwie parzy ziemię i opary znad pól prawie że buchają. Żebym tak całe życie, mówię, miał kawałek chleba włożyć do ust i żebym tak dalej zdrów był jak teraz i szedł sobie brzegiem szosy o poranku, to to jest dla mnie największa kariera i lepsza mi się nie śni i nie śmie mi się śnić.

Kariery. Największe, najsławniejsze kariery, czym one są przy takim poranku, przy takim słońcu wstającym czerwono tam na prawo? Po co, tak pytam, oczy są? Ja teraz stanąłem. Ja teraz staną­łem i patrzyłem na wschód, i mówię, że oczy o tej godzinie są po to, żeby patrzeć na słońce wstające. Bo to jest prawdziwa najwięk­sza sława i jeszcze raz mówię, że ludzie o tej godzinie powinni wszy­scy na progi swoich domów wychodzić, bo niewiele jest nam dane, niewiele jest nam dane. I przecież wiemy, wiemy, tę jedną rzecz najsławniejszą, że przecież kiedyś, gdzieś tam, kiedyś, gdzieś tam przecież, gdzieś tam umrzemy, zginiemy, w. ziemię nas zakopią, w piach, ciemności nas pokryją. Wieczne ciemności nas pokryją i nigdy już światło nas nie dotknie, nigdy już więcej nie odbije się w naszych oczach blask. Dlatego, przez tę pamięć, mówię, ludzie w porze świtania powinni na progi swoich domów wychodzić i przywitać dzień wstający, słońce wschodzące nad półkulą. Bo przecież, kiedyś, gdzieś tam, kiedyś... A co jest równe śmierci? Co może równać się ze śmiercią niezrównaną? Jest coś takiego? Może trąbka grająca? Trąbka grająca, czy to nie jest strasznie wielka rzecz. Albo bęben do boju. W pierwszej chwili, w pierwszym pory­wie to są rzeczy, które są jakby większe od śmierci. Ale to tylko w pierwszym porywie, mówię. Potem to ona, trąbka, już leży pogię­ta na piersi trębacza przestrzelonego, a bęben tak samo rozpruty jak brzuch jego pana kochanego. A co jest nad nimi? Co nad ni­mi krąży? Śmierć. I słońce. Bo ono jeszcze tylko może równać się ze śmiercią niezrównaną.

O, ja, który wiem, ja, który wiem i który nie zapominam, że śmierć mnie kiedyś obejmie, witam słońce wschodzące, każdy dzień z radością straszliwą i uczę się co dzień żyć prosto i jasno, i uczę się też tak samo nie opędzać smutku niepojętego, bo on się nie da odpędzić, tylko nosić go ze sobą jak dolę swoją, nie jak bu­ty letnie i buty zimowe, ale jak głowę, która czasami boli.

Ruszyłem dalej drogą wiodącą. Słońce powoli podnosiło się i było też trochę cieplej jednak i będzie cieplej jeszcze jednak za godzinę czy za dwie, chociaż nie za wysoko podniesie się słońce li­stopadowe. I będzie coraz mniej się podnosić, coraz niżej z każ­dym dniem, coraz mniejsze półkola będzie opisywać. Ale za to od Nowego Roku przyjdzie drugi skok. Każdy dzień będzie coraz dłuższy, słońce będzie coraz większe półkola robić, przyjdzie przedwiośnie, potem wiosna i nastąpi lato nareszcie i wtedy już, że­by pokazać, jak słońce chodzi po niebie, trzeba będzie ręką wiel­kie półkole zrobić nad samą głową.

Dreszcz mnie nagle przeszedł, co to jest, że aż kolana mi się lekko ugięły. Co to jest właśnie, że mnie nieraz taki dreszcz prze­biegnie, jakby mnie ktoś wszędzie naraz dotknął, i kolana się ugi­nają na prostej, równej drodze? Nieraz to od zimna, to może być, ale nieraz przecież nie jest wcale zimno i nagle coś tak potrząśnie. Ludzie na to mówią, że to śmierć człowieka przeskoczyła. To jest bardzo obrazowe i nie tylko, bo to jest taka jakby przestroga, żeby być skromnym, żeby nie zapominać o śmierci, bo ona jest wszędzie i człowiek ani się nawet nie spodzieje, kiedy ona go może rozsypać w kawałki.

Człowiek ani się nawet nie spodziewa, tak jest. Weźmy na przy­kład taką rzecz. Taka rzecz mi przyszła na myśl. Widzimy jakiś ne­krolog nieraz na murze i my znamy to nazwisko. Podchodzimy bliżej. Podchodzimy i idąc do tego afisza, te parę kroków, przyjęliśmy taką myśl, już żeśmy dopuścili taką myśl, że ten nasz znajomy o tym nazwisku — nie żyje. Podchodzimy i widzimy wtedy, że imię się nie zgadza albo lata, albo zawód, albo coś innego. Ale po co to mówię? Mówię to po to, że ten nasz znajomy o tym nazwisku, który gdzieś tam chodził w tym czasie albo siedział i pił, nigdy by się ta­kiego czegoś nie spodziewał, że on dla kogoś był przez małą chwi­lę w krainie umarłych i że właściwie wrócił stamtąd, skąd się nie wraca.

Stanąłem trochę. Obejrzałem się do tyłu, na miasto, które by­ło teraz na pewno już całkiem rozbudzone, gdzieś koło ósmej po­winno być, ludzie do roboty, dzieci do szkoły, wielki ruch panuje tam teraz. Ale ja byłem daleko. Zawsze jak jestem w mieście i pa­trzę i patrzę na ten wielki ruch, na ten, co się ciągle gdzieś śpieszy i pędzi, to myślę, że ten wielki ruch miastowy to nie jest właściwie żaden prawdziwy ruch, tylko tak zwana iluzja. Wszyscy gdzieś bie­gną, podążają, pędzą, byle prędzej i oto. I oto wieczorem wszyscy znajdują się tam, skąd rano wyskoczyli ze swoich pudełek. Mówię może trochę śmiesznie, ale wcale nie złośliwie, bo nie o to chodzi i ja nie posługuję się złośliwością. Ja się lituję nad ludźmi złośliwy­mi. To są małe typki. Ilu znam, to jeszcze nie widziałem, żeby się któryś powstrzymał, jak jest okazja, co się nadarza. Nędzne typki. Zauważyłem, że oni to uważają za coś, co wypływa z wielkiej dzie­dziny inteligencji, a może nawet z siódmego zmysłu.

Aleja byłem daleko. I jeszcze się oddalałem, bo już dawno ru­szyłem dalej. Miasto zostawało w tyle i jego wielki niby ruch. Tu ci­cho było na świecie. Wiatr się jakoś nie pokazywał i piękne, pięk­ne liście leżały sobie pod drzewami, czekając na powiew jakiś bo­ski, co by je ożywił jeszcze ostatni raz, co by je zakręcił w tańcu ostatnim, zanim spadnie śnieg, zanim zakopie je biała śmierć. Podniosłem kilka, żeby oglądać, zanim i mnie zasypie śnieg jakiś wczesny niespodziewany. Przystrojone były na ten ostatni taniec w to, co było najpiękniejszego, w najpiękniejsze suknie, jakie tylko są, w tak zwane gamy. Nie pierwszy raz podnoszę jesienne liście i oglądam, co rok to robię, ale czy moje zachwycenie jest mniejsze za każdym ostatnim razem, niż za pierwszym razem, kiedy podnio­słem jesienny liść? Nigdy. I nie potrzebuję chyba mówić, że od­wrotnie jest. Bardzo podobne jest to samo z niektórymi melodiami, których można słuchać bardzo wiele razy i one nie przestają się wcale podobać, tylko odwrotnie właśnie, coraz więcej się podo­bają, coraz nowe piękności z nich wypływają i już nie tylko uszy słu­chają wtedy, ale wszystko jest zasłuchane, całe ciało słucha i się poddaje. Patrzyłem na liście, na te kolory niespotykane i delikat­ność i czułem, że nie tylko moje oczy są zachwycone, ale całe cia­ło i nawet nogi w butach, i nawet plecy z tyłu pod koszulą, i czoło, czułem, jak mi się wygładza.

Ale wiatr się jakoś nie pokazywał. To było dziwne dosyć o tej porze roku. Miesiąc listopad, miesiąc grudzień to są przecież najulubieńsze miesiące wiatrów i ciemnych chmur pędzących. A tu ci­cho było na świecie. I ładnie. Bardzo pięknie. Chociaż nie była to żadna arcyokolica, urozmaicona i bogata, tylko zwykła równina, zwykła szosa drzewami nierówno porośnięta i tu, i tam rosły niskie krzaki, gołe zupełnie, bez liści, ale wisiały na nich czerwone owo­ce, kulki takie czerwone i to tak wyglądało, jakby z tych krzaków kapała najczystsza krew. To był na pewno jeden z ostatnich tych dni.

To był na pewno jeden z ostatnich tych dni. Wiedziałem, że jak wiatr teraz wyskoczy, to on już się nie skryje z powrotem, tylko będzie dmuchał i dmuchał całymi dniami i nocami. Wiedziałem, że jak chmury teraz wejdą na niebo, to one już długo nie odsłonią widoku, tylko będą się kulać i kulać od jednego końca do drugie­go, a za nimi coraz nowe i jeszcze ciemniejsze, i noce wcześnie bę­dą zapadać, ani wieczoru, ani popołudnia, tylko poranek parę go­dzin, dzień parę godzin i już noc zapada czarna straszliwie, że idzie się z ręką naprzód wyciągniętą i maca się czarne powietrze.




Nie zlęknę się


Szedłem ulicą szeroką, a raczej chodnikiem szerokim niezmiernie na jakieś pięć metrów i wysadzanym drzewami pielęgnowanymi, a ulica była obok, jeszcze pięć razy szersza. Bo byłem w wielkim mie­ście. Bardzo wielkim. W tak zwanej stolicy po prostu się znajdowa­łem. Ale nie po raz pierwszy w życiu, tylko już po raz któryś. Tak że nie czułem się dziko, jak to bywa. Nie czułem się tak, jak to bywa w jakimś mieście po raz pierwszy: trochę dziko właśnie, chociaż mam ogromne, no, ogromne obycie w tych sprawach i bardzo czę­sto nie ma dwóch, trzech miesięcy, żebym nie wysiadał albo nie przytaskał istnienia mojego do jakiegoś miasta czy miejscowości po raz pierwszy widzianej na oczy. Chyba, ale to chyba, że mam dobrą robotę. Wtedy w takim miejscu moja noga postoi dłużej, bo staram się trochę waluty nagromadzić na ten czas. Na jaki czas?

Na ten czas niewymowny, który mnie co ileś tam napada, kie­dy nie mogę nic, nic a nic, kiedy rzucam wszystko, najpiękniejsze miasto czy okolicę, najporządniejszych jeszcze ludzi, najlepszą ro­botę nawet, najlepszy dobry początek i idę. Idę, bo duch mnie opętał. Szum wielki. Wielkie ściśnięcie serca. Smutek niezmierzo­ny. Litość niewiadoma. Trwoga nieznana. Idę wtedy na jakieś ubo­cza, bokami chodzę, ciszy szukam najmożliwszej, spokoju, bezlu­dzia, pustyni jakiejś, ale gdzie, więc jakieś małoludzia najmożliwsze, najlepiej na drogi się wypuszczam. I tak idąc myślę. Myślę. O tym, o czym każdy chyba myśli czasami na pewno, aleja za czę­sto, za często. Trwoga mnie ogarnia i smutek bezbrzeżny, serce moje ściska się i boli, rozciąga się i boli, głowa moja płynie. Tam gdzie każda głowa płynie może nieraz, ale ja za często, za często.

Non timebo millia populi circumdantis me; exsurge Domine; salvum me fac, Deus!

Salvum me fac, Deus, ąuoniam intraverunt aquae usque ad

animam meam! Infixus sum in limo profundi; et n6n est substantia!

Znam to zawołanie. Kiedy się tego uczyłem, dawno, dawno, by­łem sobie chłopaczek i uczyłem się tego dla śpiewania, dreszcz mnie wtedy żaden najmniejszy nie przeszedł. Chłopaczek byłem. Słowikiem byłem w chórze. Nie rozumiałem tych słów przeze mnie śpiewanych. I zapomniałem o tym. I zobaczyłem to potem, kawał czasu potem, w jednej książce, dobry kawał czasu potem, parę ład­nych lat, jedenaście jakieś lat, a z tego sześć lat ostatnich byłem już sam na sam. Czytałem książkę w jednej miejskiej bibliotece, na dworze na pewno musiało być tak, że deszcz może, wiatr, zimno, mróz, na pewno coś takiego, sześć lat już miałem za sobą życia sam na sam i tu już żadna godzina nie była stracona, tu się wszystko li­czyło i nawet godziny snu. One się nawet liczyły na złoto. Deszczo­wy czyli musiał być dzień albo już nawet pierwsze mrozy, to wsze­dłem do miejskiej biblioteki, które, już tylko to powiem, że są wiel­kim, wielkim wynalazkiem, takim samym prawie albo i nawet ta­kim samym jak miejskie łaźnie czarowne. Poszukałem sobie książki i zacząłem czytać, czytałem dosyć długo i zobaczyłem naraz te sło­wa wtrącone: „Non timebo millia populi circumdantis me" i przy­pomniały mi się od razu te słowa, od razu natychmiast mi się przy­pomniały, jak je śpiewałem kiedyś, kiedy słowikiem byłem w chórze kościelnym i nie rozumiałem, co śpiewam. Pod spodem, na dole, tłumaczenie było tych słów. Przeczytałem to i dreszcz mnie przeszedł. Bo to było tak, że ja jedenaście lat musiałem cze­kać, żeby się dowiedzieć trafem przypadkowym, że to, co ja śpie­wałem jako słowik dumnie, to nie było wcale śpiewanie piękne ła­godne, ale zawołanie straszliwe, krzyk, wejście na góry wysokie i stanięcie z zaświatami oko w oko. Sam na sam.

Te słowa znaczyły tak: „Nie zlęknę się tysięcznych rzesz, co mnie obstępują; powstań, Panie; ocal mnie, Boże! Ocal mnie, Boże, albowiem wody sięgają aż do mojej duszy! Ugrzązłem w mule przepaści; i nie mam żadnej podpory!" Te słowa znaczy­ły to. To było wołanie. Wołanie na pomoc. I to nie był, jak to mówią, fałszywy alarm albo piękne słowa na wiatr, bo przecież widziałem, co to jest, co za ogień z tego bije i co za smutek i beznadziejność, bo to się czuło i było napisane jasno. Więc on, który to pisał, który to wołał, prosił na pomoc Boga wszechmo­gącego, w którego wierzy, a raczej chce wierzyć, bo widać, że tak bardzo już nie wierzy, że właściwie to on już nie wierzy też nawet w Boga swojego, i rozpacz go ogarnia. Wielka czarna roz­pacz. „Ugrzązłem w mule przepaści; i nie mam żadnej podpo­ry!" Zapadałem w kipiele, w jamy przepastne, w wilcze doły nie­zgłębione, ziemia mnie chłonie, piaski ruchome; i nie mam żad­nej podpory. Te słowa znaczyły to. Wielka rozpacz.

Ja bym się na pewno przejął tymi słowami, bo trudno niemoż­liwie tu było przejść obok i iść spokojnie dalej, ale miałem w gło­wie ten widok, jak ja to śpiewam dla sztuki dumnie, jak artysta ze spalonego teatru, jak dziecię. I przez to, przez ten widok właśnie, pamiętam, przejąłem się do wielkiej potęgi. I wstyd mi się zrobiło za siebie, powiedziałem cicho: — przepraszam cię, człowieku, przepraszam cię, stary — powiedziałem cicho normalnie, nie jak­bym zwariował naraz, ale jak człowiek zdrowy na umyśle, który wie dobrze, co robi i mówi. Wstyd mi było za siebie, a raczej nie tyle za siebie, ile wstyd normalnie, bo nie mogłem mieć do siebie wiel­kich pretensji i żalu, bo byłem mały, to znaczy młodziutki, to zna­czy chłopaczek, dziecię właśnie. I naprawdę nie mogłem mieć do siebie wielkiego żalu o taką niestosowność i nietaktowność, bo by­łem nieświadomy, jak to mówią, i nie miałem jeszcze za sobą ani jednej, ani jedynej godziny życia sam na sam. Oko w oko. Tylko ży­łem w wonnych oparach, w kolorowych dymach, w kłamliwym świecie dzieciństwa.

Mój Boże, tego ja teraz nie zrozumiem już chyba nigdy, jak czytam wszędzie albo słyszę wkoło w krąg: „cudowny świat dzieciń­stwa". Jak słyszę wszędzie i czytam w książkach, że to jest najpięk­niejszy czas — dzieciństwo, najpiękniejszy czas życia naszego cięż­kiego, że trzeba wracać myślą do tamtych czasów najmilejszych, że­by ocalić, uratować stamtąd, co się da, bo to jest, i tak dalej. I nie tak dawno list mnie doszedł długi od przyjaciela drogiego, gdzie on mi pisze, że nawiedzają go wspomnienia dzieciństwa cudowne pełne światła i że widzi, jak za oknem dzieci grają w piłkę wesoło, a dwóch chłopaczków się ściga z psem i że on by chciał zatrzymać ich i namawiać, żeby się wysilili mocno i zapamiętali te chwile wła­śnie, jak się tak bawią wesoło, bo potem, później...

Mój Boże, ja tego chyba nie zrozumiem już teraz nigdy. Bo dla mnie „cudowny świat dzieciństwa" to jest czas zmarnowany i ja go nienawidzę. I znowu mówię nie jak człowiek, na którego padł na­gle obłęd święty, ale jak człowiek zdrowy na umyśle i przytomny w swoich władzach, który wie dobrze, co robi i mówi. Więc mówię: czas dzieciństwa to jest dla mnie czas zmarnowany, czas fałszywy i nędzny. Wiosna życia! To nie jest dla mnie nawet przedwiośnie z pierwszymi sasankami nieśmiałymi. To jest zmarnowany, straco­ny na zawsze czas. A nawet czas to nie jest żaden, tylko dym z ka­dzideł. Czas to jest, gdzie liczy się każda jedyna godzina dnia i no­cy. Gdzie się nie zapomina, że się żyje i że się umrze. I gdzie sen jest, dlatego nielekki, nielekki. Czy to jest to „cudowny czas dzie­ciństwa"? Czekam. A czy to nie jest może zwykłe złodziejskie spija­nie bratniej krwi i innych soków, czyli życie jemioły? Niewinne. Bardzo niewinne niestety. Mówię niestety, bo jakby to nie było nie­winne, jakby to było winne, to można by to było jeszcze odkupić jakoś. Na to by się musiał znaleźć czas. A tak to jak? Jak to jest nie­winne.

Czyli życie jemioły więc. To po co, po co tak pisać i tak mówić: „cudowny, najpiękniejszy, świetlisty, niezastąpiony, anielski, trzeba ocalić"? Po co? Kiedy tu się wstydzić trzeba w gruncie. Mimo wszy­stko. Tak może, jak się człowiek za innych nieraz wstydzi. Może ja­koś tak. Tak ja się wstydziłem, kiedy zobaczyłem po tylu latach, co ja też za słowa śpiewałem szarmancko jako słowik w chórze braci­szka, który, mówili, że sam komponuje melodie. Niewinnie. Nie­winnie niestety. Bo jakby to było winne. I wstydziłem się nie za sie­bie, ale za dzieciństwo właśnie, za kogoś innego. Bo nie byłem cu­downym dzieckiem.

Więc pisałem przedtem, że nie mogę zrozumieć, i dziwię się bardzo, jak słyszę wszędzie i czytam o „cudownym świecie dzieciń­stwa". I to u największych, najsławniejszych ludzi pióra. To mnie bardzo dziwi, że tak myślą jednostronnie. Bo dla mnie, nie będę powtarzał. Chociaż ja też, wygląda, że myślę i uważam jednostron­nie, i tak jest rzeczywiście, ale dla mnie moje krótkie życie nigdy nie będzie za długie. I dla mnie tylko to się liczy, gdzie próbuję wiedzieć, co się dzieje dokoła.

Pisałem też przedtem o tym czasie, który mnie, co ileś tam na­pada, kiedy nie mogę nic, nic a nic, kiedy rzucam wszystko, najlep­szy dobry początek i tak dalej, i tak dalej, nie będę powtarzał. Sze­dłem chodnikiem stolicy szerokim niezmiernie, wysadzanym drze­wami pielęgnowanymi, a ulica była obok i chyba jasne jest, że na­padnięty byłem właśnie przez ten czas.

Przez ten czas, który i tamtego napadł, który napisał te słowa, i których ja nie przepisuję, nie przepisuję, tylko piszę tak samo jak on, te słowa niewymowne: „Non timebo millia populi circumdantis me; exsurge Domine; salvum me fac, Deus! Ocal mnie, Boże, albowiem wody sięgają aż do mojej duszy! Ugrzązłem w mule prze­paści; i nie mam żadnej podpory". I tak samo jak on chcę wierzyć. I tak samo jak on już nie wierzę, właściwie od dawna, a kiedyś wie­rzyłem tak mocno, tak pięknie, a potem przestawałem powoli, nie wiem dlaczego, a tak chciałem, tak chciałem mocno z całej duszy mojej pragnącej, ze wszystkich sił moich ostrych, chciałem wierzyć w Ciebie, Boże mój, ale przestawałem powoli, uchodziła ze mnie wiara ojców, stara dobra religia, ile razy, Boże mój, klękałem w na­gim polu lub w lesie i modliłem się do Ciebie, żebyś tchnął mnie, żebyś zatrzymał mnie przy swoim boku, ile razy drogą idąc pustą samotniczą czy ulicą ludną wielkiego miasta, czy chodnikiem sto­licy szerokim niezmiernie, ile razy, Boże mój, chciałem w Ciebie wierzyć mocno i bezpamiętnie, ale uchodziła ze mnie wiara ojców, stara dobra religia, nie wiem jak, nie wiem którędy, nie wiem dla­czego, bo nie dlatego, że nauki postępowe i nowoczesne, nie ro­zumowo, niekoniecznie drogą rozumową, nie wiem, Boże mój, ale tak jest, jak mówię, i teraz i już od dawna dosyć jestem niewierzą­cy w Ciebie, Boże mój. I mówię Ci to prosto i śmiało. W oczy. Sam na sam.

Ale kiedy: „Non timebo millia populi circumdantis me; exsurge Domine; salvum me fac, Deus!", kiedy wymawiam „Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam!", kiedy wypowiadam w czasie stanów moich to zawołanie straszliwe, to mówię to nie bez wiary, o nie. Mówię to z wiarą. Z wiarą w dru­giego człowieka. W drugiego człowieka, który umie i potrafi być bogiem i czasami jest, chociaż takjest, że najczęściej jest niczym al­bo niewiele czym, albo padalcem. Ale czasami potrafi być bogiem drugi człowiek i czasami jest. Wtedy, kiedy jest człowiekiem. I tu jest wiara moja. Tu jest wytłumaczenie wołania mojego, odezwy mojej: „Non timebo millia populi".

Mogłem tak nie myśleć kiedyś i tak nie myślałem, zaiste nie. Ale teraz po tylu widokach i przez tyle lat, ja, który całą koronę przeszedłem w jedną stronę i w drugą, i widziałem i widzę co krok, jak się wali, jak się wali ludzkość a rosną pomniki, teraz ja już mogę myśleć i uważać, że człowiek, kiedy jest człowiekiem, jest bo­giem. I tu jest wiara moja bita i kaleczona tyle razy i jeszcze ile ra­zy, ale niezachwiana. Ale niewzruszona.

A co to jest marzenie? Marzenie to jest coś innego. Zupełnie inna rzecz. Marzenie nie jest takie potrzebne jak wiara czy jak wo­da, czy jak gaz, tlen. Chociaż marzenie też może być bardzo prze­piękne. Powiem tu nie swoje marzenie, które powiem kiedy in­dziej. Powiem tu marzenie, jakie uszy moje słyszały od jednego człowieka, który człowiekiem, więc który jest dla mnie bogiem. Więc on, ten bóg, powiedział mi, że ma jeszcze takie marzenie, że­by się znaleźć na wielkiej pustej łące wczesnoletnią słoneczną po­rą, żeby się tam ułożyć w trawie i żeby przyszedł do niego młody cielak i polizał go po twarzy.




Płynięcie czasu


Nocuję od kilku dni w wagonach na bocznicy. Przyszła mi ta myśl--olśnienie kilka dni temu właśnie, kiedy po robocie chodziłem nad morzem długi czas, a potem koło portu, a potem po torach — na bocznicę mnie zaniosło. Patrzyłem na wagony stojące tam po sie­dem, osiem sztuk i wpadło mi nagle, że to jest przecież coś dla mnie.

Zjawiłem się tu, w tym portowym mieście, niedawno. Nie przy­jechałem tu szukać szczęścia ani dlatego, że tu mnie akurat popro­wadziła nitka żywota gzygzakowata. Przyjechałem tu normalnie za robotą. Potrzebowałem pieniędzy na zimę, która czaiła się tuż za horyzontem, gotując się do skoku, żeby już potem wielkimi kroka­mi. Czułem już w powietrzu tę słynną niecierpliwość, która jest za­wsze na przełomie jesieni i zimy i która jest też tak samo na prze­łomie zimy i wiosny. Niecierpliwość w powietrzu jest ta sama tu i tam. Ale nie ta sama, nie ta sama jest niecierpliwość u ludzi w cze­kaniu na jedno, a na drugie. Podmuch zimy i podmuch wiosny: dla mnie i według mnie to jest wprost różnica śmiertelna.

Potrzebowałem czyli pieniędzy na zimę, która, jak już mówi­łem, czaiła się, i potrzebowałem też trochę grosza na jakiś prezent, który chciałem zrobić jednemu małżeństwu za okazaną mi pomoc w jednej sprawie i za to jeszcze bardziej, że się kochali pięknie i przyjaźnili ze sobą, co się bardzo rzadko widuje i coraz rzadziej w tych gigantycznych czasach. Tylko widzi się wszędzie rozkładów­kę, walące się gmachy. Życie na ostrzu. Nędzę się widzi i żałość. Rozkładówkę. Trupa litosnego, który kiedyś cały był żywą pocho­dnią, a oczy mieniły mu się jak perły i głos mu się mienił jak per­ły, i oddech mu się mienił jak perły, a teraz trup litosny. Nędza i ża­łość. Rozkładówka. To się teraz widzi w tych gigantycznych cza­sach.

Więc chciałem ja temu małżeństwu ofiarować jakiś prezent za to, co już powiedziałem, że się kochali pięknie i długo, bo nie by­li już bardzo młodzi. Nie byli już bardzo młodzi. Ale oczy im się ciągle mieniły jak perły. I patrzeć na nich, nie znając ich, to się my­ślało, że chyba niedawno musieli się poznać, tak sobie usługiwali z radością i nie przerywali sobie w mówieniu, tylko jak jedno mówiło, to drugie słuchało. Więc patrzeć na nich to mnie bardzo podnosiło na duchu, tak jak się widzi nieraz jakiś czyn szlachetny mały najmniejszy, nawet zwykłą grzeczność tak zwaną, i lepiej się wtedy trochę robi, że jednak nie jest tak źle, że może jednak nie zagryzą się w końcu wszyscy nawzajem, że może jednak nie zosta­nie z tego wszystkiego kamień na kamieniu.

Ten prezent jakiś, który chciałem im zrobić, pomyślałem so­bie, że to będzie też prezent ode mnie dla miłości w ogóle, która to potrafi, że kamień drży jak listek brzozowy na wietrze.

Ale zacząłem, że nocuję od tygodnia w wagonach na bocznicy. Tu się zagościłem. Przyszła mi ta myśl-olśnienie tydzień temu wła­śnie, kiedy po robocie chodziłem nad morzem długi czas, a potem koło portu, a potem po torach — na bocznicę mnie zaniosło. Pa­trzyłem na wagony stojące tam po siedem, osiem sztuk i wpadło mi nagle, że to jest przecież coś dla mnie. Przypomniało mi się, że ja widziałem gdzieś taki widok, jak w jednym wagonie mieszkali lu­dzie, rodzina jakaś, a może i dwie, firanki na oknach normalne do­mowe, komin był na dachu wagonu, pamiętam dobrze, długa wą­ska rura, dym z niej szedł, więc musiał być tam piec wstawiony i lu­dzie musieli się tam ściskać wokoło, zima była, przypominam so­bie teraz dobrze, nawet tam podszedłem blisko, taki byłem zdziwiony, młody jeszcze, bardzo młody.

Teraz jestem dużo starszy. W sierpniu skończyłem dwadzieścia dwa lata. To znaczy od dwóch miesięcy mam dwadzieścia trzy lata. Od dwóch miesięcy jestem w dwudziestym trzecim roku. A za trzy lata będę w dwudziestym szóstym. Widzę to jakoś. Ale za siedem lat będę miał trzydzieści lat i widzę to już bardzo mętnie. Bardzo mętnie. Dalej już nic nie widzę zupełnie. Czarne powietrze nie­przebyte. Bardzo to jest dziwne to płynięcie czasu. Kiedyś miałem na przykład dziesięć lat. A jeszcze przedtem miałem pięć lat, czte­ry lata.

Nigdy się chyba tak jak należy nad tym nie zastanawiałem: nad płynięciem czasu. Dwadzieścia pięć lat temu na przykład nie było mnie zupełnie. Nie istniałem. Może istniałem w czyimś marzeniu, to może być możliwe i to jest dla mnie strasznie miła myśl. Strasznie pięknie mnie ta myśl obezwładniła, że może istniałem w czy­jejś tam głowie marzącej, dwadzieścia pięć lat temu, kiedy mnie je­szcze nie było, kiedy żadnej fotografii mojej nie było, kiedy mnie jeszcze żadne oko nie widziało ani żadna woda nie odbiła. To jest dla mnie strasznie piękna myśl i kołysząca.

Ale wracam do tamtego: o płynięciu czasu. Dwadzieścia pięć lat temu na przykład nie było mnie, bo rzeczywiście mnie, mimo wszy­stko, nie było, a czas płynął. Czas płynął. Sto lat temu też czas płynął tak samo. Tysiąc lat temu też. Widzę to zupełnie dobrze. Dziesięć ty­sięcy lat temu też widzę, że czas płynął i widzę tam siebie zupełnie wyraźnie i jasno. Co to jest, że tak daleko widzę w tył, tysiąc, dziesięć tysięcy lat w tył, a nie widzę się zupełnie dziesięć: raz, dwa, trzy, czte­ry, pięć, sześć, siedem, osiem dziewięć, dziesięć lat naprzód. Tylko czarne powietrze nieprzebyte. Naprawdę co to jest?

Usnąłem wczoraj nie z tą ostatnią myślą złowrogą, że nie widzę siebie zupełnie za dziesięć lat naprzód, tylko z tą słodką myślą i ko­łyszącą, że istniałem może w czyimś marzeniu, jak mnie nie było wcale zupełnie, jak mi jeszcze było daleko. Ale może już ktoś chciał jednak, żebym się urodził, żebym wypełnił takie i takie czy­ny, żebym pomścił może kogoś, czyjeś krzywdy i łzy albo coś inne­go może, żebym odkupił czyjś straszny grzech, czyjeś winy ciężkie niezmazane albo coś innego może, żebym dokończył dzieła, nie wiem. Z tą myślą niesamowitą usnąłem wczoraj, która mnie obez­władniła całkiem, że prawie nie oddychałem. Leżałem na tych aksamitnych pluszowych siedzeniach w przedziale pierwszej klasy, w ciemności czarnej — bo na niebie było bezkrólewie — i ta myśl mnie ściskała za gardło.

Obudziła mnie ta sama sprzątaczka co wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu. Przychodzą tu o szóstej posprzątać wagony, umyć, wytrzeć szyby od środka, pozamiatać w korytarzach i w przedzia­łach, bo ta wielka myjka, co tryska wodą z mydłem i pod którą się przepuszcza wagony, wymyje je tylko od zewnątrz. W środku mu­szą posprzątać sprzątaczki. Potem przyjeżdża lokomotywa i zabie­ra skład, żeby go podstawić na jakiś tor przy umówionym peronie, gdzie już czekają ludzie, żeby wsiąść i zająć dobre miejsce albo ja­kiekolwiek.

Obudziła mnie lekko, dotknęła mi ręki leciutko i patrzyła, jak otwieram oczy i jak znowu zamykam, bo zobaczyłem, że to ona, i spać mi się chciało bardzo. Wczoraj nie mogłem długo zasnąć. Myślałem długo o jednej rzeczy, która jest taka niezmierzona, że można by całe życie nic nie robić, tylko o tym myśleć. I to już by była kropla w morzu. I to też by nic nie dało. Myślałem o płynię­ciu czasu. A potem ta myśl. Ta myśl potem zawrotna, że może ist­niałem w czyimś marzeniu, w czyjejś tam głowie marzącej, kiedy mnie jeszcze nie było, kiedy mi jeszcze było daleko.

No wstań już.

Usiadłem z zamkniętymi oczami ciągle. Jeszcze małą chwilę.

Tak mi się nie chciało cię obudzić, bo tak spałeś ładnie, śmiałeś się przez sen, to znaczy, miałeś taką minę śmiejącą, że aż nie mogłam cię obudzić. Dobre pięć minut tu siedzę i widzę.

Otworzyłem oczy. Ale musiałem wciągnąć w to wolę wyćwiczo­ną, żeby je otworzyć, taka mnie senność niewoliła.

Wczoraj, jak przyszłam, spałeś całkiem inaczej. Miałeś zaci­śnięte zęby, przedwczoraj też, od razu cię obudziłam. Na pewno ci się coś niedobrego śniło. Ale nie pytałam co, żebyś sobie nie przy­pominał niepotrzebnie.

Poprawiłem sobie włosy palcami i zacząłem rozcierać nogi i rę­ce na krzyż, bo zdrętwiałem dosyć, ale normalnie. Ranki już chłod­ne wstawały od dawna. W pociągach jeszcze nie palili. Jakby palili, to zawsze by tego ciepła trochę zostało w wagonach. Ale jeszcze nie palili. I były tylko resztki małe i zwiewne tego ciepła, co ludzie ci zostawili, którzy jechali tym pociągiem. Kiedy przychodziłem na noc, czułem je jeszcze wyraźnie. Niezbadane są drogi.

Zmarzłeś, bidaku. Ścierpłeś.

Trochę. Za to wypocę się przy taczkach.

Byłeś wczoraj w robocie?

Byłem.

Dobrze. To dobrze. Ale co z tobą będzie? Jak ty chcesz tak dalej?

To będzie, co ma być. Dam sobie radę. Niech się pani nie martwi.

Jak ja mam się nie martwić, jak widzę taką ludzka krzywdę, jak marnieje po wagonach człowiek, jak ja mam...

Idę. Do widzenia.

Poczekaj. Poczekaj. Już nic nie będę mówić ani pytać. Przy­niosłam ci trochę chleba ze słoniną.

Pani ma dla siebie?

Mam, mam.

Niech pani pokaże.

Masz. Widzisz.

Jadłem, a ona patrzyła na mnie, jak jem.

Usiądź — powiedziała.

Usiadłem. Nie wiem, jak ona w niektórych chwilach na mnie patrzy. Zupełnie jakimiś nie swoimi oczami. Coś się wtedy z nią dzieje. Jakieś fale w nie przypływają. Ona sama chyba nie wie, co to jest. Bardzo ładną ma twarz wtedy, chociaż nie jest młoda, tylko starsza.

Zjadłem, wytarłem usta przedramieniem, podziękowałem bar­dzo grzecznie i powiedziałem, że idę się trochę umyć i że będę już leciał. Nic nie powiedziała. Zamknąłem cicho przedział, nie mówiąc: „do widzenia", nic nie mówiąc, nie mówiąc też: ,Jeszcze Polska nie zginęła", tak jak mówiłem do niej ze śmiechem, żeby ją rozweselić, kiedy się żegnałem, idąc do roboty. Zamknąłem cicho przedział, nic nie mówiąc. Bo nie chciałem jej przeszkadzać. Bo widziałem, że te fale ciągle w niej przepływają i było jej chyba do­brze.

Poszedłem do ubikacji, nalałem trochę wody z konewki do zle­wu, który zatkałem papierem, i zacząłem się myć, to znaczy płukać ręce i twarz zimną wodą półlodowatą, ale która jeszcze nie zamarzła. Mrozu jeszcze nie było i nie zauważyłem jeszcze też przymroz­ków porannych, szronu, suchego wiatru, co ścina. Ale patrzeć nie­długo. Patrzeć niedługo, jak szron oblecze poranki.

Popłukałem się, ręce i twarz, i za uszami, żeby senność odpę­dzić. Nie mówię, że się wymyłem, bo to jest żadne mycie bez my­dła. Ale wczoraj po robocie byłem w łaźni. „Błogosławiona bądź łaźnia-boginia / kąpiel ty jesteś śródziemna malina / a wodotryski tylko promieniste / są jak pieszczoty wdzięku pełne czyste / Bło­gosławiona bądź łaźnia-boginia / łaska ty jesteś raj dla poganina / co wybiedzony utrudzony / przez najdalniejsze gwiazdy prowadzo­ny / Więc bądź dla niego i grzeczna i chrzestna / umyj go uczesz ucałuj i przebacz / na długą drogę daj mu siły końskie i wachlarz wodny gdy się wścieka słońce / W listach do sióstr tkliwie go pole­caj". Ułożyłem ją, tę modlitwę, zeszłej zimy. Ale mówię dalej. Więc byłem wczoraj w łaźni błogosławionej i wymyłem się za cały tydzień, który był. Jaki był, taki był. Wymyłem się do spodu. Dwie i pół godziny siedziałem w łaźni pod prysznicem i trochę w parze. Całą kostkę mydła wytapiałem za trzy osiemdziesiąt pięć. Prawie. Został plasterek cienki, ale wpadł mi pod deski, pod kratę i dałem spokój.

Tak że brudny nie jestem. Popłukałem się i wysuszyłem papie­rem toaletowym, który akurat wisiał na swoim miejscu, którego akurat nie ukradli. Dziw. Brakowało go w całym państwie. Patrzy­łem w lustro na moją twarz, na mój dwudziesty trzeci rok. A kiedyś miałem dziesięć lat, pięć lat, trzy lata.

Wyskoczyłem z wagonu rozejrzawszy się na strony. Drzwi cicho za sobą zamykając. Ranek był chłodny. Ranki już chłodne wstawa­ły. Zatrzęsło mnie parę razy z zimna jak nic, jak słomkę, jak trzci­nę myślącą, jak powiedział jeden. Tak, zima czaiła się tuż za hory­zontem, tuż za tymi ostatnimi wagonami jakieś dwieście metrów ode mnie. Znowu mnie zatrzęsło. Sprzątaczki dwie młode mnie zauważyły, jak wychodziłem na otwarte tory. Uśmiechnęły się do mnie i zaczęły jakiś szept. Lubię, jak się ktoś do mnie śmieje. Dla mnie to jest tak, jakbym siedział na słońcu. Uśmiechnąłem się też. A one szeptały cały czas i śmiały się jak na balu.

