Berent Wacław DIOGENES W KONTUSZU

WACŁAW BERENT

DIOGENES W KONTUSZU



Był jednym z synów sześciu, córek po stare­mu nie licząc. Wyrastał wątło: nie nadawał sig do pracy na roli; wigc dla słabości zdro­wia oddany został do szkół, gdzie musiał zmordować łacing, poezjg i retorykg. Jakaż droga żyda słać sig mogła młodzieńcowi polskie­mu wyszkolonemu tak starannie — do niczego? Nie inna w wieku XVIII niż za dni naszych, bo i wyszkolenie odmieniło sig niewiele. Nad baka- larkg po szkołach przełożył inspektorstwo nad naj­młodszymi paniczami po dworach. Uczynił to za­pewne dla lepszej ogłady w towarzystwie pań- skiem: dla o k w i t n i e n i a, — na nic bowiem i pijarska nauka, gdy młody szlachcic pozostał kio-

cem ze szkół. Nie o Puławach oczywiście, ani

0 Białymstoku marzyć mu było: tak wysoko wypro­mować go nie zdołały parantele jego rodziny i do­brych sąsiadów. Po prawdzie wolał nawet pobyt w dworach o wiele skromniejszych, przypominają­cych mu progi domowe. Nie miał też powodu użalać się na płacę, ani na obejście. Po roku zaledwie służby we dworze otrzymał oprócz zasług ordynaryjnych

1 dar od chlebodawcy: sam jaśnie Instygator Ziemski wręczył mu osobiście — z odpowiednią oracją o nau­ce i literaturze — swój kontusz znoszony.

Po śmierci ojca spoważniał bardzo: dąsać się jął pan inspektor nauk na niedostateczne uważanie go przez jaśnie panienki, fukał na cudzą służbę, jął wkońcu przyganiać i robotom w polu. Ledwie się opierzył, zaraz zapiał: dziedzicem się poczuł.

Powrócił tedy na ojcowiznę w ziemi podlaskiej, na owe laski, piaski i karaski, nad któremi kraczą — przysłowiowe znów — kawki Podlasia. (Nie było chyba w Polsce gleby do tyła zlekceważonej w niezli­czonych przysłowiach i pogwarkach). A że i rody rozpleniały się tam niczem kawki lub karaski, więc w działach familij tak płodnych kurczyła się substan­

cja dziadów, aż zdrobniała, pożal się Boże, w fortun­ki nie dłuższe od bicza. Cała ojcowizna jego, dzielo­na teraz między braci wszystkich, przyjmowała w za­siew ozimi żyta ledwie korcy dziewięć, ćwierci trzy i sześć garncy. Tak na schedzie miernej stać się mu­siał przedewszystkiem liczykrupą — z całą swą łaci­ną, poezją i retoryką w głowie. •

Jaśnie panom dziadom płużyły i te piachy, — mógł był rozmyślać gorzko — boć i źródłem ich in- traty była nie ziemia żywicielka, lecz po dawnemu: pańszczyzna, gorzelnie i karczmy; a nierzadko i Rzecz­pospolita sama — za owe dostojeństwa starościńskie, sądowe lub sejmikowe, przez onych przodków nie ty­le sprawowane, co piastowane, acz zawsze z godnoś­cią szumną i wielce wymownie. Za dobrych czasów saskich tuczyła się szlachta i na piaskach.

Legendą gorzką, a zczasem ’wzgardzoną stawały się w biedzie wnuków i prawnuków te dziadów splen­dory. W wzgardliwe zapomnienie poszedł i sam klej­not rodowy: pracowite pługi szlachty zagrodowej a wkońcu zagonowej worały i tę legendę w ziemię wszystko-chłonącą. Pozostało jeno w duszach głuche poczucie równości wojewodzie.

