PS-53 SEBASTIAN MIERNICKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
GOCKI KSIĄŻĘ
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
2003
Książę umierał. Miał zaledwie czterdzieści lat, ale nadchodził kres jego dni. Na zewnątrz długiej drewnianej chaty postawionej na lekkim wzniesieniu zbierał się tłum jego ludzi. Niewielu pozostało starych wojowników, z którymi przekroczył stepy, wielkie rzeki, pasmo gór, dzikie puszcze. Wreszcie dotarli w rodzinne strony praojców księcia. Przodkowie jego matki przybyli z bardzo daleka.
Mag siedział w milczeniu. Wiedział, że nie może pomóc, a czary? Ich religia zabraniała czarów, chociaż mag doskonale pamiętał pewne skuteczne zaklęcia. Książę zastanawiał się, czy postawa maga wynika z głębokiej wiary, czy z oczekiwania na śmierć wodza. Jego odejście mogło zwiastować powrót do religii starych, dobrych bogów.
Książę zmęczony przymknął oczy.
To działo się kilka zim wcześniej. Po zamarzniętych bagnach i jeziorach wojowie księcia ruszyli do grodów miejscowych. Poganie nie znali siły wiary krzyża. Książę wiedział, że jego okuci w żelazo, niekiedy uzbrojeni w doskonałe, pochodzące z dalekich krajów miecze, wojownicy na koniach mogli bez trudu pokonać każdą grupę tubylców. Niewielkie, kilkunastoosobowe oddziały zdobywały całe grody, wypędzały ludność i zajmowały otoczone palisadami warownie. Miejscowi na wiosnę próbowali odzyskać domostwa. Bezskutecznie. Pozostało im podporządkować się woli najeźdźców, do których dołączyły ich rodziny. Wkrótce poganie docenili siłę ludu nowego boga. Przybysze mieli lepsze narzędzia, znali świat, potrafili polować, uprawiać ziemię, robić wszystko, co było im potrzebne i do tego handlować z kupcami z dalekich krajów.
Książę przebudził się. Kaszlnął, a gdy chustą zasłaniał usta, wkrótce na materiale pojawiła się krwawa, ciemna plama.
- Źle ze mną? - zapytał maga.
- Źle - odparł mag.
- Wybudowaliście świątynię?
- Tak.
- Kryptę też?
- Tak.
- Wiesz, co macie zrobić?
Mag skinął głową.
- Po twej śmierci, książę, złożymy ciało do krypty. Mają tam być pochowani wszyscy znaczni. W chwili zagrożenia mamy ukryć tam nasze zbiory papirusów i wszystko na wieki zamknąć.
- Tak - książę uśmiechnął się. - Galindowie nachodzą nasze ziemie?
- Boją się ciebie, panie.
- Co będzie po mojej śmierci?
- Pokój - spokojnie odpowiedział mag. - Po wojnie zawsze następuje pokój. Pewnie i tak wszyscy zginiemy, i my, i oni.
- Masz rację. Pamiętasz, jakie słowa macie umieścić przy wejściu do krypty?
- Venite et bibite omnes, qui non habetis argentum emite sine precio - mag zacytował łacińską sentencję rodem ze starych dokumentów.
Obaj z księciem odczytali ją z papirusu, który przywieźli ze sobą.
Nad ranem nad osadą rozległ się płacz kobiet. Poniósł się jak wycie sfory wilków po okolicznych lasach, oznajmiając Galindom, ze zmarł dzielny książę. Po pogrzebie, stypie i kilku potyczkach zawarto wieczny pokój. Galindowie szanowali potomków tajemniczych przybyszy, którzy klękali przed znakiem krzyża. Kolejni magowie dziwnego plemienia pokazywali tajemniczą budowlę i zapraszali do jej wnętrza, mówiąc słowa “O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy”. Galindowie dziwili się, że te małe metalowe krążki mogą być aż tyle warte, by mówić o nich w świętych miejscach. Wtedy czarownicy nieodmiennie tłumaczyli, że bóg, którego czczą ofiarowuje wszystkim miłość i życie bezinteresownie.
Minęło kilkaset lat, gdy z osady księcia zostało kilka chat zajmowanych przez kolejne pokolenia magów i rzemieślników. Wreszcie pewnej zimy nadeszła wieść, że przybyli źli wojownicy cali zakuci w stal. Byli jak dawniej wojownicy księcia - okrutni dobrze uzbrojeni i wymawiający imię “Jezus”. Nad jeziorem stoczono bitwę i wszyscy Galindowie zginęli lub uciekli.
Kapłan przeżegnał się, a potem wykonał ostatnią wolę księcia, którą kapłani przekazywali sobie w wielkiej tajemnicy. Zginął klęcząc przed płonącym budynkiem, przeszyty włócznią.
PORTRET PIĘKNEJ GOTKI * TELEFON OD PIOTRA * GDZIE BĘDZIEMY SZUKAĆ ŚLADÓW GOTÓW? * WYJAZD NA MAZURY * “PAPUŻKI” NA PERONIE W SORKWITACH * MONTUJEMY OKRĘT KOLONIALNY * WYPRAWA W CZÓŁNACH
Przygoda jak zwykle zawitała niespodzianie. Przybyła jak elegancka dama, z gracją, a wspomnienie jej obecności na długo pozostawało w pamięci. Kiedyś, na wykładzie, znawca kobiecych strojów opowiadał nam o znaczeniu barwy damskiej garderoby.
- Kobieta ubrana na czerwono chce być wyzywająca - wykładowca płynnym ruchem usiadł na biurku, poprawił apaszkę i na kolanie ułożył wypielęgnowane dłonie. – Kolorem zwraca na siebie uwagę. Wszyscy zauważają nie ją, ale na przykład długą czerwoną suknię. Czerwony to bardziej prezentacja nastroju. Czarny - ukrywa kobietę, ukrywa się ona za tym kolorem, staje się jak ta barwa - uniwersalna. Biały to mistrzostwo świata! - egzaltacja mówcy osiągnęła szczyt i po sali niespodzianie rozniósł się zapach perfum. Jakich? Oczywiście, Chanel numer 5. - Mężczyźni nie widzą białego, a wtedy zauważają twarz kobiety.
Przypomniało mi się to zdarzenie, gdy otwierałem białą kopertę formatu A4. Ze środka wysunęła się fotografia obrazu - portretu pięknej dziewczyny. Zerknąłem na drugą stronę ilustracji.
Jak odgadniesz, o co chodzi, to zarezerwuj sobie czas na początku czerwca. Ruszymy w podróż kajakiem. Z poważaniem P.
Rzecz jasna najciekawsze było to, kto jest nadawcą? Nie potrafiłem sobie przypomnieć żadnej osoby, która mogłaby się podpisywać po prostu “P.”. Patrzyłem więc na urocze, łagodne rysy dziewczyny o pełnych, zmysłowych wargach, niebieskich oczach, rudawoblond włosach, z łagodną falą brwi. Dziewczęca dłoń była oparta o wysokie czoło, a portretowana patrzyła gdzieś w dal, mając lekko przechyloną, jakby zmęczoną głowę. Była ubrana w białą, prostą sukienkę, bardziej prymitywny strój roboczy niż ubranie na bal. Jedno, co rzucało się w oczy, to wyszukana, oryginalnie zdobiona biżuteria. Moją uwagę skupiała jednak twarz. Zastanawiałem się, skąd znam tę osobę, czy to ona jest nadawcą? Owym tajemniczym “P.”? Chciała ze mną popłynąć kajakiem?
Był początek marca, a ów rejs kajakiem miał rozpocząć się w czerwcu, więc miałem jeszcze trzy miesiące do namysłu i na zbadanie sprawy. Odłożyłem zdjęcie na bok i zająłem się pracą.
Przyznam się, że nie było to łatwe. Pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki, zajmującym się ściganiem złodziei i przemytników dzieł sztuki oraz poszukiwaniami zaginionych w czasie ostatniej wojny (i nie tylko) skarbów, kolekcji.
Nazywam się Paweł Daniec, a moim szefem jest Tomasz N. N., zwany także Panem Samochodzikiem z racji wehikułu, którym kiedyś jeździł. Wóz ten był tak brzydki, że prowokował złośliwe komentarze przeciwników mojego szefa. Potem czekało ich tylko rozczarowanie, bo wehikuł potrafił pędzić z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę i pływać po wodzie. Pan Tomasz, zatrudnił mnie, absolwenta wydziału historii sztuki, byłego żołnierza wojsk powietrzno-desantowych, przeczuwając że ten melanż, jaki stanowiłem łącząc w sobie cechy wykształconego i wysportowanego młodzieńca przyda się w pracy naszego departamentu i nie mylił się. Musiałem jeszcze wiele się nauczyć, ale mając takiego mistrza jak Pan Samochodzik, robiłem postępy.
Po tygodniu od otrzymania listu okazało się, ze moja edukacja nie postępowała w tempie, jakiego bym chciał. Tajemnicza dziewczyna zawładnęła moją wyobraźnią. Najpierw zeskanowałem jej zdjęcie i umieściłem jako tapetę na monitorze komputera. Potem oprawiłem fotografię i powiesiłem nad biurkiem w domu.
- Czego chcesz od tej Gotki? - zapytał mnie pan Tomasz, popijając z filiżanki herbatę przy moim biurku.
- Jakiej Gotki? - zdziwiłem się.
- Nie jestem ślepy - szef uśmiechnął się. - Masz ją w pracy w komputerze, a teraz tu, w domu. Zakochałeś się?
- Przyzna pan, że jest piękna - broniłem się.
- Jest ładna - szef skinął głową. - Osobiście preferuję typ kobiety bardziej delikatnej. Widać, że ta jest silna, nawykła do trudów wędrówki i obozowania w najdzikszych okolicach.
- Czemu pan uważa, że jest Gotką? Ma typowe słowiańskie rysy...
- Przyjrzyj się biżuterii - szef wskazał mi palcem fotografię. - Przejrzyj albumy, poszukaj i będziesz wszystko wiedział.
Mimo moich namów, nie chciał nic więcej powiedzieć. Taki właśnie był! Wieczny nauczyciel - musiałem sam dojść do wszystkiego, nauczyć się! Zajęliśmy się bieżącą pracą. Z tego powodu nie miałem czasu zająć się Gotami.
Na początku maja zadzwonił telefon na moim biurku.
- Cześć! - odezwał się męski głos jakby z oddali.
- Cześć - grzecznie odpowiedziałem. - Kto mówi?
- Nie poznajesz?
- Nie.
- Mówi “P”. Już się dowiedziałeś?
Milczałem speszony.
- Przepraszam, skąd my właściwie się znamy? - zapytałem po chwili.
- To ja, Piotr!
No jasne, to był Piotr, doktor archeologii, z którym przeżyłem kilka przygód w Dylewie i w Spychowie.
- Aleś mnie zaskoczył tą Gotką - powiedziałem.
- Jesteś gotów na wyprawę?
- Już teraz? - zdziwiłem się.
- Co ty, za miesiąc spotkamy się na Centralnym w Warszawie. Wyślę ci zaproszenie pocztą elektroniczną. Bądź gotów.
- Ta wyprawa to praca czy przygoda?
- Zobaczysz.
Natychmiast rozłączył się, pozostawiając mnie w niepewności.
Pod koniec maja otrzymałem list od Piotra, w którym podał tylko godzinę odjazdu pociągu do Olsztyna. Sprawdziłem w internetowym rozkładzie jazdy, czy nie pomylił się. Potem poprosiłem szefa o urlop.
- Prawdziwe wakacje? - zapytał z niedowierzaniem. Długopis zawisł nad podaniem niczym katowski miecz nad karkiem ofiary. - Pawle, czyżbyś coś przede mną ukrywał?
- Nie, z Piotrem płyniemy kajakiem w rejs.
- A dokąd?
- Nie wiem. Na razie wiem tylko tyle, że jedziemy do Olsztyna.
Pan Samochodzik odłożył długopis, odchylił się w fotelu i zamyślił się.
- Olsztyn - mruknął. - To z pewnością tylko przystanek w drodze na Warmię i Mazury. Może czeka cię spływ Łyną? - zastanawiał się. - Jest jeszcze piękny i trudny szlak rzeki Wel. Równie ciekawy jest spływ Drwęcą do Wisły lub po Jezioraku. Ciekawe, jak teraz wygląda to jezioro? Jedź, odpocznij, bo latem jak zwykle będę miał dla ciebie zadanie - pan Tomasz złożył podpis. - Który z was będzie kapitanem? - spytał gdy wychodziłem.
- Pewnie będziemy wspólnie...
- Na okręcie może być tylko jeden kapitan, inaczej jest to spacerówka po Zalewie Zegrzyńskim, a nie łajba z prawdziwego zdarzenia - pouczył mnie pan Tomasz.
Podziękowałem mu za radę i za życzenia miłego wypoczynku. Zostawiłem pismo pannie Monice, sekretarce szefa i wróciłem do siebie. Najbliższe trzy dni poświęciłem na dokończenie zaległych spraw. W piątek wyszedłem z pracy z ogromnym uczuciem ulgi - zaczynał się urlop.
Wieczór spędziłem na pakowaniu bagaży. Potem szukałem w swojej biblioteczce książek na temat Gotów, ale okazało się, że niczego nie mam. Poszedłem więc “tropem kajaka” i sięgnąłem po przewodniki kajakowe po Warmii i Mazurach. Tam szukałem jakichś śladów Gotów, bo podejrzewałem, że Piotr tak zaplanował wyprawę, aby połączyć wycieczkę z badaniami.
Zaparzyłem sobie mocną herbatę, usiadłem w fotelu i co jakiś czas zerkając na portret Gotki, czytałem.
Pierwszy wśród opisów był spływ Drwęcą do Torunia. Rozpoczyna się on w Starych Jabłonkach. W tamtych okolicach urzędował człowiek zafascynowany wikingami. Wybudował łódź, zebrał przyjaciół, którzy przebrali się za wojowniczych Skandynawów i organizowali spływ Wisłą, co roku jeździli na festiwal wikingów na wyspie Wolin. To mógł być dobry ślad, bo przecież i wikingowie, i Goci pochodzili ze Skandynawii. Dalej szlak prowadził do Ostródy, która była kiedyś ważnym ośrodkiem handlowym na bursztynowym szlaku, a Goci handlowali bursztynem. Z Ostródy Kanałem Ostródzko-Elbląskim mogliśmy wybrać się do Elbląga nad jezioro Drużno, nad którego brzegiem znajdowała się słynna osada handlowa. Na trasie do Torunia mogliśmy zatrzymać się w Nowym Mieście Lubawskim, gdzie warto zwiedzić gotycki kościół pod wezwaniem świętego Tomasza Apostoła. W Kurzętniku był staropruski Święty Gaj. Mając już na liczniku sto kilometrów dotarlibyśmy do Brodnicy, dawniej silnej warowni krzyżackiej. Są tutaj: gotycki kościół, ośmioboczna wieża zamkowa wysokości 50 metrów, renesansowy pałac Anny Wazówny z 1564 roku, pozostałości murów obronnych z dwoma wieżami oraz gotyckiego ratusza z XIV wieku. Na 45. kilometrze przed ujściem Drwęcy do Wisły jest Golub-Dobrzyń, a potem już tylko stary Toruń z jego wspaniałymi zabytkami.
- Pięknie - mruknąłem do siebie. - Sporo śladów starożytności i średniowiecza, ale ani słowa o Gotach.
Następny był szlak rzeki Wel. Autor ograniczył się do krótkiej notki podającej w przybliżeniu długość szlaku, adresy dwóch pól namiotowych na trasie. “Bardzo trudna trasa prowadzi przez malowniczy obszar Welskiego Parku Krajobrazowego” - pisał autor.
Podejrzewałem, że nigdy tamtędy nie płynął i z tego wynikał nazbyt ogólny opis. Rzeka Kośno miała przypominać Kambodżę - dziką, nieprzebytą, zarośniętą trzcinowiskami. Spływ rzeką Kośno rozpoczyna się w pensjonacie we wsi Łajsy, czasami na mapach zaznaczonej jako Wygoda. Pierwszy etap podróży prowadzi przez jezioro Kośno. Za mostem na drodze Olsztyn-Szczytno wpływamy w kręty nurt rzeki Kośno. Kolejne kilometry to szybszy prąd i ostre zakręty. Trzeba dobrze zgrać się, żeby na zakrętach nie poszerzać koryta rzeki. Chwilę oddechu mamy na rozlewisku przed Pajtuńskim Młynem, gdzie robimy przenoskę. Po dwóch kilometrach jesteśmy przy kolejnym młynie, gdzie ponownie przenosimy nasz okręt. Za mostem do Skajbot rozpoczyna się odcinek specjalny “Kambodża”, gęsto porośnięty trzcinami. Przed Barczewem i w Barczewie czekają nas kolejne przenoski, bo na trasie spotykamy nisko zawieszone mostki i kładki dla pieszych. Barczewo powinno kojarzyć się wszystkim Polakom jako miejsce urodzenia Feliksa Nowowiejskiego, twórcy melodii “Roty” do słów Marii Konopnickiej. Pierwotnie Barczewo było lokowane w miejscu dzisiejszego Barczewka nad jeziorem Wadąg. W 1354 roku po najeździe Litwinów miasto uległo zniszczeniu i po dziesięciu latach przeniesiono je na obecne miejsce. Przed Barczewkiem przepływamy koło kilku wzgórz, na których były staropruskie osady. Potem jest już tylko przełom rzeki Wadąg i połączenie z Łyną.
Rozprostowałem kości, jakbym przed chwilą wysiadł z kajaka. “Jedyny archeologiczny trop na trasie to te staropruskie grody” - pomyślałem.
Popatrzyłem na pełne wargi Gotki i dalej czytałem. Następna została wymieniona Łyna. Górny odcinek rzeki przepłynął mój szef, gdy szukaliśmy skarbu generała Samsonowa, a dolny, w okolicach Prawdinska, pokonałem, gdy szukałem notatnika angielskiego oficera z okresu wojen napoleońskich. Od Olsztyna przepływa się przez stare warmińskie miasta biskupie, jak Dobre Miasto i Lidzbark Warmiński. Koło pierwszego znajduje się Kalwaria Warmińska w Głotowie; jest piękna, choć przytłumiona blaskiem i sławą Gietrzwałdu oraz Świętej Lipki. Miejscowość ta ma ciekawą historię i uroczą, położoną w głębokim jarze drogę krzyżową. Inicjatorem jej budowy był Johannes Merten z Głotowa. Odbył on pielgrzymkę do Jerozolimy, skąd przywiózł po jednym kamieniu z każdej stacji Drogi Krzyżowej. Kalwaria powstała w latach 1878 - 1894. Jar ze strumykiem pogłębiono ręcznie, wiernie odzwierciedlając drogę Jezusa Chrystusa na Golgotę. Za to Lidzbark Warmiński znany chociażby z pobytu tam sławnego biskupa Ignacego Krasickiego. Kolejne interesujące miasta po drodze to - leżące już na Mazurach - Bartoszyce i Sępopol. Nigdzie w opisach nie trafiłem jednak nawet na ślad Gotów.
O rzece Krutyni nawet nie czytałem, bo prowadziła ona obrzeżami szlaku Wielkich Jezior Mazurskich i prędzej spodziewałbym się tam śladów pruskiego plemienia Galindów niż Gotów. Zresztą to były wczasy na wodzie, a nie spływ z prawdziwego zdarzenia. Z czystej ciekawości zerknąłem jeszcze na szlak rzeki Sapiny. Prędzej wzdłuż trasy można było odnaleźć ślady drugiej wojny światowej niż jakieś archeologicznej zagadki. Trzy najważniejsze punkty to: Hruklanki (zniszczone niemieckie bunkry), Pozezdrze (wojenna kwatera Himmlera), Węgorzewo (zabytki architektury i w pobliskich Mamerkach kwatera niemieckiego dowództwa wojsk lądowych z okresu drugie wojny światowej).
Przetarłem zmęczone oczy i zerknąłem na zegarek. Zbliżała się północ, a o trzeciej musiałem być na dworcu, by z przesiadką w Działdowie dojechać na rano do Olsztyna.
- To będzie Drwęca - stwierdziłem przed snem. - A może jednak Wel?
Potem zasnąłem. Dzwonek budzika okrutnie wdarł się w sam środek snu, rwąc kolorowe obrazy na strzępy. Na krótko wskoczyłem pod prysznic, by prawdopodobnie ostatni raz na najbliższy czas rozkoszować się takim luksusem. Musiałem przy tym zachować ciszę, żeby zbytnio nie przeszkadzać sąsiadom. Niestety, w wieżowcach nocą każdy odgłos niesie się ze zdwojoną siłą. Potem wypiłem kawę, sprawdziłem, czy w lodówce nie zostawiłem szybko psujących się produktów, zabrałem mój worek podróżny i worek ze śmieciami i zbiegłem na dwór. Wyrzuciłem śmieci i pobiegłem do wezwanej wcześniej taksówki.
Piotr już na mnie czekał i z dala machał biletem dając znak, że o wszystko zadbał. Mój towarzysz był doktorem archeologii, wysokim, szczupłym, bardzo krótko ostrzyżonym blondynem. Nosił okulary w cienkich drucianych oprawkach. Podobnie jak ja założył stare wojskowe drelichy, wygodne buty turystyczne, koszulkę z krótkim rękawem i bluzę. Miał plecak z wbudowanym stelażem i wózek na kółkach z dużym workiem.
- Cześć! - przywitaliśmy się. - To nasz okręt kolonialny? - domyśliłem się wskazując na worek.
- Składany kajak mojego stryja - odpowiedział Piotr. - Stryj pływał nim w latach młodości, a teraz zrobił przegląd i orzekł, że wszystko jest w porządku.
Obaj nie braliśmy śpiworów uważając, że czerwcowe noce będą ciepłe, za to każdy z nas miał swój namiocik i karimatę.
- A jedzenie? - zapytałem Piotra. W worku miałem kilka konserw, menażkę i byłem przygotowany na biwak.
- Jedziemy do cywilizacji - parsknął Piotr.
- To Wel odpada - powiedziałem.
- Jaki Wel? - zdziwił się archeolog.
- Nieważne. Dokąd jedziemy?
- Przekonasz się.
W drodze do Działdowa, a potem do Olsztyna spałem. Piotr za to czytał jakieś szwedzkie pismo. Na dworcu w Olsztynie przesiedliśmy się do kolejnego pociągu. Na tabliczce przy wejściu zauważyłem tylko, że ten skład miał jechać do Ełku.
- Nie zaniedbałeś swej kondycji przez zimę i wiosnę? - dopytywał się Piotr, gdy już zajęliśmy miejsca w przedziale.
- Dlaczego pytasz?
- Bo pewnie dziennie będziemy robić po dwadzieścia albo i więcej kilometrów. To trudne dla mieszczucha, urzędnika z ministerstwa - podśmiewywał się Piotr.
- Ciekawe, co ty robiłeś przez ten czas?
- Byłem w Szwecji na stypendium naukowym.
Mimo że pytałem Piotra o cel podróży, o Gotów, nieodmiennie słyszałem odpowiedź:
“Zobaczysz”. Było to wielce tajemnicze, ale musiałem poddać się woli Piotra. W Czerwonce w składzie zamieniono lokomotywę z elektrycznej na zwykłą spalinową. Było upalne przedpołudnie, byliśmy sami w przedziale, więc Piotr otworzył okno. Dolatywał przez nie do nas cichy turkot spalinówki, która powoli, jakby z mozołem ciągnęła pociąg przez zielony korytarz zagajników i lasów, między małymi stawkami. Ta zielona dżungla zaczynała się za Biskupcem. “Pyr, pyr” terkotał silnik, a ptaki dodawały swe trele. To był cudowny początek urlopu.
Piotr często wyglądał przez okno. W końcu stał w nim cały czas, nadstawiając okrągłą, bladą twarz do słońca.
- Zbieramy się! - nagle rozkazał.
Złapałem swój worek, wózek z kajakiem i wyszedłem na korytarz. Zbierali się tu ludzie z plecakami najczęściej w średnim wieku. Głównie były to małżeństwa, a sądząc z ich ekwipunku, byli to weterani turystycznych szlaków.
Zrobiło się głośniej, gdy pociąg przetoczył się po metalowym moście przeciągniętym między brzegami jakiejś szerokiej rzeki, a potem zaczął zwalniać. W dole, około trzystu metrów od nasypu kolejowego, była szosa, po której co chwila mknęły samochody, a za nią były domy.
Wysiedliśmy na resztki peronu, obok smutnych pozostałości stacji kolejowej.
- Sorkwity - przeczytałem napis z przerdzewiałej tabliczki na nieistniejącym peronie.
- Panowie pierwszy raz?- usłyszeliśmy za sobą damski głos.
Stały tam dwie damy w wieku około czterdziestu lat. Były podobnego wzrostu i podobnej tuszy, z odrobinę rubensowskimi kształtami. Jedno co je różniło, to głowy. Pierwsza była blondynką o bystrych oczach, zmierzwionej fryzurze, zamkniętych w jednej poziomej kresce ustach. Druga za to miała na głowie balejaż różnych barw, chyba po kilku niezbyt udanych farbowaniach, łagodne spojrzenie i szeroki uśmiech. Do tego nosiła okulary w rogowych oprawkach. To ona nas zapytała.
- Pewnie, że tak - odpowiedziała za nas jej koleżanka. - To widać. Panowie z
Warszawy? - udała życzliwość.
- Tak - przyznał się Piotr.
- No właśnie - blondynka lekceważąco machnęła ręką.
Odwróciła się, poprawiła nieduży plecak i ruszyła dziarskim krokiem w stronę zabudowań.
- O tej porze, przed sezonem, na Krutyni jest najlepiej wyjaśniła jej towarzyszka. – Jak potem ruszają “pociągi” spływów kajakowych, to z ptactwa można już zobaczyć tylko łabędzie i kaczki
Kobieta pobiegła za koleżanką.
- Papużki nierozłączki - stwierdził Piotr.
- Ta roztrzepana to kakadu, a ta druga to kolorowa ara dodałem.
- Założę się, że obie to wciąż panny na wydaniu - mruknął zdenerwowany Piotr.
- Nie przejmuj się złośliwymi babami - poklepałem kolegę po ramieniu. - Szybko je zostawimy w tyle.
- Co ty - Piotr pokręcił głową. - To walczące feministki. Nie dadzą za wygraną. Będą się ścigały, aż padną. Jak dopłyną do końca, to zaczekają nawet miesiąc, żeby powiedzieć nam, że były szybsze i jak nudziły się, oczekując na takich patałachów jak my...
- Nieważne - mruknąłem. - Róbmy swoje.
- To fatum - sarkał Piotr.
Zeszliśmy do szosy, przeszliśmy na drugą stronę, za sklepem spożywczym skręciliśmy w drogę, nad którą widniała strzałka z napisem: “Stanica wodna PTTK w Sorkwitach”.
Szliśmy po betonowych płytach, na zmianę ciągnąc wózek ze złożonym kajakiem. Po kwadransie byliśmy na miejscu. Ośrodek był otoczony z trzech stron ścianą lasu. Na ogromnej łące pyszniły się pojedyncze klony i lipy. Były to chyba resztki parku, zwłaszcza że idąc widzieliśmy po drodze zarys neogotyckiego pałacu. Był on otoczony domkami i drucianą siatką. Piotr wykupił miejsce na polu namiotowym, blisko pomostu nad jeziorem. Najpierw wykąpaliśmy się w chłodnej wodzie, potem rozstawiliśmy namioty. W południe poczuliśmy głód i ruszyliśmy do baru w stanicy na obiad. Zamówiliśmy po porcji smażonych ryb.
Gdy byłem zajęty jedzeniem soczystego fileta z sandacza podanego przez uroczą kelnerkę, którą chyba tylko obcięte do wysokości uszu włosy odróżniały od “mojej” Gotki,
Piotr studiował jakąś płachtę z wyrysowanymi kreseczkami, strzałkami.
- Co to? - zapytałem oblizując palce z tłuszczu.
- Schemat - padła sucha odpowiedź.
- Robisz fakultet z elektroniki?
- Tu narysowano, jak zmontować kajak - tłumaczył Piotr. - Mamy do połączenia około 120 części.
Zajrzałem na kartę papieru. Autor wyrysował instrukcję w sposób typowy dla inżynierów uważających technikę za współczesną odmianę magii.
- Robiłeś to kiedyś? - zapytałem.
- Co? - Piotr poprawił okulary i spojrzał na mnie ciekawie.
- Składałeś ten kajak?
- Nie.
- To popołudnie mamy z głowy - rzekłem zrezygnowany.
Skończyliśmy obiad i usiedliśmy przed namiotami. Grzejące nas słońce rozleniwiało. Nie chciało nam się ruszyć nawet palcem. Pomiędzy nami leżał wózek z kajakiem.
- Chcesz obejrzeć? - zaproponował Piotr trzymając instrukcję w wyciągniętej w moją stronę dłoni.
- Czemu nie?
Rozłożyłem przed sobą schemat i zacząłem go studiować. Szukałem miejsca, w którym należało wykonać pierwszy krok. Nie znalazłem.
- Otwórzmy tę puszkę Pandory - powiedziałem.
Piotr podszedł do worka, ale stał za mną. Niczym chirurg wykonujący pierwsze cięcie na brzuchu pacjenta otworzyłem suwak, poczułem charakterystyczny zapach starości, ujrzałem złożoną płachtę brezentu, mnóstwo listewek z tworzywa sztucznego, woreczki ze śrubkami, motki sznurków oraz dwa rozkręcone wiosła i pióro steru.
- Stryj mówił, że trochę to przerobił - cicho powiedział Piotr.
Milczałem i segregowałem części.
- Zaczniemy od stępki - powiedział, gdy skończyłem pracę.
- Zobaczmy, co na ten temat jest na rysunku - sięgnąłem po schemat. Pół godziny minęło, nim doszliśmy do tego, które listewki tworzą kręgosłup naszego okrętu.
- Wręgi - domyślił się Piotr, grzebiąc w stosie patyków i co chwila zerkając na
rysunek.
Tym razem w tym samym czasie osiągnęliśmy lepsze efekty, bo teraz mieliśmy przed sobą futurystyczną konstrukcję przypominającą szkielet zwierzęcia na pustyni ze sterczącymi ku niebu żebrami.
- Pokład - dyrygowałem.
Musieliśmy użyć pozostałych listew, wiec poszło bardzo szybko.
- Jak założymy poszycie? - zastanawiał się Piotr.
Dopiero teraz sięgnęliśmy po płachtę brezentu, nałożyliśmy ją i zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie jest rufa, a gdzie dziób. Dziwiły nas tajemnicze otwory w pokładzie.
- A to do czego? - dziwił się Piotr, wskazując na kilka pozostałych listew.
- Dobrym mechanikom zawsze po rozłożeniu i złożeniu sprzętu zostaje trochę części - śmiała się za naszymi plecami Kakadu.
Oczywiście towarzyszyła jej Ara.
- Kiedy panowie ruszają na szlak? - zapytała ta druga uprzejmie.
- Jutro... - zaczął Piotr.
- ...o ile dokończą tę udaną konstrukcję - zaśmiewała się Kakadu.
- Kto wie, może już dziś wypłyniemy - odparłem chcąc pozbyć się towarzystwa tych pań.
- To powodzenia - uśmiechnęła się Ara.
Obie chichocząc poszły na spacer w kierunku Sorkwit.
Po godzinie odkryliśmy, jak założyć poszycie. Na rufie umocowaliśmy wózek, zamontowaliśmy ster, napompowaliśmy małe poduszki do siedzenia. Podobne poduszki służyły jako komory wypornościowe na dziobie, rufie i burtach. Jako oparcia użyliśmy kamizelek ratunkowych. Na koniec skręciliśmy wiosła i zanieśliśmy nasz okręt nad wodę.
- Jak go nazwiemy? - zapytał Piotr.
Patrzyliśmy na długi na trzy i pół metra zielony kadłub.
- Może wypłyniemy w próbny rejs, a chrzest urządzimy jutro? - zaproponował Piotr.
Zgodziłem się. Jako cięższy siedziałem z tyłu. Wypchnąłem nas na wody Jeziora Lampackiego. Pierwsze nasze niezgrane uderzenia wiosłami o powierzchnię zaowocowały zmoczeniem mnie od stóp do głowy. Potem przestaliśmy robić “wiatraka” i zgranie prowadziliśmy kajak. Nasz stateczek okazał się nadzwyczaj szybki, lekki w prowadzeniu i zwrotny. Doskonale przebijał się przez grzbiety fal. Stojąc bokiem do fal nie kołysał się w zastraszającym tańcu, bo był szeroki i miał stosunkowo duże zanurzenie. Dodatkowo kształt jego dna przypominał odwrócony daszek, nie był płaski jak w zwykłych kajakach. Był stworzony na wody jezior i większych rzek.
Zawróciliśmy do brzegu, wnieśliśmy kajak pomiędzy nasze namioty i położyliśmy do góry dnem, żeby wysechł.
- Patrz! - Piotr ruchem głowy wskazał jezioro.
Po tafli wody sunęły drewniane czółna wypełnione ludźmi wyglądającymi jak wikińscy lub pruscy wojowie.
POZNAJEMY WODZA GALINDÓW * ZABYTKI SORKWIT * WYBIERAMY NAZWĘ KAJAKA * NOCNE PODCHODY DO MAUZOLEUM * PORANNA UCIECZKA * SKĄD POCHODZĄ GOCI I JAKIE ŚLADY POZOSTAWILI W POLSCE? * CHRZCINY ”MARPEZJI” * BURZA NA JEZIORZE BIAŁYM
Wyprawa składała się z czterech długich na pięć metrów łodzi, misternie wykonanych z wąskich klepek. W każdej jednostce siedziały po 3-4 osoby. Zdziwiło mnie, że z bliska nie przypominały wcale dzikusów, tylko grupę yuppies przebranych w skóry i lniane koszule.
Panie, które miały długie włosy, zdobyły się jeszcze na pożyczenie, zapewne od swoich mam, hippisowskich chust, którymi poprzewiązywały niesforne loki. Panowie jak jeden mieli niezmiennie obowiązującą fryzurę współczesnych menadżerów, czyli “jeżyka”. W towarzystwie wyróżniał się jeden człowiek, postawny, w wieku około pięćdziesięciu lat, z długą siwą brodą, inteligentnym spojrzeniem, uśmiechem na ustach. Ubrany w skóry, z sękatym kijem w dłoni, dyrygował całym towarzystwem.
- Tu macie rozbić obóz - wskazał miejsce obok naszych namiotów. - Panowie nie mają nic przeciwko? - zwrócił się do nas
Patrzyliśmy zdziwieni na niego i jego ludzi jak na duchy.
- Izegpsus III - przedstawił się brodacz. - Jestem galindzkim wodzem.
Ze zrozumieniem kiwnęliśmy głowami, robiąc jednocześnie krok w tył.
- Jesteście na urlopie? - zapytał przybysz.
- Tak - odpowiedzieliśmy chórkiem, jak uczniowie w szkole.
- Super, to wyluzujcie! Jak chcecie, to was adoptuję i nadam wam galindzkie imiona.
- Na razie dziękujemy - grzecznie odparł Piotr. - Właśnie szliśmy na zwiedzanie okolicy.
To powiedziawszy pociągnął mnie za sobą. Koło recepcji stała kierowniczka ośrodka, która rozmawiała z feministkami-papużkami.
- Kto wie, co oni będą robić? - mówiła kierowniczka wyraźnie przerażona gromadą współczesnych Galindów. - W zeszłym roku ktoś rozbił mauzoleum po drugiej stronie. Nie wiem, czy to byli poszukiwacze skarbów, czy sataniści...
Nie zatrzymywaliśmy się na pogawędkę, by nie narazić się na irytujące docinki Kakadu. Poszliśmy do parku przed neogotyckim pałacem w Sorkwitach, który zamieniono na hotel. Obchodziliśmy budowlę z czerwonej cegły, zdobioną mnóstwem wieżyczek. Piotr w tym czasie opowiadał mi o przeszłości Sorkwit. Wieś została założona 16 maja 1379 roku przez wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego Winrycha von Kniprodego w miejsce dawnej strażnicy krzyżackiej. Majątek przechodził z rąk do rąk. W drugiej połowie XVIII wieku Jan Zygmunt Bronikowski wybudował w Sorkwitach barokowy pałac. W 1804 roku właścicielami Sorkwit stał się ród hrabiów Mirbach-Sorquitten, którzy w miejsce barokowej rezydencji postawili pałac w stylu modnego w połowie XIX wieku neogotyku. Czerwona cegła, wieżyczki z flankami, strzeliste zwieńczenia okien, miały stanowić powrót do stylu gotyckich zamków. W nocy z 26 na 27 sierpnia 1914 roku żołnierze carskiej armii spalili pałac z umeblowaniem i zgromadzonymi w środku zbiorami. Odbudowano go w latach dwudziestych.
Potem spacerkiem przeszliśmy za wiadukt kolejowy, gdzie przycupnął nieduży kościółek z masywną czworoboczną wieżą. Wybudowano go w latach 1593-1607, a pod koniec XVII wieku przebudowano. W środku zobaczyliśmy ołtarz z 1715 roku, ambonę z 1694 roku, konfesjonał z XVIII wieku. Tuż za wejściem na teren przykościelny, po prawej stronie, zobaczymy wysoki obelisk wystawiony ku czci zmarłego w 1822 roku Johannesa Goerckego, lekarza sztabu generalnego armii pruskiej i organizatora wojskowej służby medycznej. Postulował on jednakowe traktowanie rannych żołnierzy własnej armii, jak i przeciwnej. Dopiero po krwawej jatce w bitwie pod Solferino, w 1864 roku powstała organizacja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.
Przeszliśmy przez kładkę na przesmyku między jeziorami Lampackim i Gielądzkim i weszliśmy pod górkę do lasu. Stamtąd widzieliśmy rozmieszczone w dole wspaniałe zabudowania dawnego folwarku. Wkrótce weszliśmy na leśną ścieżkę dydaktyczną. Są tam modrzewie - pomniki przyrody oraz resztki grobowca rodzinnego rodziny Mirbachów. Nie wyglądało to imponująco. Zdewastowane ogrodzenie, rozbite ściany, dziura w stropie krypty.
- Zniszczone, bo ktoś się spodziewał znaleźć tam skarby - Piotr z niedowierzaniem kręcił głową.
- Przez lata powojenne na Warmii i Mazurach starano się zniszczyć ślady niemieckości, nie zwracając uwagi na to, czy to ślady kultury, przeszłości tej ziemi, czy pozostałości po systemie nazistowskim - powiedziałem. - Ludzie z różnych części Polski przyjechali tu jak na zdobyczne terytoria. Określenie Ziemie Odzyskane, nośne politycznie, określało raczej stosunek do wszelkiego majątku ruchomego. Przed osadnikami pierwsi byli tu rabusie: i ci z Armii Czerwonej, i ci z przygranicznych terenów dawnych Prus Wschodnich, którzy znali bogactwo sąsiada i starali się na własną rękę o reparacje wojenne.
Z drugiej strony jeziora, gdzie była stanica, dobiegł nas odgłos bębna.
- To wódz Galindów rozpoczyna pewnie magiczne obrzędy - uznał Piotr. - Miejmy na nich oko, żeby nie zrobili krzywdy zwłokom w mauzoleum.
- Pewnie, ale może w drodze na kolację opowiesz mi, po co mnie tu ściągnąłeś?
- Potrzebowałem majtka na okręt.
- A właśnie, kto u nas będzie kapitanem?
Piotr zamyślił się.
- Ja będę armatorem, a ty kapitanem - odpowiedział po chwili. - Obaj będziemy mieli dość władzy, proporcjonalnie do swych zdolności.
- Rozumiem, to dokąd i po co jutro płyniemy?
- Dowiesz się jutro.
Przyspieszyliśmy, bo zbliżał się czas kolacji. Zamówiliśmy po porcji jajecznicy potem usiedliśmy przed namiotami, rozkoszując się blaskiem zachodzącego słońca odbijającego się na pomarańczowo w lustrze wody. Obok Galindowie rozpalali ognisko, nad którym jeden woj obracał rożen z dzikiem. Jak się zorientowaliśmy, prawie gotową do jedzenia dziczyznę przywiozła firma cateringowa, a chodziło jedynie o osmalenie mięsa, by nabrało “ogniskowego” aromatu.
Na granicy kręgu światła krążyły dwie “papużki” ciekawe tego, co się dzieje.
Chowając ręce pod poły polarów szeptały do siebie. W końcu nie wytrzymały i żeby być bliżej Galindów, przyszły do nas. Rozmawiały z nami, ale wciąż patrzyły na naszych sąsiadów.
- Ciekawa konstrukcja kajaka - zagadnęła Kakadu.
- Tak - przyznał Piotr.
Przyjaciel podał paniom herbatę nalaną z termosu.
- Nabiedziliśmy się z tym okrętem - kontynuował. - zastanawiamy się nad chrzcinami i odpowiednią nazwą. Szukamy tez matki chrzestnej.
- Zgłaszam się na ochotnika - Ara podniosła rękę.
- “Marpezja” - zaproponowałem nazwę. - To legendarna gocka amazonka, a ta historia rozpoczęła się od portretu pewnej Gotki.
- Przynajmniej była ładna? - Kakadu wciąż była złośliwa.
- Ta z portretu tak, a o urodzie Marpezji nic nie wiem - odpowiedziałem.
- Pawle, zaimponowałeś mi swoją wiedzą - rzucił Piotr. - Jutro po śniadaniu robimy chrzest i wypływamy.
Przy ognisku Galindów rozpoczęła się uczta, a Piotr i ja siedzieliśmy zapatrzeni w wodę, która miała nas nieść ku kolejnym przygodom. Potem położyliśmy się spać. Sąsiedzi bawili się w najlepsze i gdy przewracałem się z boku na bok, usłyszałem, jak jakiś mężczyzna mówił do kogoś.
- Po północy popłyniemy do tych grobów... - zdanie urwało się, bo rozmawiający odeszli.
Zaraz też Piotr odsunął suwak w moim namiocie.
- Słyszałeś? - pytał podekscytowany. - Świry, będą grzebać w grobie.
- Słyszałem - odpowiedziałem - tylko co powinniśmy robić? Zignorować sprawę czy próbować złapać ich na gorącym uczynku?
- To drugie, to drugie - zachęcał mnie Piotr.
Przygotowaliśmy plan. Z filmów sensacyjnych wiedzieliśmy, że konspiratorzy wychodząc różnym czasie, zmierzając w różnych kierunkach. Najpierw ja udałem, że idę do toalety, potem Piotr wyszedł do barku. O umówionej porze spotkaliśmy się przy bramie.
Przed nami była prawie godzina marszu do mauzoleum. Mieliśmy szansę dotrzeć na czas, by obejrzeć ekscesy Galindów.
Szliśmy szybko, stawiając ciche kroki. Doszliśmy do szosy, potem przez kładkę na górkę, przez las na ścieżkę dydaktyczną. Zdyszani, spoceni byliśmy dla komarów jak czerwona płachta dla byka na corridzie. Co chwila czuliśmy bolesne ukłucia. Co gorsza, do małych krwiopijców dołączyły gzy. Zabijaliśmy bezlitosne owady i pewnie obaj myśleliśmy o bezsensie naszego wypadu. Gdy Piotr już chciał coś na ten temat powiedzieć, dojrzeliśmy na wodzie fosforyzujące blaski na grzywach fal rozbitych wiosłami.
Leżeliśmy w leszczynach na szczycie stoku na półwyspie, gdzie stało mauzoleum.
Galindowie przybili do brzegu. Było ich czworo, dwie panie i dwóch mężczyzn. Kobiety cicho chichotały, a panowie czujnie rozglądali się na wszystkie strony. Potem całe towarzystwo zaczęło wspinać się pod górkę w naszym kierunku. Piotr chciał uciekać, ale docisnąłem go ręką do ziemi. Leżeliśmy w gęstwinie i nawet po ciemku nikt by nie wszedł na nas. Przeczucie mnie nie myliło i dwie pary Galindów, trzymając się za ręce, ominęły nasze stanowisko. Jeden z turystów miał latarkę i poświecił nią na resztki grobowca.
- Eee... - rozległ się wspólny jęk zawodu.
- Rzeczywiście jacyś sataniści rozgrabili grób - odezwał się Galind.
- Co ty, to poszukiwacze skarbów - dodał jego towarzysz. - Stary, znajomy opowiadał mi, że pewien gość miał cynk, gdzie w sztolni w Górach Sowich jest skrytka ze skarbami Sprawę nadał mu człowiek, który dowiedział się o tym przypadkiem. Mieli podzielić się łupem. Ten pierwszy pojechał w góry, wrócił i powiedział, że we wskazanym miejscu nic nie było. Po pół roku zbudował sobie chałupę pod Warszawą. Mówię ci, jak Niemcy w 1945 roku wiali, to wszystko zakopywali, bo myśleli, że jeszcze wrócą na swoje...
- Arek, chodźmy się kąpać - zaproponowała jedna z dziewcząt.
- Na golasa! - odpowiedział jej męski głos.
Towarzystwo z piskiem zbiegło na brzeg, zrzucając skórzane stroje i stroje kąpielowe pod spodem.
- Idziemy - pociągnąłem Piotra za rękaw.
- Poczekaj, fajne dziewczyny - zaprotestował kolega.
- Idziemy - stanowczo powtórzyłem, oglądając się za siebie.
Piotr wyczuł, że o coś mi chodzi i zerknął w kierunku, gdzie i ja patrzyłem.
- No proszę, panowie podglądacze - naśmiewała się Ara.
- Panowie w czasach szkolnych nie mieli śmiałości zerkać do szatni dziewczynek i teraz nadrabiają zaległości - szydziła Kakadu.
- Panie znalazły się tu przypadkiem? - zapytałem.
- Tak, lubimy nocne spacery - uśmiechnęła się Ara.
- Oczywiście - pokiwałem głową dając znak, że powątpiewam w prawdziwość tych słów.
Wstaliśmy i ruszyliśmy do lasu.
- Przez folwark będzie bliżej - poradziła nam Ara, wskazując ścieżkę w dół.
Podziękowaliśmy za radę, przeszliśmy przez gospodarstwo rolne, mostek za pałacem-hotelem, wyszliśmy z jego posesji i doszliśmy do stanicy PTTK. Ta droga była dwa razy krótsza. Kilka razy dyskretnie obejrzałem się za siebie i widziałem nasze “papużki” trzymające się pod ręce, idące spacerkiem i szepczące coś do siebie.
- Stare panny i jeszcze pewnie miłośnice kotów - powiedział o nich Piotr. – Mam sąsiadkę taką jak one. Mamy przechlapane, nie dadzą nam spokoju na szlaku.
Przy hotelowym śmietniku Piotr znalazł kawałek białego kartonu z opakowań, spod kotłowni wziął grudkę węgla. W świetle parkowych latarni na kartonie wyrysował trupią czaszkę i dwa skrzyżowane piszczele. Odwrotną stronę zamazał na czarno.
- Co to jest? - zdziwiłem się.
- Czarna plama - z powagą odparł Piotr.
- Co?!
- Nie czytałeś “Wyspy skarbów” Stevensona?
- Tak, ale dawno.
- Czarna plama ma swoją wymowę - ponuro rzekł Piotr.
Doszliśmy do biwaku.
- Czatuj - rozkazał mi przyjaciel.
Posłusznie stanąłem w cieniu rozłożystych gałęzi wysokiego świerku i rozglądałem się na boki.
- Której “papużki” bardziej nie lubisz? - Piotr wrócił i zapytał.
- Obie sami obojętne - odpowiedziałem.
- Wybiorę Arę, ta się bardziej przestraszy - oświadczył Piotr i przepadł w mroku.
Stałem i gapiłem się w kierunku bramy, skąd miały nadejść “papużki”. Kątem oka widziałem, jak Piotr zakradł się do namiotu Ary, otworzył zamek i na moment wszedł do środka. Potem jego cień przemknął w okolice mojego namiotu. Dołączyłem do niego, wyjąłem termos z resztką herbaty i siedzieliśmy popijając. Słyszeliśmy, jak “papużki” wróciły. Powiedziały sobie “dobranoc”, potem suwaki namiotów zagrały w duecie i nagle ciszę nocną przerwał rozpaczliwy krzyk. Sam się tego przestraszyłem, a co dopiero inni, którzy nie spodziewali się takiego odgłosu. Natychmiast wokół namiotu “papużek” zebrał się tłum turystów. Z Piotrem czailiśmy się na zewnątrz ciasnego kręgu ludzi.
- Tam! - jęczała Ara.
Któryś z panów zebrał się na odwagę i wyszedł z łupem dumnie pokazując go zebranym.
- To czarna plama! - zawołał męski głos. Rozpoznałem, że należał do Arka, którego spotkaliśmy przy grobowcu.
Odważniak rzucił karton z obrzydzeniem i wytarł ręce o nogawki spodenek.
- Co znaczy ta czarna plama? - dopytywała się Ara.
- Piraci dawali ją tym, których chcieli się pozbyć - tłumaczył ukryty w cieniu Arek.
-Albo pirat sam odchodził albo poddawał się sądowi kapturowemu.
- Okropne - jęknęła któraś z Galindek.
- Niech ten, kto podrzucił tę plamę, a my wiemy kto - przemawiała Kakadu - wie, że my się niczego nie boimy, a ta ręka, którą wyrysował czaszkę, niech mu uschnie.
- Rzuciła na ciebie klątwę - szepnąłem do przyjaciela.
Piotr zląkł się i pociągnął mnie do naszego obozowiska. Zmęczeni weszliśmy do namiotów. Zapiąłem swój, wybiłem oddział zwiadowczy komarzego stada i położyłem się spać.
Obudził mnie Piotr ciągnąc mnie za stopę.
- Wstawaj! - szeptał.
Przecierałem zaspane oczy i ze zdziwieniem zauważyłem, że było mglisto i zimno.
Zerknąłem na zegarek.
- Jest piąta rano! - powiedziałem z wyrzutem.
- Wypływamy! - rozkazywał Piotr.
- Chyba tylko kapitan może podejmować takie decyzje - zauważyłem.
- Jestem armatorem, a ty jako kapitan rządzisz na wodzie - odparł Piotr.
- Tak bez śniadania? - broniłem się.
- Dogadałem się z kucharkami i dały mi prowiant - zapewniał Piotr.
Nie do końca rozumiejąc motywację kolegi wstałem. Piotr już zwinął swój namiot, sam zaniósł kajak nad wodę i pakował tam swoje rzeczy. Przybiegł i pomógł mi z moimi gratami.
- Może bym się umył... - nieśmiało zaproponowałem.
- Później, w jeziorze - Piotr lekceważąco machnął ręką.
W kilkanaście minut byliśmy gotowi do drogi.
- A chrzciny? - zapytałem.
Piotr nabrał w dłoń wody i ostrożnie wylał ją na pokład dziobowy.
- “Marpezjo”! - przemówił. - Płyń po wodach mazurskich bezpiecznie wioząc nas ku przygodzie. W drogę! - zwrócił się do mnie.
Zepchnąłem “Marpezję” na wodę, wsiadłem na swoje miejsce i zacząłem wiosłować.
Tak wcześnie rano powierzchnia jezioru przypomina stalową płytę. Każde pchnięcie wiosłem sprawia wrażenie, jakbyśmy wbijali pióro w krem, ale kajak sunął, jakby ślizgał się po lodzie.
Całym ciałem czułem każdy metr, który pokonywaliśmy, jakbym to sam tak szybko płynął.
Gdy minęło pierwsze oszołomienie nagłym rozpoczęciem rejsu, postanowiłem zadać Piotrowi ważne pytanie.
- Czemu wypłynęliśmy w takim pośpiechu, tak wcześnie rano?
- Przez te baby - wysapał Piotr. - Mówię ci, będą wlokły się za nami, docinały, łaziły tam gdzie my...
- Chciałeś się ich pozbyć? - zaśmiałem się. - Zgubić ślady?
- Tak - przyznał Piotr.
Przyjaciel obejrzał się i zbladł. Kakadu i Ara stały na pomoście przed hangarem.
Trwały nieruchomo i patrzyły za nami.
- Jak nas dogonią, to przyznam się, że to był twój pomysł - zapowiedziałem.
Wkrótce zapomnieliśmy o naszych problemach rozkoszując się spokojem czerwcowego poranka. Nie był to okres bezczynności przyrody. Ptaki wracały do gniazd z pierwszymi porcjami jadła dla piskląt. Ryby baraszkowały wywołując kręgi na wodzie, gdy próbowały schwytać muszki nisko lecące nad wodą.
Gdy wiosła równym rytmem wbijały się w wodę, czuliśmy moc naszej “Marpezji”, która jak młody źrebak wykazywała ochotę do biegu. Gotowi byliśmy w tych warunkach opłynąć nawet cały świat.
Po lewej burcie znaleźliśmy przesmyk na jezioro Lampasz, długie na cztery kilometry, szerokie na nie więcej niż czterysta metrów. Typowa mazurska rynna z wysokimi zalesionymi brzegami, lekko zakręcona jak pęto kiełbasy. Wreszcie około ósmej Piotr zarządził postój.
Znaleźliśmy zadrzewiony półwysep z małą plażą, bez krzaków. Na brzegu rozpaliliśmy maszynkę spirytusową i zagotowaliśmy wodę w menażce. Gdy rozległo się bulgotanie, wsypaliśmy herbatę i czekaliśmy, aż zaparzy się napój. W tym czasie robiliśmy sobie kanapki z mięsem z konserwy i żółtym serem. Pomidory posypywaliśmy tartym majerankiem i bazylią. Potem wpółleżeliśmy pod drzewami z kubkami herbaty w rękach.