Przeszedłem przez tory do drogi, do szosy i stanąłem w kolej­ce na przystanku trolejbusowym, żeby dojechać do miasta. Ludzie stali na przystanku, naród roboczy. Nikt nic nie mówił. Wszyscy milczeli, wyrwani z ciepłej pościeli gwizdem pierwszej albo drugiej syreny. Znajomi się witali i milkli. Niektórzy stali z zamkniętymi oczami. Może próbowali sobie piękny sen przypomnieć, co im się śnił. Kolejka rosła. Raz po raz ktoś dołączał i już nic się nie ruszał, stał nieruchomo, zmieniając tylko nogę. Młody chłopak z dziew­czyną rozmawiali cicho, ale też zamilkli. Ponuro było. Ranek był taki i ten cały czas. Nikt w górę nie patrzył, ale niebo było takie sa­mo. Ponure. Ciemne chmury zakrywały widok nad widoki.

Przyjechał jeden trolejbus, ale nie stanął. Ani się obejrzał. Za­ładowany był do ostatniej deski. Minął jakiś czas, przepłynęły cicho bez plusku jakieś sekundy i minuty i drugi zajechał i stanął. Ha­mulce mu zapiszczały dziko. Od razu się wszystko rozpadło: cały porządek rzeczy. Kto mógł, ten się ładował i nie patrzył. Czy się komuś dzieje krzywda. Czy ktoś był pierwszy w kolejce, czy ostatni z rzędu. Każdy myślał o sobie. Byleby on. Nie był to widok chlebny. Jakby się ktoś przewrócił, zdeptaliby. Siła tu grała: łokcie, brzuchy i samozaparcie. Jakby się ktoś przewrócił, już by się nie podniósł. Zdeptaliby. „Żołnierze go nie żałują, jeszcze końmi go tratują". Nie był to widok chwalebny, mówię. Nie była to wielka chwila ludzkości.

Mogłem się dostać. Mogłem się wśliznąć śmiało albo uczepić, ale zauważyłem, że jedzie z tyłu autobus tym razem. Trolejbus po­jechał oblepiony wiszącymi jak winogrona. W autobusie też był tłok, też było ludzi od Chrystusa, ale wszyscy się załadowali. Poje­chaliśmy. Na następnym przystanku i na następnym jeszcze się sporo na potęgę napchało, a nikt nie wysiadał i już nie można by­ło się obrócić, ani nawet wyciągnąć ręki z monetą. Ci, co siedzieli, spali. Ci, co stali, stali. Kilku się kłóciło, że jak się nie podoba, to trzeba było wziąć taksówkę, a nie zawracać tu głowy, że się depce buciki. Tylko wziąć taksówkę i jechać jak lord. I nie zawracać gło­wy, że tego, śmego, łokieć zawadza, kolano, przepraszam, że żyję.

Ja stałem. Udało mi się wejść w to przejście między miejscami siedzącymi i stałem oparty o szybę. Myślałem o płynięciu czasu. Ta myśl mnie dopadła, nie wypuszczając za obręb. Jak na łańcuchu byłem przez nią związany. Jadę teraz. Wczoraj też jechałem. Jutro będę jechał. Wczoraj, dziś, jutro. Jutro, dziś, wczoraj. Który z tych dni jest najważniejszy? Co tu się liczy? Może jestem za młody i za głupi, żeby się zabierać do tego i próbować coś z tego wszystkiego wyszarpnąć. Może zawsze będę za głupi do tego. Przede mną na pewno było wielu i na pewno dużo mądrzejszych. Nie wiem, ilu doszło i jak daleko, ilu coś zrozumiało, ilu się zgubiło, ilu powario­wało, ilu machnęło ręką. Nie wiem i to mnie właściwie nie obcho­dzi akurat w tej sprawie. Można być mądrym, ale nigdy się nie bę­dzie za mądrym i zawsze można od każdego się czegoś nauczyć, od najgłupszego. Ale są niektóre rzeczy, w których nikt nikomu nic nie pomoże, w których na nic się zda mądrość i nauka drugiego. Bo trzeba do nich dojść samemu. Własnym rozumem, własnym wy­czuciem, własną stopą wydeptać. Własnymi nieszczęściami. Jest kil­ka takich rzeczy, gdzie trzeba być samoukiem. I między innymi to: który dzień jest najważniejszy? Na który dzień trzeba stawiać? Na wczoraj, na dziś czy na jutro?

Ja myślę, na ile mnie stać, że najważniejszy jest dzień dziś i on się liczy, na niego trzeba stawiać. Wiem o tym, że nie zawsze. Że nieraz trzeba być cierpliwym, czekać w cierpliwości na jutro, na ten dzień, który musi kiedyś przyjść, i wtedy się postawi wszystko, wypełni się to, co cierpliwie czekało. Ale to jest trochę inna rzecz jednak. Bo to jest na przykład zemsta. Wiem o tym, znam to. I je­śli o to chodzi, to czekam cierpliwie.

Więc wiedząc o tym i o tamtym, a nie wiedząc na pewno o ty­siącach innych rzeczy, o galaktykach, myślę, że najważniejszy jest dzień dziś. Który jest. W którym przyszło się żyć. I bardzo lekko można dojść do tego, że właściwie jest tylko dziś, bo jutra przecież nigdy nie ma, a wczoraj jest tak daleko, że nie ma do niego miary i nigdy nie będzie.

Bo to jest właśnie płynięcie czasu. Autobus już wjeżdżał w cen­trum tak zwane. Ta chwila, kiedy teraz skręca w aleję, ta minuta te­raz, już jej nie ma, już jej nigdy nie będzie. Już ona zapadła w bez­denne przepaście, przepadła na wieki wieków. Przypomina mi się teraz, że ja już jednak myślałem dawno przedtem o płynięciu cza­su. Przypomina mi się bardzo dokładnie jedna chwila, kiedy po­wiedziałem sobie, że zatrzymam czas. Byłem w kościele na mszy. Pamiętam dokładnie tę chwilę, ale ile miałem wtedy lat, w którym byłem roku — zabij, nie powiem. Byłem w kościele na mszy. Może miałem trzynaście lat, może czternaście, może piętnaście. Więc miałem kiedyś trzynaście lat. A kiedyś miałem na przykład osiem lat, pięć lat. A dwadzieścia pięć lat temu nie było mnie zupełnie, nie istniałem. Usta się moje nie śmiały, oczy nie płakały, nerwy mo­je jak te dzikie zwierzęta namalowane na ścianach w jaskiniach czekały na dzień urodzin. Z podkurczonymi nogami, w lekkim przysiadzie czekały zastygłe na ten dzień zeskoku ze ściany płaskiej na ziemię, na płytę wirującą.

Ale może już ktoś chciał jednak, jak mnie ta myśl obezwładni­ła pięknie, jak ona mnie kołysze miękko, jak ona mi rozświetla ten ponury dzień, ta myśl zawrotna, ze może ktoś już dawno chciał, że­bym się urodził i żebym żył.

W autobusie był teraz luz. Byliśmy w centrum tak zwanym i lu­dzie się wysypywali na każdym przystanku. I ja wysiadłem na swo­im. Na budowę miałem blisko. Dochodziła chyba siódma. Ta jedy­na godzina. Każda godzina jest jedyna, każda minuta, i tak scho­dząc. Mówię to, ale chyba sobie nawet dobrze nie zdaję z tego sprawy. I chyba mało kto zdaje sobie z tego dobrze sprawę. I chyba nie można, niemożliwe jest, żeby sobie dobrze zdać z tego spra­wę: że każda sekunda jest jedyna. Można sobie z tego zdawać spra­wę tylko w dalekim, bardzo dalekim przybliżeniu. To jest wielkie szczęście jednak. Inaczej bardzo wielu ludzi byłoby przez to zupeł­nie zgubionych dla życia budowniczego. Siedzieliby, nic by nie ro­bili, tylko siedzieliby albo leżeliby w milczeniu niewymownym, słu­chając, jak płynie bez plusku sekunda za sekundą.

Doszedłem do budowy i wszedłem do baraku. Rozebrałem się, założyłem spodnie robocze i bluzę, które mi dali parę dni temu w magazynie. Trochę to było na mnie za duże, ale w magazynie po­wiedzieli, że już nic nie mają, że nie ma z czego wybierać. W ogóle z ubraniami roboczymi były różne kombinacje. Ci w magazynie uważali robotników za złodziei i kanciarzy, a robotnicy uważali ich. Ja myślę, że trochę racji było po obydwu stronach.

Gorąca czarna kawa stała na ławce. Pożyczyłem od jednego Kaszuba kubek, żeby wypić parę łyków przed wyjściem na chłodne powietrze. Trochę przemarznięty byłem, nie da się ukryć. Nie dla­tego, żeby zimno było, bo zimno tak bardzo nie było, chociaż cie­pło wcale. Wiatr nie z tych gorących dmuchał po arenie. Przemar­znięty byłem trochę dlatego, że spałem w tym, w czym chodziłem w dzień. Ni mniej, ni więcej. Nie przebierałem się na noc w piża­mę, tak jak się powinno. I dlatego. Dlatego znowu mnie zatrzęsło jak nic, jak słomkę, jak trzcinę myślącą. Chociaż ubrany chodzę grubo, dwie podkoszulki, dwa sweterki, bo często nie mam gdzie zostawić rzeczy, i wszystko, co mogę, kładę na siebie.

Wypiłem szybko parę łyków. Przy przełykaniu parzyło w gar­dle, że trzeba by to chuchać i wciągać powietrze dla ochłody. Wy­szedłem z baraku i przeszedłem plac w stronę tego domu, gdzie pracowała moja brygada. Byłem jako pomoc przy murarzach. Ro­biliśmy trzecie piętro. Byłem w mieście portowym, a robiłem na budowie. To prawda. Ale z moimi papierami do portu bym się nie dostał. Wziąłem więc pierwszą lepszą gazetę. Roboty nie brakowa­ło. Ogłoszeń była cała rakieta: że poszukuje się elektryków, zdu­nów, hydraulików, pomoce domowe, dochodzące, do dziecka i ro­botników na budowę — coś właśnie dla mnie. Bo jestem właśnie bez fachu, nie mam fachu w ręku, jak to mówią. Niedobrze. Nie­dobrze właśnie to jest. Bo fach w ręku to jest fach w ręku. Nie mam.

Chociaż coś tam umiem. Umiem kilka rzeczy, nawet dobrze, a znam się na wielu. I znam się też, znam się też na niektórych rze­czach dosyć nieśmiertelnych. Nie mówię tego wszystkiego, co je­szcze nie jest wszystkim, żeby rangę fachu poniżyć. Fach w ręku to jest fach w ręku. Mówię to zawsze. To jest pewny chleb. I myślę so­bie, że będę musiał się jakiegoś fachu wyuczyć, szoferki może albo za elektryka, albo za ślusarza, nie wiem jeszcze, dokładnie jeszcze nie wiem.

Przedpołudnie minęło szybko. Z początku, kilka dni temu, ty­dzień temu, jak zacząłem robić, żółw się wlókł. Dzisiaj się zaczął drugi tydzień mojej tutaj na budowie roboty. Jaki będzie, taki bę­dzie. Dzisiaj przedpołudnie śmignęło sam nie wiem kiedy. Stara­łem się nie myśleć, tylko robić. To jest wielkie szczęście, że nie można sobie dobrze zdać sprawy z płynięcia czasu. To jest wielkie szczęście, że można, że udaje się czasami nie myśleć. Inaczej ta po­chodnia, która jest we mnie, żagiew, ten znicz, którym jestem cały od góry do dołu i od stóp do włosów blond, ten ogień już by dłu­go nie pociągnął, już by się może nawet wypalił cały. Na pewno. I już by mnie nie było. Już bym nie żył. Kiedy źródło wysycha, rze­ka umiera. Jeszcze jakiś czas wody płyną, ale już są skazane. Godzi­ny są już też wtedy policzone. To jest ten czas chyba wtedy jedyny, kiedy można sobie dobrze zdać sprawę, kiedy można nieźle zoba­czyć płynięcie czasu. Kiedy my właśnie przestajemy płynąć. Kiedy już nie płyniemy razem z czasem ramię w ramię, bok w bok, pierś w pierś. Wtedy dopiero można zobaczyć dobrze, jest możliwość zo­baczyć nieźle, jak płynie czas, jak nas zostawia w tyle coraz bar­dziej. Jak nam ucieka spod nóg. I krew nam ucieka.

Bladość pokrywa twarz. Wody płyną jeszcze coraz wolniej, ko­ryto schnie w oczach. Nurt jeszcze się wije wąziutki, ale już go nie ma. I jeszcze tylko smuga przemknie wilgoci wsiąkającej w piasek. To koniec.

Więc udało mi się nie myśleć całe przedpołudnie. Robiłem, co mogłem. Lgnąłem do roboty. Łapałem się wszystkiego. Nie chcia­łem sobie na dłuższą wolną chwilę pozwolić, żebym zaraz nie za­czął myśleć. Żeby znowu nie tryskały z mojej głowy płomienie. I tak się narobiłem dosyć. Ale duch mój odpoczął. Ale narobiłem się dosyć bardzo — ręce i krzyż. I barki od taczek. Najgorzej z windy je ściągać, jak podjadą naładowane cegłami albo cementem. Trzeba nogę na windę postawić, żeby je odwrócić do siebie. Jedna rę­ka silniej podniesie albo druga słabiej, ciężar się przechyli, sto ki­lo, jak nie więcej, i można nie utrzymać, można już nie wyprosto­wać. Albo się szarpnie za ostro jedną ręką, a drugą się za silnie na-ciśnie i w drugą stronę się przechyla cały lak. Niech to szlag trafi, jakie to są głupie chwile. Przedwczoraj o mało nie poleciałem w dół razem z cegłami. Chciałem, głupi, utrzymać taczki, żeby one przynajmniej nie poleciały. Utrzymałem, ale niech to szlag, jaka to była głupia chwila. Poleciała falanga cegieł. Pod windą, jasne, ni­kogo nie było, to znaczy nie powinno być i nie było, ale jakby ktoś był, jakby się ktoś tam zanucił. Niech to szlag.

Zbluzgali mnie z dołu strasznie. Co mogłem zrobić? Milczeć. Milczałem. I tak było za dużo słów. Ale wczoraj przychodzę rano do roboty, wchodzę do baraku i pomocnik drugi — młody byk — mówi głośno: — Oho, przyszedł siłak. Że jak weźmie gówno w rę­ce i ściśnie, to miedzy palcami mu wytryśnie.

Podszedłem do ściany, wziąłem w obie ręce kawał żelaza, co tam był, podszedłem trzy kroki przed nim i powiedziałem:

Powiedz jeszcze coś, to ci zadudnię w łeb.

I jest dobrze. Dali spokój. Skończyli mój wątek. Jakbym tak nie zrobił, obraliby mnie sobie. Za potyrcze. Za ofiarę drwin.

Ale jest przerwa południowa i trzeba by coś zjeść. Dobrze by było. Wszyscy walą do baraków zabrany z domu chleb ze smal­cem albo boczkiem przekąsić, czarną kawą popić, co stoi w ko­tle na ławie i dymi pięknie. Kawę funduje dyrekcja. Można pić. Co nasze, to nasze. Pójdę coś kupić, jakieś bułki. Za rogiem na głównej ulicy, na alei, jest sklep „SAM". Samemu się tam wybie­ra z półek, co się chce, na co jest człowieka stać. Bierze się tyl­ko koszyk i robi się kółko, i potem się przechodzi przed kasą, gdzie kasjerka sprawdza, a maszyna sumuje. Po bokach straże są rozstawione, co filują, czy ktoś zamiast do koszyka nie chowa do karmany.

Wchodzę więc do sklepu. Biorę koszyk i rozglądam się po pół­kach.

Czego dusza pragnie, to powiem — słyszę z tyłu. Stoi za mną kierownik. Słyszałem, jak go tak tu nazywają.

Oglądam — mówię.

Proszę bardzo.

Tuńczyka w sosie adriachańskim, zdaje się, nie macie — mówię.

Nie, niestety. Ale zamówiłem, bo już paru pytało.

Jak będzie, to ja już na pewno nie zapytam. Ta gotówka, co mi została, ciężka ona nie jest. Musi mi ona jeszcze trochę posłużyć do wypłaty. Po wypłacie może i sobie nawet każę jedną puszkę te­go tuńczyka w adriachańskim sosie. To nie jest zła rzecz. To jest bardzo dobra rzecz. Jedliśmy to raz z Karamelą i piliśmy dobre wi­no, przegryzając tuńczykiem właśnie i rozmaitymi serami. Może i sobie każę po wypłacie. Ale raz. Grosz mi potrzebny, już mówi­łem.

Przypomniało mi się, jak się raz upił facet po wypłacie, jakiś in­żynier podobno, i w tramwaju napadła go wielka rzewność, i zaczął wypłatę rozrzucać, a ludzie zamiast zebrać i mu oddać, to się bili i kotłowali wszyscy o tę forsę i potem inni z góry biegli, bo słysze­li, rozeszło się błyskawicznie, że ktoś rozrzuca pieniądze setkami.

Zakupiłem cztery bułki w tym „SAMIE" i dziesięć deko czarne­go salcesonu w drugim sklepie i trzy cebule w budce zielarskiej. Siedzę teraz w baraku i jem. Jem! Przekroiłem bułkę nożem i prze­łożyłem ją wędliną. Zaraz mi ten pożyczy kubek do kawy, bo je­szcze sam nie skończył. Jedną cebulę też obrałem — tę ruską kieł­basę, jak niektórzy mówią ironicznie, ale nie wiedzą, co mówią. Bo mało jest lepszych rzeczy od surowej cebuli albo uprażonej na tłu­szczu. A już nie ma dla mnie nic jak młoda cebula z zielonym, świeży chleb i sól.

Siedzę na ławie przy kotle blisko, od którego ciepło bije lube. Jem! Nie patrzę na nikogo i nie rozmawiam z nikim. Nie jestem parszywa owca i nigdy nad nikim się nie wywyższam, i nie wywyż­szam się nad nich tutaj, jeszcze mi oni są najbliżsi. Jem. Sekundy i minuty płyną bez plusku. Jeszcze mi oni są najbliżsi z całej targo­wicy. I nawet on — drugi pomocnik — młody byk. Gdzie on jest? Pali papierosa koło brygadzisty. Nie patrzy na mnie. Nie wiem, czy machnął na mnie ręką, czy mi baty szykuje w cichości myśli za to, że go tak przy wszystkich onieśmieliłem. Nie patrzy na mnie. Mu­szę uważać, żeby go nie spotkać w ciemnym kącie, bo nie mam z nim co szukać.

Sekundy i minuty płyną bez plusku. Przedpołudnie śmignęło sam nie wiem kiedy. Przerwa też się kończy. Wszyscy się zbierają powoli. Skończyłem jeść. Papierosa zapalam i wychodzę za wszyst­kimi. Stróż zamyka drzwi za mną na klucz. Przez plac idę za moją brygadą. Ponury dzisiaj jakiś dzień. Słońca nie widziałem ani na błysk. Ciemne chmury zakrywają widok nad widoki. Ciemne wa­chlarze wdów opłakujących. Ale deszcz nie pada. Za silny trochę wiatr. Na morzu fala się wznosi. Woda zmienia kolor. Kutry płyną z pluskiem do portów. Sekundy i minuty płyną bez plusku.

I oto stoi już młody wieczór przede mną. Po robocie, po fajrancie poszedłem na obiad i teraz na skarpie jestem nad morzem, pól siedząc, pół leżąc. Odkryłem tu wnękę na stoku dobrze osło­niętą, ale z widokiem na dal, i przychodzę tu co dzień wypalić dwa, trzy papierosy. Kiedy przyszedłem po czwartej, ciemny dzień je­szcze był. Teraz jest koło piątej i oto już wieczór-junior stoi przede mną. W porcie zapalają się światła. Morze z hukiem bije w falo­chrony. Piana bryzga wysoko i daleko. Ale do nóg mi nie sięga.

Zapalę. Zmęczony jestem. Ciemno już jest zupełnie. Czarne powietrze nieprzebyte. Wiatr gwiżdże przeciągle. Morze wali się przez falochrony na brzeg i to jest taki głos, jakby gruchały tysiące gołębi.

Zdaje się, że się trochę zdrzemnąłem.




Pękały brzozy, śpiewały roztopy


Od pieca buchnęły iskry.

Ktoś przyjdzie — powiedział stary.

I zatrąbił klakson od bram. Stan' wstał i wyszedł otworzyć świe­żo pomalowane niebieskie podwoje. Słychać było, jak mruczy: „zara, zara" i odciąga sztabę. Wysoka, okryta brezentem ciężarówka wjechała na strzeżone podwórze. Niskie światło reflektorów jakby szukało czegoś po ścianach i oknach pustego, obumarłego baraku biura, po zaryglowanych składnicach różnotowaru i wyludnionym placu. Patrząc przez okno na węszące, niuchąjące światła, przyła­pałem się, że czekam w bladym strachu na to, że pełznący świetli­sty snop padnie zaraz na rzędy kolczastych drutów rozpiętych mię­dzy wysokimi betonowymi słupami zakrzywionymi u góry do środ­ka, przesunie się po tym, nagle zatrzyma się, cofnie kawałek do ty­łu i zwali się całym oślepiającym ciężarem na skuloną pod drutami postać w obozowym pasiaku. I to jestem ja. Który nigdy tam nie by­łem. Ale groza przeszła od innych i na mnie prostą drogą przeję­cia i niekoniecznie chorej wyobraźni. Czasami to na mnie spadało jak ciemne ponure natchnienie.

Stary wrócił i usiadł na swoje miejsce. Chwilę za nim wszedł szofer w długiej do kostek archanielce, jak na to mówiłem, czyli barani kożuch.

Dobry wieczór — powiedział i na powitanie uchylił do góry nauszniki półkozackiej swojej czapy.

Wyciągnął plik papierów obciągnięty gumką i podał staremu świstek. Stary założył wolno okulary, wyciągnął długopis i wpisał mu godzinę. Te ruchy stary miał wymierzone. Nie mówię skrupu­latnie, bo to słowo nie należy do mojego nie liczącego się języka.

Którą pan wpisał? — zapytał szofer.

Dwudziesta — powiedział stary, podnosząc głowę.

Dobra.

Paskudna jazda, co, panie Ziółek?

Jak to nasze drogi, panie Stefanie: oddaj się Bogu, wliź w konopie.

Dobre dla czołgów — powiedziałem w trwającym jeszcze ciemnym moim natchnieniu.

Tak. Dla czołgów tak. No i śniegu jeszcze leży kupa. Aha, kto poleciał z meblami, panie Stefanie?

Romanoch.

Wrócił?

Jeszcze nie.

Aha. To dobranoc panom.

Dobranoc.

Na dworze pod drzwiami kapał rzadki, dziurawy deszcz opada­jącej z gałęzi śniegowej wody. Siedziałem w dyżurce u dobrego znajomego — nocnego stróża magazynów. Góra z górą się nie zej­dzie. Chyba że trzęsienie ziemi. Ale człowiek z człowiekiem — tak. Starego poznałem będzie drugi miesiąc, a tak jakbym go znał od zarania. Od tych niepamiętnych czasów. Zawsze. Przychodziłem wieczorem, kiedy miał służbę — co drugą noc, pogadać, pogrzać się przy piecu, wypalić papierosa, jednego, dwa, trzy, pomilczeć. I tak, i nie tylko lak, i jeszcze inaczej mijała zima nam. Moja któraś tam dwudziesta, starego któraś tam sześćdziesiąta. Ale nikt z nas nie próbował się wywyższać tym, co miał. Żaden z nas nie wynosił się nad drugiego tym, co niezaprzeczalnie miał. Pasowaliśmy do siebie. Nadawaliśmy się do siebie nie tak jak sześćdziesiąt nadaje się do dwudziestu, ale jak sześćdziesiąt i dwadzieścia nadaje się do osiemdziesięciu. Starego polubiłem jeszcze, może za to najwięcej, że nie był zbyt ciekawy. To była wielka ulga. Moją dosyć bardzo skomplikowaną historię trudno by mi było jasno odmalować. Na­wet gdybym chciał. A przecież naprawdę to nie chciałem nigdy. Pewnie, coś się tam nieraz wypsnęło przez zęby, coś się tam nieraz wycharczało przez gardło, parę zdań tych z dołu kopalni, nieraz nawet jakieś dłuższe opowiadanie, pewnie, ale raczej jednak to by­ły łagodniejsze urywki, krótkie fragmenty, raczej to był jednak ten jaśniejszy margines. Ducha nie wyzionąłem jeszcze przed nikim. Tu na pewno nie zaskoczy mnie nigdy chwila spowiednia i słu­chacz serdeczny domniemany.

Ale i tego nawet, tych kilku wynurzeń przyszło mi potem prze­ważnie gorzko żałować, bo okazało się to, co teraz wiedzie moją rękę nieuchronnie do napisu: nie warto było. Ach, kiedy zaswędzi zbyt mocno język, lepiej ugryźć go. Lepiej naciąć się tak, niż na­ciąć się inaczej. Tylko to wszystko tak się mówi.

Więc stary. Więc stary, on miał tę piękną cnotę, nieświadomą czy świadomą, że nie zapędzał się swoją ciekawością za daleko w moje przeszłe i przyszłe dane życie. To była wielka ulga. Mówi­łem sam, dobrze, nie chciałem mówić, dobrze. Nie wypytywał na­chalnie ani chytrą krzywizną i zakosami nie obtańcowywał mnie, żeby dowiedzieć się czegoś, co mnie trudno by było jasno odmalo­wać. Więc tak to było z nami. Niepisane delikatne prawo między nami obowiązywało.

Tak to było. Siedzieliśmy w maluteńkiej jak puzderko dyżurce, stary na krześle przy stole, ja pod ścianą na ławce, na której w no­cy stary kładł się na godzinę czy dwie nielegalnego więcej snu, ale dopiero tak nad ranem, o czwartej, o wpół, kiedy zapalają się po mieście pierwsze chude okna, pierwsza wstaje zmiana i już raczej przepadł pełnonocny złodziejski czas na pachtę i skok. Na razie był wieczór. Od czasu do czasu ciężka spadająca z drzewa kropla stukała o niski dach przybudówki. Z niedalekich rogatek miasta dochodziła wesoła muzyka harmonii i bumbanie bębna. Pijackie uniesienia, wycia i wielogłosy zagłuszały grę instrumentów. Muzy­ka próbowała się wydostać z błędnego koła.

Weselisko?

U kogo? — spytał stary.

Nie wiem. Ja się pytam — powiedziałem.

Może weselisko, może chrzciny.

Od torów słychać było wekslowanie towarowych pociągów, do­nośne zwarcia buforów, potężne ziewania parowozów i kolejarskie gwizdki. Z drugiej strony, od wsi, szczekały gospodarskie kundle. Niektóre tak ochryple, że głos nie był to fanfar, lecz krakania wron nad padołem. Muzyka próbowała się z tego wszystkiego wydostać. Wynajęci taperzy robili, co mogli.

W powszedni dzień?

Co w powszedni dzień?

No, weselisko czy chrzciny?

Prawda.

Imieniny chyba.

Najprędzej to imieniny.

Albo urodziny.

Albo urodziny.

W piecu trzaskały brykiety. To też była również muzyka. Roz­grzewająca zmęczone nasze osiemdziesiąt kości. Siedziałem pod ścianą, stary przy stole. Weszła kobieta, oddała klucze i poszła pa­sażem. Za jedne „dobranoc" otrzymała dwa. Stary podał mi klucze i powiedział „dwadzieścia osiem". Przechyliłem się do tyłu i powie­siłem pęk na tablicy pod numer.

Ostatnia.

Ostatnia — powtórzył stary.

Długo siedzi.

Przychodzi chyba na dwunastą, to i teraz dopiero ma fajrant. Ale nawet nie wiem. A jak tam u ciebie w robocie?

Wychodzi na to, że się kończy — odpowiedziałem wolno i nie od razu.

No?

Klepki się kończą.

Przywiozą nowe.

Pewnie. Pewnie, że przywiozą nowe, ale to nie wszystko.

Co, masz jakieś sęki? Z Nowakiem znowu?

Skąd. Nowaka przecież już dawno nie ma. Mówiłem, Nowak poszedł, jak tylko skończyły się stare skrzynki. Reperować on chciał, tu wbić gwóźdź, tu dwa gwoździe, klepkę dosztukować i na bok. Nawet jak skrzynka była dobra, to wbił dwa, trzy gwoździe, że­by nowe łebki się świeciły, że niby reperował. I na bok, i na bok. Jak zdawał, to po sto skrzynek i więcej. To jemu się opłacało. Ale jak się skończyła reperacja i trzeba było zbijać nowe skrzynki od klepki do klepki, od początku do końca, to on wolał podziękować. Powiedział, że nie wychodzi na swoje i pożegnał Spółdzielnię Ogrodniczą. Żegnaj, miła; spłyń z lodami. Robi teraz w Fabryce Guzików czy gdzieś. Nowaka już dawno nie ma. Jeszcze przed tymi mrozami poszedł. Wszyscy poszli. Sam zostałem.

To z kim masz sęki? Z personalnym?

Z nikim. Z nikim nie mam sęków. Jak mam, to najwyżej ze sobą.

Ze sobą, mówisz? Co jest?

No jak to, ojcze nasz, co jest? A co to idzie do nas od połu­dniowej granicy? Kulawy pies?

Zara. Mów no po ludzku trochę.

Tak jest. No to mówię: czy to kulawy pies, czy tak może wio­sna idzie?

Szła. Była niedaleko. Był ten czas,, kiedy dzień dzisiaj dłuższy o cztery godziny i trzynaście minut od najkrótszego dnia roku, tak podali rano w głośniku, jutro jeszcze jaśnieć będzie parę minut dłużej i tak coraz więcej. Był mój czas: przedwiośnie. W młodym słońcu tajały śniegi. Na nagich krzakach berberysu i dzikiej róży wisiały kropelki rosy. Nad parującą ziemią dzień i noc stała mgła gęsta od budzącej się miłości. Z bazi opadał kaptur kryjący różowy pąk. Był mój czas. Z górek redlinkami biegła w dół śpiewająca wo­da. Po nasłonecznych zboczach ciężko dyszała wyzwolona ziemia. Po cienistej brzuchate zaspy śniegu niedostrzegalnie tonęły same w sobie jak wojenne bezpańskie mrące z głodu po pustkowiach cielne krowy. Był mój czas. Na wąskim narzecznym oparzelisku pławiło się wodne ptactwo. Krzyżówki pewnie, gągoły. Lody jeszcze nie ruszały, ale już niedługo. W lesie tak jakbym słyszał dziwne chrapanie słonki. Może się przesłyszałem.

Przypomniał mi się Matis, brat Hege, ten, który z ciągiem słon­ki złączył swój los.

Wiosna, mówisz. Rusza ci się krew. Niesie cię — powiedział stary.

Oj, niesie mnie, ojcze nasz. Niesie mnie.

Niosło mnie. Patrzyłem na bure wzgórza pokryte grabiną, na pola niżej zaciągnięte mokrym topniejącym śniegiem, na mgłę nad tym wszystkim stojącą, gęstą od budzącej się miłości, i niosło mnie, aż bolało mnie w brzuchu. Siedziałem na wystającym nadziemnym korzeniu wierzby, z otwartej naprzeciw jak rana skar­py zmywana wodą czerwona glina rozlewała się wzorami po śnie­gu. Pękały brzozy, śpiewały roztopy, był mój czas. Niosło mnie wsią­kać w mgłę potulnie. Krok za krokiem. Znikać z oczu. Znikać z po­la widzenia. Ale to już jest inna rzecz, dalsza rzecz. Patrzyłem do­koła i aż bolało mnie w brzuchu z tego wszystkiego.

Na razie musiałem jeszcze czekać. Na razie musiałem jeszcze siedzieć. Od siódmej rano do trzeciej po południu w warsztacie szopy, zbijając jedną za drugą skrzynki na sezon warzyw i owoców. Po południu, po obiedzie, na korzeniu nadziemnym starej wierz­by w parowie, wieczorem u starego w dyżurce na ławce pod ścianą.

Na razie musiałem jeszcze siedzieć. Cierpliwości się ucząc. Do końca miesiąca została rewolucyjna dekada i trzeba było zaczekać na wypłatę. Przeliczyć papierki czerwonymi obtłuczonymi palu­chami, schować do karmany i podpisać listę rodowym nazwiskiem ojca, ale już imieniem syna. Do magazynu z żelazem kufajkę od­dać, co przeszła moim zapachem, a ja jej, bo trzy miesiące to mo­że przesiąknąć jedna rzecz drugą, i jeszcze w niej spałem, zimowe noce u starej panny Amelii, u której wynajmowałem przepierze­nie, nie były najgorętsze. Więc spałem w kufajce, zdejmowałem tyl­ko dwa razy dziennie do mycia.

Więc do wypłaty musiałem siedzieć na miejscu, chociaż duża forsa się nie szykowała. Przez ten boży palec. Zrobiło mi się świń­stwo od zadry na palcu, na samym stawie, ropień czy zastrzał, jak powiedział chirurg, który mi to przeciął i dał trzy dni zwolnienia. Potem dodał jeszcze dwa. Ale prawie cały tydzień potem nie mo­głem sobie dobrze dać rady z młotkiem, z gwoździami i klepkami. Jeszcze musiałem moczyć palec w riwanolu, potem w sodzie oczy­szczonej, jeszcze ćwiczyć zginania i akordowa moja robota wyglą­dała przez to wszystko blado. O bólu nie mówię. Tak jakby bez przerwy pies trzymał ten palec w zębach, to silniej zwierając szczę­ki, to słabiej. Taka jakaś namiętna przenikliwa gra na skrzypcach.

To gdzie cię teraz poniesie? — zapytał stary.

Nie wiem. Zobaczy się.

To kiedy?

Do końca miesiąca muszę porobić. Wezmę wypłatę, wtedy się rozejrzę. Nałożę trochę.

Nałóż.

Załadowałem parę brykietów do pieca i otworzyłem szeroko dolne drzwiczki. Przeciąg poszedł od popielnika do rury, szum ser­deczny. Śpiewał jeszcze pięknie żelazny stary grat.

To myślisz, że gdzie indziej będziesz miał lepiej? Myślisz, że gdzie indziej to jest życie romana? Nie myśl sobie bratku. Wszę­dzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Pewnie. Ale czyja się skarżę, że mi tu źle? Trzy miesiące robiłem spokojnie. Teraz mnie niesie gdzie indziej i nic więcej. Ja tam zbytniego szczęścia nie szukam.

A co ty szukasz? Ty chociaż wiesz, co ty szukasz?

Co ja mogę szukać? Wiatru w polu.

Tak mi się zdaje — mruknął stary.

Muzyka imienin dolatywała teraz do nas z dalekiego naddunaju. Walc teraz toczył się miękko górą i dołem. Walca zagrali na ro­gatkach, tam, w ciasnej izbie imienin, gdzie meble wyniesione, a krzesła i stołki pod ścianą, i już kłania się solenizantce, za którą rozciąga się może po nierównym terenie dwadzieścia pięć hekta­rów drugiej klasy gruntu, już kłania się jeden z drugim: żądny; więc walc poszedł stamtąd, z dalekiego naddunaju, ten modry, przez góry, rzeki i dwie granice sunął falując, wirując w krynolinie tiulu i koronkach do rogatek tubylczych miasteczka, skąd już bli­ziutko do naszej budy, do naszej malej budyżurki, gdzie stary przy stole na krześle, a ja na ławce pod ścianą, zebute stopy na rozłożo­nej gazecie „Panorama" grzejąc lubo.

Walc — powiedział stary.

I zobaczyłem, że z niego też, tak jak ze mnie, wyłazi to rzewne stworzenie, zwierz łagodny, choć nie oswojony, a oczy nam się mrużą, zmniejszają w szczeliny, w szparki, w wąski rzutki kształt, po to chyba, żeby lepiej podołać odległościom, lotom tym niezmie­rzonym, które się otwierają przed pamięcią i za nią, i pod, i nad, i z boków płomienistych, które się przed marzeniem, zamarze­niem, przed tęsknotą straszną, o zamazanych konturach, blado-świecącą, nie wyjawioną nikomu, bo niewymowną, niedościgłą nigdy, po łuku tym, po zakolu, po paraboli tej.

Walc — powiedziałem.

A walc skończył się już dawno, można powiedzieć. Myśmy na­tomiast dopiero wracali z trajektorii, z dalekiej transpodróży, krą­żąc jeszcze jak czaple, coraz ciaśniejsze koła zataczając nad niską ziemską naszą siedzibą. Aż siedliśmy. Stary na krzesło przy stole, ja na ławkę pod ścianą. I zachciało nam się zapalić. Sięgnąłem ręką po papierosy, które suszyły się na szufli przy piecu, i wyciągnąłem paczkę do starego. Wziął, ja wziąłem, pokręciliśmy w palcach, że­by rozkruszyć trochę tytoń, i zapaliliśmy. I paliliśmy nic nie mówiąc, mocno jeszcze skołowani, otrząsając skrzydła z resztek ciężkiej mokrej mgły, układając i plasując sterówki i lotki.

Minęła chwila i jeszcze jedna, i jeszcze jedna. Milczało się do­brze. Milczenie było dobre i ciepłe między dwojgiem ludzi i nie ma sensu mącić dalszym słowem, jak kamieniem, spokojnej rów­nej gładkiej tafli wielkiej wody.




Pod Annopolem


Mało, mało brakowało, jak cię kocham, życie moje, a bym ominął to miejsce, gdzie jestem: na ławce pod kasztanem. Pod Annopo­lem na brzegu tej największej rzeki, nad którą mieszkałem nie raz i nie ostatni. Wysiadłem z samochodu, co mnie wiózł i który dalej nie jechał, i chociażby chciał, toby nie pojechał, bo była rzeka i nie to, że nie było mostu, bo most był, ale był właśnie w budowie. Na samym wykończeniu, ale jednak jeszcze nie. Żołnierz stał z karabi­nem u wejścia i strzegł.

Gorącz panowała straszliwa od dłuższego już miesiąca, trzy­dzieści pięć, czterdzieści pięć stopni pod słońcem to było normal­ne, a pięćdziesiąt to nie było też nienormalne, i tak dzień w dzień od dłuższego już miesiąca, dawno już nie było czegoś takiego. Lu­dzie mówili, że szesnaście lat temu było coś podobnego i tak samo w pierwszym roku wojny — dwadzieścia trzy lata temu. Jeszcze da­lej w tył słynny był rok — trzydzieści cztery lata temu. Jeszcze dalej gazeta już podawała, że słynny był w gorączkę jeden rok na pięć lat przed końcem wieku minionego. Wszystko wszystkim susza i go­rącz była straszliwa i nawet ja, chłopak słoneczny jak rzadko spo­tkać, syn słońca, musiałem co jakiś czas w cieniste się chować, taki żar padał z nieba namacalny. I co jeszcze. W koszuli lżej było niż bez. A deszczu nic a nic całymi tygodniami i to już zaczynała być klęska dla ziemi spalonej i dla całego narodu. To już zaczynało być niedobrze dosyć. Modlił się więc naród religijny o deszczu zesła­nie, ludzie dawali na mszę, szli na procesję, ksiądz kropił, ale to by­ło ciągle na razie wszystko — ta święcona woda. To był na razie ca­ły deszcz.

