Allen Danice Bracia rywale

Danice Allen

BRACIA RYWALE
















Dedykacja:

Dla Jerry'ego - jako ostatni dowód miłości od

Cricket (Świerszcza)

PODZIĘKOWANIA

Serdecznie dziękuję „zespołowi krytyków”, czyli moim najlepszym przyjaciółkom: Lisie Bingham, Lyn Austin i Sharylin Cano, za to, że chciały zapoznać się z pierwszym napisanym przeze mnie romansem histo­rycznym i że wzdychały, i popłakiwały w najodpo­wiedniejszych miejscach!

Dziękuję też mojej rodzinie: Allenowi, Chris i Aaronowi, którzy cierpliwie jedli odgrzewane w mi­krofalówce „obiady telewizyjne” albo pizzę, kiedy ja błądziłam po XIX - wiecznej Kornwalii i nie miałam czasu przygotować im przyzwoitego posiłku.

Dziękuję także memu agentowi, Jane Jordan Browne, za jej wiarę w moje zdolności pisarskie i pozytyw­ny stosunek do moich dokonań.

Dziękuję również memu wydawcy, Judith Stern - zafascynowanej podobnie jak ja dawną Anglią - za to, że pokochała moich bohaterów prawie tak samo jak ja oraz za jej przyjacielskie, fachowe rady i niegasnący entuzjazm.

1

Kornwalia, czerwiec 1821 r.

- Myślisz, że przyjedzie, Zach? - Elizabeth Tavistock objęła wysokiego młodzieńca i stanąwszy na palcach, oparła brodę na jego ramieniu. Oboje wyglądali na wrzo­sowisko przez gotyckie, zdobne kamiennymi słupkami okno biblioteki. Lok wspaniałych, kasztanowatych wło­sów dziewczyny opadł na klapę czarnego męskiego sur­duta. Z ołowianych chmur dobiegł przytłumiony grzmot. Kolejna burza zmierzała ku Pencarrow.

Zachary Wickham przycisnął dłonią drobną rączkę, nie odrywając wzroku od okna.

- Tak, niech go diabli! Przesłał wiadomość, że zjawi się na otwarcie testamentu. Przecież mógłby spotkać się z Hookiem w Londynie już po wszystkim! Nie mam pojęcia, czemu przyjeżdża tutaj! Słyszałem, że istny z niego krezus, więc nie powinno mu zależeć na jakimś tam spadku. I wie z pewnością, że to mało prawdopo­dobne, by dziadek zostawił mu bodaj pensa: uparty, sta­ry sknera przez te wszystkie lata kompletnie go igno­rował. A j e g o z pewnością nie skłania do przybycia szacunek dla zmarłego! - Zachary wzruszył ramionami i przeczesał smukłymi palcami gęste, proste włosy.

- Może przyjeżdża, żeby się spotkać z tobą - podsu­nęła Beth, przypatrując się z niepokojem mężczyźnie, który krążył po pokoju i targał złotą jak pszenica grzywę.

- Skąd by mu się wzięła taka zachcianka, jeśli przez siedemnaście lat nie chciał się ze mną widzieć?

Beth przygryzła mocno wargę. Ból przeszył ją na wylot, gdy usłyszała udrękę w glosie Zachary'ego. Przed chwilą wydawał się taki spokojny!... Ale to był cały Zach: z pozoru cichy staw o niezmąconej po­wierzchni, a w istocie rozszalała, niezgłębiona otchłań. Tymczasem każdą jego myśl, radość czy ból dziewczy­na odczuwała z taką mocą, jakby były jej własne. Wy­ciągnęła ku niemu rękę, przekonując:

- Proszę cię, uspokój się. Nic to nie pomoże, że będziesz się zadręczał. Może to szansa dla was obu, by wszystko przemyśleć i naprawić? Będziecie wówczas mogli zostać przyjaciółmi i kochać się, jak braciom przystało!

Zachary zatrzymał się i utkwił w niej swoje niezwy­kłe, żółtobrązowe oczy. Serce Beth ścisnęło się na widok odbijającego się w nich cierpienia. Czarny ubiór sprawiał, że lśniące włosy mężczyzny i jego miodowe oczy jeszcze bardziej przyciągały uwagę - istny Adonis w żałobie!

Beth orientowała się jednak, że śmierć dziadka nie była dla Zacha życiowym ciosem; od pewnego czasu wręcz się jej spodziewano. Wiedziała też z własnego doświadczenia - przecież w ubiegłym roku była świad­kiem powolnego konania wyniszczonego cierpieniem ukochanego ojca - że wlokąca się bez końca, nieule­czalna choroba tępi ostrze bólu najbliższych.

Prawdę mówiąc, niełatwo było kochać stroniącego od ludzi Chestera Hayle'a! Gardził on okazywaniem wszel­kich uczuć i mogło się zdawać, że usiłuje odstręczyć od siebie wszystkich, z wnuczkiem włącznie.

Beth dobrze wiedziała, że w tej chwili najbardziej dręczy Zachary'ego wspomnienie tragedii sprzed lat, gdy rozdzielono go z bratem. Przeżyty w dzieciństwie szok od czasu do czasu powracał w jego pamięci. Z pewnością dziś szczególnie wyraziście, gdyż bracia mieli się spotkać po raz pierwszy od chwili rozstania.

- Dobrze wiesz, że ojcu nigdy na mnie nie zależało - odezwał się Zach z goryczą. - Jednak przez wiele lat głu­pio się łudziłem, że mój brat boleje nad naszą rozłąką tak samo jak ja. Ani razu się do mnie nie odezwał, lecz sądziłem, że to ojciec nie pozwolił mu korespondować ze mną. Dopiero gdy nie zjawił się nawet po śmierci oj­ca, wreszcie dotarło do mnie, jak wygląda prawda.

Mimo że Zach miał już dwadzieścia dwa lata i jak większość mężczyzn wstydził się okazywania uczuć, głos mu się załamał. Z wyrazem wstydu i niesmaku na twarzy młodzieniec odwrócił się i stanął obok komin­ka, opierając głowę o chłodny marmur gzymsu, które­go kant ścisnął tak mocno, że kłykcie mu zbielały.

Elizabeth westchnęła głęboko i odgarnęła z czoła ciemny lok, który wymknął się spod spinających cięż­ką grzywę grzebyków. Lepkie, naładowane elektrycz­nością powietrze przytłaczało ją. Nad wrzosowiskiem znowu przetoczył się grzmot.

Dobrze znała tę historię. Jej wspomnienie powraca­ło wielokrotnie w ciągu tych wszystkich lat, które spę­dzili wspólnie z Zacharym. Jak przystało na najbliższą przyjaciółkę, zawsze wspierała go, gdy zmagał się z od­żywającym na nowo uczuciem niepowetowanej stra­ty, odtrącenia, a wreszcie złością. Na szczęście była to jedyna chmura na jasnym niebie ich beztroskiego dzie­ciństwa. A byli tak nierozłączni, jakby wychowywali się pod jednym dachem, choć w istocie Elizabeth mieszkała o trzy mile dalej, w Brookmoor Manor.

Zawsze ogarniały ją mieszane uczucia na myśl o roz­łące Zacha z rodziną. Gdyby ojciec nie pozbył się go, odsyłając do Pencarrow, ona sama nigdy by go nie po­znała! Nie była w stanie wyobrazić sobie tego. Jakże nudne byłoby jej dzieciństwo bez inspirującej obecności sąsiada! Wychowywała się prawie jak jedynaczka: jej siostra Gabrielle była o tyle młodsza... Z zachwytem powitała więc urozmaicenie i przygodę, które wkroczy­ły w jej życie za sprawą starszego o trzy lata chłopca. Stanowił centrum jej światka, znała go równie dobrze, jak samą siebie, a może i lepiej!

Zdała sobie właśnie sprawę, że Zachary'emu potrzeb­na jest natychmiast jakaś rozrywka. Roztrząsanie wydarzeń z przeszłości nie wyjdzie mu na dobre. Gdy raz się zagłębił w ponurych myślach, potrafił zadręczać się całymi dniami. Elizabeth postanowiła wyrwać go z posępnej zadumy, choćby miała zatańczyć przed nim na golasa!... Chyba jednak aż tak drastyczne środki nie będą konieczne. Doszła do wniosku, że galop po wrzo­sowisku powinien wystarczyć. Byle tylko Zach dał się namówić! Podeszła do niego i przywarła policzkiem do jego ramienia, szepcząc przymilnie:

- Może byśmy tak pojeździli po wrzosowisku? Odburknął coś, nie podnosząc głowy.

- Mamy jeszcze dużo czasu do przyjazdu pana Hooka! No, chodź! - namawiała, ciągnąc przyjaciela za rękę.

- Dobry Boże! Czy naprawdę sądzisz, że to wypa­da... przed samym pogrzebem dziadka? - W głosie Za­chary'ego słychać było wahanie, ale gdy podniósł gło­wę, dziewczyna poznała po jego rozjaśnionych oczach, że jego opór słabnie.

- Też coś! Myślisz, że twój dziadek chciałby, żebyś się snuł po domu z grobową miną? - odparowała ze śmie­chem. - Założę się, że gdyby był teraz z nami, nieźle by ci się oberwało za ten nos spuszczony na kwintę! „Obnosisz się z tym jak parweniusz” - Beth naśladowała zrzędny ton starszego pana. - „Nie masz za grosz taktu, Zachary!”

Zach wyprostował się i odwrócił twarzą ku niej. Je­go kształtne usta wygięły się w urzekającym uśmiechu, który sprawiał, że wzdychały do niego wszystkie dziewczęta.

- Przecież leje, głuptasku. Nie zauważyłaś? - powie­dział.

- Jeszcze nie leje, tylko pogrzmiewa. Czyżbyś bał się kilku piorunów? - podkpiwała z niego.

- Lubisz stawiać czoła burzy, co? - spytał sucho. Beth chwyciła przyjaciela za obie ręce i pociągnęła w stronę drzwi.

- Lubię wszystko, co jasne i podniecające, drogi chłopcze! - rzuciła wyzywająco. - Przecież zaręczyłam się z tobą, może nie?

Na te słowa Zachary parsknął śmiechem i nie opie­rał się dłużej. Wybiegli z domu ramię w ramię.

Alexander Wickham - lord Roth - był piekielnie zmę­czony. Po czternastu bitych godzinach jazdy z hrabstwa Surrey, i to w nieustającej burzy, miał wrażenie, że za chwilę się udusi w parnym wnętrzu karety. Jego pies o imieniu Cień, ogromny mieszaniec, który nie wiedzieć po kim odziedziczył śnieżnobiałą sierść, leżał naprzeciw swego pana, oparty o poduszki.

Do nieskazitelnego wnętrza podróżnej karety wdar­ła się woń pleśni i mokrej psiej sierści; przesycone wil­gocią powietrze było aż lepkie i sprawiało, że ciemno­szare pantalony kleiły się jego lordowskiej mości do dobrze umięśnionych ud.

Lord Roth nie zdecydował się jednak na zastukanie w dach powozu laską ze złotą lwią główką, by zwró­cić uwagę spowitego w pelerynę stangreta. Gdyby się zatrzymali na tym przeklętym wrzosowisku dla roz­prostowania nóg i odetchnięcia świeżym powietrzem, prawdopodobnie konie nie zdołałyby potem wycią­gnąć wąskich kół powozu z rozmiękłego, kleistego gruntu Kornwalii. Ach, to kornwalijskie odludzie! - wzdychał Alex. Leży toto gdzieś na końcu świata! To tutaj zawsze rozgrywała się akcja najkoszmarniejszych snów, trapiących go w dzieciństwie.

Otrząsnął się jednak ze wspomnień i powrócił do teraźniejszości, niewiele lepszej niż tamta odległa przeszłość. Rozważył ponownie możliwość zatrzyma­nia powozu, ale doszedł do wniosku, że to zbyt wiel­kie ryzyko. Cień gotów ni z tego, ni z owego wysko­czyć z karety, kiedy tylko ta przystanie, a przecież cholerny kundel i tak już ocieka wodą! Zaczął piesz­czotliwie tarmosić wilczy łeb ulubieńca. Jak psisko raz coś sobie wbiło do głowy, nikt nie był w stanie go od tego odwieść!

Lord Roth popatrzył na okno karety, w które bił wiatr z deszczem, a odwróciwszy się, tak gniewnie spojrzał na psa, że ten aż zaskomlał i poruszył się nie­spokojnie na poduszkach.

- Nie zwracaj na mnie uwagi, stary! - przeprosił go Alex. - Wcale się na ciebie nie gniewam. Chciałbym tylko wydostać się wreszcie z tego cholernego pudla! Ale gdy­bym się nawet odważył na postój podczas takiej zawieru­chy, to i tak bym nie wysiadł. Przemókłbym przecież do suchej nitki. Dudley gderałby bez końca, może nie?

W oczach Cienia błysnęło już współczucie dla pa­na, ale gdy padło nazwisko kamerdynera, tak wybred­nego, że nie zniżył się do jazdy w powozie razem z psem, odsłonił kły i warknął.

- Przepraszam, że wspomniałem o Dudleyu, stary! Lepiej sobie pośpij.

Pies usłuchał.

Alex ciężko westchnął. Ogólnie rzecz biorąc, był cierpliwy i znosił niewygody pogodniej niż przecięt­ny złoty młodzieniec. Tym razem jednak i termin, i cel wyprawy były nietypowe. U kresu podróży czekały go tylko same przykrości.

Nie była to wizyta w dobrach przyjaciół, obfitująca w zwykłe rozrywki. Nie będzie pikników, konnych prze­jażdżek, wesołych obiadków, improwizowanych potań­cówek, przed którymi pospiesznie zwijano pod ścianę dywany; nie ma też co liczyć na romansik z powabną, pełną temperamentu wdówką czy jakąś znudzoną mę­żatką. Nie. U kresu tej podróży ujrzy tylko starca, zmar­łego przed czterema dniami, i swego młodszego brata, który bez wątpienia żywi do niego nienawiść.

Zachary. Poduszki powozu w kolorze wina i rozwalo­ne na nich ogromne białe psisko nagle się rozpłynęły. Po raz tysięczny Alex wrócił pamięcią do dnia, w którym rozłączono go z pięcioletnim braciszkiem. Ubóstwiał Za­cha! Ponieważ ojciec nie zwracał uwagi na malca, co naj­wyżej od czasu do czasu rzucił mu niechętne spojrzenie, Alex próbował zrekompensować bratu rodzicielską mi­łość, której pozbawiono go bez żadnej jego winy.

Gdy Zachary przyszedł na świat, Alex był ośmiolatkiem i tylko niejasno uświadamiał sobie, że papa jest zły na braciszka, bo mama umarła przy jego urodzeniu. Od śmierci mamy ojciec zmienił się nie do poznania. Jed­nak Alex z charakterystycznym dla dzieci idealizmem uznał, że to bardzo niesprawiedliwe, by Zachary cierpiał z tego powodu. On sam także rozpaczliwie tęsknił za matką, ale czerpał pociechę z miłości do braciszka.

Był więc świadkiem pierwszego uśmiechu Zacha, był przy nim, gdy ten usiadł po raz pierwszy. Brał jasno­włosego, krzepkiego malucha za łapki, stawiał jego pulchne nóżki na swych butach i chodził razem z nim po pokoju, póki braciszek nie pojął, w czym rzecz, i nie odważył się na pierwszy samodzielny krok. Alex był oczywiście i przy tym: przyglądał się i zachęcał malca.

Kiedy Zach wymówił pierwsze słowo, Alex z zachwy­tem usłyszał własne imię, a raczej coś, co brzmiało dość podobnie. A potem, kiedy Zachary miał pięć lat, zjawił się dziadek Hayle i zabrał go ze sobą.

Alex nigdy nie zapomniał wysokiego, siwobrodego mężczyzny o zaciętych ustach i czarnych oczach; nie zapomniał też wyrazu osłupienia i rozpaczy na buzi Zacha, gdy wpakowano go do powozu i wywieziono w nieznane.

Gdy Alex zwrócił się do ojca z prośbą o wyjaśnienie, lord Roth poradził swemu trzynastoletniemu synowi, by „przestał sobie zawracać głowę tym bachorem”. Sam fakt istnienia młodszego syna, jego nieznośna, codzienna obec­ność dręczyły lorda Rotha, nieustannie przypominając mu o stracie ukochanej Charlotty. Uznał więc, że będzie najlepiej, gdy Zachary zniknie raz na zawsze w kornwalijskiej głuszy. Od razu wszyscy poczują się swobodniej!

Alex uśmiechnął się krzywo, z goryczą. Lepiej, rze­czywiście! Może ojcu było z tym lepiej, ale on przez wiele miesięcy co noc zasypiał na mokrej od łez po­duszce. Wstydził się bardzo tej „babskiej słabości”, ale nie potrafił jej przemóc.

Pisywał wytrwale do Zacha (ojciec przystał na to pod warunkiem, że sam będzie wysyłał synowskie listy), ni­gdy jednak nie doczekał się odpowiedzi. Nawet wów­czas gdy braciszek był już na tyle duży, że mógł odpisać sam, nigdy nie dal znaku życia. Nieprawda: zdobył się na jeden, jedyny list, kiedy Alex zawiadomił go o śmier­ci ojca. Odpowiedź Zachary'ego była zwięzła i treściwa: nie chce mieć do czynienia ze starszym bratem.

Gorzkie rozczarowanie i nawrót ostrego bólu, któ­ry po raz pierwszy odczuł w chwili rozstania z bratem, omal nie poraziły Alexa. Nie był jednak słabeuszem. Postanowił niezwłocznie zapełnić sobie pustkę w życiu. I - jeśli sądzić po pozorach - udało mu się to zna­komicie! Nie bez powodu nazywano go „Don Juan Wickham”! O ile pieniądze i powodzenie u kobiet, któ­re ulegały mu nie tylko łatwo, ale i z entuzjazmem, oraz pochlebstwa śmietanki towarzyskiej są widomy­mi oznakami szczęścia, to Alex był zaiste szczęśliwy!

Powóz nagle podskoczył i znieruchomiał. Lord Roth otrząsnął się z ponurych myśli, które dopadały go, ilekroć bywał zbyt zmęczony, by im stawić opór.

Przez zalane deszczem okno powozu dostrzegł ob­szerny budynek z czerwonawego kamienia. Domyślił się, że to Pencarrow, dwór jego dziadka, wzniesiony na skraju wrzosowiska Bodmin Moor. Jego właściciele sprawowali z pewnością niepodzielną władzę w okoli­cy i w pobliskiej mieścinie St. Teath. Ogromne drew­niane drzwi, wystarczająco masywne, by oprzeć się niszczycielskiej sile słonego morskiego wiatru i częstej w Kornwalii ulewy, zdawały się zagradzać drogę do wnętrza domu nie tylko żywiołom, ale i nieproszonym gościom. Takie przynajmniej Alex odniósł wrażenie i zrobiło mu się jeszcze ciężej na sercu.

Przez uchylone okno powozu przypatrywał się, jak jego tęgi, lecz żwawy stangret Joe zeskakuje z kozła i rusza ku wejściu. Woda nadal lała się strumieniami z jego szerokoskrzydłego kapelusza, gdy po raz trzeci walił w drzwi mosiężną kołatką. Nie zjawił się nikt. Joe odwrócił się do swego pana i wzruszył ramiona­mi, jakby się usprawiedliwiając.

- Tam do licha! - mruknął Alex, sięgając po wyso­ki cylinder i parasol, które leżały obok niego. - Nie po to przejechałem taki kraj świata, żeby mi zamykano drzwi przed nosem!

Świetnie wyszkolony służący, który nie tylko szczy­cił się tym, że jest w służbie lorda, ale i darzył go szczerym przywiązaniem, ze zgrozą patrzył, jak jego lor­dowska mość bez asysty wysiada z powozu, a potem brnie przez błocko! Nie rzucił się jednak pędem na je­go spotkanie, gdyż dobrze wiedział, że zanim by do­biegł, wysportowany lord Roth byłby już u celu.

W dwu potężnych susach Alex znalazł się obok stangreta przy drzwiach wejściowych, z trzaskiem otworzył parasol i tak zaczął łomotać kołatką, że chy­ba wszystkim w promieniu mili klekotały zęby. Jak można się było tego spodziewać, Cień pospieszył za swym panem i przytulił się do jego pantalonów, by choć trochę ukryć się przed deszczem.

Joe nie spuszczał oka ze swego chlebodawcy, uda­jąc, że spoziera na konie, które stawały dęba, nie mo­gąc się doczekać zacisznej stajni i porcji owsa.

Lord Alexander Roth nie przypominał wyglądem przeciętnego młodego arystokraty. Nie odznaczał się gładką powierzchownością i symetrią rysów, które są zazwyczaj efektem związków pomiędzy krewnymi obejmujących wiele pokoleń. Nie był blady ani deli­katny, nie miał długiego nosa, cienkich warg ani wod­nistych oczu, przysłoniętych ciężkimi powiekami. Był ogorzały, jego profil przypominał profil jakiegoś grec­kiego władcy, uwieczniony na antycznej monecie; usta miał kształtne i zmysłowe, a skrzące się oczy wycięte w migdał i czarne jak dżety. Od stóp do głów spowi­jała go czerń, połyskując jak skrzydło kruka.

Wysokiego, barczystego, lecz wąskiego w biodrach, lorda Rotha można by wziąć za krwiożerczego rozbój­nika lub cygańskiego rzezimieszka, gdyby nie doskona­ły strój, uszyty w modnym „spartańskim” stylu przez najwytworniejszego londyńskiego krawca, Westona.

Jednakże Roth wyróżniał się wśród innych nie tyl­ko powierzchownością. Biła od niego energia i męska siła, wprawiająca w miłe drżenie każdą wrażliwą dzie­wicę, na którą zwrócił swe czarne oczy. Joe nieraz był świadkiem podobnej reakcji.

Wreszcie jedno skrzydło masywnych drzwi uchyliło się odrobinę. Wyblakłe, zamglone oko wyjrzało nieuf­nie przez szparę i zerknęło na śmiałka, który tak ener­gicznie walił kołatką, że właściciel owego oka stłukł cenną kryształową karafkę, upuściwszy ją na kamienną podłogę kuchni.

- Czym mogę służyć? - wycedził lodowatym tonem majordomus.

Rozdrażniony długimi godzinami bezczynności i przykrych rozmyślań oraz okropną pogodą, a teraz doprowadzony do szału gburowatością służącego, trzy­mającego gościa na deszczu, Alex rzucił ostro:

- Może byś na początek otworzył? Pan Wickham mnie oczekuje!

- Pana Wickhama nie ma w domu - poinformował go majordomus. - I nie wspominał mi o żadnych gościach. - Zmierzył spojrzeniem wielkiego białego psa o zabło­conych łapach i jowialnego stangreta z czerwoną gębą i skrzywił się z niesmakiem, zamierzając zamknąć drzwi.

Alex zgrzytnął zębami. Zdumiała go bezczelność te­go fagasa. Jego majordomus nigdy by się nie ośmielił odmówić dżentelmenowi wstępu do domu. Tam do li­cha, jego służba nawet psa nie wypędziłaby na taką plu­chę! Wetknął nogę w szparę, zanim służący zdążył za­mknąć mu drzwi przed nosem.

- Nic mnie nie obchodzi, o czym pan Wickham wspo­minał, a o czym nie! - oznajmił suchym, autorytatywnym tonem. - Adwokat, pan Hook, zawiadomił mnie o śmier­ci pana Hayle'a i przybyłem na odczytanie jego testamen­tu. Jestem jednym z wnuków zmarłego, nazywam się lord Roth. A jeżeli w tej chwili nie wpuścisz mnie do domu, to uduszę cię pierwszym sznurem od dzwonka, jaki mi wpadnie w ręce, kiedy sam się tam wedrę!

Do Cienia dotarło, że nie jest to przyjacielska po­gawędka, więc zawarczał.

Majordomowi opadła szczęka, zupełnie jakby to była dolna część przyłbicy. Alexowi wydało się nawet, że słyszy szczęk metalu; miał wrażenie, że widzi przed sobą nie sługusa, ale zbroję, ustawioną dla dekoracji w holu. Uprzytomniwszy sobie, z kim ma do czynie­nia, zatrwożony groźbą lorda i warczeniem psa, majordomus skapitulował. Usunął się z drogi i otworzył drzwi na oścież.

Joe i Cień weszli za Alexem do wnętrza, a sługa po­spiesznie zamknął za nimi drzwi. U nóg przybyłych z każdą chwilą powiększała się kałuża wody. Majordomus — stary, mizerny człeczyna o głęboko osadzo­nych oczach i zapadniętych policzkach, patrzył z przerażeniem na mokrą posadzkę.

Alex pojął już, że tylko strach może zmusić stare­go do zrobienia czegokolwiek, odezwał się więc naj­bardziej wyniosłym tonem:

- Każ komuś ze służby pomóc memu stangretowi przy koniach i zadbaj o ciepłą kwaterę i suty posiłek dla niego. Zrozumiano?

- Tak jest, milordzie - wymamrotał niechętnie majordomus. Jego usta zniknęły w fałdach pobrużdżonej twarzy.

Powierzywszy Joe'ego opiece tego gbura, Alex ro­zejrzał się dokoła.

A więc to był dom, w którym wychowała się jego matka... Obrzucił wzrokiem wysoko sklepiony hol i masywne dębowe schody, wznoszące się w przeciw­ległym końcu ogromnej sali. W tej chwili wszystkie dręczące go myśli ustąpiły wobec przemożnej tęsknoty za matką. Doskonale mógł ją sobie w tej scenerii wyobrazić. Wszelkie ponure skojarzenia związane z dworem dziadka znikły; Alex miał teraz przed oczy­ma matkę zstępującą wdzięcznie ze schodów, sunącą smukłymi palcami po rzeźbionej poręczy. Sprzęty z epoki Tudorów były masywne i budziły większe za­ufanie niż złocone krzesełka na cienkich nogach i pseudoegipskie kanapy, które przepełniały domy go­niących za najnowszą modą londyńskich elegantów. Meble w Pencarrow dawały poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak niegdyś obecność matki.

Chcąc powstrzymać niepokojący przypływ dziecin­nej tęsknoty, Alex z rozmysłem skierował myśli ku dziadkowi. Wiedział, że był on wielkim właścicielem ziemskim, a w jego dobrach znajdowały się bogate zło­ża cyny. Większość z nich została już wyeksploatowa­na, ale dziadek tak się przy tym dorobił, że jego dzie­ci i wnuki mogły czuć się bezpiecznie, o ile oczywiście zachowają zdrowy rozsądek. Sam dziadek, rzecz jasna, odznaczał się wyjątkowym rozsądkiem. Zaiste, był wzorem bogobojności i rozwagi - i dlatego właśnie tak znienawidził lekkoducha, za którego uparła się wyjść jego córka.

Jared Wickham, zanim spotkał Charlotte Hayle, rzeczywiście zachowywał się w sposób typowy dla przedstawicieli złotej młodzieży. Był hazardzistą, roz­pustnikiem i hulaką goniącym tylko za uciechami. Ale kiedy na jednym z londyńskich rautów ujrzał pannę Hayle, zakochał się w niej od razu i na zabój.

Charlotta odwzajemniła jego uczucie z równą siłą, jej ojciec uznał jednak, że „milordzik” to żaden materiał na męża, i zabronił córce widywać się z nim. Charlotta po­stąpiła jak każda zaślepiona uczuciem dziewczyna: sprze­ciwiła się woli ojca i uciekła z ukochanym do Szkocji, by tam wziąć z nim ślub*1. Między ojcem i córką rozwarła się przepaść, nie zasypana aż do śmierci Charlotty. A na­wet i wówczas nie znikła! - myślał posępnie Alex.

Chcąc za wszelką cenę uwolnić się od dręczących myśli i zająć czymś innym, rozejrzał się za majordomem. Ten jednak pochłonięty był nadzorowaniem służących, które wycierały błoto i wodę z podłogi, i ani myślał wskazywać lordowi drogę do gościnnego pokoju. Alexowi prócz duchowego niepokoju doku­czał ziąb w pełnym przeciągów holu; postanowił więc nie oglądać się na majordoma i na własną rękę poszu­kać jakiegoś fotela przy kominku.

Rzucił cylinder i parasol na stolik i otworzył pierw­sze drzwi na prawo. Dobry Boże, ależ trafił! W pokoju stała trumna. Ponieważ zaś zwłokom ciepło nie służy, kominek był wygaszony, a kotary szczelnie zasunięte. Tylko samotna świeca, stojąca w głowach ozdobnej trumny, rzucała na nią ponure światło.

Alex stał jak skamieniały. Oto tu leżał dziadek Hayle, który odebrał mu całą radość dzieciństwa. Teraz był już niegroźny. Martwy. Gorycz i smutek walczyły o pierw­szeństwo w sercu wnuczka... I nagle z holu dobiegł cał­kiem nieoczekiwany odgłos. Był to śmiech, męski i ko­biecy - czysty, potężny tenor i gardłowy kontralt.

Znalazłszy się między dwoma skrajnościami: z jed­nej strony śmierć i mrok, z drugiej - żywiołowe odgło­sy radości, Alex wahał się, czemu najpierw stawić czo­ła. Był pewien, że słyszy śmiech Zachary'ego, mimo że przez siedemnaście lat nie miał żadnego kontaktu z ukochanym braciszkiem. Choć rozsądek się temu sprzeciwiał, w sercu Alexa zbudziła się nagle nadzieja, pomieszana z lękiem.

W holu dały się słyszeć kroki i nagle śmiech zamarł. Lord Roth odwrócił się powoli i... stanął twarzą w twarz z przeszłością. Czarne oczy zwarły się z miodowymi. Alex dobrze pamiętał te niezwykle oczy, ale prócz nich nic nie zostało z małego dziecka w tym młodzieńcu, który obecnie dorównywał starszemu bratu wzrostem, jeśli nie krzepą. Miał pociągłą, opaloną, gładką twarz z orlim nosem i wyraźnymi łukami złocistych brwi. Co za ironia losu: przecież to wykapany ojciec!

- Nie zawiadomiłeś majordoma o moim przyjeź­dzie - odezwał się wreszcie Alex, opanowując skurcz w gardle, pragnąc przerwać dławiącą ciszę, która zapa­dła między nimi.

- Nie byłem pewien, czy się zjawisz - odparł Zachary; ton jego głosu był równie obojętny, jak wyraz twarzy.

- Obiecałem, że przyjadę, a nigdy nie łamię danego słowa - powiedział chłodno Alex, choć wiele go to kosztowało. Przywdziana maska obojętności sprawia­ła mu niemal fizyczny ból.

Nagle - czyżby to było złudzenie? - Alex dostrzegł w oczach brata odbicie własnego niepokoju... Musiało to jednak być złudzenie, bo niezwykłe oczy Zachary'ego były znów nieprzeniknione i beznamiętne, tak bardzo podobne do ojcowskich!

- Jaki piękny pies!

Głos, który przerwał Alexowi niespokojne rozmy­ślania, przypomniał mu o kobiecym śmiechu, który słyszał przed chwilą. Obejrzał się i zobaczył smukłą dziewczynę, która uklękła obok Cienia. W przeciwień­stwie do większości delikatnych kobieciątek nie wzdrygnęła się, czując zapach mokrej sierści. Przeciwnie - objęła kundla i zaczęła drapać go za uchem. Wi­dać było po Cieniu, że zawojowała go z kretesem.

Alexowi przyszło nagle do głowy, że i on chętnie dałby się zawojować, gdyby mógł poczuć uścisk rów­nie zgrabnego ramienia i dotyk sprężystej piersi! Ra­ny boskie! co za skóra: jak świeżutka śmietanka, jak kość słoniowa, bez skazy... I te różane policzki, te wi­śniowe, kuszące usta...

Co też go opętało — i to w takim momencie?! Ziry­tował go gwałtowny odzew własnego ciała na sam wi­dok jakiejś tam dzierlatki. Widać poplątane, gorączko­we emocje, wywołane ponownym spotkaniem brata, spowodowały nasilenie wszystkich jego reakcji, gdyż z najwyższym trudem oderwał w końcu wzrok od ciem­nowłosej piękności. Zdążył jednak dostrzec, że jej ocie­nione czarnymi rzęsami oczy były błękitne jak morze.

Gdy ponownie spojrzał na Zachary'ego, nie mógł opędzić się od myśli, że brat ani na chwilę nie spuścił z niego osobliwych oczu.

- Nie przedstawisz nas sobie, Zach? - Dziewczyna wstała i wygładziła spódnicę. Był to zwykły, kobiecy gest - cóż może być prostszego niż poprawienie sukni? Alexa jednak oczarowała niewymuszona gracja tego ruchu.

I nagle uświadomił sobie ze zdumieniem, że ubra­nie obojga - i dziewczyny, i jego brata - jest mokre. Nie byli przemoczeni do suchej nitki, ale duże wilgot­ne plamy były wyraźnie widoczne na ich żałobnych strojach. On sam przez całą drogę ścigał się z burzą, a tych dwoje zapewne w ostatniej chwili uciekło przed ulewą. Co też mogli robić poza domem, w dodatku tuż przed pogrzebem? Wzbudziło to jego ciekawość i coś jeszcze... czyżby dezaprobatę?

- Lord Roth - Zach dokonał oficjalnej prezentacji. - Milordzie, oto panna Tavistock, przyjaciółka rodziny.

Alex ujął wyciągniętą doń rękę i ukłonił się wytwor­nie. Palce panny były chłodne i miękkie. Nagle zaprag­nął, by dotknęła jego rozgorączkowanego czoła, by muśnięciem palców odpędziła jego niepokój...

Lord Roth! Zachary tak go tytułował, a w jego gło­sie nie było ani krzty ciepła! Alex uświadomił sobie, jak niemądra była jego nadzieja, że dzielące ich od sie­demnastu lat bariery runą przy pierwszym spotkaniu.

- Jak się pani miewa, panno Tavistock? - powiedział Alex, rad, że może przez kilka sekund wpatrywać się w nią. Z żalem puścił jej smukłe palce.

- Miewam się znakomicie, serdeczne dzięki - odpar­ła żywo młoda dama. - Oczywiście, jeśli nie liczyć te­go, że przemarzłam do szpiku kości!

Alex podniósł na nią zdziwiony wzrok. Cóż za urze­kające połączenie: w morskiej toni jej oczu dostrzegł równocześnie błysk humoru i iskrę współczucia. A pro­zaiczna uwaga była czymś, czego najbardziej w tej chwi­li potrzebował: powrócił dzięki niej do realności.

- Istotnie, panno Tavistock, musi pani być zimno w mokrym ubraniu. Postępuję bardzo egoistycznie, zatrzymując panią. Powinna pani koniecznie wrócić do domu i przebrać się!

- Nie warto robić sobie kłopotu - odparła rzeczo­wym tonem. - Sadie ściągnie ze mnie tę okropną bombazynę i wysuszy ją nad ogniem. A ja przez ten czas posiedzę w samej koszuli.

Alexowi niejednokrotnie szeptano ukradkiem do ucha kokieteryjne aluzje do damskiej bielizny, ale nigdy jesz­cze dama nie wspomniała przy nim o tej części garderoby z taką naturalnością. A przecież nie ulegało wątpliwości, że panna Tavistock to dama! Czarna bombazyna, którą zamierzała z siebie zrzucić, była w najlepszym gatunku. Akcent i wymowa panny oraz jej uroczy, gardłowy tembr głosu, były również bez zarzutu. A jeśli nawet w tej chwili fryzurę miała nieco potarganą, długie i lśnią­ce mahoniowe loki spinały prześliczne grzebyki z kości słoniowej. Alex doszedł do wniosku, że panna Tavistock jest urzekająco naturalna - i odkrył z zachwytem, że ma dołeczek w prawym policzku.

- Sadie obedrze cię ze skóry, Beth! Ma teraz pełne ręce roboty, a ty chcesz, żeby cię uchroniła przed ko­lejną burą od mamy! - odezwał się Zachary serdecz­nie, acz z pewnym zniecierpliwieniem, jakby się zwra­cał do nieznośnego, choć uroczego dziecka.

- Sadie dobrze wie, czego się po mnie spodziewać - odparła dziewczyna wyzywającym tonem. - Ty też powinieneś się już do tej pory przyzwyczaić!

Są widocznie bardzo ze sobą zżyci - pomyślał Alex. Rozmawiają jak brat z siostrą!

- Może jeszcze nie całkiem przyzwyczaiłem się do twoich wyskoków, Beth, ale mamy na to czas - odparł Zachary, uśmiechając się wbrew woli.

A jednak zmusiła go do uśmiechu! - zauważył Alex z podziwem. Ale co znaczą słowa „mamy na to czas”? Przecież chyba nie są...

Beth zwróciła się do Alexa. Nurtująca go ciekawość musiała się widocznie odbić na jego twarzy. Dziew­czyna uniosła ciemną brew i odezwała się:

- Ponieważ Zach nie powiadomił pana o tym, mi­lordzie, ja to zrobię. Łączy nas nie tylko przyjaźń: jes­teśmy zaręczeni.

Mimo poprzednich podejrzeń Alex osłupiał. Narze­czeni nie zachowywali się wcale jak para kochanków. Poza tym odkrył ze zgrozą, że ubodło go boleśnie to, iż piękna panna Tavistock jest już zajęta.

O Boże, jakże mógł pożądać narzeczonej swego brata?! Przecież dopiero co poznał tę dziewczynę.

Zresztą, Bóg świadkiem, zależało mu teraz wyłącznie na poprawie stosunków z Zacharym. Chciał zaleczyć stare rany, a nie wdawać się w nowe flirty! Prywatny kodeks honorowy nakazywał mu zaniechać wszelkich nieprzystojnych myśli na temat panny Tavistock. Te­raz, kiedy już wiedział, że wkrótce zostanie ona jego bratową, było to absolutnie konieczne. Zresztą, jakie to ma znaczenie, czy lista jego podbojów powiększy się o jedną ładną dzierlatkę, czy nie?

- Ależ, Beth! - Alexa zdumiał ostry ton brata. - Prze­cież uzgodniliśmy, że nie powiemy nikomu o naszych zaręczynach przed pogrzebem dziadka!

- Umówiliśmy się, że nie zawiadomimy nikogo spo­za rodziny - odparła z naciskiem.

Zarówno Alex, jak Zachary zesztywnieli na wzmiankę o łączącym ich pokrewieństwie. Tak, byli braćmi, ale Zach najwyraźniej zamierzał w dalszym ciągu ignorować ten fakt. Już choćby to, że nie powiadomił go o swych za­ręczynach, było najlepszym dowodem dzielącej ich prze­paści. Alexowi serce się ścisnęło, jakby ktoś okręcił je cięż­kim łańcuchem. Ogarnęło go nagle straszliwe znużenie.

- Niech mi będzie wolno pogratulować wam obojgu - powiedział wreszcie, zmuszając się do uśmiechu. - Bar­dzo proszę nie stać tu dłużej ze względu na mnie, pan­no Tavistock. Byłbym niepocieszony, gdyby się pani przeziębiła! Ja też lepiej udam się do mego pokoju. - Od­wracając się do brata i siląc na lekki ton, dodał: - O ile uda mi się zmusić twego majordoma, by mi go wskazał!

Zachary uśmiechnął się. Alex miał jednak wrażenie, że brat bawi się jego kosztem.

- Dziadek dobrze wyszkolił Stibbsa, jak odstraszać gości - wyjaśnił bez ogródek. - Zwłaszcza tych, którzy nigdy przedtem tu nie zawitali! - Brązowożółte oczy dosłownie wwiercały się w Alexa.

Roth zmarszczył brwi. Doprawdy, Zachary zacho­wywał się tak, jakby to Alex zerwał wszelkie stosun­ki, a nie on sam! Cholernie irytujące!

Zdezorientowany, zniecierpliwiony i spragniony sa­motności, by móc wreszcie uporządkować splątane myśli, burknął:

- Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyś przypo­mniał staremu cerberowi o jego obowiązkach, na przykład o przygotowaniu pokoju dla mnie. Chciał­bym się przebrać przed przybyciem adwokata.

- Oczywiście - odparł brat z lodowatą uprzejmo­ścią. - Ale czy zdążyłeś pożegnać się już z dziadkiem?

- W zupełności - odparł Alex, z trudem opanowując chęć wyjawienia prawdziwych uczuć wobec dziadka.

Zachary skinął głową i podszedł do majordoma. Stibbs nadal sterczał nad obiema służącymi, które wy­cierały podłogę.

Alex patrzał za oddalającym się bratem i rozpacz znowu ścisnęła mu serce. Przez tyle lat opłakiwał roz­łąkę ze swym braciszkiem. Zawsze wyobrażał go so­bie jako malca, choć rozsądek podpowiadał, że Zach rośnie z każdym dniem. Tamto dziecko odeszło bez­powrotnie, musi przestać tęsknić za nim. Nie potrafił jednak zdławić nadziei, że uda mu się zbliżyć do tego nowego, dorosłego Zacharego, że powstanie między nimi więź równie silna, jak niegdyś.

- Boże, ależ ze mnie głupiec! - mruknął pod nosem.

- Chyba jednak nie! - dobiegł go cichy głos z przeciw­ległego końca holu. Beth stała na najniższym stopniu solidnych schodów. Patrzyła na lorda i sądząc z łagod­nego, pełnego współczucia wyrazu twarzy, dosłyszała szept i odkryła sekret jego niemądrego serca.

Zażenowany tym, że bystra dziewczyna (przyszła bratowa! - wbijał sobie do głowy) odkryła jego słaby punkt, udał, że nie pojął znaczenia jej słów. Wykrzyk­nął nerwowo:

- Naprawdę głupiec ze mnie, panno Tavistock! Jak mogłem przypuszczać, że mój kamerdyner zjawi się tu zaraz po mnie? Utknął pewnie po drodze w błocie: upiera się zawsze przy ślimaczym tempie, bo to według niego najbezpieczniejsze. - I dodał bez większego prze­konania: - Ciągle się boi, głuptak, że sobie kark skręci!

- No cóż, milordzie - odparła niewinnym tonem - nikt z nas nie wiwatuje, gdy go coś zaboli, prawda? - Odwróciła się i odeszła, nie czekając na jego odpowiedź.

2

- Rany boskie, panienko! Myślałby kto, że to jedna z tych syren, o których w kółko gada Pye Thatcher! Ocieka panienka wodą jak one!

Beth ściągnęła wysokie, solidne buciki; potem wyję­ła z włosów grzebyki z kości słoniowej i potrząsnęła kasztanowatymi lokami, aż opadły luźno na ramiona.

- Wystarczy, że posiedzę przy ogniu, i będzie po zmar­twieniu, Sadie. Jak myślisz, czy suknia prędko wyschnie?

Niezgrabna służąca w średnim wieku pokiwała gło­wą. Spod falbany czepka wyjrzały siwiejące, mocno skręcone blond włosy.

- W ogóle nie wyschnie, jak jej panienka nie zdej­mie. Zaraz pomogę.

Beth stała przy kominku w pokoju, który przywyk­ła uważać za swój. Mnóstwo razy, ilekroć bawiła w Pencarrow, przychodziła tu razem z Sadie albo sa­ma, żeby doprowadzić się do porządku: zacerować jakąś dziurę, umyć się albo przebrać. Jakoś tak się zda­rzało, że podczas najlepszej zabawy oboje z Zachem zawsze musieli się albo upaprać albo podrzeć ubranie.

Takie zachowanie pozostawało w sprzeczności z po­glądami pani Tavistock na to, co wypada, a co nie przy­stoi dobrze wychowanej panience; matka Beth żywiła jednak nadzieję, że pewnego pięknego dnia jej córka wyj­dzie za Zachary'ego. Wydarzenia ostatniego miesiąca, po­czynając od zaręczyn nieokrzesanej pary, a kończąc na odziedziczeniu przez Zacha Pencarrow i wszystkich pie­niędzy dziadka, potwierdziły zasadność macierzyńskich ambicji pani Tavistock w stosunku do starszej córki.

Sadie rozpięła guziki i suknia z podwyższonym sta­nem, długimi rękawami i skromnym dekolcikiem zsu­nęła się przez smukłe biodra Beth i opadła na podłogę. Wkrótce potem w ślad za nią poszła halka. Wydoby­wszy się z fałd czarnej bombazyny i falbaniastego mu­ślinu, Beth zapragnęła poskakać po pokoju w samej tyl­ko cienkiej koszulce. Jak miło, jak swobodnie się czuła bez tej ciężkiej, ponurej kiecki!

- Proszę zaraz siadać przy ogniu, bo przeziębi się pa­nienka na śmierć! - zakomenderowała Sadie, dostrzegł­szy swawolne błyski w oczach dziewczyny. - Mamusia panienki nakazała mi mieć na panienkę oko w Pencar­row, więc muszę dotrzymać słowa. Zaraz przyniosę pled.

Beth potulnie usiadła w głębokim fotelu wyściełanym purpurowym aksamitem. Sadie rozpostarła wilgotną suk­nię na wielkim fotelu na biegunach, stojącym koło ko­minka, i wyciągnęła pled z ciężkiej skrzyni stojącej w no­gach łóżka. Owinęła dziewczynę aż po szyję, starannie opatulając zmarznięte stopy brunatną wełną koca.

- Dziękuję, Sadie - powiedziała słodziutko Beth. Służąca rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie, ale spy­tała tylko:

- Kiedy przyjadą mama panienki i panna Gabrielle?

- Mama i Gabby przyjadą razem z proboszczem. Mam nadzieję, że ulewa wkrótce ustanie - dodała, spo­glądając z niepokojem na pociemniałe okna. Uparty deszcz wciąż padał, a od morza wiał silny wiatr. - Wszy­scy żałobnicy zmokną w drodze na cmentarz. Obawiam się, że będzie ich jeszcze mniej, niż przypuszczaliśmy.

- Pewnie, że wielu się nie zjawi - orzekła z kwaśną mi­ną Sadie. - Z naszego pana był w gruncie rzeczy porząd­ny człowiek, ale ludzie z sąsiedztwa nie będą po nim pła­kać. - Służąca westchnęła ciężko i pokiwała głową, ale zaraz otrząsnęła się z przykrych myśli i spojrzała bystro na Elizabeth. - Nie mogę cały czas tkwić przy panience i jej pilnować, ale mam nadzieję, że panienka będzie mia­ła dość rozumu, żeby usiedzieć przy kominku. Muszę wracać do kuchni. Kucharka cała w nerwach, bo przyszło jej gotować dla jakiegoś tam harystokrary, i w ogóle!

- Powiedz kucharce, żeby się uspokoiła, Sadie - po­radziła Beth. - Ten arystokrata jest bardzo miły.

Kobieta prychnęła pogardliwie.

- Po mojemu, nie taki on znów miły! Gdzie się podziewał przez te wszystkie lata? Czemu ani razu nie odwiedził braciszka, co?

Na gładkim czole Beth pojawiła się zmarszczka.

- Nie mam pojęcia. Ale pewna jestem, że musiał mieć jakiś ważny powód. Postaram się dowiedzieć, co to by­ło. - Uśmiechnęła się do Sadie z wyższością. - Wiesz, że potrafię zawsze wyczuć, co w trawie piszczy!

Sadie wyraziła swoją opinię na ten temat, kolejny raz prychając.

- Z wtykania nosa w cudze sprawy nic dobrego nie wyniknie. Niech panienka lepiej da spokój! - Z tymi słowy służąca opuściła pokoik.

Uśmiech Beth zgasł; zapatrzyła się w ogień. Jak Sadie może jej coś takiego doradzać?! Nie wolno tej sprawy zostawiać w spokoju. W przeciwnym razie Za­chary nigdy nie dowie się, czemu brat nie odpisywał na jego listy i nie zjawił się po śmierci ojca. Elizabeth uważała, że jako przyszła żona Zacha ma święty obo­wiązek doprowadzić do jego pojednania z bratem.

Nagle stanęła jej przed oczyma postać lorda Rotha. Wyjątkowo mocno wraził się jej w pamięć wysoki, wytworny dżentelmen o imieniu Alexander. Z wyglą­du bracia byli całkiem odmienni. Prawdę mówiąc, lord Roth odziedziczył rysy Hayle'ow. Elizabeth podejrze­wała, że w jakichś odległych czasach musiał wśliznąć się do czcigodnej rodziny Cygan czy Cyganka. Oczy lorda Rotha były bowiem lśniące i czarne jak węgiel!

Ogień trzaskał wesoło, a ona wciąż dumała o cygań­skiej urodzie Alexandra Wickhama. Bacznie go obser­wowała przez te kilka minut, gdy stali na progu salonu, w którym wystawiono trumnę ze zwłokami dziadka. Dostrzegła w jego oczach błyski emocji, choć twarz po­zostawała nieruchoma. Starannie skrywał uczucia, ale oczy go zdradzały.

Beth ogarnęła fala współczucia, a równocześnie nie wiedzieć czemu zaczęło walić jej serce. Nagle zrobiło jej się duszno i zbyt gorąco pod grubym pledem, więc zrzuciła go na podłogę. Podwinęła nogi pod siebie i ob­ciągnęła cienką koszulkę tak, by zakrywała kostki.

Teraz blask ognia padał na obnażoną skórę i dziew­czyna czuła, jak ciepło przenika ją aż do kości, jak wówczas, gdy po kąpieli w stawie kładła się na zala­nym słońcem brzegu, by wyschnąć. Jej koszula była głęboko wycięta: w dekolcie wyraźnie rysowały się dwa białe wzgórki, zaróżowione teraz od blasku pło­mieni. Beth upajała się swobodą, a bijące od kominka ciepło sprawiało jej zmysłową przyjemność.

Z rumieńcem na twarzy usiłowała zanalizować swe uczucia i subtelne zmiany, zachodzące w niej od nie­dawna. Nie chodziło tu o rozwój fizyczny: piersi uros­ły jej wcześniej niż innym dziewczynkom i początko­wo tylko jej zawadzały. Wypychały suknie z przodu, utrudniały wspinaczkę po drzewach i zjeżdżanie na brzuchu ze stromego pagórka. A poza tym wstydziła się ich. Wszyscy gapili się na nie, zwłaszcza mężczyźni!

Zachary ukończył studia i, znudzony podróżami po żądnej rozrywek, powojennej Europie, zapragnął się ustatkować; zaczął rozglądać się za odpowiednią żoną. I wówczas stosunek Beth do własnego biustu zmienił się diametralnie. Była teraz ogromnie rada ze swych kobiecych kształtów, gdyż dzięki nim przyjaciel spoj­rzał na nią innymi oczyma.

Beth postanowiła, że wyjdzie za Zachary'ego, gdy miała lat sześć, on zaś dziewięć. Wymienili nawet sło­wa przysięgi ślubnej na plaży w zatoczce Dozmary Cove. Beth kochała Zacha z całego serca i od tego mo­mentu robiła wszystko, by został jej mężem.

Nie wyobrażała sobie małżeństwa z kimś innym. Czuli się razem tak swobodnie, tak dobrze!... Kiedy jed­nak poczytała sobie to i owo i posłuchała zwierzeń starszych kuzynek, odkryła, że mężczyznom nie wy­starcza, że czują się swobodnie w towarzystwie przy­szłej żony. Spodziewają się po niej czegoś więcej. Te roznamiętnione stwory miały podobno zwyczaj włazić do łóżka swej towarzyszki życia! Matka poinformowa­ła jednak Beth (wzdrygając się przy tym lekko), że od dobrze wychowanej, skromnej, godnej szacunku nie­wiasty nikt nie oczekuje miłosnych uniesień podczas spełniania obowiązków małżeńskich. Prawdę mówiąc, najlepiej, jeśli niczego wówczas nie będzie czuła.

Beth uwierzyła matce bez zastrzeżeń. Któż mógłby lepiej niż ona wiedzieć, na czym polega szczęście w mał­żeństwie? Dla wszystkich było przecież widoczne, że jej rodzice kochają się ogromnie. Ostatnio jednak zaczęła postrzegać całą sprawę nieco inaczej. Była rada, że Za­chary jej pragnie. Świadomość tego sprawiała jej satys­fakcję, niemal zmysłową przyjemność. Jednak jej to nie wystarczało. Czuła instynktownie, że mężczyznę i ko­bietę może łączyć coś więcej. Podpowiadał jej to docie­kliwy umysł i budzące się do życia ciało.

Wiercąc się niespokojnie w fotelu, rozmyślała o wiej­skich dziewczętach. Widziała, jak się gapiły na Zacha, kiedy jeździli we dwoje do miasteczka. Niewątpliwie uważały, że jest bardzo pociągający. Niektóre wygląda­ły przy tym tak, jakby gotowe były wyskoczyć z kiec­ki za jeden jego uśmiech. Elizabeth wprawiało to w zdu­mienie: nie pojmowała, jaki może być związek między pozycją społeczną a fizyczną atrakcyjnością? Jeśli wiej­skie ślicznotki podniecał sam widok Zachary'ego, jeśli pokazywały dołeczki i rumieniły się pod jego zaczep­nym spojrzeniem, to dlaczego ona tak nie reagowała?!

Może to moja wina?... Chyba powinnam się do te­go przyzwoicie przyłożyć... No, przyzwoicie nie było najwłaściwszym określeniem. Prawdę mówiąc, zacho­wywała się dotąd aż nazbyt przyzwoicie!

- Puk, puk! Wchodzę, Beth!

Usłyszawszy za drzwiami głos Zacha, Elizabeth pod­skoczyła jakby została przyłapana na gorącym uczyn­ku. Miała wrażenie, że ściągnęła go tu myślami, gdy tak siedziała półnaga, dumając bezwstydnie o cielesnych rozkoszach. Uklękła w fotelu i popatrzyła na narzeczo­nego ponad oparciem. Znowu przegarniał włosy palca­mi: niewątpliwy znak, że coś go dręczy. Nie miała żadnych wątpliwości, co to było: Alexander Wickham. Jak zawsze w obliczu kłopotów Zachary'ego Beth zapomniała o własnych problemach. Sięgając do wypró­bowanych metod wyciągnięcia go z depresji, zaczęła się z nim przekomarzać. Uśmiechnęła się szelmowsko.

- Sadie zbije cię na kwaśne jabłko, jeśli cię tu przyłapie! Pamiętasz, jak cię ganiała z miotłą po całym domu?

- Byłem jeszcze smarkaczem - odparł z oburzeniem Zachary. - Teraz nie ośmieliłaby się mnie tknąć: jestem panem domu!

- W tym rzecz! - ciągnęła dziewczyna, zniżając głos do gardłowego szeptu. - Nie jesteś już małym chłop­cem, a ja w tym stroju...

Dostrzegłszy nagły ruch głowy mężczyzny i błysk w jego miodowych oczach, Beth pojęła, że udało jej się odegnać jego ponure myśli. Przez chwilę zachłannie wpatrywał się w nią, potem rzuciwszy jedno tylko spoj­rzenie na czarną suknię, suszącą się przed kominkiem, podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Beth zaczęła powątpiewać w czystość własnych intencji. Czy rzeczy­wiście chodziło jej tylko o uwolnienie Zacha od trosk, czy też marzył jej się jakiś ryzykowny eksperyment?...

Sumienie wyraźnie ją ostrzegało, że przyzwoita dziewczyna nie pozwala sobie na coś takiego, ale jej awanturnicza natura dowodziła: - Cóż w tym złego, jeśli od czasu do czasu sprawię trochę radości przy­szłemu mężowi i poprawię mu humor?... A jeśli przy okazji rozweselania go ona sama zorientuje się, czy jest zdolna do namiętnych porywów, to chyba nic nie szkodzi, prawda? Tylko że nigdy - przynajmniej od czasu gdy oboje dorośli - nie pokazała się Zachowi prawie nago. Jemu też nigdy dotąd nie przyszło do gło­wy zamykać drzwi, gdy byli sam na sam. Beth zanie­pokoiła się troszkę własną zuchwałością.

W paru susach Zach znalazł się przy fotelu. W od­ruchu spóźnionego zawstydzenia dziewczyna wtuliła się w poduszki. Oczy mężczyzny sunęły po jej rozwi­chrzonych włosach, długiej szyi, ramionach... aż spo­częły na wypukłości piersi. Pod żarem tego spojrzenia Beth zaczerwieniła się; próbowała dociec, czy rumie­niec jest oznaką budzącej się w niej namiętności czy też po prostu wstydu?

Idąc za wzrokiem Zacha, popatrzyła w dół i przekona­ła się, że pomysł zaszycia się w poduszki, żeby biust mniej rzucał się w oczy, dal wręcz odwrotne rezultaty. Piersi wy­glądały teraz jeszcze bardziej kusząco: uniesione ku górze odcinały się bielą od purpurowego aksamitu.

- Ponętna z ciebie bestyjka, moje ty złotko! - za­mruczał Zachary, opuszczając rękę poniżej zagłówka fotela; długi, smukły palec przesunął się po jednej pier­si, zagłębił się w rowku i zaczął wędrować po drugiej.

Beth zadrżała. Radowało ją, że sprawia przyjem­ność ukochanemu. W pewnym sensie było to nawet podniecające: nigdy dotąd nie zaznała tak intymnych pieszczot. Przełknęła ślinę i postanowiła zaryzyko­wać: sprawi mu jeszcze troszkę radości, a potem wy­cofa się w porę z nietkniętą cnotą. Kto wie?... może za chwilę jej oddech stanie się równie szybki, jak oddech Zacha, a puls zacznie bić równie gwałtownym ryt­mem?... Nie miał na szyi fularu, dostrzegała więc wy­raźnie w dołku u jej nasady rozszalałe tętno. Czemu jej własne serce tak się nie tłucze?...

- Chcę cię uszczęśliwić, Zach... - szepnęła z deter­minacją. Podniosła głowę i lekko rozchyliła wargi.

Spojrzenie narzeczonego pomknęło ku tym peł­nym, kuszącym wargom. Schwycił Beth mocno za ra­miona i pochylił się tak nisko, że czuła jego oddech na swojej twarzy.

- Z pewnością ci się to uda, kochanie - powiedział. Jego usta dotknęły jej ust, najpierw lekko, potem mocniej, z większą natarczywością. Elizabeth nagle poczuła, że unosi ją z fotela; jej nogi zawisły nad podłogą. Kiedy wreszcie dotknęła stopami dywanu, Zachary przyciskał ją do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Był ta­ki silny, smukły, pachniał sandałowym mydłem... Powin­na więc tracić zmysły z rozkoszy! Kiedy jednak język Zacha wśliznął się do wnętrza jej ust, Beth poczuła tylko paniczny strach. Według niej, eksperyment posunął się zbyt daleko - dość już tego rozweselania i dogadzania! Gdy tylko męski uścisk na chwilę zelżał, wyśliznęła się z objęć i odgrodziła się od narzeczonego fotelem.

- Zach, powiedziałam, że chcę cię uszczęśliwić - upomniała go żartobliwie, choć serce biło jej jak sza­lone - ale nie mówiłam, że w tej chwili!

Zachary był jak otumaniony. Zamrugał kilkakrot­nie oczyma, potem chwycił się za brodę i powiódł pal­cami wzdłuż szczęki.

- O Boże, Beth!... - odezwał się po chwili - nie mia­łem pojęcia, że taka z ciebie flirciara!... Nie powinnaś zapraszać mężczyzny do swojej sypialni, kochanie, zwłaszcza kiedy jesteś w takim dezabilu... Biedak od razu pomyśli, że... No, sama wiesz!

Podczas gdy Zachary usiłował odzyskać panowanie nad sobą, pewność siebie Beth rosła. W końcu nie sta­ło się nic takiego: tylko jej ukochany dostał na chwilę bzika! Miała znowu ochotę przekomarzać się z nim.

- Po pierwsze: to wcale nie moja sypialnia...

- Mogłaby być, gdybyś tylko chciała - przerwał jej, przysuwając się bliżej; pod czułością tlił się jeszcze ogień pożądania, gotów w każdej chwili wybuchnąć na nowo.

- A po drugie, wcale cię nie zapraszałam! - dokończy­ła, rzucając mu szelmowski uśmiech, po czym podniosła z podłogi pled i otuliła się nim jak Hinduska swoim sari.

- Tam do licha, Beth, przecież jesteśmy prawie małżeństwem! Zupełnie nie rozumiem, czemuś taka pło­chliwa! - pożalił się, przegarniając znów czuprynę nie­cierpliwymi palcami.

- Znam ja was, mężczyzn! Żaden nie kupi kokosz­ki, kiedy ma jajka za darmo - stwierdziła bez ogródek i wydobywszy białe ramię z fałdów pledu, pomachała mu palcem przed samym nosem.

Zachary roześmiał się na całe gardło i Beth dostrze­gła, że nie jest już taki spięty. Gdy przyglądała mu się, poczuła, że na wargi wypływa jej niemądry, radosny uśmiech. Och, jakże go kochała! Cóż to szkodzi, że nie mdlała w jego objęciu? Co znaczy namiętność w porów­naniu z prawdziwym, niezmiennym przywiązaniem?...

W tym momencie Zachary zupełnie ją zaskoczył: chwycił ją w ramiona i zakręcił się z nią tak, że Beth w głowie zawirowało.

- Beth, Beth, moja nieznośna przyszła żoneczko! Zapłacisz mi za wszystko, kiedy wreszcie dostanę cię na własność! - zagroził. Widząc błysk w jego oczach, towarzyszący tym słowom, Elizabeth pojęła, że narze­czony zamierza dotrzymać obietnicy. Znowu zadrża­ła, nie wiedzieć czemu.

- Zmykaj już, Zach, zanim Sadie cię tu przyłapie! - powiedziała, gdy postawił ją znów na ziemi.

- Tak, Hook będzie tu za godzinę - odparł, obej­mując ją lekko.

Zauważyła z satysfakcją, że Zachary oczekuje od­czytania testamentu i ponownego spotkania z bratem z większym spokojem, niż można by sądzić po jego wcześniejszym zachowaniu. Bez zbędnych obaw po­ruszyła więc sprawę, która leżała im obojgu na sercu.

- Twój brat wydaje się bardzo miły - zaryzykowała.

- Określenie „miły” jest zbyt ogólnikowe, mało pre­cyzyjne i mętne - zaprotestował Zach. Westchnął i dorzucił: - A w ogóle dopiero co go poznałaś. Cóż ty mo­żesz o nim wiedzieć?

- Wiem to, co mi o nim opowiadałeś, co utkwiło ci w pamięci...

- Może to nie były wspomnienia, tylko marzenia niemądrego dzieciaka? - rzekł i westchnął raz jeszcze.

- Mimo wszystko nie sądzę...

- Do zobaczenia, Beth - przerwał jej, całując ją lek­ko w czoło. - Spotkamy się na pogrzebie. - Potem, gdy stał już przy drzwiach z kluczem w ręku, zwrócił ku niej zamyślone spojrzenie i spytał: - A może chcesz być obecna przy odczytaniu testamentu?

Twarz Beth rozjaśniła się.

- Naprawdę mogę? Przyznam, że jestem ciekawa!

- Będziesz przecie moją żoną; nawet lepiej, że się dowiesz z pierwszej ręki, jaki ze mnie bogacz! Może będziesz potem uleglejsza! - dodał żartobliwie.

- Nie licz na to! - odcięła się i uśmiechnęła szeroko. - Ale na odczytanie testamentu przyjdę z pewnością!

- Miałem... hm... małą sprzeczkę ze Stibbsem, milordzie.

Alex leżał na łóżku bez butów i bez koszuli. Skrzy­żował swe długie nogi i osłonił ręką oczy od blasku świec, gdyż kamerdyner ustawił świecznik tuż przy łóżku, na małym stoliku z różanego drewna.

- Wiedziałem, że tak będzie, Dudley - odparł sucho i nawet się nie poruszył.

Najwidoczniej ta lakoniczna odpowiedź wystarczy­ła Dudleyowi, gdyż wybuchnął potokiem słów. Alex nie musiał na niego patrzeć: oczyma wyobraźni wi­dział swego przeczulonego kamerdynera z rękami na biodrach i z wyrazem urażonej dumy na twarzy.

- To nieznośny dureń! Niekompetentny matoł! - de­klamował z patosem. - Trzymał mnie na deszczu, a potem w przedsionku prawie pół godziny! Czy to tak trud­no, pytam, wezwać paru lokajów, żeby zanieśli bagaże?! A kiedy tak czekałem bez końca, czy ktoś zapropono­wał mi kropelkę piwa? Albo przynajmniej szklankę wo­dy, żebym mógł zwilżyć wyschnięte gardło?... Zapew­niam, że wyschło ze szczętem, milordzie, gdy oszalały ze strachu pędziłem wśród tej straszliwej burzy!

Alex przesunął rękę wyżej, na czoło. Zmarszczył ciemne brwi i spojrzał wymownie na kamerdynera.

Dudley wyprostował się, usiłując opanować nieprzy­stojne wzburzenie. Jego rude jak marchewka włosy lśniły w blasku świec, a upstrzona piegami twarz, dziwnie mło­da u prawie czterdziestolatka, wyrażała szczerą skruchę.

- Oczywiście, milordzie. Ma pan całkowitą słusz­ność - oświadczył sztywno. - Nie powinienem aż tak się unosić. Najmocniej przepraszam. Zapomniałem się! Ale po prostu nie mogę znieść zlej organizacji! Stibbs nie zwraca uwagi na sprawy pierwszoplanowe, a gorączkuje się z powodu błahostek!

Alex uniósł brew, a po twarzy przemknął mu uśmiech. Odebrawszy właściwie niemy komentarz swego pana, Dudley przyznał:

- Tak, tak! Doskonale wiem, że i ja gorączkuję się z powodu błahostek. Ale musi pan przyznać, milordzie, że zawsze dostrzegam sprawy pierwszorzędnej wagi!

- Śmiem twierdzić, Dudley, że nie ma spraw, któ­rych byś nie dostrzegał - wycedził Alex, podnosząc się i zwieszając nogi z łóżka. - Chyba nic nie ukryje się przed twoim krytycznym wzrokiem. I dobrze wiesz, że robisz z igły widły.

Służący poczuł się głęboko urażony tą łagodną wy­mówką. Posłał swemu pracodawcy spojrzenie pełne wy­rzutu i bez słowa powrócił do rozpakowywania bagażu.

- No, no, Dudley, nie bądź taki obrażalski - podkpiwał z niego Alex. - Jeśli masz zamiar wiecznie się użalać i kaprysić, to mogłem równie dobrze zabrać ze sobą ciotkę Sophronę!

Tym razem kamerdyner uniósł wymownie brew. Alex zauważył to i od razu poprawił się:

- Masz całkowitą słuszność. Potrafisz znacznie lepiej czyścić buty i prasować spodnie niż ciocia Sophrona! Mam jednak nadzieję, że zawrzesz pokój z tutejszą służbą na czas naszego pobytu w Pencarrow., - Wbrew woli Alexa w jego głosie ozwała się nuta znużenia. Dys­ponował takim zapasem sił fizycznych, że owo znuże­nie mogło być tylko skutkiem załamania duchowego.

Po kobiecemu wrażliwy Dudley natychmiast wy­chwycił ową nutkę melancholii i domyślił się jej przy­czyny. Odwrócił się i przyjrzał bacznie swemu panu.

- A jak długo, milordzie, zabawimy w Pencarrow, jeśli wolno spytać?

Unikając wzroku służącego, Alex odparł tylko:

- Sam nie wiem.

Kamerdyner chciał jeszcze coś powiedzieć, ale poha­mował się i wrócił do swej pracy. Alex był mu wdzięcz­ny za tę nieoczekiwaną powściągliwość. Rzadko się zda­rzało, by Dudley milczał, jeśli miał coś do powiedzenia.

Roth podszedł do umywalki i nalał do cynowej misy ciepłej wody. Następnie pochylił się nad miednicą i kil­kakrotnie opłukał twarz, po czym wytarł ją leżącym obok ręcznikiem. Gdy wynurzył się z pachnących fał­dów ręcznika, dostrzegł w lustrze odbicie Dudleya, przyglądającego mu się z niepokojem. Spostrzegłszy, że jest obserwowany, kamerdyner szybko odwrócił wzrok.

Alex westchnął, przeklinając się w duchu za to, że zdradził się ze swym niepokojem. Jego kamerdyner lu­bił się zadręczać. A już najchętniej martwił się o niego!

Dudley powiększył grono służby w Ockley Hall ćwierć wieku temu, gdy Alex biegał jeszcze w krótkich spodenkach. Londyńskie biuro pośrednictwa pracy poleciło Dudleya ówczesnemu lordowi Rothowi, a ten zatrudnił go w charakterze lokajczyka. Dudley miał wtedy zaledwie trzynaście lat, ale osiągnął już - mimo częstego głodowania - swój pełny wzrost; przypomi­nał raczej słup latarni, na którym uwił sobie gniazdo ognisty ptak, niż osieroconego nastolatka.

Matka chłopaka była wdową i zarabiała na życie ja­ko akuszerka. Zmarła nieoczekiwanie na febrę, zosta­wiając syna i resztę licznego potomstwa na łasce losu.

W ciągu długich lat służby Dudley nieustannie wspi­nał się w górę, piastując coraz bardziej odpowiedzialne funkcje: z lokajczyka i posłańca awansował na pomoc­nika stangreta, potem lokaja i wreszcie kamerdynera. Zwracał uwagę na szczegóły i miał skłonność do perfekcjonizmu, co pomagało mu w sprawowaniu każdej z kolejnych funkcji. Były to przymioty kobiece, rzad­ko spotykane u mężczyzn, ale niezwykle przydatne.

Tym kobiecym zaletom towarzyszyły niestety ty­powo kobiece wady. Dudley często przypominał Alexowi jego ciotkę, starą pannę. Przejmował się głup­stwami, był skłonny do irytacji, lubił moralizować i gderać, a co gorsza - wścibiał nos w najbardziej oso­biste sprawy swego pana. Ponieważ jednak Alex miał do niego słabość, a talenty kamerdynera były dlań nie­ocenione, przymykał oczy na jego wady i dziwactwa.

- Raczy się pan już ubrać, milordzie? - spytał Du­dley, schowawszy do szafy ostatnią z kamizelek lorda.

- Tak - burknął Roth, rzucając na ziemię ręcznik. - Ale wolałbym, żebyś mi w tym nie pomagał, jeśli masz gapić się na mnie ze współczuciem, niczym na jagnię ofiarne. Bez obaw! Wyjdę cało z tej burzy, tak jak z każdej, która stanęła mi na drodze.

- Niewątpliwie, milordzie - odparł uspokajającym tonem Dudley, wkładając cienką batystową koszulę na potężne ramiona lorda. - Jestem pewien, że panicz Za­chary wróci do rozumu.

- Czy wspomniałem choć słówkiem o Zacharym? - warknął Alex i odwracając się plecami do kamerdyne­ra, począł zapinać koszulę.

- Byłbym skończonym durniem, gdybym się nie domy­ślił, co pana gryzie, milordzie - stwierdził spokojnie Du­dley, sięgając po pierwszy z kilku fularów, rozłożonych w pogotowiu na szerokim oparciu fotela. - Może zechce pan usiąść - dodał, wysuwając taboret stojący naprzeciw toaletki i okrągłym ruchem ręki wskazując go lordowi.

Alex spojrzał spode łba na wiernego sługę i zasiadł przed wielkim, owalnym lustrem. Dudley podał mu fular.

- Ośmielam się twierdzić, że węzeł pocztowy, milor­dzie, będzie najodpowiedniejszy na taką posępną uro­czystość jak pogrzeb*2... O czym to ja mówiłem? - zasta­nawiał się przez chwilę, przewieszając sobie ostrożnie przez lewe ramię dwa następne fulary. - Ach tak, o paniczu Zacharym. Niezbyt rozmowny, prawda?

Lord Roth wydał jakiś nieartykułowany pomruk. Jego długie palce niecierpliwie szarpały i zwijały koń­ce wykrochmalonej batystowej chustki. Dudley z uniesionymi brwiami i lekko wydętymi wargami przyglądał się, jak jego pan, zazwyczaj taki zręczny, zaplątuje fular na obrzydliwy supeł.

- Niech to szlag! - warknął Alex, brutalnym szarp­nięciem zrywając z szyi i rzucając na ziemię potwor­nie wymiętą szmatkę.

Kamerdyner spokojnie podał mu następną chustkę.

- Panicz Zachary zawsze był uparty - kontynuował, jakby Alex chętnie go słuchał, a nie srożył się jak ran­ny niedźwiedź. - Ale pan, milordzie, zawsze umiał so­bie poradzić z paniczem Zachem. Dobrze pamiętam: pańskie kpinki to był najlepszy sposób na jego dąsy. Niania nie mogła sobie dać z nim rady, lord Roth wca­le się chłopcem nie zajmował. Za to pan, milordzie, drażnił malca i podkpiwał z niego bez końca. A kiedy już się zdawało, że skoczy panu do gardła, jak to mó­wią, pękały w dzieciaku jakieś tamy i wreszcie wycho­dziło na jaw, o co ma pretensję. No i wtedy pan od razu znajdował rozwiązanie.

- Jeśli mi radzisz, żebym traktował Zachary'ego jak­by był pięciolatkiem, to chyba upadłeś na głowę. Do licha, daj mi jeszcze jeden fular!

Dudley wręczył żądaną część garderoby i odezwał się ze służalczą uniżonością:

- Cóż, pan z pewnością wie najlepiej, milordzie. Po­zwoliłem sobie tylko wysunąć drobną sugestię. Nie ma mi pan chyba tego za złe?

Alex skrzywił się, ujrzawszy w lustrze niewinną mi­nę kamerdynera.

- Mógłbym wyliczyć, co ci mam za złe, Dudley, i sporo by się tego zebrało. - Służący zesztywniał. - Ale tego nie zrobię - dodał Alex, uśmiechając się wbrew woli. - Prawdę mówiąc, mimo nieznośnego wścibstwa prawdziwy z ciebie skarb i nie dałbym so­bie rady bez ciebie!

Dudley odprężył się i rozpogodził, usłyszawszy mi­ły sercu komplement. Potem uznał widać, że powinien odwdzięczyć się Alexowi za jego łaskawość: w całko­witym milczeniu dopomógł mu zakończyć toaletę.

Choć bezczelność Dudleya zirytowała Alexa, słowa kamerdynera dały mu do myślenia. Może istotnie war­to podrażnić Zacha, by wykrzyczał, co ma na wątrobie? Może właśnie tego potrzeba do odnowienia przyjaźni: szczerej braterskiej rozmowy, puszczenia w niepamięć dawnych uraz, wymiany poglądów? Czarne oczy Ale­xa błysnęły i zwęziły się; z zaciśniętymi zębami obmy­ślał plan kampanii.

Służący dostrzegł, że z przystojnej twarzy jego pa­na znika melancholia, a na jej miejsce pojawia się de­terminacja. Bardzo go to ucieszyło.

Ciężkie wahadło szafkowego zegara kołysało się miarowo w wilgotnym powietrzu, a donośne „tik - tak” rozbrzmiewało echem w ciszy biblioteki, w której cze­kali na adwokata. Alex usiadł na końcu długiej wyście­łanej kanapy, a Cień rozciągnął się u jego nóg, złożyw­szy potężny łeb na wyprostowanych łapach.

Zachary zajął miejsce na przeciwległym końcu ka­napy, a jego urocza narzeczona pochylała się nad jej oparciem, gładząc w roztargnieniu lśniące, gęste wło­sy na karku Zacha. Alex od czasu do czasu zerkał na białe, smukłe palce zanurzone w czuprynie brata i pró­bował opanować zazdrość, która wzbierała gwałtow­nie w jego piersi. Do licha, co za dziewczyna! Można się zapatrzeć!... Ale miał przecież zrealizować pewien plan. Plan dotyczący jego brata. Byle od czegoś za­cząć... Zach bywa uparty jak osioł!

- Proboszcz powinien się zjawić za dwadzieścia mi­nut - odezwał się nagle Zachary poirytowanym tonem. - Gdzie też się podziewa ten Hook?!

Otóż i punkt zaczepienia!

- Czyżbyś mówił do mnie? - Alex zrobił zdziwio­ną minę.

- Nie zwracałem się do żadnej konkretnej osoby - burknął Zachary.

Alex uniósł nieznacznie jedną brew.

- Do żadnej konkretnej osoby, powiadasz? Czyżbyś mówił do mego Cienia? - Pies uniósł głowę, utkwił w swym panu wzrok pełen uwielbienia i czekał, co dalej.

- Po cóż miałbym rozmawiać z tym cholernym psem?! - warknął Zachary. - Jeszcze nie zwariowałem!

- Wcale bym ci nie miał tego za złe, gdybyś zwrócił się do Cienia - zapewnił go Alex; schylił się i wziąw­szy do ręki długie psie ucho, przesuwał je pieszczotli­wie między palcami. Cień przymknął oczy, wyraźnie popadł w ekstazę. - Ja rozmawiam z nim nieustannie.

Alex usłyszał stłumiony chichot i spojrzał na Beth, która oparła się smukłym udem o poręcz kanapy, a łokciem o ramię Zacha. Chichot zmienił się w atak kaszlu, gdy narzeczony popatrzył na nią podejrzliwie. Zach uwierzył widać w kaszel i odwrócił się, Alex jed­nak nie dał się oszukać. Beth miała podejrzanie nie­winną minę. Najwyraźniej czekała na dalszy ciąg słownej szermierki. Nagle Roth uświadomił sobie, że dziewczyna przejrzała jego plan i spodobał jej się. Zdumiał się, jak bardzo uradowała go jej aprobata.

- Gdybym chciał z kimś porozmawiać, zwróciłbym się do Beth - odezwał się wreszcie Zachary, piorunu­jąc brata wzrokiem.

- Pochlebiasz mi, Zach! - zareagowała żywo Beth. - Ale nie odezwałeś się do mnie ani słówkiem, odkąd zasied­liśmy tu przed godziną. Milczałeś jak podczas kazania!

- Nie miałem nic do powiedzenia.

- Dobrze wychowane osoby nie uważają tego za przeszkodę w nawiązaniu konwersacji - zauważył Alex.

Zachary zesztywniał.

- Czy to ma znaczyć, że ja nie jestem dobrze wy­chowany, Al... milordzie?!

Alex zauważył potknięcie i rozradował się w duchu. Nie mógł się powstrzymać: rzucił Beth triumfalne spojrzenie. Jej szeroki uśmiech wyrażał dokładnie to, co sam czuł. Próba najwyraźniej się powiodła: drwiny i kpinki uczyniły wyłom w lodowym szańcu, którym brat się odgrodził.

Wytrzymując z pozorną obojętnością mroczne spojrzenie Zacha, Alex odezwał się wesoło:

- Do licha, ależ wy Kornwalijczycy jesteście obrażalscy! Nic nie szkodzi. W każdym razie byłem diablo zdziwiony, że zwracasz się do mnie. Gdybym to ja miał coś do powiedzenia i musiałbym podjąć decyzję, do ko­go się z tym zwrócić... I gdyby w tym samym pokoju był mój brat, pies i piękna kobieta, nie miałbym żad­nych wątpliwości, z kim zacząć rozmowę.

Alex był pewien, że Zachary szykuje jakąś miażdżą­cą ripostę (coś w tym rodzaju, że lord Roth z pewno­ścią wybrałby na rozmówcę psa!). Nagle jednak Zach uświadomił sobie, że brat chce go sprowokować. Za­cisnął więc usta i skrzyżował ramiona na piersi z wy­razem niezwalczonego uporu na twarzy.

Serce Alexa fiknęło koziołka. Zach od małego był uparciuchem! Setki razy widział tę minę nad talerzem jarzyn, które niania próbowała w niego wmusić... Od­pędził wspomnienia i kontynuował swą kampanię.

- Doskonale rozumiem twą irytację, braciszku - powiedział z ciężkim westchnieniem. - Bardzo to dziw­ne, że pan Hook potrzebuje tyle czasu, by dojechać tu z Exeter... nawet biorąc pod uwagę burzę!

Zamilkł na chwilę, by Zachary pomyślał, że brat zrezygnował z dalszej konwersacji. Jednak skoro tylko dostrzegł, że Zach odjął ręce od piersi i usiadł wy­godniej, odezwał się znów lekkim tonem.

- No tak. Oczekiwanie bywa piekielnie denerwują­ce. Choćby dziś... - Urwał i zaczął polerować paznok­cie prawej ręki, pocierając je o mocne sukno opinają­cych się na udzie spodni. Następnie podniósł rękę, by ocenić efekt. Kątem oka dostrzegł, że brat siedzi znów sztywno wyprostowany.

- A zatem dziś - kontynuował niedbałym tonem - przyszło mi czekać całą godzinę na Dudleya - mego ka­merdynera, rozumiesz - zanim dogonił mnie w Pencarrow. Wyjechaliśmy wczoraj z Ockley Hall dokładnie o tej samej godzinie. Ale z Dudleya taki ostrożnicki! Ka­że stangretowi jechać jak za pogrzebem. - Pochylił się konfidencjonalnie do Zacha. - Wszystkiego się boi! Prze­czulony jak stara panna. Przysiągłbym, że ma tyle samo dziwactw i słabostek, co piegów! Strasznie piegowaty.

- Nic mnie nie obchodzą piegi twego kamerdynera ani żadne inne rewelacje dotyczące jego osoby! - wark­nął Zachary. - Nie rozumiem, po co ta pusta gadani­na, Alex... milordzie.

Gdy Zachary przejęzyczy! się po raz drugi, Beth za­kryła ręką usta; jej oczy zwęziły się ze śmiechu i rzucały figlarne błyski. Z trudem już panując nad sobą, Alex przy­gotowywał się do ostatecznego natarcia, gdy nagle drzwi otworzyły się i wpadł do pokoju niski, krępy człowieczek w czarnym surducie i workowatych czarnych spodniach.

- Stokrotnie przepraszam za spóźnienie, szanowny panie - wymamrotał ze skruchą i ukłonił się w pas Zachary'emu. - Najniższy sługa, panno Tavistock - do­dał z jeszcze głębszym ukłonem. W końcu zauważył Alexa i pospiesznie dorzucił, niemal już na klęczkach: - I pański, milordzie. Mam zaszczyt rozmawiać z lor­dem Rothem, nieprawdaż?

- Owszem - odparł Alex. - A ja oczywiście mam przy­jemność z panem Hookiem? Niech się pan nie trudzi dłuż­szymi usprawiedliwieniami - poradził udręczonemu praw­nikowi. - To byłaby tylko strata czasu, a nie mamy go za wiele. Powitalne reweranse i tak już zbyt długo trwały. Po­grzeb za kwadrans, a pan chce nam odczytać i zapewne objaśnić ważny dokument. Tuszę, że niezbyt długi?

Pan Hook, śniady człowieczek z nosem tak wiel­kim i zakrzywionym, że pasował idealnie do nazwi­ska*3, był wyraźnie rad, że nie musi podawać przyczyn spóźnienia. Przyciągnął sobie krzesło i zajął miejsce dokładnie naprzeciw kanapy, na której siedzieli obaj bracia, a na oparciu której przycupnęła Beth. Potem zaczął gmerać w sporym kuferku z wytłaczanej skóry, by na koniec wydobyć zeń kilka arkuszy papieru.

- Prawdę rzekłszy, testament jest długi, milordzie, ale nie musimy chyba odczytywać go w całości. Dys­pozycje śp. pana Hayle'a co do majątku można stre­ścić w kilku słowach.

- Co pan przez to rozumie? - spytał Zach, wychy­lając się do przodu.

- Dokładnie to, co powiedziałem. Zmarły pozosta­wił wszystko panu, panie Wickham: pieniądze, dobra ziemskie i wszystkie swe ruchomości.

- Wcale mnie to nie dziwi - przerwał mu Alex - i uważam jego decyzję za całkiem słuszną. Dlaczego jednak w tej sytuacji dziadek nalegał, żebym i ja był obecny przy odczytaniu testamentu?

- Śp. pan Hayle pozostawił panu Wickhamowi wszystko... oprócz tego. - Adwokat sięgnął znów do przepastnego kuferka i wydobył ogromną, wypchaną kopertę, którą wręczył Alexowi. - A teraz, jeśli pań­stwo pozwolą, udam się do kuchni i upomnę o filiżan­kę gorącej herbaty, którą mi proponowano zaraz po przybyciu. - Pan Hook ukłonił się i wyszedł z poko­ju. Pozostała trójka prawie tego nie zauważyła. Alex wpatrywał się w pakiet.

- Wielki Boże, mam to otworzyć czy nie? - wy­krzyknął. Spojrzał na Zachary'ego i zauważył, że brat przygląda się kopercie z ciekawością. - Ty też nie masz pojęcia, co jest w środku, prawda?

- Nie mam pojęcia - potwierdził Zach i spytał nie­cierpliwie: - Nie otworzysz od razu?

- Może lepiej to zrobić po pogrzebie - zapropono­wał Alex z pewnym niepokojem.

Beth zsunęła się z poręczy i wcisnęła między opar­cie a Zacha. Jej szeroko otwarte turkusowe oczy były pełne ciekawości.

- Niechże pan to otworzy od razu, milordzie! - po­pędzała go w przeświadczeniu, że i jej obecność jest przy tym niezbędna.

Któż mógłby się oprzeć takim naleganiom? Alex bez­zwłocznie złamał pieczęć, przytrzymującą brzeg koper­ty i wysypał jej zawartość na kanapę, pomiędzy siebie i Zacha. Były to dwie paczki listów i arkusz pergaminu, złożony na pół. Przez chwilę wpatrywał się w osłupie­niu w stertę korespondencji, potem uświadomił sobie, że jedna z obwiązanych sznurkiem paczek zawiera listy, które wysyłał do Zacha przez te wszystkie lata, ciągle łu­dząc się, że otrzyma na nie odpowiedź. W drugiej pacz­ce były zapewne listy, które Zachary wysyłał do niego. A raczej tylko pisał, gdyż nie zostały nigdy wysłane!

- Wielki Boże, ależ nas stary nabrał! - mruknął bar­dziej do siebie niż do Zacha. Potem podniósł oczy i spojrzał na brata, który siedział jak skamieniały, wpatrując się równie przerażonym wzrokiem w stertę ko­respondencji. - Nie oglądałeś moich listów na oczy, co?

- Nie, nigdy! - wykrztusił Zachary. - A ty nie do­stałeś moich?...

- Też nie. Oprócz jednego. - Alex skrzywił się z bó­lu na wspomnienie tamtego listu. - Tego, który do mnie napisałeś po śmierci ojca.

- Wcale do ciebie nie pisałem po śmierci ojca! - wy­krzyknął Zach i zerwał się w przypływie zdenerwowa­nia. - Czekałem na jakieś słówko od ciebie! Przypusz­czałem, że to ojciec zabronił ci korespondować ze mną, ale po jego śmierci nic już nie powinno było przeszkodzić ci w tym!

Alex również zerwał się na nogi.

- Ależ ja otrzymałem od ciebie list! Pisałeś, że nie chcesz mieć ze mną do czynienia!

Zachary pochylił się nad kanapą i mocując się nie­zdarnie ze sznurkiem, wyciągnął z paczki jeden ze swych listów i rzucił go bratu.

- Poznajesz charakter pisma? - dopytywał się natar­czywie.

Alex pochwycił gwałtownie list i przyjrzał się literom.

- Nie! Ale dlaczego...

- Dlatego, że to nie ja napisałem tamten list! Dzia­dek musiał to zrobić. Boże święty, co tu się działo?! Pewnie to wszystko robota dziadka! Ojciec, jak widać, wysyłał twoje listy.

- Wielkie nieba! Nie traćcie czasu na zgadywanki! - popędzała ich Beth, podskakując z niecierpliwości. - Przeczytajcie list! - Kiedy obaj dżentelmeni popatrzy­li na nią, a potem na stos listów na kanapie, Elizabeth chwyciła złożony we dwoje pergamin, na który żaden z nich nie zwrócił dotąd uwagi, i pomachała nim przed samym nosem Alexa. - Ten list, gapy! Z pewnością dziadek wszystko w nim wyjaśnił. Przeczytajcie i niech się skończy wreszcie to przeklęte nieporozumienie!

Alex postąpił zgodnie z jej radą. List dziadka istot­nie wszystko wyjaśniał. Odczytał go półgłosem w ci­szy, którą przerywało tylko dostojne tykanie zegara i bębnienie deszczu o szyby.

Milordzie,

jesteś w tej chwili zapewne wściekły na mnie - i cał­kiem słusznie. Ale postąpiłbym jeszcze raz tak samo, gdybym musiał. Twój ojciec, zanim oddał mi Zachary'ego na wychowanie, wymógł na mnie uroczyste sło­wo honoru, że będę przejmował wszelkie listy od cie­bie, a także te, które on napisze. Nie żałuję swojej de­cyzji. Twój ojciec zamieniłby życie Zachary'ego w pie­kło. Jednak niekiedy gorzko ubolewałem nad brutal­nym rozłączeniem braci. Wydawało mi się to nieludz­kie. Zwłaszcza po śmierci waszego ojca nieraz miałem ochotę doprowadzić do waszego ponownego spotka­nia, ale wiązało mnie uroczyste przyrzeczenie. Przede wszystkim wybacz mi list, który napisałem w imieniu Zachary'ego. Teraz jednak, kiedy zarówno wasz oj­ciec, jak i ja rozstaliśmy się z tym światem, nie ma sen­su przedłużać tej diabelskiej farsy. Bardzo jestem rad, że przechytrzyłem waszego ojca. Mam nadzieję, że przewraca się w grobie!

Chester Hayle

- A więc to jednak wina ojca - powiedział Zachary w osłupieniu. - Aż tak mnie nienawidził!... Czemu chciał mi odebrać także brata? Mogę zrozumieć, że on sam nie mógł na mnie patrzeć, ale...

- A ja nie potrafię zrozumieć, czemu nie mógł na ciebie patrzeć! - zgrzytnął zębami lord Roth. - Boże wielki! Jesteś przecież jego rodzonym synem! Nie by­łeś winien temu, co się stało z naszą matką.

- Ale ja się bałem, że i ty mnie nienawidzisz, Alex! Albo że chętnie zapomniałeś o bracie. A tymczasem przez te wszystkie lata myślałeś o mnie!

- A ty o mnie.

W pokoju zaległa, cisza. Nawet deszcz chwilowo ustał i nie bębnił już w szyby. Nikt z obecnych się nie odzywał: wszyscy czuli niezwykłość tego momentu, w którym zagadka została wyjaśniona. Zresztą, dla Alexa nie istniał w tej chwili nikt prócz brata. Odzyskał go!

Nie miał pojęcia, który z nich zrobił pierwszy krok, i nie dbał o to. Nareszcie trzymał Zacha w mocnym uścisku, pierś przy piersi. Objęli się, a potem zaczęli poklepywać po plecach, z całej siły! Wreszcie oswobo­dziwszy się z ramion Zachary'ego, Alex powiedział z nieśmiałym uśmiechem:

- Mamy mnóstwo zaległości do odrobienia, braciszku! Beth patrzyła na nich, powstrzymując pod powiekami gorące łzy radości. Cieszyła się szczęściem Zacha i Alexa. Obserwując jednak ich chłopięce, szerokie uśmiechy i rozpromienione oczy, poczuła, że w jej sercu narasta ja­kiś niepokój! Czuła się odtrącona. Była zazdrosna!

3

- Dokąd pojechali, Stibbs?

- Nie mam pojęcia, panienko.

- Powozem czy konno?

- Byłem w kuchni, panno Beth. Nie widziałem, jak odjeżdżali.

Elizabeth westchnęła z rozpaczą.

- To może w ogóle nie opuścili domu? Jesteś pe­wien, że nie ma ich w bibliotece? Zachary zapowie­dział, że spotkamy się tu, o wpół do pierwszej!

- Jeden z lokajów powiada, że widział, jak wyjeż­dżali zaraz po śniadaniu - upierał się Stibbs.

Beth spoglądała na małomównego majordoma z wy­raźną irytacją. Była pewna, że mimo zachowywania pozorów szacunku i wyrozumiałości służący podrwi­wa sobie z niej. I trudno mu się dziwić! - pomyślała, odwracając się na pięcie. Wyszła na zalany słońcem frontowy dziedziniec, po którym jeden ze stajennych oprowadzał jej osiodłanego wałacha rudawej maści. Nie po raz pierwszy w ciągu ostatniego miesiąca Zach znika i wystawia mnie na pośmiewisko!