Rozkoszowaliśmy się ciszą, która panowała wokół. Zbliżało się południe bardzo upalnego dnia i przyroda przygotowywała się do przeczekania tej ciężkiej do wytrzymania pory.
- Płyniemy czy czekamy? - pytał Piotr.
- Płyniemy - powiedziałem. - Szkoda czasu - widziałem bąble na dłoniach Piotra i zlitowałem się nad nim. - Będę wiosłował, a ty będziesz opowiadał o Gotach - zaproponowałem.
Piotr z ochotą przystał na te słowu. Wywody naukowe bardziej pasowały do jego natury niż ciężka praca wiosłami. Spakowaliśmy obozowisko i leniwie płynąc w słońcu słuchałem opowieści Piotra.
- Z wyspy Skandii, jak gdyby z kuźni ludów lub raczej z kolebki szczepów, wyruszyli Gotowie ze swoim królem imieniem Berig - Piotr recytował z pamięci, wygodnie rozsiadając się i wykładając nogi na pokład dziobowy. - Pamięć o zdarzeniu zachowuje się dotąd. Ziemi, której schodząc z okrętów dotknęli stopami, zaraz nadali miano. Miejsce to bowiem jeszcze dzisiaj nazywa się Gothiskandia. To fragmenty “Gethici” Jordanesa – wyjaśnił Piotr. - Dzieło to aspiruje do oficjalnej historii Gotów. Cóż z tego, skoro jest to zaledwie odpis, streszczenie dwunastu rulonów papirusu zapisanych przez Kasjodora, związanego z dworem Cesarza Teodoryka.
- W którym roku powstało dzieło Jordanesa? - zapytałem.
- W 551 roku - odparł Piotr. - Sam Jordanes sugerował że ma gockie pochodzenie.
Ojczyzna Gotów miała znajdować się naprzeciw rzeki Viskly.
- Wisły? - domyślałem się.
- Pewnie tak. Naukowcy jak zwykle lubią się upierać, więc mamy kilka lokalizacji wyspy Gotów. Pierwsza, jakby nasuwająca się sama, to Gotlandia. Ale czym byłby świat naukowców bez zaciekłych zwolenników umiejscawiających ojczyznę Gotów w szwedzkiej prowincji Gotaland lub też w Vestergótland. Polski badacz pradziejów wysnuł teorię o pochodzeniu Gotów z prowincji Ostergotland. Niemiecki uczony uznał za prawdopodobną wersję łączącą teorie wszystkich poprzedników. Jeżeli przypomnisz sobie dzieje wojen markomańskich, to zauważysz, że już kilkanaście lat po początku naszej ery na markomańskiego króla Marboda uderzyła karna ekspedycja nasłana przez Rzymian. Owi pacyfikatorzy mieli pochodzić ze Skandynawii. Myślę, że już wtedy Goci musieli mieszkać na terenie Pomorza Zachodniego.
W oddali zobaczyliśmy, że jezioro kończy się wypływem rzeczki. Była to króciutka Sobiepanka, płytka, o kamienistym i żwirowatym dnie. Piotr na takie okazje miał gumowe klapki, a ja tenisówki. Musieliśmy wysiąść i holować kajak. Nie było to trudne, bo poruszaliśmy się z prądem. Przeszliśmy pod mostkiem i brodziliśmy w wodzie do połowy łydek, idąc pod soczyście zielonym baldachimem. Było tu cudownie chłodno w porównaniu z nasłonecznioną patelnią odkrytych jezior.
Wsiedliśmy do “Marpezji” i przebiliśmy się przez ścianę trzcin. Skierowałem kajak do małego pomostu po lewej burcie. Zacumowaliśmy, rozebraliśmy się i skoczyliśmy do wody.
- Taka upalna pogoda skończy się burzą - zapowiadał Piotr, gdy wynurzył głowę.
Skinąłem głową na znak, że się zgadzam i zanurkowałem. Szybko dotarłem do wodorostów i podwodnych roślin, które wyciągały do mnie łodygi jak ośmiornica macki. Nie chciałem wplątać się w roślinność i wypłynąłem. Usiedliśmy na deskach susząc plecy i mocząc stopy w wodzie.
- Wiadomo, gdzie Goci wylądowali, gdy wyruszyli ze swej ojczyzny i dlaczego ruszyli w podróż? - zapytałem Piotra.
- Na to drugie pytanie można stosunkowo łatwo odpowiedzieć - uśmiechnął się Piotr. - Głód, potrzeba znalezienia nowych siedzib w przyjaźniejszym klimacie. Taka prawdopodobnie była przyczyna ruchu ludności gockiej. Samo miejsce lądowania podobnie jak ojczyzna Gotów ma wiele lokalizacji. Znany polski badacz średniowiecza umiejscowił desant Gotów u ujścia Odry, skąd, prowadząc walki, mieli maszerować wzdłuż dolnego biegu Warty w stronę Pomorza Środkowego i Wschodniego. Przemawia za tym fakt, że do średniowiecza właśnie do Odry prowadziły stare szlaki żeglarskie ze Skandynawii. Według innych teorii, Goci dotarli do ujścia Łaby i potem wzdłuż Dunaju przemieścili się nad Morze Czarne. Zupełnie inna hipoteza dotyczy szlaku wschodniego do jeziora Ilmeń, z biegiem Dniepru na Krym.
- A jakie ślady pokazują badania archeologiczne?
- Po pierwsze, zwróć uwagę, z czym kojarzy ci się nazwa rzeki Viskla?
- Z Wisłą.
- Właśnie, na Pomorzu i Wyżynie Elbląskiej znaleziono ciekawe ślady...
Piotr przerwał, bo zza ściany trzcin wyłonił się biały dziób kajaka. W kokpicie siedziały oczywiście Kakadu i Ara.
- Jaka miła niespodzianka! - Kakadu udawała radość. - Panowie tak szybko opuścili stanicę, że nie zdążyliśmy ochrzcić kajaka. To miało być jakieś kobiece imię? Beata? Monika?
- Panowie wymyślili coś trudniejszego - świergotała Ara. - W ich życiu nie może być nic prostego. Tak wcześnie odpłynęli. Pewnie zlękli się, że i oni dostaną czarną plamę.
- To co z tymi chrzcinami? - pytała Kakadu.
Panie podpłynęły do pomostu tak, że zablokowały nam wyjście na wodę.
- Spotkamy się w stanicy w Bieńkach i zrobimy chrzest - zaproponowałem.
- O nie - zaprotestowała Kakadu. - Nie dotrzymacie słowa. Rano uciekliście przed nami...
- Ale my nie z tych, które łatwo dają komuś spokój - przedrzeźniałem Kakadu.
- A tak! - Ara uśmiechnęła się. Jej wielkie okulary prawie opierały się na policzkach, ale przy uśmiechu podniosły się, co było zabawnym widokiem.
- Dobrze, robimy chrzciny - zadecydował Piotr.
- Co rozbijemy o pokład “Marcepanii”? - pytała Kakadu.
Panie siedziały w swoim kajaku i miałem wielką ochotę klęknąć, złapać za okrężnicę biegnącą dookoła pokładu ich kajaka i po prostu wywrócić go do góry dnem.
- “Marpezji”! - powiedziałem z naciskiem. - Prawdziwi Goci pewnie złożyliby ofiarę z obcych lub dziewic. Prawda? - zwróciłem się do Piotra.
- Prawda - Piotr przytaknął z powagą
- Cóż, takich tu nie ma - Kakadu nie traciła rezonu.
- Jakby się dobrze przypatrzeć... - znacząco popatrzyłem na obie “papużki”.
Piotr, wyczuwając, że kłótnia wisi w powietrzu, zaczął grzebać w swoim plecaku.
Wreszcie wyjął pudełko, maleńki kuferek o wieku wielkości zeszytu szkolnego. Był to hermetycznie zamykany pojemnik wysokości kilkunastu centymetrów. Srebrny kolor i tajemnicze zabiegi Piotra na chwilę odwróciły naszą uwagę. W skupieniu patrzyliśmy, co się teraz zdarzy. Przyjaciel otworzył zatrzaski, rozległo się ciche syknięcie.
- Trzymałem to na specjalne okazje - wyznał. - Chyba teraz jest taka okazja.
Otworzył pudełko, a w środku ujrzeliśmy równo ułożone “beczułki z rumem”, czekoladowe cukierki z alkoholizowanym nadzieniem.
- Noo... - “papużki” uradowane patrzyły na kolorowe pozłotka.
Piotr uroczyście wręczył każdemu po jednej czekoladce.
- Za zdrowie “Marpezji”! - wzniósł toast. - Nie będziemy rozbijać nic o pokład czy burty, bo raz, że okręt będzie się potem kleić i muchy nęcić, a dwa, że niepolitycznie taki zacny smakołyk marnować.
Zjedliśmy słodycze. Po ciele rozpłynęło się ciepło.
- Zostaniemy tu na kąpiel - zadecydowała Kakadu.
- A my właśnie płyniemy dalej - oznajmiłem z uśmiechem.
Szybko z Piotrem wsiedliśmy do “Marpezji” i odpłynęliśmy tak szybko, ile tylko mieliśmy sił w ramionach.
Gnaliśmy pojezierze Kujno, jakby nas goniły same diablice. Z lewej burty widzieliśmy wieś Grabowo. Tu na krótko zatrzymał się w 1807 roku generał Jan Henryk Dąbrowski. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie, jeśli chcieliśmy uciec jak najdalej od obu pań. Jak burza wpadliśmy pomiędzy zatrzcinione brzegi rzeczki Grabówki. Przepłynęliśmy pod mostem na drodze Szczytno-Mrągowo i wpłynęliśmy na jezioro Dłużec. Było o kilometr krótsze niż jezioro Lampasz, a dwukrotnie szersze. Ominęliśmy wieś Dłużec na lewym brzegu i zmęczeni wiosłowaniem pod wiatr, za zalesionym półwyspem na prawym brzegu znaleźliśmy odpływ do kolejnego jeziora. Pokonaliśmy półkilometrowy wąski odcinek i dostaliśmy się na Jezioro Białe.
Piotr odłożył wiosło i wyjął lornetkę.
- Mam dość - oznajmił. - Na której wyspie stajemy?
- Niedaleko jest stanica w Bieńkach - przypomniałem mu.
- Tak, i będą tam nasze “papużki”...
Wybraliśmy największą wyspę, na wprost stanicy. Rozbiliśmy obóz na jej południowym brzegu. Z radością stwierdziliśmy, że nie licząc stadka kóz, jesteśmy tu jedynymi lokatorami. Zamaskowaliśmy namioty gałęziami zabranymi z kup chrustu. Kajak wyciągnęliśmy na brzeg i rozpaliliśmy ogień na maszynce.
Było późne popołudnie i na zachodzie pojawiły się kłębiaste chmury deszczowe. Widząc to, postanowiliśmy połączyć tropiki naszych namiotów stojących równolegle do siebie. W ten sposób uzyskaliśmy dużą powierzchnię, na której mogliśmy siedzieć i nie obawiając się deszczu gotować. Właściwie to Piotr zajął się przygotowaniem posiłku.
Złapałem saperkę i okopałem nasze domostwa, by deszczówka nie wpływała nam do namiotów.
- Obiad gotowy - powiedział Piotr i zadowolony uderzył łyżką w menażkę. W tym samym momencie rozległ się pierwszy grzmot burzy.
ROZDZIAŁ TRZECI
TRZYSTA LAT WĘDRÓWKI GOTÓW * KIM BYŁY GOCKIE AMAZONKI? * RATUJEMY TOPIELICE * LĄDOWANIE GALINDÓW * CZY YUPPIE ROZUMIE NAUKOWE DYSPUTY? * WYŚCIG DO GRODZISKA KSIĘCIA ELDERYKA
Ten jeden odgłos huczącego żywiołu jak płomień świeczki zdmuchnął wszystkie dźwięki nad jeziorem. Zamilkły żurawie na sąsiedniej wyspie. Z nieba uciekły nisko zygzakujące jaskółki. Łabędzie, dostojni magnaci jezior, skryły się w trzcinach.
Piotr podał mi menażkę z zupą zrobioną z konserwy mięsnej i gotowej zupy w proszku. Podzieliliśmy się chlebem i z rozkoszą zajadaliśmy, delektując się widokiem na zewnątrz naszego schronienia. grube krople deszczu zaczęły wygrywać swe dudniące staccato na tropiku. Woda aż zaczęła bulgotać od siły uderzenia pierwszej fali burzy. Porywisty wiatr przyginał nieliczne w okolicy drzewa, kładł trzciny jak łany zbóż. Zrobiło się chłodno. Nasze nagrzane w ciągu dnia, zmęczone ramiona chłonęły wilgoć wirującą w powietrzu.
- Skończyłeś na tym, że Goci wylądowali na naszych ziemiach i ślady po nich
znajdowano na Pomorzu - przypomniałem Piotrowi.
- Przy wschodnim brzegu Jeziora Kortowskiego w Olsztynie, na jednym z dwóch cmentarzysk gockich, w latach trzydziestych XX wieku Leonhard Fromm znalazł gocką zapinkę - opowiadał Piotr. - Do dziś w Muzeum Warmii i Mazur ocalała z tamtych czasów skromna zapinka z brązu z II lub III wieku naszej ery. Jest prosta w konstrukcji, służyła jako ozdoba, ale i jako spięcie szat na piersi. Zapinki w archeologii okresu rzymskiego i przedrzymskiego obok monet są najlepszym datownikiem. Szwed Oskar Almgren na początku XX wieku opisał wszystkie wówczas znane zapinki i pogrupował je chronologicznie na zasadzie współwystępowania w różnych miejscach.
- Czy znaleziono coś jeszcze? - dopytywałem się.
- Tak, ale o wiele więcej może do dziś tkwić w ziemi. Po wojnie był to teren jednostki wojskowej. Leonhard Fromm, przedwojenny pracownik muzeum na zamku w Olsztynie, przebadał zaledwie kilka grobów, w których znalazł paciorki, zapinki i inne ozdoby. Można przypuszczać, że nad jeziorem była osada Gotów, bo lud ten zakładał nekropolie obok miejsc zamieszkania. Niestety, brak pieniędzy na dokładniejsze badania.
- Czemu zacząłeś mówić o Olsztynie? Chyba jeszcze gdzieś znaleziono ślady po Gotach?
- Od dłuższego czasu pobyt Gotów na ziemiach polskich jest łączony z archeologiczną kulturą wielbarską. W latach trzydziestych XX wieku przebadano cmentarz gocki w Wielbarku koło Malborka. Wyniki tych badań zostały w 1940 opublikowane przez gdańskiego archeologa Reinharda Schindlera, a w 1996 roku usystematyzowali je Jacek Andrzejowski i Jens Martens. Na północy ziem polskich kultura wielbarską dotarła do linii Pasłęki i Drwęcy, choć jej wpływy sięgały także do Olsztyna. Charakterystyczną cechą pochówków gockich było małe nagromadzenie przedmiotów żelaznych. Goci nie byli chowani z bronią i narzędziami. Zmarłych palono na stosie pogrzebowym lub grzebano ich w całości. W późniejszym okresie na cmentarzyskach pojawiały się kręgi kamienne lub kamienne stelle. Archeologów zaskakiwała wielość grobów kobiecych. Pojawiały się nawet niemal fantastyczne hipotezy, że są to Amazonki. Prawdopodobnie jest to związane z ekspansywnością Gotów, którzy zajmowali kolejne terytoria, wiązali się z miejscowymi kobietami, następnie mężczyźni ruszali dalej.
- Gdzieś czytałem, że ozdoby gockie były wykonane szczególnie starannie.
- Tak, charakterystyczne były ozdoby w grobach wykonane ze złota i srebra z zakończeniami w kształcie główek węża. Goccy jubilerzy byli niezwykle utalentowani i opanowali technikę filigranową, czyli wyciągania długich złotych drucików oraz granulacji z elementami wykonanymi z drobnych kuleczek. Goci pojawili się na Wyżynie Elbląskiej i na Pojezierzu Olsztyńskim pod koniec II wieku naszej ery i trwali tu do około IV wieku. Potem ruszyli na południowy wschód Europy, szukając nowych ziem. Jordanes opisuje wymarsz jako wielkie pasmo nieszczęść, drogę przez mękę. Z jednej strony Goci byli zmuszeni do wędrówki przyrostem naturalnym, z drugiej wzrostem własnej potęgi i wieściami o sukcesach wojennych sąsiadów, którzy współuczestniczyli w wojnach markomańskich na granicach Cesarstwa Rzymskiego. Przy okazji orki w miejscowości Łubiana koło Pruszcza Gdańskiego odkryto rzymski kociołek wypełniony setkami brązowych fibul, fragmentów i półproduktów innych ozdób. Badania archeologów doprowadziły do wniosku, że Goci... przekopywali groby podbitych ludów. Wędrówka Gotów do wybrzeży Morza Czarnego trwała aż trzysta lat, gdzie podzielili się na Wizygotów i Ostrogotów, ich obyczaje pogrzebowe uległy barbaryzacji, przypominały pochówki scytyjskie.
- A nasza Marpezja? Czytałem o gockich amazonkach, ale nie zastanawiałem się, czy to nie bajka?
- Widzisz, archeologów zadziwia obfitość grobów kobiecych, przy braku męskich. Jeżeli takie są, to najczęściej są w nich starcy. Najprawdopodobniej legenda o gockich amazonkach zrodziła się z tego, że pozostawione same sobie kobiety, bo mężczyźni byli na wojnie, musiały same chwytać za broń i bronić osad. Sam Jordanes w “Gethice” opisywał losy dwóch dzielnych niewiast: Lampeto i Marpezji, które stanęły na czele kobiecej społeczności.
Ich grupa nie mogła funkcjonować bez mężczyzn, więc raz do roku zapraszały do siebie sąsiadów, którzy mogli się nimi zająć, tak jak na mężów przystało. Herodot powołując się na Scytów nazywał je mianem “ojorpata”, czyli “mężobójczynie”’ i według niego ocalałe po klęsce w bitwie z Hellenami pod Termodontem miały zbiec na trzech okrętach. Gotki miały w sobie wiele z Amazonek, były wytrwałe, śmiałe i piękne.
- Dobrze, ale teraz powiedz mi, jaki związek z rejsem po Krutyni mają Goci?
Długo szykowałem się do zadania tego pytania i uważałem, że teraz nadszedł dobry moment.
- W okolicach Tumian i Kielar, nieistniejącego już majątku w okolicach Jeziora Kielarskiego, odkryto ślady osiedli gockich datowanych na VI-VII wiek - odpowiedział Piotr.
- Tak powstało określenie “grupa olsztynecka”, dotyczące grupy stworzonej przez Gotów i towarzyszących im Galindów, która zawędrowała aż do Morza Czarnego i wróciła w rodzinne strony...
Piotr przerwał, bo nakazałem mu ciszę podnosząc dłoń i nasłuchując odgłosów z jeziora. Od jakiegoś czasu padał drobniejszy deszcz i wiatr odrobinę zelżał. Epicentrum burzy było chyba kilometr od nas, więc często grzmiało. Wyszedłem spod tropiku, a Piotr za mną.
W tym samym momencie ujrzeliśmy około stu metrów od nas wywrócony kajak, przy którym zobaczyliśmy dwie głowy.
- Założysz się, kto to? - jęknął Piotr.
Wsiedliśmy do kajaka i rozpoczęliśmy trudną podróż ku rozbitkom. Oczywiście były to panny “przemądrzalskie”.
- Długo musiałyśmy krzyczeć, żebyście się ruszyli! - przywitała nas Kakadu.
Bez słowa rzuciłem im cumę, którą przywiązały do swojego kajaka i trzymając się jego kadłuba były przez nas holowane. Dobrze, że tym razem odbywaliśmy podróż z wiatrem, więc było odrobinę łatwiej. Dowieźliśmy je do plaży na zachodnim brzegu wyspy i pomogliśmy im wyciągnąć kajak na brzeg. Sami zabraliśmy “Marpezję” i lądem wróciliśmy do siebie. Piotr bez słowa uprzątnął swój namiot i zwinął go.
- Przygotuj herbatę w termosie - rozkazał mi.
Zacząłem gotować wodę, a przyjaciel zaniósł namiot Kakadu i Arze. Wrócił po
kwadransie. Podałem mu termos.
- Sam go zanieś - warknął Piotr. - Masz pojęcie, one krytykowały mnie, że się guzdrzę?
Musiałem zanieść paniom gorącą herbatę osobiście. Postawiłem termos przed namiotem, w którym siedziały i próbowały się przebrać w ciepłe ubranie. Zamknąłem oczy i wsunąłem do środka dłoń.
- Oto aspiryna - podałem im tabletki.
- Dziękujemy - powiedziała Ara.
Wróciłem na nasz biwak.
- Nie miała baba kłopotu, przysłała rozbitków - mruknął Piotr.
Miał kwaśną minę i smutnym wzrokiem patrzył na jezioro.
- Mogło je zepchnąć bliżej Bieniek? - kontynuował narzekania.
- Mogło, ale gdzie diabeł nie może, tam babę pośle...
- Będziesz starym kawalerem?
- Czemu pytasz? - zdziwił się Piotr.
- Bo tak jęczysz.
- Nie rozumiesz, że to nie są zwykłe kobiety? - Piotr nachmurzył się. - To wampiry energetyczne, które z wyżywania się na tobie czerpią radość. Teraz w dowód wdzięczności będą za nami płynąć szukając okazji, żeby się odwdzięczyć za pomoc i potem latami opowiadać o swoich bohaterskich wyczynach. Jest też druga wersja wypadków. Uważają, że pomoc mężczyzn należy im się z mocy ustawy, chociaż jako zaciekłe feministki głoszą samodzielność płci pięknej. Nie lubię, jak ktoś przegina swoje poglądy, nie potrafiąc trwać w równowadze.
Od jakiegoś czasu słyszałem coś, co mnie niepokoiło. Wyjrzałem z namiotu.
- Mamy coś dla równowagi - poinformowałem przyjaciela.
- Galindowie? - domyślił się Piotr.
- Tak - przyznałem.
Właśnie do brzegu pomiędzy nami a “papużkami” przybiły łodzie współczesnych pogan. Natychmiast Izegpsus ruszył w naszym kierunku.
- Witajcie, dobrzy ludzie! - wołał z daleka. - To wy! - ucieszył się, gdy nas rozpoznał.
- Poratujcie czymś do jedzenia. Ludzi mam głodnych. Mieliśmy płynąć do stanicy, ale tak zmokliśmy, tak nas przewiało, że nie damy rady. Zadzwonię, żeby wynajęli jakąś łódź czy motorówkę i przywieźli żarcie i namioty, ale to potrwa...
Na szlaku różnie bywa, ale jedno jest najważniejsze - bliźniemu w potrzebie zawsze trzeba pomagać. Zebraliśmy nasze zapasy i zaczęliśmy na maszynce gotować wodę. Galindki zajęły się przygotowaniem kanapek, a mężczyźni zbierali chrust na ognisko. Izegpsus próbował dodzwonić się do kogokolwiek, ale w tym miejscu telefony komórkowe nie miały zasięgu.
- Pożyczycie kajak, żebym popłynął do stanicy? - poprosił nas.
Rzecz jasna zgodziliśmy się i sam zaoferowałem się, że popłynę z nim. Trzeba przyznać, że “król” Galindów miał krzepę i kondycję. Machał wiosłami z dużą wprawą.
- Słyszałem, że wyłowiliście z wody jakieś rusałki? - zażartował.
- Tak - przyznałem się.
- Za bardzo im się spieszyło.
- A wy? Też zmokliście.
- To oni - odparł śmiejąc się Izegpsus. - Na dziesięć dni przebrali się w skóry i muszą spróbować przygody. Wiesz, jak płakali, gdy im zabierałem telefony komórkowe?
- Wyobrażam sobie - zaśmiałem się.
- Te telefony są jak pępowina, jak sznurek latawca, jak ręka mamusi w pierwszym dniu szkoły. Umiejętność zerwania ze światem to podstawa zdrowia psychicznego.
- Jesteś psychologiem?
- Też. Człowiek czasami musi być sam, wejść na drzewo i patrzeć w niebo, jak usłyszałem w jakiejś piosence. Ci, z którymi płynę, tego nie potrafią. Uważają, że gdy stracą kontakt ze światem, on przestanie bez nich istnieć, wszystko zawali się.
- Nie ma ludzi niezastąpionych - powiedziałem.
- Takie hasła głoszą współcześni menedżerowie kadr. Moi Galindowie uzależnili się od tych “prawd objawionych”. Stali się niewolnikami, a ja uczę ich, jak zerwać z kanonami, jak odnaleźć i realizować swoje potrzeby.
- Myślałem, że jak ktoś ma pieniądze, to umie zadbać o swoje potrzeby.
- Typowy klient supermarketu - prychnął Izegpsus. - Ile można mieć samochodów, domów, telewizorów. Zawsze musisz mieć najnowszy model? Stajesz się ofiarą specjalistów od reklamy i marketingu. Chciałbyś mieć telewizor o szerokim na prawie metr, płaskim ekranem, z opcją podglądu innych programów?
- Każdy by chciał.
- Po co ci taki wielki, skoro mieszkasz w bloku, ciężko pracujesz, wracasz skonany i bez czucia padasz na kanapę? Potem sięgasz po książki, bo w telewizji dobre filmy i programy dają około północy, gdy oczy same ci się kleją i zasypiasz.
- Skąd tyle wiesz o moim życiu prywatnym? - zdziwiłem się.
- Ooo! - Izegpsus wzniósł oczy ku niebu. - Dobry wódz ma w sobie coś z jasnowidza.
Przerwaliśmy rozmowę, bo dopłynęliśmy do stanicy. Znajduje się ona na odludziu, z dala od sklepów, szos, jazgotu radioodbiorników i telewizorów. Chwilę odpocząłem na pomoście. Galind pożegnał mnie, bo zorganizowanie transportu jedzenia na wyspę miało zająć mu nieco czasu.
Samotnie wracałem do Piotra już po łagodnie falującym jeziorze. Zachodzące słońce grzało mi plecy. Nie spieszyłem się, bo wiedziałem, że na wyspie są Kakadu i Ara. Zgadzałem się z Piotrem, że miały ogromną szansę zepsuć nam nastrój w czasie całego rejsu. Gdy dotarłem do naszego obozowiska, Piotr mył menażki w nadbrzeżnym piasku.
- Nakarmiłeś towarzystwo? - zapytałem.
- Tak, teraz siedzą i się nudzą. Nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem. Jeden koleś chciał nawet pożyczyć ode mnie książkę o kulturze wielbarskiej. W pierwszym momencie, jak zobaczył rysunki, to myślał, że to komiks i pytał, gdzie są chmurki z tekstami?
Roześmiałem się.
- Co panom tak wesoło? - usłyszałem głos Kakadu.
Niosła pod pachą zwiniętą płachtę namiotu Piotra. Położyła ją na ziemi.
- Dziękuję - powiedziała.
- Panie nie zostają na wyspie? - Piotr zapytał uprzejmie.
- Na Krutyni szukamy ciszy i spokoju, a ci Galindowie...
Kakadu bezradnie rozłożyła ramiona. Calu wyspa aż trzęsła się od krzyków i śmiechów Galindów.
- My właściwie też szukamy spokoju - wymownie spojrzałem na kobietę.
- Do widzenia - odpowiedziała.
Gdy tylko zniknęła nam z oczu, Piotr spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Mogłeś sobie darować takie uwagi powiedział - Dadzą nam spokój i zajmiemy się twoimi Gotami.
- Moimi? Zapomniałeś o uroczej Gotce z obrazka? A nasza “Marpezja”?
- Dobrze, dobrze - uspokajałem go. - Armatorze, rób herbatę, o ile jeszcze jakąś
mamy, i opowiadaj, co z tymi Gotami.
- Na czym skończyliśmy?
- Na tym, jak Goci do spółki z praprzodkami Galindów wybrali się na wycieczkę nad Morze Czarne i z powrotem.
- No właśnie. Zważywszy na wszystkie ślady z wykopalisk i przekazów możemy powiedzieć, że grupa ta wróciła w rodzinne strony po trzech wiekach.
- Czemu?
- To jest związane z historią Gotów. Około 237 roku Goci pierwszy raz najechali posiadłości Cesarstwa Rzymskiego i spustoszyli całą Trację. W 251 roku cesarz Gallus zapłacił okup i zawarł z Gotami pokój. W tym samym czasie Goci podejmowali wyprawy morskie, pustosząc północne wybrzeża Azji Mniejszej. W 269 roku posunęli się aż do Rodos i Krety, a potem jeszcze grasowali w Macedonii i Tracji. Po klęsce w bitwie pod Naissus zaniechali wypraw morskich. Dopiero w 321 roku odważyli się przekroczyć graniczną wówczas rzekę Dunaj. W odwecie cesarz Konstantyn wkroczył na ich włości. W 370 roku biskup Ulfilas przełożył na język Gotów Pismo Święte. Ten rok też często przyjmuje się jako czas podziału Gotów na wschodnich - Ostrogotów i zachodnich Wizygotów. W 375 roku najazd Hunów zniszczył królestwo ostrogockiego króla Ermanryka. Aby nie znosić upokorzenia klęski, studziesięcioletni starzec popełnił samobójstwo. Jego następca, Witymir, poległ z bronią w ręku. Wtedy Wizygoci, spychani przez Ostrogotów, ruszyli na wędrówkę.
Atanaryk poprowadził ludzi w góry, a dwadzieścia tysięcy zbrojnych z kobietami i dziećmi przekroczyło Dunaj. Niestety, Rzymianie okrutnie traktowali uciekinierów i ci podnieśli bunt, do którego przyłączyli się będący na rzymskim żołdzie Goci. W końcu Goci podpisali pokój. Ataryk zjednoczył rozproszone plemiona i w 395 roku zerwał umowę. Umarł w 410 roku, już po zajęciu Rzymu. Potem Goci szturmowali południową Galię i Hiszpanię.
Już na początku opowiadania Piotra za jego plecami zebrał się tłumek Galindów, którzy słuchali w napięciu nie wydając żadnego głosu. Nie dałem znaku Piotrowi, że ma dodatkowych słuchaczy, bo pewnie byłby bardzo speszony. Teraz jednak przyszedł Izegpsus.
- No to narozrabiali w historii - rozległ się tubalny głos wodza Galindów.
Piotr zdezorientowany obejrzał się i spąsowiał.
- Mów dalej, bo to ciekawe - prosił go Izegpsus.
Piotr postanowił jednak szybko zakończyć opowieść o Gotach.
- Jeszcze na terytorium Węgier ocalały resztki Gotów, które długo opierały się najazdom sąsiadów, wreszcie około V-VI wieku rozproszyły się. Galindowie podziękowali za opowieść i wrócili do siebie.
- Wpadnijcie na kolację - zaprosił nas Izegpsus. - Zaczynamy za pięć minut.
Trochę się zżymaliśmy, ale musieliśmy przyjąć worek pełen jedzenia od wodza Galindów. Chciał nam w ten sposób wynagrodzić wyszabrowanie naszej spiżarni w czasie desantu Galindów na wyspę.
Poprawiliśmy ubrania i poszliśmy na kolację do Galindów. Tam już paliło się wielkie ognisko, nad którym tradycyjnie ustawiono rożen. Tym razem obracano na nim pęta kiełbasy.
Był to dobry pomysł, bo strach pomyśleć, co by się stało z leszczynami na wyspie, gdyby postanowiono piec kiełbaski w tradycyjny sposób. Izegpsus wielkim nożem kroił bochen chleba, opierając go na piersi. Podał nam dwie wielki pajdy i pokazał, gdzie są garnki z pieczonymi plastrami mięsa, gdzie są plastykowe miseczki na bigos, sosy i sałatki.
Chodziliśmy
między zastawionymi składanymi stołami zszokowani ilością
i
jakością przywiezionego tu jedzenia. Jedliśmy tak, jakbyśmy mieli
zamiar najeść się na czas całego spływu. W końcu usiedliśmy na
kocach rozesłanych wokół ognia. Leniwie sięgaliśmy po kawałki
wieprzowiny i maczaliśmy je w sosie czosnkowym.
- Domyślam, się, że ta “grupa olsztynecka” Gotów to resztki tych, którzy podbijali imperium rzymskie - cicho odezwałem się do Piotra.
- Tak, przy czym to wszystko pozostaje w sferze domysłów. Jedynymi dowodami dostępnymi nauce są znaleziska, ozdoby, zapinki, fibule ze srebra i ze złota, bogato zdobione. Podobne w typie znajdowano w dorzeczu Dunaju i Dniepru oraz na Krymie. Najwięcej jednak w obrębie tak zwanej grupy olsztyneckiej, zaliczanej do kultury mazurskiej. Badacze zastanawiali się nad fenomenem tej kultury obejmującej teren od źródeł Pasłęki na zachodzie prawie do doliny Krutyni na wschodzie. Jej zakres określono na podstawie badań archeologicznych prowadzonych głównie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Na początku tego roku, w czasie stypendium w Szwecji byłem na wycieczce w górach - opowiadał dalej Piotr. - Pewnego dnia, zagnany przez burzę skryłem się w niszczejącym górskim klasztorze. Opiekowało się nim już tylko dwóch podstarzałych kapłanów. Biorąc pod uwagę tamtejsze uwarunkowania, byliby to raczej druidzi. Dowiedziawszy się, że jestem archeologiom, pokazali mi biblioteczkę. Potem zaprowadzili do skrytej, kamiennej komnaty. Były tam stare papirusy i kroniki. Już pierwszy, gdy go ostrożnie rozwinąłem, zaskoczył mnie. Znalazłem tam relację o chrześcijańskim księciu Elderyku, który z grupą ludzi dotarł do Puszczy Galindzkiej. Tu założył osadę, ale nikt nie wie gdzie.
- Tak? - usłyszeliśmy za plecami męski glos. - Puszcza Galindzka to gdzieś tutaj?
Obejrzeliśmy się. Za nami stał yuppie.
- Chodźcie do ogniska, to pogadamy - zachęcał nas.
Przy ognisku lepiej poznaliśmy yuppies. Było ich w sumie szesnaścioro - po równo młodzieńców i dziewczyn. Pracowali na giełdzie, w bankach i w agencjach reklamowych. Ich liderem był Arek, barczysty brunet o bystrym spojrzeniu, zwięzłym sposobie wysławiania się i uśmiechu przyklejonym do twarzy. Czułem, że takim samym tonem oznajmiał pracownikowi, że go zwalnia, jak i że dobrze wykonał swoją pracę. Wśród pań pierwsze skrzypce grała Ilona, wysoka, zgrabna blondynka o długich prostych włosach. Miała piękną, nieskazitelną twarz, nienaganne maniery i dystyngowane ruchy.
- Jak rozumiem, szukacie śladów tego Elderyka? - Arek usiadł obok nas.
- Tak jakby... - Piotr nieśmiało przytaknął
- Super, jesteście poszukiwaczami skarbów?
- Raczej badaczami przeszłości - odparłem.
- I robicie to tak bezinteresownie?
- Tak - Piotr skinął głową.
- Nie wierzę. Nie kitujcie - nikt w tych czasach nie robi nic za darmo.
- Arek, daj im spokój - odezwała się Ilona. - Myślą, że nie potrafisz zrozumieć tego, o czym mówią.
Nie rozumiałem, czemu dziewczyna to powiedziała - przynajmniej na razie.
- Myślicie, że nic nie rozumiem z waszej gadki? - upewnił się Arek.
- Mówimy o trudnych rzeczach... - Piotr próbował się tłumaczyć, jednocześnie
poprawiając okulary na nosie.
- Czekaj - Arek podniósł rękę, by przerwać Piotrowi. - Szukacie tego Elderyka?
- Przecież słyszałeś - znowu odezwała się Ilona.
- To wam obiecuję, że sam go znajdę - oświadczył Arek.
- Daj spokój - wysoki, szczupły, łysiejący blondyn około trzydziestki zwrócił się do Arka. - Zostaw ich samym sobie. To nie giełda, nie musisz konkurować.
- Tym bardziej, że może przegrać - zagrzmiał Izegpsus.
Ta dyskusja wyglądała na prowokację. Najpierw Ilona, teraz Izegpsus targali ambicję Arka insynuując, że nie da rady w pojedynku z “mózgowcami”.
- Zaraz, zaraz - próbowałem uspokoić nastroje. - Płyniemy turystycznie i z nikim nie chcemy konkurować.
- Klamka zapadła - Arek stanął naprzeciw mnie. - Adam, jesteś ze mną? - zwrócił się do blondyna.
- Jak zawsze - odparł tamten.
- Szukamy osady Elderyka? - Arek wyciągnął do mnie dłoń jak do zakładu.
Spojrzałem na Piotra. Wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że facet jutro zapomni o sprawie.
- Tak - podałem mu swoją dłoń.
Adam przypieczętował układ, ściskając nasze dłonie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
UKRYWAMY SIĘ W DZICZY? * WSKAZÓWKA PROWADZĄCA DO OSADY KSIĘCIA ELDERYKA * AREK POSZUKUJE CMENTARZY * PONURZY HARCERZE NA SZLAKU * WYPRAWA DO DĘBU KAROLA MAŁŁKA * DZIWNE RZEŹBY W OGRODZIE
Ułożyliśmy się do snu około północy. Następnego dnia wstaliśmy o świcie, szybko przygotowaliśmy śniadanie i wypłynęliśmy na wodę. Było chłodno po wczorajszej burzy, a słońce nie zdążyło jeszcze dostatecznie nagrzać powietrza.
Skierowaliśmy się na południe wzdłuż prawego brzegu. Po około półtora kilometra przepłynęliśmy pod mostem drogowym i wpłynęliśmy na jezioro Gant, długie na niecałe trzy kilometry i szerokie zaledwie na czterysta metrów. To wąskie jezioro było otoczone wysokopiennym lasem. Potem wpłynęliśmy na Babięcką Strugę. To stosunkowo szeroka rzeka, która wije się jak wąż wśród trzcinowisk otoczonych lasami porastającymi okoliczne pagórki. Siedząc nisko w kajaku miało się wrażenie podróży po rzece w egzotycznym kraju.
Kilometr za maleńkim mostem drogowym, z prawej strony, zobaczyliśmy ujście rzeczki Babant.
- Masz ochotę powalczyć z prądem? - zapytał mnie Piotr. - Jest szansa zobaczyć
trochę dzikiej przyrody. Przy okazji zgubimy tych Galindów.
- A ślady Gotów?
- Może wkrótce podam ci resztę wskazówek.
Skręciliśmy więc ku nieznanemu. Najpierw dopłynęliśmy do puszczańskiego jeziora Tejsowo. Tutaj jakby czas się cofnął. Nie było śladów bytności człowieka, hałasu. Ta cisza zaszokowała nas na tyle, że płynęliśmy siłą rozpędu, zasłuchani w odgłosy przyrody. W oddali odzywały się żurawie, kilkadziesiąt metrów od nas zanurkował w wodę kormoran. Czapla siwa dostojnie spacerowała przy brzegu. Kaczki zatrzymały się w swym wodnym przemarszu wzdłuż trzcin.
- Jeszcze więcej dzikości? - szepnął Piotr.
Bez słowa skinąłem głową. Powoli zanurzając wiosła skierowaliśmy się ku wąskiemu ujściu na południowym zachodzie, do jezior Kały i Krawienko. Na Krawno już się nie przedzieraliśmy, bo widzieliśmy tam drzewa zwalone w nurt rzeczki. Na Krawienku znaleźliśmy cichą zatoczkę i kawałeczek plaży. Zostawiając odciski stóp na piasku, czuliśmy się jak odkrywcy nowego świata. Przygotowaliśmy sobie po kubku mocnej herbaty i rozkoszowaliśmy się jej smakiem, siedząc w cieniu i przyglądając się otaczającej nas puszczy.
O dziwo, w tej dziczy nie było komarów i gzów tak uprzykrzających życie wędrowcom.
- Mówiłeś coś o wskazówkach dotyczących grupy księcia Elderyka – przypomniałem Piotrowi.
Nawet szept w tej głuszy brzmiał jak głośna rozmowa. Piotr wygodnie wyciągnął się na piasku i jednocześnie pochylił się w moją stronę.
- Informacje o Elderyku pochodzą z relacji germańskiego kupca, który dotarł w te strony w XI wieku. Pewnego dnia, w okolicach, jak to opisał, wielkich jezior zgubił się w puszczy. Odłączył się od swojej karawany i nie mógł jej znaleźć. W lesie, po kilku dniach błądzenia spotkał, uważaj, “bogobojnych wojowników”. Zabrali go do swojej osady, gdzie była kaplica! Opis tego miejsca momentami bardziej pasuje do Atlantydy. Oprócz chrześcijańskiej świątyni były tam kuźnie, w których wykonywano doskonałą broń, podobną do wikińskiej. Była tam biblioteka z papirusami! Dobrzy ludzie opowiedzieli wędrowcowi o założycielu osady, księciu Elderyku, który miał przybyć na te ziemie z południa.
Towarzyszyło mu około 500 wojowników. Zakładali osady, próbowali podporządkować pozostałe osady pruskie. Część siłą, część swoją przewagą cywilizacyjną. Sam Elderyk dotarł aż do tego miejsca, gdzie jego ludzie bronili się przed sąsiadami. W końcu pozostawiono ich w spokoju.
- Rozumiem, że nie znajdziemy tej osady od razu, ale czego powinniśmy szukać?
- Wzniesienia wśród bagien. Kupiec dotarł tam po tygodniowym rejsie rzeką zwaną przez miejscowych “krętą”.
- To Krutynia? - upewniałem się. - Przecież nazwa “Krutynia” to z pruskiego “kręta rzeka”.
- I ja tak myślę.
- Czemu wybrali drogę wodną, a nie lądową? - dziwiłem się.
- Kupcy do większości osiedli galindzkich mogli dotrzeć z wody. Wędrówkę przez puszczę mogli uznać za niebezpieczną. Potem kilka dni kursowali po ogromnych jeziorach, od osiedla do osiedla. W tym celu przesiedli się z czółen na większe łodzie wiosłowe. W pewnym momencie wydało im się nawet, że są nad morzem. Potem łodzie transportowano lądem.
- Przetaczano je po ściętych balach drzew?
- Tak. Kupcy dotarli do szeregu jezior i wtedy nasz sprawozdawca się zgubił. Ci z osiedla w puszczy odstawili go do jakiejś dużej osady pruskiej, w której była cała ekspedycja kupiecka. Drogę odbył z zawiązanymi oczami. Przed odjazdem z osiedla potomków Elderyka, kapłan zapytany przez kupca, jak ma w przyszłości ich odnaleźć, odpowiedział po łacinie:
“Venite et bibite omnes, qui non habetis argentum emite sine precio”.
- “O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, kupujcie, choć nie macie pieniędzy”? - nie byłem pewien swojego tłumaczenia. - To brzmi jak cytat z Biblii.
- Sprawdziłem, mniej więcej tak to brzmi. To objawienie z Księgi Izajasza, z rozdziału “Zapowiedź wiecznego przymierza łaski”.
- To bardzo lakoniczna wskazówka - stwierdziłem.
- Tak, ale słuchaj dalej. Kupiec wdzięczny za uratowanie życia i prawdopodobnie mienia, bo reszta kupców pewnie chętnie podzieliłaby się jego rzeczami, zapowiedział, że ufunduje w osadzie kościół.
- Ufundował?
- Nie wiem. Nie było żadnych informacji na ten temat.
- Czy kupiec opisał swoje dalsze podróże?
- Sprytny jesteś - pochwalił mnie Piotr. - Znając trasę w okolice osady księcia Elderyka i skąd dalej płynął z karawaną, można mniej więcej zlokalizować położenie osady.
Muszę cię rozczarować. Popłynęli na północ. Potem kilka dni jechali lądem do rzeki, którą dotarli do morza.
- Niezła wyprawa - pokręciłem z uznaniem głową
- Masz temat do przemyśleń - zaśmiał się Piotr. - Płyniemy dalej.
Spakowaliśmy biwak i wsiedliśmy do “Marpezji”. Zawróciliśmy do Babięckiej Strugi. Przez chwilę Piotr wiosłował sam, a ja czytałem informacje z przewodnika o wsi Babięta.
Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z 1579 roku. Podobno jeszcze wcześniej była tu krzyżacka kuźnia.
Po chwili minęliśmy stanicę PTTK w Babinach, gdzie największe wrażenie wywarła na mnie stołówka umieszczona na zboczu stromego brzegu, z której tarasu z pewnością rozciągał się wspaniały widok na rzekę. Zatrzymaliśmy się dopiero przy młynie. Dawniej młynarz był właścicielem połowy Babięt. Po wojnie budynek był systematycznie dewastowany. Powojenni włodarze uznali, że w nowej Polsce nie potrzeba takich przeżytków jak młyn wodny produkujący prąd. Dopiero nowy właściciel uruchomił w nim turbinę elektryczną.
Przedwojenni właściciele młyna mieszkali na parterze, a pierwsze piętro było “letnim mieszkaniem”. Organizowali “czwartkowe obiady”, na które przyjeżdżali artyści przebywający w okolicy i miejscowi notable. W obecnym ogrodzie trzymali swoją stadninę koni. Wpierw bar w młynie nazywał się “Uroczysko”, a potem zamieniono jego nazwę na “Czarci Młyn”. W piwnicy młyna przy odgruzowaniu pomieszczeń obecni właściciele odkryli w jednej ze ścian kuferek z przedwojennymi markami.
Wypływając zza zakrętu przed młynem, nagle ujrzeliśmy jedną z łodzi Galindów przycumowaną do pomostu. Była pusta. Na kei siedział młody chłopak, chyba z Babięt.
- O, Arek już tu jest? - zagrałem przed brzdącem.
Piotr z wielkimi jak spodki oczami spojrzał na mnie zdziwiony.
- To Arka? - zapytałem stróża.
- Tak - przyznał.
- Jest w młynie? - dopytywałem się. - Nie, poszedł na pole.
Powstrzymałem uśmiech, słysząc ten krakowski zwrot.
- A dokąd? - wypytywałem.
- A tam - chłopiec pokazał w kierunku południowym.
- Pewnie szuka grodzisk? - domyślałem się.
- Tak, ma nawet jakąś mapę.
Wypytałem brzdąca, jak dojść na to miejsce, dokąd poszedł Arek, dałem mu parę złotych na lody i z Piotrem przenieśliśmy kajak.
- Słyszałeś, ma mapę? - zwróciłem się do Piotra.
Ten nie wydawał się tym zaniepokojony.
- Na każdej turystycznej mapie są zaznaczone grodziska jako ciekawe obiekty turystyczne - tłumaczył mi.
- Tak? - z worka wyjąłem swoją mapę i podałem mu ją. - Myślisz, że co wczoraj w nocy robiłem? Przyjrzałem się naszemu szlakowi...
Piotr także przestudiował mapę.
- Wokół Babięt nic nie zaznaczono - powiedział oddając mi ją.
- To jaką mapę ma Arek i jak to się stało, że tak szybko ją otrzymał?
- Nie wiem - Piotr bezradnie rozłożył ręce.
- Ty zostań i czekaj na mnie - zadecydowałem.
Sam pobiegłem na południe. Koło sklepu przy drodze do Szczytna skręciłem na dróżkę do Zyzdrojowego Piecka. Biegłem rozglądając się na boki. Wreszcie daleko na łące dostrzegłem ich: Arka, Ilonę i Adama. Przedzierali się przez wysokie zarośla. Natychmiast przykucnąłem i zacząłem skradać się w ich kierunku. Ostrożnie rozgarniałem trawy i łodygi, oganiając się jednocześnie od gzów. Co jakiś czas przystawałem i nasłuchiwałem.
Zaniepokoiło mnie, że nie słyszałem ich kroków. Wyjrzałem ponad czubki zielsk. Głowy Galindów zniknęły.
“Zauważyli mnie i skryli się” - zmartwiłem się.
Skradałem się jednak dalej i moja cierpliwość została nagrodzona, gdy poczułem zapach papierosowego dymu. Podszedłem jeszcze kilka metrów.
- Tutaj już nic nie znajdziemy - usłyszałem głos Arka. - Może trzeba by przyjechać zimą, kiedy nie będzie całej tej zieleniny.
- “Mózgowcy” nie będą czekać do zimy - odezwała się Ilona.
- Co mamy następnego? - Adam zapytał Arka.
- Nowy Zyzdrój - odpowiedział Arek.
Jak rak wycofałem się i ile miałem sił w nogach pobiegłem do Piotra. Dobiegłem do niego zdyszany.
- Szybko - rzuciłem zasapany.
- Znalazł pan kolegę? - pytał młodzian, który pilnował łodzi Galindów.
Tego mi jeszcze brakowało, żeby mnie zdradził przed konkurentem!
- Tak, ale nic mu nie mów - prosiłem. - Na następnym postoju chcę mu zrobić niespodziankę - wymyśliłem na poczekaniu.
Zepchnąłem “Marpezję” na nurt Krutyni, wskoczyłem do środka i złapałem za wiosła. Tu rzeka miała już szybszy nurt, musieliśmy uważać na łachy mielizn i kamienie podwodne.
W południe wpłynęliśmy na wody długiego na ponad cztery kilometry jeziora Zyzdrój Wielki, szerokiego prawie na kilometr. Na jego lewym, wschodnim, brzegu leżała wieś Nowy Zyzdrój. Skierowałem nasz kajak ku plaży. Wysiadłem na brzeg i zwróciłem się do Piotra.
- Czekaj na mnie na plaży - rozkazałem mu. - Zobaczę, czego oni tu szukają.
Kokpit “Marpezji” przykryliśmy specjalnie skrojonym kawałkiem brezentu z otworami na przewleczenie sznurka. Ciasno go ściągnęliśmy i wszystko zapięliśmy małą kłódką. Potem Piotr z ochotą ułożył się na piasku, wybierając towarzystwo dwóch atrakcyjnych, opalonych na brąz plażowiczek.
Dziwiła mnie jego beztroska. Pewnie jako naukowiec miał swoją teorię, którą uważał za jedynie słuszną, ale kto wie, co i skąd miał nasz konkurent?
Poszedłem do wsi, do sklepu.
- Dzień dobry - przywitałem sprzedawczynię. Żeby nastawić przychylnie sklepową kupiłem kilka puszek piwa - najdroższego.
- Dzień dobry - odpowiedziała ekspedientka.
- Dużo ludzi w tym roku przyjechało? - zagadałem ją.
- A pan co taki ciekawy?
- Taka praca - uśmiechnąłem się.
- Pan z policji?
- Gorzej - roześmiałem się - z prasy. Materiał robię o Mazurach, patrzę, gdzie dużo ludzi przyjeżdża, co zwiedzają i takie tam...
- Aha - rozmówczyni kiwnęła głową ze zrozumieniem.
- To jak dużo ludzi w tym roku?
- Nie... Kiedyś to przyjeżdżali...
- Może nie ma co u was robić?
- Jak to nie ma?! Jezioro, las z grzybami i jagodami, Mikołajki, park dzikich zwierząt w Kadzidłowie - wyliczała.
- A coś z historii? W tym sezonie jest modna. Najlepiej archeologia.
- To nie wiem - pani zza lady posmutniała.
- Może kiedyś naukowcy tu czegoś szukali?
- Kiedyś... To tacy młodzi byli, studenci. Mówili, że jeszcze za Niemca jakieś groby w lesie kopano.
- Gdzie dokładnie?
Otrzymałem wskazówki w stylu: “Przy kapliczce, za gospodarstwem z wielkim psem na łańcuchu, skręć w lewo i idź na modrzewie. Jak po prawej zobaczysz brzózki, to idź na ukos, a za głazem to już prosto”.
Gdy wychodziłem na schodki, zobaczyłem na jeziorze łódź Arka. Wróciłem jeszcze na moment do sklepu.
- Zaraz będą tu tacy, co szukają wykopalisk archeologicznych – zapewniałem ekspedientkę.
Popatrzyła na mnie jak na wariata.
- Tylko się pani nie przyznaje, że ze mną o tym rozmawiała, bo się spłoszą - instruowałem kobietę. - Tacy chcą być pierwsi...
- Jacy oni pierwsi, jak pan tam idzie... - weszła mi w słowo.
- Nieważne - machnąłem ręką. - Chcą być pierwsi, to niech tak będzie, a pani i tak swoje będzie wiedziała.
Pobiegłem do lasu. Za dużym kamieniem, na prostej drodze wszedłem w typowy sosnowy las. Tak jak mówiła sprzedawczyni, znalazłem łąkę. Zauważyłem wśród traw i kłączy jeżyn małe kręgi z kamieni. Zerknąłem na mapę. W okolicy nie było żadnego wzniesienia, które mogłoby służyć jako grodzisko. Może w lesie zakopano zmarłych mieszkańców osady nawodnej?
Musiałem znaleźć dobrą kryjówkę. Przygotowałem sobie miejsce w pobliżu jednego z bardziej widocznych kręgów i czekałem.
Przyszli po półgodzinie. Cała trójka stanęła pośrodku kamiennego kręgu, który obrałem jako zasadzkę. Arek wyjął z kieszeni spodni kilka białych kartek.
- Na początku XX wieku archeolodzy z Grudziądza na polu chłopa o nazwisku Sięga w Babiętach znaleźli cmentarzysko popielnicowe - czytał Arek. - Zbadano między innymi zespół siedmiu grobów ułożonych w półkole z jamą grobową mężczyzny pośrodku. Jako wyposażenie grobu wymienia się: trzy sprzączki żelazne, nóż, wędzidło i żelazne okucie szkatułki. Tutaj, gdzie jesteśmy, znaleziono podobno kilkaset grobów datowanych na II i III wiek naszej ery.