Zszedłem na dół na brzeg do ostrogi, gdzie były łodzie i gdzie powinien być prom, bo chciałem się na drugi brzeg dostać, żeby jechać dalej. Ale prom był akurat tam, gdzie chciałem się dostać. To ja, czekając, rozejrzałem się dokoła. Po lewej nade mną most się budował cały rozhukany, a spod niego, między jego nogami wi­dać było całą lewą stronę, całą lewicę — szerokie pole piaskowe, plaża ogromna, bo rzeka schła i schła, i cofała się coraz dalej i tyl­ko tam, gdzie były doły, woda się zatrzymywała, dzieci tam pluska­ły jak bobry, a dalej, daleko, konie biegały po piasku rozpuszczo­ne, kładąc się i tarzając, bo ich też ogień słoneczny nie omijał. Je­szcze po lewej stał brzeg wysoki — skarpa wysoko podniesiona, w bieli cała jaśniejąca. Bo były to skały wapienne piękne i wieś tam spoczywała na tych zboczach. Po prawej, po prawicy brzeg i skar­pa były też wysokie i plaża też ogromna się rozprzestrzeniła po drugiej stronie rzeki, która płynęła wolno i zygzakiem. Obróciłem się tyłem do rzeki, twarzą do brzegu wysokiego — był tam dom na górze otoczony sadem. Prom wracał z drugiego brzegu z ludźmi wesołymi, ale ja już schodziłem z ostrogi myśląc o czym innym. Za­cząłem iść pod górę do domu tego otoczonego sadem, gdzie teraz jestem: na ławce pod kasztanem. Pod Annopolem na brzegu tej największej rzeki. A wszystko stąd, że promu nie było akurat po tej stronie i ja się rozejrzałem dokoła, bo inaczej już bym był nie wia­domo gdzie. A rozglądać, tobym się rozejrzał z promu na pewno, i zachwycić, tobym się zachwycił tak samo na pewno, ale może bym zawrócił, może nie. Tego ja już nie wiem. Bo to by zależało od rze­czy nieuchwytnych.

Ale wracam do tyłu, do siebie, jak idę właśnie pod górę z pew­ną myślą. Doszedłem do płotu, co otaczał, otworzyłem furtkę i na podwórze wszedłem rozszczekane wiernymi psami. W prawym ro­gu studnia była, a obok pod kasztanem ławka i stół. Człowiek tam siedział.

Dzień dobry — mówię.

Dzień dobry — on mówi — chce się pić? Proszę, proszę, tylko trzeba naciągnąć młodymi rękami, bo już pusty kubełek.

Dziękuję — mówię i zacząłem nabierać. Wyciągnąłem ku­bełek, garnuszek stał na studni, nabrałem do niego wody i, popi­jając, usiadłem lekko na ławce.

Bardzo ładnie tu — mówię.

A tak, niektórym tu się podoba.

Bardzo ładnie. Komu tu by się mogło nie podobać?

Wie pan, jak to jest: jeden woli morze, drugi woli góry.

Zaraz —ja mówię. — Może tu by dało radę zatrzymać się u pana, to znaczy przenocować gdzieś parę dni. Może być w stodo­le, nie nazywam się Wygodnicki.

Spojrzał na mnie trochę uważniej i zamyślił się. Ja nic nie mówię, tylko czekam.

Niby to z jednej strony wolałbym nie bardzo, a z drugiej strony trudno odmówić, bo powiedz pan: przychodzi człowiek, co nic nie chce, tylko przenocować gdzie bądź, to jak tu odmówić.

Zapłacę, ile będzie trzeba — przemówiłem. — Coś tam po­mogę, kłopotu ze mną nie będzie ani zwady.

Piłem dobrą zimną wodę małymi łykami, chociaż chciało mi się wypić to za jednym przechyleniem, taka była gorącz, ale wie­działem, że za dużo wody na gorącz nie jest takie najlepsze i że wła­śnie odwrotnie: tu się trzeba hamować. Piłem czyli wolno małymi łykami i czekałem.

No dobrze — on powiedział. — Proszę bardzo. Tylko zje­dzeniem będzie kłopot, bo właśnie mi żona przedwczoraj poszła do szpitala i zostaliśmy z wujem sami. Jemy to i to, zsiadłe mleko, jajka, ale nic nie gotujemy.

Będzie dobrze — mówię. — Damy sobie radę. A z żoną coś bardzo niedobrze, że do szpitala?

Nie — on mówi. — Serce, nic takiego. Ale co jakiś czas je­dzie do szpitala, bo mamy tam znajomego lekarza. Dałem jej dzi­siaj przez jednego na czekoladę, na pomidory.

Milczałem chwilę i powiedziałem:

To może ja teraz zostawię worek i pójdę trochę zobaczyć.

Dobrze, dobrze. Włożymy do mieszkania i niech się pan nie martwi.

Było południe, jak żeśmy załatwili tę sprawę, i ja poszedłem. Poszedłem nad rzekę, na plażę ogromną z lewej strony mostu, gdzie leżałem dobre cztery i pół godziny, co jakiś czas do wody wskakując. Ludzi tam było na takie miejsce i czas bardzo niedużo. Może dziesięciu. Potem przyszło może jeszcze z pięciu. A, nie mówiąc już o czasie, miejsce było na jakąś dawną bitwę dwóch wojsk po dwadzieścia tysięcy na koniach. I znowu nie mówiąc te­raz o taborze. Czyli coś takiego. Istna dziejowa arena nad rzeką wolnopłynącą.

Leżałbym nad wodą jeszcze i dłużej, do samego wieczora, bo przyjemność to była bardzo tak co chwila się moczyć i chłodzić, ale byłem już dosyć głodny i trzeba było coś jednak przekąsić. Można się całe życie uczyć i być głupim, ale jeść trzeba. To jest siła major.

Na przyczółku przy wjeździe na most była budka czy kiosk z różny­mi rzeczami. Podszedłem tam. Do jedzenia były tylko czerstwe buł­ki i ogórki. Trochę to było za mało i nie całkiem to. Kupiłem ma­łe piwo i zacząłem się rozglądać za jakimś wozem czy motorem, co by mnie podrzucił do miasteczka, które było właściwie bardzo bli­sko, bo jakieś trzy kilometry, ale dlaczego by nie. Ludzi tu się krę­ciło natomiast sporo, sporo robotników, a jeszcze więcej żołnierzy, bo to oni budowali most. Oni tu byli budowniczowie. Obóz rozbi­li zaraz na górce. Stało tam dużo ciężkich samochodów przy na­miotach. Zdarzyło się, że jeden cywil zaczął motor zapuszczać, podszedłem do niego, ale jechał za most, na drugą stronę, bo mo­tory już mogły jechać, nie puszczali tylko jeszcze samochodów. Chociaż jeszcze w południe nie puszczali nawet motorów. Nie cze­kałem już, tylko ruszyłem do miasteczka. Wywiedziałem się, że są tam dwie restauracje i jest nawet również kawiarnia. Słońce miało się raczej ku zachodowi więcej, to znaczy ku dołowi, bo do zacho­du było jeszcze ile, a gorącz nie ustępowała nic, ani kroku, tylko leżała rozwalona jak stado bawołów. Powietrze stało. Najmniejszy wiew nie poruszał przestworzy, najmniejszy zefir — lekki zachodni wiatr. O, było niedobrze. Było niedobrze. Nie było tak, żeby nie można było powiedzieć, że mogłoby być gorzej, ale było niedobrze dosyć. Ludzie zwozili, sprzątali zboże w spokoju, to prawda. Podrywki jednak trzeba było odkładać, bo orać szło tylko tam, gdzie piach. Tam, gdzie lepsza ziemia, to stwardniała na kość. Koń by nie pociągnął, człowiek by nie utrzymał, pług by mógł trzasnąć. O, deszcz był upragniony, deszcz był wyczekiwany. Wiele głów pod­nosiło się w niebo, szukając tego, czego tam ciągle nie było: pięk­nych obłoków.

Dochodziłem powoli do miasteczka, tak się martwiąc o kraj mój ciągle i ciągle biczowany, jakby jakieś przekleństwo nieludzkie prowadziło go od żałoby do żałoby. Na dużej tablicy napis mówił, że miasteczko bierze udział w wielkim wojewódzkim konkursie czystości i może dlatego tak czysto było. Wkroczyłem na rynek kro­kiem powłóczystym. Restauracja była zaraz za rogiem, wlazłem tam i usiadłem. Bractwo piło. Ja zamówiłem zupę szczawiową i pie­czeń cielęcą bez kieliszka, bo rozumiem wejść z trzaskającego mro­zu do knajpy zadymionej i ciepłej i golnąć sobie jednego czy dwa, żeby zagrzać nerwy, ale tankować w taką ciepłotę, to mi coś tu nie gra. Jadłem to, co jest, i patrzyłem bez zdziwienia na bractwo piją­ce, bo chociaż mi to nie gra, to nie znaczy, żebym się miał zaraz dziwić. Bo nie znam miejsca, dnia ani godziny, żeby bractwo nie piło. Zjadłem swoje i wyszedłem. Ostatnio nie było źle ze mną. Gwiazda moja świeciła jasnym blaskiem. Miałem też trochę szczę­ścia. Parę kroków kawiarnia była ta. Poszedłem tam, może lody zjeść, może kawy się napić, papierosa wypalić po obiedzie. Do za­chodu była jeszcze lepsza godzina. Powietrze stało jak woda. Naj­lżejszy zefir. W kawiarni panował mrok, bo okna były zaciągnięte grubymi zasłonami, ale niedługo się oczy przyzwyczaiły, lodów nie było. Brak. Zamówiłem kawę i usiadłem przy stoliku w pierwszej małej salce. Druga była jeszcze mniejsza, zdaje się. Siedziało tam dwóch księży, zauważyłem, w długich czarnych sutannach i ktoś trzeci. Pili alpini, bo akurat jeden z dwóch zamawiał: „Pani kierow­niczko, proszę jeszcze trzy lampki alpini uprzejmie".

W mojej salce, gdzie były cztery stoliczki, przy jednym dwóch grało w szachy i dwóch kibicowało, ale jeden wyszedł i ja dotykając lekko ręką wolne krzesełko, spytałem, czy można popatrzeć. Nie myślałem, że spotkam jeszcze tego dnia szachistów. Nie przypu­szczałem, przyznam, tego, chociaż przecież tak jak żyję to mogę przypuszczać wszystko i nic mnie nie powinno specjalnie zaskaki­wać: czy spotkam na swojej drodze takiego człowieka, czy takiego, czy wściekłego psa, czy dzikiego kota, czy samego diabła. I tak jest rzeczywiście, że nastawiony jestem na różne przypadki i rodzaje i przypuszczam przeważnie bardzo wiele. Przypuszczam, że może mnie spotkać prawie wszystko. Tak trzeba. Żeby nic nie było zasko­czeniem, gdzie nie wiadomo co robić i człowiek się łapie za głowę. Dlatego trzeba przypuszczać wszystko. Że wszystko może się zda­rzyć. Inaczej te kilka minut zaskoczenia czy nawet kilka sekund mogą zrobić wiele szkody, a nawet zgubić Bogu ducha winnego. Nie chce mi się szukać tak zwanych przykładów z historii ogólnej czy z własnej historii, z własnego świadectwa, ale tak jest, jak mówię, a ci, co nie wierzą, no cóż, ci, co nie wierzą. Co do szachi­stów, to chyba dlatego nie przypuszczałem, że to właściwie nic ta­kiego nie było, żadne zaskoczenie, co by mnie mogło zgubić. I to mnie nie zmartwiło. To jest u mnie dobre, tak mi się zdaje, że spodziewam się najgorszego, że nastawiony jestem zawsze na naj­gorszy traf i dlatego nigdy nie narzekam na własny los i skarżę się bardzo rzadko, chyba że tyle się nagromadzi, że pachnie siarką i prochem, wybuchem niebezpiecznym. Wtedy. Zacząłem o tym i od razu mnie ogarnęło to jedno z moich najgorszych uczuć i roztargnień, że może, parę razy, tak mi się potem zdało, skarżyłem się ludziom niegodnym. Nie wypowiem, jak mocno mnie to gnębi i targa.

Więc grali w szachy panowie Iks i Igrek, bo nie znałem ich, pierwszy raz na oczy widziałem, jak oni mnie. Trzeci, ten kibic, mówił do jednego i drugiego: „panie inżynierze" i wtrącał się do gry cały czas, choć zagrania miał dosyć słabe. Bardzo średnie. Po­magał jednemu przeciwko drugiemu, który grał dobrze. Widać by­ło, że niewiele sobie z nich robi, że go nie krępują podwojone si­ły. Widać było, że niewiele się starał. Miał trzy piony przewagi i grał spokojnie. Partia była taka sobie. Dwie wieże, koń i dwa piony na dwie wieże, konia i trzy piony więcej. Ratunek był może w tym, że piony były nie w kupie, lecz rozdzielone. Nic nie mówiłem, ale kie­dy zauważyłem, że koń może ładnie skoczyć, spytałem, czy można poradzić. I zaczęliśmy grać w trójkę na jednego, który był bardzo spokojny i pewny siebie, co mi się nie bardzo podobało, bo nie można być pewnym siebie i tego pokazywać. Bo można być pew­nym siebie, ale nie trzeba tego pokazywać.

Gra się toczyła. Odbiliśmy dwa piony i ja na miejscu tamtego już nie tylko bym nie pokazywał swojej pewności, ale w ogóle bym taki pewny nie był. Bo partia byłajuż całkiem równa i o remis moż­na było być spokojnym. Ale dostaliśmy mata jednak niespodziewa­nego. Nie spodobało mi się znowu, że ten tylko się lekko poprawił w krzesełku. Spytałem go, czyby nie zagrał może jednej partii. „Chętnie" — powiedział. Zagraliśmy dwie partie: pierwszą prze­grałem, druga była moja. Na tym skończyliśmy i umówiliśmy się na jutro, bo zrobiło się po dziewiątej bardzo szybko, jak to przy grze. A ja miałem jeszcze kawałek do rzeki. Pan Rychert prosił mnie je­szcze, żebym za późno nie przychodził. Raz, że trzeba było psy spu­ścić na noc, i drugie, że mieliśmy wozić jęczmień raniuteńko sko­ro świt.

Szedłem szosą równym krokiem. Powietrze było nareszcie tro­chę podobne do powietrza. Można było nareszcie oddychać. Noc była czarna, chociaż całe niebo migotało blaskiem gwiazd niezli­czonych zastępów. Byłem kiedyś bardzo pyszny chłopak, to znaczy owładnięty pychą wybujałą jak powój czy bluszcz. Pod niebem gwiaździstym ukorzyłem się. Pod niebem gwiaździstym nauczyłem się pokory i skromności należnej. I dobrze się stało, szczęśliwie bardzo. Wdzięczny jestem. Bo teraz, kiedy widzę albo spotykam pyszałka, to tak mnie odpycha, jak od smrodu jakiegoś, jak od nie­których miejskich ustępów.

Tak mi mijał ostatni gorący dzień życia. Z nieba gwiaździstego wszystko wyglądało, że jutro będzie tak samo, że gorącz znowu się rozwali szeroko, że deszczu miłego nie trzeba się spodziewać. Kiedy przechodziłem koło obozu, cicho już tam było, żołnierze spali już snem zasłużonym, warta tylko czuwała. W domu gościnnym światło się paliło. Wszedłem na podwórze i zaraz pokazał się w drzwiach pan Rychert, bo psy szczekały i pomyślał dobrze, że to chyba ja wracam. Wziąłem latarkę z worka i kawałek bambusa, który ostatnio nosiłem jako broń groźniejszą, niżby się zdawało, i poszliśmy do stodoły, gdzie spanie mi pan Rychert uszykował w sąsieku na starym tapczanie. Nawet prześcieradło miałem z gru­bego białego płótna. Pan Rychert miał z tego zrobić żagiel.

Wygodnie?

Bardzo wygodnie — powiedziałem, kiedy się wyciągnąłem.

No to dobranoc.

Dobranoc panu.

Aha, jadł pan jakiś obiad?

Tak, tak. Jadłem w mieście.

Jutro ma przyjść bratowa, to coś tam zrobi.

W porządku.

No to dobranoc.

Dobranoc panu. Dziękuję.

Przez szpary między deskami przeświecało światło gwiazd. Le­żałem z otwartymi oczami, starając się nie myśleć o niczym, nasłu­chując, jak mysz szemrze w sianie.

Obudziło mnie otwieranie wrót trzeszczących i wjazd świetli­sty triumfalny słońca właśnie wschodzącego. I ledwie co oczy otworzyłem, zaraz musiałem je przymrużyć. I ledwie co się obu­dziłem, pomyślałem, że czasami czuję, jak brak mi czegoś jest i nie wiem, czego. Więc tak samo w tej chwili, jak tak słońce wpadło triumfalnie przez otwierane wrota, budząc mnie, poczu­łem znowu, że brak mi czegoś. Ale wiedziałem czego. Wiedzia­łem tym razem. Muzyki. Trąbek grających albo organów kino­wych. Grania. Grania jakiegoś wysokiego. Wygląda może, że ja za dużo bym naraz chciał, ja, co tak mówiłem, że pod niebem gwiaździstym, pod milionami gwiazd nauczyłem się pokory i skromności należnej. Ja myślę, że jedno nie ma nic do drugie­go, że to są dwie całkiem różne cnoty.

Zaraz za słońcem wjechał na klepisko wóz drabiniasty nałado­wany jęczmieniem — chlebem naszym powszednim. Chleba tego powszedniego niech nie zabraknie nigdy nikomu, a ty, słoneczko, nie pal nas tak nielitościwie, nie przepal nam szpiku, daj trochę westchnąć.

Dzień dobry — powiedział pan Rychert. —Jak się spało?

Dzień dobry — powiedziałem. — Bardzo dobrze.

Jak u mamy, co? — powiedział chłopak na wozie, chociaż nie wiedział, co mówi.

Poszedłem się umyć prędko, żeby się do roboty zabrać, bo za­częli beze mnie. Tak mi się zaczął ostatni dzień życia.

Roboty było wszystkiego na dwie i pół godziny. Zboża było, co tam, kilkanaście kop, niedużo. Robiliśmy w trójkę. Ja byłem na po­lu, pan Rychert w sąsieku, a trzeci, ten, co przyjechał z koniem, był na wozie. Młody chłopak. Głowę miał obwiązaną chustką koloro­wą. Wuja nie było. Pojechał na swoje pole, które miał za rzeką.

Zarobił pan na śniadanie — powiedział pan Rychert ze śmiechem, kiedy było już po wszystkim. —Jajka sadzone czy sma­żone?

Smażone — powiedziałem, siedząc przy stole, na ławce pod kasztanem, pod Annopolem na brzegu tej największej rzeki, od której szło do mnie coś dobrego chyba, bo zawsze ile razy nad nią mieszkałem, nic złego mi się jeszcze nie przytrafiło, tylko od­wrotnie: życie miałem spokojne, ludzi ku sobie i żadnych tak samo własnych napadów czy tych stanów ogniowych, kiedy rzucam wszy­stko, najładniejszą okolicę, najporządniejszych jeszcze ludzi, naj­lepszą robotę, najlepszy dobry początek i idę. Idę, bo duch mnie opętał. Szum wielki. Wielkie ściśnięcie serca. Smutek niezmierzo­ny. Litość niewiadoma. Trwoga nieznana.

Kawa czy herbata?

Niech będzie kawa.

Niech będzie kawa. Dobrze było ostatnio ze mną. Nie mogłem skarżyć się na garbaty los. Tak mówię tylko, bo nawet kiedy jest źle, nie skarżę się i nie narzekam. Przedtem już zresztą o tym mówi­łem: dlaczego. I jeszcze dlatego, że kiedy się tak pomyśli trochę, co niektórzy wycierpieli i co niektórzy cierpią. Nie mówię o przyszło­ści, co niektórzy wycierpią, bo nie wiem, co ja jeszcze wycierpię, nie wiem, co mnie za męki jeszcze czekają i tortury. Tego nie wiem. Mogę tylko przypuszczać. A mówiłem już o tym, że przypu­szczam dużo. Niech będzie kawa. Dlatego jeszcze się nie skarżę, że to, co wycierpiałem, to moje. Z każdym podzielę się opłatkiem, chlebem, kawałkiem kiełbasy czy kaszanki, jak on nie będzie miał, a ja tak, ale to, co wycierpiałem, to moje i nie podzielę się tym z każdym, bo nie każdy zasługuje, nie każdy jest godny czapki cier­niowej. Niech będzie kawa.

Ręce nie bolą?

Nie. Skąd. Co to było!

Trzeba umieć trzymać widły.

Wiem. Nie ściskać.

Właśnie.

Właśnie. Nie każdy jest mlecznym bratem. Nie przed każdym można rozpostrzeć to, co się ma na dnie worka. Zacząłem o tym i znowu mnie napada gorycz, wstyd, żal, wściekłość i nie wiadomo co, że parę razy tak mi się zdarzyło, trzy, cztery razy, poskarżyłem się, podzieliłem się cierpieniami moimi i myślami czarnymi nie z mlecznymi braćmi. Zmylili mnie. Wszystko wyglądało i byłem pe­wien, bo inaczej bym nawet nie mruknął, że mam przed sobą ich: mlecznych braci. Ale zmylili mnie. Łagodnością udawaną, myślą­cym, smutnym wyrazem. Powagą. Cztery razy mi się to zdarzyło, jak się przekonałem. A ile razy, co się nie przekonałem. Na świe­cie to się musiało zdarzyć tysiące tysięcy razy. Nauka z tego jest chy­ba jedna: nie otwierać nikomu podwoi. Być dobrym trzeba zawsze, dzielić się wszystkim, miłość nieść, pomoc i słodycz, ale myśli najstraszniejsze i przejścia przebyte najgorsze zachować dla siebie. To — chować do własnych jaskiń głęboko, coraz głębiej. Tam niech to rośnie. Na głębokość. W korzeniach. Tu na górze, jeśli jeszcze można dalej żyć, jeśli się chce — niech się rozwija i rośnie kwiat. Tylko to tak się mówi.

Kończyliśmy śniadanie powolutku, wycierając chlebem tale­rzyki. Która mogła być? Dziewiąta, nie dalej. A słońce paliło jak za najlepszych swoich czasów. Niebo od tego wszystkiego nie było już niebieskie, ale białą poświatą zasnute. Tak samo ziemia. Drzewa. Domy. Woda. Jak pod księżycem zimową porą, kiedy ten księżyc i ścielący się śnieg zastępują światło dnia.

Zapalimy chyba — powiedziałem, wyjmując papierosy.

Dziękuję. Te dla mnie za mocne, ale po jedzeniu jednego można.

Pan pali te słomki, zdaje się, wczoraj zauważyłem.

Tak, nie są za mocne i tanie są.

Co ja chciałem powiedzieć. Pan żyje z gospodarki?

Nie. To znaczy kawałek pola się ma i trzeba go obrobić, ale pracuję w Rejonie Dróg Wodnych. Jako strażnik.

Aha, aha. To co tak mniej więcej do pana należy? Co pan pilnuje? Karty rybackie? Żeby się nie kąpać, gdzie nie można?

Tak. To też, to też. Ja muszę uważać na wszystko. Muszę mierzyć stan wody co dzień i zapisać, muszę szukać topielców. W tym roku wyłowiłem już sześciu. Pan może pomyśleć: to jak ja pilnuję. Ich się nie upilnuje. Ale dalej. Muszę pilnować tamy i co najważniejsze, muszę oznaczyć moje sześć kilometrów trasy na rze­ce dla statków.

Mielizny?

Nie. Mielizny oznacza drugi strażnik. Ja oznaczam najgłęb­szą wodę i najlepsze przejścia.

Sześć kilometrów. Trzy w górę, trzy w dół?

Przedtem tak miałem, teraz mam sześć kilometrów w dół.

Aha.

Widział pan tę kamerę filmową w pokoju?

Widziałem.

To jednego sierżanta, co przyjechał tu filmować. Filmuje most, żołnierzy, jak pracują, chciał też, żebym włożył galowy mun­dur i żebym tam poszedł, ale mówię sobie: co tam będę z siebie ki­no urządzać!

Na podwórze od strony rzeki wszedł jakiś człowiek, przywitał się i powiedział do pana Rycherta, że statek „Minoga" z fosforytem zawadził o boję i przeciął chyba linę, bo poszła z prądem. Że wi­dział to tamten. Grabił akurat na polu nad wodą i widział. I kazał powiedzieć. Pan Rychert cicho zaklął i głośno podziękował. Ten napił się wody i poszedł.

Pojedzie pan? — powiedział do mnie. — Może ją zdogonimy, jak to nie było dawno.

Pojadę — powiedziałem. — Chętnie.

Jak jej nie złapiemy, to będę musiał napisać raport. Nie lu­bię pisać raportów, ale co zrobić. Trzysta złotych kosztuje taka boja.

Zamknął dom, poszedł do komórki, wziął motor na ramię i narzędzia w takim portfelu. Mnie kazał wziąć długą pychówkę i zeszliśmy na dół. Na ostrodze stał samochód, na który robotnicy ładowali drzewo, słupki i żelastwo ze starego mostu. Pan Rychert spytał, kto im kazał wjechać na tamę. Powiedzieli, że kierownik.

Nie — powiedział pan Rychert. — Tak nie będziemy. Szofer wsiadł, nic nie mówiąc, i wycofał wóz na brzeg. Pan

Rychert założył motor do łodzi i odbiliśmy na szerszą wodę. Ale motor nie chciał zapalić. „Tak to jest pożyczać komuś motor" — powiedział. Prąd znosił nas wolno, kręcąc łodzią. Motor w końcu zapalił, ale czasu się trochę straciło. Mijaliśmy właśnie tego, co gra­bił na polu i widział.

Dawno to było? — krzyknął pan Rychert.

Dobre dwadzieścia minut — odkrzyknął tamten. Sunęliśmy zgrabnie i szybko. Tu na wodzie słońce lżejsze było,

można było oddychać i od ruchu łodzi drobny wiaterek owiewał. Po lewej stronie na brzegu widniały wzgórza lodowcowe, równe wszystkie, jakby wymierzone, tak zwane moreny. Pan Rychert po­wiedział, że chyba jej nie złapiemy. Ale może ją następny strażnik zauważyć i wyłowić. Albo jakiś rybak. I na pewno odda, bo komu i gdzie to sprzeda. Statek jechał przed nami w górę rzeki.

Spytam się, czy nie widzieli. Jak nie, to zawracamy. Nie bę­dę jej gonił Bóg wie gdzie. Napiszę raport i będą musieli zapłacić.

Byliśmy już blisko statku, zrobiliśmy łuk i zrównaliśmy się z nim bardzo zręcznie, dobijając burta do burty.

Niech pan zakręci łańcuch na pachołku.

Kiedy to zrobiłem, zgasił motor i wsiadł na statek do kabiny sternika. Z tyłu na rufie byli jacyś ludzie, matka ze starszymi dzieć­mi, na pewno jako pasażerowie półlegalni, i marynarz rozebrany do pasa. Skórę miał jak mosiądz. Spytałem go, czy nie widział mo­że boi płynącej. Nie widział. Pan Rychert wyszedł z kabiny i też go jeszcze zapytał. Powiedziałem, że już go pytałem. „Napiszę raport" — trzeci raz powiedział pan Rychert. Kawałek przed mostem od­czepiliśmy się, pan Rychert zapalił motor i dobiliśmy do ostrogi, w to samo miejsce. Robotnicy ciągle ładowali. Jakby ciężarówka stała na ostrodze, mieliby dużo krótszą drogę i by się tak nie na­mordowali, ale pan Rychert też miał swoje racje i robił, co do nie­go należało, nie, żeby im robić na złość. Teraz ja wziąłem motor pod górę, a pan Rychert wiosło i portfel z narzędziami. Motor wa­żył jakieś trzydzieści kilo i górka była dość ostra, ale nie zasapałem się prawie nic, bo ostatnio było dobrze ze mną, jak mówiłem. Nie byłem wcale sterany. Dobrze się odżywiałem i byłem w pełnym bla­sku sił. Słońce tylko za mocno pompowało i chwilami bezwład ogarniał i senność. Czyż nie?

I właśnie zaraz po tym, jak postawiłem motor pod szopą, nie zasapawszy się prawie nic, ogarnęło mnie to. Bezwład jakiś, znie­wolenie i senność wielka napadła mnie nagle z góry na dół jak ja­strząb. Po paru minutach to przechodzi, ale pomyślałem, że pójdę jednak się trochę położyć. Wlazłem do stodoły, wytrzepałem żagiel z kurzu i paprochów i położyłem się na wznak, na plecy, tak jak za­wsze, nawet w najspokojniejszych miejscach, kładąc się spać, gdzie nie powinienem się niczego bać ani być ostrożnym, ale to już mi weszło w obyczaj spać na plecach, nie na boku, żeby sobie ucha jednego nie zatykać.

Właściwie to była dziwna zachcianka, że poddałem się i ule­głem senności, bo od bardzo dawna już nie kładę się spać w środ­ku dnia, chyba że nie kładłem się czterdzieści parę godzin i już mi się troi w oczach: zaczyna się drganie powietrza i falowanie wido­ku. Wtedy to normalne. Ale tak, to nigdy nie kładę się spać w środ­ku dnia. Żal mi. Ostatnio zauważyłem, że coraz częściej ociągam się ze spaniem nawet wieczorem. Buntuję się. Nie chcę. To znaczy, chce mi się spać, ale ja jeszcze nie chcę. Buntuję się. Bo żal mi. Sen to jednak jest jakiś koniec. Coś się urywa. To jest takie parę go­dzin śmierci. Parę godzin letargu. Czyli nie-życia. Wiem i na pew­no lepiej niż wielu innych, co to jest za cudo świata — sen. Co to jest za błogosławieństwo i ulga. Wiem, co to jest obudzić się rano jak szczygieł. Zdaję sobie sprawę z tej wagi. Ale dla mnie, mówię, dla mnie moje krótkie życie nigdy nie będzie za długie. I dla mnie najważniejszy nurt to ten, gdzie jestem, gdzie nic nie wiem, ale gdzie próbuję wiedzieć, co się dzieje dokoła. I dlatego buntuje mnie nocny cud świata — sen błogosławiony. Bo tam mnie nie ma. Może jestem, ale w innej strefie, wśród mgieł się ślizgam, a nie chodzę po ziemi tej przeklętej umiłowanej popękanej i spalonej od ognia słonecznego. I dlatego tak samo ciągnę dalej nić życia, dlatego tak samo dzieciństwo nienawidzę to najwcześniejsze i dal­sze, aż do tego miejsca, kiedy obudziłem się z tego długiego spa­nia, przetarłem oczy i zobaczyłem, jak kolory wsiąkają w mgłę, a stoi przede mną widmo czarno-białe.

Nie zasnąłem. Senność mi przeszła, ale jeszcze nie wstawałem. Leżałem dalej spokojnie. Nie myślałem, że to jest nie moje miej­sce o tej godzinie. Nie myślałem, że powinienem być gdzieś indziej i robić co innego, niż leżeć tu na starym tapczanie, na białym płót­nie żaglowym, w ciemnej stodole pokłutej wąskimi smugami słoń­ca, pod Annopolem na brzegu tej największej rzeki. Tak nie myśla­łem. Leżałem spokojnie. Potem wstałem i wyszedłem na oślepiają­cy blask. Moich oczu zawsze zmrużonych teraz chyba prawie nie było widać. Wąskie szczeliny.

Patrzy pan, co nie grało — powiedziałem do pana Rycher-ta, który przed szopą dłubał przy motorku.

Tak. Widział pan, że nie chciał zapalić sukinsyn na wodzie. Ja to muszę mieć zawsze motor w pogotowiu, bo nie wiadomo, co może wyskoczyć. Ale tak to jest pożyczać komuś motor. Za dobry jestem. Przyjdzie znajomy, chce pożyczyć, bierz, mówię. Tylko uwa­żaj. Ale jak się ktoś nie umie obchodzić.

W kuchni kręciła się jakaś kobieta, ta bratowa na pewno, co miała dzisiaj ugotować jakąś zupę. Słyszałem, jak przyszła, kiedy le­żałem w stodole. Nie mówiłem o tym, bo mówiłem akurat o in­nych sprawach i nie chciałem sobie przerywać i tracić rozpędu.

Co, nie mógł pan spać? — powiedział pan Rychert.

Jakoś nie.

Za gorąco. Trzeba było wziąć żagiel i iść się położyć do ogrodu, bo w stodole wszystki kurz się podniósł po dzisiejszej zwózce.

Nic się nie stało.

Acha, jak pan chce teraz gdzieś iść, to niech pan tak za ja­kąś godzinę wróci. Będzie obiad. Bratowa gotuje zupę wiśniową. Lubi pan?

Lubię bardzo.

No to niech pan gdzieś za godzinę wróci. Ja tu muszę je­szcze podłubać przy motorku. Zdaje się, że już wiem, co mu jest.

Poszedłem na most. Ruch tu był duży. Robota hulała. Żoł­nierze rozebrani do pasa, ale w spodniach i w butach z chole­wami. Jedni układali podłogę mostu z grubych czworokątnych nasmołowanych bali, inni przykręcali albo dokręcali śruby na konstrukcji, stukając kluczami, że aż cały most dźwięczał przecią­gle, inni spawali. Zauważyłem tego sierżanta małego z kamerą, jak ich ustawiał i filmował. Potem wodę filmował, plażę dziejo­wą, brzeg, skały wapienne, moreny te dalej po lewej stronie, po­tem znowu żołnierzy. Takie tu były ujęcia, że tylko jeździć po tym i wszystko. Nic dodać, nic ująć, żadne kombinacje. Film z te­go musiał wyjść bardzo piękny.

Most był na samym wykończeniu. Usiadłem przy jednym żoł­nierzu, który odpoczywał i który mi powiedział, że most miał już być oddany dwa dni temu, na święto lipcowe, ale nie dali na czas materiałów i wszystko dlatego. Teraz chłopaki śpieszyli się, bo za­raz po wykończeniu mostu mieli iść do cywila. Byli trochę źli, bo jakby wcześniej skończyli, toby wcześniej poszli do domu. Wzięli ich z rezerwy. Mieli już normalną służbę za sobą, jedni dwa, dru­dzy trzy, cztery lata temu. Wzięli ich specjalnie do budowy tego mostu, bo to była jednostka specjalna. Saperzy od budowy mostów właśnie. Jedna ekipa stawiała most pod Dęblinem, a druga tu, pod Annopolem. W ogóle postawili ten most błyskawicznie, ale miał on być tylko na trzy lata, dopóki nie wybuduje się nowego. Potem miał być rozebrany. Ten prawdziwy most już zaczynali stawiać. Na razie wbijali słupy na lewym brzegu, jakieś siedemdziesiąt metrów bliżej, przy pomocy kafaru spadającego z góry. Widziałem to i sły­szałem ten huk potężny i równomierny, ale nie pomyślałem, że obok jednego mostu buduje się drugi. Czyli że budowały się dwa mosty.

Tak — powiedział żołnierz.

Trochę pogadaliśmy jeszcze i on się zabrał do roboty. Ja sie­działem dalej. Paliłem papierosa i patrzyłem na wodę, na rzekę wolnopłynącą jak baranek. Myślałem o tym, że ona się teraz tak kula leniwie, wylegiwa się prawie, plażuje, muska lekko bokami ciepły brzeg, ale że ona jeszcze swoje pokaże. I że ona swoje już nie raz i nie dwa pokazała. I pokazała tej wiosny właśnie, co potrafi, kiedy przedwiosenna ciepłota rosnąca zaczęła lody topić i kruszyć, których się uzbierały grube pokłady, bo zima też była taka słynna. Ostra i krwawa. Dawno nie było czegoś takiego. Starzy ludzie mu­sieli wracać pamięcią daleko, daleko w przeszły czas. Więc lody po­szły z wodnym prądem. Był to widok wojenny wprost. Płynięcie wielkich białych ruin. Rozwalonych ścian domów i dachów. Ale jakby mało było tego, to po drodze jeszcze spustoszenie niósł ten pochód, ruinę, pola zagarniał, łąki, ogrody, chaty przybrzeżne, mosty łamał. Ten. Ten właśnie, na którym siedzę w tej chwili, ten sam — padł pod ciosami. Sto osiemdziesiąt metrów runęło w rzekę-niszczycielkę. W tę samą, która teraz płynęła wolno jak bara­nek, muskając lekko bokami ciepły brzeg.

Więc myślałem o tym, takie miałem w głowie obrazy, ale po­tem przestałem myśleć, obrazy odeszły. Zacząłem się zapadać: pa­trzyłem na wodę uporczywie, którą z początku widziałem, ale później jakby rozmazywała się, przemieniała się w powietrze czy mgłę, jeśli jest taka mgła przezroczysta. Zapadałem w leje. Papie­ros sparzył mnie w palce i ocknąłem się. Czas, który trzymał nogę w powietrzu, kiedy się zapadałem, teraz postawił ją i zegary ruszy­ły. Usłyszałem znowu dyszenie słońca i poczułem na gołym karku jego rękę rozżarzoną. Z czyjej ręki zginę?

Cześć — powiedziałem do żołnierza.

Poszedłem w stronę domu na obiad. Żołnierze rozebrani do pasa wykańczali ostatnie roboty. Pot z nich nie spływał. Pot z nas wszystkich dawno już spłynął. Ile może być potu. Na most wjeżdżał już na próbę duży wojskowy wóz z przyczepą. Podłoga mostu pod nim turkotała jak karabin maszynowy.

Zupa była przepiękna. Wiśniowa ze śmietaną. Do tego karto­fle gorące okraszone tłuszczem, posypane drobno koperkiem. Je­dliśmy na powietrzu. Siedzieliśmy wszyscy przy stole na ławce pod kasztanem, pod Annopolem na brzegu tej największej rzeki. Od najstarszego do najmłodszego: wuj, pan Rychert i ja. Jedliśmy ze smakiem, poważnie i wolno, milcząc, tak jak przystało, jedzenie szanując. Każdy jadł i drugiemu nie przeszkadzał. Każdy był zajęty jedzeniem i opędzaniem się od much.

Ach, te chuligany. Nie dadzą nawet spokojnie zjeść — po­wiedziała bratowa niosąc dolewkę.

Dlaczego nie kupisz, Wacuś, lepów albo jakiegoś proszku na te zarazy? — powiedziała do pana Rycherta. — Można by w kuchni powiesić albo posypać na noc.

A bo to coś pomoże?

Trochę tam pomoże — wyrzekłem.

Trzeba będzie kupić — powiedział wuj.