Dziedzictwem szczególnem przekazał sig ponadto i pociąg do wymowy publicznej w sprawach Rzplitej. Ale że hołyszów szlacheckich i na sejmikach już wte­dy słuchać nie chciano, wigc ten i owy z najbardziej piśmiennych spisywał pilnie niewygłoszone oracje licznemu potomstwu na pamiątkę, — bo komużby zresztą? Gdy na lat kilka przed sejmem wielkim roz­gorzała w Warszawie wielka polemika oReformg, w głuszy podlaskiej niejedna rgka od pługa kreśliła listowne Rady do najznakomitszych statystów w stolicy. Tamci panowie odpisywali im nieraz, owszem: nazwiska tych przygodnych koresponden­tów były do niedawna szanowne. Konarski wydruko­wał nawet in extenso list taki w słynnem swem dziele: „O skutecznym rad sposobie“. Już to samo świadczy, że nie wstecznym rozżaleniom oddawano sig na Podlasiu. Gdzie ledwie żyto wschodziło, wybu­jał niczem kąkol czerwony jakowyś radykalizm sa­morodny, zgoła innej prowenjencji niźli francuski, bo zakorzeniony nie w salonach filozoficznych i w brukach miejskich, lecz w zubożałych dworkach na rozdrobnionej do ostatka roli. — Jakżeby to nie miało zastanawiać statystów warszawskich, tak

pełnych niezadługo złowieszczych wieści z Pa­ryża?

Bardzo nieskorzy w przedsięwzięciach, niepodróż- ni, frasobliwi w czynie każdym, — jak to zwykle mieszkańcy samego ośrodka kraju, — byli zdawna ci wszyscy Miłosze i Gniewosze podlascy. Ale gdy obie te cechy dziedziczne, o których mówią one imiona, • skojarzyły się przypadkiem w sercu jednem, naten­czas miłość gniewna czyniła z owych szaraków porywców płomiennych. — Wściekłe są te podlachy, bo gołe! — złorzeczyć im będzie szlachta tłusta.

Tymczasem świeży dziedzic na zagonach nie za­przątał bynajmniej wszystkich myśli siewem i orką; sprawiła to pewnie owa poezja i retoryka, niewydy- miałe wciąż jeszcze z głowy niedawnego inspektora nauk. Przy pługu w piachach a z kawkami nad gło­wą żył w duszy jedną tylko nadzieją: ujrzenia rezy- dencjonalnej Warszawy, której świetność, powiadali bywalcy, ’nie zmieści mu się na umyśle’. Ale wielka odległość stolicy (od Łukowa!..) czyniła wstręt tej podróży.—Napatrzywszy się jednak przykładu star­szego brata, który dla powiększenia intraty zabawiał się przekupywaniem nabiału, nabył i on za wszystkie

swe oszczędności z pedagogiki cały wóz indyków i kur, by spodziewanym zyskiem z ich podtuczenia

i odprzedaży w Warszawie opędzić koszta upragnio­nej pielgrzymki. I jak to sobie postanowił którejś je­sieni, tak też i wyruszył w drogę — coś koło Wielka­nocy.

. Po grząskich piachach Podlasia i Mazowsza odby­wał podróż pieszo u wozu w towarzystwie szlachcica z Ukrainy, co szedł za wołami, a niósł u pasa cynową flaszę gorzałki i wieniec obwarzanków. Przyłączał się do nich niekiedy, złażąc z swej bryki, ktoś wraca­jący do Poznania. (Ktoś: szlachcic, nie szlachcic? Bóg go wiedzieć raczy). Na postojach nocnych po karczmach suto pożywiał się ów Wielkopolanin, za­nim nie spoczął na wiezionym piernacie z poduszką, przykryty kitajkową pierzynką. Wołyniak, skrzepio­ny gorzałką pod swe obwarzanki, odprawował spo­czynek na wojłoku z kulbaką pod głową i z gru­bym trzosem u biodra. Szlachcic koronny, posi­liwszy się skibką chleba razowego z słoniną świę­coną, na słomie brał się do wczasu. I rozmyślał nad tem, że owe różnice w wieczerzaniu i spoczynku star­czyć mogą za ’Sztukę Geograf ji prowincjów polskich'.

Jakież dopiero potkało go zadziwienie, gdy wyjeż­dżając wozem z ostatniego lasu przed Pragą, ujrzał Warszawę ’zastępującą brzegi Wisły, jakby jaki las!.. Czerwone dachy, kominy na domach wysokich rów­no z kościołami, ludzi nie widać boso, nikt głowy nie spuszcza na ziemię, każdy z miną wesołą, ubrany jak u nas w niedzielę. Tłum snującego się wszędy ludu i przejeżdżających karet robił ustawiczne roztargnie­nie zmysłom, zarzucał myśli wszystkie, przysmakami ciekawości każąc nieustannie wytrzeszczać oczy’.