Szeroka spódnica szafirowej amazonki trzepotała wo­kół nóg dziewczyny, kiedy ta krążyła niecierpliwie po wysypanym żwirem dziedzińcu; trzymany w ręku cze­pek bujał się na wstążkach. Elizabeth osłoniła dłonią oczy od słońca i popatrzyła w stronę rozciągających się za trawnikiem wrzosowisk, potem odwróciła się i spojrzała w przeciwnym kierunku - ku morzu. Mogą być dosłow­nie wszędzie! - pomyślała rozgoryczona. Alex wyraził chęć lepszego poznania okolicy, a Zach gotów był speł­nić każdą zachciankę starszego brata. Prawdę mówiąc, chodził za Alexem jak urzeczony psiak. Jak drugi Cień!

Beth skinęła na stajennego, by podprowadził jej ko­nia pod drzwi frontowe.

- Dziękuję, Henry! - powiedziała, posyłając uśmiech chłopakowi, który wpatrywał się w nią z uwielbieniem. - Nie będziesz mi już potrzebny. - Henry ruszył w stronę stajni, ale na odchodnym rzucił jej jeszcze jed­no spojrzenie pełne zachwytu. Szkoda wielka, że Zach nie żywi już dla mnie podobnych uczuć - pomyślała gorzko i wyciągnąwszy rękę, pogładziła Rudzika po długim pysku. Od chwili gdy na scenie pojawił się Ale­xander Wickham, narzeczona obchodziła Zacha nie więcej niż brzęczący mu nad uchem komar.

Elizabeth szczerze pragnęła pojednania obu braci; nie wyobrażała sobie jednak, że wskutek tego zostanie całkowicie pozbawiona towarzystwa narzeczonego! Nic dziwnego, że Zachary i Alex usiłowali nadrobić siedemnaście lat rozłąki, spowodowanej niecnymi ma­chinacjami ojca... Ale mimo wszystko bolała nad swym osamotnieniem. Nawet kiedy bracia zapraszali ją do towarzystwa, czuła się jak piąte koło u wozu.

Kiedyś, w przystępie zupełnej rozpaczy, pragnąc choć na chwilę odciągnąć Zacha od brata, postanowiła przyjąć narzeczonego rozebrana, przybrawszy kuszącą pozę. Szybko jednak zrezygnowała z tego pomysłu: ja­kież by to było upokorzenie, gdyby powiedział jej tyl­ko: „Nie bądź głupia, włóż coś na siebie!” Poza tym wcale nie miała ochoty na większe poufałości przed ślu­bem. Musi więc znaleźć inny sposób na przezwycięże­nie obsesji Zachary'ego na punkcie Alexa Wickhama!

Beth nie mogła zaprzeczyć, że lord Roth jest fascy­nujący. Jego podróże, wykształcenie, ranga kapitana Królewskich Dragonów, zdobyta podczas wojny z Napoleonem na Półwyspie Iberyjskim, a wreszcie tłumy przyjaciół i znajomych w Londynie i na całym świecie dostarczały tematu do ciekawych opowieści. Zresztą, choćby powiedział tylko: „jakoś się ochłodzi­ło” albo „pasztet z gołębi był pyszny!” - i tak słucha­no by go z zapartym tchem. Lord Roth miał niezwy­kłą osobowość, i już! Elizabeth chwilami była wście­kła na siebie samą, kiedy przyłapywała się na tym, że wsłuchuje się w każde słowo podobnie jak Zach.

- A jednak, Rudziku - powiedziała, wskoczywszy lekko na siodło i włożywszy czepek - nie zamierzam się poddać! Zach był moim przyjacielem siedemnaście lat, a będzie moim mężem, jak Bóg da, przez następ­ne czterdzieści. Alex Wickham może i poznał go wcze­śniej, ale ja mam do niego większe prawa!

Miała już puścić konia kłusem i wyruszyć na spotka­nie nierozłącznych braci, gdy zza kamiennego muru, okalającego ogród warzywny, wyskoczyła jej siostrzycz­ka Gabrielle. Długie włosy koloru miodu, skręcone od wilgoci w loczki, powiewały na plecach dziewczynki, gdy pędziła ku Beth. W swej niebieskiej sukience, sło­mianej budce i pasiastym żakieciku wyglądała jak mi­niaturka starszej siostry, tyle że jaśniejsza.

- Dokąd jedziesz? Gdzie Zach? Myślałam, że poje­dziecie razem!

- Spotkamy się poza domem - skłamała Beth, uni­kając bystrych oczu siostrzyczki.

- Akurat! Znowu ci zwiał, co? - domyśliła się Gabby, wykazując się stanowczo za dużym sprytem jak na ośmiolatkę. - No to może odprowadzisz mnie teraz do domu?

- Wrócę po ciebie później, Gabby - odparła niecier­pliwie Beth, z trudem wstrzymując rwącego się do bie­gu konia. - Idź teraz do szczeniąt. Przecież przyjecha­łaś tu specjalnie po to, żeby je obejrzeć.

- Widziałam już szczeniaczki! - oznajmiła dziewczyn­ka. - Są jeszcze ślepe, leżą przy swojej mamie i potrafią tylko jeść! Wcale nie są ładne: wyglądają jak szczury. Myślałam, że będą puchate i chętne do zabawy!

- Mówiłam ci, że jeszcze na to za wcześnie - przy­pomniała jej starsza siostra tonem pełnym wyższości. - Poszukaj Sadie, może ci pozwoli myszkować po kuchni aż do mego powrotu.

Gabrielle wzięła się pod boki i wysunęła dolną wargę.

- Nie jestem dzidziusiem, Lilibet! Nie mam ochoty babrać się w cieście ani lepić piernikowych ludzików! Och, czemu mama nie pozwala mi jeździć konno samej?!

- Gdybyś była posłuszniejsza, Gabby, nie byłoby ty­lu zakazów. Mama boi się, że znów wyruszysz na jed­ną ze swoich wypraw i gdzieś się zawieruszysz.

Dziewczynka tupnęła nóżką.

- Ale z ciebie nudziara, Beth! Zupełnie nie rozu­miem, czemu Zach chce się z tobą ożenić! - I wypro­stowana jak struna, z nosem zadartym do góry, Gabrielle oddaliła się, pełna pretensji do całego świata.

Beth musiała się roześmiać na widok jej popisów. W zależności od sytuacji siostrzyczka bywała to słodka i przylepna, to agresywna jak dziki kot, to znów - jak w tej chwili - stroiła miny obrażonej królewny. Elizabeth była pewna, że mała świetnie by sobie radziła na deskach scenicznych: zakasowałaby wszystkie słynne aktorki.

Jednak dla dobrze urodzonej panienki jak Gabrielle jedyną okazję do urządzania scen mogło stworzyć tylko małżeństwo. Boże, miej w opiece jej przyszłego męża! - myślała z rozbawieniem Beth. Powinien się od­znaczać siłą charakteru, bo inaczej znajdzie się pod pantoflem, zanim się obejrzy!

A jeśli już mowa o przyszłych mężach... Beth puściła Rudzika w kłus. Gdy minęła bramę wjazdową i znalazła się na ścieżce tuż za granicą Pencarrow, ściągnęła cugle, zastanawiając się, w którą stronę się skierować. Był taki piękny dzień, bez jednej chmurki... Bracia pojechali pewnie nad Dozmary Cove popatrzeć na morze. W dzie­ciństwie bawiła się tam z Zacharym całymi godzinami. Budowali zamki z piasku i odgrywali własne wersje cza­rodziejskich przygód króla Artura i jego pięknej żony Ginewry. Zawróciła więc na północ, w stronę morza.

Ze ścieżki skręciła na wydeptany wśród kolcolistu i pie­rzastych krzewów tamaryszku szlak i jechała nim aż do piasków, usianych odłamkami skał, które oderwały się od czarnych klifów pod naporem słonych fal i wichrów wiejących znad Atlantyku. Po kilku minutach znalazła się na szczycie granitowej ściany tuż nad oceanem. Ła­godna bryza rozwiewała jej włosy i chłodziła szyję. Znaj­dująca się w dole zatoczka była niewidoczna z innych stron i można było tam dotrzeć jedynie wąską, stromą ścieżką biegnącą tuż przy urwistej ścianie klifu. Ale jeśli bracia zeszli na plażę, to gdzie się podziały konie?...

Jakby w odpowiedzi na jej pytanie w pobliżu rozle­gło się rżenie. W odległości zaledwie kilku jardów stały dwa konie: jabłkowity siwek Zacha i kary ogier Alexa, uwiązane do drzewa w cieniu zwisającej skały. Elizabeth poczuła przypływ dumy i zaborczej miłości: wiedziała dokładnie, dokąd Zach pojedzie! Znała go lepiej niż Ale­xander Wickham, lepiej niż ktokolwiek inny!

Podniesiona na duchu tym (jakże jej teraz potrzeb­nym!) potwierdzeniem łączącej ją z Zachem więzi, podjechała do koni, zsiadła z Rudzika i uwiązała go do drzewa. Zdjęła czepek, bo zawadzał jej i było w nim za gorąco, w ogóle nie przejmując się tym, że jasne piegi na jej nosie z pewnością się teraz rozmno­żą. Okręciwszy sobie tren amazonki wokół ramienia, tak że odsłonięte zostały prawie całe nogi, zaczęła schodzić stromą dróżką nad zatokę.

Zanim jeszcze zobaczyła plażę, usłyszała głosy Zacha i Alexa, górujące nad hukiem fal. Bracia śmiali się - naj­widoczniej doskonale się bawili. Nieco wyższy, dźwięcz­ny jak dzwon glos Zachary'ego łączył się harmonijnie z aksamitnym barytonem Alexa. Po chwili śmiech prze­szedł w cichą rozmowę. Elizabeth bezskutecznie nadsta­wiała ucha, chcąc dowiedzieć się, o czym mówią. Poczu­ła do siebie niesmak: tak rozpaczliwie pragnęła uczestni­czyć w ich radości, że zniżyła się do podsłuchiwania!

Jej oddech stał się szybszy i płytszy, gdy zbiegała w dół ścieżką, która nie bardzo zasługiwała na to mia­no. Potknęła się na obluzowanym kamieniu i uraziła się w kostkę o ostry występ. Ledwie powstrzymała okrzyk bólu. Nie chciała, żeby ujrzeli ją schodzącą ze skały z podkasaną powyżej kolan spódnicą - trudno w takiej sytuacji wyglądać godnie, z pewnością śmia­liby się z niej. Musi więc zachowywać się jak najciszej. Miała nadzieję, że Cień jej nie wyniucha i nie zdradzi.

W końcu zeszła na sam dół i musiała już tylko obejść wystający, nieforemny zrąb skalny, by znaleźć się na piasku i zobaczyć braci Wickhamów w całej okazałości. W przystępie nagłego onieśmielenia przy­szło jej do głowy, że pewnie wcale nie będą zachwy­ceni jej widokiem. Zawahała się. Najpierw poobserwu­je ich zza skały, a potem - jeśli odwaga całkiem jej nie opuści na widok braci tak doskonale bawiących się bez niej - zdradzi swą obecność.

Zerknęła ostrożnie zza krawędzi... Aż jęknęła i od­skoczyła, przywierając do skalnej ściany. Byli nadzy! Pewnie się kąpali, a teraz opalali się na dwóch wielkich, płaskich skałach nad samym brzegiem, w odległości za­ledwie kilku jardów od niej. Beth przygryzła wargę, głowiąc się, co tu robić. Serce waliło jej jak młotem. Bracia nadal rozmawiali, ale nie mogła dosłyszeć ich słów. W uszach jej dzwoniło, krew tętniła w żyłach.

Dobrze wiedziała, jak należało postąpić: powinna na­tychmiast opuścić to miejsce! Nie miała prawa podglądać swego narzeczonego i jego brata, kiedy wygrzewali się w słońcu bez odzienia. Jednak oprócz wyrzutów sumie­nia i naturalnego dziewiczego wstydu panny, która nigdy jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny, w Beth zbudzi­ła się ciekawość. Miała ochotę zostać tu i popatrzeć!

Ostatecznie - mówiła sobie, znów wychylając głowę zza skały - Zachary niebawem zostanie moim mę­żem i z pewnością od czasu do czasu będę go widywa­ła bez ubrania! Kiedy jednak dwaj mężczyźni znów się ukazali jej oczom, wcale nie ku Zachowi pobiegło jej spojrzenie. To lord Alexander Roth, arystokratyczny Cygan, wytworny łotrzyk, przyciągnął całą jej uwagę swą mroczną pięknością, którą przez kontrast podkre­ślał jeszcze leżący obok niego biały pies.

Mogłoby się wydawać, że słowo „piękność” nie pa­suje do mężczyzny. Alex jednak był właśnie piękny! Ogorzały od stóp do głów i wszędzie pośrodku - wi­dać, że się często opalał. Jego nogi, pokryte lekkim meszkiem ciemnych włosów, były równie zgrabne i silne, jak w obcisłych pantalonach. Potężna pierś i szerokie bary nie okazały się rezultatem krawieckich zabiegów, były darem natury. Leżał na boku, twarzą do Beth. Jednym silnym ramieniem podpierał głowę, drugie swobodnym gestem przełożył przez udo, tak iż na szczęście - a może niestety? - najbardziej męska cząstka jego ciała była niewidoczna.

Był smukły, brzuch miał sprężysty i płaski. Zarysowu­jący się tuż pod nim trójkąt czarnych kędzierzawych wło­sów ginął pod zwieszoną dłonią. Oczy dziewczyny omiotły znów bez pośpiechu całą postać i na zapierającą dech chwilę zatrzymały się na twarzy Alexa. Od miesią­ca widywała go prawie codziennie i była świadoma jego atrakcyjności: śniadej cery, wydatnych rysów, zmysło­wych ust, na których często gościł szelmowski uśmieszek. Ale dziś, z szopą czarnych włosów rozwichrzonych uro­czo przez wiatr, był... nieodparcie pociągający.

Nie odpowiadało jej to określenie, nie chciała przy­znać się do tego, co czuła. Nieodparcie pociągający? Przecież każdemu można się oprzeć!... Ale dlaczego tak zaschło jej w ustach? Czemu ma takie trudności z oddychaniem? Dlaczego piersi tak nabrzmiały, stały się takie ciężkie? Skąd ta fala gorąca, która opływa jej żyły i zbiera się w dole brzucha? Skąd to drżenie?...

Oderwała oczy od Alexa i oparła rozgorączkowane czoło o chłodną skalę. Ależ z niej idiotka! Nic dziwne­go, że drży: była taka zdenerwowana i podniecona, bo dopuściła się czegoś absolutnie sprzecznego z wpajany­mi jej surowymi zasadami. Z pewnością widok każde­go nagiego mężczyzny wywołałby u niej podobną reak­cję! Chcąc za wszelką cenę dowieść prawdziwości tej teorii, spojrzała ponownie - tym razem na Zachary'ego.

Był zwrócony do niej plecami. Skórę miał o wiele jaśniejszą, ale był równie zachwycający, jak jego brat. Choć mniej muskularny, figurę miał idealnie kształt­ną: szerokie ramiona, wąskie biodra, sprężyste poślad­ki. Meszek włosków równie jasnych, jak jego gęsta, prosta czupryna, ocieniał nogi. Wyglądał zupełnie jak Apollo. Dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała!

Ale gdzież ten niepokój, który odczuwała, patrząc na Alexa? Zachary'ego podziwiała niczym obraz lub rzeźbę: zachwycał swą pięknością, wart był posiada­nia, ale... Ale co?

Nie mogąc dłużej się powstrzymać, Beth spojrzała znów na Alexa. O, ten nie był rzeźbą ani obrazem! To męż­czyzna z krwi i kości! Na jego widok ogarnęło ją silne podniecenie, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyła. Odczuwała teraz dokładnie to, co miała nadzieję poczuć pod pocałunkami Zacha. Och, gdyby Alex ją pocałował... Na tę myśl w jej mózgu zrodziła się odurzająca wizja dłu­gich, słodkich, namiętnych pocałunków i splątanych ciał.

I wówczas Alex poruszył ramieniem. Beth z trudem przełknęła ślinę. Była pewna, że zaraz zemdleje. Był piękny! Cały. Piękny i nieodparcie pociągający.

Alex czuł się wspaniale, po prostu wspaniale! Błogie ciepło rozlewało się po całym ciele, opływało go jak rozgrzany miód; mógłby leżeć na tej skale wiecznie! Morze było spokojne i błękitne, falowało lekko pod pogodnym letnim niebem, sypiąc iskrami jak klejnot.

- O czym myślisz?

Zach wydał się Alexowi równie zadowolony z ży­cia, jak on. Był jak ogromny, płowy, złotooki kocur, wylegujący się na ganku.

- Myślę o tym, jak bardzo jestem rad, że przyjecha­łem na pogrzeb dziadka - odparł Alex, uśmiechając się od ucha do ucha. - Ale nieraz już o tym mówiliśmy.

- Rzeczywiście - zgodził się Zach z równie szero­kim uśmiechem. - Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że myślisz o czymś całkiem innym.

Lord Roth uniósł pytająco brwi.

- Może byśmy się tak wybrali dziś wieczorem do St. Teath? - zaproponował Zachary. - Jest tam dziewczyna, którą odwiedzam od czasu do czasu. Ma na imię Tess. Urządziłem ją w małym domku, i w ogóle... Pewnie się dziwi, czemu mnie tak dawno nie było. Założę się, że zna­lazłaby jakąś dziewuszkę dla ciebie. Pewnie chętnie byś sobie pofiglował po miesiącu spędzonym w „kornwalijskiej głuszy”, według twego określenia. I co ty na to?

Uśmiech Alexa zgasł. Propozycja brata była całkiem naturalna i nie powinna wcale go dziwić. Nie sądził by­najmniej, że Zachary żyje w celibacie, a on sam z pew­nością nie był mnichem! Jednak w jego mózgu zrodzi­ło się nieoczekiwane i całkiem niepożądane pytanie: jak Zachary może palić się do jakiejś innej dziewczy­ny, mając pod bokiem taką cudowną narzeczoną jak Elizabeth Tavistock?!

- Jeśli już mowa o zaniedbywaniu dziewcząt - za­czął, a na jego czole pojawiła się niewielka zmarszczka - czy nie sądzisz, że Beth jest ostatnio jakaś niewy­raźna? No wiesz, byłoby całkiem zrozumiałe, gdyby się na mnie trochę boczyła: przecież zanim się zjawi­łem, miała cię wyłącznie dla siebie. Zachary machnął lekceważąco ręką.

- Bzdura! Beth to doskonały kompan! Na pewno nie ma ci tego za złe. Zresztą - dodał z zarozumiałym uśmieszkiem - niebawem się pobierzemy i będzie mia­ła mnie dla siebie co noc!

- Co noc? - Alex rzucił bratu bystre spojrzenie. - Czy to znaczy, że zrezygnujesz z tej dzierlatki w St. Teath?

- Ależ skąd! - odparł Zach. - Bardzo przywiązałem się do Tess. I nie przypuszczam, by sama Beth mi wystarczy­ła. A jak już zajdzie w ciążę, na pewno nie będzie chcia­ła na mnie patrzeć! I co w takiej sytuacji mężczyzna ma robić? Moim zdaniem - kochanka to jedyne rozwiązanie.

- Możliwe, zwłaszcza jeśli w małżeństwie nie ma ani miłości, ani namiętności - zauważył Alex. - Ale Beth to takie urocze maleństwo... a ty ją kochasz, prawda? - (Czemu wstrzymał przy tym oddech?...)

- Pewnie, że ją kocham - przyznał Zach z rozbraja­jącym uśmiechem. - Od niepamiętnych czasów! Praw­dę mówiąc, chyba wolałbym dziś wieczór iść do łóżka z Beth niż z Tess. Zawsze to jakaś odmiana. I masz świętą rację: to urocze maleństwo i założę się, że nie brak jej temperamentu! Ale nie pozwoli się tknąć, pó­ki nie poczuje obrączki na palcu. Ach, te baby!

Alex wypuścił wreszcie powietrze z płuc.

- Więc dlaczego nie ustalicie w końcu daty ślubu? - spytał spokojnym, beznamiętnym tonem. - Nikt wam nie weźmie za złe, że nie chcecie czekać cały rok, aż skończy się żałoba po dziadku! Zaręczyliście się, nim zachorował. Chyba sąsiedzi nie są aż tak pruderyjni, żeby mieć do was o to pretensję!

- Nie uwierzyłbyś, co to za świętoszki! - poskarżył się Zach. - Strasznie mnie i bez tego obgadują, że uga­niam się za spódniczkami... Przecież to dla mężczyzny zwykła rzecz!

- Ale wracając do Beth... - Alex zamierzał znowu wspomnieć o dacie ślubu i nalegać na jego przyspie­szenie. Im prędzej Beth zostanie jego bratową, tym prędzej - daj Boże! - zdoła uwolnić się od jej obrazu, prześladującego go nieustannie we dnie i w nocy. Za­uważył jednak, że coś się poruszyło za skalnym zrę­bem, sterczącym z klifu - dokładnie tam, gdzie scho­dziło się na plażę. Czyżby ktoś ich szpiegował?

Nie odrywał oczu od skalnej ściany, starał się jed­nak, aby było to niezauważalne. Nie przerwał rozmo­wy z bratem, zmienił tylko jej temat: z rozważań o ko­bietach przerzucił się na równie interesujące dla nich obu konie. Zach albo tego nie dostrzegł, albo nie miał nic przeciwko temu.

Znów coś mignęło! Choć od kamiennej ściany dzieli­ło go wiele stóp, Alex wyraźnie dostrzegł powiewający za skałą na morskim wietrze długi lok kasztanowatych włosów. Nie ulegało wątpliwości, czyje to włosy. Dob­rze zapamiętał ten głęboki odcień brązu i połysk. To Beth obserwowała ich! Beth widziała ich - jego! - nago!

Zapewne należało się okryć. W ten sposób, by wy­dało się to całkiem naturalne. Nie chciał wprawić dziewczyny w zakłopotanie, zdradzając, że odkrył jej obecność... Tylko że - Boże, wybacz! - wcale nie miał ochoty się zasłaniać. Był rad, że Beth nie uciekła, wi­dząc ich bez ubrania, że wzbudziło to w niej ciekawość: została i przyglądała im się... może z przyjemnością?... Nie było w niej pruderii. Wielkie nieba, mogło to świadczyć również o gorącym temperamencie, jakiego Zach się u niej spodziewał...

Tego było już za wiele dla Alexa! Poczuł, jak wzbie­ra w nim nagłe pożądanie. Nie chcąc, by Elizabeth uj­rzała coś, co wprawiłoby ją w konsternację, ani zdra­dzić się z tym, że jest boleśnie świadomy jej bliskości, poderwał się i skoczył do wody. Gdy wyłonił się na powierzchnię, dostrzegł nad sobą Zachary'ego.

- Co ci się tak nagle zebrało na pływanie? - spytał brat; na jego twarzy zdumienie mieszało się z rozba­wieniem. - Byłem w środku zdania, a ty...

- Wybacz, Zach - przerwał mu Alex, zerkając ku skalnej ścianie. Cień zbudził się, gdy jego pan dał nur­ka, i wpatrywał się teraz w skałę, merdając ogonem. Beth znikła. - Zrobiło mi się strasznie gorąco od tego leżenia na słońcu. No, wskakuj! Popływamy jeszcze przed podwieczorkiem!

Jeśli uda mu się zatrzymać Zacha w wodzie przez na­stępne pół godziny, Beth zdąży wrócić do swego domu albo do Pencarrow, gdzie będzie chciała, i opanować się przed ponownym spotkaniem z nimi. Mnie też przyda się trochę czasu, żeby ochłonąć... Jeszcze jak! - pomyś­lał, czując, że jego ciało nadal jest spragnione Beth.

- Cieszę się, że zostaniemy na herbacie, Lilibet! - mówiła Gabby, wiercąc się na kanapie w salonie. - Po­magałam Sadie i kucharce piec bułeczki. Jagodzianki, bo Zach najbardziej je lubi.

Choć przedtem dziewczynka utrzymywała, iż nie zamierza babrać się w cieście, jej obecny wygląd (bar­dzo omączony!) wyraźnie temu przeczył.

- Pewna jestem, że będą pyszne, Gabby — odparła Beth, z pewnym roztargnieniem poklepując siostrę po ra­mieniu. Od powrotu znad zatoki była jak odurzona. Sym­patia, którą czuła do Alexa już od miesiąca, bagatelizując ją i tłumacząc jako całkiem naturalny, nieszkodliwy podziw dla przyszłego szwagra, nagle spotężniała i zmieni­ła się w coś przerażającego. Powody jej niezadowolenia, jakie wywołało zauroczenie Zachary'ego bratem, okaza­ły się bardziej skomplikowane, niż sądziła. Chyba miała taką samą pretensję do Zacha o to, że nie dopuszcza jej do Alexa, jak do Alexa, że wkracza pomiędzy nią a Za­cha! Dobry Boże, czego ona w końcu chciała?!

Problem polegał na tym, że lord Roth rozbudził w niej te emocje, których pragnęła doznawać w blisko­ści narzeczonego. Ale przecież kochała Zacha! I to od zawsze!... Czyżby była aż tak zmienna?... Zdaniem Beth istniało tylko jedno wyjście: muszą pobrać się z Zachem jak najprędzej! Była pewna, że gdy zostanie jego żoną, wszelkie ciągotki do Alexa miną raz na zawsze.

- Hej, kochanie! Świetnie, że jesteś!

Serce Elizabeth zamarło na sekundę, gdy Zachary i Alex weszli do pokoju. Byli tacy ożywieni i pogod­ni po dniu spędzonym pod gołym niebem. Wstała i podsunęła narzeczonemu policzek do pocałowania. Ponad ramieniem Zacha jej oczy spotkały się z ocza­mi Alexa. Są jak fosforyzujące czarne jeziora. Bezden­ne jeziora, w których nierozważna dziewczyna mogła­by utonąć... - pomyślała z niepokojem. Miał na sobie wiśniowy surdut i lśniącą, czarną kamizelkę. Dosko­nale pamiętała, że Alex nie potrzebuje watować sobie ramion. Pamiętała go całego, od stóp do głów...

Z wysiłkiem odrywając oczy i myśli od Alexa, Beth zwróciła się do Zachary'ego i stuknęła go palcem w śro­dek kamizelki z groźną miną. Nie chcąc uchodzić za ję­dzę, osłodziła uśmiechem oskarżycielskie słowa:

- Umówiłeś się ze mną, mój panie, i wystawiłeś mnie do wiatru! Zjawiłam się tu o wpół do pierwszej, tak jak ustaliliśmy. Gdzieś się podziewał, pytam?!

- Właśnie, Zach, gdzieś ty się podziewał? - zawtórowała jej Gabby za pleców. - Znowu się gdzieś wypuś­ciłeś z lordem Rothem, co? Od razu się domyśliłam, choć Lilibet okłamała mnie haniebnie, że ma spotkać się z tobą poza domem!

Zach miał tyle przyzwoitości, że zaczerwienił się i wymamrotał:

- Tam do licha, Beth! Stokrotnie przepraszam. Zu­pełnie mi wypadło z głowy! Wybaczysz mi, prawda?...

- Pod jednym warunkiem - odparła dziewczyna, unosząc brew.

- Zgoda na wszystko, Lilibet! - przysiągł, zachwy­cony jej pogodnym nastrojem.

- Masz się ze mną ożenić, nim lato minie, ty łotrze! - Nie spuszczała wzroku z Zacha i uśmiechała się z deter­minacją. Nie ośmieliła się nawet zerknąć na Alexa w oba­wie, że wszystkie jej postanowienia rozwieją się jak dym.

Po chwili osłupienia Zachary spytał:

- Tak ci pilno wyjść za mnie, kochanie? I pewnie nie dbasz ani trochę o plotki, jakie powstaną w całej okoli­cy, jeśli pobierzemy się tak prędko po śmierci dziadka?

- Nic a nic! - zapewniła go Beth.

- Nic a nic! - powtórzyła za nią Gabby, wciskając się między narzeczonych. - Bardzo cię kochamy, Zach, i chce­my, żebyś się ożenił z nami... to znaczy z Beth... i to już!

Zach schylił się ze śmiechem, chwycił Gabby i po­sadził ją sobie na biodrze.

- Wobec tego musimy się z tym uwinąć. Pierwszego drużbę już mamy, więc wszystko dobrze się składa. Jak długo możesz zabawić w Pencarrow, Alex? Nie opuścisz mnie chyba, póki nie zwiążę się na dobre z tą uroczą dziewczyną... a raczej z tymi uroczymi dziewczętami?... - Uszczypnął Gabby w policzek, a ta aż pisnęła z radości.

Beth uważnie obserwowała Alexa. Wydal się jej jakiś inny... A może to ona patrzyła na niego innymi oczami?... Spoglądał na nią tak, jakby wiedział, czemu tak jej zależy na wcześniejszym ślubie. Ale to było przecież nie­możliwe! Poczuła, że rumieniec wypełza jej na twarz.

- Z radością pozostanę tu aż do twego wesela, bra­ciszku - zapewnił Alex - pod warunkiem, że odbędzie się ono pod koniec lata. We wrześniu rozmaite spra­wy wzywają mnie do Londynu.

Zach spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Masz jakieś interesy w Londynie? Nigdy mi o tym nie wspominałeś!

- Bo do tej pory nie było potrzeby - wyjaśnił Alex. - Chętnie bym zabawił dłużej - dodał z żartobliwą po­wagą - ale miesiąc miodowy we troje byłby diablo krę­pujący! Jestem szczęśliwy, że odzyskałem brata, ale z pewnością zgodzisz się ze mną, Zach, że nawet bra­terska miłość ma pewne granice!

- Czy to ma znaczyć, że nie mogę pojechać z nimi w podróż poślubną?! - zażądała wyjaśnień niezwykle rozdrażniona Gabby. - Czemu Lilibet ma mieć Zacha tylko dla siebie?! To niesprawiedliwe! Wszystko, co dobre, zawsze dla niej!

- Kiedyś to zrozumiesz, mała! - powiedział uspoka­jająco Alex, uśmiechając się do dziewczynki.

Gabby nie raczyła odpowiedzieć. Rzuciła mu tylko mordercze spojrzenie.

Alex omal nie roześmiał się na całe gardło, gdy młodsza panna Tavistock spiorunowała go pogardli­wym wzrokiem. Nigdy go nie lubiła. Biorąc pod uwa­gę jej dziecięce zauroczenie Zachem, trudno się dziwić, że drażnił ją ten przybysz, który ostatnio całkowicie zawładnął jej idolem! Jednak poza zabawną próbą „usadzenia go” przez Gabby Alex tego popołudnia nie miał powodów do śmiechu.

Być może pod wpływem radosnego uniesienia zwią­zanego ze ślubem (ustalono, że odbędzie się 21 sierpnia, w dzień urodzin Beth), Zach impulsywnie zaprosił na­rzeczoną, by została na kolacji, zapominając całkiem o planowanym wieczornym wypadzie do St. Teath. Zmusiło go to do zmiany projektów. Wyruszył więc do miasteczka po podwieczorku, gdy tylko udało mu się wyrwać. Zapewniał Beth i Alexa, że zdąży wrócić na ko­lację. Utrzymywał, że nie gnałby do St. Teath z takim pośpiechem, gdyby nie chęć kupienia tam pewnego dro­biazgu dla narzeczonej - na pamiątkę „wielkiego dnia”.

Alex obserwował Beth podczas przemowy Zachary'ego i zastanawiał się, czy dziewczyna coś podejrze­wa. Miał szczerą nadzieję, że nie podsłuchała tej czę­ści ich konwersacji, która dotyczyła kochanki brata. Niebezpieczeństwo było niewielkie: gdy tylko zauwa­żył ją kryjącą się za skałą, szybko zmienił temat roz­mowy. Dziś jednak trudno mu było zorientować się w reakcjach Beth. Zazwyczaj pełna życia dziewczyna wydawała się dziwnie przygaszona.

Alexa ciekawiło przede wszystkim, w jaki sposób to, co Beth przypadkowo ujrzała w zatoczce, wpłynęło na jej decyzję o przyspieszeniu ślubu. Teraz, gdy wiedział już, że Zach nie stawił się - mimo obietnicy - na prze­jażdżkę z narzeczoną, pojął, że Beth popędziła na pla­żę w gniewie, rozżalona, że Zachary całkiem o niej za­pomniał i jest znowu ze swym bratem. Może żywiła nadzieję, że kiedy się wreszcie pobiorą, Alex zniknie z ich życia, przynajmniej na jakiś czas? A może widok nagiego Zacha sprawił, że zapragnęła jak najprędzej znaleźć się z nim w łóżku?... Zazdrość ukąsiła Alexa jak żmija. Nie, stanowczo wolał pierwsze wyjaśnienie!

Mimo protestów Gabby odesłano ją do domu kabrio­letem Zacha, a jego służący miał przekazać pani Tavistock wiadomość, że Elizabeth zostaje na kolacji w Pencarrow i że będzie jej potrzebna taka to a taka suknia. Sama Beth udała się na górę i pozostała tam aż do kolacji.

Jednak pora kolacji nadeszła i minęła, a Zach ciągle nie wracał z St. Teath. Przebywanie sam na sam z Beth w salonie było dla Alexa ciężką próbą nerwów. Przy­gotowywał się do spotkania z nią długo i starannie, niszcząc przy tym nieodwracalnie pięć fularów. Nie poprawił mu nastroju Dudley, który dostrzegł zdener­wowanie swego pana i zauważył głośno, że od pierw­szego dnia pobytu w Pencarrow lord Roth nie po­gniótł za jednym zamachem aż tylu chust na szyję.

Czy to próżność Alexa była powodem takich starań? Czy dlatego tak bardzo mu zależało, by wyglądać jak naj­lepiej? Co prawda, zawsze dbał o swą powierzchowność, teraz jednak sam miał wątpliwości co do motywów swe­go postępowania. Zdumiewające było również to, że czuł się skrępowany w obecności Beth. W ciągu ostatniego miesiąca spędzili ze sobą wiele czasu i nieraz zostawali sam na sam. Beth istotnie mogła czuć się zażenowana: wi­działa go przecież bez ubrania. Ale nie miała pojęcia, że Alex o tym wie, toteż powinien zachowywać się wobec niej równie swobodnie, jak dawniej! Uspokoiwszy się nieco tą konkluzją, Alex nawiązał rozmowę.

- Nie czekajmy dłużej z kolacją na Zachary'ego. Pewnie natknął się na jakiegoś znajomka i zagadali się przy piwie.

- Naprawdę sądzisz, że tak się właśnie stało? - Beth wyraźnie odczuła ulgę, słysząc to rozsądne wyjaśnie­nie przedłużającej się nieobecności narzeczonego. - Trochę się o niego niepokoję - wyznała.

Alexa ogarnęła złość na brata, uczucie dotąd mu cał­kiem obce i nieoczekiwane.

- Jestem pewien, że nic się nie stało. Nie powinnaś się zamartwiać z jego powodu. Założę się, że Zach jest w dobrych rękach i po prostu stracił poczucie czasu. Kiedy się ocknie i zobaczy, jak już późno, pewnie po­myśli, że kolacja i tak mu przepadła, więc nie ma po co się spieszyć. Może nawet zanocuje w St. Teath.

Beth rozpogodziła się.

- Chyba masz rację. Czuję się znacznie spokojniej­sza. Może rzeczywiście lepiej siądźmy do stołu. Praw­dę mówiąc, jestem strasznie głodna!

Alex rad był, że udało mu się stłumić niepokój' Beth wy­wołany nieodpowiedzialnym postępowaniem jego bra­ciszka. Złościło go jednak diabelnie, że musi ją okłamy­wać. Jedno tylko powiedział szczerze: Zach był bezpiecz­ny i w dobrych rękach. Konkretnie - w objęciach Tess.

Jeśli nawet kurczak był zbyt twardy, bo za długo obracał się na rożnie, Alex nie przejmował się tym nic a nic. Nie żałował sobie wina, które podano do stołu, i poczuł, że się odpręża. W końcu siedział naprzeciw jednej z najpiękniejszych kobiet świata! A ponieważ było mało prawdopodobne, by trafiło mu się jeszcze jedno sam na sam z Beth, postanowił wykorzystać w całej pełni nadarzającą się okazję. Nie zamierzał dziewczyny uwodzić, pragnął tylko póki może, rado­wać się jej towarzystwem i rozmową z nią.

Miała na sobie tego wieczora różową suknię; prześlicz­ny, głęboki róż doskonale podkreślał mleczną karnację Beth, a jej upięte wysoko, odsłaniające szyję włosy wy­dawały się ciemniejsze niż zwykle. Dekolt był głęboko wycięty, znacznie śmielszy niż w sukienkach, które za­zwyczaj nosiła. Zapewne włożyła tę toaletę dla uczcze­nia uroczystej okazji. Odsłonięte delikatne ramiona Beth były białe, a widoczne zza falbanki ozdabiającej dekolt kremowe piersi lśniły jak perły w blasku świec. Alex za­czął się zastanawiać, czy koniuszki jej piersi są tak samo różowe jak suknia... a potem gorzko żałował, że w ogó­le o nich pomyślał.

- Opowiedz mi o swojej rodzinie - poprosił niespo­dziewanie, gdy służba sprzątnęła już nakrycie po ostat­nim daniu i ustawiła przed Alexem karafkę porto.

Beth wydawała się zaskoczona, ale i zadowolona. Alex rad był, że po raz pierwszy tego wieczora zapo­mniała o nieśmiałości.

- No cóż, mamę i Gabby już znasz i zauważyłeś, jakie są do siebie podobne. Nieraz myślałam, że do­skonale by sobie radziły na scenie; niestety, nie mogą tego uczynić ze względu na naszą pozycję towarzyską.

- A jaki był twój ojciec? Zach wspomniał mi, że nie­dawno zmarł.

Oczy Beth napełniły się łzami. Alex miał ochotę wymierzyć sobie potężnego kopniaka, ale wkrótce oczy dziewczyny rozjaśniły się, a twarz ożywiła. Uśmiechnęła się do swych wspomnień.

- Najmilszy tatuś! Jakże go kochałam!... Być może przez egoizm, bo wszyscy są zgodni, że jestem do niego podobna pod każdym względem... z wyjątkiem płci. Tak bardzo kochał życie! Wszystkiemu, czym się zajmował, oddawał się z pasją i nie znosił przeciętności... Zawsze sięgał po... - Elizabeth wydęła usta, szukając odpowied­niego słowa - ... więcej - powiedziała wreszcie, wzrusza­jąc ramionami nad niedoskonałością tego określenia.

Alex oderwał wzrok od kuszących warg dziewczyny.

- Zachary mówił, że twój ojciec był filantropem. Podobno skakali sobie z dziadkiem do oczu w związ­ku z opłakanym stanem kopalń cyny, należących do naszej rodziny.

Na twarzy Beth odbiło się niezadowolenie.

- Istotnie, warunki w kopalniach były gorsze, niż można sobie wyobrazić! - Twarz jej złagodniała. - Ale tatuś przekonał w końcu pana Hayle'a. Wasz dziadek nie był złym człowiekiem - dodała pospiesznie - tyl­ko strasznie się upierał i nikomu nie chciał wierzyć.

- Tak też myślałem - odparł posępnie Alex. - Zupeł­nie jak mój ojciec. - Potem, chcąc zmienić przykry te­mat, rzekł: - Słyszałem, że w okolicy jest wiele opusz­czonych kopalń, które mogą okazać się niebezpieczne. Zach ma zamiar zabić deskami wejścia, żeby bydło nie przedostawało się tam i nie ginęło jak w labiryncie al­bo przygniecione zawaloną ścianą. Mówił mi, że na te­renie całej posiadłości jest wiele do zrobienia, gdyż dziadek... niechętnie rozstawał się z pieniędzmi.

- To prawda. Zach obiecał, że zajmie się tym wszyst­kim zaraz po pogrzebie dziadka, ale był zbyt... - Dziewczyna zmieszała się i zamilkła.

- Zbyt zajęty zabawianiem brata - zakończył Alex z niewesołym uśmieszkiem.

- To przecież całkiem naturalne! - pospiesznie za­pewniła go Beth. - Musieliście mieć trochę czasu dla siebie. Ogromnie się cieszę z waszego pojednania. Zach bardzo boleśnie odczuwał rozłąkę z tobą.

Alex nie zdołał się pohamować. Ręka Beth spoczy­wała na stole pomiędzy nimi. Nakrył ją własną dłonią. Taka drobna, delikatna rączka, ciepła i miękka.

- Wiem, że bywało ci z nami trudno. Nieraz pew­nie życzyłaś sobie, żeby mnie diabli wzięli!... Ale wierzaj mi, Zach ani myślał cię zaniedbywać...

Nagle przypomniał sobie, gdzie brat znajduje się w tym momencie, i zamilkł. W pełni uświadamiał sobie własne pożądanie. Pragnął podnieść rękę Beth do ust­alę po tej niewinnej pieszczocie nastąpiłyby dalsze, znacznie bardziej śmiałe: pragnął dotykać jej warg, po­znać jedwabiste wnętrze jej ust... Puścił rękę Elizabeth.

Kiedy podniósł wzrok, przekonał się, że dziewczyna drży. Wargi miała lekko rozchylone, oczy zamglone i ciemne jak letni zmierzch. Boże, gdyby nie była narze­czoną jego brata, mógłby mieć nadzieję... nie, miałby pew­ność, że ujrzał w jej oczach pożądanie. Że pragnęła go. - Proszę cię, Alex... Przestań...

4

Zachary ciągle jeszcze spał. Wtulił głowę w pucho­wą poduszkę, twarz miał zwróconą ku Tess. Dziewczy­na westchnęła i czule powiodła palcem po mocnym, na­gim, wyzłoconym słońcem ramieniu. Wspomniał, że pływał dziś w zatoczce; kiedy się kochali, Tess czuła bijące od niego ciepło upalnego dnia, a we włosach słonawą woń morskiej wody.

Przez sen odrzucił kołdrę aż do pasa; wysunął dłu­gą nogę spod przykrycia i oparł ją o biodro Tess. Od pewnego czasu ucisk nogi już jej nieco dokuczał, ale dziewczyna radowała się tym ciężarem, podobnie jak każdą chwilą spędzoną w towarzystwie kochanka. Ra­miona Zacha przylegały do ciała, ręce miał złożone, jakby się modlił. We śnie jego twarz była pełna spoko­ju i niewinności, jak u małego, grzecznego chłopczyka.

Tess uśmiechnęła się. Wcale nie przypominał grzecznego chłopczyka przed kilkoma godzinami, kie­dy omal nie wywalił drzwi jej małego domku i rzucił się na nią z radosnym śmiechem i błyskiem w miodo­wych oczach. Uśmiech dziewczyny stał się jeszcze szerszy: ona też nie powitała go jak mniszka!

Właśnie skończyła pielenie ogródka; zastał ją przy szo­rowaniu rąk ziemia przylgnęła do opuszków jej palców, stwardniałych od wielu lat pracy w miejscowym zakła­dzie krawieckim pani Turley. Zach uwolnił ją od tej ha­rówki i od tyranii chlebodawczyni. Dzięki niemu Tess po raz pierwszy w życiu zakosztowała rajskiej szczęśliwości.

Błękitnawy zmierzch zapadał nad wrzosowiskiem, wpływał do wnętrza domu przez małe okienko znajdu­jące się na wprost łóżka, otulał miękkim cieniem arysto­kratyczne rysy Zacha. Jakie to dziwne: ktoś taki jak ja śpi w jednym łóżku z takim wielkim panem jak Zacha­ry Wickham! - pomyślała Tess i opuściwszy ramię, wo­dziła dłonią po mocno sklepionej piersi kochanka i mu­skała niewielki, brązowy sutek. Jednak mama (zmarło jej się przed rokiem na ospę!) przepowiadała Tess, że właśnie ktoś taki jak on dostrzeże ją jak świeżo rozkwi­tłą różyczkę, obsypie wszelkim dobrem i zatrzyma przy sobie. I rzeczywiście, kiedy Tess skończyła siedemnaście lat, ładna buzia przyniosła jej upragnione szczęście. Od sześciu cudownych miesięcy była utrzymanką Zacha... i wiedziała już, że na nic więcej nie może liczyć.

Zach poruszył się i przeciągnął leniwie. Otworzył brązowożółte oczy i Tess zatonęła w jego spojrzeniu. Na usta wypłynął mu figlarny, zmysłowy uśmiech; ręka pod przykryciem drgnęła i długie palce objęły czule miękki, zaokrąglony brzuszek. Pod tym dotknięciem Tess prze­szyły rozkoszne dreszcze, a jej serce uradowało się na wi­dok namiętności, płonącej w oczach kochanka.

- Tess... - szepnął miękko. Jego zachrypnięty od snu głos przepełniała czułość. - O Boże, ależ mi ciebie bra­kowało! - Przytulił ją mocno - tak jak skąpiec tuli sa­kiewkę ze złotem - a jej drobne, smukłe ciało przy­lgnęło do jego twardych mięśni.

- Więc dlaczego nie było cię tak długo, Zach? Mnie też ciebie brakowało. - Zaparło jej dech, gdy ręka ko­chanka objęła jej pierś.

- Przecież ci już mówiłem, może nie? - Całował pa­semka jasnych włosów na jej skroni.

- Nic mi nie mówiłeś. Ledwieś wszedł, a już byliś­my w łóżku! A potem zasnąłeś.

Czoło mężczyzny zmarszczyło się lekko.

- Zdawało mi się, że ci o tym mówiłem. Mój brat przy­jechał na pogrzeb dziadka. Jesteśmy teraz w przyjaźni. Byłem przez cały ten czas z Alexem. To fajny chłop!

- Słyszałam już o twoim bracie. Gadają o nim w mia­steczku. Cieszę się z twojego szczęścia, Zach... ale nie byłam pewna, czy tylko przez niego nie przyjeżdżasz do mnie. Bałam się...

Wickham podniósł głowę i spojrzał dziewczynie ba­dawczo w twarz.

- Czegoś się bała, złotko?

Tess spuściła powieki w obawie, że Zach pozna po oczach, jak bardzo jej na nim zależy. Ostrzegano ją, że wielcy panowie nie lubią, kiedy kochanka jest zbyt czuła i zaborcza.

- Myślałam, że może mnie już nie chcesz... że ci się sprzykrzyłam...

Głęboki śmiech Zacha i ciepły ton jego głosu uspo­koił jej strwożone serce.

- Nigdy mi się nie sprzykrzysz, Tess! - Objął ją i uniósłszy jej brodę smukłym palcem, zmusił dziew­czynę, by na niego spojrzała. - Jesteś moja słodka Tess, słodka jak zapach kapryfolium z twego ogródka... I twoje złote włoski nim pachną... - Zanurzył twarz w gęstych, potarganych lokach i wdychał głęboko ich woń. Po chwili jego ręka ześliznęła się w dół, obejmu­jąc talię, potem biodra dziewczyny. - I dajesz mi tyle rozkoszy, kochanie... Tyle rozkoszy. - Pochylił głowę i przywarł ustami do jej piersi, ssąc różowy pączek.

Tess była szczęśliwa: dawała rozkosz kochankowi, a on jej. Może to wystarczy?... Może Zach nie będzie się gniewał, kiedy mu powie?...

- Przytyłaś, Tess! - zauważył, podnosząc na nią zamglo­ne namiętnością oczy i tuląc obiema rękami jej pełne pier­si. - Czyżby ci było aż tak nudno beze mnie, że objadałaś się bez przerwy jabłecznikiem? - przekomarzał się.

Tess zdrętwiała.

- Już ci się nie podobam?... - Więc Zachary zauważył, że piersi miała pełniejsze, a brzuch lekko zaokrąglony...

- Rad jestem, że przytyłaś - mruknął, spadając na jej usta drapieżnym, gwałtownym pocałunkiem. - Mam więcej do kochania! Tylko nie roztyj się jak pa­ni Turley albo nasz dobry król Jerzy!

- Nie, nie, obiecuję ci, Zach! Chcę ci się podobać! - od­parła dziewczyna; wargi jeszcze jej drżały od pocałunku.

- I nie przestaniesz mi się podobać, nawet jak się ożenię z Beth.

Zanim jeszcze Tess poczuła ukłucie zazdrości, któ­ra zawsze ją dręczyła na wspomnienie narzeczonej ko­chanka i odbierała jej humor, Zach podniósł raptow­nie głowę, mówiąc:

- Boże wielki! Któraż to godzina? Zupełnie zapom­niałem o Beth... czeka na mnie z kolacją!

Szybko poderwał się, zwiesił nogi z łóżka i wstał. Tess także usiadła, podciągając kołdrę pod brodę. Czu­ła się odtrącona. Na jej piersiach pozostał jeszcze ślad pieszczotliwego języka, w dole brzucha ją ściskało. Ale kochanek już ją opuszczał. Dopadł swego ubrania, które zrzucił tak pospiesznie kilka godzin temu, i gmerał w stosie garderoby, szukając pończoch.

Zachary nie pojmował, jakim cudem czas upłynął tak niepostrzeżenie?... Beth będzie wściekła! Ta mała złośnica nie przypominała w niczym łagodnej, uległej Tess. Z pew­nością dobre wychowanie nie przeszkodzi jej zwymyślać go za spóźnienie! Przysiadł na wąskim trzcinowym krześ­le i zaczął się ubierać - tym razem bez pomocy lokaja. Tess wpatrywała się w niego wielkimi, smutnymi oczyma.

Tom - wielki, pręgowany kot - wskoczył na łóżko, gdy tylko Zach wstał, i przytulił kosmate futerko do uda swej pani. Nawet skośne kocie oczy patrzyły na Zachary'ego z wyrzutem, odwrócił więc głowę.

Nadal był pobudzony i obolały z pożądania, wie­dział jednak, że musi wrócić przed zapadnięciem nocy do Pencarrow i jakoś wyjaśnić swe spóźnienie. Dzięki Bogu, kupił świecidełko dla Beth przed wizytą u Tess, bo inaczej czekałoby go jeszcze i to! Wetknął maleń­kie wyścielone atłasem pudełeczko do kieszeni spodni.

- Naprawdę musisz już iść?...

Wickham rzucił szybko okiem na Tess, starając się nie dostrzegać, jak uroczo, jak kusząco wygląda z włosami rozsypanymi na alabastrowych ramionach... z subtelną twarzyczką i płonącymi, wielkimi, chabrowymi oczyma... z obrzmiałymi od pocałunków, rozchylonymi ustami.

- Tak, muszę - burknął ostrzej niż zwykle; wciąż drę­czyło go pożądanie, które próbował bezskutecznie zdła­wić. - Dzisiaj Beth i ja... - urwał, nie wiedząc, jak o tym powiadomić kochankę. W końcu zdecydował, że najroz­sądniej będzie powiedzieć całą prawdę. - Ustaliliśmy da­tę ślubu. Pobierzemy się w sierpniu, w dniu jej urodzin. Powinienem był wrócić do domu kilka godzin temu.

Spojrzał przelotnie na Tess i ujrzał na jej twarzy ból, który zresztą musiała odczuć na wieść o jego zbliżają­cym się ślubie. Miała takie czułe serduszko... ale przecież wiedziała, że on zamierza się ożenić z Beth! Wiedziała o tym od miesięcy. Na samym początku powiedział jej, że będzie mu kochanką, niczym więcej. Postawił sprawę uczciwie. Tess musi po prostu przywyknąć do tego, że będzie się dzielić miłością Zacha z jego żoną. Z czasem ból zelżeje, kiedy się przekona, że małżeństwo niczego nie zmieni w ich uroczym związku.

Wciągnął pończochy i sięgnął po koszulę. Była nie­miłosiernie wygnieciona! Lepiej będzie wejść do domu od tyłu i przemknąć się do sypialni kuchennymi scho­dami, zanim spotka się z Beth i Alexem. Tylko ostatni dureń nie zorientowałby się, że jego ubranie zostało zrzucone w pośpiechu i poniewierało się po podłodze. Alex by go zrozumiał, ale Beth z pewnością nie!

- Ale jesteś ciągle pobudzony i gotowy do... - Zach podniósł głowę i przyjrzał się zarumienionej buzi Tess: była wyraźnie przejęta dowodami jego seksual­nego podniecenia. - Nie będzie ci to przeszkadzało podczas jazdy na koniu?...

Roześmiał się. Nie potrafił się opanować: mimo roz­paczy z powodu zbliżającego się ślubu kochanka z in­ną kobietą, Tess była nadal taka słodka, tak rozbraja­jąco szczera i bezpośrednia!

- Jakoś sobie poradzę, złotko. Nie martw się o mnie. I postaram się na przyszłość, żebyś już nie musiała tak długo za mną tęsknić - ani ja za tobą.

- Nie pozwolę, żebyś odjechał w takim stanie! - upierała się całkiem poważnie, wskazując mu kusicielsko miejsce obok siebie.

- Nie mam czasu zajmować się „moim stanem”! - stwierdził Zach, obrzucając ją podejrzliwym spojrze­niem i sięgnął po spodnie, zanim jeszcze zapiął koszulę.

Dziewczyna podniosła się z łóżka, pościel opadła z niej w nieładzie. Widok jędrnych piersi, pełniejszych niż dawniej oraz sterczących, ciemnoróżowych bro­dawek, nieco zachwiał Zachary'ego w postanowieniu. Uniósł już nogę, by wsunąć ją w nogawkę spodni - i zamarł w połowie ruchu, zapatrzony w Tess, swoją słodką Tess, która zbliżała się ku niemu, niewinnie kusicielska, tak bardzo pragnąca mu dogodzić.

- Nie wrócę do łóżka - rzucił ostro; patrzył jej pro­sto w oczy, żeby widok całej reszty nie wzmógł jesz­cze jego pożądania.

- Wcale nie musisz wracać do łóżka, Zach - powie­działa, stanąwszy tuż przed krzesłem, na którym sie­dział - to ja przyszłam do ciebie!

Gdy wpatrywał się w nią - bezradny, oniemiały, zdumiony i zafascynowany - zacisnęła ręce na jego ra­mionach, objęła go smukłymi nogami i usiadła mu na kolanach, z radością witając w sobie jego nabrzmiałą męskość. Zach jęknął, upuścił spodnie, a jego ręce za­cisnęły się kurczowo na smukłej talii dziewczyny.

- O Boże, Tess... - wykrztusił, gdy kochanka przy­mknęła oczy z rozkoszy i zaczęła powoli kołysać się, przywierając ściśle do jego muskularnych ud. - Ależ z ciebie czarodziejka!... - I zaczął kołysać się wraz z nią.

Już kończąc swą niebaczną wypowiedź, Beth uświa­domiła sobie, że to był błąd. Lord Roth nie powinien jej dotykać, ale przede wszystkim nie powinien dowie­dzieć się, jakie wrażenie wywarł na niej dotyk jego du­żej, kształtnej ręki. Jeśli będzie się zachowywać jak spłoszona gąska za każdym razem, ilekroć jej dotknie, jeśli będzie go błagała, żeby przestał...

- Co mam przestać, Beth? - dopytywał się cicho Alex, a jego przenikliwe, ciemne oczy wzywały ją do wyjawienia prawdy.

Ciepła morska bryza wydęła zasłony z weneckiej koronki w otwartym oknie, przynosząc ze sobą upa­jającą woń ogrodowych goździków i róż. Kropla wos­ku, jak kremowa łza, spłynęła po smukłej świecy sto­jącej obok nich na stole. Służba dawno temu opuści­ła jadalnię i cisza otuliła ich swym całunem.

Beth cofnęła rękę i roześmiała się. Ten wybuch sztucznej wesołości zabrzmiał jak dysonans; intymny nastrój prysnął.

- Przestań się przejmować tym, że Zach mnie za­niedbuje - powiedziała wesoło, z ożywieniem. - Jestem ulepiona z o wiele twardszej gliny, niż przypuszczasz! Nie mam nic przeciwko temu, że spędzacie ze sobą całe dni! - zakończyła oczywistym kłamstwem.

Nadal przyglądał się jej w milczeniu. Jego pełne, kształtne wargi wykrzywił grymas niezadowolenia, jakby wiedział, że Beth kłamie, i bolał nad tym. Dla­czego miała wrażenie, że Alex czyta w jej myślach?...

- Podziwiam twoją wyrozumiałość i jestem ci za nią wdzięczny - odezwał się wreszcie z chłodną uprzejmo­ścią, która ubodła Beth. Skąd mógł wiedzieć, że kłama­ła?... Potem uśmiechnął się, równie sztucznie, jak ona, ale mimo wszystko olśniewająco. Zapewne takim właśnie uśmiechem podbijał serca pannic polujących na męża podczas londyńskiego sezonu. Ona jednak wolała inne jego uśmiechy, zwłaszcza tamten ciepły i serdeczny, któ­ry rozjaśnił mu całą twarz.

- Może przejdziemy do salonu? - zaproponowała, pełna lęku, a równocześnie stęskniona za poprzednią przyjacielską atmosferą. Może uda im się ją przywo­łać, jeżeli nie będą wspominali Zacha? - Chyba że wo­lisz wypić w spokoju kieliszek porto*4.

Na twarzy Lorda Rotha ukazał się wyraz niesmaku.

- Rzadko pijam w samotności. I nie jestem aż tak egocentryczny, by delektować się własnym towarzys­twem. Przejdę razem z tobą do salonu - oznajmił i do­dał sucho: - Być może Zach zaszczyci nas jeszcze swą obecnością. - Wyjął z kieszeni kamizelki złoty zegarek i sprawdziwszy, która to godzina, zmarszczył brwi. - Dziesiąta. O której matka oczekuje cię w domu?

- Mama pojechała do Camelford na wieczór mu­zyczny u Smithów. Powiedziała, że długo tam nie za­bawi i że przyśle po mnie powóz koło dwunastej.

Dwie godziny. Jeszcze przez dwie godziny muszę opierać się pokusie - myślał Alex, szarpiąc fular, któ­ry zacisnął mu się na szyi jak stryczek. Był wściekły, że Beth nie odpowiedziała szczerze na jego wcześniej­sze pytanie... a przecież w gruncie rzeczy powinien być jej wdzięczny! Zbytnia szczerość mogła okazać się dla nich niebezpieczna. Dziewczyna z pewnością miała mu za złe, że wtargnął w ich życie. Tylko święta nie miałaby do narzeczonego pretensji, gdyby ciągle ska­kał wokół brata. A Beth z pewnością do świętych się nie zaliczała! Święte nie podglądają nagich mężczyzn. Problem polegał jednak na tym, że „grzeszna słabość” Beth czyniła ją jeszcze bardziej pociągającą.

Gdyby tylko miał pewność, że to, co ujrzał w jej oczach, było rzeczywiście pożądaniem... A może lepiej nie wiedzieć?... Tak czy owak, nic by mu nie przyszło z czytania w jej myślach. Była dziewczyną Zachary'ego, jego ukochanego brata. Tylko że ten ukocha­ny brat to cholerny dureń, który nie potrafi docenić i uszanować takiego skarbu jak Beth!

Alex podniósł się i pomógł swej towarzyszce wstać, przeklinając swą słabość, która kazała mu zerknąć przy tym na mleczną wypukłość jej piersi. Potem udał się za Beth do salonu, gdzie od razu utkwił wzrok w wiszących na ścianach portretach przodków o su­rowych twarzach. Ciemne oczy Hayle'ów spoglądały na niego oskarżycielsko, jakby mówiły: - Jak każdy Wickham, z bezwzględnym egoizmem depczesz cudze uczucia. Tym razem własnego brata! Ona będzie wkrótce jego żoną, ty łajdaku!

Panna Tavistock usiadła na krytej złotym brokatem sofce w pobliżu kominka; Alex nie zajął miejsca obok niej, tylko w fotelu naprzeciwko; skrzyżował nogi z nie­dbałą elegancją. Nie mógł zignorować wciąż rosnącego w nim pożądania, ale nie miał zamiaru się z nim zdra­dzić. W mózgu rozbrzmiewały mu echem surowe oskar­żenia widmowych przodków. Nie skrzywdzi Zacha, jak to uczynił jego ojciec! Przenigdy nie skrzywdzi Zacha!

Miał wrażenie, że siedząca na brzeżku sofy Beth jest równie skrępowana, jak on. Uśmiechnęła się niepew­nie i otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale przeszko­dziło jej wejście Stibbsa.

- O co chodzi, Stibbs? - spytał Alex, spoglądając szczególnie wyniośle na niesympatycznego majordoma. Po kilku tygodniach pobytu w Pencarrow wiedział już, że tylko wzbudzając w nim strach, zdoła skłonić tego fagasa do względnie przyzwoitego zachowania.

- Pan Wickham polecił mi oznajmić, że wkrótce się do państwa przyłączy, jak tylko się trochę oporządzi po podróży.

Beth odwróciła się raptownie, na jej twarzy zajaś­niał uśmiech.

- A więc wrócił! Nie spotkał go żaden wypadek, mam nadzieję?

Kamerdyner wydawał się zgorszony tym, że każą mu odpowiadać na głupie pytania.

- Chyba byłby wtedy pokrwawiony albo posinia­czony, panno Elizabeth. A że nic takiego nie dostrze­głem, więc tuszę, że nie przytrafiło mu się w drodze nic złego. - To powiedziawszy, Stibbs skłonił się pra­wie niedostrzegalnie i opuścił pokój. Gdy wychodził na korytarz, Cień wśliznął się przez otwarte drzwi i podbiegł ochoczo do swego pana. Alex zwiesił rękę z poręczy fotela i zaczął gładzić gęstą, białą sierść.

- Tak mi ulżyło, że Zach wrócił cało i zdrowo! - wyznała Beth, a jej błękitne oczy zabłysły. - Nie mo­gę się doczekać, kiedy nam opowie, co go zatrzymało tak długo w St. Teath. Gdziekolwiek by się wybrał, za­wsze wpada w jakieś tarapaty!

- Ja też czekam z zapartym tchem na jego relację - wycedził Alex z pozornym znudzeniem, przymykając sennie oczy. Bystry obserwator zdumiałby się, widząc, jakim ogniem pałają przysłonięte powiekami źrenice.

Zach był w poważnym kłopocie. Przeszukał wszyst­ko, ale nigdzie nie mógł znaleźć atłasowego pudełeczka z kameą dla Beth. Posłał nawet służących, żeby przegrabili siano na podłodze stajni: może pudełko wypadło mu z kieszeni, gdy zsiadał z konia?... A może zgubił je gdzieś po drodze z St. Teath do Pencarrow?... Psiakrew! Tess tak go otumaniła, że wychodząc wreszcie od niej, nawet nie sprawdził, czy ma upominek w kieszeni.

Niech to diabli! Postanowił wykorzystać prezencik jako powód swego spóźnienia. Zamierzał powiedzieć Beth, że spędził całe popołudnie na szukaniu klejnotu, który byłby jej godny!... Nie kupił zresztą pierwszego, który wpadł mu w rękę. Gdy jednak zobaczył tę skrom­ną i elegancką broszkę z kameą, od razu wiedział, że to idealny prezent dla Beth. A zobaczył ją w kwadrans po wejściu do sklepiku jubilerskiego pana Beana, noszące­go pretensjonalne miano „Raj Klejnotów”.

Teraz krążył nerwowo po puszystym dywanie z Aubusson, pokrywającym podłogę jego sypialni, i bił się z myślami. Umył się już pospiesznie i przebrał w nie­skazitelnie białą koszulę i krawat, włożył też brązowy surdut. Pantalony w kolorze szampana przylegały do jego długich nóg. Cóż, mógł ostatecznie powiedzieć Beth, że zorientował się jeszcze przed wyjazdem z St. Teath, że zgubił prezent, i przez kilka godzin bezskutecznie go poszukiwał. Bajeczka była nawet całkiem wiarygodna, ale Zach czuł wstręt do takich bezczelnych kłamstw.

Przemilczanie pewnych faktów - na przykład posia­dania kochanki - było usprawiedliwione troską o ner­wy wrażliwej damy, ale takie łgarstwo stanęłoby Zachary'emu w gardle jak kawałek śmierdzącego mięsa! W końcu postanowił, że powie Beth prawdę, ale w ta­kiej formie, że się przy tym nie zdradzi.

Schodził po schodach noga za nogą, powtarzając sobie w duchu, co ma powiedzieć - jak zapaleni mówcy, co krą­żą w kuluarach Parlamentu, ćwicząc przemówienie, z któ­rym zamierzają wystąpić w Izbie Lordów. Gdy jednak wszedł do salonu i ujrzał, jak narzeczona zrywa się radoś­nie na jego powitanie, wyrzuty sumienia zaatakowały go jak zgłodniałe sępy. Nawet nie miała do niego pretensji!

Stanęła przed nim, z rękoma zaciśniętymi w bez­wiednym wyrazie niepokoju. Jej gładkie czoło przeci­nała niewielka zmarszczka. Czekała cierpliwie na jego wyjaśnienia, gotowa uwierzyć we wszystko. Martwił się zupełnie bez potrzeby! Ale zaufanie Beth zwiększa­ło jeszcze jego poczucie winy.

Spoglądając ponad ramieniem dziewczyny, Zachary dostrzegł siedzącego w fotelu Alexa; brat nie patrzył na niego. Odrobinę Zacha to zirytowało: przecież Alex po­winien mu pomóc wyplątać się z tej matni! Cóż to za brat, jeśli nie można na niego liczyć, że wyratuje cię z opresji?!

- No więc, Zach?... - nalegała szczerze zaniepokojo­na Beth.

Zachary postąpił krok naprzód i ujął zaciśnięte dło­nie narzeczonej, rozplótł jej palce i objął obiema ręka­mi. Spojrzał jej w oczy.

- Spóźniłem się z kilku powodów, Beth; żaden z nich nie był specjalnie ważny, ale to, że się zbiegły, postawiło mnie w diablo kłopotliwej sytuacji. Spotka­łem kogoś, z kim nie widzieliśmy się od wieków, i za­siedziałem się zbyt długo... w tym miłym towarzystwie. A potem, kiedy pędziłem do domu na naszą uroczystą kolację, nie wiem, w jaki sposób zgubiłem prezent, który ci kupiłem w „Raju Klejnotów” Beana. Oba­wiam się, kochanie, że przepadł z kretesem. Kupię ci coś innego, kiedy znów wpadnę do jubilera.

- Ależ miałeś pecha, kochany! - skomentowała Beth; ujrzał w jej oczach współczucie. - Opowiedz mi jed­nak, co kupiłeś dla mnie, dobrze? Wiem, że prezent przepadł, ale mimo wszystko chciałabym usłyszeć, co to było. Jak to mówią, liczą się przede wszystkim in­tencje ofiarodawcy!

Zachary zauważył, że Alex bacznie mu się przypatru­je. Widać próbował odgadnąć, czy brat rzeczywiście ku­pił prezent i zgubił go, czy to kompletna bujda. Podejrze­nie Alexa, że mógłby być tak podły i całkiem zapomnieć o prezencie dla Beth, zraniło boleśnie dumę Zacha.

- To była kamea. W kolorze kości słoniowej i brzo­skwini. Delikatna główka kobieca, z profilu podobna troszkę do ciebie, kochanie; obramowana złotym fili­granem. Mogłabyś nosić tę broszkę i do żakietu, i do sukni. Była śliczna - jestem wściekły, że taka ze mnie niezdara i że ją zgubiłem. Wybaczysz mi?

Oczy Beth były błękitne jak pogodne niebo letnie­go dnia.

- Oczywiście, że ci wybaczę! Niepokoiłam się tyl­ko, że może coś ci się stało: koń się potknął albo na­padli cię po drodze rozbójnicy!

- Rozbójnicy w Kornwalii?! - odezwał się Alex, a jego czarna brew uniosła się ze zdumienia. - Cóż by oni mieli do roboty w tej sielskiej scenerii? - Zachary wpatrywał się w starszego brata, który wstał i podszedł do nich. Je­go zimne, krytyczne spojrzenie wytrąciło Zacha z rów­nowagi tak samo jak pierwszego dnia po przyjeździe.

- Rad jestem, że wróciłeś cało i zdrowo, braciszku - wycedził lord Roth. Odrobinka ciepła błysnęła w głę­bi pełnych ironii, czarnych oczu.

Zach odwzajemnił się niepewnym uśmiechem. Zu­pełnie nie rozumiał postawy Alexa! Mimo łączącej obu braci miłości, która odrodziła się w ciągu ostatniego miesiąca, mimo ciepła i serdeczności, bijących od star­szego brata nawet teraz, w chwili sarkastycznego po­witania, Zach wyczuwał wyraźnie jego dezaprobatę. Alex zdecydowanie nie pochwalał jego związku z Tess. Osławiony „Don Juan Wickham”, jeden z najwięk­szych rozpustników w Londynie, miał bratu za złe utrzymywanie kochanki?! Dlaczego?...

Tess siedziała przy toaletce, czesząc włosy srebrnym grzebieniem. Dostała go od Zacha na Boże Narodze­nie. Obmyła gąbką rozgorączkowane ciało i włożyła przewiewną koszulkę nocną z batystu. Zapowiadała się parna noc. Tess żałowała, że po opłukaniu całego cia­ła nie czuje już na nim męskiego zapachu Zacha, któ­rym przesiąknęła, kiedy się kochali.

Powiedział, że lubi woń kapryfolium w jej włosach; po­stanowiła więc, że odtąd w całym jej domu będzie uno­sić się ten zapach: w każdym pokoju będą stały bukiety, a na gzymsie kominka naczynie pełne zasuszonych płat­ków. Wszystko - byle tylko ukochany był zadowolony!

Uśmiechnęła się słodkim, niewesołym uśmiechem. O, gdybyż była wielką damą, otoczoną powszechnym szacunkiem! Albo chociaż bogaczką!... Może wkupiłaby się wtedy do dobrego towarzystwa, które jest teraz dla niej niedostępne?... Tess, córka posługaczki z gospody i handlarza starzyzną, który przed osiemnastu laty za­wędrował w te strony, wiedziała dobrze, że jest nikim. Była na szczęście ładna, bo inaczej Zach nigdy nie zwró­ciłby na nią uwagi, kiedy wędrowała ulicami miastecz­ka tamtej mroźnej nocy w grudniu ubiegłego roku.

Odłożyła troskliwie grzebień na lśniący blat toalet­ki z różanego drewna; potem dotknęła prześlicznej, kremowo - różanej kamei, spoczywającej w eleganc­kim, wyścielanym atłasem pudełeczku. Wypadło Za­chowi z kieszeni spodni, kiedy pędził dziś wieczorem do drzwi. Tess wołała za nim, ale jej nie słyszał albo nie chciał zawrócić. Spieszyło mu się do Beth.

W żyłach Elizabeth Tavistock płynęła szlachetna krew, której Tess tak jej zazdrościła. Dziewczyna by­ła również ładna - Tess widywała ją nieraz. A poza tym miała Zacha na zawsze, a raczej będzie go miała za kilka tygodni. Ona zaś była tylko jego kochanicą, jego utrzymanką, zabawką. Taka dziewczyna jak ona nie nadawała się na żonę.

Żona... Jakże pragnęła zostać żoną Zacha!... W jej oczach pojawił się nagle wojowniczy błysk, zaskakują­cy u łagodnej, cierpliwej, uległej Tess. Jeśli nie może mieć Zacha, to przynajmniej zagarnie wszystko, co się da! Dziś w nocy do niej będzie należała broszka, któ­rą kupił dla Beth! Wyjęła kameę z pudełeczka i podzi­wiała jej połysk w blasku świecy, a potem przypięła ją do zakładki na karczku nocnej koszuli. Nie wiedzieć czemu ten niewinny akt buntu ukoił nieco zbolałe ser­ce Tess. Będzie udawała, że jest panią Wickham i mieszka w Pencarrow, otoczona gromadką dzieci!

Przycisnęła rękę do ledwie dostrzegalnej wypukło­ści. Z każdym dniem rosło w niej dziecko Zacha. Na­prawdę starała się uważać: używała płynów i maści, które miały zapobiegać poczęciu, a które sprze­dała jej stara Harkerowa. A jednak była już w piątym miesiącu, choć wcale tego po niej nie było widać. Jej matka nosiła wszystkie dzieciaki nisko i płasko, i nikt nie miał pojęcia, że jest w ciąży, aż do siódmego mie­siąca! Widocznie Tess w nią się wdała.

Zastanawiała się, jak zareaguje Zach, kiedy mu powie, że nosi jego dziecko. Czy będzie to miało dla niego ja­kieś znaczenie, wówczas gdy ona sama już mu się sprzykrzy?... Tess łudziła się, że rodząc mu dziecko, za­pewni sobie trwale miejsce w jego sercu i w jego życiu; że będą złączeni aż do śmierci - jakby byli małżeństwem. Wiedziała, że nigdy nie zostanie żoną Zacha, ale goto­wa była grać drugie skrzypce. Dobry Boże! - prosiła - pozwól mi przynajmniej być w jego życiu tą drugą!

5

Pani Tavistock była osobą towarzyską, toteż mimo świeżej żałoby po najbliższym sąsiedzie nie mogła się oprzeć pokusie zaproszenia przyjaciół na bal z okazji zaręczyn córki. Teraz, gdy młoda para ustaliła ostatecz­nie termin ślubu i miał się on odbyć za kilka tygodni, nie sposób już było utrzymać sekret w rodzinnym kół­ku. Podzieliwszy się zaś ze znajomymi radosną nowi­ną, pani Tavistock była pewna, że oczekują oni jakiejś imprezy dla uczczenia zaręczyn.

Zach odniósł się z entuzjazmem do tego projektu. Powtarzał z przekonaniem, że zmarły dziadek uznał­by ich za bandę hipokrytów, gdyby odłożyli radosną uroczystość tylko dlatego, że właśnie wyciągnął kopyta. Beth zgadzała się z narzeczonym, zaklinała jednak matkę, by nie spraszać zbyt wielu gości.

Pani Tavistock otworzyła szeroko swe piękne nie­bieskie oczy, a jej twarz przybrała wyraz skrzywdzo­nej niewinności.

- Ależ oczywiście, moja droga! - odparła słodziut­ko. - Tylko paru najbliższych przyjaciół, słowo daję!

Beth odniosła się do tego zapewnienia sceptycznie i z wyraźnym niedowierzaniem popatrzyła na matkę, która bynajmniej się nie speszyła. Siedząc na obitej kre­mowym atłasem sofie w swym buduarze, utrzymanym w ciepłych tonach śmietankowo - brzoskwiniowych, Louisa Tavistock wyglądała tak młodo, że trudno było uwierzyć, iż jest matką Beth. Zachowała doskonałą fi­gurę, a w ciemnych włosach tylko na skroniach poły­skiwało kilka srebrnych nitek. Nie dorównywała wprawdzie pięknością córce - miała zbyt ostre rysy - ale niedostatki urody rekompensowała żywością mimi­ki, gestów i konwersacji.

Pani Tavistock była ulubienicą wszystkich sąsia­dów, gdyż potrafiła ożywić najnudniejsze spotkanie towarzyskie swą lekką, zabawną paplaniną. Ogromnie lubiła chodzić na przyjęcia, ale jeszcze bardziej - go­ścić przyjaciół we własnym domu. Choćby to miało być zupełnie malutkie przyjątko!

Kilka dni później Beth z okna swej położonej od frontu sypialni obserwowała, jak przed głównym wej­ściem zatrzymuje się jeden powóz za drugim i jak wy­siadają z nich niezliczone pary i całe grupy elegancko wystrojonych osób. Bez wątpienia wiele z nich pozo­stanie na noc, gdyż znaczna część przybyła z daleka, może nawet z samego Exeter!

Nie uszło uwagi Beth, że planowane przez matkę „przyjątko” z dnia na dzień się rozrasta, ale ten nieprzerwany potok gości przyprawił ją o zawrót głowy. Nie wy­dano balu na jej cześć podczas londyńskiego sezonu; ni­gdy zresztą nie bawiła w stolicy dłużej niż dwa tygodnie. Chociaż więc była z natury opanowana, na myśl o tym, że będzie dziś najważniejszą osobą na balu i że oczy wszystkich będą na nią zwrócone, poczuła lekki niepokój.

Kobiety będą gapić się na jej suknię i obliczać w myśli koszt materiału i robocizny. Będą oceniać jej karnację, za­stanawiając się, czy rumieńce Beth są dziełem natury, czy kosmetycznych sztuczek. Będą podziwiać połysk jej wło­sów lub ubolewać, że są takie matowe... a wreszcie suro­wo osądzą umiejętności jej pokojówki: czy zdołała ucze­sać swoją panią wedle najświeższej francuskiej mody?

Takie oględziny ze strony osób, których prawie nie znała i które - jej zdaniem - sądzą zwykle jedynie po pozorach, nie powinny wzbudzać w niej lęku. Beth zmarszczyła brwi w zadumie. Chyba zatem - przyzna­ła niechętnie - jej niepokój bierze się z tego, że chcia­łaby zasłużyć na aprobatę i podziw jednej tylko oso­by - Alexandra Wickhama.

Sfrustrowana odwróciła się od okna i podeszła do wielkiego ściennego lustra obok toaletki. Zwolniła już pokojówkę i była w pokoju sama. Podejrzewając, że tylko próżność przywiodła ją znowu przed lustro, Beth z każdym niespokojnym spojrzeniem czuła co­raz większe wyrzuty sumienia - ale nie umiała się po­wstrzymać od zerkania w nie.

- Jakaż z ciebie gąska! - zgromiła się na cały głos. - Upatrywać najwyższe szczęście w tym, że czyjeś czar­ne oczy dziś wieczór zapłoną podziwem na twój wi­dok! Jesteś wyjątkowo głupia!

Ostrożnie wzięła w palce spódnicę i uniosła ją nie­co, a potem okręciła się przed lustrem, żeby się obej­rzeć ze wszystkich stron. Miała na sobie białą suknię, gdyż zdaniem matki tylko ten kolor był stosowny dla niewinnej panienki w wieku Beth... a poza tym biel podkreślała jej śliczną karnację, podobnie jak kolor różowy, który często nosiła.

W ostatnim roku fasony sukien bardzo się zmieniły. Toalety w stylu empire, który przybył z Francji, zostały nieco zmodyfikowane. Stanik był teraz dłuższy, a błękit­na jedwabna szarfa została związana na przodzie sukni Beth zaledwie cal czy dwa powyżej talii. Przejrzyste bufki z delikatnej koronki, które nie bardzo zasługiwały na miano rękawów, sterczały u ramion Beth jak skrzydła niesfornego aniołka. Dekolt był głęboki i odsłaniał piersi dziewczyny w sposób nieco ryzykowny. Jednak matka, znająca się świetnie na modzie, uspokoiła Beth, że jest to w najlepszym guście i absolutnie stosowne!

Przez białą koronkę sukni prześwitywał błękitny spodzik, a para ślicznych niebieskich, wyszywanych pe­rełkami pantofli wyzierała spod spódnicy. Całości do­pełniała fryzura „na Safonę”: z prostego węzła na czub­ku głowy opadały kaskadą gęste loki.

Beth potrząsnęła głową ze smutkiem. Tak się wystro­iłaś na swój zaręczynowy bal - skarciła się w duchu - a nie myślisz ani trochę o swym narzeczonym! Ostatnio obraz Alexa towarzyszył jej nieustannie, a w dodatku wi­dywała go oczyma wyobraźni przeważnie bez ubrania. Czy zdoła kiedyś zapomnieć, jak wyglądał tamtego dnia nad zatoką?... Ustawicznie modliła się, by jej uczucia przybrały spokojny, siostrzany charakter. Była jednak szczera wobec siebie i dobrze wiedziała, że daleko im do siostrzanych i że potężnieją z każdym dniem.

Próbując obrzydzić sobie Alexa, usiłowała doszu­kać się w nim wad. Zdała sobie sprawę z powagi sytu­acji, stwierdziwszy, że skazy na jego charakterze wca­le jej nie rażą, wręcz odwrotnie: czynią go bardziej ludzkim i jeszcze bardziej pociągającym. Niech diabli porwą Alexa Wickhama! Był najdoskonalszym oka­zem niedoskonałego mężczyzny!

Doszła ostatecznie do wniosku, że cała nadzieja w tym, iż jej pociąg do lorda Rotha zniknie wkrótce po jego wyjeździe z Pencarrow do Londynu. Kiedy znów go ujrzy, będzie już stateczną matroną, nie wi­dzącą świata poza swym mężem, może nawet noszącą pod sercem dziecko. Tak przynajmniej się łudziła.

Beth rozważała, czy nie zwierzyć się matce ze swe­go zauroczenia Alexem. Bardzo przydałaby się jej ra­da, jak poskromić niesforne uczucia; pociechą dla niej byłoby czyjeś zapewnienie, że jej emocje nie są obja­wem szaleństwa czy upadku moralnego. Niestety nie miała przyjaciółek, którym mogłaby zaufać. Prawdę mówiąc, nikomu nie zwierzała się ze swych najtajniej­szych myśli - nikomu prócz Zacha. A jemu przecież tej tajemnicy wyjawić nie mogła!

Przypuszczała, że jej zwierzenia zaniepokoją matkę, gdyż pani Tavistock marzyła o wydaniu córki za Zacha­ry'ego już wówczas, gdy oboje byli dziećmi. Może uzna teraz Alexa za przeszkodę w realizacji długoletnich, tak drogich jej sercu planów?... Beth nie chciała, by ktokol­wiek oceniał Alexa niekorzystnie tylko dlatego, że ona miewa nieprzystojne myśli na jego temat! Nie, to był jej problem... i musi sama się z nim uporać!

Nagle drzwi się otwarły i pani Tavistock wpadła do pokoju, niezwykle elegancka w sukni z żółtego jedwa­biu i harmonizującym z nią turbanie, przystrojonym zawadiacką, połyskliwą kitką z piór.

- Najdroższe dziecko! Ty jeszcze w swoim pokoju?! Goście się już zjeżdżają, powinnaś razem ze mną i z Zacharym witać ich na podeście schodów, nim przejdą do salonu!

- Zach już tam jest?...

Pani Tavistock lustrowała toaletę córki swym prze­nikliwym wzrokiem, tu podciągnęła bufkę, tam wy­gładziła fałdkę...

- Od wieków, kochanie.

Beth odwróciła od niej oczy i naciągnęła białe ko­ronkowe rękawiczki, sięgające za łokieć.

- Lord Roth przyjechał razem z nim, prawda?

- Jeszcze go nie ma. W pierwszej chwili i mnie to zdziwiło, ale przemyślałam to sobie. Zachary powie­dział, że gdy odjeżdżał, brat nie był jeszcze gotowy. Lord Roth hołduje zapewne najnowszej londyńskiej modzie: spóźnianie się uchodzi tam za przejaw dobre­go tonu. Cóż, nabrał pewnie tego zwyczaju, przeby­wając często w swej miejskiej rezydencji. Ale czy się spóźni na twój bal, czy nie, i tak wyświadczy nam za­szczyt swą obecnością. Pamiętaj, Lizzie, nie dąsaj się, jeśli wyjdzie przed końcem! Obawiam się, że przyję­cie może okazać się zbyt prowincjonalne jak na jego gust. Odwróć się, dziecko, niech ci się przypatrzę!

Beth posłusznie okręciła się przed matką, ale serce poszło jej w pięty. Było jej przykro, że cała zabawa opóźni się z powodu nieobecności Alexa i zapewne nie będzie trwać długo, jeśli on istotnie wyjdzie przed końcem balu.

Nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy, że Alex może uważać ich za śmiesznych prowincjuszy... Czy naprawdę widzi w niej niezręczną pannicę z zabitej deskami dziury? Nie zauważyła nigdy, by okazywał komuś swą wyższość. Ale czemu nie przybył na bal razem z Zachem?... I gdzie się teraz podziewa?!

- Ależ z ciebie szczęściara! - odezwała się matka i odstąpiwszy o krok, popatrzyła na córkę z tkliwo­ścią i satysfakcją. - Zachary to taki wspaniały młody człowiek! I przystojny, i bogaty! Będziecie ze sobą bar­dzo szczęśliwi.

- Mam nadzieję - odparła Beth z melancholijnym uśmiechem.

Twarz matki zajaśniała radością.

- Nie ma najmniejszych wątpliwości, kochanie!

Alex przeklinał swe ręce: tak mu drżały, że nie był w stanie porządnie zawiązać fularu; Dudley znowu wy­dziwiał nad ilością wymiętych podczas nieudanych prób chustek. Teraz zaś, jadąc samotnie własnym powozem do Brookmoor, Alex czuł się tak podle, jak nigdy dotąd. Spóźnić się na przyjęcie zaręczynowe rodzonego brata! Bynajmniej nie dlatego, że było to ostatnio „w dobrym tonie”! Nigdy by się nie ośmielił przez jakieś wielko­miejskie fumy okazać lekceważenie bratu i Beth. A teraz Bóg wie, co sobie o nim myślą - tylko dlatego, że cho­lerne palce odmówiły mu posłuszeństwa!

Łagodne kołysanie powozu, wesoły brzęk uprzęży, księżycowa poświata odbijająca się w szybkach powozu, świeże powietrze ciepłego, lipcowego wieczoru - nic z tego nie było w stanie ukoić jego zranionej dumy. On, który nawet w porywach pierwszej w życiu namiętności, był panem siebie - teraz stał się niewolnikiem własnych uczuć! Czymże się aż tak przejmował? Czyżby się lękał, że wyjdą na jaw targające nim sprzeczne emocje, gdy przyjdzie świętować zaręczyny Zacha z kobietą, którą on sam - po raz pierwszy od lat - naprawdę się zaintereso­wał? Nie, jego uczucie do Beth to coś znacznie więcej niż zainteresowanie! To graniczyło niemal z opętaniem...

Na domiar złego Dudley ośmielił się zaproponować mu środek uspokajający własnego pomysłu: szczypta tego, szczypta owego... i potężna porcja dobrej szkoc­kiej whisky. Alex napił się whisky bez żadnych leczniczych dodatków, po czym oświadczył kamerdynerowi, że nie jest bynajmniej zdenerwowany; trochę mu się dziś ręce plączą, ale czy musi zawsze być taki zgrab­ny?! Zresztą, choćby nawet miał powód do niepokoju, choćby całe piekło następowało mu na pięty, nie bę­dzie się zatruwał żadnymi medykamentami jak jakiś trzęsący portkami mięczak, niedowarzony młokos!

Dudley dość obojętnie wysłuchał tej tyrady i z nie­zbyt urażoną miną pomógł jego lordowskiej mości wło­żyć czarny wycięty frak. Ta pobłażliwość ze strony ka­merdynera zirytowała Alexa jeszcze bardziej, w rezulta­cie czego opuścił Pencarrow w wyjątkowo paskudnym nastroju. Miał nadzieję, że podczas krótkiej podróży do Brookmoor zdąży się uspokoić i odzyskać zimną krew.

Nieraz przecież siadał do stołu z Prinnym*5 i nie ustępował mu w dowcipie. W Almack's obtańcowywał z ogromnym powodzeniem arystokratyczne pan­ny, okrzyczane piękności każdego sezonu - i to pod argusowym okiem Sally Jersey! Grywał ze stoickim spokojem w makao u Watiera, choć innym stawki za­pierały dech w piersi. A teraz zachowywał się jak zwy­kły gamoń - z powodu dziewuszki o imieniu Beth i ze strachu, że nie zdoła dłużej ukryć swych uczuć ani przed nią, ani przed bratem.

Gdyby Zach poświęcał narzeczonej więcej uwagi, do­ceniał ją tak, jak na to zasługiwała, Alex nie pragnąłby tak gwałtownie ofiarować Beth wszystkiego, o czym z pew­nością marzyła. Była taka żywiołowa, wręcz stworzona do miłości... Odpowiedziałby na jej namiętność równie wielką namiętnością. Może by ją nawet pokochał?...

Z wysiłkiem zwrócił myśli ku sprawom przyziem­nym. Sprawdził guziki surduta, pomyślał Bóg wie cze­mu o księgach rachunkowych, doszedł do wniosku, że trzeba będzie odmalować herb na drzwiczkach kare­ty, wspomniał nawet oswojonego szopa cioci Sophrony - byle tylko nie myśleć o Beth.

Mijał właśnie bramę wjazdową Brookmoor. Po­przednio był tu za dnia i przyglądał się z uznaniem no­woczesnemu budynkowi, wzniesionemu w klasycznym stylu Roberta Adama. Dowiedział się wówczas, że dom został zbudowany według projektu ojca Beth i pod je­go czujnym okiem. Białe stiuki, kolumny doryckie, wykuszowe okna i wdzięczne balkoniki sprawiały, że front budynku prezentował się nie tylko imponująco, ale wprost urzekająco, gdy ukazywał się oczom gości na końcu bukowej alei. Równolegle do owej alei, pluszcząc po kamieniach, płynął wśród trzcin strumyk.

Tego wieczora cały dwór płonął blaskiem świec, każde oświetlone okno zachęcało, by zajrzeć do środka. Tym­czasem lord Roth dostrzegał tylko zatrzęsienie powozów na dziedzińcu i z odrazą myślał o kłębiącej się ciżbie lu­dzi wewnątrz domu. Zupełnie jak na przyjęciach londyń­skich, w których uczestniczył aż do przesytu! Z pewno­ścią i tu będzie gorąco, tłoczno, nieszczerze i nudno.

Zdecydowanie przedkładał jakość nad ilość i znacz­nie chętniej spędziłby wieczór w wąskim gronie osób, które naprawdę lubił. Jednak ze względu na Zacha i Beth musi wejść do środka i być czarującym do obrzydzenia. Nie przyjdzie mu to z łatwością, zwłasz­cza że będzie musiał grać rolę dumnego i szczęśliwe­go szwagra kobiety, którą w marzeniach widywał za­wsze nagą i spragnioną w swoich ramionach.

Powóz zatrzymał się, lokaj otworzył drzwiczki i lord Roth wysiadł. Pokonawszy kilka schodków, zbliżył się do drzwi frontowych z oficjalnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wszedłszy do wnętrza, zna­lazł się u podnóża szerokich dębowych schodów. Wstępował na nie w ślimaczym tempie długi szereg lu­dzi. Nad zdobnymi w pióra, turbany, klejnoty, peruki lub wypomadowane loki głowami wyelegantowanych gości dojrzał wreszcie Zacha i Beth stojących na gór­nym podeście prowadzącym do salonu.

Na sam jej widok... na widok Beth serce Alexa zbun­towało się całkowicie: zaczęło trzepotać jak szalone. I wtedy ona, jak gdyby mimo gwaru rozmów usłyszała ten zdradziecki łoskot, odwróciła się i spojrzała w dół, prosto na niego, nie dostrzegając nikogo prócz Alexa.

Nawet z tej odległości zobaczył, że oczy jej zajaśnia­ły. Odpowiedział uśmiechem prawdziwego szczęścia, jakim nikt nie uśmiecha się w sali pełnej obcych mu osób. Upoiła go radość, którą dziewczyna okazała na jego widok. Wkrótce jednak oprzytomniał, pojął bo­wiem, że powodem tej radości była po prostu ulga - całkiem zrozumiała po jego kompromitującym spóź­nieniu! Cóż by powiedzieli goście, gdyby brat Zacha nie raczył się pojawić na jego przyjęciu zaręczyno­wym?... Nic dziwnego, że Beth spadł kamień z serca, kiedy go wreszcie ujrzała. Ulga i wdzięczność... każdą inną interpretację tego uśmiechu może sobie darować!

Alex nie zamierzał czekać w kolejce gości, więc prześlizgnął się przez tłum, nie bacząc na zaskoczone spojrzenia, i dotarł do biblioteki na końcu holu. Zgod­nie z jego przewidywaniami mroczny, pełen książek pokój był pusty. Zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie z westchnieniem. Bibliotekę oświetlał jeden tyl­ko świecznik, stojący w pobliżu kominka; w plamie światła Roth dostrzegł na pobliskim stoliku po prawej ręce karafkę koniaku. Podszedł natychmiast do niej, nalał sobie sporo do kieliszka i za jednym zamachem wypił niemal wszystko.