Lato właściwie dopiero się zaczęło.

To prawda.

Jedliśmy dalej, milcząc i opędzając się od much. Naraz wuj wstał, a ja wtedy usłyszałem jakieś krzyki od mostu. Podeszliśmy do płotu z panem Rychertem. Wuj tam już stał. Nie odwracając się powiedział:

Most się pali.

Ruszyliśmy wszyscy, ale ja wyskoczyłem pierwszy przez furtkę, zbiegłem z górki i dalej. Już wojskowa ciężarówka trąbiąc nieprze­rwanie wjeżdża na most. Uczepiłem się z tyłu i pojechałem. Zała­dowana była żołnierzami. Z tyłu nic nie było widać, ani gdzie się pali, ani dymu. Ale też nic nie czułem nosem. Stanęliśmy na sa­mym środku mostu. Zeskoczyłem, żołnierze też błyskawicznie, bar­dzo dużo ludzi było zgromadzonych, żołnierzy i cywilów, ale ognia nie było widać ani dymu. Leciuteńki swąd tylko poczułem. Prze­pchnąłem się bliżej, zobaczyłem, jak pod mostem dwóch cywilów polewa wodą drzewo mostowe z kubełka, który mieli na lince.

Co się stało? — spytałem najbliższego żołnierza obok.

No, zapaliło się to próchno. Iskra poszła od spawarki i się zajęło. W mig. Dobrze, że ci pod mostem zauważyli. Jasna cholera, jakby to miało teraz się spalić.

Ze starego mostu zostały w wielu miejscach drewniane części. Może kiedyś to było zdrowe drzewo, ale to dawno. Wiatr, deszcz, słońce, mróz, zmiany powietrza, robaki i normalnie zaczynało próchnieć. I w takie właśnie próchniejące gniazdo, suche i nagrza­ne, iskra wpadła jak żmijka. Ale na szczęście dwóch to zauważyło. Teraz podali im z góry gaśnicę, jeden wziął, odbił i biała piana try­snęła z sykiem.

Pod belkę — ktoś krzyknął z mostu. — Tam się może je­szcze tlić.

I wszystko. Do końca. Nie żałować! — krzyknął drugi.

Tam już za Boga nie ma ognia — powiedział jeden. — Zla­li wodą, dwadzieścia kubełków. Szkoda gaśnicy.

Co tam szkoda. Szkoda umarł i dzwony mu nie biły, bo szkoda.

Święta racja.

Nie było już obawy. Ludzie zaczęli się rozchodzić pojedynczo i małymi grupkami. Ostrożni mówili, że powinno się zabronić na moście palenia papierosów. I ja zawróciłem. Obawy już nie było. Można było dokończyć obiad. Nieszczęście cię ominęło, biedny mój kraju, obsiany cmentarzami, posągami i świętymi figurami: „Od powietrza, ognia i wody — zachowaj nas, Panie". Szedłem po­woli po moście. Gorącz była niepodzielna. Przeszedłem most i ten kawałek i zacząłem wolno pod górę wchodzić wąską kamienną ścieżką. Na górze przed furtką odwróciłem się i spojrzałem szero­kim półkolem. Nieszczęście przeszło obok, biedny mój kraju: da­leko, po drugiej stronie rzeki paliły się nadbrzeżne kępy i faszyny. Wiatru nie było i dym nie snuł się, tylko szedł w niebo prostopa­dle.




Los niezłomny


Schodziłem wolno ze wzgórza. Spoczywałem tam. Leżałem zwalo­ny i patrzyłem w niebo niebieskimi moimi oczami. Zapomniałem się cały. Byłem nieistniejący. Leżałem, spoczywając bez pamięci tak, jak w grobie nieznany żołnierz. Cześć mu oddaję i hołd, który jest w tym dumnym dla mnie porównaniu. Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę.

To wszystko jest prawda. Ale prawdy jest więcej. Całej prawdy nie znam. Kto zna, niech powie. Bo ja jej nie znam. Ja jestem tyl­ko prawdomówny. Ale całej prawdy nie znam. Nawet w te dni, na­wet w te dni boskie nie przeszło mi nigdy przez myśl, że znam ca­łą prawdę. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Więc mówiąc prawdę i tyl­ko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam i nie mogę znać. I chyba nigdy się nie dowiem. Mówię, co wiem.

To, co teraz powiedziałem, wygląda, jakbym miał coś straszne­go dalej do wyjawienia. Coś straszliwego: wielką katastrofę, nie­szczęście jakieś ogromne, zbrodnię, o której gdy się słucha tylko albo czyta, cierpnie skóra i włosy na głowie zaczynają kłuć jak szpil­ki. Jak nieraz od zimna. Tak wygląda to, co napisałem. Jakby to był wstęp do. Jakby to były słowa dla wysokiego sądu w sali, gdzie pro­ces. Więc nie. Nie tyle to.

Zanim doszedłem do wzgórza, gdzie odpoczywałem, leżąc bez pamięci, zanim doszedłem do tego wzgórza, gdzie się zwaliłem bez sił, spoczywając bez pamięci, patrząc w niebo niebieskimi mo­imi oczami, zanim tam doszedłem, szedłem długo. Jeszcze dłużej. Za mną nic nie było. Nie uciekałem przed nikim ani przed ni­czym. Żadna panika mnie nie ścigała ani sfora, ani ktoś pojedyn­czy. Przede mną też nic nie było w normalnym rozumieniu, w nor­malnym oczekiwaniu. Żaden punkt. Nie szedłem, żeby gdzieś dojść w normalnym rozumieniu. Żeby kogoś zobaczyć i ucałować ani żeby się na kimś zemścić. Bóg mnie też nie prowadził. Nic. Nie szedłem do celu. Szedłem nigdzie. Szedłem długo. Jeszcze dłużej. Mówię, co wiem.

Więc mówiąc prawdę i tylko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam. I chyba nigdy się nie dowiem, dlacze­go i po co przeszedłem dzisiaj ładne trzydzieści pięć, czterdzieści albo czterdzieści pięć, nie wiem, kilometrów, bo nie wiem, ile zro­biłem, na słupy nie patrzyłem, czasu nie mierzyłem. Nie to miałem w głowie. W głowie miałem lekki szum. Na pewno. Na pewno ni­gdy się nie dowiem, dlaczego dzisiaj nie skończyłem śniadania, nie dopiłem kawy, tylko wstałem i powiedziałem do gospodarzą, żeby mnie obliczył i żeby mi wypłacił, ile się należy, bo odchodzę. Bo muszę iść. Wyszedłem na podwórze, podszedłem do płotu, zdaje się, oparłem się o sztachety, zdaje się, i patrzyłem w pole, ale nic nie rozróżniałem: pierwszego planu, drugiego i tak dalej. Nie to miałem przed oczami. Przed oczami miałem biało. Mówię, co wiem. Potem gospodarz mnie zawołał, zdaje się, powiedział parę słów, „tak jakżeśmy się ugodzili" — powiedział i dał mi pieniądze. Potem musiałem się chyba pożegnać, wziąłem bluzę z sieni, na podwórzu na pewno poszedłem pogłaskać psa. I wyszedłem na drogę. Szedłem długo. Jeszcze dłużej.

Tak doszedłem do tego wzgórza, gdzie się zwaliłem bez sił na wypaloną trawę i leżałem, spoczywając, patrząc w niebo niebieski­mi oczami. Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę.

Nóg zaiste nie czułem. Jakbym cały dzień szedł w kółko za koń­mi w maneżu. Bo tak było. Niby szedłem cały dzień prosto drogą, ale właściwie to tak, jakbym szedł w kółko. Bo nigdzie nie chciałem przecież dojść. Nigdzie nie szedłem w normalnym rozumieniu. Mówię, co wiem. Całej prawdy nie znam. I jakby droga prowadzi­ła w kółko, tobym przy końcu dopiero zauważył, że doszedłem tam, skąd ruszyłem. Albo i bym nie zauważył nawet i minął. Dru­gie koło zataczając. Bo nie to miałem w głowie. Nie o to mnie gło­wa bolała. Głowa mnie strasznie bolała o coś innego. O to, jaki jest sens. O to moja głowa cała falowała i buchała ogniem. Jaki jest sens. O co tu chodzi w tej całej rozgrywce. O co tu chodzi w tym całym pakiecie nut. Kto tu może wygrać i co tu można wygrać. O co się toczy wojna. I jaki jest mój sens. To miałem w głowie. O to mnie głowa bolała już nie po raz pierwszy.

Idę. Jeszcze trochę. Bo kiedyś, wiem, kiedyś, i to nie jest tak da­leko, usiądę albo położę się i już żadna siła mnie nie ruszy. Bo skamienieję. Żadna siła mnie już nie ruszy. Nic mnie już nie zmusi, żeby wstać. Żeby powstać. I idę do tego prosto, nie zygzakiem, ale prosto drogą, i czuję, że to nie musi być tak daleko, jeszcze trochę, jeszcze coś muszę przedtem zrobić, chociaż, tak mi się zdaje, że jak już będę siedział nieruchomo albo leżał, to na pewno mi przyjdzie taka myśl do głowy, że niepotrzebne mi to było, nie trzeba było, nie warto było, że trzeba było od razu usiąść albo się położyć, jak tylko zobaczyłem, co i jak, trzeba było od razu natychmiast usiąść nieruchomo albo się położyć gdzieś, na uboczu, albo zamurować się gdzieś, zarobić jak najprędzej trochę waluty i kupić cegły, wap­no i cement i zamurować się gdzieś na uboczu. I cześć.

Tak myślałem dzisiaj idąc. Tak myślałem całą prawie drogę, trzy­dzieści dobre albo czterdzieści, nie wiem, kilometrów, nie patrzyłem na tablice, czasu nie mierzyłem. Prawie cały czas tak myślałem dzisiaj idąc. Już nieraz to miałem, wiele razy, ale pierwszy raz zacząłem o tym dokładnie. W szczegółach. Nie tyle jeszcze o czasie, ale o miej­scu. Przypominałem sobie różne rozrzucone na uboczu miejsca i rozpatrywałem. Wybierałem. Brałem je pod rozwagę. Odrzuciłem wiele, a wybrałem dwa. Ale z tych dwóch nie mogłem wybrać, bo jed­no mi wyglądało lepsze od drugiego. To, o czym ja teraz mówię, to tylko ja wiem, co to jest. Nie dlatego, że wiem to dokładnie i w szcze­gółach, że widzę jak na dłoni te dwa miejsca, jedno lepsze od drugie­go, i znam przybliżony czas. To, co ja teraz tu mówię, to tylko ja wiem, co to jest. Dużo tu padnie niepotrzebnych spojrzeń. Ale mo­że jednak jedna para oczu albo dwie.

Więc to miałem w głowie całą prawie drogę. Nic innego, tylko to. Uznałem, że to jest dla mnie najlepsza rzecz i jedyny sens. Uznałem, że lepszego dla mnie, gołębia, wyjścia nie ma. Bądź co bądź i wszystko wszystkim. Uznałem, że ja przecież zawsze będę miał oczy i uszy otwarte, i rozum, i to, gdzie mi się tętno szamoce, i nigdy się na to nie zgodzę, co jest. Nie dlatego, że nigdy nie po­znam całej prawdy, bo to jest jasne. Z tym się zgadzam. Z tym się zgodziłem dawno, długo nie myśląc albo wcale. Z tym się może na­wet urodziłem oczywiście. Bo to jest los każdego, czy chce, czy nie chce. Na to nie ma rady. To jest jasne. To jest ze wszystkiego naj­jaśniejsze. Całej prawdy się nigdy nie pozna. Z tym się urodziłem i z tym się rodzi każdy. I z tym każdy umiera. To jest przy śmierci tak samo najjaśniejsza świeca.

Więc nie dlatego się nigdy na to nie zgodzę, że nigdy całej prawdy nie poznam, że nigdy nie będę wiedział wszystkiego. Bo wiem, że tak jest i tak musi być. Niezależnie. Obojętne co. Wiem, że umrę z tym i że urodziłem się z tym. Ale nie urodziłem się padalcem. I nie urodziłem się różą. I nie urodziłem się szczurem. Piękną hortensją. Tylko tym, czym jestem. I nie urodziłem się szakalem, hieną. I nie urodziłem się wielkim, potężnym dębem, gonną olchą. I nie urodziłem się niczym innym, tylko tym, czym je­stem. I urodziłem się z pozorami. Tylko z nerwami. Z nerwami tuż pod cieniutką skórką.

Uznałem. Uznałem dzisiaj idąc, że przecież nigdy się na to nie zgodzę, żeby być tym, czym nie jestem, a od czego się roją półku­le. Ani na to, ani tak samo na to, że: jakoś to będzie, jak pan Bóg da zdrowie, a Matka Boska pieniądze, coś się musi zmienić, byle do wiosny. Uznałem, że tysiąc razy wolę przeminąć jak kometa. Ty­siąc razy wolę mignąć tylko jak meteor i wsiąknąć w niezgłębione mgły. Całej prawdy nie znam. Mówię, co wiem.

Uznałem to i uznałem, że najlepsza dla mnie rzecz i jedyny sens jest usiąść. Usiąść gdzieś na uboczu, oprzeć się o drzewo albo o skałę, albo położyć się na trawie, na liściach, walnąć się na zie­mię i już tak zostać bez ruchu, leżeć nieruchomo i przypomnieć sobie wszystko, wszystko co tylko, zebrać, przywołać ze wszystkich stron zakątków, wielki apel pamięci zrobić, aż urośnie jak balon i uleci w powietrze. I wtedy już spokojnie, cicho, tak jak przystało, godnie wsiąknąć w glebę, jak majowy deszcz.

Uznałem, że to będzie najlepsze dla mnie uznanie.

To, co ja teraz tu mówię, dużo tu padnie niepotrzebnych spoj­rzeń. Ale może jedna albo dwie pary oczu. Bo to jednak nie jest wszystko jedno.

Więc tak myślałem dzisiaj idąc całą drogę. To miałem w głowie i przed oczami. Ten obraz. Szedłem prosto drogą i patrzyłem przed siebie, naprzód, nie rozglądałem się na boki. Tak szedłem długo. Jeszcze dłużej. Mijałem wioski, kury, gęsi, owce na samym środku szosy, krzyże, kapliczki przydrożne, jakieś większe miasto, nie wiem, nie pamiętam dokładnie, całej prawdy nie znam i nie to miałem w głowie i przed oczami. Przed oczami miałem tylko jed­no patrzenie. Proste. Tam gdzie lśniły mi te dwa miejsca, które wy­brałem, rozpatrywałem dokładnie z dwudziestu i więcej, i dalej nic, nie mogłem z tych dwu teraz wybrać, jakby się coś we mnie chciało sprzeciwić i stawiało mi barierę. Nie ścianę gładką piono­wą do przejścia, ale barierę, przeszkodę, żeby tylko trochę opóźnić. To rozumiem. Rozumiem i wybaczam. Zrozumiałem, że na pewno jeszcze będzie kilka takich przeszkód: żeby tylko trochę opóźnić. I że one mogą swoje zrobić. Mogą mi wszystko trochę opóźnić. Ale zrozumiałem to i wybaczyłem.

Szedłem prosto dalej. Potem szedłem jak we śnie, a jeszcze po­tem szedłem właściwie tak, jakby to już się stało. Jakby już mnie nie było. Jakbym to nie ja szedł, tylko mój duch złocisty. Ten sam, który długo po mnie będzie się wałęsał.

Tak doszedłem nie do wzgórza jeszcze, gdzie zwaliłem się bez sił i spoczywałem jak w grobie nieznany żołnierz. Cześć mu odda­ję i hołd. Więc tak doszedłem nie do wzgórza jeszcze, ale już nie­daleko i gdybym podniósł głowę, to może bym je zobaczył. Tak do­szedłem do tego miejsca, gdzie zwolniłem. Gdzie zwolniłem kroku i potem coraz bardziej i już szedłem wolniutko, wycierając bluzą spocone czoło.

To nie była myśl-olśnienie, która kiedy już wyskoczy, jasna i prosta się wydaje i jest, i zdziwienie wielkie ogarnia, że od razu nie przyszła do głowy, tylko tak długo się chowała w zakamarkach, aż wyskoczyła jak olśnienie.

To nie był też błysk, jaki mam czasami. Taki naraz błysk lekki jak dotyk jedwabiu, ledwie ledwie, który próbuję zatrzymać i jak mi się uda, to próbuję dalej: obracam go na wszystkie strony, próbuję go ze wszystkich stron, czy się za nim coś nie kryje: jakaś mądrość. Jakaś prawda ogólna.

To nie był tez cud, które podobno są, aleja nie miałem. I ni­gdy nie widziałem, jak długo żyję w tęsknocie.

To był chyba mój los niezłomny i delikatność.

Najlepsza to jest dla mnie rzecz i jedyny sens to, co chcę zro­bić. Na pewno. To wszystko jest prawda. Najlepiej jest iść prosto tam, gdzie się chce, i nie oglądać się na boki, nie schodzić z kur­su, nie skręcać, tylko iść prosto najkrótszą drogą. To wszystko jest prawda. To się zgadza. Ale czy nie ma tu niesprawiedliwości? Czy to nie jest dla mnie najłatwiejsze, syna wolności? I czy nie ma tu niesprawiedliwości?

Jeszcze raz mówię, co wiem, że to wszystko jest prawda, co mówiłem i co uznałem. To, że się urodziłem tym, czym jestem, ni­czym innym, od czego się roją półkule, tylko tym, czym jestem. Z nerwami pod cieniutką skórką. To, że zawsze będę miał oczy i uszy otwarte, i rozum, i to, gdzie mi się tętno szamoce, i nigdy się nie zgodzę, to wszystko jest prawda. To, że kiedyś mogę zwariować, to wszystko jest prawda.

Ale prawdy jest więcej. Całej prawdy nigdy nie poznam, to wiem, to jest jasne, ze wszystkiego najjaśniejsze. Ale tyle, ile moż­na, tyle trzeba poznać, chociaż na pewno najlepiej byłoby usiąść gdzieś na uboczu, oprzeć się o drzewo lub skałę, albo położyć się, walnąć się na ziemię od razu i tak zostać, więcej nie wstać, tylko le­żeć nieruchomo, zebrać całą pamięć, wielki apel pamięci zwołać i potem wypuścić wszystko w powietrze jak balon i wtedy już spo­kojnie, cicho, tak jak przystało, godnie wsiąkać w ziemię jak majo­wy deszcz. Tak by było najlepiej na pewno i to jest jedyny sens. Ale tu jest niesprawiedliwość, mówi mi delikatność. Tu jest jednak nie­sprawiedliwość. Tak nie można, mówi mi delikatność.

Tyle, ile można, tyle trzeba prawdy poznać. Tyle, ile można, ty­le trzeba wypić, chociaż napój to jest często, mówię, co wiem, sa­ma niewdzięczność. Gorzki jak piołun, ostry i żrący jak kwas, roz­żarzony jak płynne żelazo, i krwawy. Krwawy, jakby się coś rozlało. To wszystko jest prawda. Tak jest i nie ma co się dalej rozwodzić. Ale tyle, ile można, tyle trzeba wypić. Tak jest najgorzej, ale tak jest sprawiedliwie, mówi mi delikatność. Temu na razić nie można nic zarzucić, mówi mi delikatność.

Tak właśnie doszedłem wolniutko do wzgórza, wycierając ręka­wem szyję i czoło, z którego się lało. Na górze był grób, krzyż i ta­bliczka, że leży tu nieznany żołnierz. Cześć mu oddałem i hołd i zwaliłem się obok na suchą wypaloną trawę. Leżałem długo, bez ruchu, bez pamięci, patrząc w niebo. Spoczywałem tak, jak on spo­czywał, i tak, jak chciałem już nieraz, wiele razy i jak dzisiaj o tym myślałem całą drogę, czterdzieści może kilometrów. Ale już nie.

Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę. Albo z grobu wstał.




Strzeżcie mnie, zorze miłe…


To pan?

To ja, proszę pani.

Niech pan sobie zapali światło. Ja i tak nie śpię.

Nie, nie trzeba. Pójdę do kuchni.

O Jezu, chyba znowu pan pobity, że pan nie chce zapalić światła.

Nie. Nie chcę zapalać światła, żeby oczy pani odpoczywały w ciemności. Chociaż pani nie śpi. Tak sobie dzisiaj pomyślałem. I pobity nie jestem. Idę do kuchni trochę posiedzieć i coś zjeść.

Na piecu jest kapusta, niech pan ją podgrzeje. Na maszyn­ce, bo w piecu chyba dawno wygasło.

Dobrze, dziękuję. Aha. Pieniądze będę miał jednak dopie­ro w przyszłym tygodniu. Tak że w tym tygodniu jeszcze nie uregu­luję.

To szkoda wielka.

A co takiego?

No bo ja też dopiero w przyszłym tygodniu biorę rentę, a niedużo zostało. Nie wiem, czy pociągniemy.

Nie wiedziałem. Jutro postaram się coś przynieść. Dobra­noc pani.

Naprawdę nie jest pan pobity, że pan nie chce zapalić świa­tła?

Naprawdę nie. Dobranoc.

Niech pan nie zaczyna z tą bandą z dolnej dzielnicy. To są młodzi bandyci. Oni są zdolni do wszystkiego.

Na pewno.

Proszę pana. I niech pan za długo tam w kuchni nie siedzi. Strasznie mało pan śpi. Ja to ja. Nie mogę. Ale pan powinien spać najmniej osiem godzin dziennie.

Na pewno.

No widzi pan. Przyznaje pan rację i dalej swoje. Dobranoc.

Dobranoc pani. Bardzo panią szanuję.

Przesunąłem się do kuchni i zapaliłem światło. Postawiłem ka­pustę na maszynce, włączyłem i usiadłem na taborecie. Cicho by­ło. Spała już cala kamienica. Dochodziło wpół do dwunastej. Spa­li już wszyscy na dobre. Nad dachami unosiły się sny. Bardzo pięk­nie cicho było. Budzik cykał. W rondelku kapusta zaczynała skwierczeć i pachnieć. Pomieszałem, żeby się nie przypaliło. Ukro­iłem trochę chleba, trochę jeszcze poczekałem na kapustę, potem odstawiłem rondelek na stół i postawiłem na maszynce wodę na herbatę.

Głodny byłem. Wracałem z czatów. Kilka godzin kręciłem się i krążyłem koło tego miejsca, gdzie mnie w sobotę skopało tych czterech w płaskich kapeluszach. Za co, nawet nie warto mówić. Za nic. Za niewinność, jak to mówią. Miało się pod wieczór już, to znaczy popołudnie późne przechodziło w wieczór. Zresztą nie­ważne. Skopali mnie swobodnie na szerokiej ulicy na oczach oby­wateli. Nikt się nie ruszył. Nie zauważyłem. Nie wiem, może nie­jednemu nawet i drgnęła ręka albo smutne resztki sumienia, nie­jeden może nawet i przełknął ślinę, żeby wystąpić. Nie zauważy­łem. Zwyciężyła mądrość nad mądrościami, zasada stara, nieomylna i dobrze wypróbowana, że najlepiej się nie wtrącać. I może jeszcze żona trzymała za rękaw i szeptała czystą naukę ży­ciową: daj spokój, zostaw, przyjdzie milicja, wezmą cię, spiszą, po­tem na świadka na kolegium albo po sądach, tamci mogą się ze­mścić, pamiętaj, że masz mnie i dzieci. Tak było albo się niedu­żo mylę. Tak właśnie zostałem skopany swobodnie, na szerokiej ulicy, na oczach obywateli. Tamci poszli i jak wstałem, podnio­słem się powolutku i to było tak, jakbym nie z ziemi się podno­sił, ale z wody. Pozbierałem się i poszedłem powolutku do fon­tanny na placu, gdzie się obmyłem chusteczką, która całkiem zmieniła kolor. Spokojny byłem jak rzadko. Spokój na mnie ja­kiś spadł jak luksus. Nie wiem, ale było mi lepiej niż gorzej. By­ło mi dobrze. Nie myślałem jeszcze ani o zemście, ani o niczym. Nic mnie nie bolało i nie myślałem o tym, że dopiero jutro wszy­stko się rozboli: głowa, kości, sińce wyskoczą i nowe ciemne pla­my zamącą mi pojęcie. Nie pomyślałem o tym ani jeszcze o ze­mście, ani o niczym. Spokój jakiś mnie opanował i było mi tak, jakbym zapomniał, że żyję. To była sobota. Było mi tak dobrze dosyć długo. Kilka dobrych, wyjętych z nurtu godzin. Potem wróciłem do stanicy i wtedy dopiero poruszyła mi się krew. Ale to już była niedziela.

Dzisiaj jest właśnie północ ze środy na czwartek i kończę jeść. Wytarłem po francusku chlebem talerz i włożyłem do zlewu. Usia­dłem z powrotem na taborecie, wyjąłem papierosy i zapaliłem po­woli. Bolą mnie jeszcze palce u prawej ręki, prawy bark i plecy. Ale powoli wracamy do źródeł. Bardzo pięknie cicho jest. Budzik cy­ka, jakby mierzył nie czas, ale ciszę. Od czasu jestem na razie wy­zwolony. Czas mnie na razie nie obchodzi. Obchodzi mnie twarz, którą dzisiaj nareszcie zobaczyłem w drugim dniu mojego czato­wania i w którejś tam godzinie, ale mówię to tak tylko, bo czas się na razie dla mnie nie liczy i nie będzie się liczył, dopóki nie zała­twię tego, co muszę załatwić. Widziałem go dzisiaj nareszcie. Jego. Który pierwszy pchnął mnie na trawnik. Byli we dwóch. Nie wiem, czy ten drugi też mnie kopał. Czy to był jeden z nich. Szli kawałek razem, potem się pożegnali i rozdzielili. Szedłem dalej za moim. I dowiedziałem się, gdzie mieszka, brat mój.

Teraz, kiedy wiem to, co mi na razie musi wystarczyć, mogę pa­lić spokojnie, pić herbatę i pomyśleć o czymś innym zupełnie. Zu­pełnie o czymś innym. O tym, że pobity jeszcze nie jestem. Nie my­ślę o tym z tej okazji, że zbili mnie, skopali mnie w sobotę i że w przyszłym tygodniu, może też w sobotę, jak tylko przyjdą pienią­dze i ureguluję tu za pobyt i za jedzenie, wyrównam też, uregulu­ję drugi dług: zbity i skopany będzie jeden. Nie myślę o tym z tej okazji, chociaż tak wygląda. Ale to jest pozór. To, o czym teraz my­ślę, paląc papierosa, pijąc herbatę powoli, to coś zupełnie innego. Mogę być skopany jeszcze dziesięć razy i może mi wyjść tylko jed­na zemsta albo nawet żadna i też powiem, że pobity jeszcze nie je­stem, bo to nie o to będzie chodziło. Nie o takie pobicie. Nie o ta­ką walkę. I nawet nie o taką, gdzie padam i słyszę, jak grają orga­ny. Bo nie o śmierć nawet tu chodzi, jak cię kocham, życie moje, ale o życie właśnie, o to przejście do.

O tym chcę teraz. To jest zupełnie nowe opowiadanie.

Jeszcze pobity nie jestem. Jeszcze nie, mówię. Jeszcze długo nie, a potem wcale. Nie znam złego przeczucia. Nie dzwoni mi w uszach. Jak długo będę taki, jaki jestem. Tak długo jestem nie pobity. Niezniszczalny. Wiem. Może zobaczę i usłyszę jeszcze dużo, może nauczę się jeszcze wiele, może zmieni się dużo, może zmienię strój mój ulubiony, może zmienię zdanie o dwóch, trzech rze­czach, może zmienię nawet mój sąd ostateczny o tej jednej rzeczy, to wszystko jest możliwe, nie jestem fanatyk, nie jestem szyty gru­bą nicią, wizje moje są niezmierzone w trzech kierunkach, może czeka mnie dno, a może otworzą się przede mną wielkie nieprzypuszczalne nawet przestrzenie i wysokości, trzy kierunki, nie mówię nie, to wszystko jest możliwe, nie wiem, co mnie czeka, co mnie spotka, może spotkać mnie wszystko, ale taki, jaki jestem, ta­ki będę zawsze i wciąż.

Palę i piję herbatę powoli. Bardzo pięknie cicho jest. Trudno mi powiedzieć, jaki jestem. I jakim będę zawsze i wciąż. Trudno by było jednym słowem. Ale i też tylko jednym słowem można by. Je­szcze by było najłatwiej. Bo im więcej słów bym w to wciągnął, tym gorzej, tym niemożliwiej by było, chociaż wygląda odwrotnie. Ale tak tylko wygląda. To jest pozór z wywieszonym językiem. Długi czas na przykład myślałem, że im więcej będę miał za sobą godzin, dni, tygodni, miesięcy i lat, tym więcej będę wiedział i wszystko po­winno się rozświetlać. Długi czas tak myślałem, długi czas byłem pod wpływem, że im dalej będę szedł, więcej będę wiedział i wszyst­ko będzie się rozjaśniać. Bo tak by wyglądało, że tak powinno być. Ale to jest pozór z wywieszonym szyderczo językiem.

Bo tak naprawdę nie jest. Wcale nie. Wcale niewiele mi się roz­jaśniło od lat i niewiele mi się rozjaśnia z biegiem. A ile przybywa nowych ciemnych plam, strzeżcie mnie, zorze miłe, jasne poranki. Co pojmę jedno po wielkim skupieniu, długim czasie i upływie wód, co pojmę jedno, na to miejsce od razu dziesięć wyskakuje no­wych ciemnych plam, dziesięć cieni się kładzie od razu na wyzwo­leńca. Strzeżcie mnie, zorze miłe, bo brodzę w ciemności gęstnie­jącej.

Ale taki, jaki jestem, taki będę zawsze. I znowu mówię, że trud­no mi powiedzieć, jaki jestem. I będę. Jednym słowem trudno, a wieloma słowami jeszcze gorzej coraz, bo przy każdym słowie otwierałyby się nowe kanały i labirynty i nigdy bym nie skończył. Wyszedłby z tego sztuczny wieczny ruch. To, co mi teraz właśnie wychodzi. Nieskończona spirala. Labirynt.

Niewiele mi się rozjaśnia z biegiem dni, tygodni, miesięcy i lat. Z jednej strony jestem trochę mądrzejszy, z drugiej strony jestem coraz głupszy, bo widzę, że to, co pojąłem po wielkim skupieniu i stratach, to jest puch zwiewny przy tym, co jest i kołuje. Niewiele mi się rozjaśnia z biegiem, a widzę coraz większe koła przed ocza­mi. Robię coraz większe oczy, ale nie mogę objąć.

Trzy pytania na przykład. Zwykle trzy pytania normalne. Co to jest na przykład muzyka? Co to jest takiego muzyka? Co to takiego gra? Nie kto gra i na czym: harfa, skrzypce, trąbka, bęben. Nie to, tylko co to takiego gra, że albo się leci w górę, albo w dół, albo się rozsypuje wszystko, czołga się cała struktura i naraz podnosi się wszystko, wiatr, liście wracają na drzewa, bramy się podnoszą, łuki, ręce się same w górę wyrzucają, płacz radości wstrząsa podwaliny. Ach.

A kto to są ci, co się rano spotykają na dworcu przy piwie i tak: „Cześć, Mundek. Gdzieś ty był całą noc?" Więc kto to są oni? Gdzie oni chodzą po nocy? Gdzieście byli całą noc?

A co to jest, co to jest siła człowieka słabego?

To były trzy pytania. Trzy tylko zaledwie jedynie pytania z nie­skończonych liczb. I proste. Raczej niby bardzo proste. Niewyszu­kane. Nie z tych straszliwych. Z tych, co świdrują toń i zżerają mózg.

Niewiele się wie. Ja niewiele wiem. I myślę jednak, że inni wie­dzą niewiele więcej. I myślę, jak można tak prawić, jak niektórzy prawią, ci, co wszystko wiedzą, na wszystko mają odpowiedź i uogólnienia rzucają raz po raz, swobodnie, lekką ręką, dla deko­racji. Ja słucham. Ja słucham i wątpię, chociaż jestem młody. Ale młody, ja myślę, że nie ma za dużo odpowiedzi i że uogólnień nie można, niemożliwe jest rzucać raz po raz, bo myślę ja, że uogól­nienie to jest coś więcej od prawdy, to jest cały łańcuch i że moż­na jedno uogólnienie powiedzieć raz w życiu, na łożu śmierci, ale też lepiej nie.

Niewiele się wie. Ja niewiele wiem w tej pierwszej po dwunastej godzinie. Ale wiem, że trzeba się uczyć, i wiem, że taki, jaki jestem, taki muszę być. Inaczej będę pobity. Inaczej zginę. Zginie dla mnie życie. I znowu mówię, że trudno mi powiedzieć, jaki jestem. I jaki muszę być. Jednym słowem trudno, a im więcej słów. nie­skończona spirala.

Przeszła pierwsza, zaczyna się druga. Trzeba by się położyć spać, jak mam rano poszukać coś zarobić. Myślę, że pójdę na tor­fowisko na końcu miasta. Widziałem, jak tam furmani wożą torf do Zieleni Miejskiej, która go potem rozwozi pod trawniki gdzie słabowity grunt albo zupełnie piach i trawa nie chce na tym ro­snąć. Więc sypie się na to torf grubo i potem dopiero sieją trawę. Pójdę tam. Poznałem tam jednego starego. Będę mu ładował na wóz, a on będzie tylko obracał. Sam obróci sześć, siedem razy. Po trzydzieści złotych za kurs, bo robota na akord, to ma za jakieś sie­dem godzin sto osiemdziesiąt albo dwieście dziesięć. Jak ja mu bę­dę ładował, to może obrócić ze dwa razy więcej. Tak że ną tym za­robi, nawet jak odliczy parę złotych dla mnie. I nie on będzie ła­dował, chociaż torf to nie węgiel, ale mimo. Narzekał do mnie nie­dawno, że trzymać konia w mieście to na nic, nie opłaca się. Skończyła się era. Zarobi się dwieście złotych dziennie, a w konia trzeba władować prawie sto, żeby go dobrze nafutrować. Owies — czterysta złotych metr. Sieczka — sto osiemdziesiąt metr. Siano — dwa złote kilo. Nic taniej. Na wsi to na wsi. Na wsi w ogóle teraz wszyscy się bogacą. Chłopi teraz są panowie. I bez koni. Maszyny wszystko robią. Na wsi teraz ludzie wygrywają.

Wpół do drugiej. Trzeba by się położyć już. Ale żal. Żal tak iść na bombetel pod kołdrę i zapaść w dziki sen, umrzeć na kilka go­dzin, zostawić zaczęty nowy dzień, a przed północą natomiast żal nie skończonego jeszcze dnia. Żal, mówię, umrzeć na kilka go­dzin, zostawić to wszystko beze mnie, to życie w górę i w dół stra­szliwe, najpiękniejsze, ten świat czarno-biały. Żal, mówię.




W polu


Lato było. Samo złoto lata, które nie w środku latowej pory jest, nie w samym środku, równo między jedną połową a drugą, ale na początku drugiej połowy, a nawet troszeczkę dalej. Ja to zbadałem parę razy. Popołudnie było. Wczesne popołudnie.

Gdzie ja mogłem być o tym czasie dnia i roku? Gdzie ja się mo­głem obracać o tym złotym czasie? Byłem tam, gdzie trzeba być. Byłem tam, gdzie trzeba być i gdzie jest najlepsze miejsce o tym czasie. Bo mam, mam nieraz wielkie szczęście. Byłem w polu. O, nie będę mówił, gdzie byłem jeszcze wczoraj, gdzie spałem dzisiej­szej nocy i dlaczego tak krótko, i jak się znalazłem nagle i niespo­dziewanie w złotym polu o złotym czasie. Nie będę mówił, czy je­stem głodny, czy nie tak bardzo, czego szukam i gdzie idę, co mnie gna. Nie muszę o tym mówić. Sumienie mam spokojne. Ale muszę powiedzieć, jak w polu było. Jak było w polu. Niezmierna, niezmą­cona spokojność unosiła się nad rżyskiem i nad łąkami. Nieludzki spokój panował w rozgrzanym powietrzu. W jego sumieniu. I jak się znam i wiem, jaki jestem, jakie mam sumienie czyste i spokoj­ne, tu nie było co się z tym mierzyć. Bo to był spokój żywy i mar­twy razem wzięte, czyli coś takiego może jak spokój dziecięcia, co urodzone dopiero zasnęło pierwszym snem swoim niepowtarzal­nym. Bo drugi sen już chyba inny jest. Powtarzalny. Bo między pierwszym snem a drugim ono już pozna głód, jak wygląda. Próbuję to jakoś opowiedzieć, ten spokój panujący wczesnego po­południa, staram się, ale to jest nie do opowiedzenia prawie, ten spokój, chociaż, jak mówiłem, sumienie mam spokojne i to powin­na być duża pomoc. To się powinno zlewać jedno z drugim. Ale może się tutaj mylę. Może jakby tu był ktoś z niespokojnym sumie­niem, to może on by lepiej potrafił tę spokojność ocenić. Na przy­kład jakby zabójca człowieka znalazł się w takim złotym polu w spokojności właśnie takiej niezmąconej. Jak on by to ocenił? On by to musiał ocenić jak mało kto, teraz widzę i widzę, że przedtem się myliłem chyba jednak. Taki spokój powinien by go przygnieść do ziemi, zmiażdżyć jak beton spadający albo oszaleć, zwariować on by mógł od tego. W powietrzu latały motyle i różne owady, i trzmiele, raz na chabry siadając, raz na maki, i powietrze aż brzę­czało dokoła, ale spokój był nieludzki.

Więc byłem właśnie w takim polu. I nie będę mówił, gdzie by­łem wczoraj i przedwczoraj, kilka dni temu, ani nawet nie będę mówił, gdzie dzisiejszej nocy spałem i dlaczego tak krótko, to zna­czy, co mnie obudziło. Ale wiem, co mówię, jak powiem, że mógł­bym mieć niespokojne sumienie, gdybym nie powiedział o niebie, jakie było. Jakie było niebo. Niebo było sto pięćdziesiąt razy jak to jezioro, nad którym byłem z jednym człowiekiem i który do mnie: „no i jak?", a ja kiwałem tylko wolno głową w lewo i w prawo. Nie­bo było takie. Sto pięćdziesiąt razy.

Więc byłem właśnie pod takim niebem. I nie będę mówił nic o przeszłości mojej dalekiej czy bliskiej, czy dzisiejszej nocy co mnie spotkało ani o przyszłości mojej nie będę myślał. I ani tak sa­mo o przyszłości ludzkości nie będę się zastanawiał głęboko. By­łem w złotym polu o złotym czasie pod niebem wielkim błękitnym. I koniec. Na tym kończę.




Parę kieliszków


Dzień był piękny. Padał deszcz od samego rana. Może nawet pa­dał całą noc. Chyba na pewno. Kiedy wyszedłem rano z baraku na świat z otwartością, nie wyglądało, że zaczęło się niedawno. Wyglą­dało, że pada od kilku bliskich i dalszych godzin. Pod przemoknię­tymi drzewami kapało jak przez szeroką kratę. Jak przez podziura­wiony niejedną serią parasol. Zapach deszczu roznosił się mocny. Przy jednej bramie przelewało się z beczki. Padało na pewno całą noc. I mogło tak padać cały dzień.