- Fajnie, ale tu jest tylko mnóstwo kamieni - zauważył Adam.
- Mówiłem wam przecież, że każdy kamień oznaczał grób - tłumaczył Arek.
Niespokojnie poruszyłem się, bo leżałem pomiędzy trzema dużymi kamieniami.
- Mieliśmy szukać osady, a nie cmentarzy - jęknęła Ilona.
- Przecież nie znajdziesz grodu ot tak! - Arek pstryknął palcami. - Po czym rozpoznasz, że w pobliżu mieszkali ludzie?
- Po grobach - domyślił się Adam.
- Moja Kasia nie jest taka roztrzepana, jak przypuszczałem.
Tej ostatniej uwagi Arka nie rozumiałem. Pomiędzy liśćmi mojej kryjówki zobaczyłem, jak Galindowie poszli do lasu. Między sosnowymi pniami, tam gdzie nie było poszycia, nie miałem gdzie się ukryć. Przypuszczałem, że nie znajdą tu żadnych śladów osady, więc wróciłem na brzeg jeziora.
Piotr siedział na dziobie kajaka i moczył stopy w jeziorze.
- I co? - zapytał zaciekawiony.
- Opowiem ci przy obiedzie - odpowiedziałem i podałem mu puszki z piwem.
- Co ty?! - zdziwił się.
- Zakup kontrolowany - tłumaczyłem koledze.
Widząc jego niechęć złapałem puszki i zaniosłem pannom na plaży, które wcześniej tak bardzo podobały się Piotrowi. Skłoniłem się przed nimi nisko i podałem im prezent.
- To od tamtego pana - wyjaśniłem im wskazując na Piotra.
- Coś pan... - plażowiczki chciały mnie przegnać.
- Ja nic nie wiem, ja tu tylko sprzątam - wzruszyłem ramionami. - Facet wynajął mnie do wiosłowania, a forsy ma jak lodu - fantazjowałem.
Wspomnienie o zasobności portfela Piotra zmieniło nastawienie dziewcząt i zaraz obdarzyły go promiennymi uśmiechami
W połowie jeziora, na drugim brzegu, zobaczyliśmy półwysep z piaszczystą plażą. Tam zatrzymaliśmy się na obiad. Na chwilę poszedłem do lasu.
- Czuwaj! - usłyszałem, jak Piotr wesoło przywitał kogoś harcerskim pozdrowieniem.
O dziwo, nie usłyszałem odpowiedzi.
- Kto to był? - zapytałem kolegę, gdy wróciłem do biwaku.
- Harcerski spływ, ale żebyś wiedział, jak na mnie patrzyli - odpowiedział Piotr. - Może zatrzymaliśmy się w jakimś rezerwacie? Patrzyli na mnie tak, jakbym był przestępcą poszukiwanym listem gończym.
- Jakbyśmy złamali przepisy, to z pewnością zwróciliby nam uwagę - odpowiedziałem.
Gdy jedliśmy, powtórzyłem przyjacielowi słowa Arka.
- Bystrzacha - Piotr ocenił postępy naszego przeciwnika. - Ciekawe, skąd ma takie materiały?
- Pewnie od Izegpsusa - przypuszczałem. - Arek wspominał też o jakiejś Kasi. Pocieszające, że ma informacje o cmentarzyskach z epoki rzymskiej, a nie z VI wieku lub czasów nam bliższych.
- Dobrze - przyznał Piotr. - Podejrzewam, że cmentarzyska osady Elderyka jeszcze nie odkryto, inaczej by o tym pisano.
Po posiłku odpoczęliśmy kwadrans i znowu zajęliśmy miejsca w kajaku. Przez wąski przesmyk wpłynęliśmy na jezioro Zyzdrój Mały i za półwyspem po lewej stronie przybiliśmy przed nieczynną śluzą “Lalka”. Po przeniesieniu kajaków krótkim odcinkiem Zyzdrojowej Strugi, dopłynęliśmy do Spychowa. Ta niewielka miejscowość leży przy drodze pomiędzy Ostrołęką a Mrągowem, nad Jeziorem Spychowskim.
Spychowo to tak naprawdę jedna długa ulica nazwana rzecz jasna imieniem Juranda, wygięta w kształt ogromnej litery “S”. Przy niej stoją stare, oryginalne, drewniane chałupy mazurskie, które już dawno stały tam, gdy w Spychowie był Melchior Wańkowicz zbierający materiały do swej książki-reportażu “Na tropach Smętka”. Spychowo kojarzy się z historią Juranda opisaną przez Henryka Sienkiewicza w “Krzyżakach”. Tereny Puszczy Piskiej zamieszkiwały dzikie plemiona galindzkie podbite przez Krzyżaków. Pierwsza wzmianka o osadzie Spychowo pochodzi z 1684 roku. W XIX wieku miejscowość “wsławiła się” tym, że ze znajdującej się tu sporej gorzelni przemycano alkohol do Kongresówki.
Nie zatrzymywaliśmy się w dobrze nam znanej stanicy w Spychowie. Piotr tylko uważnie przyjrzał się nadbrzeżnym zaroślom, gdzie kiedyś wspólnie szukaliśmy śladów osiedla nawodnego.
Na pomoście i plaży rozpakowywali się harcerze. Przyglądali się nam z uwagą. Byli zdezorientowani tym, że płyniemy bez postoju w Spychowie.
- Może to i lepiej - skomentował Piotr. - Nie wiem, czym tym harcerzom zawiniliśmy?
- Sądzę, że ktoś ich podpuścił...
- Myślisz o naszych “papużkach”? Ciekawe, co zrobią, gdy się dowiedzą, że nie nocujemy w dwóch stanicach pod rząd?
- Ruszą w pogoń - roześmiałem się.
Wypływając ze Spychowa przepłynęliśmy pod mostem na szosie Mrągowo-Rozogi. Za mostem była kilkunastometrowa bystrzyna. Zaraz za mostem umknęliśmy ku lewemu brzegowi pod krzaki. Po dwóch kilometrach minęliśmy półkilometrowy odpływ do jeziora Kierwik. Po około trzech kilometrach wpłynęliśmy na jezioro Zdrużno, a za mostem na jezioro Uplik.
Tam był rezerwat “Czaplisko - Ławny Lasek”, który, jak nam później opowiadał rybak ze Zgonu, spustoszyły bieliki zmuszając pokojowo nastawione czaple siwe do przeprowadzki na drugi brzeg. Za kolejnym mostem drogowym zaczynało się jezioro Mokre, długie na prawie osiem kilometrów, z pięcioma wyspami i największą głębią na Mazurach, wynoszącą 52 metry. Po kilkuset metrach dotarliśmy do stanicy PTTK w Zgonie. Musieliśmy wpłynąć do portu otoczonego morzem trzcin. Wyładowaliśmy swoje graty i postawiliśmy namioty prawie nad brzegiem jeziora. O tej porze roku nie było nikogo prócz nas, wiec nikomu nie przeszkadzaliśmy. Zameldowaliśmy się u kierownika ośrodka i zapłaciliśmy za miejsce pod namioty.
W barze zjedliśmy smażone ryby i wyszliśmy na spacer rozprostować nogi. Zgon to wieś o ponurej nazwie, lecz wspaniałej atmosferze. To taka typowa mazurska miejscowość, gdzie każdy znajdzie oazę spokoju i ucieczkę od dnia codziennego. Wprost wymarzone miejsce do letniego leniuchowania. To typowa ulicówka, gdzie wszystkie budynki stoją przy jednej drodze, sąsiedzi znają się jak przysłowiowe łyse konie. Wioska leży przy drodze z Babięt do Rucianego-Nidy. Jej główną atrakcją jest jezioro Mokre. Ponura nazwa wsi to pamiątka po Prusach, dawnych mieszkańcach tych stron. Oni nad jezioro Mokre zganiali do wodopoju swoje bydło. Niemiecka wieś Sgonn powstała w 1708 roku jako maleńka osada rybacka.
Na brzegu, przy chodniku wzdłuż szosy, spotkaliśmy rybaka siedzącego w drewnianej, płaskodennej łodzi. Miał kilka ryb na sprzedaż. Opowiadał nam o tych bielikach, które przegoniły czaple i o grasującym w Mokrym szczupaku, którego wagę rybacy oceniają na 15 kilogramów. Ta ryba już dwa razy wyrwała się z rybackich sieci. Rybak-gawędziarz zapewniał nas, że zimą spod lodu jakiś wędkarz wyłowił czterdziestocentymetrowego okonia.
- Idąc wzdłuż Uplika można spotkać borsuki, wydry, bobry - opowiadał rybak.
Poczęstował nas papierosami. Piotr odmówił, a ja przyzwyczajony nawet do “rakiet” bez filtra wziąłem jednego mając nadzieję, że przy “fajeczce” rybak opowie nam coś ciekawego. - Bobry podgryzły już większość przybrzeżnych olch i podobno dobierają się do dębów – mówił rybak. - A wiecie, że szlakiem rzeki Krutyni latem 1935 roku płynął Melchior Wańkowicz?
Obaj skinęliśmy głowami.
- U mojego ojca kupował i smażył ryby - wspominał gawędziarz. - Potem przysłał nam taką książkę “Na tropach Smętka”. Opowiadał ojcu, że jeszcze przed wyprawą załatwił sobie dokumenty, w których otrzymał poparcie organu partii nazistowskiej “Der Angriff’. Po ukazaniu się książki Wańkowicza, władze hitlerowskich Niemiec oprotestowały to dzieło.
Melchior Wańkowicz nocował u brzegów jeziora Uplik i tak wspominał tamte chwile: “Siedzieliśmy pod improwizowanym daszkiem i patrzyliśmy na jezioro; po świetliściejącej w mroku wodzie biegły rozpierzone, błyskające białymi piórami lotek fanfary wodnego ptactwa, zlatującego nad Uplickie na nocleg. Wielkie ryby robiły w cichej wodzie rozchodzące się koła, majestatyczne perkozy jeszcze żeglowały samotnie do niewiadomych brzegów; czarne sylwety wodnych kurek smyrgały między sitowiem; w jeziorze zaczęły grać żaby” – rybak recytował z pamięci. - Nikt tak pięknie jeszcze o naszym jeziorze nie napisał.
- Słyszałem, że w Zgonie mieszkał też Igor Newerly - powiedział Piotr.
- A pewnie! - rybak uśmiechnął się na samo wspomnienie. Spomiędzy szczeciny siwej, dawno niegolonej brody wyjrzały sczerniałe szczątki zębów.
- W Zgonie mieszkał głównie latem i jesienią. Sam sobie zrobił stół i podobno przy nim pisał. Ja tam nie wiem, jak było, ale częściej to siedział z kolegami, co do niego przyjeżdżali. Różni tu byli, jeden, chyba Niemiec, bo nazwisko miał Steinbeck. Był Karol Małłek, to z naszych, i jeszcze inni.
Wypytywaliśmy rybaka o jakieś legendy o Prusach, ale nic nie wiedział na ten temat. Kupiliśmy od niego dorodnego szczupaka, a on obiecał nam go oskrobać i zostawić w ośrodku. Uwierzyliśmy mu na słowo.
Potem minęliśmy miejscowy bar, zabudowania, z których na każdym był napis “Zimmer frei”, co jawnie pokazywało, z czego ludzie latem żyją. Tuż za tablicą z nazwą miejscowości skręciliśmy w lewo, w las, na drogę, której pierwszy odcinek był wyłożony brukiem. Dalej idąc za znakami niebieskiego szlaku turystycznego doszliśmy do połączenia z żółtym szlakiem. Na moment zeszliśmy w prawo nad jezioro z “pływającymi wyspami”.
Oczywiście tylko przy silnym wietrze moglibyśmy zauważyć to “pływanie”, bo tak normalnie “wyspy” są kępami swobodnie dryfującymi w bardzo wolnym tempie po wodzie. Wróciliśmy na szlak i idąc ponad kilometr nagle przy wykrzykniku, z prawej strony, niżej niż poziom leśnej drogi, dojrzeliśmy cel naszej wycieczki, czyli “Królewską Sosnę”. Miała ona około 320 lat, pień o obwodzie 3,6 metra, wysokość 35 metrów i niestety uschła w 1973 roku.
- Tu gdzieś powinien być “Dąb nad Mukrem” - powiedział Piotr, rozglądając się po lesie. - Zwą go też dębem Karola Małłka.
- Szukaj, mamy cały las przed sobą - odpowiedziałem, bezradnie wyszukując wśród drzew jakiegoś dębu.
- Z planu przy wejściu wynikało, że szlak rozwidla się do sosny i dębu – wyjaśniał Piotr. - Chodźmy, może dalej jest ten dąb.
Maszerowaliśmy jeszcze kilometr, aż doszliśmy do polany w lesie nad brzegiem jeziora Mokrego.
- Może przejdźmy wzdłuż brzegu - zaproponowałem.
- To dobry pomysł! - ucieszył się Piotr. - Podobno Karol Małłek przypływał pod ten dąb łodzią.
Ruszyliśmy ścieżką, która szybko zniknęła w młodym zagajniku brzozowym, rosnącym na podmokłym gruncie. Wkrótce jednak zaczęliśmy wspinać się na wzniesienie.
Wyglądało jak ściana głębokiego jaru. Po tym grzbiecie skierowaliśmy się do wyraźnie zarysowanego pagórka, który wyglądał jak stare grodzisko.
- Czemu tak zależy ci na odnalezieniu tego dębu? - zapytałem Piotra.
- Wiesz, że Mazurzy byli bardzo przesądni?
- Nie.
- Postanowiłem odnaleźć ten dąb, pokłonić się w ten sposób Karolowi Małłkowi. Jeśli mi się uda, potraktuję to jako dobrą wróżbę dla naszych poszukiwań.
- Oto twoje grodzisko - uśmiechnąłem się, gdy stanęliśmy na szczycie górki. Piotr jednak już zbiegał wąską ścieżką nad brzeg jeziora. Rzeczywiście stał tam ogromny dąb. Przyjaciel usiadł na trawie i zapatrzył się na jezioro. Nie byłem skłonny wierzyć zabobonom i tylko przyglądałem się temu, co się wydarzy.
- Dziękuję, panie Karolu - Piotr skłonił się drzewu i wstał z ziemi. - Paweł, czy to nie przeznaczenie, że dotarliśmy tu przez to “grodzisko”?
Obejrzeliśmy pomnik przyrody i wróciliśmy do Zgonu. Po drodze, na podwórzu jednej z chałup, Piotr dostrzegł coś niezwykłego. Na drewnianym krześle siedział drewniany chłop.
Była to rzeźba naturalnej wielkości, w normalnym ubraniu.
- Obejrzymy? - zapytał Piotr.
- Pewnie - zgodziłem się, bo głębiej w podwórzu dostrzegłem kolejne rzeźby, głowy i popiersia. Podeszliśmy do drewnianego płotu i patrzyliśmy zafascynowani na ludzkie postaci zastygłe podczas wykonywania zwykłych gospodarskich prac. Po podwórku kręcił się starszy pan z maleńką siekierką w dłoni. Z wyglądu przypominał typ przedwojennego arystokraty, z orlim nosem, mocnym spojrzeniem, ostrymi rysami twarzy i apaszką fantazyjnie zawiązaną na szyi. Był średniego wzrostu, szczupły i poruszał się z pewnym dostojeństwem.
- Halo! - zawołał do niego Piotr. - Możemy wejść i obejrzeć rzeźby? - poprosił.
Staruszek uśmiechnął się życzliwie i skinął głową.
- Tylko uwiążę psa! - odpowiedział.
Na moment zniknął nam z oczu, a potem wyszedł zza węgła drewnianej chaty i podszedł, by nam otworzyć furtkę. Przed podaniem ręki wytarł ją o bok kombinezonu roboczego.
- Jak apostołowie - powiedział z uśmiechem, gdy mu się przedstawiliśmy. Faktycznie, nasze imiona mogły budzić takie skojarzenia. - Adam - podał nam swoje wizytówki, na których było napisane, że jest artystą rzeźbiarzem. - Zapraszam panów - mówił wprowadzając nas na podwórko. - Panowie kajakiem po Krutyni?
- Zgadza się - przytaknęliśmy.
Ciekawi wszystkiego rozglądaliśmy się po rzeźbach ludzi umieszczonych nawet w najdalszych zakamarkach podwórka. Pod drzewem była galeria głów, dłoni leżących w nieładzie i stojących jak żołnierze na zbiórce.
- Rzeźbię twarze ludzi, które potem ozdabiam resztą - wyjaśniał. - Czasami, jak potrzebuję dłoni, to dorobię. Tułów i nogi ubieram w stare ubrania, jakieś walonki. Wszystko wypycham sianem i gotowe - z dumą pokazał na galerię kilkunastu ludzi.
Był tam chłop z taczką, mężczyzna siedzący na ławeczce z fajeczką w dłoni. W południowym narożniku sadu na resztki słońca wystawiał twarz jakiś letnik w odzieniu rodem z lat sześćdziesiątych. Zza “zazdrostek” wyglądała ciekawa twarz wiejskiej baby w chuście.
- W ten sposób bawię się z ludźmi, którzy przychodzą tu, gadają z rzeźbami, fotografują się z nimi - opowiada pan Adam. - Czasami sam komuś zrobię zdjęcie, jak zobaczę ciekawą plastycznie twarz i po roku turysta przyjeżdża i widzi siebie.
- Pan to sprzedaje? - zapytał Piotr.
- W żadnym wypadku - zastrzegał się pan Adam. - Chcę tylko ludziom pokazać, jacy są, jak piękna jest zwykła codzienność, ile w życiu wiejskim spokoju, zgody z naturą.
- Pan tu mieszka od dawna? - pytałem.
- Troszku już tak - odpowiedział z uśmiechem pan Adam.
- Zna pan jakiś starych mieszkańców tych okolic, jeszcze przedwojennych, którzy pamiętaliby stare legendy i podania? - dopytywał się Piotr.
- Panowie to pewnie z Warszawy? - pan Adam uśmiechnął się.
- Co? To widać? - zdziwiliśmy się.
- Siadajcie - gospodarz wskazał nam stół z heblowanych desek i ławy w cieniu, pod jabłonią, gdzie gałęzie już uginały się pod ciężarem wczesnym jabłek, zielonych i kwaśnych. Takich, że jak się o nich myśli, to już czuć w ustach ich cierpki smak. Z nich stare Wilnianki potrafiły robić pyszny, orzeźwiający kompot, w którym kwaskowatość owoców, aromat goździków i suszonych, zeszłorocznych śliwek mieszał się ze słodyczą brązowego cukru, pieczołowicie trzymanego w zamknięciu, by pod wpływem wilgoci nie zamieniał się w bryły. Takie bryłki starzy Rosjanie wkładali sobie do ust w czasie picia herbaty i trzymali, aż im policzki odstawały jak u chomików.
Pan Adam wrócił po kilku minutach z filiżankami, garnczkiem dymiącej, oszałamiająco pachnącej kawy. Do tego na talerzu piętrzyły się kawałki piernika, z którego ciemnej polewy kakaowej cukier puder zsypał się na sąsiednie równe sześciany szarlotki, jak wyjaśnił gospodarz, z tych właśnie wczesnych jabłek, które przed pieczeniem były moczone w rumie.
- Piękny zachód słońca - zachwycił się Piotr sięgając po kawałek piernika.
- Słońce jakoś tak bije tu na zatoczkę we wsi, że wszystko nabiera niesamowitych barw - gospodarz skinął głową. - Tego nie da się przekazać słowami. To trzeba zobaczyć albo namalować. Moje rzeźby nabierają innego wyrazu. Podobne światło widziałem w Japonii.
- Wybrał pan urocze miejsce na mieszkanie - powiedziałem.
- Wiedzą panowie, od czego to się zaczęło? - Nie.
- Od Wańkowicza. On napisał o tutejszych lasach: “Są lasy, które uszczęśliwiają nas jak jasny uśmiech matki ziemi, ale są lasy, które niewysłowionym smutkiem obejmują człowieka jak ofiarę wydaną na ich pastwę. Wchodzisz do nich niby do obcego miasta i myślisz, że je opuścisz przez inną bramę. Widzisz już po pierwszym kroku, że tej innej bramy nie ma i już nigdy z nich nie wyjdziesz tym samym”. Zobaczycie, że podróż Krutynią was odmieni.
- Mamy taką nadzieję - odpowiedzieliśmy.
- Powiedzcie, panowie, co wam się w głowach uroiło z tymi starymi legendami?
Piotr wyjaśnił gospodarzowi, kim jesteśmy i czego szukamy. Pan Adam zamyślił się. Jego filiżanka delikatnie trzymana dwoma palcami zastygła w pół drogi do ust.
- Panowie znacie trochę historię, to wiecie, jak było na Ziemiach Odzyskanych?
- Trochę - odpowiedzieliśmy dyplomatycznie.
- To było tak, że jak w 1944 roku Armia Czerwona wkroczyła na tereny dawnych Prus Wschodnich, to były to pierwsze ziemie niemieckie, na jakie wchodziła. W ich żyłach aż krew wrzała od żądzy odwetu. Cała nienawiść do hitlerowców skupiła się na Mazurach i Warmiakach. Część z nich czuła się Niemcami, część Polakami. Niech historycy kłócą się, których było więcej, ale oni przede wszystkim byli Warmiakami i Mazurami. Ta ziemia ma dziwną siłę, wychowuje ludzi kochających wolność, tolerancyjnych, żyjących w zgodzie ze światem. Przed drugą wojną światową naziści próbowali tu wszystkich niemczyć. Kredyty płynęły szerokim strumieniem do rolników, drewniane chałupy zastępowano murowanymi. Na wsiach ludzie mieli motocykle i samochody, nie mówiąc o nowoczesnym sprzęcie rolniczym. W samych Niemczech w tym czasie budowano autostrady, lotniska, fabryki. Potem przyszła wojna i do Prus: w miejsce Warmiaków i Mazurów, którzy musieli iść na front walczyć z bolszewikami na Wschodzie lub Amerykanami na Zachodzie, przysyłano robotników przymusowych. Jak zawsze są ludzie i ludziska, więc i tu zdarzały się przypadki okrucieństwa, bicia, zabójstwa robotnika. Uciekinierów władze karały z całą surowością. Spora część autochtonów traktowała robotników po ludzku. Potem wkroczyli Rosjanie. Mordowali, palili, gwałcili, rabowali. Opisy ich okrucieństw już dawno wydrukowano. Po Rosjanach przyszli szabrownicy i nowa władza. Dla nich tubylcy byli Niemcami, bo mówili z takim dziwnym akcentem. To było też dobre wytłumaczenie, by im zabierać dobytek, bo przecież rabowano Niemców. Tak się nieszczęśliwie porobiło, że przed wojną dla Niemców byli oni Polakami, dla Polaków po wojnie Niemcami. Rozpoczęła się tragedia. Na te ziemie przybyli wygnańcy zza Buga, potem Ukraińcy z południa po akcji “Wisła”. Powstał tygiel, w którym władza mieszała, podgrzewała temperaturę, zamiast czekać, aż się samo ustoi.
Dziennikarze i naukowcy szukali uzasadnienia dla polskości tych ziem. Wynajdywano Polaków-Warmiaków i Polaków-Mazurów. Jednocześnie tym, którzy czuli się Niemcami, umożliwiano wyjazd za Odrę, żeby tylko pozbyć się ich. Wyjeżdżali rozgoryczeni, bo kiedy ich tak długo wyczekiwana ojczyzna przybyła, to zaczęła od wygnania ich. Tak teraz możecie szukać informacji w Niemczech, a nie tu. Jeżeli ktoś wam coś powie, to przekaże ledwie ułamek tajemnic tej ziemi. Ale szukajcie...
Zasłuchani popijaliśmy kawę i patrzyliśmy na tańczące ogniki, odbicia zachodzącego słońca na zatoce jeziora Mokrego. Do gospodarstwa zawitały pomarańczowe promienie słońca, nadające okolicy klimat starej, sepiowej fotografii.
- To znaczy, że nie ma takich starych ludzi? - zmartwił się Piotr.
- Są, ale nieufni, stłamszeni przez lata, woleli zapomnieć niż wspominać.
Podziękowaliśmy za poczęstunek i opowieść. Dostaliśmy jeszcze trochę ciasta w woreczku i wróciliśmy do stanicy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wychodząc ze stołówki, gdzie czekał na nas wypatroszony szczupak, zobaczyliśmy na brzegu, obok naszych namiotów, harcerzy.
- Nareszcie przyszliście - usłyszeliśmy, gdy zza rogu domku kempingowego wyszła Kakadu.
SKĄD MAMY DORODNEGO SZCZUPAKA? * UCZTA Z “PAPUŻKAMI” * TAJEMNICZY “ELDERYK” KRADNIE NAM WIOSŁA * MŚCIMY SIĘ NA “PAPUŻKACH” I HARCERZACH * ODKRYWAMY NOWE ZALETY “MARPEZJI” * ZASADZKA W KRUTYNI * KTO JEST “ELDERYKIEM”? * WIZYTA W KLASZTORZE W WOJNOWIE
Było już za późno na ucieczkę tym bardziej, że Kakadu stanęła nam na drodze.
Podparła się i ze spojrzeniem typowym dla oficerów śledczych zerkała na nasze twarze, na ciasto w rękach Piotra i wyfiletowanego szczupaka w moich. Na widok ryby jej wzrok złagodniał.
- Rybka na kolację? - ucieszyła się. - Poczęstujcie, bo w barze harcerze wszystko wykupili...
- Bo to początek sezonu i właściciel nie spodziewał się tylu gości - wtrącił znajomy mi skądś młody głos.
Słowa te padły z mroku, gdzieś zza ściany harcerskiego namiotu.
- Odkupimy wam rybki w Krutyni - zapowiadała Kakadu.
- Dobrze - zgodził się Piotr.
Rozpaliliśmy ogień pod patelnią, na którą wrzuciliśmy ogromne kawałki świeżo złowionego szczupaka. Zapach rozszedł się po obozowisku. Wśród harcerzy zapanowało poruszenie. Nie odważyli się do nas odezwać. Z ciemności dochodziły nas tylko szepty.
- Ale ryba - mówił ktoś.
- Ciekawe, skąd ją mają? - odezwał się inny.
- Może kłusowali?
- Nie, kupiliśmy od rybaka - Piotr nie wytrzymał.
Gdy się odezwał, natychmiast umilkł szmer. Od tej pory widzieliśmy tylko cienie i od czasu do czasu białka oczu.
- Brytyjska ekspedycja w afrykańskim buszu oczekuje najazdu ludożerców - mruknąłem śmiejąc się.
Na te słowa przyszły Kakadu i Ara. Pierwsza udała, że nie słyszy, ale druga nie powstrzymała się od komentarza.
- Poratowaliście całą bandę Galindów, to dwie “małe dziewczynki” nie powinny wam sprawić trudności? - zapytała.
- Mamy pyszne konserwy od Izegpsusa - udałem, że sięgam do worka z prowiantem.
- Rybka jest zdrowsza - odpowiedziała Kakadu. - Jakbyście jej zjedli za dużo, moglibyście stać się ociężali, leniwi, otyli.
Z Piotrem westchnęliśmy tylko. Kobiety najpierw pochłonęły zapas ciasta, litościwie zostawiając nam po jednym kawałku piernika i szarlotki. Gdy tylko szczupak usmażył się, zagarnęły zawartość patelni, potem pół drugiej. Nam pozostały już małe skrawki, najbardziej ościste. Gdy my tłustymi od oleju palcami układaliśmy ości na krawędzi talerzy, one wyprostowały się zadowolone.
- Po takim jedzeniu można iść spać - Ara wyprężyła się, rozciągnęła ramiona.
- My gotowaliśmy, wy zmywacie naczynia - powiedziałem stanowczo widząc, że obie już mają ochotę uciec do swojego legowiska.
Kakadu chciała protestować, ale Ara była szybsza.
- Teraz będzie tak już zawsze? - zapytała.
- Jak? - zdziwiłem się.
- Wy gotujecie, my zmywamy - wtrąciła Kakadu. - Na jutro zamawiam naleśniki z serem.
- Daj spokój - szepnął do mnie Piotr.
“Papużki” zadowolone ze zwycięstwa poszły do swojego domku. Chcąc nie chcąc poszliśmy z Piotrem do zmywalni na polu namiotowym. Gdy wróciliśmy, padłem jak nieprzytomny w namiocie i natychmiast zamknąłem oczy. Zaraz poczułem szarpanie za kostkę.
- Paweł, obudź się! - szeptał zdenerwowany Piotr.
- Co jest? - zaspany przecierałem oczy. Była pierwsza w nocy.
- Patrz! - Piotr podał mi kartkę. - Znalazłem to w swoim namiocie.
Zapaliłem latarkę i mrużąc oczy przeczytałem króciutki list.
Niedoczekanie wasze, że szczęśliwie dotrzecie do mojej osady. Możemy jednak spotkać się dziś w nocy, o drugiej, przy dębie Małłka. Tam znajdziecie swoje wiosła.
Niżej były jakieś dziwne znaki. Składały się one z jednej pionowej kreski i kilku mniejszych, ukośnych.
- To runy? - domyśliłem się. - Pismo wikingów?
- Tak - przyznał Piotr. - Zgadnij, co tu jest napisane?
- Nie wiem - przyznałem się.
- To tak zwane runy długogałązkowe. To podpis: “Elderyk”.
- Płyniemy - zadecydowałem.
- Nie popłyniemy, bo ktoś nam zabrał wiosła. Musimy obejść zatokę.
Ubrałem się odrobinę cieplej i wyszliśmy na drogę. Szliśmy jak do “Królewskiej Sosny”, tyle że musieliśmy pójść nad brzeg jeziora, a nie do lasu. Gdy szliśmy przez uśpioną wieś, zastanawialiśmy się, kto mógł być nadawcą listu.
- “Papużki”? - podsunąłem pierwszą kandydaturę.
- Śpią, sprawdzałem - odpowiedział Piotr.
- Harcerze?
- Skąd mieliby znać runy? Chyba w życiu nie słyszeli o Elderyku?
- Pan Adam?
- Niee - powątpiewał Piotr.
Przyspieszyliśmy, by nie spóźnić się na spotkanie. Wkrótce dotarliśmy pod stary dąb, który nazwano imieniem Karola Małłka, “króla Mazurów”, jak go nazywano, znanego na Warmii i Mazurach działacza polskiego, założyciela Uniwersytetu Ludowego. Drzewo miało rozłożyste gałęzie i sękaty, gruby pień. Właśnie obok niego leżały nasze wiosła z małą karteczką. Poświeciłem na nią.
- Znowu runy - podałem ją Piotrowi.
- Wiedzcie, że każdy wasz krok będzie mi znany i jeśli zechcecie naruszyć me dobra, zostaniecie ukarani - Piotr czytał powoli, rozszyfrowując zapis. - Podpisane “Elderyk”.
- Elderyk zna dobrze język polski - zauważyłem. - Jutro się dowiemy, kim jest ów tajemniczy osobnik.
Zabraliśmy wiosła i zmęczeni wędrówką dotarliśmy do swoich namiotów. Nasz powrót został zauważony przez “papużki”, u których w domku poruszyła się firanka. W namiotach harcerzy także słychać było szepty. Byłem pewien, że był to dowcip harcerzy napuszczonych przez “papużki”. Postanowiłem odpłacić pięknym za nadobne.
Zaplanowaliśmy z Piotrem podstęp. Udaliśmy, że zasypiamy. Punktualnie o czwartej wstaliśmy, cicho zwinęliśmy swój obóz i uciekliśmy. Wcześniej powiązałem suwaki w harcerskich namiotach do śledzi. Nie mogli otworzyć swoich domostw. “Papużkom” przygotowałem inną torturę. Po ośrodku biegało przyjazne wszystkim psisko - wilczur. Mimo potężnej budowy sprawiał wrażenie wiecznie głodnego. Postanowiliśmy pod szparę w drzwiach domku “papużek” wsunąć kawałki konserwy mięsnej. Mieliśmy nadzieję, że pies, próbując dostać się do jedzenia, nastraszy obie panie.
Szybko wypłynęliśmy na jezioro i jak prawdziwi banici na krótko zatrzymaliśmy się na wysepce. Piotr robił śniadanie, a ja przyglądałem się jezioru. W pewnym momencie doznałem olśnienia. Zajrzałem do worka z różnymi częściami i płachtą żeglarskiego brezentu.
Piotr szykując kanapki ze zdziwieniem przyglądał się moim czynnościom. Najpierw u burt kajaka umocowałem w pozostawionych na poszyciu zaczepach dwa drążki z przybitymi do nich deseczkami. Przypominało to kształtem szufelki, ale w rzeczywistości pełniło funkcję podwójnego miecza. Z fizyki wiadomo, że prędkość wody wzrasta wraz ze zmniejszaniem się średnicy przekroju, przez który przepływa. Z tego prawa fizycznego korzystają między innymi katamarany i trimarany. U nas dwa miecze mogły zapobiegać także bocznemu dryfowi, na który jest podatny zwykły kajak. Była także trzecia, najważniejsza okoliczność. W otwór w poszyciu przed siedziskiem Piotra wsadziłem wysoki najwyżej na półtora metra maszt, do którego umocowałem szeroką na osiemdziesiąt centymetrów reję. Na niej utrzymywała się płachta żagla, a siedząc z tyłu mogłem naciągać lub luzować szoty. Od samego początku rejsu intrygowała mnie wielkość płetwy sterowej. Teraz stało się dla mnie wszystko jasne. Stryj Piotra przystosował kajak do żeglowania z wiatrem i przy łagodnych podmuchach baksztagowych.
Widząc pomarszczoną od południowego wiatru powierzchnię Mokrego Piotr zrozumiał mój zamiar i ucieszył się.
- Skąd wiedziałeś? - zapytał.
- Myślałem o zrobieniu żagla, a tu twój stryj miał już wszystko gotowe – zaśmiałem się.
Nalaliśmy gorącą kawę do termosu, zapakowaliśmy kanapki i zwinęliśmy tymczasowy obóz. Teraz na “pełnych żaglach” szybko płynęliśmy, nawet nie zanurzając wioseł w wodzie.
Rozkoszowaliśmy się chłodem poranka i posiłkiem. Kilka razy zerknąłem przez lornetkę na stanicę w Zgonie. Już o piątej zapanował tam ruch, a wiele ciemnych sylwetek ludzi kulących się z zimna zebrało się na brzegu. Byłem gotów założyć się, że próbowali wypatrzyć nas na wodzie. Byliśmy zbyt daleko, a wkrótce zasłoniły nas porośnięte lasem brzegi Mokrego.
- Będzie lało - przepowiadał Piotr.
Miał rację. Od rana dmuchał wiatr, szare chmury sunęły nisko. Już około siódmej byliśmy przy zastawie pomiędzy jeziorami Mokrym i Krutyńskim. Błyskawicznie przenieśliśmy naszą “Marpezję” i już nieco wolniej popłynęliśmy dalej. Tu był jeden z najpiękniejszych odcinków spływu i żal by nam było zostawiać go za sobą tak szybko.
Byliśmy absolutnie sami w środku leśnej głuszy, na jeziorze z licznymi zatoczkami, trzcinowiskami, miejscami jakby stworzonymi, by ukrywać jakieś tajemnice. Zwalone przez wichury drzewa nurzały wyschnięte konary w wodzie. Do szczęścia mogło brakować tylko wspaniałej, słonecznej pogody. Płynęliśmy przyglądając się licznym kaczkom, które oswojone przez turystów ciekawie wyciągały szyje w oczekiwaniu kawałków chleba. Nawet wydra czająca się na brzegu patrzyła na nas z zainteresowaniem. Ostrożnie przepłynęliśmy pomiędzy resztkami słupów nośnych drewnianego mostu i zbliżaliśmy się do Krutyni. Po drodze minęliśmy przedmościa wiaduktu kolejowego. W latach powojennych linię kolejową z Piecek rozebrali rosyjscy żołnierze i miejmy nadzieję, że te szyny dzielnie służą rosyjskim kolejom do dziś.
Krutyń została założona około 1500 roku jako osada myśliwska; podobno stał tu zameczek myśliwski wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego. Od okresu międzywojennego jest miejscowością wypoczynkową. Tu znajduje się centrala Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Po rzece pływają krutyńscy gondolierzy, w płaskodennych łodziach wożący turystów pod prąd do Jeziora Krutyńskiego i z powrotem. Teraz miejscowość, zwłaszcza o tak wczesnej porze, była jakby uśpiona. Dodatkowo zaczął padać deszcz.
Najpierw wpłynęliśmy do małej odnogi Krutyni, naprzeciwko stanicy w Krutyni. Zacumowaliśmy “Marpezję” w miejscu niewidocznym z głównego nurtu. Maszt i żagiel wykorzystaliśmy jako namiot, pod którym skryliśmy się przed opadami deszczu. Spaliśmy na zmianę do dziesiątej. Najpierw Piotr, potem ja ułożyliśmy się w krzakach przy rzece i czekaliśmy na pościg. Byliśmy pewni, że dowcipnisiami były “papużki” albo harcerze.
Czekaliśmy, kto pierwszy dotrze do Krutyni w pogoni za nami.
O dziwo, pierwsi byli Galindowie. Bez trudu rozpoznałem w pierwszej łodzi Arka. Galindowie przybili do stanicy. Zaraz Arek zaczął o coś wypytywać ludzi na brzegu wyszukując miejscowych. Po chwili z Adamem i Iloną poszli do wsi.
- Widziałeś? - zwróciłem się do Piotra. Siknął głową.
- Co o tym myślisz?
- Szukają grodziska - odparł.
- Poszli na miejsce, gdzie był zameczek myśliwski wielkiego mistrza? – zastanawiałem się.
- Pójdę za nimi - zaoferował się Piotr.
Zawrócił w krzaki i potem widziałem go, jak kilkanaście metrów w dół rzeki forsował ją w bród.
Po półgodzinie mojej warty w krzakach z oddali usłyszałem czyjeś rozmowy. To były głosy młodzieży. Przyłożyłem do oczu szkła lornetki i czekałem. Leżałem w miejscu, skąd widziałem około trzystu metrów w górę rzeki. Najpierw rzecz jasna ujrzałem spocone twarze “papużek”. Przypominały ważki, które wyglądają ofiary. Wiosłując starały się zajrzeć za każdy pień drzewa na brzegu, czy tam nie czaimy się w zasadzce. Krutynia w tym miejscu mogła mieć zaledwie dziesięć metrów szerokości, więc z wody bystre oko bez trudu mogło mnie dostrzec za krzakami. Chciałem się wycofać, bo już wiedziałem, że płyną także harcerze, ale nagle zobaczyłem coś, w co nie mogłem uwierzyć. Raz i drugi przytknąłem lornetkę do oczu i wreszcie zdumiony musiałem uciekać.
Hałas na wodzie wzmógł się. Ostrożnie wróciłem do punktu obserwacyjnego. Całe towarzystwo, harcerze i “papużki”, mokre od deszczu, spocone, zmęczone drakońskim tempem, jakie musiało sobie narzucić, i przeprawą przez wzburzone w niepogodę Mokre, wysiadało z kajaków. Gospodarz stanicy pytany o nas wzruszył ramionami i machnął rękę w dół rzeki. Gdy tylko wszyscy zniknęli w środku smażalni ryb koło przystani, ułożyłem się w moim punkcie obserwacyjnym. Widziałem, jak Izegpsus, “papużki” i harcerze rozmawiali o czymś żywo gestykulując.
Potem wrócili Arek, Adam i Ilona. Dołączyli do dyskutujących. Po pełnej, sądząc z min, wrogości opowieści “papużek” Arek roześmiał się i wskazał na siebie palcem, bijąc się w pierś. Kakadu wtedy wybuchnęła śmiechem.
Za sobą usłyszałem kroki. Obejrzałem się - to wracał Piotr.
- I co? - zapytał. - Widziałeś ducha? - zaciekawił się moją miną.
- Tak jakby - smutno pokiwałem głową. - Teraz już wiem, że nie uwolnimy się od ich towarzystwa.
- “Papużki”? - Piotr lekceważąco wydął usta. - Jakoś przeżyjemy, a jeszcze zaczną nam jeść z ręki. Zobaczysz!
- Nie sądzę. Wiesz, kto ostatniej nocy bawił się w Elderyka?
- Harcerze?
- Nie, Arek.
- O łobuz - Piotr z niedowierzaniem pokręcił głową. - Próbuje nas zastraszyć.
- Zemściliśmy się nie na tych co trzeba, ale teraz wiemy, w kogo wymierzyć ostrze naszej mściwości - powiedziałem z uśmiechem.
- Może wykorzystamy okazję i uciekniemy? - zaproponował Piotr.
- Czekamy - orzekłem. - Niech płyną dalej. Ciekawe, co zrobią, jak w Ukcie dowiedzą się, że tam nas nie ma?
Piotr roześmiał się na samą myśl, jaka wściekła będzie Kakadu.
- To nieludzkie - powiedział. - Zmarnujemy im urlop. Zamiast rozkoszować się
spływem, będą za nami ganiać.
- Dlatego trzeba się ich pozbyć, bo ani oni nie wypoczną, ani my nic nie zrobimy - odpowiedziałem.
- Masz jakiś pomysł?
- Mam - poważnie kiwnąłem głową. - Uciekniemy w miejsce, które służyło jako
ochrona innym, długo przed nami. Na razie opowiedz mi, co robił Arek.
- Poszli do centrali Mazurskiego Parku Krajobrazowego - relacjonował Piotr. – Nabyli mapę. Potem skierowali się na północ, do jakiegoś zagajnika. Po drodze spotkali młodych ludzi zajmujących się spływami. Ci wytłumaczyli im coś i nasi domorośli detektywi w skórach zawrócili.
- Szukali miejsca po zameczku, ale to chyba tylko legenda - mruknąłem.
- Tak.
Obaj byliśmy zmęczeni, zmoknięci, a uczta naszych konkurentów w stanicy przeciągała się. Postanowiliśmy wrócić do “Marpezji” i odpocząć. Na wszelki wypadek nastawiłem budzik w zegarku. Po godzinie zajrzałem z wyspy na drugą stronę. Stanica ziała pustką. Na wodzie nie było nikogo słychać.
- Piotr! - potrząsałem ramieniem przyjaciela. - Płyniemy!
Po przepłynięciu 2,5 kilometra minęliśmy wieś Krutyński Piecek, a za nią natknęliśmy się na młyn. Przenieśliśmy kajak około 150 metrów prawym brzegiem. Za młynem początkowo nurt był bystry, a dno kamieniste, lecz potem rzeka uspokoiła się. Za mostem drogowym we wsi Rosocha, po przepłynięciu przez kolejne łagodne zakręty Krutyni i ominięciu zagonów trzcin, znaleźliśmy z prawej burty ujście wąziutkiej rzeki łączącej Krutynię z jeziorem Duś. Ku zaskoczeniu Piotra skręciłem tam. Na jeziorze skierowałem dziób na kurs ku widocznemu z daleka daszkowi klasztoru starowierców w Wojnowie. Przy gospodarstwie, które stało obok budynku klasztornego, była maleńka plaża. Przybiliśmy tam do brzegu. Gdy prostowaliśmy zmęczone plecy, wyszedł do nas czerstwy staruszek z sumiastymi wąsami, bujną siwą czupryną, wysoki i barczysty, o surowym wyrazie twarzy.
Stanąłem prosto. - Załoga kajaku “Marpezja” prosi o pozwolenie rozbicia biwaku! – zameldowałem prawie jak na placu apelowym.
Mężczyzna odruchowo wyprostował się. Zadowolony uśmiechnął się.
- Może chcecie spać w klasztorze? - zaproponował.
- Pod namiotem zdrowiej - odpowiedziałem.
- Zgoda - przytaknął staruszek. - Przygotujcie obóz i przyjdźcie, to wam pokażę klasztor. Gdy gospodarz odszedł, Piotr wyjmując bagaże spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - To jakiś wojskowy? - pytał. - Skąd wiedziałeś?
- Przeczucie - uśmiechnąłem się. - Przedwojennego wojskowego rozpoznasz bez chwili wahania. Patrzysz na takiego kogoś i już wiesz, że to nie jest człowiek, który ucieknie przed wrogiem z byle powodu, nigdy cię nie zdradzi. Dla nich słowa “Bóg, Honor, Ojczyzna” to nie są tylko mało znaczące hafty na sztandarze.
- Masz rację - przyznał Piotr.
Rozstawiliśmy namioty, a między nimi rozciągnęliśmy daszek na pomieszczenie kuchenne. Gotowałem zupę, a Piotr poszedł do Wojnowa po zakupy. Po obiedzie zwiedziliśmy cmentarzyk na półwyspie. Potem razem z gospodarzem wybraliśmy się na zwiedzanie klasztoru. Był to jeden budynek pełniący zarazem funkcję cerkwi i mieszkania mniszek. Najpierw wchodzi się do sieni, z której drzwi w lewo prowadzą do cerkwi, a w prawo i po schodkach na piętro do cel. W 1836 roku Ławrentij Rastropin założył w Wojnowie niewielką pustelnię, którą w 1847 roku przekształcono w klasztor męski. W 1885 roku przybyła tu zakonnica Eupraksja przysłana przez wspólnotę staroobrzędowców z Moskwy. Po wykupieniu okolicznych gruntów założyła klasztor żeński. W przedsionku świątyni można obejrzeć stare zdjęcia, na których uwieczniono starowierców. W głównej sali znajduje się ikonostas z XIX wieku z ikoną Boga Ojca z Jezusem na kolanach, który trzyma okrąg z gołębicą - symbolem Ducha Świętego. Warto zwrócić uwagę na żyrandol-świecznik na 32 świece. Ich liczba oznacza wiek, w którym zmarła żona fundatora przybytku. W latach siedemdziesiątych XX wieku ostatnie zakonnice zapisały ten majątek panu Stanisławowi w zamian za dożywotnią opiekę.
Potem pan Stanisław długo z nami rozmawiał stojąc na schodkach świątyni. Najpierw wypytał, kim jesteśmy. Zrobił to uprzejmie, ale dokładnie o wszystko pytał. Rozumieliśmy jego zainteresowanie. W końcu przyjął do siebie obcych ludzi. Jego gospodarstwo sąsiadowało z majątkiem mniszek, który przypominał stary folwark. Zaprosił nas na kolację.
Popołudnie spędziliśmy na wypoczynku i wędrówce po wsi. Odwiedziliśmy nawet Uktę. Wieś powstała w 1754 roku jako osada przy hucie szkła, a gdy ta zbankrutowała, zamieszkali tu drwale. Na wzgórzu w centrum miejscowości stoi neogotycki kościół z 1864 roku z organami z tego okresu oraz barokowym ołtarzem z obrazem “Opłakiwanie Chrystusa”. W pobliżu kościoła znajduje się drewniana dzwonnica. Szybko wszystko obejrzeliśmy, zwłaszcza kościół. Kto wie, może to ten ufundowany przez potomka kupca z Germanii?
Wieczorem postaraliśmy się założyć “lepsze” ubranie, czyli takie, które nie było ani wojskowym drelichem, ani krótkimi spodenkami. Kolacja była przepyszna, bo pan Stanisław podał nam gorącą jajecznicę na boczku z cebulką i sałatkę z pomidorów oraz świeży, pachnący chleb żytni. Po godzinie rozmów i wspominek gospodarz wyjął butelkę wina domowej roboty i trzy kieliszki. Prawie z otwartymi ustami słuchaliśmy opowieści wojennych pana Stanisława. Tak jak przed dwoma wiekami starowiercy, tak on po wojnie ukrył się na Mazurach przed ścigającym go Urzędem Bezpieczeństwa. Mieszkał tu z żoną, to było “partyzanckie małżeństwo”, czyli bez ślubu kościelnego, ale wszyscy w leśnym oddziale wiedzieli, że są razem. Gospodarz pokazał nam zdjęcie z czasów wojny i zrobione ćwierć wieku później. Na zdjęciu z partyzantki te same włosy, tylko uśmiech i spojrzenie smutniejsze niż na tych późniejszych.
- Prawdziwą tragedię żona przeżyła w czasie wojny - opowiadał pan Stanisław. – My Kolumbowie, ten sam rocznik. My byliśmy patriotami, dla których na pierwszym miejscu zawsze była Ojczyzna, a potem Bóg i Honor. Wśród nas nie było szubrawców. Kto winien temu, co się stało? Pewnie, że wojna.
Ciemną, deszczową mazurską nocą przy kieliszku wina, zagryzając go chlebem, słuchaliśmy niesamowitej historii.
Wacław, teść pana Stanisława, urodził się w 1895 roku. Był legionistą, a od 1919 roku podporucznikiem kawalerii, aż do 1928 roku, kiedy to ze względu na zdrowie został przeniesiony do rezerwy i pracował w policji. W Związku Walki Zbrojnej-AK działał od 1941 roku, zaraz po uwolnieniu się z internowania na Litwie. Żeby zdobyć broń, zorganizował na okupowanych przez Niemców terenach Litwy posterunek granatowej policji. Policjantami byli członkowie polskiego podziemia. Wkrótce Kowalski i koledzy podpalili posterunek, zabierając całą zgromadzoną tam broń i amunicję. Zostali rozrzuceni po różnych oddziałach AK. W jednej z wsi Kowalski poznał człowieka przedstawiającego się nazwiskiem Machowicz i wciągnął go do pracy w organizacji podziemnej. Wtedy to kontrwywiad AK, kierując się nieznanymi do dziś przesłankami stwierdził, że Machowicz był niebezpieczny, mógł być wtyką rosyjskiego wywiadu. Pan Wacław otrzymał rozkaz wykonania wyroku śmierci na koledze i wykonał go jako lojalny żołnierz AK. Prawdopodobnie w marcu 1943 roku wykonano wyrok śmierci sądu AK na panu Wacławie, bo jego także uznano za niebezpiecznego. Żona pana Wacława, gdy dowiedziała się o losie męża, w chwili rozpaczy złorzeczyła i mówiła o niesprawiedliwości ze strony AK.
Dowództwo Okręgu zleciło “uspokojenie” wdowy, a rozkaz ten wykonano prawie miesiąc od śmierci męża. Miejsca pochówku teściów pana Stanisława nie są znane. Na początku stycznia 1985 roku komisja rehabilitacyjna AK uznała ich za niewinnych.
- Dobrze, że reżimy, które doprowadziły do tej tragedii, odeszły na śmietnik historii - pan Stanisław, były partyzant, próbował optymistycznie zakończyć opowieść. Widać było jednak, że te wspomnienia wciąż są dla niego bolesne. - Dziś ludzie wypięliby się na taką AK, ale wtedy najważniejsza była ojczyzna.
Staraliśmy się z Piotrem zrewanżować gospodarzowi weselszymi anegdotami, on raczył nas opowieściami z czasów, gdy był w latach powojennych “prywatną inicjatywą”, co wówczas oznaczało bycie wrogiem ludu, pijawką.
Z uczty wyszliśmy na mazurskie “siąpidło” przed pierwszą w nocy z mocnym postanowieniem, że wstaniemy o świcie i przemkniemy się koło Ukty i Nowego Mostu, następnych stanic na szlaku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w oddali zauważyliśmy światła na wodzie. To płynęli Galindowie.
DUCHY NA GŁAZOWISKU * POŚCIG PO KRUTYNI * KŁÓTNIA Z ARMATOREM * NAPRAWIAM KAJAK * ZAPROSZENIE DO “RAJU GALINDA” * GDZIE SZUKAĆ OSADY GOTÓW? * PRZYBYCIE ILONY * ODWIEDZAMY “BURSZTYNOWĄ KOMNATĘ” * DOKĄD PŁYNIE IZEGPSUS?
Galindowie wiosłowali, a Izegpsus wybijał rytm na bębnie.
- Co robimy? - zapytał Piotr.
- Kryjemy się - odpowiedziałem.
Wpierw w trzcinach ukryliśmy “Marpezję”. Potem w jeden wielki kłębek zwinęliśmy namioty i rzuciliśmy je w krzaki. Z trwogą patrzyliśmy, czy Galindowie będą płynęli w naszym kierunku. Może dziwić was ten strach, ale naprawdę nie chcieliśmy zdradzać naszych pozycji i szukaliśmy spokoju. Dodatkowa konfrontacja na brzegu dałaby Arkowi dobry pretekst do kolejnych głupich dowcipów.
Na szczęście Galindowie popłynęli dalej, na południe.
- Płyną na głazowisko - wyjaśniłem Piotrowi, bo dobrze zapamiętałem mapę okolicy.
-Zapewne wódz zafundował Galindom kolejny dziwny obrzęd.
- Może wykorzystamy okazję? - Piotr uśmiechnął się złośliwie.
Bez słowa zgodziłem się. Zaczęliśmy się skradać w kierunku głazowiska. Galindowie przybili do brzegu i z pochodniami w dłoniach rozeszli się pomiędzy ogromne kamienie, pamiątki z epoki lodowcowej.
Z obozu wzięliśmy butelkę z resztką spirytusu do naszej maszynki, garść tytoniu do fajki Piotra i zapałki. Gdy Galindowie oglądali głazy bliżej brzegu, my poszukaliśmy w głębi lądu takiego, który miał płaski wierzch i około dwóch metrów długości.
Piotr rozlał na jego powierzchni spirytus w niepozornie wyglądający wzór. Na brzegu nasypaliśmy tytoń i podpaliliśmy go. Dymił się dając słabe światełko z żaru. Osłoniliśmy go dłońmi i rozdmuchaliśmy, by ogień nie zgasł. Potem odbiegliśmy kilkanaście metrów.
Złożyliśmy dłonie w tuby.