I właśnie w tej chwili usłyszał za sobą jakiś szmer. Odwrócił się w tamtą stronę i odkrył, że nie jest sam, jak mu się zdawało. Młody człowiek z zaczerwienioną twarzą, z otwartymi ustami, w rozchełstanej koszuli, leżał bez przytomności na kanapie zwróconej opar­ciem do drzwi. Wyglądał na zamroczonego alkoholem. Stojący na podłodze koło kanapy opróżniony do po­łowy kieliszek zdawał się potwierdzać te podejrzenia.

- Biedaczysko! - mruknął do siebie Alex. - Pewnie za­lał się z powodu jakiejś podłej baby!... - Czuł, że nie jest to sprawiedliwy osąd, ale nie stać go było teraz na obiektywizm. Usiadł w fotelu naprzeciw żałośnie wy­glądającego młodziana i obracał w ręku swój kieliszek z resztką koniaku. Może nie był w tej chwili zdolny do wydawania obiektywnych sądów, ale nie zrobi wstydu jedynemu bratu, wyładowując swe frustracje na środku sali balowej. Choć nie potrafi zachować umiaru w ma­rzeniach, przynajmniej pić będzie z umiarem!

- Wiesz, stary - zwrócił się do pogrążonego we śnie mężczyzny - to prawdziwa ulga wygadać się przed kimś. Domyślasz się chyba, jak mnie dręczy to nieprzystojne uczucie do narzeczonej mego brata! A w dodatku nie mam się komu zwierzyć, bo, prawdę mówiąc, nigdy nie miałem ochoty opowiadać o tym, co leży mi na sercu. Ni­komu z wyjątkiem Zacha. A jemu tego, psiakrew, nie powiem! - Zmarszczył brwi. - Zdaje się, że mój kamerdyner coś podejrzewa. Ten nicpoń jest chyba jasnowidzem.

Śpiący przewrócił się na plecy i stęknął.

- No właśnie - wycedził Alex. - Któż jest wolny od cielesnych pokus?... - Obracał kieliszek w palcach, ob­serwując grę świateł na szkle. - Ale widzisz... mnie się czasem wydaje, że nie tylko chciałbym się przespać z Beth, że to coś znacznie poważniejszego... Aż czło­wieka dreszcz przechodzi, co?...

Pijak oczywiście nie odpowiedział. Alex dopił resz­tę koniaku, odstawił kieliszek na stół i wstał.

- Pora stawić czoła tłumom życzliwych, stary! Chętnie wyruszyłbym za tobą w beztroską krainę snu, ale obowiązki wzywają!

- Alex?...

Podniósł głowę i ujrzał Beth stojącą w otwartych drzwiach biblioteki. Światło wiszących za nią na ścia­nie kinkietów otaczało ją złocistą aureolą. W biało - niebieskiej sukni wyglądała jak anioł. Anioł, święta... za­wsze porównywał ją do jakichś nieziemskich istot, a przecież była z krwi i kości, tak samo jak on! Na­wet teraz ciało mu płonęło, a krew wrzała w żyłach na jej widok. Po chwili, która wydawała mu się wiecz­nością, odzyskał wreszcie mowę.

- Czekałem, aż tłum się przerzedzi. Przepraszam za spóźnienie. To niewybaczalne, wiem... Ale jakoś nie mogłem...

- Z kim rozmawiałeś? - przerwała mu, rozglądając się ciekawie po pokoju. - Jest tu ktoś oprócz ciebie?

Gdyby to była jakakolwiek inna kobieta, nie Beth, podejrzewałby, że chce przyłapać go na osobności. I gdyby owa dama była niebrzydka, Roth zrobiłby jej przyjemność i pocałowałby ją. Teraz jednak, choć ko­bieta była więcej niż niebrzydka, o pocałunkach (nie­stety!) nie mogło być mowy.

Beth weszła w krąg światła i uśmiechnęła się do Alexa. Dołeczek na jej policzku aż się prosił, by go dotknąć.

- Uroczyste powitania na szczęście się skończyły; lada chwila rozpocznie się pierwszy taniec.

W tym momencie Beth naprawdę radowała się balem. Na widok Alexa wpadła w taką euforię, że miała ochotę przetańczyć całą noc. Miała nadzieję, że spodoba się Alexowi - i stało się tak rzeczywiście! Widziała to po je­go oczach. Jego spojrzenie było jak gorąca pieszczota.

Ciekawe, czy i on potrafi czytać w jej oczach?... Le­piej, by tak nie było, gdyż jego obraz wyrył się na trwa­łe w jej w mózgu. Będzie go widzieć - takiego piękne­go jak dziś - aż do śmierci. Nago czy w ubraniu, Alex był nieodparcie pociągający. Stał nieco z tyłu, poza za­sięgiem światła świec. Jego czarny strój: elegancki frak, brokatowa kamizelka i gładkie, obcisłe spodnie, wtapia­ły się w zalegającą pokój ciemność. Olśniewająco biały fular podkreślał śniadą cerę, połysk włosów, blask ciem­nych, niezgłębionych oczu. Nagle pożądanie owładnę­ło nią jak zły duch - przerażające, dzikie, nieludzkie.

Alex uniósł brwi.

- Jeśli zaraz ma się zacząć pierwszy taniec, Beth - powiedział cicho i jakby z wysiłkiem - to chyba po­winnaś być teraz na górze? Z pewnością oboje z Za­chem rozpoczniecie bal.

Elizabeth nerwowo zaciskała ręce.

- Zach uważa... i ja zresztą też!... że powinieneś zja­wić się w salonie, nim się tańce rozpoczną. Chciałby... chciałby zapoznać cię z niektórymi gośćmi. Oboje wy­ruszyliśmy na poszukiwanie, a ja...

- A ty mnie znalazłaś - dokończył Alex z olśniewa­jącym uśmiechem. Serce Beth aż się ścisnęło z zachwy­tu. - Sprytna z ciebie dziewuszka! Domyśliłaś się, że zaszyję się gdzieś w kąciku, z dała od ciżby.

Radość Beth rozwiała się jak mgła na wrzosowisku.

- O Boże! Mama miała rację! Naprawdę jesteś zdania, że to tylko prowincjonalna zabawa... Daleko jej do lon­dyńskiej wytworności. Wiem, że przywykłeś do całkiem innych imprez i przykro mi, że czułeś się w obowiązku...

Alex schwycił ją za ramiona. Czuła, jak smukłe palce wpijają się w jej skórę tuż pod strzępkami tiulu, udającymi rękawy.

- Ależ moja droga! Zupełnie opacznie mnie zrozu­miałaś! Ten bal jest aż za bardzo w londyńskim stylu. Równie wytworny, równie... - z trudem szukał odpo­wiednich słów.

- Równie nudny i sztuczny - dopowiedziała dziew­czyna z drżącym uśmiechem. Jak podobne były ich odczucia! - Chyba jednak musimy wziąć w nim udział, żeby nie sprawić mamie przykrości, prawda?

Alex uśmiechnął się z ulgą; jak dobrze go rozumiała!

- Zazwyczaj nie stronie od przyjęć i balów, Beth. Po prostu o wiele bardziej mi odpowiadają wieczory w nie­wielkim gronie osób, na których mi naprawdę zależy. Przez wiele lat nie miałem jednak nikogo bliskiego, więc z konieczności uczestniczyłem w życiu towarzyskim. Potem przyjechałem do Kornwalii i znalazłem... - Znów się zawahał. Jego ręce sunęły delikatnie po jej ramionach.

- Znalazłeś po latach swego brata - podsunęła Beth i lekko skinęła głową; jej loki musnęły palce Alexa. - Odnaleźliście się nawzajem z Zachem.

Alex nie odpowiedział. Wpatrywał się nadal w oczy dziewczyny, hipnotyzując ją czułym, dziwnie smut­nym wzrokiem. Potem jego spojrzenie powędrowało w dół: patrzył teraz na jej usta.

- A, tu jesteście! Brawo, Beth! Dopadłaś go w biblio­tece - kto by pomyślał! Byłem pewien, że znajdę na­szą zgubę w pokoju bilardowym!

Zaskoczona Beth cofnęła się jakby ze strachem, gdy Zach wpadł do pokoju. Cały jaśniał radością; był taki elegancki i przystojny w czarnym wieczorowym stro­ju! Jeśli nawet spostrzegł, że narzeczona stoi bardzo blisko jego brata, najwidoczniej wcale mu to nie prze­szkadzało. Humor nie opuścił go ani na chwilę.

- Alex, nie możemy bez ciebie rozpocząć tańców! Zaraz cię przedstawię najładniejszej pannie w całej Kornwalii. - Zach schwycił brata za łokieć, popychając go w stronę drzwi; równocześnie ciągnął Beth za rękę.

- Ma na imię Lydia, a jej ojciec to straszny bogacz, wi­cehrabia... Boże wielki! Czyżby to był Charlie?!

Beth dopiero teraz spostrzegła leżącego na kanapie mężczyznę. Wystarczyło jej jedno spojrzenie: był kompletnie pijany. Musiał od drzwi wejściowych skie­rować się prosto do biblioteki: z pewnością nie było go wśród tłumu gości, których witała.

- Kto to taki? - spytała Zachary'ego, gdy pochylił się nad leżącym i spojrzał mu w twarz, a potem klep­nął go parę razy po policzkach. - Po co wybrał się na bal, jeśli chciał tylko ułożyć się z butelką w objęciach i przespać tak całą noc?

- Rzeczywiście, to dość niezwykłe - zauważył Alex.

- Zalać się w trupa o tak wczesnej porze może chyba tylko desperat!

Zach wyprostował się i westchnął głęboko.

- Masz rację, Charlie to desperat. Przedstawiam ci, Beth: Charles Laughton, wicehrabia Benbridge. Nie przypuszczałem, że jest z nim aż tak źle... bobym mu nie wysyłał zaproszenia na nasz bal. Zmarnował się całkiem z powodu nieszczęśliwego małżeństwa.

- To straszne! - Beth była pełna współczucia. - Jak to się stało? Czyżby rodzice zmusili go do poślubienia kogoś, kogo mu wybrali?

- O, nie - odparł sucho Zachary. - Sam sobie wybrał żonę. Ale nie pora teraz na opowiadanie niesmacznych historyjek. - Sięgnął po pikowaną narzutę, leżącą na po­ręczy stojącego w pobliżu fotela na biegunach. - Ułóż­my go wygodnie i wracajmy do reszty gości. Obawiam się, że stary Charlie dziś nie zatańczy! - Zach rozpostarł narzutę i okrył nią przyjaciela, otulając troskliwie jego bose stopy.

Beth bardzo chętnie posłuchałaby historii Charliego i jego nieszczęśliwego małżeństwa, ale wiedziała, że po­winni wrócić natychmiast do salonu. Matka z pewnością niespokojnie ich wypatruje. Zresztą, kto wie? Może pod­czas balu uda jej się zatańczyć z Alexem?... Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie spod rzęs. Odwzajemnił je, ale tym razem nie zdołała odczytać jego myśli.

Wielki salon jarzył się od świateł jak Ogrody Vauxhall podczas pokazu ogni sztucznych. Gdy Alex wszedł do zatłoczonej sali, powitał go dobrze znany zapach roztopionego wosku i mdląca mieszanina wszelkiego rodzaju pachnideł.

- Pozwól, Alex, że ci przedstawię Richarda Longa - rzekł Zach, sprawnie lawirując wśród tłumu gości. - Ri­chardzie, oto mój brat, lord Roth.

- Jakże się pan miewa, milordzie. - Tęgi mężczyzna o rudawych włosach ukłonił się nisko. Alexowi zda­wało się, że słyszy skrzypnięcie gorsetu.

- Doskonale, stokrotne dzięki - odparł z uśmie­chem. - Miło mi pana poznać. - Zerknął ponad ramie­niem nowego znajomego w stronę Beth: siedziała obok matki, otoczona grupą rówieśniczek, które - co do jednej - chichotały i wdzięczyły się. Kilka strzela­ło oczami w stronę Alexa. Jedna z nich, filigranowa blondynka, kokietowała go jawnie, trzepocąc rzęsami znad chińskiego wachlarza. Alex westchnął.

- A to lady Edyth; jej dobra graniczą z naszymi od północy.

Alex zwrócił wzrok ku przedstawianej damie i prze­konał się, że jest wręcz nieprawdopodobnie wiekowa, malutka i zasuszona - i że przygląda mu się bacznie.

- Lady Edyth - Zach zwrócił się do niej gromkim głosem - oto mój brat, Alexander Wickham, lord Roth. Przybył z hrabstwa Surrey.

Alex ujął szponiastą rękę staruszki i skłonił się nisko.

- Jestem zachwycony, że mogę panią poznać - wy­rzekł półgłosem.

- Co on mówi? - zagdakała stara dama.

- Jestem zachwycony - powtórzył Roth znacznie głośniej i dobitniej, patrząc jej prosto w oczy.

Lady Edyth była wyraźnie zadowolona: uśmiechnę­ła się szeroko i skinęła mu energicznie głową.

- No, no! Zachwycony?... Bardzo w to wątpię, ale miło starej kobiecie coś takiego usłyszeć. - Mówiła dziwnie bełkotliwie i Alex domyślił się, że włożyła so­bie do ust wkładki z korka, mające wypełnić zapadłe policzki. Wyszły one z mody trzydzieści lat temu, ale lady Edyth najwidoczniej z nich nie zrezygnowała, tak jak nie rozstała się też z pudrowaną peruką.

I nagle jakimś niepojętym cudem blondyneczka, która minutę temu siedziała o dobrych trzydzieści stóp od Alexa, znalazła się tuż przed nim, uwieszona na ramieniu wysokiego, okazałego jegomościa. Po wy­mianie powitalnych grzeczności z jej ojcem, wicehra­bią Hedleyem, Alex został przedstawiony „najpięk­niejszej pannie w całej Kornwalii”, Lydii Elmstead. W tym momencie Zach najwidoczniej doszedł do wniosku, że wystarczy już tych prezentacji, i skinął głową. Na ten znak niewielka orkiestra, dyskretnie ulokowana w kącie długiej sali, zaczęła grać.

Pary szybko ustawiały się do tańca. Alex skłonił się przed panną Elmstead. Tego się po nim spodziewano; prawdę mówiąc, gdyby jej nie poprosił, okazałby się grubianinem, gdyż panna stała tuż przed nim. Pierw­szym tańcem był kotylion; byli jedną z ostatnich par, więc zanim przyszła ich kolej, Alex miał dość czasu, by poznać swą partnerkę.

- A więc, panno Elmstead - przystąpił do zabawia­nia miejscowej piękności, starając się nie zerkać w stronę Beth, unoszącej się lekko w tańcu - mieszka pani w bliskim sąsiedztwie Pencarrow?

Panna Elmstead trzepnęła go po ramieniu wachla­rzem i odparła z uśmieszkiem wyższości:

- Zapewne zadał mi pan to pytanie, milordzie, bo nie pasuję do pańskich wyobrażeń o kornwalijskich prowincjuszkach? Jestem tu... jak to mówią Francu­zi?... Mal a - propos*6? - Odrzuciła głowę do tyłu i wy­buchnęła nienaturalnym śmiechem. - Może być pan ze mną szczery, n'est ce pas*7*?

Alex natychmiast zorientował się, że w pannie Elmstead wszystko jest sztuczne, nie tylko śmiech. Przyczy­ną tego była zapewne wrodzona głupota, spotęgowana jeszcze nieustannymi pochlebstwami i bezkrytycznymi zachwytami otoczenia. Lydia była ładniutka, ale jej uro­da nie szła w parze z rozumem.

Roth zacisnął zęby, poprzysięgając sobie, że wy­trzyma jakoś ten taniec i nie naubliża partnerce.

- Rozumiem więc, panno Elmstead, że istotnie mieszka pani w sąsiedztwie, ale nie czuje się najlepiej w rodzinnych stronach? Woli pani zapewne Londyn?

Panna Lydia znów roześmiała się srebrzyście.

- Marzę o tym, by zostać tamtejszą habitue*8**. Na wiosnę wybieram się na mój londyński sezon! - Nie powiedziała „na mój pierwszy sezon”; widocznie są­dziła, że wystarczy jej jeden, by złapać w Londynie majętnego i utytułowanego męża. Uśmiechnęła się do Alexa, mrużąc niebieskie oczy. - Jeśli będzie pan wów­czas w Londynie, milordzie, to przyjdzie pan na mój pierwszy bal, prawda?... A może nie wypada małej prowincjuszce przymawiać się o taki zaszczyt?... Alex uśmiechnął się nieszczerze.

- Ależ oczywiście, panno Elmstead, jeśli będę na wiosnę w Londynie, z największą przyjemnością przyjdę na pani bal. - Przysiągł sobie w duchu, że za żadne skarby nie weźmie udziału w przyszłorocznym sezonie. Ciekawe, z jakim francuskim słówkiem wy­skoczy teraz piękna Lydia?...

Po kotylionie nastąpiło wiele tańców, które Alex wiedziony poczuciem obowiązku przetańczył z mło­dymi pannami, zapraszając od czasu do czasu dla urozmaicenia jakąś matronę w turbanie. Wreszcie podszedł do stołu z napitkami i zdobył szklankę ponczu. Jak przypuszczał, poncz był nie najlepszy, ale przynajmniej mokry, toteż wypił go duszkiem.

Potem zaczął rozglądać się po sali, szukając Beth. Goście bawili się już w najlepsze. Za godzinę w przy­ległym pokoju podadzą kolację. Jeśli teraz poprosi do tańca przyszłą bratową, nie zwróci to niczyjej uwagi. Otóż i ona! Siedzi w alkowie z jakimiś dwiema dama­mi. W dodatku - szczęśliwym trafem - spogląda w je­go stronę. Uśmiecha się!... Ruszył w jej kierunku.

Skłamałby, mówiąc, że wszystkie damy, które obtańcowywał tego wieczora, były równie nudne i głu­pie, jak jego pierwsza partnerka. Trzy czy cztery oka­zały się nawet dość inteligentne, dość atrakcyjne, dość zabawne; w gruncie rzeczy naprawdę mogły się podo­bać - ale żadna z nich nie była Beth!

Wreszcie znalazł się obok niej. Skłonił się.

- Panno Tavistock - spytał oficjalnym tonem - czy mogę panią prosić do następnego tańca?

Beth wstała i podała mu rękę; jej towarzyszki uśmie­chały się. Alex miał nadzieję, że wcześniej poprosił obie do tańca, ale ani rusz nie mógł sobie tego przy­pomnieć. W tej chwili w ogóle nie był w stanie myśleć.

- Z przyjemnością z panem zatańczę, milordzie - odparła Beth ze skromną minką, ale w oczach błysz­czały jej wesołe iskierki.

Wyszli na parkiet i czekali na pierwsze akordy muzyki. Gdy się rozległy, spojrzeli na siebie w zaskoczeniu. To był walc, dopiero drugi tego wieczora; pierwszego Beth prze­tańczyła z Zacharym, jak należało się tego spodziewać.

- Chyba powinienem poprosić Zacha o pozwole­nie? Może życzy sobie, żebyś tańczyła walca jedynie z nim - powiedział Alex z żalem.

- Nie widzę go nigdzie w pobliżu - zauważyła Beth. Potem uśmiechnęła się, a skrupuły Alexa rozwiały się jak mgła. - Poza tym będziesz niedługo moim bratem. Któż oprócz Zacha ma większe prawo tańczyć ze mną walca?

- Jeśli jest pani tego pewna, panno Tavistock... - od­parł Alex, podejmując jej figlarny ton. O Boże, gdybyż ona wiedziała, jak jego ciało reaguje na samą myśl o wzięciu jej w ramiona... choćby w pokoju pełnym ludzi, na oczach wszystkich!... Może nie byłaby wów­czas taka pewna, że ma braterskie prawo prosić ją do walca... Nie zamierzał jednak wyrzekać się tego przy­wileju i przestał rozglądać się za Zachem.

Otoczył ramieniem jej smukłą talię i ujął jej prawą rękę tak, że ich dłonie przylgnęły do siebie. Wprowadził partnerkę w taneczny krąg i zaczęli wirować w walcu.

Beth czekała na tę chwilę przez cały wieczór. Ta­niec z lordem Rothem okazał się tak rozkoszny, jak to sobie wymarzyła. Nie spodziewała się co prawda, że będzie to walc, ale to, że wirowała teraz po parkiecie w ramionach Alexa, odgrodzona od całego świata, było najsłodszą z niespodzianek.

Pachniał tak świeżo i nie był ani trochę zmęczony, choć tańczył od wielu godzin. Sięgała mu czubkiem głowy do podbródka; gdy podniosła nieco głowę, ,e, wzrok padł na uroczy dołek w brodzie Alexa. A potem zobaczyła jego uśmiech - przyjazny, szczery... czuły?...

- Lubisz tańczyć, Beth - prawda?

Spojrzała mu w oczy i zatonęła w nich, ale było je, już wszystko jedno.

- Taniec to jedyna osłoda tych nudnych spotkań towarzyskich.

- Jesteś doskonałą tancerką. - Powtarzał ten kom­plement niejednokrotnie tego wieczora, ale tylko tym razem mówił zupełnie szczerze.

- Przekonałam się, że jeśli robię coś z przyjemno­ścią, to prawie zawsze idzie mi dobrze.

W mózgu Alexa zrodziło się natychmiast mnóstwo pytań: Czy Beth lubi się również całować? Czy często się całują z Zachem? Czy zrobiłoby to jej różnicę gdy­by pocałowała się z nim? Doskonale jednak wdział, że różnica byłaby ogromna, przynajmniej dla mego. Ziemia by się chyba rozstąpiła...

- Trzymaj się! - powiedział nagle. - Przyspieszymy tempo! - Objął ją ciaśniej i zawirowali z oszołamiającą szybkością i z pełną wdzięku precyzją Alex poczuł, ze ich uda otarły się o siebie. Beth czuła każde drgnienie mięśni w podtrzymującym ją ramieniu, gdy wiodący ją po mistrzowsku partner zataczał kręgi po całe, sali.

Melodyjny śmiech Beth dotarł do Zacha, który ob­serwował tańczących, stojąc we drzwiach. Wymknął się przed chwilą, by zobaczyć, co z Charhem.

- Świetnie im razem idzie - zawyrokowała pani Ta­vistock, która właśnie podeszła do przyszłego zięcia.

- Rzeczywiście - odparł, nadal myśląc o nieszczęśniku, któremu dopiero co zaniósł czarną kawę. Jaka szkoda, że biedak tak zgłupiał i ożenił się ze swoją kochanką! Pomysł w najgorszym guście!... Ale niektórzy tracą resztki rozu­mu, jak tylko ściągną spodnie. Zach potrząsnął melancho­lijnie głową, przysięgając sobie, że sam nigdy nie straci ro­zumu i godności - ani w spodniach, ani bez spodni!

6

Minęło już kilka dni od zaręczynowego balu i całego związanego z tym zamieszania, tymczasem Alex nigdy przedtem nie widział młodszego brata tak zdenerwowa­nego i podpitego jak właśnie dziś. Obecne na obiedzie w Pencarrow Beth, pani Tavistock i Gabby przeszło pół godziny temu pozostawiły panów przy kieliszku porto.

- Nie sądzisz, że powinniśmy przyłączyć się do pań? - Alex podniósł do ust swoje prawie nietknięte porto i upił łyczek, obserwując brata znad krawędzi kielisz­ka. Nie miał wątpliwości, że niepokój Zacha i naduży­wanie przez niego trunków (a w piwnicy dziadka spo­ro ich pozostało!) spowodowane są tym, że brat od dwóch tygodni nie odwiedził swej kochanki.

Alex nie wyrzekł złego słowa o Tess, ale Zachary wyczuł zapewne jego dezaprobatę. Mniejsza zresztą o przyczyny: Zach tkwił w Pencarrow, choć niewąt­pliwie marzył o tym, by znaleźć się gdzie indziej. Lord Roth dopiero teraz uświadomił sobie, jak wielkim do­wodem braterskiej miłości było to, że po jego przyjeź­dzie Zach przez cały miesiąc nie odwiedził tej dziew­czyny. Bez wątpienia niesłychanie go pociągała.

Zach westchnął głęboko i pochylił się nad stołem, opie­rając łokcie na adamaszkowym obrusie i obejmując obie­ma dłońmi twarz. Wpatrywał się uparcie w resztkę porto na dnie kieliszka, jakby w tej lilipuciej ciemnoczerwonej toni miał nadzieję znaleźć odpowiedź na pytanie brata.

- Pewnie tak... - wybąkał wreszcie.

Alex odstawił swój kieliszek, a usta wygięły mu się w ironicznym uśmiechu.

- Twój entuzjazm wprost mnie przytłacza!... Ale skąd ta nutka niechęci? Pani Tavistock to urocza dama, choć odrobinkę zbyt gadatliwa. Osobiście uważam zresztą paplaninę twej przyszłej teściowej za bardzo zabawną.

- Sprzy... przykrzyłaby ci się, gdybyś musiał jej wiecznie słuchać! - zapewnił go Zach, wlepiając w bra­ta swe miodowe oczy.

- Stanowczo za dużo wypiłeś. - Alex sięgnął przez stół i zabrał bratu spod ręki kieliszek oraz prawie pu­stą karafkę.

Zach obserwował jego poczynania z rozbawieniem, bez urazy. Na ustach pojawił mu się lekki uśmieszek.

- Masz rację. Jestem zalany. W sz... sztok, prawdę mówiąc. Jakbym pojeździł konno w chłodny wieczór, tobym chyba wytrz... trzeźwiał? Co ty na to? - Zacha­ry spojrzał z nadzieją w oczach na brata.

- Pewien jestem, że albo skręciłbyś kark, albo zgubił drogę, lecz prędzej czy później wylądowałbyś w St. Teath u pewnej panienki!... Beth, jej matka i siostra czeka­ją na nas w salonie. Nie chcesz chyba robić im afrontu? Każę Stibbsowi, żeby ci zaraz podał herbatę, a jeśli nie pomoże ci sam napój, to z pewnością wytrzeźwiejesz na widok tego posępnego widma, które pojawi się z tacą.

- Niech ci będzie - ustąpił Zach z kolejnym ciężkim westchnieniem, szarpiąc niecierpliwie chustkę przy szyi i nieodwracalnie niszcząc misterny węzeł - owoc długich starań lokaja. - Jakież to nudy, te narz... rzeczeńskie dyr... dyrdymałki! Wolę sto razy zostać z Beth sam na sam, bez ciebie, matki, małej Gabby i połowy służby z Pencarrow! Nic tylko cz... czuwa­cie nad nami, jak kwoki nad kurczętami!

Lord Roth podniósł się z miejsca i przeszedł na dru­gą stronę stołu.

- Zrozumiałe, że wolałbyś mieć narzeczoną dla sie­bie - odezwał się łagodnie. - Ale, choć niezręcznie mi o tym wspominać, naprawdę potrzebna jest wam przy­zwoitka. Sam powiedziałeś, że Beth nie zamierza... roz­stać się ze swą cnotą, póki nie połączycie się węzłem małżeńskim. Kiedy jesteś w takim stanie jak teraz, bra­ciszku, koniecznie powinien ktoś czuwać nad twoją narzeczoną. - Odsunął krzesło Zacha od stołu i po­mógł bratu wstać, trzymając go mocno za ramię.

Zach stanął na nogi, zachwiał się, zaklął i znów opadł na krzesło.

- G... gorzej, niż myślałem - wymamrotał. Alex cmoknął z niezadowolenia.

- Chyba rzeczywiście przyda ci się trochę świeżego powietrza, ale skorzystasz z niego w ogrodzie. No, chodź! - Znowu postawił brata na nogi i podprowa­dził go do francuskiego okna, wychodzącego na fron­towy ogród. Zabrał ze sobą niewielki, trzyświecowy lichtarz. Zach starał się zrekompensować niemożność utrzymania równowagi wyjątkową ostrożnością: szedł krok za krokiem, sztywno wyprostowany, z głową nienaturalnie podniesioną. Sprawiał wrażenie drew­nianej kukły, którą ktoś ciągnie za sznurki.

Alex nie wiedział, śmiać się czy przeklinać. Zach przy­pominał rozpieszczonego szczeniaka, który w jednej chwili rzuca się na ciebie z żywiołową serdecznością, a w następnej siusia ci na buty. Masz ochotę albo go przytulić, albo dać mu potężnego kopniaka, w zależnoś­ci od popełnionego przewinienia. W chwili obecnej Alexa dosłownie noga świerzbiła, by zastosować wobec Za­cha metodę numer dwa. Brat co prawda nie wymykał się z Pencarrow, ale ciągle zapominał o umówionych spo­tkaniach z Beth i nawet w jej obecności bywał roztar­gniony. Wymigiwał się również od wszelkich rozmów dotyczących spraw gospodarskich, a zwłaszcza koniecz­ności zabezpieczenia starych kopalń cyny. Najwidocz­niej nie był w stanie zająć się poważną pracą.

Alex podprowadził Zacha do niskiej marmurowej ławki, osłoniętej z jednej strony strzyżonymi cisami, i pomógł mu na niej usiąść. Upewniwszy się, że brat zdoła siedzieć bez podpórki, zapalił cienkie cygaro, które wyjął z kieszeni kamizelki, a następnie postawił świecznik na ławce. Sam odszedł kilka kroków, oparł się o potężny pień starego dębu i wpatrując się w czar­ne, wygwieżdżone niebo, puścił kilka wonnych kółek z dymu. Księżyc był w trzeciej kwadrze. Lewkonie przesycały powietrze swą korzenno - migdałową wonią. Świerszcze grały na wrzosowiskach, z dala dobiegały krzyki mew. Była to czarodziejska noc, którą powin­no się spędzać z kobietą równie łagodną i tajemniczą, równie wonną i piękną, jak ona.

- Czy ty naprawdę możesz się obejść bez kobiety? Pytanie zaskoczyło Alexa. Tak ściśle wiązało się z tym, o czym myślał w tej chwili, że wydało mu się to niesamowite. Spojrzał przenikliwie na półprzytomnego Zacha, którego twarz była wyraźnie widoczna w blasku świec, i doszedł do wniosku, że brat jest zbyt pijany, by traktować go serio. Odprężył się więc i spytał:

- Skąd ci to przyszło do głowy?

Zach próbował się skupić, zebrać myśli.

- No bo nigdy nie wypuszczasz się do miasta. I nie zaczepiałeś pokojówek. Prz.. przynajmniej ja nic o tym nie wiem. - Zrobił wielkie oczy. - A może jednak?... Alex roześmiał się.

- Nie. Nie mam wcale ochoty na zalecanki do słu­żących. Nie wychodzi to nigdy biedaczkom na dobre, choćby były nie wiem jak chętne.

Zach pokiwał głową z mądrą miną.

- To samo zawsze mówię: od służby jak najdalej!... Ale czy ci...

- Jestem bardzo wybredny, Zach. Nie wskakuję do łóżka z każdą krzepką dziewuchą, która mi się nawi­nie. A jeśli najdzie mnie ochota na romansowanie, a nie ma akurat odpowiedniego obiektu, to jest wiele ćwiczeń fizycznych, dzięki którym można się odprę­żyć. - Puścił znów dymek z cygara.

Zachary zmarszczył jasne brwi.

- Ale to się nie zawsze udaje, wiesz? A kiedy się my­śli o jakiejś jednej kobiecie, trudno się zadowolić czym... no... czym innym.

- Mówisz teraz o Tess czy o Beth? - Lord Roth wpa­trywał się w twarz brata.

Zach przechylił głowę w zamyśleniu.

- Chyba o Tess. Kocham oczywiś... ście Beth, ale ni­gdy z nią nie spałem, więc nie mogę jej tak pragnąć jak Tess. Rozumiesz?

Alex rozumiał brata i nie rozumiał go jednocześnie. Zgadzał się z nim w pełni, że mężczyzna może pra­gnąć jednej tylko kobiety, ale zupełnie nie pojmował, czemu fakt, że Zach nigdy jeszcze nie kochał się z Beth, czynił ją w jego oczach mniej pożądaną? On sam też nigdy jej nie dotknął, a jednak pragnął jej aż do bólu, we dnie i w nocy, nieustannie. Teraz też!

- A co powiesz o Lydii Elmstead?

Pytanie zaskoczyło Alexa. Bal zaręczynowy zabłysnął na firmamencie i zgasł jak spadająca gwiazda. Pani Ta­vistock miała temat do ożywionych rozmów przez kil­ka dni przed tym wydarzeniem i kilka dni po nim, ale w gruncie rzeczy nie wywarło ono większego wpływu na ich życie. Najbardziej pamiętnym momentem owe­go wieczoru był dla Alexa taniec z Beth. Bezskutecznie starał się zapomnieć, jak cudownie było trzymać ją w ra­mionach. O Lydii natomiast nie pomyślał ani razu.

- Ładna, ale nie w moim guście - odparł w końcu.

- A jakie ci się podobają? - dopytywał się Zach. Od strony domu doleciał niski kobiecy śmiech.

Lord Roth odwrócił się i ujrzał smukłą postać Eliza­beth w otwartym oknie salonu. Odcinała się wyraźnie na tle oświetlonego blaskiem świec wnętrza. Podczas obiadu Alex musiał się ciągle pilnować, by nie zerkać w jej stronę. Miała dziś na sobie suknię z połyskliwe­go jedwabiu; jej złotawa barwa sprawiała, że skóra dziewczyny wydawała się matowa i delikatna jak szla­chetna porcelana. Nagle poczuł, że musi natychmiast wrócić do salonu. Wiedział, że nie wolno mu Beth tknąć, chciał więc chociaż na nią patrzeć. Było to gorz­kie szczęście, ale na nic innego nie mógł liczyć.

- Dość tych pytań, Zach! I wystarczy ci już chyba świeżego powietrza, co? - Rzucił cygaro na starannie przystrzyżony trawnik i rozdeptał je obcasem, po czym nie czekając na odpowiedź brata, dodał: - Jak jeszcze się napijesz mocnej herbaty, wrócisz całkiem do formy i bez trudu zniesiesz gadulstwo pani Tavistock!

- O Boże, Alex! - jęknął Zach, sunąc ręką wzdłuż szczęki i krzywiąc się. - Masz chyba serce z kamienia! Muszę spotkać się z Tess! Nie wytrzymam bez niej! Obiecuję, że zaraz potem zajmę się sprawami majątku. Ale póki się z nią nie zobaczę, nie będę w stanie myś­leć o niczym innym! Czyś ty z kamienia, człowieku?!

Lord Roth wiele by dał, żeby być z kamienia. Jakaś cząstka jego istoty szczerze współczuła bratu... Rów­nocześnie jednak aż się wzdrygał na myśl o jego schadzkach z Tess. Jeśli Beth dowie się o nich, będzie urażona i wściekła! Sama myśl o dzieleniu się Zachem z inną z pewnością wzbudziłaby w niej odrazę. Gdy­by Beth była jego narzeczoną, Alex nie oczekiwałby po niej innej reakcji, jeśliby go przyłapała na ugania­niu się za jakąś dzierlatką!

- Nigdy ci nie radziłem, żebyś się trzymał z dala od swej kochanki. Nie powiedziałem o niej złego słowa - przypomniał bratu.

- Nic nie mówiłeś, ale czułem, że to ci się nie podo­ba - ripostował natychmiast Zachary. - I zupełnie tego nie rozumiem! Założę się, że sam miałeś ich bez liku!

Alex nie dał się sprowokować; tylko spytał głosem chłodnym i beznamiętnym:

- Kochasz ją?

Brat spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Tess?

- Właśnie. Tess. Zachary skrzywił się.

- To tylko moja kochanka, Alex! Jeszcze nie zwario­wałem, by traktować ją tak poważnie! Wszystko strasz­nie by się skomplikowało, gdybym się w niej zakochał. Mój przyjaciel Charlie... Pamiętasz go? Ten pijaczyna na kanapie w bibliotece... No więc on zupełnie zgłupiał na punkcie swojej kochanki. Ożenił się z nią!

- A więc to ten krok oblewał?...

- Właśnie! Ja z pewnością nie pójdę w jego ślady! Nigdy nie mówiłem Tess, że ją kocham. Wolałem po­stąpić z nią uczciwie.

- Cóż, jesteś już całkiem samodzielny. Odpowia­dasz za swoje czyny tylko przed własnym sumieniem.

- Sumienie mam zupełnie czyste! - odparł buń­czucznie Zach.

- Wobec tego rób, co chcesz, braciszku. - Lord Roth zmusił się do uśmiechu. Wcale sobie nie życzył sprzeczki z Zachem! Więzy, które ich znowu połączy­ły, były zbyt cenne i kruche. - Nie skaczmy sobie do oczu. Nie będę cię pouczał, jak masz urządzić sobie życie, ale jakiż byłby ze mnie brat, gdybym ci czasem nie doradził w sprawach, na których znam się lepiej od ciebie? Jestem przecież dużo starszy!

- A teraz mi radzisz, żebym zerwał z Tess? - nie ustępował Zachary.

- Czy mówiłem coś podobnego?

- No, nie dosłownie, ale...

- Tylko nie zaniedbuj Beth - przerwał mu Alex i uniósł dłoń na znak, że ma już dość tej dyskusji. - To jedyna rada, jaką dziś ode mnie usłyszysz. - Zawahał się na chwilę, potem zacisnął zęby i dodał: - Otoczona miłością Beth rozkwitnie jak kwiat. Potrzebuje mę­skiej... twojej czułości, Zach. I nie zapominaj o swoich obowiązkach wobec Pencarrow! Z pewnością pożału­jesz, jeśli je zaniedbasz. Co człowiek sieje, to i zbiera, bracie - zakończył z wymuszonym uśmiechem.

Zachary poczuł ulgę, dostrzegłszy uśmiech i słysząc lekki ton brata.

- Zajmę się majątkiem już jutro, jak tylko wrócę z St. Teath! No, może pojutrze, bo pewnie zasiedzę się u Tess do późna - poprawił się. - Możesz mi wierzyć, będę od razu w lepszej formie, kiedy się zobaczę z moją Tess! W tej chwili mam w głowie tylko ją. - Wstał, lekko się zatoczył, obciągnął kamizelkę i przygładził ręką zmierz­wione włosy, nadając im względnie przyzwoity wygląd. Rad z siebie powiedział: - No to wracamy do domu, co?

- Poprawię ci tylko fular - odparł Alex, starając się przywrócić wymiętej szmatce pierwotny fason. Na po­wrót do domu nie trzeba go było namawiać. Miał już dość tych braterskich rad! Nie potrafił zdobyć się na obiektywizm, kiedy chodziło o Beth, i wcale nie był pewien, czy doradza Zachowi mądrze. Jeśli brat zerwie ze swą kochanką, czy nie spróbuje od razu zaciągnąć Beth do łóżka?... Ale jakież to w końcu miało znacze­nie, jeśli nawet będą się kochać przed ślubem?... W koń­cu po ślubie będą sypiać ze sobą z całą pewnością! Ty­dzień wcześniej, tydzień później - co za różnica?...

- Niech to szlag! - Lord Roth zaklął wściekle pod nosem, chwycił świecznik i ruszył szybko w stronę do­mu, niemal wlokąc za sobą niezbyt pewnie trzymają­cego się na nogach Zacha. - Że też na swoje nieszczę­ście musiałem spotkać tę dziewczynę!...

Płomyki świec oświetlały wszystkie kąty salonu - oprócz jednego. Na stojącym tam w półmroku ciemno­czerwonym fotelu siedział bajarz, chyląc siwą głowę nad szklanicą cydru. Biała grzywa opadała mu na ramiona, a falista broda spływała śnieżnym strumieniem na poła­tany i spłowiały kubrak, sięgając niemal ostatniego wy­szczerbionego guzika. Spodnie - podobnie jak kubrak - niegdyś brązowe, dziś były prawie bez koloru, workowa­te i z wieloma łatami. Buty miał zniszczone, a podeszwy tak zdarte, że przez dziury przezierały nagie stopy. Pew­nie niebawem będzie musiał odwiedzić szewca i zapłacić mu swymi opowieściami za nowe buty.

Beth dobrze znała Pye'a Thatchera. Nie odrosła jesz­cze od ziemi, a już go widywała w miasteczku, w Brookmoor i w Pencarrow, gdzie opowiadał ludziom baśnie, a oni płacili mu za to jadłem i przyodziewkiem. Do dzie­siątego roku życia ojciec jednak zabraniał Elizabeth słu­chać tych opowieści. Tłumaczył, że na żywą i bujną wyobraźnię córki niesamowite legendy o krasnoludkach, gnomach, syrenach czy skrzatach mogłyby podziałać zbyt silnie. - Nie spałaby potem przez miesiąc! - twierdził.

Tatuś miał świętą rację! Nawet w poważnym wieku dziesięciu lat Beth całymi nocami leżała bezsennie, pewna, że w ciemnych kątach sypialni czają się krasno­ludki noszące peruki z szarego mchu, które przykry­wały czerwonymi spiczastymi czapkami. Krasnoludki miały być małe, nie większe od zajęcy z wrzosowiska, o spadzistych ramionach i pękatych brzuszkach. Za­zwyczaj bywały przyjazne ludziom, choć nie należało zaczajać się na nie ani ich podglądać.

Co innego gnomy: wedle bajarza te złośliwe stwo­ry błądziły po okolicy, gdy zapadła noc. Były chude, miały wysuszoną skórę i nogi jak patyki, zakończone płaskimi, wielkimi stopami. Ręce zwisały im do kolan, a głowy miały ogromne i bezkształtne, z wystającym czołem i oczyma jak rozżarzone węgle.

Pye mówił, że gnomy mają charakter równie paskud­ny, jak wygląd. Stary Kościej (wyjątkowo antypatyczny gnom!) włóczył się po nocach i porywał niegrzeczne dzie­ci prosto z łóżek! Oczywiście Beth bała się gnomów naj­bardziej ze wszystkiego. Usilnie starała się być grzeczną dziewczynką... ale zapału nie wystarczało jej na długo.

Na wszelki wypadek powiesiła starą podkowę nad oknem swej sypialni, bo Pye zapewniał, że to skutecz­nie odstrasza gnomy. Zawsze też zganiała z progu ro­puchę, jeśli jakaś się tam zapędziła: podobno niektóre z nich żyły w dobrej komitywie z podłymi gnomami! Wreszcie trzymała pod ręką, na nocnym stoliku, ręka­wiczkę wywróconą na lewą stronę. Gdyby do pokoju wślizgnął się jaki gnom, wystarczyło rzucić w niego rę­kawiczką i zaraz by czmychnął!

Przed laty Pye Thatcher udzielał jej zawsze porad w tych sprawach. Teraz Beth przyglądała się, jak starzec popija cydr i mamrocze do siebie, zastanawiając się, ja­ką baśń ma opowiedzieć, i nagle uświadomiła sobie z przerażeniem, że Gabby także nie powinna słuchać je­go opowieści. Imaginacja siostrzyczki była równie żywa i bujna, jak jej własna. Dziewczynkę zaś jeszcze trud­niej było poskromić, zwłaszcza odkąd - po śmierci oj­ca - cała odpowiedzialność za wychowanie tego żądne­go przygód, nieusłuchanego dziecka spadła na barki pani Tavistock. Gabby każdego potrafiła oczarować, i wcale jej to nie wychodziło na zdrowie!

Pani Tavistock nie zaaprobowała propozycji Beth, by młodszą córkę oddać pod opiekę Sadie, póki Pye nie zakończy swej opowieści. Oświadczyła, że Zach - jako pan domu - ma tu decydujący głos, niechże więc on rozstrzygnie tę kwestię. Siedząca obok matki na ka­napie Gabby rzuciła siostrze triumfujące spojrzenie.

Beth była przeświadczona, że matka popełnia duży błąd; Zach nie był w chwili obecnej zdolny do podej­mowania rozsądnych decyzji. Przy obiedzie pił na umór, a teraz siedział z Alexem przy porto już od pół godziny. Poza tym był bezbronny wobec dziecinnych sztuczek Gabby i psuł ją rozpaczliwie!

Na czole Beth pojawiła się zmarszczka niepokoju. Przez ostatnie dwa tygodnie Zach był ciągle poiryto­wany i zupełnie nie zwracał na nią uwagi. I nigdy do­tąd nie pił aż tyle wina! Miała nadzieję, że narzeczony nie żałuje swej decyzji o przyspieszeniu ślubu. Może doszedł do wniosku, że to jednak za wcześnie po śmierci dziadka?... Beth postanowiła jak najprędzej wy­badać, co Zachary naprawdę o tym myśli. Dziś jednak musi przeszkodzić Gabby w wodzeniu go za nos!

Twardy orzech do zgryzienia!... Beth niemal pożało­wała tego, że kazała wpuścić Pye'a, gdy Stibbs oznajmił jego przybycie. Miała jednak dla starego zbyt wiele współczucia; domyślała się, że jest zapewne zgłodniały i spragniony po długiej wędrówce przez wrzosowiska. Poza tym baśnie, które opowiadał, były całym jego ży­ciem... Ogromnie by go zabolało, gdyby go wyproszono z dworu, który odwiedzał od lat.

Za drzwiami dały się słyszeć kroki. Beth odwróciła się żywo ku wchodzącym do pokoju braciom. Jak ła­two można było przewidzieć, jej nieposłuszne oczy po­biegły w stronę Alexa. Był jak zawsze nieskazitelnie wytworny w swym brązowym surducie; biała chustka pod szyją podkreślała śniadość cery i czerń oczu, prze­paścistych i ciemnych jak noc. Spodnie koloru szam­pana przylegały do muskularnych ud. Oparł się ramie­niem o gzyms kominka i skrzyżował nogi w kostkach; jego oczy spotkały się z oczyma Beth. Wpatrywał się w nią długo nieodgadnionym wzrokiem.

Co on o mnie myśli? - zastanawiała się Beth. Cóż mógł wiedzieć o niej i o tym, co starała się ukryć... przede wszystkim przed nim?... Czy mógł przypusz­czać, że czuje do niego tak silny pociąg, że miotają nią bezwstydne pragnienia, które musi przecież zdławić, zanim Zach - jej mąż - weźmie ją w ramiona?... Może zdradziła się ze swym nieposkromionym pożądaniem, gdy tańczyli razem podczas zaręczynowego balu?...

- Zach! - wykrzyknęła Gabby, zrywając się z kana­py; podbiegłszy do mężczyzny, objęła go w pasie, on zaś z całą naturalnością otoczył dłońmi jej szczupłe ra­mionka. Uniosła ku niemu buzię i spojrzała tak bła­galnie, że każde serce by stopniało. - Proszę, strasznie cię proszę, pozwól mi zostać i posłuchać pana Thatchera! Mamusia się zgodzi, jeśli ty się zgodzisz, choć Beth zrzędzi, że jestem na to za mała! - Rzuciła sios­trze spojrzenie pełne wyrzutu.

Zach roześmiał się i położył czule rękę na złotej główce Gabby.

- To pan Thatcher jest tutaj? - Zmrużywszy oczy, rozejrzał się po pokoju; wreszcie dostrzegł siedzącego w ciemnym kącie Pye'a. Beth zauważyła, że narzeczo­ny ma kłopoty z koncentracją, zapewne skutkiem spo­życia nadmiaru wina.

- Dobry wieczór, panie Thatcher! - zawołał przez cały pokój. - Opowie nam pan coś ciekawego?

Pye przestał mruczeć do siebie; podniósł głowę i w blasku świec jego niebieskie oczy zaiskrzyły się jak klejnoty. Spojrzał na Zachary'ego spod krzaczastych siwych brwi i przytaknął z powagą.

- Tak jest, proszę pana - odparł niskim, chrapliwym głosem. - Przyszedłem wam opowiedzieć o skalnych skrzatach.

- O skrzatach? Tych małych duszkach, które miesz­kają w kopalni? Fantastycznie! Nie słuchałem o nich od wieków! - wykrzyknął Zach z wielkim ożywieniem.

Twarzyczka Gabby zajaśniała radością. Postawiła więc na swoim! Zbyt łatwo jej to poszło - pomyślała Beth. Wstała i podeszła do Zacha, ujęła go za ramię i odciągnę­ła na bok. Starała się nie myśleć o tym, że Alex śledzi każ­dy jej ruch. Czuła na sobie jego przenikliwy wzrok. Wpa­trywał się w nią także podczas obiadu. Nie była w stanie jeść i prawie wszystko pozostawiła na talerzu.

Zachary lekko się zachwiał, Beth poczekała więc, aż odzyska równowagę. Zza szerokich ramion narzeczo­nego obserwowała Gabby. Mała wzięła się pod boki, jej pogodna zazwyczaj buzia wyglądała jak gradowa chmura. Beth popatrzyła ze spokojem na rozsrożoną siostrzyczkę i szepnęła Zachowi do ucha:

- Czy naprawdę sądzisz, że Gabby powinna tego słuchać? Wiesz, że i bez tego wyobraźnia ją ponosi!

Zach przekrzywił głowę i uśmiechnął się szeroko.

- O, jakie to miłe! Lubię, Beth, jak dmuchasz mi do ucha. Zrób to jeszcze raz, co?...

Dziewczyna zmarszczyła brwi i uszczypnęła go bo­leśnie w ramię, tak samo jak w dzieciństwie, kiedy jej dokuczał.

- Nie bądź głupi, Zach! Mówię poważnie! Mężczyzna skrzywił się i potarł obolałe ramię.

- A ja myślę, że zrzędzisz bez potrzeby, Beth! Otwierała już usta, by gorąco zaprotestować, ale Za­chary uciszył ją ruchem ręki i dodał:

- To może niezbyt grzeczne określenie i przyznaję, że Gabby nie powinna tak się o tobie wyrażać. Ale - wybacz, Beth! - mała ma słuszność! Zbytnio się wszystkim przejmujesz. Życzę sobie, żeby z nami zo­stała. Upewniam cię, że wcale jej to nie zaszkodzi!

- Zupełnie się z tobą nie zgadzam - odparła Beth sztywno, urażona jego przyganą. Uważał więc, że ma prawo krytykować ją przy wszystkich, choć Gabby czynić tego nie powinna?... - Ale jesteś panem tego do­mu, niechże więc będzie, jak chcesz.

- O, teraz grzeczna z ciebie dziewuszka, Beth! - Po­klepał ją uspokajająco po ramieniu, po czym jego rę­ka powędrowała w dół, aż spoczęła na chwilę na jej pośladkach. - Lepiej się przyucz do posłuszeństwa. Chcę mieć uległą żonę!

Beth była zaskoczona i zmieszana tym poufałym za­chowaniem, zwłaszcza że działo się to przy ludziach. A ton wyższości w głosie Zacha wydał się jej nie do zniesienia! Była tak zbita z tropu, że jej wzrok odru­chowo pobiegł w stronę Alexa. Ich spojrzenia spotka­ły się, zwarły, a w końcu oderwały się od siebie. Twarz lorda była chmurna, ostre linie dezaprobaty zaznaczy­ły się wyraźnie po obu stronach ust.

- Nie dąsaj się, Lizzie! - ofuknęła ją matka, nie bę­dąc w stanie dłużej milczeć. Jawne karesy Zacha wca­le jej nie zgorszyły. - Robisz z igły widły! Na miejscu Gabby umarłabym z rozpaczy, gdyby usiłowano mnie pozbawić takiej atrakcji! - wykrzyknęła ze zwykłą przesadą. - Usiądź lepiej, moja droga, i nie rób takiej kwaśnej miny. Jestem ciekawa tak samo jak Gabby, co też nam opowie pan Thatcher?

Beth usiadła sztywno na krześle w drugim końcu po­koju, z dala od innych. Czuła gniew i urazę do bliskich, którzy powinni okazać jej pewne względy. Spuściła wzrok i wpatrywała się z taką wściekłością w kremo­we, ozdobione rozetkami pantofle, że niemal oczekiwa­ła, iż sztuczne kwiatki zwiędną i opadną pod jej mor­derczym spojrzeniem.

Nikt jednak nie zważał na jej uczucia! Zach usiadł na kanapie obok jej matki i siostry i słuchał jak urze­czony paplaniny Gabby o szczeniakach. Pye dopił resztę cydru i otarłszy usta rękawem brudnego kubra­ka, zabierał się do opowiadania.

Ale był przecież Alex... Beth nie patrzyła na niego. Ujarzmiła oczy, by nie pobiegły w stronę kominka, o który opierał się mocnym ramieniem. Czuła jednak na sobie jego spojrzenie. Dreszcz niepokoju przebiegł jej po skórze, zmuszając ją do odwrócenia się w kie­runku stojącego za nią mężczyzny.

Ruch był tak powolny, prawie niedostrzegalny, jak ze­ślizgiwanie się kropli rosy po liściu. Odwróciła się jednak. Gdy tym razem ich spojrzenia się spotkały, żadne z nich nie zmieszało się ani nie spuściło oczu. A jednak widocz­ne w nich, nie skrywane już emocje mogły wprawić w za­kłopotanie. W oczach Alexa Beth dostrzegła współczucie, ale przede wszystkim przesłaniające wszystko, wszechpo­tężne, nagie pożądanie. Pragnął jej tak samo jak ona jego!

Poczuła skurcz w brzuchu, serce podskoczyło jej gwałtownie. Wiła się wprost z pożądania. Jej piersi, dziwnie ciężkie, gorące, tęskniły za dotknięciem rąk Alexa... Jej wargi drżały w oczekiwaniu jego pocałunków.... Wszystko to jednak było wzbronione. Musiała zdławić swe uczucia i złożyć je w ofierze innemu mężczyźnie... Mężczyźnie, który nie budził w niej pożądania, choć był jej drogi. Boże, zmiłuj się! Co ona teraz pocznie?... Lo­dowate palce rozpaczy zacisnęły się wokół serca Beth.

Alex czuł, że ogarnia go szewska pasja, rezultat po­skromionej namiętności. Nikt nie był temu winien, że wpadł w matnię. Zwrócił więc gniew przeciw sobie, by - jak ognie piekielne - palił mu wnętrzności. Stał bez ruchu, jak skamieniały, i mocował się z pragnieniem pochwycenia Beth i zanurzenia się wraz z nią w noc... ciemną, okrywającą wszystko, dozwalającą namiętno­ści rozkwitnąć pod niezmierzoną kopułą niebios.

W tym pokoju - w którym aż roiło się od zakazów i nakazów, przywodzącym na myśl klatkę - Alex czuł się jak zakuty w kajdany skazaniec. Ta duszna atmosfe­ra była symbolem jego zdławionych emocji, wszystkie­go, co czuł dla Beth... Pięknej, ukochanej Beth... zaręczo­nej z jego bratem...

Oderwał od niej wzrok, uszczęśliwiony, a zara­zem zrozpaczony z powodu niezłomnej pewności, że jej uczucia są równie gwałtowne, jak jego. Boże, zmi­łuj się!... Co czynić?...

- Alex! Miałeś zadzwonić, żeby nam podali herbatę!

Prozaiczna uwaga brata wyrwała lorda z ponurej za­dumy. Spojrzał na Zacha, który gapił się na niego jak na wariata, i zmusił się do udzielenia sensownej odpowiedzi. Cóż jednak znaczyła herbata i tym podobne uświęcone rytuały wobec nagłego objawienia: Beth pragnęła go!

- Zupełnie o rym zapomniałem - zdołał wreszcie wy­krztusić, z trudem zachowując pozory opanowania. - Chyba lepiej wypić ją, zanim pan Thatcher zacznie swą opowieść, albo poczekać z tym, aż ją skończy. Nie znam jego zwyczajów, ale przypuszczam, że nie życzyłby so­bie zamieszania w trakcie narracji. A ty, bracie, czujesz się już dobrze, czy nadal potrzebujesz tego lekarstwa?

- Może lepiej wstrzymajmy się z herbatą, Zachary? - wtrąciła się pani Tavistock, gestykulując dramatycz­nie. - Doprawdy, nie mogę się już doczekać opowie­ści pana Thatchera!

- Ja też, mamusiu! - dodała Gabby, naśladując ner­wowe gesty matki. - Chyba zemdleję, jeśli to się zaraz nie zacznie!

Zach roześmiał się i pieszczotliwie uszczypnął ma­łą w policzek.

- Nie chcemy, żeby nam Gabby zemdlała i potłu­kła sobie zadarty nosek o podłogę, prawda? - powie­dział, mrugając przez cały pokój do Beth. Potem zwrócił się do Thatchera ze słowami: - No więc mów­cie, dobry człowieku! Zamieniamy się w słuch!

Opowieść się zaczęła. Niski, chrapliwy głos bajarza dziwnie złagodniał; przypominał teraz szum wielkiej rzeki - był płynny, melodyjny, unosił zwolna słucha­czy do jakiejś nieznanej krainy. W pozornie leniwym rytmie narracji kryło się jednak napięcie - cudowne, drażniące nerwy napięcie.

Gabby czuła je w całym ciele, aż po koniuszki stóp. Chłodny powiew morskiej bryzy wpadł do salonu; na ramionach dziewczynki pojawiła się gęsia skórka. Podkuliła nogi pod siebie i okryła je rąbkiem spód­niczki; potem przytuliła się do Zacha i tak słuchała ba­śni Pye'a Thatchera.

- Był sobie raz pewien chłopak, w twoim wieku, dziewuszko, a nazywał się Bob Lovell. Nie wierzył on w skalne skrzaty - zaczął bajarz, wpatrując się prze­nikliwie w Gabby spod krzaczastych brwi - choć jego tata, tak jak przedtem dziadek, pracował w kopalni cy­ny. Można by rzec, że mieli już tę cynę we krwi, tak samo jak każdy z nas coś tam w sercu nosi. - Starzec zakreślił łuk zniekształconą ręką, a potem przyłożył ją do swej zapadniętej piersi i pochylił się do przodu.

- Ale skrzaty są na świecie, czy kto w nie wierzy, czy nie... i pracują w kopalniach każdziutkiego dnia. Tylko nie w Wielkanoc i Boże Narodzenie. Wtedy świętują i można nawet usłyszeć, jak śpiewają głębo­ko pod ziemią. Ale mało kto widział skrzata, najwy­żej doszło do niego stuk - puk ich malutkich kilofów z najgłębszych korytarzy kopalni.

Skrzaty to przyjacielskie stworzonka, ale nie lubią, żeby je podglądać. I złoszczą się, jak ktoś w nie nie wierzy - tak jak Bob Lovell. Zawsze pracowały w naj­lepszych korytarzach kopalni, i jak który górnik miał rozum, to szedł za nimi (a zwykle strasznie hałasują i przy pracy, i przy zabawie!) na sam dół. No i znaj­dował tam najbogatsze złoża w calutkiej Kornwalii - i mógł zostać prawdziwym bogaczem!

Pewnego razu tata Boba zabrał syna ze sobą do ko­palni. Chłopak wcale się do tego nie palił, bo się bał ciemności, a w kopalni jest strasznie ciemno. Górnicy przylepiali sobie na czapkach ogarki świec, żeby im ła­twiej było znaleźć drogę w długich, krętych korytarzach. W kopalniach była też wilgoć: woda skapywała kap, kap ze stropów, nieraz gasiła świeczki górnikom i nieswojo im wtedy było w strasznym mroku i w ciszy. Tamtego dnia woda polała się od razu na obie czapki: i Boba, i je­go taty, więc zrobiło się ciemno, że choć oko wykol!

Oczy Pye'a były teraz ogromne i błyszczały jak sza­firy.

- A pamiętajcie, że tam, pod ziemią, panuje zupełna cisza... Wiatr w drzewach nie zaszeleści, matka na obiad nie zawoła, ptaszek nie zaśpiewa. Cicho jak w grobie.

Gabby zadrżała, więc Zach objął ją ramieniem i przygarnął do siebie. Uniosła ku niemu buzię i uspo­koiła się, dostrzegłszy uśmiech i wesołe mrugnięcie. Spojrzała w stronę Beth, pragnąc podzielić się z nią swym rozkosznym strachem, ale siostra wpatrywała się w okno, jakby w ogóle nie słuchała bajki. Gabby zmarszczyła czoło. Beth jakoś dziwnie się ostatnio za­chowuje!... I ten lord Roth!... Taki dziś posępny, taki surowy... I też się gapi w okno! Dziewczynka wzru­szyła ramionami i znów zapatrzyła się w bajarza.

- Kiedy tak stali w ciemności, a tata Boba szukał krzesiwka, żeby znów zapalić świece, usłyszeli w po­bliżu jakieś odgłosy: stąpanie małych nóżek po kamy­kach, chichoty i prychania. Bob poczuł, że ręka taty ściska go za ramię. A przynajmniej miał nadzieję, że to tata go chwyta, a nie coś innego - bo było strasz­nie ciemno w tej groźnej czeluści!

- Dotknąłeś cztery razy podkowy przed wyjściem, jak ci mówiłem, Bob?

- Nie, tato - przyznał się Bob. Trząsł się przy tym jak wystraszona mysz. A nie dotknął podkowy, bo nie wierzył w skrzaty!

- Okręciłeś czapkę na wszystkie cztery strony świa­ta, nimeś wziął kilof do ręki?

- Nie, tato - odparł znowu chłopak.

- No to niech Bóg nas ma w swojej opiece, bo peł­no koło nas skrzatów, a nie zrobiliśmy nic, żeby so­bie zapewnić górnicze szczęście!

Bob strasznie się już bał i cały dygotał, kiedy jego tata zapalał świeczki: najpierw syna, potem swoją. Chłopak zamknął mocno oczy, bo lęk go brał patrzeć na to, co się wokół nich tłoczyło.

- Otwórz oczy, Bob - polecił mu tata - i wyciągnij zawiniątko z jadłem, które dla nas przygotowała two­ja matka.

Bob otworzył oczy i zaczął szukać w swojej torbie za­winiątka z jedzeniem, ale nagle zamarł. Nie mógł ruszyć nawet palcem i tylko się gapił na straszne stwory, które stały wokół nich. Opierały się na swoich malutkich kilo­fach i wpatrywały się w ludzi. Były to stareńkie, pomarsz­czone duszki z nogami jak patyki i strasznie długimi rę­kami: sięgały im aż po buty! Szyi w ogóle nie miały, a na ogromnych głowach sterczały im posklejane, rude kudły. Oczy miały jak skośne szpareczki, a bezzębne gęby otwarte w okropnym uśmiechu - od ucha do ucha.

- Bob - powiedział jego tata - wyciągnij ten pieróg, co go twoja matka upiekła, urwij kawał i drobno po­krusz. Rozsyp okruchy po ziemi dla skrzatów. Powia­dają, że jak się z nimi podzielić jadłem, to zaraz się udobruchają. Rób, jak ci mówię!

Ale chłopak wciąż był za bardzo wystraszony, żeby się ruszyć. Kiedy skrzaty dostrzegły, jak się ich boi, za­częły wszystkie grać mu palcem na nosie (a okropnie krzywe miały nosy!) i drażnić się z nim. Potem się poodwracały do niego tyłem, pochyliły się, wetknęły gło­wy między kolana i to wywalały języki, to się strasz­nie do niego szczerzyły!

- Bob, rób, jak ci mówię! - syknął do niego tata. Ale Bob ani się ruszył. Jeden ze skrzatów podkradł się więc bliziutko i uszczypnął go w nogę. Potem in­ny z drugiej strony kopnął go w kostkę. Wtedy cała reszta (ze trzydzieści ich było!) podeszła bliżej. Wów­czas Bob pomyślał sobie, że lepiej się ruszyć, niż żeby go te małe okropieńce całkiem pokopały i posiniaczy­ły. Sięgnął więc po zawiniątko i wyciągnął pieróg, któ­ry jego matka nadziała baraninką i świeżo wyrwaną z ogrodu rzepą; oderwał kawał i pokruszył na ziemi przed skrzatami. Zleciały się wszystkie, skrzecząc jak głodne ptaszyska, i pozbierały okruszyny co do jed­nej, a potem skryły się w mroku na końcu korytarza. Bob i jego tata odetchnęli z ulgą.

- Wierzysz teraz w skrzaty, synu? - spytał go tata.

- Pewnie, że wierzę, tato! - odpowiedział chłopak. - Ale może byśmy już stąd wyszli?...

Tata parsknął śmiechem.

- Wyjdziemy stąd, jak mi obiecasz, że na drugi raz, kiedy będziemy szli do kopalni, zrobisz wszystko tak, jak ci powiem. Zostaw jeszcze kilka okruszyn dla skrzatów, a zanim wyjdziemy, nakap łoju z twego ogarka na ziemię. One go zeskrobią i ulepią sobie z nie­go takie maciupkie świeczki. Jeśli będziesz dla nich życzliwy, tak jak ja byłem przez te wszystkie lata, to ci przyniosą szczęście i nie będą złe o to, że szukasz cyny w ich kopalni. A teraz wracajmy do domu, synu.

- I wrócili do domu - zakończył bajarz, odchylając się na oparcie fotela i przymykając niebieskie oczy; powie­ki opadały powoli, przesłaniając ich magnetyczny blask.

- Czy on zasnął? - spytała szeptem Gabby, kiedy Pye nadal siedział bez ruchu z zamkniętymi oczami.

- Chyba nie - odparł równie cicho Zach. - Zawsze odpoczywa, kiedy skończy jakąś historię. Zdaje się, że strasznie go to wyczerpuje. Niedługo sam się ruszy, a potem odejdzie. Weź to - Zachary sięgnął do kiesze­ni surduta i wyciągnął nowiutką, błyszczącą gwineę. Ujął Gabby za rękę i położył pieniądz na jej małej dło­ni. - Wrzuć panu Thatcherowi do kieszeni kubraka, ko­chanie. To stary dziwak: nie lubi przyznawać się do tego, że otrzymuje zapłatę za swoje cudowne opowieści!

- To dlaczego mu płacimy? - spytała zdezoriento­wana dziewczynka.

- Bo jest bardzo biedny, Gabby - ofuknęła ją matka, wskazując Pye'a. - Nie widzisz, że chodzi w łachmanach?

Gabby popatrzyła na bajarza, jakby go ujrzała po raz pierwszy. Przedtem widziała pomarszczoną twarz, gęste srebrzyste włosy i przenikliwe oczy, błękitne jak Dozmary Cove w pogodny dzień, ale nie zwróciła uwagi na je­go ubóstwo. Teraz wreszcie je dostrzegła i serce się jej ści­snęło. Wstała i podeszła do fotela, w którym odpoczywał Pye. Poczuła zapach wiatru z wrzosowiska, spieczonej słońcem ziemi i potu. Ogarnęło ją współczucie dla starca; żałowała, że sama nie może mu niczego ofiarować.

Pochyliła się nad nim i ostrożnie wsadziła palec w kieszeń kubraka, odchylając ją tak, by wrzucić mo­netę niedostrzegalnie dla bajarza. Dokonawszy tego, wyprostowała się i popatrzyła mu w twarz. Oczy miał otwarte - lśniły jak stalowa klinga. Uśmiechnął się do niej, a bruzdy na zwiędłej twarzy jeszcze się pogłębiły.

- Nie martw się o mnie, dziecko - powiedział tak cicho, że tylko Gabby go usłyszała. - Mam skarby, o których im się nawet nie śniło. Wspaniałe życie. Cu­downe baśnie. Wierzysz mi, dziewuszko?

Gabby odwzajemniła uśmiech.

- Tak, panie Thatcher. Wierzę.

7

Beth siedziała samotnie na grubym niebieskim ple­dzie, rozłożonym na piasku. Objęła kolana ramionami i obserwowała, jak poranne słońce wzbija się coraz wy­żej, dobiegając niemal zenitu. Owinęła sobie wokół kostek szeroką spódnicę żółtej spacerowej sukni; stopy miała bose, a słomkowy kapelusz zsunięty na plecy. W powietrzu czuło się słoną woń morza, a spienione fale przypływu szumiały zadziwiająco łagodnie i doty­kały brzegu tak delikatnie, jak mąż w noc poślubną do­tyka koszulki swej dziewiczej oblubienicy.

Czy Zach okaże się równie delikatny?... - zastana­wiała się Beth i nagle przeszył ją lęk. Zacisnęła powie­ki, rozpaczliwie starając się odegnać od siebie myśl o tym, że będzie leżała naga w ramionach Zacha. Osią­gnęła tylko to, że obraz nieco się zmienił: zamiast pro­stych, jasnych włosów narzeczonego widziała teraz czarne jak noc kędziory, a miodowe oczy Zacha zastą­piły inne, ciemne jak u Cygana. Dziewczyna potrzą­snęła mocno głową. Ta wizja - jej naga postać w ra­mionach Alexa - była jeszcze bardziej niepokojąca!

Beth zabrała ze sobą jedzenie, zamierzając podzielić się nim z mewami. Nie czuła jednak wcale głodu i nie chciało jej się wyjmować z koszyka owiniętych w czy­ściutką białą serwetę owoców i sera. Nawet specjalność kucharki, chrupiący chlebek ze świeżym, słonawym masłem nie skusił Elizabeth. Dręczył ją całkiem inny głód: pragnęła czegoś - kogoś - nieosiągalnego.

Ubiegłego wieczora podczas opowieści bajarza uj­rzała w oczach Alexa jakby odblask własnego pożąda­nia; nie odważyła się jednak wnikać, jak trwałe i głę­bokie są jego uczucia. Teraz zaś, w dziennym świetle skłaniającym do trzeźwego myślenia, doszła do wnio­sku, że albo wyobraźnia całkiem ją poniosła, albo wy­olbrzymiła to, co ujrzała.

Wczoraj, kiedy Pye zakończył swą opowieść, Beth oświadczyła, że jest bardzo zmęczona, i skłoniła matkę do rychłego powrotu do domu. Żegnając się po­spiesznie, ani razu nie spojrzała lordowi Rothowi w oczy - nawet wtedy, gdy życzył jej dobrej nocy. Bez względu na to, czy owo pożądanie było przelotnym kaprysem Alexa, czy złudzeniem jej rozgorączkowa­nego umysłu, ona sama haniebnie zdradziła się ze swy­mi uczuciami: odbiły się jasno w spojrzeniu, które mu rzuciła. Co on sobie o niej pomyślał?!

Zdrowy rozsądek podpowiadał Beth, że dla lorda Alexandra Rotha flirty to nie pierwszyzna; nie, łudziła się więc, że jego sympatia do niej (jeśli w ogóle czuł do niej sympatię!) okaże się czymś wyjątkowym. Zresztą, choćby nawet czuł do niej coś więcej niż pociąg fizycz­ny, ich uczucia musiały pozostać nie wyrażone i nie spełnione. Alex kochał Zacha równie mocno, jak ona. Nie mogli więc skrzywdzić go, ulegając namiętności, która pewnie i tak wygasłaby w momencie spełnienia.

Mewa wylądowała na piasku o kilka kroków od ple­du i zaczęła kręcić się w tę i we wtę, przysuwając się coraz bliżej.

- Dobrze już, dobrze, ty głodomorze! - zwróciła się dziewczyna dobrodusznie do ptaka, odpędzając od sie­bie dręczące myśli. - Dam ci trochę chleba. Ale wtedy zlecą się tu wszystkie twoje kumy i zaczniecie się bić o każdy okruszek!

Otwarła koszyk i wyjęła okrągły, rumiany chleb o lśniącej skórce: kucharka zawsze smarowała bochny białkiem przed włożeniem do pieca. Elizabeth oderwała spory kawał i poczuła smakowitą woń świeżego pieczy­wa. Podrobiła chleb i rzuciła okruchy na piasek. Zgodnie z jej przewidywaniami, wkrótce wokół pledu tłoczyła się chmara ptaków; czubiły się, skrzeczały z podniecenia i walczyły zażarcie o każdy kęs. Ich groteskowe podsko­ki rozbawiły Beth. Poczuła, że wzbiera w niej śmiech, perlisty jak szampan; było to miłe uczucie. Odrzuciła głowę w tył i roześmiała się na całe gardło.

Jakiś plusk przyciągnął jej uwagę; odwróciła się w kie­runku stromej ścieżki, wiodącej do Pencarrow. Jeździec na karym koniu, który brodził po kolana w morskiej pianie, okrążał właśnie poszarpane przybrzeżne skały; mignął jej też cień biegnącego obok wielkiego, białego psa. To mógł być tylko Alex! Serce w niej na moment zamarło, a potem zaczęło tak walić, że czuła pulsowa­nie krwi w całym ciele. Gdy jeździec zbliżył się, zaczę­ła błagać go w myśli, by odwrócił się i odjechał - a rów­nocześnie, by za żadne skarby tego nie robił!...

Koń wyraźnie zwalniał, potem stanął. Był to groź­ny ogier, którego Alex ujarzmił wkrótce po przybyciu do Pencarrow. Jeździec był w samej koszuli, z ręka­wami podwiniętymi do łokci. Dziewczyna patrzyła z podziwem na potężne mięśnie ramion i kształtne, opalone ręce, które tak zręcznie powodowały koniem. Wyobraziła sobie, że te ręce obejmują ją w talii i przy­garniają do szerokiej piersi... Poczuła, że się rumieni.

Spuściła więc głowę i zajęła się bez reszty chlebem, kru­sząc następny kawałek. Jeździec zeskoczył z siodła. Koń nadal rwał się do biegu i szarpał głową; był wyraźnie zły, że przerwano mu rozkoszny galop. Cień rzucił się pędem w stronę pledu i wystraszył resztę mew. Większość odle­ciała już spłoszona gromkim tętentem końskich kopyt.

- Leżeć! - zawołała Beth, odpierając ataki Cienia, który chciał ją koniecznie polizać po twarzy. Po co Alex tu przybył?... Jeśli po prostu przejeżdżał w pobli­żu, to czemu się zatrzymał?... Pewnie z prostej grzecz­ności: chciał się tylko przywitać i za chwilę już go tu nie będzie. Czy ich spotkanie było dla niego równie krępujące, jak dla niej, czy też uznał wczorajszy incy­dent za drobiazg bez znaczenia?...

W końcu Cień przysiadł obok dziewczyny, wywie­sił długi jęzor i zaczął zawzięcie sapać. Elizabeth uświa­domiła sobie nagle, że jest na bosaka; usiadła bokiem i podwinąwszy nogi, okryła je rąbkiem spódnicy. Gdy podniosła głowę, ujrzała nad sobą lorda Rotha; jedną ręką trzymał konia za cugle, druga - zwinięta w pięść - przylegała do uda. Rozwiane wiatrem smoliste kę­dziory otaczały jego głowę niczym aureola.

- Dzień dobry, Beth! - przemówił miękkim barytonem.

- Dzień dobry, Alex. - Uniosła kąciki ust, próbując uśmiechnąć się swobodnie, ale wargi zbyt jej drżały. Mogła się zresztą nie fatygować: Alex także się nie uśmiechał. Spoglądał na nią badawczo. Spuściła głowę i znów zajęła się chlebem, starając się ukryć tętniące jej we krwi pożądanie i reakcję ciała, pobudzonego wido­kiem Alexa i jego porażającą, oszołamiającą bliskością.

- Skąd ta nagła ochota na samotny posiłek na plaży?

- A jak myślisz? - odparła bez namysłu, podnosząc głowę i rzucając mu przelotny smutny uśmiech. - Gab­by ugania się po okolicy pod opieką stajennego, mama nadal śpi. A Zach wybrał się do St. Teath po nową bły­skotkę dla mnie - dokończyła matowym głosem. Wy­powiedziawszy te słowa, zorientowała się, jak gorzko one zabrzmiały, i zawstydziła się tych żalów nad sobą. Zanim jednak zdążyła zatrzeć przykre wrażenie na­stępną, weselszą uwagą, lord Roth powiedział:

- Bardzo mu było przykro, że zgubił tę kameę, sa­ma wiesz.

- Wiem - przyznała, rada, że Alex albo nie dostrzegł jej jękliwego tonu, albo się nim nie przejął. - Pewnie dlatego był ostatnio taki zdenerwowany. Może wypad do miasta trochę go uspokoi.

- Chyba tak... przynajmniej na jakiś czas.

Beth zdziwiła ta uwaga, ale powstrzymała się od pytań, bojąc się zdradzić ze swą urazą do narzeczonego, który tak ją ostatnio zaniedbywał. W istocie wszelkie myśli i obawy przesłaniało jej jedno pytanie: „Co Alex o mnie myśli?” Musiała koniecznie poznać jego uczu­cia względem niej; czy istotnie wczoraj czarodziejska atmosfera kornwalijskich baśni tak ją otumaniła, że uwierzyła w coś równie nieprawdopodobnego, jak po­jawienie się skrzata albo gnoma?...

Powieki przysłoniły czarne głębie oczu lorda; nie mogła nic z nich wyczytać. Był jednak spięty, szczęki miał zaciśnięte. I nagle uśmiechnął się przekornie.

- Czy mogłabyś zostawić mi kawałek tego chleba, czy też musisz cały zmarnować? Mewy na pewno nie przylecą, bo się przestraszyły Cienia. A on na chleb kręci nosem. Za to ja jestem głodny jak wilk!

Idąc za jego przykładem, Beth również wpadła w lekki ton.

- Wobec tego zapraszam cię na ucztę! Mam mnó­stwo jedzenia i wolę podzielić się nim z tobą niż z me­wami. To źle wychowane, niewdzięczne stwory, istne beczki bez dna!

- Nie chcę, żebyś pożałowała swej decyzji, więc po­staram się zachowywać bez zarzutu. Zupełnie jakby mnie częstowano czerstwym plackiem i rozwodnioną ratafią w Almack's! Będę najuniżeniej dziękował i po­wtarzał w kółko „jakie to pyszne!”, choćby wcale nie było! - zapewnił ją Alex z szerokim uśmiechem i schy­lił głowę w dwornym pokłonie.

Dziewczyna odwzajemniła uśmiech, a w jej sercu roztrzepotał się rój motyli. Jakże inaczej zareagować na tę szelmowską minę?... Jeśli Alex może rozmawiać i przekomarzać się z nią tak swobodnie, to z pewnoś­cią nie dostrzegł upokarzającego pożądania, które od­biło się w jej oczach ubiegłej nocy!... W sercu Beth mieszały się ze sobą ulga i rozczarowanie; nie wiedziała już sama, które z tych uczuć bierze górę. Zupełnie nie mogła się w tym połapać!

- Muszę uwiązać gdzieś mego konia i napoić go; wró­cę za chwilę - powiedział Alex, rozglądając się za jakimś krzakiem czy sterczącym głazem, w którego cieniu mógłby uwiązać ogiera. Wreszcie w odległości kilku jar­dów od brzegu dostrzegł powyginany od wichrów tamaryszek. Skierował się w jego stronę wraz z koniem. Cień poleciał za nimi w nadziei, że i on dostanie wody.

- Przygotuję jedzenie! - zawołała za nimi Beth, ale ja­koś ani rusz nie mogła się do tego zabrać. Wpatrywała się tylko jak urzeczona w brnącego przez piach męż­czyznę. Obcisłe bryczesy z koźlej skóry i niedbale we­tknięta w nie biała koszula podkreślały jeszcze walory jego wysokiej, zgrabnej sylwetki - trudno było oczy oderwać! Brak surduta o długich połach sprawiał, że wi­dać było wyraźnie wąskie, twarde pośladki, doskonale umięśnione i kształtne. Istne marzenie krawca... albo za­kochanej dziewczyny!

Beth aż zaparło dech, gdy uświadomiła sobie, że bezwstydnie gapi się na męskie pośladki - choćby nie wiedzieć jak zgrabne! - a co gorsza, wyobraża je sobie jako obiekt ognistych pieszczot! Zgorszona własną wi­zją postanowiła wziąć się w garść i zabrała się do roz­pakowywania koszyka. W skupieniu kroiła ser i obie­rała owoce, wpatrując się w nie z takim natężeniem, jak skąpiec liczący swe skarby.

Lord Roth wrócił niebawem i opadł lekko na pled obok niej. Cień nie przybiegł za nim: ułożył się wygodnie pod osłoną tamaryszka. Alex wyciągnął się na boku, z brodą opartą na pięści. Była to niestety identyczna poza z tą, którą przybrał, gdy opalał się na plaży bez ubrania, a Eli­zabeth przypadkiem go ujrzała. Wspomnienie nagiego, atletycznego ciała przemknęło jej przez głowę i w jednej chwili z jej opanowania nie pozostało już ani śladu.

Odsunęła się wprawdzie, by zrobić Alexowi miejsce na kocu, ale mimo wszystko znajdował się na odległość ramienia. Korzystając z okazji, spojrzenie dziewczyny powędrowało natychmiast tam, gdzie w rozchyleniu śnieżnobiałej koszuli można było dostrzec ciemne wło­ski; wydawały się mięciutkie jak puch. Beth poczuła gwałtowną pokusę, by wtargnąć palcami pod koszulę Alexa i dotknąć dłonią jego piersi.

- Jedzenie wygląda smakowicie!

Beth podniosła wzrok i spojrzała na niego ze skruchą.

- Ch... chyba tak - wyjąkała. Miała okropną pew­ność, że zdradziła się ostatecznie przed Alexem ze swą skłonnością do niego. Jego spojrzenie było jednak spo­kojne i opanowane. - Proszę, bierz, co chcesz! Nie róbmy ceremonii! - Wskazała wiktuały niepewnym gestem. Tak się właśnie czuła: niepewna i bezbronna w obliczu własnych myśli i gwałtownych uczuć.

Lord Roth poczęstował się plasterkiem sera i kawał­kiem jabłka. Złożył je razem i podniósł do ust. Beth jak łakomy pokojowy piesek wpatrywała się w niego, gdy jadł. Wreszcie przełknął i uśmiechnął się od ucha do ucha. Zaskoczona spojrzała mu w oczy i dostrzeg­ła w ich atramentowej głębi lekkie rozbawienie; uniósł pytająco lewą brew.

- Nie masz zamiaru nic zjeść? - spytał. - Jestem co prawda głodny, ale nie aż tak, by pożreć wszystko! A ty się z pewnością nie najesz samym patrzeniem.

Dziewczyna spuściła oczy z zażenowaniem. Czuła się tak, jakby ją przyłapał na podglądaniu go.

- Nie jestem głodna.

- Wszystko jedno. Musisz coś zjeść - nalegał i odłożyw­szy swoją porcję, wziął do ręki kawałek jabłka i podał go Beth do ust. - Jak nie będziesz jadła, to i ja stracę apetyt.

Beth spojrzała w śmiejące się czarne oczy, a potem na smukłą, opaloną rękę trzymającą cząsteczkę jabłka o cal od jej ust. Czuła, że musi spełnić jego prośbę. Za­trwożona naglą myślą, że zrobiłaby wszystko, o co by ją prosił, otwarła usta.

Alex pochylił się i wsunął soczysty, słodko - kwaśny kawałek jabłka między wargi dziewczyny tak, iż oparł się o zęby.

- Otwórz buzię szerzej - polecił cicho, natarczywie. Porażona tym niemal namiętnym tonem spojrzała mu w oczy i posłusznie rozwarła usta. Alex wetknął w nie jabłko, ona zaś odgryzła kęs i żuła z dziwnym skrępowaniem, aż wreszcie połknęła. Ręka mężczyzny zamarła w bezruchu między ich twarzami. Obserwo­wał Beth z takim samym skupieniem, jak ona jego.

- Jeszcze? - spytał, znów podsuwając jej do ust ka­wałek jabłka. Jego głos był jak pieszczota.

- Potrafię jeść sama - odparła bez tchu, z trudem od­wracając się od oczu, które ciągnęły ją jak magnes. Potem drżącymi palcami schwyciła plasterek sera, oddarła pięt­kę chleba i zaczęła jeść. Każdy kęs stawał jej w gardle, w ustach całkiem zaschło jej ze strachu. Odwróciwszy się w stronę morza, wpatrywała się w sennie kołyszące się fa­le i starała się nie myśleć o niczym. Zazwyczaj znajdowa­ła w tym ukojenie, ale teraz zapach męskiego ciała i pro­mieniujące od niego ciepło rozpraszały ją i podniecały.

Skusił mnie jabłkiem! - pomyślała w przypływie zgryźliwego humoru. Sztuczka stara jak świat!... Jak Biblia!... Tym razem jednak role się odwróciły: lord Roth był wodzącą na pokuszenie Ewą, mnie przypa­dła rola bezradnego Adama!

- Nie chce ci się pić? Bo mnie strasznie! - odezwał się Alex głosem miękkim i jedwabistym jak zasłona odaliski.

- W koszyku jest wino - odpowiedziała Beth, zado­wolona, że sobie o nim przypomniała; gardło miała wy­schnięte jak piasek pustyni. Obserwowała Alexa, który sięgnął po butelkę wina, owiniętą w serwetkę. Widać wyobraźnia mnie poniosła, całkiem jak małą Gabby! On wcale nie próbuje mnie uwieść ani flirtować ze mną, jest po prostu serdeczny i uprzejmy - przekony­wała samą siebie. I tyle w nim życia, tyle uroku, że każ­da kobieta reagowałaby jak ja, radując się jego towarzy­stwem i rozmową z nim. Każda czułaby się przy nim piękna, godna miłości... i gotowa na wszystko...

Gotowa na wszystko?... Wcale nie przypadło jej do gu­stu to określenie. Po pierwsze, nie będąc wolna, nie mogła być „gotowa na wszystko”! A po wtóre, myśl o roli innych kobiet w kawalerskim życiu Alexa nie sprawiała jej wcale przyjemności. Zazdrość spowiła ją niczym czarna, groźna chmura i w każdej chwili mogły posypać się gromy!

- Kieliszek jest tylko jeden, ale możemy pić z niego naprzemian - stwierdził Alex lekkim tonem. Odkorkował butelkę, napełnił kieliszek do połowy ciemnoczer­wonym winem i podał go jej ze słowami: - Damy mają pierwszeństwo.

Beth piła zachłannie; słodki napój koił jej obolałe gardło. W pewnej chwili odkryła ze wstydem, że na dnie kieliszka został tylko łyczek. Oddała kieliszek ze skruszoną miną, wyjaśniając zgoła bez potrzeby:

- Strasznie mi się chciało pić.

Uśmiechając się pobłażliwie, Alex wziął od niej kieliszek, napełnił go znowu i bez pośpiechu zaczął pić. Beth siedziała jak na szpilkach, pozorna swoboda lorda Rotha jeszcze bardziej ją denerwowała; nieświa­domie zaczęła miętosić frędzle pledu.

- No, no, panno Tavistock! - odezwał się żartobli­wie Alex, wskazując na różowe palce stóp, wyglądające spod rąbka sukni. - Biega panienka po plaży na bo­saka! Jeszcze się pani nabawi zapalenia płuc w takim niekompletnym stroju. Co na to powie Sadie?!

Beth wojowniczo podniosła głowę, zamierzając wy­palić: - Pewnego razu i ty paradowałeś tak po plaży, i to w stroju o wiele bardziej skąpym niż ja teraz! Kie­dy jednak Alex spojrzał na nią z wyzwaniem w oczach, miała wrażenie, że czyta w jej myślach i wie, co chcia­ła mu powiedzieć. Ale skąd mógłby wiedzieć?...

- Pewnie zmarzły bez pantofelków - rzekł, wycią­gając rękę. Wsunął ją pod suknię Elizabeth i objął jej bosą stopę.

Beth oniemiała i zastygła w bezruchu. Zaskoczyła ją własna gwałtowna reakcja. Dotyk silnych palców był niezwykle lekki, ale bijące od nich ciepło sprawiło, że - począwszy od wrażliwego podbicia - po całym ciele dziewczyny przebiegły drobniutkie dreszcze.

Niemal jęknęła, a jej oczy pomknęły ku twarzy męż­czyzny. Zdążyła dostrzec, że beztroski uśmiech znikł, a salonowy flirt przemienił się w coś znacznie poważniej­szego, groźniejszego. Opadła maska sztucznej swobody i obojętnej uprzejmości. To, co Beth ujrzała wczoraj wie­czorem, nie było pomyłką ani pobożnym życzeniem z jej strony. Pragnął jej. Wszystkie dotychczasowe myśli i uczucia wydały się jej teraz tak odległe i nieistotne jak strzępki marzeń sennych. Istniała tylko chwila obecna.

- Beth... - wyszeptał cicho jej imię. Nie odejmując ręki od jej stopy, usiadł z jedną nogą zgiętą w kolanie, a drugą podwiniętą. Znajdowali się tak blisko siebie, że ich pachnące winem oddechy mieszały się. Wpatru­jąc się w jej oczy, Alex powoli i z rozmysłem przesu­nął rękę wyżej, obejmując smukłą kostkę.

Zaskoczona, bez tchu, Beth usiłowała powstrzymać jego dłoń.

- Alex, nie powinieneś!... Nie możemy... Nie chcę!...

- Dobrze wiem, że pragniesz mego dotknięcia, Beth... Tak jak ja marzę o tym, byś mnie dotknęła... Dotknij mnie, Beth... Dotknij...

Nie mogła oprzeć się tej prośbie. Od dawna pragnę­ła uczynić to, o co ją teraz prosił, o co błagał. W roz­gorączkowanym umyśle pozostało tylko jedno pyta­nie: od czego zacząć?...

- Beth! - Alex wykrztusił jej imię przez zaciśnięte zę­by; oczy płonęły namiętnością. - Musisz mnie dotknąć!

Choć cichy głos rozsądku szeptał dziewczynie, że ta gwałtowność powinna budzić w niej strach, ona czu­ła jedynie przenikający ją rozkoszny dreszcz podnie­cenia, dorównującego namiętności Alexa. Uniosła drżącą rękę i przesunęła koniuszkami palców po płasz­czyznach jego twarzy, od czoła i groźnych łuków czar­nych brwi do szlachetnej linii szczęki. Obwiodła pal­cem dołek w jego brodzie i zmysłowy kontur ust. Alex przez cały czas wpatrywał się w nią, wstrzymując dech; Beth oddychała szybko i nierówno.

Pod wpływem pożądania, które niegdyś miała na­dzieję poczuć w ramionach narzeczonego, wpiła wzrok w rozchylony kołnierz koszuli Alexa i bezwstydnie wsunęła rękę pod materiał. Rozstawiła palce jak najsze­rzej, by objąć nimi jak największą powierzchnię jego ciała. Było gorące, a porastające je ciemne włoski sprę­żyste i miękkie. Czuła pod swą dłonią bicie serca Ale­xa, przypominające gwałtowny rytm tam - tamu.

- Alex... - wykrztusiła z trudem, bo strach i poczucie winy ścisnęły ją nagle za gardło, kiedy pochylił ku niej gło­wę. - Co się z nami dzieje?... Wiesz, że nie możemy się ca­łować! Nie wolno nam robić tego wszystkiego!... Zach... - Potrząsnęła głową i cofnęła się, z żalem odejmując dłoń od rozgrzanej piersi, przy której czuła się tak bezpiecznie.

Alex wyprostował się, chwycił Beth za nadgarstek i podniósł jej rękę do ust. Zaczął delikatnie całować miękkie wnętrze dłoni, aż rozkoszny dreszcz prze­biegł dziewczynie po całym ramieniu. Podniósł na nią posępne, udręczone oczy.

- O Boże, Beth! Przecież i ja wiem, że to podłe!... Ale nie mogę się powstrzymać... Boże, zmiłuj się!... Kiedy zo­baczyłem cię dziś na plaży, chciałem tylko przez chwi­lę cieszyć się twoim towarzystwem... Nie przypuszcza­łem, że zdarzy się coś podobnego! Wmawiałem sobie, że to, co wczoraj dostrzegłem w twoich oczach, było tyl­ko złudzeniem. I przysięgałem sobie, że nie zdradzę się z moimi uczuciami... Z namiętnością, która ogarnęła mnie, od pierwszej chwili gdy cię ujrzałem. I rosła z każ­dym dniem, z każdą godziną, którą spędziliśmy razem.

Nie wypuszczając nadgarstka Beth, przyciągnął ją tak blisko, że ich piersi się zetknęły.