Siedziałem w barze, gdzie wstąpiłem coś zjeść na początek. Nie śpieszyło mi się nigdzie, ani na mokre powietrze, i jak już wsze­dłem, tak już siedziałem. Przy oknie szerokim. Skończyłem jeść i pomyślałem, że pora godowa jest jedna i wymarzona, żeby wypić parę kieliszków. Grosz miałem uczciwy, świeżą bieliznę, na dworze padało jednomyślnie. Po szybie goniły się w dół kropelki. Nie śpie­szyło mi się nigdzie, ani na mokre przeziębione powietrze, nie miałem nic pilnego do roboty, odwrotnie, należał mi się odpoczy­nek, trochę wakacji, urlop mały po czterotygodniowej tyradzie. Nikt mnie nie przeklinał, to znaczy nie powinien nikt, bo na pew­no kilku mnie przeklinało, ale nie powinni. Sami siebie powinni przekląć, na czym stoi świat.

Więc pora była jedyna i wymarzona i wszystko prowadziło do tego, że się jakby już dawno umówiłem sam ze sobą, żeby się spo­tkać w tym barze na parę kieliszków. Jako nagroda za. A nie dlate­go, nie tylko dlatego, że swoją drogą i poza wszystkim żal też prze­lewał mi się z beczki. Nie tylko dlatego. Bo jakby tak miało być, to musiałbym ciągnąć codziennie i do spodu. Często gęsto. Jakbym miał pić dlatego, że smutno, żałko, tobym się prędko nie poznał. Bardzo prędko bym się doprowadził do krainy. Byłem kiedyś na tej drodze dosyć daleko w głąb. Potem, kiedy umarła dla mnie Anna-Laura Dzięgo, pierwsza moja miłość. Wypiłem morze. Watahy zdziczałych dzieci ze słodkimi śmiechami biegały za mną, doskakując i szarpiąc płaszcz mój, palto moje ogromne jak rozwiana chorągiew. Widzę to przez tamtą mgłę. Nie wiem, nigdy nie będę wiedział, jak się podniosłem, na łokcie najpierw, potem na kolana, zanim stanąłem na żylaste nogi.

Poszedłem do bufetu i zamówiłem sto gram w pięćdziesiąt­kach i śledzia w oliwie.

Dużo cebuli — poprosiłem.

Bufetowa opowiadała drugiej, jak to o mało wczoraj nie ze­mdlała w zatłoczonym autobusie.

Więcej cebuli, jeśli można — powiedziałem.

Zapłaciłem i wziąłem całą zastawę do stolika. Przy oknie szero­kim. Po drugiej stronie padało jednomyślnie. Po szybie goniły się w dół kropelki. Dzień był piękny. Wypiłem pięćdziesiąt, przekąsi­łem i zapaliłem papierosa pierwszego. Było jeszcze dosyć wcześnie, najwyżej dziewiąta maksymalnie, ale już się zaczynali schodzić do baru amatorzy i zawodowcy. Ciągnęli różnymi drogami jak do miodu, jak do bartnej sosny. Po dwóch, po trzech i w pojedynkę. Wszedł jeden. Zdjął beret, otrzepał go z deszczu, zatupał nogami i podszedł do bufetu. Jeszcze dosyć chłodno było też. Jeszcze się sam dobrze nie rozgrzałem i jeszcze się tak samo salon dobrze nie rozgrzał. Powoli próżnia się zapełniała, nowo narodzeni przekli­nając pogodę zajmowali krzesła i stoliki, na których czysta jeszcze cerata lśniła w porannym słabym świetle.

Patrzyłem przez okno. Ludzi po ulicy przechodziło mało. Nie widziało się. Duże przerwy były między jednym a drugim. Duże przerwy były od czasu do czasu. Od czasu do czasu ktoś szedł. Zgarbiony i szybkim krokiem. Kobiety szły jednak trochę wolniej pod parasolami. I trzymały się prosto. Trzymały szyk. Że może pa­trzą na nie czyjeś oczy.

Samochody pryskając przelatywały raz za razem. Opony im gwizdały o mokry bruk. Jakichś dwóch w kapeluszach przeszło na ukos ulicę. Weszli. Otrzepali z deszczu kapelusze, zatupali nogami i podeszli do bufetu. W eterze podnosił się szum. Salon się napeł­niał. Salon się rozgrzewał. Na dworze był ziąb. Listopad właśnie mijał bezpowrotnie i zimny deszcz ciął ostro w kruchą skroń. Był to chyba ostatni deszcz przed nadejściem wiadomego i tego, cze­go nigdy nie można wiedzieć, ale wyglądało, że trochę on popada. Wyglądało, że to się prędko i nagle nie skończy. Kiedy wychodzi­łem rano z baraku na świat z miłością, chmury na niebie były szczelne. Ani jednej dziury. I żadnych przejaśnień, tych obszarów niebieskawych, co mogą być na zmianę, na otwarcie się niebios. Nic. Chmury były szczelne jak knebel.

Przywalony ze wszystkich stron wysokimi, ciężkimi domami, nieba zobaczyć nie mogłem. Same tylko ściany i kawałek ulicy dłu­gości trzech drzew posadzonych wzdłuż co ileś metrów. I nagich już. Deszcze, chłody i wiatry oskubały je z piór. Na jednym zostały cztery listki, na drugim dwa, na trzecim też dwa albo trzy, dokła­dnie nie powiem. Tak, oczy mam trochę popsute. Od naftowych lamp, od wszystkich mrocznych zakamarków i od wypatrywania po nocach, nasłuchując szmerów.

Od czasu do czasu ktoś szedł. Przeszedł jeden bez głowy, pół miał w kapeluszu, pół w kołnierzu wysoko postawionym. Samo­chód przejeżdżający ochlapał mu poły. Wysunął głowę i stanął. I podniósł pięść straszliwie. Jakieś słowa wypowiedział. Jakieś słowa padały. O, gałązko jabłoni, czyja wiem, czyja mogę wiedzieć, kto mnie i za co przeklina? Czy mogę wiedzieć? Kto mnie i za co? Prze­klina?

Wstałem poprosić w bufecie trochę pieprzu. Wróciłem, wsypa­łem pieprz do wódki na rozgrzanie piersi i wypiłem. Zapaliłem też drugiego papierosa. Tak, tak, gałązko jabłoni. Tak. Tak albo nie. Czy tylko? Właśnie. Czy aby tylko? Długo myślałem, że jest albo „tak", albo „nie". Że jest odpowiedź „tak" albo odpowiedź „nie". Koniec. Na tym koniec. W dwudziestym trzecim roku życia, może późno, może trochę późno, myśli mi się, że tak prosto zdaje się nie jest. Że wszystko nie da się tak łatwo doprowadzić za rękę do „tak" albo „nie".

Ale za oknem padało jednomyślnie. Jakiś pies z błyszczącą od deszczu sierścią, z ogonem smutno pod siebie, kroczył pod mura­mi po drugiej stronie zalanej ulicy. Kroczył wolno. Jakby nigdy nic. Bardzo obojętnie. Może wracał z nocki od suki jakiejś bardzo da­leko za miastem. I był zmęczony. Wyglądało, że jest zmęczony. Chód miał ciężki. Nie szedł miękko jak anioł.

Salon się rozgrzewał. Salon się napełniał. Znowu czterech wy­rosło na progu. Otrzepali czapki i berety, zatupali nogami i pode­szli do bufetu. Zaraz za nimi weszła postać pojedyncza. Na głowie miał chusteczkę z czterema węzełkami zawiązanymi na rogach. Zdjął ją, wyżął, wytarł czoło i kark i podszedł za tamtymi, gdzie dawali pić za nietanie pieniądze. Pierwszy szmer już dawno marnie zginął w podniesionych głosach. Gwar się teraz unosił coraz zapalczywszy. Serca biły mocniej i słychać już było tu i tam znane mowy.

O kobietach już się zaczynały żałosne przechwałki prawdziwych mężczyzn.

Powiedz sam, Feluś, ile to się w życiu przewaliło, co?

Chryste.

Jeszcze teraz bym znalazł szesnastkę.

Człowiek przebierał jak w ulęgałkach.

To jest fakt.

Aż musiał trafić na swoją pelargonię.

I jeszcze ci powie, że zmarnowała z tobą życie, a to człowiek był głupi. Jedna za mną latała, dziewczyna jak cukierek, jej ojciec miał przed wojną sklepik kolonialny.

Patrzyłem przez okno. Nie odwracałem się. Słyszałem za pleca­mi te gówniarskie mowy starszyzny, te ślinowate mowy prawdzi­wych mężczyzn. Żałość, żałość mnie wielka zawsze na to ogarnia, litość i niedobrze, wolę nie patrzeć przynajmniej, żeby nie pod­szedł mi do gardła nieprzyjemny, kwaśny smak na widok tych słów. Nie odwracałem się. Splunąłem tylko na podłogę. Dwa razy.

Powiem wam coś, tylko...

Nie odwracałem się, ale ten, co mówił, położył chyba w tej chwili palec na ustach. Nachylił się chyba, bo zaczął ciszej.

Zaprowadzę was po pierwszym w takie jedno miejsce. Bę­dziecie mi wdzięczni do końca życia. Byłem tam też pierwszy raz niedawno. Przypadek.

No, no. Gadaj.

Więc to są trzy brunetki.

I zaczął opowiadać cicho i namiętnie. Czasami drżał mu głos i głośno przełykał ślinę. Oczy mam słabsze, ale słuch mam jak igli­ca. Niezły. Oczy też miałem kiedyś ostre. Niezłe. Ale co zrobić. Po szybie goniły się w dół kropelki, a tamten opowiadał. Słyszałem do­kładnie tę opowieść o niedrogiej a wyszukanej rozkoszy, o niespodziewanym przypadku i wielkim szczęściu.

Kiedy wychodziłem dzisiaj na świat z czułością, z otwartymi ra­mionami, nie myślałem o tym. Ale prędko, wpół do dziesiątej do­piero, poranek przecież ciągle, prędko dali mi znać, że wieczorem będzie znowu to samo, znowu będę szedł wolniutko i będą opadać ze mnie całe kawały świństwa różnego, brudu, pomyj, mieszanina śmierdzącego i żałosnego — to wszystko, czym mnie w ciągu dnia obrzucili, mój dzienny utarg.

Znowu wszedł jeden. Już był po piwie. Zdjął czapkę, otrzepał o kolano, zatupał słabo nogami i podszedł do bufetu. Młody był, ale tak szedł, jakby zapomniał gdzieś laski. Byłem kiedyś na tej dro­dze dosyć daleko w głąb. Wtedy kiedy umarła dla mnie Anna-Laura Dzięgo, pierwsza moja miłość. Jadłem coraz mniej. Tyle o ile. Kieliszek to było dla mnie picie i jedzenie razem. Nie potrzebowa­łem nic przekąsić. Kieliszek to było dla mnie mięso i kartofle. Prawdziwego jedzenia jadłem coraz mniej. Tyle o ile. Podziobałem coś i zostawiałem. Pies miałby po mnie dużo co jeść. Szedłem chy­ba też tak samo. Jakbym zapomniał gdzieś laski. Widzę to przez tamtą mgłę. Nigdy nie będę wiedział, nigdy się nie dowiem, jak się podniosłem, na łokcie najpierw, potem na kolana, zanim staną­łem na żylaste nogi.

Podszedłem do bufetu i zamówiłem drugie sto gram w pięć­dziesiątkach i śledzia w oliwie.

Dużo cebuli — poprosiłem.

Bufetowa opowiadała drugiej, jak się w szkole nauczycielka uwzięła na jej syna.

Więcej cebuli — powiedziałem. — I trochę pieprzu na ta­lerzyk.

Co pan tak z tą cebulą?

Lubię. Nie mogę lubić?

Może pan. Czyja mówię, że nie?

Ja to lubię co innego — powiedziała ta druga ze śmie­chem, pół do pierwszej, pół do mnie i pół w przestrzeń.

Zapłaciłem i wziąłem całą zastawę do stolika. Za oknem pada­ło jednomyślnie. Po szybie goniły się w dół kropelki. Dzień był piękny. Wsypałem trochę pieprzu do pięćdziesiątki, wypiłem, przekąsiłem i zapaliłem papierosa. Trochę jakby się uciszyło w sa­lonie. Poszła taka krótka cicha fala łagodności, nie wiadomo zupełnie skąd.

Patrzyłem przez okno. Patrzyłem przez okno na drugie okno po tamtej stronie ulicy, na pierwszym piętrze, trochę na lewo, za którym między firankami siedział jakiś dzieciak. Patrzyłem tam. Był chyba sam w pokoju. Matka wychodząc posadziła go na parapecie i powiedziała, bądź grzeczny, mamusia zaraz wróci. I tak sie­dział. Spokojnie jak Budda. Patrzył na przemijanie.

Ja nie. Ja patrzyłem na niego tylko. Ale patrzyłem, jak to mówią wskroś. Na wskroś. I widziałem więcej niż on. Widziałem dużo. Sporo. Długi czas mnie przykuł tam ten dzieciak. Tam nie­dobrze za długo być. Za pierwszym, drugim, trzecim oknem i da­lej. Niedobrze, mówię, za długo tam być. Przewraca się w głowie niebezpiecznie i bezmiernie rozciągają się wnętrzności. Ja tam je­stem za często za często.

Gdzie pan tak patrzysz, panie? Co pan tam widzisz? Jakiś starszy stał nade mną z dwoma kieliszkami na talerzyku.

Jakiś dwa i pół raza starszy latami ode mnie.

Przepraszam bardzo. Można się dosiąść?

Siadaj pan — powiedziałem. — Proszę bardzo.

Usiadł. Przytrzymywałem mu talerzyk z kieliszkami, żeby nie rozlał, bo widać było, że to nie jest u niego początek podróży, w głowie i w nogach już trochę miał i był taki więcej słabosilny.

Dziękuję panu, dziękuję. Pan jesteś bardzo grzeczny. Bar­dzo pana przepraszam.

Nie ma za co.

Hałas teraz, którego przedtem nie było tak bardzo albo nie sły­szałem, jak urósł, przypadł mi do uszu. Brzęk kieliszków i kufli, szuranie nogami i głośna społeczna spowiedź. Czyli zaczynało być normalnie. Nie pasowały te ściany do spokoju cichej atmosfery.

To za przeproszeniem można zapytać, gdzie pan tak pa­trzyłeś?

Gdzie patrzyłem? Przed siebie — na ulicę pokazałem ręką.

Coś pan kręcisz, za przeproszeniem. Wyglądało, że pan pa­trzysz gdzie indziej. Wyżej gdzieś.

Może i tak.

Widzisz pan. Ja mam dobre oko. Pan się nie gniewasz?

Dlaczego mam się gniewać.

Ja, panie, może jestem dzisiaj trochę tego, aleja mam swój rozum. Wypijemy?

Można — powiedziałem.

To pańskie zdrowie.

Pańskie. Wypiliśmy.

Proszę — powiedziałem, wyjmując papierosy.

Dziękuję, może mojego?

Proszę, proszę, jeden diabeł.

Dziękuję bardzo.

Paliliśmy, nic nie mówiąc jakiś czas. Cieplej było. Salon już się rozgrzał i ja. Trzech znowu weszło, zobaczyłem z boku. Zdjęli czap­ki, otrzepali z deszczu o kolana, zatupali nogami i podeszli do bufe­tu. Tłok już się zaczynał robić tu i tam. Na dworze ciągle lało jedno­myślnie. Po szybie goniły się w dół kropelki. Bez zegarka wyrwane­mu ze snu nieobliczalnego trudno by było, wychodząc na powietrze, spróbować powiedzieć, czy to jest rano, czy południe, czy popołu­dnie. W oknie na pierwszym piętrze Budda siedział spokojnie.

Bardzo pana przepraszam. Można panu jeszcze jedno py­tanie? Pan się nie gniewasz?

Dlaczego mam się gniewać. Pytaj pan.

Niech pan powie taką rzecz. Dlaczego pan siedzisz sam?

Dlaczego siedzę sam? Bo nie znam tu nikogo. I w ogóle.

Samotnik?

Niech będzie.

O, to niedobrze, proszę pana. Za przeproszeniem, ale to niedobrze. Niedobrze.

Ja nie wiem.

Niedobrze. Ja panu mówię. Słuchaj pan starego. Bo uważaj pan, taka rzecz: jesteś pan sam i masz pan wszystko. Cały świat. Ale jesteś pan sam. I co pan zrobisz? No, co pan zrobisz, jak nie będzie z kim handlować? Panie. Życie ludzkości!

No tak. Życie ludzkości.

Życie ludzkości, panie! Widzisz pan. Wypijemy. Ale pan już nie masz. Ja zamówię.

Nie, nie. Jeszcze mam pół kieliszka. Pańskie zdrowie.

Co pan będziesz pił po pół. Ja zamówię.

Niech pan siedzi. Zaraz zamówimy. Jeszcze nie zamiatają.

No dobrze. To pańskie zdrowie.

Pańskie.

Cyknęliśmy się kieliszkami i wypiliśmy.

Ja panu jeszcze coś powiem, bo widzę, że pan jesteś młody i grzeczny. Ja panu teraz powiem co innego. Uważaj pan. Pan jesteś teraz młody, tak?!

Niby tak.

Pan jesteś teraz młody, ale jak pan do czterdziestki nie zro­bisz pieniędzy, to potem już pan nie dasz rady. Możesz pan piersi wypinać, walczyć z policją, majątku już pan nie zrobisz. Rozumiesz pan?

Rozumiem.

Zrozum pan.

Rozumiem, tylko że ja za pieniędzmi taki za bardzo nie je­stem. Fortuna mnie nie ciągnie.

Bo pan jesteś młody. Jeszcze pan jesteś młody i zdrowy i pan sobie gwiżdżesz. Jesteś pan w swojej sile i potędze i nie my­ślisz pan, jak to mówią, na zaś. Ale słuchaj pan starego. Słuchaj pan starego, co z panem teraz rozmawia. Słuchaj pan starego osła, jak to wy mówicie. Pan może nie, bo pan jesteś grzeczny. Pójdę coś zamówić.

Siedź pan. Ja pójdę.

Wstałem wolno i poszedłem do bufetu. Salon już był ładnie rozgrzany. Błyszczały oczy, nie zamykały się usta. Dwóch przy stoli­ku na zmianę waliło pięściami w bladą ceratę. Jakieś zjawisko było też w jaskini. Kobieta. Nie zauważyłem, kiedy weszła. Ani tych dwóch, co z nią siedzieli, szybko jedząc. Ona nie jadła i nic nie pi­ła. Paliła papierosa, patrząc w sufit. Była ładna i ładnie ubrana. Przy stolikach dokoła wszyscy zesztywnieli. Ci dwaj z nią jedli szyb­ko, nic nie mówiąc. Mało mówiąc. Szybko zarazem wstali i wyszli. Ona przeszła pierwsza, bujając parasolką. Za nią oni i za nią głowy się odwracały kolejno i kiwały. Kiedy wyszła, wielu poprawiło się w trzeszczących krzesłach. W powietrzu zaterkotało. Słowa padały, jakby ktoś zatrząsł oblepioną śliwą. Tych dwóch przy stoliku pod ścianą znowu zaczęło walić na zmianę pięściami w bladą ceratę. Ścianami wstrząsał entuzjazm. Przy bufecie była kolejka. Taki był mniej więcej obrót rzeczy.

Dwie setki — powiedziałem, kiedy dobiłem do lady.

Śledzia w oliwie i dużo cebuli? — zapytała barmanka.

Nie. Starczy tego dobrego.

Widzisz — powiedziała barmanka do tej drugiej. — Pan już nie chce cebuli.

Tak? — powiedziała, przeciągając ta druga. — Masz rację. Od cebuli się płacze, a pan jest stworzony do szczęścia.

Uśmiechnąłem się, zapłaciłem i wziąłem całą zastawę do stoli­ka. Usiadłem, przelałem setki do pięćdziesiątek i podzieliłem kie­liszki. Za oknem mogło tak padać cały dzień. Po szybie goniły się w dół kropelki. W oknie na pierwszym piętrze, po drugiej stronie ulicy, Buddy już nie było. Mamusia chyba wróciła i zsadziła go z pa­rapetu.

Za przeproszeniem.

Tak jest. Słucham pana.

Pan powiedziałeś, że pan nie jesteś taki za bardzo za pie­niędzmi.

Tak jest.

Więc ja panu mówię, że ja się zgadzam.

To znaczy z czym?

Z tym, że pan możesz nie być za pieniędzmi. Ja panu wie­rzę.

To dobrze.

Ja panu wierzę, bo jak byłem młody jak pan, też nie byłem łasy na pieniądze, to znaczy nie myślałem tylko o tym, jak by się tu dorobić szybko, ładnie, zgrabnie. Byłem młody, panie. Byłem zdro­wy. Silny. W głowie miałem co innego: panienki, muzyka, koledzy. Lubiło się pieniążki wydawać. Co się zarobiło, to szło w tango.

Kiedy ja za tym też bardzo nie jestem.

Pan jesteś skromny. To ja widzę. Więc ja się z tym zgadzam, co pan mówiłeś. Ja panu wierzę. Ale to jeszcze nie wszystko. Słu­chaj pan starego, co się tak do pana rozgadał.

Może wypijemy? — powiedziałem.

Prawda. Trzeba wypić, bo ostygnie. Pańskie młode zdro­wie.

Pańskie.

Bęc starą babę w łeb — cyknęli się też obok przy stoliku.

Bęc.

Czyli słuchaj pan — podjął mój wspólnik, kładąc kieliszek na stół. — Teraz pieniądz panu nie bardzo potrzebny. Możesz pan mieć, możesz pan nie mieć, ziemia się panu nie usunie.

Tak.

Ale słuchaj pan dobrze, bo ja panu dobrze życzę, panie. Jak chcesz mieć spokojne swoje stare lata, to musisz pan już teraz albo niedługo zaczynać się dorabiać do czegoś. Rozumiesz pan?

Tak.

Żebyś pan, jak pan będziesz stary i nie będziesz pan już miał tyle sil, żeby pracować i dużo zarobić; żebyś pan miał wtedy jakiś kapitał. Rozumiesz pan? Żebyś pan miał swój jakiś kapitał i że­byś pan był niezależny. Nietykalny.

Tak.

Bo nikt panu nie da, panie grzeczny. Nikt panu nie da. A jak panu da rodzina, jak pan będziesz zależny od rodziny, to wte­dy zobaczysz pan, jaki to jest gorzki kawałek chleba. Już byś pan wolał po kweście chodzić.

Tak.

Tak, tak, panie grzeczny. Tak jest dwadzieścia razy, a raz może nie. Na siwe włosy pan nie licz. Nikt nie uszanuje. Własne dzieci, co ich pan na rękach nosiłeś i nic im nie brakowało. Ptasie­go mleka. Człowiek by im krwi z palca dał, jakby chcieli. Za prze­proszeniem coś pan mówiłeś?

Nie, nie. Nic.

Tak, panie kochany. Nie warto nawet dalej mówić. Bo się w człowieku zaczyna gotować wszystko. Pan rozumiesz? — Spojrzał w okno. Żal przelewał mu się z beczki.

Rozumiem — powiedziałem cicho.

Zrozum pan.

Patrzyliśmy w okno jednomyślnie. Po szybie goniły się w dół kropelki. Samochody pryskając przelatywały raz za razem. Opony im gwizdały o mokry bruk. Salon był ładnie rozgrzany. Było ciepło. Na dworze był ziąb. Listopad właśnie mijał bezpowrotnie i zimny deszcz ciął ostro w kruchą skroń.

Elegancka pogoda — powiedziałem, żeby coś powiedzieć.

W sam raz — powiedział mój wspólnik i sięgnął po płyn. — W sam raz, panie kochany. Nie warto nawet dalej mówić.




Dzienna jazda pociągiem


Inżynier! Co teraz za inżyniery są, panie. Robię ja raz sanki w ro­bocie, znaczy w czasie szychty, i przychodzi inżynier, i pyta mnie się, co ja robię. A ja mówię, że pilne zbrojenie, bo potrzebują tam i tam. Postał, popatrzył i poszedł. Masz pan. Inżynier. Nie poznał, że ja robię sobie sanki zwyczajne, a nie jakieś tam zbrojenie. Wy­rzucić takiego, toby zginął, bo ani głową nie umi pracować, ani do zwykłej roboty się nie nadaje. Obie lewe ręce.

Może jeszcze jakiś niedoświadczony? Młody może? Nie­dawno po szkole?

No tak, panie. Może. Ale jednak gdzie Rzym, a gdzie Krym. Ja nie jestem żaden inżynier, ale przychodzę, spojrzę i wiem, co się dzieje.

Mój mąż mówi to samo, ale mówi, że podobno teraz w tych szkołach się poprawia. Znajomy ma syna, co się właśnie kształci. Nie wypuszczają teraz podobno tak łatwo na inżynierów. Zaostrzyli.

No tak trzeba — powiedział zbrojarz. — Bo przecież ina­czej to do niczego niepodobne.

Jeśli powtarzam te słowa, to znaczy, że je słyszałem, czyli gdzieś tam byłem blisko, kiedy padały. W taki sposób wynurzam się z cie­nia i sadowię w przedziale pośpiesznego pociągu. Była zima. Odmarzające okno nagrzanego przedziału parowało. Za oknem, za oknem, mateczko, wspomnij czasem o twoim nie najukochań­szym, za oknem, mateczko, równiny białe wielkie nieskończone, że idzie się i idzie, i idzie, i idzie.

To jest racja, proszę pana. Buduje się dużo. Nawet ogro­mnie. Domy, osiedla, fabryki nowe, chemia, przemysł, szkoły to trzeba przyznać. I to jest bardzo dobre. Ale powiedz pan, ja pana pytam: gdzie się podziewa mięso? Jak to mówią, Świnoujście jest, ale świnoprzyjścia nie ma.

Tak, z tym coś jest nie w porządku.

Mój mąż mówi, że mięso idzie na zagranicę, bo nasze mię­so jest podobno jedno z najlepszych i za to są dewizy.

No dobrze, proszę pani, ale ile oni tego towaru wysyłają. Przecież mięsa to my powinniśmy mieć na fury, a tu jak się coś po­każe, to rozdrapią w pół godziny i nie ma.

Na święta było dosyć.

Na święta, fakt, rzucili. Ale teraz znowu nie ma. A co to na­ród nie potrzebuje trochę lepiej zjeść na co dzień? Gorzej będzie przez to pracować? Albo masło. Czy to jest możliwe, żebyśmy my musieli sprowadzać masło aż z Ameryki? I do tego słone?

Wielkie białe nieskończone równiny, mateczko, że idzie się i idzie, i idzie, skrzy się, migoce w słońcu cała domena, nieprzy­tomne światło kłuje w oczy, w gęsto zastawionych dołach zapada się nogą, przemięka w końcu czeski but.

To znaczy pan pracuje w fachu fryzjerskim?

Tak, w spółdzielni.

Wasza wypłata to zależy, ile macie klientów chyba, nie?

Tak. Mamy czterdzieści pięć procent.

To ile tak wyciągacie? Do półtora?

Coś koło tego. Tysiąc dwieście, tysiąc trzysta, tysiąc cztery­sta, zależy. Niektórzy to zarabiają dwa pięćset.

Nie może być. Jak oni to robią?

Normalnie. Pięćset pierwszego, pięćset piętnastego. Wielkie, mateczko, białe nieskończone równiny, że idzie się

i idzie, i idzie, bolą oczy, bolą ręce, bolą nogi, boli tęsknota u no­gi jak pies. Ale gdzie ty jesteś, chłopcze? Gdzie ty, myślisz, jesteś? Stukot cię rozkołysał i to, co za oknem się ścieli oraz zapomniałeś się nieco. Spójrz trochę dokoła. Popatrz trochę w krąg. Odwróci­łem głowę od parującego, dymiącego jak liturgia okna i tu, w tym miejscu właściwie, zaczyna się normalny w jakimś sensie tok tego zwanego opowiadania.

Byłem w pociągu, w przedziale hojnie nagrzanym, w cieple bi­jącym od niewidocznych rur. Na miękkich, obitych zielonym pla­stykiem siedzeniach pośpiesznego pociągu. Było już po tym całym bukiecie świąt, które zbiegły się przed końcem starego i z począt­kiem, szczęśliwego podobno, nowego roku, i panował jako taki spokój na powierzchni wód. Fala opadła. Tłoku nie było. Cały pu­sty korytarz. W naszym przedziale walały się nawet dwa piękne wol­ne miejsca siedzące.

I oto właśnie. Było nas sześciu. Po troje naprzeciw wygodnie byliśmy usadowieni. Od strony drzwi rozmawiali dwaj mężczyźni. Wynikało, że jeden był zbrojarzem, drugi fryzjerem. Od czasu do czasu w ten męski dialog wtrącała się kobieta w chustce, ale słowa­mi nieobecnego jej męża. Rozmawiali po trochu o wszystkim. Do­tykali, jak to mówią, różnych tematów. Mówili o sfuszerowanych inżynierach, ale że się poprawia, o budowie przyznali, że buduje się na potęgę, ale że brakuje mięsa, na wypłaty potem przeszli, co kto ile, teraz wyciągnęli papierosy.

Proszę.

Dziękuję.

Cholerne zapałki. Błyśnie i zgaśnie.

Zapałki dobre, tylko draska, widzę, jest już cała zjechana — powiedział zbrojarz do fryzjera. — Czekaj pan.

Proszę — wtrąciłem się z ogniem.

Dziękuję panu.

Schyliłem się i ja po swoje gwoździe, które położyłem pod sie­dzenie na rurach, żeby się trochę wysuszyły. Rozmowa tych dwóch, nie licząc trzeciego nieobecnego, ale przemawiającego głosem żo­ny, potoczyła się o czym innym. Dymna teraz atmosfera przedzia­łu nieźle do tego się nadawała. Dymne tło było niezłe. Padające słowa podtrzymywał i unosił w powietrzu dym.

Albo mówią, proszę pana, że nie ma Boga. Kto może wie­dzieć? Taką rzecz. Ja tam w kościół i księży nie bardzo wierzę, to mówię od razu.

Mój mąż też nie wierzy, ale dla świętego spokoju co jakiś czas na mszę pójdzie. Żeby w kamienicy ludzie nie szkalowali. A ja wierzę.

W kościół można wierzyć, można nie wierzyć, proszę pani, jak tam kto chce, ja za nimi nie przepadam, ale co do Boga, to przecież chyba mamy w sobie jakąś magnezję, duszę czy prąd.

A co do tego to pan ma rację na pewno, proszę pana. Na pewno. Coś jest. Co się tyczy tego, to coś musi być.

Człowiek nawet nieraz czuje w sobie jakąś smugę.

Coś musi być. Na pewno.

Tak — powiedział podróżujący fryzjer. — Są na świecie rzeczy niezbadane.

Dym jakby dłużej unosił i kołysał ostatnie te słowa. Zdanie by­ło z tych mistycznych. Było prawie oczywiste, że cisza, nawet naj­krótsza, musi po takim zdaniu zapaść. Cisza po takim zdaniu na­rzucała się sama na usta. I ona zapadła w przedziale pośpiesznego pociągu. Znaczenie jej było jednoznaczne. Każdy puścił wodze i dawał się ponosić skrzydlatemu koniowi w sfery konstelacji, w sfe­ry Jana Ruysbroecka zwanego Admirable.

Trwające milczenie dawało pojęcie o sile i wadze tych spraw. Niby zwiewnych, szeleszczących nie tyle w głowie, ile nad nią w przezroczystym wieńcu aureoli. Cisza, która zapadła, dawała po­jęcie o wielu sprawach. Dawała pojęcie i dawał temu wymowny, niemy wyraz. Była jednak przede wszystkim najlepszym dowodem, jak nagle i niespodziewanie może człowiek zamilknąć. Milczeli więc wszyscy i to było jedyne. Bo to jest często najlepsza rzecz, ja­ką można zrobić. Jaką też można powiedzieć.

I oto właśnie. Długo czekałem na tę chwilę, zaciągnąłem się papierosem, długo czekałem na ten moment, wypuszczony dym esował w powietrzu prześwietlonego zimowym słońcem przedzia­łu, na tę okazję, żeby powiedzieć to, co myślę o nie zamykających się ustach. Ubogie są. Biedny ten, który ratować się próbuje deską ze słownej materii. Ile można wysiedzieć w nowoczesnym, dźwię­kowym, rozgadanym kinie? Pół godziny kroniki i pół godziny fil­mu właściwego albo nawet nie, tyle, żeby się przekonać jeszcze raz, że jest zupa pomidorowa, więc czas już wyjść i pozostawić jasny ekran naprzeciw ciemnej sali. Wszystkiego razem godzina. Nie mówi się tu o wyjątkach.

Z dużej chmury mały deszcz. Wielu znam o ruchliwych war­gach. Z ust im płynie ciąg nieurywany. I to jest wszystko. Słowne składanki, błyskotki, świecidełka, dowcip. Słowa, słowa, słowa — powiedział jeden rozdarty dwoma pytaniami jak idącym na dno masztowcem przepołowione morze.

Zamknij wreszcie japę — powiedziałem do młodego poety.

W bujnej trawie cyrklowało stado szpaków. Las stał jak rozpu­szczone legiony. Pod starym pniem biło tętno nornicy na myśl o chytrym lisie. W państwie mrówek bieganina. Dalej, w gęstym za­gajniku spał leśny geniusz. W koronach drzew turlał się wiatr. Szu­miało. Przez gałęzie odsłaniał się błękit zawrotny. Z naciętych u piedestału sosen zwisała soplami żywica.

Weź kawałek i żuj — powiedziałem. — To będzie lepsze.

Ale dosyć o tym, choć język świerzbi. Nie tylko po to, żeby po­wiedzieć, co myślę o nie zamykających się ustach, wynurzyłem się z cienia na ten biały dzień. Po co jeszcze? Nie wiem. To się okaże. Nie jestem prorokiem na własnym chlebie jak i na cudzym. Próbu­ję żyć. Wiążę koniec z końcem. Wytyczonej prosto drogi nie ma. Ta jedna może, ale nie wiadomo. Ci, co ją obrali, nie chcą nic po­wiedzieć. Wszystkie inne, mniej lub więcej, w gęstej toną mgle. I są zawisłe. Piasek na nich ruchomy, bagaż ciężki, rozstaje okrutne, pogoda kapryśna jak rozpieszczony synek państwa Iks.

Santa Polonia, jakie to wszystko jest zawiłe. Na tarasie sie­dzisz, zdaje ci się, a to jest kępa na bagnie. Chwieje się podwa­lina, dokoła mętna woda, skaczesz na drugą kępę, na trzecią i da­lej. Idzie noc, wchodzisz na drzewo jak po schodach hotelu i sie­dzisz na gałęzi, czekając na brzask. Całą noc śmieją się topieli­ce i błotna sowa krzyczy wysokie „kew, kew" i klaszcze skrzydłami. Ty to wszystko słyszysz, bidaku, cały drżąc. Ale wstaje w końcu dzień i słońce to jest zawsze słońce, ranek to jest zawsze ranek, stare to wszystko jak świat, a nie znudziło się jeszcze nikomu. Al­bo pory roku. Od jak dawna są i to się nie sprzykrzyło jeszcze nikomu. Więc jest ranek każdego dnia i w mętnej wodzie odbi­ja się nowa twarz.

Pory roku. To jest prawda. Od jak dawna są, od początku, i to się nie znudziło jeszcze nikomu. Znudziło się już niektórym wszy­stko na tym świecie: miłość, sława, pieniądze, napoje, zabawa, ży­cie nawet, śmierć nawet jest im nudna, mówią, ale komu, komu znudziła się wiosna, lato, jesień, zima? Tak pytam. Ten, który po­wie, że jemu, ten jest tylko po prostu niepoprawnym pozerem.

Pory roku. Te cztery najpiękniejsze zmiany bielizny dane są. To jest prezent. To jest wyprawka każdego, czy chrzczony, czy nie.

Co pan grasz na tym bębnie?

Pory roku.

Którą teraz?

Teraz gram wiosnę. Niedawno zacząłem.

A tu była zima. Pierwszy świeży miesiąc zimy. I pierwszy praw­dziwy, świeży mróz trzymał w kleszczach ziemię, wody, drzewa, no i resztę. Na szczęście śnieg spadł jak z nieba. Puszysty i suchy, on trochę łagodził żelazną rękę.

W wystygłych, stojących na bocznicach wagonach nie było we­soło. My się na tym znamy. W lodowych wzorach szyby, zimne ru­ry, lepkie od mrozu, kąśliwe metalowe okucia, pusto, nieobecny albo dobrze ukryty Bóg, a zamiast niego przez wszystkie szpary wkręcający, wślizgujący, wwiercający się lodowaty wiew północno-wschodni. My się na tym znamy.

Pamiętając o tym, jak mogłem nie doceniać sytuacji? Usado­wiony wygodnie, w cieple nagrzanego przedziału, papierosa pocią­gając, patrząc na zalane słońcem zimowe pola, kołysany równym, eleganckim stukotem szybkiej jazdy, jak mogłem tego wszystkiego nie doceniać, ja, pamiętający o tamtym i który w dodatku wynurzy­łem się z głębokiego cienia jakiejś mrocznej jamy mego mózgu. Sytuację więc ja doceniałem bez najmniejszego dla niej uszczerb­ku. Doceniałem należycie cały wewnętrzny spokój nagrzanego przedziału.

Na półce równo ułożone leżały walizki. Nie na kupę, ale ła­dnie, swobodnie, jedna obok drugiej. Miejsca było dosyć i dla ży­wych ludzi, i dla martwej natury ręcznego bagażu. Było już po tym całym bukiecie świąt, które zbiegły się przed końcem starego i z początkiem szczęśliwego podobno nowego roku i panował jako taki spokój na powierzchni wód. Fala opadła. W pociągach tłoku nie było. Cały pusty korytarz. W naszym przedziale walały się na­wet dwa piękne wolne miejsca siedzące. Na półkach tak samo ja­śniał luz i nie przepychał się, nie gniótł, nie deptał, nie kopał się świąteczny tłum walizek, siatek, paczek, toreb, tobołków, chłop­skich spadochronów, koszyków, kobiałek, łubianek, wiklinowych holendrów, tłumoków, zawiniątek, teczek, niekoniecznych nesese­rów, nart, kijków, panczen, plecaków, worków turystycznych, pu­deł, menażek, chlebaków, sakwojaży, baniek, kanek, kubełków na­krytych pergaminem, instrumentalnych futerałów, dobrze. Tego nie było. Były na półce trzy walizeczki obok siebie ułożone.