- El-de-ryk! - krzyczeliśmy.
- Co jest?! Kto to krzyczy?! - dziwili się Galindowie.
- El-de-ryk! - powtórzyliśmy zawołanie.
Tak jak przypuszczaliśmy, w stronę wybranego przez nas kamienia ruszył Arek zwabiony blaskiem tlącego się tytoniu.
- Ciekawe - rzekł pochylając się nad kamieniem.
Zerknął na tytoń i postanowił jednym dmuchnięciem zgasić ogień. Na to liczyliśmy. Gdy tylko iskry znalazły się nad rozlanym spirytusem, błysnęło niebieskimi płomieniami.
Arek odskoczył, a wokół niego zebrali się inni Galindowie.
- Elderyk - Ilona przeczytała napis. - Rany, tu są duchy...
Panie zaczęły popiskiwać. Izegpsus pochylił się nad płomieniami napisu.
- To spirytus - oznajmił. - Ktoś wam zrobił dowcip.
- Wódy nie wyczułeś? - Adam dziwił się Arkowi.
- To nie wóda, tylko spirytus do maszynki turystycznej - tłumaczył wódz.
- Te “mózgowce” jeszcze tu są! - zawołał Arek, wzywając pozostałych do szukania nas.
- Stop! - krzyknął Izegpsus. - Skąd wiecie, że to oni? Jeżeli tu byli, to już dawno
uciekli i szukaj wiatru w polu.
- Wracajmy na kwatery - przyznała Ilona.
Galindowie szybko stracili ochotę na nocne polowanie.
- To nie “mózgowce” - słyszeliśmy, jak Adam tłumaczył Arkowi. - Skąd mieliby wiedzieć, że to my. Słyszałeś, że podejrzewali harcerzy i te babki, i to na nich się zemścili, a potem przycupnęli jak zające na miedzy...
Popatrzyliśmy z Piotrem na siebie w pełni zadowoleni. Wróciliśmy do resztek obozu, z daleka obserwując grupę Galindów wypływających z jeziora.
Poranna mgła wdzierała się jak duch do namiotu, gdy zadzwonił mój budzik w zegarku. Chłód natychmiast zbudził mnie i orzeźwił. Wyjrzałem, czy Piotr także już wstał. Właśnie wystawił nos na zewnątrz, założył okulary i widać było, że przeszły go dreszcze.
- Brr... ale zimnica - stwierdził. - Ciekawe, jaka będzie pogoda?
- Jak mgła pójdzie w górę, to spodziewaj się zachmurzenia, jeśli wkrótce wszystko osiądzie na trawie i zrobi się rosa, będzie słonecznie.
- Wybieram to drugie - Piotr przeciągnął się i ziewnął. - Musimy zrobić dzień odpoczynku na odespanie wszystkich niespokojnych nocy.
- Zgadzam się.
W pośpiechu pakowaliśmy sprzęt. Widząc, że także nasz gospodarz wstaje o tak wczesnej porze, poszliśmy się z nim pożegnać. Dał nam butelkę wina domowej roboty, świeże pomidory, kilkanaście jajek i masło.
- Wino to na wieczorek - przestrzegał nas pan Stanisław. - Na wodzie pić nie wolno!
- Tak jest! - zgodnie krzyknęliśmy.
Pożegnaliśmy pana Stanisława. Zepchnęliśmy “Marpezję” na wodę i wkrótce płynęliśmy przez Uktę. Najpierw prześlizgnęliśmy się pod mostem drogowym, potem pod ruiną wiaduktu kolejowego, który nawet w takim stanie wyglądał imponująco.
Powoli zbliżaliśmy się do stanicy wodnej w Ukcie. Już wypływając zza zakrętu widzieliśmy równy rząd przymocowanych do pomostu kajaków harcerzy i “papużek”. Na deskach, patrząc smutno w nurt rzeki, siedział jeden harcerz. Na nasz widok zerwał się na równe nogi i pobiegł pod górkę do stanicy. Piętrowe domki ze spadzistymi dachami i parterowe bungalowy stały na szczycie nadbrzeżnego zbocza. Rozciągał się z nich wspaniały widok nie tylko na Krutynię, ale i na pola za nią.
- Cała naprzód! - krzyknąłem.
Lekko pochyleni mocno wbijaliśmy pióra wioseł w wodę. Gdy przepływaliśmy pod stanicą, nad nami zebrała się już grupa ludzi. Nim zniknęliśmy za zakrętem, pierwsi członkowie grupy pościgowej zbiegali już nad wodę z wiosłami.
- Czego oni od nas chcą? - dziwił się Piotr.
- Nieważne. Uciekajmy, bo potem się od nich nie odczepimy – popędzałem przyjaciela.
Do następnej stanicy w Nowym Moście mieliśmy sześć kilometrów. Byłem wściekły, ale zdesperowany. Pędziliśmy “Marpezją”, która choć szybka, była dłuższa niż zwykły kajak, przez to mniej zwrotna na niekiedy ostrych zakrętach. Dlatego trzymając się głównego nurtu rzeki nabieraliśmy rozpędu, by na wodnym wirażu ścinać zakręt.
Ścigający nas byli tak zaślepieni irracjonalną chęcią schwytania nas, że nie potrafili wypracować dobrej taktyki i te cztery kajaki, które wyruszyły w pogoń ścigały się ze sobą, wpływając sobie w drogę.
W pewnym momencie Piotr odłożył wiosło.
- Dość! - krzyknął. - Mam dość tego szaleństwa! Nie mamy nic złego na sumieniu, a uciekamy. Zamiast się wysypiać, zrywamy się o świcie! Nie mamy szans podziwiać uroków przyrody, bo komuś coś się ubzdurało!
- Tak?! - zdenerwowałem się. - To mnie się ubzdurało?! To oni - wskazałem za siebie na gwałtownie hamujące kajaki harcerzy, którym przewodziła Kakadu - gonią nas chyba sami nie wiedząc dlaczego! Czemu nie powiesz im wszystkiego, niech chodzą po lasach i szukają!
- To ty masz manię prześladowczą- odpowiedział Piotr.
Pościg z trzaskiem dobiegającym spod poszycia “Marpezji” zatrzymał się na naszej rufie.
- Moglibyście nie przeszkadzać?! - gwałtownie obróciłem się do harcerzy.
Kakadu po raz pierwszy zdębiała. Patrzyła na mnie zdziwionym wzrokiem.
- Spotkamy się w Nowym Moście i porozmawiamy - powiedziałem.
- Na razie z armatorem kłócimy się i chcielibyśmy robić to w spokoju.
- To ty się chcesz kłócić - oznajmił Piotr.
Udawał ofiarę, a w rzeczywistości tymi słowami tylko zaogniał konflikt.
- To ty nazwałeś mnie maniakiem - zwróciłem mu uwagę.
- Bo wszystko traktujesz zbyt poważnie.
- Podaj przykład.
- Wszystko.
- A konkretnie?
- Mówiłem wam, że to wszystko bez sensu - odezwał się głos z tyłu.
- Masz rację, Kobra - przyznałem odruchowo.
Na rzece zapadła śmiertelna cisza. Piotr obejrzał się na mnie. Kakadu skierowała zimny wzrok na jednego z harcerzy, którego nazywano Kobrą.
- Mamy w swoich szeregach wtykę wroga - wysyczała Kakadu.
- Dziś wieczorem przesłuchamy tych - wiosłem stuknęła w nasz pokład rufowy – i ciebie, sprzedawczyku! - na koniec zwróciła się do Kobry.
Nie miałem ochoty na ratowanie Kobry przed sądem kapturowym, bo od jakiegoś czasu coś mi nie dawało spokoju. Zerknąłem pod swoje siedzenie. Tak jest, zbierała się tam woda. Pół kilometra od nas był most drogowy, który jak pamiętałem z mapy znajdował się we wsi koło stanicy wodnej.
- Musimy płynąć do brzegu - zwróciłem się do Piotra.
- Koniec twoich rządów! - odparł. - Teraz ja będę armatorem i kapitanem, a jak ci się to nie podoba, to trudno... droga wolna.
- Brawo, młody człowieku - pochwaliła go Kakadu. - Precz z tyranią!
- Zajrzyj pod siedzenie - poprosiłem Piotra. - Przemakamy.
Przyjaciel spełnił moją prośbę i bez słowa złapał za wiosło. Grupa pościgowa eskortowała nas do stanicy w Nowym Moście. Gdy tam wyjęliśmy “Marpezję” na pomost, okazało się, że mamy kilka pękniętych i złamanych listewek na rufie. Dodatkowo w poszyciu była niewielka dziurka na wysokości linii wodnej.
- Dziękujemy bardzo - zwróciłem się do milczącej grupy harcerzy.
- Ciekawe, czym mielibyśmy zrobić dziurę? - Kakadu nawet w kajaku nie zrezygnowała ze swojej ulubionej pozycji bojowej - podparcia się pod boki.
- To pani kajak? - wskazałem na jej łajbę.
- Tak - skinęła głową. - Co roku bierzemy ten sam.
- Bosman w Sorkwitach dał pani specjalny babski egzemplarz - powiedziałem.
Postukałem wiosłem w stalowe kółko wmontowane w laminat na dziobie, na wysokości linii wodnej. - Widać, że dziób był niejednokrotnie łatany po uderzeniach. Teraz na wszelki wypadek zamontował specjalny zderzak.
Kakadu aż wysiadła, żeby obejrzeć to cudo.
- Myślałam, że to do wyciągania kajaka na brzeg - rzekła prostując się.
Nikt z obecnych chyba jej nie wierzył. Sucho rzuciła: “Do wieczora” i poprowadziła odwrót pościgu. Z Piotrem zajęliśmy się rozpakowaniem kajaka. Obaj milczeliśmy, unikaliśmy wzroku drugiego. Gospodarz stanicy zaproponował nam nocleg w domku kempingowym widząc, że mamy zmoczone namioty i część rzeczy. Grzecznie odmówiliśmy.
Było już po dziewiątej i słońce wyszło zza drzew rozpoczynając swój mozolny marsz po niebie. W cieniu widać było jeszcze resztki rosy. Zapowiadał się ciepły i słoneczny dzień. Rozwiesiliśmy nasze ubrania na sznurkach, żeby się wysuszyły. Namioty na razie rozłożyliśmy na słonecznej polance wśród wysokich sosen rosnących w stanicy.
Piotr zajął się przygotowaniem śniadania, a ja po posiłku poszedłem na poszukiwanie odpowiednich listewek. Od szefa stanicy wypożyczyłem rękawicę bosmańską i narzędzia stolarskie. Na wsi, gdy poszedłem do sołtysa, ten zaoferował się, że podwiezie mnie do Mikołajek. Sam tam jechał po zakupy, więc zabrałem się z nim. Jeszcze przed obiadem wróciłem do stanicy. Nasze namioty zostały otoczone szczelnym kordonem harcerskich namiotów. Papużki zajęły domek w pobliżu przystani. Ułożyły się na leżakach i czytając gazety uważnie wszystko obserwowały.
Zabrałem przybornik z kajaka, listewki i poszedłem naprawiać “Marpezję”. Listewki kupione w Mikołajkach nie były tego samego typu co oryginalne. Musiałem je jeszcze dopasować do mocowań. Rozebrany do pasa, w samych szortach, rozkoszując się ciszą nad rzeką, chłodem bijącym od wody i przypiekającymi promieniami słońca, pracowałem.
Najpierw zdjąłem poszycie ze szkieletu. Brezent wyłożyłem na lewą stronę, by suszył się.
Uzbrojony w piłę i papier ścierny dorabiałem zniszczone listewki. Wtedy zauważyłem na pomoście trzy cienie.
- Czuwaj, druhowie - witałem przybyszy. - Gdzie się podziewa druhna Jagoda?
- Wstąpiła do komandosów - zażartował Kobra.
Założyłem koszulkę i odwróciłem się do harcerzy. Tak jak widziałem w zasadzce w Krutyni, przede mną stali Tola, Kobra i Kijanka. Tę trójkę poznałem w czasie mych przygód w Dylewie. Tola awansowała od tamtej pory i mogła samodzielnie prowadzić spływ. Była wysoką, chudą blondynką o ładnej okrągłej buzi. Miała duże niebieskie oczy i byłem pewien, że do tej pory z pewnością podbiła wiele męskich serc. Kobra, zgodnie z tradycją tego przezwiska nosił okulary, ostatnio jak go widziałem był gruby, a teraz po prostu barczysty.
Był niski, miał inteligentną twarz i jasne jak słoma włosy. Kijanka był wysoki, przeraźliwie chudy. Miał długi nos i bardzo krótko ostrzyżone czarne włosy. Druhna Jagoda, którą wspomniałem, była herod-babą, z którą musiałem nawet stoczyć pojedynek prawie bokserski.
Patrol Toli w czasie moich przygód wpierw uznał mnie za podejrzanego osobnika, potem współpracował ze mną. Kiedy tylko rozpoznałem ich twarze wśród harcerzy na Krutyni wiedziałem, że nie opuszczą mnie, licząc na ciekawe przygody.
- Mówiliście “papużkom” o tym, czym się zajmuję? - zapytałem harcerzy.
- Ani mru-mru - powiedziała Tola.
- Ogólnie - rzekł Kijanka.
- Tak jakoś wyciągnęły - przyznał się Kobra.
Zaczęli jednocześnie, ale to wypowiedź Kobry była najdłuższa i najbliższa prawdy.
- Ładnie - stwierdziłem z wyrzutem w głosie. - Można na was polegać jak na Zawiszy?
Tola i Kijanka milczeli skruszeni.
- Zasadniczo nie mówił pan, że pana praca to taka tajemnica - rzekł Kobra.
Wyjaśniłem młodzieży, kogo miałem na myśli. Roześmieli się.
- Wszystko jasne - myślały, że to płyną ślamazary, a to ministerialny detektyw - rechotał Kijanka. - To dopiero musiało rozpalić ich wyobraźnię.
Z daleka widziałem, że Kakadu i Ara siedząc na werandzie uważnie przyglądały się temu, co się działo przy mnie. Miały zacięte miny, widząc, jak żartuję z harcerzami. Zapewne domyślały się, że to one są przedmiotem żartów.
- Nie śmiejcie się tak, bo i wy znajdziecie się na celowniku - zwróciłem uwagę harcerzom. - Powiedzcie mi lepiej, skąd się tu wzięliście i czemu postanowiliście mnie śledzić.
- Normalnie, płyniemy sobie po Krutyni, zanocowaliśmy w lesie na totalnym biwaku - zaczął opowieść Kijanka.
- W czasie spływu wpłynęliśmy na jezioro Krawienko i tam zaszyliśmy się na biwaku w lesie - spokojnie mówił Kobra. - Patrol doniósł o dwóch osobnikach, którzy wpłynęli na jezioro. Tola uznała, że to kłusownicy i we trójkę podkradliśmy się do panów.
- Podsłuchiwaliście?! - oburzyłem się.
- Zdążyliśmy usłyszeć tylko hasło “O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, kupujcie, choć nie macie pieniędzy” - wyjaśniała Tola. - Dobrze to sobie zapamiętaliśmy, bo wiemy, że pan kierując się takimi słowami pozornie bez większego znaczenia, odnajduje potem skarb.
Odłożyłem narzędzia i uśmiechnąłem się.
- To wy jesteście tym tajemniczym Elderykiem, który kradnie wiosła spokojnym podróżnym?
- Nie, to pan Arek - tłumaczyła się Tola. - Nawet nie wiedzieliśmy, że to zrobił.
- Jakie skarby znaleźliście w czasie tej podróży? - zapytałem.
- Wiem, o co panu chodzi - Kobra mówiąc to podrapał się po głowie. - Skarby
przyrody?
- Zgadza się - przyznałem rację Kobrze. - A czego szukamy?
- Skarbów - odparli chórem.
- Nie, wszystkiego dowiecie się od Piotra na ognisku. Mogę wam tylko powiedzieć, że nie są to ani złote monety, ani zbiory dzieł sztuki. Szukamy śladu.
- Z panem Piotrem to pan pokłócił się na poważnie? - dopytywał się Kobra.
- Tak czasami bywa - smutno pokiwałem głową. - Chyba i tak długo razem wytrzymaliśmy? Ile dni można spędzać z kimś w kajaku wiosłując, razem gotując, jedząc, śpiąc.
- To jak małżeństwo - Kobra poważnie pokiwał ze zrozumieniem.
- Tak jakby - roześmiałem się.
Nagle naszą uwagę przykuł hałas na wodzie. Daleko zza zakrętu rzeki zaczęły wyłaniać się drewniane łodzie Galindów. Yuppies niczym galernicy, spoceni, zmęczeni wiosłowali pod równe tempo wybijane przez Izegpsusa III na bębnie. Milcząc patrzyliśmy na ten korowód. Łódź wodza Galindów na moment zatrzymała się przy pomoście.
- Witajcie! - wołał wódz. - Co robicie jutro wieczorem?
- Jeszcze nie wiem - odparłem.
- Zatrzymujemy się na Bełdanach - odezwała się Tola.
- Wpadnijcie do mnie - zapraszał Izegpsus. - Pytajcie o “Raj Galinda”, a każdy pokaże wam drogę.
- Dzięki - pomachaliśmy Galindowi na pożegnanie.
- Wpadnijcie koniecznie! - krzyknął Arek, patrząc na mnie z zaciętą miną.
Jeszcze po obiedzie szykowałem “Marpezję”. Towarzyszył mi Piotr, który nie odezwał się nawet słowem, ale posłusznie wykonywał wszystkie moje polecenia. Za nami harcerze korzystali z uroków kąpieli w chłodnej Krutyni. “Papużki” pozostały na brzegu, w cieniu, czujnie nas obserwując.
Piotr umocował listewki w szkielecie kajaka, a ja szyłem jego poszycie klejąc od wewnątrz gumową łatę. Przed kolacją wszystko było gotowe i rzuciliśmy naszą łódź na wodę.
Potem Piotr przyniósł wiosła i wsiedliśmy do “Marpezji” na próbny rejs.
- Mam nadzieję, że panowie nie uciekają - na główce pomostu stała Kakadu, podpierając się i przyglądając nam uważnie.
- Zostawiliśmy bagaże - sucho jej przypomniałem.
Popłynęliśmy kilka kilometrów w górę rzeki i wracaliśmy z prądem prawie wcale nie wiosłując, rozkoszując się spokojem na wodzie. Z rzadka pojawiały się kaczki i łabędzie. Cicho, z szeroko rozstawionymi skrzydłami przeleciał nad nami bocian albo klucz żurawi.
Ważki groźnie krążyły wśród nadrzecznych zarośli, a widłaki urządzały spacery po wodzie. Przed nami i za rufą niekiedy chlupnęła woda, a rozchodzące się po powierzchni kręgi pokazywały miejsce, gdzie na zdobycz fruwającą nad lustrem wody rzucały się ryby.
- Musimy chyba pogadać - cicho odezwał się Piotr.
- Nie ma o czym - podałem mu rękę. - Musimy wszystko traktować z większym dystansem.
Po powrocie, cichaczem, w namiocie Piotra uszczupliliśmy jego zasób czekoladowych baryłeczek z rumem. Zamiast kolacji było ognisko z pieczeniem kiełbasek. Gdy już zapadł zmrok, przyroda ułożyła się do snu i tylko huczał puchacz lub między domkami przeleciał z szelestem nietoperz, harcerze, “papużki” i my usiedliśmy wokół ognia. Na zaproszenie Toli stawił się też szef stanicy w Nowym Moście. Po części kulinarnej, a potem artystycznej, przyszła pora na opowieść Piotra. Obecni słuchali historii Elderyka i kupca w skupieniu. Przyjaciel musiał odpowiadać na mnóstwo pytań młodzieży dotyczących Gotów i samego Elderyka.
Każdemu udzielił się ten niezwykły nastrój, gdy nagle las wokół ożywa tajemniczymi postaciami. Zdaje się, że to Goci lub Galindowie patrzą na nas z krzaków oceniając, czy jesteśmy silni, bogaci. Osiągnęliśmy pożądany efekt, bo chociaż wszyscy obecni nie mieli pomysłu, jak odnaleźć osadę, to uznali nasze poszukiwania za interesujące, ale raczej niezapowiadające spektakularnego sukcesu.
Gdy harcerze układali się do snu, a “papużki” zaszyły się w domku, poszliśmy z Piotrem nad rzekę. Dyskretnie przynieśliśmy maszynkę, produkty podarowane przez pana Stanisława, które cały dzień trzymaliśmy w lodówce gospodarza stanicy i przygotowaliśmy sobie pyszną jajecznicę z pomidorami. Do tego mieliśmy butelkę wina. Było słabe, bardzo słodkie, ale i odrobinę cierpkie. Jutro mieliśmy wypłynąć na jezioro Bełdany i powinniśmy podjąć decyzję, dokąd płynąć?
- Proponuję zatrzymać się w stanicy w Kamieniu, zrobić rozpoznanie w okolicy i usiąść nad mapą - powiedziałem, gdy już pół godziny debatowaliśmy.
- Tak, ale czego właściwie szukamy? - zastanawiał się Piotr. - Mam mapę stanowisk archeologicznych nad jeziorami mazurskimi. Wiesz, ile tego jest? Całego lata by nam nie starczyło, żeby odwiedzić wszystkie. Zresztą po czym poznamy osadę Elderyka? Musielibyśmy każdą rozkopać. Część już opisano, ale to i tak nam niewiele daje, bo a nuż tej osady nigdzie nie ma w spisie?
- Uważam, że powinniśmy pytać ludzi. Druga rzecz, na którą powinniśmy zwrócić uwagę, to ów kościół.
- Będziesz szukał średniowiecznego kościoła?
- Czemu średniowiecznego? Przecież nie wiesz, kiedy potomek kupca ufundował świątynię. Mógł to zrobić po wiekach.
- Po co? - prychnął Piotr.
- Dla zachowania tradycji, żeby nie złamać słowa, w dowód autentycznej wdzięczności. Nie wiem. Jestem pewien, że ten kościół rzeczywiście powstał.
- Dobrze - Piotr zgodził się, ale czułem, że zaraz zaatakuje. - Po czym rozpoznasz tę świątynię? Po pierwsze, mogła to być budowla drewniana, więc dziś już nie istnieje. Po drugie, jeżeli będziesz sprawdzał fundatorów, to po czym rozpoznasz, że to właśnie ten.
Zgoda, może być napisane “kupiec”, ale w ciągu wielu lat potomkowie zwykłego handlarza mogli być nobilitowani.
- Stawiam na słowa “O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, kupujcie, choć nie macie pieniędzy”, które mogły być umieszczone gdzieś w kościele - odpowiedziałem z uśmiechem.
Piotr napił się wina i zamyślił.
- Masz łeb na karku - pochwalił mnie. - Jeżeli kościół wybudowali wdzięczni potomkowie, to umieścili gdzieś tę sentencję...
Przerwał, bo nagle w słabym świetle latarni w stanicy ujrzeliśmy bóstwo. Dziewczyna była ubrana w zwiewną kwiecistą sukienkę. Rozpuszczone jasne włosy połyskiwały żółtawo, jej zgrabną figurę mogliśmy podziwiać przez prześwity w ubraniu. Dopiero z bliska zobaczyliśmy, że jest to Ilona, w dodatku szlochająca.
Piotr zerwał się pierwszy. Objął ją przyjacielsko i posadził obok nas. Usiadła układając zgrabne, opalone nogi na bok. Wytarła oczy chusteczką od Piotra i kilka razy głośno odetchnęła.
- Co się stało? - dopytywał się Piotr.
- To pewnie Arek narozrabiał - domyśliłem się.
Ilona znowu zapłakała i kiwnęła głową.
- Co on znowu wymyślił? - pytał Piotr.
- Kazał mi was szpiegować - usłyszeliśmy odpowiedź.
- Jak, kiedy? - zainteresowałem się.
- Miałam podsłuchiwać, o czym rozmawiacie przy ognisku. Wieczorem wynajęłam jeden z domków na noc i przez otwarte okno słuchałam. Gdy tak opowiadaliście o swojej pracy, to stwierdziłam, że Arek postępuje nieuczciwie. On chce odnaleźć tę osadę, żeby pokazać wam, jaki jest dobry, najlepszy! Zawsze musi wygrywać... - opowieść znowu przerwał szloch. - Wy jesteście za uczciwi - kontynuowała po chwili. - Nietutejsi. Wiecie, że on kupuje od ludzi informacje, gdzie kiedyś były grodziska? Z pensjonatu, gdzie nocowaliśmy dzwonił do sekretarki, by dowiedziała się o Galindach i Gotach od jakiegoś historyka i przesłała mu materiały pocztą kurierską.
- Nieważne kto wygra, jeżeli znajdziemy osadę - wtrącił Piotr.
- Arek przyjechał po mnie, ale nic mu nie powiedziałam... - znowu wielkie łzy spłynęły po ślicznych policzkach Ilony.
Piotr troskliwie starł je.
- Arek zostawił cię tu? - domyśliłem się.
Ilona pokiwała głową.
- Jutro zawieziemy cię do hotelu u Izegpsusa... - zapewniałem ją.
- Wszystko będzie dobrze - odezwał się Piotr. - Możesz wszystko mu powtórzyć. Tu nie ma żadnych wielkich tajemnic...
Ilona uspokoiła się, napiła wina i uśmiechnęła się do Piotra. Wyczułem, że w tym momencie lepiej zostawić tych dwoje samych i mówiąc “dobranoc” poszedłem do swojego namiotu.
Następnego dnia cały obóz wstał prawie jednocześnie. Harcerze mieli kłopot z dobudzeniem nas. Jako ostatni wypłynęliśmy po śniadaniu na wodę i całą drogę zamiataliśmy tyły dużego spływu. Przed Piotrem siedziała Ilona ubrana tylko w strój kąpielowy. Jej obecność bardzo wzburzyła “papużki” i harcerzy. Panie jakoś powstrzymały się od złośliwych komentarzy, a druhowie za dobrą monetę przyjęli opowieść o tym, że Ilona zgubiła się w czasie spaceru i dotarła aż tu.
Rezerwat leśno-krajobrazowy “Dolna Krutynia”, przez który płynęliśmy, ma powierzchnię 969 hektarów. Oglądaliśmy mech wodny i patrzyliśmy w niebo, gdzie pojawiały się żurawie, zimorodki, orliki krzykliwe, czaple siwe. Na tym odcinku Krutynia wiła się jak wąż, lecz żegluga nie była trudna. Po godzinie wpłynęliśmy na Jezioro Gardyńskie, zarośnięte roślinnością wodną, z którego wąskim kanałem przedostaliśmy się na jezioro Malinówko, skąd wypłynęliśmy Czarną Rzeką, zwaną także Iznotą, na Bełdany.
U ujścia Iznoty do Bełdan pożegnaliśmy Ilonę, wysadzając ją przy hakowatym kamiennym moście. Długo jeszcze stała na brzegu i machała na pożegnanie Piotrowi.
Trzymając się prawego brzegu, dotarliśmy do stanicy wodnej PTTK w Kamieniu, gdzie dawniej stał duży niemiecki folwark. Po drodze minęliśmy “Raj Galinda”. Z daleka widzieliśmy imponującej wielkości rzeźby i gości Izegpsusa, którzy zajmowali się ładowaniem bagaży do dwóch większych łodzi, podobnych kształtem do tych, którymi pływali wikingowie.
Po krótkim odpoczynku w Kamieniu i wybudowaniu obozu ruszyliśmy pieszo w gościnę do wodza Galindów. Dotarliśmy tam wczesnym wieczorem. Po drodze minęliśmy suche drzewa wbite koronami w ziemię. To był znak, że wkraczamy do krainy, gdzie wszystko postawione jest na głowie. “Raj Galinda” znajdował się na cyplu przy zatoce, do której wpada Iznota.
Organizowane są tu imprezy dla turystów, w czasie których są oni przenoszeni w tajemnicze pradzieje mazurskiej krainy, gdy osiadły tu plemiona Galindów. Witał nas sam wódz.
- Cieszę się, gdy turyści dostrzegają, że cisza jest najcenniejszą rzeczą, jaką mogą ofiarować im Mazury - opowiadał Izegpsus III. - Ludzie dzięki mnie powinni zwiększyć dystans do rzeczywistości.
Pokazał na piękny pensjonat z wystrojem z drewna, gdzie ze ścian straszyły drewniane paszcze mitycznych potworów, na straży wejścia stali ogromni wojowie wykonani z jednego pnia drzewa. W piwnicy była grota wyłożona imitacją bursztynu, która w świetle samych tylko świec migotała tajemniczo.
- To jest ta “Bursztynowa Komnata”, której wszyscy szukają? - żartował Kobra.
- Jakbyś zgadł, chłopie - Izegpsus pogłaskał młodzieńca po głowie.
Potem przy świetle pochodni maszerowaliśmy przez las w otoczeniu ponurych, odzianych w skóry pruskich wojowników i Galindów-turystów.
- Wodzu, płyniesz dalej ze swoimi Galindami? - po drodze zapytałem Izegpsusa.
- A jakże - przyznał.
- Dokąd?
- A co cię tak to interesuje?
- Z kolegą szukamy pewnego kościoła.
- Uuu... tam kościoła nie będzie. Płyniemy na Pieklickie Bagna. Wiesz, że tam archeolodzy znaleźli pamiątki po Galindach i Gotach?
NOCNE ROZRYWKI GALINDÓW * POZNAJĘ MARPEZJĘ * POJEDYNEK Z ARKIEM * SPALENIE NA STOSIE * WYPRAWA DO KAPLICZKI * WSPÓLNY REJS Z GALINDAMI * CO SIĘ DZIEJE NA PIEKLICKICH BAGNACH? * ŻEGLUJEMY NA PÓŁNOC * POJEDYNEK NA WODZIE
Nocny marsz przy świetle pochodni przez las koło pensjonatu “Raj Galinda” skończył się nagle. Z krzaków wyskoczyli osobnicy w szarych płóciennych ubraniach z czarnymi krzyżami na piersiach. Ani chybi mieli to być służebni braci z zakonu krzyżackiego, którzy czekali na nas przy ogromnym ognisku. Dowódcą krzyżackim był młody mężczyzna z kręconymi ciemnobrązowymi włosami i rzadką młodzieńczą bródką. Towarzyszący mu “bracia” i on sam mieli na sobie pancerze wykonane z blach, kolczugi, półtoraręczne miecze przy pasach, lekkie tarcze kawaleryjskie oparte o ławy. Młodzian, który był synem Izegpsusa III, prowadził tortury: golenie wielką drewnianą brzytwą oraz jedzenie tajemniczych mieszanek musztardy i ketchupu doprawionych pieprzem. Kiedy wszyscy Galindowie i my z nimi leżeliśmy pod drzewami powiązani jak barany, Krzyżacy rozpoczęli ucztę. Wtedy z lasu wyłoniła się grupka młodych dziewcząt przypominających rusałki. One zakradły się do nas, przecięły więzy i prowadziły nas przez ciemność, krzaki, jakieś bagna. Szliśmy, biegliśmy, mocno trzymając ręce przyjaciół, by się nie zgubić.
Po kilku minutach dotarliśmy do zabudowań otoczonych palisadą. Nagle buchnęły ogniska i zobaczyliśmy wnętrze galindzkiej osady. Nasze wyzwolicielki przypominały legendarne Amazonki i to one teraz stanowiły dwór Izegpsusa III. Usiadłem pod ścianą jednego z domów. Chciałem z boku przyjrzeć się zabawie.
Wódz siedział na tronie i wymachując swoją maczugą prowadził obrzędy pasowania na Galinda. Obok mnie usiadła jedna z Amazonek.
- Nie chcesz zostać Galindem? - zapytała ciekawie.
Przyjrzałem się jej. Była piękna, ubrana w skóry, które odsłaniały jej smukłe, silne, opalone nogi. Ramiona miała także dobrze zbudowane, jakby uprawiała jakiś sport. Nie miała jednak zniekształconej figury sportsmenki. Pełne, zmysłowe wargi były cały czas lekko rozchylone. Długie rzęsy jak firanka zakrywały zielone, kocie oczy. Miała ładną twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi. Urody dodawały jej długie loki ciemnych włosów, które teraz rozpuściła.
- Chyba mam w sobie coś z Galinda - odpowiedziałem, nie było chyba na świecie mężczyzny, który pozwoliłby tej dziewczynie odejść nie zamieniwszy z nią choćby paru słów.
- Tak? Co? - zaciekawiła się.
- Umiłowanie wolności.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Co z tego, skoro na co dzień zajmujesz się sprzedażą, kupowaniem, transakcjami, obligacjami i całym tym finansowym bałaganem. Jesteś niewolnikiem zysku i kosztów.
- Nie należę do tej wycieczki - wskazałem na yuppies.
- To skąd się tu wziąłeś?
- Mnie i kolegę zaprosił wasz wódz.
- To ty jesteś ten, który uratował wyprawę od śmierci głodowej? - roześmiała się Amazonka. - Podobno płyniecie kajakiem i czegoś szukacie?
- Tak.
- Czego?
- Powiem ci, gdy mi powiesz, jak masz na imię?
- Zgadnij - dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie. - Lepiej wymyśl sam.
- Marpezja - zaproponowałem.
Amazonka zasłuchała się. Lekko przekrzywiła głowę.
- Ładne - stwierdziła. - To coś znaczy?
- Piękna wojowniczka - wymyśliłem na poczekaniu.
- Z kim tu flirtujesz? - cień Arka stanął przed Marpezja. - A, to ty - rzekł gdy mnie rozpoznał. - Nadal myślisz, że jesteś taki dobry?
Wyraźnie szukał zaczepki, co wykorzystała Marpezja. Złapała mnie za rękę, a Arka mocno pchnęła. Zrobiła to, gdy zabrzmiały słowa wodza: “Szukam ochotników...”
- .. .do sądu bożego - dokończył Izegpsus widząc, że to mnie ciągnie dziewczyna.
Do tej pory galindzkie zabawy nie wyglądały groźnie. Wódz zmieniał relacje w grupie, czyniąc z szefa firmy konia jego podwładnego, który w puszczańskiej osadzie awansował na wodza. Takie odwrócenie ról pozwalało yuppies, przyzwyczajonym do hierarchii finansowego biurowca, na nabranie dystansu do tego, co dotychczas było dla nich ważne. Tym razem przygotowano dla nas klepisko pod pojedynek. Musieliśmy założyć lekkie zbroje i hełmy. Do rąk dostaliśmy drewniane miecze i tarcze. Na piersiach zawieszono nam jabłka.
- Kto komu pierwszy rozkwasi jabłko, ten wygrywa - ogłosił wódz Galindów.
Arek był wyraźnie w doskonałej kondycji i wściekły na mnie. Lekko podskakiwał jak bokser na ringu. Starałem się wyważyć miecz. Przez szparę w przyłbicy próbowałem przewidzieć następny krok Arka.
- Arek to mistrz, pokonuje nawet dwóch na raz - ostrzegła mnie Marpezja, gdy pomagała mi założyć strój.
Teraz yuppies dopingowali Arka, harcerze i “papużki” mnie. Wśród wielu cieni dostrzegłem minę Ilony. W tym momencie miałem uczucie, jakbym spojrzał w oczy najbardziej jadowitej żmii na świecie.
Arek w tym czasie jako rozgrzewkę wykonał taniec, który został owacją przywitany przez kibiców. Pierwszy jego cios spadł na mnie nagle. Nie celował w jabłko, tylko w hełm, na szczęście wyłożony pianką amortyzującą moc uderzenie. I tak bolało. Zatoczyłem się, a publiczność wyła zadowolona.
Arek dalej tańczył drażniąc się ze mną, markując ataki mieczem, tarczą. Jeszcze oszołomiony zasłaniałem się. Niespodzianie Arek uderzył drugi raz. Tym razem celował w moją prawą dłoń. Cofnąłem ją w ostatniej chwili, zapewne ratując się przed poważną kontuzją. Arek siłą rozpędu poleciał do przodu, odsłaniając się. Bezwzględnie wykorzystałem to i z całej siły płazowałem go po końcówce pleców.
Yuppies gwizdali, a harcerze bili brawo. Arek obejrzał się na mnie i rzucił się ze wściekłością w oczach. Zaatakował jak szaleniec machając mieczem jak cepem. Mogłem tylko zasłaniać się czekając, aż opadną go siły.
Cofałem się i nie spostrzegłem wystającego z ziemi korzenia. Potknąłem się i wypuściłem miecz. Arek ruszył z furią i potężne uderzenie jego miecza rozpołowiło moją tarczę ze sklejki. Odrzuciłem niepotrzebne szczątki. Obejrzałem się za mieczem.
- Daj mu sięgnąć po broń! - usłyszałem krzyk Kakadu.
Arek nie zwracał uwagi na jej słowa i ponowił atak. W ostatniej chwili przewróciłem się na bok. Jego miecz uderzył w ziemię, gdzie przed chwilą leżałem. Natychmiast przewróciłem się na plecy i ciałem przycisnąłem drewniany miecz. Rozległ się trzask, gdy broń pękła. Jednocześnie nogą ze zgiętego kolana wyprowadziłem potężne kopnięcie w tarczę Arka. Poszybował daleko, jakieś dwa metry i upadł na wznak. Stracił roztrzaskaną tarczę i złamany miecz. Szybko wstałem, złapałem swój miecz i podszedłem do niego. Z rozmachem wbiłem swoją broń koło niego, a potem spokojnie ugryzłem swoje jabłko. Zdjąłem hełm i szedłem do harcerzy, by rozbroić się.
- Uważaj! - usłyszałem jednoczesny krzyk Kakadu i Izegpsusa.
Odwróciłem się i oczekiwałem widoku szarżującego Arka. Ten jednak tylko rzucił mój miecz w moją stronę i teraz broń obracając się jak wiatrak pędziła prosto na mnie. Kiedyś w wojsku plutonowy Zapora robił podobną sztuczkę z saperką. Nauczył mnie odpowiedniej techniki i teraz bez trudu złapałem miecz. Arek stał zdumiony, a wszyscy wkoło klaskali.
- Jesteś odważny - pochwaliła mnie chwilę później Marpezja, gdy zdejmowałem
zbroję.
- Po co to było? - zapytałem ją. - Czemu wystawiłaś mnie do tego pojedynku?
- Odpowiem ci, jak zrobisz dla mnie jeszcze jedną rzecz - odpowiedziała z przekornym uśmiechem.
- Pan nie da się nabierać - Kakadu próbowała mnie zatrzymać.
Poszedłem jednak za Marpezja. Teraz przygotowano dla mnie stos drewna.
- Ufasz mi? - szeptała Marpezja.
- Tak.
- Gdy buchnie ogień, zamknij oczy.
Potem Izegpsus wstał.
- Świat jest wielką świątynią naszych bogów - przemówił. Jednocześnie słudzy wodza położyli mnie na stosie z drewnianych bali. Na jego szczycie leżało całkiem wygodne posłanie, niewidocznie dla zebranych, którzy stali nieco niżej. - Tak jak po zimie następuje wiosna, po wiośnie lato, a po lecie jesień i potem zima, tak zmienia się i człowiek, lecz w sercu pozostaje takim samym, bo wiosna każdego roku przynosi nadzieję, lato - radość, a jesień owoce pracy. Każdy rok jest taki sam, choć co roku jesteśmy mądrzejsi - w tym czasie zauważyłem, że stos zaczynają lizać pierwsze języki ognia, a Galindowie, harcerze, “papużki” i Piotr przyglądali się temu z rosnącym niepokojem. Pomny przestrogi Marpezji zamknąłem oczy. Czułem ciepło w plecy, ale jeszcze mnie nie parzyło. - Śmierć dla Prusa była tylko momentem przejścia od jednej do drugiej formy życia! - grzmiał Izegpsus. - Niektóre dusze po śmierci bydlęcieją, równając się z poziomem tego, jak ktoś żył...
Wódz przemawiał unosząc ręce jak postać wajdeloty z wysokiego na kilka metrów pnia drzewa. Nagle rozległ się huk, ognie buchnęły wyżej, a pode mną otworzyła się klapa i runąłem w wodę. Stos ofiarny okazał się przemyślną studnią okładaną drewnem, z instalacją gazową zasilaną z małej butli gazowej. Kiedy wódz odkręcił gaz, usunął sztabę blokującą klapę i wpadałem do płytkiej wody, która miała za zadanie ochłodzić “rozpalone” plecy.
Zaraz też zauważyłem kołyszące się światło latarki. To nadchodziła Marpezja.
- Nic ci się nie stało? - zapytała.
- Nie licząc strat moralnych, wszystko w porządku - odpowiedziałem. - Izegpsus rzucił mnie w ogień mówiąc o “bydlęciejących” duszach.
Marpezja roześmiała się.
- Kiedy ostatecznie zniknąłeś wszystkim z oczu, tata rzucił w ogień specjalny proszek, z którego po spaleniu powstają gęste kłęby białego dymu - tłumaczyła mi dziewczyna. – Mówi wtedy, że niektóre dusze i po śmierci pozostają wolne jak ptaki.
- Izegpsus to twój tata? - dziwiłem się.
- Chodźmy się wysuszyć - Marpezja pociągnęła mnie za rękę.
Wstałem z płytkiej plastykowej wanny i zszedłem do wąskiego korytarzyka wykonanego z kręgów betonowych. Musiałem iść na czworaka.
- Zwykle na stosie palimy jedną z naszych dziewczyn - opowiadała Marpezja – ale teraz ty się zgłosiłeś na ochotnika - roześmiała się.
Zaprowadziła mnie do pokoju wypełnionego sztucznymi futrami zwierząt, elementami zbroi, rycerskim uzbrojeniem.
- Rozbieraj się - Marpezja wskazała na moje mokre ubranie.
Zrobiłem zakłopotaną minę, co dziewczyna w lot zrozumiała i podała mi spodnie i koszulę z lnu. Odwróciła się i czekała, aż zmienię odzienie. Potem zabrała mokre rzeczy, jak twierdziła, do suszarni. Wróciła z dwoma kubkami gorącej kawy. Przez okno z szybą z przydymionego szkła widziałem, że na placu trwała zabawa. Rozbrzmiewały wesołe okrzyki, słychać było bicie bębnów.
- Tata już taki jest, że najpierw wkłada ludziom trochę filozofii, ale potem trzeba dać im rozrywkę - opowiadała. - Teraz jest pora na wszystkie te harce, które znamy z kolonijnych ognisk, proste skecze, kawały. Czy to coś zmienia, że jestem córką wodza Galindów?
Zaskoczyła mnie zmianą tematu.
- Nie, nie - gorączkowo odpowiadałem. - Po prostu...
- Po prostu jesteś niewolnikiem konwenansów - Marpezja uśmiechnęła się. -
Umówiłbyś się na randkę z córką swojego szefa?
- Mój szef jest starym kawalerem - wykręciłem się.
Pokiwała głową udając zatroskanie.
- Tobie też to grozi? - zapytała z poważną miną.
- Tak.
- Widziałeś litewską kapliczkę?
- Nie.
- Pokażę ci - Marpezja zachęcająco skinęła ręką.
- Miałaś powiedzieć mi, czemu... - zatrzymałem ją gestem, ale ona tylko położyła palec na ustach, nakazując ciszę.
Szerokim łukiem ominęliśmy krąg ogniska. Dziewczyna doprowadziła mnie nad brzeg jeziora, chyba to były Bełdany. Stał tam pomost, a przycumowano do niego dwie duże łodzie i trzy lekkie canoe. W jednym były wiosła i wsiedliśmy do niego. Marpezja usiadła z przodu.
Mogłem podziwiać jej zgrabną, dziewczęcą sylwetkę, a jednocześnie siłę i wprawę, z jaką wiosłowała.
Płynęliśmy po wodzie, która przypominała barwą ołów. Nad nami migotały jasne gwiazdy, a wkoło jedynym światłem była łuna ognisk z osady Galindów. Marpezja rzadko odzywała się, pojedynczymi słowami mówiła, jak mamy skorygować kurs. Po kilkunastu minutach wylądowaliśmy w małej zatoczce wśród trzcin. Wciągnęliśmy łódź na piasek. Dalej, na bosaka, najpierw po trawie, a potem po mchu mokrym od rosy maszerowaliśmy przez las.
Dziewczyna stąpała lekko, cicho, zwinnie, jakby była dzikuską od urodzenia. Idąc koło niej, czułem ciepło jej ciała, jej świeży zapach, siłę i miałem ogromną ochotę chwycić jaw ramiona.
Wyszliśmy na piaszczystą drogę w lesie. Zaraz mokre stopy pokryły się błotem.
Niezauważalnie w lesie zrobiło się szaro, gdy budził się nowy dzień. O tej porze dotarliśmy do maleńkiej drewnianej kapliczki stojącej na rozstaju dróg. Była pusta, miała czterospadzisty dach i maleńkie witrażyki. Gdyby nie krzyż na szczycie, mogłaby przypominać schronienie dla wędrowców, miała wąskie wejście i podłogę o wymiarach dwa na dwa metry.
- Ciekawe, czy jesteś spostrzegawczy? - zastanawiała się Marpezja.
- Powinienem skądś znać tę budowlę?
- Oczywiście, jeśli nie jest ci obca kultura i to w tym masowym wydaniu.
Obejrzałem kapliczkę, miejsce na maleńki ołtarzyk na półce na ścianie na wprost wejścia, deski, sposób ich mocowania.
- To współczesna kopia starej kapliczki - orzekłem.
Marpezja wzruszyła ramionami, jakby to nie było ważnym odkryciem.
- Chodzisz do kina? - naprowadzała mnie.
- Rzadko, szczerze mówiąc nie wiem, kiedy ostatni raz byłem...
- Ta kapliczka “zagrała” w filmie, a reżyser, który często odpoczywa w tych okolicach, przywiózł ją tu.
Usiedliśmy na progu kapliczki i patrzyliśmy na wschód słońca, jak jego promienie przebijały się przez gęste kłęby porannej mgły.
- Czemu? - ponowiłem pytanie o pojedynek z Arkiem.
- Czułam w tobie siłę. Tata w pracy opiera się na intuicji, wiedzy, spostrzegawczości.
O mnie mówi, że jestem czarownicą i od razu rozszyfrowuję ludzi. W tobie ujrzałam człowieka, który ujarzmi Arka.
- Chciałaś go poniżyć?
- Nie poniżyć, a uspokoić. Mówiąc wprost, zalecał się do mnie, słysząc, że jestem miejscowa, chciał mnie wynająć.
- Do czego?
- Raczej przeciw komu? Przeciw wam. Miałam być jego przewodnikiem po okolicy.
- Nie zgodziłaś się?
- Ty byś się zgodził?
Pokręciłem głową.
- No właśnie, nie wszystko można kupić.
Milczeliśmy siedząc obok siebie. Rozkoszowałem się ciszą, ciepłem jej ciała, jego zapachem i chłodem płynącym z lasu dokoła.
- Płyniesz z kolegą dalej? - po kilku minutach milczenia odezwała się Marpezja.
- Tak, tam gdzie twój ojciec, na Pieklickie Bagna.
- Po co?
- Szukamy pewnego miejsca...
- Tam każdy czegoś szuka - Marpezja westchnęła i wstała. - Może popłyniecie z nami łodziami? - zaproponowała.
- Ty też tam płyniesz? - ucieszyłem się.
- Chodź - dziewczyna pociągnęła mnie.
Przeszliśmy około dwustu metrów i przez dziurę w płocie weszliśmy na teren stanicy w Kamieniu.
- Dalej idź sam - lekko popchnęła mnie.
Pomachała mi ręką na pożegnanie i uciekła w las jak spłoszona łania. Przed moim namiotem leżało wysuszone, złożone w kostkę ubranie. Schowałem je do środka i zaszyłem się w śpiworze. Obudził mnie Piotr szarpiąc za stopy.
- Gdzieś ty był? - wypytywał. - Czemu masz takie zabłocone nogi? Gdzieś ty zniknął?
Skąd masz to ubranie?
- To musiała być namiętna randka z tajemniczą Amazonką - usłyszałem Arę, a w jej głosie słyszałem nutkę zazdrości.
- Nie bierze się za byle kogo, tylko za córkę wodza Galindów - dołączyła Kakadu. To co mówiły obie panie strząsnęło ze mnie resztki snu.
- O czym panie mówią? - wysunąłem z namiotu głowę i zrobiłem oburzoną minę.
- Niech się pan nie broni - Kakadu przyjęła swą ulubioną pozycję, czyli podparła się pod boki. - Już wszyscy podjęliśmy decyzję.
- Jaką?
- Rano była tu na rowerze pana znajoma i wyznaczyła termin spotkania na dzisiejszy wieczór - tłumaczyła Ara. - Ruszamy jutro przed świtem.
- Dokąd ruszamy? O co chodzi?
- Podobno zgodziłeś się, że wsiądziemy na łódź Galindów i popłyniemy z nimi... - powiedział Piotr. Z jego tonu wnioskowałem, że słusznie gniewa się na mnie, bo przecież nie konsultowałem z nim tej decyzji.
Przed późnym śniadaniem, wstaliśmy bowiem około dziesiątej, postanowiłem wszystko wyjaśnić Piotrowi. Pokazałem mu przy okazji litewską kapliczkę. Był wyrozumiały, chociaż mogło stać się tak, że całe dnie będziemy spędzać w towarzystwie “papużek” i, co gorsza, Arka. Przy posiłku dowiedziałem się szczegółów. Izegpsus miał zabrać na jedną łódź Galindów, którzy podobno chcieli w ten sposób zwiedzić jeszcze jeziora mazurskie. Druga łódź była wolna i pożyczył ją nam, “papużkom” i harcerzom, którzy zostawiali kajaki i zmieniali trasę spływu. Według planów miała służyć do transportu bagaży i części prowiantu, ale według wodza miejsca miało starczyć na wszystko.
W południe spakowaliśmy rzeczy i z Piotrem wsiedliśmy do naszej “Marpezji”. Harcerze i “papużki” wędrowali do “Raju Galinda” lądem dokoła zatoki. Na galindzkiej przystani czekali na nas Izegpsus i Marpezja.
- Witaj, kapitanie! - zawołał na mój widok wódz Galindów.
- Już się nie liczę?! - żartem zaprotestował Piotr.
- Niech się pan nie martwi - Galind machnął ręką. - Na jego okręcie będzie moja córka i to ona będzie kręcić tą głową.
Marpezja uśmiechnęła się promiennie.
- Niech załoga zamelduje się u mnie po obiedzie, który podamy wam w sali narad - rozkazał Izegpsus i zniknął, a wraz z nim Marpezja.
Usiedliśmy z Piotrem na plaży i patrzyliśmy na Bełdany. Czekaliśmy na resztę naszej załogi. Widzieliśmy, jak yuppies chodzą po jednej z łodzi. Obie przypominały wyglądem statki wikingów. Miały kil z wydłużoną dziobnicą, ławeczki dla kilkunastu wioślarzy, którzy w najszerszym miejscu mogli siedzieć nawet po dwóch obok siebie. Bliżej rufy był umieszczony maszt z reją, z nawiniętym żaglem. Poszycie wykonano z wąskich klepek, które nawzajem nakładały się na siebie.
- Ciekawe, jakiej trzeba siły, by to ruszyć z miejsca? - zastanawiał się Piotr.
- Gorzej będzie ze zgraniem załogi, żeby równo wiosłowała i trzymała kurs - westchnąłem. - Nie rozkładajmy kajaka, w razie czego uciekniemy jak szczury z tonącego okrętu. Czuję, że do rządzenia na pokładzie będzie wielu, a do wiosłowania mniej chętnych.
Po godzinie leniuchowania doczekaliśmy się zlanych potem harcerzy i “papużek”. Trzykilometrowy marsz w upale, po zapylonej drodze ostro dał im się we znaki. W “Raju Galinda” rozległ się gong wzywający do stołówki. Idąc za wskazówkami recepcjonistki przeszliśmy do podziemi, ominęliśmy “Bursztynową Komnatę” i długim, ciemnym tunelem przeszliśmy do sali narad, gdzie znajdowały się tron i długie rzędy ław. Galindowie siedzieli już przy stołach i jedli drewnianymi łyżkami z kamionkowych misek. Izegpsus osobiście dopilnował, by każdemu z nas podano obfitą porcję ziemniaków podlanych sosem, z mięsem i surówką.
Harcerze z ciekawością zerknęli na naszą panią kapitan, a “papużki” były zadowolone, że to kobieta miała dowodzić. Nocleg przygotowano nam na materacach w jadalni, więc resztę dnia spędziliśmy na zabawach i grach sportowych. Jedynie Piotr ślęczał przygarbiony nad mapami i książkami. Dosiadł się do niego Izegpsus i o czymś rozmawiali. Zaciekawiony, odłączyłem się od grających w siatkówkę i dołączyłem do nich.
- Na Pieklickich Bagnach nie znaleziono żadnych śladów osad? - Piotr wypytywał Galinda.
- Na północnych obrzeżach Pieklickich Bagien co roku pojawiają się jacyś archeolodzy i kopią - opowiadał Izegpsus. - Nie wiem, czy chodzą na Świętą lub, jak ją zwą inni, Srebrną Górę, gdzie była pruska osada. Może boją się tych dziewic, co tańczą przy pełni księżyca. Podobno to straszą dziewczyny, które złożono tam w ofierze.
- A skąd się wzięła taka nazwa bagien? - zainteresowałem się.