- Gdybym nic dla ciebie nie znaczył, może łatwiej zwalczyłbym pokusę... Ale wiem, że nie jesteś wobec mnie obojętna. Wolałbym, żeby tak było! - szepnął bezradnie, po czym odsunął ją łagodnie i odwrócił się.

Beth czuła się odtrącona, samotna i nadal spragnio­na. Alex był tak blisko, a był taki nieosiągalny. Pragnę­ła go aż do bólu, a jednak to się nigdy nie stanie... Zach właśnie w tej chwili kupuje dla niej jakiś narzeczeński podarek... Tymczasem ona wcale nie pragnie Zacha­ry'ego tak jak Alexa, ciałem i duszą. Czemu? - zada­wała sobie pytanie. Przecież kochała Zacha! Kochała go już wtedy, gdy jako dziecko dreptała wszędzie za chłopcem o jasnych włosach i niezręcznych ruchach. Z pewnością to, co czuła do Alexa, było chwilowym oczarowaniem, złudą piękną i ulotną jak tęcza!

Zresztą on mówił tylko o swym pożądaniu. Nie wspomniał ani słowem o czułości, szacunku ani o miłości... Czy by to coś zmieniło, gdyby ją kochał?... Po­czuła nagle, że musi to wiedzieć.

- Alex?... - szepnęła.

Nie opowiedział. Był odwrócony bokiem, mogła tylko dostrzec krzywiznę policzka, spuszczone czar­ne rzęsy, cień posępnego uśmiechu.

- Alex, ja muszę to wiedzieć! - nalegała, zbierając całą swą odwagę i unosząc wojowniczo brodę. - Mu­szę wiedzieć, czy to, co do mnie czujesz, to tylko... po­żądanie?... Czy też... czy może mnie kochasz?...

Alex odwrócił się twarzą ku niej. Wyglądał jak ogłu­szony, jak ktoś zdezorientowany.

- Kocham cię?... - powtórzył, jakby nie pojmował znaczenia tych słów.

Czy ją kochał?... Sam nie wiedział, co czuje do Beth. Niepohamowana namiętność i chęć posiadania nie za­wsze są dowodem miłości. Pragnął jej szczęścia; po­dziwiał jej wrażliwość i lojalność; zachwycała go jej inteligencja, ciekawość życia, poczucie humoru; świa­domość, że Beth go pragnie, podniecała go w najwyż­szym stopniu. Ale czy ją kochał?... Trudno mu było to ocenić, gdyż mimo iż miał wiele przelotnych roman­sów, nie był jeszcze nigdy zakochany.

Znał jednak inną miłość - miłość rodzinną. Uwielbiał swą matkę, a Zacha pokochał od pierwszej chwili; odkąd tylko ujrzał to kruche stworzenie, owinięte w pieluszkę i krzyczące w kołysce, spragnione ciepła mamy, której już nie było... O Boże, biedny Zach!... Matka go odumarła, ojciec go nie znosił, wreszcie odebrano mu brata - je­dyną istotę, która go szczerze kochała, zanim Beth...

Alex wbił zakrzywione palce w splątaną czuprynę. A teraz ja miałbym odebrać mu miłość Beth?... O, nie! To się nigdy nie stanie!

- Nieważne, czy cię kocham, Beth, czy nie - powiedział głosem tak lodowatym i syczącym jak zimowy wiatr na wrzosowisku. - Jesteś narzeczoną Zacha. Nie możemy pozwolić, by coś podobnego znowu się powtórzyło!

Dziewczyna żachnęła się, urażona jego nieoczeki­wanie obojętnym tonem.

- Może raczy pan sobie przypomnieć, milordzie, że to nie ja łapałam pana za kostkę! To nie ja błagałam, żeby mnie pan dotknął!

- Wypowiedziałem się w imieniu nas obojga. Ty nie musisz używać słów - rzucił ostro. Jego ton i słowa ra­niły Beth jak strzały. - Twoje oczy mówią mi wszystko.

Jej zbyt wymowne oczy zwęziły się; płonęły teraz gniewem.

- Wobec tego postaram się odtąd, milordzie, nie przemawiać do pana ani oczyma, ani ustami!

...O Boże, jakaż była piękna z buńczucznie prze­krzywioną głową, z zaciśniętymi surowo wargami! Wszystkie postanowienia Alexa rozwiały się w ułam­ku sekundy. Taka dumna, taka drażliwa, taka... stwo­rzona do pocałunków! Czuł, że z jego twarzy znika ponury grymas, usta rozchylają się lekko. Pochylił się ku niej i ujrzał, że podniesiona bródka Beth opada, jej wargi stają się miękkie, uległe... i są spragnione... Zdu­mione oczy zasnuwa mgiełka namiętności...

- Wreszcie pana znalazłem, milordzie!

Alex wzdrygnął się na dźwięk nieco piskliwego gło­su Dudleya. Odwrócił się i ujrzał swego kamerdynera w odległości najwyżej dwudziestu stóp. Brnął po pia­chu nieporadnym krokiem mieszczucha. Pragnąc, by na nieposzlakowaną opinię Beth nie padł choćby cień, nawet ze strony służby - nawet ze strony Dudleya, który i tak nie pisnąłby ani słówka - lord Roth zerwał się na równe nogi i ruszył kamerdynerowi na spotka­nie; dzięki temu Beth będzie miała chwilę czasu, by w samotności zapanować nad swymi uczuciami. Alex nie mógł sobie pozwolić na taki luksus.

- O co chodzi, Dudley? Wielkie nieba, to musi być coś ważnego, jeśli osobiście wybrałeś się tu po mnie! - Zauważył lekkim tonem.

Służący nie odrywał oczu od swego chlebodawcy; zapewne wyczuł, że Beth jest czymś zdenerwowana. Najprawdopodobniej domyślił się, co się święci. Ten Dudley był stanowczo za sprytny: babskie bystre oczy i babska intuicja!

- Najmocniej przepraszam, milordzie, ale istotnie sprawa jest wielkiej wagi - zaczął kamerdyner zgryźli­wym tonem. Dyszał ciężko po niezwykłym wysiłku, na który się naraził z poczucia obowiązku. - Wysłałbym ko­goś ze służby - niechby się wspinał po tych przeklętych diunach! - gdyby nie to, że we dworze znowu straszne zamieszanie, a w dodatku pani Tavistock wyprawia brewerie!... Zresztą te gamonie z pewnością by pana nie zna­lazły, milordzie. Banda durnych, bezmózgich prostaków, jakich nigdy dotąd nie spotkałem... I mam nadzieję, że ni­gdy już nie spotkam! Od razu to panu mówiłem, milor­dzie. Stibbs nie ma pojęcia o zarządzaniu domem...

- Dudley! - przerwał mu Alex. - Twoją opinię na temat Stibbsa już znam. Bądź łaskaw przejść do naj­świeższych wiadomości. Co pani Tavistock robi w Pencarrow i skąd to zamieszanie?

- Cóż, sprawa przedstawia się następująco, milor­dzie: panna Gabrielle zniknęła. Wyjechała konno ze sta­jennym i jakoś go zdołała otumanić. Wymknęła mu się.

- Gabby znów gdzieś przepadła?

Alex odwrócił się w stronę pledu. Beth podniosła się już. Nasadziła słomkowy kapelusz na swe kaszta­nowate loki i wiązała właśnie kokardę pod brodą. Ton jej głosu wyraźnie świadczył o tym, że zniknięcie Gabby nie zrobiło na niej większego wrażenia. Kiedy wy­gładziwszy spódnicę, podniosła głowę, je; wzrok omi­nął lorda i spoczął na służącym. Była zarumieniona, ale spokojna i pozornie opanowana. Alex podejrzewał, że zachowanie przez nią zimnej krwi zależy od tego, jak daleko znajduje się ona od głównej przyczyny nie­pokoju... czyli od niego.

- Tak, panno Elizabeth - odparł spiesznie Dudley. Alex zorientował się już, że jego kamerdyner polubił Beth. Była jedną z nielicznych osób w Kornwalii, które spotkał podobny zaszczyt. - Minęła już godzina, odkąd pani siostra... straciła z oczu stajennego, a pani matka wyrabia... Chciałem powiedzieć: bardzo to przeżywa.

- Zupełnie nie rozumiem, czemu mama tak się tym przejmuje: Gabby wymykała się stajennemu setki ra­zy! Moja siostra zawsze wraca na podwieczorek, chy­ba że Zach wcześniej ją dopadnie; wtedy wspólnie wy­ruszają na kolejną przygodę. Byłoby znacznie lepiej, gdyby mama czekała na Gabby w Bookmoor, ale ona zawsze pędzi do Pencarrow i doprowadza cała służbę do rozpaczy! Chyba powinnam wrócić i jakoś ją uspo­koić, bo Stibbs będzie wściekły przez resztę dnia.

- Pani Tavistock spodziewa się, że pan wyruszy na po­szukiwanie panny Gabrielle, milordzie - wtrącił pospiesz­nie Dudley, odwracając się do Alexa. - W przeszłości pan Zachary brał to na siebie, ale dziś pojechał do St. Teath...

- Chętnie go zastąpię, jeśli dzięki temu pani Tavi­stock poczuje się spokojniejsza, Dudley. Ale wobec te­go panna Beth i ja musimy wracać do domu jak najprę­dzej. Będziesz musiał, biedaku, odnieść pled i koszyk do Pencarrow, a ja wezmę pannę Beth na swego konia.

- To całkiem zbyteczne! - zawołała Beth. Jej opano­wanie zniknęło na myśl o siedzeniu na koniu razem z Alexem. Ich ciała z pewnością będą się stykały! - Doskonały ze mnie piechur, sam wiesz - broniła się. Za nic nie dotknie go znowu! W ułamku sekundy z lodo­wego sopla przemieniał się w płomień, a ona reagowa­ła na to jak zauroczona szejkiem hurysa: w jednej chwili gotowa zapomnieć o swoim gniewie, o swych obiekcjach, o swoich obowiązkach...

- Nie bądź gąską, Beth! Spacer będzie trwał trzy razy dłużej. Konno zajedziemy do Pencarrow w kil­ka minut - przekonywał ją Alex. Ta niewinna uwaga skrywała informację, że będą siedzieć blisko siebie tylko przez chwilę. Nie powinna zatem obawiać się grzesznych pokus na końskim grzbiecie! Beth ogarnę­ła irytacja, a równocześnie miała ochotę roześmiać się jak szalona na myśl o takim zabezpieczeniu przed wy­buchem namiętności.

- Oczywiście - wymamrotała, czując, że usta już się jej wyginają i w każdej chwili może wybuchnąć histe­rycznym śmiechem. Widać obsesja na punkcie Alexa przeradza się w demencję! - Pojadę z tobą, ale szkoda mi biednego Dudleya: będzie musiał taszczyć to wszystko, w dodatku po piachu! Dla kogoś nieprzyzwyczajonego to bardzo duży wysiłek.

- Jestem ogromnie wdzięczny za łaskawe współczu­cie - rozczulił się kamerdyner, rzucając swojemu pa­nu spojrzenie pełne urazy.

- Przyprowadzę konia. Zacznij zbierać jedzenie i sztuć­ce do koszyka, Dudley! - polecił Alex, odpowiadając po­błażliwym uśmiechem na to spojrzenie spode łba.

Dudley zrobił, co mu kazano, lord Roth zaś poszedł po konia. Beth przyglądała się, jak Alex odwiązuje ogiera i głaszcząc jego czarne, lśniące boki, uspokaja go i zmusza do posłuchu. Jedno dotknięcie jego ręki - myślała - starczy, by uspokoić ogiera. Alex cudownie sobie radzi ze zwierzętami... i z kobietami. Dla dobra nas wszystkich: mojego, Zacha i Alexa - muszę być sil­na i oprzeć się talentom tego pogromcy!

- No, wskakuj, Beth! - powiedział Alex, podprowa­dziwszy konia. Obejmując ją w pasie dużymi, zręczny­mi dłońmi, bez trudu podsadził ją na siodło. - Dobrze! Otocz kolanem łęk i mocno się trzymaj. Posłużę ci z tyłu jako podpórka, więc możesz się nawet zdrzem­nąć jak dziedzic na niedzielnym kazaniu!

Dziewczyna nagrodziła żarcik słabym uśmiechem, a potem zebrała wszystkie siły, przygotowując się na nieuchronne zetknięcie z Alexem, gdy ten wsiądzie na konia. Mięśnie jego ud zacisnęły się lekko wokół jej bio­der. Czuła na plecach dotyk jego gorącej piersi. Sięgnął przez jej ramię po cugle. Gdy je pochwycił, znalazła się w jego objęciu. Było gorzej, niż przypuszczała - jazda do Pencarrow będzie najbardziej wyrafinowaną torturą!

- Trzymasz się mocno, Beth? - spytał cicho z usta­mi tuż przy jej uchu; pachnący winem oddech muskał jej policzek jak letnia bryza.

- Jak tylko mogę - odparła z lekkim westchnieniem. Dudley popatrzył za odjeżdżającą w towarzystwie Cienia parą i potrząsnął posępnie głową.

- Nieszczęście wisi na włosku, skrzydlaci przyjacie­le - zwrócił się do mew, które sfrunęły znowu na pia­sek, gdy psa już nie było. - Zapamiętajcie moje słowa: nim lato minie, bracia wezmą się za łby! - Westchnął z rezygnacją. - Szkoda, że tak lubię ich obu!... Aleśmy się wpakowali w kabałę!

Przewiesił sobie koszyk przez jedno ramię, zwinię­ty pled wetknął pod drugie i bez entuzjazmu ruszył z powrotem do Pencarrow i jego irytującego persone­lu, z półgłówkiem Stibbsem na czele. Tym razem jed­nak Dudley miał na głowie poważniejsze sprawy niż roztrząsanie wiecznych pretensji do majordoma.

8

Poczucie winy przytłaczało Beth jak zdobyte z cu­dzą krzywdą skarby, a serce ciążyło jej jak trzydzieści judaszowych srebrników. Zachary pojechał do miasta, by kupić jej prezent... a ją tymczasem ogarnęła chęt­ka, by całować się z jego bratem! Omal nie zdradziła narzeczonego tym pocałunkiem, a kto wie, do czego by jeszcze doszło, gdyby nie zjawił się Dudley!...

- Głowa mi pęka, Lizzie - jęczała żałośnie pani Ta­vistock. - Chyba zażyję kropelkę laudanum w kieli­szeczku wina... Może pozwoli mi to dotrwać chwili, gdy lord Roth powróci z Gabby. On ją odnajdzie, prawda?

Matka Beth leżała - jak więdnący kwiat - na kana­pie w błękitnym saloniku w Pencarrow. Jedna jej rę­ka zwisała aż do podłogi, drugą przyciskała do piersi mokrą od łez chusteczkę. Drobinki kurzu tańczyły w smudze prażącego słońca, które wtargnęło przez szparkę w aksamitnych portierach. Skwarne popołu­dnie wlokło się bez końca; ani Alex, ani nikt ze służą­cych - zwolnionych przez Stibbsa od codziennych obowiązków i przydzielonych do ekipy ratowniczej - nie wracał z odnalezioną Gabby.

Elizabeth siedziała obok kanapy i koiła matczyne ner­wy solami trzeźwiącymi i wodą lawendową, ale myśli jej błądziły daleko. Nie towarzyszyły jednak zaginionej siostrzyczce, tylko człowiekowi, który jej poszukiwał. Zegar na kominku wybił siódmą. Dziewczyna zmarsz­czyła czoło; zbudził się w niej niepokój o los Gabby.

- Zaraz powiem Sadie, żeby ci przyniosła laudanum, mamusiu - oznajmiła nagle, podniosła się i wyszła z pokoju. Nie ośmieliła się zadzwonić na służbę, gdyż z pewnością zjawiłby się wówczas Stibbs i skarciłby ją, że zawraca mu głowę takimi głupstwami, kiedy służba ma pełne ręce roboty! Stibbs nie przejmował się nerwami pani Tavistock: zbyt dobrze już je poznał.

- Jakaś ty kochana, Lizzie - szepnęła matka za od­chodzącą.

Beth zeszła ze schodów i udała się korytarzem do sąsiadującego z kuchnią schowka, w którym przecho­wywano lekarstwa. O tej porze Sadie była zajęta przy­gotowywaniem kolacji, więc dziewczyna postanowiła jej nie przeszkadzać: sama postara się o laudanum. Matka nie była zachwycona, gdy wyręczała w ten spo­sób zapracowaną służbę; prorokowała, że córka nigdy sobie nie poradzi z prowadzeniem domu: podwładni będą jej zawsze wchodzić na głowę! Beth jednak nie mogła pojąć, czemu ma siedzieć bezczynnie, jeśli Bóg dał jej zdrowe ręce i nogi?

Zbliżając się do kuchni, usłyszała dochodzące stamtąd głosy - przyciszone, niespokojne; wszyscy mówili rów­nocześnie. Przyspieszyła kroku, a strach zaatakował ją jak natrętny żebrak. Gabby musiało się przydarzyć coś złego! Otwarła drzwi i znalazła się w kuchni. Kilku sta­jennych i Alex rozprawiali o czymś z Sadie i Stibbsem.

- Co się stało? - spytała ostro. Zatrzymała się tuż za progiem, bo nogi wrosły jej w ziemię. Wszystkie twarze zwróciły się ku niej - ujrzała na nich zaskoczenie, niepo­kój i troskę. Zauważyła, że wszyscy mężczyźni, którzy wyruszyli na poszukiwanie Gabby (włącznie z Alexem), obsypani byli czymś w rodzaju pudru, używanego nie­gdyś przez ojca do peruk. Potem uświadomiła sobie, że tak właśnie wyglądali górnicy, wracający do domów po pracy w szybie; byli pokryci osadem, tworzącym się w zakwaszonym powietrzu kopalń cyny.

Beth z przerażeniem spojrzała w oczy Alexa.

- Co z Gabby?... - spytała ledwo dosłyszalnym szep­tem.

Lord Roth odłączył się od grupy osób, które zasko­czyło pojawienie się Beth. W dwóch susach był już przy niej. Ujął ją mocno pod łokieć i wyprowadził na korytarz. Zamknął za nimi drzwi, obrócił dziewczynę twarzą ku sobie i zacisnął mocno ręce na jej ramionach.

- Prawdopodobnie Gabby zabłądziła w kopalni cy­ny, Beth. Znaleźliśmy jej kuca w pobliżu wejścia; wi­dać też, że niedawno ktoś tam wchodził: w błocie są wyraźne ślady małych nóżek. Weszliśmy do środka, ale bez latarek niczego nie mogliśmy dojrzeć w ciemnym korytarzu. Zostawiłem tam jednego z moich ludzi - a nuż dziewczynka się zjawi? - a z resztą wróciłem po niezbędny sprzęt. - Urwał, czekając na jej reakcję.

Gdy minął pierwszy szok i gwałtowny ból na myśl o przerażeniu siostrzyczki, zagubionej w nieprzenik­nionej ciemności, Beth zebrała wszystkie siły, pragnąc pomóc w odnalezieniu Gabby. Postanowiła nie myśleć o innej, strasznej ewentualności. Nie będzie też zasta­nawiać się nad tym, co skłoniło siostrzyczkę do zapusz­czenia się w wilgotne korytarze starej kopalni. Podej­rzewała, że podatne na sugestię dziecko wyruszyło na poszukiwanie skrzatów: ogarnął ją gniew, starała się jednak zdławić go. Przyjdzie pora na szukanie winowaj­ców, gdy Gabby odnajdzie się - cała i zdrowa!

- Dzięki, Alex, że powiedziałeś mi o wszystkim bez ogródek - odezwała się, unosząc z determinacją bro­dę. Dostrzegła ulgę na twarzy mężczyzny i podniosło ją to na duchu, że wyraźnie zaimponowała mu swoim opanowaniem. - Jakie macie plany? Z pewnością wiesz już od służby, że w każdej kopalni jest wiele koryta­rzy i że ciągną się całymi milami. Musiałeś też zauwa­żyć, że ściany starych kopalń są w fatalnym stanie.

Starała się zachować zimną krew, ale gdy wspo­mniała o krętych korytarzach, wijących się pod ziemią we wszystkich kierunkach, oraz o dużym prawdopo­dobieństwie zapalenia się ścian, przebiegł ją dreszcz trwogi. Kto wie, gdzie w tej chwili znajduje się bied­na Gabby... czy nie jest ranna!...

Ponieważ dłonie Alexa nadal spoczywały na ramionach Beth, poczuł, jak zadrżały jej sztywno wyprostowane ple­cy. Chcąc dodać dziewczynie odwagi, objął ją i powiedział:

- Mamy dość ludzi: wystarczy na przeszukanie wszyst­kich korytarzy. Wymyśliliśmy już kilka sposobów, żeby nikt inny nie zabłądził. Warto by pogadać z górnikami, którzy pracowali w tej właśnie kopalni: znają z pewnoś­cią wszystkie zakamarki. Ale do tej pory nikogo...

- Zach! - wykrzyknęła w nagłym olśnieniu Beth. - Kiedy był chłopcem, ciągle włóczył się po kopalniach. Dziadek mu oczywiście surowo zabraniał... Nieraz zdrowo oberwał za te wędrówki! Może pamięta tę ko­palnię i podpowie nam, gdzie Gabby się schowała? A w każdym razie będziemy pewni, że nie pominęli­śmy żadnego kącika, w którym spłakane dziecko mog­ło zwinąć się w kłębuszek i zasnąć.

- I bez tego domyśliłem się, że chcesz mieć go przy sobie - oświadczył Alex z obojętnym wyrazem twarzy. - Już posłałem po niego Dudleya.

- Wiesz dokładnie, gdzie on teraz jest? - spytała zdu­miona Beth. - O tej porze pewnie je kolację w gospo­dzie „Pod Końskim Łbem”... Czy tam posłałeś Dudleya?

- Niczego nie wiem dokładnie - odparł Alex, uni­kając jej wzroku - ale jestem pewien, że Dudley dopy­ta się o niego.

Dziewczyna ściągnęła brwi.

- Doprawdy nie rozumiem, co go tak długo zatrzy­muje w mieście! Kupienie prezentu dla mnie zajęło mu najwyżej kilka minut... Wspomniał też, że potrzebuje nowych rękawiczek... Pewnie znowu natknął się na ja­kiegoś znajomka... poprzednio też domyśliłeś się, że tak będzie... i zagadał się beztrosko przy kufelku pi­wa, szelma! Ale jego pomoc naprawdę się nam przy­da, choć za nim samym w tej chwili nie tęsknię... - Beth urwała. Krytykowanie Zachary'ego w rozmowie z jego bratem wydało się jej szczytem nielojalności.

- Jak tam twoja matka? - spytał Alex, zmieniając nagle temat.

- Właśnie szłam po laudanum dla niej. Dam jej spo­rą porcję i miejmy nadzieję, że będzie spała aż do po­wrotu Gabby. Gdyby się dowiedziała, jak naprawdę wygląda sytuacja, dostałaby ataku histerii! Kiedy tyl­ko mama zaśnie, zostawię przy niej służącą i pojadę za wami do kopalni. Proszę, nie próbuj mi tego odra­dzać - dodała pospiesznie i w błagalnym geście in­stynktownie dotknęła dłońmi jego torsu. - Muszę tam być! Gabby będzie mnie potrzebowała!

Alex spojrzał na drobne ręce dotykające jego piersi i mimo sytuacji, w jakiej się znajdowali, przeszyło go wspomnienie tej chwili na plaży, kiedy Beth wsunęła mu pod koszulę drżące, ciepłe palce. To nieśmiałe, a za­razem pełne ciekawości zmysłowe dotknięcie było tak uwodzicielskie w swej nieświadomości, że podnieciło go o wiele silniej niż pieszczoty doświadczonej kurtyzany.

Beth cofnęła nagle dłonie. Alex podniósł na nią oczy i ujrzał wyryte na jej delikatnej twarzy poczucie wi­ny. Zapłonął w nim gniew na Zacha: zaręczony z tą niezwykle subtelną i piękną dziewczyną miał czelność zaniedbywać ją dla jakiejś kochanicy! Czy Zach naprawdę zasługiwał na lojalność Beth, na jej miłość?... I czy Beth nadal dręczyłyby wyrzuty sumienia, gdyby dowiedziała się o Tess?...

- Muszę zaraz wracać do mamy. - Głos Beth prze­rwał potok myśli, dręczących go od porannego spo­tkania na plaży. Dziewczyna nie patrzyła mu w oczy.

- Jeśli mnie zbyt długo nie będzie, znów zacznie się niepokoić. - Zawahała się na chwilę, rzuciła Alexowi ukradkowe spojrzenie i wyminąwszy go, ruszyła w stronę sąsiadującej z kuchnią apteczki.

- Zostawię jednego z ludzi, żeby zaprowadził cię do nas, kiedy już będziesz gotowa - rzucił jej na odchodnym.

Beth, z ręką na klamce, odwróciła się lekko. Do­strzegł cień długich rzęs na bladym policzku.

- Dziękuję, Alex - powiedziała i znikła.

Dudley wymachiwał batem nad grzbietem deresza, klnąc, ile wlezie. Wszystkie jego wykrzykniki ginęły w podmuchach wiatru. Rozwichrzone, miedziane wło­sy służącego przypominały płonącą na wietrze pochod­nię. Pot ściekał mu z czoła, unoszące się w powietrzu drobinki pyłu wpadały mu do oczu i ust. Strzepnął za­bitego komara - krwiopijcę z czoła, drugiego z policz­ka... potem wzdrygnął się z obrzydzenia i otarł lepkie ręce o białe spodnie.

To nie jest zajęcie dla szanującego się kamerdynera!

- dumał posępnie. Powinienem teraz spokojnie praso­wać chustki na szyję jego lordowskiej mości, żeby by­ły gotowe, gdy zasiądzie do toalety przed kolacją. Tymczasem zamiast tego pędzę jak szalony po kornwalijskim pustkowiu - w dodatku w taki upał! - by wyciągnąć Zachary'ego Wickhama z objęć kochanki!

Dudley nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny w ob­liczu powierzonego mu zadania. I nigdy jeszcze nie był taki brudny!... Cóż, okoliczności zmusiły go do tego, by gnał otwartą dwukółką na złamanie karku - a w ta­kiej sytuacji trudno być wytwornym! Rozumiał jed­nak dobrze, czemu lord Roth polecił odszukać brata właśnie jemu, a nie któremuś z tych fagasów z Pencarrow! Prawdę mówiąc, pierś kamerdynera wzbiera­ła dumą na myśl o zaufaniu, jakie okazał mu jego pan: wysłał go z wiadomością do Zachary'ego, wiedząc do­skonale, że Dudley nie piśnie ani słówka o tym, co zo­baczył i usłyszał. Wielka szkoda, że taki dowód zaufa­nia łączył się z tak niewdzięcznym zadaniem!

W końcu służący i deresz dotarli do miasteczka; koń szedł teraz truchtem. Lord Roth nie wiedział dokładnie, gdzie znajduje się domek owej damy... Na podstawie kil­ku napomknień brata wyrobił sobie dość mętne pojęcie o lokalizacji tego budynku. Skutkiem tego Dudleyowi przyjdzie teraz poniżyć się jeszcze bardziej: musi zatrzy­mać się w gospodzie „Pod Końskim Łbem” i zasięgnąć języka. Oberżysta zaś, w zależności od swego charakte­ru i chwilowego nastroju, równie dobrze może poinfor­mować go ochoczo, gdzie znajduje się owo „gniazdko miłości”, jak i wyrzucić go na zbity pysk.

Zresztą po odnalezieniu owego domku czekała Dudleya jeszcze cięższa próba: musi przeszkodzić bratu milorda w najmniej odpowiedniej chwili! Bóg raczy wiedzieć, czym pan Zach i owa panienka będą zajęci, gdy Dudley zastuka do ich drzwi... (Choć, prawdę mó­wiąc, Dudley też nie był święty i przemknęło mu przez myśl wiele bulwersujących możliwości.)

Na szczęście, oberżysta okazał się dobrodusznym jegomościem i bez ociągania się udzielił Dudleyowi niezbędnych informacji. Kamerdyner, podniesiony na duchu tym sukcesem, ruszył w dalszą drogę w nieco lepszym nastroju.

Stojący na północnych obrzeżach miasta domek po­chodził jeszcze z czasów królowej Elżbiety; otoczony był bujnym ogrodem, w którym panował malowniczy chaos. Dudley wyskoczył z dwukółki i uwiązał spie­nionego konia do jednego z palików solidnego płotu otaczającego posesję. Szczupłą, piegowatą ręką przy­gładził rude włosy i obciągnął surdut. Potem otworzył furtkę i po wyłożonej kamykami dróżce podszedł do drzwi domku; ocieniały je pędy pnącego się po drabin­kach kapryfolium. Westchnął głęboko i zastukał.

Przez chwilę czekał, wybijając nogą niespokojny rytm na kamiennych płytach ganku. Słyszał brzęcze­nie pszczół, krążących leniwie po ogrodzie, i pukanie dzięcioła, stukającego dziobem w pobliskie drzewo. Dźwięki te działają zazwyczaj kojąco... ale nie dziś i nie na Dudleya! Kiedy minęło kilka minut i nikt nie otwierał, kamerdyner udał się na tyły domu; przez otwarte wrota stajni ujrzał jabłkowitego ogiera Zacha Wickhama obok siwej klaczy. Wrócił więc do drzwi frontowych. Zastukał ponownie, tym razem mocniej.

Znów minęło kilka minut. Dudley zawzięcie gryzł dolną wargę. Musi zobaczyć się z Zacharym! To prze­cież sprawa życia lub śmierci! Choćby mu przyszło włazić przez okno - wlezie, do licha!... Ale może drzwi są otwarte?... Ujął klamkę i poruszył nią ostrożnie. Nie były zamknięte! Ale - o Boże - co dalej?!

Nagle drzwi rozwarły się z piskiem. Dudley z wes­tchnieniem ulgi przekonał się, że nie wpadnie wprost na złączoną w namiętnym uścisku parę. I nagle dech mu za­parło na widok stojącej przed nim istoty. Złote włosy, jak promienna aureola, otaczały delikatną twarzyczkę w kształcie serca. Wpatrujące się w przybysza chabrowe oczy były nieśmiałe i dziwnie bezbronne. Pokryte kro­pelkami potu ramię wysunęło się z barwnej, kwiecistej kapy, którą piękna zjawa owinęła się i którą przytrzy­mywała różanymi, drobnymi jak u dziecka paluszkami.

- Czego pan sobie życzy? - spytała cichym, trwożnym głosem.

Dudley usiłował zebrać myśli. Nie spodziewał się, że kochanica Zacha będzie wyglądała tak niewinnie, młodo i delikatnie.

- Muszę... muszę zobaczyć się panem Zacharym Wickhamem - wydukał. Usiłował ponad nagim, roz­praszającym jego myśli ramieniem zajrzeć do znajdu­jącego się za dziewczyną pomieszczenia. Panowała tam zupełna cisza, nie dostrzegł żadnego ruchu. Żaden cień nie przemknął po leżącym na podłodze szkarłat­nym dywanie. Dziewczyna uniosła rezolutnie głowę, zbierając odwagę do wypowiedzenia wierutnego kłamstwa; kochanek polecił jej, by nie zdradziła jego obecności. Dudley dodał pospiesznie:

- Mam dla niego pilną wiadomość od brata.

Oczy młodej kobiety rozszerzyły się, a przypomi­nające pączek róży usta otwarły ze zdumienia. Tym razem zza jej pleców dobiegł jakiś odgłos; ktoś się po­ruszył, skrzypnęło łóżko, zaszeleścił materiał... Bez wątpienia Zachary Wickham wciągał spodnie.

- W porządku, Tess, możesz go wpuścić! - rozległ się znany Dudleyowi głos.

Dziewczyna odsunęła się i otwarła drzwi na oścież, po czym podreptała do łóżka i skuliła się na stłamszonej pościeli. Z trudem odrywając oczy od zwiewnej istoty, którą zwano Tess (zupełnie nieodpowiednie dla niej miano!), Dudley wkroczył do wnętrza i zwrócił się do brata swojego pana; młodzieniec stał obok łóż­ka i zapinał koszulę. Kamerdyner zauważył, że zapach kapryfolium unosił się w całym domu.

- Mam nadzieję, że to coś ważnego, Dudley - powiedział Zach; jego złote włosy przypominały lwią grzywę, a w brązowożółtych oczach pojawiły się groźne błyski.

- O tak, proszę pana! Chyba pan nie przypuszcza, że lord Roth wysłałby mnie, gdyby sprawa nie była naglą­ca?... A i tak znalazłem się w wyjątkowo niezręcznej sy­tuacji... Przepraszam najmocniej, że zakłóciłem panu... miłe spotkanie - bełkotał Dudley, przestępując z nogi na nogę. - Chodzi o pannę Gabrielle. Zabłądziła w...

Wybuch śmiechu Zacha podziałał rozstrajająco na delikatne nerwy kamerdynera i odebrał mu komplet­nie mowę.

- Wielki Boże, Dudley! Tylko o to chodzi? Gabby nie raz i nie dwa zabłądziła tego lata na wrzosowisku. Niewiarygodne! Alex tak się przejął jej wybrykiem, że chce mnie z tego powodu wyciągnąć od Tess?! Przecież dobrze wie... - Oczy mu się zwęziły. - A może on?...

Dudleyowi nie podobał się podejrzliwy grymas, który wykrzywił nagle twarz młodzieńca.

- Nie rozumie pan, co się stało! Tym razem panna Gabrielle zabłądziła w kopalni cyny. Nie było jej ni­gdzie na wrzosowisku. Potem ktoś natknął się jej ko­nia: był uwiązany do krzaka w pobliżu kopalni. Zna­leziono też ślady stóp panienki: prowadzą do...

- Dość! - wykrztusił Zachary. Krew odpłynęła mu ze zmienionej twarzy, rysy nagle wyostrzyły się. - Ro­zumiem, że czas nagli; ruszam natychmiast. Czy mo­żesz mi powiedzieć, która to kopalnia, żebym mógł od razu tam pojechać? - Ubierał się już pospiesznie, każ­dy jego ruch był oszczędny i celowy.

Spojrzenie służącego powędrowało w kierunku łóż­ka; zerknął przelotnie na Tess. Ona także była blada jak płótno.

- Lord Roth sporządził dla pana mapkę. Przy pań­skiej znajomości terenu z pewnością zorientuje się pan od razu, o którą kopalnię chodzi. - Sięgnął do kieszeni spodni, wyciągnął złożoną kartkę i podał Zachary'emu. Ten pochwycił papier, pospiesznie go rozwinął i przyjrzał się odręcznemu szkicowi. Po chwili odrzu­cił arkusik, mówiąc ponuro:

- Dobrze wiem, gdzie to jest. - Przysiadł na skraju łóżka, by wciągnąć buty. - Pewnie szukała skrzatów - mruknął. - Bóg mnie skarze, jeśli jej się coś stanie!...

Tess kojącym ruchem położyła rękę na ramieniu kochanka.

- Znajdziesz ją, Zach! Nie wmawiaj sobie, że to twoja wina!

- Kogóż innego mógłbym winić, Tess?... - Mężczy­zna wstał. Oczy kochanków spotkały się na moment. Było to spojrzenie tak namiętne, tak intymne, że zaże­nowany Dudley odwrócił się. Zach wyminął go i ruszył ku drzwiom, nie rzuciwszy nawet słowa pożegnania.

Kamerdyner wiedział, że powinien wyjść za nim, nie oglądając się na dziewczynę, skuloną na łóżku jak wystra­szony kotek. Nie mógł się jednak oprzeć pokusie. Dopie­ro co spotkał Tess, a już budziła jego ogromne współczu­cie i dręczył go niepokój o nią; wiedział, jak niepewna jest pozycja utrzymanki, zależnej od kaprysu kochanka.

Odwrócił się więc, by spojrzeć na nią. Utkwiła wzrok we drzwiach, przez które wybiegł przed chwi­lą Zachary. Nieruchome, dziecinne oczy przepełniała miłość i nadzieja. Dudley ujrzał w nich nierealne ma­rzenia, których dziewczyna czepiała się kurczowo. Po chwili spojrzała na niego tak, jakby dobrze wiedziała, że ją obserwuje; wówczas pod powłoką naiwnej wia­ry dostrzegł ogromne znużenie: tak bardzo się stara­ła, tak zaciekle walczyła o okruch szczęścia, który zdo­łała skraść z bogatego stołu Fortuny!...

Serce Dudleya ścisnęło się z żalu: przeczuwał, że Tess nie zdobędzie nic więcej prócz tej odrobinki. Romans z bratem lorda Rotha nie mógł zakończyć się szczęśliwie: kochanek stał o tyle wyżej od niej! Tess kochała go; mi­łość widniała na jej obliczu równie wyraźnie, jak piegi na twarzy Dudley a. Być może i pan Zachary ją kochał. Ale sama miłość to zbyt mało w tym wyrachowanym świe­cie, gdzie liczy się tylko pozycja społeczna i pieniądze.

- Wszystko dobrze się skończy - powiedziała Tess.

Zatopionego w myślach służącego zaskoczyły jej ci­che słowa. Spojrzał na dziewczynę i dostrzegł, jak dzielnie uśmiechają się jej słodkie usta. Ciekawe, czy miała na myśli trudną sytuację Gabby, czy własną?...

- Mam nadzieję, że tak będzie - odparł. Tak gorąco życzył obu dziewczętom, by wyszły cało z opresji, że jego słowa nabrały mocy. - Pragnę tego z całego serca. - Powiedziawszy to, odwrócił się i wyszedł, przeklina­jąc owo głupie serce, o którym właśnie wspomniał. By­ło za miękkie, jak u kobiety!... I zanadto go bolało.

Wejście do kopalni wyglądało jak żarłoczna paszcza, gotowa pochłonąć każdego, kto ośmieliłby się zajrzeć do mrocznej, wilgotnej czeluści. Beth stała tuż przy nim, sztywno wyprostowana, z ramionami kurczowo zaciśnię­tymi na piersi, jakby mogły zagrodzić obawie i trwodze drogę do jej serca. Obok Elizabeth stał Henry, chłopak stajenny. Oboje wpatrywali się w szeroki na trzy albo cztery stopy otwór, mozolnie wykuty przed laty w gra­nitowym zboczu przez żądnych złóż cyny górników.

Beth wiedziała, że zaraz za wylotem wykuty ludz­ką ręką tunel rozszerza się, a sklepienie podwyższa tak, że mężczyzna średniego wzrostu może tam stać wyprostowany. Alex musi jednak przemierzać wąskie, kręte korytarze ze schyloną głową.

Kiedy Beth i Henry dojechali do kopalni, Jem, ostatni z grupy ratowników z Pencarrow, czekał już na nich niecierpliwie z poleceniem od Alexa, by pod żadnym pozorem nie wchodzili do kopalni! O ile Zach się zja­wi (to sformułowanie zdziwiło Beth: jakże Zach mógł­by nie przyjechać?!), powinien zaczekać do powrotu Alexa i nie wyruszać samotnie na poszukiwanie Gabby. Może do tego czasu odnajdą już dziewczynkę i będą Z nią wracać?... wówczas Zach narażałby życie bez po­trzeby. Poza tym poszukiwanie w pojedynkę jest znacz­nie bardziej ryzykowne: w grupie o wiele bezpieczniej.

Beth uznała słuszność rozumowania Alexa, ale bar­dzo wątpiła, czy narzeczony zastosuje się do polecenia brata. Zachary ubóstwiał Gabby, więc nie będzie cze­kał z założonymi rękami, aż inni ją ocalą... tym bardziej, że znajomość terenu ogromnie ułatwiała mu zadanie.

Robiło się coraz ciemniej; szkarłatna smuga zacho­du odcinała się na horyzoncie, uwydatniając nieregu­larne kontury gęsto porosłych kępami paproci wrzo­sowisk. Beth zadrżała, zbierając całą odwagę przed spotkaniem z lodowatą, nadciągającą od morza mgłą i usiłując zapomnieć o swej urazie do Zacha.

Czemu nie chciał jej słuchać?... Dobrze wiedziała, że w główce Gabby zaczną roić się stwory z legend Pye'a i że dziewczynka nie będzie mogła zasnąć, dumając o skrzatach. Ale nawet ona - jej siostra - nie przypusz­czała, że Gabby odważy się wkroczyć na tak niebezpiecz­ny teren w pogoni za bandą tych piekielnych duszków!

Beth zacisnęła usta. Cóż za bezmyślność ze strony Za­cha - upierać się przy tym, by Gabby słuchała opowie­ści bajarza! Nie, to nie była bezmyślność, tylko zbrodni­cza nieodpowiedzialność!... I z jaką arogancją odrzucił jej zastrzeżenia, nazwał ją zrzędą!... Ostatnio Zach w ogóle zachowywał się dziwnie. Chester Hayle wymagał od wnuka konsekwencji i odpowiedzialności. Teraz, gdy dziadek umarł, Zach upaja się widać wolnością i władzą, nie potrafiąc zrobić z nich właściwego użytku.

Bywał też ostatnio roztargniony i humorzasty, co zbudziło w niej podejrzenia, że nie tylko przyjazd bra­ta był przyczyną jego zmiennych nastrojów. Zresztą, bez względu na przyczyny, jej cierpliwość w stosunku do narzeczonego była już na wyczerpaniu!

Beth próbowała się opanować. Przyrzekła sobie, że nie będzie teraz o tym myśleć. W tej chwili ważna jest tylko Gabby! Jeśli jej nie odnajdą, cała radość uleci z ich życia. Ból po stracie siostrzyczki zdławi wszelkie inne uczucia, nawet urazę i gniew. Nawet namiętność.

Nie zwracając uwagi na zdziwienie Henry'ego, dziewczyna uniosła twarz ku ciemniejącemu niebu i utkwiła wzrok w pierwszej bladej gwiazdce, która miała odwagę zmierzyć się z blaskiem zachodzącego słońca. Gdyby to była czarodziejska gwiazda, spełnia­jąca ludzkie życzenia, Beth błagałaby ją teraz, by na­miętność, która ogarniała ją na widok Alexa, którą wzniecała jego bliskość, a nawet myśl o nim, rozkwi­tała w niej tylko dla Zacha. Jej narzeczonego.

Jednak to, co czuła do Alexa, nie było wyłącznie na­miętnością. Na samą myśl o tym, że znajduje się on w głębi starej kopalni, że w każdej chwili mogą zawa­lić się na niego podparte przegniłymi stemplami ścia­ny, krew ścinała się jej w żyłach. Z niezwykłą jasnoś­cią pojęła, że jeśli Alexa spotka jakieś nieszczęście, ona również zostanie okaleczona na zawsze.

W dali rozległ się tętent końskich kopyt; przybierał wciąż na sile. Elizabeth odwróciła się i ujrzała jeźdźca, gnającego przez wrzosowisko na złamanie karku. Poły surduta powiewały na wietrze. Jasne włosy w ostatnich promieniach słońca lśniły złotoróżową barwą. Zach!

Wpatrywała się w nadjeżdżającego; w głowie miała kompletny zamęt. Była rada, że Zach przybywa na ra­tunek Gabby, ale nadal czuła do niego urazę. Jednak mimo gniewu na narzeczonego, mimo rosnącego z każdym dniem uczucia do Alexa, ogarniało ją prze­rażenie na myśl, że Zachary zniknie w głębi kopalni. W groźnych czeluściach przebywało już dwoje jej bli­skich... Miała nadzieję, że narzeczony posłucha głosu rozsądku i zaczeka na zewnątrz do powrotu brata.

Zach ściągnął cugle i zeskoczył z konia, wołając na Henry'ego, by się nim zajął. Kiedy stajenny podbiegł, Zachary rzucił mu lejce, po czym ruszył żwawo w stronę Beth, zdzierając po drodze surdut i ciskając go na ziemię. Jego twarz zastygła w grymasie ponurej determinacji, w zmrużonych oczach płonęło jakieś gwałtowne uczucie. Beth rozpoznała je: był to wście­kły gniew. Czyżby na siebie samego?...

- Jak długo już tam siedzą? - spytał chrapliwym, urywanym głosem. Nie spojrzał ani razu na narzeczo­ną, wpatrywał się w wejście do kopalni. Był mocno Zaczerwieniony po galopie przez wrzosowisko. Pot perlił mu się na górnej wardze, koszula przylgnęła do mokrej piersi. Gniew Beth nieco złagodniał. Gnany niepokojem o Gabby Zach najwyraźniej zjawił się w wielkim pośpiechu. Stał blisko niej, poczuła zapach potu... i kapryfolium. Jej mózg zarejestrował to dzi­waczne zestawienie woni, ale natychmiast o nim za­pomniała.

- Weszli do środka chyba przed godziną. Straciłam poczucie cza...

- Niech to szlag! - zaklął Zachary. - Pogubili się pewnie ze szczętem i łażą w kółko! Wchodzę. Henry, dawaj latarkę!

Dziewczyna wsparła się pod boki i zagrodziła mu wejście.

- Alex kazał ci powiedzieć, żebyś zaczekał. Jeśli znajdą Gabby...

Zach spojrzał wreszcie na nią, ale tak, jakby całkiem zwariowała” czyżby sądziła, że powstrzyma go od wejścia?!

- Nic mnie nie obchodzi, co mówi Alex! Wchodzę i już. Odsuń się, Beth!

Znów ogarnął ją gniew, tym silniejszy, że podsyca­ły go bezsilność i trwoga. Poruszyła gwałtownie gło­wą; ich twarze niemal się zetknęły.

- Nigdy nie słuchasz, co kto inny mówi! Rozumiem jeszcze, że mnie lekceważysz, bo jestem kobietą... ale twój brat to mężczyzna, w dodatku o wiele starszy i mądrzejszy od ciebie!

Zachary zacisnął szczęki, na policzku zadrgał mu mięsień.

- Nie tracisz czasu, Beth! - warknął. - Musisz mi od razu rzucić w oczy, że to ja jestem - wszystkiemu wi­nien, co?!

Dziewczyna pogardliwie uniosła brwi.

- A jesteś bez winy?...

- Byłem pewny, że bajdy Pye'a nie zaszkodzą Gab­by! Skąd mogłem wiedzieć...

- Ostrzegałam cię, ale nie chciałeś mnie słuchać.

- Wiedziałaś, że ruszy na poszukiwanie skrzatów?! Nie wmówisz mi tego! - odburknął.

- Nie przyszło mi to nawet do głowy. Nie wiedzia­łam, co zrobi, ale miałam przeczucie...

Zach prychnął pogardliwie.

- Miałaś przeczucie! Co za bzdura! Gdybyśmy słu­chali każdej baby, która ma przeczucie, ładnie by świat wyglądał!

Beth tupnęła nogą.

- Dlaczego okazujesz mi tyle wzgardy? Dlaczego nie przyznasz, że miałam rację?!

- A więc o to ci chodzi? - spytał zjadliwie Zachary.

- Kiedy ci powiem „tak, Beth, miałaś świętą rację”, bę­dziesz wreszcie zadowolona?

Strach i napięcie zmogły doszczętnie opanowanie Beth; z oczu trysnęły jej łzy. Przełknęła z trudem śli­nę i wykrztusiła:

- Oczywiście, że nie będę! Jakżebym mogła, póki Gabby się nie znajdzie?... - Głos jej drżał, łzy lały się strumieniami po policzkach. - Tak się o nią boję, Zach! Przecież ją kocham... Co będzie, jeśli jej nie od­najdziemy?... Nie zniosę...

Przez zasłonę łez dostrzegła, że wyraz twarzy narze­czonego zmienia się. W miejsce gniewu pojawiło się na niej współczucie; miodowe oczy zamglił ból. Zach uniósł ramię i zanurzył długie palce we włosach; ten gest stanowił oznakę jego udręki lub niepokoju. Potem ob­jął nagle Beth za szyję i przytulił dziewczynę z całej si­ły do piersi. Przylgnęła policzkiem do jego wilgotnej ko­szuli i otoczyła go ramionami w pasie. Uczepiła się go jak przerażone dziecko i płakała, wstydząc się swej sła­bości; równocześnie jednak opiekuńcza postawa przy­jaciela z lat dziecinnych była dla niej ogromną pociechą.

- Cicho, cicho, Lilibet - uspokajał ją Zach, głaszcząc po włosach jedną ręką, drugą zaś obejmując ją za ramio­na. - Odnajdziemy Gabby! Ja ją znajdę! - dodał pewniej­szym głosem; brzmiało w nim nieugięte postanowienie.

- Znajdę ją, choćbym miał to przypłacić życiem!

Beth nie odpowiadało bynajmniej takie rozwiąza­nie. Wcale nie chciała, by ocalenie Gabby miał przy­płacić życiem Zach czy ktokolwiek inny!

Zwłaszcza Alex! - pomyślała i ostry ból przeszył jej serce.

Podniosła głowę i spojrzała narzeczonemu prosto w twarz.

- Nie mów tak! I nie ryzykuj bez potrzeby!... Pro­szę, zostań tu do powrotu Alexa! (Oby tylko wrócił!)

- Muszę tam iść. Zrozum, Beth... - Mówił łagodnym tonem, ale widać było, że nie zmieni decyzji. Wejdzie do kopalni bez względu na wszystko.

- Niech cię Bóg prowadzi! - szepnęła, wyślizgując się z jego objęć. Odsunęła się na bok i stanęła ze zwie­szoną głową, z rękoma splecionymi jak do modlitwy.

Zachary dotknął pieszczotliwie jej policzka, a ująw­szy ją pod brodę, zmusił do podniesienia głowy. Ich oczy się spotkały. Zjednoczyli się we wspólnym nie­pokoju i bólu. W końcu Zach powiedział ze swym bez­troskim, rozbrajającym uśmiechem:

- Do zobaczenia, Beth! - i odwracając się do Henry'ego, rzucił: - Dawaj latarkę!

W chwilę później Beth ujrzała, jak narzeczony schy­la się i wchodzi do kopalni. Stanęła u wylotu szybu i wpatrywała się w pomarańczowe światło latarni: było coraz mniejsze... maleńkie jak robaczek świętojański... aż wreszcie zniknęło za zakrętem, a wraz z nim i Zach.

Jak strasznie zimno!... Gabby zadrżała i przycisnęła ko­lanka do piersi, tuląc policzek do miękkiego aksamitu swej amazonki. Pupa ją bolała. Ziemia była twarda, usia­na ostrymi kamykami. Dziewczynka zacisnęła powieki i starała się nie zwracać uwagi na harcujące w ciemno­ściach szczury. Gruba łojowa świeczka, którą zwędziła ze spiżarni, dawno już zgasła: strumyczek wody ściekający ze stropu zalał płomień. Gabby nie miała pojęcia, jak bar­dzo oddaliła się od wejścia; zresztą, w tych egipskich ciemnościach nie miała odwagi szukać drogi powrotnej.

Nie znalazła żadnych skrzatów: duszki w zawadiac­ko nasuniętych czapeczkach, z malutkimi kilofami w ręku, nie śmiały się do niej niesamowicie z głową między kolanami. Widziała tylko szczury, a właściwie ich ruchliwe cienie, póki świeczka się jeszcze paliła. Szczu­ry były chyba większe niż szczenięta w Pencarrow.

Coś otarło się o kostkę Gabby: było długie, miękkie i szorstkie zarazem... Szczurzy ogon?... Dziewczynka pisnęła i odskoczyła w tył, wymachując ramionami na oślep. Ponieważ jej ręce na nic nie natrafiły, skuliła się znowu, jeszcze ciaśniej niż przedtem.

- Nie jestem tchórzem! - powiedziała na głos; za­brzmiało to dziwnie obco i rozpaczliwie w stęchłym powietrzu, które otaczało ją jak kokon, niemal dusi­ło. Poczuła w oczach pierwsze piekące łzy.

- Gdzie jesteś, Zach?... - odezwała się znowu. - Ja się naprawdę nie boję... tylko trochę mi nieswojo, wiesz?... Zawsze znajdowałeś mnie o wiele wcześniej. Podniosła główkę i wpatrzyła się w mrok. - Zrobię tak, jak mi poradziłeś wtedy, kiedy się bałam pierw­szy raz wsiąść na konia. Powiem to od razu! - Wysu­nęła stanowczo bródkę. - Jestem Gabrielle Louisa Ta­vistock! Mogę zrobić wszystko, co sobie postanowię, bo nadzwyczajna ze mnie dziewczyna! I wcale się nie boję! - Powtórzyła głośniej: - Nie boję się!

Słowa zawirowały w czarnych, groźnych czelu­ściach kopalni. Kopalni cichej i mrocznej jak grób, gdzie - jak mówił pan Thatcher - ani ptaszek nie za­śpiewa, ani wiatr w drzewach nie zaszeleści, ani ma­ma nie zawoła na obiad.

Mama!... O, jak bardzo brakowało jej teraz mamy!... Gabby znowu wtuliła buzię w spódnicę, po policz­kach popłynęły jej łzy.

- Zach przyjdzie po mnie. Wiem, że przyjdzie!... Wcale się nie boję - wyszeptała.

9

Gardło Alexa pełne było kopalnianego pyłu. Wiele by dał za łyk chłodnej wody ze studni. Do diabła, ku­siła go nawet słona ciecz, spływająca po ścianach ko­palni! Ale ta skażona woda z pewnością zabiłaby każ­dego, kto odważyłby się jej skosztować. Alex modlił się, by Gabby miała dość rozumu i zostawiła ją w spo­koju! Oczy bolały go od nieustannego wpatrywania się w mrok; nadzieja na odnalezienie dziecka gasła jak płomyk dopalającego się kaganka.

- Lepiej już wracajmy, milordzie - odezwał się je­den z poszukiwaczy. - Świeczki się dopalają.

- Wiem - odparł Alex z ciężkim westchnieniem. - Czy na pewno przeszukaliście każdy tunel aż do końca? - Wpatrywał się przenikliwie w swych pomocników; a nuż któryś z nich odwróci wzrok?... Gdyby nie mógł spojrzeć mu prosto w oczy, zdradziłby się ze swym strachem, któ­ry nie pozwolił mu wykonać zadania: ściany trzymały się na włosku! Alex także był przerażony ich stanem. Jedno niebaczne stuknięcie w którąś z nich mogło spowodo­wać katastrofę!... Ale wszyscy mężczyźni wydawali się przejęci losem dziewczynki tak samo jak on.

- Najgorsze jest to, milordzie - odezwał się znów ten sam mężczyzna (był stary i siwy, cieszył się niewątpli­wym autorytetem wśród swych towarzyszy) - że nie mamy żadnej pewności, czy przeszukaliśmy wszystko. Pełno tu różnych zakamarków i szczelin w ścianach - taki mały dzieciak jak panna Gabrielle łatwo mógł się tam wślizgnąć i przeleźć do całkiem innej części kopal­ni. Trzeba Bóg wiele ilu dni, żeby wszystko przeszukać!

- Do diabła, człowieku! Nie mamy tyle czasu - od­parł głucho Alex. - Dziecko umrze z pragnienia... al­bo zdarzy się coś jeszcze gorszego!

- Pan Zachary potrafiłby ją znaleźć - wtrącił się je­den ze stojących w tyle. - Zna te kopalnie jak własną kieszeń!

- Słyszałem o tym - odparł sucho Alex. - Wróćmy do wyjścia. Mam nadzieję, że mój brat już tam na nas czeka. Weźmiemy świeże kaganki i zaczniemy poszu­kiwania od nowa, tym razem pod jego kierunkiem. Gdy wyjaśnimy panu Zachowi, które miejsca już przeszuka­liśmy, bez trudu nam podpowie, dokąd się teraz udać.

Trzymając się znaków, które rozważnie wycinali co jakiś czas na stemplach, zwłaszcza tam, gdzie tunele się krzyżowały lub rozwidlały, wrócili do wylotu kopalni. Alex chciał jak najprędzej napić się wody i zaczerpnąć świeżego powietrza, by nabrać sił do dalszych poszuki­wań w wąskich korytarzach. Wcale mu się jednak nie spieszyło do tego, by oznajmić Beth niewesołą nowinę.

Wyjście dostrzegł już z daleka: nieregularny szara­wy otwór w skalnej ścianie. Tuż za nim w czerwono - złotym blasku kaganka ujrzał kobiecą postać. Beth czekała tam na nich. Na niego?... Może bała się o nie­go tak samo jak o Gabby?... Na tę myśl pierś mężczy­zny wezbrała radością i bólem.

- Alex?... Alex, czy to ty?

Jej cichy głos dotarł do niego mimo dzielącej ich od­ległości, rozgrzał mu serce, rozpłomienił krew.

- Tak, to ja, Beth! - odkrzyknął chrapliwie, z wysiłkiem.

- To dobrze! Znaleźliście ją? Gdzie Gabby?

Byli już u wejścia. Lord Roth pochylił się i przelazł przez otwór. Oddał swój kaganek Henry'emu, chwycił Beth za ramię i odciągnął na bok, z dala od cieka­wych spojrzeń innych mężczyzn. Zachowała się tak dzielnie, gdy powiadomił ją, gdzie Gabby zabłądziła... ale czy zdoła i teraz zapanować nad sobą? Czy nie opuści jej odwaga?...

Z pewnością już się domyśliła, że nie odnaleźli Gabby, mimo to jej oczy pobiegły rozpaczliwie ku wycho­dzącym z kopalni mężczyznom, jakby spodziewała się w ramionach któregoś z nich ujrzeć zaginione dziecko.

- Nie znaleźliśmy jej dotąd, Beth. - Choć się nie dotykali, Alex poczuł, że wstrząsa nią dreszcz rozpaczy. Pragnął chwycić ją w ramiona, przytulić, pocieszyć...

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego oczy­ma lśniącymi od łez, pełnymi niewysłowionego bólu.

- Ależ ona musi gdzieś tam być!... - odezwała się głu­chym głosem. - Nie daliście chyba za wygraną?... - Rozwichrzone włosy opadły jej na ramiona, księżyc zapalał w nich bladozłote światełka.

- Oczywiście, że nie! - zapewnił ją pospiesznie Alex. Ręce aż go świerzbiły, by pochwycić ją w ramiona i przytulić mocno do siebie. Ale gdy kilka godzin temu Beth sama go dotknęła, reagowała jak złodziej przyła­pany na gorącym uczynku: poczucie winy wyraźnie ma­lowało się na jej twarzy. Alex skrzyżował więc ramiona i schował dłonie w rękawy. - Zach bardzo się nam teraz przyda. Gdzie on jest? - Rozejrzał się dookoła. Był tak pochłonięty myślą o reakcji Beth na wieść, że nie odnaleźli jeszcze Gabby, iż prawie zapomniał o bracie!

- Nie ma go tu - odparła Beth.

- Nie przyjechał? - Zachary uznał widać że to jeszcze jeden nieszkodliwy wybryk Gabby. Z pewnością trudno mu było oderwać się od kochanki po tak długim rozstaniu!

- Owszem, przyjechał... ale wszedł już do kopalni.

- W głosie dziewczyny brzmiała gorzka rezygnacja. - Jak zwykle, nie chciał mnie słuchać.

- Ani mnie - dodał posępnie Alex. - Głupi ryzykant! Teraz błądzi zupełnie sam, niech go diabli!

- Zna kopalnie jak mało kto - wtrąciła Beth z na­dzieją w głosie.

- Założę się, że jego noga nie postała tam od lat. Jak zdołamy mu pomóc, skoro na nas nie zaczekał?... Skąd mamy wiedzieć, gdzie on jest i dokąd powinniśmy się udać?...

- Więc co robić? - Oczy dziewczyny były ogromne i pełne strachu.

- Niech no się tylko napiję, wezmę paru ludzi i wra­camy do kopalni.

- Przecież nie masz pojęcia, gdzie jest Zach!... Mu­sicie teraz szukać i jego, i Gabby! - Beth obiema ręka­mi schwyciła Alexa za ramię.

Mięśnie mężczyzny sprężyły się pod dotykiem jej palców. Spojrzał w oczy dziewczyny i wyczytał w nich lęk. Bala się nie tylko o swoją siostrzyczkę i Za­cha, ale i o niego!

- Kopalnie są takie stare, Alex... - mówiła dalej. - Z min i szeptów służby domyślam się, że ściany wy­glądają jeszcze gorzej, niż sądziłam... Pewnie mi nie powiesz prawdy, żebym się nie wystraszyła... Ale ja i tak straszliwie się boję o was wszystkich! Proszę cię, błagam, bądź ostrożny!...

Lord Roth nakrył dłonią jej rękę i pogładził czule drobne palce.

- Nie bój się, będę bardzo ostrożny. Odnajdę Gab­by i tego upartego smarkacza, mego brata! Zobaczysz, że wylezę z tej piekielnej dziury w doskonałej formie. Tak wiele jeszcze mnie czeka w życiu... ani myślę z te­go rezygnować!

Dotknięcie Alexa i stanowczy ton jego głosu podzia­łały ożywczo na Beth. Była pewna, że nie będzie głupio ryzykował; ufała, że wywiąże się z podjętego zadania. W jego słowach kryła się też niejasna obietnica... jakby to, co jeszcze czekało go w życiu, miało jakiś związek z nią... W tej chwili jednak nie mogła o tym myśleć.

Alex napił się wody z dębowej beczułki, zabrał dwóch ludzi i nowe kaganki, i zniknął znów w kopalni. Beth westchnęła i zadrżała. To czekanie dłużyło się w nie­skończoność! Była całkiem bezradna... Widać taki to już los kobiet: bezczynnie czekać na mężczyzn, którzy na­rażali życie - - czasem w złej sprawie, jak na przykład woj­na, czasem w dobrej, jak w tym przypadku. A przecież obaj - Zach i Alex - byli jej niezbędni do szczęścia!...

Zachary nie zaglądał do kopalni, odkąd dorósł, ale wszystkie zakamarki wydawały mu się tak znajome, jakby był tu wczoraj. Co za ironia losu, że Gabby wy­brała właśnie tę! Lubił ją najbardziej ze względu na nieprzewidziane zakręty i rozmaite kryjówki. Ale dla­czego wybrała ją i Gabby?.. Na zewnątrz kopalnia nie różniła się od innych, a jednak dziewczynka zdecydo­wała się właśnie w niej szukać skrzatów!

Że też ten dzieciak ciągle wpada w tarapaty! - du­mał Zachary, idąc szybko podziemnym korytarzem i wymachując latarką na wszystkie strony, by przyj­rzeć się ścianom, bardzo już zniszczonym. O Boże, wystarczy mocno kichnąć, a wszystko zleci na łeb!... Jeśli któryś z ludzi z Pencarrow niebacznie coś potrą­ci, zostaną żywcem pogrzebani, co do jednego. Wy­starczy, że runie jedna ściana, a cała reszta się zawali.

Po kilku minutach Zach dotarł tam, dokąd zmierzał; była to pierwsza odnoga głównego korytarza. Mogło ją dostrzec tylko wprawne oko fachowca albo ciekawe spojrzenie nieustraszonego dziecka. Przeciętny obser­wator potrzebowałby wielu godzin, może nawet dni, że­by wypatrzyć ukrytą za występem skalnym szczelinę, prowadzącą do innego, węższego tunelu. Zachary naj­pierw wetknął w otwór latarkę i próbował zajrzeć do środka, ale blask świecy tylko mu w tym przeszkadzał.

- Gabby! Kochaniątko, jesteś tam? - zawołał. Nie by­ło odpowiedzi, ale jeśli dziewczynka zasnęła albo coś jej się stało, mogła się nie odezwać. Cofnął więc rękę z la­tarką i obejrzał uważnie szczelinę. Czy zdoła się jeszcze przez nią przecisnąć?... Wydawała się bardzo wąska, był jednak szczuplejszy i mniej muskularny niż Alex, któ­ry wrodził się w dziadka Hayle'a. Uśmiechnął się ponu­ro. Przynajmniej raz fizyczne podobieństwo do ojca i całego klanu Wickhamów sprawiło mu satysfakcję!

Przełożył najpierw jedną nogę przez otwór, potem schylił się i przeszła głowa, wreszcie bardzo ostrożnie przecisnął przez wąską szczelinę cały tułów, ocierając sobie przy tym pierś i plecy. Wstrzymał oddech, bo zaczęła sypać się na niego ziemia i drobne kamyki. Ca­ły był pokryty miałkim żwirem!... W końcu przyszła kolej na drugą nogę i prawą rękę z kagankiem.

Ten korytarz był w jeszcze gorszym stanie niż po­przednie. Znacznie mniej stempli podpierało ściany, które wyglądały tak, jakby się miały zaraz zawalić. Po­wietrze było tu ciężkie i wilgotne. Ze stropu kapała woda, tworząc kałuże po obu stronach chodnika, co przywodziło na myśl cuchnące londyńskie ścieki. Cień mężczyzny wspinał się na ściany i drżał w mi­gotliwym świetle kaganka; pod nogami kręciły mu się szczury. Biedna Gabby! Ależ się musiała bać!... Serce Zacha ścisnęło się na tę myśl.

- Gabby! - nawoływał, skręcając w kolejny korytarz, potem jeszcze jeden... - Gabby, jesteś tam?... - Gdy stracił już prawie nadzieję, że znajdzie dziewczynkę w tej części kopalni, usłyszał jej głos - początkowo stłumio­ny, potem donośniejszy, bardziej wyraźny.

- Zach!... Och, Zach, przyszedłeś po mnie!

Nareszcie zguba się znalazła! Obawiał się, że dziec­ko przerazi się, ujrzawszy w świetle latarni stada szczurów, które gnieździły się wraz z nią w tym ciem­nym kącie... Ale Gabby widziała tylko jego; uśmiech ogromnej ulgi rozjaśnił bladą, ściągniętą buzię. Sie­działa na samym środku korytarza, zwinięta w ciasną kuleczkę jak broniący się przed napaścią jeż.

- Gabby!... Bogu dzięki! - wykrzyknął Zach i przy­klęknąwszy na jedno kolano, chwycił roztrzęsione dziecko w objęcia.

- Wiedziałam, że przyjdziesz - wymamrotała z bu­zią wtuloną w jego ramię. - Zawsze przychodziłeś...

- I na pewno zawsze przyjdę, głuptasie - zapewnił z szorstką czułością.

- Tylko mnie nie besztaj - prosiła, unosząc ku nie­mu buzię i patrząc mu błagalnie w oczy.

- Ja nie będę, ale Beth pewnie tak - stwierdził rze­czowo. - Mnie się też dostanie. I całkiem słusznie - do­dał z westchnieniem.

Gabby popatrzyła na niego i Zachary zorientował się, że dziecko nie pojęło, co miał na myśli. Tym le­piej! Zdąży jeszcze zaznajomić się z problemami do­rosłych. Niech biedactwo korzysta z dobrodziejstw nieświadomości, póki może.

- Zbierajmy się stąd! Masz tu latarnię, trzymaj ją przed sobą... właśnie tak! A ja wezmę cię na ręce. Chcesz, żebym cię niósł, Gabby?

Przytaknęła z wdzięcznością. Zach przytulił dziew­czynkę i ruszyli w stronę szczeliny, przez którą mogli przedostać się na główny chodnik. Nagle Zach nadepnął na szczura. Słysząc przeraźliwy pisk poszkodowa­nego gryzonia odwrócił się raptownie i wpadł na ścia­nę. Rozległ się cichy szelest: pod nogi posypała mu się ziemia. I nagle - niczym krew ze śmiertelnej rany - buchnęła potężnym strumieniem; góra piachu rosła. Na sekundę Zachary skamieniał z przerażenia: na jego oczach rozpadała się cała ściana.

- Niech to szlag! - mruknął zdumiewająco powścią­gliwie, gdyż ogarnęły go równocześnie wściekłość i trwoga. Jeżeli Gabby zginie tu pod zwałami ziemi, bę­dzie to wyłącznie jego wina!... Dziewczynka pojęła wi­dać, że dzieje się coś złego, bo poczuł, że zesztywniała.

Przerażenie Gabby natchnęło go desperacką odwagą: popędził w stronę skalnej szczeliny. Już ją widział, ale równocześnie słyszał trzask pękających przegniłych stempli. Waliły się wszystkie ściany! Obejrzał się za sie­bie - odruchowo, bez sensu: niczego przecież i tak nie zdołałby zobaczyć. Mógł jednak bez trudu wyobrazić so­bie, co się dzieje. Słyszał paniczne piski i bieganinę szczu­rów, słyszał złowróżbny szelest ziemi, zasypującej kory­tarz. I nagle wszystko się zatrzęsło - doszły do głosu siły grawitacji. Niebawem cała kopalnia przestanie istnieć.

Zach pędził jak szalony. Potknął się o kamień i po­leciał do przodu; oboje z Gabby zwaliliby się na zie­mię, gdyby w ostatniej chwili nie odzyskał równowa­gi. Gabby pisnęła i upuściła latarnię. Zach nie mógł schylić się, by ją podnieść. Dziewczynka z całej siły objęła go za szyję i wtuliła twarz w jego ramię, popła­kując z cicha. O Boże, jak teraz znaleźć drogę?... - myś­lał. Ugrzęźliśmy w kompletnej ciemności. Ale nie mo­gę się poddać... ze względu na Gabby... I na Tess.

Nagle ujrzał przed sobą światło - po drugiej stro­nie otworu, do którego gnał na oślep. Ktoś uniósł do góry kaganek, by oświetlić mu drogę.

Dobrnęli do szczeliny i płomyk latarni cofnął się. Zach oderwał rączki Gabby, czepiające się jego szyi, i bez trudu wsunął dziewczynkę w szparę. Czyjeś ra­miona pochwyciły ją natychmiast.

- Na ciebie kolej, Zach! Pospiesz się! - To był głos Alexa. Na sekundę ukazała się jego twarz, oświetlona od tyłu pomarańczowym blaskiem kaganka.

- Zabierz stąd Gabby! Idźcie już, ja was dogonię - wysapał Zachary, przekładając nogę przez otwór.

- Wysłałem ją przodem z mymi pomocnikami. No, żywo! Nie ruszę się bez ciebie, bracie!

- Boś głupi, bracie! - odciął się Zach, a serce mu wez­brało miłością do Alexa i radością z powodu ich wza­jemnej bliskości.

Alex wsunął rękę w szczelinę. Wczepił silne palce w ko­szulę na piersi Zacha i okręcił materiał wokół garści. Szarpnął bez ceregieli, dosłownie w ostatnim momencie. Zach upadł na niego - i w tejże chwili ze szczeliny buch­nęła chmura pyłu, jakby ktoś wystrzelił z armaty. Wszyst­kie hałasy zlały się w ogłuszający łoskot; ściany waliły się jedna za drugą jak kostki domina. Ziemia drżała jak w dniu Sądu Ostatecznego. Alex pochwycił żelazną ręką ogłuszonego Zacha i pchał go przed sobą do wyjścia z ko­palni, zmuszając brata, by stanął na nogi, ilekroć stracił równowagę.

Zach widział już wylot szybu. Właśnie ktoś poda­wał Gabby do góry, prosto w wyciągnięte ramiona Beth. Przytuliła dziewczynkę, witając ją radośnie. Bo­gu dzięki, Gabby była już bezpieczna! Ale to, czy im uda się wydostać, nadal stało pod znakiem zapyta­nia. Chmury suchego, duszącego pyłu unosiły się w powietrzu, przesłaniały drogę ucieczki, wdzierały się do płuc. Zewsząd sypała się ziemia, ściany się roz­padały; stemple chwiały się, pękały...

Sekundy dłużyły się Zachary'emu jak lata... Nie czuł już lęku, tylko głęboki, przejmujący żal. Już ni­gdy nie spędzi nocy w ramionach Tess. Swojej Tess...

Wyjdziemy stąd obaj! - powtarzał uparcie w myśli Alex. Jeszcze krok... jeszcze dwa... Już tylko kilka stóp dzieli mnie od Beth. Nie zamierzam umierać! Nie spo­cznę w grobie, zanim jej nie ucałuję, zanim nie okażę jej całej swej miłości... Kocham ją.

Choć Beth wyrywała się i krzyczała, odciągnięto ją od wylotu szybu. Było tu zbyt niebezpiecznie, zwłaszcza że ciągle zaglądała do środka, wypatrując Zacha i Alexa.

- Po co panienka tak się naraża?... Komu to pomo­że?! - perswadował jej Henry; ton jego głosu był łagod­ny, ale powstrzymujące ją ręce jak ze stali. - Przy odro­binie szczęścia obaj wyjdą, czy panienka tam będzie sterczała, czy nie. Lepiej się pomodlić, panno Beth!

Dziewczyna modliła się żarliwie. Zacisnęła powieki i składała Bogu wszelkie możliwe i całkiem nierealne przyrzeczenia... A potem się modliła, by dał jej siłę nie­zbędną do wypełnienia tych ślubów.

- Udało im się! - rozległ się triumfalny okrzyk Henry'ego i lista obietnic Beth zakończyła się gorącym dziękczynieniem. Otworzyła oczy i przyglądała się, jak obaj bracia z trudem wydobywają się Z kopalni i pada­ją na ziemię, kaszląc i chwytając z trudem powietrze w płuca. Byli od stóp do głów pokryci pyłem. Beth ze­rwała się, by podbiec ku nim, ale zatrzymała się w pół drogi. Wiedziona instynktem Z pewnością rzuciłaby się najpierw w ramiona Alexa... a jakby to wyglądało, gdy­by w obecności służby zdradziła się ze swymi uczucia­mi?... Zresztą, bez względu na to, kto byłby przy tym obecny, z pewnością wywołałaby zgorszenie, obsypując pocałunkami przyszłego szwagra, a dopiero potem przypominając sobie o narzeczonym!...

Tak więc spłakana stała bez ruchu, pragnąc uściskać ich obu i nie zbliżając się do żadnego.

Beth wyszła z miedzianej wanny na holenderskie, pokryte glazurą kafelki przed kominkiem. Świeżo umyte włosy opadły jej na plecy wilgotnymi pasmami. Mokre były nie kasztanowate, lecz ciemnobrązowe. Elizabeth chwyciła ręcznik, który Sadie rozwiesiła dla niej na bujanym fotelu, i póty się nim wycierała, aż jej rozgrzana skóra poróżowiała. Potem starannie osu­szyła włosy, wycierając je ręcznikiem i przeczesując palcami. Były jeszcze trochę splątane, lecz puszyste i swobodnie spływały jej bujnymi falami na ramiona. Dziewczyna sięgnęła po nocną koszulę z białego baty­stu, włożyła ją przez głowę i przystąpiła do żmudne­go zapinania guziczków. Nie mogła wyręczyć się słu­żącą: odesłała Sadie do łóżka zaraz po kąpieli Gabby.

Odkąd wszyscy wrócili do Pencarrow, pani Tavi­stock nie odstępowała młodszej córki ani na krok. Na­wet kiedy Gabby się kąpała, matka krążyła wokół niej, załamując nerwowo ręce i nie odrywając oczu od dziecka, jakby to był cenny klejnot, którego omal jej nie wydarto. Teraz obie spały już w sypialni znajdują­cej się naprzeciw pokoiku tradycyjnie zajmowanego przez Beth. Kiedy po raz ostatni do nich zaglądała, le­żały przytulone do siebie na samym środku łóżka; matczyne ramię obejmowało Gabby. Pani Tavistock doznała prawdziwego szoku, gdy ocknąwszy się z nar­kotycznego snu, dowiedziała się, że córeczka błąka się w czeluściach kopalni. Służba domowa miała z nią krzyż pański, póki dziewczynka nie wróciła do domu.

Ponieważ wszyscy byli straszliwie brudni i wyczerpani, Alex orzekł, że najlepiej będzie, jeśli wszystkie trzy da­my przenocują w Pencarrow. Beth przystała na to z ocho­tą, a pani Tavistock, choćby nawet chciała protestować, była na to zbyt słaba. Zach nie wyraził sprzeciwu wobec tego projektu ani zdziwienia, że brat zachowuje się tak, jakby to on był tu panem: wydawał polecenia służbie i sta­rał się, by życie we dworze wróciło do normy.

Prawdę mówiąc, Zach był taki przybity i skruszo­ny, że Beth wybaczyła mu natychmiast bezmyślną de­cyzję, która omal nie doprowadziła do tragedii. Wkrótce po powrocie do Pencarrow udał się do swe­go pokoju i już go nie opuścił. Beth miała nadzieję, że narzeczony robi rachunek sumienia i podejmuje waż­kie decyzje co do przyszłości. Gabby była również ci­chutka i potulna, ale mogło to wynikać ze zmęczenia.

Ponieważ Sadie musiała bez końca taszczyć po scho­dach kubły z gorącą wodą, Beth ulitowała się nad nią i odesłała ją wcześniej do łóżka. Matka z pewnością zga­niłaby ją za takie rozpieszczanie służby, ale ona wie­działa, że doskonale potrafi wykąpać się i położyć do łóżka bez niczyjej pomocy. Ucieszyła się, znalazłszy w jednej z szuflad swoją nocną koszulę, pozostawioną tam podczas poprzedniej dłuższej wizyty w Pencarrow.

Zegar na kominku wybił północ. Przy każdym z dwu­nastu uderzeń dziewczyna przeciągała przez dziurkę je­den perłowy guziczek; ale zegar przestał już bić, a gu­ziczków wciąż jeszcze sporo pozostało. W pokoju znów panowała cisza, oświetlał go tylko blask padający od świecznika, ustawionego w pobliżu wanny na stoliku z glazurowanym blatem, oraz od niewielkiego ognia na kominku. Cisza i mrok sypialni zazwyczaj działały na Beth kojąco, tym razem jednak niepokój nie opuszczał jej. Podeszła boso po dywanie do okna, nadal biedząc się z guziczkami. Lekki, orzeźwiający powiew poruszał jej włosami, igrał ze wstążkami nocnej koszulki. Beth odetchnęła całą piersią. Tam, w mroku nocy, kryło się życie, istniał świat pełen ruchu i dźwięków.

Księżyc był już niemal w pełni: wyglądał jak wielki krąg śmietankowego sera, od którego ktoś odkroił cie­niutki plasterek, Źdźbła trawy w starannie utrzyma­nym ogrodzie lśniły jak maleńkie srebrne włócznie. Trzepoczące liście jesionów, które ocieniały strzyżone krzewy, błyszczmy jak breloczki dandysa i szeleściły jak bibułka przy odwijaniu prezentów. Za ogrodową furtką szemrał i pluskał strumyk. Żaby i świerszcze dawały wspólny koncert, a w dali, w oparach unoszą­cej się znad morza mgiełki, rozlegał się krzyk mew.

Beth powinna czuć się zmęczona, lecz wcale tak nie było. Powinna przejmować się tym, że jej uczucia do narzeczonego Zmieniają się z każdym dniem, ale od­sunęła od siebie tę myśl; zastanowi się nad tym kiedy indziej, gdy nie będzie pulsowała w niej żywiołowa energia, którą tętniła noc.

Jakże pragnęła dać upust tej niezwykłej radości, ulec niepojętemu pragnieniu wysączenia każdej chwili do dna, jakby była ostatnią w jej życiu!... Czy to dzisiej­szy wypadek, który omal nie zakończył się tragicznie, pomógł jej zrozumieć, jak wielkim skarbem jest życie na tym najcudowniejszym z niedoskonałych świa­tów?... Bo mimo swego uroku ten świat z pewnością nie był doskonały. W doskonałym świecie byłaby na­rzeczoną nie Zacha, lecz Alexa!

Potrząsnęła głową i przycisnęła palce do skroni. Nie! Nie będzie ubolewać nad sobą - ofiarą przewrot­nego losu! Przecież kocha Zachary'ego... jak brata!... W umyśle Beth, poszukującym po omacku prawdy, ostatnie dwa słowa zadźwięczały jak pogrzebowe dzwony. Jak brata.

Nie mogła już dłużej znieść przepełniającego ją nie­pokoju. Odwróciła się na pięcie i wyszła z sypialni, chcąc uwolnić się od dręczących myśli. Zamknęła za sobą drzwi i przemknęła bezszelestnie przez korytarz, zeszła ze schodów i pobiegła na tyły domu, ku drzwiom wychodzącym na ogród warzywny. Otwo­rzyła je kluczem, który zawsze wisiał obok futryny, i znalazła się na dziedzińcu. Przy każdym kroku czuła lodowatą pieszczotę gładkich kamyków, którymi wy­sypana była ścieżka. Jaka ja głupia - pomyślała ze śmiechem. Zapomniałam o pantoflach! Stopy mi zmarzną! Ale nie chciało jej się wracać.

Otwarła obrośniętą bluszczem furtkę. Zaskoczyło ją skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów; nigdy dotąd nie zwróciła uwagi na ten dźwięk, teraz jednak mocno ją zaniepokoił. Obejrzała się na dom: ciemno we 'wszyst­kich oknach. Nikt nie zauważył, że się wymknęła. Do­kąd teraz pójść? Nie miała pojęcia. Było jej wszystko jedno. Coś ją ciągnęło: jakaś nić zwiewna jak pajęczy­na i mocna jak pierwszy uścisk kochanka.

Minęła kwiatowe klomby: jaśminy blade jak duchy, srebrzyste główki białych róż, kielichy nikotiany. Wy­mknęła się z tej najbardziej reprezentacyjnej części ogrodu przez boczną furtkę; nigdy nie zamykano jej na noc, zapewne dla wygody Zacha. Tutaj trawa była wyższa, bardziej pierzasta; falowała w podmuchach wiatru. Przypominała morze tuż po burzy - uspoko­jone już, ale nadal pulsujące energią.

Beth szła bez pośpiechu przez ocean traw; ich źdźbła z kitkami nasion na czubku przyjemnie ją łas­kotały, obijając się o łydki. Drobne gałązki czepiały się rąbka jej koszuli, jak ręce upartego dziecka lub nie­cierpliwego kochanka. Ona jednak nie ulegnie poku­sie, nie wyciągnie się na posłaniu miękkim jak mech!

Pójdzie nad strumyk i usiądzie pod starym dębem, którego wielkie, wygięte korzenie wystawały z ziemi, jakby spragnione słonecznego blasku.

Pod dębem było mroczno: tylko gdzieniegdzie prze­bijał się przez gęstwinę księżycowy blask. Cienie liści i drobnych gałązek tańczyły na ziemi u stóp drzewa. I nagle, gdy dziewczyna była już o kilka kroków od dębu, inny cień przykuł jej uwagę. Początkowo wyda­wał się zrośnięty z pniem, potem jednak oderwał się od niego i zaczął żyć własnym życiem. Sunął ku niej.

Beth stanęła jak wryta, jej podniecenie zmieniło się w panikę. Czyżby jakiś demon zwabił ją tu, by zadać jej śmierć?... Jakiś groźny stwór z legend Pye'a Thatchera czarami zmusił ją do opuszczenia bezpiecznego domu?... Ale przecież skrzaty, gnomy ani nawet wod­niki nie są aż tak wielkie!

- Beth?...

Serce podskoczyło w niej z radości. Alex!... Ponie­waż jednak krył się ciągle w cieniu drzewa, w rozgo­rączkowanym umyśle dziewczyny zrodziła się obawa, że to wcale nie on, tylko jakaś niesamowita istota, któ­ra przybrała postać jej ukochanego... Ale czy nawet elf albo czarodziej zdołałby tak wiernie naśladować jego glos - czysty, głęboki i melodyjny?...

Alex stanął w świetle księżyca.

- Beth?... Co ty tu robisz o tej porze?! - O, to było coś realnego: Alex ją beształ!

- Spaceruję sobie - odpowiedziała i nagle zaparło jej dech. Był taki piękny! Taki piękny... Miał na sobie ciem­ne spodnie, wetknięte w wysokie buty, białą koszulę roz­chełstaną przy szyi, z podwiniętymi do łokci rękawami. Wyglądał tak samo jak wczoraj rano na plaży, tylko pierś miał jeszcze bardziej odsłoniętą. Beth przypomnia­ła sobie, że położyła na niej wówczas rękę - i zadrżała.

- Przeziębisz się, niemądra dziewczyno! - Mówiąc to, podszedł do niej, jakby chciał ją czymś otulić. Tylko jak to uczynić?... Nie miał surduta, żeby ją okryć. Mógł­by ją tylko objąć ramionami. - Czemu błąkasz się po­za domem w nocnej koszuli? - Odwrócił wzrok, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie, że jest prawie naga.

Beth spojrzała po sobie i zobaczyła, że prześwietlo­ny światłem księżyca batyst wydaje się przezroczysty, a w dodatku na wietrze przylega szczelnie do jej ciała. A jednak - o dziwo! - wcale nie czuła wstydu. Poczu­cie winy także jej nie dręczyło w tę zaczarowaną noc.

- Sama nie wiem, czemu wyszłam z domu - odparła, równie jak on zdziwiona swym zachowaniem, swą po­gardą dla konwenansów. - Wydawało mi się, że za oknem wszystko jest takie żywe, takie swobodne... A w pokoju było nudno i duszno. - Zmarszczyła brwi.

- Nie wiem, czemu to zrobiłam. Przyszłam tu, i już! - Nagle podniosła głowę i rzuciła z wyzwaniem w głosie:

- Może czułam, że czekasz na mnie?... Może sam mnie tu ściągnąłeś?... Nie myślałeś przypadkiem o mnie, Alex?

Nie odrywał od niej wzroku. Stali obok siebie na odległość wyciągniętych ramion. Czarne włosy Alexa połyskiwały w księżycowym blasku. Błękitnawe świa­tełka migotały w grzywie, opadającej na smoliste brwi. Wyglądałby groźnie, gdyby nie wyraz jego twarzy. Był dziwnie zgnębiony. Nie upił się księżycem jak Beth, nie stał się bardziej otwarty, nie poczuł się, jak ona, uwolniony od brzemienia winy.

- Wracaj do domu, Beth! Natychmiast! - polecił ostro, nagląco. Odwrócił się od niej i cofnął w cień drzewa.

Elizabeth odważnie zbliżyła się do niego.

- Powinniśmy ze sobą pomówić, Alex. Sama już nie wiem, co czuję do Zacha, do ciebie... Muszę...

- To nie jest strój do rozmowy - rzucił szorstko.

Potem dodał łagodniejszym tonem: - I nie ma o czym mówić.

- Nie ma o czym? Łżesz, aż ci się uszy trzęsą! Alex roześmiał się, ale nie bez goryczy.

- Kto cię nauczył takich wyrażeń, gąsiątko? Założę się, że Zach!

- A któżby inny? Jak wiesz, niewiele podróżowałam po świecie! - odparła wyzywająco.

- No właśnie! - wysyczał każdą sylabę osobno. - Nie masz pojęcia o świecie, inaczej nigdy byś się ze mną nie spotykała po nocy!

Ogarnięta bezsilnym gniewem Beth wzięła się pod boki.

- Dobrze wiesz, że sobie tego nie zaplanowałam! Ale skoro już tu jesteśmy, i to sam na sam, to powiem ci bez ogródek, co myślę. Nikt nas nie usłyszy prócz żab i świerszczy. - Zatoczyła ramionami wielkie koło. Gdy Alex nie odwrócił się ani nie odezwał, mówiła dalej: - Oboje dobrze wiemy, co się z nami dzieje. Spostrzegłeś z pewnością, że bardziej się ucieszyłam na twój widok niż na widok Zacha, kiedy razem wyszliście z kopalni. - Płacz ścisnął ją za gardło, w oczach zapiekły łzy. - Nie wiem, jak to się stało i dlaczego. Wiem tylko tyle, że jesteś mi teraz bliższy niż Zach. I nie wiem, co mam począć!

- Wracaj do domu, Beth! Błagam cię! - Alex odwró­cił nieco głowę; blask księżyca, przedarłszy się przez liście, oświetlił jego profil: mężczyzna ugniatał czoło zaciśniętymi palcami.

Beth znów coś popchnęło ku niemu; gdy usłyszał jej kroki, obejrzał się przez ramię. Cofnął się natych­miast i stał tak z ręką opartą o pień drzewa, z pochy­loną głową.

- Powiedz, że mnie nie kochasz, Alex. Powiedz mi to, a dam ci raz na zawsze spokój!

Milczenie. Beth czekała, lecz Alex nie przemówił i nie poruszył się. W nocnej ciszy rozbrzmiewało cykanie świerszczy; ten monotonny rytm kłócił się zdecydowa­nie z pulsowaniem serca Beth: biło jak szalone. Liście na gałęziach nad ich głowami zaszeleściły donośniej; potem jakby przycichły i niemal bezgłośnie poruszały się na wie­trze. Oddech Beth stal się szybki, gorączkowy; skórę zrosił pot: drżała z napięcia. Miała wrażenie, że stoi na skraju przepaści, gotując się do skoku. Wierzyła, że tam, w dole, czeka na nią raj... ale nie widziała go wyraźnie. Ja­kiś głos ostrzegał ją, że to wcale nie raj, to czyściec!...

Alex odwrócił się nagle. Z gardłowym pomrukiem - gniewu, pożądania czy bezsilności?... - chwycił dziewczy­nę w pasie i przyciągnął do siebie. Jego wielkie ręce by­ły gorące, silne i natarczywe, parzyły Beth przez cienki batyst koszulki. Delikatny biust zderzył się Z twardą klatką piersiową. Beth uchwyciła się ramion mężczyzny, żeby nie upaść. Jego usta przywarły do jej ust.

Zdumiała ją reakcja jej ciała na dotyk warg Alexa. Nie był to nieśmiały, pełen czci pocałunek czułego wielbiciela, lecz brutalna, dzika pieszczota, domagająca się od niej całkowitej uległości. Była to rozkosz grani­cząca z bólem, która powinna wzbudzić w niej lęk, ale żywiołowa natura Elizabeth odczuła ją jako coś natu­ralnego, poddała się jej i odpowiedziała równie silną na­miętnością. Zbyt długo na to czekała! Zbyt długo obo­je usiłowali zdławić własne uczucia. Krzyknęła instynk­townie i wówczas usta jej otwarły się pod jego ustami.

Natychmiast wdarł się do tej wilgotnej, ciepłej przystani. Ich języki zwarły się i pieściły nawzajem. Choć Beth całowała się już z Zachem, nigdy dotąd nie zaznała tak cudownej, tak intymnej pieszczoty - war­gi i język Alexa miały czarodziejską moc. Czuła dotyk jego rąk na swoich plecach: mocne palce wymacały delikatne wgłębienia pod łopatkami i zapędziły się jesz­cze niżej, na łagodną wypukłość bioder.

Beth drżała i pojękiwała, obejmowała go kurczowo za szyję, stawała na palcach, żeby być bliżej, jeszcze bliżej...

- O Boże, Beth!... - jęknął Alex. Gorączkowy, urywa­ny oddech musnął jej ucho. - Wybacz mi!... Od tak daw­na cię pragnąłem... Zachowałem się jak zwierzę!... Ja...

Ale ona nie zwracała uwagi na te przeprosiny. Nie chciała wcale, by kajał się przed nią za wybuch namięt­ności, która przecież i ją ogarnęła. Pragnęła dalszych pieszczot. Zaczęła całować policzki Alexa, szorstkie już od zarostu, potem jego szyję... sunąc ustami aż do oboj­czyków. Alex stał bez ruchu, wstrzymując dech. Eliza­beth wsunęła mu ręce pod koszulę. Rozpostartymi pal­cami objęła jego pierś, nurzając je w porastających ją ciemnych włoskach. Były w dotyku takie mięciutkie i sprężyste!... Po każdym ciekawym, pieszczotliwym do­tknięciu następował pocałunek. Wreszcie przylgnęła do piersi twarzą... Jaki cudowny, świeży, męski zapach!

Wyczuła pod ustami brodawkę piersiową i nie dba­jąc o to, czy takie zachowanie przystoi młodej damie, instynktownie ucałowała ją, a potem wysunęła język i oblizała.

Nagle poczuła, że z piersi Alexa wyrywa się po­wstrzymywany dotąd oddech. Jego ręce ześlizgnęły się aż do jej pośladków; objął je pewnie i uniósł nieco ukochaną, tuląc do siebie tak mocno, że poczuła wy­raźnie twardą wypukłość. Nie wypuszczając Elizabeth z objęć, Alex odwrócił się gwałtownie i przyparł ją do pnia dębu, tak że znalazła się jak w kleszczach między chropowatą korą a twardym roznamiętnionym mę­skim ciałem.