Na ścianie przedziału, naprzeciw, wisiał obrazek-fotografia sławnego letniska. Na obrazku widać było wielką solankową tężnię podobną do potężnego budującego się w stoczni statku lub gęstego szkieletu nieznanego, straszliwego gada z czasów tych da­lekich i barbarzyńskich, kiedy nie znano ani atomu, ani kuli dum-dum, ani prostej nawet jednostrzałowej rusznicy. Pod tężnią obok spacerowali wczasowicze albo siedzieli na ławkach w cieniu drzew, jedząc, połykając pełnymi garściami zdrowotne, świe­że jak po burzy, przyprawione obficie jodem i ozonem, życiodaj­ne powietrze. Po drugiej stronie tężni, której nie było widać, można się było domyślać takiej samej wczasowej scenerii, tchną­cej ciszą, spokojem i zielenią. Zatroskane wiecznie moje oczy pa­trzą na takie szczęśliwe obrazki z niepożądliwą bezgranicznie przyjemnością. My, ja i mój los niezłomny, nie to wybraliśmy dla siebie, natura nasza tak dzika, ale ze szczęścia innych my się cie­szymy jak dzieci. Ze szczęścia wokoło nas my wprost radośnie płaczemy. Bo my jeszcze nawet lepiej niż szczęśliwi, wiemy, co to jest. Bo my, jak i mój los niezłomny, wiecznie targani za rękawy, włosy, wnętrzności i duszę, jeszcze lepiej, niż żyjący w spokoju, wiemy, co to jest spokój.

To ja teraz panu powiem coś lepszego — powiedział fry­zjer. — Opowiadał mi jeden klient. Więc jeden pracował przy fo­sforze, nie wiem, czy to przy zapałkach, czy w chemii, czy w fizyce, wszystko wszystkim, tam, gdzie pracował, był fosfor. No i proszę pa­na, ponieważ nie było nic lepszego do brania, to zabierał do do­mu po trochu tego fosforu.

I co on z tym robił? — zapytał zbrojarz.

A to zaraz pan zobaczy. Więc, proszę pana, on tym fosfo­rem wysmarował klamki od drzwi, obramowania różne, ramki od portretów na ścianie, koronę Matki Boskiej na obrazie i, proszę pana, wszyscy w domu się cieszyli, żona, dzieci, bo w nocy to wszy­stko bardzo ładnie się świeciło.

Tu fryzjer zrobił małą przerwę i zaciągnął się papierosem. Wy­puszczony dym snuł swoją niezależną opowieść.

I słuchaj pan dalej. Po jakimś tam czasie w domu zapano­wała jakaś tajemnicza choroba i lekarze z początku nie wiedzieli, co jest. Aż się w końcu wydało. Ta choroba to była, proszę pana, choroba promienna. Od tego fosforu, który przecież wysyła trują­ce promienie.

No słusznie przecież — powiedział zbrojarz. — Tak samo przecież ołów na przykład i wszyscy drukarze po iluś tam latach mają ołowicę. Ach, co za ludzka głupota. To on nie wiedział, że fo­sfor wysyła trujące promienie? Nie powiedzieli mu tego w robocie?

Widocznie, proszę pana, nie.

Nie czytał tego w BHP?

Widocznie, proszę pana, nie.

Zbrojarz, cmokając zdumiewająco tsy, tsy, kiwał głową w nie­takt pociągu, kiwała głową kobieta w chustce, kiwałem głową ja po takiej opowieści. Nie kiwali: fryzjer jako, rozumie się, narrator i ta para pasażerów, o której do tej chwili było cicho, o której do tej chwili nie było mowy, prócz wzmianki w przelocie, że dostrzeżono ich istnienie.

I oto właśnie. Kto to był? Było nas sześciu. Po troje naprzeciw siebie wygodnie byliśmy usadowieni. Kim byli ci, którzy oprócz wy­mienionych zajmowali dwa z sześciu zajętych miejsc nagrzanego przedziału? Oni mi się zaczynali nie podobać.

Była to lekko starsza kobieta i był lekko starszy mężczyzna. Ubrani byli po nowobogacku, ale nie o to chodzi, bo każdemu wolno nosić w nagrzanym przedziale białe łokciowe rękawiczki, dwie na rękawiczkach bransolety, na ramionach narzucony tkliwy, moherowy szal, dżersejowy kostium. On zaś ubrany był w jasną, kraciastą, zagraniczną marynarkę i w ogóle but, spodeń, koszul, wszystko było międzynarodowe. Cymes and bulba. I nie o to cho­dzi. Bo wolno mu było. Zachwytu mojego strój rokoko nie wzbu­dza, ale nie o to chodzi, jeszcze raz mówię.

Zaczęli mi się oni nie podobać coraz bardziej, bo zauważyłem, że od czasu do czasu, podczas rozmowy trójki zbrojarza z fryzje­rem i kobietą w chustce, wymieniali oni drwiące, trochę zbyt wy­górowane półuśmieszki. Czuło się wyraźnie od nich chłód dla nas, lekceważącą postawę, lekceważące ustawianie się do kogoś profi­lem. Zajęci rozmową, prości moi towarzysze podróży tego nie zau­ważyli, ale mimozie to nie uszło i wzbierał w niej gniew. Wzbierał we mnie gniew. Bo można mieć komis, można mieć konfekcyjny sklepik, na takich oni mi coraz bardziej wyglądali, prywatna bran­ża, gut, ale czy to znaczy, że już nie trzeba być człowiekiem między ludźmi? Chociaż jeśli się nie myliłem, jeśli się zgadzało, że należą do prywatnej branży, to można było bez trudu wyrozumować, że oni wzgardą, ironią, chłodem i wyższością odbijają sobie tutaj na nas to, do czego za ladą zmusza ich interes i kabza: przesadna uprzejmość, trajlowanie i migdalenie klientów.

Proszę bardzo. Może ten? Proszę uprzejmie. A może inny kolor? W tym jest pani wspaniale. Tak, ten też jest uroczy. I kolory grają. Do szarego różowy przydymiony, mówi pan, owszem, tak, ale niekoniecznie. W tym na przykład tak samo jest pani doskona­le. Co do jakości, gwarantowana. Zagraniczna. Nie, te nie są fran­cuskie. Te są włoskie, o, proszę spojrzeć tu, jest marka: Pitigrili. Natomiast, jeśli pani życzy jeszcze coś lepszego, to mamy ostatni w tej chwili krzyk mody na Zachodzie, tak zwane paranoje.

Na omotanie i skołowanie człowieka jest dziesięć tysięcy spo­sobów. Połowa z tego jest w posiadaniu samych tylko handlarzy. Co można dodać do liczb? Żywa cały czas rozmowa zbrojarza, fryzjera i trzeciego, nieobecnego mężczyzny, ale przemawiającego od cza­su do czasu głosem żony, coś jakby nie kleiła się teraz. Urywała się i gasła. I oni wreszcie zauważyli ironię i chłód bijący od pary sie­dzącej przy oknie i to ich w końcu zupełnie zmogło i zmroziło, chociaż nie bardzo wiedzieli, co się dzieje.

Od jakiegoś czasu słoneczne promienie już nie trzepotały się w lekko przydymionym powietrzu przedziału. Nie jechaliśmy już bokiem do porannego zimowego słońca, a i ono też nie stało w miejscu, tylko podnosiło się po niebiańskim zakolu. Więc padł cień na otaczający nas czworokąt. Pierzchłe za tor słoneczne pro­mienie nie były tego jedyną przyczyną. Oto do czego może dopro­wadzić jeden niewydarzony, drwiący półuśmiech. Atmosfera napi­nała się jak łuk. Wszyscy milczeli. Przejeżdżający z hukiem w prze­ciwną stronę drugi pociąg rozluźnił trochę cięciwę. Ale na parę tylko sekund. Jest tu miejsce na pytanie: po co i komu potrzebne nabite, ciężarne powietrze?

Dojeżdżaliśmy do większego miasta i maszyna z wolna hamo­wała. Nie wiadomo, komu miało sprzyjać tego dnia, ale na pewno odetchnęliśmy z ulgą, kiedy nowobogaccy zaczęli zbierać się do wyjścia. To dobrze. Bo zaczynało być o kogoś za dużo w luźnym przedziale. Nałożyli eleganckie mantele mit Kappe, ale nie o to chodzi, bo każdemu wolno, jak go na to stać. Mężczyzna zdjął z półki walizeczkę i przepuścił przodem kobietę, która otworzyła drzwi na korytarz. Wszystko to się działo w ponurym milczeniu. Oto, do czego może doprowadzić jeden niewydarzony, ironiczny półuśmiech. Kiedy bez słowa, z górnością mężczyzna wychodził za kobietą na korytarz, ja nie wytrzymałem.

Do widzenia — powiedziałem.

Odwrócił się i odrzekł:

Niepotrzebnie pan się wysila, młodzieńcze. Nie będzie mnie pan uczył manier. Za młody pan jest.

A ja już poszedłem na całego:

Po co to wszystko? — mówię. — Po co? Kiedy i tak należy­cie do klasy, która ginie.

Aż go wspięło na palce lekko do przodu. Czerwona krew zala­ła mu nalane oblicze. Podwójna jego broda miała teraz prawdziwy kolor korali. Z szeroko rozwartymi, strzelającymi oczami stał na­ciągnięty, niech tam, jak struna. Wszędzie, korytarzami pociągów też szwenda się apopleksja. Przystanęła na chwilę przed naszym przedziałem i smutno powlokła się dalej. Nowobogacki opadł na pięty, z całą odrodzoną siłą zatrzasnął drzwi i poszedł za swoim przeznaczeniem.

Bania pękła. Wszyscy jak na rozkaz odetchnęli głęboko i po­prawili się w siedzącej postawie. Wyjęto papierosy i zaczęło się wza­jemne częstowanie.

Co on chciał? — zapytał zbrojarz.

Żebym to ja, panie, wiedział — powiedziałem.

Zauważyłem — powiedział fryzjer — że się do siebie głupio uśmiechają, jakżeśmy rozmawiali, i trochę mnie to zmroziło, bo niby o co chodzi.

Ja też zauważyłem — rzekł zbrojarz. — I ludzie kochani, za­chodzę w głowę, ale nic nie rozumiem.

Właśnie — powiedziała kobieta w chustce. — Co ich ugry­zło?

Pewnie jakiś bąk — powiedziałem.

No ludzie kochani.

Bania pękła. Rozwiązało się zbite w węzłach powietrze, rozwią­zały się języki, odtajała od sklepienia gardeł zmrożona ślina.

Co za cholerny naród. Co za ludzie. W trochę lepsze łachy się to ubierze i już się to wywyższa. Mało, że dwie godziny tu nam truli powietrze, to jeszcze pośmiewisko sobie robią z innych.

Wyższa sfera.

Mój mąż mówi na takich: panowie Ę, Ą, co to tak dokła­dnie wymawiają ę, ą.

Niemcy, proszę państwa, też zaczęli od tego, że się wywyż­szali nad inne narody i rasy. I widzieliśmy, co z tego wyszło — po­wiedział fryzjer.

Drang nach Osten.

Drang nach Osten i w ogóle drang nad ganze Welt. Bo pół świata im było za mało.

I zachłanność ich zgubiła. Za swoje dostali.

Ale ile myśmy dostali.

I to nie za swoje.

Tylko za czyjeś.

Tak, mój Boże. Myśmy to już przeszli a przeszli. I tak już jest i jest od zarania dziejów. Gdzie człowiek nie sięgnie w historię, to było tak samo.

Na nas się chyba jakiś zły duch zawziął i tak nas gnębi — powiedział podróżujący fryzjer.

Dym jakby dłużej unosił i kołysał ostatnie te słowa. Zdanie by­ło znowu z tych mistycznych. Cisza, i to ponura tym razem, ponu­ra jak nieszczęście, boleściwe rozpamiętywanie, mogła znowu po takim zdaniu zapaść. Nie chciałem tym razem pozwolić. Nie daj, szczuło mnie, nie daj.

To nie może być prawda — powiedziałem. — Trzeba się z tego wyzwolić. To jest jakiś niedobry, złowieszczy urok. To jest po prostu złorzeczenie. Trzeba raz z tym skończyć — powiedziałem i stuknąłem ręką o blat przyokiennego składanego stoliczka.

Nie można przecież wiecznie załatwiać sprawy w taki spo­sób — dodałem ciszej.

No, ale jak, panie, wytłumaczyć to wszystko? Żeby się tyle waliło na jeden kraj?

Może nie trzeba szukać winy pod lasem, ale pod nosem.

Przepraszam, szanownego pana, to znaczy chce pan przez to powiedzieć, że zły duch siedzi w nas?

To nie jest takie wykluczone. Widział pan tych, co niedaw­no wysiedli. Czy to dobry duch przewrócił im w głowie i kazał im się wywyższać i głupio się uśmiechać z naszego przyjemnego towa­rzystwa?

Tak — powiedział fryzjer. — To nieładne, ale...

To było nie w porządku — powiedziała kobieta w chustce.

To było zwykłe chamstwo — powiedział zbrojarz.

Ale — złapał swoje słówko fryzjer. — My tu jednak rozmy­ślamy o czym innym. My tu, proszę pana, rozmyślamy, jak to mówią, o stanach wyjątkowych. Czyli, proszę pana, wojna, gradobicie, susza, powódź, pożary i tak dalej, no i wojny. Te wojny. Gdzie tu jest jakaś nasza wina? Co my, prości ludzie, możemy na to pora­dzić? Czyli, proszę pana, czy to nie jest jakieś przekleństwo nad na­rodem?

Po krótkim przystanku maszyna znowu sunęła, nabierając pę­du. Siedzących przodem do jazdy niewidzialna ręka popychała lekko do tyki na oparcia. Przeciągle zawyła syrena pociągu. Komuś drzemiącemu przyśnił się pożar, a może po tylu latach, Santa Po­lonia, po tylu jeszcze latach, uliczna łapanka.

Nie wiem — powiedziałem. —Ja nie wiem. Ale cała moja młoda dusza buntuje się. Nie można być niewolnikiem przekleń­stwa. Trzeba się z tego wyzwolić.

Za oknem śnieg migotał biało, różowo i niebiesko w żółtym, platynowym i pomarańczowym słońcu przedpołudnia. Na polu, niedaleko torów, siedziało nad jakąś padliną połączone stado si­wych wron, lśniących gawronów i mniejszych kawek. Przez huk, szum i stukot pędzącej pośpiesznie maszyny przebijały się wniebo­głosy wygłodniałego spłoszonego na moment od żeru czarnego ptactwa. Błyszczącą wyślizganą szosą zaprzągnięta do sań chuda chabeta wiozła rozigraną dzieciarnię, Za saniami, na niedzielną mszę szły do miasta, które za nami, okutane w wielkie chusty jak w ponczo, panie chłopki, wolniutko rozstępując się przed cięża­rówką. Z kominów rozsianych po zimowisku domów unosił się dym prosto w górę, wysoko, aż go tam nagle łamały wpół i rozno­siły podniebne prądy. Naziemne prądy szły po izbach od gotujące­go się w garach krupniku, żuru, barszczu i złotej myśli jedzenia — pięknego rosołu. Naziemne prądy snuły się po izbach od pieczo­nej w piekarniku albo duszonej na wolnym ogniu, na azbestowej płytce, niedzielnej chabaniny. Przypiekana na fajerkach cebula też nie schnie bezwonnie, ale bijąc w nozdrza. Naziemne prądy roz­walały się po izbach od zasmażki na patelince, od toczonego na kluski ciasta, od kapusty, pieprzu, majeranku, pietruszki, mar­chewki, seleru, kopru i bobkowego listka.

Jechaliśmy. Nikt nie wszedł na miejsce tych, co uszli. Miejsca było tyle, że do naszego przedziału położonego w środku wagonu nikt nawet nie dochodził. Po dwóch teraz z każdej strony wygo­dnie byliśmy usadowieni. Za oknem las teraz odbijał blask świecą­cej zapatrzonej w niego pary oczu. Pod oblepami śniegu uginały się sosnowe gałęzie jak jabłonki po rok po roku trzyletnim, mar­nym owocowaniu, po trzech głuchych latach i wreszcie przyszła ta wiosna, a nie inna, i zajął się białym kwieciem sad, że trzeba było zawczasu podeprzeć gałęzie. Bo lepiej nie odkładać na później te­go, co można zrobić od razu. Od czasu do czasu z gałęzi osypywał się śnieżny puch strącony przez sikorę szukającą czerwi albo po­wiewem słońca w wysokie korony.

Kawa? Herbata? — zapytał chłopak, jedną ręką otwierając drzwi przedziału, drugą trzymając tacę z napojami. Kitlową swoją marynarkę zapomniał lekko przeprać. To był błąd. Na śnieżnobia­łym tle zza szyby, przed którą stał, rzucało się to w oczy. Handel je­go na pewno na tym cierpiał. Z tacy wyglądało, że mu pełnych szklanek wiele nie ubyło od pierwszej chwili. Zamknął drzwi i po­szedł dalej.

Kawa? Herbata? — przemawiał do następnych przedziałów. Wstałem, wyszedłem na korytarz i krzyknąłem do niego pyta­nie.

Proszę pana. W którą stronę bufet?

Za mną — powiedział, nie odwracając się.

Zaraz — powiedziałem. — Iść za panem czy w drugą stro­nę?

W drugą stronę.

Dobra.

Trzeba się napić jakiegoś piwa — powiedziałem, wracając do przedziału po papierosy. — Gorąco coś.

Tak — powiedział fryzjer. — Ładnie grzeją.

A nieźle — powiedział zbrojarz. — Nieźle. Niech pan zo­stawi drzwi trochę odemknięte.

Zamknąłem do połowy drzwi przedziału i pociągnąłem długi­mi, pustymi korytarzami, zalanego zimowym słońcem, jasnego wnętrza ruchomego tunelu. Jechaliśmy przez las ciągle i wszystkie drzewa niemymi świadkami, że słowa są tylko słabym echem niewy­rażalnego zachwytu. Sunąłem wolniutko kołysany na boki. W jed­nym z napotkanych luster, zdobiących ściany korytarzy, przegląda­łem się chwilę i, mrużąc ślepia, przeczesałem palcami włosy. To mi zawsze wolno.

Duży jednak luz panował w pociągu. W ośmio-, a i lekko dziewięcioosobowych kabinach siedziały po trzy, cztery persony.

Drzwi przedziałów były przeważnie wpółotwarte. W jednym jakiś facet rozłożył się w całej szerokiej swojej długości. Czoło i oczy nakrył czapką, brzuch dwuszpaltową gazetą i spał. Było mu bło­go. Od niewidocznych rur biło lube ciepło. Nie wyglądało na oko, że jemu to przyśnił się pożar albo może po tylu latach, po tylu już latach, uliczna łapanka. Ale mogę się mylić. Mogę się grubo mylić.

W innym przedziale siedziały same trzy kobiety. Żadna nie ro­biła na drutach ani na szydełku. Była niedziela i trzeba było dzień święty święcić. Więc rozmawiały. Dwie już nie były młode, a trzecia staruszka z psem małej rasy na kolanach. Przypomniał mi się ludz­ki ból i rozpacz za wiernym towarzyszem samotności. Siedziałem w poczekalni u weterynarza. I przyszła staruszka. Nie miała ze so­bą żadnego zwierzaka. Drobnym krokiem przysunęła się do ławki i usiadła. I pyta mnie:

Pan nie wie, gdzie jest w naszym mieście cmentarz dla zwierząt?

Nie wiem, proszę pani. Nie wiem. Nawet nie wiem, czy jest. Jest?

Podobno jest.

Nie wiem. Ktoś pani zdechł?

A ona zaczęła płakać, bidula. Łzy jej kapały, trzęsła się broda, straszny żal i rozpacz targał kruchą postać.

Pies? — pytam. Potrząsnęła główką.

Kot?

Kotka — powiedziała. —Ach, Boże, jak ona dzisiaj zdycha­ła. Jakim ludzkim głosem.

I łzy jej kapały, i płacz wstrząsnął. Odwrócić się tu trzeba by­ło. Nie patrzeć. Ja, kiedy zdychała mi Nora — suka, nie płaka­łem, ale był to fałszywy wstyd. Kiedy patrzyła na mnie smutnymi, zamglonymi oczami, kiedy na ciche moje wołanie próbowała je­szcze resztkami sił machać ogonem, czemu powstrzymywałem łzy straszliwym zaciskaniem szczęk? Czy nie należało się jej ode mnie te parę łez? Ona, gdybym ja zdychał, ona by wyła nade mną ca­łą księżycową noc z podniesionym łbem, że całej okolicy drętwia­łaby skóra. I nie mąciłyby jej żalu inne psy szczekaniem, ale wtórem żałobnym. Jechaliśmy przez las ciągle i wszystkie milczące drzewa niemymi świadkami, że słowa są tylko słabym echem niewyrażalnego żalu.

Przeszedłem jeszcze wagon pierwszej klasy z korytarzem wy­ścielonym chodnikiem i z pluszowymi siedzeniami. Podróżujących ludzi było tu jeszcze mniej, a kilka całych przedziałów walało się bez duszy. Kilku oficerów starszej rangi: kapitan, major i podpuł­kownik, dwóch cywilów grających w domino, dwie kobiety, jeden ksiądz. Trzy, pięć, siedem, osiem osobistości w całym obszernym i jasnym wnętrzu wagonu. To dopiero była jazda! A jeszcze widzia­łem świeżym okiem pamięci świąteczne, oblężone ciasno perony, poczekalnie, każdy wolny skrawek i między zbitym tłumem przewi­jających się zręcznie kieszonkowców i złodziei torebek. Skład pod­stawiono i widziałem świeżym okiem liczącej zaledwie dwa tygod­nie pamięci, jak się łamią cywilne falangi i jak się rzuca tłum do drzwi wolno wchodzącego na peron pociągu. Słyszałem jeszcze świeżym uchem pamięci, jak się rozprzęgają języki, chlaszcząc stłamszoną atmosferę, a krzyki zagubionych dzieci biją ostro i cienko w kryty dach peronu albo w niewybredne, gołe niebo. Wi­działem zeszłoroczną, ale ciągle jeszcze świeżą, krwawiącą pamię­cią tego, któremu się bardzo śpieszyło, a potem wlokło go dwa­dzieścia pięć metrów czerwonym śladem.

Tak. No tak. Przeszedłem więc wagon pierwszej klasy, harmo­nijkę i zaraz był bufet u wlotu następnego pulmana. Przy okienku stało dwóch średniowiecznych, popijając piwo.

O, słuchaj kolego — ucieszył się do mnie jeden z nich. — Gzy ty znasz się na historii?

Trochę.

Bo my mamy taki problem historyczny. Znasz się?

Trochę się znam.

To powiedz, jak się nazywa marszałek Związku Radzieckie­go?

Malinowski — mówię.

Widzisz — powiedział ten do drugiego. — A ty mówiłeś, że Kalinowski.

Rodion, nie? — powiedział jeszcze w moją stronę.

Rodion — mówię.

No widzisz — powiedział w jego stronę, kładąc płasko na powietrzu dłoń wolnej ręki.

Piwo — rzekłem do okienka.

Szef odkapslowal, zapłaciłem monetą, wziąłem butelkę i staną­łem przy oknie, opierając się. Las. Za oknem ciągle sosnowy las zielenił się ciemno. Przysypane śniegiem drzewa uciekały w tył, jak godziny życia pędzone w plecy krótką nahajką. Wyciągnąłem pa­pierosy i zapaliłem.

Popijając piwo, pociągając dyma, patrzyłem w okno przymru­żonymi, nieruchomymi oczami. I zapomniałem się, sam nie wiem kiedy. Poniosło mnie gdzieś, porwało i odrzuciło za bariery jak po­rywisty wiatr białym liściem. I spowinęła mnie mgła. Zamgliły mi się dymiącą dalą niebieskie tęczówki i nalot jakiś puszysty jak śnieg przysypał cały byt.

Od trzymanego w ręku papierosa dym wgryzł mi się w oczy i tak jak tamten zaprzepaścił mnie gdzieś, ten ocknął mnie i przy­wrócił do siebie. Przywrócił do siebie, mówię, bo w chwilach tych do siebie nie należę, czuję to wyraźnie, czuję wyraźnie po tym wszy­stkim powrót swój w własną skórę, w własne kości i olinowania. I je­śli jest w tym wszystkim smutek jakiś, to nie ja jestem smutny, nie do mnie on należy dostojny ten, i nie wiem, czy nie mówię tu o tym samym, o czym mówił jeden tak oto: „Kiedy byłem smutny i zdawało mi się, że smutek mój do mnie nie należy, szedłem za miasto, między czarne cyprysy, na smętarz".

Przetarłem oczy i pociągnąłem łyk. Skończyła się ciemna ścia­na lasu. Śnieżna przestrzeń znowu ścieliła się opodal i szeroko. Słońce na niej szalało. Równina nieprzytomnie biła powiekami jak młode, zdziwione dziewczę.

Korytarzem przytupał się do bufetu starszy jakiś mężczyzna. Chciał kupić trochę chleba.

Na wagę nie sprzedajemy — powiedział bufet. — Chleb mamy tylko porcjowany do serdelków.

Ja mam boczek — mówi on. — Co będę kupował jeszcze serdelki. Potrzebuję tylko ze dwie, trzy kromki chleba. Zapomnia­łem kupić, cholera. Nie zdążyłem. A w domu nie było. Bo na nie­dzielę już nie kupowałem, jak miałem jechać.

Nie możemy — powiedział bufet.

Bądź pan człowiekiem — mówi on.

Nie możemy.

Panie szefie — schyliłem się do okienka. — Daj mu pan te dwie kroniki.

Daj mu pan — wtrąciło się tamtych dwóch. Naciskany przez nas, przez opinię publiczną, szef ukroił dwie

cienkie jak włos tartinki i położył na talerzyk.

Złotówkę!

Ten wygmerał złotówkę w pełnych fałdów pantalonach i zapła­cił. Wziął w palce plasterki chleba, przystawił do oka i powiedział do nas na odchodnym:

Przez ten chleb to Paryż widać, cholera. Bóg zapłać pa­nom.

Tymczasem zbliżaliśmy się do nowego miasta, do jednej z tych wielu nowych Pompei, zdruzgotanych wojennym zatrzęsieniem i odbudowanych gołymi ocalonymi rękami i sercem ściśniętym wśród ruin, popiołów i smętarzy. Stare, wyczerpane kopalnie zale­wa się wodą, lochy pod rysującymi się domami zalewa się beto­nem, dziury w zębach cementem, czym się zaleje pustkę w sercu po poległych?

Rozpędzona maszyna łagodnie hamowała. Hamulce z piskiem tarły się o koła. Stanęliśmy. Odsunąłem się trochę przepuścić wy­siadających. Chłód jak poranne chluśnięcie lodowatą wodą za uszy wpadł od otwieranych drzwi. Przy drzwiach ciasno i niecierpliwie stało paru nowych podróżników.

Spokojnie, spokojnie — uspokajał ich jeden z wysiadają­cych. — Miejsca jest od cholery i nazad.

Na peronie matka pocałowała ostatni raz odprowadzającego ją synka.

Uważaj na ulicy — przestrzegała go jeszcze, stojąc na stop­niu. — I ucz się katechizmu i wiersza.

Jechaliśmy. Jechałem. Jechało za małpie pieniądze zimowe, południowe słońce, siedząc okrakiem na dachu wagonu. Pocią­gnąłem łyk. Do bufetu przyszedł jeden z grających ręcznym radyjkiem. Grali jakąś dawnego wieku melodię na wioli. Słuchałem. Po­tem zaczął śpiewać chór mieszany. Pośród męskich głosów silnych i twardych jak dębowy park przewijało się solo kobiece, że aż pra­wie widać można było migającą, rozwiewającą się między drzewa­mi białą sukienkę. Patrzyłem.




Falując na wietrze


Przyłapałem się w tej samej chwili na tym, że nie zawsze, nie za­wsze oczywiście, ale czasami, jeśli akurat śmieję się, to dlatego, że­by po prostu nie zapłakać. Przyłapałem się na tym i nie zdumiałem się mocno. Zdumiałem się, ale nie tak bardzo. A jest to przecież rzecz, która mogłaby szarpnąć kamieniem, głazem, opoką, na któ­rej wszyscy niby stoją. Jest to przecież coś, co, bądź co bądź, mie­sza szyki i wywraca do góry nogami ustalony ten porządek, że jeśli to, to znaczy to. Mnie to tylko zdumiało lekko, leciutko, właściwie to prawie wcale. Tak. Właściwie to nic. Dlaczego?

Dlatego, że dla mnie to nie jest nabój, a sama łuska. Dla mnie to jest pusta szklanica. Gorzkie z niej wypiłem już przedtem. Bo przy­pominam sobie. Przypominam sobie mój nieraz śmiech, zaśmianią moje niektóre, i przypominam sobie, że słyszałem w nich wcale nie dzwonki. Śmieję się nieraz całym magazynem jak katapulta i za­śmieję się nieraz inaczej. Przypominam sobie. Więc zaśmiałem się nieraz inaczej i słyszałem w śmiechu tym, jak dalekie echo, łkanie. Czy miałem zwątpić w dobry mój słuch? Zdarzyło się nieraz, że zwąt­piłem. Ile razy, kładąc się spać, bezprzykładnie wymęczony tym wszystkim, co jest, czego nie ma, co by się chciało, a czego by nie, wy­męczony więc śmiertelnie wieczną interwencją, jak powiedział je­den, ile razy, próbując zasnąć, niechętnie zresztą zawsze, coś mi na­gle strzelało w uszy, krzyk jakiś, buchnięcie, hałas, trzask, jakby pę­kały belki czy więźby podtrzymujące strop, i aż od tego szarpało mnie na podłożu, na którym leżałem, ale przecież to były jawne słu­chowe majaki i nie mogłem wierzyć w to, co słyszę.

Tymczasem co do śmiechu, co do łkania tego przebijającego w niektórych krótkich zaśmianiach, tu nie mogłem zwątpić w do­bry mój słuch. Słyszałem to wyraźnie i często. Przypominam sobie. Sam śmiech zresztą słyszałem, że nie jest perlisty, ale czymś zmąco­ny jak poruszona kijem woda. Przypominam sobie. I przypomi­nam sobie teraz dokładnie, że słyszałem to samo u innych, tak jest. Tak jest na przykład: ktoś wchodzi do publicznej pijalni, a nic, nic

nie wiadomo, skąd przychodzi, czy z weselnego domu, czy z domu boleści, nic nie wiadomo, jak się czuje, czy dobrze, czy źle, czy gra u niego, czy nie gra, czy tak na dwa razy, nic nie wiadomo, czy mu się poszczęściło ostatnio w życiu praktycznym, podwyższyli mu wy­płatę, urodził mu się syn długo wyczekiwany, odnalazł przyjaciela, czy odwrotnie: od dłuższego już czasu pech podstawia mu nogi pa­zur i mącą mu się w głowie pewne pojęcia, i rozum zaczyna nie ro­zumieć, i budzą się potwory, i strach zasadza się w jego duszy jak kleiste ziarno pasożytnej jemioły. Więc nie wiadomo. Nie wiadomo nic, czy wstąpił tu otwarty: pogadać czy pośmiać się; czy wstąpił tu zamknięty; pomilczeć, zagubić się w tłumie samotnictwa. To jest zrozumiałe. Na dworze, powiedzmy, zima jest, mróz, wiatr rwie ka­szel na kawałki jak gazetę, zimno, że psy zrywają się z łańcuchów; gdzie tu iść? Do pijalni.

Do pijalni się wchodzi, siada się, zamawia się herbatę, kawę czy sto gram i naraz przysiada się jeden z tych dalszych znajomych, opowiadacz dowcipów, jeden z tych czingciarzy słownych składa­nek, i nie pyta, nie próbuje zorientować się, jaki jest stan rzeczy i stan ducha, tylko:

Cześć. Sprzedam ci świetny kawał. Do lekarza przychodzi młoda dziewczyna i mówi: Panie doktorze...

I tak dalej. Opowiadacz mówi, punktuje, rozkłada akcenty, kończy, wybucha śmiechem i czeka na to samo. I człowiek zaśmie­je się też krótko, zarży raczej, ale właściwie dlatego, żeby po pro­stu nie zapłakać.

Dobre co? Albo ten. Idzie wariat i ciągnie szczoteczkę do zębów na sznurku...

I tak dalej. I znowu człowiek zarży krótko, ale naprawdę dlate­go, żeby po prostu nie zapłakać. Bo jest akurat niedobrze bardzo. Niedobrze jest. Niedobry czas jest akurat. Ciężki. W Granadzie za­raza.

To, co powiedziałem tu na początek — witajcie, którzy ze­chcieliście wstąpić w nieprzytomny ten krąg — nie wiąże się z obe­cną sytuacją moją nadmorską. Powiedziałem to, bo chciałem to powiedzieć i trzeba było to kiedyś zrobić. I tak zdarzyło się.

I jeszcze jedno. Coś, co też niby nie wiąże się z obecną sytua­cją moją nadmorską. Ale co to mnie obchodzi? Co mnie obchodzi martwa litera? Więc powiedzieli mi w pewnym domu o pięknej nazwie „Próg", że wizja mojego świata jest trochę za szczupła. Co mo­głem na to odszeptać? Daj wam, Boże. Daj wam, Panie Boże. A ra­czej nie. Broń, Boże. Nie życzę ja nikomu ciężkiego szaleństwa.

I teraz dopiero: leżałem na wydmie jak na tarczy. Niezupeł­nie. W tym miejscu, gdzie kończy się rzadko rosnąca na stoku trawa wydm, a zaczyna naga plaża. Osłonięty trochę od lądowej bryzy patrzyłem przed siebie. Tam było na co patrzeć. Tam by­ło obszernie. Tam można się było zapatrzeć na amen. Małe łu­pinki i flagowe okręty, karawele, fregaty, masztowce, parowce i ca­łe flotylle, bogate biblioteki, kufry, piękne kute kandelabry, tka­niny nieziemskie, globusy, busole, kompasy, sekstansy i lornety, srebro, złoto, kość słoniowa, perły i nasi. Tam było wielu naszych. Tam teraz to wszystko ciemna granatowa tafla wód pokrywała, falując na wietrze.

Morze szumiało. Czy myślałem o sobie w takiej obecności? W takim obliczu? Tak. Myślałem o sobie. O mojej właśnie szczupłej wizji. Ale nie życzę jej nikomu. Nie życzę ja nikomu ciężkiego sza­leństwa.

Myślałem o sobie zatem więc. Szeroko. Obejmowałem wielkie koło. W kole tym ja byłem też, ale nie jako jego środek. Dawno już odeszły mnie myśli za centralnym miejscem w układzie niepromienistym. Czym to grozi, najlepiej pokazał mi boski przykład. Kon­templacja. Nieruchoma sylwetka. Bezwiedne istnienie. Natura moja tak dzika, nigdy nieobojętna, czy mogła za czymś podobnym tęsknić? Kiedyś tęskniła, dawniej, ale to było straszliwe nieporozu­mienie. Czy po to jest statek, aby osiadł na mieliźnie? Czy po to się żyje, żeby spać w najlepsze?

Więc w kole tym, które obejmowałem i które mnie obejmowa­ło, byłem ja nie w jego martwym środku, ale bliżej krawędzi, na sa­mym często najdalej wysuniętym łuku, tam gdzie dwie siły: miaż­dżąca i rozdzierająca toczą bój, że tylko mi łeb odskakiwał i fruwa­ło pierze.

Czy po to jest morze, żeby nie szumiało? Morze szumiało. Szum był, jakby przesuwało wielkie ciężkie meble, szafy studrzwiowe, ogromniaste burżuazyjne komody i kredensy, przepastne królew­skie łoża, piramidalne rozrosłe fotele, milowe rozkładane stoły. Su­nęły do brzegu nie kończące się stada taboru. Piana przybrzeżna siedziała im na zgarbionych grzbietach jak zwycięski śmiech.

Wiatr był od morza. Zimny i ostry. Pędzone chmury to przesła­niały, to odsłaniały mnie przewrotnym oczom błękitu. Po wczesno­wiosennym piasku nagiej plaży cwałował to cień, to słońce niby koń bez jeźdźca. Zrzucony z siodła leżałem pod wydmą, gdzieś tam, w jakimś' punkcie koła, daleko od środka, a blisko krawędzi. Kto wie, czym to się może wszystko skończyć? Morskie ptactwo krzyczało. Mewy i obroźne bernikle.

Miałem się podnieść, bo chłodno było jeszcze, wiosna bardzo nieśmiało obejmowała pozimową zrujnowaną dzierżawę. Stodoły puste, na polach suche badyle. Drzewa z nierozkwitłymi swoimi pą­kami stały jakby bardziej jeszcze bezwonne i nagie, drżąc na zim­nym wietrze. Tu trzeba było inaczej. Zieleń powinna siać popłoch wśród konserwatystów, słońce palić zapleśniałe księgozbiory, wiatr też powinien robić swoje. Każdy powinien robić swoje.

Ktoś szedł bliskim skrajem morza, klucząc między rozlewający­mi się na brzeg falami. Mężczyzna. Nie wstałem. Leżałem dalej, czekając, aż przejdzie, i dopiero, bo wolałem nie mieć nikogo za sobą. Czułbym się nieswojo, wiedząc, że ktoś, ktokolwiek za mną. Nie dlatego, że mam coś napisanego na plecach.

Mężczyzna był w płaszczu i ja byłem w płaszczu. Ale on miał je­szcze kapelusz. Kiedy zza chmur wyglądało słońce, mężczyzna zdejmował go, podnosząc w górę twarz. To mi się bardzo podoba­ło. Leżałem. Czekałem, aż przejdzie. Pomyślałem, że wstanę do­piero, kiedy zniknie mi z oczu, bo może i jemu byłoby nieswojo, gdyby wiedział, że ktoś, ktokolwiek za nim. Może i on tego nie lu­bił. Przechodził. Był teraz na mojej wysokości. Ale stanął. Odwrócił się do mnie i krzyknął:

Nie wie pan, gdzie tu jest „Solmare"?

A co to jest? — odkrzyknąłem z wiatrem, unosząc się do pozycji siedzącej.

Pensjonat czy hotel. Ale jest tam chyba też jakaś kawiar­nia.

Jest kawiarnia?

Powinna być — krzyknął.

Wstałem na nogi i podszedłem do mężczyzny.

Gorącej herbaty bym się napił — powiedziałem.

Właśnie o tym samym myślę — powiedział on. — Diabelnie zimno jeszcze.

Mężczyzna zdjął kapelusz, więc ukłoniłem się lekko, ale to wła­śnie słońce wyglądało; schylony w ukłonie zobaczyłem, jak spod nóg ucieka mi cień.

A to gdzieś w tę stronę? — spytałem.

Tak mi powiedziano. Podobno nad samym brzegiem mo­rza. Pomyślałem więc, że przespaceruję się plażą.

Oczywiście nie powiedziałem starszemu mężczyźnie, że nie lu­bię słowa „spacerować" i dlaczego. Szliśmy. Pędzone wiatrem chmury to przesłaniały, to odsłaniały nas przewrotnym oczom błę­kitu.

Pan chyba nie z tych stron? — spytał mężczyzna.