- Wiesz, jakie mamy straszydła na Mazurach? - uśmiechnął się Izegpsus. – Występują tu: chobołd, tajemniczy ptak, patron wszelkich bankrutów, kautki, bliscy krewni i znajomi krasnoludków, zmory, czyli elfy duszące człowieka we śnie, biali zimni ludzie – widma nawiedzające duszę i krew, oraz wilkołaki. Na Pieklickich Bagnach mieszkają elfy. Podobno jeszcze za krzyżackich czasów, kto tam wszedł - ginął przeszyty strzałą wbitą w gardło. Ludzie opowiadają, że i dziś kto tam wejdzie, do nocy nie wyjdzie i we śnie umiera.
Musieliśmy z Piotrem mieć mocno wystraszone miny, bo Galind klasnął zadowolony i wstał.
- Może potomkowie Elderyka bronili swoich włości do końca? - obok nas przysiedli Kijanka i Kobra. To Kijanka wysunął taką hipotezę.
- Jeżeli pobliska Święta Góra była miejscem kultu pogańskiego, to nie sądzę, aby chrześcijanie Elderyka pozwolili na takie sąsiedztwo - odezwałem się pokazując na mapie, jak blisko było między omawianymi miejscami.
- Nie powinieneś wykluczać, że to Prusowie, którzy byli ludźmi układnymi i tolerancyjnymi, szanowali odmienność grupy Elderyka - Piotr zwrócił mi uwagę. - Mogło być tak, że osada, do której trafił niemiecki kupiec, była jakby ostatnim, ortodoksyjnym odłamem grupy. Reszta swobodnie asymilowała się z otoczeniem.
- Tak? - zdziwiłem się. - Skoro twoim zdaniem osada byłaby uszanowanym skansenem starej kultury, która przywędrowała w to miejsce po trzystu latach wędrówki nad Morze Czarne i, po najeździe Hunów, z powrotem, to czemu nie znaleziono w okolicy śladów tak światłej kultury? Przecież zarówno ich wyroby rzemieślnicze, może nawet symbole krzyża, pozostałyby gdzieś - wykonałem ruch ręką dokoła - w okolicy, w nazewnictwie pewnych miejsc.
- Uważasz, że zachowywali się jak sekta, odcinając się od otoczenia?
- Tak. Być może pojawili się na tym terenie, ale dobrze wiesz, że jak gorszy pieniądz wypiera lepszy, tak kultura niższa barbaryzuje wyższą. Tak było z Gotami, którzy podbili Rzym, i Gotami pobitymi przez Hunów. Elderyk założył rozległe, nazwijmy to, księstwo, które wobec nacisku sąsiadów ulegało skurczeniu i w końcu zniknęło. Relacja kupca, którą nam opowiadałeś, jasno dowodzi, że ludzie z grupy Elderyka wyraźnie kryli się ze swoją obecnością.
- Nie wiesz, jak traktowali Prusów. Zachowali nieufność wobec niemieckiego kupca, bo reprezentował silny, obcy kraj i mógł donieść o położeniu grodu. Wtedy Prusowie już żeglowali po morzach, pojawiali się w całym ówczesnym świecie jako żołnierze najemni. Wiedzieli, jakie potężne państwa powstają w ich najbliższym sąsiedztwie. Znali świat, nie mieli pisma, więc nie pozostawili żadnych relacji z tamtych podróży. O tym, że wędrowali, wiemy z opisów kronikarzy innych narodów.
- Czemu Prusowie nie mieli pisma? - zdziwił się Kobra. - Nie znali też liczb?
- Nie mieli pruskiego pisma - sprecyzował Piotr. - Na terenach dawnej Rusi są znajdowane korespondencje na kawałkach kory dotyczące handlu futrami z kupcami pruskimi. Myślę, że Prusowie nie potrzebowali pisma. Tradycję, kulturę przekazywano z pokolenia na pokolenie w formie ustnej. Wiemy, że w późniejszym okresie odróżniali dni tygodnia, których nazwy zaczerpnęli z polskiego nazewnictwa. Ich kalendarz był oparty na kolejnych fazach Księżyca. Ważne wydarzenia, na przykład wiec, zaznaczali nacięciami na kiju. Każde nacięcie oznaczało jeden dzień i rano właściciel owego kija odznaczał, ile dni mu jeszcze zostało do ustalonego terminu. Według mnie teoria Pawła, że ludzie księcia Elderyka żyli w odosobnieniu, nie trzyma się kupy. Stawiam, że tworzyli w okolicy specjalną grupę uważaną przez Prusów za szczególnie uczoną, zdolną, silną, a jednocześnie tajemniczą i godną szacunku.
- Jaki był więc koniec tej osady? - dociekałem. - Przecież gdzieś zachowałyby się wspomnienia dotyczące tego faktu. Musiały tam być skarby i co pewnie szczególnie zdziwiłoby krzyżackich najeźdźców - krzyż. Jeżeli to Prusowie wykończyli potomków Elderyka, to u nich archeolodzy znaleźliby łupy pochodzące ze zniszczonego grodu, noszące znamiona innej kultury...
- Skatalogowane jako przedmioty handlu... - wtrącił Piotr. - Pawle, póki nie znajdziemy tego miejsca i nie zostaną przeprowadzone badania archeologiczne, póty nie poznamy prawdy.
Zgodziłem się z przyjacielem, ale tylko dlatego, by nie przeciągać dyskusji, która łatwo mogła przerodzić się w kłótnię.
Jeszcze przed wieczorem wypłynęliśmy w dziewiczy rejs okrętem Galindów - musieliśmy nauczyć się wiosłować w zgodnym rytmie. Młodzi harcerze z całej siły napierali na ciężkie drągi wioseł, ale szybko męczyli się. W podobnym stanie po godzinie były “papużki”. Jedynie ja i Piotr, siedzący na dziobie i trzymający po parze wioseł po obu stronach burty, wytrzymywaliśmy tempo. Pocieszało mnie to, że łódź była szybka i lekko sunęła po wodzie, nawet gdy wiosłowała tak niewprawna załoga.
Martwiło mnie, że gorzej mogło być przy większym wietrze i intensywnym falowaniu. Widziałem, że Marpezja przy sterze także była zatroskana.
Na lądzie wódz szybko zarządził sen, a rano, jeszcze przed świtem pobudkę. Dostaliśmy pożywne śniadanie i zaokrętowaliśmy się na łodzie.
Yuppies wprawieni w wiosłowaniu, silniejsi szybko zniknęli nam w porannej mgle. Nam szło o wiele wolniej. Po godzinie poranny wietrzyk rozwiał mgły. Marpezja rozejrzała się i skinęła mi głową. Z pomocą Kijanki i Kobry wciągnąłem reję z rozwiniętym żaglem. Tak z wiatrem pożeglowaliśmy na północ. We wczesnych godzinach rannych dopłynęliśmy do Mikołajek. Zrzuciliśmy żagiel, złożyliśmy maszt i na samych tylko wiosłach przepłynęliśmy kolejno pod kładką dla pieszych, mostem drogowym i kolejowym. W zatoczkach, na nadbrzeżach stali wędkarze, którzy ciekawie przyglądali się nam.
Potem musieliśmy dopłynąć do wejścia do Kanału Tałckiego łączącego jeziora Tafty i Tałtowisko. To drugie ma w północnej części kilka uroczych zatok do postoju, lecz my musieliśmy gnać dalej.
- Kanały, którymi płyniemy, powstały dzięki trzem Polakom, arianom, którzy skryli się w Prusach przed prześladowaniami - postanowiłem opowiedzieć współtowarzyszom. - Wpierw Józef Naroński wykonał pomiary i przygotował mapy Wielkich Jezior Mazurskich. W 1687 roku, po zakończeniu jego prac, padł pomysł połączenia jezior. Samuel Suchodolski i jego syn Jan kontynuowali pomiary Narońskiego i w 1744 roku mieli już gotowy plan budowy. Dwadzieścia lat później, w ciągu jednego roku wykopano kanały.
Powoli, ciężko wiosłując, dotarliśmy do Kanału Leleckiego, przepłynęliśmy przez maleńkie jezioro Kotek i prawie dwukilometrowym Kanałem Mioduńskim dostaliśmy się na jezioro Szymon. Jego płaskie brzegi zarastają trzcinowiska, raj dla ptaków i komarów. Kanał Szymonecki miał około dwóch kilometrów i trzystu metrów długości, prostopadły zakręt koło wsi Szymonka. Teraz już nie wiosłowaliśmy, tylko burłaczyliśmy. Demokratycznie uznaliśmy, że lepiej, gdy męczy się tylko jeden, a nie cała załoga.
W pewnym momencie wysiedliśmy z Piotrem i szliśmy po betonowym nadbrzeżu za naszą łodzią.
- Ciekawe, co porabia nasz Arek i czemu płynie dalej? - zastanawiałem się.
- Postanowił śledzić nas - orzekł Piotr.
- Rozmawiałeś z Iloną?
- Chciałbyś, żeby była naszym człowiekiem w obozie Arka?
- Może.
- Nawet nie próbuj... - Piotr pogroził mi. - Wiesz, że to bardzo inteligentna dziewczyna? Rozmawiałem z nią na temat grodzisk nad jeziorem Tyrkło...
- Co? - zdziwiłem się. - Zdradziłeś jej jakiś trop?
Wyjąłem mapę i przyjrzałem się rejonowi Pieklickich Bagien. Punktem wyjścia była wieś Pieklice, odcięta z trzech stron przez owe bagna. Podejrzewałem, że był to rozległy obszar podmokłych łąk, bo na ich terenie znajdowały się także Pieklickie Góry, pasmo wzgórz porośniętych lasami. Od południa bagna dochodziły do północnych rubieży Puszczy Piskiej w okolicach wsi Cierzpięty. Na południu było Jezioro Tyrkło, na którego wschodnim i zachodnim wybrzeżu były zaznaczone grodziska. Na wschodzie Pieklić była Marcinowa Wola, na zachodzie łąki i pola nad jeziorem Jagodne, na północy jezioro Niegocin i wieś Rydzewo.
Pieklice były połączone ze szlakiem Wielkich Jezior Mazurskich wąską strugą, Piekliczką, która wpływała do jeziora Buwełno, z którego można było dostać się na jezioro Wojnowo, a z niego po przenosce na Niegocin. Jednak wieś była tak wygięta w łuk, że jeden jej koniec dochodził do samego Buwełna. Jak wyjaśniała mi Marpezja, nie opłacało się wpychać wielkich łodzi na wąskie jeziora rynnowe, więc wycieczka, harcerze i “papużki” mieli przesiąść się do łodzi, a ja z Piotrem do naszego kajaka.
Nie miałem czasu rozmawiać z Piotrem, bo przyszła moja kolej na burłaczenie.
Zszedłem na betonową ścieżkę ciągnącą się wzdłuż brzegu kanału i przejąłem od Kijanki grubą cumę. Załoga była zajęta ochroną burty i odpoczynkiem, więc nie mogła skupić uwagi na otaczającej nas przyrodzie. Ja w ciszy poranka z daleka słyszałem kłótnię dwóch starszych mężczyzn. Przyspieszyłem, bo ton głosów wskazywał, że już wkrótce może dojść do rękoczynów. Na końcu kanału, w biegu wskoczyłem do łodzi, która rozpędzona, przy okrzykach towarzyszących momentowi wkładania wioseł w dulki wypłynęła spomiędzy trzcin na jezioro. Stałem na dziobie i doskonale widziałem, jak nasze nagłe pojawienie się zaskoczyło dwóch panów. Każdy stał w swojej drewnianej łodzi i zamierzał się wiosłem na drugiego. Niski, pękaty, w polskim starym mundurze, w “berecie z antenką” brał zamach poprzeczny, a jego adwersarz, szczupły, wysoki, z ogorzałą twarzą, w popielatej kurtce, tak zwanej “bundeswerce”, próbował zaatakować z góry.
RATUJEMY TOPIELCA * SĄSIEDZKIE AMORY * BUNKIER NAD KANAŁEM KULA * PŁYNIEMY DO PIEKLIC * CZY MAZURY POWINNY BYĆ OAZĄ SPOKOJU? * LIST DO KRYSI
Nie wiem, co bardziej zaskoczyło obu panów: nasz widok, nasze nagłe pojawienie się czy też wyraz naszych twarzy. Wszyscy w skupieniu wypatrywaliśmy, co się teraz może wydarzyć.
- Czekaj, Horst! - niższy mężczyzna zwrócił się do wyższego. - Niech popłyną, to sobie pogadamy!
Łódź, którą płynęliśmy, majestatycznie cięła ciężką powierzchnię wody, a my milczeliśmy.
- No, na co czekają?! - pieklił się mały. - Niech już sobie płyną.
- Ty, Franz, nie gorączkuj się - Horst mówił z charakterystycznym akcentem, odnosiło się wrażenie, że jego usta poruszały się przy tym jak u ryby wyrzuconej na brzeg.
- Sam jesteś Franz! - wołał mniejszy. - Jestem Franciszek, a Franz to możesz wołać na swojego psa!
Franciszek nie czekając na nic znowu zamachnął się wiosłem. Horst przytomnie zablokował cios, ale wiosło Franciszka pękło, a on sam wykonując obrót wyleciał za burtę. Zapewne gumowce szybko nabrały wody i zaczęły ciągnąć go ku dnu i błyskawicznie zniknął nam z oczu.
- Franz! - Horst rozpaczliwie walił swoim wiosłem o wodę, jakby chciał podać drąg topielcowi.
Błyskawicznie rozebrałem się i skoczyłem do wody. Nim zanurkowałem, usłyszałem drugi chlupot wody, gdy Marpezja uczyniła to samo. Sunęliśmy pod wodą w kierunku wodorostów zalegających nad mulistym dnem. Byłem zdziwiony, że w takim miejscu może być tak głęboko.
Oprócz tego, że czułem chłód, dokoła robiło się ciemniej. Na oślep machałem rękoma, próbując uchwycić choćby skrawek ubrania pana Franciszka. Niespodzianie moje palce natrafiły na niego i wtedy wokół mojej dłoni zamknął się żelazny uścisk. Potem tonący z mocą tytana przyciągnął mnie do siebie i chwycił się mojej szyi.
“Utonę z nim” - przeraziłem się.
Próbowałem odruchowo bronić się, lecz moje gwałtowne poruszenie wznieciło tylko nową chmurę mułu i sprowokowało pana Franciszka do silniejszego chwytu. W moich płucach brakowało powietrza, serce waliło mi jak młot, a żelazna obręcz śmierci zaciskała się już wokół moich żeber. Wtedy na pomoc przypłynęła mi Marpezja. Chwyciła topielca od tyłu, pod pachy i pociągnęła ku powierzchni wody.
Jak pies wypuszczony z zagrody wyrwałem się ku powietrzu. Tak bardzo potrzebowałem tlenu, bo już przed oczami migotały mi gwiazdy i czarne dziury. Wreszcie poczułem na twarzy świeży podmuch. Kilka razy złapałem oddech i wtedy obok mnie wynurzyły się głowy Marpezji i pana Franciszka. Podpłynąłem do nich i odebrałem Marpezji topielca, żeby dziewczyna na moment odpoczęła. Wspólnie holowaliśmy go do naszej łodzi.
Załoga wciągnęła pana Franciszka do środka i ułożyła na ławeczce. Zaniepokojony Horst przybił do burty łodzi. Z Marpezja robiliśmy masaż serca i jednocześnie sztuczne oddychanie, aż starszy człowiek odetchnął, kaszlnął i wypluł wodę.
- Jezusicku - jęknął. - Alem umarł i to przez tego diabła wcielonego – pogroził Horstowi. Ten uśmiechnął się pod nosem i odpłynął. Odwieźliśmy pana Franciszka na brzeg, przycumowaliśmy jego łódź i zrobiliśmy postój. Harcerze przygotowali herbatę, a “papużki” zajęły się dystrybucją kanapek, by wkrótce paść pod drzewem i tylko wachlować kapeluszami przed spoconymi twarzami.
- Dziękuję, panie - pan Franciszek ściskał mi dłoń.
- Nazywam się Paweł Daniec, a to jest Marpezja - wskazałem na dziewczynę. – Gdyby nie ona, obaj byśmy tam byli szczepieni, ha dnie.
- Ładna, ale chyba nie nasza, takie ma dziwne imię - pan Franciszek bystrym wzrokiem obejrzał Marpezję.
- Nasza, nasza - Marpezja uśmiechnęła się. - Urodziłam się w Mikołajkach. To imię nadał mi Paweł.
- Ładnie, ładnie - staruszek kiwał głową. - A gdzie Horst? Popłynął heretyk cieszyć się moją śmiercią...
Nie odzywałem się, bo przecież pan Franciszek po tym jak odzyskał przytomność, widział Horsta. Miałem nadzieję, że uda mi się zrozumieć, o co poszło obu panom.
- Panie Franciszku, może pana podwieziemy do domu, łódź na hol weźmiemy... - zaproponowałem.
Staruszek przystał na propozycję.
- Tylko do Kuli popłynę, bo tam od kuzyna łódkę pożyczyłem i ten Horst aż tu za mną przypłynął - opowiadał staruszek. - Obaj z Pieklic jesteśmy, tam i ładny pensjonat, i cmentarz z wojny blisko, a stamtąd widok na całe bagna.
- My do Pieklic płyniemy - wtrąciła Marpezja. - W Rydzewie łodzie zostawiamy i dalej na piechotę.
- A to zapraszam do siebie, bo i jajka mam, i mleko od swojej krowy, i dobre wino...
Przy tych ostatnich słowach nachylił się do mnie, bo siedział za moimi plecami. Marpezja stała na rufie, przy sterze i tylko dobrotliwie się uśmiechała.
- Horst to teraz pan, bo i pensjonat ma, swoje wszystko spod szkła i z pola – biadolił pan Franciszek. - Teraz to on wielki pan, bo Niemcy do niego jeżdżą, siedzą po 2-3 tygodnie, dewizami płacą. Jakby tego było mało, to syna jedynaka chcą mi zabrać.
- Jak to zabrać? - dziwiłem się.
- No, wiesz pan - pan Franciszek usiadł mi prawie na karku - Horst córkę ma, ale mówię panu, jakby elfica z Pieklickich Bagien. Oczy i włosy czarne jak węgiel. Jak patrzy, to jakby iskry w człowieka uderzały. Wszystkie chłopaki się w niej kochali, ale ten mój baran to najbardziej. Ja wiem, o co Horstowi chodzi! O tę zatokę, co ją wspólną mamy. Niemce nad wodą wieczorami biesiadują, a u mnie to i chatka prosta, kogucik zapieje, krowa zaryczy, pies zaszczeka, psuje im to sielankę. Horst chciałby mnie starego wyrugować, całą zatokę zająć i port wybudować.
- Żaden statek tam nie wpłynie - zauważyła Marpezja.
- Już Horst ma swoje układy - zapewniał pan Franciszek.
- Ten Horst to stary Mazur? - dopytywałem się.
- O, panie, jaki z niego jest Niemiec! Kiedyś chwalił mi się, że jego dziadek to na cmentarzu w Paprotkach leży.
- To jakiś szczególny cmentarz? - dziwiłem się.
- A pewnie, wojenny. Niemcy tam pochowali tych, co w wojnie z carskimi w 1914 roku polegli. Jatka na tych bagnach była, że hej. No, to ja wysiadam.
Pan Franciszek wstał i zaczął przechodzić na rufę.
- Czemu pan na drodze szczęścia syna staje? - zapytała Kakadu.
- Będzie mi jedynak z Niemką się żenił? Nie potośmy na Wileńszczyźnie Niemców i Ruskich prali, żeby teraz syn, najmłodsze dziecię, u obcych na gospodarce pracował.
- Reszta dzieci to córki? - domyśliła się Ara.
- Jakoś tak wyszło - widocznie pan Franciszek uważał ten temat za niewygodny. - Ostatnie dziecię to mi Bóg przystroił. Chłopak jak dąb, trzydzieści lat i żadna z wioski jeszcze go nie zbałamuciła...
Przy tych słowach wszyscy zachichotali.
- To zapraszam... - rzekł pan Franciszek nim odpłynął.
Zbliżaliśmy się do kanału Kula i zatoki jeziora Jagodne, którą żeglarze nazywają tak samo. Przed kanałem, po ciężkiej, męczącej przeprawie przez jezioro zatrzymaliśmy się przy polu namiotowym. Zbliżało się południe, pora drugiego śniadania. Męskiej części harcerzy zaproponowałem wyprawę na niemieckie fortyfikacje z pierwszej wojny światowej.
Zabraliśmy kanapki, wodę w manierkach i przeszliśmy na drugą, zachodnią stronę kanału. Tam, zaraz po lewej stronie zauważyliśmy okopy z ostatniej wojny. Podopieczni Kobry i Kijanki pobiegli wzdłuż linii w złudnej nadziei odnalezienia jakiegoś porzuconego karabinu, chociażby hełmu lub puszki od maski przeciwgazowej.
- Zapowiadał pan fortyfikacje z pierwszej wojny, a tu wybitnie druga wojna – dziwił się Kobra.
- Na przełomie 1914 i 1915 roku niemieckie władze wojsko we postanowiły ufortyfikować linię Wielkich Jezior Mazurskich - tłumaczyłem chłopcom. - Wiecie, że na północ od nas na przesmykach jezior była giżycka Twierdza Boyen. Tu na kanale zostawiono okopy i schron, w Mikołajkach przy mostach zobaczycie blokhauzy, podobnie w Rucianem. Jeszcze przed drugą wojną światową, gdy powstawały plany rozbudowy umocnień wokół jezior, wysunięto linię obrony o 2-3 kilometry przed fortyfikacje pierwszowojenne, tworząc z nich doskonałe zaplecze, kolejną redutę obrony.
- Gdzie ten bunkier? - pytali harcerze zdyszani po buszowaniu w nadbrzeżnym lesie.
- Powinien być sto metrów od kanału - odparłem.
- To pan go nigdy nie widział? - dziwił się Kijanka.
- Nie.
- To skąd pan wie, gdzie powinien być?
- Po pierwsze, Niemcy kierowali się pewnymi kanonami fortyfikacji. Biorąc pod uwagę analogie z fortyfikacji leśnych w Puszczy Piskiej, linia zapór i okopów powinna znajdować się sto metrów od blokhauzu. Schrony bierne piechoty również budowano w takiej odległości. Po drugie, studiowałem mapę i zauważyłem, że około stu metrów od kanału jest najwęższe miejsce cypla.
Harcerze krokami odmierzali sto metrów idąc po asfaltowej drodze prowadzącej do Bogaczewa.
- Sto pięćdziesiąt! - zawołali po zrobieniu tyluż kroków, które w przybliżeniu odpowiadały stu metrom.
- Teraz w las - rozkazał Kijanka.
Chłopcy wbiegli w krzaki i zaraz usłyszałem ich okrzyki radości. Najpierw natknęliśmy się na wysokie wały, pomiędzy którymi były drogi komunikacyjne. Na wałach, po stronie zachodniej były półki, na których mieli zapewne stawać obrońcy w momencie oddawania strzału. W jednym z wałów odkryliśmy kompletnie zniszczony betonowy obiekt. Nie byłem w stanie ocenić, jak wyglądał, bo jedyny cały fragment obiektu zachowany do dziś to zasypana ceglana studzienka z trzema metalowymi stopniami wmurowanymi w ścianę.
Chłopcy jeszcze węszyli po krzakach. Obok nas przebiegła także sarna spłoszona nagłym pojawieniem się ludzi.
Zadowoleni wróciliśmy do łodzi, gdzie pozostawiona sama sobie damska część załogi wzbudzała sensację wśród żeglarzy, którzy chyba gotowi byli opuścić swe dotychczasowe towarzystwo dla jednego tylko uśmiechu Marpezji. Gdy wsiadaliśmy na pokład, słyszałem złośliwe docinki zazdrośników.
Teraz mogliśmy już niespiesznie płynąć do Rydzewa. Tam zatrzymaliśmy się w “Gospodzie pod Czarnym Łabędziem”, gdzie czekała na nas załoga Izegpsusa III. Piotr przygotował nasz kajak do drogi. Szybko zjedliśmy obiad i popłynęliśmy dokoła, do Pieklic. Reszta miała zabrać tylko plecaki z wodą i prowiant. Bagaże przewiózł wynajęty w Rydzewie traktor z przyczepą. Łodzie zostały w porcie koło gospody.
Po drodze opowiadałem Piotrowi o naszych przygodach. Przyjaciel żałował, że nie było go z nami, bo wódz Galindów narzucił ostre tempo wiosłowania i “galernicy”, jak sami siebie nazwali, nie mieli czasu na podziwianie okolic. Leniwie, mając czas do wieczora, płynęliśmy do Pieklic. Najpierw ominęliśmy Marcinową Wolę, potem cypel i wpłynęliśmy do zatoki, do której z bagien wpadała Piekliczka. Zaraz na prawym brzegu zauważyliśmy gospodarstwo, a dwieście metrów od niego nowoczesny pensjonat, gdzie właśnie ukończono budowę obozowiska harcerzy i “papużek”. Dołączyliśmy do wszystkich, stawiając nasze namioty obok pozostałych. Galindowie zamieszkali w klimatyzowanych, wyposażonych w telewizory, przestronnych apartamentach. Izegpsus III zaprosił nas wszystkich na kolację, czyli prosię z rożna rozpalonego niedaleko obozowiska.
Postanowiliśmy z Piotrem ten ostatni raz skorzystać z nadmiernej naszym zdaniem gościnności Galinda. Przedtem poszliśmy do pensjonatu, by umyć ręce. Ledwie przekroczyliśmy próg okazałego domostwa pokrytego czerwonym klinkierem imitującym cegły, uderzyłem w plecy przyjaciela, który gwałtownie zatrzymał się. Wyjrzałem zza niego. Podłogę w holu myła piękna dziewczyna o kruczoczarnych włosach. Miała wspaniały brzoskwiniowy odcień skóry, efekt częstego przebywania na słońcu i wietrze znad mazurskich jezior. Spod długiej, czarnej, na czas pracy podwiniętej sukienki wyglądały zgrabne nogi. Była ubrana w białą koszulę, rozpiętą pod szyją, i biel wspaniale kontrastowała z kolorem skóry dziewczyny. Gdy podniosła na nas wzrok, uśmiechnęła się widząc nasze spojrzenia. Jej oczy rzeczywiście były jak dwa węgle, a jej spojrzenie potrafiłoby zelektryzować każdego mężczyznę.
- Łazienka jest tam - wskazała nam drogę, domyślając się celu naszego najścia.
Chwilę potem, gdy schodziliśmy nad jezioro, Piotr głęboko westchnął.
- I nasz Franz nie chce takiej synowej? - dziwił się.
- Szkoda takiej dziewczyny - przyznałem.
- Ty się w rajby nie baw - ostrzegał mnie przyjaciel.
Wróciliśmy do towarzystwa. Tam właśnie rozgorzał spór o to, czy Mazury powinny pozostać wielką strefą ciszy.
- Hałas może zabić wszystko co najcenniejsze na Mazurach - argumentowała Kakadu.
- Cisi żeglarze i kajakarze nie dadzą takich pieniędzy z turystyki jak masowy turysta, a ten lubi potańczyć i popływać szybką motorówką - spokojnie tłumaczył Arek. - Proszę pani, ekolodzy nie mają pieniędzy...
Zauważyłem, że Izegpsus i Marpezja w skupieniu przysłuchiwali się wymianie zdań.
Z jednej strony “papużki” wspierane idealistycznymi poglądami harcerzy występowały za pozostawieniem jezior jako kolebki turystyki kwalifikowanej. Z drugiej yuppies tłumaczyli, że tak się nie da zarobić pieniędzy, a bez nich nie będzie chociażby oczyszczalni ścieków, ekologicznie czystych przystani, sanitariatów w miejsce nieczystości czających się za każdym krzaczkiem.
Nie odzywałem się zajęty jedzeniem.
- Paweł, a jakie jest twoje zdanie? - zapytała mnie Marpezja. Popiłem soku i rozejrzałem się po towarzystwie. Tylko Marpezja i jej tata patrzyli na mnie z życzliwym oczekiwaniem. Reszta spodziewała się, że opowiem się po jednej ze stron, a więc wzmocnię stronę przeciwną.
- Prawdą jest, że pieniądze potrzebne są, by uchronić Mazury - zacząłem, co yuppies przyjęli z zadowoleniem, a “papużki” odruchowo zacisnęły dłonie na widelcach, które trzymały. - Z drugiej jednak strony, czy ktokolwiek z was zamieniłby kajakowy spływ Krutynią na jednodniowy rejs motorówką? Po wyprawie łodziami Galindów czuliście zmęczenie, ale czy u celu nie poczuliście satysfakcji, że podołaliście?
- Paweł, z całym szacunkiem, ale to skansen - wtrącił się Arek.
- Ile razy przez ten czas zadzwonił do ciebie telefon komórkowy?
- Wszystkie zabrał Izegpsus... - tłumaczył się Arek.
- Czy przez czas twojego urlopu twoja firma upadła?
- Nie, ale ktoś mógł zająć jego miejsce - odezwała się Ilona.
- Ile w takim razie warta jest wasza praca, skoro tak łatwo można zastępować ludzi? - zagrzmiał tubalny głos Izegpsusa. - Ile znaczycie dla swoich szefów, skoro w dwa tygodnie potrafią na wasze miejsce wstawić kogoś innego? Czy naprawdę nie znajdziecie innej pracy, przecież do tej pory mieliście talent, pomysły... Przywiązujecie się nie tylko do swoich rzeczy, ale nawet do miejsca, w którym siedzicie? Kiedyś ludzie prowadzili koczowniczy tryb życia i byli szczęśliwi.
- Wodzu, nie każesz nam chyba cofać się do epoki kamienia łupanego? - oburzała się Ilona.
- Postępu nie da się zatrzymać - zapewniał Arek.
- I tak wam nie damy zniszczyć jezior! - krzyknęła Kakadu.
- Obawiam się, że prawda jest o wiele smutniejsza, niż nam wszystkim się tutaj wydaje - Piotr zabrał głos. - Arek ma rację, że postępu nie zatrzymamy i wkrótce tych jezior nie poznamy. Nie zjemy tu takiej pieczeni, nikt nie poda nam pęta kiełbasy domowej roboty. Będziemy to opowiadać naszym dzieciom, które nie będą wierzyć, podobnie jak my naszym rodzicom i dziadkom, którzy w czasie rejsu wodę do picia brali prosto z Bełdan. Wiele zależy od naszych młodych przyjaciół - tu wskazał na harcerzy - i od was, dysponentów potęgi pieniądza. Od waszego szacunku dla tych miejsc, historii, piękna naturalnego krajobrazu zależy przyszłość Mazur.
Zapadła cisza, gdy wszyscy trawili słowa Piotra. Zapewne harcerze wciąż wierzyli w urodę traperskich przygód, yuppies pewnie myślami byli już w centrach finansowych Warszawy, a “papużki”? Zapewne na okres urlopu przywdziewały znaki turystek, ekologów, by na czas reszty roku zamieniać się w urzędniczki, nauczycielki czy kimkolwiek były.
Pewnie pracowały poświęcając część czasu na plotki, pogaduszki, potem szły po zakupy i wreszcie lądowały z nosem w ekranie telewizora, dobrze, jeśli czytały gazety lub książki. Izegpsus tkwił w swym szaleństwie szamańskich obrzędów przeniesionych we współczesność próbując na swój sposób ratować czas, który uciekał. Nie wiedziałem, jaką przyszłość wybierze Marpezja.
Dołączyli do nas Horst z córką. Dziewczyna miała na imię Krysia. Zauważyłem, że często tęsknym wzrokiem patrzyła w kierunku słabych świateł w oknach chałupy pana Franciszka. Gospodarz wyjął harmonię, zaczął grać i śpiewać mazurską piosenkę ludową:
Modre ocki mamy, na się spoglądamy,
co komu do tego, ze my się kochamy.
Mur pośród zieleni, A w dolinie kościół.
By cię dziewczę zdobyć, Sto dni będę pościł.
Ach, jechać chcę do niej, Ale nie mam konia.
Gdybym wołem jechał, Pękłaby ze śmiechu.
Kochałem cię, dziewczę. Znać cię teraz nie chcę!
Z całej siły właśnie, Niech cię piorun trzaśnie!
Z Piotrem odeszliśmy od ogniska, by trochę odetchnąć. Poszliśmy ścieżką wzdłuż brzegu, odruchowo kierując się w stronę zabudowań gospodarstwa pana Franciszka. Gdy doszliśmy do krzaków, za którymi był parkan, spomiędzy gałęzi ktoś cicho gwizdnął.
- Panowie letnicy - usłyszeliśmy szept.
W mroku błysnęły białka oczu.
- Dajcie to córce Horsta - nieznajomy wcisnął mi w dłoń zwitek papieru
- Pan jest narzeczonym Krysi? - upewniał się Piotr.
- Tak.
- Może porozmawiamy? - zaproponował przyjaciel.
Z krzaków wyszedł mężczyzna, który pasował do opisu pana Franciszka.
- Romek - przedstawił się podając nam kolejno dłoń.
Usiedliśmy we trzech nad brzegiem jeziora. Romek zapalił papierosa i dym smętnie unosił się nad wodami jeziora.
- O co poszło pomiędzy panem Franciszkiem i Horstem? - dopytywał się Piotr.
- O historię - smutno mruknął Romek. - Moja rodzina zza Buga, repatrianci, z pierwszej fali. Część naszych została na Litwie licząc, że pod rządami Rosjan będzie dobrze, ale potem wyjeżdżali do Polski, w latach pięćdziesiątych. Ojciec był tu jako jeden z pierwszych, jeszcze w 1945 roku i od razu za sąsiada miał Horsta. Z nimi jest tak, że raz się
przyjaźnią, raz kłócą. Licho wie, o co im naprawdę chodzi.
- Czemu twój tata nie zgadza się na ślub?
- Boli go, że Horst taki bogaty, niemieckie wycieczki do niego przyjeżdżają. .. Nagle coś świsnęło nad naszymi głowami. Romek jęknął ż bólu, gdy otrzymał
niespodziany cios batem po plecach.
- Co?! - krzyczał pan Franciszek. - Rodzonego ojca obgadujesz?! Z obcymi
spiskujesz?!
Pociągnąłem Piotra za rękę i umknęliśmy, ale przyjaciel i tak dostał w łydkę i biegł kulejąc. Ukryliśmy się w małym zagajniku świerków i odczekaliśmy, aż pan Franciszek pogoni syna do domu. Potem wróciliśmy do pensjonatu. Zabawa przy ognisku już się skończyła, więc tylko kucharza zapytaliśmy, gdzie jest Krysia. Wskazał nam, który zajmuje pokój i widząc, że w środku jest ciemno, tylko dyskretnie wsunęliśmy liścik w szparę pod drzwi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
SPOTKANIE Z HORSTEM * PIERWSZA WOJNA ŚWIATOWA NA MAZURACH * ŚMIERĆ DZIADKA HORSTA * CZEMU MAZURZY NIE ZOSTAWILI OJCZYZNY?
Piotr poszedł spać, a ja jeszcze krążyłem po chodnikach ułożonych na terenie pensjonatu Horsta. Wreszcie dotarłem pod drewnianą wiatę, gdzie jeszcze przed godziną trwała uczta. Usiadłem na ławce i grzałem się żarem bijącym z ogniska. Patrzyłem na jezioro, w którym odbijał się sierp księżyca i ciemna linia drugiego brzegu.
- Ładna noc - usłyszałem za sobą chropowaty głos Horsta.
- Tak - uprzejmie skinąłem głową.
Horst usiadł obok, oparł łokcie na kolanach i zaczął nabijać fajkę.
- Zapalimy? - zaproponował podając mi nową fajkę.
Odruchowo wziąłem podarunek i w słabym świetle latarni przyjrzałem się mu. Na cybuchu była uwieczniona jakaś bitwa, na oko z okresu pierwszej wojny światowej, o czym świadczyły ciężkie karabiny maszynowe, niemieckie pikelhauby i rosyjscy piechurzy w zwarciu na bagnety z Niemcami.
Horst podał mi kapciuch z tytoniem. Nabiłem fajkę i wypuściłem kłąb aromatycznego dymu.
- Sam pan to wyrzeźbił? - zapytałem.
- Tak.
- To z opowieści dziadka?
- Jego brata, dziadek zginął na tej wojnie.
- W bitwie pod Tannenbergiem?
- Nie, w listopadzie 1914 roku, tu na bagnach.
- W obronie własnego domu? - domyślałem się.
- Tak jakby.
Są czasami takie chwile, gdy obcy sobie ludzie czują potrzebę powiedzenia prawdy, tego co od wielu lat leży na sercu. Chodzi tylko o to, by ktoś słuchał, pewnie zapomniał po miesiącu, po latach. Bliski przejąłby na siebie część tego brzemienia. Tak chyba było z Horstem, który zaczął opowiadać historię swojego ojca.
- Mój dziadek z dziada, pradziada miał gospodarstwo w Pieklicach - cicho mówił Horst. - Z bratem mieli przydział do drugiej kompanii 76. pułku landswehry. Początkowo, jesienią 1914 roku, kopali okopy we wsiach na północ od Giżycka, ale gdy tylko w październiku okazało się, że 10. armia rosyjskiego generała Sieviersa podchodzi w te tereny, przerzucono tu pułk ojca. Landswehra kopała okopy, przygotowała się do wojny pozycyjnej.
Od dawna słyszano odgłosy wybuchów i strzałów.
Pewnego dnia od strony Cierzpięt przybiegł jakiś żołnierz. Miał osmalony mundur i okopconą twarz. Poszarpane odzienie wisiało na nim jak łachmany. Wszyscy patrzyli na niego oniemiali. Starsze roczniki pamiętały co prawda wojnę roku 1871, ale dla większości było to pierwsze zetknięcie z jej okrutnym obliczem. Tylko kompanijny lekarz zachował zimną krew i podbiegł do rannego. Dopiero wtedy zauważono, że przybyły nie ma ręki. Zamiast ramienia miał tylko krwawy kikut broczący krwią. Johann, ojciec Horsta, przełknął tylko ślinę, bo mu się nagle sucho zrobiło w gardle. Potem dowiedział się, że ten ranny zmarł w drodze do lazaretu. Może to i dobrze, bo co, biedny, robiłby po wojnie bez ręki. Johann widział kiedyś beznogiego kotlarza, ale ten stracił nogę na wojnie prusko-francuskiej, miał dobrą rentę od państwa i nawet stać go było na opłacenie chłopów, którzy wozili go furmankami od wsi do wsi.
To było chyba 9 listopada. Potem koło stanowiska Johanna przewożono więcej i więcej rannych. Nocą, na skrzypiących wozach jechały ciała przykryte wełnianymi kocami. W ciągu tygodnia na Pieklickie Bagna wkroczyli Rosjanie. Z daleka doskonale było widać ich figurki wśród nagich konarów nielicznych drzew, na tle żółtawych, suchych badyli trzcin. Oni też kopali okopy.
- Muszą się bać jak i my - stwierdził jednej nocy brat Johanna.
Obaj siedzieli w rowie, od czasu do czasu wychylając się i patrząc, czy po zamarzniętych łąkach oświetlonych blaskiem księżyca nie kroczą żołnierze przeciwnika.
Jednego dnia, o świcie, w porannej mgle podniósł się krzyk.
- Urrraaa!!! - chrypiały dziesiątki gardeł.
Natychmiast ze wzgórza zaterkotał karabin maszynowy. Żołnierze landswehry budzili się z odrętwienia, tępego zapatrzenia w blask świec ukrytych w ziemiankach, skostniałe od zimna mięśnie z trudem pozwalały wstać od lichych ognisk.
Johann i jego brat oparli mausery na przedpiersiu okopu. Czekali, a we mgle słychać było tylko ten rosyjski krzyk. Oficer w pobliskim schronie usiłował przez telefon połączyć się z baterią 7. pułku artylerii pieszej. Mleczna zasłona wciąż skrywała atakujących. Wpierw poczuli drżenie ziemi, potem jak duchy pojawili się piechurzy. Do karabinów umocowali bagnety. Johann nacisnął spust, a z nim reszta żołnierzy w okopie. Kilku Rosjan padło, ale nie ten, w którego celował Johann. Zaraz Rosjanie zaczęli szturmować stok, na którym były okopy. Brat Johanna rzucił granat, który pieczołowicie przechowywał za pasem od początku wojny. Po wybuchu rozległa się seria jęków, a karabin maszynowy zawodził swą żałobną pieśń. Johann przez czas służby nasłuchał się o ranach i wiedział, że najgorsze są w brzuch, a teraz przed nim wielu wrogów leżało w błocie i próbowało brudnymi rękoma tamować krwawiące członki i tułów. Reszta jednak parła jak falanga Spartan, o której Johann czytał w podręczniku.
Nie było drugiej salwy, bo Rosjanie dobiegli tak szybko. Zaraz też na Johanna skoczył jakiś żołnierz i próbował pchnąć bagnetem w brzuch. Johann pamiętał wykład starszego kolegi o ranach i teraz uchylił się i jak na ćwiczeniach sparował cios. Cóż jednak można było zrobić w ciasnym okopie? Odruchowo strzelił i trafił tamtego w nogę. Rosjanin padł jak ścięty i jęcząc trzymał się za kolano.
Wkoło trwały pojedynki, rozbrzmiewały okrzyki, strzały. Johanna zadziwiało, jak bardzo język rosyjski przypominał polski czy jego własny, mazurski.
- Pomiłujcie - krzyczeli Rosjanie. - Litości!
Wtedy rozległ się odległy grzmot, świst i sto metrów przed okopami uderzył pierwszy pocisk artylerii. Potem padły kolejne. Ogień raz zbliżał się do okopów, raz jak ściana deszczu przesuwał się ku pozycjom rosyjskim. Atakujący i broniący zapadli w okopach. Na tej wojnie każdy bał się artylerii. Rozsiewała stalowe, niewidzialne żądła, przed którymi w żaden sposób nie można było się obronić. Rozgrzane odłamki i szrapnele bez trudu raniły, cięły mięśnie, ścięgna, tkanki, łupały kości.
Johann skulił się obok Rosjanina, którego ranił. Podał mu śnieżnobiałą, wygotowaną lnianą chustę, którą dostał od żony na opatrunki.
- Masz - powiedział Johann.
- Dziękuję - odpowiedział tamten. - Danke - poprawił się po chwili.
- Skąd jesteś? - zapytał Johann.
- Z Druskiennik pod Wilnem.
- Co robisz w rosyjskiej armii?
- A co ty w pruskiej?
Zapadło milczenie. Dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że artyleria przestała strzelać.
- Vorwarts! - słychać było niemieckie komendy.
Rosjanie poderwali się do ucieczki. Żołnierz spod Wilna ciężko wstał i bezradnie rozejrzał się dokoła. Johann pomógł mu wejść na wał, a potem tamten sturlał się po zboczu. Johann widział, jak koledzy wzięli rannego pod ramiona i pociągnęli za sobą we mgłę. Zaraz też w twarz Johanna bluznęło błoto, gdy obok uderzył but biegnącego niemieckiego piechura.
Stanął na przedpiersiu, szybko klęknął, przyłożył się i strzelił. We mgle padł jakiś cień trafiony w plecy.
- Tak trzeba carskich prać - oznajmił żołnierz szyderczo, zerkając na przerażoną twarz Johanna.
Niemiecka piechota została poderwana do ataku, miała na plecach uciekających wejść na ich okopy.
- Zbierać się! - krzyczał oficer landswehry.
Musiał wydawać rozkazy po niemiecku, według regulaminu, i po mazursku, żeby zrozumieli go żołnierze, bo nie wszyscy dobrze znali niemiecki.
Brat Johanna został niegroźnie draśnięty w ramię w czasie starcia i teraz szedł na tyły, żeby opatrzyć ranę. Resztę kompanii szykowano jako drugi rzut kontrataku. Powoli mgła przerzedzała się rozchodząc białymi wąsami po okolicy. Padł rozkaz do wymarszu. Johann napił się z manierki, której kształt przypominał mu pancerz chrabąszcza. Potem piechurzy uszykowani w tyralierę ruszyli na południe. Na czele szedł oficer z pistoletem w dłoni. Johanna opanowało otępienie. Marsz przez łąki, gdzie zmarznięte łodygi chrzęściły pod butami, gdzie kałuże błota chlupotały, gdzie połamane trzciny potrafiły nawet przeciąć sukno spodni, przypominał niekończący się sen. Myślał wtedy, czy właśnie w tej pieszej szarży zawarty jest sens obrony granic ojczyzny. Myślał o tym Polaku, którego ranił. Jaki tamten miał interes w tym, by walczyć za zaborcę. Wujek Johanna pomagał polskim powstańcom styczniowym, którzy przyjeżdżali do Rozogów i Białej po broń. Johann wiele w domu słyszał o tym powstaniu i jak Rosjanie konfiskowali majątki powstańców. Mazur dziwił się, jak Polacy mogą buntować się przeciw tak wielkiemu państwu jak Rosja i czemu Rosja musiała tak długo walczyć z buntownikami. Z drugiej strony rozumiał, że Polacy chcieli żyć w wolnym kraju, ale przecież nie mieli króla...
Jak szepty zza zamkniętych drzwi docierały do Johanna dźwięki bitwy, gdy strzelała artyleria, pękały szrapnele, świstały pociski karabinowe. Czasami któryś z ludzi w linii Johanna padał, ale wyglądało to jak potknięcie o korzeń lub poślizg na zamarzniętym stawie.
W jednej chwili marsz zamienił się w bieg. Nagle przed Johannem otworzyła się szeroka jama rosyjskiego okopu. Johann potknął się i wpadł do środka. Przypadkowo zahaczył bagnetem jakiegoś Rosjanina w pierś. Tamten padł, a wokół niego ziemia ściemniała od krwi. Johann patrzył na to przerażony. Podobnie jeszcze dwóch Rosjan z obsługi ckm. Patrzyli na śmierć kolegi i z obawą spoglądali na Johanna. Ten wymierzył w nich broń, a oni podnieśli ręce.
- Brawo, Johann! - oficer poklepał Mazura po plecach. - Zdobyłeś gniazdo karabinu maszynowego.
Oficer pobiegł dalej sprawdzić, jakie były postępy ofensywy. Żołnierze trwali w bezruchu. Ten w błocie leżał z wyrazem zaskoczenia i strachu na twarzy. Jego koledzy stali w bezruchu i bali się opuścić ręce, a Johann wciąż w nich celował. Wreszcie ciężko oparł się o ścianę okopu i rękawem otarł zimny pot z czoła. Dopiero wtedy spostrzegł, że wokół leżało mnóstwo ciał żołnierzy rosyjskich i niemieckich. U stóp nasypu, za którym skrył się rosyjski karabin maszynowy, leżał ten piechur, który przebiegł wcześniej koło Johanna. Nawet w chwili śmierci, gdy jego tułów był podziurawiony seriami, zachował swój cyniczny uśmieszek.
- Cigarety? - zapytał o pozwolenie jeden z Rosjan, wskazując dłonią na górną kieszeń munduru.
- Pal na zdrowie - mruknął Johann.
Jeniec wyjął ozdobną srebrną papierośnicę z wygrawerowaną postacią generała na koniu. Uprzejmie poczęstował Mazura. Ten jednak zabrał puzderko. Jeniec, młody chłopak, miał prawie łzy w oczach.
- To pamiątka po pradziadku - odezwał się po polsku.
- Tiszina - warknął kapral, Rosjanin, drugi więzień.
- Spokojnie - Johann uważnie oglądał wieczko. - To Dąbrowski?
- Tak - przyznał Polak.
- W 1807 roku był w Lecu. Dziadek opowiadał mi o polskich żołnierzach, co z Napoleonem Prusy najechali, by walczyć o swoją ojczyznę. Masz - Johann oddał papierośnicę.
- Dziękuję.
- Johann, dawaj tych swoich jeńców! - krzyczał oficer.
Mazur wskazał jeńcom drogę i wyszli na łąkę, gdzie zbierano kolumnę jeńców. Było ich kilkudziesięciu. Johanna przyłączono do konwoju. Szedł za carskimi żołnierzami i przysłuchiwał się ich mowie. Część mówiła po rosyjsku, ale większość szeregowców używała podobnej do mazurskiej mowy, tylko z takim dziwnym zaśpiewem. Johann słyszał, jak “jego” Polak opowiadał kolegom o nim.
Jeńców odprowadzono do krzyżówki dróg z Paprotek i Rydzewa. Dalej mieli iść do Giżycka, skąd koleją mieli pojechać na zachód.
- Wracać do jednostek! - rozkazał podoficer, który na koniu towarzyszył konwojowi. Żołnierze niechętnie wracali do siebie, po drodze zachodząc do chałup po prośbie za czymś do jedzenia lub picia. Johann był tak zamyślony, że z odrętwienia wyrwało go dopiero szarpanie za płaszcz.
- Johann! - krzyczał oficer. - Co z tobą?!
Mazur ze zdziwieniem zauważył, że znajduje się na wyjściowej linii okopów, a między linią niemieckich i rosyjskich umocnień ziemia aż gotuje się od padających tam pocisków artyleryjskich.
- Przecież byliśmy tam?! - bezradnie wskazał na południe.
- Rosyjski kontratak wypchnął nas stamtąd - już spokojnym tonem tłumaczył oficer. - Johann, ocuć się, to jest wojna! Straciliśmy masę naszych i każdy żołnierz jest mi teraz potrzebny.
Johann posłusznie zajął swoje stanowisko zastanawiając się, po co taka wojna, na której setki ludzi przypłacają życiem lub niewolą za krótkotrwałe zajęcie okopów przeciwnika.
Wieczorem do Mazura przyszedł podoficer.
- Johann, masz gościa! - oznajmił. - Reporter z gazety.
Do okopu wskoczył mężczyzna w eleganckim niegdyś palcie, przytrzymujący na głowie ciemny kapelusz. Okazało się, że Johann został wymieniony w wieczornym rozkazie jako bohaterski zdobywca stanowiska ckm. Musiał opowiedzieć reporterowi, kim jest, skąd pochodzi i jak to się stało, że dokonał takiego czynu. Niestety, nigdy nie przeczytał tego artykułu, który ukazał się po tygodniu.
Johann spał, gdy obudził go brat.
- Podobno nawet w sztabie o tobie mówili - szeptał zachwycony. - Gratuluję!
Bracia mieli tylko pół godziny, by szczerze porozmawiać, bo potem przyszedł oficer i wybrał Johanna do grupy szturmowej. W chałupie w Paprotkach czekał na nich kapitan saperów.
- Wybrałem najlepszych - powiedział oficer. - Wszyscy miejscowi, znają teren i są odważni.
Kapitan uważnie obejrzał siedmiu członków landswehry. Mieli od trzydziestu do czterdziestu lat, byli zmęczeni, umorusani, stali jak powyginane przez wiatr drzewa.
- Panowie, najpierw drzemka - powiedział saper.
Ta drzemka przedłużyła się do południa następnego dnia. Potem na rozkaz sapera przywieziono im z gospody ciepłe posiłki. Kobiety ze wsi pocerowały ich ubrania. Do wieczora saper opowiadał żołnierzom o ładunkach wybuchowych. Tłumaczył, jak skracać lont, by detonacja była w odpowiednim momencie, żeby zdążyć się wycofać. Na koniec rozdał im pistolety.
- To lepsze w okopach niż te badyle - stwierdził wskazując na mausery – Zadaniem grupy wypadowej miało być wysadzenie stanowiska artylerii. Ładunki wybuchowe miały posłużyć do zniszczenia dział i składu amunicji.
Wieczorem kapitan poprowadził żołnierzy na pierwszą linię. Tam wypalili po papierosie i czekali, aż zapadną ciemności. Saper miał kompas i wedle jego wskazań szli i czołgali się przez pola. Dwieście metrów od okopów wroga czołgali się pomiędzy napuchniętymi ciałami w niemieckich mundurach, tuląc twarze do mokrej i chłodnej ziemi.
Johann był ostatnim w grupie. Bał się i modlił.
W pewnym momencie saper zatrzymał grupę i sam z bagnetem zakradł się do umocnień rosyjskich. Po dłuższej chwili zamachał, że mają drogę wolną. Szybko podbiegli do rowów i przeskoczyli na ich drugą stronę. Johann zauważył jeszcze, że saper ustawia bezwładnego, pewnie martwego, żołnierza przy ścianie transzei, jakby tamten dalej pełnił wartę.
Za liniami wroga przekradali się między kępami krzaków i drzew. W pewnym momencie, gdy trwożliwie rozglądali się na boki, usłyszeli tętent kopyt.
- Stój, kto idzie?! - usłyszeli krzyk dowódcy konnego, rosyjskiego patrolu.
- Swoi - odpowiedział któryś z Mazurów.
- Z której jednostki?
Ujrzeli grupę wysokich cieni z połyskującymi, nagimi szablami. Kapitan pierwszy wystrzelił, szybko opróżnił magazynek. Za nim to samo uczynili pozostali. Johann męczył się z zabezpieczeniem zamka, gdy wokół rozpętało się piekło. Nagle zapłonęły pochodnie, padły strzały z broni długiej. Nad głową Johanna świsnęła szabla; ten skulony w obronnym geście uniósł uzbrojoną dłoń i nacisnął spust. Spadło na niego ciało rosyjskiego kawalerzysty. Mazur zrzucił je z siebie, starając się dłonią zetrzeć z twarzy krew wroga. Biegł tam, dokąd uciekał kapitan saperów. Za nimi reszta oddziału walczyła prawie do ostatka.
We dwóch zatrzymali się w jakimś przydrożnym rowie. Kapitan ostrożnie wyjrzał i zauważył lufy dział.
- Ja podłożę ładunki pod działa, a ty tam, gdzie te skrzynki - rozkazał.
Nie czekając na reakcję Johanna, saper przepadł w mroku. Mazur, przypominając sobie nauki oficera, skradał się do skrzyń.