Jęknęła, głowa jej opadła do tyłu. Na widok obnażonej szyi mężczyzna wydał namiętny, niemal zwie­rzęcy pomruk; pożerał ją wprost pocałunkami. Piersi Beth stały się ciężkie, nabrzmiałe. Alex trzymał ją mocno pod pachami, przygważdżając do drzewa. Kciukami obu rąk muskał pełne piersi, aż prężyły się pod tą pieszczotą. Potem raptownie schylił głowę, a odnalazłszy twardy koralik, wziął go przez batyst koszulki do ust - ssał, muskał językiem, drażnił...

Beth miotała głową we wszystkie strony. Zalewały ją fale doznań tak gwałtownych i rozkosznych, że nie by­ła w stanie myśleć. Miała jednak pewność, że dzieje się coś dobrego i naturalnego. To właśnie powinna czuć w objęciach człowieka, z którym pragnęła dzielić życie! Odzywał się w niej jednak i inny głos: oskarżało ją własne sumienie. Obiecała przecież Bogu, że jeśli Zach, Alex i Gabby wyjdą cało z kopalni, nigdy nie zdradzi narzeczonego z jego bratem!... Ale w tej chwi­li była jak kobieta w trakcie porodu!... Rodząca zaś musi przeć - Elizabeth także nie mogła się już po­wstrzymać, musiała dać ujście namiętności, choć wie­działa, że jutro zbudzi się w niej żal i skrucha.

Boże, przebacz! - błagała w duchu. Zach, wybacz mi!... - dodawała, nie wiedząc, wobec kogo bardziej za­winiła: wobec Zacha czy Boga Wszechmogącego?... Ale bez Alexa czuła się taka pusta... Zupełnie pusta. Je­żeli teraz będą się kochali, to choćby potem odszedł, choćby nie spotkali się nigdy więcej, jakaś cząsteczka ukochanego pozostanie z nią na zawsze.

- Proszę cię, Alex - szepnęła, zatapiając palce w je­go gęstych, jedwabistych włosach - kochaj mnie! Wy­pełnij mnie sobą!...

10

Alex podniósł głowę. Pod drzewem było mroczno, ale świetliste promyki przenikały przez łopoczące liś­cie, srebrząc blade policzki Beth; w księżycowej po­świacie Alex widział jej oczy, półotwarte i płonące na­miętnością. Pożądanie tak go otumaniło, że nie wierzył już własnym uszom. Czy rzeczywiście Beth prosiła go, by się z nią kochał, by wypełnił ją sobą?... Te słowa po­nad wszystko pragnął usłyszeć, ale zarazem straszliwie się tego lękał. Odebranie Beth dziewiczego wianka by­łoby niewybaczalną zdradą wobec brata. Byłby to grzech nie do odkupienia, szczyt wiarołomstwa!

O niebiosa, Beth wyglądała tak niewinnie, a zara­zem tak zmysłowo!... Odrzuconą w tył głowę wsparła o pień drzewa, pozwalając włosom spłynąć jedwabistą kaskadą... Wczepiła zaciśnięte palce w ramiona Alexa. Rozchylone wargi wciąż jeszcze miała wilgotne od je­go namiętnych pocałunków... Koszulka zsunęła się Z jej białego ramienia. Na wysokości piersi widniała wilgotna plama - ślad po tym, jak wziął do ust prze­słonięty batystem, wyprężony sutek i...

Dobry Boże, niemal przygwoździł ją do drzewa!... Co z niego za człowiek?... Co za bydlę!... Gdyby nie wprawiła go w osłupienie swymi kusicielskimi błaga­niami, wziąłby ją jak barbarzyńca, kalecząc delikatne, niewinne ciało brutalną napaścią!...

- Straciłem chyba rozum - szepnął, odciągając ją de­likatnie od drzewa i biorąc na ręce. Beth jak ufne dziecko przytuliła się do niego, objęła go za szyję i westchnę­ła z zadowoleniem. W jej słodkim oddechu Alex wy­czuł leciutki ślad gorzkawej woni własnego ciała. Prze­łknął z trudem ślinę. Beth była taka prostolinijna, tak różniła się od doświadczonych kochanek, które dotąd zwlekają z oddaniem się, aż będą pewne, że partner na­leżycie doceni ich „ofiarę”! A jej ciało to kwintesencja kobiecości: krągłe piersi, szczupła talia, łagodna krzy­wizna bioder... I jakie wrażliwe, jakie spragnione czu­łych pieszczot pierwszego kochanka!... No właśnie, czułych pieszczot - wyrzucał sobie w duchu. Z pewnością Beth nie oczekiwała, że ktoś przyprze ją do drzewa i bę­dzie się nad nią pastwił jak nad dziwką z Drury Lane!

Zaniósł ją w wysoką, kołyszącą się na wietrze trawę i położył w niej. Sam zaś ukląkł przy dziewczynie, a potem przysiadł na piętach, z rękoma przylegający­mi do ud. Elizabeth odrzuciła ramiona w tył, za gło­wę; leżały wiotkie, nieruchome, wnętrzem dłoni ku gó­rze. Oczy miała półprzymknięte, pełne pożądania lecz cierpliwie wyczekujące. Jakby mieli dla siebie całą wieczność... Tymczasem - o czym Alex w głębi serca dobrze wiedział - mają tylko kilka kradzionych chwil. Poczuł, że coś go ściska w gardle, zapiera mu dech.

Zdradziecki księżyc jasno oświetlił Beth!... Nocna ko­szulka była w tej chwili całkiem przezroczysta. Alex wi­dział wyraźnie kępkę włosów u zbiegu ud i ciemnoróżowe obwódki sutków. W lędźwiach pulsowało mu pożąda­nie - lecz mógł je zaspokoić w ramionach Beth, wyłącz­nie Beth!... Przymknął oczy, szepcząc jakąś rozpaczliwą modlitwę. Powinien oprzeć się słodkiemu szaleństwu... ale jak to uczynić, nie raniąc Beth, nie poniżając jej?...

Beth wyczula duchową rozterkę ukochanego. Drob­ne palce przemknęły po jego dłoni i zacisnęły się wokół nadgarstka. Alex otworzył oczy i ujrzał, że dziewczyna przyciąga jego rękę do swych ust i całuje delikatnie kost­ki palców.

- Proszę cię, nie myśl o tym, że powinieneś teraz odejść! - Odwróciła jego rękę i ucałowała wnętrze dło­ni; dotyk jej jedwabistych warg niemal parzył. - Nie myśl już o nikim ani o niczym... prócz tego... - Przy­ciągnęła go lekko ku sobie, ku swym rozchylonym wargom, ku spragnionemu, uległemu ciału...

Pokusa była ponad jego siły! Alex zwrócił twarz w stronę gwiaździstego sklepienia, tej przegrody między królestwem ludzkim i boskim. Złorzeczył Bogu, który poddaje go tak bezlitosnej próbie: mógłby dochować wierności bratu tylko wówczas, gdyby odrzucił jedyną miłość swego życia! Tak, jego uczucie dla Beth było prawdziwą miłością, prawdziwym uwielbieniem. W po­równaniu z nią wszystkie poprzednie przygody miłosne wydały mu się żałosną parodią. Każdy dzień, każda mi­niona godzina jego życia stanowiła jedynie preludium do tego momentu olśnienia, gdy pojął, że znalazł swoją drugą połowę, idealne dopełnienie własnej istoty - za­równo pod względem duchowym, jak i fizycznym.

- Czemu zmuszasz mnie do tego, Boże?! - szepnął, a ból przeszył mu serce jak nóż. - Dlaczego każesz mi wybrać jedno z nich?... - Pochylił się nad Beth, opadł na nią, opierając się na ramionach, by nie przytłoczyć jej ciężarem swego ciała. W tym momencie dokonał już wyboru; błagał w duchu Zacha o wybaczenie. Po­tem wpił się w gorące, słodkie usta ukochanej.

Do Elizabeth docierały szeptane w udręce słowa, czuła, jak wibrują wokół niej w wilgotnym powietrzu. Czemu musiało ich to spotkać?... Bóg jeden wie!... W tym momencie nie była zdolna do boleśnie szczerej dysputy z Najwyższym na temat dopustów zsyłanych przezeń na ludzkość. W tej chwili niebiosa i wszystkie wspaniałości przyrzeczone cnotliwym znaczyły dla niej bardzo niewiele w porównaniu ze szczęściem, jakiego doznawała w ramionach Alexa; ciało ukochanego - do­słownie i w przenośni - przygniatało ją do ziemi, za­pewniało całkiem inny raj: ofiarowywali go sobie na­wzajem w odwiecznym rytuale miłości.

Ramiona Elizabeth zacisnęły się mocniej wokół Alexa, gdy pił chciwie słodycz jej ust. Gładziła naprężo­ne mięśnie jego szyi, potem jej ręce zaczęły błądzić po gładkiej skórze szerokich pleców, zsuwać się coraz ni­żej, wreszcie dotarły do sprężystych pośladków. Alex aż jęknął, zaskoczony tą pieszczotą; ich wargi rozłączyły się na chwilę, a zdyszane oddechy zmieszały ze sobą.

- Całkiem mnie opętałaś... - szepnął. - Taka jesteś namiętna, taka ciekawska... moja ty czarownico! - Od­wrócił się lekko na bok i długa, muskularna noga zna­lazła się między jej udami.

Ciało Beth stanęło w płomieniach, poczuła roz­koszne napięcie, wzbierające gwałtownie w dole brzu­cha. Uczucie to skojarzyło się jej z nadciągającą nad 'wrzosowisko letnią burzą - mroczną i groźną, ale nio­sącą w sobie zapowiedź orzeźwiającej ulgi. Była wprost obolała z pożądania, pragnęła być bliżej, coraz bliżej Alexa - ciało przy ciele. Wygięła się w łuk, na­pierając nań piersiami. Kochanek prawą ręką objął jedną z nich; ugniatał rozpaloną dłonią delikatne cia­ło, drażnił pieszczotliwie sterczący sutek.

- Koszula... zawadza... Rozdziela nas, Alex... - wy­szeptała, szarpiąc 'wstążki nocnej koszulki. - Chcę cię czuć całą sobą...

Odkąd uświadomił sobie, jak brutalnie przyparł ją do drzewa, Alex starał się panować nad swą namiętno­ścią. Bał się, że zbytni pośpiech może wywoła u Beth uraz fizyczny albo psychiczny, więc hamował się, choć pulsujące w nim pożądanie domagało się zaspokojenia. Teraz jednak słowa Beth rozpłomieniły go. Była tak sa­mo roznamiętniona jak on, równie gorąco pragnęła ostatecznego zespolenia. Alex wsparł się na łokciu i z desperacją przyjrzał się nocnej koszuli. Psiakrew! By­ła od góry do dołu zapięta na Bóg wie ile maleńkich gu­ziczków, z którymi dałaby sobie radę tylko niezwykle cierpliwa kobieca ręka! Alexa nie stać było w tej chwi­li na cierpliwość, a kobietą z całą pewnością nie był!

- Nie ruszaj się, kochanie. Muszę rozedrzeć twoją koszulkę - ostrzegł ją drżącym głosem, siląc się na rze­czowy ton.

Beth zrobiła wielkie oczy. Gwałtownie wciągnęła po­wietrze, ale nie zaprotestowała. Milczenie jej było zarów­no przyzwoleniem, jak i przyznaniem się do własnej nie­cierpliwości. Ten kolejny objaw dziewiczego pożądania jeszcze bardziej podniecił Alexa: chwycił za karczek noc­nej koszuli i mocno szarpnął; trzask brutalnie rozdartego materiału był niczym symbol ich niepohamowanej żądzy. Gdy dziesiątki maleńkich perłowych guziczków wystrze­liły w powietrze i rozbłysły w księżycowej poświacie jak krople rtęci, Elizabeth zaparło dech w piersiach.

Alex uniósł się na kolana i spojrzał na ukochaną. Rozdarta koszula nie kryła już porcelanowej doskona­łości jej ciała. Gdy wpatrywał się w nią jak urzeczony, Beth ściągnęła z ramion podartą koszulę i rozpostarła ją jak prześcieradło. Każdy jej ruch wydawał się prze­myślany i celowy, ale drżała przy tym jak delikatny kwiat na wietrze. Opadłszy znów na ziemię, przygry­zła dolną wargę i popatrzyła Alexowi prosto w oczy; w jej spojrzeniu namiętność walczyła z lękiem. Unio­sła ramiona, przyzywając kochanka do siebie.

W Alexie zbudził się instynkt opiekuńczy, równie sil­ny, jak hamowane dotąd pożądanie. Musi obchodzić się z Beth delikatnie i sprawić ukochanej jak najmniej bó­lu! Instynkt podpowiadał mu, że dziewczyna tego właś­nie się lęka; przecież dla każdej kobiety ból stanowi nie­odłączny element pierwszego zbliżenia z mężczyzną. Wieść o nim przechodzi z pokolenia na pokolenie, nie­kiedy jednak znacznie odbiega ona od prawdy.

- Cierpliwości, moja słodka - szepnął czule i zaczął zdejmować ubranie.

Beth opuściła ręce i złożyła je na brzuchu, dłońmi do dołu. Jak urzeczona wpatrywała się w Alexa, gdy wyciągał ze spodni cienką koszulę i zdejmował ją przez głowę. Cal po calu wyłaniał się spod płótna pła­ski brzuch z wąską smugą ciemnych włosów, która gi­nęła tajemniczo za paskiem spodni. Potem ukazała się pierś - jak wykuta z brązu. Dokładnie taka, jaką Beth zapamiętała! Serce dziewczyny zatrzepotało; oddech stał się urywany, nierówny.

Alex ściągnął buty i pończochy; potem wstał, by zdjąć spodnie. Oczy dziewczyny rozszerzyły się gwał­townie, kiedy je rozpiął, ściągnął i rzucił niedbale na ziemię. Krew w żyłach Beth zupełnie się rozszalała, dudniła jej w uszach jak huk piorunów. Nie pamięta­ła, by ta cząstka ciała ukochanego wydawała się jej przedtem aż tak wielka, sztywna i...

Alex pochylił się nad Beth, a następnie położył obok niej i objął ją delikatnie ramionami. Poczuła na brzuchu napór gorącego, pobudzonego ciała i cichut­ko jęknęła, ale nie ze strachu. W zetknięciu Z jego męs­ką siłą osłabła z pożądania.

- Nie bój się - uspokajał ją. - Poprowadzę cię krok za krokiem... Zaufaj mi!

Skinęła głową i przełknęła Z trudem ślinę. Sama nie wiedziała, co w niej bierze górę: lęk czy podniecenie?... Alex zaczął ją znowu całować. Jego usta spoczęły na jej ustach powoli, jakby z rozmysłem; język wślizgnął się do ich wnętrza, sięgał coraz głębiej... Ręce mężczy­zny błądziły po jej ciele, a pod ich władczym dotknię­ciem ożywał w niej każdy nerw. Beth doświadczała równocześnie tylu emocji, tylu fizycznych wrażeń... Chłód nocnego powietrza na wilgotnej skórze, szcze­gólnie tam, gdzie przed chwilą spoczywały usta ko­chanka. Zapach ciała Alexa - silna, męska woń: kom­pozycja drzewa sandałowego i słonej morskiej wody. Smak jego ust... wyczula w nim odrobinkę brandy.

Kiedy ukochany przylgnął ustami do jej niczym już nie osłoniętej piersi, Beth pomyślała, że chyba zaraz umrze... Gdy całował, przygryzał, ssał i drażnił sutek, przeszywały ją rozkoszne dreszcze, potęgował się ucisk w dole brzucha, nogi zupełnie osłabły. W najbardziej intymnym zakątku jej ciała zrodziło się napięcie i po­tężniało z każdą chwila. Ból?... Upojenie?... Przecież to jedno i to samo! Czuła dotyk ręki Alexa: w talii, na bio­drze, między udami... Jego palce zanurzyły się w kęp­ce włosów i wówczas aż zadrżała z rozkoszy.

- Alex!... Powiedz... Co się ze mną dzieje?... - wy­krzyknęła, chwytając go za ramiona i prężąc swe cia­ło ku niemu.

- Uczysz się miłości, Beth - odparł z czułością. Dziewczyna przygryzła wargi: jego pieszczota była tak intymna... i tak cudowna!... Czuła, że tak właśnie być powinno: przecież to Alex jej dotykał!

- Teraz jesteś już moja, Beth! Moja... - szepnął chra­pliwie, uprzedzając słowami to, co miało nastąpić. Po chwili Beth sama zapragnęła czegoś więcej.

- Alex, już nie... Dosyć... Ja chcę... chcę...

- Czego chcesz, Beth?... tylko moja Beth?... Powiedz mi! - nalegał. - Powiedz, czego pragniesz.

- Kochaj mnie, Alex!... Wypełnij mnie sobą... Chcę być całkiem twoja. Proszę cię, już!... - błagała rozgo­rączkowana, owładnięta niepojętym pragnieniem, którego nigdy przedtem nie zaznała. Wiedziała tylko jedno: wyłącznie Alex może zaspokoić pożądanie, któ­re rozszalało się w jej ciele jak burza.

Z ust mężczyzny wydarło się głębokie, niemal bolesne westchnienie. Osunął się pomiędzy uda Beth. Rozchyliła nogi ochoczo, z pełnym zaufaniem, a wówczas przywarł smukłymi biodrami do jej bioder. Czuła na skórze jego gorącą, twardą męskość. Spojrzenia kochanków spotkały się i zwarły ze sobą. Nie odrywając oczu od dziewczyny, Alex zanurzył się w niej - powoli... jakże powoli.

Beth zacisnęła nagle powieki i wbiła paznokcie w ramiona kochanka, kiedy rozkosz przemieniła się w ból - ostry i rozdzierający.

- To tylko chwila, ukochana - szeptał Alex przez zaciśnięte zęby. - Bądź dzielna... Przysięgam, że ci to wynagrodzę!...

Elizabeth ufała mu. Uwierzyła święcie jego słowom, zanim jeszcze ból ustąpił. Kiedy zaś zniknął całkowi­cie, pożądanie wybuchło w niej na nowo. Instynktow­nie uniosła biodra. Widząc jej gotowość, Alex cicho jęknął i wtargnął w nią głęboko. O, jakże głęboko!... Wypełnił ją bez reszty. Nie czuła już pustki ani gło­du: zaspokoił wszystkie jej pragnienia.

Nie, był to jednak koniec słodkiego szaleństwa, za­ledwie jego początek. Alex zaczął poruszać się w jej wnętrzu, zagłębiał się i wynurzał. Raz po raz, bez koń­ca. Beth podchwyciła ten rytm i bez wahania, bez wstydu, odwzajemniła się równą namiętnością. Po jej policzku spłynęła łza, którą kochanek zaraz scałował. Zatraciła się całkowicie w jego uścisku, pogubiła wszystkie myśli i pragnienia oprócz tych, które wią­zały się z nim. Dla niej istniał tylko Alex!... Alex...

I nagle rozprysła się na miliony szklanych drobin - olśniewających jak diamenty, porażających swą jasno­ścią. W objęciach miłości wznosiła się ku niebu... Alex wykrzyknął jej imię i wyprężył się, wtulony w nią. Przez jej ciało, zjednoczone z jego ciałem, przetacza­ły się fale nieprawdopodobnej rozkoszy - zatapiały ją, pochłaniały. Nagle wszystko w niej eksplodowało, odłamki rozproszyły się w powietrzu, by w końcu opaść jak deszcz na chłodną ziemię. Była znów przy­kuta do ziemi, uwięziona w słodkim uścisku spląta­nych kończyn. W uścisku ramion i nóg Alexa.

Ciszę przerywały tylko ich zdyszane oddechy i zwy­kłe odgłosy nocy. Cykanie świerszczy, rechot żab, szelest liści, westchnienia wiatru. Odległe kląskanie słowika. Szum i plusk wody w strumieniu. Ruch i dźwięk. Życie.

- Kocham cię, Alex - powiedziała Beth, przytuliła głowę do jego ramienia i usnęła.

Alex ostrożnie sięgnął po swoją koszulę i okrył nią Beth, a potem przygarnął ukochaną jeszcze mocniej, by ogrzać ją własnym ciałem. Całował jej czoło i wsłu­chiwał się w cichy, spokojny oddech.

- Ja też cię kocham, Beth - szepnął. Potem zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w niebo i ogarnął go bez­brzeżny smutek.

Beth zbudziło pianie koguta. Leżała na wznak i w pierwszej chwili zdumiała się, widząc nad sobą roz­gwieżdżony aksamit nieba, zamiast dobrze znanych obić w złote rogi obfitości i różyczki, które zdobiły ściany jej sypialni. Księżyc świecił równie jasno, jak przedtem, ale znajdował się znacznie bliżej linii hory­zontu: noc miała się już ku końcowi.

Nagle Beth zdała sobie sprawę z obecności Alexa: ich ciała stykały się, jego nagie ramię obejmowało ją w pasie, ich nogi krzyżowały się; twarz mężczyzny by­ła wtulona w jej włosy, czuła na policzku jego oddech. Dreszcz ją przebiegł, kiedy odżyły rozkoszne wspo­mnienia ostatniej nocy. A więc to nie był sen!

Alex przykrył ją swoją koszulą; zdążył też podczas jej snu włożyć spodnie i buty. Właściwie powinno być jej chłodno, ale wcale nie było!... Na łożu z falujących traw, nakrytych jedną podartą koszuliną, Alex zdołał ją ogrzać swoim ciałem. Teraz jednak, choć nadal by­ło ciemno, zbliżał się już świt - tak przynajmniej utrzymywał kogut! - a o świcie spadnie poranna rosa.

Kur znowu zapiał; Beth poczuła, że Alex się poru­sza. Odwróciła głowę i wpatrzyła się w jego twarz, ukrytą w cieniu.

- Nie śpisz?...

Mężczyzna odwrócił się i uniósł na łokciu, opiera­jąc brodę na dłoni. Księżyc oświetlał jego twarz, bujne trawy nie rzucały już na nią cienia. Gdy Beth spojrza­ła w oczy kochanka, serce zabiło jej boleśnie. Dostrzeg­ła w nich - oprócz serdecznej tkliwości, która wzru­szyła ją do głębi - jakieś straszliwe znużenie. Wyraz oczu Alexa świadczył niewątpliwie o udręce duszy, wy­rzutach sumienia, duchowej rozterce.

- Nie, Beth - odparł. - Nie śpię.

- Założę się, że nie zmrużyłeś nawet oka!

- Masz słuszność. Jakżebym mógł?...

Ból ogarnął Beth jak fala Oceanu Lodowatego, przeraźliwie zimna i obezwładniająca.

- Aż tak żałujesz tego, co się stało? Przyniosłam ci tylko nieszczęście i udrękę?...

Alex jęknął i przytulił gwałtownie Beth do swojej nagiej, gorącej piersi.

- Nigdy więcej nie mów takich głupstw! Wlałaś mi w serce cudowny balsam prawdziwej miłości. Wskrzesiłaś we mnie wiarę, której czepiałem się przez długie lata rozczarowań i którą w końcu cynicznie odrzuci­łem! Wiarę w to, że istnieją dusze dla siebie stworzo­ne... Czemu jednak ten cud objawienia się i spełnienia miłości musi być okupiony bólem jedynej oprócz cie­bie istoty droższej mi nad życie?...

Słowa Alexa rozbrzmiewały echem w uszach i w ser­cu dziewczyny. Silniej od bólu i bezsilności dźwięcza­ła w nich najszczersza miłość. Elizabeth odsunęła się nieco i uniosła ku niemu twarz.

- Więc mnie kochasz?...

Rysy mężczyzny, które ból przeobraził w kompo­zycję ostro załamujących się płaszczyzn i głębokich cieni, nagle złagodniały.

- Wyznałem ci to minionej nocy, ale pewnie już spa­łaś. - Serce Beth wezbrało radością. Alex uśmiechnął się. - Tak ci się sprzykrzyłem, moja miła, że uciekłaś przede mną w sen, choć mieliśmy przed sobą długą noc?...

Beth wiedziała, że ukochany przekomarza się z nią, ale była zbyt przejęta, by silić się na dowcipną odpo­wiedź. To była noc szczerości.

- Tak się przez ciebie opiłam miłości, że mogłam tylko zwinąć się w kłębek i zasnąć jak objedzone kociątko. Byłeś... cudowny.

Alex przestał się uśmiechać. Beth poczuła, że pod jej dłonią pierś kochanka zaczyna poruszać się gwał­townie. Ona również zaczęła szybciej oddychać. Ręce same jakoś zabłądziły na tors Alexa; palce jej więzły w porastających go miękkich włoskach.

Alex położył kres tym wędrówkom, chwytając ją moc­no za ramiona. Zaskoczona podniosła ku niemu oczy. Cygańskie źrenice Alexa żarzyły się w blasku księżyca.

- Nadal jesteś nasycona i senna, Beth? - W jego zdła­wionym głosie brzmiało pożądanie.

Choć była niedoświadczoną panną, która dopiero kil­ka godzin temu poznała fizyczną miłość, Beth nieomyl­nie wyczuła w głosie ukochanego rosnącą namiętność, a w sobie samej - nagłą pustkę. Najbardziej kobiece za­kamarki jej ciała rozpłomieniły się i zwilgotniały.

- Już nie. A wspomnienia jeszcze dodają mi apety­tu! - odparła bez ogródek.

Ręce Alexa zaczęły pieścić jej ramiona. Koszula, która przedtem uwięzła między nimi, gdy leżeli przy­tuleni do siebie, teraz zsunęła się, odkrywając piersi dziewczyny. Wpatrzonemu w nie Alexowi zabrakło nagle tchu. Zachwyt w jego oczach rozpłomienił Eli­zabeth. O, jakże pragnęła, by ich dotknął, by powtó­rzył te wszystkie grzeszne, cudowne pieszczoty, któ­rych zaznała wcześniej!

Jęknęła, czując ręce kochanka, sunące powoli od jej talii w górę. Wreszcie objął dłońmi obie piersi i opusz­kami kciuków gładził sutki.

- Noc się kończy, Beth. Czas do domu. - Głos miał teraz niższy, chrapliwy. - Musimy wrócić do naszych sypialni, nim się służba obudzi.

- Kogut piał dopiero dwa razy - szepnęła, pochylając się ku niemu i odwzajemniając się drażnieniem jego sut­ków. - Chyba zdążymy się raz jeszcze pokochać?... - Przycisnęła usta do jego ust i bezwstydnie wtargnęła do ich wnętrza zwinnym, ciekawskim językiem.

Alex oderwał na chwilę wargi od jej warg, ale wciąż niemal się stykały.

- Może tym razem mniej ci to przypadnie do sma­ku. Nie będę już taki ostrożny i łagodny. - Kogut znów się odezwał.

- Wszystko jedno, byłeś mnie kochał.

Alex z jękiem przygarnął ją i posadził na swych lek­ko ugiętych kolanach. Beth objęła go nogami w pasie.

- Sumienie ci nie dokucza, moja Beth? Nie myślisz o Zachu? - wyszeptał prosto w jej zgłodniałe usta.

- Zdążę pomyśleć o tym jutro. Ta noc należy do nas! Alex nie był w stanie dłużej opierać się pokusie. Beth poczuła tuż przy sobie jego nagie ciało. Pamiętała, jak cudownie było czuć go w sobie, ale wspomnienia zbladły, gdy Alex znów się w niej zanurzył. Rzeczywi­stość okazała się o wiele wspanialsza!... Uchwycił ją mocno w talii, ona zaś objęła go za szyję. Nadany przez ukochanego mocny i szybki rytm wzniósł Beth na ta­kie szczyty zmysłowych doznań, o jakich nawet nie śniła. Jej krzyk zabrzmiał w ciemnościach przedświtu i stopił się w jedno z odgłosami nocy.

Beth przyglądała się, jak jej nocna koszula płonie na kominku. Spalenie jej urosło do rangi symbolu. Plama krwi na batyście była widomą oznaką utraty dziewic­twa. Elizabeth nie żałowała tego, że oddała się Alexowi, ale bolała nad tym, że skrzywdziła Zacha. Poma­rańczowe płomienie, pożerające zakrwawioną koszulę, zdawały się ją oskarżać.

Gdy niebo pojaśniało i stało się perłowoszare, oboje z Alexem powrócili chyłkiem do domu. Kochanek rozstał się z nią u szczytu schodów; każde z nich innym koryta­rzem powędrowało do swej sypialni. Beth prosiła Boga, by ich nie przyłapano w chwili powrotu. Na szczęście, ani na dole, ani na górze nikt się nawet nie poruszył. Dopie­ro pół godziny później dom się zbudził: dotarły do niej poranne odgłosy i zapachy. Do tego czasu zdążyła już się umyć w zimnej wodzie, którą znalazła w stojącym na umywalce dzbanku, po czym otuliła się pledem. Sadie nie­bawem przyniesie jej ubranie, oczyszczone i wyprasowa­ne, ale na razie nie miała co na siebie włożyć.

Z nocnej koszuli pozostała już tylko garstka popiołu na palenisku. Beth wystarczyło spojrzeć na wygas­ły ogień, by dostać gęsiej skórki. Zsunęła więc z ra­mion pled, złożyła go w nogach łóżka i wślizgnąwszy się pod białą kołdrę, podciągnęła ją aż pod brodę.

Przebiegł ją dreszcz. Jakie to dziwne, że jej tak zim­no w tym ogrzanym pokoju, pod górą pościeli... Prze­cież ubiegłej nocy leżała nago pod gołym niebem, ogrzana tylko ciałem Alexa - i w ogóle nie czuła chło­du!... Uśmiechnęła się i przewróciła na wznak. Samo wspomnienie kochanka rozgrzało ją. Przesunęła ręką po swoim ciele, wyobrażając sobie, że to on ją pieści... Teraz wiedziała już dokładnie, co to znaczy być ko­chaną, naprawdę kochaną... przez tego jedynego.

Jednak uśmiech jej zgasł, gdy wyobraziła sobie decy­dującą rozmowę z Zachem. Omówili pokrótce tę sprawę z Alexem w drodze powrotnej do domu. Oboje byli zgodni co do tego, że muszą jak najprędzej powiadomić Zacha o swej miłości. Nie zdradzą mu oczywiście, że się już kochali - byłby to zbyt okrutny cios! Poza tym ani Beth, ani Alex nie mieli ochoty przyznać się do takiego wiarołomstwa. Bez względu na to, jak namiętnie się ko­chali, z jakim wysiłkiem opierali się temu, co okazało się nieuniknione, oboje czuli się winni. Oboje też zadawali sobie trwożne pytanie: jak zareaguje na to Zach?... Jakie to straszne, że ich cudowne przeżycie zatruły wyrzuty su­mienia, poczucie winy i niepokój! Przypominało to bia­łą koszulę Beth, poplamioną krwią - zabarwioną bólem.

W ciągu ostatnich kilku tygodni Beth, zadręczając się swym coraz silniejszym pociągiem do Alexa, nie­raz miała ochotę zwierzyć się matce i poprosić ją o ra­dę. Nawet raz czy drugi napomknęła o tym w nadziei, że matka zrozumie aluzję i przyzna, że sama już coś podejrzewała. Ale pani Tavistock wydawała się zupeł­nie nieświadoma uczuciowych powikłań występujących w jej najbliższym otoczeniu. Choć bardzo kocha­ła obie córki, nie posiadała instynktu opiekuńczego pozwalającego wyczuć, że ktoś bliski potrzebuje jej pomocy, tylko nie śmie lub boi się o nią prosić.

Teraz, gdy sprawy zaszły aż tak daleko, Beth nie ośmie­liłaby się już zwierzyć matce; pani Tavistock byłaby za­pewne przerażona, zbulwersowana i absolutnie niezdol­na do udzielenia córce jakiejkolwiek rady. Oczywiście, kiedyś będzie musiała dowiedzieć się prawdy, ale powia­domienie jej o tym zaraz po niebezpiecznej przygodzie Gabby nie wydawało się Beth rozsądnym posunięciem.

Zresztą w obecnej sytuacji nie była w stanie niczym osłodzić matce gorzkiej pigułki. Nie mogła powiedzieć „nie wyjdę za Zacha, ale za to poślubię Alexa”, gdyż wcale nie prosił jej o rękę! Musi więc poczekać ze zwierzeniami, aż się wszystko wyjaśni.

Drzwi skrzypnęły i Sadie zajrzała przez szparkę. Beth udawała, że śpi. Było jeszcze za wcześnie na wstawanie. Słyszała, jak służąca człapie po dywanie w tę i z powro­tem; później drzwi cichutko się za nią zamknęły. Beth otwarła oczy i ujrzała swoje ubranie rozłożone na pur­purowym fotelu przed kominkiem. Gotowa na powita­nie nowego dnia - bez względu na to, co miał jej przy­nieść - zwiesiła nogę z łóżka, Zamierzając z niego wstać.

Nagle drzwi znowu się otwarły i do pokoju wkro­czyła Sadie z wiązką drew pod pachą i z wiadrem go­rącej wody. Stanęła jak wryta na widok wyskakującej z łóżka Beth; potem wykrzyknęła jednym tchem:

- Musi się panienka zrywać z łóżka o tej porze? Chyba panienki nie obudziłam? O Boże, dziecko, spa­łaś na golasa?!

Beth pospiesznie zakopała się w pościeli.

- Zaraz odpowiem na wszystkie twoje pytania, Sa­die. Więc po pierwsze: tak, właśnie wstaję, chociaż jest wcześnie. Po drugie: wcale mnie nie obudziłaś; zbu­dziłam się sama. I po trzecie: owszem, spałam całkiem nago.

Służąca uniosła brwi z dezaprobatą.

- W dolnej szufladzie komody leży nocna koszula. Mówiłam o tym panience wczoraj wieczór.

Beth przyglądała się, jak Sadie kładzie szczapy na płytkach przed kominkiem, obchodzi wannę pełną jeszcze wody po wczorajszej kąpieli i stawia wiadro na podłodze koło umywalki.

- Owszem, mówiłaś. Dobrze to pamiętam - przy­znała. - Tylko że... choć bardzo mi przykro zaprze­czyć, nie znalazłam w tej szufladzie żadnej koszuli. Widać zabrałam ją wcześniej do domu. - Beth miała nadzieję, że jej łgarstwa brzmią przekonująco.

Służąca wydęła tylko usta i podeszła do komody z wyraźnym zamiarem udowodnienia, że miała rację. Otworzyła szufladę i przez chwilę wpatrywała się w nią, nie wierząc własnym oczom.

- A niech mnie! - wystękała wreszcie. - Przysięgła­bym, że w dolnej szufladzie była nocna koszula! Wy­prałam ją i wyprasowałam nie dalej jak tydzień temu!

- Jak widać, pamięć nas czasem zawodzi, Sadie - stwierdziła Beth, siląc się na promienny uśmiech. - Nie zawracaj sobie tym głowy. Za piękny dziś dzień, żeby się martwić byle głupstwem!... Mamy za co Bo­gu dziękować, prawda?

- Ano pewnie, panno Beth! - odpowiedziała z bło­gim uśmiechem służąca, krzyżując ręce na brzuchu. - Bałam się, że już nigdy nie zobaczę panienki Gabrielle!... Tym razem popadła w straszne tarapaty! Prawdę mówiąc, byłam pewna, że zabłądziła w tej kopalni na amen i że nigdy jej nie odnajdą. - Kobieta odwróciła się i schyliła po wiązkę drew, którą umieściła następnie w palenisku. - Bogu dzięki, że nasz pan ją znalazł! Bez niego byłoby już po niej!

Przejmujący dreszcz przeszył ciało Beth. Te prosto­duszne słowa uprzytomniły jej, że Gabby była o krok od śmierci i że cała jej rodzina ma ogromny dług wdzięcz­ności wobec Zacha: przecież to on odnalazł dziecko! Pod­niosła ją nieco na duchu myśl, że Alex pomógł Zachowi i Gabby dotrzeć szczęśliwie do wyjścia. Wspólny wysi­łek obu braci sprawił, że nie muszą w ten słoneczny lip­cowy dzień szykować się do następnego pogrzebu.

- Paliła panienka dziś rano w kominku? - spytała Sadie, wygarniając popiół z paleniska i dmuchając na kilka żarzących się jeszcze węgli.

- Ależ tak! - odparła Beth. - Zmarzłam bez koszuli.

- A czym panienka napaliła? - spytała z niewinną miną służąca, spoglądając na nią ciekawie. - Przecież nie leżały tu żadne szczapki!

Beth przygryzła usta. Nie spodziewała się po Sadie takiej dociekliwości! Ale służąca znała tu każdy kąt i wszystkie panujące we dworze zwyczaje. Nic dziw­nego, że to się jej rzuciło w oczy!

- Przyniosłam trochę drewna z kuchni - zmyśliła naprędce. I zanim Sadie zdążyła przyjrzeć się z bliska popiołom i zawyrokować, że to jej wcale nie wygląda na spalone drewno, Beth wyślizgnęła się z pościeli i stanęła nagusieńka przed służącą. - Pomóż mi się ubrać, Sadie! I to już, bo zmarznę na kość!

Służącej wypadł z ręki pogrzebacz. Cmoknęła ze zgor­szeniem i schwyciła leżącą na fotelu dzienną koszulę.

- Panienka nie ma za grosz wstydu!

Gdy wkładała jej koszulkę przez głowę, Elizabeth za­stanawiała się, jak też służąca zareagowałaby na wieść o jej bezwstydnym zachowaniu ubiegłej nocy! Samo wspomnienie przywołało na usta dziewczyny uśmiech zadowolenia; spoważniała jednak na myśl o Zachu.

- Czy ktoś zszedł już na śniadanie? Sadie zacięła posępnie usta i skinęła głową.

- Myślałam, że po takim dniu jak wczorajszy wszyscy będą spali do południa - A tu nasz pan już siedzi w jadal­ni! Tyle że nie ma apetytu: grzebie w talerzu i nic więcej.

Beth utkwiła w służącej badawczy wzrok.

- A jaką ma minę? Nie jest chyba zły, co?... Jak myś­lisz, czy to tylko nerwy po wczorajszym, czy się gry­zie czymś innym?...

Sadie wzięła z fotela żółtą spacerową suknię i po­mogła Beth wskoczyć w spódnicę; potem nasunęła rę­kawy na wyciągnięte ramiona dziewczyny. Wreszcie ciężko westchnęła i odpowiedziała:

- Nie wypada służbie wsadzać nosa w pańskie spra­wy, ale po mojemu zdenerwowany to on nie jest. Chy­ba sobie układa w głowie jakieś plany. Porządnie się wystraszył o pannę Gabby. Coś mi się widzi, że każe wreszcie zabić deskami te diabelskie kopalnie!

Gdy służąca zapinała jej suknię na plecach, Beth wstrzymała dech. Miała szczerą nadzieję, że Zach istotnie planuje jakieś rozsądne rozwiązania. I modli­ła się, żeby po zerwaniu zaręczyn wszystkie jego dob­re chęci nie rozwiały się jak dym!

Zresztą chodziło nie tylko o właściwe zarządzanie majątkiem. Najistotniejsze było pytanie, czy braterska miłość wytrzyma kolejną próbę, kiedy Zach dowie się prawdy?... A gdy się przekona, że Beth darzy go jedynie siostrzanym uczuciem, czy zechce widzieć w niej brato­wą?... Zmarszczyła czoło. Znowu to samo! Przecież Alex - choć wyznał jej miłość - ani razu nie wspomniał o mał­żeństwie. Miłość... i małżeństwo. Powinny iść w parze, prawda? Pozostaje tylko nadzieja, że będzie tak istotnie.

- Gotowe, panno Beth! Śliczna dziś panienka jak z obrazka! - orzekła Sadie, na ogół nieskora do kom­plementów.

Beth popatrzyła w lustro nad toaletką. Nawet z roz­czochranymi włosami wyglądała świeżo i promiennie. Policzki kwitły delikatnym rumieńcem, oczy błyszcza­ły. Czego to miłość nie dokona! - pomyślała, sięgając po szczotkę, by ujarzmić niesforną grzywę. Gdyby nie to, że swą miłością do Alexa mogła zranić drogiego przyja­ciela, byłaby najszczęśliwszą dziewczyną w całej Anglii!

11

Lord Roth stał u podnóża schodów, z ręką wspar­tą na dębowej poręczy, zwieńczonej rzeźbioną koni­czynką. Omiótł spojrzeniem leżący u jego nóg dywan z Aubusson w barwach owoców morwy i pawich piór. Potem popatrzył na ozdobne drzwi prowadzące do pokoju śniadaniowego. Oczy jego biegały niespokoj­nie po całym holu - od dywanu po ciężki żyrandol, którego kryształki połyskiwały w promieniach poran­nego słońca, wpadających przez wysokie okno.

Przed godziną przestał się wreszcie łudzić, że zdoła zasnąć, i wysłał Dudleya, żeby sprawdził, co tam u Za­cha. Zdziwił się, a nawet zaniepokoił, usłyszawszy, że brat już wstał i je śniadanie.

- A raczej - sprecyzował Dudley - nie je, tylko mu się przygląda. - Ponieważ kamerdyner świetnie orien­tował się w ludzkich nastrojach, Alex zasięgnął jego opinii co do stanu ducha Zachary'ego.

- Jest skruszony, milordzie. Bardzo mu przykro z powodu tego, co się przytrafiło małej panience - odparł z przekonaniem służący. - Założę się, że podej­muje jakieś ważkie decyzje i że wiele go to kosztuje.

- Co masz na myśli, Dudley? - dopytywał się Alex.

Kamerdyner obrzucił swego chlebodawcę przeni­kliwym spojrzeniem, jakby się zastanawiał, czy może powiedzieć szczerą prawdę, bez ogródek; potem stwierdził autorytatywnym tonem:

- Chodzi o tę dziewczynę, Tess. Pan Zach zerwie z nią. Zbity z tropu tą przepowiednią Alex nie zdołał ukryć zaskoczenia i konsternacji. Też sobie Zach wy­brał porę na zmianę frontu!... Przecież w najbliższych dniach czy tygodniach bardzo mu się przydadzą koją­ce ramiona kochanki!

- Czemu tak sądzisz, Dudley?

- To ta moja przeklęta babska intuicja - odparł żywo kamerdyner - czy jak ją tam zwać. Mam przeczucie i już! A teraz, milordzie, włożymy surdut; tylko jaki: ciemnoniebieski czy brązowy? - spytał tonem uniżo­nym i równocześnie despotycznym.

Alex pojął, że Dudley z premedytacją zmienia te­mat, i domyślił się, czemu nie chce, by go ciągnąć za język. Wobec tego nie nalegał dłużej. Poza tym czuł się piekielnie nieswojo w obecności kamerdynera; miał niemiłe wrażenie, że Dudley dzięki swej intuicji dowiedział się jakoś o jego nocnym spotkaniu z Beth. Co za bzdura!... Ale jednak denerwująca.

Teraz Alex zbierał wszystkie siły, by wejść do poko­ju śniadaniowego i wyłożyć kawę na ławę. Honor na­kazywał mu jak najprędzej powiadomić Zacha o swych uczuciach do Beth i zamiarach wobec niej; jednak lę­kał się tej konfrontacji. Z góry już opłakiwał kres cu­downej przyjaźni, która łączyła go z bratem przez ostatnie kilka tygodni. Zach będzie z pewnością zasko­czony, urażony, wściekły!... I nie koniec na tym. Zniknie poczucie ich wzajemnej bliskości... przynajmniej na jakiś czas. Alex przysiągł sobie, że nie pozwoli, by ta sprawa rozdzieliła ich na zawsze. Zdołali się odnaleźć nawet po siedemnastu latach rozłąki, więc ich brater­ska miłość powinna wytrzymać wszystko!... Pewnie jednak Zach będzie żywił niemile podejrzenia co do te­go, jak długo (albo jak krótko!) starszy brat hamował się ze swą namiętnością. Tym bardziej, że miał opinię uwodziciela. Bez wątpienia Zachary sceptycznie odnie­sie się do trwałości jego uczuć i uczciwości zamiarów.

Alex sam był zdumiony, ilekroć uprzytamniał so­bie, jak czyste i szlachetne są jego intencje w stosun­ku do Beth - przejrzyste jak kryształ, niepokalane jak kielichy białych lilii, dopiero co rozkwitłych o świcie. Myślał o głębi tych uczuć z podziwem. Musi poślubić Beth!... Być może jednak za odnalezienie idealnej to­warzyszki życia, takiej na dobre i złe, przyjdzie mu za­płacić utratą zaufania i miłości brata?... Może takiej ofiary zażąda od niego Fatum?

Fatum... Z ponurej zadumy zbudził Alexa ostry ból, promieniujący od lewego nadgarstka na całe ramię. Spojrzał na swoją rękę. Tak kurczowo zacisnął ją na wsporniku schodów, że aż mu zbielały kłykcie i na­brzmiały żyły. Jakby nie było to twarde drewno, lecz nieuchwytny wróg, tyrańskie Fatum, które usiłował zdławić, by zemścić się za jego okrutny kaprys, który uczynił zeń rywala ukochanego brata.

Drzwi pokoju śniadaniowego otwarły się i ukazał się lokaj niosący coś na tacy pod przykrywką. Do holu przeniknęły zapachy boczku, kawy, wędzonej ryby - i Alex poczuł mdlenie w żołądku. Dobrze wiedział, że powinien tam zaraz wejść i powiedzieć całą prawdę... a przynajmniej tyle, ile ustalili razem z Beth. Wszyst­ko było lepsze od tej okropnej niepewności! Rozstał się z dębową poręczą, obciągnął niebieski surdut i zde­cydowanym krokiem ruszył ku strasznym drzwiom.

Po wejściu do pokoju zorientował się, że francuskie okno, prowadzące na niewielki wewnętrzny dziedzi­niec wykładany terakotą i ozdobiony rozmaitymi zio­łami i pnączami, jest częściowo uchylone. Przez nie osłonięte firanką szyby ujrzał Zacha; brat pochylił na bok jasną głowę i oparł się łokciami o niewysoki mu­rek, za którym roztaczał się malowniczy widok na trawnik i wrzosowisko. Lord Roth przeszedł obok słu­żących, którzy stali na baczność po obu stronach ugi­nającego się od różnych potraw kredensu; po drodze dostrzegł nietknięty talerz Zacha. Brat nałożył sobie kopiastą porcję jajek na boczku; miał najwidoczniej szczery zamiar to zjeść, ale jakoś mu się nie udało.

Alex odwrócił się do służących. Wystarczył nie­znaczny ruch ręki i lekkie skinienie głowy, by pozbyć się ich z pokoju. Potem wyszedł bezszelestnie przez francuskie okno i przystanął na dziedzińcu, wdycha­jąc woń macierzanki, ostro pachnącej mięty pieprzo­wej oraz majeranku - i zbierając całą swą odwagę.

- Zach?...

Zachary wzdrygnął się i odwrócił raptownie; był tak zaskoczony, że nie zdążył zmienić wyrazu twarzy. Alexowi serce się ścisnęło, gdy spojrzał na młodszego brata. Miał taką samą minę jak wówczas, gdy wrzuco­no go do powozu dziadka i uwięziono w nieznane. Dopiero po chwili na twarzy Zacha pojawił się uśmiech, nie rozjaśnił jednak jego oczu.

- Alex! - zawołał, podchodząc do brata i klepiąc go po plecach. - Wcześnie się zerwałeś! Byłem pewien, że po takiej nocy będziesz spał do południa!

Lord Roth dostrzegł niezamierzoną ironię tych słów, ale powiedział tylko:

- Nie mogłem spać. Muszę z tobą pomówić. Zachary uniósł znacząco brew.

- Wyobrażam sobie, bracie, jakim kazaniem chcesz mnie uraczyć w tym pamiętnym dniu... a raczej nazajutrz po pamiętnych wydarzeniach!... Zapewniam cię jednak, że to całkiem zbyteczne. - Zach trzasnął obcasami i skło­nił się bratu w pas. - Masz przed sobą najbardziej skru­szonego z grzeszników. Uświadomiłem sobie własną głu­potę i zamierzam naprawić wszystkie swoje błędy!

Zach mówił żartobliwym tonem, lecz Alex do­strzegł szczery ból w jego bursztynowych oczach, a pod nimi sine cienie, świadczące o nieprzespanej no­cy. Ze zmarszczonym czołem przyglądał się bratu, gdy wracali do jadalni. Ten zaś podszedł do fotela i objął dłońmi wypukłe zwieńczenie oparcia.

- Patrzysz na mnie z niedowierzaniem, braciszku! Ale przekonasz się, że moje postanowienia są niezłom­ne. Zaraz po śniadaniu spotkam się z moim rządcą. Jeszcze dziś zaczniemy zabijać deskami wszystkie wej­ścia do opuszczonych kopalń. Wynajmę robotników z miasta, żeby poszło jak najszybciej. Nie spocznę, pó­ki się Z tym nie uporam! Będę osobiście doglądał ro­bót - zobaczysz, że najmarniejszy szarak z wrzoso­wisk nie wślizgnie się między deski!

- Bardzo mnie to cieszy - odparł zupełnie szczerze Alex. Trudno mu jednak było zdobyć się na serdeczny uśmiech aprobaty. Lecz choć nie przesadzał z pochwałami, w głę­bi serca był ogromnie dumny z brata: z jakąż dojrzałością Zachary bierze na swe barki brzemię odpowiedzialności!... Szkoda, że nie może ograniczyć się do słów uznania, że musi zaskoczyć go nieoczekiwaną nowiną...

- Jakoś mi nie wyglądasz na zadowolonego - zauwa­żył Zach.

Jego słowa wcale nie zdziwiły Alexa. Nawet kompletny kretyn dostrzegłby jego niepokój!... Jeszcze się nie ode­zwał, a już czuł, że na górnej wardze zbiera mu się pot.

- Tego właśnie spodziewałem się po tobie - odparł, chcąc zyskać na czasie i w jak najłagodniejszej formie powiadomić brata, że zakochał się w jego narzeczo­nej... i to z wzajemnością.

- Zgoda! Ale spodziewałeś się tego znacznie wcześ­niej, niż ja się na to zdobyłem! - odparł Zach z auto­ironią. - Musiała zawalić się kopalnia, a niewinne dziecko omal nie postradać życia, żeby ocknęło się wreszcie we mnie poczucie odpowiedzialności!... Na­wiasem mówiąc, dziecku w ogóle nic by się nie stało, gdybym w porę posłuchał głosu rozsądku. - Uśmiech mężczyzny był słodki i gorzki zarazem. - I to rozsąd­ku w takiej ślicznej postaci: mojej mądrej, małej Beth!

Czułość, z jaką Zach wymówił imię narzeczonej - prawie jak modlitwę - i pewność siebie, brzmiąca w je­go głosie, kiedy nazwał ją swoją, przeorała serce Alexa jak kły dzikiego zwierza. Ogarnęła go zazdrość. Prze­rażająca, żrąca zazdrość. I poczucie winy: przecież Beth należała najpierw do Zacha!...

- Więc przyznajesz, że ostatnio nie zachowywałeś się wobec Beth jak należy? - spytał z tą samą pozor­ną obojętnością, która brzmiała przed chwilą w głosie brata. - Pewnie zamierzasz poprawić się na przy­szłość? - Czyżby podejrzenia Dudleya były słuszne?... Zach naprawdę chciał się rozstać ze swą kochanką?

Zach puścił oparcie fotela i Z rękoma założonymi do tyłu podszedł powoli do francuskiego okna. Wy­glądał przez nie dość długo, w końcu odezwał się:

- Człowiek myśli o wielu sprawach, gdy śmierć mu zajrzy w oczy. I sam się zdumiewa, co w takiej chwili jest dla niego najważniejsze, co mu przepełnia serce.

Lord Roth usiłował zachować spokój.

- Czy wtedy... gdy sądziłeś, że umierasz... myślałeś o Beth? - Pamiętał, że tak było w jego przypadku... i że dlatego właśnie ubiegłej nocy nie zdołał się oprzeć na­miętności.

Zachary odwrócił się raptownie i spojrzał bratu pro­sto w twarz.

- Nie! I właśnie to najbardziej mnie dręczy! Zro­zum, Alex... ja myślałem o Jess! O mojej kochanicy!... O dziwce!

Alex był zaskoczony gwałtownością jego reakcji.

- Przecież zawsze wyrażałeś się o niej z taką czułoś­cią?... Mówiłeś, że jesteś bardzo przywiązany do Tess!

Zach miotał się po pokoju, szarpiąc się za włosy.

- Do wszystkich diabłów, czy ty tego nie rozumiesz?! Nie mogę sobie pozwolić na żadne gorące uczucia do Tess! To tylko moja zabawka, dziewczyna do łóżka!... Nie mogę przecież... Ja jej przecież nie kocham! Nie ma mowy, żebym się Z nią ożenił, na litość boską!

- Czy ona na to liczy?

- Ależ skąd! Nigdy nie pisnęła ani słowa... choć wiem, jak jej przykro słuchać o Beth!... Ale czego ona może się spodziewać?! Przecież taka dziewczyna nie może liczyć na nic więcej prócz tego, co jej dałem. A było tego nie­mało, Alex! Uwolniłem ją od tej starej wiedźmy, pani Turley, która wyciskała z niej siódme poty, zatruwała jej życie!... Ze mną Tess była szczęśliwa. Dbałem o nią.

- „Coś się, mój bracie, zanadto zapierasz!”*9 - ofuk­nął go łagodnie Alex. - Nieistotne, czy Tess jest ci wdzięczna, czy że ty okazałeś się opiekuńczy i hojny. Mam wrażenie, że przeraża cię siła własnego uczucia do dziewczyny stojącej o tyle niżej od ciebie. Czego się tak lękasz, Zach?... Boisz się, że unieszczęśliwisz Tess?... Czy tego, że sam będziesz nieszczęśliwy?...

- Chyba idzie mi przede wszystkim o siebie... choć wstyd się do tego przyznać. Nie chcę skończyć jak Charlie!

- Ten, który ożenił się ze swoją kochanką?

- No właśnie. W dodatku to wicehrabia, wyobraź sobie!... Wywołał straszny skandal; rodzina nigdy mu tego nie wybaczyła! Jego oczywiście nadal wszędzie przyjmowano... no, z małymi wyjątkami... ale przed nią wszystkie drzwi były zamknięte. Na dobitkę Char­lie odkochał się w ciągu roku i z rozpaczy ciągle tyl­ko pił i hazardował się w najgorszych spelunkach!... Stracił majątek i resztki godności.

- To rzeczywiście straszne... ale nie musi przecież odnosić się do ciebie czy do każdej zakochanej pary!

- Zdaję sobie z tego sprawę. Chyba jednak rozumiesz, czemu tak mnie przeraziły własne myśli w kopalni?... Boże święty, Alex! Przecież Beth to taka kochana dziew­czyna!... Znam ją... Kocham ją od dzieciństwa. W takiej chwili powinienem myśleć o niej! Sam zwracałeś mi uwagę na to, że ją zaniedbuję... Więc postanowiłem pójść za twoją radą i okazywać jej odtąd tyle względów, na ile zasługuje. Prędzej mi się to uda, jeśli zerwę z Tess... Czasem sobie tłumaczę, że myślałem o Tess, a nie o Beth, bo z nią jeszcze nigdy... sam rozumiesz.

- Nie zamierzasz chyba iść z Beth do łóżka przed ślubem? - Głos Alexa zabrzmiał niezwykle ostro, ale nic nie mógł na to poradzić. Potworna zazdrość, któ­ra od kilku minut nim targała, teraz usiłowała najwi­doczniej wydostać się na światło dzienne!

W oczach Zachary'ego pojawił się błysk rozbawie­nia; na chwilę zapomniał o swej udręce.

- Czyżbyś się już uważał za jej brata?... Bez obawy!

Beth nie da się zaciągnąć do łóżka, póki nie zwiążemy się na amen!... A może i ty, braciszku, poczyniłeś ja­kieś śluby, kiedy sklepienie waliło się nam na głowę?... Nie chciałbyś wyrzec się swoich romansów i poszu­kać jakiejś przyzwoitej panny?... Ale chyba trudno się tego spodziewać po „Don Juanie Wickhamie”!

Don Juan Wickham”! Jakże urągliwie zabrzmiało to przezwisko! W tej chwili Alex oddałby wszystko, żeby się go pozbyć. Dobrze jednak wiedział, że na nie zasłużył. Był zepsuty do szpiku kości, był ucieleśnie­niem zła - prawdziwym diabłem!... Cóż on uczynił?... Jakże mógł wyznać bratu - rodzonemu bratu! - że ubiegłej nocy uwiódł dziewczynę, którą ten kochał od dzieciństwa?... Która go także kochała?...

W myślach i uczuciach Alexa panował straszliwy zamęt. Gdyby nie zjawił się w Pencarrow, młoda para po­łączyłaby się bez przeszkód. Beth byłaby nadal niewinną panienką, niecierpliwie oczekującą ślubu z ukochanym... Więc może wszystko wróciłoby do normy, gdyby teraz wyjechał?... Nikt by nad tym nie bolał - z wyjątkiem Beth, a i ona prędko by się pocieszyła. Zapomniałaby o nim... A Zach byłby szczęśliwy, jak na to zasługuje!...

- Jest jeszcze coś... - W głosie Zachary'ego zaszła na­gła zmiana: porzucił żartobliwy ton, mówił teraz cał­kiem serio. Alex zauważył, że bursztynowe oczy bra­ta znów przepełnia ból.

- Cóż takiego?

Zach oparł się biodrem o kant stołu i zaczął bawić się nerwowo sztućcami: układał symetryczne wzory z noży, widelców i łyżeczek.

- Może ci się to wyda głupie... Pewnie nie powinie­nem o tym wspominać...

Widać było, że słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. Musiało to być dla niego coś bolesnego.

W jednej chwili instynkt opiekuńczy zagłuszył w Alexie wszystkie inne uczucia.

- Powiedz mi, co cię dręczy, Zach?

- Widzisz... chodzi o mamę...

- No więc?...

- Ten wypadek w kopalni znowu mi o niej przypo­mniał. To przeze mnie... Gabby uciekła z domu i omal nie zginęła. Poza tym i ty, i inni znaleźliście się o włos od śmierci z powodu mojej głupoty...

- Przestań, Zach!...

- ... i wtedy przypomniała mi się mama. Przecież to ja ją zabiłem - i dlatego rodzony ojciec mnie znienawidził!... Nie chcę mieć już nikogo więcej na sumieniu, Alex!...

- Nie ponosisz żadnej winy za śmierć mamy!

- Zdrowy rozsądek mówi mi, że to prawda, ale w głębi serca... - Głos Zacha załamał się. Z całej siły raz i drugi dźgnął palcem własną pierś. - W głębi ser­ca zawsze czułem się tak strasznie winny...

Pełne udręki słowa brata omal nie zbiły Alexa z nóg, były jak uderzenie taranu.

- Zach!...

- Ależ macie ponure miny!... Dość już tych czarnych myśli! Powinniśmy się cieszyć i dziękować Bogu!

W głowie i sercu lorda Rotha panował kompletny chaos: ogromne współczucie dla brata, wyrzuty sumie­nia mieszały się z jakimiś mętnymi projektami odku­pienia własnych win... Głos pani Tavistock podziałał na Alexa otrzeźwiająco. Odwrócił się i spojrzał na mat­kę Beth, która wchodziła właśnie do pokoju niemal ta­necznym krokiem; na twarzy miała promienny uśmiech - zdaniem Alexa był nieco sztuczny, podob­nie jak ożywienie w jej głosie. Za matką szła bladziutka, dziwnie przygaszona Gabby... i Beth. Beth w żółtej sukni, tej samej, którą miała na sobie na plaży... kiedy po raz pierwszy dotknęła go. Beth o namiętnych ustach i różanych piersiach. Beth, jego Beth! Nie Zacha!... O nie, Beth nie należała już do Zacha! Choćby nie wie­dzieć jak mocno chciał oszczędzić bratu bólu, nikt nie zdoła odwrócić biegu wydarzeń. Stało się to dla niego całkiem jasne, gdy tylko ujrzał Beth.

Oczy ich spotkały się i zwarły ze sobą. Jej spojrze­nie było pytające, niecierpliwe... Alex wiedział, że w je­go wzroku dziewczyna wyczyta poczucie winy, drę­czące go wątpliwości, niemą prośbę o przebaczenie. Zamiast jednak popatrzeć na niego z wyrzutem, uko­chana wyraziła mu spojrzeniem swe współczucie. Był jej ogromnie wdzięczny za to, że okazała zrozumienie i nie miała mu za złe, iż nie powiedział jeszcze Zacho­wi o ich miłości... A przecież nie miała pojęcia, czemu z tym zwlekał!... Pokochał ją tym mocniej za tę ufność. Ich rozmowa bez słów trwała zaledwie sekundę.

- Jeśli w Pencarrow nikt nie może mieć smutnej mi­ny, to zajmijmy się lepiej Gabby! - zaproponował Zach swym dawnym, żartobliwym tonem. Podszedł do dziewczynki i przytulił ją do siebie, wpatrując się z uśmiechem w posępną buzię. - Co ty wyprawiasz Z tą dolną wargą, kochaniątko? - przekomarzał się, pu­kając w nią lekko wskazującym palcem. - Wystaje na pół łokcia! Lepiej ją 'wciągnij, bo się o nią potkniesz!

- Jestem strasznie głupia! - wymamrotała Gabby, jeszcze bardziej wysuwając wargę. - To przeze mnie było wczoraj takie zamieszanie i o mało wszyscy nie poginęli!... - Spuściła oczy, po policzku spłynęła jej łza.

- Co za bzdury! - ofuknęła ją pani Tavistock, uśmie­chając się z nieco sztuczną beztroską. - Popełniłaś nie­wielki błąd, nic więcej! Wszyscy bardzo się cieszymy, że wróciłaś cało i zdrowo!

- Nie zadręczaj się, Gabby! - przekonywał Zach, unosząc brodę dziewczynki tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. - Ja też popełniłem błąd. - Spojrzał na brata, a potem bardzo czule na Beth. - Popełniłem w życiu wie­le błędów. Powinniśmy być wdzięczni naszym bliskim, że wybaczają nam i pomagają wrócić na prostą drogę.

Beth i Alex wymienili niespokojne spojrzenia. Prze­miana Zacha w skruszonego grzesznika, kochającego brata i narzeczonego nie ułatwiała im wyznania prawdy!

- Ale co ze skrzatami, Zach? - wybuchnęła Gabby, zdradzając w ten sposób główną przyczynę swego przygnębienia: utratę dziecięcych złudzeń. - Uwierzy­łam panu Thatcherowi!... Jak jakiś matołek szukałam skrzatów po kopalniach!... - Łzy popłynęły strumie­niami po jej policzkach, bródka zatrzęsła się od wysił­ku, by ukryć dziecinną rozpacz. - Czemu on kłamie?! Mama zawsze mówi, że nie powinnam oszukiwać! Czy tylko dorośli mają do tego prawo?...

Ocierając kciukiem łzy dziewczynki, Zach szeptał pieszczotliwie:

- Cicho, cicho, malutka!... Nie udawaj fontanny, bo zniszczysz staremu przyjacielowi najlepszy surdut!... Wcale nie jesteś matołkiem!... A w ogóle skąd wiesz, że w kopalni nie ma skrzatów? Ja nadal w to wierzę!

Gabby zrobiła wielkie oczy i spytała z nadzieją:

- Naprawdę?... Zach skinął głową.

- Więc dlaczego ich nie spotkałam?... Czy ty je wi­działeś?

Zachary nie odpowiedział wprost na jej pytanie.

- Skrzaty to przewrotne stworki! - oświadczył. - Tak samo jak krasnale, gnomy i wszystkie inne duszki, uka­zują się tylko wtedy, kiedy nikt się ich nie spodziewa! Może nie zjawiły się właśnie dlatego, że koniecznie chciałaś je wytropić w tej kopalni?...

- Myślisz, że dlatego nie przyszły?... - Wywody przy­jaciela najwyraźniej trafiały Gabby do przekonania.

- A jakże... zwłaszcza że kopalnia to nie jest bezpiecz­ne miejsce! Widzisz, wszystkie duszki lubią dzieci, bo są tego samego wzrostu i lubią to samo co one. Więc skrzaty za nic by nie chciały, żeby dzieci spotkało coś złego! A gdyby się któreś dowiedziało, że widziałaś skrzaty w starej kopalni, cała dzieciarnia z okolicy za­raz by tam pobiegła!... I pewnie wszystkie dzieci pogu­biłyby się, tak samo jak ty.

- Już rozumiem! To by było okropne, prawda?

- No właśnie. A teraz obiecaj, że nigdy już nie wy­mkniesz się bez pozwolenia mamusi i że zawsze bę­dziesz ostrożna.

- Obiecuję, Zach! - odparła Gabby, kiwając poważ­nie główką. - Daję słowo, z ręką na sercu!

- Grzeczna dziewczynka! - Przytulił ją mocno, a ona objęła go rączkami za szyję.

Ich wzajemna miłość i zaufanie były doprawdy wzru­szające. Zach doskonale umiał sobie radzić z tym dziec­kiem! Alex szczerze brata podziwiał, ale odczuwał w związku z tym również pewien niepokój, a nawet nie­chęć. Urocza scenka stanowiła jeszcze jeden dowód na to, że Zach ma większe prawo do miłości Beth, do mał­żeństwa z nią: był tak serdecznie związany z jej rodziną! Wszystkie trzy go kochały... Niech to wszyscy diabli!

- Umieram z głodu! - odezwała się Beth, przerywa­jąc wzruszającą scenkę (zdaniem Alexa tak słodką, że aż mdliło!). - Może byśmy siedli do stołu? - Rzuciła Alexowi niespokojne spojrzenie; udał, że tego nie do­strzega. Choć wstyd mu było przyznać się do tego, wiedział, że zachowuje się jak nadęty gbur.

Wszyscy zasiedli do śniadania, ale tylko Gabby jadła z apetytem. Wróciła jej dawna wesołość i z ożywieniem paplała o swych dziecinnych problemach i zaintereso­waniach. Wszyscy inni byli zbyt pochłonięci własnymi myślami, zanadto zmęczeni czy zgnębieni, by oddać sprawiedliwość talentom kucharki. Sprawami doros­łych zajęto się dopiero wówczas, gdy Zach zaczął opo­wiadać o swych planach zabezpieczenia kopalń i wpro­wadzenia innych ulepszeń w gospodarstwie. Co chwila zwracał się do Beth, szukając u niej aprobaty, jakby po­zycja przyszłej pani domu wymagała od niej zaangażo­wania się we wszystkie, nawet najdrobniejsze plany na­rzeczonego. Twarz mu dosłownie promieniała - widać było, że jest pełen jak najlepszych intencji.

Beth słuchała z zachęcającym uśmiechem. Alex wi­dział, że zmiana, która zaszła w Zacharym, zrobiła na niej wielkie wrażenie, podobnie zresztą jak na nim, Gdybyż wiedziała, ile jeszcze zmian Zach planuje! - pomyślał złoś­liwie i poczuł wstręt do samego siebie. Dziewczyna na­dal nie miała pojęcia o istnieniu Tess, a on przecież nie mógł jej o tym powiedzieć... choć ta rewelacja z pewno­ścią ostudziłaby jej uczucia do przyjaciela dzieciństwa!... Nie potrafiłby jednak zrobić Zachowi tego świństwa: wy­korzystać jego zwierzeń na temat kochanki, by odebrać mu narzeczoną!... Trzeba grać fair!

Beth siedziała dokładnie naprzeciw niego. Alex wpat­rywał się w nią, gdy słuchała narzeczonego. Bił od niej blask, promieniała szczęściem. Alex czuł, że rozpiera go męska duma: to przecież dzięki niemu Beth tak rozkwi­tła! Jakże pragnął jej teraz dotknąć... Ich ręce znajdowa­ły się w odległości zaledwie kilku cali. Wydawało mu się to okrutne i nienaturalne, że nie ma prawa nawet tknąć ukochanej w biały dzień, podczas gdy wczoraj, przy księżycu, należała całkowicie do niego.

Elizabeth poczuła na sobie jego wzrok. Odwróciła się do ukochanego i ich pełne miłości spojrzenia spotkały się. Alex z trudem przełknął ślinę. Musi przy pierwszej sposobności rozmówić się z bratem!... Nie, chyba będzie lepiej, jeśli Zach omówi przedtem z rząd­cą wszystkie swoje plany. Nie można w tak ważnym momencie rzucić bratu w twarz równie wstrząsającej nowiny... to by nie było ani rozsądne, ani przyzwoite!... Niech najpierw Zachary zabezpieczy stare kopalnie; dopiero potem powie mu o wszystkim. A na razie mu­si trzymać się jak najdalej od Beth... Gdyby choć raz dotknął jej cudownego, urzekającego ciała, chyba wlazłby na kościelną wieżę i zaczął krzyczeć o swej miłości na całą okolicę!...

Dwa tygodnie zeszły na mozolnej harówce. Beth rzadko widywała Zacha i jeszcze rzadziej Alexa. Jed­nakże pewnego dnia znaleźli się nieoczekiwanie sam na sam w salonie w Pencarrow: wszyscy inni byli aku­rat czymś zajęci. Na pytanie Beth, czemu Alex jej uni­ka, odparł sucho, że w ten sposób powstrzymuje się od rzucenia się na nią w niedwuznacznych zamiarach. To pragnienie dręczy go ustawicznie, nawet wówczas, gdy w pokoju jest pełno ludzi. Gdyby zostawiono ich samych choćby na chwilę, z całą pewnością by ją po­siadł. Teraz też jest dosłownie chory z pożądania.

Mówiąc to, siedział bez ruchu w fotelu, w pozornie swobodnej pozie, ze skrzyżowanymi nogami. Jednak płonący wzrok powiedział Beth wszystko. Dręczyło go pożądanie równie gwałtowne, jak to, które sprawiało, że ona sama rzucała się po nocach bezsennie na łóżku, wspominając... Wspominając, jak gładkie muskuły na piersi i brzuchu Alexa lśniły złotawym blaskiem w księżycowej poświacie... Jak z ciekawością dotykała szerokich pleców i sprężystych pośladków kochanka... Jak ich ciała złączyły się w idealną całość... Jak...

- Dlaczego nie możemy być razem?! - spytała. - Kie­dy mu wreszcie powiesz?

- Nie możemy jeszcze być razem, bo wystarczy je­den twój uścisk i wykrzyczę Zachowi całą prawdę. A nie powinien się o tym dowiedzieć, póki nie przeprowadzi wszystkich planowanych zmian w gospodarstwie.

- Musisz mu pomagać? Musisz spędzać z nim w ko­palniach całe dnie?...

- Jeśli mu pomogę, szybciej upora się ze wszystkim. A kiedy mam pełne ręce roboty i jestem z dala od cie­bie, łatwiej mi panować nad sobą. - Alex westchnął. - Po­winniśmy być wdzięczni losowi, że Zach wpadł w taki szał porządków gospodarskich, że nie ma prawie czasu na zalecanie się do narzeczonej. Ilekroć cię dotyka...

- Wiem, wiem - odparła uspokajająco Beth - ale za­chowuje się wobec mnie jak przystało na dżentelmena! Nie domaga się niczego więcej ponad całusa w policzek... a tego mu nie zabraniam. Prawdę mówiąc, jest taki słod­ki, taki skruszony, że czuję się prawdziwą zbrodniarką!

- Byłoby lepiej, gdybyś siedziała w Brookmoor, pó­ki wszystko się nie wyjaśni - rzucił cierpko Alex.

- Wtedy w ogóle bym się z tobą nie widywała! Zach może sam przyjechać do Brookmoor, nie musi zabie­rać ciebie jako przyzwoitki! Ani myślę cię słuchać!

Na ustach Alexa pojawił się lekki uśmiech.

- Herod - baba z ciebie, Beth! Zach nie miałby w to­bie uległej żony!

Dziewczyna uniosła nieznacznie brwi. Już miała się od­ciąć, że i on nie będzie miał uległej żony... I w tym momen­cie uprzytomniła sobie, że Alex dotąd ani razu nie wspo­mniał o małżeństwie... Ale może w końcu się zdecyduje?...

- O co chodzi, kochanie? - spytał, przechylając gło­wę na bok. - Zła jesteś, że cię nazwałem herod - babą? - Jego głos przeszedł w miękki szept. - Co ty wyrabiasz?...

Przestań natychmiast wydymać dolną wargę, bo raz - dwa będę przy tobie... i zacałuję cię na śmierć!... Czy prowokacyjne dąsy to wasza rodzinna specjalność?...

Beth wyzywająco uniosła brodę i wydęła wargę jesz­cze bardziej. Ciało Alexa sprężyło się jak do skoku. Jego czarne oczy błysnęły ostrzegawczo... Za sekundę będzie już przy niej na kanapie. Będzie się pastwił nad kapryś­ną wargą, nie zważając już na nic! Skrzyżowane dotąd stopy wparły się mocno w podłogę, całe ciało Alexa po­chyliło się do przodu... I właśnie w tej chwili drzwi się otwarły i wszedł Zach. Jego nieoczekiwane pojawienie się uratowało sytuację, ale co będzie następnym razem?...

Dni, które nastąpiły po tym zażegnanym wybuchu namiętności, były ogromnie frustrujące. Na usilne proś­by Alexa Beth niechętnie obiecała wspierać go w zma­ganiach z przerastającą ich siły namiętnością. Pewnego razu wybrała się do St. Teath, by spędzić godzinkę czy dwie w pracowni krawieckiej pani Turley. Wyruszyła do miasta kabrioletem - lekkim, popielatym powozikiem na resorach, który był ostatnim podarkiem od zmarłego ojca. Siwa klacz o lśniącej sierści, idealnie do­pasowanej kolorem do ekwipażu, ciągnęła go ochoczo. Jeden z najmłodszych chłopców stajennych zajął miej­sce z tyłu i grał rolę „tygrysa”*10.

Był pierwszy tydzień sierpnia, tak parny i tak gorą­cy, jak bożonarodzeniowy pudding Sadie zaraz po wy­jęciu z garnka. Zazwyczaj upal nie doskwierał Beth, tym razem jednak, choć był dopiero ranek, dotarła na przedmieścia St. Teath w nie najlepszej formie.

Było to urocze, kipiące życiem miasteczko, położo­ne na klifie nad zatoką Port Isaac Bay. Jego wybruko­wana kocimi łbami główna ulica biegła zygzakiem ku niewielkiej plaży i kamiennej przystani. Sklepy i do­my mieszkalne tłoczyły się jeden obok drugiego, a gru­be mury i solidne okiennice miały chronić wnętrza przed częstymi atakami oceanicznych sztormów.

Beth zatrzymała kabriolet przed zakładem pani Turley. „Tygrys” zeskoczył ze swej grzędy w tyle po­wozu, wziął od dziewczyny lejce i pomógł jej wysiąść.

Ona zaś podziękowała mu uśmiechem i poleciła, by wrócił o wpół do pierwszej; uznała, że wystarczą jej dwie godziny na zapoznanie się z „La Belle Assemblee” i innymi żurnalami, które pani Turley zawsze miała pod ręką. Robiło to dobre wrażenie na klientkach i uła­twiało im w wybór fasonu, koloru czy materiału. Beth sądziła, że zdąży odwiedzić później kilka sklepów; u cu­kiernika zamierzała kupić miętowe pastylki dla Gabby.

Kabriolet odjechał; „tygrys” z pewnością napoi ko­nia wodą z koryta, po czym znajdzie jakieś rozłożyste drzewo, by zdrzemnąć się w jego cieniu. Wypadało za­brać ze sobą także pokojówkę... ale Beth była dziś tak poirytowana, że nie życzyła sobie żadnego - nawet mil­czącego! - towarzystwa. Oprócz, rzecz jasna, Alexa... On jednak odgrywał z poświęceniem rolę idealnego brata i włóczył się z Zachem po wrzosowiskach, od jednej kopalni do drugiej. Dziewczyna obawiała się niekiedy, że nigdy z nimi nie skończą!... Ustawiczne za­pewnienia Zacha, że niebawem będzie jej najwierniej­szym i najbardziej oddanym towarzyszem, także nie poprawiały jej humoru.

Ostatnio doświadczała huśtawki nastrojów: od wy­rzutów sumienia do wybuchów namiętności; od współczucia i zrozumienia do bezsilnej wściekłości; od całkowitej niemocy do szewskiej pasji... od siostrza­nej czułości dla Zacha do wszechpotężnej, niepokona­nej, namiętnej miłości do Alexa. Była pewna tylko jed­nego: oszaleje, jeśli sytuacja wkrótce się nie wyjaśni!... Na razie postanowiła sprawić sobie nową suknię. Ciemnoróżową. „Jeśli już musisz mieć coś na sobie, to niech to będzie różowe!...” - tak brzmiały dokładnie sło­wa ukochanego, które sprawiły Beth dużo kobiecej satysfakcji. Uśmiechnęła się na ich wspomnienie, wygładzając szarozieloną wizytową suknię i poprawiając słomkowy kapelusik przed wejściem do pracowni krawieckiej. Już miała otworzyć drzwi, gdy kątem oka dostrzegła znajomą postać. Odwróciła się: Dudley zmierzał ulicą w jej kierunku; tyczkowata postać górowała nad resztą przechodniów, a szopa jaskraworudych włosów błyszcza­ła w słońcu. Kamerdyner nie zauważył Beth. Z kciukami zatkniętymi za pasek białych spodni przyglądał się witry­nom sklepów i najwidoczniej nigdzie się nie spieszył. Pewnie Alex zwolnił go na cały dzień, więc mógł udać się do miasta. Po co zresztą miałby siedzieć w Pencarrow, gdy jego pana nie było w domu od rana do nocy?...

Choć poprzednio Beth nie miała ochoty na jakiekol­wiek towarzystwo, teraz perspektywa przyjacielskiej pogawędki z Dudleyem wydała się jej nęcąca. Lubiła te­go człowieka. A poza tym był osobistym lokajem Ale­xa; to jego zabiegi podkreślały i tak już wybitną urodę lorda Rotha! Jak zadurzona pensjonarka, niemądrze poszukująca wciąż przedmiotów i osób związanych z obiektem jej uczuć, Beth zdecydowała się podejść do Dudleya. Może uda jej się skierować rozmowę na Ale­xa?... Przyjemnie byłoby chociaż pomówić o nim!...

Ruszyła w stronę służącego i uniosła dłoń w powi­talnym geście. Ponieważ nadal jej nie dostrzegał, chcia­ła go zawołać po nazwisku, ale w tej chwili podeszła do niego jakaś kobieta. Dudley przystanął i utkwił wzrok w nieznajomej. Beth zatrzymała się również i obserwo­wała tę parę. Znajdowali się w odległości zaledwie kil­ku kroków od niej; widziała ich wyraźnie, nie mogła jednak usłyszeć, o czym rozmawiają. Wahała się, czy im przeszkodzić, ale paliła ją ciekawość: kto to taki?

Dziewczyna była piękna. Beth miała wrażenie, że już ją kiedyś widziała w miasteczku. Prawdę mówiąc, trud­no byłoby nie zwrócić na nią uwagi!... Była drobniutka, znacznie niższa od Beth. Jasnoblond włosy lśniły jak jedwab; odgarnięte z czoła i przewiązane wstążką opa­dały na plecy kaskadą loków. Profil był szlachetnie za­rysowany, twarz delikatna. Skóra, przynajmniej z dale­ka, wydawała się czysta i gładka jak marmur, leciutko zaróżowiona. Kremowa suknia dziewczyny była równie elegancka, jak jej własna toaleta, co jeszcze wzmogło cie­kawość Beth. Nieznajoma nie mogła być służącą: ubie­rała się zbyt wytwornie!... Gdyby jednak była panną z towarzystwa, z pewnością poznałyby się na przyjęciu u kogoś z miejscowej „śmietanki towarzyskiej . Może to córka bogatego kupca?...

Zdziwiona Beth zmarszczyła czoło. Nie dbając już o to, czy wypada przeszkodzić tej parze, czy nie, ru­szyła w stronę rozmawiających. Musiała się dowie­dzieć, kim jest ta dziewczyna! Jakiś wewnętrzny glos szeptał jej, że powinna ją poznać.

Gdy zbliżyła się do zajętej rozmową pary, zauważy­ła, że młoda kobieta otuliła się weneckim koronkowym szalem w ten sposób, że okrywał jej talię i brzuch. Zdzi­wiło ją, że komuś może być chłodno w tak upalny dzień! Dziewczyna kręciła nerwowo w palcach końce szala.

- Więc dobrze się miewa?... - mówiła tęsknym gło­sikiem, gdy Beth zatrzymała się obok nich. Oboje za­uważyli, że ktoś przystanął w pobliżu i równocześnie podnieśli na nią wzrok. Elizabeth uśmiechnęła się do Dudleya, potem do jego towarzyszki.

- Dzień dobry, Dudley - powiedziała wesoło. - Za­łatwiasz jakieś sprawunki dla lorda Rotha, czy masz wolny dzień?

Nie miała pojęcia, jak zareagują, ale spodziewała się przynajmniej kilku słów powitania z ich strony. Tym­czasem Dudley skamieniał: stał nieruchomo jak posąg, a na jego pobladłej twarzy jeszcze wyraźniej zaznaczy­ły się piegi. Podobnie zachowała się dziewczyna: za­marła, śliczny rumieniec zniknął z jej policzków. By­ła teraz blada jak trup. Beth ogarnęła nagła skrucha: doprawdy, nie powinna była im przeszkadzać!... Zda­ła sobie sprawę, że tych dwoje łączy jakaś tajemnica. Ciekawe, o kogo ta dziewczyna pytała?...

- Panna Tavistock! - wykrztusił w końcu Dudley. - Co za nieoczekiwane spotkanie!... Nie miałem pojęcia, że wybiera się pani dziś do miasta.

- Skąd miałbyś wiedzieć? Nie było mnie dziś w Pencarrow, a poza tym nie spowiadam ci się ze wszyst­kich swoich planów! - odparła żartobliwie Beth.

Kamerdyner roześmiał się z przymusem, dziewczy­na w ogóle nie zareagowała: wpatrywała się w ziemię, gryząc wargi. Zapadło milczenie; teraz właśnie Dudley powinien przedstawić Elizabeth swą towarzyszkę. Ja­koś się jednak z tym nie kwapił. Zdziwiło to Beth: ka­merdyner był zawsze uosobieniem grzeczności.

- Chyba muszę już wracać do swoich interesów! - Beth czuła się dziwnie nieswojo, ale nadal dręczyła ją ciekawość. - Chcę sobie zamówić nową suknię u pani Turley.

- Jestem bardzo zobowiązany, że zechciała pani ze mną pogawędzić, panno Tavistock - powiedział z ukłonem Dudley. - Może mógłbym pomóc przy noszeniu pakunków? Stawię się w wyznaczonym miej­scu, kiedy tylko pani rozkaże.

- To nie będzie potrzebne, Dudley. - I Beth zwró­ciła się nieoczekiwanie do nieznajomej: - Ma pani prześliczną suknię! Czy to z pracowni pani Turley?

Dziewczyna spojrzała na nią, wyraźnie zaskoczona. Beth pomyślała, że jest zapewne nieśmiała, i uśmiechnę­ła się do niej ciepło. Jednak ten przyjazny gest bynaj­mniej nie ośmielił młodej kobiety. Wydawała się rozgo­rączkowana, zaniepokojona, bliska omdlenia. Beth do­strzegła, że wilgotne złote kędziorki lepią się do smukłej szyi. Usta miała bezkrwiste, jakby życie z niej uciekało.

- Ja... sama ją uszyłam, proszę panienki - odparła tonem pełnym szacunku. Głosik miała miły, ale wy­mowa świadczyła o braku wykształcenia.

- Bardzo się pani zgrzała - zauważyła ze współczu­ciem Beth. - Lepiej byłoby usiąść gdzieś w cieniu; Du­dley przyniesie pani wody.

- Nie! - odparła spiesznie dziewczyna. - Nic mi nie jest! Niech się panienka o mnie nie kłopocze.

Zachowywała się i zwracała do Beth jak służąca, ale jakąż służącą byłoby stać na podobną suknię?! Nawet jeśli sama ją sobie uszyła, materiał wart był dobrych kilka funtów. Nie mówiąc już o szalu z weneckiej ko­ronki ani o kamei przypiętej do stanika. Ta broszka... Delikatny róż i kość słoniowa, obrzeżone złotym fili­granem... Uroczy kobiecy profil... Wypisz, wymaluj kamea, którą opisał jej Zach!...

- Prześliczna broszka! - powiedziała Beth ze szcze­rym podziwem. - Mój narzeczony kupił mi podobną, ale zgubił po drodze...

- Muszę już iść! - wykrzyknęła dziewczyna. Na jej policzkach pojawiły się gorączkowe wypieki. - Ktoś na mnie czeka! Bb... bardzo przepraszam p... panienkę! Muszę i już! - Odwróciła się raptownie i wbiegła na jezdnię, nie spojrzawszy nawet, czy coś nie jedzie. A przecież głośny tętent i brzęk uprzęży dobitnie świadczył o zbliżaniu się jakiegoś pojazdu. Była to fu­ra z sianem, zaprzężona w dwa wielkie konie.

- Niech pani uważa! - zawołała Beth i serce jej się ścisnęło w przewidywaniu nieszczęścia.

- Tess, jedzie jakiś wóz! Tess!... - wrzeszczał Dudley, ale dziewczyna - głucha i ślepa na wszystko - biegła środkiem ulicy, a wóz z sianem był coraz bliżej. Beth miała wrażenie, że świat nagle zwolnił biegu. Spojrzała na woźnicę: był to ordynarny drab, zajęty w tej chwili zapalaniem fajki. Nie widział Tess, a zresztą, choćby nawet ją dostrzegł, i tak by nie zdążył zatrzymać wozu.

Beth sprężyła się do skoku: podbiegnie do dziewczy­ny i albo ją odciągnie, albo popchnie tak, by znalazła się poza zasięgiem kół!... Ubiegł ją jednak Dudley. Wyminął ją w pędzie, rzucił się na jezdnię, chwycił Tess za ramio­na i w mgnieniu oka zawlókł na przeciwną stronę drogi.

Oba konie stanęły dęba i zaczęły rżeć. Woźnica wy­buchnął gradem przekleństw, że nawet Lucyper by się zaczerwienił!... Wyładowawszy w ten sposób gniew, chłopek ruszył w dalszą drogę, jakby nigdy nic. Na przeciwległym trotuarze rozpętało się istne piekło. Tess - od dawna bliska zemdlenia - osunęła się bez przytomności na ziemię. Dudley, który dotąd kurczo­wo ściskał ją za ramiona, teraz ułożył je wzdłuż ciała leżącej i przykucnąwszy, oparł ostrożnie jej głowę o swoje udo. Beth przebiegła przez ulicę i przecisnęła się wśród gapiów, którzy zebrali się wokół nich.

- Cofnijcie się! Proszę się odsunąć! - rzuciła stanow­czym tonem. - Biedactwu trzeba powietrza! Nie tłocz­cie się!

Usłyszawszy te słowa, większość ludzi wycofała się i zajęła własnymi sprawami. Pozostali, mamrocząc cos ze współczuciem, odsunęli się nieco dalej.

- Nic jej się nie stało, Dudley? Czy zemdlała ze stra­chu?... A może jest chora... albo wyczerpana upałem.... - Beth zasypała służącego pytaniami. Przyklękła obok ze­mdlonej i sięgnąwszy do woreczka, wyjęła swój wachlarz, rozłożyła go i zaczęła wachlować jej bladziutką twarz.

- Sądzę, że za chwilę wróci do przytomności, pan­no Elizabeth - wymamrotał kamerdyner z posępną miną. Rozejrzał się dokoła, wypatrzył w tłumie cie­kawskich jakiegoś wyrostka i zawołał do niego: - Hej, chłopcze! Przynieś chorej wody; dam ci pensa!

- Już lecę! - odparł chłopak i puścił się pędem.

- Wiem, że znasz tę dziewczynę, Dudley! Mówiłeś do niej „Tess”! - przypuściła szturm Beth. - Kim ona jest.

12

Wyjeżdżając ze swym panem do sielskiej Kornwa­lii, Dudley nigdy nie przypuszczał, że będzie się borykał z tyloma trudnymi problemami! Choćby to równoczesne spotkanie z panną Beth i z Tess...co za nieprawdopodobny zbieg okoliczności! Po prostu straszliwy pech!... A teraz jeszcze panna Tavistock chce koniecznie dowiedzieć się, kim jest Tess!

- No więc, Dudley? - dopytywała się Beth. - Nie nalegałam, byś mi ją przedstawił... choć bardzo mnie zdziwiło, żeś tego nie zrobił. To takie do ciebie nie­podobne!... Ale teraz musisz mi powiedzieć, kim jest to biedactwo. Czy jesteście... bardzo ze sobą zaprzy­jaźnieni?...

Służącego wyraźnie zaniepokoiło to podejrzenie.

- Ależ skąd! Prawie jej nie znam - odparł zgodnie z prawdą. Żałował, że nie może przysiąc z czystym su­mieniem: nie mam pojęcia, kto to taki!

- Ale jednak coś niecoś o niej wiesz - zauważyła Beth. - Na przykład, jak ma na imię. I wypytywała cię o kogoś... o kogóż to?

Dudley nie znosił kłamstwa. Był z natury prawdo­mówny... ale nie brak mu było zdrowego rozsądku. Wiedział, że niekiedy zbytnia szczerość bywa' o wiele bardziej zgubna w skutkach niż oszustwo.

- To znajoma jednego ze służących z Pencarrow.

- Naprawdę? Którego?

- Wyleciało mi z pamięci, panno Elizabeth.

- ... A ona doskonale wiedziała, że i ty przebywasz w Pencarrow... Ciekawe, skąd?...

- Na prowincji osobisty służący znakomitego go­ścia rzuca się wszystkim w oczy, że tak powiem.

- Nawet takiej dziewczynie?... Doprawdy, nie wiem, co o niej sądzić, Dudley!... Mówi jak służąca albo ro­botnica, a ubiera się bardzo elegancko. Może to córka bogatego kupca, jak myślisz?

O Boże, jak miał wyjaśnić pochodzenie kosztownych fatałaszków Tess takiej dobrze wychowanej panience?! Co za piekło by się rozpętało, gdyby powiedział pannie Beth, w jaki sposób Tess zdobywała pieniądze na stro­je... i kto za nie płacił!

- Zapewne ma jakieś źródło dochodów - bąknął.

- A jakże! - odezwał się z tylu drwiący męski głos. - Znalazła sobie nadzianego kochasia, i tyle!

- Wynoś się stąd! - warknął Dudley, rzucając infor­matorowi mordercze spojrzenie. - Rozejdźcie się wszyscy! Nie potrzeba nam żadnej pomocy. - Grup­ka gapiów rozproszyła się.

Kamerdyner odwrócił się znów do Beth. Spogląda­ła nań rozszerzonymi oczyma.

- Boże święty, nie chcesz mi chyba wmówić, że to słodkie dziewczątko jest czyjąś utrzymanką?! Ależ ona jest młodsza ode mnie!

- Nie zamierzam pani nic podobnego wmawiać - odparł Dudley, przybierając zgorszoną minę idealne­go służącego. - To nie jest właściwy temat do rozmów z dobrze wychowaną panną.

- Też coś! - prychnęła pogardliwie Beth. - Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie?!... Trzeba przede wszyst­kim pomóc tej biedulce!... Sądziłam, że do tej pory od­zyska przytomność.

- Ja również tak sądziłem - przyznał dłużący z pew­nym niepokojem. - Czy ma pani przy sobie sole trzeź­wiące, panno Tavistock?

- Może i mam - odparła Beth, odkładając wachlarz i grzebiąc znów w woreczku. - Nigdy nie wiem, czy są! Moja pokojówka przeważnie je tam wkłada, ale ja ich nigdy nie używam!... Jestem bardzo „niekobiecą kobietą”, bo nigdy nie mdleję. O, są! - Wyciągnęła ma­leńką fiolkę z opalizującym płynem.