By w dostatkach tych ludzi wesołych nie świecić ubóstwem smutnem, dobył czemprędzej z toboła na wozie swój strój odświętny. (Niczem Ulisses u szczę­śliwych Feaków poczuł się w Warszawie dobry ła- cinnik od Pijarów w Łukowie). Przywdział kontusz fioletowy, niegdyś mu darowany, nicowany świeżo i musułbasem czerwonym podszyty. — Zwiezione in­dyki, kury i jajca przedał na targu przed kościołem Św. Krzyża z profitem tynfów ośmiu i szóstaków dwóch. -

Cóż kiedy mu iprfw^ukradli na t^ŁseKrakow-

skiem Przedmieświ/^ kł w

ii *

A stało się t^\t^ uszcgęśliwiony_zarobkiem tem

* CHELtf'*'

radośniej rozglądał się po Warszawie, mijając zresz­tą oczami wspaniałe pałace stolicy, które od strony Pragi górowały wtedy nad miastem i stanowiły jedy- ,

ny splendor ulic. Ku tym to pałacom nadewszystko t

rwały się oczy kresowca Karpińskiego, chciwe łask pańskich. Szlachcic koronny miał serce na innem miejscu. Nie na dygnitarstw i łask cudzych wynio­słość, okrzepłą w pałacach, lecz na kamienic wyso­kość, równą z kościołami, kierowały; się jego wejrze- ' nia. A instynkt małego dziedzica kazał mu kalkulo­wać naprędce: ile też intraty bez siewu i orki dawać może takie dziedzictwo na stu łokciach, budowane nie > z pańska wszerz, lecz z mieszczańska wzwyż? -i

I w tem zagapieniu opróżniono mu kieszenie.

A gdy się tą szkodą przeraził do zawodzeń i łez, wy­drwili przechodnie, że większa rozpacz od straty. —

Tacyście wy bogaci w tej Warszawie!..

Choć z żalu i złości na stolicę nie zmrużył oka tej nocy, nad krzywdę czulsza w nim imaginacja podsu­wa mu na kupie ¿omy w zajeldzie wyobrażenia sto- j łecznych wygód i dostatków, a i tych białych, pul­chnych mieszczek — owo za firankami domów wysokich! Cóż, że zapatrzył się pewnie w tej chwili \

w rozjarzone po nocy okna zamtuza? i pozazdrościł może mężom tych pań?—jego dar medytacji, na po­ezji i retoryce wykarmiony, każe mu żarliwie rozwa­żać w sobie:

A mimo to za nieokwitłych okrzyczano mie­szczan: nie można, rzeką, dopuścić takich do rady nad sprawami Rzeczypospolitej pospołu ze Sta­nami.

Skoro im starszy pień, tem grubszem obrasta ły­kiem — rozważa dalej — w podobieństwo tego bacz, niejeden baryło kontuszowy, czyś nie ciosany nazbyt grubo z drzewa bardzo stwardniałego wiekami, któ­re żadnych soków życia już nie przewodzi. Ci łyczko- wie natomiast są nawet na ulicach spójrz! i bez mu­zyki poskoczni — w swych modnych czamarkach, krojonych smukło, i z tym harbajtlikiem, co pod pie­rogiem każdego z tych ruchliwców merda jak ogonek żwawy. Żwawy bywa nierzadki z tych łyczków i u- mysłem, a choć u nas nie i n 1 i 11 e r i s, to jak wszę­dy w kunsztach. — ’Ileż to razy najpiękniejszego dowcipu i pracy dzieło pociągało zmysły moje: są­dziłbym się szczęśliwym, gdyby je można posiadać, ale natychmiast gardziłem rzemieślnikiem takim’.

I domedytował się wkońcu do tej sentencji szer­szej:

’Idzie miłość własna człowieka za powabem py­chy, gruntowanej zawsze na przesądach wieku*.

A jednak okradli! — mógł był posmutnieć w przy­pomnieniu doznanej szkody. — Oszwabiają też i cy­ganią ponoć w handlu nawet; pewnie i w tem coś prawdy będzie, — chociaż i przesady:

ZdzierstwoL ale to facjendarzom zwyczajna!— drze się każdy szlachcic w mieście, ile razy do trzosa sięgnąć musi. — Gdzież tu gumna?! — gulgoce da­lej sobie w grdykę, jak ten indor podrażniony, — gdzię ęu spichrze? gdzie brogi i stodoły? A narodu w tej Warszawie tyle!.. Z czegóż to wszystko żyć ma, jak nie ze złodziejstwa?