Po kwadransie był przy wysokiej ścianie z desek. W szpary powtykał przygotowane pakunki z dynamitem. Powiązał lonty i zaczął krzesać ogień. Gdy już zapalił zapałkę, w jej słabym blasku spostrzegł nagle coś podłużnego, leżącego niedaleko. Podpalił lont, który zaczął cicho syczeć i podbiegł sprawdzić, cóż takiego przykuło jego uwagę. Potknął się o coś twardego, a potem miękkiego.
- Jezus Maria! - ktoś jęknął.
Johann znalazł się pośrodku poletka zastawionego noszami z rannymi: Niektórzy, świadomi tego co zrobił, patrzyli na niego z rozszerzonymi źrenicami, niezdolni do wypowiedzenia choćby słowa. Johann pomiędzy skrzyniami zauważył słaby blask światła.
Zajrzał tam i zobaczył koślawy drewniany stół, na którym przy świetle dwóch lamp naftowych amputowano nogę rannemu żołnierzowi. Na moment zauważył jego wykrzywioną z bólu twarz, zęby zaciśnięte na drewnianym kołku, krople potu i łez spływających po policzku. W jednej ręce ściskał lnianą chustę - dar Johanna.
Mazur rzucił się gasić lonty. Parzył sobie dłonie, gdy dmuchał, rósł tylko ogień. Ostatniego ładunku nie dał rady zgasić, więc wyrwał go ze szpary i chciał wyrzucić go jak najdalej. Biegł potykając się o kępy zmarzniętej trawy. Wtedy zauważył go jakiś wartownik i zaczął strzelać. Do niego dołączyło jeszcze dwóch z patrolu konnego. Pierwszy postrzał zdziwił Johanna, nie bolało, tylko piekło. Drugie trafienie sprawiło, że okręcił się na jednej nodze. Wtedy wypuścił minę, która poszybowała daleko na bagno. Mazur upadł plecami na ziemię i patrzył na puste niebo. Świtało, zapowiadał się słoneczny dzień, ale nie było słychać ptaków, fal na jeziorze, dzwonów kościelnych. W tej ciszy, pustce niósł się tylko płacz rannego mężczyzny. Za skrzyniami wciąż trwała operacja.
Horst wystukał z cybucha tytoń.
- Do dziś nie wiem, czy dziadek zginął na miejscu, czy później w szpitalu – gospodarz powiedział po chwili. - To jak uciekał, widział kapitan saperów, który wykonał zadanie i wrócił do swoich. Stryj mówił, że Rosjanie przekazali naszym ciało ojca po tygodniu, zaszyte w worek. Chyba wiedzieli, co zrobił Johann.
- Po drugiej wojnie światowej nie chciał pan wyjechać do Niemiec? - zapytałem.
- Nie, tu była moja ziemia.
- Nie bał się pan nowej władzy?
- W czasie wojny miałem kilkanaście lat. Mój ojciec służył w artylerii i w 1944 roku był w Normandii. Tam zginął. Musiałem opiekować się mamą i rodzeństwem Jesienią 1944 roku opowiadano o rosyjskich okrucieństwach. Gdy przechodził front, zabrałem rodzinę i skryliśmy się w starej ziemiance w Górach Paproteckich. Dobrze zrobiliśmy, bo Rosjanie zrobili tu prawdziwie sądny dzień. Znajdowaliśmy potem stosy trupów, bo do pokojów, w których skryły się całe rodziny, wrzucano granaty. W starej szkole przybito nauczyciela gwoździami do drzwi. Chciałem wyjechać, ale potem przyjechali Polacy. Jedni dużo mówili, drudzy, z furmankami, zabierali, co się dało z pustych domów. Wtedy pojawił się Franz, mój sąsiad. Dobry człowiek. Nie dawał mi krzywdy robić, ale jego pola wykrojono z naszych.
Milicja zabrała nam motocykl, państwowe gospodarstwo nasz traktor.
- Dlaczego? - dziwiłem się.
- Mówili, że jestem Niemiec i jak wyjadę, to z sobą tego nie zabiorę.
- Miał pan wyjechać?
- Nigdy. To nasza ziemia. Nie polska, nie niemiecka, tylko nasza - mazurska.
- Taka mała ojczyzna?
Horst uśmiechnął się pobłażliwie.
- Mała to ona nie jest. Małe ojczyzny to próba tworzenia społeczności, usankcjonowanie politycznego stanu rzeczy. Takie coś może mówić tylko ktoś, kto ma wyrzuty sumienia, że tu jest i mieszka. Tak nie można, bo ta ziemia ma duszę i przyjmie każdego, kto ją dobrze traktuje. Nie zmienia to faktu, że Franz jest tu ostatnim najeźdźcą, ostatnim zdobywcą tych ziem. Wcześniej byli tu Prusowie, którzy nade wszystko kochali wolność. Pobili ich Krzyżacy, którzy sprowadzili tu osadników z Mazowsza i z księstw niemieckich. To samo działo się pod władzą biskupów na Warmii. Gdy Krzyżacy przegrali z polskimi królami i przeszli na luteranizm, obok siebie istniały dwa odłamy chrześcijaństwa.
Gdy w Europie szalała kontrreformacja, u nas rozwijały się szkoły i jezuickie, i Albertyna w Królewcu. Tu schronienie znajdowali i arianie, i starowiercy. Byli tu powstańcy listopadowi i styczniowi. Był czas, że Prusy miały mądrych królów i wtedy ten kraj rozkwitał. Za Hitlera jedno było dobre, że kredyty dostawaliśmy, samochody były na wsiach. Co z tego, kiedy wojnę przegrał? Co z tego, skoro to była taka spyrka dla polskiego psa, bo dla Niemców byliśmy Polakami. Gdy przyszli Polacy, zabrali wszystko i powiedzieli, żeśmy Niemcy. Niech pan powie, co ja złego zrobiłem Franzowi? Zabrano mi wszystko i gdy chcę oddać mu to, co mam najcenniejszego - córkę, on mówi “nie”. Czemu chociaż tej dziewczynie nie da być szczęśliwą?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
WYPRAWA NA RYBY * MAZURSKI HYMN * BIWAK NA WYSPIE * REKONESANS WOKÓŁ BUNKRÓW * CZEMU MAZURZY UMIEJĄ ŁOWIĆ RYBY? * KRYSIA ROBI GLOMZDĘ * ZAZDROSNA MARPEZJA * PORWANIE KRYSI
Była już głucha i ciemna noc, gdy z Horstem ścisnęliśmy sobie dłonie. Czekała mnie jednak pobudka, bo Mazur obiecał zabrać mnie na połów ryb. Przed snem napisałem Piotrowi kartkę, dokąd się wybieram i wsunąłem ją do jego namiotu. Nastawiłem budzik w zegarku, ze zgrozą stwierdzając, że zostały mi zaledwie dwie godziny snu.
Gdy trwał najmilszy, głęboki sen, na równe nogi zerwał mnie dzwonek; wyjrzałem na zewnątrz namiotu. Śliska mgła wdzierała się wszędzie, ale Horst już czekał, dyskretnie, dziesięć metrów od naszych namiotów, trzymając dwa rowery. Do ramy swojego umocował wędki.
Szybko ubrałem się i dołączyłem do niego. Podał mi dużą kanapkę z grubym plastrem szynki domowego wyrobu. Jej skórka pachniała wędzarnią, a warstwa tłuszczu rozpływała się w ustach. Jadłem pedałując za Horstem. Jechaliśmy leśnymi i śródpolnymi ścieżkami, gdy skowronki leniwym świergoleniem witały słońce jeszcze czające się za linią horyzontu, owady latały ospale, a rześkie powietrze trwało nieporuszone najmniejszym choćby powiewem wiatru. Dojechaliśmy do pomostu nad jeziorem Jagodne. Rowery zostawiliśmy na podwórzu pobliskiego gospodarstwa. Horst otworzył kłódkę na łańcuchu spinającym łódź i wiosła z przystanią. Zaoferowałem się, że będę wiosłował, co starszy człowiek przyjął z wyraźną radością.
- Tam! - wskazał mi wyspę na jeziorze. Wysoko w niebo bił z niej cienki słup dymu. - Tam czeka na nas mazurska maszoperia.
Drugimi, powolnymi ruchami zagarniałem wiosłami wodę, a ciężka drewniana łódź, szeroka, z wysoko podniesionym dziobem, spokojnie cięła wodę. Horst siedział na rufie i nadstawiał twarz do zwolna wychodzącego słońca, a raz spróbował wody z jeziora. W pewnym momencie Horst zaczął nucić pieśń z rytmem pasującym do ruchów wioseł.
Wśród modrych fal bata rybaka w jeziorze mknie dal
I pruje wody czystą toń mazurska krzepka męska dłoń.
Gdy jednak burzy rozhuczy się grzmot
Swój lot przyspiesza bata, jak grot,
przez rozszalałych fali splot.
Ojczyzna to nasza, te wody, ten las,
Niech żyją Mazury, ten kraj pełen kras!
Zaszumiał bór...
Wznoszą ptaszyny poranny swój chór.
Myśliwy się skrada przez łąki i gaj,
bo nasze Mazury dla strzelca to raj.
Tu w drogiej ojczyźnie na zawsze chcę być,
Tu chcę umierać, i tutaj chcę żyć.
Tu kędy, żyje dzielny nasz lud
Wśród cnót...
I słońce oświeca nasz zbożny trud.
Ojczyzna to nasza, te wody i las,
Niech żyją Mazury, ten kraj pełen kras!
Jego śpiew niósł się po wodzie i wkrótce dosłyszałem podobne głosy dołączające się z wyspy. Zaryliśmy dziobem w nadbrzeżny piach.
- Ładna pieśń - powiedziałem.
- Napisał ją Friedrich Dewischeit - odparł Horst. - W Giżycku, nad Kanałem Łuczańskim jest głaz, który ku jego pamięci ustawili mazurscy rybacy. To sławne “Masurenlied”, lub “Wild flutet der See”, na język polski przetłumaczył ją między innymi Karol Małłek.
Wyspa, do której przybiliśmy, była łąką otoczoną trzcinami, na środku której wyrosła kępa olszyn i jedna rachityczna brzoza. Przywitało nas dwóch mężczyzn w wieku Horsta. Noc spędzili chyba na wyspie pod przewróconą na bok łodzią i rozpiętym kawałkiem brezentu z żagla. Serdecznie przywitali się z Horstem.
- Moi przyjaciele - wyjaśnił mi Horst wskazując na towarzyszy.
Obaj byli wysocy, szczupli, bez zarostu, tyle że jeden był łysy, a drugi miał krótko przystrzyżone siwe włosy. Łysy miał na imię Jan, a drugi Henryk.
Pomogliśmy im zepchnąć ich łódź na wodę i potem wypłynęliśmy na jezioro. Henryk podał jeszcze Horstowi plastykowe wiaderko wypełnione różnego rodzaju przynętami.
Następne pół dnia spędziliśmy na wodze rybacząc, a w zasadzie wędkując. Horst okazał się świetnym znawcą zwyczajów ryb i wkrótce na dnie łodzi mieliśmy sporo zdobyczy.
W południe wróciliśmy na wyspę. Mazurzy z uwagą oglądali łowy i wybrali sporego szczupaka.
Henryk zajął się patroszeniem i skrobaniem ryby, a w tym czasie Jan ugotował herbatę. Horst wyjął z worka na plecach bochen razowego chleba i kawałki wędzonego węgorza. Zagryzaliśmy tę przekąskę, czekając na ucztę przygotowaną przez Henryka. Ten nadział szczupaka słoniną, obficie popieprzył i nadział na rożen. Obracał nim nad ogniem małą chochlą, chwytając krople ściekającego z ryby tłuszczu i polewając nim danie.
Jezioro Jagodne otoczone łąkami zamienia się w wietrzne dni we wzburzone morze.
Nie inaczej było i tym razem. Wiatr pchał na nas falę drobnych kropelek wody, których intensywna woń mieszała się z zapachem pieczonej ryby. Przez ten czas Mazurzy pykali fajeczki i zamyśleni patrzyli na jezioro. Zastanawiałem się, jaki jest sens tych spotkań, skoro tam mało mówili, połów ryb był chyba tylko pretekstem. Panowie, jeśli rozmawiali, to najczęściej o wspólnych znajomych, którzy wyjechali na Zachód. Horst chyba domyślił się, o czym myślę.
- Jeszcze dziesięć lat temu byliśmy tu w trzy łodzie, pięć lat temu w sześciu - opowiadał. - Dwa razy w roku łowimy. Wiosną, by nacieszyć się ciszą, a jesienią, by sprzątnąć wyspę ze śmieci. Gdy byliśmy mali, to była nasza Wyspa Skarbów, a teraz nie wiemy, kto ją będzie w przyszłości sprzątał?
- At, Horst! - Henryk zagrzmiał z mazurskim akcentem. - Ty zawzdy tylko biadujesz, że kto po nas świat wyszykuje. Tu szczupiel już gotów!
Henryk sprawnie podzielił ponad kilogramową rybę i dał każdemu metalowy talerz z porcją mięsa i chlebem.
- Bulwy jeszcze do ognia rzucę - zapowiedział zagrzebując ziemniaki w popiele.
Oparty o kłodę drewna, skryty za parawanem z brezentu rozkoszowałem się jadłem. Nie przeszkadzało mi, że dzień był dżdżysty, wietrzny.
- Jak tam twoja Krystyna? - dopytywał się Jan.
- A, nic - mruknął Horst.
- Jakże? Gwałtu dziewucha, jak chojna wysoka, nie jaskrawa, a dobre oko ma.
Glomzdy, jaką robi, nikt nie potrafi... Powinna mieć taki prask...
Wiedziałem, że glomzda to od niemieckiego “Glums”, twaróg ze śmietaną.
- Ma tam jednego upatrzonego i innego nie chce - tłumaczył Horst.
- A pan... ? - Henryk wymownie zerknął na mnie.
- To naukowiec... - zaczął Horst.
- Rozumim - Henryk z powagą pokiwał głową, ale zaraz w jego oczach dostrzegłem złośliwe ogniki. - Tylko dulczy, na hamaku gamga, kładzianki zalicza, ale mieszczki łepak...
- I marcinek - wtrącił Jan.
Wszyscy trzej śmiali się ze mnie i z mojej miny, gdy próbowałem zrozumieć, co o mnie mówią. Wyglądało, że jestem leniwym miejskim mądralą, który zamiast pracować, tylko się leni i nie jest towarzyski, tylko mrukliwy. Opowiedziałem im o celu naszej podróży, o tym, czego z Piotrem szukamy. Nie mówiłem nic o niemieckim kupcu i jego relacji.
- Starych grodzisk to w okolicy jest wiele - przyznał Henryk.
- Ale żeby chrześcijany byli tu jeszcze przed krzyżackimi? - dziwił się Jan.
- Czekajcie, kiedyś jedna baba opowiadała taką historię o Jagodnym - Henryk miał skupioną twarz. - Koło wioski Kozin, tu nad jeziorem, podobno kiedyś była wieś. Pewnego dnia zbłądziła tam grupa kupców. Mieszkańcy zmówili się, że zamiast ugościć przybyszów, zabiją ich i łupy sprawiedliwie rozdzielą. Jak uradzili, tak zrobili, a ciała wrzucili do wody. Wtedy jezioro wystąpiło z brzegów i zalało ich, domy i kościółek. Po zachodzie słońca na wodzie słychać tu bicie dzwonów. To z kościółka, bo mieszkańcy pytają Pana Boga, czy już odkupili swe winy.
Zastanawiało mnie, czy pojawienie się kupców w mazurskiej opowieści miało jakiś związek z relacją o grodzie potomków Elderyka.
Jeszcze jakiś czas Mazurzy próbowali doszukać się w pamięci historii, które mogłyby naprowadzić mnie na trop. Niestety, bezskutecznie.
- Zginęli jak i Prusowie - orzekł Horst.
Było już popołudnie i trzeba było wracać. Wsiedliśmy do łodzi i pożegnaliśmy Jana i Henryka. Po godzinie pedałowaliśmy już do Pieklic. W pensjonacie Horst kazał mi chwilę poczekać i wrócił z głębokim talerzem pełnym wędzonych sielaw.
- Zabiorę ryby z twojego udziału w połowie, a dam ci gotowe do zjedzenia - zaoferował.
Oczywiście wzbraniałem się przed takim postawieniem sprawy, ale Mazur był uparty i uważał, że w maszoperii wioślarzowi też należy się udział od rybaka. Żeby nie urazić gospodarza, wziąłem ryby i wróciłem do siebie. Przy namiotach nikogo nie zastałem. Skryłem się w dusznym, chłodnym wnętrzu swojego i czekałem na powrót przyjaciół.
Dzień spędzony na wodzie, przy ciężkiej pracy, sprawił, że bez trudu zasnąłem.
Obudził mnie Piotr. Usiadł w wejściu do mojego domku, zajadał sielawę i potrząsał mną.
- Połów, widzę, udany - powiedział, gdy zauważył, że otworzyłem oczy.
Zerknąłem na zegarek. Była dziewiętnasta.
- Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? - zapytał przyjaciel.
- Byłem na rybach z Mazurami, ale nie potrafili podać żadnego dobrego tropu -
odpowiedziałem. - Co wy robiliście?
- Penetrowaliśmy teren. Trochę przemokliśmy, raz zabłądziliśmy na tych bagnach. Nic, zupełnie, ani śladu. Szczerze mówiąc, więcej czasu spędziłem tłumacząc harcerzom różne rzeczy, niż przyglądając się terenowi, ale powoli zaczynam wątpić.
W tym momencie nadbiegł Kijanka. Stanął na baczność przed Piotrem.
- Arek z towarzyszami przeszli drogą do Cierzpięt i dalej na grodzisko nad jeziorem Tyrkło - opowiadał. - Na wzniesieniu odpoczywali, palili papierosy, chwilę pochodzili w kółko i wrócili do pensjonatu - harcerz skończył meldunek.
- No co? Wysłałem ich na szpiegowską robotę, gdy ty sobie rybki łowiłeś – wyjaśnił Piotr. - Dziękuję, druhu - z poważną miną zwrócił się do harcerza, na co tamten zasalutował i odszedł do swojego namiotu.
- Czemu my nie zainteresujemy się tymi grodziskami? - zapytałem Piotra.
- Bo sam na nie wysłałem Arka.
- Co?!
- Ilona... - Piotr uśmiechnął się znacząco.
- Jednak zrobiłeś z niej swojego agenta?
- Nie, to ona próbowała wykorzystać mnie do swoich celów - opowiadał Piotr. - Pamiętasz, jak w Nowym Mieście mówiła, że Arek zamówił materiały na temat Galindów i Gotów?
- Długo po tym jak poszedłeś, siedziałem z Iloną i z tego co mówiła zrozumiałem, że Arek wysłał ją do mnie na przeszpiegi. Próbowała wybadać interesujące Arka wątki. Tak wyprowadziłem ich na grodzisko Tyrkło.
- Wtedy na przystani wierzyłem Ilonie, ale gdy zobaczyłem jej minę w “Raju Galinda”, gdy biłem się z jej Arkiem... - znacząco zawiesiłem głos. - Wykorzystamy ją jeszcze?
- Chyba już nie, bo Galindowie jutro wracają do siebie. Zobaczysz, że o zakładzie nie powiedzą ani słowa. Słowa “klęska” nie ma w ich słowniku.
Byłem głodny i sięgnąłem po sielawki, ale Piotr zabrał półmisek.
- Jesteśmy proszeni na kolację - oznajmił - składkową - dodał ze śmiechem. – Pan Franciszek nie chce być gorszy od Horsta i zaprosił nas do siebie.
- Galindowie, my, “papużki” i harcerze - policzyłem. - Sporo osób.
- Dlatego impreza jest składkowa, każdy przygotowuje to, co ma najlepszego - uśmiechnął się Piotr. - My będziemy mieli sielawki. Przebijemy wszystkich.
- To nieuczciwe - zauważyłem.
- Uczciwie na nie zapracowałeś. Zresztą coś jeszcze wymyślimy. Czas na nas.
- Już idziemy na kolację?
- Zaproszenie jest na jutro, teraz idziemy w inne miejsce, które wypatrzyłem na mapie.
Palcami przeczesałem włosy i zdziwiony tym, gdzież możemy iść wieczorem na spacer, poszedłem za Piotrem. Maszerowaliśmy do szosy w kierunku Cierzpięt, potem do Marcinowej Woli. Tam, w centrum wsi był cmentarz wojenny z lat 1914-1918. Pochowano na nim kilkuset żołnierzy niemieckich i rosyjskich, którzy jak napisano na jednej z tablic pamiątkowych “Polegli za króla i ojczyznę”. Z miejsca gdzie był cmentarz mieliśmy ładny widok na łąki nad jeziorem Buwełno.
Potem poszliśmy do baru, bo Piotrowi nagle zaschło w gardle. Podejrzewałem, że był to pretekst, by od miejscowych zasięgnąć języka. Na wstępie zrobił jednak błąd.
- Dwie wody mineralne proszę - Piotr złożył zamówienie u barmana.
W barze wyposażonym w metalowe stoliczki i krzesła oraz dwa charczące głośniki pod sufitem zapadła cisza.
- Straszny upał dzisiaj - dodał Piotr tytułem wytłumaczenia.
Za oknem było widać co prawda pomarańczowy blask zachodzącego słońca, ale cały dzień przecież siąpiło. Barman schylił się do lodówki z napojami. Stały tam butelki tylko z trunkami preferowanymi przez stałych klientów, a kilka mineralnych spoczywało w najdalszym kącie urządzenia. Musiały tam być od dawna, bo były zmrożone na kość.
Zapłaciliśmy i wyprowadziłem Piotra przed bar. Na ławeczce siedziało dwóch zmęczonych rolników popatrujących na ciągniki zaparkowane po drugiej stronie ulicy.
Popiłem łyk wody i odstawiłem butelkę z obrzydzeniem. Po pierwsze - produkt był chyba już przeterminowany, po drugie - tak zimny, że można było nabawić się anginy. Piotr w tym czasie zagadnął chłopów.
- Przy orce to panowie pewnie różne starocie znajdują? - zapytał.
Chłopi zerknęli po sobie.
- No - przyznał jeden, ten z cwańszym wyrazem twarzy.
- Pewnie na bagnach?
- Różnie.
- Złoto tam było? - Piotr starał się udawać swojaka.
Na słowo “złoto” rolnicy od razu nabrali podejrzeń.
- Znajdowali panowie pamiątki z wojny? - wtrąciłem się. - Cmentarz tu taki duży, że pewnie walki o wieś prowadzili.
- Gdzie tam, na bagnach się bili, prawie pół roku - odpowiedział ten cwany.
- Złote ruble ktoś znajdował? - pytałem.
- Może ktoś raz jedną “świnkę” wyciągnął.
- A jest tu w okolicy jakaś górka nad jeziorem, gdzie by jakieś starocie znajdowano, garnki...
- Garnków i innych takich glinianych to dużo znaleźli archeolodzy na bagnach - wtrącił jeden z rolników. - Pan do nich pójdziesz, to ci wszystko pokażą...
- Tylko w tym roku jeszcze nie przyjechali - dopowiedział drugi. - Ładna górka jest nad jeziorem, tam gdzie te świerki. Widzisz pan?
Piotr skinął głową, że tak.
- Skręcisz pan w szutrówkę w prawo i dojdziesz do tej górki, a ile tam staroci leży - zapewniał tubylec.
Dyskretnie wylaliśmy wodę na trawnik i zwróciliśmy butelki barmanowi. Potem poszliśmy kierując się wskazówkami rolnika. Najpierw nad jeziorem natrafiliśmy na dwa prostopadłe do linii jeziora rowy przeciwczołgowe. Im bliżej byliśmy pagórka, tym lepiej widziałem starocie, o których mówili rolnicy. Najpierw przy starej żwirowni natrafiliśmy na jednoosobowy, betonowy schron, masowo produkowany przez Niemców w ostatnich latach wojny i zwany “garnczkiem Kocha”, od nazwiska ostatniego nazistowskiego gauleitera prowincji Prusy Wschodnie, który obiecywał Adolfowi Hitlerowi obronę przed armią radziecką do ostatniego naboju. W tym miejscu droga rozwidlała się i prawa odnoga kierowała się ku Pieklickim Bagnom, a lewa ku wzgórzu. Poszliśmy nią, by wkrótce wejść w ogromny krąg okopów, co jakiś czas poutykanych owymi “garnczkami”. Naszą uwagę przykuły ruiny bunkra po prawej stronie, który tonął w stosie śmieci, kolejne dwa były na pastwiskach odgrodzonych solidnymi, poniemieckimi drutami kolczastymi. Minęliśmy głaz skryty w skarpie przy drodze i zaczęliśmy wchodzić pod górkę. Na nasz widok ruszyło stamtąd stado krów. Bydło rozpędziło się do galopu, a my szukaliśmy ratunku na poboczu drogi.
- To rzeczywiście wygląda jak grodzisko - Piotr ocenił wzniesienie, gdy przebiegło już stadko krów. - Patrz, jak wyróżnia się z krajobrazu, jaki ma regularny kształt.
Miałem chyba lepszy wzrok od przyjaciela i widziałem coś, co mogło już wkrótce zmartwić naukowca.
- Jeżeli tam było grodzisko, to jesteśmy spóźnieni - stwierdziłem.
- Dlaczego, dlaczego? - Piotr dziwił się i wytężał wzrok.
Wkrótce zobaczył to, co ja już dawno dostrzegłem. Szczyt górki był w dwóch miejscach przecięty głęboki szczelinami. Ta bliżej drogi była zajęta przez długi na kilkadziesiąt metrów schron piechoty mogący pomieścić nawet stu żołnierzy. Wchodziło się do niego przez dwoje drzwi, które były połączone długim korytarzem. Z niego prowadziły drzwi do półkoliście sklepionych pomieszczeń koszarowych niegdyś wyłożonych przeciwodłamkową warstwą z blachy falistej. Po wojnie zniszczono obiekt podkładając ładunki wybuchowe w korytarzu, co spowodowało zawalenie się dwóch pomieszczeń i wypchnięcie kloców betonu stanowiących zewnętrzną ścianę schronu. Reszta obiektu była wkopana w stok. Kilkanaście metrów dalej był podobnie zniszczony jednokomorowy schron dla drużyny wartowniczej.
- Przy pracach budowlanych mogli wykopać lub zniszczyć wszystkie ślady - powiedziałem.
- Kiedy budowano takie obiekty? - zapytał Piotr.
- To konstrukcja na pewno z okresu pierwszej wojny światowej - oceniłem. – Nie sądzę, żeby powstała w okresie walk jesienią 1914 roku, więc schrony wybudowano po 1915 roku. Zauważ, że wszystkie w tej grupie są połączone rowami łącznikowymi, które mogły powstać również pod koniec drugiej wojny światowej, kiedy zbudowano nadbrzeżny pierścień obronny. Popatrz - wyjąłem mapę - znajdujemy się w najwęższym miejscu jeziora Buwełno. Dlatego Niemcy tu postawili fortyfikacje.
Zatroskany Piotr kopał czubkiem buta piach zryty krowimi kopytami. Nad nami w pień sosny uderzał dzięcioł.
- Idziemy - zadecydował po chwili.
Jeszcze obejrzeliśmy zrujnowane wnętrze dużego schronu i spacerkiem wróciliśmy do obozu. Było już ciemno.
- Jak rekonesans? - nagle padło z mroku pytanie.
Jak należało się spodziewać, to Kakadu sterroryzowała część harcerzy i zmusiła ich, by razem z nią czekali na nasz powrót. Reszta druhów wspólnie z Galindami siedziała w świetlicy pensjonatu i oglądała mecz polskiej reprezentacji.
- Słabo, znaleźliśmy tylko niemieckie bunkry - odparł Piotr.
Odpowiedź ta wywołała żywą reakcję harcerzy, którzy wywiedzieli się, gdzie ich należy szukać. Zmęczeni po marszu postanowiliśmy jeszcze chwilę posiedzieć na miękkich fotelach w świetlicy i w spokoju obejrzeć mecz. Po pierwszej połowie meczu poszedłem do kuchni, gdzie rządziła Krysia.
- Dobry wieczór - przywitałem ją. - Zrobiłabyś mi glomzdy?
- Dużo chcesz?
- Oj dużo, na przyjęcie dla kilkunastu osób.
Czarne oczy Krysi zalśniły.
- Idziesz jutro do Franza? - domyśliła się.
- Tak - przyznałem się.
- Czemu chcesz, żebym zrobiła ci ser?
- Starzy Mazurzy chwalili twoje talenty kulinarne.
- Przyjaciele taty? - roześmiała się. - Za grosz nie znają się na gotowaniu.
- O nie, twój tata świetnie wędzi ryby, a pan Henryk przygotował świetnego szczupaka.
Krysia śmiała się w głos.
- Mazurzy umieją łowić ryby, bo co zrobią, jak ich baba z domu wyrzuci? Najpierw wraca taki z targu z pieniędzmi, zajeżdża do karczmy i wydaje pieniądze. Potem cały dzień siedzi nad jeziorem i ryby łowi, że niby je kupił, albo wraca do domu tylko po to, żeby zabrać ciepłą kapotę i czymś musi się żywić, jak śpi w polu.
Też roześmiałem się z tego tłumaczenia. W tym momencie do kuchni weszła Marpezja. Zobaczyła nas roześmianych i z naburmuszoną miną wyszła. Krysia dostrzegła moją minę i nieco zmartwiła się.
- Będziesz przepraszał, to będzie lepsza dla ciebie - powiedziała cicho. – Jak zazdrosna, to znaczy, że kocha... Gorzej, jak zechce się mścić, zranić cię. Zrobi to tak, żeby ciebie i ją bolało.
Uznałem, że na razie nie ma sensu gonić za Marpezją i z Krysią przygotowałem twaróg. Najpierw pokruszyliśmy dwie kilogramowe kostki. Potem Krysia dodała gęstej, ręcznie urobionej śmietany. Na koniec przyprawialiśmy twaróg solą, pieprzem, świeżo ściętym szczypiorkiem i mieszanką ziół z półki Krysi. Mazurka na koniec zawinęła rękawy koszuli i włożyła dłonie w twaróg. Urabiała go ręcznie na jednolitą masę. Jednocześnie żartowała, uśmiechała się do mnie. Wiedziałem, dlaczego wszyscy chłopcy w okolicy stracili dla niej głowę. Nie dość, że była śliczna jak marzenie, to jeszcze okazała się świetną kucharką, o czym mogłem się przekonać próbując jej glomzdy. Była niebiańska.
- Dziękuję ci - ucałowałem usmarowaną twarogiem dłoń Krysi.
- Nie ma za co, w końcu robiłam to dla Franza - odpowiedziała. - Mówi się, że można trafić przez żołądek do serca mężczyzny.
Gdy podniosłem wzrok, w drzwiach kuchni ponownie zobaczyłem Marpezję.
- Chciałam zapytać, czy można prosić o herbatę w dzbanku - powiedziała.
- Paweł ci przyniesie - odparła Krysia.
- Nie wątpię, że chciałby już tu gospodarzyć - mruknęła Marpezja.
Krysi zrobiło się głupio i sama zaniosła gościom herbatę. Dołączyłem do towarzystwa w świetlicy i obserwowałem, jak Marpezja przysiadła się do Arka i po chwili już oboje chichotali i szeptali sobie na uszko.
Marpezja chciała mnie zranić i zrobiła to, chociaż nie miała powodu. Zmęczony tym wszystkim poszedłem spać. Po północy obudził mnie Horst szarpiąc moją stopę.
- Paweł, wstawaj! - szeptał. - Córkę mi porwali.
POSZUKIWANIA KRYSI * WYJEŻDŻAMY NA MIEJSCE SCHADZKI * ZWODZĘ PANA FRANCISZKA * MAZURSKIE PRZESADY * RELACJE O ŚMIERCI ŚWIĘTEGO BRUNONA * WIZYTA W KARCZMIE W RYDZEWIE
Chociaż Horst starał się zachować dyskrecję, to jednak zaraz obudzili się Piotr, “papużki” i harcerze.
- Trzeba zawiadomić policję - zdecydowała Kakadu i już sięgała po telefon komórkowy.
- Policja nie przyjmie zgłoszenia, jeżeli od chwili zaginięcia osoby dorosłej nie minęły dwadzieścia cztery godziny - studziłem jej zapał. - Panie Horst, niech pan powie, jak to się stało?
Mazur zamyślił się, podrapał się po brodzie, przestąpił z nogi na nogę.
- Nie wiem - przyznał. - Po prostu jej nie ma... - bezradnie rozłożył ręce.
- Piotrze, masz latarkę? - zapytałem przyjaciela i lekko pchnąłem go do jego namiotu. Weszliśmy tam obaj i wtedy szybko szeptem wydałem mu pewne polecenie.
- Druhowie, bierzcie latarki - rozkazałem.
Tola i jej dwaj przyboczni szybko zorganizowali grupę. Przyłączyły się do nich “papużki”.
- Idziemy obejrzeć miejsce zbrodni - powiedziałem i poprowadziłem całą gromadę do pensjonatu.
Horst własnym kluczem otworzył pokój córki, a potem włączył światło. Cała nasza grupa wtłoczyła się do niedużej sypialni, harcerze i papużki przetrząsali łazienkę, szafy, zaglądali pod łóżko. Wyjrzałem przez otwarte okno na trawnik, półtora metra niżej. Zaświeciłem latarką i ujrzałem dwa głębokie odciski sportowych butów.
- Na co pan tam tak patrzy? - zapytała Ara, zaglądając mi przez ramię.
Bez słowa wskazałem jej ślady. Zrobiłem przy tym wielce tajemniczą minę. Ona udała, że rozumie, o co mi chodzi, lecz po chwili zreflektowała się.
- Co to pana zdaniem znaczy? - dopytywała się.
- Porywacz był jeden i niósł dziewczynę, stąd tak głęboki odcisk w ziemi – oznajmiłem z powagą. - Trzeba sprawdzić na zewnątrz.
Ara zaraz podchwyciła pomysł.
- Idziemy na dwór! - krzyczała do harcerzy. - Mamy trop złoczyńcy. Sami, bez policji go złapiemy.
Wypychała młodzież. Horst miał wielce zmartwioną minę, więc gdy przechodziłem obok niego szepnąłem mu, żeby trzymał się blisko mnie. Obeszliśmy budynek, gdzie w poszukiwaniu śladów, wszyscy skutecznie zadeptali prawdziwe odciski. Na piasku podjazdu znalazłem kolejne odciski, a potem na przydrożnym żwirze mokry ślad.
- Wsiedli do samochodu, który jechał na bagna - oświadczyłem.
- Skąd pan wie, że na bagna? - dziwił się Kijanka.
- Masz tu odcisk lewego buta, a więc porywacz wsiadał do wozu zaczynając od prawej nogi - tłumaczyłem z powagą. - Nikt nie wsiada do auta tyłem, więc pojazd odjechał w tamtym kierunku.
Gromada ruszyła przez wieś w kierunku bagien. Co chwila domorośli detektywi odnajdywali ślady opon, które ich zdaniem pasowały do zachodnich marek samochodów, ulubionych przecież przez porywaczy! Na piaskowej drodze przez bagna łatwiej było iść za tropami, więc zaraz utworzyła się czołówka, której przewodniczyła Kakadu. Dyskretnie zatrzymywałem Horsta i wreszcie doczekałem się Piotra. Gdy do nas dobiegł, tylko skinął głową.
- Zatrzymaj ich dwie godziny na bagnach, a potem wracaj - rozkazałem.
Korzystając z ciemności pociągnąłem Horsta za sobą z powrotem do wsi.
- Pawle, co ty robisz? - niepokoił się.
- Wydaje mi się, że wiem, gdzie jest pańska córka - odpowiedziałem.
- U kogo?
- W dobrych rękach.
Zabraliśmy rowery i korzystając z jasnej, księżycowej nocy pojechaliśmy do Marcinowej Woli. Tam zjechaliśmy na szutrówkę prowadzącą do poniemieckich bunkrów.
Kazałem Horstowi zostawić rowery w dziurze w żwirowni i dalej skradaliśmy się na piechotę. Prześliznęliśmy się pod drutami kolczastymi na pastwiska i dalej, skuleni, szliśmy starymi okopami. Tak zbliżyliśmy się do grupy sosen na szczycie wzniesienia, które jeszcze niedawno zwiedzaliśmy z Piotrem.
Horst chciał o coś zapytać, ale ja przytknąłem palec wskazujący do ust, nakazując milczenie. Po chwili, przez odgłosy nocy, pohukiwania sów, prawie niesłyszalny trzepot skrzydeł nietoperzy, rechot żab, dosłyszeliśmy cichą rozmowę.
Wyjrzeliśmy nad gałązkami krzaków głogu. Krysia i Romek siedzieli przytuleni do siebie, oparci o pień drzewa, zapatrzeni w jezioro. Rozmawiali o tym, o czym w takich chwilach mówią zakochani młodzi ludzie.
Horst ze zrozumieniem pokiwał głową. Dał znak, że możemy się wycofywać. Gdy obejrzeliśmy się, zauważyliśmy biegnącą przez pole krępą sylwetkę pana Franciszka.
- Niech pan się schowa - rozkazałem Horstowi.
Staruszek skrył się w rowie, a ja szybko, starając się jak najciszej stawiać kroki, zmierzałem w kierunku pana Franciszka. Pędził jak byk z nisko zwieszoną głową, z nieodzownym bacikiem.
- A co?! - zdziwił się, gdy mnie spostrzegł.
- Cicho - nakazałem mu szeptem. - Ważą się losy pańskiego syna.
- Ja wiem, z tą zołzą wybrał się na randkę!
- Nie zołzą - zapewniałem.
- Inną sobie znalazł? - ucieszył się pan Franciszek. - Pokaż pan, która to?!
Pan Franciszek starał się mnie ominąć, ale blokowałem mu przejście.
- Chce pan synowi na drodze do szczęścia stanąć? - atakowałem. - Niech posmakuje tego nektaru, a wesele szybko będzie.
- Pan to niby taki smakosz, a jeszcze bez obrączki? - pan Franciszek zapytał, poprawiając kapelusik.
- Wie pan, w Warszawie trudno spotkać...
- Porządną dziewczynę - wtrącił pan Franciszek.
Udało mi się zawrócić go na drogę do Marcinowej Woli.
- Porządnych dziewczyn w Warszawie jest wiele - zapewniałem. - Tylko ja już stary jestem i każda myśli, że jak dotąd nie jestem żonaty, to mam jakiś feler.
- A ma pan?
- Tak, zajmującą pracę - odparłem. - Dlaczego pan tu przyszedł?
- Nie mogłem spać, jakoś mnie tak kręciło z boku na bok i wstałem, idę do kuchni i nie słyszę, żeby mój Romuś chrapał - opowiadał pan Franciszek. - Wchodzę, patrzę, nie ma drania. Pomyślałem, że z tą wiedźmą z sąsiedztwa uciekł migdalić się. Najpierw poleciałem na bagna, ale tam ci harcerze manewry robili. Biegali z tymi latarkami, kółka kręcili. “Spłoszą słowiczki” - pomyślałem i wróciłem do domu, ale Romek nie wracał, to tu przybiegłem, bo tu podobno młodzi na schadzki chodzą.
- Trafił pan, ale po drodze byłem ja - zażartowałem.
- Tak, ale po co pan tu przyszedł?
- Po to samo, bo Horstowi córka uciekła...
- No i dobrze, wiedziałem, że to podfruwajka - pan Franciszek wtrącił swoje trzy grosze.
- Nie do końca, ale... - z rezygnacją machnąłem ręką.
Pan Franciszek przed snem zaprosił mnie na kubek domowej nalewki z wiśni i potem wracałem do namiotu wciąż czując na języku cierpki smak wiśniówki.
Rano obudził mnie Piotr. Stał przed moim namiotem w pidżamie, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, z kosmetyczką w dłoni.
- Czas na kąpiel i golenie - oznajmił. - Dziś jest niedziela i Horst udostępnił nam swoją łazienkę.
Zebrałem swoje przybory toaletowe i poszedłem za Piotrem.
- Wybieramy się na mszę? - upewniałem się.
- Jasne - mruknął Piotr goląc się.
- Do Rydzewa, potem pójdziemy na obiad, jak ludzie do “Gospody pod Czarnym Łabędziem”.
- Ty stawiasz?
- Tak - Piotr poważnie skinął głową. - Jutro przepłyniemy na drugą stronę jeziora i pójdziemy do Milek.
- Po co? - dziwiłem się.
- Tam też jest kościół.
- Czy nie traktujesz wskazówki o kościele zbyt dosłownie?
- Czemu?
- Idziesz tropem kościołów, szukasz miejsca, gdzie wdzięczny potomek kupca wystawił świątynię lub chociażby kaplicę.
- Tak, zgadza się. Wiesz, dlaczego wybrałem te dwie miejscowości?
- Nie.
- Zauważyłeś, że to jedyne kościoły w okolicy? Kolejny jest w Okartowie. Te bagna to bardzo interesujący teren. Wczoraj wysłałem mailem prośbę do kolegi, by przesłał mi informacje o wynikach wykopalisk w Pieklicach. Jak wrócimy, dam ci przejrzeć. Jestem pewien, że jesteśmy blisko znaleziska. Co do instrumentalnego traktowania wiary, to Mazurzy w tym względzie byli o niebo lepsi.
Roześmiałem się, gdy to powiedział. Wracaliśmy już do swoich namiotów i ten śmiech usłyszała Kakadu.
- Panowie żartują już od rana? - zastąpiła nam drogę. - Może z tego, jak pan Piotr ciągał nas po bagnach, a w tym czasie pan Paweł był na późnej, zakrapianej wiśniówką kolacji u pana Franciszka?
- Śmiejemy się z mazurskich przesądów - tłumaczył się Piotr.
- Córka pana Horsta się znalazła? - Kakadu nie dawała spokoju.
- Tak... nie wiem - wahałem się.
- Ha! - Kakadu wymierzyła we mnie palec wskazujący. - Złapałam pana na kłamstwie.
Krysia wróciła, widziałam ją, jak o świcie krzątała się wokół pensjonatu. Jestem pewna, że pan Paweł był zaangażowany w jej szybkie odnalezienie...
Wokół nas zebrała się grupka harcerzy z Tolą na czele. Druhna przysłuchiwała się wszystkiemu z uwagą.
- Dość tego - przerwała przemowę Kakadu. - Za pół godziny śniadanie i wymarsz do Rydzewa. Jak wrócimy, zorganizujemy drugi sąd nad panami Piotrem i Pawłem. I tym razem wyciśniemy z nich całą prawdę - zapowiedziała.
Po śniadaniu wyszliśmy całą grupą do Rydzewa. Dołączyli do nas Galindowie, którzy jeszcze dziś wracali do “Raju Galinda”. Mieli odpłynąć motorówką do osady Izegpsusa, gdzie yuppies mieli zaparkowane auta, którymi wracali do Warszawy. Marpezja szła na końcu kolumny pod rękę z Arkiem, okazując mi jawne lekceważenie. Ilona, zła, że najważniejszy chłopak wśród galindzkich letników jest zajęty, okazywała jawne zainteresowanie Piotrem.
Ten opowiadał harcerzom o mazurskich przesądach.
- Po pierwsze, podział na katolicką Warmię i ewangelickie Mazury jest wielkim uproszczeniem - tłumaczył młodzieży. - Otóż, tu, jak wszędzie, ludność różnych wyznań mieszała się, a nawet Mazurzy wielce sobie cenili sąsiedztwo katolickich księży, bo wierzyli w ich większą moc czarowniczą niż pastorów. Do tego niemieccy badacze życia religijnego Mazurów wskazywali na powszechne wśród nich czytanie tak zwanych “Listów niebieskich”.
- Co to było? - dopytywał się jeden z młodszych harcerzy.
- Zwano je także “Kluczami niebieskimi”; były to pisma drukowane gotykiem, z licznymi mazuryzmami, a ich treść stanowiła mieszaninę chrześcijańskich i zabobonnych proroctw zapowiadających rychłe nadejście końca świata. Innym szczegółem, który drażnił ewangelickich obserwatorów Mazurów, to ich często składane śluby i wota. Mazurzy gotowi byli przyrzec wszystko i składać ofiary w trzech kościołach na raz, w tym jednym katolickim. Podczas komunii ołtarz był oblegany przez Mazurów, którzy na ołtarzu składali ofiary.
- Czy nie był to element pogański w wierze chrześcijańskiej? - zastanawiał się Kijanka.
- Myślę, że Mazurzy, o których tu mówimy przejaskrawiając pewne zwyczaje, byli głęboko wierzący, jednocześnie zachowali typową chłopską zapobiegliwość - uśmiechnął się Piotr. - Gdy mazurskiemu chłopu skradziono konia, to biegł do kościoła, by dzwoniono, bo wierzył, że złodziej nie ruszy się z miejsca, gdy usłyszy dźwięk dzwonu. Opisywana była opowieść o właścicielce szynku w Mikołajkach, która pod kotłem z gorzałką przechowywała opłatek. Ludzie tłumnie schodzili się do szynku jak do kościoła. Po śmierci nie zaznała spokoju i przez dziecko przekazała wdowcowi wiadomość o opłatku. Ten zaniósł go do kościoła, by uwolnić duszę żony od cierpień. W noc sylwestrową, idąc na mszę trzeba patrzeć na cienie innych. Czyj cień nie ma głowy, ten umrze w nowym roku. Ciekawe obyczaje miały też panny na wydaniu. Dziewczęta pragnące wyjść za mąż maszerują nad rzekę, gdzie biorą z dna garść kamyków. Zanoszą je do domu, do światła. Jeśli liczba kamyków jest parzysta, dziewczyna wyjdzie za mąż w nowym roku, jeśli nieparzysta - oczywiście nie. Jeśli wśród kamyczków znajdzie się robaczek, to panna będzie miała dziecko nie wychodząc za mąż. W okolicach Olsztynka dziewczęta szły zimą do przerębli i sięgały ręką do samego dna. To co dziewczyna miała w dłoni oznaczało zawód jej przyszłego męża: żelazo - kowala, drewno - stolarza, cegła - ceglarza, muszelka - rybaka, słoma - gospodarza...
Piotr bawił towarzystwo opowieściami, a do mnie podszedł Izegpsus.
Maszerowaliśmy w ciepłe niedzielne przedpołudnie po piaszczystej drodze z Pieklic do Rydzewa. Na łąkach cieszyliśmy się prażącymi promieniami, śpiewem ptaków umykających przed nami na pola.
- Jak tam wasze poszukiwania? - zapytał mnie wódz Galindów.
Wykonałem szeroki gest wskazując na okolicę.
- Wciąż szukamy - odparłem.
Izegpsus zadumał się. - Nie wiem, jak wam pomóc - powiedział. - Jak nie będziecie mieli żadnego dobrego pomysłu, wpadnijcie do mnie. Mam bogatą bibliotekę na temat Prusów, może coś znajdziecie dla siebie.
- Warto mieć podejście naukowe do tych ludzi? - dziwiłem się patrząc na radosne twarze Galindów, którzy myślami byli już w swych biurach. - Odnoszę wrażenie, że wystarczyłoby im tylko trochę szaleństwa, które wykracza poza ramy ich życia.
- Wiesz, jakie jest pochodzenie mojego imienia?
- Oczywiście, gdy pływałem po Jeziorze Dobskim, słyszałem o galindzkim wodzu Izegupsie, który mieszkał na wyspie Gilmie. Podobno była ona także świętym miejscem Galindów.
Szliśmy wolno, więc grupa już nas minęła. Izegpsus wziął z pobocza patyczek i namalował na piaszczystej drodze znak nieskończoności - położoną na boku ósemkę.
- Imię Izegups zapisuje się też jako Ysegups - wódz napisał nad znakiem to imię. – Z czym ono ci się kojarzy?
- Z imieniem Jezus - odpowiedziałem. - Słyszałem o tym, jakoby to na ziemiach owego Izegupsa święty Brunon miał przechodzić próbę ognia, a imię Ysegups lub po litewsku Jesugywas znaczyło “Jezus jest żywy”.
- Tak jest - Izegpsus zadowolony skinął głową. - Wy szukacie osady założonej przez chrześcijańskiego Elderyka, do której w XI wieku trafił kupiec. Mniej więcej w tym samym okresie był tu święty Brunon i ochrzcił jakiegoś wodza. Nie daje ci to do myślenia? Może nie szukacie osady Elderyka, tylko grodu Izegupsa, a może ten wódz był praprawnukiem Elderyka?
Dołączył do nas Piotr.
- To ciekawe, co pan mówi - Piotr przyznał rację wodzowi. - Wie pan jednak, że historycy do dziś nie są pewni, gdzie dotarł i zginął Brunon z Kwerfurtu?
Izegpsus zmrużył oczy jak chłopiec szykujący się do żartu.
- Nawijaj, mądralo - powiedział z uśmiechem.
Szliśmy we trzech, z oddali widzieliśmy już kryty dachówką barokowy hełm wieży kościoła w Rydzewie, a Piotr opowiadał.
- Bruno pochodził z zamożnej rodziny właścicieli Kwerfurtu i urodził się pomiędzy 974 a 978 rokiem. Już w 1002 roku w Niemczech, po pobycie we Włoszech, otrzymał sakrę biskupią. Wtedy wyjechał na pierwsze misje do Polski, na Węgry i Ruś. W 1008 roku prowadził akcję misyjną wśród Pieczyngów. Historycy podejrzewają, że to za namową Bolesława Chrobrego Bruno wyruszył z misją do Prusów. Polski książę chciał powiększyć strefę swych wpływów.
- A może chciał się pozbyć z kraju nadgorliwego biskupa? - zażartował wódz Galindów.
- Wielu historyków próbowało zrekonstruować trasę świętego Brunona – kontynuował niezrażony Piotr. - August Kolberg określił miejsce i datę śmierci: okolice Susza i Prabut, 14 lutego 1009 roku. Obszerne i ciekawe teorie przedstawił Johannes Voigt. Według niego, Brunon z Kwerfurtu w 1008 roku wyruszył z Łomży na północ, drogą na Kolno, Pisz i Giżycko. W Niegocinie miał ochrzcić cały lud galindzkiego wodza. Kolejni badacze przesuwali miejsce śmierci ku granicy prusko-litewskiej.
- Jakie znamy źródła dotyczące wyprawy misyjnej świętego Brunona? - zapytałem.
- Relacja kapelana Wiperta, uczestnika wydarzeń, znana nam jest tylko z późniejszych kopii, na przykład w kodeksie z Tegernsee z końca XI wieku. Tutaj jako miejsce męczeńskiej śmierci wskazano Prusy. Są też trzy źródła saskie: “Kronika Thietmara”, “Roczniki Kwedlinburskie” i “Gesta Archiepiscoporum Magdeburgiensum”. Pierwsze źródło wskazuje na pogranicze Prus i Rusi, a pozostałe - Litwy i Rusi. Trzecia wersja powstała w 1040 roku, a jej autorem był Piotr Damiani. Co prawda pisał o Rusi, ale chodziło mu o Prusy, bo wspominał o poganach znających świętego Wojciecha. Na początku XV wieku pojawiła się jeszcze inna wzmianka o śmierci Brunona. W tekście podano nazwę rzeki, do której wrzucono głowę Brunona - Alstra i imię sprawcy - Zebeden. Tak więc wpierw Brunon ochrzcił księcia - Nethimera. Oczywiście wówczas na ziemiach pruskich, litewskich czy jaćwieskich nie było takich oficjalnych urzędów. Nethimer przyjął chrzest w towarzystwie 300 wojowników w długim jeziorze. Taka liczba wojów odpowiadałaby mniej więcej wielkości ówczesnej podstawowej pruskiej jednostki terytorialnej, zwanej według krzyżackich relacji “pulko”. Wcześniej jednak musiał przejść próbę ognia jako dowód prawdomówności.
- Ciekawe, jak on to przeszedł? - zastanawiał się Izegpsus.
Wydawało mi się, że wodza bardzo interesowała techniczna strona przedsięwzięcia.
- Była zima - Piotr tłumaczył jak małemu dziecku. - Rozpalono dwa stosy z grubych bali, prawdopodobnie wilgotnych. Sam Brunon występował w grubych szatach liturgicznych, zapewne w kapturze. Potem misjonarz przeniósł się na sąsiednie ziemie. Tam nie przyjęto go przychylnie. Może to za sprawą niezadowolonych z nowej wiary poddanych Nethimera? Tam zabito świętego Brunona. Późniejsza legenda dowodzi, że w miejscu męczeńskiej śmierci pod naciskiem Bolesława Chrobrego postawiono świątynię.
Zerknąłem na Piotra przy jego ostatnich słowach.
- Wiem, Pawle - przyznał mi rację. - Wszystkie te legendy i opowieści o Izegupsie, Brunonie i Nethimerze dziwnie łączą się, przeplatają... Boję się, że nieprędko się w tym połapiemy.
Doszliśmy do Rydzewa. Mogliśmy zobaczyć masywną sylwetkę kościoła stojącego w centrum wsi, na cyplu pomiędzy jeziorami Boczne i Niegocin. Otoczony półtorametrowej wysokości murkiem, miał od strony jeziora, skierowaną ku wodzie, kapliczkę z Matką Boską. Na brzegu była specjalna przystań dla żeglarzy. Właśnie kilka załóg przybyło tu na mszę. Na parkingu zebrało się kilkanaście samochodów, spieszyli mieszkańcy okolicznych wiosek.
Razem z tłumem weszliśmy do środka. Świątynia była budowlą o założeniu salowym, przykrytą dwuspadowym dachem, z czworoboczną wieżą od wschodu. Nad nawą główną było sklepienie kolebkowe, a nad bocznymi płaskie. Stanąłem przy drzwiach do zakrystii i słuchałem mszy.