- Jeśli pani pozwoli, sam się tym zajmę. Nieraz już cuciłem zemdlone damy.

- Przy jakiej okazji, Dudley?

- Moja matka była akuszerką - wyjaśnił i odkorkowawszy flaszeczkę, podsunął ją Tess pod nos. Po kil­ku sekundach uniosła głowę, krztusząc się od ostrej woni amoniaku. - Udało się!... Ale gdzież ten chłopak z wodą?... - Kamerdyner wyciągnął szyję i rozejrzał się po ulicy. Przechodnie co prawda zwalniali kroku na ich widok, ale nikt się nie zatrzymywał przy nich i nie gapił. Widać w taki skwar zemdlone damy na głównej ulicy miasteczka nie stanowiły większej sensacji.

Tess jęknęła i podniosła rękę do czoła. Wpatrywała się w Dudleya i Beth nieprzytomnym wzrokiem. Po­tem schwyciła się za brzuch i odwróciła na bok. Oczy służącego przywarły do jej ramienia osłaniającego ta­lię. Nie miał już żadnych wątpliwości: dziewczyna by­ła w ciąży.

Teraz, gdy wiedział o jej stanie i gdy szal zsunął się, a suknia oblepiła ciasno wokół ciała Tess, bystrym wzro­kiem dostrzegł lekkie zgrubienie w pasie, kontrastujące ze szczupłością ramion dziewczyny i kształtnych kostek, wyzierających spod falbaniastej spódnicy. Ktoś mniej do­świadczony nie zorientowałby się od razu, że Tess jest w ciąży. Nosiła dziecko nisko, brzuch miała dość płaski. Dudley widywał już podobne przypadki: takie kobiety miały przeważnie wąską miednicę i potwornie się męczy­ły przy porodzie... Niektóre z nich umierały.

- Woda, psze pana! - zawołał chłopiec, zasapany od biegu pod górkę. - Przyszło mi jej szukać dalej, niżem myślał. Gdzie moja forsa?

- Za chwilkę. Pozwól, że najpierw dam tej pani pić. - Kamerdyner ostrożnie uniósł głowę Tess i pomógł jej napić się wody z porysowanego cynowego kubka; Beth tymczasem z niespokojną miną znów zaczęła ją wachlo­wać, z trudem zmuszając do ruchu ciężkie powietrze.

Kiedy na policzki Tess powrócił leciutki rumieniec, Dudley sięgnął do kieszeni spodni, wyjął pensa i rzu­cił go chłopcu. Ten schwycił zręcznie monetę, przyj­rzał się, jak błyszczy w słońcu i wypróbował zębami, czy aby nie fałszywa. Upewniwszy się co do jej auten­tyczności, rzucił „dziękuję” i odszedł dumnym kro­kiem, jakby całe miasto należało do niego.

Choć pod względem fizycznym Tess poczuła się le­piej, jej zażenowanie i niepokój jeszcze się wzmogły. Gdy tylko Beth podeszła do nich, Dudley spostrzegł, że dziewczyna doskonale wie, kto to taki. Nie miał wątpliwości, że kompletnie zaskoczyła ją życzliwa po­moc i współczucie ze strony kobiety, którą z pewno­ścią uważała za rywalkę. Obie związały się z tym sa­mym mężczyzną, choć zarówno rodzaj ich więzi, jak i rokowania na przyszłość były całkiem odmienne. A wziąwszy pod uwagę to, co rozkwitało pomiędzy Alexem i Beth, sytuacja stawała się wyjątkowo skom­plikowana! Na dobitkę jeszcze i dziecko w drodze...

- Lepiej się już czujesz, Tess? - spytała Beth. Dziewczynie zaparło dech, gdy Elizabeth zwróciła się do niej po imieniu. Wlepiła przerażone oczy w Dudleya. W jej wzroku było nieme pytanie.

- To panna Tavistock z Brookmoor Manor, Tess - odparł spokojnie, starając się wymownym spojrze­niem dodać dziewczynie odwagi. - Musiałaś ją nieraz widywać w miasteczku. Ona jednak nic o tobie nie wiedziała... i prawdę mówiąc, zmyła mi właśnie głowę z to, że cię jej nie przedstawiłem. Więc jej wyjaśniłem, że znasz jednego ze służących z Pencarrow i od niego dowiedziałaś się, że zatrzymałem się tam z moim pa­nem, lordem Rothem. Zdaje się, że podeszłaś do mnie po to, żebym przekazał temu chłopcu pozdrowienia od ciebie?... Tylko całkiem wyleciało mi z głowy, któ­ry to... Jem?... A może Henry?...

Na szczęście Tess nie była głupią gąską i szybko się połapała, o co Dudleyowi chodzi.

- Jem, proszę pana. To znajomy naszej rodziny. - Po­tem zwróciła się do Beth: - Bardzo panience dziękuję za jej dobre serce. Ale proszę się już o mnie nie kłopotać. Nic mi nie jest, tylko upał dał mi się trochę we znaki. - I za­nim Beth zdążyła jej odpowiedzieć, rzekła do kamerdynera: - Może mi pan pomóc? Chciałabym wstać...

Dudley podniósł ją, podtrzymując za łokieć i czekając, aż odzyska równowagę. Tess niezbyt pewnie trzymała się na nogach i gryzła usta; służący widział, że nie całkiem jeszcze przyszła do siebie.

Beth doszła widocznie do tego samego wniosku, bo zawołała:

- Ostrożnie, Tess! Jesteś jeszcze osłabiona i trudno ci chodzić... Pozwól, że odprowadzę cię do domu.

- Ja ją odprowadzę, panno Elizabeth - wtrącił szyb­ko Dudley. - Jestem pewien, że ta młoda osóbka nie chciałaby pani dłużej fatygować - dodał znacząco. Tym razem jego bezgłośne przesłanie skierowane by­ło do Beth. Usiłując osłonić obie kobiety i nie zdra­dzić bolesnych sekretów, Dudley miał wrażenie, że ba­lansuje na linie w słynnym cyrku Astleya!

- No cóż... w takim razie do miłego zobaczenia, Tess! - powiedziała Beth, pojąwszy aluzję służącego; jednak wyraźnie ociągała się z odejściem.

Dudley pomyślał, że Beth zapewne niepokoi się o tę filigranową osóbkę ze względu na jej niedawne omdlenie oraz dlatego, że uważa ją za ofiarę jakiegoś łotra. Zapew­ne solidaryzowała się z Tess w ten niepojęty, właściwy tylko kobietom sposób - zwłaszcza że w grę wchodził ja­kiś mężczyzna. Pewnie współczucie jeszcze by wzrosło na wieść o ciąży... Tylko jak Beth zareagowałaby, dowie­dziawszy się, że to Zach jest ojcem dziecka?

- Jeszcze raz panience dziękuję! - rzuciła Tess przez ramię, idąc obok Dudleya, który bez trudu utrzymy­wał ją w pionie, ująwszy pod ramię.

- Pamięta pan, gdzie mieszkam? - spytała, gdy zo­stawiwszy Beth za sobą, wspinali się pod górę.

- O, nasze pierwsze spotkanie wyryło się na zawsze w mojej pamięci. Mógłbym chyba trafić do twego domku z zawiązanymi oczami!

Tess uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała.

- Ona jest bardzo miła, prawda?...

- Bardzo miła.

- Wolałam, żeby nie była taka dobra... - wyznała szczerze dziewczyna.

- Jestem tego pewien. To komplikuje sprawę, prawda? Przez dłuższą chwilę milczeli. Potem Tess znowu się odezwała:

- Nie zdążył mi pan powiedzieć, co tam u Zacha. Wiem, że zajęty. Ale czy zdrowy?... Szczęśliwy?...

- Nie widziałaś go ani razu przez te trzy tygodnie? - Nie.

- Może lepiej wstrzymaj się z pytaniami do jego na­stępnej wizyty? Sam ci wtedy odpowie.

Tess westchnęła.

- Nasze następne spotkanie nie będzie łatwe.

- Powiesz mu wtedy o dziecku?

Dziewczyna zatrzymała się nagle i spojrzała pytają­co na kamerdynera.

- To już aż tak widać?...

- Ależ nie! Szal i fason sukni znakomicie maskują twój stan... na razie. Od jak dawna jesteś w ciąży?

- Sześć miesięcy i trzy tygodnie, o ile mogłam wy­liczyć. Ale jeśli tego jeszcze nie widać... to jak pan... jak ty się o tym dowiedziałeś, Dudley?...

- Kiedy leżałaś na ziemi, przyjrzałem ci się uważ­nie. A zaraz po odzyskaniu przytomności podniosłaś rękę do brzucha... Bardzo wymowny gest.

Tess gwałtownie schwyciła go za ramię.

- Ale Beth... panna Tavistock... nic o tym nie wie, prawda?

- Nie.

- Więc nikt nie wie, tylko ty, Dudley?... Jakim cudem?...

- Bo ze mnie całkiem wyjątkowy człowiek, Tess - od­parł z westchnieniem i z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas. - Choć urodziłem się mężczyzną, wiele spraw oceniam z kobiecego punktu widzenia. Chy­ba to skutek wychowania. Moja matka była akuszerką, pomagałem jej w Londynie przy wielu porodach... i od tamtej pory wasze kobiece sprawy są mi bardzo bliskie.

- Szkoda, że nie wszyscy mężczyźni są tacy jak ty, Dudley! - oświadczyła z przejęciem Tess. - Na przykład Zach... Mógłby sam się domyśleć do tej pory, że jestem w ciąży, nie?... Wtedy nie musiałabym się zadręczać, jak mu powiedzieć o dziecku... i to w takiej nieodpowied­niej chwili!... Z pewnością nie będzie tym zachwycony!...

- Dlaczego tak sądzisz?

- Myślisz, że jestem głupia?

- Ależ skąd!

- Od jakiegoś czasu mam przeczucie, że Zach wkrótce mnie opuści... Odkąd ten jego brat przyjechał do Pencarrow, wszystko się zmieniło! - Tess popatrzy­ła kamerdynerowi prosto w oczy. - Mam rację, praw­da?... Zach mnie porzuci.

- Nie wiem, jak postąpi, zwłaszcza teraz, kiedy dziec­ko w drodze, i w ogóle... - odparł wymijająco Dudley. - Poza tym chyba nie musisz przygotowywać sobie przemówienia na ten temat. Przy waszym następnym spotkaniu Zach zorientuje się wreszcie, jak sprawy sto­ją... chyba że całkiem stracił i wzrok, i rozum!

- Tak, zorientuje się... I ja też będę już wiedziała, jak sprawy stoją - powiedziała Tess jakby do siebie, pa­trząc nieobecnym wzrokiem.

Dudleyowi przebiegł po plecach zimny dreszcz; ogarnęło go złe przeczucie. Spojrzenie Tess nie wróży­ło nic dobrego. Obawiał się, że dziewczyna pokochała Zacha zbyt gorąco - na własne nieszczęście! Wpadnie w desperację, gdy rozprysną się jej marzenia. A choć nie była głupia, jej marzenia dotyczące ukochanego i ich wspólnej przyszłości były rozpaczliwie naiwne: jej krótkowzroczna miłość nosiła różowe okulary.

Dudley przystanął i odwrócił się do dziewczyny; wziął ją za obie ręce i delikatnie je uścisnął. Potem nie patrząc na nią, tylko na ich splecione ręce powiedział:

- Pamiętaj, Tess: jeśli będziesz kiedyś potrzebowa­ła kogoś... albo czegoś, wszystko jedno czego!... mo­żesz zawsze zwrócić się do mnie. Dobrze wiem, co to znaczy być samotnym i w potrzebie. - Podniósł wzrok i popatrzył w zaniepokojoną twarz dziewczyny.

- Myślisz, że będę samotna i w potrzebie?... - spytała. Dudley miał ochotę dać sobie potężnego kopniaka.

Spróbował z innej beczki:

- Nie, moja droga. Znam Zacha od małego i wiem, że postąpi przyzwoicie i z tobą, i z waszym dzieckiem. Mo­że w pierwszej chwili nie będzie zachwycony, ale nigdy nie pozwoli, żeby tobie albo maleństwu czegoś brakowało.

- Marzyłam o czymś więcej... - Oczy Tess zamgliły się łzami. - Nie zależy mi na pieniądzach ani na bez­piecznym dachu nad głową. Zależy mi na Zachu!... Po­godziłam się już z tym, że się ożeni. Ale ciągle jeszcze mam nadzieję, że mimo wszystko będzie kochał i mnie, i moje dziecko... że będziemy dla niego drugą rodziną.

Cóż za naiwne marzenia! - pomyślał Dudley. Po­trząsnął smutno głową.

- Większość żon nie zaakceptowałaby takiego ukła­du. Ty sama nie zgodziłabyś się na to, gdyby Zach był twoim mężem. Zwłaszcza że mieszkacie tak blisko sie­bie i pannie Elizabeth trudno byłoby nawet udawać, że niczego nie dostrzega. A poza tym wiesz, jacy lu­dzie są podli!... Chyba nie chcesz, by twoje dziecko cierpiało z powodu okrutnych szyderstw i plotek?

Dziewczyna zwiesiła głowę.

- Nie! Nie chcę, żeby moja córeczka w ogóle cierpiała! Chcę dla niej najwspanialszego życia, o wiele lepszego niż moje!

Dudley uniósł palcem jej brodę i spojrzał w lśniące od łez oczy z przekornym uśmieszkiem.

- Takaś pewna, że to będzie dziewczynka?

- Ja to wiem! - odparła stanowczo, uśmiechając się przez łzy. - Będzie taka promienna i piękna jak jej tata!

- I taka słodka, pełna miłości jak jej mama - dodał kamerdyner. Stali przez chwilę w milczeniu, uśmie­chając się do siebie. Wreszcie Dudley otrząsnął się i powiedział raźnym tonem: - Najwyższy czas wracać do domu i schronić się przed tym skwarem! - Ujął Tess pod rękę, przycisnął jej ramię do swego boku i ła­godnie pociągnął dziewczynę za sobą. - Czy ci już wspominałem, że znam wspaniałą mieszankę ziołową, która pomaga na okropne bóle w dolnej części krzy­ża, które często nękają przyszłe mamusie?... A jeśli idzie o spuchnięte kostki, to wystarczy dwa razy dziennie - rano i po południu - posiedzieć przynaj­mniej godzinkę ze stopami w górze!

- Och, Dudley! Jesteś naprawdę wyjątkowy! - od­parła ze śmiechem Tess.

Beth patrzyła za odchodzącymi, póki nie zniknęli u wylotu ulicy. Mimo panującego upału jakoś jej się nie chciało stąd ruszać. W porównaniu z dramatycznymi wy­darzeniami ostatnich trzydziestu minut wybór fasonu i materiału na nową suknię wydał się jej czymś wyjątko­wo błahym. W końcu jednak zauważyła, że przechodnie przyglądają się jej ze zdziwieniem, przeszła więc na dru­gą stronę ulicy i wkroczyła do pracowni krawieckiej.

Powitała ją jedna z pomocnic pani Turley, szykow­nie ubrana młoda kobieta, której przymilny uśmiech był równie sztuczny, jak jej francuski akcent. Zorientowawszy się w celu wizyty klientki, podprowadziła ją do ele­ganckiego stolika, proponując, by przejrzała żurnale.

Beth podziękowała jej, usiadła przy stoliku i próbo­wała skupić się na sprawach mody. Jednak każda ry­cina w żurnalu, przedstawiająca jasnowłosą piękność w wieczorowej, spacerowej czy jakiejkolwiek innej to­alecie, przywodziła jej na myśl Tess.

Beth słyszała już o kobietach oddających się męż­czyznom dla pieniędzy, dla zdobycia opieki... a na­wet z miłości. Wiedziała również, że napiętnowano owe kobiety mianem „ladacznic”, „kochanie” czy „kokotek”. Nigdy jednak nie zetknęła się osobiście z żadną z nich i nie miała pojęcia, że ktoś taki może wyglądać jak Tess! Poranne spotkanie zburzyło do­szczętnie dotychczasowe wyobrażenia Beth o kobie­tach lekkiego prowadzenia. Sądziła zawsze, że są to stworzenia twarde, bezczelne i ordynarne - a nie słodkie, nieśmiałe istotki o niewinnej twarzyczce, po­dobne do Tess!

Westchnęła. Jakież to okoliczności mogły zmusić Tess do świadczenia jakiemuś mężczyźnie podobnych usług?... Była taka młodziutka... A jednak z pewnością znała ciemne strony życia znacznie lepiej, niż Beth zdoła poznać je kiedykolwiek!...

Życie Beth było łatwe, pełne miłości i śmiechu, komfortu i poczucia bezpieczeństwa. Poważne prob­lemy pojawiły się w nim dopiero dwa miesiące temu, kiedy lord Roth przybył do Pencarrow. Śmiertelny strach, jaki wywołał wypadek w kopalni, i uświado­mienie sobie miłości do Alexa były najcięższymi prze­życiami Beth od śmierci ojca. Konieczność trzymania się z dala od Alexa po tym, jak się kochali, była dla niej istną torturą! Najgorsze jednak miało dopiero na­stąpić: trzeba było powiadomić o wszystkim Zacha.

- Mademoiselle?... Czy znalazła już łaskawa pani coś, co chciałaby u nas zamówić?

Przymilny głosik asystentki pani Turley przyciąg­nął uwagę Beth. Zatopiona w myślach wpatrywała się od kilku minut w jedną i tę samą stronę żurnalu. Nic dziwnego, że asystentka doszła do wniosku, że klient­ka zdecydowała się już na fason i rozmyśla tylko nad wyborem koloru i materiału.

Beth spojrzała na ilustrację: przedstawiała jasnowło­są kobietę w kremowej sukni z ciemniejszym, złota­wym wzorkiem wokół dekoltu, na rękawach i na do­le spódnicy. Jasne, pastelowe barwy przywodziły na myśl kwiaty kapryfolium, a kapryfolium skojarzyło jej się z Tess. Ona pachniała kapryfolium! - uświado­miła sobie nagle Beth i ściągnęła brwi w zadumie. Gdzieś w myślach błysnęło jej niejasne wspomnienie wiążące się z kapryfolium... ale zaraz uciekło.

- Czy łaskawa pani podjęła już decyzję?

Beth podniosła oczy na pomocnicę krawcowej i pod maską sztucznego uśmiechu dostrzegła z trudem po­wściągane zniecierpliwienie. Zerwała się z krzesełka. Za­pragnęła nagle uciec z tego przesadnie eleganckiego wnę­trza, zastawionego wykwintnymi, złoconymi mebelkami.

- Och! Zajęłam pani tyle czasu! - powiedziała z prze­praszającym uśmiechem. - Jakoś nie mogę się zdecydo­wać. Wpadnę znowu za dzień czy dwa.

- Jak pani sobie życzy, mademoiselle - odparła asys­tentka sztywno, ale jej uśmiech pozostał niezmienny: olśniewający i fałszywy jak sztuczna biżuteria.

Znalazłszy się na zewnątrz, Beth z przyjemnością poczuła na skórze słoneczny żar i lepkie parne powie­trze. Życie było wspaniałe!... uświadomiła to sobie jesz­cze silniej po spotkaniu z Tess. Prawie nic nie wiedzia­ła o tej dziewczynie, ale od pierwszej chwili wzbudziła w niej sympatię i współczucie. Pragnęła jej pomóc... choć właściwie nic nie wskazywało na to, że Tess po­trzebuje lub pragnie czyjejś pomocy. Elizabeth zdała sobie sprawę, że choćby nigdy więcej nie ujrzała tej dziewczyny, spotkanie z nią wywarło wpływ na jej ży­cie: uświadomiło jej, jak bardzo jest szczęśliwa.

Weszła na chodnik i zaczęła mozolnie piąć się w gó­rę ulicy, gdzie jej „tygrys” czekał z kabrioletem. Po­myślała nagle o Alexie i ogarnęła ją radość. Z wyjątko­wą wyrazistością docierały do niej wszystkie widoki, dźwięki i zapachy otaczającego ją świata. Lazur bez­chmurnego nieba. Urocze pudełeczka ze stiuku i cegły: sklepiki i domki z wypieszczonymi ogródkami nie większymi niż perkalowa chustka, a równie jak ona barwnymi. Złoto nakrapiane lwie paszcze, dzwonki, orliki i ostróżki - co za bogactwo kwiecia!

Nawet dolatujący od morza zapach ryb sprawiał Beth przyjemność!... Mijając piekarnię, z radością wciągnęła w płuca smakowitą woń świeżutkiego pie­czywa. Gdy mijała gospodę „Pod Końskim Łbem”, ktoś właśnie wychodził stamtąd i przez otwarte drzwi dostrzegła mężczyzn siedzących przy długim stole: jedli coś, pili i byli w świetnych humorach. Słysząc ich donośny, dudniący śmiech, sama się uśmiechnęła.

Jak przyjemnie napinać mięśnie, jak miło czuć, że miękki muślin obija się o nogi przy każdym kroku!... Beth była uszczęśliwiona tym, że żyje, że jest zako­chana!... Jaka szkoda, że cały świat nie mógł być rów­nie szczęśliwy!

Pot spływał Alexowi po szyi i po plecach. Mokre kosmyki lepiły się do czoła. Dawno już zrzucił surdut i przewiesił go przez łęk siodła. Jego koń był tak zgrza­ny i spragniony, że z pyska toczył pianę. Właśnie minęło południe; był to z pewnością najskwarniejszy dzień, odkąd lord Roth przybył do Kornwalii.

- Zaraz dojedziemy do strumienia - odezwał się Zach, ocierając krople potu znad górnej wargi. - Napoimy ko­nie, a potem przeprawimy się na drugą stronę tym bro­dem, od którego mamy tak blisko do domu, pamiętasz?

Alex skinął głową. Jeśli dobrze zrozumiał wyjaśnie­nia brata, wynurzą się na drugim brzegu dokładnie w tym miejscu, gdzie kochał się z Beth. Przez ostatnie dwa tygodnie unikał tego zakątka - bał się wspomnień tamtej cudownej nocy. I tak już z najwyższym trudem panował nad sobą. Wiedział jednak, że musi wytrwać, do czasu gdy będzie mógł wyjawić Zachowi prawdę o sobie i Beth.

Wkrótce ujrzeli krzewy i drzewa porastające brzegi krętego strumienia. Obaj jeźdźcy przedarli się przez od­gradzające ich od wody zarośla, zatrzymali wierzchow­ce w cieniu wyjątkowo bujnego jałowca i zeskoczyli na ziemię. Konie natychmiast schyliły łby i zaczęły pić. Bracia Wickhamowie przykucnęli na kamienistym brzegu i zaczerpnąwszy wody w dłonie, chłodzili sobie twarze i szyje.

- Gorąco jak w piekle! - zauważył Zachary.

- Jeszcze gorzej! - odparł Alex, podniósł się z kucek i usiadł na trawie, z jedną nogą podkurczoną, a drugą zgiętą w kolanie. Oparł na nim lewą rękę, a prawą ma­chinalnie rwał trawę.

Zach przysiadł obok niego po turecku.

- Co jest gorsze od piekła, bracie? - zapytał sennie.

- Komwalia w sierpniu - odparł Alex, ciskając do wo­dy garść trawy i przyglądając się, jak odpływa z prądem.

Zachary roześmiał się i nagle zamilkł z oczyma utkwionymi w falującą powierzchnię wody; Alex po­dejrzewał, że brat myśli o Tess. Nie odwiedził jej ani razu od wypadku w kopalni. Mógł za to ręczyć, bo prawie się z Zachem nie rozstawali.

Odkąd Zach powiadomił go o zamiarze zerwania z ko­chanką, Alex nie dyskutował z nim na ten temat. Miał na­dzieję, że brat zmieni zdanie. Kiedy jego zaręczyny z Beth zostaną zerwane, nie będzie miał powodu rozstawać się z Tess. Dziś właśnie zostały zakończone najpilniejsze pra­ce gospodarskie - i Zachary mógł bez przeszkód odwie­dzić dziewczynę pod pretekstem pożegnania.

Nie było już także powodu, by ukrywać przed Za­chem prawdę o nim i Beth. Alexa kusiło, by poruszyć tę sprawę natychmiast, ale posępna mina brata wyraź­nie wskazywała na to, że nie jest w nastroju do wysłu­chiwania podobnych rewelacji. Alex postanowił, że wyjawi mu wszystko po kolacji przy dobrym winie, kiedy obaj będą odświeżeni po kąpieli. Boże, ależ miał stracha!... Ale to było nic w porównaniu z torturą wiecznego unikania Beth i nieustannego jej pożądania.

_ Wiesz, że bukieciki kapryfolium mają specjalną wymowę? - spytał nagle Zach.

_ Jak to?

_ Według starej Harkerowej, lokalnej znachorki i zielarki, słodki zapach kapryfolium symbolizuje słodki charakter ofiarodawcy.

_ Czyżby? - Alex odwrócił się i uważnie popatrzył na brata.

_ A tak! Tylko, widzisz, jeśli kokarda przy bukieci­ku jest po lewej, to kwiaty mówią o zaletach ofiaro­dawcy, a jak ją związać po prawej, to komplement do­tyczy obdarowanego.

_ Kto ci wręcza takie bukiety, Zach?

Usta Zachary'emu zadrgały, ale je mocno zacisnął.

_ Teraz już nikt. Dawniej wymienialiśmy je. z Tess: raz ona dawała mnie, raz ja jej...

- Tęsknisz za nią?

Zach sposępniał jeszcze bardziej.

- Tak. Ale to nieważne. Zapomnę o niej, ona też się pocieszy. - Kiedy starszy brat nic na to nie odpowiedział, rzucił mu badawcze spojrzenie. - Ciekawe: wcale mnie nie popędzasz, żebym ją jak najprędzej spławił! Widać przestało cię obchodzić, czy mam kochankę, czy nie.

- Chyba w ogóle nie powinienem się mieszać w wa­sze sprawy - uciął rozmowę Alex. - Może byśmy już wrócili do domu? Chciałbym się wykąpać. - Wstał, podszedł do swego konia i uspokajająco pogładził je­go czarną, wilgotną sierść.

Zachary wstał również i chwycił za uzdę swego wierzchowca.

- Znakomity pomysł! Gadanie na tym skwarze strasznie męczy!

- Ale chciałbym z tobą pomówić wieczorem, po ko­lacji - oznajmił Alex z poważnym wyrazem twarzy.

Zach uniósł brew.

- Bardzo chętnie, braciszku! Nie będę dłużej strzę­pić języka: zachowam go na wieczór. Czuję, że mi pal­niesz kazanie o moich obowiązkach, a ja będę się mu­siał bronić. Założę się, że przygotowujesz sobie tę przemowę od tygodni, i dlatego byłeś taki diablo mil­czący! No co, ruszamy? - Wskoczył na jabłkowitego siwka i wjechał w wodę.

Alex poklepał swego konia.

- Jedź przodem! Mój staruszek jeszcze nie całkiem wrócił do formy. Niebawem cię dogonię!

- Jak sobie chcesz! - odparł Zach i przeciąwszy stru­mień, skierował się ku bramie Pencarrow.

Alex poczekał, aż brat dotrze do bramy i zniknie mu z oczu; wówczas dosiadł ogiera i przedostawszy się na drugi brzeg rzeki, natychmiast z niego zeskoczył.

Uwiązał karego do gałęzi drzewa rosnącego nad samą wodą, żeby koń mógł się napić i miał dość cienia.

Sam nie wiedział czemu, ale czuł, że musi popatrzyć na miejsce, gdzie się kochali z Beth. Może chciał tymi wspomnieniami dodać sobie odwagi przed decydują­cą rozmową z Zachem?... Oparł się o pień drzewa i spoglądał w stronę Pencarrow; myślał o tym, jak wy­glądała Beth, gdy szła przez wysoką trawę. Była cała w bieli, błyszczące brązowe włosy spływały jej na ra­miona i plecy... wydała mu się wtedy cudowną, niere­alną zjawą... W pierwszej chwili pomyślał, że oszalał ze szczętem i ukochana zjawiła się tylko w jego cho­rym umyśle... A jednak była to prawdziwa, żywa Beth!

Alex odsunął się nieco od drzewa i odwróciwszy się, do­tknął jego kory. Przypomniał sobie, jak w szale namiętno­ści przyparł Beth do pnia i serce zabiło mu gwałtowniej.

Potem podszedł do miejsca, gdzie leżeli razem w tra­wie, i usiłował znaleźć jakieś ślady ich obecności. Mi­nęło już kilka tygodni. Wiał wiatr, padał deszcz, roz­maite zwierzęta codziennie tu biegały i dreptały... Alex nie potrafił nawet określić dokładnie, gdzie się kocha­li. Żadnego śladu, żadnego dowodu, że w ogóle tu by­li!... Więc może jednak to wszystko mu się przyśniło?...

I nagle je zobaczył! Najpierw jeden, potem drugi... niczym kocie oczy mrugające w nocy, perłowe guziki od nocnej koszulki Beth chwytały i odbijały promie­nie słońca. Alex wyciągnął rękę i wydobył z gęstwy traw jeden z guziczków; przyglądał mu się, obracał w palcach jak cenny klejnot. Potem pozbierał wszyst­kie, które zdołał odnaleźć, i schował do kieszeni.

Wrócił do swego konia, dosiadł go i skierował się w stronę domu. Wiedział, że nie zabraknie mu już od­wagi przed wieczorną rozmową. Senne zjawy nie gu­bią guzików w trawie!

13

Przejeżdżając przez bramę Pencarrow, Beth sięgnęła do wiszącego na jej szyi zegarka i sprawdziła godzinę. Była druga. Alex i Zach zazwyczaj wracali do dworu na południowy posiłek; przy odrobinie szczęścia może ich jeszcze zastanie! Wracając z St. Teath do domu, pod wpływem impulsu skręciła z głównej drogi w boczną, która wiodła do Pencarrow. Początkowo miała szczery zamiar jechać prosto do Brookmoor, ale nagle ogarnę­ło ją gwałtowne pragnienie zobaczenia Alexa. Straszli­wy upał stanowił doskonałą wymówkę: wpadła po dro­dze do sąsiadów, by orzeźwić się zimnym cydrem.

Nie zatrzymała się zgodnie ze zwyczajem przed frontowym wejściem, lecz skręciła za dom, do stajni. Zostawiła tam kabriolet pod opieką swego „tygrysa” i ruszyła przez ogród warzywny do dworu. Mimo osłony w postaci ceglanego murku dorodne jarzyny i kwiaty na grządkach mdlały od upału i zwieszały smutno liście. W kuchni Beth zastała tylko pomywaczkę. Dziewczyna siedziała przy długim, noszącym licz­ne ślady noża stole i niemrawo obierała marchew.

- Dzień dobry, Kathy! - powitała ją Elizabeth. Dziewczyna ocknęła się i uśmiechnęła blado.

- Dzień dobry, panienko! Że też się panience chcia­ło jechać w taki gorąc! Panienka pewnie do naszego pana? Straśnie mi przykro, ale jak raz odjechał. Wierz­chem. Jakieś dziesięć minut temu.

Beth nie kryła rozczarowania.

- Ach, tak?... Pewnie znów się wybrali na obchód gos­podarstwa z lordem Rothem i nie będzie ich aż do wie­czora? - Ściągnęła kapelusz i odgarnęła wilgotne kędzior­ki, które przylgnęły jej do czoła. Rankiem pokojówka upięła jej włosy do góry i zabezpieczyła fryzurę grzeby­kami z masy perłowej; teraz jednak niewiele zostało z tego uczesania: niesforne loki rozsypały się wokół twarzy i spływały na szyję. Zwilgotniałe włosy skręciły się moc­niej niż zwykle i wydawały się teraz dwa razy gęściejsze.

- Nie, psze panienki! Lord Roth wcale z nim nie pojechał. Został w domu. Widziałam, jak jeden z chło­paków taszczył mu wodę na kąpiel. - Kathy zaśmiała się. - Pewnie nie powinnam panience opowiadać o ta­kich sprawach, co?

Beth odpowiedziała dziewczynie uśmiechem, choć wiele ją to kosztowało. Plastyczna wizja Alexa w ką­pieli wywołała w jej myślach zamęt; poczuła słabość w całym ciele - a co gorsza, zdecydowanie osłabło jej postanowienie, że będzie się trzymać od Alexa z dale­ka. Wizja długich, muskularnych nóg wystających z niewielkiej miedzianej wanny przyprawiła ją o drże­nie własnych kończyn.

- W... więc lord Roth nadal tu jest, a pan Wickham wyjechał? - spytała, siląc się na obojętny ton. Wzięła do ręki obraną marchewkę i odgryzła malutki kęsek. Przełknęła i przekonała się, jak ściśnięte ma gardło: źle przeżuty kawałek marchewki utkwił w nim, a potem opornie zsuwał się w dół.

- A jakże, panienko! We dworze dziś pusto jak w grobie. Sadie wybrała się do wdowy po Beenym; co miesiąc odwiedza biedaczkę z krześcijańskiego miło­sierdzia! Na pewno przesiedzi tam całe popołudnie i nie wróci, aż na kolację. Za gorąco dziś chodzić po dworze. Jak się już wejdzie pod jakiś dach, to lepiej tam posiedzieć i poczekać do wieczora, aż się ochło­dzi; wtedy można ruszać w drogę.

- Jestem tego samego zdania - przytaknęła ochoczo Beth; w jej mózgu zaczął się krystalizować cudowny, choć niewątpliwie grzeszny plan. - Ale co ze Stibbsem? Kto jak kto, ale on z pewnością krząta się po do­mu i wszystkich strofuje... upał czy nie upał!

Kathy uśmiechnęła się łobuzersko.

- Stibbs chrapie w piwnicy między stojakami na wino, panienko! To najchłodniejsze miejsce w całym domu. - Dziewczyna nagle spoważniała i dodała po­spiesznie: - Panienka mnie nie wyda i nikomu o tym nie powie, co?... Stibbs by mnie obdarł ze skóry!...

- Nie bój się, nie jestem paplą! Zresztą wcale się nie dziwię, że ten stary zrzęda chciał się zdrzemnąć w ta­ki upał!... A gdzie Dudley? Spotkałam go dziś rano w miasteczku. Wrócił już?

- Pan Dudley powiedział, że go nie będzie do kolacji. Wpadł tu dziś rano i straśnie się chwalił, że mu jego pan dał wolne na cały dzień i że se może robić, co ino chce! Taki to ma życie!... Kamyrdyner! - Kathy wymówiła ostatnie słowo z gryzącą ironią i zmarszczyła nos.

- Dudley na pewno nie chciał się wywyższać - bro­niła służącego Beth, choć głowę miała zajętą całkiem czym innym. - Dasz mi szklaneczkę cydru, Kathy? Strasznie mi zaschło w gardle!

- Jasne, panienko! - odparła ochoczo pomywaczka, zerwała się i wytarła ręce w fartuch. - Gdzie go mam panience zanieść?

- Nalej mi tutaj; sama zabiorę na górę. Chyba pój­dę za twoją radą i poczekam w moim ulubionym po­koju, aż upal trochę zelżeje. Zanieś też coś do picia sta­jennemu, który przyjechał ze mną, dobrze? Poi teraz konia. Powiedz mu, że na razie nie wracamy do domu.

- Zrobi się, panienko! - Kathy kiwnęła głową i po­szła do spiżarni. Zjawiła się po chwili z ciężkim por­celanowym dzbankiem. Nalała pełniutką szklankę cydru i podała ją Beth.

- Dzięki, Kathy! - powiedziała Elizabeth z pozor­nym spokojem, choć wszystko w niej się trzęsło. Uśmiechnęła się i wyszła z kuchni statecznym kro­kiem; w jednej ręce trzymała szklankę, w drugiej - za wstążki - swój słomkowy kapelusz.

Wspięła się na schody, skręciła w korytarz wiodący do jej sypialni, weszła do niej i po cichu zamknęła za sobą drzwi. Teraz w samotności mogła wreszcie pod­dać się potężnej fali emocji, która groziła zatopieniem resztek zdrowego rozsądku. Odstawiła szklankę, rzu­ciła kapelusz na toaletkę i przysiadła na brzegu łóżka. Złożyła dłonie i wcisnęła je między kolana w nadziei, że opanuje w ten sposób ich drżenie.

Nie pomogło: rozdygotała się jeszcze bardziej. Dziś rano zetknęła się z dziewczyną, która była czyjąś ko­chanką, i poczuła dla niej litość... A teraz sama snuła plany tak zuchwałe i bezczelne jak ladacznica!...

W domu było całkiem pusto, jeśli nie liczyć grupki słu­żących; z pewnością upał całkowicie pozbawił ich ener­gii. Najprawdopodobniej wielu (za przykładem Stibbsa) ucięło sobie drzemkę w jakimś chłodnym kąciku... A ona tkwi samotnie w jednej sypialni, przeraźliwie tęskniąc za Alexem, kiedy on siedzi w innej, w dodatku nagusieńki!

Dłonie Beth pofrunęły ku rozgorączkowanej twa­rzy. Wsparła się łokciami o kolana i objęła głowę rę­kami. Irytowało ją własne niezdecydowanie. Doskona­le wiedziała, co pragnie uczynić: pobiec w te pędy do pokoju Alexa i rzucić mu się w ramiona. Niechby ją nawet przyłapali, wszystko jedno!... Rozsądek jednak nakazywał wypić spokojnie cydr, obmyć rozpaloną twarz, odpocząć chwilkę i wrócić do domu, tak by Alex nie domyślił się nawet, że tu była.

Powiedział jej wyraźnie, że nie powinni się do siebie zbliżać, póki Zach nie pozna prawdy o nich. Zapewne podjął tę decyzję, mając na względzie swój honor i lo­jalność wobec brata, którym tak bardzo się sprzeniewie­rzył. Być może to wyrzeczenie stanowi dla niego poku­tę za grzech i sprawia, że sumienie mniej mu dokucza.

- A mnie nie! - mruknęła buntowniczo Beth. - Nie czuję się ani trochę lepiej, gdy trzymam się z dala od cie­bie, Alex! Widać jestem egoistką i zatwardziałą grzesz­nicą. - Odsłoniła twarz i wzrok jej padł na pulchnego kupidynka wyhaftowanego na ekranie przed komin­kiem. Nigdy dotąd nie zwracała uwagi na tę zabawną scenkę: psotny, golusieńki amorek, uzbrojony w luk i strzały, stał dumnie pośrodku rajskiego ogrodu. Dziś jednak alegoryczny obrazek od razu rzucił się jej w oczy. Zdawał się przekonywać, że miłość jest kapryśna jak to bóstewko i rani ludzi znienacka, niczym strzała wypusz­czona na oślep przez nieobliczalnego kupidynka.

Beth ani przez chwilę w to nie wierzyła. Co za głup­stwa! Podniosła się, czując, że w jej sercu zapada ważka decyzja. Alex i ona są dla siebie stworzeni, więc ich wza­jemne pożądanie jest czymś naturalnym i niewinnym, jak odruch ssania u niemowlęcia przy piersi. Bojąc się, że opuści ją odwaga, którą tak nagle w sobie poczuła, Beth podniosła szklaneczkę cydru do ust i pokrzepiła się ożywczym trunkiem. Zerknęła do lustra. Ujrzała w nim dziewczynę o płonących oczach, rozgorączkowanej twa­rzy i włosach w nieładzie. Zabrakło jej jednak cierpliwo­ści, by doprowadzić się do porządku. Każda minuta stra­cona przy toalecie to jeszcze jedna chwila bez Alexa!

Otwarła drzwi i wyjrzała na korytarz. Ani śladu ży­wej duszy! Żadnych niepokojących dźwięków: zbliżających się kroków czy dochodzącego z oddali szmeru rozmów. Wymknęła się więc z pokoju i zamknęła za sobą drzwi tak, by zamek nie szczęknął; wykazywała ostrożność zawodowego włamywacza. Pokonała na palcach korytarz, potem skręciła raz i drugi, aż znala­zła się w pobliżu sypialni Alexa.

O Boże, gdyby ją ktoś przyłapał, w żaden sposób nie mogłaby wytłumaczyć, skąd się tu wzięła: w tej części domu u nie było takich pomieszczeń, jak biblioteka, sa­lon czy jadalnia, z których korzystają wszyscy... Dotarł­szy do celu, wyciągnęła rękę, by otworzyć drzwi, i nagle zawahała się. Jak Alex zareaguje na jej widok?... Czy krzyknie ze zdumienia, przewróci wannę i postawi na nogi cały dom?... Wszyscy się dowiedzą, że bezwstyd­nie wtargnęła do kawalerskiej sypialni!...

Doszła jednak do wniosku, że Alex tak nie zareagu­je: jest na to zbyt opanowany i inteligentny. Mimo to serce biło jej gwałtownie i głośno, jak krople deszczu o metalowy dach. Jeśli Cień jest w sypialni, zacznie szczekać... Na szczęście przypomniała sobie, że kiedy wprowadzała kabriolet do stajni, dostrzegła psa chra­piącego na sianie. Nacisnęła więc klamkę, po cichut­ku... (Dzięki Bogu, że Stibbs pilnował, by wszystkie zawiasy i zamki starannie oliwiono!) Najpierw do­strzegła fałdziste szkarłatne story z mięsistej materii, zsunięte na boki, i okna otwarte na powitanie każde­go wietrzyka, który zechciałby się tu zabłąkać. Potem rzuciło się jej w oczy stojące na podwyższeniu ogrom­ne łoże, przykryte czerwoną jedwabną kapą. Następ­nie kominek z czarnego marmuru w stylu Adama (do­budowano go stosunkowo niedawno; dwór pochodził z epoki Tudorów). I wreszcie, na płytkach przed ko­minkiem, miedziana wanna - a w niej... Alex.

Był zanurzony po szyję; wystające z wody kolana przypominały gładkie, brązowe wysepki wśród spienio­nych fal. Oczy miał zamknięte, rzęsy odcinały się smoli­stą krechą od policzków. Musiał widocznie usłyszeć, że ktoś cicho stąpa po lśniącym parkiecie, a może poczuł lekki powiew od bezszelestnie uchylanych i zamykanych drzwi. Nie otworzył wprawdzie oczu, ale na spokojnej dotąd twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia.

- Powiedziałem ci przecież, że mam już dość wody i że nie potrzebuję żadnej pomocy! Nie trzeba mnie niańczyć! Doceniam twoją troskliwość, ale zostaw mnie w spokoju!

Ton Alexa był kategoryczny, słychać w nim było rozdrażnienie. Być może nerwy miał stargane jak ona, uczucia kotłowały się w nim, pożądanie dręczyło go tak jak ją... Może więc ucieszy się na jej widok, tak jak ona radowała się jego widokiem?... Sam dźwięk jego głosu zelektryzował ją, sprawił, że krew zaczęła gwał­townie tętnić w jej żyłach.

- Czy to ty, Dudley? Odezwijże się!... Psiakrew, mam już tego dość!

Lord Roth zerknął niechętnie spod półprzymkniętych powiek. Nie ulegało wątpliwości, że zamierza spiorunować wzrokiem bęcwała, który z uporem prze­szkadzał mu w kąpieli!... Zupełnie jednak zbaraniał, uj­rzawszy w swej sypialni Beth. Wsparł się mokrym ra­mieniem o brzeg wanny i zaczął się podnosić. Górna część torsu wynurzyła się z wody, piana spływała po piersi, przypominającej rzeźbę z brązu, po ciemnoczerwonych sutkach, więzła tęczowymi banieczkami w gęstych czarnych włosach.

Beth stała tyłem do drzwi, zaciskając ukryte za pleca­mi ręce. Stanik szarozielonej muślinowej sukni opinał się na piersi poruszanej głębokim, szybkim oddechem. Kiedy spojrzenie Alexa zwarło się z jej wzrokiem, dziewczyna poczuła, że ogarnia ją bezbrzeżna radość.

- Wielki Boże! Beth, co ty tu robisz?! - Reakcja Alexa była równie gwałtowna, jak jej własna. Minę miał zaszokowaną, a zarazem wniebowziętą.

Beth była oczarowana jego widokiem, ale chciała uj­rzeć go całego!... Co więcej, pragnęła go dotknąć. Po­stąpiła krok naprzód i odezwała się spiesznie:

- W całym domu nikogo nie ma! Zach wyjechał. Dud­ley i Sadie też. Nawet Stibbs schronił się do piwnicy i chra­pie obok stojaków na wino! - Zatkała sobie ręką usta. - O Boże! Obiecałam, że nikomu o tym nie wspomnę!

Alex roześmiał się i nagle zamilkł, całkiem zbity z tropu, jakby śmiech wydał mu się czymś niewłaści­wym w tej sytuacji.

- Co ty mówisz, Beth?! Stary kościotrup leży mię­dzy stojakami na wino? Założę się, że nieźle sobie pod­pił!... Ale co ty tu robisz?!

Beth zbliżyła się jeszcze o krok z rękoma skromnie założonymi z tyłu; w jej myślach jednak nie było nic skromnego.

- Już ci mówiłam, Alex. Nie ma nikogo. Podkuchenna poinformowała mnie, że Zachary wyjechał, a potem opowiedziała mi o wszystkich innych. Jesteśmy... jeste­śmy całkiem sami... z wyjątkiem kilku zaspanych słu­żących. - Zrobiła następny krok w jego stronę.

- Zach wyjechał?... - Na czole Alexa pojawiła się zmarszczka. - Pewnie do... - Urwał nagle. Jego oczy zaczęły biegać po całym pokoju - to tu, to tam... Po­tem spojrzał znów na Beth. - Pewnie pojechał do mia­sta. Zamierzałem po kolacji powiedzieć mu o nas.

- Powinien wrócić do tego czasu - odparła dziewczyna, wzruszając obojętnie ramionami; oczy jednak nadal jej płonęły. - Ale do kolacji mamy jeszcze kilka godzin, wiesz?

Alex znów się roześmiał; tym razem w jego śmiechu czuć było wyraźne napięcie. W parnym powietrzu wytworzyło się między nimi jakby pole elektryczne. Beth pomyślała, że podoba jej się zapach mydła Alexa. Przywodził jej na myśl polanki porośnięte papro­cią, cierpko pachnące zioła, egzotyczne korzenne przyprawy... Podobały jej się też włosy ukochanego: wijące się nad czołem, czarne, lśniące od wody... Z piersi Alexa powietrze wydarło się z sykiem.

- Beth, to nie jest najlepszy pomysł. Może nas ktoś przyłapać. A poza tym jesteśmy pod dachem Zacha! Czułbym się jak skończony łajdak, gdybym kochał się z tobą w jego domu!...

Beth poczuła, jak rosną w niej gniew i uraza, zagłu­szając namiętność.

- Czyżbyś się wstydził naszej miłości? - spytała bez ogródek. - Gdybyś wierzył, że jesteśmy dla siebie stworzeni, nie mógłbyś odczuwać wstydu!... Czy uwa­żasz, że postąpiłabym lepiej, bardziej szlachetnie, gdy­bym wyszła za Zacha?... Nie byłoby wtedy wyrzutów sumienia... tylko kilkadziesiąt lat pustki i gorzkiego ża­lu... przynajmniej dla mnie.

- Ależ, Beth!... Przecież i dla mnie też! - zapewniał Alex. Oczy mu pociemniały, emocje potężniały z każdą sekun­dą. Wsparł się rękami o brzeg wanny i już miał się wyprostować, gdy nagle znieruchomiał z niemądrą miną.

Beth wbiła wzrok w podłogę, usiłując ukryć swe żywe za­interesowanie; nie zdołała jednak powstrzymać uśmiechu.

- Jeśli ni stąd, ni zowąd zrobiłeś się taki wstydliwy, to nie będę ci się przyglądała. Rzeczywiście, poprzed­nim razem było ciemno.

- O którym razie mówisz, moja Beth? - spytał szep­tem. - Słońce stało wysoko na niebie, a dzień był jas­ny, wówczas gdy po raz pierwszy ujrzałaś mnie nagie­go nad zatoką.

Beth podniosła nagle oczy i spojrzała w jego uśmiechniętą twarz. - Wiedziałeś, że tam byłam? Od samego początku wiedziałeś, że ci się przyglądałam?... Czemuś mi nic nie Powiedział?!

- A cóż ci miałem powiedzieć?... „Bardzo mi przykro, panno Tavistock, że się pani wczoraj nie ukłoniłem, kiedyśmy się spotkali nad Dozmary Cove. To doprawdy niewybaczalne, wiem... ale byłem wówczas w niezbyt kompletnym stroju. Mam nadzieję, że mi pani jednak wybaczy... A nawiasem mówiąc, jak się pani podobało to, co pani zobaczyła?”

Dziewczyna zachichotała, policzki zapiekły ją jeszcze bardziej; uniosła ręce do twarzy, jakby chcąc ukryć rumieńce.

- Chyba bym umarła, gdybyś tak się do mnie odezwał! I bez tego gryzło mnie sumienie, że cię podglądałam... zwłaszcza że to, co zobaczyłam, ogromnie mi się spodobało!

Alex zanurzył się znów w wodzie. Podciągnął kolana pod brodę i oparł na nich skrzyżowane ramiona.

Wpatrywał się w Beth zza tej wzniesionej w mgnieniu oka imponującej barykady. Jego żartobliwy uśmiech znikł. Był teraz bardzo poważny.

- Czemu jesteś taka szczera, Beth? Zatrważasz mnie tą szczerością! Zawstydzasz mnie... Wielki Boże! Ty mnie uwodzisz swoją szczerością! Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Nie potrafię być wobec ciebie nieszczera, Alex. Gdybym ci skłamała, czułabym się tak, jakbym okłamywała samą siebie... A to nic przyjemnego, słowo daję!... Okła­mywałam się, od chwili gdy przyjechałeś do Pencarrow. Wmawiałam sobie, że wcale cię nie pragnę!... Ale tej nocy nad strumieniem wiedziałam, że postępuję zgodnie z własną naturą... Czułam się taka swobodna!... Od tamtej pory było mi bardzo ciężko... - Zbliżyła się znowu o krok. Alex wpatrywał się w nią z natężeniem.

- Chcesz, żebym ci powiedział - całkiem szczerze - co czułem tamtego dnia nad zatoką?

Skinęła głową; w gardle jej zaschło, każdziutki nerw drżał z napięcia.

- Wiedziałem, że mi się przyglądasz, i sprawiało mi to radość. Ogromną radość. - Uśmiechnął się z pew­nym zażenowaniem. - Miałem ochotę puszyć się jak paw, paradować przed tobą w całej swojej krasie!

Beth odwzajemniła mu się uśmiechem.

- Czemu tego nie zrobiłeś? O ile pamiętam, skoczy­łeś do morza i przerwałeś Cieniowi miłą drzemkę. Mu­siałam uciekać!

- A ja musiałem ukryć przed twoim niewinnym wzrokiem, jak bardzo mnie roznamiętniłaś. Mogłaby cię zaskoczyć, zaszokować nagła... hm... zmiana w wy­glądzie pobudzonego mężczyzny.

Teraz też ją szokował. I to jak jeszcze!... Ogromnie jej się to podobało.

- Nad strumieniem wcale mnie nie przeraziłeś. I od chwili, gdy się kochaliśmy, nauczyłam się doceniać znaczenie... męskiego pobudzenia. Zawsze będę rada... gdy ci przyjdzie ochota... szokować mnie w ten sposób.

Uśmiech zniknął nagle z twarzy Alexa. Jego oczy przeszywały Beth; były czarne jak dusza Judasza.

- Zwaliłaś mnie z nóg tymi słowami... Zupełnie jakby sam Dżentelmen Jackson*11 rąbnął mnie pięścią w brzuch!... Jesteś urodzoną kusicielką, groźną czarodziejką, taką jak syreny, które potrafiły tak opętać marynarzy, że ich stat­ki rozbijały się o nadbrzeżne skały... Pewnie i ty znaczysz swój zwycięski szlak ciałami ofiar!...

- Nie byłam żadną kusicielką, póki ciebie nie spot­kałam - odparła. - Tylko ciebie chcę czarować, tak jak ty oczarowałeś mnie.

Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie bez ru­chu, bez słowa; serca biły im na alarm, oddychanie ze­szło na drugi plan: to nie ono było im niezbędne do życia, lecz wzajemna bliskość.

Wreszcie Alex przerwał pełną napięcia ciszę.

- Na skrzyni koło szafy leży klucz.

Beth podeszła bez wahania do skrzyni, znalazła klucz i zamknęła drzwi. Odwróciła się i spojrzała na ukochanego, jakby czekała na dalsze wskazówki. W szkole miłości była najpilniejszą uczennicą.

- A teraz, Beth, zdejmij z siebie ubranie. Nie spiesz się. Oglądałaś mnie w biały dzień, ale ja mogłem zachwycać się twoim ślicznym ciałem tylko przy księżycu. - Oparł brodę na skrzyżowanych ramionach, na jego ustach po­jawił się półprzytomny uśmiech. Wyglądał, jakby upajało go samo oczekiwanie na cudowne spotkanie.

- Czyżbyś się skarżył, mój panie? - siliła się na żar­ty Beth, oblizując nerwowo wargi. Miała nadzieję, że i w pełnym świetle nie rozczaruje Alexa.

- Czyżbyś chciała się wymigać, moja Beth?... - od­ciął się.

W odpowiedzi dziewczyna zmarszczyła nos i zaczę­ła drżącymi palcami rozpinać suknię z tylu. Miała ona bardzo prosty krój: obie jej części zachodziły na sie­bie i połączone były tylko dwoma kawałkami wstąż­ki. Z tym Beth szybko się uporała. Kiedy następnie wysunęła ręce z krótkich bufiastych rękawków, stanik sukni opadł jej do pasa. Mocno przytrzymując delikatny materiał, zsunęła go z bioder, a wówczas sukien­ka opadła jej do stóp. W efekcie Beth została w samej białej batystowej koszulce. Była podniecona i podnie­siona na duchu tym, że jej niezręczność najwyraźniej nie zniechęciła Alexa: jego płonące oczy wpatrywały się w nią z coraz większym natężeniem.

Alex był rad, że osłania go letnia, pienista woda. Jego ciało zareagowało gwałtownie na sam widok dziewczy­ny, teraz zaś lędźwie pulsowały nieznośnie pożądaniem. Cóż za ucieleśnienie zmysłowości, jakaż pociągająca kusicielka z tej Beth! Jej koszulka była wilgotna od potu. Ale nawet w tych miejscach, gdzie była sucha, przypo­minała morską falę: oblepiała ciało Beth, przylegała do niego miłośnie, podkreślając każdy żywy wzgórek i do­linkę. Alex przypatrywał się, jak cienkie strużki potu spływają po szyi dziewczyny, po piersiach, cienistym wąwozem między nimi.

Jego oczy wpiły się znów w oczy ukochanej.

- I co dalej? - wykrztusił, wściekły, że zdradził się ze swą niecierpliwością. To przeżycie było zbyt cu­downe, by przyspieszać zakończenie!

Beth uśmiechnęła się, w prawym policzku uwidocz­nił się rozkoszny dołeczek.

- Powiedziałeś, że mam to robić powoli!

- Ale nie aż tak! Jeszcze chwila, a oszaleję!... Może o to ci właśnie chodzi, moja Dalilo*12?...

- „Arystokratyczny szaleniec nie przestawał uśmie­chać się lubieżnie, gdy wleczono go do domu obłąka­nych...” Cóż by to była za gratka dla plotkarzy z wiel­kiego świata, prawda? - podsunęła żartobliwie.

- Beth!

Opuściła jedno szerokie ramiączko koszuli, a po­tem drugie, obnażając gładkie, toczone ramiona. Po­tem zaczęła wyczyniać dziwne wygibasy; batyst na chwilkę przylgnął niezwykle kusząco do naprężonych sutków, potem osunął się niżej i wreszcie przywarł do krągłych bioder. Elizabeth już miała nimi zakołysać, by materiał spadł jej do stóp, kiedy Alex ją powstrzymał.

- Jeszcze nie, Beth - powiedział stłumionym gło­sem. - Niech się na ciebie napatrzę...

Nawet Afrodyta nie mogła być równie urzekająca! - myślał. Piersi Beth przypominały śnieżne pagórki, twarde i dumnie sterczące, ich koniuszki miały inten­sywną barwę damasceńskich róż. Wiotka talia łączyła się w harmonijną całość z płaskim brzuszkiem. Do smukłych bioder nadal przylegała koszulka, choć led­wie się na nich trzymała.

- Już? - dopytywała się dziewczyna. W jej oczach Alex ujrzał niecierpliwość dorównującą jego własnej. Skinął głową. Elizabeth zakołysała biodrami i koszul­ka spadła na podłogę.

Na widok długich nagich nóg trapiąca Alexa gorącz­ka jeszcze się podniosła. Zaokrąglone uda, zgrabne łyd­ki, smukłe kostki były gładkie jak atłas. O, jak dobrze pamiętał ich dotyk! Niczym egzotyczny jedwab owija­ły się wokół jego nóg, obejmowały go w pasie...

- Teraz kolej na ciebie! - oświadczyła Beth tonem nie znoszącym sprzeciwu; w zielonobłękitnych oczach pojawiły się szelmowskie błyski.

- Jestem już całkiem rozebrany - odciął się Alex. - Czyżbyś tego nie zauważyła?

- Rzeczywiście tak mi się zdaje - przyznała. - Ale nie będę miała pewności, póki nie wstaniesz.

Alex parsknął nerwowym śmiechem.

- Bezczelna dziewczyno! Wstydu nie masz?! Chodź no tu bliżej! Żywo!... Woda jest bardzo przyjemna.

- Chętnie... ale pod warunkiem, że wstaniesz i zro­bisz mi miejsce. Wanna jest niewielka, a z ciebie praw­dziwy olbrzym, mój panie!

Alex nie wiedział, jak zareagować na jej nalegania. Kochali się przecież po ciemku. A przedtem, kiedy go ujrzała na plaży, nie był podniecony. Nie miał odwa­gi pokazać się jej w obecnym stanie; widome oznaki roznamiętnienia mogły zaszokować Beth - mimo jej wszystkich zuchwałych deklaracji. I to do tego stop­nia, że on sam poczułby się upokorzony.

- Wstawaj, Alex! - nalegała. - Masz wreszcie okazję puszyć się przede mną jak paw! Z pewnością będę oczarowana tym widokiem!

Z niezbyt pewną miną Alex w końcu ustąpił. Beth wpatrywała się w niego, gdy wyprostował plecy, wsparł się obiema rękami o boki wanny i powoli wstał.

Przypominał Neptuna wynurzającego się ze spienio­nych fal - ale nawet klasyczna doskonałość tego bóstwa nie mogła zaćmić piękna nagiego ciała Alexa. Szeroka pierś, wąska talia, smukłe biodra, płaski brzuch i długie... o jakże długie nogi! Całe ciało było usiane kropelkami wody, pobudzało zmysły swym wilgotnym połyskiem.

- Beth?... - W głosie mężczyzny brzmiała niepew­ność: może jednak ją wystraszył?... Ale jego obawy roz­wiały się, gdy spojrzał w oczy dziewczyny; było w nich tyle szczerego, jawnego zachwytu! - No to chodź! - burknął, wyciągając ku niej ramiona.

Elizabeth rzuciła się w nie. Potem za nic nie mogła przypomnieć sobie ani biegu przez pokój, ani lądowania w wannie. Pewnie dlatego, że w jej głowie zapanował straszny zamęt: gdy ich ciała zetknęły się, do mózgu do­cierały równocześnie informacje o cudownych, niesły­chanych doznaniach, wysyłane przez wszystkie nerwy.

Beth stała po kolana w letniej wodzie. Alex schwycił ją obiema rękami w talii i przygarnął do ociekającego wodą ciała. Równocześnie całował ją w usta - namięt­nie, natarczywie. Poznawali na nowo swe zęby, języki, wilgotne wnętrza ust... Wrażliwe sutki ocierały się o mokrą, owłosioną pierś, brzuch przywierał do brzu­cha, pobudzona męskość napierała na jej uda.

Ręce Beth błądziły po ramionach ukochanego, su­nęły po muskularnych plecach. Oderwała usta od jego ust, by wodzić nimi po jego barku; język z rozkoszą zapoznawał się z wilgocią i ciepłem jego skóry. Potem ręce zawędrowały jeszcze niżej, aż do sprężystych po­śladków Alexa; jej sunące w dół usta natrafiły na su­tek; objęła go wargami i zaczęła zapamiętale ssać.

Alex wydał radosny pomruk; jego ręce wczepiły się boleśnie w ramiona Beth.

- Puszczaj, wodnico!... Inaczej rozprawię się z tobą na­tychmiast, w tej wannie!... Spowodujemy potop i zaalar­mujemy cały dom!... Idziemy! - Chwycił ją mocno pod pachy, kciuki przesunął pieszczotliwie po jej piersiach.

W tej samej chwili oboje wyszli z wanny i ruszyli w stronę łóżka, nie przejmując się tym, że woda ka­pie z nich na podłogę. Weszli na podwyższenie i osu­nęli się na szkarłatną kapę. Natychmiast zwarli się w uścisku, ramiona i nogi splątały się, tworząc prze­piękną kompozycję - żywe dzieło sztuki.

Beth leżała na wznak na chłodnym jedwabiu, ma­jąc nad sobą Alexa. Wszystkie nerwy w jej ciele dygo­tały od nawału doznań: gwałtownych zaczepek i deli­katnych pieszczot, żaru ognia i lodowatego dreszczu...

Alex dotykał całego jej ciała; składał mu hołd każ­dym muśnięciem biegłych w miłości rąk i ust, prowo­kując Beth do wydawania rozkosznych pomruków lub cichutkich jęków. W końcu roznamiętniona do szaleństwa Elizabeth objęła ukochanego nogami w pasie i przycisnęła do siebie. Otoczyła jego twarz dłońmi i spojrzała mu błagalnie w oczy. - Alex, kochaj mnie! Krople potu i perfumowanej wody perliły się jak ro­sa na twarzy, piersi i ramionach mężczyzny. Wbił zę­by w wewnętrzną stronę dolnej wargi i opuścił powie­ki; jego twarz przypominała wykrzywioną maskę. Przecież i on nie pragnął niczego innego, hamował się z najwyższym trudem!...

- Nie - wykrztusił - choćbym miał znosić piekielne męki, choćbyś mnie, czarownico, doprowadziła do obłędu, będę z tym zwlekał tak długo, jak tylko wy­trzymam! - Jednym płynnym ruchem przewrócił się na plecy i Beth znalazła się nad nim.

Cała drżała, podniecona zaskakującą pogróżką. Wsparta na obu rękach, gorącymi piersiami muskała tors Alexa. Półleżąc rozchyliła nogi i lekko nimi obję­ła kochanka. Popatrzyła nań wielkimi oczami.

- A teraz co powinnam zrobić?...

Alex zaśmiał się, jego cygańskie oczy błysnęły. Uniósł ramiona i skrzyżowawszy je, podłożył sobie pod kark.

- W miłości nie ma żadnych reguł, gąsiątko! Rób to, co ci przyjdzie do głowy. Zaręczam ci: tysiące osób przed nami próbowało już tych wszystkich sztuczek... a jednak po dziś dzień nie straciły one nic ze swej atrakcyjności!

Beth uwierzyła mu bez wahania. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogły jej się sprzykrzyć miłos­ne igraszki z Alexem! Zastosowała się więc do jego ra­dy: poszła za głosem instynktu.

Podniosła się i usiadła na nim, obejmując kolanami jego biodra; czuła na wewnętrznej stronie uda napór twardej, gorącej męskości. Muskała palcami ramiona, pierś i brzuch Alexa, a każdemu dotknięciu towarzy­szyło pełne miłości spojrzenie. Serce Beth wzbierało dumą na widok reakcji kochanka na każdą jej piesz­czotę: drżał, czerwienił się, dostawał gęsiej skórki. Spojrzała mu w twarz: miał zamknięte oczy, wydawał się pogrążony w rozkosznym śnie.

Podbudowana tym dowodem swojej kobiecej potęgi, uniosła nogi i przełożyła je tak, że znalazły się między udami Alexa. Oparła się dłońmi o jego pierś i schyliła się, by ją ucałować. Jak wytrawny smakosz, bez pośpie­chu rozkoszowała się każdym z sutków; doszła do wniosku, że właśnie one najbardziej jej smakują!

Potem przymknęła oczy i zaczęła ocierać się pier­siami o tors kochanka - w górę i dół... rytmicznie, jak w transie. Wilgotne włosy drażniły nabrzmiałe ko­niuszki jej piersi. Zsuwała się coraz niżej - to dotyka­jąc skóry Alexa rozchylonymi ustami, to muskając ją piersiami. Całowała go po sprężystym brzuchu.

Poczuła nagle, że ręce kochanka zanurzają się w jej włosach; usłyszała jęk Alexa, poczuła, że wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz. Ogarnęła ją przejmująca ra­dość: to ona dała mu tyle rozkoszy!...

Nagle znowu znalazła się na plecach, Alex zaś nad nią. Sięgnął między jej uda i zaczął głaskać kępkę wło­sów skrywającą jej najintymniejszą część ciała. Jego palec zakradł się głębiej... Beth zaparło dech: poczuła w dole brzucha spazm rozkoszy.

- Jesteś już gotowa - szepnął Alex - tak samo jak ja.

Rozchylił jej nogi i osunął pomiędzy nie. Beth pod­ciągnęła kolana w górę, by mu dopomóc. Pragnęła czuć go jak najbliżej przy sobie, w sobie...

Zagłębiał się powoli w obawie, że sprawi jej ból. Nie było jednak żadnego bólu, żadnej przykrości. Gdy zanurzył się w niej najgłębiej jak mógł, przez dłu­gą chwilę obejmowali się tylko, patrząc sobie w oczy. Beth czuła, że łączy ją z Alexem nie tylko rozkosz, że wszystkie myśli i uczucia mają wspólne. Stanowili jed­ność, byli kompletną całością. Z osobna każde z nich byłoby kimś „niepełnym”, jakby okaleczonym, szuka­jącym nieustannie, na oślep, doskonałego zjednocze­nia dusz, którego symbolem był miłosny uścisk.

Gdy zaczął poruszać się w niej, Beth nie wiedziała, co w niej doznaje większej radości - ciało czy dusza?... Poczuła ze zdumieniem, że oczy znowu ma pełne łez - jak tamtej nocy nad strumieniem. Tak głęboko ko­chała Alexa, że nawet akt całkowitego oddania nie mógł w pełni wyrazić jej miłości.

Rozkoszne napięcie rosło w Beth, gdy na coraz gwałtowniejsze poruszenia kochanka odpowiadała z równą namiętnością. Wpadające przez okno promie­nie słońca złociły skórę i rozświetlały włosy Alexa. Nie odwracał od niej wzroku - zachwyconego, pożąd­liwego, władczego... Wygięcie szyi, grymas przygryzio­nych ust, brunatne znamię na lewym ramieniu obja­wiły się teraz Beth w jasnym świetle dnia.

Zdyszane oddechy kochanków zmieszały się ze so­bą. Dwa serca biły tak zgodnie, jakby były jednym. Ich piersi stapiały się ze sobą, poruszały w tym samym ryt­mie. Napięcie wzmagało się, potężniało, wreszcie owładnęło nimi całkowicie. Szaleńcze pożądanie po­chwyciło Beth w swe jedwabiste sieci... szamotała się w nich rozpaczliwie, pragnąc wyzwolenia. Kiedy nag­le przyszło, oślepiło ją gwałtowną eksplozją doznań, promieniujących z tajnego wnętrza jej kobiecości na całe ciało. Głowa Elizabeth opadła na poduszki, szyja wygięła się w łuk... Wydała jakiś ekstatyczny okrzyk, gdy wszystkie jej mięśnie rozdygotały się i sprężyły pod dotknięciem niepojętej mocy.

Zapadając już w nieświadomość, usłyszała krzyk Alexa; podobnie jak ona, witał nim doskonałe spełnienie. Poczuła, że z ciała kochanka uchodzi napięcie, a on sarn osuwa się na bok.. Mimo to nie wypuścił jej z objęć, ich spotniałe z namiętności ciała nadal stanowiły jedność. Beth ogar­nęła bez reszty słodka ociężałość... Zapadła w sen.

14

Zachary jechał bez pośpiechu wyboistą polną dro­gą, omijając koleiny wyżłobione przez koła chłop­skich furmanek i głębokie ślady uwięzłych w błocie ra­cic bydła, które tamtędy pędzono. Specjalnie wybrał tę okrężną drogę przez wrzosowiska, bo chciał mieć dużo czasu na rozmyślania.

Przez ostatnie trzy tygodnie starał się o tym nie my­śleć i rad był z nawału pracy, ponieważ przez cały dzień tyrał, a wieczorem tak był skonany, że walił się z nóg i twardy sen przynosił mu kompletne zapomnie­nie. Teraz jednak nie miał już nic do roboty i przyszła pora na zastanowienie. Niebawem stanie twarzą w twarz z Tess. Musi znaleźć odpowiednie słowa, któ­re pomogą jej pogodzić się z losem.

Uśmiechnął się gorzko. A co z nim?... Czy on sam zdoła się pogodzić z losem?... Zazwyczaj był pełen optymizmu, teraz jednak ogarnęła go dziwna melan­cholia. Nie wyobrażał sobie życia bez Tess. Doprowa­dzała go do szału myśl, że nigdy już nie ucieknie do niej przed dokuczliwościami życia, a nawet przed zwykłą, szarą nudą... Jej słodki głos, jej bezkrytyczny podziw dla niego koiły jego nerwy, a czuły uśmiech rozgrzewał mu serce. A jej żywiołowe, namiętne piesz­czoty sprawiały mu niezrównaną rozkosz.

Słońce przypiekało coraz mocniej. Zach zdjął szafi­rowy surdut i kamizelkę w bladoniebieskie pasy. Biel koszuli raziła wprost w oczy. Był spocony, zgrzany i straszliwie nieszczęśliwy... Wiedział, że musi jak naj­szybciej uporać się z przykrym obowiązkiem, mieć to już za sobą, by zacząć życie od nowa. Życie bez Tess... Bez dziewczyny, z którą musiał rozstać się tylko dla­tego, że omal się w niej nie zakochał...

Wargi Wickhama ściągnęły się w cienką kreskę. Uniósł z determinacją brodę i zacisnął zęby. Nie mógł sobie po­zwolić na żadne głębsze uczucia dla kochanicy! To było nienaturalne!... I niewygodne. Zależało mu na swobodzie; chciał traktować Tess lekko: odchodzić i wracać, jak mu się spodoba... a nie być narażonym na gwałtowne przypływy emocji - i to w najmniej odpowiednie; chwi­li!... Tak jak się to zdarzyło w kopalni. Kochanka powin­na zajmować w życiu mężczyzny ściśle określoną pozy­cję, a Tess najwyraźniej nie mieściła się w tych ramach. Nie robiła tego naumyślnie, musiał to przyznać. Nie mia­ła w sobie ani odrobiny wyrachowania!... A jednak pod­biła jego serce i teraz wyrzucenie jej stamtąd będzie ogromnie bolesne. Lepiej z tym nie zwlekać!...

Zach przegarnął palcami gęste włosy nad uchem; zbierał się tam pot i co jakiś czas spływał strużkami po szyi i za kołnierz. Gdybym miał trochę rozumu - myś­lał - zaczekałby z wyjazdem do wieczora, aż nadejdzie chłód od morza i gliniastej ziemi! Ogarnęła go jednak gorączkowa niecierpliwość, tak że nie mógł usiedzieć na miejscu. Spotkanie z Tess i ostateczne uwolnienie się z groźnych więzów wydało się Zachary'emu powinnoś­cią numer jeden. Jutro będzie mógł pomyśleć o Beth.

Na wspomnienie narzeczonej humor nieco mu się poprawił. Uśmiechnął się nawet z ulgą. Jego Beth - ostoja bezpieczeństwa i pokoju. Mądra, porywcza, wielkoduszna Beth była tą osobą, której najbardziej potrzebował. Stała zawsze u jego boku - gdy byli jesz­cze dziećmi i gdy jako żałośnie naiwny żółtodziób małpował innych, robiąc z siebie durnia!... Zawsze mu wybaczała... Potrafiła wybaczyć nawet to, że przez swą bezmyślność naraził Gabby na niebezpieczeństwo.

Beth była dobrze wychowaną panną, ale mniej sztywną w zachowaniu niż inne; miał nadzieję, że stanie się nie­bawem pełną temperamentu kobietą. Flirtując z damami z towarzystwa, odkrył, że wychowywane od kolebki w pruderii rzadko kiedy potrafiły się od niej uwolnić. Zmarszczył brwi. Nigdy nie uważał Beth za świętoszkę, ale ostatnio stała się dziwnie płochliwa... Miał nadzieję, że nie jest to przedsmak ich wspólnej przyszłości. Za to Tess z pewnością nie była niedostępną cnotką!... No cóż, wi­dać kochanek nie cechuje oziębłość, tak często spotyka­na w najlepszym towarzystwie!

Zach okrążył miasteczko i dotarł na skraj posesji nale­żącej do Tess... a właściwie do niego. Podaruje jej ten do­mek i zostawi pokaźną sumkę, by miała na swe potrzeby, póki nie znajdzie następnego amanta. Aż się coś w nim zakotłowało na myśl o Tess w ramionach innego męż­czyzny!... Dla niej jednak znalezienie nowego amanta będzie o wiele lepsze niż powrót do tej wiedźmy Turley!

- Tess świetnie da sobie radę - przekonywał Zacha­ry samego siebie. - Pewnie zniesie nasze rozstanie o wiele łatwiej niż ja! Takie jak ona umieją wykorzy­stać każdą sytuację, może nie?... Nasz romans nieźle się jej opłacił. Zdobyła dach nad głową, a jeśli będzie chciała, może nieruchomość korzystnie sprzedać. Dobrego miała we mnie opiekuna. Ależ mi jej będzie brakowało, psiakrew!...

Wprowadził konia do stajni, uwiązał go obok siwej klaczy Tess, napoił i ruszył w stronę kuchennych drzwi, którymi najczęściej wchodził do domu. Spodziewał się, że stadko gęsi i kur powiadomi kochankę o jego przy­byciu, jednak drób widać także otępiał skutkiem upału. Z kurnika nie rozległy się żadne syki ani gdakania.

Zach nagle zatrzymał się; lepiej zachowywać się jak najbardziej oficjalnie podczas tego spotkania: w ten spo­sób Tess domyśli się, co ją czeka. Postanowił więc wejść od frontu. Włożył z powrotem kamizelkę i surdut, jak­by ten zbyt ciężki, niewygodny strój stanowił tarczę w bitwie, którą wydał swym naturalnym skłonnościom.

Zawrócił do furtki i po dróżce wyłożonej kamyka­mi szedł wśród powodzi kwiatów i ziół; rzuciły mu się w oczy połyskujące w słońcu jaskrawozielone ogórki... i kapryfolium. Wszędzie go było pełno; jak malowni­czo pięło się po sztachetkach nad frontowymi drzwia­mi!... Pewnie aż do śmierci na widok kapryfolium bę­dzie myślał o Tess. Ten słodki, romantyczny zapach zawsze wywoła w jego sercu ukłucie bólu - słabe echo tego cierpienia i trwogi, które przepełniały go w tej chwili... Ale tak być musiało.

Na drzwiach nie było kołatki, więc dyskretnie za­stukał. Odczekał chwilę, a potem ujął za klamkę. Do głowy przyszło mu absurdalne podejrzenie, że Tess nie jest sama. Zdawało mu się, że słyszy szmer głosów, ale pomyślał, że dziewczyna rozmawia pewnie z ko­tem lub mówi do siebie. Przyznała, mu się kiedyś nie­śmiało, że czasem jej się to zdarza, gdy czuje się bar­dzo samotna. Może zbyt często pozostawiał ją samą?... Może pod tym względem nie był wcale idealnym ko­chankiem?... Ogarnęła go nagła skrucha.

Drzwi były zamknięte. Samotność nieraz sprawia, że ludzie dziwnie się zachowują... całkiem inaczej niż wów­czas, gdy nie brakuje im miłego towarzystwa. Zachary poczuł niepokój: może swoim postępowaniem zmusił Tess do szukania pociechy gdzie indziej, popchnął ją w ramiona innego mężczyzny?... Z całej siły walnął pię­ścią w zamknięte drzwi. Całkiem zbijała go z tropu ta wściekła zazdrość o kobietę, z którą przecież rozstawał się z własnej woli, chcąc zrzucić krępujące więzy.

W końcu Tess otwarła drzwi. Oczy Zacha pomknę­ły ku jej twarzy. Serce zaczęło mu bić jak szalone. Za­pomniał już, jak błękitne były jej oczy, jak cudownie się czuł, gdy spoglądały nań z taką miłością jak w tej chwili. Jasne, że nie było żadnego innego mężczyzny!

- Zach!... O, jakże się cieszę, że cię widzę! - Otwar­ła drzwi na oścież; równie szeroki uśmiech rozchylił jej różane wargi. Gdy podeszła do drzwi, wydawała się blada i mizerna, teraz jednak policzki jej pałały.

Zach musiał zebrać wszystkie siły, by jej natych­miast nie ucałować. Wyprostował sztywno plecy - prawdę mówiąc, usztywnił się całkowicie - i uśmiech­nął się z uprzejmą obojętnością.

- Witaj, Tess - powiedział wchodząc. Zbliżył się do stojącego obok kominka trzcinowego fotela na biegu­nach i usiadł na nim.

Tess wciąż stała przy drzwiach, jakby nie wiedziała, co począć. Zach spostrzegł, że poczuła się niepewnie, gdy nie odpowiedział na jej radosne powitanie pocałunkiem ani uściskiem, jak miał w zwyczaju. Nieraz się zdarzało, że zaraz po przybyciu chwytał ją na ręce i niósł do łóżka. Na wszelkie rozmowy przychodził czas dopiero po eks­tatycznych uściskach. W tej chwili również (i to jak jesz­cze!) pragnął chwycić dziewczynę w ramiona i kochać się z nią jak nigdy dotąd - po trzech tygodniach wstrzemięź­liwości, w bolesnym przeczuciu nieuniknionego rozsta­nia. Ale to nie byłoby w porządku wobec Tess.

Miała na sobie kremową suknię z muślinu, luźną i szeroką. W dodatku otuliła się koronkowym szalem; był co prawda bardzo ładny... ale że też chciało się jej piec w nim w taki upał!...

Zamknęła drzwi i podeszła nieśmiało do kochanka; niespokojne oczy utkwiła w podłodze. Usiadła w fo­telu naprzeciw Zacha: to właśnie tam kochali się kilka tygodni temu... Zachary siłą odegnał od siebie wspom­nienie dawnych pieszczot.

- Napijesz się herbaty?

- Co za pomysł, Tess! Herbata w taki skwar?!

Dziewczyna uniosła głowę, potem znów ją zwiesi­ła. Nerwowo przebierała palcami; spoczywające na kolanach ręce to łączyły się ze sobą, to opadały.

- Masz rację... byłam niemądra. Może byś się napił wody?...

Zachary westchnął. Już jej sprawił przykrość!...

- Tak, złotko. Chętnie się orzeźwię.

Tess wstała pospiesznie, rada zająć się czymś, wymknąć z pokoju i udawać gościnną panią domu... byle nie wpa­trywać się w kochanka, który był najwyraźniej nie w hu­morze. Zerwała się jednak zbyt gwałtownie. Po drodze do kuchni musiała przystanąć i oprzeć się ręką o ścianę.

- Tess, nic ci nie jest? - Zach uniósł się z fotela zdu­miony i zaniepokojony.

Wyprostowała się natychmiast i posłała mu pro­mienny uśmiech.

- Pewnie, że nie! Trochę mi za gorąco, i tyle. Zachary usiadł z powrotem w fotelu.

- To czemu nie zrzucisz tego szala?

W odpowiedzi dziewczyna jeszcze szczelniej się nim otuliła.

- Dopiero co przyszłam z miasta. Nawet nie zdą­żyłam go zdjąć. Zaraz wrócę! - I zniknęła w kuchni.

Zach kołysał się na fotelu, mając nadzieję, że go to od­pręży. Ciszę przerywał miarowy stukot biegunów; od czasu do czasu rozlegały się jakieś piski. Rozejrzał się nawet za kotem w obawie, że przydepnął temu leniwemu bydla­kowi ogon. Ale Toma nie było nigdzie w pobliżu. Praw­dę mówiąc, wszystko dokoła zamarło w bezruchu i ta nie­zwykła martwota budziła w Zacharym niepokój. Czyżby opłakiwał już rozstanie z tym domkiem?... Rozglądał się po pokoju, starając się zapamiętać każdy szczegół - po­dobnie jak ktoś stojący nad otwartą trumną ukochanej osoby wpatruje się w martwą twarz. Jakże smutne, jak przygnębiające jest to rozstanie!...

Wróciła Tess, spowita w ogromny fartuch. Niosła na tacy dwie szklanki wody i talerz biszkoptów. Że też jej się chciało zakładać ten fartuch tylko po to, żeby podać coś do picia w tym „salonie”, pełniącym jedno­cześnie rolę sypialni! Być może spostrzegłszy oficjalne zachowanie się kochanka, instynktownie starała się do niego dostosować?...

Przyciągnęła niewielki stolik, ustawiła na nim tacę i przysunęła swój fotel nieco bliżej. Oboje sięgnęli po szklanki w tym samym momencie i ich ręce musnęły się przelotnie. Spojrzenia ich zderzyły się i odskoczy­ły od siebie jak piłki... Był w nich niepokój, zakłopo­tanie... i pożądanie. O Boże, ależ jej pragnął!...

Ręka mu się trzęsła, gdy pił wodę, ale siłą woli opano­wał drżenie. Odstawił szklankę i opadł na oparcie fotela.

- Tess, z pewnością domyśliłaś się, że przyszedłem dziś w konkretnym celu.

Miał wrażenie, że dziewczyna zadrżała, jakby ogar­nął ją nagły lęk.

- Co masz na myśli, Zach?

Zaciął się w swym postanowieniu, zdławił odruch serca i wiedząc, że musi z tym skończyć, powiedział twardo:

- Z pewnością zauważyłaś, że cię nie pocałowałem, że zachowałem dystans. Miałem po temu ważny powód.

Tess nic nie odpowiedziała. Wyglądała jak figurka z cennej porcelany: nieruchoma i niewiarygodnie krucha.

- Widzisz... doszedłem do wniosku, że musimy się rozstać.

Tess nadal milczała. Utkwiła wzrok w stoliku i znaj­dujących się na nim drobiazgach: szklankach, biszkop­tach, dwóch kwiecistych, jaskrawożółtych serwetkach.

- Chyba rozumiesz, o czym mówię?

Po dłuższej chwili dziewczyna skinęła głową.

Zachem wstrząsnęła ta milcząca akceptacja wyroku. Wydała mu się równie nienaturalna, jak przerażająca. Stokroć by wolał, żeby kochanka zasypała go gradem wyrzutów, okładała go piąstkami, krzyczała... Mógłby się wówczas głośno usprawiedliwiać, pozwolić jej, by go biła, póki się nie uspokoi, pocieszać obietnicą hojnych darów pożegnalnych lub zapewnieniami, że zawsze bę­dzie mile wspominał spędzone z nią chwile... Czyż nie tak właśnie należało postąpić, zrywając podobny zwią­zek?... W głębi serca wiedział jednak, że takie postępo­wanie nie byłoby szczere, naturalne ani słuszne.

- Przecież dobrze wiedziałaś, że to nie będzie trwać wiecznie - zaczął, czując potrzebę wyjaśnienia sytu­acji, pragnąc, by Tess zrozumiała ją, łudząc się, że oka­że rozsądek. - Mówiliśmy o tym otwarcie od samego początku. A teraz żenię się z Beth i nie chciałbym...

Tess uniosła nagle głowę. Jej oczy - niegdyś takie niebieskie - zszarzały teraz, jakby pogodny błękit nie­ba przesłoniła ławica chmur.

- Powiedziałeś, że po twoim ślubie z Beth nic się między nami nie zmieni - przypomniała mu cicho, z całą powagą. Zaraz jednak zwiesiła głowę. - Mogłeś oczywiście zmienić zdanie...

- Tak, zmieniłem zdanie. Ale ty nie jesteś temu winna, Tess! - dodał z całą szczerością. - Byłaś... cudow­na. - Nie ośmielił się powiedzieć jej, że była zbyt cu­downa, tak cudowna, że myślał o niej bez przerwy i bal się, że zrobi jakieś straszliwe głupstwo, o ile nie przestanie się z nią widywać!

Sięgnął do kieszeni surduta i wydobył pękatą sa­kiewkę. Rzucił ją na stół - brzęk ciężkich monet był jakiś wulgarny, upokarzający. Zachary zauważył, że dziewczyna wzdrygnęła się.

- Zadbałem o to, by ci niczego nie brakowało. Do­mek przechodzi na twoją własność, a pieniędzy po­winno ci wystarczyć, póki...

Tess znowu podniosła głowę. W jej oczach wyczy­tał ból i wstyd.

- Póki co, Zach?... Póki ktoś inny nie zaproponuje mi, żebym została jego dziwką? - Tym razem on się wzdry­gnął. Tess mówiła dalej z pozornym spokojem: - Czy ani troszkę cię nie zaboli, że kto inny weźmie mnie w ra­miona? Byłeś moim pierwszym i jedynym kochankiem.

Zach przesunął dłonią po oczach. Pewnie, że go bo­lała myśl o Tess w ramionach innego mężczyzny! I to jak bolała!... Nie mógł się jednak do tego przyznać.

- Nie zapomniałem, że byłaś dziewicą. Ale dobrze wiedziałaś, co cię czeka, jeśli się ze mną zwiążesz. Są­dziłem więc, że kiedy się rozstaniemy, znajdziesz so­bie innego opiekuna.

Tess zamyśliła się.

- Tak... Chyba i ja myślałam tak samo. Moja matka prze­powiadała, że zbiję majątek na mojej urodzie - dodała spo­kojnie, bez zażenowania. - Ale widzisz... nie wzięłam pod uwagę moich uczuć do ciebie. - Zamilkła, szukając właści­wych słów. Potem wzruszyła ramionami i powiedziała po prostu: - Kocham cię. Jestem twoja. I chyba nikomu inne­mu nie pozwolę się tknąć, póki żyję.

Zachary siedział bez ruchu, starając się ukryć wra­żenie, jakie wywarły na nim jej słowa; był jednak wstrząśnięty do głębi. W jego sercu rozbrzmiewała jedyna odpowiedź, jakiś glos krzyczał w nim: Ja też cię kocham, Tess! Nie masz pojęcia, jak bardzo! Dławił jednak w sobie to wyznanie, gdyż nadal trwał w po­stanowieniu zerwania łączących ich więzi, wymotania się z niewidzialnej pajęczyny, uwolnienia z pułapki splątanych uczuć, w którą oboje wpadli.

Nie otrzymawszy od niego odpowiedzi, Tess wbiła wzrok w sakiewkę, leżącą między nimi na stole. Wycią­gnęła rękę i dotknęła wskazującym palcem miękkiej, bru­natnej skóry. Przesunęła koniuszkiem palca po szwie, aż do ściągniętego mocno sznurkiem otworu woreczka. Po­tem gwałtownie cofnęła palec, jakby dotknięcie czegoś takiego budziło w niej obrzydzenie. Popatrzyła na Zacha z uśmiechem, który był słodki i gorzki zarazem.

- Zabawne, że wszystko, co wspólnie przeżyliśmy, czym byliśmy dla siebie, zostało tak dokładnie wyce­nione: ma wartość sakiewki pełnej złotych suwerenów. Jakież to rozsądne, jakie bezosobowe... Jak strasznie zimne!... - Zadrżała i skrzyżowała ręce na piersi.

Na widok tego dreszczu i obronnego gestu Tess opuś­ciła Zacha cala dotychczasowa rezerwa. Miłość wezbra­ła w nim i przesłoniła wszystko. Zerwał się z fotela na biegunach, przewracając niemal stolik - musiał natych­miast znaleźć się obok Tess, dotknąć jej, przytulić!... Zdo­łał okrążyć stół, ściągnąć dziewczynę z fotela i chwycić w objęcia, nim się zorientowała, co się święci.

- Tess! Tess! - jęknął, zanurzając twarz w jej gęstych włosach, które spływały falami na szyję i plecy. - Wcale nie chcę z tobą zrywać! Naprawdę! Tylko obawiam się...

Tess odsunęła się lekko i objęła jego policzki drob­nymi palcami; kciuki dotknęły bruzd po obu stronach ust Zacha. Oczy błyszczały jej współczuciem i nadzie­ją, która nagle odżyła.

- Czego się obawiasz, Zach?... Z pewnością we dwo­je potrafimy temu zaradzić. Dobrze wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko. Wszystko!

- Ach, Tess... - szepnął; pełne miłości słowa dziew­czyny całkiem go rozbroiły, a jej bliskość i uległość podnieciła go. Musiał ją mieć! Pragnął, by jęczała i drżała w jego ramionach!...

Uświadomiwszy sobie siłę własnych uczuć, Zach uspokoił się nieco. Być może niepotrzebnie się przej­mował rosnącym przywiązaniem do Tess?... Inni męż­czyźni wiązali się na całe lata z jakąś kochanką - i wca­le im to nie przeszkadzało ani w życiu publicznym, ani w rodzinnym. Chyba robił z igły widły! Wszystko musi zostać po dawnemu.

Pochylił głowę ku Tess i ucałował rozchylone, uleg­łe wargi. Wpił się w jej usta, zaatakował ich ciepłe, wil­gotne wnętrze z niezwykłą zachłannością. Rozkoszo­wał się bliskością kochanki: wydawała mu się tym słodsza i bardziej urzekająca, że omal jej nie stracił... przez własne tchórzostwo.

Ogarnęła go niecierpliwość. Nie miał czasu na roz­mówki ani na gry wstępne: musiał mieć Tess - zaraz, już! A sądząc po jej nierównym oddechu i gorączkowej pieszczocie rąk, ona również była spragniona. Zachary sunął dłońmi po jej plecach i wypukłości pośladków; podgarniał jej suknię z obu boków, miętosząc w rękach coraz większe zwały tkaniny. Wreszcie cała spódnica była już podkasana, muślin przelewał mu się aż za łok­cie, a gołe nogi Tess tuliły się do jego nóg. Stracił do reszty panowanie na sobą: pożądał jej do szaleństwa!

Ręce Tess wtargnęły pomiędzy ich rozgorączkowa­ne ciała; oparła się mocno dłońmi o pierś kochanka.

- Poczekaj, Zach!... Muszę ci coś powiedzieć: ja....

- Nie teraz, nie teraz, Tess!... Później, kochanie - jęknął Zachary. Choć rozpinanie guzików u spodni jedną ręką szło mu opornie, nie puszczał dziewczyny, przytrzymując ją z całej siły drugim ramieniem.

- Ale ja muszę...

Uwolniwszy się wreszcie z pęt obcisłych spodni, chwycił ją za biodra; zwoje cienkiego materiału pię­trzyły mu się na piersi, sięgały aż pod brodę. Twarz dziewczyny tonęła w obłoczkach kremowego muśli­nu... Nareszcie mógł się w niej zanurzyć!...

- Zach...

I nagle zorientował się. Kiedy tak stali zwarci ze so­bą, dotarło do Zacha, jak twardy i wypukły jest brzuch Tess. Nie mógł w to wprost uwierzyć!... W trakcie po­przedniej wizyty zauważył, że ukochana przytyła, uznał to jednak za skutek regularnych posiłków i do­wód dobrego samopoczucia. A tymczasem Tess była w ciąży!... Wielki Boże - miała urodzić jego dziecko!

Ta rewelacja podziałała na Zacha jak podmuch hu­raganu: rozwiało się pożądanie, był teraz dziwnie odrętwiały; miał wrażenie, że zakuto go w cienki lodo­wy pancerz. Obejmujące kochankę ręce opadły. Spód­nica Tess wionęła ku ziemi, jak zasłona okrywająca ta­jemnicę... No, tak: to dlatego ubierała się w te szerokie, fałdziste suknie, chciała, by kryły jej wstydliwy sek­ret!... Również szal i fartuch miały maskować ciążę.