Ja? Nie — odparłem. — Pan chyba też nie.

Jestem ze stolicy. Pan może również?

O, nie — powiedziałem. — Nie. Ja bliżej krawędzi jestem. To znaczy, bliżej granicy, chciałem powiedzieć.

Nie kłamałem. Przeszedłem tylko ponad dosłownością jego pytania. Pozwoliłem sobie na to, bo nieprzeparta parła mnie chęć potwierdzić głośnym słowem to, co przedtem myślałem o wielkim kole, jego środku i krawędzi. I kiedy mężczyzna powiedział: .Je­stem ze stolicy. Pan może również?", nie mogłem czekać lepszej okazji do paraboli.

O, nie — powiedziałem. — Nie. Ja bliżej krawędzi jestem. To znaczy bliżej granicy, chciałem powiedzieć.

Ach, tak. Której?

Południowej.

To już było obojętne. Szliśmy plażą. Mężczyzna spacerem, ja wolnym krokiem. Ostry lądowy wiatr szeleścił piaskiem. Wydmy sy­czały jak siedliska wężów.

To kawał drogi pan zrobił.

Kawałek.

Do rodziny może?

Nie. Do ludzi — powiedziałem znamiennie.

Do znajomych?

Tak.

Chyba to byli znajomi. Nie wiem. Nie zastałem ich. W liście, który dostałem od tych ludzi, pisało, że ja, być może, nie przypo­minam sobie ich, ale oni pamiętają mnie dobrze i zapraszają. Proszą mnie serdecznie przyjechać. „Domek nad samym morzem. Wprawdzie letni, ale przerobiony na warunki zimowe". List ten dostałem późną jeszcze jesienią. Przyjechałem dopiero teraz, bo tak się złożyło. Nie uprzedzałem.

Chyba to byli znajomi. Rzeczywiście nie przypominałem sobie tych ludzi. Skąd wzięli mój niepewny zmienny adres? Nie wiem. Ale wśród otaczających mnie gęstą chmarą ciemnych ponurych zagadek ta wydawała mi się wprost jaśniejąca blaskiem. Wzruszają­ca. Bo chyba nikt nie zapraszał mnie tu, żeby posiekać mnie, za­szyć w worku i wypłynąwszy z dala od brzegów, wrzucić do głodne­go morza. Można tu się zaśmiać, ale nie tak bardzo. Historię mia­łem jedną na przykład taką w krainie jezior, pamiętam, tam gdzie, dziewiętnastoletni, pierwszy raz poznałem tak mocno szczęście i nieszczęście miłości: Annę-Laurę Dzięgo. Parę lat później byłem tam znowu. Żyłem na wodzie, rzadko wychodząc na ląd. Co ja chciałem powiedzieć? Więc zaprosili mnie nad „Jezioro Królew­skie" bliscy niby znajomi: dwóch chłopców i dziewczyna. Przypa­dek wtedy, który czasami jest jednak po mojej stronie, chciał, że nie dojechałem tam i zmieniłem kierunek. A czekały mnie tam ba­ty. Dwa litry wódki zostały przelane czy miały być przelane dla miejscowych tam żulików, nie za moje zdrowie, ale za połamanie mi kości. Kto wie, czym to się wszystko mogło skończyć? Słynna jest fatalna moc alkoholu. Oto, co kryło zaproszenie. Za co miało mnie to spotkać, pozostało dla mnie ciemną ponurą zagadką. Te­raz, skąd dowiedziałem się o tym? Też przypadkiem. Dziwnym, można powiedzieć. Jedno zdanie wypowiedziałem kiedyś, jedno z tych zdań na wszelki wypadek, ale których to zdań, okazuje się, nigdy nie jest za dużo.

Wiem, że na mnie czatują — powiedziałem kiedyś cicho.

Wiesz? — wyrwało się siedzącej obok dziewczynie.

Wiem — powtórzyłem. — Ale powiedz, co ty wiesz.

To była ona. To ona była tam. I ona mi wszystko wysypała, jak miało być.

Za co? — zapytałem.

Tego nie umiała powiedzieć biedna przerażona panienka. Zobaczymy. Szliśmy nagą plażą, klucząc między rozlewającymi się na brzeg falami. Słońce skryło się i mężczyzna nałożył kapelusz.

Kapelusz masz wielki jak cała Francja". Komu ja to powiedziałem? Na wydmach syczał piasek poruszany wiatrem. Trawy gięły się przed morzem. Szumu fal jakbym już nie słyszał. Pędzone chmury to przesłaniały, to odsłaniały nas przewrotnym oczom błękitu. — Aja przyjechałem... — powiedział mężczyzna.




Pragnienie


Zaczęli o snach. I pierwszy mówi: —Ja to jeden sen będę pamiętać długo. Byłem na jakimś kontynencie, w Afryce chyba, bo były pia­chy i kępki roślin. Była piękna pogoda, świeciło słońce, szedłem gdzieś, nie wiem gdzie. Naprzód. Naraz nadleciała czarna chmura nisko i trzasnął piorun. We mnie. I mnie zabił. Ale szłem dalej, cho­ciaż wiedziałem, że jestem zabity. Idę i widzę, sadzawka malutka. Weszłem, żeby trochę nogi ochłodzić i ochlapać się, a tu z tej wody wyłazi straszna morda potwora. Przestraszyłem się i chcę wyjść i uciekać. Odwracam się, a tu, jak to była przedtem mała sadzawka, to teraz sama wielka woda hen, hen, że nie widać końca i ze wszyst­kich stron wyłażą mordy potworów. Obudziłem się cały mokry.

Paskudny sen — powiedział drugi.

Nie ma co — powiedział przedostatni.

Paskudny — powiedziałem.

Cicho było w pokoju. Światło zgaszone, każdy oddychał w ciemności.

Miałem też, nie tak dawno, taki dziwny straszny sen — po­wiedział przedostatni. — Że pojechałem do domu, bo miałem wolne czy coś i pojechałem. Przyjechałem w nocy. Wyszłem z dwor­ca, przeszłem pod mostem i zacząłem iść pod górę w stronę domu. Taki był wiatr, jakby się ktoś powiesił. Szłem wolno, bo miałem peł­ną walizę brudnej bielizny. Była noc i było pusto. I słyszę naraz, że ktoś mnie woła, cicho. Staję i poznaję, że to głos matuli. Patrzę na­przód, wytężam oczy, nic. Odwracam się do tyłu, też nikogo nie wi­dzę. Idę dalej i myślę, że się przesłyszałem, i znowu słyszę cicho głos matuli: ,Józek, Józek". Patrzę znowu naprzód, do tyłu, na pra­wo, na lewo, na wszystkie strony, bo nie wiem, skąd ten głos leci. Nikogo nie widzę. Idę dalej i znowu słyszę wołanie. I słyszę, ze ten głos idzie gdzieś z dołu. Spod ulicy. Położyłem walizkę, uklękłem i przykładam ucho do bruku, i słyszę stamtąd, z tych głębokości podziemnych, jak cichutko mnie woła matula: ,Józek, Józek". Da­lej nie pamiętam. I lepiej.

Paskudny sen — powiedział drugi.

Jeszcze jakoś gorszy niż mój — powiedział pierwszy.

Paskudny — powiedziałem.

Znowu się zrobiło cicho jakiś czas. Słychać było własny i cudzy oddech.

Są niektóre sny przyjemne — powiedziałem ja po chwili. — Nie pamiętam nic akurat swojego, ale czytałem gdzieś o jed­nym, który miał taki sen, że jedzie łódką korytem rzeki. Tylko że rzeki nie ma, bo wyschła, i on jedzie tą łódką w powietrzu.

Cicho było w pokoju. Światło zgaszone, nikt nic nie mówił. Czterech leżało w czterech rogach pokoju i każdy myślał po swoje­mu.

Powiedz no, ty wiesz takie różne rzeczy — przemówił do mnie przedostatni. — Co to jest sen? Co to jest te sny, co się śnią?

Tego to ja już ci, chłopie, nie powiem.

Czy to jest jakieś życie, czy to jest jakaś śmierć?

Nie wiem. Ale chyba coś trzeciego. Jakiś trzeci stan. Znowu cicho się zrobiło. Nikt nic nie mówił. Trudno było coś powiedzieć. Głowy krążyły wysoko, ale w ciemnościach.

Więc panowała cisza u nas w pokoju. W innych pokojach tego nie było. Wielkie pijaństwo odbywało się w całym hotelu. Dzikie śpiewanie biegło po korytarzach, po rurach i przez szeroko otwar­te okna. Bo było lato. Był czerwiec i gorącz ściągała gardła jak ob­cęgi. Na budowie ciężko było wykonać plan. Słońce paliło półrozebrany naród roboczy. Przez ciała płynęły wielkie prądy lenistwa. Tak, jak trzeba, pracowali tylko ideowcy i mała, coraz mniejsza gar­stka sumiennych. Cała reszta pracowała na zwolnionych obrotach i nie było na to siły ani powoływania na przykłady. Taki żywy ogień lał się prawie z nieba jak, pamiętam, w bezpańskim, ubiegłym ro­ku, pod Annopolem.

Leżeliśmy w łóżkach na samych prześcieradłach. Koce w no­gach albo na krzesełkach, nikt się nie przykrywał. Przez otwarte okno buchało ciągle duszne, pękate powietrze, chociaż było już po dziesiątej i słońce spory czas jak już zaszło, tak jak słońce zachodzi.

Cholernie jednak dziwna rzecz te sny — powiedział przedostatni.

Daj spokój, Józek. Co będziesz sobie głowę zawracał — po­wiedział drugi.

Dlaczego? Niech sobie duma — powiedziałem. — Jutro niedziela. Jeszcze się wyśpi.

Co tu można dumać, jak tu się i tak nic nie wyduma.

Nie szkodzi.

Dumał, nie dumał, carom nie budiesz...

Nie szkodzi.

W innych pokojach tego nie było. Huśtała się nad butelkami młoda gałąź. Zaprawiał się ostro cały hotel. Dzikie echo się niosło po korytarzach, po rurach i przez szeroko otwarte okna. Bo było lato. I była sobota. Taki sam jak wszystkie inne dzień śmierci i dzień narodzin, ale nazywał się sobota. I ci, co nie poszli na zaba­wy w miasto i pod miasto, pili alpagi w pokojach. U nas w hotelu zabawy nie było. Pokaleczyli się mocno w zeszłą sobotę i Rada uchwaliła, że nie będzie zabaw przez trzy tygodnie. Zbrodnia i ka­ra. Więc tańców nie było, ale wino się lało, jakby nigdy nic. I pły­nęła pieśń.

W naszym pokoju skład się dobrał cichy i spokojny i dobrze zrobiłem, że się tu przeniosłem z dawnego pokoju, gdzie mieszka­łem, gdzie właściwie przychodziłem tylko spać późno, bo mieszkać tam nie dawało rady. Też się wszyscy tam dobrali, ale ci z drugiej strony medalu. Pożarty byłem z nimi bez przerwy i cały czas wszy­stko wisiało na włosku. To, co tam kwitło, to nie był mój ulubiony kwiat. Musiałem się przenieść. Wielkie przenosiny to nie były. Po­ściel hotelowa, poduszka hotelowa, koce hotelowe, moje półtora na krzyż ubrania i jedna książka z teorii szachów. Przenosiłem się z radością niekłamaną, że opuszczam tę brudną, zawszoną, pijac­ką melinę i z tym kamiennym już smutkiem, że taki chyba mój los; ciągle się przenosić. Nawet w hotelu z pokoju do pokoju. Ale tra­fiłem dobrze. Trafiłem jakby na wyspę. Do spokojnych i poważ­nych chłopaków. Jeden był trochę od nas starszy. Przyjechali do stolicy tak samo jak ja. Zarobić trochę grosza, a nie obrzygać ubi­kacje i kaflowe ściany.

Ale się drą, w mordę kopani.

Że im się jeszcze chce.

Tu to siłę mają, a w robocie to tak się ruszają, że ich z miej­sca nie widać. Robotnicy od świętej boleści.

Czuję, że znowu się będą łupać jak w zeszłą sobotę, chociaż nie ma zabawy.

Najgłośniej się drą w twoim dawnym pokoju, zdaje się — powiedział do mnie drugi.

Potężnie duszno było. Okna stały otwarte do ostatnich granic, ale tam nie było lepiej niż tu. Powoli, powoli stygła nagrzana zie­mia, woda, powietrze i mury stolicy. Minęło już bez plusku pół je­denastej wieczór, słońce dawno już jak zaszło, tak jak słońce zacho­dzi, a chłód ciągle nie zajmował pustego miejsca.

Trudno było zasnąć. Można było myśleć o snach, ale z kolei trudno było myśleć. Wielkie zniewolenie rozkładało ciało i mózg. Do byle czego trzeba było wciągać siłę woli. Nie chciało się ruszać nogą ani obrócić na łóżku, ani sięgnąć ręką po papierosy na krze­sełku. Ręka ważyła los.

Mijały tak sekundy, minuty i kwadranse. Nikt już się nie ode­zwał. Po kilka razy każdy jednak obrócił się na prześcieradle i po kilka razy każdy odwrócił poduszkę na drugą stronę, chłodniejszą stronę. W końcu zasnęli, najpierw drugi, potem pierwszy. Dało się to słyszeć. Przedostatni jeszcze nie spał. I nie spał ostatni, to zna­czy ja.

Na pewno to nie jest żadna ważna rzecz, jeśli są w ogóle rzeczy ważne i nieważne, ale nie pamiętam, żebym w jakimś pokoju czy w innym pomieszczeniu, czy w ogóle w miejscach bez ścian, gdzie spałem i gdzie, oprócz mnie, jeszcze ktoś spał albo kilku, czyli gro­no, nie pamiętam, żebym w takich wypadkach zasnął pierwszy, drugi, trzeci, czwarty czy przedostatni. Zawsze zasypiałem jako ostatni. Ostatni zasypiał ostatni, to znaczy ja. Na pewno to nie jest żadna ważna rzecz, jeśli w ogóle są rzeczy ważne i nieważne. Może i są, ale trudno się w tym rozpoznać. Niby łatwo, niby wiadomo, niby wydaje się, że wiadomo, ale bardzo często wychodzi co inne­go, bardzo często okazuje się odwrotny skutek. Wszędzie czai się pozór z wywieszonym szyderczo językiem.

Trudno było zasnąć. I trudno było myśleć. Ale dla mnie najtru­dniej jest zawsze nie myśleć, chociaż wiele razy chciałem i będę chciał móc nie myśleć, tylko tak iść bezwiednie albo tak posiedzieć bezmyślnie, czy poleżeć, dając się żywotowi ponosić przez jakiś czas.

Więc trochę myślałem. I myślałem już o tym przedtem nieraz długo i głęboko, a może niegłęboko, że właściwie to nie ma takie­go rozróżnienia: rzeczy ważne i nieważne. Bo dla mnie wszystko jest ważne. „Już niedługo" — powiedział mi jeden. „Już niedługo. Jeszcze trochę, a machniesz ręką. Zrozumiesz, że wszystko jest wła­śnie nieważne. Masz rację, że nie ma takiego rozróżnienia: rzeczy ważne i nieważne, bo wszystko jest właśnie nieważne. Jeszcze tro­chę, a przekonasz się sam. Nie chcę cię zbijać z tropu, ale zoba­czysz sam. Otworzą ci się twoje przymrużone ślepia".

Tak mi powiedział jeden. Jeśli tak powiedział, to miał swoje po­wody. Jeśli tak powiedział, to musiał na pewno rozważyć tę sprawę, musiał wziąć pod uwagę za i przeciw i potem dopiero rzekł. A co ja? Ja odpowiedziałem po dosyć długim namyśle, bo nie mogłem sobie przypomnieć tego zwrotu: że daleki jestem od myśli. Odpo­wiedziałem więc, po tym namyśle, że daleki jestem od myśli, żeby uważać jego słowa za puste i bez pokrycia. Bardzo daleki jestem od tej myśli, ale są dwie szkoły. Jedna, że wszystko jest nieważne. Jego szkoła. Druga, że wszystko jest ważne — moja. Dwie szkoły z tego samego pnia.

Naraz, do pokoju, gdzie dwóch już spało, gdzie trzeci jeszcze się męczył, a ostatni myślał o tym, że nie ma rozróżnienia na rze­czy ważne i nieważne, i pomyślał w końcu, że chyba wstanie gdzieś piwa spróbować się napić albo wody sodowej, kruszonu, kwasu chlebowego, ale najlepiej jednak piwa — duch wreszcie wleciał, czyli chłodny powiew.

Śpisz? — spytał mnie przedostatni.

Nie — powiedziałem.

Poczułeś ten przeciąg?

Tak.

Może trochę teraz sfolguje.

Teraz już tak. Pękło nareszcie.

Wstajesz?

Tak.

Też pójdę do kibla. Już mi się chce od godziny chyba, a nie mogłem wstać.

Idź. Niedobrze tak ściskać.

Co ty nie idziesz?

A kto ci powiedział?

Myślałem, że wstałeś się odlać.

Nie. Odwrotnie. Idę gdzieś się piwa napić.

Chce ci się? Gdzie ty teraz dostaniesz piwa?

Która tam jest na twoim świecącym neptunie?

Za piętnaście jedenasta.

To chyba teraz tylko na dworcu.

Też ci się zachciało. Masz ładny kawałek.

Powoli dojdę. Zresztą tramwaje chodzą.

Racja. Ciągle zapominam, że to stolica.

Z miasta jesteś czy ze wsi? — spytałem przedostatniego.

Niby to z miasta, ale okna wychodzą na wieś. A ty?

Ja dokładnie tak samo.

Przedostatni poszedł, a ja zacząłem się ubierać. Sznurowałem buty, kiedy wrócił.

Lżej — powiedział.

Jak tam? — spytałem. — Pokutuje już ktoś.

Już — powiedział. — Dwóch rzyga i stęka, jakby ich kto za­rzynał. Ty wiesz co? — ciągnął dalej przedostatni. — Może i ja bym się przeszedł z tobą na to piwo?

Jak uważasz. Na twoim miejscu, to ja bym się jednak wy­spał. Nie wiem, czy tak prędko wrócę. Może będziesz musiał się targać z powrotem w pojedynkę.

Chcesz gdzieś podskoczyć?

Dokładnie nie wiem.

U pielęgniarek jest dzisiaj potańcówka. Chłopaki tam po­szli.

Dokładnie nie wiem. Może i skoczę.

To masz rację. Pójdę spać.

Masz rację. To cześć na razie. Zamknę drzwi i wezmę klucz. Wziąłem papierosy, wyszedłem na korytarz i zamknąłem drzwi.

Pomyślałem, że od dawna już nie powiedziałem tylu słów, co przed chwilą z przedostatnim. Nie bardzo wiedziałem, czy się cieszyć, czy żałować, że wraca mi mowa.

Sunąłem wolno przez ciemny korytarz, macając ściany, bo ktoś znowu odkręcił żarówkę. Żarówki ginęły co drugi dzień jak perły. Przeszedłem korytarz i po marmurowych schodach robotniczego hotelu zszedłem na dół.

Gdzie to tak raj żujemy, panie kierowniku, o tak wczesnej godzinie nocy? — zagaił mnie portier.

A gdzieś na piwo, panie prezesie.

Na piwo, mówisz pan. A może tak nie na piwo?

Na piwo, panie prezesie.

Hm. A gdzie pan dostaniesz piwo, panie kierowniku, o tak wczesnej godzinie?

Na Bahnhofie, panie prezesie. Ni mniej, ni więcej.

To wstąp pan przedtem do mnie. Zrobimy se partyjkę war­cabów. Piwo panu nie ucieknie.

Co ja będę grał z panem w warcaby, jak pan w tę grę grasz lepiej niż ten, co tę grę wymyślił.

Dobrze, dobrze. Chodź pan, to panu zleję fuszerską.

Jak będę wracał. Teraz nie.

To wracaj pan prędko, zanim się położę.

Dzisiaj sobota, panie prezesie. Tak prędko się pan nie po­łożysz. Będą się panu przetwierać.

To też prawda. Przynieś pan ze sobą butelkę piwa dla sta­rego partnera.

Jak będzie butelkowe, to przyniosę. Bo u nich, zdaje się, tylko na kufle.

To spytasz pan.

Tak jest.

Naprawdę dawno już nie prowadziłem takich długich dialo­gów. Normalnie przedtem, jak już z kimś rozmawiałem, to był to zawsze monolog tego drugiego i moje od czasu do czasu rzadkie wstawki, jak koronki walencjańskie. Nie wiedziałem, czy się cie­szyć, czy żałować, że wraca mi mowa. Może jednak dobrze, bo zda­je się, dosyć niebezpiecznie zapadałem na niemotę. Dosyć jednak niebezpiecznie wciągała mnie samotność w swoje przepastne obję­cia.

Szedłem ulicą szeroką, a raczej chodnikiem szerokim na jakieś pięć metrów i wysadzanym drzewami pielęgnowanymi, a ulica by­ła obok, jeszcze pięć razy szersza. Ludzi spacerowało sporo, cho­ciaż było po jedenastej chyba i słońce dawno już jak zaszło, tak jak słońce zachodzi: wielkoskromnie. Minęła mnie młoda para. Dziewczyna mówiła: „A ja podobno dobrze tańczę". Na pewno. Na pewno nie wszędzie można było zobaczyć tyle narodu o tak późnej porze. Tam gdzie byłem ostatnio, w małym miasteczku nie nad rzeczką, ludzie szli spać razem z kurami i o dziesiątej wieczorem chociażby trudno było o żywą duszę. Koty z czystym sumieniem przebiegały puste ulice. Tylko grzbiety migały im w blasku księżyca. Kiedyś to tam też było inaczej. W tych niepowtarzalnych cza­sach, kiedy miasteczko było granicą zaboru i przemytnictwo kwitło tam bujnymi pędami. Wieczorem zaczynał się ruch. Wieczorem tam wtedy zaczynał się dzień. Ale jest los i są koleje losu, i to, co było kiedyś, skończyło się, a zaczęło się nowe. Można by bardzo długo na ten niewinny temat.

Chłód jednak trochę powiewał. Lekko nareszcie falowała bez­duszna budowla i liście pielęgnowanych drzew od czasu do czasu szeleściły. Był zawsze, jest i będzie to dźwięk najmilszy dla ucha świata. Kto powie inaczej? Kto powie, że nie?

Nie lubię wspominać tego, co się wspomina za dużo. Ale nie o mnie tu chodzi, robaczka, i nie o propagandę. Wspomnę więc, że idę na piwo, jest po jedenastej i idę chodnikiem szerokim stoli­cy. Szeleszczą liście powiewem. Dźwięk to jest najmilszy, mówię, dla spłoszonego ucha świata. Wspominam więc, że jestem w stoli­cy tej, która zna dźwięków moc. Całą grzmiącą litanię. Począwszy od, a skończywszy na. Powiem krótko. Była wojna, jakiej nie było. Ale ona była. Rozlała się po świecie szeroko, ale tu był cyklon. Po­wiem krótko. Są wzloty i są upadki. To, co się działo tutaj, przeszło niesłychane pojęcie. Jeszcze teraz, po tylu latach, gdyby się tak przejąć prawdziwie, to trzeba by za głowę się złapać i uciekać na oślep, padając i podnosząc się, daleko i głęboko w las. Gdzie sze­leszczą liście. Gdzie szumią drzewa. O, dźwięk to jest słodki niewy­mowny dla przerażonego ucha świata. Zapiera dech.

Powiem krótko. Ja kocham siebie i kocham straszliwie i bez­granicznie życie moje takie, jakie jest. Kiedy jestem smutny, nie ma takiego drugiego smutku. Kiedy jestem wesoły, nie ma takiej drugiej radości. Cudowna Anna-Zytowna wie o tym najlepiej i je­szcze kilku. Ale niech zginę, niech przepadnę, żeby się tylko nie powtórzyła historia.

Tak. Więc ludzi sporo ciągnęło po obydwu stronach magistra­li. Po dwóch, po trzech. Szły też falą całe towarzystwa. Mężczyźni po bokach, śmiejące się kobiety w środku, trzymając się pod rękę. Wszystko swobodnym luźnym szykiem. Kula tylko toczyła się regu­larnie po niewiarygodnych szlakach. Tu, nisko, na szlaku prome­nad, witryny sklepów lśniły w sztucznej jonosferze neonowych rur. Przed wystawą kapeluszy z kanadyjskiej słomy stał starszy pan ze starszą swoją panią.

Wiesz — odezwała się ona — co to było w krzyżówce: lek­ka choroba i dużo liter?

No?

Niedyspozycja.

Aha.

Widzisz!

Chłód jednak trochę teraz powiewał i głaskał policzki. I kto skamlał, mógł przestać. Powoli doszedłem do przystanku. Kupa lu­dzi czekała na tramwaj. Skąd ten naród wracał? Na pewno nie z plaży. Puste taksówki, przejeżdżając, zwalniały kusząco przed przystankiem. Trzech mężczyzn się dobrało w jednym kierunku, zaczęli się umawiać, ale nie mogli dojść do świętej zgody. Jeden z nich machnął ręką, zatrzymał taksówkę i pojechał sam.

Mądry — powiedział z sarkazmem drugi do trzeciego.

Dwie niemłode już kobiety zanosiły się dziewczęcym śmie­chem. Dreszcz jakiś przechodził od tego śmiechu. Spojrzałem w niebo i zapaliłem papierosa. Wypaliłem połówkę, kiedy zaje­chał tramwaj jak wyjąca zjawa. Załadowałem się do środka, ga­sząc papierosa i chowając kipę do kieszonki, do dolarówki tak zwanej, żeby ją potem wyszperać z fałd, kiedy przyjdzie zapalić, a zabraknie i nie będzie gdzie kupić. Ile razy tak było i wyrzu­całem sobie lekkomyślność. Przesady tu nie ma, tylko naga praw­da. Ilu żałuje w pociągach widząc, kiedy inni wyjmują prowiant z torebek i siatek i rozwijają szeleszczący papier, ilu więc żałuje, że też nie wzięli z domu czegoś na ząb albo nie kupili dwóch bułek z kiełbasą w dworcowym bufecie, albo jeszcze nawet u cho­dzącej z koszykiem po peronie handlarki. A teraz odwracają się do okna lub wychodzą na korytarz, bo co oko nie widzi, nie kłu­je. Przesady tu nie ma, tylko naga prawda. A ilu żałuje straco­nego czasu i zmarnowanych dni i płacze wśród nocnej ciszy. Mar­nując się do reszty.

W tramwaju natomiast wszyscy chichotali. Konduktorka stro­fowała burczącego faceta, pod którym gięły się pijane kolana i który co raz na kogoś się przewalał.

Jak pan się upił, to bądź pan grzeczny. Widzi pan, eleganc­ka kobieta, a pan się kładzie. Kładzie się pan na kobietę, co ledwo żyje. Proszę podawać, kto przybył. Ja, jak się upiję, to przynajmniej cicho stoję.

O Jezu, jak ta kobieta dulczy — burczał pijany. — Dulczy nad uchem i dulczy, jakby ją kto nakręcił.

Patrzcie go, przemówił — wykrzyknęła konduktorka. — A jak trzeźwy, to mówić nie umi, bo ludzi się boi.

O Jezu, żebym miał taką babę, tobym jej kupił papugę, że­by miała z kim trajkotać. A sam bym nawiał w szybkich abcugach.

Aja, żebym miała takiego chłopa, tobym mu zajzajeru na­lała do herbaty albo innej trucizny i niechby mnie straszył, ale w snach. Proszę podawać, kto przybył.

Zabawa się przemieniała. Słowo przybierało na wyrazie i zata­czało coraz szersze kręgi. Mężczyźni ujmowali się za swoim, kobie­ty krakały. Nad jeziorami chwiały się trzciny i truchlała moc. Bóg, czy się rodzi? Siedzącym kiwały się od jazdy kolana. Przy dworcu wielu wysiadło z żalem niewypowiedzianym.

Ale dalszy ciąg odbywał się niedaleko. Sto metrów i po scho­dach wstąpiłem na dworzec. Tu. Pośrodku wielkiej sali dworcowej kobieta uderzyła w twarz stojącego przy niej mężczyznę i oddaliła się biegiem. Mężczyzna stał bez ruchu. Płonął mu prawy policzek. Dokoła jego głowy dźwięczało jeszcze powietrze. Ludzie patrzyli. Przygwoździli go oczami, żeby się nie ruszał, żeby się mogli napa­trzeć. Nasycić nienasyconą ciekawość.

Ja pierwszy zmąciłem wodę i ruszyłem przez środek sali w stro­nę bufetu. I on się ocknął i poszedł do wyjścia. Przesady tu nie ma, tylko naga prawda. Więc ilu z tych patrzących łapczywie na ofiarę mówiło w swoim życiu o kulturze i takcie, ilu umiało prawidłowo trzymać widelec i nóż, albo dwa widelce do ryby i nie mlaskało przy jedzeniu? Ale czy to jest to — dobre wychowanie? Pojęcia są fałszywe u ojców i potomków. Hierarchia wartości przybiera niedo­bry obrót. Ten się liczy, kto przy żłobie albo ma kusz pieniędzy. Bezczelność gwiżdże w nos skromności. Czterech bije jednego. Wielu mówi, że tak było zawsze. Może. Ale czy tak musi być?

Za piwem kolejka stała jak w sobotę za mięsem. Była sobota i to się zgadzało. Kto powiedział raz, powie dwa. Piwo też mięso. I wszystko się zgadzało. Było nas około trzydziestu w spragnionym wężu. Jedni odchodzili z kuflami, drudzy z tyłu dołączali. Pobliski zapach łaskotał wysuszone sklepienia gardeł. Wolniutko posuwała się cała pielgrzymka i wielu syczało na jednokobiecą obsługę i na panujący ustrój. Winę zwalić łatwo na górę tam, na nich, a siebie rozgrzeszyć bez księdza. To łatwo. Nic łatwiejszego. Pojęcia są fał­szywe, mówię, w walecznym narodzie: „Panie, żeby on mądrze kradł, to on by stamtąd wyciągnął kokosy, bo to była złota robota. Ale on to robił głupio. I dlatego wpadł".

Wolniutko sunęła procesja i bez sztandarów. Nie było to Boże Ciało, tylko sobota, jak już mówiłem. Taki sam jak wszystkie inne dzień śmierci i dzień narodzin. Kolejność tych ostatnich słów bro­ni się sama, mówi sama za siebie, ale mówi też i za mnie. Prosto i jasno. Mówi o wiecznej walce dwóch kolorów i że stawiam na bia­łego konia.

Jak to jest u mnie, że zaczynam mówić o czymś, o bagateli ja­kiejś niby i zawsze dochodzę z tego do ostateczności, do punktu tego, gdzie łączą się równoległe, czyli gdzie niebo zlewa się z hory­zontem. Zauważyłem to niedawno dopiero, chociaż wprost biło to w oczy.

Przyjdzie kolej na każdego. Przyszła wreszcie i na mnie. Dla mnie teraz lało się ciurkiem do kufla pieniste. Spytałem, czy jest butelkowe, ale nie było. Zapłaciłem, wziąłem kufel i odszedłem na bok w stronę pulpitów. Postawiłem piwo i zamknąłem na chwilę oczy. Tęsknota, rzewność straszliwa i wielka jak niezmierzone rów­niny spadła na mnie i objęła mi głowę, serce i kibić. Zanuciłem coś cicho. Kawałek starej melodii, zagwizdałem cicho przez zęby. Nie smutny, nie wesoły, ale rzewny. A było to tak, żeby już dalej nic nie mówić, jak wolno, łagodnie spływająca z rany krew.

Świadkowie pili piwo przy pulpitach, paląc papierosy i głośno mawiając. Atak mi wolno przechodził i ból w brzuchu, ale jeszcze kruchy byłem od tego, lekki i pusty jak szklana beczka. Wszystko ze mnie wycieka podczas tych chwil. Nie wiadomo gdzie. Ustawi­łem się tak, żeby mnie nikt nie potrącił, i zapaliłem papierosa. To, co się zdarzyło, najczęściej zdarza mi się w późne popołudnia de­szczowe, ale też słoneczne. Wtedy to najczęściej napada mnie ta tę­sknota niewymowna i rzewność ssie mi brzuch, tak jak ziemia wy­sysa mi pięty. Wieczorami czy nocną porą zdarza się to dużo rza­dziej. Prawie nigdy o poranku.

Świadkowie pili piwo przy pulpitach, inni bladą herbatę ala, inni jedli pieczeń, bigos i klops. Kto by tam kupował cukierki. To­warzystwo, jak mówił Ignac, było liczne i prześliczne. Było miesza­ne. Przeplecione ze sobą różne style epoki. Trochę mało zauważyłem tych z dołów. Dla nich to była jeszcze dużo za wczesna godzi­na pojawienia się w elektrycznym świetle. Na razie jeszcze robili swoje w cieniu nocy.

To on prokurator? — rozmawiało trzech po drugiej stro­nie pulpitu.

Tak mówią.

Z niego, zdaje się, taki prokurator jak ze mnie metropolita.

Ale głupi to on nie jest. Koszuli w zębach nie gryzie.

Tego ja nie mówię. Łeb on ma.

Skąd on bierze ten kusz pieniędzy?

Skąd! Kradnie.

Ale mądrze.

Rozmowa schodziła na oklepane tory. Podszedł do mnie jakiś na wygląd robociarz w szerokich sztanach i z kuflem piwa w pra­wej ręce. Poprosił o ogień. Był na fali. Kończył piwem upalny, czterdziestopięcioprocentowy wieczór. Wyciągnąłem zapałki, on mnie poczęstował papierosem i od tego do tego, od „kocham lu­dzi" do „ty mi się podobasz" potoczył się jego monolog przerywa­ny czkawką. O, gałązko jabłoni, czyja wiem, kto jest ten człowiek, co ulicą obok mnie przechodzi? Albo ten drugi, trzeci, dwudzie­sty?

Ja mam dwie kule jeszcze stamtąd. Byłem w III dywizji, która poszła na pomoc powstańcom. Mam, panie, kupę orderów polskich i ruskich. Teraz mi Rada Państwa zamieniła zaświadcze­nie na legitymację. Ach, ile tam ludzi wybili. Walczyliśmy już na Czerniakowie, ale musieliśmy się wycofać za Wisłę. Z naszego ba­talionu osiemset ludzi zostało osiemdziesiąt troje. Dwunastu nas dwa dni i dwie noce siedziało pod mostem pod samą jezdnią. Most był wysadzony w paru miejscach. Było nas trzynastu, dwunastu Po­laków i jeden Rusek. To był, panie, tajemniczy gość. Urwało mu rękę i nie chciał krzyczeć z bólu, żeby nas nie zdradzić. Skoczył do wody i się utopił. Więc zostało nas dwunastu, panie. Dwa dni i dwie noce siedzieliśmy pod mostem. Dostałem tam zapalenia płuc, ale było mi już wszystko jedno. Potem przyjechali nasi sape­rzy na łodziach i nas stamtąd zabrali. Ile tam, panie, ludzi wybili, to za głowę się złapać. Mój cekaemista przy moście dostał serię w szeroką pierś. Boja byłem młody. Podawałem taśmę. Ach, panie, jeszcze teraz po tylu latach, żeby się tak człowiek naprawdę przejmował, to powinien za głowę się złapać i uciekać gdzieś daleko w las.

Gdzie szumią drzewa.

Co pan mówił?

Mówię uciekać daleko w las, gdzie szumią drzewa.

Tak jest, panie. Gdzie szumią drzewa.

Zamilkł i milczało teraz dwóch blisko siebie. Salon dworcowy kipiał i szumiał. Tłusty, szary kot przewijał się między nogami. Ktoś mu rzucił kawałek mięsa, ale kot tylko powąchał i nie ruszył. Facet zamachnął się nogą ze złości i kot wolno się oddalił. „Mój cekaemista przy mnie dostał serię w szeroką pierś". I przewalił się do ty­łu albo opadł na broń z martwym palcem na cynglu.

Gdzie pan robi?

Na przeładunku.

Od tony wam płacą?

Tak.

Dziewięć dwadzieścia?

Tak. Też robisz na przeładunku?

Teraz robię na budowie. Ale często idę na przeładunek. Tam płacą więcej.

Tak, doraźnym płacą dwadzieścia pięć procent więcej, bo nie mają tych wszystkich dodatków, co my.

To żeście siedzieli dwa dni i dwie noce pod tym mostem.

Już mi było wszystko jedno.

Nie próbowaliście przepłynąć na prawą stronę do swoich?

Paru próbowało, co umieli pływać, ale Niemcy łapali na re­flektor i potem na muszkę.

Było po północy już i zaczynało się nocne popołudnie. Piwo la­ło się do kufli bez ustanku. W dworcowym salonie był komplet, a jeszcze coraz to nowi ściągali z rozpiętymi koszulami.

Się masz, Władziu! Gdzieś ty był, jak ciebie nie było?

Daleko.

Stąd nie widać?

Nawet jakbyś stanął na palcach.

Cha, cha, cha.

Tak jest zawsze i wszędzie, że jedni się śmieją, inni stoją cicho.




Roraty


Z majaków, co szarpały łapczywie mój biedny łeb, obudziło mnie brzęczenie muchy. Dwoma rozstawionymi palcami przetarłem lek­ko oczy. Jeszcze się nie rozwidniało. Noc leżała ciągle pudowym ciężarem, ale już ją chwiał w posadach, idący od uchylonego okna, lekki wiew poranka. Tak samo chwiało budowlą słynne, nadranne brzęczenie muchy, zataczającej się w przerzedzonym powietrzu. Tak samo pianie koguta dłuższe jakby, niż w środku nocy, i wesel­sze. To wszystko razem i jeszcze tysiąc ultradźwięków mówiło nie­omylnie, że noc jest podminowana i niezadługo wyleci w powie­trze wschodem słońca.

Tymczasem podniosłem się, zaciskając zęby, z trzeszczącej stra­szliwie leżanki. Stojąc, wsunąłem buty na nogi i to by było wszyst­ko co do tej części ceremonium. Cicho, na palcach, żeby nie zbu­dzić śpiących w tym samym pokoju, przesunąłem się do zwanej ła­zienki. Odsunąłem pokrywę koda, która zakrywała dziurawą mu­szlę, i wyszczałem się. Za rurą biegnącą wzdłuż ściany zatknięte tkwiły dwa sierpy. Przez małe okienko, dokładnie w czterech ra­mach, blednął na niebie Wielki Wóz. Bo też i było po żniwach.

Z napełnionej deszczówką po brzegi wanny nabrałem trochę wody i umyłem się. Wytarłem się chusteczką, zawiązałem sznuro­wadła u butów i, cicho cały czas, przesunąłem się do wyjściowych drzwi. Odciągnąłem zasuwę i wyszedłem na próg. Powoli przerze­dzało się. Noc jeszcze dyszała, ale były to niezawodne ostatnie mi­nuty. W kilku oknach osiedla paliło się już światło. Znowu w jed­nym zabłysło. Wstawała, charcząc i plując, najwcześniejsza cywiliza­cja. Gdzieś wiszący zegar wybił jak dzwon równą piątą godzinę. W ciszy i mroku śpiącej dzielnicy dźwięk gongu kołysał się i niósł. Aż wsiąknął w brzuch pagórków.