A kupcy warszawscy, już mocno dufni onemi cza­sy, na szlachcica równie z pyskiem:

-—Tumiasto, nie Podlasze: płacą inni piać i Wa­sze!.. Z polityką zasię przystojniejby WćPanu na mównicę sejmową, niż przed lady kupieckie, — bo z Jego rozumu bystrego miarkuję, że Jegomość Do­brodziej jesteś posłem na Sejm.

Nie pojmuje bo szlachta ryzyka i niebezpie­

czeństw w wydatkach kupieckich, obliczonych na częstą stratę, — zastawia się wciąż za mieszczanami ledwie przybyły szlachcic podlaski, mimo tak niegoś­cinnego przyjęcia w Warszawie. — Nie poniósł że on sam wydatków znacznych i nie stracił wszystkie­go w niebezpieczeństwach placu targowego przed Sw. Krzyżem? I gdyby choć jeden indyk pozostał mu jeszcze, nie musiałże by — bez żadnego zdzier- stwa w duszy — żądać jaknajwięcej od kupującego? Oto Sztuka handlu!.. Są miasta wielkie siedliskiem cnoty i niecnoty ludzkiej, ale w życiu miejskiem, któ­re roztropności uczy, łacniejsze niż gdzieindziej staje się to rozróżnianie człowieka od człowieka, z czego urabiają się cnoty powszednie.

’A na ten koniec i cnota publiczna, oraz jej głos: to jest chwała. Zostawiła bowiem Opatrzność, mimo fałszywych mniemań naszych, prawdziwą wiel­kość człowieka w jego jestestwie, nie w zacności sta­nu, urodzenia, a naostatek i sławy orężnej.-Toć i sa­ma szafarka tej sławy, poezja, bywa prawie zawsze konfiturą pochlebstwa dla ludzi nad ludzi. I Homer i Wirgiljusz nie wspominają w swych wierszach ani słowem tego człeka, co wynalazł przemyślną machi-

Diogenci w koatuszu — 2

ng konia trojańskiego, tylko natomiast piszą o Achil­lesie, o Ulissesie i o podobnych utrapicielach a mor­dercach rodu ludzkiego... Nie większaż to cnota uczynić wynalazek jaki lub go pracą utwierdzić dla pożytku i szczęścia wszystkich pokoleń ludzkich?’ Alić wiek to gotycki dopiero ugruntował na Za­chodzie już nie sławę, lecz przywileje i przemoc wszystkich potomnych i niepotomnych stanu rycer­skiego, którzy w Polsce właśnie rozmnożyli się nad wszelką miarę, liczbę i dopuszczenie rozsądku.

’Ja myślę sobie, że choćby jakim przypadkiem zabrakło szlachty we wszystkich narodach, byle się moja ojczyzna została, wystarczyłoby zaraz południc kniaziami, milordami, diukami, graffami, baronami, markizami wszystkie królestwa Europy; a jeszczeby się zostało opatrzyć Hiszpanję w tak bardzo potrzeb­ne jej wielkości.’

Jakże daleką od dworskiej zjadliwości poetów Sta­nisławowskich będzie ta ’żartobliwość’ ludowa, która tu oto kiełkować poczyna z samego pnia swojszczy­zny. Dla jaśnie satyryków na Zamku świat kończył się na salonach, przedpokojach i po alkowach. Z te­go to kręgu życia wyławiali oni ’ułomności ludzkie’,

by dowcipem francuskim, a ^łacińską na nie Ind i-

• •

g n a t i o polskie f a c e r e v*e1r sus za dukaty królewskie — w najpiękniejszej zresztą polszczyźnie. Rodząca się satyra nowa chromać będzie gwarami dzielnic wszystkich, grzeszyć obrazowaniem dosad- nem aż do brutalności; będzie się rozlegała po War­szawie śmiechem nago sprośnym, bez finezyjnych osłonek i łechtu lubieżności. Nie na Ezopy, Plauty i Lafontainy zapatrywać się ona będzie, ani sprośne wiersze biskupie przeplatać godnością Tacytową, lub swoje w Polsce istnienie usprawiedliwiać cytatami z łaciny: — przemówi zgoła inna umysłowość, inny obyczaj, inny niż na Zamku duch.