Bezwiednie zapiął spodnie, nie obejrzawszy się ani razu na kochankę, choć kątem oka mógł dostrzec jej konwulsyjne drżenie. W końcu jednak popatrzył jej prosto w twarz. Przyciskała obie ręce do ust, jakby chcąc zdusić płacz czy krzyk. Jej źrenice rozszerzyły się, były jak ogromne czarne dziury, otoczone cieniut­ką obwódką błękitu.

Zacha wcale to nie wzruszało. Ta dziewczyna omal go nie usidliła... spętała raz na zawsze jedwabistą siecią!

- Dlaczego się nie pilnowałaś? - spytał ostro. - Wie­działaś, że nie życzę sobie bękartów! Jak to się stało?

Tess zatoczyła się i opadła na łóżko. Jedną ręką pod­parła się z tyłu, drugą nadal zakrywała sobie usta. Wreszcie odjęła dłoń od twarzy i odparła załamują­cym się szeptem:

- Ja nie naumyślnie... Ciągle używałam maści starej Harkerowej... ale one... nie zawsze pomagają.

- Jak widać - zauważył Zach zimnym, obojętnym głosem. Wewnątrz jednak kipiał z gniewu. Był tak wściekły, że miał ochotę wyć!

- Przepraszam cię, Zach! Bardzo mi przykro... ale ja naprawdę nie chciałam...

- Czemu nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? A może czekałaś na taki właśnie moment?... Doskona­ły sposób! Kiedy mężczyzna chce odejść, mówisz: „Wyobraź sobie, spodziewam się dziecka... Teraz chy­ba mnie już nie opuścisz?...”

Tess wzdrygnęła się, jakby ją uderzył. Potem schy­liła głowę: firanka złotych włosów zakryła jej twarz. Zach tylko stał i patrzył na nią. Wiedział, że dziew­czyna w końcu się odezwie. Przepełniała go gorycz, lecz gotów był czekać bez końca. Dręczyła go też cho­robliwa ciekawość: co też ona powie?... Dziewczyna zastygła w bezruchu. Tylko co chwila spod zasłony złotych włosów kapała na biały fartuch łza.

Zachary miał teraz czas na rozmyślania. Były to mroczne, pogmatwane myśli. Dziecko. Jego i Tess. Czy nie powinien czuć jeszcze czegoś... prócz lęku przed konsekwencjami... prócz wstydu, że został wy­strychnięty na dudka, „złapany na bachora”?... Kochał Tess, ale w tej chwili jej miłość i jej wzdęty brzuch ciążyły mu tak, jak drewniane dyby ciążą skazańcowi pod pręgierzem. Dzięki tej rewelacji także i on znaj­dzie się pod pręgierzem, wystawiony na pośmiewisko; choć do tej pory udawało mu się i Beth nie miała po­jęcia o istnieniu Tess, nowo narodzonego bękarta nie uda się ukryć przed plotkarzami!... Zachary mógł jedy­nie żywić nadzieję, że Beth przebaczy mu raz jeszcze.

Cóż, w tej sytuacji musiał zapewnić byt dziecku i je­go matce. Ale kiedy ten bachor przyjdzie na świat, na­wet na niego nie spojrzy! Tess też nie będzie odwie­dzał. Pieniądze niech sobie odbiera od adwokata. No, dostał niezłą nauczkę!... Nigdy już nie zada się z ko­bietą, która mogłaby wkraść się do jego serca.

Tess nadal siedziała bez ruchu, a on nadal się w nią wpatrywał. Gdzieś głęboko pod zwałami gniewu, stra­chu, rozczarowania i rezygnacji kryło się w jego sercu współczucie dla niej, miłość do niej... Jednak każda naj­drobniejsza oznaka sympatii czy przywiązania zniwe­czyłaby jego nieugięte postanowienie: zerwać z nią bez względu na dziecko! Życie - pomyślał w przypływie czarnego humoru Zach - to nieczysta gra, jak ruletka w „Gołębniku”, tej koszmarnej spelunie na St. James Square! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś tam wygrał!...

Nagłe Tess odgarnęła do tylu swoje cudowne, gęste włosy i Zachary zobaczył broszkę. Zupełnie nie pojmo­wał, jak mógł wcześniej jej nie dostrzec?... No cóż, odkąd przestąpił ten próg, targało nim mnóstwo sprzecznych uczuć: żal, namiętność, gniew... i jeszcze raz żal... Ale brosz­ka Beth przypięta do stanika kochanki była kropią prze­pełniającą czarę. Tess nie miała prawa jej nosić... a w do­datku ukrywała ją przed nim przez te wszystkie tygodnie! Najlepszy dowód, że na zbyt wiele sobie pozwalała!

- Tess! - Uniosła nieco głowę - Dlaczego nosisz tę broszkę? Czy miałaś ją przez cały czas?

Ręka dziewczyny pofrunęła ku kamei, jakby chcia­ła ukryć dowód winy.

- No więc?... Co masz mi do powiedzenia?

- Znalazłam ją tamtej nocy po twoim wyjściu.

- Czemu nie powiedziałaś mi o tym przy następ­nym spotkaniu?

Tess bawiła się broszką, wodziła kciukiem po fili­granowej obwódce.

- Była taka piękna... Wiem, że kupiłeś ją dla Beth, ale noszenie jej sprawiało mi taką przyjemność...

- Kupiłem i tobie dużo ładnych drobiazgów. Dosta­łabyś podobną broszkę, gdybym wiedział, że tak ci na niej zależy.

Podniosła głowę i popatrzyła na niego. Rzęsy mia­ła mokre od łez, policzki zaczerwienione i wilgotne.

- To był twój zaręczynowy prezent dla niej. Zach czekał na dalsze wyjaśnienia. Uniósł brwi.

- I co z tego?

- Wiedziałam, że ja nigdy nie dostanę zaręczynowego prezentu od ciebie. Chyba właśnie dlatego chciałam ją mieć. - Spojrzała na kameę. - Choć jest naprawdę piękna.

- Oddaj mi ją! - Zachary wyciągnął rękę. Ta dziew­czyna nie miała prawa do broszki Beth!... Było mu już wszystko jedno, czy zrani Tess, czy nie.

Tess poczuła w sercu przeraźliwą pustkę - było jak krypta grobowa. Odpięła broszkę i podała ją Zacho­wi tak, by nie dotknąć jego palców. Dobrze, że odda­ła mu tę kameę! Czuła się zawsze jak złodziejka, choć zamierzała kiedyś mu ją zwrócić.... tylko dotąd nie mogła się na to zdobyć. Nie potrafiła też odeprzeć za­rzutów kochanka dotyczących dziecka, bo choć nie czyniła żadnych starań, by zajść w ciążę, miała jednak nadzieję, że dziecko jeszcze silniej ich ze sobą zwiąże.

Zach, który od wielu miesięcy był jej kochankiem i przyjacielem, dla którego warto było żyć i oddychać, dzięki któremu każdy jej dzień nabierał kształtu i sensu, stał się dla niej - raz na zawsze - kimś obcym, niedostęp­nym. Popełniła straszliwe, niewybaczalne błędy. Poczucie ostatecznej klęski przytłaczało ją tak, jakby spadały na nią zwały mokrej gliny, nie dopuszczając ani powietrza, ani najmniejszego promyczka światła. Wszystko skończone. Tess uniosła powoli głowę i utkwiła wzrok w fula­rze Zacha, zwilgotniałym od potu i pogniecionym w trakcie gwałtownych uścisków.

- Dobrze wiem, że nie zostaniesz ze mną na zawsze... dla naszego dziecka... Ale widzisz... miałam nadzieję... że zechcesz czasem zobaczyć... i mnie, i malutką... - War­gi jej wykrzywiły się w bezradnym, tragicznym uśmie­chu. —... Że będziemy dla ciebie... jakby drugą rodziną... - Spojrzała w zimne, obojętne oczy Zacha i aż się cof­nęła. Utkwiła znowu wzrok w podłodze: w martwych deskach było więcej ciepła niż w jego spojrzeniu.

- Mój adwokat skontaktuje się z tobą jeszcze w tym tygodniu - oznajmił Zach. - Zapewnię dostatnie życie tobie i dziecku. Ale nie mam zamiaru łożyć na utrzy­manie twoich następnych bękartów. - Nastąpiła chwi­la ciszy. - Przykro mi, że tak się to skończyło, Tess. Jednak w moim życiu nie ma miejsca na takie kompli­kacje, jakie ty stwarzasz. Zegnaj.

Dziewczyna słyszała, jak odchodzi: odwrócił się na pię­cie i równym krokiem pomaszerował w stronę wyjścia. Dotarł do jej uszu trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Podniosła piekące od łez oczy, wpatrzyła się we frontowe okno i nadal czekała. Przez cienkie firanki wi­działa odjazd kochanka: przemknął cień jabłkowitego siw­ka, mignął szafirowy surdut, błysnęły włosy błyszczące jak nowiutka gwinea... A potem nie było już nic.

Tess dobrze wiedziała, co to samotność. Teraz jednak cisza ogłuszała ją, budziła przerażenie. Błądziła wzro­kiem po pokoju, zatrzymując go na jakichś drobiaz­gach... wpatrując się w meble tak, jakby nigdy dotąd ich nie widziała. Tylko one będą dotrzymywać jej towa­rzystwa przez następne tygodnie i miesiące: fotel, tabo­ret, niewielki kredens pełen biało - niebieskiej porcelany... A na tym wszystkim coraz grubsza warstwa kurzu.

Zerwała się raptownie i zaczęła krążyć po pokoju - pospiesznie, niespokojnie, bez celu... Ogarnęło ją przera­żenie. Nie zdoła tego znieść! Jakże to? Stracić Zacha i żyć dalej, jakby nic się nie stało?... Płacz ścisnął ją za gardło. Wetknęła pięść między zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. Łzy - niemądry dowód kobiecej bezsilności - spływały jej po twarzy. Ogarnął ją nagle gniew na własny zły los i na świat, który odmawiał jej prawa do miłości Zacha tylko dlatego, że nie urodziła się w przyzwoitej rodzi­nie!... Wściekłość omal jej nie rozsadziła.

Oczy dziewczyny błądziły rozpaczliwie po pogrą­żonym w martwej ciszy pokoju, jakby miały nadzieję wśród cieni późnego popołudnia znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania. I nagle padły na sakiewkę peł­ną monet. Ten pękaty worek budził w Tess wstręt. Był dla niej symbolem ludzkiej nienawiści i pychy. Pod­biegła do stołu, chwyciła sakiewkę i cisnęła nią o ko­minek. Sznurek pękł i monety rozsypały się we wszystkie strony, opadając na podłogę jak złoty grad.

Gdy stała wśród tego chaosu, ciężko dysząc, prze­szył ją nagle ból tak straszny, że aż się zwinęła. Mia­ła wrażenie, że rozerwie się na dwoje... że ręka okrut­nego olbrzyma zaciska się na jej brzuchu. Jęknęła i ko­lana ugięły się pod nią. Dowlokła się do łóżka i opa­dła na nie. Boże, co się z nią dzieje?...

Dziecko kopało ją z całej siły. Tess pojęła, ze ból musiał w jakiś sposób wiązać się z nim, ale przecież do porodu było jeszcze dużo czasu!... Co najmniej dwa miesiące. Położyła ręce na wzdętym brzuchu.

- No, no, malutka, uspokój się!... Mamusia tylko się trochę zdenerwowała - szepnęła, przesuwając dłońmi po brzuchu i starając się opanować. Niech diabli po­rwą cały świat, włącznie z Zuchem! Liczy się tylko dziecko - i ze względu na nie musi zachować spokój!...

Miała wrażenie, że się jej udało. Ból ustąpił. Mięśnie brzucha, przed chwilą napięte i twarde, znowu się roz­luźniły. Łatwiej jej było teraz oddychać, choć łzy cią­gle się lały, a rana, którą zadał jej Zach bezlitosnym zerwaniem, nadal krwawiła.

Miała już wstać i obmyć sobie twarz, gdy ból schwy­cił ją znowu. Był jeszcze silniejszy, nie do zniesienia! Mo­gła tylko zwinąć się w kłębek i czekać, aż zelżeje... Modli­ła się, żeby ustąpił. W końcu minął, ale wrodzona kobie­ca mądrość podpowiedziała Tess, że to wcale nie koniec. Bez względu na terminy dziecku spieszyło się na świat.

Była przerażona. Planowała bowiem, że na ostatnie tygodnie ciąży, kiedy już trudno będzie jej się ruszać, weźmie do siebie wiejską dziewczynę, żeby jej poma­gała - a przede wszystkim sprowadziła starą Harkerową, gdy tylko poród się zacznie. Teraz mogła liczyć wyłącznie na siebie... Choćby nawet zaczęła krzyczeć, Zach jej nie usłyszy, Dudley zaś wyszedł tylnymi drzwiami, skoro tylko Zachary zastukał od frontu.

Dudley... On by jej najlepiej pomógł! Sam się prze­cież zaofiarował... Powiedział, żeby się do niego zwróci­ła w razie potrzeby. Teraz właśnie niezbędna jej była po­moc, ale jak go zawiadomić?... Przed samym wyjściem powiedział jej, że wraca do Pencarrow, tylko odbierze konia, pozostawionego w stajni pana Smitha. Nie zdą­żył jeszcze daleko odjechać... może zdoła go dogonić?

Znowu chwyciły ją bóle. Przeczekała je, zaciskając zęby. Kiedy minęły, wstała, odpasała fartuch i włożyła ka­pelusz z szerokim rondem. Pobiegła do stajni, by zdążyć przed kolejnym nawrotem bólu. Gdy wkładała siodło na pochyły grzbiet siwej klaczy, znowu się zaczęło!... Zwi­nęła się na słomie, zaciskając z całej siły powieki. Pot spływał jej po czole i kleił rzęsy. Kiedy ból ustąpił, skoń­czyła siodłać konia i jakoś zdołała go dosiąść.

Jadąc przez miasteczko, wypatrywała w tłumie przechodniów wysokiej postaci i rudej grzywy kamer­dynera. Zatrzymała się przed stajnią pana Smitha; po­wiedziano jej tam, że Dudley odjechał dziesięć minut temu. Ruszyła więc drogą prowadzącą na południe, do Pencarrow - modląc się, by jak najprędzej go dogonić.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie lepiej udać się do starej Harkerowej?... Uświadomiła sobie jednak, że pragnie opieki Dudleya. Był dla niej taki dobry; wiedzia­ła, że jeśli w ogóle ktoś zdoła ją przepchnąć przez kosz­mar porodu, to tylko on! Była jej potrzebna nie tylko aku­szerka, ale i przyjazna dusza. Na starej Harkerowej już raz się zawiodła. Wydając na świat córeczkę, Tess chcia­ła czuć się bezpieczna, wiedzieć, że jej życie spoczywa w rękach szczerego przyjaciela. Dudleya znała od niedaw­na, ale czuła, że jest właśnie tym, kogo potrzebowała.

Znów się zwinęła z bólu, był tak silny, że omal nie spadła z konia. Była o krok od zemdlenia. Kiedy ostre bóle przeszły w ćmiące pobolewanie, które nie opusz­czało jej między jednym a drugim potężnym skur­czem, Tess wyprostowała się i popędziła klacz raźnym kłusem. Wpatrywała się w drogę przed sobą, za każ­dym zakrętem spodziewając się ujrzeć Dudleya.

Słońce prażyło bez litości, a ona była chora, do cna wy­czerpana - i przerażona tak jak jeszcze nigdy w życiu.

- Dlaczego to zrobiłeś, Zach?... - szepnęła. - Dlacze­go opuściłeś mnie w takiej chwili?...

15

Beth śniła się plaża z białym i drobniutkim jak sól pias­kiem. Fale łagodnie pluskały o brzeg. Oboje z Alexem ką­pali się nago w płytkiej wodzie; to podpływali do siebie, żeby ucałować się i uściskać, to unosili się - każde z osob­na - na grzbietach fal, to znów dawali nurka. Było jak w ra­ju! Kiedy jednak spojrzała w stronę lądu, cudowne marze­nia rozpierzchły się: na brzegu stał Zach! Obserwował ich; twarz miał wykrzywioną bólem i gniewem. - Nie!...

Beth usiadła raptownie na łóżku. Powrót do świado­mości był nagły i bolesny. Zaspanym jeszcze wzrokiem wodziła po otaczających ją nieznanych przedmiotach. Szyfonierka z wiśniowego drewna, na niej męski zega­rek, porcelanowe figurynki, jakieś inne drobiazgi... Mar­murowe popiersie Sokratesa... Czerwone, grube kota­ry... Miedziana wanna, napełniona do polowy wodą...

- Miałaś zły sen, Beth?...

Rozszalałe serce dziewczyny uspokajało się z wolna, wracała jej pamięć, a wraz z nią uczucie ulgi. Leżący obok niej Alex poruszył się i pieszczotliwie dotknął cie­płą ręką jej ramienia. Odwróciła się i spojrzała na niego. Jego włosy były gmatwaniną niesfornych kędziorów. Ta rozbrajająco dziecinna fryzura powstała pod jej palca­mi, gdy targała namiętnie jego wilgotną czuprynę... Po­tem jeszcze bardziej rozczochrała się podczas snu. W czarnych oczach Alexa tlił się niepokój.

Beth wyciągnęła rękę i położyła na jego dłoni. Ode­tchnęła głęboko.

- Tak, to był zły sen... chociaż zaczął się bardzo przyjemnie. - Uśmiechnęła się. - Byłeś taki mokry!... Ja też ociekałam wodą.

Alex odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech.

- Uroczy sen... Odbiło się w nim nasze wspólne upodobanie do wody. - Oboje leżeli na czerwonej je­dwabnej kapie, całkiem nago. Wydłużone przedwie­czorne cienie sunęły coraz dalej w głąb pokoju. Ręka Alexa z ramienia dziewczyny ześlizgnęła się w dół i podkradła ku jej piersi. Objął ją i dał leciutkiego, pieszczotliwego szczutka.

Beth niemal jęknęła, przymykając oczy. Nieustan­nie zdumiewała ją łatwość, z jaką ukochany potrafił podniecić ją byle gestem.

- Która to?...

- Hmmmm?... - Pomruk był senny, niesłychanie uwodzicielski.

- Która to godzina?... Pewnie zaraz w całym domu zaroi się od ludzi. Chyba powinnam wrócić do mego pokoju.

Usłyszała westchnienie Alexa.

- Masz rację. - Zdjął rękę z jej piersi i usiadł na łóż­ku, zerkając w stronę zegara nad kominkiem. - Prawie piąta. Nie zdziwiłbym się, gdyby Sadie już wróciła; Stibbs pewnie się już także krząta po domu. Ubierz się prędziutko, kochanie. Ja też się ubiorę i zanim stąd wyjdziesz, przespaceruję się do końca galerii i spraw­dzę, czy ktoś się nie kręci na schodach albo w holu. - Dwoma palcami ujął ją za brodę i pocałował leciutko w usta. - Kiedy dam ci znak, że droga wolna, możesz stąd wyjść, ale nie wcześniej!

- Oczywiście, Alex! - odparła potulnie. - Zawsze ro­bię tylko to, czego sobie życzysz, prawda?

Gwizdnął cichutko, po łobuzersku, zwiesił nogi z łóżka i wstał. Beth z początku wcale nie miała ocho­ty podnosić się i zbierać z podłogi swoich szmatek. Tak przyjemnie było patrzeć na Alexa! Czy on w ogó­le ma pojęcie, jaki jest zgrabny?... - zastanawiała się. Był odwrócony do niej plecami; wciągnął pantalony na smukłe biodra, zapiął szeroki pas.

Obejrzał się przez ramię i uniósł jedną brew; w ką­ciku zmysłowych ust zarysował się uśmieszek pełen rozbawienia zmieszanego z pożądaniem.

- Nie patrz tak na mnie! Wiesz, że nie mamy już czasu i nie jesteśmy w domu sami. Ubieraj się, Beth! Dziś wieczorem powiem o nas Zachowi. Nie będzie już więcej skradania się po kątach, przysięgam!

- Mam nadzieję - mruknęła, zsuwając się na skraj łóż­ka i spuszczając nogi z podwyższenia. - Czułam się jak przestępca!... Ale gdyby nie było innej rady, zaryzykowa­łabym jeszcze raz, wiesz? - stwierdziła bez skrępowania.

- Wiem - odparł sucho Alex, zapinając koszulę. - Naj­wyższy czas pogadać z Zachem. - Zmarszczył brwi. - Ja­ka szkoda, że on cię kocha!.... I że ja go tak kocham.

- Albo ja! - przytaknęła dziewczyna, kiwając smut­no głową. Potem wstała i podeszła do stosu porzuco­nej garderoby. Schyliła się po koszulę i halkę, w tym czasie Alex wyminął ją i podszedł do drzwi.

- Wyjrzyj na korytarz za minutkę albo dwie i uwa­żaj na mój sygnał „droga wolna!”... ale bądź bardzo ostrożna - powiedział, przekręcił klucz w zamku i na­cisnął klamkę. Uchylił drzwi na tyle, by mieć widok na korytarz. Beth stała tuż za nim, w jednej linii z drzwiami. Oboje ujrzeli Zacha w tym samym mo­mencie. Błysk jasnych włosów, szafirowy surdut, ręka uniesiona, by zastukać do drzwi...

- Alex, muszę z tobą pomówić! - Usłyszała Beth dobrze znany głos; poznała z jego tonu, że narzeczony jest czymś zdenerwowany. Przycisnęła halkę do piersi. Między futryną a profilem Alexa mignęło jej oko Zacha... potem przesunęło się nieznacznie. Patrzył teraz wprost na nią.

Czas stanął w miejscu. Elizabeth czuła, że ta scena wyryła się na wieki w jej pamięci. Wzrok Zacha przy­kuwał ją do miejsca, paraliżował, ścinał jej krew w ży­łach - miała teraz konsystencję gęstego błota... Alex stał bez ruchu, jego szerokie, odziane w białą koszulę plecy były sztywno wyprostowane, ręka zacisnęła się na klam­ce. Bursztynowe oko wpatrywało się w nich nierucho­mo przez całą wieczność... A może to było kilka se­kund?... Potem przymknęło się - i zapłonęło gniewem.

Drzwi otwarły się gwałtownie, odrzucając Alexa do tyłu. Beth zatoczyła się. Drzwi uderzyły o ścianę i od­skoczyły od niej z taką siłą, że niemal znów się za­mknęły... ale Zach był już w sypialni. Zatrzasnął drzwi kopnięciem. Stał ze skrzyżowanymi ramionami, na szeroko rozstawionych nogach. Znajdował się najwy­żej o trzy stopy od Alexa. Patrzył to na jedno, to na drugie, wreszcie utkwił wzrok w Beth: w jej rozczo­chranych włosach, w ciele osłoniętym jedynie cieniut­ką halką, którą trzymała w ręku.

Alex przesunął się nieznacznie; stał teraz pomiędzy bratem i dziewczyną.

- Ona nie jest niczemu winna, Zach! Ja...

- Nie musisz mi niczego wyjaśniać - przerwał mu Zachary z przerażającym spokojem. Beth nieraz zasta­nawiała się, jaką narzeczony zrobi minę, gdy dowie się o miłości łączącej ją i Alexa... Nigdy jednak nie wy­obrażała sobie, że jego oczy mogą tak wyglądać!... By­ły jak stare monety: zimne, twarde, koloru miedzi... a równocześnie przypominały wygasły żużel. - Od ra­zu widać, co się tu działo.

- Jest w tym znacznie więcej, niż możesz dostrzec... - zaczął Alex tonem perswazji.

- Niewątpliwie - odparł zimno Zachary. - Sądzę jed­nak, że do tego „więcej” wolelibyście zostać sam na sam.

- Nie o to chodzi! - warknął Alex. - Kocham ją! Zachary wykrzywił szyderczo usta.

- Cudowna nowina! Kiedy wam złożyć życzenia szczęścia na nowej drodze życia? - Zwrócił wściekłe spojrzenie na narzeczoną. - A ty kiedy zamierzałaś mnie o tym powiadomić? Może w dniu naszego ślubu, co? Wtedy Alex po prostu zastąpiłby mnie przed ołtarzem! Byłoby znacznie wygodniej: nie trzeba by zrywać jed­nych zaręczyn, ogłaszać drugich... Goście byliby zapew­ne nieco zdezorientowani... Już ich słyszę: „Za którego ona w końcu wychodzi?! Do diabła, nie mam pojęcia!”

Beth poczuła, że kolana uginają się pod nią. Cofnęła się w stronę łóżka i opadła na nie. Otuliwszy się szczel­nie jedwabną kapą, zwinęła się jak ranne zwierzę.

Alex wpatrywał się w nią oczyma pełnymi bólu i skruchy. Potem odwrócił się do Zacha. Uniósł ręce dłońmi ku górze w błagalnym geście.

- Oszczędź sobie sarkazmu, bracie. I ja, i Beth zma­galiśmy się z rosnącym w nas uczuciem. Nie chcieliś­my cię skrzywdzić...

- Właśnie widzę, psiakrew, jakeście się zmagali!... - wypluł z siebie Zach. Jego oczy nie były już ze zmato­wiałej miedzi, lecz z rozpalonego brązu. - I nie waż się nazywać mnie bratem! - Przegarnął ręką włosy, zrobił dwa szybkie kroki - tam i Z powrotem. Wyciągniętym ramieniem wskazał oskarżająco na Alexa. - Nie chcia­łeś mnie skrzywdzić, powiadasz? Co za szlachetność!... Gdybyś naprawdę nie chciał mnie krzywdzić, nie cią­gałbyś do łóżka mojej narzeczonej!

- Zach, nie gniewaj się na Alexa... - odezwała się Beth niewyraźnym głosem. Potem zawstydziła się słabości okazanej w momencie, gdy Alexowi najbardziej było potrzebne jej wsparcie, i zebrała wszystkie siły. - Sama przyszłam do niego. Wcale mnie nie zapraszał. I nie chciał się ze mną kochać... ale go skusiłam.

Po raz pierwszy pozorny spokój opuścił Zacha. Z jego ściągniętych rysów wyczytała wyraźnie, jak bardzo go zabolała jej zdrada. Zasłonił twarz rękami... a serce Beth przepełniło współczucie dla niego.

- Nic na to nie poradzę, że pokochałam Alexa. Na­prawdę nie chciałam cię zranić. Tak bardzo mi przykro...

Zach raptownie uniósł głowę.

- Możesz mnie nie żałować! Chwała Bogu, że „Don Juan Wickham” raczył zajrzeć na naszą głuchą pro­wincję - przynajmniej się okazało, kim naprawdę jes­teś, Beth!... Dziwka! - Dziewczyna wzdrygnęła się. - Zwykła dziwka!... I nie wierz za bardzo w ten ślub, o którym przed chwilą wspomniałem! Jeśli sobie wy­obrażasz, że on się z tobą ożeni, to grubo się mylisz!

Alex podszedł do brata i spojrzał mu prosto w twarz, po czym odezwał się spokojnie i zimno:

- Zachary, przeproś natychmiast Beth, bo...

- Bo co? - przerwał mu Zach równie lodowatym to­nem, patrząc na brata z nienawiścią. - Bez względu na konsekwencje, nie będę jej przepraszać! Prędzej mnie diabli wezmą!

Alex trzasnął go w twarz. Zachary zupełnie nie był na to przygotowany. Potężny cios w szczękę sprawił, że zatoczył się na drzwi i upadł z jakimś zdławionym okrzykiem.

Beth była przerażona. Zatkała sobie ręką usta, żeby nie wrzasnąć. Zach siedział przez chwilę, ciężko dy­sząc i trąc policzek, jego oczy ciskały pioruny. Alex stał bez ruchu, twardy i nieubłagany - i czekał. Zachary odwrócił się bokiem do ściany, wsparł o nią ramie­niem i wstał.

Rozległo się ciche stukanie do drzwi.

- Milordzie!... Czy coś się stało?... - Był to głos Stibbsa. Obaj bracia nadal mierzyli się nienawistnym wzro­kiem.

- Absolutnie nic, Stibbs - odparł Alex głośno i spo­kojnie.

- Ale, milordzie...

- Pod żadnym pozorem nie waż się otwierać tych drzwi, Stibbs! - ostrzegł go Alex.

Na to już nie było odpowiedzi. Beth bez trudu mog­ła sobie wyobrazić minę czającego się za drzwiami majordoma, zirytowaną i sceptyczną. Stibbsowi bez wątpie­nia towarzyszyło kilku innych służących; z pewnością wszyscy czekali w napięciu na dalszy rozwój wypadków. Elizabeth nie martwiła się plotkami, jakie wybuchną, gdy wyjdzie na jaw, że była w sypialni lorda Rotha podczas bójki między braćmi; bała się natomiast, że któryś z nich może zostać ciężko ranny. Modliła się gorąco, by zdradzony narzeczony nie próbował odegrać się za wszelką cenę.

Tym razem modły jej nie zostały wysłuchane: Za­chary skoczył z impetem na brata, schwycił go w pa­sie i obaj runęli na podłogę. Zach siadł okrakiem na swym przeciwniku i uniósł w górę pięść, gotów do za­dania ciosu. Alex chwycił go za ramię i powstrzymał je w pół drogi. Zachary stęknął w bezsilnym gniewie i drugą ręką chwycił brata za gardło.

Alex rzęził i szarpał brata za rękę, usiłując roze­wrzeć dławiące go palce. Beth zerwała się z łóżka, go­towa zaatakować Zachary'ego od tyłu i odciągnąć go od Alexa, ale ten zdołał w tejże chwili uwolnić się; sko­czył na równe nogi i pchnął młodszego brata tak, że ten zatrzymał się plecami na szyfonierce. Porcelano­we figurki zatrzęsły się i pospadały na podłogę. Jedna z nich skaleczyła Zachary'ego w ucho, nim rozbiła się w drobny mak. Zach coś warknął, zerwał się i znowu rzucił się na brata.

- Przestańcie! - krzyknęła Beth, nie mogąc już opa­nować trwogi. - Jeszcze się pozabijacie! Na litość bos­ką, dość!...

Krzyk dziewczyny posłużył Stibbsowi za upragnio­ny pretekst: wtargnął do sypialni, a za nim Sadie. Dwaj lokaje z głupimi minami stali u drzwi.

- Święci pańscy, ratujcie!... - wrzasnęła Sadie, przy­ciskając się do ściany, gdy obaj bracia zderzyli się ze sobą jak rozjuszone byki.

Stibbs cofnął się także; najwidoczniej uznał, że nie zdoła położyć kresu tej bójce. Trudno było mieć o to do niego pretensję: obaj zapaśnicy byli wielcy, silni i rozwścieczeni. Beth dostrzegła jednak, że Alex od­piera tylko ciosy Zacha, sam go nie atakuje. Zachary natomiast był nieprzytomny, rzucał się jak wściekły pies. Było jednak widoczne, że Alex jest od niego sil­niejszy. Beth dziękowała za to Bogu, gdyż Zacha ogar­nęła żądza mordu i doszłoby do tragedii, gdyby to on był górą. Istniała jeszcze nadzieja, że Alexowi uda się zakończyć walkę, nim padnie śmiertelny cios.

Obaj mężczyźni nadal szamotali się. Ich stękania i wściekłe syki, łoskot padających ciężkich mebli, od­głosy zderzających się w walce ciał tworzyły przeraź­liwą kakofonię, której echem rozbrzmiewał cały po­kój. Odgarniając opadający jej na oczy kosmyk, Beth uświadomiła sobie, że ma policzki mokre od łez. Zro­zumiała, że potęgujące jeszcze ogólny hałas szlocha­nie wydobywało się z jej piersi.

To ona była wszystkiemu winna! Do tej strasznej walki doszło tylko dlatego, że nie potrafiła trzymać się z dala od Alexa!... Zach z pewnością byłby zły i urażo­ny, gdyby dowiedział się od brata o łączącej ich miło­ści, ale przyłapanie ich na gorącym uczynku doprowa­dziło go do szału. Zareagował z taką zawziętością, tak gwałtownie!... Coś musiało go wzburzyć wcześniej, nim jeszcze wtargnął do sypialni. Przypomniała sobie ton jego głosu... Tak, z pewnością był już czymś zde­nerwowany, zanim ich zaskoczył.

Nagle w drzwiach pojawił się Dudley. Beth poczuła na jego widok nieopisaną ulgę. Choć kamerdyner nie był specjalnie krzepki, miał niewątpliwy wpływ na obu bra­ci: być może zdoła położyć kres tej walce!... Wystarczy­ło jedno spojrzenie, by uświadomić sobie grozę sytuacji.

Dudley popatrzył na owiniętą po szyję szkarłatną ka­pą dziewczynę, później na dwóch zlanych potem męż­czyzn, sczepionych ze sobą i miotających się po pokoju - i wyciągnął jedyny logiczny wniosek: Zachary zastał Alexa i Beth w kompromitującej sytuacji. To było nie­uchronne, prędzej czy później musiało do tego dojść!

Fatalnie się złożyło, że prawda o miłości Alexa i Beth objawiła mu się w tak drastycznej formie... a w dodatku zaraz po wizycie u Tess. Nie ulegało wątpliwości, że spotkanie z ciężarną kochanką nie zakończyło się po­myślnie. Inaczej Zach nie wracałby w straszliwym upale takim pędem do Pencarrow... Przegonił nawet Dudleya, choć ten wyruszył wcześniej od niego. Kamerdynerowi zrobiło się żal biednej Tess, ale stłumił to uczucie: teraz musiał uporać się z bardziej palącym problemem!

- Uspokójcie się obaj! Natychmiast! - ryknął, pod­biegając do miotających się po pokoju zapaśników. Uważał jednak, by nie zderzyć się z wymachującym ramieniem ani sterczącym łokciem. Żaden z walczą­cych nie zwrócił na niego uwagi.

Dudley odetchnął głęboko i sięgnął po jedyną broń, która mogła okazać się skuteczna.

- Co by na to powiedziała wasza matka?... Z pewno­ścią byłaby uszczęśliwiona, widząc nierozłącznych, ko­chających się braci: tak przecież było przez ostatnich kilka tygodni!... A teraz? Spójrzcie tylko na siebie!... Na litość boską, Zachary! Czy ty chcesz go zabić?!

Walka ustala, choć nie od razu, podobnie jak mecha­nizm, w którym nagle pękła sprężyna. Znieruchomieli pośrodku pokoju: Zachary chwycił właśnie Alexa za koszulę na piersi, Alex wbił palce w ramiona brata. Obaj z trudem chwytali powietrze.

Stali tak twarzą w twarz, pierś przy piersi... spoce­ni, pokrwawieni, wpatrzeni w siebie... Obaj przepeł­nieni bólem i skruchą. Zach pierwszy odwrócił wzrok, rozwarł zaciśnięte pięści. Ręce opadły mu bezwładnie. Nie spojrzawszy już ani razu na brata, niepewnym krokiem ruszył do drzwi, wpadł na framugę i prze­szedł przez gromadę służby, nie dostrzegając nikogo.

Stibbs odchrząknął i oświadczył, że zaraz przyśle pokojówkę, by doprowadziła sypialnię do ładu; rzucił Alexowi mordercze spojrzenie, z zażenowaniem omi­nął wzrokiem Beth i opuścił pokój z taką godnością, na jaką stać go było w tej sytuacji. Dudley nalał kieli­szek koniaku i popchnąwszy swego pana na fotel, skłonił go do wypicia trunku.

- Muszę pana wyprosić na chwilę, milordzie - ode­zwała się Sadie, gdy tylko Alex wychylił koniak. - Pan­na Elizabeth powinna się zaraz ubrać. Nic nie pora­dzę na to, co się już stało ani co się przydarzy jutro... ale póki tu jestem, wszystko ma być przyzwoicie! Sa­ma tego dopilnuję.

Lord Roth siedział z czołem wspartym na dłoni, a łokciem na poręczy fotela. Uniósł głowę i utkwił w służącej śmiertelnie znużony wzrok. Strumyczek krwi spływał mu z rozciętej wargi na brodę, jedno oko zasiniało i zaczęło puchnąć.

- Oczywiście, Sadie. Mnie również na tym zależy. - Potem jego oczy pobiegły ku Beth i Dudley dostrzegł w nich równie wiele bólu, jak miłości. - Spotkamy się później. Nie zamartwiaj się, najmilsza! Wszystko bę­dzie dobrze, przysięgam ci!

Zapał, z jakim Alex - mimo ogromnego wyczerpa­nia, fizycznego i duchowego - wypowiedział te słowa, świadczył dobitnie o jego szczerości. W sercu Du­dleya, mimo nękających go wątpliwości, zbudziła się słaba nadzieja. Najbardziej obawiał się teraz o Zacha. Gdzież on się podział?... Wyjrzał przez okno na dro­gę wiodącą do St. Teath. Zobaczył w oddali jakąś po­stać na siwym koniu... chyba to kobieta?... Ale Zachary'ego ani śladu! Kamerdyner odwrócił się i wyszedł z pokoju za swym panem.

Sadie pomrukiwała coś kojąco, pomagając Beth przy ubieraniu, ale dziewczyny to nie pocieszało. Przez cały czas, gdy tamci walczyli, ona zaś leżała bezpiecznie na łóżku, czuła na sobie każdy cios i bolesny chwyt. Du­sza jej krwawiła, a ciało ogarnęło jakieś odrętwienie.

Skoro tylko się ubrała, a jej wyszczotkowane włosy zo­stały zwinięte w przyzwoity węzeł na czubku głowy, Sa­die zaczęła ją poganiać, by jak najprędzej opuściła sypial­nię Alexa, jakby samo przebywanie w tym pokoju mogło obedrzeć dziewczynę z resztek przyzwoitości. Wycho­dząc natknęły się na Stibbsa. Czyhał na korytarzu, by w towarzystwie dwóch uzbrojonych w szczotki i ścierki pokojówek wkroczyć do pokoju, skoro się tylko zwolni. Beth przystanęła i zwróciła się do majordoma:

- Stibbs, gdzie jest teraz lord Roth?

Górna warga służącego uniosła się w lekkim gryma­sie. Wpatrując się w jakiś punkt za lewym uchem dziewczyny, majordomus odpowiedział:

- Mam wrażenie, że pan Dudley zaprowadził go pros­to do apteczki, by opatrzyć mu rany, panno Tavistock.

- A... pan Wickham?

- O ile mi wiadomo, pan dosiadł konia i wyjechał przez południową bramę, panno Tavistock.

Beth westchnęła. Uciekł! Jakie to podobne do Za­cha!... Przez całe życie starał się unikać wszelkiej od­powiedzialności. A miała już nadzieję, że wypadek w kopalni oduczył go odwracania się od wszystkiego, co niemiłe, kłopotliwe lub bolesne!... Nie należało jed­nak osądzać go zbyt surowo: przyłapanie jej w sypial­ni brata musiało być dla niego okropnym szokiem.

- Lepiej niech się panienka na chwilę położy - na­legała Sadie, ciągnąc ją za łokieć. Beth uświadomiła so­bie, że stoi na korytarzu i wpatruje się nieprzytom­nym wzrokiem w tapety.

Wyprostowała przygarbione plecy, zmusiła się do uśmiechu i powiedziała:

- Czuję się zupełnie dobrze. Nie jestem wcale zmę­czona. Pójdę teraz do apteczki i zobaczę, jak się mie­wa lord Roth.

Służąca zmarszczyła twarz.

- Musi się panienka wiecznie z nim zadawać? Beth spoważniała.

- Nie uważaj go, Sadie, za jakiegoś łotra! Lord Roth i ja... - Urwała, nie wiedząc, jak skończyć to zdanie. Nie mogła powiedzieć „jesteśmy zaręczeni”, bo nigdy jej nie prosił o rękę. - Nie zrobił nic bez mojej całko­witej zgody - oświadczyła wreszcie.

Sadie zacisnęła usta tak mocno, że ich czerwień gdzieś zniknęła.

- Może lepiej posłać po mamusię panienki?...

- Nie - odparła Beth szybko i stanowczo. - Nie oba­wiaj się, Sadie! Opowiem mamie o wszystkim, kiedy wrócę do domu. A wyjadę stąd zaraz po rozmowie z lordem Rothem. Mam nadzieję, że do tego czasu służba powstrzyma się od komentarzy.

Sadie nic nie odpowiedziała, ale minę miała posęp­ną. Sądziła zapewne, podobnie jak Beth, że plotki i tak się rozejdą, choćby nawet służbie zagrożono wydale­niem za niedochowanie sekretu. Plotki są jak cukier­ki: zbyt smakowite, żeby się nimi nie podzielić!... A łóżkowe skandale to najwspanialsze specjały... Każ­demu aż ślinka na nie leci... i przeżuwa je bez końca!

Służąca podreptała za Beth do apteczki. Alex siedział na zwykłym drewnianym krześle z głową odchyloną nieco do tyłu, by Dudleyowi łatwiej było go opatrywać. Szyja błyszczała mu od potu, ale twarz miał obmytą, warga już nie krwawiła, a na poszkodowanym oku le­żał gruby plaster ogórka.

- O Boziu! Panie Dudley, po co milordowi to wa­rzywo na twarzy?! - dopytywała się Sadie. Ciekawość okazała się silniejsza niż zgorszenie wywołane niemo­ralnym prowadzeniem się lorda.

- To pomoże na opuchliznę, a i siniak będzie pew­nie mniejszy - odparł kamerdyner.

- Czuję się jak ostatni dureń, z ogórkiem czy bez - stwierdził stanowczo Alex. - Jesteś tu, Beth? - wyciąg­nął rękę.

Dziewczyna ujęła ją i mocno uścisnęła.

- Jestem, Alex.

- A gdzie Zach?

- Stibbs mówi, że wyjechał konno przez południo­wą bramę.

- Pewnie nad zatokę.

- Może wróci w lepszym nastroju... - powiedziała w zadumie. - Czuję się jak zbrodniarka, Alex!... My­ślisz, że kiedyś nam wybaczy?...

Alex nie zdążył odpowiedzieć, gdyż z sąsiedniej kuchni doleciał straszliwy wrzask. Henry wzywał Dudleya takim głosem, jakby dom się palił.

Kamerdyner wybiegł z apteczki, a za nim Beth, Alex i Sadie. W kuchni, zaraz za drzwiami, ujrzeli Henry'ego: podtrzymywał jakąś mdlejącą dziewczynę.

- Boże wielki! Przecież to Tess! - wykrzyknęła Beth i stanęła jak wryta, wpatrując się w nią. Oczy dziew­czyny uciekły w tył głowy, twarz lśniła od potu, a dół sukni był przemoczony, jakby brodziła w wodzie.

Dudley podskoczył do Tess i otoczył ją ramieniem w talii, a gdy zaczęła osuwać się na ziemię, objął ją również pod kolanami. Wziąwszy dziewczynę na rę­ce, przeniósł ją do małego salonu; był to najbliższy po­kój z kanapą, na której można było położyć chorą. Wszyscy ruszyli za nimi i obstąpili kanapę, wpatrując się w leżącą na niej Tess. Ich ciekawe spojrzenia wy­raźnie ją przestraszyły: odwróciła się do kamerdyne­ra, który klęczał przy niej.

- Och, Dudley... tak mi przykro. Nie chciałam zapę­dzić się aż tu... Ale próbowałam cię dogonić, a potem ba­łam się już zawrócić... Obiecałeś mi pomóc... a dziecko...

Nagle zesztywniała, twarz jej się wykrzywiła. Pod­ciągnęła kolana do brzucha. Widać było, że coś ją strasznie boli.

- O Boże, Tess! Przecież jeszcze nie czas!... - szep­nął Dudley. Pomacał ręką mokry dół spódnicy. - Wi­dzę, że wody już odeszły.

- Ona jest w ciąży? - spytał z najwyższym zdumie­niem Alex. - A on... wie o tym?...

Zaskoczona Beth spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- O kim ty mówisz?... I w ogóle skąd znasz Tess?

- A ty? - odparował.

- Panna Tavistock przypadkiem spotkała ją dziś w miasteczku - wyjaśnił kamerdyner z pewnym znie­cierpliwieniem. - Nie pora teraz na dyskusje o tym, kto kogo zna i o czym wie. Ta dziewczyna niebawem urodzi dziecko... dwa miesiące przed terminem. Sadie, czy możesz przynieść poduszkę i koc? Potrzebna mi też będzie gorąca woda i mydło: muszę umyć ręce. I gruba flanela - trzeba ją rozłożyć na kanapie.

- Chce pan tutaj odbierać poród, panie Dudley?! - wybuchnęła Sadie.

- Nie mam wyboru. Dziecko jest już w drodze, czy jesteśmy na to przygotowani, czy nie. Proszę cię, Hen­ry, wyjdź na korytarz. Staniesz przy drzwiach i zatrzy­masz każdego, kto by chciał tu wejść!

Stajenny natychmiast wykonał polecenie. Sadie również wyszła, mamrocząc coś pod nosem. Pozosta­ła trójka wpatrywała się w Tess, która wracała do sie­bie po ataku bólów. Oczy miała zamknięte, twarz jak ulepioną ze śniegu: białą, zimną i wilgotną.

- Jest taka drobniutka... Wcale nie znać po niej cią­ży - zauważyła Beth.

- Nie przypuszczałem, że z niej takie dziecko... I nie miałem pojęcia o jej stanie - wyznał Alex, a zmarszcz­ka niepokoju przecięła mu czoło.

Dudley miał równie ponurą minę.

- On też nie miał o tym pojęcia. Dowiedział się do­piero dziś, na krótko przed tym, jak zaskoczył was... ra­zem. - Obaj spojrzeli ukradkiem na Beth, jakby zorien­towali się nagle, że powiedzieli zbyt dużo... A może zbyt mało?... - Niech pan ją lepiej wyprowadzi stąd i powie jej o wszystkim - poradził Dudley.

Alex ujął Beth za ramię, ale wyrwała mu się. Wlepiła oczy w stanik Tess. Dobrze pamiętała, że dziś rano była tam przypięta broszka. Dokładnie taka, jaką Zach kupił jej podobno w prezencie zaręczynowym!... I na­gle wszystkie kawałki układanki trafiły na właściwe miejsce. Tess okazywała taki lęk wobec niej nie tylko z wrodzonej nieśmiałości! Tess pachniała kapryfolium... podobnie jak Zachary, gdy powracał z St. Teath! Tess była kochanką Zacha. Miała urodzić Zachowi dziecko. Nie było to nic nadzwyczajnego, wręcz przeciwnie: często spotykana, banalna sytuacja. Zach miał ognisty temperament i ogromne powodzenie u płci pięknej. Już dawno powinna była domyślić się, że ma jakąś ko­chankę. Okazała się nią ta delikatna, piękna dziewczy­na... Nie było to ujmą dla honoru Beth. Czuła przede wszystkim bezbrzeżny smutek. Co się teraz stanie z Tess i z jej dzieckiem?... Z dzieckiem Zacha?...

- Gdzie twoja broszka, Tess? - spytała łagodnie. - Chyba ci jej nie odebrał?...

Tess otwarła oczy. Obie kobiety popatrzyły na sie­bie i poczuły nawiązującą się między nimi nić poro­zumienia. Tess uśmiechnęła się blado i odpowiedzia­ła, przymykając oczy:

- Nie szkodzi... Przecież to była broszka panienki. Beth ujęła jej dłoń i uścisnęła ją. Dudley trzymał dziewczynę za drugą rękę i wpatrywał się w nią takim wzrokiem, jakby mu serce pękało. Jakim sposobem uwikłał się w tę gorzką plątaninę ludzkich omyłek?... Widać było, że gorąco współczuje Tess... jak zresztą współczułby jej każdy, kto ma odrobinę serca.

Beth podniosła wzrok na Alexa, który bacznie się jej przyglądał. Była pewna, że myśli teraz: „Któż zro­zumie kobiety?...” Widać jest dla niego zagadką nie do rozwiązania... Ale jak mogła wytłumaczyć mężczyź­nie, że kobieca solidarność bywa niekiedy silniejsza od osławionej kobiecej zazdrości?... W normalnych wa­runkach, mimo swej miłości do Alexa, na wieść o ko­chance narzeczonego poczułaby zapewne ukłucie za­zdrości i urazę. Ale nie w takiej chwili!

- Myślisz, że Zach pojechał nad zatokę? - spytała.

- Nie wiem. Czemu pytasz?

- Bo uważam, że powinien tu być. Usłyszawszy te słowa, Alex zmarszczył czoło i ski­nął potakująco głową.

- Ja niestety nie zdołam go tu sprowadzić. Na mój widok ucieknie w przeciwnym kierunku. Poślę po nie­go kilku stajennych. - Wyszedł z pokoju, a Tess skrę­ciła się w nowym paroksyzmie bólu.

- Krzycz, ile wlezie, Tess - szepnął jej do ucha Dud­ley, ujmując obie ręce dziewczyny i ściskając je moc­no. - Nie staraj się być dzielna, nie myśl o tym, że to wstyd... ani o podobnych głupstwach. Rodzi się nowy człowiek, a ty płacisz za to wielkim bólem... Masz peł­ne prawo pofolgować sobie!...

Słowa kamerdynera wywarły widać skutek, a może zmógł ją ból... bo Tess zaczęła głośno jęczeć. Beth ścis­nęło się serce. W obliczu narodzin odczuwała - jak wszystkie kobiety świata - strach i dziwne uniesienie.

W tej chwili wróciła Sadie z poduszką i kocem; za nią postępowała służąca, niosąc cynową miskę pełną wody, kosz pełen czystych szmatek i kawałek mydła. Ponieważ Dudley nadal trzymał Tess za ręce, Beth po­deszła do kanapy i uniosła głowę dziewczyny, by Sa­die mogła podłożyć poduszkę. Odgarniając chorej włosy, które oplątały się wokół spoconej szyi, i ukła­dając je na poduszce, Elizabeth zachwycała się ich po­łyskiem i zapachem. Znowu uderzyła ją młodość Tess i gniew schwycił ją za gardło. Jakże Zach mógł tak ego­istycznie wykorzystać to dziecko dla własnej przyjemności, a potem porzucić... w dodatku w takim stanie?! Sadie odesłała służącą, potem sama podłożyła gru­bą flanelę pod biodra Tess i rozpostarła materiał na kanapie.

- Poród to paskudna sprawa - powiedziała stanow­czo do Beth. - Panienka powinna stąd wyjść. Mamu­sia panienki dostałaby spazmów, gdyby się dowiedzia­ła, gdzie panienka teraz jest i co robi!

- Dudley może potrzebować mojej pomocy. Zosta­nę tu - odparła z determinacją Elizabeth.

- Nie znam się na takich sprawach, ale mogę po­móc panu Dudleyowi, jak mi powie, co robić - zapew­niła ją Sadie. - A dobrze wychowana panna nie powin­na się temu przyglądać!

- Nie odejdę i już! Zresztą mamę znacznie bardziej zmartwi to, co robiłam przedtem. Moje kolejne wy­kroczenie nie wywrze już większego wrażenia.

Służąca westchnęła i potrząsnęła głową.

- Posłuchaj, Tess... - powiedział Dudley, uwalniając jedną rękę z uścisku rodzącej i gładząc ją po czole. - Nie możemy się teraz trzymać za ręce, bo muszę swo­je porządnie wymyć. Nauczyłem się od matki przede wszystkim tego: „Kiedy ręce czyste, nie ma gorączki połogowej!” Potem cię zbadam i zobaczę, jak tam z rozwarciem, czy główka już przejdzie.

- Dudley!... Nie odchodź!... - popłakiwała Tess, jesz­cze słabsza po ostatnim ataku bólu.

- Muszę, Tess. Nie mogę stać tutaj i równocześ­nie odbierać twojego dziecka. No, nie grymaś... - Ale żadne perswazje nie pomagały. Dziewczyna uczepiła się kurczowo jego rąk. Sądząc z barwy, jaką przybra­ły końce palców kamerdynera, jej chwyt był zdumie­wająco silny.

- Może Sadie albo ja mogłybyśmy to sprawdzić?...

spytała Beth. - Choć, prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, o co chodzi.

- Nie znam się na dzieciach, panie Dudley - oświad­czyła Sadie, wznosząc ręce ku niebu w bezradnym geś­cie. - Ani sama nie rodziłam, ani innym nie pomagałam.

Dudley cmoknął z niezadowoleniem; był najwyraź­niej wytrącony z równowagi.

- Musisz mnie puścić, Tess. Rozumiesz? Tylko ja się na tym znam.

Chora wybuchnęła płaczem i pochyliwszy głowę, dotknęła czołem ich splecionych dłoni. Dudley rzucił Beth spojrzenie pełne rozpaczy. I w tej właśnie chwi­li powrócił Alex.

- Bogu dzięki! Jest ktoś, kto sobie z tym poradzi! - wykrzyknął kamerdyner.

- Z czym mianowicie? - Alex stanął po drugiej stro­nie kanapy i wziął się pod boki.

- Ona mnie nie puszcza. Chce, żebym ją trzymał za ręce, póki się dziecko nie urodzi. Z tego miejsca nie zdołam go odebrać. Musi to zrobić pan, milordzie!

Tess sprężyła się w kolejnym przystępie bólu. Mio­tała głową po poduszce, wbijając zęby w dolną wargę. Lord Roth przyglądał się jej ze zmarszczonym czołem.

- Chcesz, żebym odebrał dziecko? Coś niecoś się na tym znam... Podczas wojny człowiek musiał przyłożyć rękę do wszystkiego... Ale ty możesz zdziałać znacz­nie więcej ode mnie!

- Chyba najwięcej zdziałam u boku Tess - odparł Dudley. - Ona teraz musi mieć przy sobie kogoś, kto będzie ją trzymał za rękę... I wyraźnie życzy sobie, że­bym to był ja. Będę podawał dokładne instrukcje. Ale najpierw proszę umyć ręce!

Alex zakasał rękawy i zrobił, co mu kazano. Beth również umyła ręce.

- Tess, zegnij nogi w kolanach i podnieś je do gó­ry, żeby lord Roth mógł cię zbadać.

Dziewczyna zaczęła coś mamrotać i potrząsać gło­wą. Dudley westchnął.

- Tess, nie pora teraz na fałszywą skromność! Jeśli nie pozwalasz, żebym ja się tym zajął, musi to zrobić milord. On się tu najlepiej zna na tych sprawach, nie licząc oczywiście mnie. Jesteś zresztą przykryta i nikt prócz milorda nie będzie ci się przyglądał.

Beth odsunęła się na bok, by okazać Tess, że szanu­je jej skromność. Dziewczyna popatrzyła na nią i na Rotha oczyma pełnymi łez; potem przewróciła się na plecy i postąpiła dokładnie tak, jak sobie życzył Du­dley. Patrząc na jej wykrzywioną twarz, Beth pojęła, że ból nie opuszcza już Tess ani na chwilę, ale najbar­dziej nasila się podczas gwałtownych skurczów.

Alex podciągnął do góry koc oraz spódnicę rodzą­cej tak, by odkryta była tylko dolna część nóg. Potem delikatnie rozchylił jej kolana i zbadał dziewczynę.

- Odsłoń okna, Sadie. Musimy mieć więcej światła. Służąca wykonała polecenie, a Beth umoczyła w mi­sce jedną ze szmatek, podeszła do Tess i obmyła jej twarz.

- Czy rozwarcie jest już dostatecznie duże? Głów­ka przejdzie? - spytał Dudley, gdy rodząca opadła na poduszkę w nowym ataku bólu.

- Jest całkiem duże, a główkę już widać. Ponieważ to wcześniak, z pewnością będzie malutki. Nie powinna mieć kłopotów z parciem. Chyba już najwyższy czas!

- Czujesz, że to już niedługo, prawda, Tess? - spy­tał Dudley. - Skinęła głową. - To dobrze. Kiedy zno­wu złapią cię bóle, postaraj się przeć. Podczas tych bo­lesnych skurczów twoje ciało stara się wypchnąć dziecko na zewnątrz. Ale przeważnie matka musi się do tego świadomie przyłożyć. Rozumiesz, Tess?

Znów skinęła głową.

- Tak. Miałam już przedtem ochotę przeć, ale nie wiedziałam, czy można.

- Teraz jest właśnie na to czas - powiedział Alex. - Przy następnym skurczu przyj!

Nie musieli długo czekać. Zaraz potem Tess znowu schwycił ból.

- Ściskaj mnie za ręce z całej siły - zachęcał ją Dud­ley - i przyj, Tess! Przyj!

Dziewczyna stęknęła, przyciągnęła brodę do piersi i parła z taką silą, że twarz poczerwieniała jej jak bu­rak. Potem opadła znów na poduszki - zlana potem, bez tchu.

- Czy coś to dało, milordzie? - spytał kamerdyner.

- Coś niecoś. Ale trzeba będzie to powtórzyć jesz­cze dwa albo trzy razy.

- Nie dam rady, Dudley... - szepnęła Tess. - Tak strasznie boli... Muszę znowu przeć?...

- Słyszałaś przecież, co milord powiedział: jeszcze tylko dwa albo trzy razy... i będziesz miała swego dzi­dziusia. No, bądź dzielną dziewczynką: na pewno ci się uda!

Po dwóch straszliwych skurczach, podczas których Tess sapała i parła ze wszystkich sił, Alex wykrzyknął:

- Udało się! Trzymam już główkę! - Twarz zajaśnia­ła mu uśmiechem. - O, jest i cała reszta!... Jakież to ma­leństwo... ale całkowicie uformowane!

- Chłopczyk czy dziewczynka? - spytała Beth. Na myśl o cudzie, który się właśnie dokonał, łzy nabiegły jej do oczu.

- Dziewczynka - odparł Alex i przez sekundę popa­trzyli sobie w oczy, złączeni wspólnym przeżyciem. Potem zwrócił się do Tess.

- Masz prześliczną córeczkę! Chodź no tu, Beth! Pomóż mi przeciąć pępowinę. Potem wytrzemy małą i zaprezentujemy ją mamusi!

- Najpierw dziecko musi krzyknąć! - ofuknął go Dudley. - Na litość boską, niech złapie powietrza!...

- Jest zbyt śliska, bym ją utrzymał za piętki, Du­dley! Beth, daj mi szmatę, to ją trochę wy trę!

Dziewczyna chwyciła czystą szmatkę i podbiegłszy do Alexa, wręczyła mu ją. Kiedy jej oczy po raz pierw­szy padły na maleńką córeczkę Tess - na dzieciątko Zacha - ogarnął ją zachwyt. Alex powiedział szczerą prawdę: była całkowicie uformowana: każdy rys, każ­dy paluszek u rączek i nóżek wyglądał jak należy. I mi­mo pokrywającego malutką krwawego śluzu widać było od razu, jaka jest piękna. Przyklejone do główki włosy będą z pewnością równie jasne, jak u Zacha.

Alex położył dziecko na flanelowej podściółce mię­dzy drżącymi nogami Tess. Wytarł je kawałkiem płót­na, potem zaś uniósł za pięty, drugą ręką podtrzymu­jąc małą główkę o zamkniętych oczkach.

- Szturchnij ją albo klepnij, Beth! - odezwał się z nutką paniki w głosie. - Zmuś ją do płaczu!... Wcale się nie rusza...

- Mogłabym zrobić jej krzywdę! - zaoponowała Beth. - Spróbuję ją namówić do ssania. - Wyciągnęła wskazujący palec i wsunęła go między wargi noworod­ka. Przyniosło to oczekiwany efekt: dziecko otworzyło buzię, zaczerpnęło powietrza i zaczęło machać rączka­mi, potem krzyknęło i cały pokój rozbrzmiał wrzaskli­wą, zachwycającą pieśnią nowego życia.

16

Alex roześmiał się.

- Witaj na świecie, malutka!

Piegowata twarz Dudleya rozjaśniła się szerokim uśmiechem - od ucha do ucha.

- Twoja córa ma charakterek, Tess! I wyraźną pre­tensję do nas, żeśmy ją tu sprowadzili na długo przed terminem! Co za płuca!

Dziewczyna uśmiechnęła się, choć drżała jak trzci­na na wietrze. Beth asystowała Alexowi, który odcinał pępowinę, a Sadie przyglądała się wszystkiemu z dale­ka i ukradkiem ocierała oczy rąbkiem fartucha.

Kiedy dziecko zostało już odłączone od matki i gdy powtórnie zrobiono mu toaletę, tym razem bardzo gruntownie obmywając całe ciałko ciepłą, wilgotną myjką, Beth owinęła starannie ten piszczący kłębuszek kawałkiem flaneli i wręczyła go Dudleyowi. Ten doty­kał maleństwa wyjątkowo ostrożnie, jakby było kruchutkie niczym pajęczyna albo motyle skrzydła.

- Wiem, że każdy noworodek jest znacznie silniej­szy niż na to wygląda - przyznał nieco speszony i uśmiechnął się z zażenowaniem do Alexa. - Ale kie­dy biorę na ręce taką kruszynę, strach mnie oblatu­je!... No, Tess, trzymaj swój skarb! Nikt ci go już nie odbierze.

W oczach dziewczyny odmalowała się ogromna ra­dość, ale i panika.

- Oj nie, boję się!... Cała się trzęsę... jeszcze ją upuszczę!...

- Będę pod ręką i w razie czego ją złapię - zapewnił Dudley.

Tess wzięła dziecko i przytuliła je do siebie; wpat­rywała się w czerwoną buzię córeczki z niezmierną czułością. Beth pożałowała, że Zachary tego nie widzi.

- Ciekawe, czy już znaleźli Zacha - wyrwało się jej. Tess zrobiła wielkie oczy.

- Po co? Nie powiedzieliście mu chyba, że rodzę, prawda?...

- Wysłaliśmy za nim kilku stajennych, żeby go za­wiadomić - przyznała Beth, zaskoczona przerażeniem widocznym na twarzy dziewczyny. - Chyba chcesz, żeby się o tym dowiedział?

Tess pochyliła się i pocałowała córeczkę w główkę, kołysząc ją ruchem znanym wszystkim matkom od początku świata. Dziecko przestało płakać.

- Jemu na niej nie zależy. Nie chce jej widzieć na oczy - powiedziała cicho.

- Ależ dlaczego?!...

- Beth, nie wdawajmy się w dyskusję, która mogłaby sprawić przykrość Tess - odezwał się Alex ze swego pos­terunku w drugim końcu kanapy. - Jej kłopoty nie cał­kiem się skończyły: musi jeszcze „urodzić” łożysko.

Dudley zaniepokoił się.

- Do tej pory nie odeszło? - Zwrócił się do dziew­czyny. - Masz nadal bóle?

- Tak, ale niezbyt duże. O co chodzi? Coś nie tak?... Czy stało się coś złego, Dudley?

- Wszystko w porządku, Tess - uspokoił ją. - Widzisz, łożysko połączone jest z pępowiną i jakby przyczepione do ciebie od wewnątrz; po urodzeniu się dziecka zawsze i ono wychodzi. Tak jest przy każdym porodzie. Twoje łożysko dotąd nie odeszło. Obawiam się, że będziesz mu­siała jeszcze chwilę poleżeć w tej zabawnej pozycji.

Dziewczyna skinęła głową i skoncentrowała znów uwagę na dziecku. Beth tymczasem zastanawiała się nad stosunkami panującymi pomiędzy Zachem i Tess. Nawet jeśli Zach nie życzył sobie tego dziecka, był przecież odpowiedzialny za jego poczęcie, miał więc obowiązki wobec niego!... Poza tym trudno było uwie­rzyć, że Tess nic go nie obchodzi... a wobec tego, jak mogło mu nie zależeć na córeczce?... Nieważne, co wy­gadywał w gniewie! Jak można nie przejąć się w ogó­le narodzinami dziecka, własnego dziecka?. - .. Nawet ona, Beth, czuła wielką tkliwość dla tego maleństwa, ponieważ jego ojcem był Zach!...

Beth musiała przyznać, że nie wie nic o niepisanych prawach i zwyczajach obowiązujących we współżyciu dwojga kochanków. Jednak serce i rozum podpowia­dały jej, że wyrzeczenie się rodzonego dziecka jest sprzeczne z naturą - wszystko jedno, czy przyszło na świat w legalnym związku, czy też nie!

- On chciał ze mną zerwać, panienko. - Udręczone oczy Tess spoglądały poważnie na Beth. - Jeszcze nic nie wiedział o dziecku, a już chciał mnie porzucić. Nie mam o to pretensji. Panowie się nie patyczkują z taki­mi jak ja. Powinnam była wiedzieć. Bardzo się cieszył na małżeństwo z panienką i powiedział, że już mnie nie potrzebuje. A dziecka nigdy nie chciał, więc ukry­wałam to przed nim, jak długo mogłam. Niech się pa­nienka na niego nie gniewa. On panienkę kocha!

Widocznie do nękanej bólami porodowymi Tess nie dotarły wzmianki o przyłapaniu przez Zacha Beth i Alexa na gorącym uczynku. Dziewczyna nie uświa­damiała sobie, że wszystkie nadzieje jej kochanka roz­wiały się. W pokoju zapadła niezręczna cisza; każdy z obecnych zatonął we własnych posępnych myślach.

- Dudley, podejdź tu lepiej i popatrz - odezwał się po chwili Alex. Choć mówił spokojnie, Beth usłysza­ła napięcie w jego glosie.

Kamerdyner wstał natychmiast, jakby i on wyczuł coś niedobrego.

- Proszę, niech panienka przy niej posiedzi - zwró­cił się do Beth - i weźmie dziecko, gdyby ramiona jej osłabły.

Beth skinęła głową i uklękła obok leżącej, którą na­dal wstrząsały gwałtowne dreszcze.

- Zimno ci?

- Bardzo - przyznała Tess.

Beth wydało się to niepokojące: przez cały dzień pa­nował upał, teraz też było gorąco. Zwróciła się do Sadie:

- Przynieś jeszcze jeden koc, dobrze?

Służąca wyszła z pokoju, by wykonać polecenie. Gdy czekały na koc, Beth starała się zająć Tess rozmo­wą o dziecku; nie chciała, by dziewczyna usłyszała, o czym szepczą mężczyźni przy drugim końcu kanapy. Sama jednak przysłuchiwała się im i była coraz bardziej przerażona. Tess miała krwotok znacznie silniejszy, niż to zwykle bywa po urodzeniu dziecka. A łożysko na­dal się nie pojawiało. Do Beth docierały poszczególne zwroty: „nie odrywa się od wnętrza”, „przywarło do ścianki macicy”. Nie bardzo wiedziała, co to jest maci­ca, ale Dudley niewątpliwie orientował się w tych spra­wach i był wyraźnie zaniepokojony tym, co się działo.

Kiedy Sadie wróciła z kocem, Dudley natychmiast wysłał ją znowu, tym razem po więcej czystych szmat. Beth otuliła Tess, ale drżenie nie ustawało.

- Niech panienka ją lepiej ode mnie weźmie. Strasz­nie mi zimno i tak się trzęsę, że mogłabym ją upuścić - powiedziała Tess.

Beth wzięła dziecko i odsunąwszy się o krok czy dwa, obserwowała mężczyzn. Próbowali zatamować krwotok i wpychali pomiędzy nogi Tess zwoje gałganów.

Niepokój otoczenia udzielił się i chorej. Twarz mia­ła zupełnie bezkrwistą.

- Czy coś się stało, Dudley?... Co się ze mną dzie­je?... Tak mi zimno!...

Kamerdyner przeszedł na drugi koniec kanapy i po­chyliwszy się nad Tess, ujął ją znów za obie ręce. Uśmiechnął się do niej.

- Trochę krwawisz, kochanie. Pewnie dlatego, że to uparte łożysko nie chce wyjść z twego brzuszka! Dziec­ko przyszło na świat przed terminem... widać Matka Na­tura nie była całkiem przygotowana na to wydarzenie.

- Ale wszystko będzie dobrze, prawda? Chcę być sil­na i zdrowa... dla mojego dzidziusia!... Nie mogę się za długo wylegiwać. Będę znowu pracować u pani Turley... Zach zostawił mi pieniądze, ale ich nie chcę. - Wes­tchnęła głęboko. - Tak mi się spać zachciało, Dudley - Beth dostrzegła ból na twarzach obu mężczyzn, gdy wymieniali spojrzenia.

- No to zmruż te śliczne oczki i odpocznij sobie - poradził jej łagodnie Dudley.

- Tak się trzęsę, że chyba nie usnę... - szepnęła. - Mój Boże... jakoś mi dziwnie... jak nigdy... - Głos jej się urwał, oczy zamknęły. Wydawało się, że zasnęła, choć nadal wstrząsały nią gwałtowne dreszcze.

- Niech to szlag! - odezwał się chrapliwym głosem Alex. Jedną rękę trzymał na kolanie Tess, drugą ucis­kał kłąb szmat między jej nogami. - Czy nic już nie da się zrobić, Dudley?...

- Nie widzę żadnej innej rady - odparł głucho ka­merdyner. - Trzeba tamować krew i sprawdzać, czy nie idzie łożysko. Kiedy ono się odłączy, krwotok ustanie.

- A jak się nie odłączy?... - spytała Beth łamiącym się z trwogi głosem.

Dudley nie odpowiedział. Elizabeth dostrzegła, że z ca­łej siły zacisnął szczęki. Spojrzał na Tess, myśląc z rozpa­czą, że w tej sytuacji nic nie mogą dla niej zrobić.

- Przesiąkło przez szmaty - oznajmił lakonicznie Alex. - Podaj mi kosz, Sadie, i leć po nowe.

Służąca podała mu koszyk. Beth widziała jak przez mgłę, że Alex wpycha do niego masę szmat ociekają­cych jaskrawoczerwoną krwią. Sadie gapiła się na nie z przerażeniem; była o krok od zemdlenia. Pospiesznie postawiła kosz na podłodze koło Alexa i wyszła, by po­szukać innych szmat, a przy okazji trochę ochłonąć.

Beth wydawało się, że obserwuje wszystkie te wy­darzenia z ogromnej odległości, może z jakiejś innej planety?... W tym zamroczeniu, które było odruchem obronnym organizmu, nie czuła nawet strachu. Moc­no trzymała niemowlę w ramionach i kołysała je ryt­micznie, by spokojnie zasnęło. Dziecko natrafiło na jej kciuk i zaczęło go ssać, oszukując w ten sposób głód. Nie licząc tej namiastki komfortu i bezpieczeń­stwa, jaką próbowała zapewnić maleńkiej, nowo naro­dzonej istotce, Beth była kompletnie bezradna.

Tess przestała dygotać; Alex nadal odprawiał kosz­marny rytuał: wyjmował przesiąknięte krwią szmaty i zastępował je innymi. Dudley trzymał Tess za obie ręce i wpatrywał się w nią z ogromną czułością. Jego rude włosy, zwykle starannie uczesane, sterczały te­raz we wszystkie strony; białe spodnie były umazane krwią.

- Dlaczego ona przestała drżeć? - spytała Beth. - Może krwotok wreszcie ustał?... Tess wyzdrowieje? - Żaden z mężczyzn nie odpowiedział i do serca Beth wkradła się panika. - Czy ona?...

- Jeszcze nie - odparł Alex. - Ale to długo nie potrwa.

- Nie! - krzyknęła Beth. Zerwała się na nogi, z oczu popłynęły jej łzy. - To kłamstwo! Ona nie może umrzeć!... Jest taka młodziutka!...

- Zabierz stąd pannę Tavistock, Sadie - rozkazał sta­nowczo Dudley. - Swoimi szlochami obudzi Tess i przerazi ją. Nie pozwolę straszyć Tess!

- Chodźmy, panienko - powiedziała łagodnie służą­ca. Chwyciwszy dziewczynę za łokieć, pociągnęła ją ku drzwiom.

- Już nie będę płakać, przysięgam! - zapewniła drżą­cym głosem Beth. - Muszę tu z wami zostać, Alex! - Za­parła się piętami w dywan i ani drgnęła, jak uparty muł.

Sadie w rozterce zwróciła się o pomoc do lorda Rotha. Ten skinieniem głowy wyraził zgodę na pozosta­nie Beth i pozwolił służącej wyjść. Wybiegła, nawet się nie obejrzawszy. Alex podniósł się i podszedł do mis­ki z wodą, zanurzył w niej ręce i zmył krew. Przez ca­ły czas nie odrywał oczu od Beth, nakazując jej wzro­kiem, by zachowała spokój. Dziewczyna usiłowała przełknąć łzy, które nadal ją dławiły; obawiała się jednak, że znów się poleją.

Po chwili Alex znalazł się obok niej i objął ją ramie­niem; mocny uścisk dodał Beth odwagi. Oparta o uko­chanego patrzyła na dziecko, całkowicie nieświadome tego, że cały jego świat, cała jego przyszłość uległy nag­łej zmianie.

- Nic mnie nie obchodzą rozkazy lorda Rotha! Wcho­dzę i już!

Pełen wściekłości głos Zacha przebił się przez gru­be drzwi. Po chwili i on sam wtargnął do pokoju. Za jego plecami Henry robił bezradne miny: widać nie miał pojęcia, że wydane mu przez Dudleya polecenie, by nikogo nie wpuszczał, nie dotyczy Zacha. Alex uspokoił chłopaka skinieniem głowy i stajenny znik­nął, zamykając za sobą drzwi.

- Co to wszystko ma znaczyć, Alex?! Każesz mojej służbie, żeby mnie śledziła, sprzeciwiała się moim rozka­zom... - Urwał nagle i zdziwiony rozejrzał się po pokoju. Najpierw dostrzegł Beth, tulącą w ramionach małe zawi­niątko, i podtrzymującego ją Alexa; twarze obojga były ściągnięte bólem. Potem odwrócił się raptownie w stronę kanapy i jego wzrok pobiegł ku leżącej tam drobnej figur­ce. Dudley klęczał przy niej, jakby się modlił.

- Tess?... - wyszeptał prawie niedosłyszalnie Zacha­ry; w jego głosie słychać było niedowierzanie i strach. Zbliżył się z wahaniem do kanapy i pochylił się nad dziewczyną, przyciskając kurczowo ręce do piersi, zdjęty nagłą trwogą. Wpatrywał się w bladą twarzycz­kę, w nieruchome rysy, w kosz pełen zakrwawionych szmat - i nagle upadł na kolana. - Tess?... - powtórzył i wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć.

Śpiąca drgnęła, ocienione złotymi rzęsami oczy otwarły się.

- To ty, Zach?...

Dudley odwrócił się do Zacha i syknął groźnie:

- Zostawię was samych... Ale nie waż się jej straszyć! - Potem ostrożnie wysunął rękę z bardzo słabego już uścisku Tess i podniósłszy się z klęczek, stanął przy oknie. Wpatrywał się w fioletowe cienie, które rozpo­ścierały się na trawniku, niosąc ze sobą chłód nocy i przykrywając zieloną trawę i barwne kwiaty całunem mroku. W podobny sposób cień nadchodzącej śmier­ci skradał się ku Tess, ścierając rumieniec z jej policz­ków, nadając jej rysom chłód i twardość marmuru, zmieniając drobne palce w nieczułe sople lodu.

Zach pochylił się nad Tess bardzo nisko, niemal do­tykał jej twarzy. Objął jej obie ręce swoimi dłońmi i wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym niepokoju i miłości.

- Tess, kochaniątko moje... Nie wiedziałem... Nie miałem pojęcia, że dziecko tak szybko się urodzi!...

- Pospieszyła się na świat... Niecierpliwa z niej osób­ka... - odparła Tess z czułym uśmieszkiem. I nagle uśmiech rozwiał się, a w gasnących oczach zalśniły łzy. - Przepraszam, Zach... Nie zrobiłam tego na złość... Ale chciałam mieć... taką cząsteczkę ciebie... Bardzo cię kocham, wiesz?... Byłam głupia...

- Nie mów takich rzeczy, Tess! - sprzeciwił się gwał­townie Zach, chwytając ją w ramiona. - To ja byłem głupi! Głupi i podły!... Ale kocham cię, Tess, napraw­dę!... - wołał, tuląc ją do siebie.

Tess westchnęła lekko i zanurzyła palce we włosach Zacha, pieszczotliwie przegarniając jasne kosmyki - po raz ostatni. Beth widziała wyraźnie jej oczy ponad ramieniem kochanka, który kołysał dziewczynę w ob­jęciach, powtarzając nieustannie: - Kocham cię, Tess, kocham cię... - W oczach Tess było tyle szczęścia, jak­by sam Bóg w ostatniej godzinie spełnił jej wszystkie marzenia. Odwróciła się znów do ukochanego i otar­ła się policzkiem o jego szyję. Kiedy mała dłoń prze­stała pieścić włosy Zacha i opadła bezwładnie na jego ramię, Elizabeth zrozumiała, że Tess odeszła...

Kilka następnych godzin minęło jak w koszmarnym śnie. W pamięć Beth wrył się przede wszystkim obraz Zacha, tulącego nadal do piersi bezwładne ciało Tess, kołyszącego ją i zapewniającego - choć nie mogła już go usłyszeć - że ją kocha, kocha, kocha...

Sadie zaprowadziła półprzytomną Beth do jej poko­ju; jedna ze służących wyjęła ostrożnie dziecko z jej ra­mion; Elizabeth nie bardzo wiedząc, co mówi, tłuma­czyła dziewczynie, że musi troskliwie zaopiekować się niemowlęciem, jak najprędzej wystarać się o mamkę, a na razie poić je ciepłym, osłodzonym kozim mlekiem.

Kiedyś słyszała, że tak sobie radzą matki, które nie ma­ją pokarmu... ani pieniędzy na wynajęcie mamki. Potem Sadie pomogła Beth zdjąć suknię, położyła ją do łóżka w samej koszuli i troskliwie otuliła kołdrą. Kompletnie wyczerpana dziewczyna natychmiast zapadła w sen.

Kiedy się obudziła, był przy niej Alex; siedział na brzegu łóżka i nie odrywał od niej oczu. W pokoju by­ło ciemno: płonęły tylko trzy świece w lichtarzu sto­jącym na nocnym stoliku. W ich migotliwym świetle Beth dostrzegła ciemne kręgi pod oczami Alexa. Gdy spostrzegł, że się obudziła, uśmiechnął się, pochylił ku niej i ucałował ją leciutko w usta.

Nim zdążył się wyprostować, Beth objęła go moc­no za szyję. Alex zanurzył ręce w jej włosach i oboje przywarli do siebie, czerpiąc siły z wzajemnej blisko­ści. Alex był taki ciepły, taki mocny! Był dla Beth opo­ką, bezpieczną przystanią... jej miłością, jej życiem.

W końcu Elizabeth opadła znów na poduszki, nadal wpatrując się w ukochanego. Ich splecione ręce leżały na białej kołdrze, którą była przykryta. Mimo straszli­wego napięcia ostatnich godzin i wyraźnych oznak zmęczenia (wokół ust Alexa pojawiły się bruzdy, jego cygańskie oczy zmatowiały) kochanek wydał się Beth jeszcze piękniejszy niż zwykle. Pojęła, jak wielkim skar­bem była ich miłość; uświadomiła jej to tragedia Zacha.

- Co z nim?...

Czuły uśmiech Alexa zgasł; popatrzył z niepokojem na ich splecione ręce. Pogładził kciukiem grzbiet dło­ni Beth.

- Bardzo cierpi... Zdołałem w końcu oderwać go od Tess i sam odprowadziłem go do sypialni. Zaglądałem tam dwa razy: leżał bez ruchu na łóżku. Pomyślałem, że może śpi, więc mu nie przeszkadzałem. - Alex cięż­ko westchnął. - Teraz muszę go wyrwać ze snu... albo z bolesnych rozmyślań. Trzeba wydać dyspozycje co do pogrzebu Tess. Zach sam musi to zrobić. - Alex za­milkł, spojrzał na Beth i dodał: - On się czuje odpo­wiedzialny za jej śmierć, wiesz?...

- Rozumiem go doskonale - odparła.

- Według ciebie jest winny?

- Ależ nie! Zachował się głupio i samolubnie, ale pewnie większość mężczyzn postąpiłaby tak jak on... to znaczy podle!... Kardynalnym błędem Zacha było to, że uważał Tess za niegodną jego miłości. A prze­cież ją kochał, mamy najlepszy dowód!... Ona go rów­nież kochała.

Alex skinął głową potakująco.

- Nie miałem pojęcia, że była taka młodziutka! I ta­ka... niewinna. Teraz lepiej pojmuję dylemat, który przeżywał w ciągu ostatnich kilku tygodni.

- Co masz na myśli?

- Po wypadku w kopalni Zach uświadomił sobie, że pokochał Tess zbyt gorąco. Zrozumiał, że jego miłość do ciebie i łączące was więzi schodzą na drugi plan. Wielce go to zaniepokoiło, tym bardziej, że jego przy­jaciel popełnił podobny życiowy błąd i Zach obawiał się pójść w jego ślady. Zwierzył mi się, że zamierza się rozstać z kochanką. Sądziłem, że zdążę powiadomić go o nas, zanim się zdecyduje na ten krok. Byłem pewien, że nie zerwie z Tess, kiedy się dowie, że za niego nie wyjdziesz. Ale Zacha gnał niepokój i popędził do niej po południu, nim wyjaśniłem mu, jak sprawy stoją. Wtedy po raz pierwszy dowiedział się o ciąży Tess. To musiał być dla niego prawdziwy cios!... Skierował się od razu do mnie, by przedyskutować nowy problem... i zastał nas razem. - Alex potrząsnął smutnie głową. - Od tej pory wszystko wokół niego zaczęło się walić.

- Czemu nie powiedziałeś mi o Tess?...

Alex wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.

- Pewnie się bałem, że cię to zaboli... I nie chciałem za sprawą Tess siać niezgody między tobą a Zachem... Prag­nąłem, byś zerwała z nim wyłącznie z miłości do mnie. Wszystkie inne sposoby rozdzielenia was wydawały mi się... niehonorowe. - Alex znów obrócił się ku ukochanej i popatrzył jej badawczo w twarz. - Bardzo jesteś na mnie zła, Beth?... A na Zacha?... On naprawdę nie chciał...

- Nie jestem zła ani na ciebie, ani na niego. Rozu­miem, czemu nie chciałeś powiedzieć mi o Tess. I wca­le się nie dziwię, że Zach wziął sobie kochankę. Jest ta­ki skory do pieszczot, taki zmysłowy... Dziwię się tyl­ko sobie: dawno już powinnam była wyczuć, co w tra­wie piszczy! A poza tym jestem teraz zbyt zmęczona i przerażona ciemnymi stronami życia, by tracić czas na jakieś tam gniewy!... Mówiąc szczerze, boję się o Za­cha. Boję się, że on sam nigdy sobie nie wybaczy tego, co się stało. To jakby powtórzenie tragedii waszej mat­ki... a przecież i o jej śmierć Zach się obwiniał!... A do nas czuje pewnie zbytnią urazę i gniew, byśmy mogli mu pomóc... - Beth potrząsnęła głową i jej włosy roz­sypały się po powłoczce z cienkiego lnu. - Chyba tyl­ko Bóg może go teraz wesprzeć.

- Chyba się Bóg nie obrazi, że i ja chcę mieć w tym swój udział... zwłaszcza że częściowo poczuwam się do winy!... Ale śmierć Tess jest tragedią nie tylko dla Zacha.

- Masz na myśli Dudleya? Mam wrażenie, że bar­dzo ją kochał, choć znali się od niedawna.

- Nie myślałem o Dudleyu, choć rzeczywiście cier­pi. Miałem na myśli dziecko. Zastanawiam się, co Zach chce zrobić ze swoją córeczką.

- Myślisz, że jej nie zatrzyma?

- Mogłaby zbyt boleśnie przypominać mu Tess i okoliczności jej śmierci. Nieźle poznałem charakter mego brata i mam wrażenie, że lęka się znienawidzieć dziecka tak, jak nasz ojciec znienawidził jego.

- Moim zdaniem będzie wręcz odwrotnie!... Zacha­ry przekonał się na własnej skórze, jak nielogiczna i krzywdząca bywa taka nienawiść. Sam tyle wycier­piał z winy ojca, więc nie może zadawać swemu dziec­ku podobnych mąk!

- Logika i gwałtowne emocje... a mówiąc prościej: głowa i serce, rzadko chodzą ze sobą w parze, moja Beth! Ale bez względu na własne uczucia do tego dziecka Zach z pewnością nie pozwoli, by niewinnie cierpiało! Jego córeczka nie stanie się, jak niegdyś on, ofiarą bezlitosnego ojca.

- No więc co z nią zrobi? Nie odeśle jej chyba do sierocińca?! Posłuchaj, jeśli Zach nie może sam jej wy­chowywać, niech ją odda...

Beth urwała, przypomniawszy sobie nagle, że Alex nadal nie wspomniał ani słówkiem o małżeństwie. Nie miała pod tym względem żadnej pewności... Prawdę mówiąc, ostatnio zaczęła ją niepokoić jego reputacja „Don Juana Wickhama”. Nie wątpiła, że Alex ją ko­cha, czuła to całym sercem. Ale może nie kwapi się do małżeństwa?... Może nie ma ochoty rezygnować z ka­walerskiej swobody?... Może...

- Czemu nie skończyłaś zdania, złotko? - Alex wy­raźnie się z nią przekomarzał: przekrzywił nieco gło­wę i uniósł pytająco jedną brew. - I czemu masz taką minę, jakby nagle cały świat zawalił ci się na głowę? Musisz mi koniecznie powiedzieć! Mąż i żona zawsze sobie o wszystkim mówią, wiesz?... A w każdym razie w naszym małżeństwie tak będzie!

Beth nie wierzyła własnym uszom! Ogarnęła ją sza­lona radość, na twarz wypłynął uśmiech ulgi.

- Och, Alex! Potwór z ciebie!... I cudotwórca!... Właśnie postawiłeś znów na nogi cały mój świat!

Alex odpowiedział uśmiechem na radosny uśmiech dziewczyny, ale zdawał się nieco zbity z tropu.

- Nic nie pojmuję, Beth. Skąd ta krzyżówka potwo­ra z cudotwórcą? I jakim cudem udało mi się zreperować rozlatujący się świat?

- Czyżbyś nie zdawał sobie sprawy, że do tej pory nie zająknąłeś się nawet o małżeństwie?... Boże świę­ty! Nie miałam pojęcia, czy chcesz mnie za żonę, czy za co tam... Nie jestem aż tak zarozumiała...

Na twarzy mężczyzny odbiło się niedowierzanie i przerażenie.

- Rany boskie, Beth! Jak mogłaś nawet pomyśleć, że ci zaproponuję coś innego niż małżeństwo?! - wy­buchnął szorstko. - Jesteś moim drugim ja, moją lep­szą połową, której szukałem przez całe życie! Nie wy­obrażasz sobie chyba, że przywiązałbym cię do siebie mniej trwałymi więzami niż nierozerwalny węzeł mał­żeński?.' Czy ci się to podoba, czy nie... kiedy się obo­je zestarzejemy, chcę cię mieć u mego boku, i już! Ko­cham cię, Beth. Czy wyraziłem jasno swoje intencje?

Dziewczyna roześmiała się cicho.

- Tak, tak... cudownie, niewątpliwie jasno!... Ale co z moją mamą? Czy ona tu jest? Wie już o... o wszyst­kim? O twoich intencjach względem mnie także?

Alex skrzywił się, a potem uśmiechnął żałośnie.

- Tak, twoja matka jest tutaj i wie o wszystkim. I chy­ba to cud, ale nie uważa mnie za potwora!... - Przesunął się odrobinkę na łóżku i mówił dalej, już poważniej­szym tonem: - Wyraziła zgodę na nasze małżeństwo. Jest teraz w sypialni po przeciwnej stronie korytarza: zażyła laudanum, by uspokoić nerwy po tych wszyst­kich emocjach. Wcale się jej nie dziwie: w ciągu paru godzin wszystko się wywróciło do góry nogami! Twoja mama musi się przyzwyczaić do nowej sytuacji.

Beth skinęła głową w milczeniu; miała nadzieję, że Alex sam wspomni o córeczce Zacha.

- Znów myślisz o tym dziecku, prawda? - spełnił uprzejmie jej milczące życzenie. - Czytam w twoich myślach!... Nawiasem mówiąc, tamto urwane zdanie chciałaś zakończyć tak: „jeśli nie może sam jej wycho­wywać, niech ją odda nam!” Mam rację?

Serce Beth wezbrało nadzieją.

- Masz rację. Według mnie to najbardziej logiczne i najsłuszniejsze rozwiązanie... o ile Zach sam nie zechce jej wychowywać. - Zacisnęła ręce i popatrzyła błagalnie na ukochanego. - Zgódź się ze mną, Alex! Nie mogę znieść myśli, że to słodkie maleństwo nie będzie miało szans na szczęśliwe, wspaniałe życie... tylko z racji swe­go urodzenia!... Nikt się nigdy nie dowie, że to nie nasza córeczka! Pobierzemy się tutaj i wyjedziemy w długą, bardzo długą podróż poślubną za granicę. Kiedy wróci­my do Anglii, ujmiemy małej parę miesięcy. Podejrze­wam, że będzie zawsze drobniutka... Urodziła się przed czasem, a Tess była taka filigranowa... Musi nam się udać!

- Wielki Boże, Beth!... Urodzona intrygantka z cie­bie! - droczył się Alex. - Przemyślałaś to w najdrob­niejszych szczegółach... Ale jak zapobiegniemy lokal­nym plotkom?... Prędzej czy później dotrą do Londy­nu - a wtedy wszyscy, od ostatniego popychadła w Tattersailu*13 aż do króla jegomości, dowiedzą się, że panienka, którą podawaliśmy za własne dziecko, jest bękartem Zacha! Pewnie nie dojdzie do tego od razu, miną całe lata, a my będziemy się czuli całkiem bez­piecznie, pewni, że oszukaliśmy cały świat!... I nagle prawda wyjdzie na jaw, w chwili gdy będziemy chcie­li dziewczynę przedstawić u dworu albo wydać pierw­szy bal na jej cześć... To byłoby dla niej stokroć gor­sze niż skromne życie pod dachem jakichś przybra­nych rodziców!

Beth przez chwilę rozważała coś, a potem odpowie­działa:

- Nikt nie będzie mógł twierdzić, że to córka Za­cha i Tess, jeśli będzie wiadomo, że dziecko zmarło w nocy i że je pochowano razem z matką.

Tym razem Alex uniósł obie brwi.

- Chcesz wmówić wszystkim, że dziecko leży w jed­nej trumnie z Tess?!

Beth ani okiem nie mrugnęła. - Tak.

- Nawet proboszczowi?

- Zwłaszcza proboszczowi! Ma najdłuższy język w całej Kornwalii! Ale jeśli odprawi nad grobem mo­dły za Tess i jej dziecko, to wszyscy się dowiedzą, że i ono umarło. - Ponieważ Alex miał niewyraźną minę i bynajmniej nie pałał entuzjazmem, Beth dodała ci­cho: - Bóg nam to wybaczy. Będzie rad, że kochamy to dziecko i dbamy o nie... I zapewnimy mu życie, ja­kiego Tess nigdy nie zaznała... nie ze swojej winy!... To będzie zadośćuczynienie za nasz grzech.

Alex przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami, wreszcie powiedział:

- Daj Boże, by to istotnie zmazało naszą winę. Nie mam wcale ochoty zadzierać z Wszechmocnym!... Jak­że Mu jestem wdzięczny, że dał mi takie szczęście!... - Uniósł dłoń i musnął pieszczotliwie palcem policzek Beth. - Zrobimy to, co postanowi Zach.

17

Alex stal pod drzwiami sypialni brata i nie mógł ze­brać się na odwagę, by do nich zastukać. Była prawie jedenasta; Zach od wielu godzin nie opuszczał swego pokoju. Ze względu na panujący upał Tess należało pochować nazajutrz, a decyzje dotyczące pogrzebu musiał podjąć Zachary; tych spraw Alex nigdy by się nie ośmielił wziąć na siebie. Duszna noc zapowiadała kolejny skwarny dzień; ciało zmarłej w tym bezlito­snym upale wkrótce zacznie się rozkładać. Lepiej zło­żyć ją w chłodnej ziemi, póki jest jeszcze piękna.