Gdy wychodziliśmy, czekali na nas pan Franciszek i Romek.
- Chodźcie do gospody na kielicha - zaprosił mnie i Piotra.
Galindowie także szli do gospody na posiłek przed ostatnią podróżą, a wódz zaprosił harcerzy na ciepłą strawę; poszliśmy tam całą gromadą. W środku był tłum klientów, w powietrzu wisiała siwa chmura dymu papierosowego, a pośród tego wszystkiego uwijały się kelnerki w kolorowych strojach ludowych. Zajęliśmy długi stół otoczony ławami. Zaraz ustawiono przed nami miski z chłodnikiem i wielkie misy z ziemniakami przybranymi młodym koperkiem. Pan Franciszek skinął ręką i przed nim, przed Piotrem i przede mną postawiono szklanki z mocnym, przejrzystym trunkiem.
Izegpsus na ten widok tylko się uśmiechnął, a harcerze popatrzyli na nas z potępieniem. “Papużki” patrzyły zaciekawione, czy damy radę tyle wypić.
Najpierw posililiśmy się. Potem łyknęliśmy ze szklanek. Pan Franciszek swoją wychylił jednym haustem.
- Co, niedobre? - zaciekawił się, widząc nasze wykrzywione miny.
- Wspaniałe - obaj zapewnialiśmy, szybko zajadając chłodnik, by już przestały nas palić nieprzyzwyczajone gardła.
W “Gospodzie pod Czarnym Łabędziem” cały wystrój stanowiły stare mazurskie meble, dawne narzędzia domowe i rustykalna zastawa. Miejscowi chłopi stali rzędem przy barze pijąc piwo. Przed kontuarem było dużo wolnej przestrzeni, którą wkrótce zajęły tańczące pary.
Patrzyłem na tę przedziwną atmosferę żywcem przeniesioną z minionych epok.
Przysiadł się do mnie wódz Galindów.
- Umiesz tańczyć? - zapytał.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
- Nie, za stary jestem na takie fikołki - zaśmiał się Izegpsus. - Z młodą byś zatańczył - namawiał. - Znam ją i wiem, że musicie coś sobie wytłumaczyć.
Zerknąłem w kierunku Marpezji. Siedziała koło Arka zadumana, nie słuchała wygłupów yuppies. Zagrano melodię z ekranizacji polskiej powieści w wykonaniu znanej wokalistki i zebrałem się na odwagę. Wstałem. Wódz podawał mi jeszcze szklankę, żebym wypił dla animuszu, ale już szedłem ku dziewczynie. Skłoniłem się grzecznie i poprosiłem j ą do tańca. Początkowo wahała się. Arek zrobił groźną minę, jakby był zazdrosny. Marpezja wstała i podała mi dłoń. Wyszliśmy na zdarte, szerokie deski parkietu. W rytm ballady kołysało się już kilka par. Marpezja oparła się o mnie, przytuliła, a ja miałem czas, żeby jej wszystko opowiedzieć i wytłumaczyć. Nawet nie zauważyliśmy, gdy trzeci raz powtórzono tę samą piosenkę. Marpezja powiedziała “przepraszam” i spojrzała mi w oczy, w których nieoczekiwanie dojrzałem zbierające się łzy. Równie zaskakujący był nagły cios ciężkim kuflem w tył głowy.
BÓJKA Z ARKIEM * CZY PSYCHIATRA MOŻE BYĆ CHIRURGIEM? * SKÓRA WĘGORZA * WYPRAWA DO MIŁEK * KOLACJA U PANA FRANCISZKA
Nie życzę nikomu tego uczucia, gdy w głowie huczą tysiące trąb jerychońskich, w ustach czuć słodki smak własnej krwi, a nogi same się uginają ciągnąc ku ziemi. Najbardziej jednak denerwowało mnie, że napastnik nie miał dość honoru i zaatakował mnie z tyłu.
- Trzymaj się od niej z dala! - usłyszałem głos Arka.
Młody menedżer poczuł się chyba na urlopie zbyt rozluźniony i postanowił w westernowym stylu załatwić swoje porachunki. Stał nade mną i uśmiechał się. W lokalu zapanowała cisza. Miejscowi cieszyli się na spodziewane widowisko i powstrzymywali młodych kelnerów, chyba praktykantów, przed interwencją. Marpezja chciała mi pomóc wstać, ale Izegpsus powstrzymał ją gestem dłoni. Przyglądał się ciekawie temu, co się wydarzy.
Leżałem dłużej niż mój mózg potrzebował, żeby obudzić się z oszołomienia. Gdy Arek dumnie rozglądał się po sali, oczekując chyba oklasków, nogami zrobiłem nożyce i natychmiast położyłem go na podłodze. Upadł z hukiem, nikt go jeszcze nie nauczył tego co znaczy upadek, więc w żaden sposób nie chronił się.
Wtedy całą grupą rzucili się na mnie koledzy Arka. Błyskawicznie umknąłem im i opadli na pustą podłogę lub uderzyli się o meble. Z półki spadły dwie puste butelki po francuskim winie, które stały tam jako ozdoby ze względu na wymyślny kształt i ładne etykiety. Brzęk szkła ostudził zapały zapaśników - Galindów. Teraz to ja stałem pewnie na lekko ugiętych nogach, gotowy odeprzeć każdy atak. Tylko Arek wstał, żeby ze mną walczyć.
Nie podejrzewałem, że w kimś z jego pozycją może tkwić taki człowiek, który chwyci za rozbitą butelkę, zwaną potocznie “tulipanem” i rzuci się na mnie z tą prymitywną bronią.
Pierwszemu jego zamachowi towarzyszyło ciche westchnienie obecnych kobiet.
Uchylałem się oczekując stosownej okazji do rozbrojenia wroga. Kątem oka zauważyłem na kredensie, na wystawie starych naczyń, drewniany tłuczek do ziemniaków. Złapałem go, co tylko wzbudziło śmiech wśród mężczyzn.
- Kuchcik nie będzie podrywał mojej dziewczyny - oznajmił Arek z dzikim błyskiem w oku.
- Nie jestem twoją dziewczyną! - krzyknęła Marpezja.
Widziałem, jak Izegpsus z uśmiechem coś tłumaczył postawnemu właścicielowi gospody, który zapewne chciał wezwać policję. Zastanawiało mnie, czemu wódz Galindów kazał mi przechodzić tę dziwną próbę.
Arek znowu zamachnął się i widziałem, że od razu jego ręka wykonywała wahadłowy ruch w drugą stronę. Właśnie z ziemi podnosił się jeden z kolegów Arka i mógł przypadkowo zostać skaleczony przez przyjaciela. Pchnąłem wstającego, sam znajdując się na trasie poszarpanej, szklanej krawędzi rozbitej butelki. Ostrze przecięło mi prawe przedramię.
Potwornie mnie zapiekło i odruchowo krzyknąłem z bólu.
Na widok krwi zapadła cisza, którą przerwał krzyk Ilony.
- Arek, przestań! Chcesz iść siedzieć za tego czereśniaka?!
Arek na moment stanął, co wykorzystałem i wycofałem się w mniej ludne miejsce, do wyjścia na taras. Po chwili yuppie ruszył do ataku i ze zwycięskim uśmiechem biegł w moją stronę. Stałem plecami do przeszklonej ściany; z dworu do środka dostawało się światło, które oślepiało Arka. Podniosłem lewą dłoń uzbrojoną w tłuczek do ziemniaków i rzuciłem go.
Zafurkotał w powietrzu, w sekundę przeleciał te kilka metrów trafiając Arka prosto w mostek.
Uderzenie musiało być dla niego zaskakujące, do tego potężne, bo sam przecież szybko biegł i niejako nadział się na moją drewnianą pałkę. Arek stał pochylony, starając się nabrać powietrza. Wykręciłem mu rękę i “tulipan” wypadł na podłogę. Bez słowa zawróciłem na taras. Usiadłem na ławce i patrzyłem na jezioro i Bogaczewo, wieś na drugim brzegu.
Najpierw przyszedł Izegpsus. Fachowo obejrzał ranę.
- Trzeba zszyć - powiedział. - Chcesz złożyć skargę na tego szaleńca?
- Nie - mruknąłem. - Czemu pozwolił pan na ten pojedynek? - zapytałem.
- Wiedziałem, że użyjesz galindzkiej broni - pałki - uśmiechnął się wódz. – Chodźmy do biura, zszyję ci ranę.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
- Jestem lekarzem - wyjaśnił wódz.
Posłusznie poszedłem zanim do maleńkiego drewnianego domku obok gospody.
Właściciel lokalu przyniósł dzbanek zimnej wody z miętą i cytryną, które najlepiej gasiły pragnienie. Izegpsus otworzył szafkę oznaczoną czerwonym krzyżykiem. Była tam pokaźna apteczka.
- Różne rzeczy dzieją się na wodzie i trzeba być przygotowanym - wyjaśnił szynkarz.
- Pan będzie mnie zszywał? - dopytywałem się wodza.
- Tak - odparł z powagą.
- Pan jest psychiatrą.
- To nie lekarz?
- Tak, ale...
- Słuchaj - Izegpsus położył mi rękę na ramieniu. - Trzydzieści lat temu byłem pierwszym psychiatrą w wiejskim ośrodku zdrowia w Polsce. Ty wiesz, z jakimi przypadkami miałem do czynienia? Kiedyś przywieźli do mnie faceta z zapaleniem wyrostka robaczkowego, kiedy indziej rodzącą kobietę.
- Operował pan? - z przerażeniem otworzyłem oczy.
- Nie operowałem, ale poród przyjąłem - odpowiedział z dumą.
Podczas rozmowy przygotował wszystkie potrzebne mu narzędzia. Wtedy do środka weszła Marpezja.
- Piotr i te dwie panie odprowadzają harcerzy do Horsta - wyjaśniła.
- Pan Franciszek z Romkiem też z nimi idą. Tato, Arek też będzie potrzebował twojej pomocy...
- Gdzieżeś się nauczył tak pałką rzucać? - zapytał mnie Izegpsus.
- Takie miałem życie, że różnych rzeczy się nauczyłem - odpowiedziałem z uśmiechem, który zamienił się w wycie, gdy wódz błyskawicznie zaaplikował mi zastrzyk znieczulający w ramię.
- Takiej sztuczki nie znałeś - uśmiechnął się.
- Nie.
- Czemu biłeś się z tym idiotą? - Marpezja stanęła po mojej lewej stronie, głaskała mnie po dłoni i głęboko patrzyła w oczy.
- Musiałem się bronić.
- Już taka nasza ułańska fantazja - dopowiadał Izegpsus, który gdy odwróciłem głowę w kierunku jego córki, znalazł się za moimi plecami.
Siedziałem na wysokiej kozetce i nie obchodził mnie świat dokoła, nic prócz Marpezji.
- Może jak odwieziemy wycieczkę, to dołączę do waszych poszukiwań? – zapytała mnie dziewczyna.
- Będę szczęśliwy.
- To będą migdały, a nie poszukiwania - mruknął wódz.
- To wyjdź po mnie tutaj jutro wieczorem - poprosiła Marpezja. - Będziesz?
- Tak - zapewniałem.
- Dzielnie się spisałem - stwierdził Izegpsus.
Obejrzałem się na niego i na zaszytą ranę. Ścieg wyglądał fachowo, podobnie jak opatrunek, który założył mi wódz Galindów.
- Czy wodzowie Galindów byli także szamanami? - zażartowałem.
- Czasami. Galindowie mieli demokrację prawie doskonałą, bo wybierali wodza do każdego konkretnego zadania, nie było kadencji, partii... Rozumiesz?
- Tak - uśmiechnąłem się.
Izegpsus wyszedł razem z karczmarzem. Marpezja pocałowała mnie w usta i szybko wybiegła za ojcem. Oboje doszli do dużej łodzi motorowej, na której pokładzie byli Galindowie. Do jej rufy zacumowano jedną z mniejszych lodzi.
Na miękkich nogach, jeszcze oszołomiony po znieczuleniu wyszedłem na słońce.
Wtedy podszedł do mnie Arek.
- Przepraszam - powiedział wyciągając rękę. - Trochę się zagalopowałem.
Uścisnąłem jego dłoń.
- Ale sprawa osady jest nadal otwarta - zapowiedział Arek. - Gdyby nie to, że muszę wracać do pracy, to bym ją odnalazł.
- Może - uśmiechnąłem się.
Galindowie przyglądali nam się z łodzi z wielkim zainteresowaniem. Arek pożegnał się ze mną, życzył powodzenia i dołączył do swoich. Jeszcze kwadrans spoglądałem za łodzią, a potem pożegnałem gospodarza karczmy, który dziwnie na mnie patrzył.
Samotnie szedłem przez łąki, rozkoszując się ciepłem lata, śpiewem ptaków, słabym, chłodnym wietrzykiem dolatującym znad jezior. Czułem, że jesteśmy z Piotrem bliscy rozwiązania zagadki. Miałem przeczucie, że nie zwróciliśmy uwagi na jakąś bardzo ważną wskazówkę. Starałem się przeanalizować przebieg naszych dotychczasowych przygód i z zaskoczeniem stwierdziłem, jak mało czasu poświęciliśmy historii. Zerknąłem na zegarek. Mieliśmy z Piotrem jeszcze dość czasu, by wyruszyć do Miłek. Przyspieszyłem i po godzinie dotarłem do Pieklic. W obozie wszyscy czekali na mnie, by mi pogratulować walki i obejrzeć ranę, a właściwie sam bandaż.
- Postanowiłam, że sąd nad panami odroczę do kolacji - oznajmiła mi Kakadu, gdy już zostałem obejrzany przez obozowiczów.
- Po pierwsze, dziś jesteśmy zaproszeni na kolację u pana Franciszka, więc proszę o odroczenie terminu rozprawy - odparłem. - Po drugie, proszę o wyznaczenie obrońcy.
To drugie stwierdzenie najbardziej zaskoczyło Kakadu. Odszedłem od niej dumnie wyprostowany.
- Jak się czujesz? - wypytywał Piotr, gdy na moment zostaliśmy sami.
- Dobrze, jeżeli obiecasz, że będziesz wiosłował, to możemy płynąć do Milek.
- Doskonale - ucieszył się przyjaciel. - Wezmę dla ciebie wyniki badań, to sobie poczytasz po drodze. Piotr pobiegł po wiosła i torbę, a ja zszedłem na brzeg jeziora. Stanąłem na drewnianym pomoście, gdzie odwrócony do góry dnem leżał nasz kajak. Próbowałem go dźwignąć, ale wtedy zabolało mnie przedramię. Syknąłem z bólu. Czułem, że mimo zabiegów Izegpsusa ręka spuchła.
- Zachwacona - usłyszałem głos Horsta.
Stary Mazur miał rzadki talent podchodzenia człowieka w absolutnej ciszy. Z
zatroskaną miną obejrzał przedramię. Powąchał ranę.
- Niech pan poczeka - mruknął i odszedł do maleńkiego budyneczku wędzarni ukrytej wśród krzaków czarnego bzu.
Wrócił po minucie niosąc coś zawiniętego w przetłuszczony papier. Wtedy nadszedł też Piotr niosący wiosła. Zaskoczony patrzył na zabiegi Horsta. Ten rozwinął papier.
- Skóra z węgorza - wytłumaczył pokazując swój skarb. - Pan ponosi do nocy, a przed snem spali - tłumaczył owijając mi zranione przedramię.
Całość owinął bandażem i pomógł Piotrowi wodować “Marpezję”. Usiadłem z tyłu. Piotr wiosłował, a ja sięgnąłem po torbę, gdzie miały być materiały z wykopalisk. Znajomy Piotra przesłał je pocztą elektroniczną, a przyjaciel wydrukował je na komputerze Krysi.
- Możesz czytać głośno - zaproponował Piotr.
Nim spełniłem jego polecenie, opowiedziałem o przeprosinach Arka.
- Zmądrzał czy coś kombinuje? - zastanawiał się Piotr.
- Powiedz lepiej, jak tam rozstanie z naszym podwójnym agentem?
- Zostawiła mi swoją wizytówkę - Piotr oznajmił z dumą.
- Zadzwonisz do niej?
- Może.
Płynęliśmy na północ, gdzie na wschodnim brzegu miała być przystań i skrót przez pola do Miłek, a ja czytałem.
- Odnalezione na bagnach groby charakteryzują się niespotykanym gdzie indziej bogactwem wyposażenia. Szczególnie imponująca jest znaczna ilość ozdób, głównie okuć pasa, zapinek, fibuli, wykonanych z metali szlachetnych. Dominują zapinki kabłąkowe, wyraźnie proweniencji nadreńskiej, czarnomorskiej i południowowschodnio-europejskiej. Zato zapinki kuszowate mają lokalne pochodzenie z bałtyjskiego kręgu kulturowego. Miejscowe pochodzenie ma także ceramika grobowa. Wygląda na to, że trafiliśmy na to, czego szukaliśmy - powiedziałem przerywając czytanie.
- Nie - stanowczo odparł Piotr. - Jesteśmy bardzo blisko, ale to nie to.
- Jak to? - dziwiłem się. - Masz bogate wyposażenie grobów. Ozdoby, jak tu napisano, pochodzą w większości z żeńskich pochówków. To pasuje do tego, co mówiłeś o Gotach.
- Jakbyś doczytał do końca, to zauważyłbyś, że męskie groby mają wyposażenie pochodzenia bałtyjskiego. Czego to dowodzi? Zaraz pewnie wysnujesz fantastyczną hipotezę, że przybyły tu gockie Amazonki, a wśród nich tak bliska twemu sercu Marpezja.
- Może mężczyźni byli niewolnikami albo najemnikami?
- Nie, to nie to. Pomyśl, co odróżniało ludzi Elderyka od pozostałych w okolicy?
- Wiara, podobno byli chrześcijanami - odpowiedziałem. - Moim zdaniem, mogły im się podobać stare, zwłaszcza złote zapinki. Patrz, jakie ładne - podsuwałem Piotrowi wydruk zdjęcia. Zapinki były zdobione paskami, guzami, esowatymi wygięciami, a na dwóch znalazłem stylizowany krzyż. Zwłaszcza te reprodukcje pokazywałem Piotrowi.
- Krzyż ma swoją symbolikę dla chrześcijan, dla pogan to ładna figura geometryczna. Była kiedyś lansowana teoria o powstaniu kultury galindzkiej zajmującej się pobieraniem cła od karawan jadących do Sambii po bursztyn. Tym tłumaczono pojawienie się w grobach znalezisk z dalekich zakątków Europy. Po kilku latach takiej działalności kupcy omijaliby galindzkie puszcze. Potem próbowano teorii pogranicza, że przez dzisiejsze Mazury przebiegał szlak osad targowych zamieszkiwanych przez ludność o odmiennym etnosie. Czemu jednak te znaleziska pojawiły się w VI wieku w kilku miejscach na raz?
- Czemu? - Bo przybyli tu nasi Goci-Galindowie. Między nimi byli do dziś nieodkryci potomkowie Elderyka.
- Jesteś tego pewien, że Elderyk istniał? Pamiętasz wczorajszą rozmowę z Izegpsusem? Może jedna z grup na krótko przyjęła chrzest od świętego Brunona?
- Pawle, zapominasz, że nawet później, w czasach krzyżackich Prusowie po chrzcie wracali do pogaństwa - spokojnie tłumaczył mi Piotr. - Jeszcze w lipcu 1525 roku książę Albrecht Hohenzollern pisał do urzędników, by zwalczali resztki pogańskich zabobonów. Miał na myśli między innymi składanie ofiar ze zwierząt. Powołujesz się na złe dowody dla poparcia tezy, że właśnie w tych okolicach była osada księcia Elderyka.
- Doprawdy nie wiem, jakich dowodów ci potrzeba? - powiedziałem oburzony.
- Zawartych w grobach.
- A co tu napisano? - stukałem w raporty archeologiczne. - Bogate wyposażenie. Jest nawet wzmianka o żelaznym radle. Jeśli się nie mylę, to oznaka zaawansowanego rolnictwa, z którym mieszkańcy tych okolic mogli zetknąć się w zachodnich częściach Europy i tu przywieźli to narzędzie. Tak?!
- Tak, ale... Zapominasz, że książę Elderyk i jego ludzie byli chrześcijanami. Pomijam taki szczegół jak znak krzyża, ale chrześcijanie nie tworzyli cmentarzysk z urnami na szczątki spalonych zwłok. Pamiętaj, że książę Elderyk przyjął chrześcijaństwo w europejskim kręgu kulturowym, a nie na przykład w Etiopii.
- Masz rację - przyznałem. - Jeżeli nie znamy lokalizacji grodziska, cmentarza nie znajdziemy bez wykopalisk, to kościół, pamiątka słowności rodziny kupieckiej pozostaje jedynym śladem.
- Tak jest - Piotr skinął głową i kazał mi skręcić do brzegu. Dotarliśmy do wygodnego pomostu z plażą w pensjonacie w Wyszowatem.
Właściciel obiektu obiecał nam przypilnować kajaka i wskazał ścieżkę, skrót przez łąki do Miłek. Osadę tę w 1475 roku założył Milek, sołtys z Kamionek. Już w 1481 roku powstała tu parafia. W 1529 roku otwarto w Miłkach szkołę. Sama miejscowość, siedziba gminy, jest typową ulicówką leżącą wzdłuż wybrzeża niewielkiego jeziora. W centrum stoi kościół, najstarszy zachowany na Mazurach, wybudowany pod koniec XV wieku w stylu gotyckim.
Świątynia powstała na planie prostokąta. W 1656 roku kościół został spalony, wedle legendy przez Tatarów, w rzeczywistości przez wojska polskie lub litewskie. Do dziś zachowało się ośmioboczne prezbiterium. Po pożarze dobudowano barokową wieżę i prawdopodobnie chorągiewka na dachu z datą 1669 upamiętnia tamto wydarzenie.
Akurat skończyła się msza, więc bez trudu weszliśmy do środka. Wnętrze dzieliły kolumny tworząc trzy nawy. Naszą uwagę przykuł barokowy, trójkondygnacyjny ołtarz. Po jego prawej stronie widzieliśmy witraż prezentujący niemieckich żołnierzy w mundurach z 1914 roku maszerujących na tle postrzelonego przez artylerię kościoła w Milkach, a po jego lewej był święty Jerzy zabijający smoka. Organy umieszczono na emporze pod koniec XVII wieku.
Wyszliśmy przed kościół, bo wkrótce miała rozpocząć się kolejna msza.
- Co sądzisz? - wypytywał mnie Piotr.
- Imponujące - przyznałem.
Nie miałem na myśli rozmiarów budowli, ale interesujące wyposażenie.
- Ani śladu jakiejkolwiek inwokacji na cześć ocalenia przodka - zauważyłem.
- Tak - zgodził się Piotr. - W pobliskich Staświnach, zaledwie 3-4 kilometry stąd, jest grodzisko zwane w literaturze niemieckiej Świętą lub Srebrną Górą. Najprawdopodobniej było tam miejsce kultu Prusów. Osada leżała w bardzo dobrym miejscu, pomiędzy brzegami jeziora Wojnowo a doliną rzeczki Staświnki.
Wziąłem mapę okolicy z rąk Piotra.
- Popatrz, ze Staświn odprowadzono tego kupca w okolice Giżycka, gdzie czekała reszta ekspedycji kupieckiej - pokazywałem palcem na mapie. - Może to miejsce pasuje do tej relacji, którą czytałeś? Idziemy do Staświn?
- Nie - Piotr spojrzał na zegarek. - Znane są typowo galindzkie znaleziska z grodziska w Staświnach, więc sprawdzimy je, gdy zbadamy inne ślady. Już późno, a nie możemy spóźnić się do pana Franciszka.
Rzeczywiście zrobiło się późno, więc czym prędzej wróciliśmy do kajaka i płynęliśmy do Pieklic. Piotr wiosłował, a ja zamyśliłem się.
- Coś zwróciło twoją uwagę w kościele? - dopytywał się Piotr, gdy już mijaliśmy Marcinową Wolę.
- Nic, bo myślę, że jeśli ta świątynia powstała w dowód wdzięczności, to z dymem w XVII wieku poszły wszelkie pamiątki związane z tym faktem.
- Ołtarz - podpowiadał Piotr.
- Barokowy - odparłem.
- Venite et bibite omnes, qui non habetis argentum emite sine precio – Piotr przypomniał łacińską wskazówkę
- O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, kupujcie, choć nie macie pieniędzy? - powtórzyłem po polsku. - Jaki to ma związek z ołtarzem? Jak to sobie wyobrażasz, że jakiś ród kupiecki nie dość, iż funduje kościół, to po jego pożarze pilnuje, co będzie wkomponowane w ołtarz? Dodam, że obraz wyglądał na dziewiętnastowieczny, późniejszy niż reszta ołtarza. Wybacz, ale nie wierzę, by tak długo trwała wdzięczność za ocalenie przodka, tym bardziej że od 1525 roku, czyli od sekularyzacji zakonu krzyżackiego, był to kościół ewangelicki.
- Może i masz rację - westchnął Piotr.
Wkrótce przybiliśmy do przystani w pensjonacie Horsta. Wysiedliśmy i w milczeniu szliśmy do naszych namiotów. Potem udaliśmy się do łazienki, której użyczyła nam Krysia, byśmy doprowadzili się do porządku przed ucztą. Zauważyliśmy, że harcerze i papużki szykowali jakieś smakołyki. Krysia wyjęła twaróg z lodówki, by nie był tak zimny. Okazało się, że z Piotrem w wielkiej tajemnicy przygotowała wileński chleb żytni według starych receptur, które podał jej mój przyjaciel.
O umówionej porze zebraliśmy się w naszym obozie. Każdy skrzętnie skrywał swe smakołyki przed pozostałymi. Razem poszliśmy do domu pana Franciszka. Widziałem, że zza firanki obserwowali nas Horst i Krysia.
Sąsiad Horsta przywitał nas przy bramie swej zagrody. Zaprowadził do ogrodu, pod jabłonie, gdzie na kozłach do cięcia drewna rozłożył deski, przykrył je lnianymi obrusami.
Obsiedliśmy ten długi stół. Przed harcerzami stały kubki i dzbanki z kompotem. Dorosłym pan Franciszek polał swojej wiśniówki.
- Może pan Paweł, który mnie uczynił najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, powie toast - zaproponował pan Franciszek wstając.
- Na prawdziwy toast przyjdzie czas po kolacji - odpowiedziałem kłaniając się gospodarzowi. - Teraz powiem tylko: na zdrowie!
Po ogródku poniosły się oklaski. Z Piotrem mieliśmy dania, które uznano za przekąski. Razem z Romkiem, w kuchni, podzieliliśmy twaróg do misek i pokroiliśmy chleb. Podaliśmy to wszystko w ciągu kwadransa i jeszcze szybciej chleb i glomzda zniknęły.
Pan Franciszek wzruszył się jedząc chleb. Płacząc pocałował bochen, który zostawiliśmy mu z Piotrem.
- Takiego chleba nikt już teraz nie robi - powiedział gospodarz.
- Nie wiedziałam, że pan Paweł potrafi robić taki twaróg - pochwaliła mnie Ara.
- Tak, to prawdziwy nektar - przyznał pan Franciszek.
Następne w kolejce były “papużki”, które z dumą polewały nam do głębokich talerzy ciemny jak należy, smakowity, świeży litewski chłodnik.
- Chyba chcecie, żebym przy niedzieli popłakał się - rzekł pan Franciszek zajadając potrawę.
Siedział u szczytu stołu, jadł cicho siorbiąc i spoglądając na bochen chleba.
Harcerze dogadali się z Romkiem, który zdradził im, że tata przygotował gulasz. Młodzi ludzie przygotowali więc kopytka i zestaw kilku sałatek. Danie z kuchni pana Franciszka było gęste, pachnące, a mięso samo rozpływało się w ustach. Kopytka harcerzy było nieco kleiste, a sałatki ciut za słone, ale nikt nie skarżył się.
Na koniec Romek podał szarlotkę. Pan Franciszek czekał na ten mój toast. Widząc jego wzrok wstałem.
- Panie Franciszku, nim wypijemy za tę ziemię, która jak dobra, kochana matka potrafi przygarnąć każdego, niech pan nam opowie swoją historię - poprosiłem.
JAK DZIADEK PANA FRANCISZKA WALCZYŁ NA MAZURACH * CHLEB POJEDNANIA * PRZYJAZD MARPEZJI * ZARĘCZYNY KRYSI I ROMKA * EFEKTY PORANNEJ KĄPIELI
Pan Franciszek popatrzył na mnie bykiem. Zerknął na chleb, na zaciekawione twarze obecnych. Wyprostował się, rozpiął czarną kamizelkę, nalał do szklanki wina, wypił duszkiem i ciężko oparł się o stół.
- Po prawdzie to było tak... - pan Franciszek zaczął opowieść. - Jak wojna wybuchła, to mi dziadka Ruskie wzięli do wojska.
- Myślałam, że w 1939 roku Wileńszczyzna była na terenie Polski – zauważyła Kakadu.
- Bo ja o pierwszej wojnie mówię, co się cysarze i car pokłócili, a tego księcia czy innego szwagra austriackiego zabili. To wtedy ojciec mój był w ruskiej armii. Na szczęście nie posłali go tam, gdzie ruski generał Samsonow bitwę przegrał. Stryjeczny dziadek, co z dziadkiem służył, tyle że w kawalerii, bo dziadek w piechocie, opowiadał, że weszli w Prusy jak rozgrzany nóż w masło. Stryjo mówił, że nawet tę twierdzę w Lecu, znaczy dzisiaj Giżycku, widział. Kiedyś i ja się tam wybrałem...
To jak Niemcy w 1914 Ruskich pod Tannenbergiem pobili, to potem jesienią carscy znowu podeszli pod ich pozycje. Wtedy dziadek walczył gdzieś tutaj. Nawet był ranny!
Oficerowie każdemu rannemu medale obiecywali, byle chorzy szli do walki. Stryj opowiadał, jak jednej nocy złapali takich Niemców, którzy chcieli lazaret wysadzić w powietrze. To znaczy jednemu coś się chyba pomyliło, bo przygotował ładunek, a potem go zabrał i gdzieś wyrzucił. Dziadek wrócił z wojny bez nogi...
Potem był 1920 rok. Bolszewicy szli na Polskę. Mój tato poszedł do walki jako ochotnik. Babcia opowiadała, że jak wkroczyła bolszewicka kawaleria, to w naszym ogródku sobie toalety urządzili, a szczególnie wśród tyczek z ogórkami. Jak po cudzie sierpniowym uciekali, to te ogórki zżarli i pojechali. Tata medal dostał, kawałek ziemi na pograniczu. Ci tu - w tym momencie pan Franciszek pogroził w kierunku pensjonatu Horsta - w tym czasie Rzeczypospolitej się wyrzekli. Tak słuchajcie, dzieci, bo to ważne, że w 1920 roku głosowanie tu na Mazurach urządzono, czy chcą być za Polską, czy za Niemcami...
- Pytano się, czy jesteś za przyłączeniem do Polski, czy za pozostaniem w Prusach Wschodnich - wtrąciłem uwagę. - Gdy bolszewicy szturmowali podwarszawskie miasteczka, nikt chyba nie wierzył w ocalenie Polski samotnie walczącej z najeźdźcą.
- Może i tak - pan Franciszek machnął ręką, jakby opędzał się od much. - No więc potem, w 1939 roku, z obu stron, jak tatarska horda najechali Polskę i hitlerowcy, i bolszewicy. Podzielili kraj i NKWD mojego taty szukało. Takie pamiętliwe łajzy były.
Mojego wujka, co w Brześciu ze schodów swojego sklepu w latach trzydziestych przepędził radzieckiego agitatora, to zaraz po kilku dniach wywieźli i ślad po nim i rodzinie zaginął. A mówią, że tylko Niemcy tacy dokładni...
Jak się tato o tym wszystkim zwiedział, to zaraz do lasu uciekł. Razem z nim tylko paru takich bystrych było, bo reszta w cud wierzyła, że Ruscy, też Słowianie, ludzie będą.
Guzik prawda, ci nadziani nadzieją pierwsi lądowali w bydlęcych wagonach. Tata siedział w lesie, pracował dla gajowego, potem do “leśnych” przystał. Początkowo chłopcy to tylko się zbierali i ćwiczyli. Potem, w 1941 roku, jak Hitler ruszył na Moskwę, to się działo. Co się na czołgi i inny sprzęt napatrzyłem! Pamiętam, że cały dzień przy drodze stałem. W tym czasie Niemcy o mało nie zastrzelili mojej mamy. Przyjechali tacy w skórzanych płaszczach, na motocyklach. Weszli do chałupy, niby uśmieszki, a do gara zaglądali. Patrzą - ziemniaki się gotują. Oni hyc za gar i zjedli. Dojechali do następnej wioski i pochorowali się na taką wstydliwą chorobę, co do toalety co chwila gania.
Wszyscy się roześmieliśmy z opisu kłopotów żołądkowych niemieckich motocyklistów.
- Zaraz jakiś oficer odkrytym wozem przyjechał i paru innych na ciężarówce. Front już poszedł, a oni pośrodku wsi mamę pod płot ustawiają, że niby szpieg, sabotażysta. Już się do rozstrzelania przymierzyli, gdy nagle... - pan Franciszek zawiesił głos - wpadli Ruscy na konikach, z szabelkami. Szast, prast pociachali tych hitlerowców i we wsi się rozgościli. A wtedy to mama już tylko obierki dla świń gotowała. Ci Ruscy weszli do kuchni, obierki zżarli, onuce przy piecu osuszyli i jeszcze nocą pojechali dalej. To jacyś dobrzy Ruscy byli, bo w 1944 roku to inni przyszli. Zaraz o ojca pytali. Wtedy tata i starsi bracia w lesie byli. Ja tylko mamy, babci i sióstr pilnowałem, bo jeszcze za młody do partyzantki byłem. Te Ruskie węszyli, aż wreszcie jak na nasze AK polowali, to już tak o ojca nie wypytywali. Któregoś dnia we wsi pojawili się polscy oficerowie. “Do Polski jedźcie” - mówił jeden. Kobiety posłałem więc do ciotki do Siedlec, a sam zaciągnąłem się do pułku piechoty. Do Berlina na piechotę doszedłem! Najpierw był Wał Pomorski, potem Odra, a na końcu Kancelaria Trzeciej Rzeszy.
- Mówił pan, że był pan za młody na partyzanta, a do wojska pana wzięli? - dziwił się Kijanka.
- Byłem synem pułku, takim, który szybko dorósł. Wy młodzi jesteście, w wojsku ni na wojnie nie byliście. Nie wiecie, jak to jest, gdy wieczorem dobry człowiek dzieli się z wami czarnym chlebem, czerstwym, bo niemieckie moździerze rozbiły tabory, a rankiem leży w okopie trup bez członków. Tylko po medalu za odwagę można poznać, że to ten sam człowiek. Słyszałem, jak rosyjski generał wysyłał “Polaczków” na pewną śmierć, na niemiecki, dobrze okopany bunkier, którego bronili SS-mani, znaczy najzacieklejsi obrońcy.
W Berlinie widziałem, jak ze zwycięstwa korzystali Rosjanie i jak cierpieli pokonani. Wiem, że oni przez lata wojny żyli jak króle, z Polaków niewolników chcieli zrobić, ale... Młodzież i dziewczęta tu są, to nie powiem, co się tam działo...
Po wojnie oficer, taki stary, jeszcze przedwojenny rotmistrz, do szkoły mnie wygnał, do rodziny. Wróciłem, a mama mi powiedziała, że Ruscy i nowa władza oddział taty i braci rozbili... Do tego tajniacy zaczęli i za mną chodzić. Szkół nie skończyłem, tylko zaraz latem 1945 roku tu przyjechałem. Ot, taka i moja historia.
- Niech pan, panie Franciszku, powie, czemu pan tak nie lubi swojego sąsiada? - zapytałem po chwili ciszy.
- Wie pan, jaki on miał majątek i jak go bronił przed naszymi? Niczym nie chciał się dzielić. Przyjeżdżali tu różni i chcieli mu zabrać, to meble, to sprzęty z gospodarstwa. Niczego nie dawał, skarżył na milicję. Dopiero jak przyszedł dyrektor PGR-u z milicją, to oddał parę maszyn.
- Dziwi się pan, że swojego bronił?
- Nie - przyznał pan Franciszek. - Ale to Niemiec, a to chytre plemię.
- A on tę wojnę zaczynał?
- Nie.
- A powinno się winić syna za czyny ojca?
- Nie.
- A wolno przyjąć chleb od wroga?
Pan Franciszek zdziwił się i spojrzał na mnie jak na szalonego.
- Do zrobienia dobrego chleba trzeba dużo serca i miłości - inaczej nie wyjdzie albo będzie taki, jaki kiedyś Romuś przywiózł z supermarketu. Wróg dobrego chleba nie upiecze.
- A wie pan, panie Franciszku, kto zginął wtedy przy tym lazarecie, gdzie leżał pański dziadek?
- No?
- Dziadek Horsta.
Twarz pana Franciszka zrobiła się purpurowa.
- Wiecie, kto wam takiego chleba upiekł, takiej glomzdy nagniótł?
Gospodarz milczał. Wszyscy domyślali się odpowiedzi.
- Krysia, córka Horsta. A wie pan, z kim wtedy przy bunkrach Romek debatował?
- Z Krysią?! - pan Franciszek wstał oburzony. - Pan mnie zatrzymałeś wtedy, zdradziłeś, po stronie Niemca stanąłeś?!
- Niech pan usiądzie i posłucha...
Opowiedziałem wtedy historię, którą usłyszałem od Horsta. Na koniec wstałem i uniosłem szklankę do toastu.
- Nie wińcie syna czy córki za czyny ojca - przypomniałem słowa pana Franciszka. - Mówił pan też, że wróg dobrego chleba nie upiecze. Nigdy tak dobrego chleba nie jadłem. Mówi pan, że Horst to Niemiec. Kto z niego Niemca zrobił? Niech pan pójdzie na cmentarz w Paprotkach, gdzie leży dziadek Horsta i niech pan przeczyta, jakie nazwisko widnieje na nagrobku. Niech teraz pan pomyśli o tym, o czym myślał człowiek, któremu hitlerowcy zniemczyli nazwisko, a potem przyszli Polacy i szykanowali tego kogoś za samo nazwisko i za to, że mieszkał na tej ziemi.
Pan Franciszek smutno pokiwał głową.
- Piotrze, idź po pana Horsta i Krysię - poprosiłem.
Przyjaciel poszedł, a my czekaliśmy siedząc cicho. Wreszcie usłyszeliśmy ciężkie kroki Horsta. Stary człowiek stanął na granicy cienia i światła z lampy naftowej, którą postawiliśmy na prowizorycznym stole. Nasze cienie tańczyły po ogrodzie, a obaj starsi ludzie stali i patrzyli na siebie.
- Panowie sąsiedzi - odezwałem się. - W czasie tej przygody ci harcerze i obecne tu damy - skłoniłem się Kakadu i Arze - chcieli sądzić mnie za czyny i domysły. Cały świat mi świadkiem, że niczym nie zawiniłem. Teraz przyszło nam w sercach osądzić sprawę waszą i wiemy, że niczyjej w tym winy nie ma, że ziemia ta ma taką historię. Niech waśnie znikną i wypijmy zdrowie Krysi i Romka.
Wszyscy czekali na reakcję obu panów.
- Wstyd... - pan Franciszek pokręcił głową.
Spodziewałem się kolejnego wybuchu złości.
- Wstyd, żeby przyjezdni musieli sąsiadów godzić - dodał po chwili gospodarz.
Wyciągnął rękę do Horsta, którą tamten uścisnął. Wtedy dołączyła do nas także Krysia, która w cieniu drzew czekała na wynik rozmów. Wypiłem wino i usiadłem. Głęboko odetchnąłem z ulgą, że się wszystko powiodło. Zaraz obaj sąsiedzi postanowili przedłużyć spotkanie i poszli uszczuplić zapasy w swoich spiżarniach. Donieśli ryby, owoce, ogórki kiszone, grzybki marynowane. Jadłem wędzoną sielawę, gdy niespodzianie ktoś zasłonił mi oczy palcami.
- Zgadnij, kto to? - usłyszałem szept Marpezji.
Obejrzałem się szczęśliwy i uścisnąłem dziewczynę. Marpezja dosiadła się do nas i wysłuchała opowieści o tym, jak to pogodziłem panów Franciszka i Horsta. Przyznała się, że nie mogła się doczekać spotkania ze mną i autobusem PKS-u czym prędzej przyjechała w te okolice.
Wziąłem Marpezję za rękę i poszedłem z nią na spacer, na łąki Pieklickich Bagien. Spacerowaliśmy rozmawiając o życiu, śmiejąc się z wesołych historii z naszych dziecinnych lat. Marpezja od zawsze mieszkała na Mazurach. Jej tata, po ukończeniu studiów i zdobyciu dyplomu psychiatry zamieszkał nad mazurskimi jeziorami. Tu leczył ludzi, a potem zajął się uprawą mięty na herbatki. Marpezja już jako mała dziewczynka zarabiała u ojca pieląc pola mięty. Potem przyszła pora na inne zioła. Kilkanaście lat temu na łąkach dzisiejszego wodza Galindów zatrzymały się pierwsze karawaningi niemieckich turystów, którzy wyjeżdżając zostawiali dewizy. Korzystając z wówczas korzystnego przelicznika marki na złotówki dzisiejszy wódz Galindów zarobił pieniądze, za które wybudował pensjonat. Jednocześnie rzeźbił i zgłębiał historię mazurskiej ziemi. Gdy kiedyś jedna ze zorganizowanych grup odwiedziła go i zażyczyła sobie ekstra imprezy, narodził się pomysł stworzenia Izegpsusa III i plemienia Galindów, którzy napadli turystów. Potem skrępowanych prowadzili przez las po drodze bawiąc się w tortury, prawie harcerskie harce. Z czasem oprawa nabrała barw, posiadłości Galindów rozrosły się.
- Teraz to prawie kombinat turystyczny - przyznała Marpezja. - Tata prowadzi jeszcze imprezy, ale coraz częściej zamyka się w swoim ogródku, gdzie rzeźbi w kamieniu i w drewnie. Zapraszam, przyjedź, to zobaczysz. Oczywiście lato Marpezja spędzała w “Raju Galinda”, a w ciągu roku studiowała w Warszawie psychologię. Mogłem jej opowiedzieć o poszukiwaniach zaginionych, skradzionych, dzieł sztuki, które niekiedy przypominały film sensacyjny, ale nie zrobiłem tego. Historia poszukiwania zaginionego osiedla Gotów bardzo zafascynowała Marpezję.
- Co będzie, jak nie znajdziecie tych śladów? - zapytała.
- Nic - wzruszyłem ramionami. - Pewnie Piotr wróci na Mazury za rok, żeby dalej szukać, a ja może zapomnę zaganiany, na tropie nowej zagadki.
- Co za czasy, że nawet muzealnik jest zabiegany? - roześmiała się dziewczyna.
Wróciliśmy do pensjonatu Horsta. Zabawa już się skończyła i tylko “papużki” czekały na nas w recepcji.
- Nareszcie pan wrócił! - zawołała Kakadu na mój widok.
- Chce mnie pani sądzić? - uśmiechnąłem się.
- Wieczorem u Franza odwalił pan kawał porządnej roboty - Kakadu pochwaliła mnie klepiąc po ramieniu.
- Pan Franciszek nie byłby chyba szczęśliwy, usłyszawszy z pani ust swoje imię w formie “Franz” - zauważyłem.
- Pan Franciszek pozwolił Horstowi nazywać się Franzem, w końcu będą jedną rodziną - oznajmiła Kakadu. - Nie jestem pewna, czy obaj ojcowie będą pamiętać ustalenia dzisiejszego wieczora, bo Horst zaniósł do altanki nad jeziorem już drugą butelkę swojej śliwowicy.
- A Romek i Krysia? - dopytywałem się.
- Czekają w barze na głównego swata, czyli po mazursku rajbę - odpowiedziała Ara.
We czwórkę zeszliśmy do baru w piwnicy. Był to elegancki lokal z prostymi, funkcjonalnymi meblami, maleńkim parkietem i szerokim barem. Na wysokich stołkach siedzieli Piotr i Romek. Za barem stała Krysia. Wyglądała elegancko w śnieżnobiałej koszuli, czarnej kamizelce i muszce pod szyją. Czarne jak węgiel włosy upięła w kok. Chłopcy popijali chłodne napoje z wysokich szklanek. Gdy tylko się pojawiliśmy, Krysia podała nam to samo i zaprosiła do dużego stolika w kącie.
- Kiedy ślub? - Marpezja zapytała Krysię.
- Nie wiem, musimy pójść do księdza...
- Bierzemy pierwszy wolny termin, żeby naszym ojcom się nie odwidziało – zapewniał Romek.
Zaręczeni byli bardzo szczęśliwi i jak to zwykle bywa z młodymi, ledwo powstrzymywali się przed uściskami, pocałunkami. “Papużki” z zazdrością przyglądały się temu.
- Szkoda, że już nie odbędę nad panem sądu - odezwała się do mnie Kakadu.
- Czemu? Jeszcze stąd nie uciekam.
- Jutro wyjeżdżamy - odpowiedziała Ara. - Koniec urlopu, czas wracać do pracy.
- Czemu mówi pani “do pracy”, a nie “do domu”? - dopytywała się Marpezja.
Ara zastanawiała się chwilę.
- Nie wiem - odparła.
- To pani podświadomość wypowiada, do czego jest pani bardziej przywiązana -tłumaczyła Marpezja. - Jak nasi przodkowie, jesteśmy przystosowani do koczowniczego trybu życia i z łatwością odnalazłaby pani swój dom choćby tu. Wszyscy jednak stajemy się niewolnikami cywilizacji, która nie pozwala nam nawet pomyśleć o życiu bez kariery zawodowej, pościgu za pieniędzmi. Niech pani się przyzna, ile razy w ciągu urlopu myślała pani o pracy?
- Od chwili kiedy poznałam pana Pawła ani razu - przyznała się Kakadu. - Miałam tyle roboty z rozgryzieniem jego postępków, że... - roześmiała się.
- Będzie pani miała co opowiadać - wtrąciła Marpezja. - Wiem, dlaczego mój tata tak lubi Pawła. Powiedział nawet, że ma duszę Galinda. Wszystko to dlatego, że potrafi odciąć łańcuch naszej codzienności i uciec w przeszłość. Jest to tak niezwykłe, że dziwiło to panie, wydawało się wam podejrzane. Paweł w pewnym sensie dał paniom to samo co tata swoim gościom - szamański obrządek będący w rzeczywistości sztuką oczyszczenia naszej psychiki.
- Pewnie tak - “papużki” pokiwały głowami.
Obie miały to ponure uczucie opuszczania. Świat Mazur, który opuszczały wydawał im się tak inny od życia w mieście, bajeczny, sielski. Tu czas biegł jakby w innym kierunku i o wiele wolniej.
- Alicja musi wyjść z Krainy Czarów - powiedział Piotr.
Przyjaciel doskonale wiedział, że za parę dni czekało go to samo, czyli powrót do Warszawy. Marpezja nachyliła się do ucha Krysi i o coś ją poprosiła. Ta wyszła za bar, a Marpezja pociągnęła mnie za rękę.
- Chodź dokończyć taniec - poprosiła.
Wyszliśmy na parkiet i zaraz z głośników popłynęła ta sama melodia, przy której tańczyliśmy w “Gospodzie pod Czarnym Łabędziem”. Po godzinie żegnałem Marpezję pod drzwiami jej pokoju, a potem wróciłem do swojego namiotu.
Rano zbudziłem się po świcie. Gęsta mgła zalegała nad jeziorem. Wyszedłem na krótki spacer, żeby strząsnąć z siebie resztki snu. Na ławeczce spali panowie Franciszek i Horst zmęczeni długą nocną debatą. Zza krzaków bzu widziałem, jak przez okno pokoju Krysi wyskakiwał Romek. Potem dostrzegłem, jak Kijanka i Kobra kręcili się przy namiocie “papużek”, którym szykowali pewnie jakiegoś psikusa.
Kiedy spacerowałem po ścieżkach wyłożonych kostką brukową, usłyszałem czyjeś ciche kroki na trawie. Obejrzałem się. W moją stronę, boso, po rosie biegła Marpezja. Siłą rozpędu rzuciła się na mnie i przewróciła na ziemię. Przeturlaliśmy się i dziewczyna położyła się obok mnie.
- Widzisz? - pokazała mi kilka mrówek krążących wśród źdźbeł. - Kiedyś z tatą i braćmi potrafiliśmy całymi godzinami patrzeć, jak żyją owady na naszych łąkach. Wychodziliśmy rano, tata przydzielał każdemu jakiegoś owada i naszym zadaniem było śledzenie go. Potem, przy obiedzie musieliśmy to wszystko opowiedzieć. Najfajniejsze było to, jak często nasze ścieżki na łące przecinały się. Na podstawie drogi owadów można by napisać książkę o ludziach.
- Podobno jest taki pisarz, który na dużej kartce papieru kolorowymi flamastrami rysuje różne fantastyczne figury. Potem do kolorów dobiera wymyślone wcześniej postaci i ak powstaje scenariusz jego książki. Linie przecięć to momenty spotkań bohaterów opowieści.
- Dobre - uśmiechnęła się.
Marpezja wstała, a mokra od rosy koszulka przylgnęła do jej ciała.
- Wykąpiemy się? - zaproponowała wskazując jezioro.
- Woda pewnie zimna - próbowałem ją zatrzymać.
Na próżno, już biegła do brzegu. Była chyba przygotowana na tę okoliczność, bo w biegu zdjęła koszulkę i okazało się, że pod spodem miała jednoczęściowy, idealnie pasujący do jej figury strój kąpielowy. Poszedłem w jej ślady i skoczyłem do jeziora. Początkowo było mi zimno, lecz po kilku ruchach rękoma rozgrzałem się. Marpezja w tym czasie już mknęła do drugiego brzegu. Ruszyłem w pościg. Dogoniłem ją pośrodku jeziora i dalej płynęliśmy razem, głównie na plecach, rozkoszując się łagodnym falowaniem wody i pierwszymi promieniami słońca łaskoczącymi nas w nosy. Łagodny prąd zniósł nas do niewielkiej zatoki, gdzie wyszliśmy na brzeg. Tam siedząc na zwalonym pniu drzewa czekaliśmy na pełne rozbudzenie się dnia.
- Czemu z Piotrem tak uparcie trzymacie się wersji z kościołem w miejscu, gdzie stał gród Gotów? - zapytała mnie Marpezja.
- Bo to jedyny ślad.
- A nie zastanawiało was, czemu ludzie Elderyka nie pozostawili po sobie żadnych pamiątek?
- One gdzieś muszą być, tylko nie potrafimy ich znaleźć. Powiedz, do czego zmierzasz?
- Po pierwsze, wiadomo o grupie Gotów, która wybrała się z Galindami w podróż do Morza Czarnego i z powrotem. Wrócili po trzech wiekach. Wśród nich podobno był chrześcijanin - książę Elderyk.
- Tak - kiwnąłem głową. - Nie wiemy tylko, gdzie książę Elderyk i jego ludzie przyjęli chrzest.
- Po drugie, na początku XI wieku przybyli tu i święty Brunon, i nasz kupiec. Pierwszy ochrzcił jakieś galindzkie plemię, drugi natknął się na chrześcijan.
- Teorię łączącą oba te wydarzenia braliśmy z Piotrem pod uwagę - przyznałem.
-Zapominasz jednak, że kupiec, który musiałby być u owych galindzkich chrześcijan po świętym Brunonie, usłyszałby opowieść o nim zamiast o księciu Elderyku.
- Prawda - Marpezja skinęła. - Jest jeszcze trzecia rzecz. Podobno ten lud Elderyka był bardzo ekspansywny, jak to Goci. Sam książę dotarł daleko, gdzie natknął się na opór, ale żadna ze stron nie mogła osiągnąć przewagi. Jednak gdy Piotr opowiadał o relacji kupca, to odniosłam wrażenie, że potomkowie dumnych Gotów skrywali się w kniei przed nieprzychylnym otoczeniem. Może po latach izolacji “udusili się” we własnym sosie? Wiesz, o co mi chodzi?
- Wiem, nie mieli dość potomków, by kontynuować dzieło, z czasem dzieci zdziczały, zeszły do poziomu galindzkich plemion, zasymilowały się z otoczeniem. Starcy zmarli opuszczeni w zapomnianym przez wszystkich grodzie.
- Czuję, że go znajdziecie - niespodziewanie powiedziała Marpezja.
W czasie naszej rozmowy bawiła się grzebiąc palcami stopy w mokrym, nadbrzeżnym piasku, co chwila zalewanym falami. Nagle na jej stopie błysnęła złota zapinka. Typowa gocka, przypominająca kształtem postać w napoleońskim kapeluszu. Tu jednak elementem ozdobnym była ryba - symbol pierwszych chrześcijan.
ZNALEZISKO NA PIASKU * POŻEGNANIE “PAPUŻEK” * POSZUKIWANIA WŚRÓD PÓL I LASÓW * NADCHODZI HURAGAN * RZEŹBIONE KAMIENIE * UCIEKAMY PRZED ŻYWIOŁEM * KONTUZJA KOBRY
Pewnie to samo uczucie mieli poszukiwacze złota w Kalifornii na widok złotego samorodka. Rzuciłem się na piasek i rozgrzebywałem go wokół ozdoby znalezionej przez Marpezję. Dziewczyna uklękła obok mnie i przypatrywała się każdemu ruchowi moich rąk.