Stałem na progu. Patrzyłem na wschód. Niedaleko pianie ko­guta wstrząsnęło powietrzem jak histeria. W dwóch oknach dwu domów prawie jednocześnie zapaliło się światło. Do roboty wsta­wali ci, co na szóstą, i ci, co na siódmą, ale o dwadzieścia, trzydzieści kilometrów dalej, i dojeżdżali. Wielka cementownia właśnie znajdowała się w tej odległości, wyrosła z popiołów jak feniks. Tam wielu z tych, co teraz wstawali, dojeżdżało.

Więc ci wstawali, niektóre żony mężów szykujące śniadanie i drugie śniadanie do roboty, i te trzy kobiety, co się umawiały wczoraj na grzyby do lasu. Słyszałem to mimo woli, siedząc wczo­raj właśnie, na kamiennej ławie rynku, w jesiennym słońcu popo­łudnia, z przymkniętymi oczami.

Stałem na progu. Cisza zapierała dech. Od czasu do czasu wiew poranka szeleścił liśćmi działkowych owocowych drzew i pa­telnia stukała o czajnik. Przez otwarte okno dźwięk metalu kołysał się i niósł, aż wsiąkał w brzuchach pobliskich pagórków. Stałem na progu, patrząc półkolem. Powietrze powoli przerzedzało się i ciemny widok ubierał się w kształt.

Przeszedł mnie chłód, jak to przed świtem. I on mnie poru­szył, a nie dalekie dudnienie pociągu. Na pewno na pierwszym miejscu jest jedna rzecz, którą ciało moje zna na wylot: chłód. Tro­chę za lekko, zdaje się, trochę za szybko i składnie mi się o tym po­wiedziało. Inaczej trochę powinno to być powiedziane, jak na ta­kie zimne wyznanie przystało. Nie tak gładko. Nie tak zgrabnie. Może powinno to być wolno wycedzone albo może lepiej wyjąka­ne przez szczękające od zimna zęby, a napisane niezdarnie jak przez zgrabiałe od mrozu palce. Bo wymyślić można wszystko i na­pisać to zgrabnie, jak to jest w pięknej literaturze. To nie jest wiel­ki trud. Można tak bez końca wypełniać wysokie regały bibliotek, jak to jest właśnie w pięknej literaturze. Chciałem przez to coś po­wiedzieć, to znaczy chciałem coś powiedzieć dalej, to znaczy chcia­łem powiedzieć, jak to jest, kiedy jest inaczej, kiedy nie słowa ma­ją padać zgrabne, tylko... i tu brak mi słów. Ale wiedzą dobrze i tak ci, którzy wiedzieć chcą, o co ja tu kruszę chleb.

Więc chłód mnie poruszył, mówię, ale chyba, chyba też trochę dalekie dudnienie pociągu. Nieraz poruszył mnie chłód, stąd go znam na wylot, a on tak samo wszystkie zna moje korytarze. Ale i też nieraz poruszył mnie bliski czy daleki zew pociągu. Niejeden raz. Dlatego właśnie nie mogę jednak powiedzieć, że to chłód mnie poruszył tylko, a daleki zew pociągu minął bez echa. Nie mo­gę raczej tego oddzielić. Dlatego więc poprawiam, bo wszystko trzeba poprawić, co się da: nie dalej niż dwie, trzy minuty potem, kiedy wiszący gdzieś zegar wybił w ciszy piątą ranną godzinę, dwa wydarzenia zlały się: przeszedł mnie chłód i daleko zadudnił po­ciąg. I stało się trzecie: ruszyłem naprzód.

Powietrze coraz bardziej przerzedzało się. Kończyło się nocne popołudnie. Gwiazdy bladły, w trawie błyszczały krople rosy. Na kopcu dynie leżały powiązane jak skulone psy. Wśród ostrożeni wi­szący strzęp gazety ociekał farbą. W trawie błyszczały krople rosy. Przedpolem i między działkami wyszedłem na chodnik ulicy. Tu na twardych i suchych płytach zatupałem nogami. Pusta była cała długość i wąskość tej bocznej ulicy. Jaskółki też nie zbierały się je­szcze na drutach do odlotu. Gwiazdy tylko na niebie, blednąc, co­fały się na zachód. Co do mnie, szedłem wolno na wschód w stro­nę łuny rosnącej i mleczarni, gdzie można było i trzeba było napić się mleka na początek dnia. Dwa tuziny kobiet już tam stało na pewno w ogonku z bańkami i rondelkami. A tu ciągle pusto było na całej schodzącej lekko w dół długości. Bruk sterczał jak wielka wyludniona kolonia mrowisk. Takie są układy. Tam przeklinają się, tu ślą pozdrowienia. I odwrotnie. Tam giną, tu po to się rodzą. I odwrotnie. Takie są układy harmoniczne. Tam noc połyka teatry, tu, po tej stronie planety, wstaje dzień.

Jeszcze nie. Już niedługo, ale jednak jeszcze nie. I była to je­szcze ciągle ta pora najczystsza, kiedy kończyło się jedno, a zaczy­nało drugie, ale jeszcze ani jedno, ani drugie. Był to ten czas dzie­wiczy, bo jeszcze bez układu. I był to dlatego też czas najprawdziw­szy między wszystkimi innymi: niewiadomy. Narzucony niewyraź­nym mglistym powietrzem, jak półprzeźroczystym.

Nie wiedziałem. Nie zauważyłem, kiedy przestałem iść. Uszło mi to. Stałem znowu, patrząc półkolem. Niżej, w dole, w dolinie noc i mgła rozwierały się powoli, niechętnie, jakby ociągając się, i wyłaniało się miasto, jak zjawa jeszcze, jak mit: mury niezbyt pewne siebie, płynne dachy, falująca wieża kościoła. Niech mil­czą. Milczcie towarzystwa, koła, kliki, gangi. Milczcie jazgocące, plotkujące, spiskujące. Milcz wiadomy gatunku —jak mówi Wi­tek Różański. Listowie tylko niech szumi. Trzymałem w garści ten moment wieczności. Niewysłowione ssało mnie jak nikotyna i za­lewało gardło, aż po błękitny łuk. Niedokładne są jeszcze słowa tu, co padły. Dalekie od stanu rzeczy. Widzę to, ale lepszych nie widzę.

Więc trzymałem w garści, mówię, ten moment wieczności, tak jakbym trzymał nieforemną starożytną monetę albo nawet zwykle współczesne jabłko. Wieczność, mówię, przystanęła w swoim biegu i oparła się o moje ramię. Stałem normalnie, tak jak stoję najczę­ściej, na półtorej nodze, i czułem uroczystość, jak po mnie spływa pierwszy raz taki rodzaj. Chwilę trwał ten moment, małą chwilę, mi­nutę, może pół, ale kto policzy, ile to jest trzydzieści sekund wiecz­ności? Tak mi się zatem zaczął ostatni dzień życia. Od wieczności.

Przerzedzało się coraz. Można było i trzeba było napić się mle­ka. Można było. To, co trzeba było, to załadować z powrotem du­szę na ramię. To zrobiwszy, ruszyłem znowu naprzód w stronę łu­ny wolniutko rosnącej i w stronę mleczarni, gdzie jednak można było śmiało wypić kwartę lub dwie kwarty mleka na początek tego dnia. Kawałek chleba przegryźć. Pomidora. Potem się zobaczy.

Na razie jednak ciągle nie widziałem nikogo na tej wąskiej uli-, ale nie kończę słowa, bo oto przede mną pierwsza postać człowie­cza wyszła z bramy i podążyła szybkim krokiem w dół — teraz mo­gę powiedzieć — ulicy. Pomyślałem, że właściwie, jak długo się obracam, nie widziałem jeszcze wczesnym rankiem człowieka wol­no idącego. Pomyślałem, że gdybym takiego człowieka zobaczył, byłby to widok trochę zatem nienormalny. Pomyślałem, ciągnę da­lej nić, że ja w takim razie, tak idąc wolnym krokiem niejeden raz w bladym świetle przedświtu, mogę być widokiem trochę zatem więc nienormalnym dla kogoś, kto zbudziwszy się nad ranem, podchodzi do okna zobaczyć, jaka zapowiada się pogoda. I odsło­niwszy firankę widzi, jak sunie ktoś wolno powłóczyście we mgle. I jeśli zechciałby pomyśleć, co pomyśleć by mógł na taki widok? I zasłoniwszy firankę, i wróciwszy do łóżka, już przebudzony, leżąc z otwartymi oczami, co za kompozycje przestrzenne mógłby za­cząć budować, wychodząc od tego mglistego widoku? Co za ru­sztowania mógłby zacząć nakładać jedno na drugie, wychodząc od tego mglistego fundamentu? Trudno być w dwóch miejscach jed­nocześnie. Będąc tym, co idzie wolno powłóczyście w bladym świe­tle przedświtu, nie mogę już być tym, co za firanką okna. Ale przy­puśćmy. Przypuśćmy. Więc ja na przykład, będąc tym, co za firan­ką okna, a potem leżąc na łóżku już przebudzony, z otwartymi w sufit oczami, mógłbym, wychodząc od takiego mglistego wido­ku, zbudować nową odyseję. Mówię na wyczucie.

Tymczasem, tak jak zostało powiedziane, szedłem wolno po­włóczyście, między dniem i nocą — między niebem i ziemią — po krawężniku chodnika ulicy Krajowej Rady. Tak, jak zostało też po­wiedziane, ciemny widok ubierał się w kształt. I jakby wywołany, powtórnie zaniósł się histerią kogut z galerii, z której schodziłem lekko w dół. Dodam po tej samej linii, że znikała mi z oczu postać szybko idącego. Cichnął dźwięczący stukot jego podbitych blaszka­mi obcasów o płyty chodnika.

I znowu cisza weszła w posiadanie, a raczej wzięła w dzierżawę śpiącą dzielnicę. Mnie trzydzieści sekund przebytej wieczności ko­łysało i będzie kołysać za pięćdziesiąt sto trzysta czterysta lat, gdy wspomnę. Bo trzymałem ją, wieczność, w garści, mówię, tak jak­bym trzymał młodego wróbla. Chwilę trwał ten moment. Minutę może. Pół. Ale kto policzy, ile to jest trzydzieści sekund wieczno­ści? Niewysłowione ssało mnie i zalewało gardło, aż po błękitny łuk. Niezachwianie istniałem wiecznie przez te trzydzieści sekund, niezachwiana jest wiara moja wszelaka i ta, że tego nikt mi nigdy nie odbierze ani nie splami, ani nie splami nawet śmierć stojąca za plecami kochanków.

Na niebie gwiazdy, blednąc, cofały się na zachód, w bardziej granatowe tam jeszcze próbując się kryć obszary. Nadaremnie. Nie było już siły. Świt wkradał się wszędzie. Na wysokościach najpierw, później tu, na nizinę zstępował, wznosząc opary z pól jak tumany kurzu. Ale tego już nie widziałem. Bo w polu nie byłem. Byłem w mieście, w górach ceglastych. Szedłem wolno powłóczyście po przełęczy, między ogniem i wodą, po krawężniku chodnika ulicy Krajowej Rady. Kto myśli o morzu, będąc w górach? Ja. Bruk świe­cił zaranną wilgocią jak pokład zarzucony rybami.

W oknach nikt nie odsłaniał firanek. A pogoda zapowiadała się ultramaryna. Zapowiadał się dzień bezbłędny. Jeden z tych dni, kiedy słońce świeci prosto z góry. Taki przynajmniej zapowiadał się niechybnie świt i na pewno poranek, i raczej na pewno przedpo­łudnie. Dalej tak być mogło, ale nie musiało. Mogły koło połu­dnia, jak to się często dzieje, pojawić się chmury wokół horyzontu i prędko zacieśniać pętlę. Jeszcze dalej wszystko by zależało od for­my i koloru: czy chmury deszczowe, czy burzowe, czy ten niewin­ny rodzaj chmur paprocich, które o zachodzie odsłaniają niebo, a same giną, rozchodzą się po nie wiadomo gdzie, tak jak nie wiadomo skąd koło południa wtoczyły się na widok. Więc mogło być rozmaicie. Ale przynajmniej pół dnia, mówię, zapowiadało się bez skazy.

Na ulicę wyszła druga postać człowiecza, za nią jeszcze dwie i na tym się na razie urwało. U wszystkich sakramentalia były jed­nakowe pod pachą lub w ręce: czarna teczka. Szybko zrównali się, przywitali i szli już dalej w trójkę ostro, wielkimi krokami, ramio­nami szeroko wiosłując. Cały prawy chodnik dla nóg im wystarczał, ale góra im wystawała mocno poza ramy. Bo mogli mieć razem w tęgich ramionach przeszło dwa metry. Chodnik tyle nie miał i wydawało się, że pęka w szwach, gdy tak tych trzech szło po nim ławą, szeroko wiosłując ramionami. I gdy tak szli, ktoś idący im z dołu naprzeciw po tej samej stronie chodnika musiał bezsprzecz­nie przejść na drugi chodnik przeciwległy. I absolutnie nie wolno by było traktować tego jako ustępstwo słabszego na rzecz silniejsze­go, ale za wprost naturalny odruch. Tak samo wprost ja bym zro­bił, gdybym na przykład teraz był przed nimi i szedł wolno ku górze im naprzeciw po tym samym co oni chodniku. Przeszedł­bym na drugą stronę półkrokiem naturalnym albo zszedłbym z drogi potulnie i nie uważałbym nigdy, że to jest z mojej strony ustępstwo na rzecz silniejszego czy liczniejszego. Odwrotnie. Było­by to z mojej strony oddanie szacunku dla nich, uszanowanie mo­je dla nich naturalne, taka forma. Widziałbym, że idą do roboty i śpieszą się, i wszystko jest tu naturalne.

Bo co innego trzej ojcowie spieszący raniutko o świcie do ro­boty, a co innego sunąca faliście w środku dnia banda złotej lub srebrnej młodzieżówki. Co innego to, a co innego to; idę i widzę naprzeciw, jak suną na całą szerokość chodnika, lekko przechyle­ni do tyłu albo lekko do przodu, z rękami w naszywanych kiesze­niach, z pewnością taką, z mądrością taką, jakby nogami kopali przed sobą kamień filozoficzny, i idę ja naprzeciw z moją bezgra­niczną, sam już nie wiem za czym, tęsknotą, domyślam się tylko czasami, teraz domyślam się tylko czasami, teraz domyślam się tro­chę na przykład, tak idąc wolno powłóczyście po naciągniętej li­nie, między niewiadomym i nieśmiało przypuszczalnym, po kra­wężniku chodnika ulicy Krajowej Rady.

Więc idą oni ze swoją beztroską i idę ja naprzeciw z moimi ple­cami, na których żółw, na których słonie, na których ziemska bryła. I chcę tu podkreślić twardo grubą czerwoną krwistą linią, że chociaż tak wygląda, to nie chodzi mi w tym, co mówię, o to, kto tu ma komu się usuwać, chociaż tak żłobię koryto temu potokowi, że wygląda, iż to oni raczej powinni mi się usunąć z chodnika. Więc mówię, że nie. Ani żądam tego, ani proszę. Nikt by tego zre­sztą nie pojął. Więc idą oni ze swoją beztroską i idę ja naprzeciw z siedmioma pieczęciami. Nie bardzo wiem, co mi się tu wypowie­działo z tymi siedmioma pieczęciami. Staram się nie dać nigdy sło­wom prześcigać myślenia, a tu dosyć bezwiednie to wyrzekłem. Tak, jakby mi to wyplusnęło z ust jak pestka. Nie wiem.

Powietrze coraz przerzedzało się i mówię to po raz jeden z ostatnich, bo świt stawał się coraz wyrazisty z całą swoją świtą. Mrok krył się po zakamarkach. W płonących na wyższych piętrach oknach tu i tam gaszono światła. Kończyło się nocne popołudnie. Kończyła się też ulica Krajowej Rady. Skręciłem w prawo, lekko pod górkę teraz, do rynku. Stamtąd do mleczarni był krok. Stam­tąd do piekarni był drugi krok. Tak, że jeśli idzie o ten układ, to był przychylny. Trudno było przewidzieć, jak długo mogło tak trwać, ale i ja nastawiony byłem przychylnie. Bardzo. Bardzo. Po­ra to dziewicza i jeszcze niepokalana —jej to była zasługa.

Szło dwóch naprzeciw mnie i za nimi jeszcze dwóch po tej sa­mej stronie chodnika. Zszedłem półkrokiem naturalnym z krawęż­nika i przeszedłem na środek ulicy. I było to w przekonaniu jedne­go takiego, dobrze wychowanego przez ulice, pola, dworce, okrą­glaki i Izby Zatrzymań, nie ustępstwo na rzecz liczniejszego, ale oddanie szacunku, ukłon po drodze dla Robotniczej Akademii. Bo tak, jak zostało powiedziane, co innego ojcowie spieszący o świ­cie do roboty na szóstą czy na wczesny pociąg robotniczy, przed którymi ustępuję z drogi, żeby nie mieszać im niepotrzebnie kro­ku i szyku, a co innego wlecząca się faliście w samo południe ban­da młodych potomków. Przed którymi nic mi nie każe ustępować prócz strachu, że mnie zawadzą, bo może nie spodoba im się chód albo mój łeb, albo błyszczące ładnie guziki mojej bluzy.

Więc idą oni zatem więc, i idę ja naprzeciw po tej samej stro­nie chodnika i nie schodzę na bok, choć boję się, szczęki mi sztyw­nieją, a łydki zaczynają drżeć, bo wiem, że mogą mnie zawadzić al­bo coś powiedzieć i ja coś wtedy powiem, i któryś z nich powie:

Ty, byłeś już bity po wyzwoleniu?

A ja odpowiem coś raczej tym samym pięknym stylem i albo się skończy na słówkach, albo mnie któryś łupnie i mnie się może też uda raz którego trzasnąć, i albo zdążę wywiać, albo nie zdążę i skopany zostanę w biały dzień, pośrodku szerokiej ulicy, na oczach obywateli. Bo nikt się nie ruszy z szeregów na pomoc. I co dalej? Na razie przez jakiś czas nie ma dalej. Jest lizanie ran. Po­tem dopiero może być dalej. Zemsta. Czatowanie długie na które­goś z nich jedynaka i kiedy już po wszystkim, opuszczam miasto potajemnie. Tak też i było nieraz. Mściciel jestem.

Powietrze coraz bardziej przerzedzało się i tym razem mówię to już po raz ostatni. Mściciel jestem. Widzę to dobrze. Widzę to coraz bardziej. Słońce, tam, musiało widocznie wychodzić zza ko­tary i światłość rozlewała się szeroko po widowni jak Nil. Po da­chach cienie, pełznąc, kryły się za kominy, wieżyczki i winkle. Dzień zapowiadał się niechybny. W oknach pogaszono sztuczne światło. Płonęły jeszcze tylko nieśmiało rzadko rozmieszczone uliczne latarnie. Walka była nierówna i czas był ją zakończyć. Ale na pewno sobie spał w elektrowni rodak mój — marnotrawca. Sze­dłem środkiem nawy. Myślałem o tym, że napiję się mleka. Na cho­dniku kot spacerując w tę i z powrotem myślał o czym innym. Nad nim, wysoko, para gołębi, gruchając, dreptała po wystającym gzymsie. Wschodzące słońce już tam świeciło im pięknie w oczy. Tak że aż mnie tu, na dnie, chłód od tego przeniknął do szpiku ko­ści i ostrym, nagłym szpurtem ruszyłem biegiem pod górę.

Tak wpadłem na rynek. Stanąłem pod bramą najbliższej ka­mieniczki i oparłem się o wyrzeźbioną maszkarę. Oddychałem głę­boko i sprawiedliwie. Dookoła zaczynało się życie ludzkości i mnie tu nie brakowało. Ja tu jeszcze ciągle byłem. Chłopaki schodziły się z przewieszonymi przez ramię koszami i bańkami śmietany. Przed sklepami wynoszono skrzynie z owocami i ustawiano stragany.




Czysty opis


Czułem się u kresu. Utrapiony, wymęczony śmiertelnie myślałem chwilami, że się już chyba przekręcę. Szósty jak długi rok to był mojego sam na sam z otoczeniem rzeczywistym i nierzeczywistym i czułem się u kresu nieludzkich moich sił. Bo byłem żywy kauczuk wtedy, kiedy rzuciłem wszystko, zostawiłem wszystko za sobą i tak, jak stałem, poszedłem torami, żeby się drugi raz narodzić, już prawdziwie, bez akuszerki, pieluszek i darmowego mleka. I bez tej całej dalszej niewinnej dziecinady.

Nie pamiętam pierwszego dnia, pierwszych moich narodzin. Pamiętam dobrze pierwszy dzień drugich moich narodzin. Sze­dłem więc torami, potem drogą nad torami, pod wieczór deszcz lunął, zmokłem jak wrzucony do stawu słonecznik. W ciemnej no­cy zapłonęła mi głowa. Zimne dreszcze targały świeżo posadzone drzewko.

Taki był, dobrze pamiętam, pierwszy dzień drugich moich na­rodzin i tego samego dnia, bez ociągania, póki żelazo gorące, chrzest się odbył, tak jak powiedziałem, ulewny. Hartowanie stali. I wszystko dalej tak samo ostro i błyskawicznie następowało. Koły­sanki nie było, tylko cios za ciosem. Kilka tygodni po chrzcie w przychodni się znalazłem, w poradni W. Kołysanki nie było, tyl­ko cios za ciosem. Aż łeb odskakiwał. Schody tak strome były, pra­wie prostopadłe, że nie było to schodzenie, tylko w dół kołowrót. W dół do studni, marsz!

Nie było zaiste ostatnio wesoło ze mną w sensie tym ukrytym. Czułem się u granic. Co z tego, że między świętą Jawą i świętym Majakiem ja byłem najświętszy? Co z tego? Jeśli byłem zmęczony. Tak straszliwie po ludzku zmęczony, że zdawało mi się chwilami, że się już chyba przekręcę. Nie byłem złamany, nie byłem pobity, nie byłem przybity. Byłem zmęczony. Bardzo. Nie chcę nikomu, jak to mówią, obracać żelazem w ranie ani w niezapomnianej pamięci czasów, co były, ale niech mi wolno będzie powiedzieć, że byłem może tak zmęczony, jak tylko można być. I niech mi wolno będzie powiedzieć, że ja tu nie bluźnię i nie bluźni ten, co wątpi w moje tu słowa, bo każdy może wątpić, ale bluźni ten, co powie w tym miejscu:

A tam!

Nic. Ja wiem swoje. Niech mi będzie wolno wiedzieć swoje. Niech każdemu będzie wolno wiedzieć swoje. Ja wiem swoje, ty wiesz swoje. „Pakoj tiebia, ja oczeń rad".

Szósty jak długi rok to był mojego sam na sam, mojego oko w oko ze światem rzeczywistym i nierzeczywistym, i nie wiem, mo­że nie tylko ja, może obaj byliśmy u kresu. Nie wiem. Wiem swoje. Ja czułem się u kresu. Wymęczony śmiertelnie wieczną partyzant­ką, zdawało mi się chwilami, że już jestem w krainie. Że już jestem w ogródku i witam się z gąską. W głowie gorączka wolniutko, ale bez ustanku żarła mi substancję. We śnie majaki nie spuszczały mnie z oka.

Śniły mi się olbrzymy z dzikimi twarzami. Uciekałem, jeden z nich mnie gonił, uciekałem ulicami miasta, widziałem gdzieś po­licjanta, nogowałem do niego po pomoc i kiedy przybiegałem, po­licjant był małym karłem. Po chwili całkiem zanikał. A olbrzym stał nade mną, śmiejąc się, i to był głos, jakby ktoś śmiał się przez tubę w wielkiej pustej katedrze albo w ogromnym pustym hangarze. Nie mogłem uciekać. Nogi miałem wrosłe w chodnik, a olbrzym śmiał się coraz i to był głos, jakby śmiał się piorun nad doliną, jak­by śmiał się, mój Boże, nad padołem.

Budziłem się w końcu, ale nie jak szczygieł. Tylko jak oczadziały. Jak zasypany lawiną. Powoli przytomniałem. Potrzebny do tego jakiś czas. Po czym wychodziłem na panujący dwór. Przechodziłem z kręgu do kręgu.

I żyłem. Tak, jak umiałem żyć. Z całej duszy z całych sił. Bez re­szty. Nie oszczędzając ni siebie, ni innych. Między świętą Jawą i świętym Majakiem byłem w środku tego wiru. Handlowy, kupiec­ki zmysł zostawiłem lekką ręką już dawno starszemu bratu, jeszcze zanim przestał nim być. Biorąc wszystko, dobre i złe, dawałem z siebie najlepsze. A tak próbowałem dawać, żeby nikt tego nie wi­dział. Nawet sam obdarowany. Bo tak trzeba dawać. Jak biedna, ale ponad królami, pani Sierantowa. Co daje lewa ręka, prawa nie po­winna wiedzieć. Gesty dobre są dla wiadomego rodzaju. Myje rzu­camy na złom.

I tak żyłem. Tak, jak umiałem żyć. Tak, jak kochałem żyć. Z ca­łej duszy z całych sił. Do upadłego. Czterdzieści, pięćdziesiąt go­dzin nie przymykając powiek. Ze zmęczenia wyglądałem jak pasja, a nie jak młody bóg. Zmęczony, czułem nie tylko ostatnie wielkie zmęczenie, ale też przedostatnie i wszystkie przeszłe. Tak, jakby one były już nie do odrobienia. Zmęczony, czułem wszystkie moje zmęczenia zwalone na kupę na mnie jak kolejne od góry do dołu pokłady ziemi: Siał, Sima i tam dalej.

I tak żyłem. Tak, jak kochałem żyć. Do upadłego. Dwa pełne koła zegar wyczyniał, tykając dźwięcznie, jakby lis szedł po zamar­zniętym śniegu, a ja nie przymykałem powiek. Bo żal. Żal mi było, mówię, opuścić arenę i za kulisy spać iść do niewidowni. Tak więc wirowałem. Inni się zmieniali, ja się nie zmieniałem. Zmieniały się pory dnia, poranek, południe, po nim, wieczór, nocne popołu­dnie, przedświt dziewiczy, znowu poranek, południe, po nim, wie­czór, nocne popołudnie, przedświt dziewiczy, zmieniały się pory dnia, ja się nie zmieniałem. Zmieniała się dekoracja, świeciło sło­neczko na niebie szerokim, potem chmury nanosiły się, zaciskając pętlę, deszcz zaczynał padać, zapalały się latarnie, zapalały się okna, deszcz padał, deszcz padał, gasły okna, płonęły latarnie, deszcz padał, deszcz przestawał padać, gasły latarnie, zapalało się słońce, zmieniała się dekoracja, ja się nie zmieniałem. Bo żal. Żal było. Bo chciałem być obecny, chciałem być wszechobecny, chcia­łem być. I byłem. Dopóki nie padałem na jakieś płynące w rzece obok mnie łóżko, fotel, leżankę, materace, składane łóżko, ławkę, trzy taborety albo blat stołu, których nie miałem już sił mijać.

I śniły mi się wielkie wyludnione opuszczone walące się miasta. Szedłem ulicami po rozparzonym asfalcie, cisza była tak zabójcza, że idąc czułem, jakby miały mi pękać żyły podudzia. Na palcach sze­dłem, ale mimo co chwila walił się za mną jakiś dom wolniutko bez­szelestnie spadając, bezszelestnie roztrzaskując się, odłamy, płaty, bloki kamieni, gruz, cegły, futryny, szyby i wszelkie szkło wolniutko, jak w zwolnionym filmie, rozpryskiwało się na strony.

Śniły mi się cienie bezkrwiste. Na ogromnych zawieszonych bia­łych planszach rzucały się na siebie, walcząc na śmierć i życie, powa­lając się i dusząc jedne drugich. A w powietrzu, nie wiadomo skąd, brzmiąca dudniąca hucząca, nie wiadomo skąd, muzyka operowa.

Śniła mi się litość, śniła mi się trwoga, śniła mi się zgroza.

Budziłem się w końcu po dziesięciu, piętnastu zmarnowanych godzinach, bo ni życie to było, ni śmierć, ni wieczny spoczynek, ni przejściowy, ale mucha na lepie. Skrzydlaty lew z kulą u nogi. Naj­zwyklejsze po prostu urąganie. Budziłem się w końcu, ale nie jak szczygieł. Tylko jak oczadziały. Jak zasypany lawiną. Jak ten, który choć oczy otworzył, długo jeszcze nie słyszy pytań. Przytomniałem jakiś czas i wychodziłem na panujący dwór.

I żyłem. Tak, jak kochałem żyć. Z całej duszy z całych sił. Mię­dzy świętą Jawą a świętym Majakiem byłem dziecięciem tej spółki. Tak żyłem. Aż szumiało mi w głowie. Aż słyszałem ten szum. I po­myślałem kiedyś, że to może nie w głowie mi szumi, a może tak szumi powietrze dookoła. Pomyślałem, że ja już może doszedłem do tego, że słyszę, jak szumi powietrze ukochane.

I tak, mówię, żyliśmy. Straszliwie, ale cudownie, ale straszliwie, ale cudownie, ale strasz, ale ownie. I nie śniło mi się, mimo wszy­stko i bądź co bądź, nie śniła mi się lepsza kariera, nie śnił mi się sen o szpadzie, sen o todze i fotelu, sen Majorka czy prostoduszny sen o czterech kołach i karoserii. Sny takie, my je rzucamy na złom. Jasne, że to, co przedtem powiedziałem o moich snach, to nie były sny. To były jasne majaki.

To więc co mi się śniło? Powiem. Śnił mi się absolut. Zapo­mnienie bezgraniczne. Śniło mi się, żeby zapomnieli o mnie wszy­scy. Żebym wyparował w najgłębsze zapomnienie z pamięci wszyst­kich głów. Żeby nie zachowali ci, co mnie znają, żadnego, jakiego­kolwiek o mnie wspomnienia, jakiegokolwiek, żadnego o mnie słuchu. Śniło mi się: szczęście z wami, cicho ze mną. I niech tak się stanie. Oto, co ma być.

A marzyłem o tym, żeby na mnie idącego nocą po wsi, w zapo­mnieniu bezgranicznym, psy nie szczekały.

I tak żyliśmy. Kiedy byłem smutny, straszliwie byłem smutny. Bez reszty. Z całej duszy z całych sił. Krystelejson. Patrzyłem w coś albo poprzez i tak, jakby rozklejał mi się mózg. I tak, jakbym się ca­ły rozklejał i jakby kości mi się rozchodziły w nieuczęszczane. I jak­by odpływała mnie krew, bliska przecież sercu, miła. I z rękami w kieszeniach lub we włosach kręcąc, lub papierosa trzymając, lub szklankę herbaty wpół, czułem nie to, że właśnie w kieszeni mam ręce albo że papierosa trzymają, lub szklankę wpół, ale to, że są one szeroko w powietrzu rozłożone. I smutno było.

I tak żyłem. Raz smutno, raz wesoło, raz wesoło, raz smutno. Kiedy byłem wesoły, ach gałązko jabłoni! Kiedy byłem wesół, cu­downie byłem wesół. Bez reszty. Z całej duszy z całych sił. Całym sercem prędko jeszcze bijącym. Cudownie. Cudotwórczo. Ze śmie­chu nieraz, kiedy nagle mnie łapał, skręcała mi się twarz i flaki w środku, wiłem się, zwijałem, padałem na kolana, cały drżący, jak­by duch śmiechu wstąpił we mnie i tłukł się po korytarzach. Ech, Santa Polonia, kiedy byłem wesół, byłem sama radość, oddycha­łem kurz, jakby grały dzwonki. I dobrze było.

I tak żyłem. Raz smutno, raz wesoło, raz wesoło, raz smutno. Z jednej krawędzi przechodząc na drugą, jak z jednego brzegu chodnika na drugi przetacza się pijany. Nie jest to porównanie. Porównanie tak zwane jest to żadne. Nie ma go. Bo z jednego krańca chodnika na drugi przetaczałem się. Przetaczałem się pija­ny. A nie „jak". Bo upijało mnie wszystko. Całe dookoła. Wszystko, co było w promieniu. Nie musiałem ja tankować wódki do szyszyn­ki. Upijało mnie już samo powietrze. Zataczałem się od razu, wy­chodząc po spaniu, na ostre światło czy, przychylniejszy zbudzo­nym oczom, łagodny mrok. Dalej prędko połykał mnie wir.

Wśród tej wiecznej partyzantki, tej przerzucanki raz tu, raz tam, raz w góry, raz w doliny, nawiedzała mnie czasami chęć rzew­na, tkliwa i przemożna. Myślałem więc czasami, że nie byłoby tak źle, jakby tu powiedzieć, nie byłoby tak źle, gdyby zechciało popły­nąć z oczu trochę słonych łez. Myślałem czasami, że nie hamował­bym tego wcale, gdyby tak przerwała się tama. I parę razy jednak przerwała się i popłakał sobie jeden w cichości zakamarka. Parę razy długo ściekało jednemu po policzkach. On tego nie hamo­wał. On tego nie powstrzymywał. Bo to było jak puszczanie krwi. Jak pijawki albo cięte bańki na plecach. Puszczanie krwi. Było jej za dużo i przelewała się przez ochronne wały.

Nawiedzało mnie więc czasami popłakać. Rzadko jednak, rzadko bardzo udawało mi się, choć chciałem, tak chciałem zaspo­koić to skromne chyba pragnienie. I zasłużone. Zasłużone, mówię. Niech nigdy nie zapłaczę, niech mnie zaduszą w gardle nie tłu­mione, uwięzione łzy, jeśli kłamię i kiedykolwiek. Bo na co zasłu­żyłem, na to zasłużyłem, ale na pewno na to, żeby przynajmniej popłakać sobie móc od czasu do czasu w cichości i skrytości zaka­marka. Na to zasłużyłem na pewno. Tu nikną wszystkie moje niepewności, wątpliwości, przypuszczenia, domysły. Co wiem? To wiem.

Ciężko się żyje bez iluzji. Ja jej nie miałem i mieć nie chciałem. Każdy dzień był dla mnie dniem ostatnim. Wpajałem sobie to, wią­żąc najdzikszą myśl łańcuchem jak psa do czereśni w nie ogrodzo­nym sadzie. Wierny czujny zwierz rwał się, szczekał, klapał zębami, w nocy wył i zawodził i tak przypominał mi to, o czym czasami, zda­rzało się, bezwiednie zapomniałem. Że każdy dzień jest dniem ostatnim. Ciężka to była myśl. Ciężkiej wagi. Czułem każdą tonę każdego dnia. Czułem nieraz, równo rozłożony na każdy centy­metr skóry, straszliwy wstrząsający ciężar najbłahszej chwili, oto na przykład schylając się do pompy napić się wody, oto na przykład rąbiąc drzewo siekiera nagle w powietrzu zawisa jak motyl, a na człowieka garb zwala się ściana lasu. I tak dalej.

Artystą zawodowcem też być nie chciałem, władać sztuczkami i cacy cacy, mamić, sypać piasek w oczy ludziom i sobie. Odpycha­łem to od siebie precz wszystkimi rękami i nogami jak drzewo to, które nazwałem „nie przystąp" z gałęziami dokolnymi od samej ziemi, że nie można było podejść do pnia, żeby objąć go w ramio­na albo oprzeć się o niego plecami i chwilę odpocząć między jed­nym a drugim wiecznym marszem.

I tak żyliśmy. Stopy nasze zrysowane gęsto, poparzone, spęka­ne jak gliniaste dno wysuszonego bajorka. Wróży się z ręki, ale gdyby ze stopy, kto połapałby się tutaj w gęstwinie pęknięć, szram, blizn, odcisków i linii? Tak. Więc gdyby, to co tu można było wyczy­tać? Co tu można było przepowiedzieć? Wszystko albo nic. Nic al­bo wszystko. Nic albo całą panoramę. Wielką, rozległą aż do sza­leństwa. Albo nic zupełnie, całkiem nic. Albo wszystko. Ale czy to są przepowiednie? Nie. To przepowiednie nie są. To jest nareszcie normalna rzecz: wolny bieg życia przez zasieki kolczastego drutu. Do tego ja zmierzałem. Do tego doszedłem, do czego ja zmierza­łem, i pięknie, pięknie tu teraz widzi się podwójną rolę stóp: noś­ną i przenośną.

Teraz jestem zmęczony. Bardzo. Tak, jak tylko można być. Cza­sami czuję, jakbym już miał się przekręcić, jakbym już był w ogród­ku i witał się z gąską. Ale widocznie jeszcze nie.

Obecny — tak jak odpowiadało się w szkole nauczycielce, odczytującej listę.

Obecny. Jeszcze jestem obecny. Jeszcze żyję. Tak, jak umiem żyć. Tak, jak kocham żyć. Z całej duszy z całych sił. Do upadłego. Twardo. Bez reszty, bez iluzji, bez sztuczek, bez maski. Czasami tyl­ko czapkę błazeńską z dzwoneczkami wkładają mi na głowę ci, któ­rym się zdaje, że są mądrzy. Panowie i damy — to jest dla mnie za­szczyt.

Więc żyję jeszcze. Wiążę koniec z końcem. Nie dam się pognę­bić. Żułem już żywicę, żarłem trawę, będę gryzł ziemię, kiedy ina­czej już nie będzie można.


1962-1966




SPIS TREŚCI


JEDEN DZIEŃ

Jeden dzień

Listy do Olgi

Jak mi było na Mazurach

Jasny pobyt nadrzeczny

Królewicz

Nocna jazda pociągiem

Koniec miesiąca marzec

Miecz Damoklesa


FALUJĄC NA WIETRZE

Poranek

Nie zlęknę się

Płynięcie czasu

Pękały brzozy, śpiewały roztopy

Pod Annopolem

Los niezłomny

Strzeżcie mnie, zorze miłe...

W polu

Parę kieliszków

Dzienna jazda pociągiem

Falując na wietrze

Pragnienie

Roraty

Czysty opis



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Edward Stachura Opowiadania Listy do Olgi
Edward Stachura Opowiadania Listy do Olgi
Edward Stachura Opowiadania
Edward Stachura Opowiadania
Edward Stachura Opowiadania
Proza Edwarda Stachury i Edwarda Redlinskiego, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
Poezja Edwarda Stachury
Wątki religijne w twórczości Edwarda Stachury, Teksty - opracowania kulturoznawcze
31. PROZA EDWARDA STACHURY, 31. PROZA EDWARDA STACHURY
Edward Stachura Prefacja
Edward Stachura Oto wiersze pozostałe
EDWARD STACHURA
Edward Stachura Utwory trudnodostępne
Edward Stachura CO NOC
Z nim będziesz szczęśliwsza Edward Stachura
Edward Stachura wybor wierszy
Fabula Rasa Edward Stachura
Edward Stachura List do pozostałych

więcej podobnych podstron