Alex przesunął ręką po pokrytym szczeciną policzku i pomasował napięte mięśnie karku. To był koszmarny dzień!... Miał szczerą nadzieję, że drugiego takiego nie dożyje. Wstrząsnęła nim przedwczesna śmierć Tess, choć znał dziewczynę zaledwie kilka godzin... godzin jej bolesnego konania. Lepiej teraz pojmował (jak wspom­niał już Beth) obsesję brata na punkcie tej dziewczyny, choć wiedział o niej od kilku tygodni. Niestety, Zach uświadomił sobie, że łączy go z Tess prawdziwa, wielka miłość, dopiero wtedy, gdy było już za późno...

Alex dziękował Bogu, że pozwolił mu odnaleźć Beth i zdać sobie w pełni sprawę z tego, co do niej czuje. Beth... Przymknął oczy i ujrzał przed sobą ukochaną tak, jak najczęściej ją sobie wyobrażał: intensywnie różowa suknia... włosy luźno opadające na plecy... tur­kusowe oczy wpatrzone w niego z miłością... Myśl o Beth przyniosła mu chwilową ulgę: była jak oaza na ogromnej pustyni smutku i niepokoju. W końcu jed­nak przypomniał sobie, w jakim celu sterczy przed drzwiami Zacha. Uniósł rękę i mocno w nie zastukał. Brat nie odpowiedział; Alex zresztą wcale na to nie liczył.

- Zach! - zawołał, przytykając usta do drzwi. - Mu­szę z tobą pomówić. Wiem, że nie możesz na mnie pa­trzeć, ale dziś jeszcze trzeba ustalić pewne sprawy... związane z Tess.

Ku swemu zdumieniu usłyszał głos brata:

- Wejdź!

Wszedł więc do pokoju, zamknął za sobą drzwi - i znalazł się w kompletnej ciemności.

Gdy już oczy oswoiły się z mrokiem, zaczął do­strzegać rozmaite odcienie szarości i czerni; blask księ­życa w trzeciej kwadrze wpadał przez wąskie okno, niezasłonięte kotarami. Za oknem roztaczał się widok na pofałdowane, zalane księżycową poświatą wrzoso­wisko, na którym czarne kontury karłowatych drzew i bujnych paproci oraz połyskujące dziwną bielą omszałe głazy tworzyły dziwaczny wzór. Przy otwar­tym oknie w głębokim fotelu siedział Zach. Jego pro­fil wyraźnie odcinał się od zamglonego tła. Pozostają­cy w absolutnym bezruchu mężczyzna wydawał się niesamowitą, nadprzyrodzoną istotą. Bezbrzeżny smutek zawisł nad jego głową jak chmury zbierające się w posępny, zimowy dzień. A przecież niedaleko, po drugiej stronie okna, słowik nadal kląskał w gałę­ziach nad strumieniem, a świerszcze i żaby słały w nie­bo swe godowe pienia...

- Pozwolisz, że poszukam świecy? Po ciemku na pewno na coś wpadnę i skręcę sobie kark! A może te­go właśnie chcesz?... - Alex silił się na lekki, żartobli­wy ton, którym zwykle rozmawiali, nim doszło do tragedii. Czuł jednak, że brzmi to głupio i fałszywie... a w dodatku Zach mógł doszukać się w jego słowach jakichś niezamierzonych aluzji.

- Nie, wcale nie chcę, żebyś sobie skręcił kark - od­parł Zach bezbarwnym głosem. - Zemsta nie ma już dla mnie uroku, jeśli o to ci chodzi. Bóg świadkiem, że nie chcę mieć na sumieniu jeszcze i ciebie!... Więc weź sobie, bracie, świecę. Lichtarz stoi na kominku.

Szukając w myśli stosownej odpowiedzi na ponure słowa brata, Alex ostrożnie posuwał się wśród poroz­rzucanych bezładnie mebli; dotarł wreszcie do komin­ka, odnalazł świecznik, a obok niego hubkę i krzesi­wo. Zapalił jedną świecę i już się zabierał do następ­nej, gdy Zachary rzekł:

- Zostaw tę drugą, dobrze?... Mrok mi odpowiada: jest czarny jak moja dusza.

Alex westchnął, słysząc tę gorzką uwagę. Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł drugi fotel, odepchnięty pod przeciwległą ścianę; przysunął go i ustawił dokładnie naprzeciw Zacha. Usiadł i postawił świecę na podłodze pomiędzy nimi. Wyciągnął nogi przed siebie, oparł łok­cie na kolanach, splótł ręce i pochylił się ku bratu.

- Zach, siedzenie po ciemku nic ci nie da. A jeśli cho­dzi o twoją duszę, to wcale nie jest taka czarna jak noc, w której chcesz się ukryć. Może splamiona tym i owym, z pewnością pełna smutku, zraniona... Ale Znów się w niej rozjaśni: wrócisz do życia! Znajdziesz jeszcze szczęście i sam kogoś uszczęśliwisz... Uwierz mi!

Światło pochylonej świecy rzucało dziwne, tańczą­ce cienie na twarz Zacha, gdy potrząsał głową.

- Nie mam prawa do szczęścia!... Znów młoda ko­bieta z mojej winy zmarła przy porodzie... Najpierw zabiłem matkę. Potem Tess zaszła ze mną w ciążę i musiała umrzeć... Jestem przeklęty.

- Co za idiotyzmy!

- I Gabby omal nie zginęła przeze mnie... I ciebie próbowałem zabić. O Boże, Alex... Ja naprawdę chcia­łem cię zamordować!... I ty mi mówisz, że nie mam czarnej duszy?!

- Byłeś wściekły... i miałeś do tego pełne prawo. Po­stąpiłem podle, idąc z Beth do łóżka. W głębi serca czu­łem, jaką straszną krzywdę ci wyrządzam. Choć tak bardzo kochamy się z Beth, powinniśmy byli pocze­kać... Należało ci o tym powiedzieć już dawno temu...

- Ożenisz się z nią, prawda? - przerwał mu nagle Zach. Po raz pierwszy okazał pewne zainteresowanie słowami brata.

Alex uniósł brwi.

- Oczywiście! Nie miałem nigdy co do tego żadnej wątpliwości. Czyżbyś uważał mnie za łajdaka, który igra z uczuciami Beth, a potem nie proponuje jej mał­żeństwa?... Tam do licha!... Ona też nie była pewna moich intencji!

- Przypomnij sobie: ani razu nie wspomniałeś o mał­żeńskich zamiarach, gdy kilka godzin temu starałeś się mnie udobruchać i wszystko mi wyjaśnić. Masz strasz­nie zaszarganą opinię, Alex! Co tu gadać: „Don Juan Wickham” przez całe życie uwodził i wymigiwał się od ołtarza. Nic dziwnego, że Beth nie była ciebie pewna!

- Zgoda: spóźniłem się nieco z oficjalnymi oświad­czynami... Ale wierzaj mi, bracie, miałem przez te wszystkie dni taki straszliwy zamęt w sercu i w gło­wie!... Zresztą, wydawało mi się przedwczesne i nielo­jalne planowanie wspólnej przyszłości z Beth, nim po­wiadomimy cię o łączących nas uczuciach.

Zach zaśmiał się cicho, z goryczą.

- Ale pójście z moją narzeczoną do łóżka nie wy­dawało ci się przedwczesne i nielojalne?...

- O Boże, Zach! Gdybyś ty wiedział, ile wycierpia­łem z tego powodu, jak dręczyliśmy się tym oboje...

Zachary przerwał mu lekkim machnięciem ręki.

- Wiem, wiem... Zresztą, to już nie ma znaczenia. Wszystko się zmieniło.

- Ale nasza przyjaźń nie może ulec zmianie, Zach! - zaoponował gorąco Alex. - Nie wyobrażasz sobie, ile dla mnie znaczyło nasze ponowne spotkanie po tylu latach! Nie marzyłem nawet, że znów będziemy praw­dziwymi braćmi!... Tak długo opierałem się miłości do Beth... tak strasznie długo!... tylko dlatego, że cię ko­cham, Zach! Ona też cię kocha...

- ... jak brata - dokończył spokojnie Zachary. Alex zamilkł, a po chwili powiedział:

- Właśnie, jak brata. Założę się, że teraz i ty uświa­damiasz sobie, że kochasz Beth raczej jak siostrę niż jak przyszłą żonę.

Zach odwrócił głowę do okna.

- O tak, miłość do żony nie da się z niczym porów­nać... Właśnie tak kochałem Tess - jak żonę. Tylko by­łem tchórzem i zląkłem się ogólnego potępienia. A po­tem bałem się nawet własnych uczuć... - Zamilkł na chwilę. Alex przyglądał się, jak ręce brata szarpią ner­wowo lnianą serwetkę, zwisającą z poręczy fotela. - Ni­gdy jej nie mówiłem, że ją kocham... dopiero dziś. Ba­łem się, że przez to uzyska nade mną władzę, wiesz?... A jednak kochałem ją! Kochałem ją nad życie.

Alexa zaniepokoiło, że myśli brata biegną uparcie ku nieodwracalnej przeszłości. To było wprost choro­bliwe!...

- Zach, przed tobą całe życie, pełne nieograniczo­nych możliwości!... Masz teraz córkę, która potrzebu­je twojej troski i opieki. Musisz dobrowolnie wziąć na siebie ciężar życia, podobnie jak przez kilka ostatnich tygodni brałeś na siebie ciężar obowiązków. Tess z pewnością by sobie tego życzyła.

Z piersi Zacha wydobył się ze świstem długo po­wstrzymywany oddech.

- Moim pierwszym obowiązkiem będzie wyprawienie Tess należytego pogrzebu. Gdybym jej nie spotkał w tam­ten grudniowy wieczór w zeszłym roku, nadal by żyła...

- Skończ z tym wreszcie, do pioruna! - krzyknął Alex, pragnąc za wszelką cenę wyrwać Zacha z kręgu samooskarżeń. - Nie mam zamiaru dłużej słuchać tych przebrzydłych uwag! Wiem, że usiłujesz zadać ból sobie, ale ranisz i mnie!... Mieszając siebie samego z błotem, obrażasz mego ukochanego brata, do które­go mam bezgraniczne zaufanie, którego bezgranicznie kocham!... Ta mania samoudręczania to niegodna cie­bie słabość! Wracaj do życia, i to natychmiast! Wiem, że to będzie bardzo bolało... strasznie długo będzie bo­lało... ale jakoś to wytrzymasz!

Zach spuścił głowę i oparł ją na ręku. Mijały długie mi­nuty. Alex siedział bez ruchu, pozwalając bratu zajrzeć aż na dno duszy i znaleźć tam siłę niezbędną do przetrwa­nia. Wiedział, że czeka go długa, ciężka walka - ale nie po­zwoli Zachowi zrezygnować z niej, zmusi go do zmagań i do zwycięstwa!... Kocha brata, nie może go stracić!

W końcu Zachary podniósł głowę. Alex ujrzał ślady łez na jego policzkach, ale wyraz twarzy miał zdeter­minowany, pełen stanowczości. Zdecydował się żyć! - pomyślał z nadzieją Alex. Zdecydował się wyciągnąć wnioski z przeszłości i wyjść na spotkanie przyszłości.

- Chcę, żeby Tess została pochowana tutaj, w Pencarrow - oznajmił Zachary, wyraźnie czekając na re­akcję brata.

- Zupełnie zrozumiale - rzekł Alex. - Nie powinno być ' tym żadnych trudności: Pencarrow należy do ciebie.

- Nic mnie nie obchodzi, choćby się kto oburzał, że pochowałem moją kochankę w rodzinnym majątku. Na parafialnym cmentarzu nie byłoby dla niej porząd­nego miejsca; pogrzebaliby ją w jakimś kącie, wśród nędzarzy. Nawet po śmierci dzielą nas na kasty!... Ale i tutaj nie pochowam jej obok dziadka i reszty tych świętoszkowatych Hayle'ow: nie czułaby się swobod­nie w ich towarzystwie. Na samym końcu naszego cmentarzyka rośnie kasztanowiec, obok starej rodzin­nej kaplicy, w której nie odprawia się nabożeństw od niepamiętnych czasów. To taki zielony zakątek, osło­nięty od wichrów wiejących od wrzosowiska. Tess z pewnością będzie tam miło.

- A więc to już ustalone. Czy pogrzeb ma się odbyć rano?

- Tess musi mieć porządną trumnę. Nie chcę, żeby ją pochowano w skleconej naprędce skrzyni, Alex!

- Już poleciłem Dudleyowi, by się tym zajął, i wy­słałem go do proboszcza, żeby go skłonił do uczest­nictwa w pogrzebie. To już załatwione: musimy tylko przesłać wiadomość na plebanię, o której godzinie i w jakim miejscu odbędzie się ceremonia.

- Pastor Bradford nie odmówił udziału w pogrzebie Tess?

- Nie starczyło mu odwagi!... Dudley potrafi być groźny, gdy walczy o coś, na czym mu bardzo zależy.

- Tak, zauważyłem to dzisiaj... A poza tym zacny proboszcz nie ośmieli się zadrzeć z lordem Rothem i jego marnotrawnym bratem!... Słuchaj, nie życzę so­bie nad grobem nikogo prócz ciebie, Beth i Dudleya. Nikt inny nie znał Tess. Nie potrzeba jej łez fałszy­wego współczucia!...

- Będzie, jak chcesz, braciszku. - Alex odchylił się na oparcie fotela i założył nogę na nogę. - A teraz: co z dzieckiem? Pomyślałeś już o tym?... Jeśli nie, mam dla ciebie pewną propozycję.

- Może to cię zdziwi, ale pomyślałem i o dziecku. Wiem dokładnie, czego bym sobie życzył dla tego ma­leństwa. Gdyby tu została, nie miałaby żadnych szans. A ja sam nie uporałbym się z obowiązkami ojca... zwłasz­cza że nie mogę liczyć na kobiecą pomoc. Przecież nie ożenię się tylko po to, by zapewnić temu dziecku mat­kę!... Chcę, żebyście zabrali małą ze sobą do Surrey. Chcę, żebyście - ty i Beth - wychowali ją jak własne dziecko.

Alex wyprostował nogi i pochylił się ku bratu.

- Wyobraź sobie, że zamierzaliśmy oboje z Beth za­proponować ci dokładnie to samo!... Ale czy napraw­dę tego chcesz, Zach? To przecież twoje rodzone dziecko... w dodatku dziecko Tess!

- Tym bardziej pragnę dla jej córki wszystkiego, co najlepsze! Tess ominęło w życiu tyle dobrego, otoczo­na była taką pogardą z racji swego pochodzenia... cze­goś, co nie zależało przecież od niej!... Victoria musi mieć wszelkie szanse, których jej matka nie miała!

- Victoria?...

- Chciałbym, żeby tak właśnie miała na imię... Za­wsze mi się podobało. Nie masz nic przeciwko temu?

- Niech będzie Victoria - pospiesznie zgodził się Alex.

- Ale jak zdołamy zataić jej pochodzenie?... Przy­znam, że nie mam pojęcia, jak to zrobić!...

- Beth obmyśliła sposób, który być może przypad­nie ci do gustu - zaczął ostrożnie Alex. - Posłuchaj, bra­ciszku. - I przedstawił zwięźle plan Beth. Oświadczą wszem i wobec, że dziecko umarło i że znajduje się ra­zem z Tess w zabitej gwoździami trumnie. Potem Alex zabierze Beth (a po cichu i Victorię) w wyjątkowo długą podróż poślubną do Włoch. Kiedy wrócą do Surrey i odnowią kontakty towarzyskie, wszyscy będą prze­konani, że to ich dziecko.

- Nawet proboszcz nie może dowiedzieć się praw­dy! Zapewnimy go, że dziecko również zmarło - do­dał Zach.

- Chcesz wziąć to na swoje sumienie, bracie? Okła­mywanie własnego proboszcza to z pewnością nieba­gatelny grzech!...

- Żeby zapewnić Victorii szczęśliwsze życie, niż miała Tess, gotów jestem okłamać samego króla!

- Pewnie i do tego dojdzie: przecież Beth i ja przed­stawimy Victorię u dworu jako naszą córkę, kiedy ma­ła dorośnie... - głośno rozmyślał Alex.

Zach wzruszył ramionami.

- Już ci powiedziałem, że wcale mnie to nie wzru­sza!... Chcę, żeby Victoria miała wszystko, co powin­na mieć jej matka! Chcę, żeby miała wszystko, czego Tess sobie dla niej życzyła!

- Czy sądzisz, że Tess byłaby rada z tego, że córecz­ka będzie się wychowywać z dala od swego ojca?... Pe­wien jestem, że ponad wszystko pragnęłaby dla Victo­rii nie bogactwa, nie wysokiej pozycji towarzyskiej, ale szczęśliwej i kochającej ją rodziny. Teraz o tym nie myślisz, Zach, ale kiedyś, w przyszłości, ożenisz się. Victoria będzie miała braci i siostrzyczki...

- Nigdy się nie ożenię! A choćby nawet do tego do­szło, zawsze istniałaby przepaść między Victorią i jej rodzeństwem... Jeśli nawet nie z winy mojej żony, to inni już by się o to postarali!... Poza tym mam szcze­ry zamiar być dla Victorii kochającym stryjkiem Zacharym i odwiedzać ją regularnie w Ockley Hall. Zgo­dzicie się na to, prawda?...

- Sprawiłbyś nam wielki zawód, gdyby ci na tym nie zależało, braciszku. - Ręka Zacha spoczywała na porę­czy fotela. Alex wyciągnął ramię i nakrył dłonią rękę brata. Zachary odwrócił ją wnętrzem do góry i palce braci splotły się w mocnym uścisku. - O Boże, Zach!... - wykrztusił Alex. - Myślałem, że znowu cię straciłem...

- Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz, bracie! - od­parł Zachary niby to żartobliwie, lecz głos dławiło mu wzruszenie. - Nie uwolnimy się jeden od drugiego aż do końca życia!...

- ... A Beth?... Jeśli wybaczyłeś mnie, to - na litość boską - pojednaj się i z nią! - odważył się poprosić Alex.

Twarz Zacha na sekundę spochmurniała, zaraz jed­nak rzekł:

- Zawsze kochałem Beth i będę ją kochał do śmier­ci. Chyba teraz o wiele lepiej rozumiem swoje uczucia do niej. Życzę jej z całego serca wiele, wiele szczęścia.

- Możesz jej to sam powiedzieć? - spytał Alex. - Tak.

- Beth czeka w swoim pokoju na wynik naszej roz­mowy. Czy mam iść po nią? A może wolisz odłożyć tę rozmowę do jutra?...

Zach cicho westchnął.

- Nie. Chcę się pogodzić z Beth jeszcze dziś. Brat miał już wyjść, ale Zachary zatrzymał go.

- Przynieś także malutką. Niech na nią popatrzę, nim ją zabierzecie.

Alex skinął głową i opuścił pokój. Po chwili wrócił z Beth i z dzieckiem. Przez ten czas Zach wziął się w garść: oświetlił przyzwoicie pokój i doprowadził do jakiego takiego ładu swoje ubranie i czuprynę. Wsparł się ramieniem o gzyms kominka i powitał wchodzą­cych z nieco sztuczną swobodą. Alex odgadł, że w ser­cu brata kotłują się sprzeczne, bolesne uczucia i myśli. Spojrzenie Zacha pobiegło najpierw ku Beth, potem zatrzymało się na zawiniątku, które tuliła w objęciach. Beth czuła się wyraźnie nieswojo w obecności Zacha; zdarzyło się to po raz pierwszy w ciągu ich długoletniej przyjaźni!... Ale tyle się między nimi zmieniło... Alex z pewnej odległości przyglądał się, jak dziewczyna pod­chodzi wolno do Zacha, ten zaś wpatruje się w ludzką kruszynę, owiniętą we flanelę i przytuloną do piersi Beth.

- Jak się masz, Zach...

Mężczyzna oderwał wzrok od niemowlęcia i popa­trzył w oczy dziewczyny, pełne niemego błagania. Nie wypowiedzieli ani słowa, nie wykonali najdrobniejsze­go nawet gestu, ale czuli, że przepływa między nimi fala pojednania i miłości.

- Jak się masz, Beth. - Zachary odsunął się od ko­minka i podszedł bliżej; znów był wpatrzony w dziec­ko. - Co my tu mamy?...

Beth uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce z małą.

- Może chcesz ją potrzymać?

Zach zawahał się; na jego twarzy odbiła się niewysłowiona boleść.

- Chyba lepiej nie.

- A to czemu? Niech się przyzwyczai do uścisków stryjka Zacha! Mam przeczucie, że będzie ją ogromnie rozpieszczał... przy każdej okazji!

Kąciki ust mężczyzny wygięły się w niepewnym uśmiechu. Rzucił Beth spojrzenie pełne wdzięczności; potem powoli, bardzo ostrożnie i nieśmiało wziął dziecko na ręce.

Alex czuł, że długo nie zapomni tego widoku! Zach, ponad sześciostopowy olbrzym, został całkowicie ujarzmiony, kompletnie zawojowany przez malutką istotkę, nie ważącą nawet pięciu funtów!... On sam w tymże momencie - ze względu na Zacha, Tess oraz Victorię - oddał na zawsze wielką część swego serca córeczce brata. Ofiarował jej przy tym ze szczerą chę­cią: swoje nazwisko i opiekę, i rodzicielską miłość.

Napotkawszy wzrok Beth, zrozumiał, że przeżywa to samo co on i przepełniła go radość.

W środku nocy Dudley zawiózł dziecko do małej chatki na wrzosowisku (w odwrotnym kierunku niż St. Teath). Czekała tam już mamką i druga, polecona przez Sadie kobieta, która miała się opiekować dzieckiem, do chwili gdy Alex i Beth zgłoszą się po małą w drodze do Dover; skąd udadzą się do Włoch. Obie kobiety opła­cono sowicie, zobowiązując, by nikomu nie pisnęły ani słowa. Cała służba w Pencarrow - z wyjątkiem, ma się rozumieć, Sadie i Dudleya - dowiedziała się następne­go ranka, że dziecko zmarło w nocy i leży w ramionach swej matki, w zamkniętej już trumnie.

Kłamstwo miało wszelkie cechy prawdopodobień­stwa i uwierzono w nie bez trudu. Co tu gadać: dziec­ko urodziło się o dwa miesiące za wcześnie! Beth nie opuszczał strach, że malutka może nagle umrzeć z by­le powodu, mimo iż wydawała się całkiem krzepka. Ale z Victorii był twardy zawodnik: uparła się żyć!... Beth dziękowała za to Bogu.

Zach przypiął broszkę z kameą do stanika Tess i rzu­ciwszy ostatnie, pełne bólu i skruchy spojrzenie na jej wciąż jeszcze piękną twarz, polecił Dudleyowi przybić wieko trumny. Choć wolałby zostawić ją otwartą i do ostatniej chwili wpatrywać się w ukochaną, obawiał się, że ktoś ze służących może zajrzeć do salonu i zauwa­żyć, że obok zmarłej nie ma niemowlęcia.

Należało przekonać wszystkich: proboszcza, całą służbę, każdego, kto z drugiej ręki dowiedział się o tra­gedii, że dziecko Tess zmarło i zostało pochowane wraz z matką. Tylko wówczas mógł się powieść plan uwolnienia Victorii od smutnych konsekwencji jej pochodzenia. Jedynie jako córka Beth i Alexa będzie miała szanse na normalne życie: bez etykietki „owoc grzechu”, „z niepra­wego łoża” bądź innych, znacznie mniej delikatnych epi­tetów, którymi obrzucano nieślubne dzieci.

Spotkawszy się rano z Alexem i Dudleyem w salo­nie, Beth stwierdziła, że jak dotąd wszystko idzie jak po maśle. Proboszcz zjawił się punktualnie o dziewią­tej; jak można się było spodziewać, odniósł się z led­wie maskowaną odrazą do nieszczęsnego, grzesznego żywota Tess, a usłyszawszy o zgonie dziecka, pokiwał tylko głową i zaciął wargi w iście faryzejskim poczu­ciu własnej wyższości.

- Nieszczęsne, zgubione dusze! - wyrzekł z namasz­czeniem; najwyraźniej sądził, że Tess i jej dziecko do­stały od życia to, co im się słusznie należało.

Beth dziękowała Bogu, że Zacha nie było w salonie i nie słyszał świątobliwego westchnienia proboszcza. Zachary jednak pojawił się dopiero w chwili, gdy trumnę wynoszono przez frontowe drzwi.

Beth i Alex szli po obu jego stronach, trzymając go pod ręce. Spoglądali przy tym często na siebie oczy­ma pełnymi miłości, bólu i nadziei.

Idący tuż za nimi (obok proboszcza) Dudley do­słownie walił się z nóg, potwornie zmęczony wypeł­nianiem rozlicznych obowiązków, które ochoczo brał na swe barki. A obarczał się nimi z różnych względów: większość zadań była sekretna i nie można było po­wierzać ich niewtajemniczonym; wszystko, co Dudley czynił, było dziełem miłości, więc nie życzył sobie wcale, by go ktoś wyręczał; a poza tym był z natury perfekcjonistą i żywił przekonanie, że nikt nie wyko­na lepiej niż on żadnej pracy, zwłaszcza jeśli wiązała się bezpośrednio z Tess. Toteż na twarzy kamerdynera wyraźnie odbijało się napięcie, trudy bezsennej no­cy i cierpienia zbyt wrażliwego serca.

Elizabeth włożyła tę samą suknię z czarnej bombazyny, w którą ubrała się na pogrzeb Chestera Hayle'a; w tym właśnie stroju spotkała się po raz pierw­szy z Alexem. Tamten dzień okazał się dla niej prze­łomowy: skończyło się jej stare życie, a rozpoczęło nowe. Zach i Alex także byli w czerni, podobnie jak Dudley. Beth nie znosiła tej posępnej barwy i począt­kowo zamierzała namówić wszystkich, by włożyli jaś­niejsze stroje: była przekonana, że Tess bardziej ucie­szy kolorowy orszak za jej trumną niż to mroczne grono żałobników. Potem jednak uświadomiła sobie, że w tym wypadku należy ściśle przestrzegać zasad dotyczących tradycyjnych sposobów okazywania sza­cunku; proboszcz gotów jeszcze pomyśleć, że według nich Tess nie była godna przyzwoitego pogrzebu!

Posuwali się wzdłuż muru, otaczającego ogród wa­rzywny, i kratek z rozpiętymi na nich owocowymi drzewkami; minęli strzyżony żywopłot po obu stro­nach wyłożonej kamykami ścieżki i rozkwiecone klomby, pełne wszelkiego rodzaju goździków: białych ze szkarłatnym brzeżkiem, różowych i czerwonych, a także tych o mocnym, korzennym zapachu. Kiedy dotarli do okratowanej furtki, prowadzącej na rodzin­ny cmentarz położony wokół niewielkiej kaplicy, Zach zatrzymał się i wysunął ręce z uścisku Beth i Alexa. Z kratek furtki zwisały bujne pędy kapryfolium.

Zachary starannie wybrał trzy najpiękniejsze gałązki i ułożywszy z nich bukiecik, związał go wyciągniętą z kieszeni kremową wstążką, zdecydowanie przesu­wając kokardę w prawo. Beth znała symbolikę takich bukietów, Zach kiedyś opowiedział jej o tym. Kokarda z prawej strony była komplementem dla osoby obdarowanej: mówiła, że jest ona słodka jak kwiat kapryfoliurn.

Zachary szedł dalej sam. Beth i Alex, przytuleni do siebie, pozostali nieco w tyle. Ból utraconej miłości, który objawił się im z taką wyrazistością w ten jasny, upalny sierpniowy ranek, sprawił, że ich wzajemna, szczęśliwa miłość wydała się obojgu jeszcze cenniej­szym skarbem.

Potem wszyscy zebrali się wokół grobu, wykopane­go w cieniu wysokiego kasztanowca. Woń żyznej kornwalijskiej ziemi wypełniła nozdrza Beth, przypo­minając o naturalnej więzi każdego człowieka z zie­mią - za życia i po śmierci.

Służący, którzy nieśli trumnę Tess, zamierzali już spuścić ją do grobu, gdy Zach podszedł do niej i na drewnianym wieku położył bukiecik kapryfoliurn. Stał tak przez chwilę, gładząc delikatnie palcami cien­kie łodyżki; z jego twarzy wyzierała z trudem hamo­wana rozpacz. Następnie wrócił na poprzednie miej­sce obok Alexa.

Wiejący od wrzosowiska wiatr poruszał wstążkami prostego, czarnego czepka Beth i szarpał brzeg jej spódnicy. W powietrzu unosiła się woń kapryfoliurn. Służący, opuściwszy trumnę do grobu, cofnęli się. Gdy odeszli do domu, proboszcz otworzył modlitewnik. Zaczął recytować, nie patrząc nawet na tekst.

- Wyzwoliłeś, o Panie, naszą siostrę, Mary Teresę Kenpenny, i jej bezimienne dziecię, z niedoli tego grzesznego świata. Życie ludzkie jest jako trawa lub kwiat polny. Gdy wicher na nie powieje, giną i na­wet ślad nie zostaje po nich. Ale łaska naszego Pana trwa na wieki i dzięki niej trwać będą ci, którzy się Go boją, mocno trzymają się swej wiary, rozważają Jego przykazania i wypełniają je.

Donośny głos pastora Bradforda rozbrzmiewał w powietrzu, a ptaki wesoło śpiewały, niczym chór wznoszący radosne hymny. W tym momencie myśli Beth wzniosły się ku niebu: modliła się żarliwie, by miłosierny Bóg przyjął do siebie Tess.

- Pan przygotował nam miejsce w niebie, a Jego wła­dza rozciąga się nad nami wszystkimi. Kiedy więc spodo­bało się Bogu Wszechmocnemu w Jego łasce powołać do siebie dusze naszej siostry, Mary Teresy Kenpenny, i jej bezimiennego dziecka, powierzamy ich ciała ziemi.

Henry - jedyny ze służących, któremu pozwolono uczestniczyć w pogrzebie - zgarnął na łopatę nieco ziemi i rzucił ją na trumnę Tess.

- Proch do prochu, popiół do popiołu. Oddajemy cię ziemi w pewnej i niezmiennej nadziei zmartwych­wstania i życia wiecznego w Panu naszym, Jezusie Chrystusie. On to przemieni nasze grzeszne ciała na obraz Swego ciała uwielbionego. Stanie się tak zgod­nie z Jego niezłomną wolą, gdyż zdolen jest dokonać wszystkiego w Swojej wszechmocy.

Odprawiwszy modły, proboszcz oddalił się z pośpie­chem. Wkrótce poszli w jego ślady wszyscy prócz Za­cha i Henry'ego: ten ostatni miał dokończyć dzieła, któ­re rozpoczął, sypiąc na trumnę pierwszą łopatę ziemi.

- Chodź z nami, Henry - zawołał Alex od furtki. - Zostawmy pana Wickhama samego. Później tu wró­cisz i zakończysz swą pracę.

Henry posłuchał rozkazu i wszyscy skierowali się w stronę domu. Zdążyli jednak oddalić się od furtki zaledwie o kilka kroków, gdy ze zdziwieniem do­strzegli zbliżającą się ku nim panią Tavistock wraz z Gabby. Starsza dama miała niepewną minę i była wyraźnie zakłopotana, dziewczynka jednak trzymała matkę z całej siły za rękę i niemal wlokła ją za sobą.

- Ogromnie mi przykro - zaczęła się natychmiast usprawiedliwiać pani Tavistock. - Wiem, że Zachary nie życzył sobie, byśmy z Gabby uczestniczyły w po­grzebie... Ale skoro tylko Gabby dostrzegła odjeżdża­jącego proboszcza, uparła się, że teraz już możemy tu przyjść, bo ceremonia się skończyła. Zupełnie nie ro­zumiem, czemu jej tak na tym zależy!... Dziecko chy­ba nie orientuje się, co to wszystko znaczy, ale tak na­legała, że całkiem straciłam głowę...

- Chcę do Zacha - oświadczyła stanowczo Gabby. - Jest bardzo smutny i muszę go pocieszyć.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł, Gabby - zaopo­nowała Beth. - Czasem ludzie wolą być sami, zwłasz­cza gdy jest im bardzo smutno.

- Ale ja mu na pewno pomogę! - przekonywała ją Gabby, patrząc wzrokiem tak błagalnym, że zmięk­czyłby najtwardsze serce w całej Kornwalii. - Teraz, kiedy wychodzisz za lorda Rotha, ja będę najbliższą przyjaciółką Zacha. Proszę cię, Beth!...

Po chwili namysłu siostra skinieniem głowy wyrazi­ła zgodę. Gabby skoczyła naprzód, minęła cmentarną furtkę i znalazła się u boku Zacha. Beth pomyślała, że jeśli Zachowi będzie ciążyć obecność dziewczynki, pod jakimś pretekstem odeśle ją do domu. Obserwowała więc siostrzyczkę, która stała, wpatrując się w twarz Zachary'ego. Był tak pogrążony w bólu, że nie wie­dział, co się dzieje wokół niego. Kiedy jednak Gabby wsunęła swą łapkę w jego rękę, spojrzał na nią i Beth z ulgą dostrzegła, że jego ściągnięta bólem twarz zła­godniała. Dotknął policzka Gabby i objąwszy dziew­czynkę ramieniem, przytulił ją mocno do siebie.

- Gabby ma na niego dobry wpływ - zauważył Alex.

- A on na nią - przytaknęła Beth. - Może kiedyś to dziecko uleczy serce Zacha?...

18

Wiosna 1822 roku pozostanie na zawsze w pamię­ci mieszkańców włoskiej wioski Positano jako wyjąt­kowo ciepła i łagodna. Pewnego pięknego, kwietnio­wego poranka Dudley obserwował z werandy Beth i Alexa, przechadzających się po plaży ramię w ramię i podziwiających błyski słońca na szafirowych wodach Zatoki Salerno. Cień biegł nad samym morzem, pło­szył nisko polatujące mewy i gonił spienione fale, ude­rzające z cichym pluskiem o piaszczysty brzeg.

Beth ubrana była w ciemnoróżową muślinową suk­nię, rozpuszczone włosy spływały jej swobodnie po plecach; w ręku trzymała koronkową parasolkę, by osłonić od gorącego włoskiego słońca skłonny do po­krywania się piegami nosek. Alex miał na sobie wiśnio­we spodnie i rozpiętą przy szyi białą, luźną koszulę, której szerokie rękawy wydymały się lekko na wietrze.

Stanowili idealny obraz małżeńskiej miłości, kiedy pochyliwszy ku sobie ciemne głowy, prowadzili cichą rozmowę. Uśmiech zadowolenia malujący się na twa­rzy jego lordowskiej mości dobitnie świadczył o tym, jak miła mu jest bliskość wspierającej się lekko na nim żony. Poruszali się swobodnie i z wdziękiem, i nicze­go nie brakowało im do szczęścia.

Choć Dudleyowi przykro było zakłócać państwu poranną przechadzkę, postanowił jednak przyciągnąć ich uwagę.

- Milordzie!... Milady!... - wrzeszczał, wymachując ramionami, aż wreszcie Beth odwróciła się, dostrzegła je­go naglące gesty i szepnęła coś mężowi. Teraz już oboje patrzyli w stronę kamerdynera. Alex nie wyglądał na zbytnio uradowanego, ale mimo to małżonkowie zawró­cili i zaczęli piąć się po stopniach wiodących do willi.

- Dudley, jeśli znowu przerwałeś nam uroczy spacer dla jakiegoś głupstwa... tak samo jak wczoraj... (Może sobie przypominasz?), to się strzeż! - Lord Roth posa­dził żonę na wygodnym krześle, przy stole zastawio­nym kruchą porcelaną i talerzykami pełnymi ciastek i kandyzowanych owoców. Pośrodku stał w kryształo­wym wazonie bukiet jaskrawoczerwonych maków. Cień przyłączył się do towarzystwa i wyciągnął się w słońcu na najwyższym z kamiennych stopni.

- Milordzie - zaczął niezwykle napuszonym tonem kamerdyner - zdaję sobie sprawę z tego, że zakłócając panu miły odpoczynek drugi dzień z rzędu, wpisałem się na zawsze do czarnej księgi. Jednakże dziś mam coś niezwykle ważnego do zakomunikowania, tuszę więc, że uzyskam przebaczenie.

Beth zachichotała, sięgając po bułeczkę i konfitury.

- Nie drocz się z nami, Dudley! Zakładam, że owa ważna wiadomość dotyczy niani Torie?

- Czyżby panna Brynne znów kąpała dziecko w... jak to się wyraziłeś?... lodowatej wodzie? - wycedził Alex.

Kamerdyner zmarszczył brwi.

- Mam nadzieję, że nie, milordzie. Być może jednak lepiej będzie, jeśli zajrzę za chwilę do dziecinnego po­koju i upewnię się. Dziękuję, milordzie, że zechciał mi pan o tym przypomnieć.

Alex przyciągnął sobie krzesło i usiadł obok żony. Przesunął lekko dłonią po jej udzie i objął jej kolano. Dudley udawał, że tego nie dostrzega. Cóż, do tej po­ry zdążył już przywyknąć do demonstracyjnego okazywania sobie uczuć przez tę parę!... Szczerze mówiąc, miło mu było widzieć dwoje ludzi aż tak zakochanych w sobie. Teraz jednak nie miał czasu na sentymental­ne rozważania.

- Nie masz mi za co dziękować, Dudley. Jestem pe­wien, że i bez mego przypomnienia sprawdziłbyś tem­peraturę wody w wanience Torie - odparł sucho lord Roth; jednakże jego złość na kamerdynera rozwiała się pod wpływem promiennego uśmiechu żony. - Ale oświeć nas, proszę, jaką to zbrodnię popełniła tym ra­zem panna Brynne?

- Istotnie, chciałbym zawiadomić państwa o czymś, co dotyczy panny Brynne - przyznał Dudley. - W tej chwili jednak mam inną nowinę, o wiele ważniejszą.

Alex uniósł brew.

- Tam do licha! Cóż może być dla ciebie ważniej­sze niż dobro złotego elfa, który przyfrunął z krainy wróżek, by wychowywać się wśród zwykłych śmier­telników?...

- Sama jestem ciekawa - wtrąciła Beth, zlizując kro­pelkę konfitur z palca. Alex przyglądał się temu z ży­wym zainteresowaniem.

- Przyszedł list z Anglii, milady - oświadczył Dud­ley i jego własne podniecenie wzrosło jeszcze na myśl o przypuszczalnej reakcji państwa.

Beth cała się zamieniła w słuch, mimo iż przebiega­ły jej po ciele dreszczyki podniecenia; wystarczyło jed­no zachwycone spojrzenie męża i dotyk jego cieplej ręki na kolanie... Nacisk palców Alexa nieco się nasi­lił: widać i na nim słowa służącego zrobiły wrażenie!

- Z Brookmoor? - spytał. Dudley potrząsnął głową.

- A zatem z Pencarrow?

- Tak jest, milordzie - odparł Dudley i prychnąwszy pogardliwie, dodał: - Nie sądzi pan chyba, że narobiłbym tyle zamieszania, gdyby przyszedł list od pańskiego ad­wokata, rządcy albo nawet przemiłej cioci Sophrony?... Beth klasnęła w dłonie z radości.

- List od Zacha! Widzisz, Alex, mówiłam ci, że to tylko kwestia czasu! Wiedziałam, że w końcu napi­sze!... Musiał się po prostu otrząsnąć z rozpaczy.

Oczy Alexa błysnęły radością.

- Minęło już dziewięć miesięcy: najwyższy czas, że­by napisał! Już mi się sprzykrzyło wysłuchiwać nowin o własnym bracie od obcych ludzi. Pół życia straciłem, oczekując nadaremnie, że ten hukaj, mój braciszek, wreszcie się odezwie! No, gdzie ten list?

Kamerdyner z satysfakcją wyciągnął ukrywaną do­tąd za plecami epistołę i podał ją swemu panu. Ten chwycił list, otworzył kopertę i rozwinął cienki arku­sik, pokryty drobnym, starannym pismem.

- Niezbyt się rozpisał - zauważył, spoglądając z pewnym niepokojem na pojedynczą kartkę.

- Ale początek zachęcający! - zaoponowała Beth, za­glądając mężowi przez ramię. - Czytaj na głos!

Dudley przestępował z nogi na nogę.

- Może lepiej zostawię państwa samych?...

- Ależ zostań, Dudley! - odparł Alex. - Wyraźnie masz na to ochotę, a chyba nikt inny nie ma większe­go prawa wysłuchać tego listu. Siadaj i nie wierć się!

Służący ochoczo spełnił polecenie: usiadł przy stole, opierając piegowatą brodę na piegowatych pięściach. Alex zaczął czytać.

Drogi bracie, kochana siostrzyczko!

Mam nadzieję, że wybaczycie moje długie milcze­nie. Nie żyło mi się łatwo przez ostatnich kilka mie­sięcy. Najtrudniej zaś było stanąć twarzą w twarz z samym sobą, przekonać się, w jak opłakanym sta­nie znajduje się moje „ja „! Karciliście mnie już przed­tem za niepotrzebne rozwodzenie się nad własnymi grzechami, więc nie będę was tym zanudzał. Wystar­czy chyba, że powiem, iż co prawda nie mam żad­nych nadziei na doskonałość, ale staram się być bar­dziej wrażliwym, odpowiedzialnym i porządnym człowiekiem.

Ciągle mi brak Tess. To stanowczo zbyt słabe określenie: ból, który czułem i czuję nadal, jest bardzo trudny do zniesienia. Wiosna zawitała na wrzosowis­ka, znów kwitnie kapryfolium... a jego zapach jest równie słodki jak duszyczka Tess.

Ale nie wdawajmy się w chorobliwe rozważania. Mo­żecie się nie obawiać: nie stałem się odludkiem! Mam dużo roboty przy zarządzaniu majątkiem, a mama Beth dba o to, by sąsiedzi zapraszali mnie na obiady, spotka­nia towarzyskie wieczory muzyczne.... Wszystko wska­zuje na to, że moje niedawno ujawnione występki nie zniechęciły zapobiegliwych mamuś ani ich słodkich, wdzięczących się córeczek: nabrałem nawet w ich oczach jakiegoś diabolicznego uroku!... Tego rodzaju atencje przyprawiają mnie o mdłości, ale chyba będę musiał to znosić, póki skandal nie ucichnie. Przynaj­mniej obracam się wśród ludzi - a to stanowczo lepsze od ponurych rozważań w samotności.

Jeśli już mowa o ponurych myślach, to Gabby naj­bardziej ze wszystkich dba o to, bym się nimi nie za­dręczał: to uparte dziecko prawie codziennie przyjeż­dża do Pencarrow i gawędzimy sobie godzinkę albo i dwie. Gabby to - jak niegdyś Beth - prawdziwy pro­myk słońca na moim przeważnie pochmurnym niebie.

Wdzięczny jestem wam obojgu za. wasze listy. Były dla mnie pociechą i radością: dzięki nim dowiadywałem się na bieżąco o niezwykłych postępach Torie*14. Jeśli w wa­szych słowach nie ma przesady i mała jest rzeczywiście ta­kim cudownym odmieńcem, to pieszczotliwe miano, ja­kie jej nadaliście, pasuje jak ulał! Uściskajcie ją i dajcie jej buziaka od stryjka Zachary ego! Zapewnijcie też Dudleys, że nie mam mu wcale za złe, iż tak uparcie wtyka nos we wszystko, co dotyczy Torie. Tess z pewnością ogromnie by się cieszyła, że poświęca tyle uwagi jej dziecku.

Starczy na dziś. Nie jestem najlepszym korespon­dentem, ale postaram się w przyszłości poprawić. Chciałem po prostu powiedzieć wam, jak bardzo so­bie cenię waszą miłość i przyjaźń. Codziennie proszę Boga, by wam błogosławił.

Zawsze wasz Zachary

- Cóż, sytuacja nie przedstawia się tak różowo, jak­bym sobie życzył - powiedział Alex z westchnieniem, składając list.

- Ale ze słów pana Zacha wyraźnie wynika, że wró­cił do równowagi na tyle, na ile to możliwe w jego po­łożeniu - zauważył Dudley. - Mam doprawdy wraże­nie, że powoli odzyskuje spokój ducha.

- Dudley ma słuszność - dodała łagodnym tonem Beth. - Gdyby Zach zbyt nagle wydobył się z depre­sji, zaskoczyłoby mnie to i zlękłabym się, że usiłuje za wszelką cenę ukryć swe rany, zamiast pozwolić, by spokojnie się zabliźniły. Na to trzeba czasu!

- Jedno dobre: jak widać, Zach nie żałuje swojej de­cyzji co do Torie - powiedział Alex. - Trochę się tego obawiałem.

- Ja też - przyznała Beth. - Przyzwyczaiłam się już do myśli, że Torie jest moja. - Położyła rękę na ramie­niu męża. - Nasza. Nie zniosłabym chyba, gdyby przyszło nam ją oddać... nawet Zachowi!

- Nigdy do tego nie dojdzie, milady - stwierdził z prze­konaniem Dudley. - Pan Zach pragnie dla dziecka wszystkiego, co najlepsze... A wszystko, co znajduje się pod tym dachem, jest z pewnością najlepsze dla Torie.

- Z wyjątkiem panny Brynne? - droczył się z nim Alex.

- Przypomniał mi pan o czymś, milordzie - odparł ka­merdyner; wstał z wyrazem urażonej dumy na twarzy. Z taką miną meldował zawsze o jakichś niedociągnię­ciach personelu. - Nigdy państwo w to nie uwierzą, ale czuję się w obowiązku donieść o tym... choćby to miało doprowadzić do zwolnienia z pracy panny Brynne...

- Wyobrażam sobie, jakbyś nad tym ubolewał - wtrącił lord Roth, mrugając ukradkiem do żony i łu­dząc się, że służący tego nie widzi.

- Zechce pan łaskawie, milordzie, powstrzymać się od drwin - odparł Dudley z miną męczennika. - Ta sprawa doprawdy mnie niepokoi.

Beth wyciągnęła rękę i zanurzyła palce w gęstych włosach przykrywających szyję Alexa. Od przyjazdu do Włoch rzadziej je strzygł i opadały mu teraz kę­dzierzawą falą na kołnierz. Beth była zachwycona no­wą fryzurą męża.

- Powiedz, o co chodzi, Dudley - zachęciła kamer­dynera, starając się okazać mu zainteresowanie, na którym tak mu zależało; była jednak pewna, że powodowany ślepą miłością do Torie służący niepo­trzebnie się przejął jakimś głupstwem.

- Panna Brynne ośmieliła się karmić dziecko... - Du­dley zrobił pauzę dla większego efektu - ...rybą!

Ku ogromnemu rozczarowaniu narratora ta hiobo­wa wieść bynajmniej nie wstrząsnęła jego słuchacza­mi. Lady Roth nadal przebierała palcami we włosach męża, co - zdaniem Dudleya - sprowadzało do zera zdolności do racjonalnego myślenia milorda. Po chwi­li odezwała się całkiem spokojnie:

- Sądzisz, że to nieodpowiednie dla dziecka? Trud­no mi uwierzyć, by panna Brynne karmiła Torie czymś, co mogłoby jej zaszkodzić. A ty co o tym myś­lisz, Alex?

Dudley obrzucił swego chlebodawcę sceptycznym spojrzeniem. Nie ulegało wątpliwości, o czym w tej chwili myśli jego lordowska mość! Nie miało to nic wspólnego z rybami, małymi dziećmi ani niekompe­tentnymi niańkami.

- Myślę, że Torie ma doskonały apetyt i najzdrow­szy w świecie żołądek - odezwał się wreszcie Alex, wpatrując się w żonę, a nie w bawiącego się w niańkę kamerdynera. - O ile mnie pamięć nie myli, panna Brynne nigdy nie dała Torie jedzenia, którego dziecko nie zdołałoby strawić!

Dudley westchnął niemal z rozpaczą.

- Torie ma zaledwie dziewięć miesięcy! Może i sma­kują jej te urozmaicenia, ale z wieloletniego doświad­czenia wiem, że dzieci poniżej dwóch lat nie trawią ryb!

Beth delikatnie otarła usta serwetką i uśmiechnęła się do służącego. Na jej zaróżowionym prawym po­liczku pojawił się dołeczek.

- Przyznasz jednak, że Torie to wyjątkowe dziecko; nie można jej stawiać na jednym poziomie z innymi, przeciętnymi maluchami.

Dudley wiedział, że Beth z premedytacją wykorzystuje jego niezachwiane przekonanie o wrodzonym geniu­szu Torie... a jednak jej taktyka odniosła skutek. Torie naprawdę była wyjątkowym dzieckiem! Cały jej rozwój dobitnie o tym świadczył. To przechodziło najśmielsze oczekiwania: choć była wcześniakiem, zaczęła się uśmie­chać, przewracać na brzuszek, siadać i raczkować znacz­nie wcześniej niż jakiekolwiek w pełni donoszone dziec­ko. W wieku dziewięciu miesięcy chodziła już, choć ta­kie z niej maleństwo!... Była niezwykle inteligentna, a spożywanie ryb rzeczywiście dobrze wpływa na rozwój mózgu...

- Jeśli pan Dudley znów opowiada jakieś niestwo­rzone historie na mój temat - odezwał się od wycho­dzącego na werandę francuskiego okna poirytowany kobiecy głos - to składam wymówienie!

Panna Brynne była wściekła. Czepek jej się prze­krzywił, siwe włosy wymknęły z upięcia, otaczając rozgorączkowaną, pyzatą twarz srebrzystą aureolą. Zdaniem Beth, niania do złudzenia przypominała wy­stępujące w wielu baśniach „chrzestne matki - wróżki”: była mięciutka, różowiutka i okrąglutka. A złotowło­se i bursztynowookie dziecko, które trzymała w ra­mionach, z pewnością było elfem, zwiewnym dziec­kiem wróżek, które przyfrunęło tu wprost z jednej z baśni Pye'a Thatchera.

Beth siadła wygodnie, by obserwować słowny poje­dynek Dudleya i panny Brynne. Takie starcia zdarzały się co dnia i były ogromnie zabawne. Oboje niezmier­nie kochali Torie, ale każde z nich miało własne zdanie na temat tego, co jest dla dziecka najlepsze. Torie roz­kwitała w cieple ich miłości, czując widocznie jakimś szóstym zmysłem, że ich wieczne kłótnie nie mają zna­czenia i że żadne z nich nie wyrządzi jej nigdy krzyw­dy. Beth poczuła, że ręka Alexa sunie po oparciu jej krzesła; długie palce męża musnęły jej ramię. Takie lek­kie dotknięcie - delikatne, przelotne... a wciąż tak samo podniecające, jak za pierwszym razem!

- Byłbym zachwycony, gdyby pani rzeczywiście złożyła wymówienie, panno Brynne! - stwierdził sztywno kamerdyner. - Karmić dziecko rybą... Też po­mysł! - prychnął pogardliwie.

- Wydaje się panu, panie Dudley, że zjadł pan wszyst­kie rozumy, co? - odcięła się panna Brynne. - Ryba jest bardzo zdrowa dla takich krzepkich dzieci jak Torie! Wiem o tym nie od dziś: to ja jestem niańką Torie, nie pan! Choć mam wrażenie, że stale pan o tym zapomina!

- Niania ma rację, Dudley. - Lord Roth wyciągnął ręce po dziecko, a panna Brynne podała mu je. Następ­nie okrąglutka niania skrzyżowała pulchne ręce i spoj­rzała wojowniczo na kamerdynera. - Choć twoje zain­teresowanie dzieckiem jest godne podziwu - ciągnął Alex - i ani lady Roth, ani ja nie mamy nic przeciwko temu, nie zapominaj, że nie jesteś niańką Torie! W ca­łym domu byłoby o wiele spokojniej, gdybyś nie wkra­czał ustawicznie w kompetencje panny Brynne.

- Interweniuję tylko wtedy, gdy dostrzegam jakieś niedopatrzenie - zapewnił z zimną krwią służący. - Tak się niestety składa, że są one na porządku dziennym.

- Też coś! - syknęła panna Brynne i twarz jej po­czerwieniała, przypominając dojrzały pomidor.

- Popatrz no, Alex! - wykrzyknęła Beth, dostrzegł­szy nagle coś, co powinno zainteresować wszystkich i położyć kres kłótni obu nianiek. - Torie wyrósł pierwszy ząbek!

Maleństwo o delikatnej buzi, ubrane w falbaniastą sukienkę i robione na drutach papucie, siedziało na ko­lanie Alexa, który podtrzymał je pod brzuszkiem i podpierał z tyłu. Panna Brynne zaczesała jedwabiste dziecinne włoski do góry, układając je w malowniczy pióropusz, który dziwnie przypominał koguci grze­bień. Torie wierzgała energicznie nóżkami i wymachi­wała rączkami; w jej szeroko uśmiechniętej buzi wi­dać było wyraźnie nowy ząb.

Panna Brynne i Dudley natychmiast zapomnieli o swej utarczce i pochylili nad buzią dziecka.

- Wspaniały okaz! - stwierdziła z dumą niania.

- Będzie miała olśniewające ząbki i podbije nimi kiedyś cały Londyn - poparł ją kamerdyner.

- To niewątpliwie zasługa odpowiedniej diety - za­uważyła niewinnie Beth.

Dudley wyprostował się i w zadumie powiódł pal­cami po brodzie.

- Co do tego miałbym pewne wątpliwości.

Panna Brynne wyprostowała się również, popatrzy­ła na służącego z góry (choć, prawdę mówiąc, musia­ła zadrzeć w tym celu głowę!) i wzięła się pod boki.

- Kiedy pan wreszcie przyzna, panie Dudley, że znam się wcale dobrze na wychowywaniu dzieci? Wyniańczyłam siedem córek i trzech synów lorda Fabbershama... i nikt z moich chlebodawców nie postawił mi nigdy najmniejszego zarzutu! A już z pewnością nie ośmielił się krytykować mnie nikt ze służby!

Tym razem Dudley poczerwieniał jak burak. Lord Roth przerwał tę wymianę zdań.

- Dudley, kiedy strawisz (wybacz mi ten słowny żarcik!) ostatnią kąśliwą uwagę panny Brynne, może byś zabrał Torie do dziecinnego pokoju? Trzeba jej zmienić pieluszkę.

- Z przyjemnością, milordzie - odparł heroicznie Dudley, posyłając niani mordercze spojrzenie. - Nikt mi nie zarzuci, że uchylam się od obowiązków, zrażo­ny jakimś tam niemiłym zapaszkiem! - Wziął Torie z kolan Alexa i usadowił ją w zagięciu jednego ramie­nia, podtrzymując drugim. - Chodź, kochaniątko - zaszczebiotał do dziecka. - Pora na kąpiołkę.

Panna Brynne wyszła w ślad za Dudleyem; na swych krótkich, pulchnych nóżkach z wysiłkiem do­trzymywała kroku długonogiemu towarzyszowi.

- Dobrze pan wie, panie Dudley - sapała - że woda do kąpieli powinna być letnia. Nigdy za gorąca!... I le­piej będzie, jeśli ja wykąpię Torie! Przy pańskim ką­paniu jeszcze by jej się woda dostała do uszek!...

Alex wybuchnął śmiechem.

- Zabawna z nich para!... Oboje świata nie widzą za dzieckiem. Nic dziwnego: ta mała czarownica podbija wszystkie serca! - Odwrócił się do Beth, a jego cygań­skie oczy zmrużyły się od uśmiechu. - Mam nadzieję, że drugie dziecko nie spowoduje żadnych komplika­cji... Torie przywykła do tego, że wszystko kręci się wo­kół niej, a będzie musiała dzielić się względami Dudleya i panny Brynne z nowym przybyszem...

- To mi o czymś przypomina! - odezwała się Beth, spoglądając kokieteryjnie, spod rzęs, na swego męża. - Minęło już dziewięć miesięcy od naszego ślubu: nasze dziecko zdążyło się już urodzić! - Przesunęła delikatnie palcem po szwie spodni Alexa, od kolana do połowy uda.

- Dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy, moja Beth - odparł zdławionym głosem, wpatrując się w nią jak w tęczę. - Nikt teraz nie będzie mógł powiedzieć, że Torie nie jest nasza! A kiedy za rok wrócimy do Anglii, ludzie z pewnością zauważą tylko, jaka jest malutka, a nie zwrócą uwagi na to, że jest nad wiek rozumna!...

- Gdyby to dostrzegli, powiemy po prostu, że jest wyjątkowo inteligentna - powiedziała Beth.

- Bo jest - przytaknął Alex.

- Ale miałam na myśli coś więcej, mój panie! - Beth pochyliła się ku mężowi i zaczęła go leciuteńko cało­wać w policzek, w brodę, a wreszcie w szyję. Aż za­drżała z radości, gdy wciągnął gwałtownie powietrze.

- Co takiego, moja Beth? - wykrztusił i objąwszy delikatnie żonę, posadził ją sobie na kolanach.

- Chyba już pora na drugie dziecko! - Beth przytu­liła się do męża.

Alex roześmiał się.

- Tak wcześnie? Wszyscy powiedzą, że nie mam dla ciebie litości! Nazwą mnie egoistycznym potworem, a na ciebie będą patrzyli ze współczuciem, jeśli wró­cimy z miodowego miesiąca po niespełna dwóch la­tach z dwójką dzieci!

Beth wsunęła rękę w wycięcie koszuli męża i przytknę­ła rozpostarte palce do jego gorącej, owłosionej piersi.

- Jestem całkiem pewna, że nie wzbudzę w nikim politowania! Raczej zazdrość we wszystkich kobie­tach, gdy zobaczą, jak promienieję szczęściem!...

- Bezczelna kokietko! - mruknął. - Drugiej takiej kusicielki nigdy nie spotkałem!... Chcesz dziecka, kochaniątko, to będziesz je miała!

- A kiedy? - spytała wyzywająco i przechyliwszy głowę, capnęła go zębami za ucho.

Alex nie bawił się w odpowiedzi. Był człowiekiem czynu i uznał, że szkoda czasu na gadanie. Chwycił Beth na ręce i wniósł ją do domu, na schody i wresz­cie do jej sypialni, po czym zamknął drzwi na klucz.

Dudley słyszał kroki swego pana na schodach, po­tem na korytarzu; przemknęły spiesznie obok pokoju dziecinnego. Kamerdyner wytknął głowę za drzwi i zdążył jeszcze dojrzeć zgrabny pantofelek lady Roth i koniec ogona Cienia, nim zniknęły w jej sypialni. Doleciał jeszcze do niego nieco zdyszany, radosny, srebrzysty śmiech, a potem zgrzyt klucza w zamku.

Dudley uśmiechnął się i wrócił do pokoju dziecin­nego. Torie i panna Brynne siedziały przytulone do siebie w fotelu na biegunach stojących obok okna. Dziecięca piosenka, nucona przez niańkę, unosiła się na skrzydłach lekkiej bryzy, dmącej od szafirowego morza, i napełniała serca słuchaczy jakimś sennym za­dowoleniem. Panna Brynne miała doprawdy miły, ko­jący głos... Trzeba jej to przyznać.

Dudley przyglądał się, jak bursztynowe oczka To­rie powoli zamykają się... Oparł się o framugę drzwi i także przymknął oczy. Pomyślał o Tess i znów ści­snął go za gardło dobrze znany ból, który wcale nie słabł mimo upływu czasu. Służący wiedział jednak, że Tess byłaby szczęśliwa, widząc, jak potoczyło się ży­cie Torie. Żeby zapewnić dziecku szczęście, on sam musiał łgać jak najęty: to nic miłego okłamywać pro­boszcza, całą służbę, każdego, kto pytał o dziecko Tess... Jednak w głębi swojego (zbyt kochającego!) ser­ca Dudley wiedział, że w razie potrzeby bez wahania narazi swą nieśmiertelną duszę jeszcze raz!...

EPILOG

Ockley Hall w hrabstwie Surrey - grudzień 1831 r.

Widok z okna sypialni dostarczał Beth powodów do nieustannego zachwytu; teraz zaś, w wigilię Boże­go Narodzenia, przywodził na myśl krainę cudów spowitą w niepokalanej bieli. Przez cały dzień zbiera­ły się chmury, a w ciągu ostatnich trzech godzin śnieg rozpadał się na dobre; zupełnie jakby Pan Bóg w przy­stępie dobrego humoru rozpruł wielką puchową po­duszkę i cisnął ją na górki i dołki hrabstwa Surrey.

Rzeka Eden, wijąca się wśród dębów i jesionów, po­kryła się cienką taflą błękitnawego lodu, a drogę do najbliższego miasteczka, South Godstone, tarasowały puszyste zaspy dopiero co spadłego śniegu. Z godziny na godzinę malały szanse na to, że do Ockley Hall zdoła dotrzeć powóz zaprzężony w czwórkę koni. Tak przynajmniej sądziła Beth.

Choć była dopiero szósta, zapadł już zmierzch i zło­cisty blask bijący z okien rzęsiście oświetlonego Ockley Hall kontrastował z ciemnością, która spowiła całą okolicę i zakradła się nawet na brukowany dziedziniec. Popielaty róż zabudowań gospodarskich, wzniesionych ze spłowiałych już cegieł, podobnie jak sam dwór, zle­wał się z przyćmionymi barwami zmierzchu. Płatki śniegu unosiły się w powietrzu, przylepiały się do zło­żonych z małych szybek okien o ściętych krawędziach, więzły w łukowatych zdobieniach narożników.

Beth zmarszczyła brwi. Widok był istotnie piękny, ale ona mogła napawać się nim z przytulnego wnętrza własnej sypialni Podróżni, którzy zmagali się teraz z wyjątkowo silną zamiecią, zapewne nie doznawali rozkoszy estetycz­nych, tylko przeklinali niewygody. Zach przemarznie na kość, zanim tu dotrze... Ponieważ jednak spóźnił się już o pół dnia, Beth obawiała się, że nie dotrze w ogóle.

Jeśli na zachodzie pogoda była jeszcze gorsza, Za­chary postanowi zapewne przeczekać zawieruchę w jakimś zajeździe... a Torie, Jason i Cecily będą nie­pocieszeni, gdy w wigilijny wieczór zabraknie wśród nich stryjka. Prawdę mówiąc, ona sama będzie tym rozczarowana, Alex z pewnością także! Od czterech lat Zachary spędzał z nimi każde święta.

Beth odwróciła się od okna i podeszła do toaletki, której blat wręcz uginał się pod ciężarem zgromadzo­nych tam użytecznych drobiazgów, a znajdowały się tam flakony perfum, duży wybór grzebyków, kawałek szmaragdowozielonej wstążki, pozostawiony przez pokojówkę, która uczesała już lady Roth na dzisiejszy wieczór, oraz niewielka szkatułka z biżuterią. Beth się­gnęła po szczotkę do włosów i zaczęła podczesywać do góry loczki, który wysunęły się z upięcia.

- Nie ruszaj ich! - rozległ się od drzwi niski głos. - Wiesz przecież, jak lubię, kiedy niesforne kędziorki opadają ci na śliczny karczek!

Beth nie tylko poczuła, że przebiegł jej po plecach dreszcz na dźwięk głębokiego, pełnego zachwytu gło­su męża, ale ponieważ siedziała przed lustrem, mogła się też przekonać na własne oczy, że drży. Byli mał­żeństwem od dziesięciu lat, a jednak sama obecność Alexa, dźwięk jego głosu, jedno spojrzenie - przypra­wiały ją o dreszcz... Odłożyła szczotkę i odwróciła się ku drzwiom z radosnym uśmiechem. Ale na widok męża, niesłychanie eleganckiego w czarnym wieczoro­wym stroju z zieloną brokatową kamizelką i gałązką ostrokrzewu w butonierce, dosłownie zaparło jej dech i mogła tylko wpatrywać się w niego bez słowa.

Alexander Wickham miał obecnie czterdzieści lat; w jego wyglądzie od dnia ich ślubu zaszła tylko jedna zmiana: srebrzyły mu się lekko skronie, co dodawało mu zresztą tylko uroku! Figurę miał nadal wspaniałą, był tak samo jak dawniej silny, muskularny i zgrabny. Jego smo­liście czarne oczy nadal działały na Beth jak narkotyk.

Hebanowa brew wygięła się w łuk.

- Czytam w twoich myślach, moja Beth, i mam na­dzieję, że się nie mylę... Czy naprawdę masz na mnie taką samą ochotę jak ja na ciebie?...

Lord Roth zamknął za sobą drzwi i szybko prze­szedłszy po beżowo - błękitnym dywanie z Aubusson, stanął tuż za siedzącą przy toaletce Beth. Długimi, smukłymi palcami gładził wypukłe ozdoby na oparciu krzesła; potem schylił się tak, że jego głowa znalazła się tuż przy głowie żony; oboje wpatrywali się w lustro.

- Rad jestem, że włożyłaś zieloną suknię - szepnął żonie do ucha. - Taki świąteczny kolor! I nasze stroje pasują teraz do siebie... Ale przede wszystkim zieleń podkreśla kremowy odcień twojej skóry... stworzonej do całowania! - Schylił jeszcze bardziej głowę i złożył przeciągły pocałunek na wypukłości piersi, wyzierają­cej zza białych koronek przyozdabiających dekolt.

Beth uniosła rękę i zanurzyła ochoczo palce w gęs­tych, jedwabistych, czarnych włosach męża. Zdysza­nym głosem ofuknęła go:

- Ty łotrze!... Dość tych żartów. Dobrze wiesz, że dzieci czekają na nas w salonie... A obiad nie może się dziś spóźnić, bo kucharka zacznie zrzędzić, że gęś wy­schnie na wiór!...

Lord Roth podniósł głowę. Twarz miał zarumienio­ną i pełną czułości.

- Nic mnie nie obchodzi, czy gęś będzie soczysta, czy wysuszona! Mam swoje własne, najcudowniejsze gąsiątko i mogę się nim cieszyć.

- Też coś! - obruszyła się ze śmiechem Beth. Alex uśmiechnął się, ucałował ją mocno w policzek i wyprostował się, prezentując całą swą imponującą postać. Potem zbliżył się do okna i podobnie jak Beth wpatrzył się w gęstniejący wieczorny mrok.

- ...Poza tym - kontynuował - nasz gość honorowy się spóźnia, a dzieci z pewnością nie będą chciały jeść, póki się nie zjawi.

- Tylko dzieci? - spytała z lekką kpiną Beth. Mąż spojrzał na nią z niezbyt mądrą miną.

- Przyznam, że i ja się trochę niepokoję... Fatalna pogoda na podróż!... Mam nadzieję, że Zach nie utknie gdzieś w zaspie!

- Zach ma trzydzieści dwa lata - przypomniała mu Beth - i jest całkiem zaradny. Jeżeli się zorientuje, że tu dziś nie dotrze, z pewnością zatrzyma się w jakimś zajeździe. I ty, i dzieci musicie uzbroić się w cierpli­wość: zobaczymy się z nim jutro.

- Dorosłemu takie argumenty może trafią do prze­konania, ale dzieci będą niepocieszone - odparł Alex.

- Wiem, że tak będzie - przytaknęła Beth. - Musi­my pobawić się z nimi w jakieś gry towarzyskie. Jason najbardziej lubi „Drogę do Jeruzalem”.

- Bo zawsze wtedy wygrywa - zauważył Alex z nut­ką ojcowskiej dumy. - Bystry z niego chłopak!

- Wdał się w tatę pod każdym względem - odparła Beth z szerokim uśmiechem.

Lord Roth wydął z dumą pierś i dopiero potem za­uważył figlarny uśmiech żony.

- Kpisz sobie ze mnie! - powiedział z pretensją w głosie.

- Ależ skąd, kochanie! - zapewniła go z niewinną minką, przygładzając włosy. Kiedy jednak dostrzegła w czarnych oczach męża niepokojący błysk, przygo­towała się w duchu na wszystko. Takie spojrzenie za­powiadało, że zaraz coś się wydarzy!... Mogła to być równie dobrze bitwa na poduszki, jak namiętna scena miłosna. W tej chwili nie ma czasu ani na jedno, ani na drugie, ale gdyby musiała wybierać...

- Mamusiu! Tatusiu!.,. Jesteście tam?... Możemy wejść? Lady Roth odetchnęła głęboko i rzuciła mężowi przekorne spojrzenie.

- Opatrzność nad nami czuwa!... Dzięki dzieciakom gęś się nie przesuszy!

- Ale i tak dobiorę się potem do gąsiątka - ostrzegł ją. Beth roześmiała się i zawołała:

- Wejdźcie, dzieci!

Jedno za drugim wbiegły wszystkie dzieci Wickhamów; Torie na czele, wierny stary Cień, całkiem jesz­cze raźny, zamykał pochód.

Victoria nadal była zbyt mała na swój wiek, ale jej błyskotliwa inteligencja i swoboda towarzyska spra­wiały, że wydawała się niemal dorosła. Nie była jed­nak „starą maleńką”! Jej ciekawość i żądza przygód nieraz wpędziła całą trójkę rodzeństwa w tarapaty. Z drugiej jednak strony, Jason i Cecily od swojej prowodyrki nauczyli się prosić o przebaczenie z taką uj­mującą szczerością, że bardzo rzadko obrywali po­ważnie od panny Brynne czy od Dudleya.

Torie wyróżniała się również oryginalną urodą. Beth dostrzegała w delikatnych rysach dziewczynki podobieństwo do Tess, ale bursztynowe oczy i nieugię­tego ducha mała odziedziczyła niewątpliwie po Zachu.

Jason miał osiem lat i rzeczywiście - jak zauważyła Beth - wdał się pod każdym względem w ojca, którego ubóstwiał. Przerósł już starszą o dwa lata Torie. Był bar­dzo szczupły, niemal chudy jak szczapa. Krzepy mu jed­nak nie brakowało: przypominał taran bojowy, tym bar­dziej, że ustawicznie na coś wpadał. Był stuprocentowym łobuziakiem, ale nie brutalnym, lecz wrażliwym i bardzo opiekuńczym bratem w stosunku do sióstr. Szczególnie dobitnie uwidoczniło się to, w chwili gdy rąbnął z całej siły w gębę synka proboszcza, ponieważ ten niewychowany smarkacz ośmielił się nazwać Cecily „pyzą”.

Czteroletnia Cecily była jeszcze dzidziusiem. Mia­ła ciemne oczy i włosy jak Jason, ale odziedziczyła po matce mleczną cerę. Była bardzo pogodnym dziec­kiem i nigdy nie płakała. Szła trop w trop za ukocha­nym starszym rodzeństwem jak wierny piesek i z za­pałem oraz wrodzonym optymizmem brała udział we wszystkich ryzykownych przedsięwzięciach.

Była jeszcze po dziecięcemu pulchniutka i każdy miał ochotę ją przytulić, toteż ustawicznie lądowała na czyichś kolanach. Nadal ssała kciuk, choć panna Brynne i Dudley wszelkimi siłami starali się odzwyczaić ją od tego; oczy­wiście nigdy nie będąc zgodnymi co do metod i środków.

Obie dziewczynki wystrojono w zielone sukienki, miniaturki mamusinej toalety. Jason miał taki sam strój jak jego tatuś, tylko o wiele krótsze spodenki. Najbardziej jednak świąteczny był wyraz ich twarzy: cała trójka promieniała uśmiechem.

Ledwie Alex usiadł w głębokim fotelu koło toalet­ki, Cecily od razu wpakowała mu się na kolana, wtu­liła twarzyczkę w gładziutki jedwab kamizelki i przy­tknęła pulchną łapkę do policzka taty. Drugą rączkę podniosła do własnej buzi i zaczęła, rzecz jasna, ssać kciuk. Torie i Jason stali na baczność, jak żołnierze na paradzie, czekając, aż rodzice pozwolą im zabrać głos.

- No więc, o co chodzi, dzieci? - zagadnęła Beth. - Widzę, że macie jakieś nowiny i korci was, by je z sie­bie wyrzucić. Chyba to coś bardzo ważnego, jeśli nie mogliście zaczekać, aż zejdziemy z tatusiem do salonu.

- Przejechał konno przez wrzosowisko Blindley He­ath! - wybuchnął Jason, nim Torie zdążyła otworzyć usta. - Powiedział, że na drodze śniegu po pas, więc zostawił powóz i zaprzęg w Godstone i wsiadł na konia, i popę­dził na skróty przez wrzosowisko, żeby zdążyć do nas na kolację! Stryjek Zach jeździ konno jak szatan!... Prawie tak dobrze jak tatuś! - zakończył z dumą chłopiec.

- Zach już tu jest?! - Beth i Alex wymienili spojrze­nia, pełne ulgi i radości.

- Tak, stryjek Zachary już przyjechał - odezwała się spokojnym głosem Torie; widać było, że za wszelką ce­nę chce wydać się bardziej dorosła niż jej rozentuzjazmo­wany braciszek. - Prosił, żebyście zeszli jak najszybciej do salonu. Ma wam coś ważnego do zakomunikowania.

- O?... - Zdumiał się Alex. - Coś dobrego czy coś złego? Torie zrobiła zakłopotaną minkę.

- Nie jestem pewna, tatusiu. Stryjek mi tego nie powiedział. Ale kiedy ściągał w przedsionku mokre buty, mruknął coś o liście od cioci Gabby... i że znowu wpako­wała się w kabałę... Ciekawe, co stryjek miał na myśli?...

Lady i lord Roth znów wymienili spojrzenia, tym razem mniej radosne.

- Nie mam pojęcia, Torie - powiedział Alex; wstał i wziął Cecily na ręce. - Niebawem się dowiemy. Czy stryjek Zach poszedł się przebrać do swego pokoju?

- Tak - odparła dziewczynka rada, że tym razem mo­że udzielić szczegółowej informacji. - Powiedział, że się przebierze raz - dwa i że nawet jeśli od razu zejdziecie na dół, to i tak już będzie czekał na was w salonie.

Alex i Beth pospiesznie udali się do salonu, ogromnie zaciekawieni, co też tym razem przeskrobała Gabby?! Odkąd się pobrali, regularnie przychodziły do nich listy z Brookmoor, w których pani Tavistock przekazywała hiobowe wieści o kolejnych wybrykach córki. Większość psikusów Gabby była stosunkowo niewinna i łatwa do naprawienia; na przykład raz zamknęły się z jakąś kuzyneczką w spiżarni i wydudliły całe wino, którego kuchar­ka używała do gotowania. Niekiedy jednak konsekwen­cje wyczynów Gabby były poważne i niełatwo o nich za­pominano. Pewnego dnia na przykład doprawiła pro­boszczowi herbatę żywą kijanką. Pastor Bradford omal się wtedy nie zadławił na śmierć i do tej pory nie wyba­czył Gabby tej kijanki, mimo iż winowajczyni miała wówczas zaledwie dziesięć lat.

Z ostatniego listu matki Beth dowiedziała się, że Gabrielle bawi w Edynburgu u swej przyjaciółki. Ze wzglę­du na zły stan zdrowia pani Tavistock nie mogła jej to­warzyszyć, powierzyła więc córkę opiece ciotki Clarissy.

Ciocia Clarissa była przemiła, ale w niczym nie przypominała przerażającego smoka, obdarzonego umiejętnością czytania w myślach i setką argusowych oczu; tylko ktoś taki byłby odpowiednią przyzwoitką dla tak rozbrykanej pannicy jak Gabby. Beth troszkę się niepokoiła tym brakiem nadzoru, miała jednak na­dzieję, że goszcząca jej siostrę w Edynburgu rodzina Murrayów będzie się miała na baczności i wykaże wię­cej rozsądku niż prostoduszna cioteczka.

Dziewiętnastoletnia Gabby miała już za sobą wiosen­ny londyński sezon. Odmówiła swej ręki wielu konku­rentom i z tej racji spotkała się z ogólnym potępieniem; uznano ją za zbyt „przebierną” pannę. Zapewne chętnie udała się do Szkocji, by uniknąć spędzenia zimy w Brookmoor i wysłuchiwania wiecznych utyskiwań mamy. Ale w jakie kłopoty wplątała się tym razem?...

Weszli do salonu udekorowanego gałązkami jedliny, pachnącego roztopionym woskiem i gorącym ponczem jabłkowym. Gość grzał sobie plecy przy wesoło trza­skającym ogniu. Odziany w bryczesy z koźlej skóry i czarny surdut Zachary był jak dawniej wysokim, smu­kłym, jasnowłosym Adonisem. Tylko cienkie linie bie­gnące od prostego nosa do kącików ust świadczyły o tym, że za życiową mądrość i dojrzałość zapłacił wy­soką cenę. Dziś w dodatku był czymś zaniepokojony i rozgniewany. Tak, nowy wybryk Gabby wyraźnie go zirytował!... Wszyscy uściskali się serdecznie i złożyli sobie nawzajem życzenia, ale nastrój nie był specjalnie radosny: emanujące z Zacha napięcie zawisło nad nimi jak gradowa chmura.

- Dudley kazał wam powtórzyć, dzieciaki, że ma­cie wszystkie przejść zaraz do kuchni - oznajmił bra­tankom Zach, a pochyliwszy się ku nim, Jasonowi po­prawił krawatkę, uszczypnął Cecily w nosek i powiódł czule palcem po policzku Torie.

- Ale my wcale nie mamy ochoty iść do kuchni, stryjku! - rozżaliła się Torie i spojrzała na niego bła­galnie spod złotych rzęs. - Dopiero co przyjechałeś i chcemy się tobą nacieszyć!

- Zapewniam cię, Torie, że zdążymy się jeszcze sobą nacieszyć - uspokoił ją Zach dyskretnym szeptem, obej­mując przy tym za ramionka i spoglądając jej z miło­ścią w oczy. - Ale muszę najpierw porozmawiać z two­imi rodzicami, a nie chciałbym... - Leciutkim ruchem głowy wskazał na dwoje młodszych dzieci i dodał z kon­spiracyjnym mrugnięciem: - No, sama rozumiesz.

Dziewczynka omal nie pękła z dumy.

- Rozumiem doskonale, stryjku Zachary! Podczas tej rozmowy dzieci nie powinny być obecne, prawda? Idziemy, Jason! Cecily! Zdaje się, że Dudley zostawił dla nas w kuchni ciastka z jagodami. Może potem po­bawimy się w kotka i myszkę?...

Dzieci wyszły: Torie dumna ze swej dorosłości, Ja­son oblizując się na myśl o ciastkach, a Cecily zachwy­cona perspektywą zabawy w kotka i myszkę. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Alex i Beth usiedli obok siebie na kanapie i czekali, aż Zach zacznie mówić.

- Zostanę przy ogniu - usprawiedliwił się gość. - Je­stem zbyt zziębnięty i zanadto zdenerwowany.

- Dobry Boże, co ona tym razem przeskrobała?! - spytał Alex. - To coś poważnego?...

- Tak dalece, że nie będę mógł zostać z wami na święta - jęknął Zach. - Muszę rano wracać do Godstone, potem pędzić do Londynu, zmienić konie i gnać na złamanie karku do Szkocji! Wczoraj dostałem list od Gabby, twoja matka też. Zaręczyła się!

- Zaręczyła się?! - Beth wyprostowała się na kana­pie i spojrzała badawczo na szwagra. - Przyznam, że jestem zaskoczona... ale zaręczyny to na ogół dobra nowina, Zach! Czemu jesteś taki zdenerwowany? Czy dowiedziałeś się czegoś złego o tym młodzieńcu?...

- Powiadają, że to hazardzista i rozpustnik - odparł z niesmakiem Zach.

- Niejeden taki całkiem się po ślubie ustatkował - zauważył Alex, rzucając żonie wymowne spojrzenie.

- Przecież my... jej rodzina... nie widzieliśmy tego człowieka na oczy!... I sama wiesz, Beth, co myślę o rozsądku cioci Clarissy! Przeklinam dzień, gdy two­ja mama zwierzyła mi się, że chce wysłać Gabby pod opieką swej pustogłowej siostrzyczki... a ja jej tego nie wybiłem z głowy!... Wybacz mi, Beth, ale twoja ciocia Clarissa nie ma za grosz rozumu!

- Jestem pewna, że mama liczyła na opiekę Murrayów, z którymi zapoznała się bliżej w Londynie... Robili wrażenie o wiele mądrzejszych niż ciocia Clarissa - pocieszała go Beth. - Zresztą, ciocia nie jest aż tak głupia, Zach!... Jak zareagowali na te zaręczyny Murrayowie? Napisali do mamy?

- A jakże, napisali! - burknął niechętnie Zach. - Nie musisz pytać, sam powiem: aprobują decyzje Gabby. Ich zdaniem to wprost ideał i wasza matka od razu się zakocha w przyszłym zięciu, kiedy go tylko zobaczy!... O ile zdąży go zobaczyć!...

- Ależ zdąży, zdąży! - wtrącił się Alex, z zaintere­sowaniem obserwując reakcję młodszego brata. - Za­ręczyny to jeszcze nie ślub! Wszyscy zdążymy go so­bie obejrzeć. Kto to taki?

- Nazywa się Rory Cameron, markiz Lorne. Ma za­mek w Perthshire.

- Słyszałem tej rodzinie. Poprzedni markiz cieszył się ogólnym szacunkiem. Obecny ma rzeczywiście opinię hulaki.

- Jakiż przystojny, utytułowany, bogaty młodzie­niec nie zasługuje dziś na podobne określenie? - za­uważyła pogodnie Beth. - A poza tym, jak już wspo­mniał Alex, wszyscy będziemy mieli okazję poznać tego markiza, zanim Gabby za niego wyjdzie. I je­śli przekonamy się, że to ktoś nieodpowiedni...

- W Bogu tylko nadzieja, że zdążymy się z nim spot­kać! - przerwał jej niecierpliwie Zach i westchnął ciężko. - W Szkocji wystarczy złożyć przysięgę w obecności dwóch świadków i sprawa załatwiona! Zapowiedzi tam nie obo­wiązują. Jeśli Gabby rzeczywiście straciła głowę dla tego typka, może wyjść za niego, zanim ktokolwiek z nas zdą­ży jego obejrzeć, a jej udzielić rady! Z listu, który dosta­łem od Gabby, wnioskuję, że jest nim kompletnie zauro­czona!... A jeśli to utracjusz, który przeszastał cały majątek i chce się teraz podreperować posagiem Gabby?!

- Uspokój się, Zach! - powiedział Alex. - Gabby lubi wpakować się w kabałę i jest zbyt ciekawska, ale rozu­mu jej nie brak; nie dałaby się łatwo omotać jakiemuś tam łowcy posagów. Miejże do dziewczyny trochę za­ufania! Założę się, że podchodzi do całej sprawy o wie­le rozsądnie;, niż przypuszczasz. A list napisała takim romantycznym stylem, bo ubóstwia teatralne efekty.

- Moim zdaniem, obawy są jak najbardziej uzasadnio­ne! - odparł z rozdrażnieniem Zach. - W każdym razie, ponieważ pani Tavistock nadal źle się czuje, a ty i Beth jesteście zajęci obowiązkami rodzicielskimi, będzie chy­ba najrozsądniej, jeśli sam pojadę do Szkocji i obejrzę so­bie tego „narzeczonego”. Rozumiecie, upewnię się, czy wart jest Gabby. - Zach chodził w tę i z powrotem przed kominkiem i mierzwił sobie czuprynę, aż wszystkie wło­sy stanęły mu dęba. - Nie pozwolę, by dziewczyna po­pełniła błąd i zmarnowała sobie życie! - mruknął. - Co innego kijanki w herbacie, a co innego małżeństwo!

Beth wymieniła z mężem znaczące spojrzenie. Po­tem Alex odchrząknął i zwrócił się do brata z wystu­diowanym spokojem.

- Masz świętą rację, Zach. Małżeństwo to poważna sprawa. Często zastanawialiśmy się z Beth, kiedy wresz­cie Gabby zdecyduje się na ten krok? Okazji miała bez liku. Jeśli szczerze pragnie wyjść za tego... jak mu tam?... Rory'ego Camerona, to mam nadzieję, że okaże się on honorowym, zacnym człowiekiem. Zdumiewa mnie jed­nak - lord Roth lekko poprawił się na siedzeniu - że ty, bracie, przejąłeś się bardziej tym, że Gabby wreszcie powiedziała komuś „tak”, niż mało prawdopodobnym po­dejrzeniem, że jej wybraniec może być łajdakiem.

Oczy Beth pobiegły w stronę szwagra. Alex wyraźnie sugerował, że jego brat żywi do Gabrielle bynajmniej nie braterskie uczucia!... Niejednokrotnie przychodziło im obojgu do głowy - prawdę mówiąc, pragnęli tego ogromnie! - że śliczna mała Gabby uleczy zranione ser­ce Zacha, od dziesięciu lat opłakującego śmierć Tess. On jednak do tej pory nigdy nie zdradzał żadnych objawów zakochania, choć Gabrielle (zdaniem siostry i szwagra) coś tam dla niego czuła... Potwierdzała ten domysł ab­solutna obojętność dziewczyny wobec natarczywych konkurentów, którzy czołgali się u jej stóp podczas lon­dyńskiego sezonu. Ale dzisiejsze zachowanie Zacha...

- Nie wiem, o co ci chodzi, Alex.

- Dobrze wiesz - odparł z naciskiem starszy brat.

- To, co czuję do Gabrielle, nie ma nic do rzeczy! - warknął Zach. - Ta dziewczyna jest nieobliczalna!... Chcę ją tylko uratować przed nieszczęśliwym małżeństwem! Czy ona choć pomyślała, że prawie nie będziemy się wi­dywać, jeżeli się zakopie w tej szkockiej dziurze?!

Zachary odwrócił się do kominka, wsparł się ręka­mi o gzyms i zwiesił głowę. Alex i Beth raz jeszcze wy­mienili znaczące spojrzenia.

Ponieważ Zach przez kilka minut stał bez ruchu, Beth podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.

- Jakie to szczęście, że Gabby ma w tobie tak odda­nego przyjaciela! Bardzo jesteśmy radzi, że chcesz po­jechać do Szkocji i obejrzeć tego narzeczonego. Jestem pewna, że twoja aprobata będzie miała dla Gabby naj­większe znaczenie. A jeśli po spotkaniu z markizem uspokoisz się co do przyszłości mojej siostrzyczki, wszyscy odetchniemy z ulgą.

Zach nakrył dłonią jej rękę.

- Dziękuję ci, Beth - powiedział. - Nie martw się. Dopilnuję, żeby Gabby nie popełniła fatalnej omyłki! Byłbym niepocieszony, gdyby się tak unieszczęśliwiła!...

Reszta wieczoru minęła dość przyjemnie, choć dzieci, a przynajmniej Torie - wyczuwały, że dorosłych coś dręczy. Kiedy Zach udał się do swego pokoju, a dzieciaki ułożono do snu, Alex i Beth stanęli w oknie swojej sypialni wpatrzeni w zimowy krajobraz. W cza­sie kolacji śnieg przestał padać, mieli więc nadzieję, że rankiem Zach bez trudu dotrze do Godstone.

Beth wsparła się o pierś męża, a gdy ten przygarnął ją mocniej, wtuliła głowę w dołek u nasady jego szyi.

- Niech go Bóg prowadzi! - szepnęła. - Ciekawam, kiedy wreszcie zda sobie sprawę ze swej miłości do Gabby?... I czy ją wyzna?...

- Daj Boże, żeby się na to zdobył! - odparł z wes­tchnieniem Alex. - Należy mu się trochę szczęścia... Jak myślisz, czy Gabby zaplanowała to wszystko po to, by Zach nabrał wreszcie rozumu?...

Beth zmarszczyła brwi.

- Nie wiem... Ale jeśli nawet te zaręczyny nie zmu­szą Zacha do przeanalizowania własnych uczuć i po­żegnania się z przeszłością, to nic już chyba nie pomo­że!... Myślisz, że nie musimy się martwić o Gabby?..

- Nie ma najmniejszego powodu. Murrayów znam całkiem nieźle. Z George'em spotykamy się dość często u White'a. Uważam, że całkowicie zasługują na zaufa­nie twojej matki. A zresztą Zach zjawi się tam za dwa dni i dopilnuje, żeby wszystko dobrze się skończyło.

Beth westchnęła i przytuliła się jeszcze mocniej do męża.

- Masz świętą rację: Zachowi należy się trochę szczęścia. I Gabby też.

- Tak... Ale każdy powinien walczyć o własne szczę­ście. Zach i Gabrielle muszą razem o nie zadbać... i jestem przekonany, że tak się stanie. - Alex odwrócił żonę twa­rzą ku sobie i popatrzył na nią z uśmiechem. - Moim szczęściem jesteś ty, Beth.

- A ty moim - szepnęła, uśmiechając się równie pro­miennie.

1* W szkockiej miejscowości Gretna Green kowal miał prawo udzielania ślubów, i to od ręki; tam też spieszyły wszystkie mło­de pary, których małżeństwu sprzeciwiali się rodzice czy opieku­nowie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2* Chustki pod szyją wiązano na różne, niekiedy bardzo osobliwe sposoby, wymyślane przez ówczesnych arbitrów elegancji. Nosi­ły one dziwaczne nazwy, jak „Kaskada”, „Węzeł matematyczny” itp. Niedoświadczonym lub poddenerwowanym elegantom bar­dzo trudno było osiągnąć właściwy efekt, a niezręcznie zawiąza­ny fular był kompromitacją. Toteż kamerdyner przygotowywał z góry większy zapas łatwo gniotących się chustek.

3* Angielskie słowo „hook” oznacza polski - nieco zbliżony fone­tycznie - „hak”.

4* Anglii damy po obiedzie przechodziły od razu do salonu, a panowie pozostawali, by napić się wina i pogawędzić swobod­nie w męskim gronie.

5* Przezwisko nadane ówczesnemu władcy, Jerzemu IV, gdy był jeszcze księciem Walii (Prince of Wales).

6* Nie na miejscu (franc.)

7** Nieprawdaż? (franc).

8*** Stałą mieszkanką (franc).

9* Żartobliwa przeróbka słynnego szekspirowskiego cytatu o pro­testującej damie (Hamlet, akt III, sc. 2).

10* Nazywano tak młodziutkich lokajczyków w eleganckiej liberii, którzy towarzyszyli podczas konnej przejażdżki swemu panu, je­żeli chciał się bawić w woźnicę, oraz pilnowali koni i powozu.

11* Słynny bokser, potem założyciel szkoły pięściarskiej, do której pchała się cała „złota młodzież”.

12* Słynna postać biblijna - bezlitosna uwodzicielka.

13* Ujeżdżalnia koni.

14* „Torie” jest oczywiście skrótem od „Victoria”, ale „tor” to zrąb skalny, więc można tłumaczyć to przezwisko jako „skalny du­szek”; na skalnych pustkowiach i górskich stokach grasowały przecież wszelkiego typu nadprzyrodzone istoty; Zach sugeruje, że jedna z nich jakimś cudem zabłąkała się do ludzkiego świata. Widać, że i on wychował się na legendach Pye'a Thatchera!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Allen Danice Bracia rywale
Kraszewski Bracia rywale
Kraszewski JI Bracia rywale
Kraszewski Józef Ignacy Bracia rywale
Baśń o trzech braciach i królewnie
Bracia Siostry S(A)TB organy
Bracia Koala (strony 11)
Puszkin Bracia rozbójnicy [ROS]
BRACIA2
Rozdział! Opowieść o trzech braciach
Lament świętokrzyski i Bogurodzica, Lament świętokrzyski, znany również jako Żale Matki Boskiej pod
Hej bracia
bracia Skladanowsky
Bracia Karmazow, Filologia Polska
04 Bracia Polscy i Świadkowie Jehowy
KINO NIEME bracia Lumiere
bracia miesiące
Różaniec wieniec z róż (jona pl), Pius XI o Różańcu, Czcigodni Bracia
FIODOR DOSTOJEWSKI - BRACIA KARAMAZOW, POLONISTYKA, II rok, LP romantyzm

więcej podobnych podstron