Gdy już odkopałem znalezisko, nieco otrzeźwiałem z emocji i nie podnosiłem go.
- Któreś z nas musi pobiec po Piotra - powiedziałem. - Poczekasz tu na mnie?
- To ja popłynę - odparła Marpezja.
Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, skoczyła do wody i szybko odpłynęła. Siadłem na zwalonym pniu i wpatrywałem się w złotą zapinkę, jak obmywała ją woda z jeziora. Miała około siedmiu centymetrów długości i podłużny kształt. Z jednej strony zakończono ją pióropuszowatą główką. Korpus zdobiły symetrycznie układające się linie, owale i jeden guz ze szpicem. Właśnie ten wzór przypominał kształtem rybę z łuskami i ogromnym okiem.
Słońce powoli wstawało, a mnie otaczał chłód poranka. Zdesperowany wskoczyłem do wody, gdzie nie czuło się tak zimna. Robiłem kółka i czekałem na nadejście przyjaciół. Nie wiem, ile minęło czasu, gdy na brzegu zobaczyłem Piotra, dźwigającego ciężką torbę, i Marpezję z plecakiem.
Archeolog niósł w torbie notatnik, szkicownik i aparat fotograficzny, a dziewczyna miała moje ubranie i termos z gorącą kawą. Szybko ubrałem się i łapczywie jadłem śniadanie przyglądając się, jak Piotr pracuje. Najpierw zrobił zdjęcia, potem wykonał szkic, następnie wziął do ręki zapinkę. Mogliśmy ją z bliska obejrzeć. Z drugiej strony nie zachowały się blaszki zapięcia - pewnie dlatego ktoś zgubił tę zapinkę.
- Ciekawe, czy więcej tu tego leży? - zastanawiał się Piotr.
Marpezja uwierzyła, że ma szczęście i zaczęła brodzić po przybrzeżnym piasku.
- Nic już nie znajdziesz - zapewniałem ją.
- Czemu? - dziwiła się, jednocześnie podnosząc nogę jak czapla, gdy skaleczyła się o muszelkę.
- Bo to ślepy traf - odparłem z przekonaniem.
- Wcale nie, to znak - mówiła Marpezja.
Miała na sobie krótkie spodenki i koszulę w kolorze khaki. Sandały wiązane na rzemyki zostawiła na brzegu. Piotr robił szkic okolicy, w jakiej znaleźliśmy zapinkę, a ja odpoczywałem i sączyłem kawę.
- Ha! - nagle krzyknęła Marpezja.
Z Piotrem zdjęliśmy buty, podwinęliśmy nogawki spodni i wbiegliśmy do wody.
- Co masz? - dopytywał się Piotr.
Marpezja schyliła się i podniosła z dna kolejną zapinkę, podobną do pierwszej, tyle że zwieńczoną czymś w rodzaju półokrągłej rozety z sześcioma otworami. Piotr zabrał jej ozdobę i oglądał znalezisko w świetle słońca.
- Ale numer... - jęknął.
- Co?! - zapytaliśmy z Marpezją.
Piotr bez słowa pokazał nam, co zwróciło jego uwagę. Był to krzyż wygrawerowany na korpusie zapinki. Nie mogło być mowy o pomyłce, to z pewnością był symbol chrześcijański, nie zwykły ornament z krzyżykiem. Piotr odmierzył odległość od brzegu i usiedliśmy na pieńku.
- To chodzi o to wzgórze - stwierdziła Marpezja pokazując za nasze plecy.
Obejrzałem się na niepozorny pagórek.
- Może tamto? - zaproponowałem górkę, na której stały bunkry.
- To czysty przypadek - szeptał Piotr.
- Chcesz, mogę jeszcze poszukać - zaoferowała się Marpezja.
- Nie, to miejsce muszą przebadać fachowcy - stwierdził Piotr. - Mam tylko wątpliwości, czy Goci mogli znać symbolikę krzyża.
- Jak to, byli chrześcijanami? - zdumiała się Marpezja.
- Chyba wiem, o co Piotrowi chodzi. Historycy nie są do końca pewni, jak kształt miał krzyż, na którym powieszono Chrystusa. Według ówczesnej tradycji rzymskiej niepokornych, na przykład niewolników - powstańców, krzyżowano na drzewach z rozwidlającymi się w kształt litery “Y” drzewach lub zgoła na dwóch skrzyżowanych w “X” belach drewna. To mógł być czysty przypadek, że ktoś wykonał krzyż jako ornament. Z drugiej strony przyznam jednak, że aż dwa chrześcijańskie symbole na zapinkach, tak blisko siebie... – z niedowierzaniem pokręciłem głową.
- Na razie nikomu ani słowa - zadecydował Piotr. - Zaraz zrobi się sensacja, pojawią się poszukiwacze skarbów i cały teren zadepczą.
Z Marpezją zgodnie skinęliśmy głowami. We trójkę wracaliśmy do pensjonatu Horsta.
Zdążyliśmy w samą porę, by pożegnać “papużki”, który stały w kurzu, na skraju szosy oczekując na autobus PKS-u.
- Nie udało się rozwiązać zagadki? - dopytywała się Kakadu. - Przynajmniej ja panów rozszyfrowałam.
- Pani wybaczy, ale nie mieliśmy nic do ukrycia - odpowiedział Piotr. - Myślę, że w tym roku jeszcze pani usłyszy o Gotach.
Kakadu nie zdążyła się dowiedzieć, co Piotr miał na myśli, bo nadjechał autobus. Pomogliśmy obu paniom wejść i pomachaliśmy im na pożegnanie. Do ostatniej chwili, nim PKS zniknął w tumanach pyłu i spalin za zakrętem drogi, widziałem podejrzliwość w oczach Kakadu.
Wróciliśmy do obozu, a tam czekali na nas harcerze.
- Panowie już coś znaleźli? - domyślał się Kobra.
- Nie - skłamał Piotr, by nie gasić zapału młodych ludzi. - Ruszamy na poszukiwania terenowe...
Harcerze podzielili się na trzy samodzielne grupy pod dowództwem Toli, Kobry i Kijanki. Każde z nas dołączyło do jednej z drużyn. Mnie przypadła ta pod opieką Kobry i północna część Pieklickich Bagien.
Szliśmy po polach i łąkach, omijając podmokłe zagajniki i trzcinowiska. Słońce niemiłosiernie piekło. Po dwóch godzinach wędrówki stanęliśmy na krótki odpoczynek.
- Właściwie czego my szukamy? - zapytał Kobra.
- Grodziska, osady - odparłem ścierając pot z czoła.
Młodzież padła w krzaki szukając zbawiennego cienia. Kobra usiadł obok mnie na dużym kamieniu.
- Dobrze, ale takie miejsca są przecież znane archeologom - zauważył.
- Tak i nie. Po wojnie wciąż pojawiały się nowe stanowiska archeologiczne, wcześniej nieprzebadane, nieznane.
- A jak będzie wyglądać to grodzisko?
- Nie będzie go widać - roześmiałem się. - Dawniej grody i osady stawiano w naturalnie obronnych miejscach, czyli najczęściej na pagórkach, na cyplach otoczonych wodą lub bagnami...
Kobra wyjął mapę okolicy i podał mi ją.
- Sprawdźmy wszystkie pagórki w naszym rejonie - zaproponował.
Wziąłem mapę, rozłożyłem ją i rozejrzałem się po okolicy. Około dwóch kilometrów na północ były Paproteckie Góry, porośnięte gęstymi sosnowymi lasami.
- Pójdziemy tam - wskazałem odległe pasmo wzniesień.
Harcerze podnieśli głowy i tylko jęknęli. Przed nami były dwa kilometry w linii prostej marszu przez łąki, bez nawet skrawka cienia. Maszerowałem pierwszy taranując wysokie trawy i inne łąkowe roślinności. Jak na złość trafiliśmy na torfowiska, które musieliśmy obchodzić. Potem szukaliśmy jakiejś ścieżki. Gdy ją znaleźliśmy, wyprowadziła nas w głąb bagien. Około południa zlani potem dotarliśmy do wierzbowej alei. Ciężko siadaliśmy oparci o pnie, w cieniu ciesząc się słabymi podmuchami wiatru chłodzącymi nasze zgrzane ciała. Byliśmy u stóp wysokiego pagórka, który postanowiliśmy obejrzeć z bliska. Jakież było nasze zdziwienie, gdy natknęliśmy się na drewniany, zwykły płotek ze sztachet, a za nim chronione kamiennymi podmurówkami tarasy. To był cmentarz wojenny w Paprotkach. Leżeli tu obok siebie żołnierze rosyjscy i niemieccy. Ostatnia kwatera po prawej stronie, na najwyższym tarasie, należała do dziadka Horsta. Harcerze zebrali się wokół mnie i patrzyli na polskie nazwisko wyryte na betonowej poduszce. Obejrzałem się na bagna. Trzeba przyznać, że był to najpiękniej położony cmentarz, jaki widziałem. Na zboczu huczał wiatr rozpędzony znad jezior i bagna, a jednocześnie panowała przejmująca cisza. W tym wietrze, skrzypieniu bujających się nad nami koron sosen prawie słyszało się, jak w muszli zachowującej szum morza, dźwięki bitwy; huk dział, strzały karabinowe, przeciągłe jęki rannych i zabitych i wreszcie skrzypienie osi wozów zwożących ciała.
- Idziemy do krzyżówki - wydałem harcerzom dyspozycje. - Kobra poprowadzi patrol po wodę do wsi. Reszta przetrze szlak do wzgórz.
Następną godzinę zajęło nam dotarcie do wzgórz i przeszukanie obrzeży lasu. Gdy dotarła grupa z wodą przyniesioną w naszych manierkach, mogliśmy zagłębić się pomiędzy głębokie i ciemne jary, przedzierać się przez świerkowe gąszcze.
Co jakiś czas, na podstawie mapy i wskazań kompasu, próbowałem w przybliżeniu określić naszą pozycję. W tej puszczy było to niemożliwe. Strome zbocza i piaskowe gleby sprawiały, że cały ten teren był trudny do penetracji i nie dziwiło mnie, że nigdzie nie widziałem ścieżek wydeptanych przez miejscowych. Delikatnie kierowałem naszą tyralierę na południe, gdzie miał operować Piotr. Zbliżało się popołudnie, a jego nie było widać ani słychać. W czasie jednego z licznych postojów wspiąłem się na górkę, potem na świerk i zadzwoniłem do Piotra. Automatyczny głos sekretarki zawiadomił mnie, że połączenie jest niemożliwe, co w praktyce oznaczało, że przyjaciel był poza zasięgiem sieci telefonii komórkowej. Z niepokojem zerknąłem na niebo, które pociemniało. Właściwie było już prawie całe czarne oprócz małego kółka nad naszymi bagnami. Błądząc po lesie nawet nie widzieliśmy zmiany pogody.
Zadzwoniłem do Marpezji. Odebrała natychmiast.
- Gdzie jesteś? - zapytała.
- W Paproteckich Górach.
- Nie wychodź na pola, idzie burza.
- Gdzie jest Piotr?
- Nie wiem.
- A gdzie ty jesteś?
- Wycofuję się do Pieklic. U nas już pada deszcz, ale zaraz będziemy w pensjonacie.
Nie wychodź z lasu, bo Horst mówił, że idzie labuśnik.
- Co?!
- Labuśnik! Po mazursku rozpustnik, znaczy rodzaj huraganu, trąby powietrznej. Czasami to się zdarza, wywala wszystko, co popadnie...
W tym momencie rozległ się pierwszy grzmot burzy, daleko uderzył piorun, a ja poczułem zimny jak lód powiew wiatru. Przerwało rozmowę i telefon nijak nie chciał złapać połączenia ani z Marpezją, ani z Horstem.
Biegiem wróciłem do harcerzy. Siedzieli w głębokim jarze i oganiali się od stad komarów. Mimo przestrogi Marpezji postanowiłem wyprowadzić harcerzy z lasu, bo bałem się, że trąba powietrzna zacznie walić im drzewa prosto na głowy.
Młodzi wyczuli mój niepokój i sami z lękiem patrzyli na południe, skąd nadchodziła burza. Tam było mazurskie morze - jezioro Śniardwy, na którego powierzchni wiatr rozpędzał się do szalonych prędkości tworząc na wodzie rzadkie, ale niezwykle groźne tak zwane białe szkwały. Na lądzie, na płaskiej powierzchni pędziły unosząc przed sobą ścianę kurzu, pyłu i piasku. Gdy dotarliśmy do ściany lasu, na krawędzi piaskowego klifu widzieliśmy jakieś półtora kilometra przed nami coś, co zaparło nam dech w piersiach. - O, rany... - jęknęło paru harcerzy.
Kobra bez słowa przeżegnał się i pytająco patrzył na mnie. Nie wiedział, co robić. Wprost na nas pędziła biała linia znacząca stalowy deszcz urwania chmury. Za nim wirowały wiatry, które wyrywały w powietrze mniejsze drzewka, starsze łamiąc jak zapałki. To wyglądało jak gigantyczny cyklon, tyle że te pojawiały się w strefach podzwrotnikowych.
- Szukajcie dołu głębokiego na półtora metra! - krzyknąłem, ale wiatr porwał me słowa i miałem uczucie, jakby moje usta były napchane watą.
Na szczęście harcerze intuicyjnie wyczuli, o co mi chodzi. Było nas kilkoro, więc bez trudu skryliśmy się w rozpadlinie po wywróconym wcześniej drzewie. Częściowo byliśmy zasłonięci pniem starej sosny, a częściowo harcerskimi pałatkami, które młodzi traperzy mieli ze sobą. Zbiliśmy się w skuloną, zlęknioną gromadkę. Gdy nakrywałem nas wielką płachtą z połączonych płaszczy przeciwdeszczowych i wciskałem jej krawędzie pod harcerzy, spadły pierwsze krople deszczu, aż przygniatając mnie do ziemi; były jak smagnięcia biczem wodnym. W ostatniej chwili schowałem się do harcerzy przed nadchodzącym huraganem.
Widziałem jeszcze, jak w moim kierunku leciała ogromna dzida kilkunastoletniej brzózki całkowicie pozbawionej liści i gałęzi. Na szczęście trąba powietrzna wytraciła prędkość na zboczu od strony bagien, zmęczyła się na starych sosnach wokół nas i zaczęła gubić się w jarach. Przez szparę obserwowałem piekło, którego nigdy nie zapomnę, gdy mazurska przyroda w pojedynczym akcie gniewu pokazywała swą siłę wywracając drzewa, niszcząc życie, zabijając drobniejsze zwierzęta.
Harcerze siedzieli przytuleni, w milczeniu wsłuchując się w odgłosy z zewnątrz. Nagle wszystko ucichło. Wyjrzałem. Było ciemno, jak o zmierzchu, chociaż było to ledwie wczesne popołudnie. Odrobinę siąpił deszcz.
- Cisza przed burzą - ocenił Kobra, który wytknął głowę z naszego schronienia.
- Musimy poszukać nowej nory - powiedziałem patrząc na stertę drzew, które zatrzymały się na sośnie, gdzie pod jej zwalonym konarem znaleźliśmy zaciszne schronisko.
- Może to już koniec? - Kobra wyraził nadzieję.
- Raczej epicentrum.
- W Polsce nie ma cyklonów - Kobra zwrócił mi uwagę.
- Nie ma, ale są tropikalne temperatury. Nagrzane powietrze z pól i parująca z jezior woda plus odpowiedni układ ośrodków ciśnienia atmosferycznego spowodowały to zjawisko. Jesteśmy w oku cyklonu...
Nie dokończyłem, bo w tej ciszy usłyszałem ludzkie głosy. Ktoś wołał o pomoc.
- Zbieraj grupę i w drogę! - krzyknąłem do Kobry.
- Nie lepiej szukać schronienia? - zastanawiał się harcerz.
- Po pierwsze, w pobliżu nie ma żadnego dobrego schronienia, po drugie, ktoś jest w potrzebie.
Korzystając z chwili ciszy biegliśmy przez las. Było tak ciemno, że przyświecaliśmy sobie latarkami, drogę przegradzały nam pnie zwalonych drzew, gęstwiny gałęzi. W kilka minut podrapani, zmęczeni dobiegliśmy do grupki świerków położonej w niewielkiej kotlince. To stamtąd dobiegały krzyki. Naprzeciw nam wyszedł Piotr.
- Paweł! - krzyknął uszczęśliwiony. - Jak dobrze, że was widzę!
Szybko dołączyliśmy do harcerzy z drużyny będącej pod opieką Piotra.
- Na szczęście ta wichura ominęła naszą oazę spokoju - powiedział, gdy usiadłem obok niego.
Było widać, że gałęzie drzew dokoła były przetrzebione siłą wiatru, ale pnie wyglądały na nienaruszone.
- Może ucieknijmy do wsi albo na pola - zaproponował Kijanka.
- Ludzie we wsi mają swoje problemy - odpowiedziałem. - Wolę nie myśleć, co tam się działo, co tam fruwało w powietrzu. Na odkrytej przestrzeni nie jesteś w stanie uchronić się przed deszczem ani tym, co wichura niesie ze sobą. Las to nienajbezpieczniejsza kryjówka, ale w tej chwili najlepsza.
- Tak - Piotr skinął głową.
Zauważyłem, że co prawda przejął się kaprysem pogody, ale jego umysł zajmowało coś zupełnie innego. Dostrzegł moje badawcze spojrzenie i poświecił pożyczoną od Kijanki latarką na kamień, na którym siedział. W słabym świetle zauważyłem jakiś wyryty na kamieniu obraz. Wspomagając wzrok wodziłem palcami po liniach.
- Krzyż na tarczy? - zdziwiłem się.
- Na tarczy wojownika - dopowiedział Piotr. - Jest tu tego więcej.
Kolejni harcerze jak meksykańska fala na trybunach stadionu wstawali, by pokazać mi inne kamienie. Nie tworzyły one regularnego kształtu.
- Co na nich jest? - zapytałem.
- Historia - Piotr uśmiechnął się zadowolony.
- Znaleźliśmy to? - ucieszyłem się.
- Wygląda na to, że tak.
Wtedy przez huk odległej burzy usłyszeliśmy turkot silnika helikoptera.
- Daj - wyrwałem harcerzowi latarkę o najsilniejszym strumieniu i skierowałem ją w niebo.
Nadawałem sygnały świetlne w równych odstępach. Pilot maszyny dostrzegł blask i wkrótce nad nami zawisł ratowniczy śmigłowiec “Sokół”. Przez boczne drzwi wychylił się ratownik i próbował zobaczyć, czy potrzebujemy pomocy.
Przestawiłem w latarce włącznik na nadawanie alfabetem Morse’a. Nadałem krótki komunikat, że jesteśmy cali i żeby zadzwoniono pod numer telefonu pensjonatu Horsta, podając mu informację, gdzie jesteśmy. Wiedziałem, że Horst miał duży terenowy wóz, którym mógł nas przewieźć do siebie. Ratownik podniósł kciuk na znak, że zrozumiał komunikat. Na chwilę zniknął we wnętrzu kabiny i potem wychylił się z latarką.
- U-cie-kaj-cie-na-wschód-bu-rza-za-raz-wró-ci - odczytywałem jego sygnały. - Ma-cie-kwa-drans. Jasny gwint, w drogę! - krzyknąłem.
Wysłałem ratownikowi podziękowanie za sygnał i podrywałem z miejsc harcerzy.
- Kijanka, prowadzisz grupę! - dyrygowałem. - Biegniemy na wschód, może wtedy zejdziemy z linii wichury. Kobra i Piotr pilnujcie na bokach, żeby nikt się nie odłączył. Ja będę z tyłu. Co minuta odliczać!
Harcerze zerwali się z miejsc. Kijanka zerkając na kompas prowadził nas na wschód przez gęstwiny, niekiedy przez podmokłe grądy, po stromych zboczach, po błotnistych stokach. Co jakiś czas głośno odliczaliśmy, czy są wszyscy. Pokaleczony las, ciemność przecinana promieniami świateł z latarek tworzyły scenografię jak z horroru. Dodatkowo przeraziło nas, że obok nas przebiegały spłoszone zwierzęta, sarny, zające, a nawet raz przemknął mi zgarbiony cień dzika. Gdy byliśmy blisko skraju lasu, pojawił się nad nami helikopter i silnym reflektorem podwieszonym pod kadłubem oświetlał nam drogę.
Pilot nadał Morse’m “Good luck” i odleciał. Obejrzałem się w lewo, w stronę Paprotek. Zza wsi jak złowrogi cień płaszcza czarownicy wyrastała chmura nawałnicy. Siwy pył tuż przy ziemi przypominał morską falę, która porywała w górę dachówki, drzewka, papiery i ptactwo domowe.
Stanęliśmy jak zaczarowani. Przed nami było ponad pół kilometra otwartej przestrzeni, potem była droga i wzgórze z cmentarzem wojennym. Piaszczysta droga stanowiła jakby granicę, za którą nie wykraczał huragan. Widziałem, jak dobierał się do drzew o kilometr od nas, jak część z nich wywracał, jak w niebo wyrwała się trąba utworzono z gałęzi z koron sosen.
- Biegiem! - popchnąłem harcerzy.
Gnaliśmy przez zmoczone trawy, które chlastały nas swymi wilgotnymi biczami, przyklejając do ubrań i twarzy lepką mieszankę śmieci naniesionych przez pierwszą falę wichury. Splątane zielska przeszkadzały nam, wywracały nas, trzymały w pułapce.
Nagle spostrzegłem, jak pada Kobra i nie wstaje. Pierwsze gwałtowne podmuchy wiatru i ulewny deszcz porwały w swój ogłuszający świst jego krzyk. Jednak trzasku łamanej kości nie dało się z niczym pomylić. Doskoczyłem do harcerza i dołączył do mnie Kijanka.
Kobra pechowym zbiegiem okoliczności wdepnął w zajęczą norę i złamał prawą nogę. Dziesięć centymetrów poniżej kolana przez nogawkę spodni przebiła się kość piszczelowa. Zalewały nas fale ulewy, a harcerze, którzy zdążyli odbiec zaledwie kilkanaście metrów, byli już słabo widoczni. Kijanka próbował pomóc przyjacielowi. Brutalnie obróciłem go plecami do siebie. Z jego plecaka wyjąłem apteczkę. Poderwałem Kijankę na równe nogi i pchnąłem go do drogi.
- Teraz ty tam dowodzisz! - przekrzykiwałem wichurę. - Doprowadź ich do cmentarza i skryjcie się na jego tarasach!
- Nie da pan rady z Kobrą... - protestował Kijanka.
- Tamci nie dadzą sobie rady bez ciebie. Już!
Odepchnąłem chłopaka i schyliłem się nad Kobrą. Kijanka pobiegł do harcerzy.
Złamanie wyglądało paskudnie tym bardziej, że krwawiąca rana była oblepiona błotem. Wylałem na nią zawartość butli z wodą utlenioną. Kobra zawył z bólu, tak go piekło. Łzy trysnęły mu z oczu, dodatkowo zalewając twarz. Brudną pianę, jaka się natychmiast utworzyła na skórze, starłem ligniną. Rozejrzałem się dokoła szukając czegoś, co nadawałoby się na łupki. Wykorzystując finkę w pochwie usztywniłem nogę i dodatkowo podłożyłem pod kolano manierkę i wszystko owinąłem bandażem, uprzednio zakładając opatrunek uciskający na ranę.
Potem rozgrzebałem trawy, położyłem Kobrę w tym legowisku i nasunąłem na nas pałatkę. Leżałem na plecach, czasami wyglądając spod nakrycia. Zupełnie niepotrzebnie, bo na zewnątrz panował nieokiełznany żywioł. Drzewa w lesie pękały z hukiem, ciśnienie deszczu na pałatkę zapierało dech w piersiach. Bałem się, że utopimy się, bo poziom wody szybko wzrastał. Gdy tylko nieco osłabł wiatr, podniosłem Kobrę i niosąc go przed sobą szedłem w kierunku, w którym - jak mi się wydawało - pobiegli harcerze.
KONIEC WICHURY * POŻEGNANIE Z HARCERZAMI * PRAWDA ZAPISANA W KAMIENIACH * PREZENT OD ARKA * WYJAZD DO RYDZEWA
Kobra był odrobinę za puszysty i ważył chyba 60 kilogramów. Niby nic, skoro w wojsku robiliśmy marsze z ekwipunkiem do 50 kilogramów, ale teraz starałem się biec przez mokre, splątane kłącza i trawy. Szybko przekonałem się, że błądzę, idę w złym kierunku. Nie miałem kompasu ani latarki. Na szczęście wichura popędziła dalej i mogłem odetchnąć, bo teraz jedynym zagrożeniem dla życia Kobry było wychłodzenie organizmu.
Gdy padający deszcz przestał siec z ukosa, a tylko tworzył normalną stalowoszarą kurtynę deszczu, dosłyszałem gwizdki. Domyśliłem się, że to Kijanka podawał mi, w którym kierunku powinienem maszerować. Trzymałem Kobrę przed sobą na rękach jak małe dziecko i obracałem się nasłuchując. Wreszcie ruszyłem tam, skąd najlepiej słyszałem gwizdek.
Szybko przez zasłonę deszczu zauważyłem rząd ludzi z latarkami. To była drużyna Kijanki. Jej dowódca stał w środku z gwizdkiem w ustach. Gdy tylko mnie dostrzeżono, natychmiast kilku harcerzy skoczyło, by mi pomóc. Kobra był tak zmęczony, tak go bolało, że momentami mdlał. Wtedy na drodze pojawiły się silne reflektory samochodu. To nadjeżdżał Horst z panem Franciszkiem w terenowej toyocie właściciela pensjonatu. Bez zbędnych słów ułożyliśmy Kobrę na tylnym fotelu, by Horst zawiózł go do szpitala. Pojechał z nim Piotr, a pan Franciszek został, żeby najkrótszą drogą zaprowadzić nas do pensjonatu.
Maszerowaliśmy przez rzeki błota, w jakie zamieniły się drogi, pomiędzy szarymi, zmiętymi polami, jakże innymi od porannej radosnej zieleni początku lata.
- Ale nieszczęście - szeptał pan Franciszek. - Zgroza, strach, wola boża. Tak musiało być, że się przyroda zeźliła na te wszystkie porządki i pokazała siłę.
- W okolicznych wsiach pewnie straszne straty? - zapytałem.
- Aj tam, nikomu nic się nie stało - pan Franciszek machnął ręką. - Parę kur porwało, kilka dachów zerwało. Nieszczęście, pewnie, bo teraz człowiek każdą złotówkę dwa razy obejrzy, nim wyda, ale się odbuduje. W radiu mówili, co się działo na Śniardwach i innych jeziorach. Zdmuchnęło z wody wszystkich. Cud, że się nikt nie potopił. Parę osób jest rannych, bo liny, żagle na łodziach zerwało. W lesie drwale pokaleczeni przez zwalone drzewa, ale wszyscy żyją. Mówią, że straty w lesie odrobi się za kilkadziesiąt lat!
- Tak, las rośnie wolniej niż byśmy tego chcieli - pokiwałem głową niczym zgorzkniały filozof.
Po godzinie ciężkiego marszu dotarliśmy do pensjonatu Horsta. Tam czekały na nas Krysia i Marpezja z kubkami gorącej herbaty.
- Złego licho nie weźmie - uśmiechnęła się Marpezja, gdy zapytałem ją, jak jej się udało uniknąć kataklizmu.
Delikatnie pogłaskała mnie po policzku i na jej palcach pojawiła się krew. Dopiero wtedy poczułem, że mam tam rozciętą skórę. Dziewczyna natychmiast pomogła mi umyć twarz, przemyć ranę i opatrzyć ją. Harcerze rozsiedli się w salonie zapatrzeni w telewizyjne relacje o burzy na Mazurach. Głośno komentowali słowa dziennikarzy, bo przecież sami wiele widzieli i mogliby opowiedzieć o swojej przygodzie. W najgorszej sytuacji była Tola, która musiała zawiadomić rodziców Kobry o jego wypadku.
Wkrótce przyjechali Horst i Piotr relacjonując, co się dzieje wkoło nas. Wichura na szczęście najwięcej poszalała nad Pieklickimi Bagnami. Trochę zaszkodziła żeglarzom. Kobra był jednym z nielicznych hospitalizowanych w Giżycku. Podobno wkrótce stał się obiektem zainteresowania mediów szukających sensacyjnych opowieści. Pieklice były nietknięte przez żywioł i gdy my brodziliśmy po ciemku w “oku cyklonu”, tutaj ledwie siąpił deszczyk.
Harcerze poszli do obozowiska, bo nazajutrz kończyli swą letnią przygodę i wracali do domu. Wieczorem siedzieliśmy na tarasie pensjonatu z Marpezją i Piotrem. Przyroda budziła się po ponurym widowisku, które rozegrało się na bagnach.
- Jutro poszukamy tych kamieni - zaproponował Piotr.
- Ciekawe, czy znajdziemy to miejsce? - powątpiewałem. - Teraz, po burzy mogło w tym lesie wiele się zmienić.
- Pomogę wam - zapowiedziała Marpezja.
Piotr był zasmucony wydarzeniami dzisiejszego dnia.
- Niepotrzebnie wyciągałem tych młodych na wyprawę - wyrzucał sobie.
- Po pierwsze, nikt nie mógł przewidzieć takiej wichury, po drugie, wszyscy przeżyli...
- A Kobra? - Piotr wszedł mi w słowo.
- Miał wypadek, którego w żaden sposób nie dało się uniknąć – pocieszałem przyjaciela. - Po trzecie, będą mieli co opowiadać swoim wnukom - roześmiałem się.
- Prawda - przyznał Piotr. - Moje harcerskie wspomnienia, to podchody, dowcipy robione sąsiednim drużynom i zastanawianie się, ile przetańczy się “wolnych” z najładniejszą dziewczyną na obozie.
Po naszych przeżyciach żarty i dowcipy były jedynym sposobem na odreagowanie, psychiczne oczyszczenie się po stresie, w jakim byliśmy. Siedzieliśmy do nocy wspominając różne, najdziwniejsze przygody z młodych lat. Potem poszliśmy spać, bo z rana planowaliśmy zbadać las. Wchodząc do namiotu zastanawiałem się, jaki dowcip przygotowali harcerze “papużkom” w ostatnią noc pań na letnisku. Gdy wsunąłem się do śpiwora, poznałem odpowiedź. Stado oślizłych ropuch musiałem wyganiać z namiotu przez pół godziny. Weszły w każdą dziurę, próbując wydostać się z płóciennej pułapki, szukając ciemnych miejsc dobrych na nocleg. Skrzeczenie żab i sapanie Piotra z namiotu obok dowodziło, że przyjaciel przeżywał to samo co ja.
Wstaliśmy jak prawdziwe leniwce około dziesiątej. Marpezja przyniosła nam patelnię wypełnioną jajecznicą na boczku i świeże pajdy chleba. Przy posiłku zastali nas harcerze, którzy już o świcie wstali, spakowali toboły i zanieśli je do drogi, gdzie czekali na przyjazd autokaru. Teraz, przed odjazdem Tola zorganizowała symboliczny apel, na którym otrzymaliśmy z Marpezją i Piotrem naramienne naszywki drużyny grunwaldzkiej Toli.
- Zawsze gdy będziecie czegoś potrzebowali, możecie na nas liczyć - oznajmiła Tola.
- Nasz wigwam jest waszym wigwamem - Kijanka nie mógł powstrzymać się od dowcipów.
- Piotr zaprosi was na swoją habilitację z Gotów i księcia Elderyka – zapewniałem uśmiechając się.
Potem wszyscy uściskaliśmy się, odprowadziliśmy młodzież do autobusu i jeszcze długo tam staliśmy, machając na pożegnanie.
- Nie uważasz, że to wszystko straciło sens?
- Co? Czemu?
- Może te poszukiwania osady księcia Elderyka nie mają sensu? Dla kogo to robimy? “Papużkom” nic już nie musisz udowadniać. Harcerze odjechali. Galindowie wrócili do swych biurowców nie bardzo rozumiejąc facetów, którzy robią coś, co nie daje pieniędzy.
- Zróbmy to dla mojego taty - zaproponowała Marpezja. - Gdy nam się uda, będzie miał nad czym myśleć, żeby dorobić do tego wszystkiego dobrą ideologię.
- Idziemy - zdecydowanie skinąłem głową.
Piotr zostawił filmy z wczorajszej wyprawy w lodówce Horsta (klisze nie tracą wówczas wilgoci), wzięliśmy prowiant na drogę i ruszyliśmy przez morze zniszczenia do lasu. Po godzinie drogi przez przygnębiającą scenerię zniszczonych łąk i pól dojrzeliśmy ciemną linię lasu. Z dala nie było widać tego, co ujrzeliśmy z bliska. Dziki fragment dawnej Puszczy Galindzkiej leżał w gruzach. Zwalone pnie drzew, nagie kikuty prezentowały się jak pobojowisko po straszliwej, wyniszczającej bitwie. Podeszliśmy jeszcze bliżej, by stwierdzić, że są tylko niewielkie wejścia do rumowiska drzew pomiędzy ogromnymi zwaliskami gałęzi i leżącymi pniami.
Przez kwadrans powinniśmy przejść około kilometra, a pokonaliśmy zaledwie trzysta metrów. Do tego upał doskwierał nam niemiłosiernie, zapach żywicy płynącej z poranionych drzew odurzał, powodował zawroty głowy. Brnęliśmy dalej w linii w odległości kilkunastu metrów od siebie.
Próbowaliśmy zrekonstruować trasę naszej wczorajszej ucieczki. Często stawaliśmy z Piotrem i kłóciliśmy się o to. Po dwóch godzinach byliśmy skonani, zlani potem i mieliśmy dość poszukiwań. Usiedliśmy na wolnej przestrzeni oferującej miękkie posłanie z mchu.
Popijaliśmy resztki wody i zastanawialiśmy się, co powinniśmy uczynić.
- Helikopter - proponowała Marpezja. - Niech twój instytut wynajmie helikopter, z góry zobaczysz więcej, a jeszcze jak po ziemi będą szli studenci, to osiągniesz bardzo dobre wyniki.
- Nie ma na to pieniędzy - odparł Piotr.
- Zawiadom leśnictwo, niech ci pomogą - podpowiadałem.
- Leśnik jeszcze utrzyma tajemnicę, ale jak miejscowi się dowiedzą, to będą szukać, rozkopią stanowisko, a wtedy wszystko na nic - Piotr zrezygnowany machnął ręką. - Kto mi uwierzy w te opowieści i dywagacje?
- Masz zdjęcia - przypomniałem Piotrowi. - Wywołasz je, pokażesz komu trzeba. Wtedy ustanowi się w tym rejonie strefę prawem chronioną, leśnicy przypilnują, by nikt nie kopał, a jak coś znajdą przy porządkowaniu lasu, to cię zawiadomią.
- Masz rację - przyznał Piotr. - Pojedziemy do Giżycka albo Mikołajek, wywołamy filmy, potem wyślemy zdjęcia do instytutu, niech oni wszystko załatwiają, a ja będę tu pilnował terenu na miejscu, dopóki nie będzie żadnych decyzji. Z samorządami i leśnikami na razie się nie dogadam, bo pewnie są załamani kataklizmem.
- Wiecie co? - Marpezja wstała, jakby wstąpił w nią nowy duch. - Jedźmy do “Raju Galinda”, tata ma sprzęt do wywoływania zdjęć. Jeszcze dziś wieczorem obejrzymy sobie fotografie.
Dziewczyna chyba nie znosiła dyskusji i zaraz zadzwoniła po tatę, by nas przewiózł od Horsta do siebie. Gdy doszliśmy do pensjonatu, Izegpsus III, tym razem po cywilnemu, już czekał oparty o bok samochodu terenowego.
- Pakować się i do wozu! - zagrzmiał. - Kajaka możecie nie składać, tylko wrzućcie go na dach - dyrygował nami.
Po kolejnej godzinie byliśmy już w przytulnych, wygodnych wnętrzach “Raju Galinda”. Izegpsus nie pozwolił nam rozbić namiotów.
- Poważni naukowcy nie będą u mnie żyli jak buszmeni - oznajmił z uśmiechem.
Dostaliśmy więc dwuosobowy apartament, którego okna wychodziły na jezioro. Zaraz też zeszliśmy do ciemni umieszczonej w najdalszym kącie lochów, za wielką salą narad. Piotr na same kamienie znalezione w lesie poświęcił dwa filmy. Teraz susząc wywołane zdjęcia mogłem obejrzeć wyryte rysunki. Wkrótce dostrzegłem coś, na co zwrócił uwagę i Izegpsus, który nie wytrzymał z ciekawości i dołączył do nas.
- To jest jakaś historia, coś jak komiks - powiedział wódz Galindów.
- Widzicie to?
W czerwonym świetle ciemni przesuwał na sznurkach gotowe zdjęcia.
- Patrzcie tu - Izegpsus pokazał na grupę rycerzy w wodach jakiegoś jeziora czy rzeki. Na brzegu stał mężczyzna z kijem czy włócznią. - Co wam to przypomina?
- Przeprawę przez graniczną rzekę - powiedziałem.
- Chrzest - stwierdził Piotr.
- Chrzest - Izegpsus przyznał rację archeologowi. - Dalej ta sama postać wręcza coś jednemu z wojów, tych co byli w rzece. Może to listy, a może wersety biblijne?
- Może pakt pokojowy? - podpowiedział Piotr. - Przecież nasz cytat brzmi: “O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, kupujcie, choć nie macie pieniędzy”. Owa woda może być rozumiana w sensie dosłownym jako studnia, źródło, ale i jako rzeka graniczna, powiedzmy z Cesarstwem Rzymskim.
- Dobrze, patrzmy dalej - Izegpsus wybierał zdjęcia. - Robiłeś te zdjęcia w jakiejś kolejności? - zapytał Piotra.
- Tak, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ale to nie oddaje ich oryginalnego układu, bo leżały rozrzucone bez ładu.
- Może stanowiły okrąg, coś jak “Panorama Racławicka” albo mur? - wódz Galindów przekładał fotografie. - Mamy tu kilka obrazów podróży: łodziami, pieszo, konno, przez stepy, lasy i miasta. Mało to czytelne - narzekał patrząc na starte płaskorzeźby.
- To tylko przerywniki ilustrujące losy Gotów - powiedziałem. - Łodziami płynęli ze swej legendarnej praojczyzny, potem wędrowali na południe i na zachód. Jestem pewien, że te miasta to stolice prowincji cesarstwa, kto wie, może sam Rzym?
- Masz rację - Piotr rozłożył przed nami kolejne obrazki. - Tu mamy walkę z hordami Hunów - pokazał sceny batalistyczne z uwiecznionymi wojownikami o prawie diablich twarzach. - Potem mamy podróż znękanych ludzi... - podebrał jedno ze zdjęć, które miał Izegpsus - i trafiają oni tu, do puszczy, gdzie budują grody, walczą z barbarzyńcami – Piotr pokazał rycerzy obalających obelisk pogańskiego bożka. - Wreszcie śmierć kogoś znacznego i złożenie go do grobu w katakumbach.
- Wiemy, jak i gdzie pochowano Elderyka - mruknąłem. - To by potwierdzało opowieść kupca o kościele czy kaplicy w osadzie. Może lud Elderyka najpierw wybudował świątynię, a potem pochował tam swojego wodza, a może ów przybytek był zarazem mauzoleum wodza?
- Może te kamienie pochodzą z tego kościoła? - zastanawiał się Izegpsus.
- Nie sądzę, raczej była to forma lekcji historii - powiedział Piotr. - Czym były Drzwi Gnieźnieńskie? Pierwszym polskim komiksem, ale i żywotem świętego Wojciecha w wersji dla ubogich, którzy nie umieli czytać, nie znali łaciny ani nawet nikogo, kto by im to opowiedział. Zauważcie, że ryty ze śmiercią, prawdopodobnie księcia Elderyka, i złożeniem ciała do grobu w podziemnej niszy, są wyraźniejsze i wykonane jakby inną ręką. Dokładne badania znalezisk potwierdziłyby moje przypuszczenia. Podejrzewam, że osadnicy najpierw przygotowali całą opowieść, a potem dołożyli jeszcze dwa kamienie.
- Może dokładali kolejne? - zacząłem przeglądać zdjęcia.
Reszta przedstawiała mało rozpoznawalne sceny z codziennego życia osady i zupełnie zamazane fragmenty, może istotne, ale w tej chwili nie do rozczytania.
- Piotrze, masz dowody, teraz musisz odnaleźć ten zagajnik i dalej prowadzić badania archeologiczne - stwierdziłem.
- Wiecie co? Zapraszam na kolację - Izegpsus pociągnął nas za rękawy koszul. Usiedliśmy w jednej z grot koło “Bursztynowej Komnaty” stanowiącej lożę, z kamiennym stołem, siedziskami przykrytymi skórami. Wódz zapalił świeczkę i w jej słabym świetle naradzaliśmy się.
- Te kamienie podsunęły mi pomysł - mówił wódz. - Jak zjemy, to wam pokażę galerię moich rzeźb. Mam coś bardzo podobnego do tego, co znaleźliście...
Piotra intrygowało najbardziej, że chcę go teraz zostawić.
- Znalazłeś obiekty, mój udział w znalezisku był szczątkowy – tłumaczyłem przyjacielowi. - Teraz masz prawo za sobą i musisz tylko...
- Zdobyć pieniądze - Piotr wszedł mi w słowo. - Tak to jest, że niestety na badania naukowe w Polsce nie ma pieniędzy. Jeszcze gdybym znalazł cudowny komponent do czegoś tam... - przyjaciel zrezygnowany machnął ręką.
- Może spróbuj przeprowadzić badania za pieniądze zaprzyjaźnionego instytutu archeologicznego z innego kraju - proponowałem.
- A twój szef wyda pozwolenie na wywiezienie znalezisk? Przecież jak ktoś wykłada pieniądze, to chce coś z tego mieć, a nie tylko przyjemność współautorstwa pracy naukowej.
- Jesteście ludźmi małej wiary, skoro najważniejszym problemem dla was są pieniądze - odezwał się Izegpsus. - Zjedli? - zapytał patrząc na nasze talerze.
- Zjedli - odpowiedział Piotr.
Wyglądał na zupełnie załamanego ogromem czekającej go pracy biurokratycznej. Za to wódz wyglądał na dziwnie zadowolonego. Zaprowadził nas do swojego parku pełnego rzeźb z kamieni i drewna. Był tam ogromny drewniany wajdelota, cztery żywioły wyrzeźbione w jednym pniu i kamienne płaskorzeźby przypominające do złudzenia te znalezione przez Piotra.
- To mój pomysł - wyjaśnił Izegpsus. - Szykuję ponad czterysta kamiennych rzeźb ilustrujących bitwę pod Grunwaldem. Ta bitwa to tylko pretekst do opowiedzenia historii tej ziemi. Będzie tu miejsce dla Prusów podbitych przez Krzyżaków i tychże pokonanych przez słowiański żywioł. I jest tutaj alegoria do Tannenbergu, który niemiecka propaganda nazywała “odwetem za Grunwald”. Grunwald to zmarnowana szansa i jednocześnie danie szansy na powstanie później nowego, silnego organizmu państwowego, którego, jeśli spojrzeć na rozwój państwa pruskiego, ostatnim priorytetem było zjednoczenie narodowościowe, czyli niemczenie między innymi Mazurów.
Izegpsus okazał się świetnym gawędziarzem i spędziliśmy z nim czas do późnej nocy. Po dwóch godzinach snu jedna rzecz nie dawała mi spokoju i wstałem. Poszedłem do ciemni, by obejrzeć wyschnięte już zdjęcia. Oglądałem kolejne fotografie uzbrojony w szkło powiększające. Przy tej czynności zastał mnie Piotr, którego zbudziłem swoim wyjściem z pokoju i zaintrygowałem długą nieobecnością.
- Co cię niepokoi? Dostrzegłeś jakiś ślad? - dopytywał się.
- Czuję, że jestem bliski odkrycia jakiegoś ciekawego śladu. Jutro musimy pojechać w jedno miejsce.
Mimo próśb i nalegań Piotra, nie zdradziłem mu, o co mi chodzi. Co mnie dręczyło, wierciło niewidoczną dziurę w umyśle? Był to jakiś złośliwy chochlik, który na jakiś czas zamknął jedną z szuflad mej pamięci, by otworzyć ją właśnie tu, gdy Izegpsus, szalony szaman współczesnych czasów, opowiadał nam o swoich rzeźbach i ujrzałem na pniu “Czterech żywiołów” symbolikę wody. Artysta wykorzystał naturalne walory drewna, które w tym miejscu pod korą miało stalowoszary nalot przypominający ścianę deszczu, a włókna pnia układały się w ozdobny portal drzwi czy bramy. Przecież woda to symbol życia, to nasz pierwotny żywioł, w którym żyjemy w łonie matki. O wodzie mówił biblijny cytat: “O wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, kupujcie, choć nie macie pieniędzy”. Tu tą wodą może być Bóg, w najprostszy sposób uosabiany ze świątynią, gdzie wierny spotyka się z nim.
Kościoły były w dawnych wiekach schronieniem banitów, ostoją bezdomnych, kagankiem cywilizacji, symboliczną bramą do raju. I wtedy przypomniała mi się jedna z płaskorzeźb sfotografowanych przez Piotra. Na jednej z nich człowiek robił coś przy drzwiach, wyglądało to jak konstruowanie elementu domu. Przez lupę zobaczyłem, że twórca rzeźby zadbał o szczegóły i przedstawił rzeźbiącego napis na drzwiach. I właśnie wtedy stanęły mi przed oczami rzeźbione drzwi jednego z mazurskich kościołów.
Myślałem, że przy śniadaniu Piotr nie da mi spokoju, ale czekała go niespodzianka przygotowana przez Izegpsusa. Podszedł do naszego stolika i podał Piotrowi kopertę w firmowej folii jednej z agencji kurierskich.
- To od przyjaciela - powiedział.
- Od kogo? - zgodnie zapytaliśmy.
- Pewien człowiek ma wobec was dług - uśmiechnął się wódz Galindów. -
Otworzyliście mu oczy na to, że są rzeczy ważniejsze niż stanowisko, telefon komórkowy i firmowa fura.
- Arek? - zdziwiłem się na wspomnienie młodego menedżera.
- Tak jest. Wańkowicz wspominał, że wizyta w mazurskim lesie nie zostawia nikogo obojętnym i człowiek wraca stamtąd innym niż był dotychczas. Wczoraj rozmawiałem z nim o was i waszych problemach finansowych. Dziś rano dostałem to.
Piotr rozpakował przesyłkę, a w środku był czek na pokaźną sumę i list z informacją, że jest to wkład grupy Galindów w badanie przeszłości. Na odwrocie wizytówki Arka była adnotacja, by Piotr zadzwonił po Arka, natychmiast po rozpoczęciu wykopalisk.
Dołączyła do nas Marpezja. Pocałowała mnie w policzek na powitanie.
- Słyszałam, że macie niezłe wyniki - powiedziała.
- Będziemy mieli, jak Paweł nam wszystko wyjaśni - powiedział Piotr.
Milczałem jak przysłowiowy grób. Gdy we trójkę, bo Izegpsus musiał zostać w pensjonacie, wyruszaliśmy w drogę wozem Marpezji, poprosiłem, żebym to ja mógł kierować. Starałem się unikać tematu: “Dokąd jedziemy?” i zagadywałem Piotra pytając o to, jak wyda podarowane pieniądze. Droczyliśmy się tak ponad pół godziny, aż dojechaliśmy do Rydzewa. Zaparkowałem na pustym parkingu przed kościołem. Opowiedziałem przyjaciołom o moich skojarzeniach po obejrzeniu rzeźby Izegpsusa.
- Oby fantazja mojego taty nie zaprowadziła cię na manowce - Marpezja wyraziła nadzieję.
Uśmiechnąłem się i poszedłem szukać osoby we wsi, która miała klucz do kościoła. Po kilkunastu minutach wróciłem w towarzystwie starszej pani, która czujnie nam się przyglądała. Widząc spokojne i inteligentne oblicze Piotra i wesołą Marpezję, chyba nam zaufała.
- Proszę! - powiedziała otwierając wrota świątyni.
Poprowadziłem przyjaciół do drzwi do zakrystii, przy których stałem podczas mszy. - Proszę! - naśladowałem ton staruszki.
Piotr z wrażenia przetarł okulary.
- Ale numer - jęknęła Marpezja.
Głęboko osadzone w murze drewniane drzwi miały napis w kilku linijkach:
omnes, qui non
habetis argentum
emite sine precio
Można to było tłumaczyć jako:
O wszyscy spragnieni,
przyjdźcie do wody,
kupujcie choć
nie macie pieniędzy.
Niżej, na drugiej połowie drzwi była sentencja:
Nie prawo przynosi zbawienie,
lecz wiara w Jezusa Chrystusa.
Sentencja była skrótem słów z listu świętego Pawła do Galatów. Uprzejma staruszka otworzyła drzwi, byśmy obejrzeli je i z drugiej strony. Tam była jedynie data: “1591”.
- Mówią, że to drzwi przyniesione z jakiegoś innego kościoła, na bagnach - poinformowała nas, gdy jej opowiedzieliśmy, dlaczego interesujemy się tym szczegółem architektonicznym kościoła.
Piotr ciężko usiadł w kościelnej ławce.
- To cudowne uczucie, gdy człowiek znajduje dowody, że miał rację – mówił przyjaciel. - Te momenty to potwierdzenie, że ciężka praca ma sens i przynosi efekty.
- Masz szczęście znaleźć się na magicznej ziemi - stwierdziłem.
- Potomek germańskiego kupca dotrzymał słowa i ufundował kościół na bagnach, umieszczając na drzwiach ostatnie słowa, jakie wypowiedział gocki kapłan w spotkaniu z przedstawicielem zachodniej cywilizacji. To przesłanie o tym, że są miejsca dające jeszcze wiarę i nadzieję i że każdy może je znaleźć.
Moim szczególnym miejscem do końca urlopu stał się “Raj Galinda”, gdzie byłem gościem Marpezji. Razem jeździliśmy jeszcze kilka dni po Mazurach i moja mazurska Gotka pokazywała mi różne niezwykłe miejsca.
Piotr także miał wiele szczęścia. Czek od Galindów pozwolił mu podjąć prace w następnym sezonie. Horst, u którego co roku wypoczywał znany niemiecki archeolog, skontaktował go z Piotrem i mój przyjaciel uzyskał wiele nowych danych z niemieckich archiwów, dotyczących prawdopodobnej lokalizacji kościoła na bagnach. W XIX wieku w raportach naukowców pojawiały się legendy o kościółku na Pieklickich Bagnach. Podobno splądrowali go krzyżaccy najemnicy w poszukiwaniu wielkich skarbów i wtedy wybudowano w Rydzewie nową świątynię. Jestem pewien, że jeszcze nie raz przeczytacie o Gotach, którzy zabrali Galindów w podróż nad Morze Czarne i z powrotem. Być może badania Piotra pomogą też w dokładnym wskazaniu miejsca śmierci świętego Brunona.
Izegpsus III jeszcze przez rok rządził w swojej Galindii. Walczył z ludźmi, którzy chcieli mu pod nosem wybudować stację benzynową na wodzie i organizować rajdy szybkich łodzi motorowych na jeziorze. Prosił o zachowanie naturalnego środowiska na Krutyni. Potem podzielił swe włości między synów, sprawiedliwie, każdemu wedle jego zasług i zainteresowań. Marpezja wyjechała do USA, żeby studiować w prestiżowych uczelniach.
Potem czytałem jej pracę o pracoholiźmie i sposobach terapii. Sam wódz Galindów czasami zapraszał mnie do siebie, do swojej ogrodzonej palisadą samotni, gdzie powstawało widowisko z kamieni. Rozważaliśmy różne problemy historyczne, rozkoszując się domową nalewką, chlebem i pieczystym, zapatrzeni w zatokę i na wzgórze, na którym kiedyś podobno stał galindzki gród.
“Papużki” jak co roku płynęły przed sezonem po Krutyni. Niektórzy mówili, że czegoś szukały. Pewnie też je spotkacie na szlaku.
Panowie Horst i Franciszek często razem siadali na pomoście nad jeziorem i w milczeniu pili “doprawiane” herbatki. Pomagali archeologom, pielęgnowali cmentarz w Paprotkach. Czasem kłócili się, ale tylko o to, kto ma prawo tego dnia bawić wnuki - bliźniaki, które na obu dziadków mówiły tak samo: “Hada”.
Kobra często wracał na Krutynię, by na kolejnych stanicach opowiadać o swoich przygodach sprzed lat. Kulminacyjnym momentem było pokazywanie blizny na nodze.
Moją jedyną pamiątką z tego lata była “Marpezja”, wspaniały kajak - dar od Piotra. Czasami pływałem nim samotnie, przed sezonem po Krutyni i szukałem magii tej ziemi. Znajdziecie ją i wy, gdy popłynięcie z prądem rzeki, z wiatrem na jeziorach, za śpiewem ptaków, zanurzycie się w przygodę jak kormoran w wodę, gdy krzyk żurawi otworzy wasze serca na historię, gdy będziecie mieli oczy i uszy szeroko otwarte, zapach ryb i ogniska będzie wiercił was w nosie. Wtedy zobaczycie: Elderyka, Galindów, ich wodza, piękną dziewczynę, groby mazurskich żołnierzy, twarze ludzi, którzy znaleźli tu schronienie, Horsta i pana Franciszka - ostatniego najeźdźcy tej ziemi.
KONIEC
®Darkman