Ocknięty z zacofania i ciemnoty gmin drobnoszla- checki otworzy szeroko oczy na kraj cały (a nie inne było zamierzenie Komisji Edukacyjnej). Najwni- kliwsze z tego gminu umysły pociągać będzie, mię­dzy innemi, wciąż owa Sztuka Geografji prowincjów polskich, jakgdyby ta właśnie wielce odrębna rozmaitość Polaków po dzielnicach pobudzić miała w tej szlachcie zmysł delikatniejszy: przenikania serc ludzkich. I przenieść naostatek tę Sztukę w życie publiczne: nauczyć rozumienia na- <§>

migtności gromadnych, — jak uroczyście przemawia w Polsce sobkostW) ^stanowe, z jakim to namaszcze­niem głoszą sig w Rzeczypospolitej egoizmy wszelkie.

Ówczesna satyra paryska miała tam za instru- rnenta piosenkg uliczną i karykaturg rysunkową. W Polsce starczyć musiała za nie, i nieledwie za Woltera samego, owa żartobliwość gminu drobno- szlacheckiego. Wycisngła sig też na niej dobrodusz- ność szaraczkowa, niczem to późniejsze „kąsanie ser­cem” (Wolter z Francuzami sercem nie kąsali), a za­razem nieobliczalna porywczość tej szlachty. Ona to sprawiała nieraz, że śmiech z brzuchów i gardeł ude­rzał im niespodzianą furją w skronie i kułaki:

Nie do śmiechu nam! gdy wszystko, czego do­tknąć, boli... I gdy tylko patrzeć, w jaką przepaść sto­czyć sig mamy wraz z Rzplitą.

Bywało mierzyła ta satyra ponad stany i ludzi: w kraj sam. Oczami swemi nadawać samej naturze kraju taki wyraz, by sig w niej odzwierciadlały właś­ciwości narodu, na to trzeba być poetą niemałym. Tamci rymopisami nie byli.

Wigc tylko wejrzeniem wyczuwającem i prawdziw-

szem w sercach Indignatio spoglądali... ot! cho­ciażby na tg Wisłg, która ’płynąc migkką ziemią polską, ma taką wolność jak stan szlachecki w Pol­sce. I jest obrazem nieporządku krajowego’. (Pi­sane to było przed półtora wiekiem).

Chudy dziedzic na zagonach podlaskich, znalazłszy sig w stolicy, nie wiedział sam, jakim to cudem stał sig pisarzem, polskim. Niewygłoszone to może na sejmi­kach owe dziadów oracje, w rgkopisach dawno zgry­zione przez szczury, a i ojca korespondencja z staty­stami odezwały sig w wnuku i synie tym musem. Tyl­ko że potomek zastawi sig niespodzianie za miasta i ’stany nieszlacheckie’: dopatrzy sig bowiem w nich jedynej już w Polsce siły zdolnej uratować od niewoli naród cały. A choć z tejże racji ujmie sig i za lud pańszczyźniany, nie bgdzie przerażał obrazami roz- pajanego i batożonego zarazem chłopstwa, ani wzy­wał za to pomsty gromów niebieskich (jak to czynił znakomity podówczas pisarz mieszczański). Ten spo­kój i ironjg cichą wyniósł zapewne Podlasiak ze znoj­nej pracy na glebie najniewdzigczniejszej.

Warszawa przetrawi zczasem pasjami polityki i je­go serce opanowane. Tymczasem przemawia tą chłop-

ską, rzekłbyś, ironją niedopowiadanych goryczy, któ­re w nawarstwieniu dopiero stworzą tak posępny obraz Rzplitej, walącej się w gruzy, że zaniepokoją wkońcu serca najbardziej sobkowskie i skisłe. Za lat kilka wstrząśnie on opinją powszechną.

Uśmiech tego pisarza z szlachecka szeroki, ’niko­mu nie przykry’, zdawało się ludziom, a polszczyzna jego i styl ’tak przyjemne zmysłom’ przetwarzały się niedostrzegalnie w zadumę zrazu melancholijną, wprędce surową, a naostatek groźną. Oddziaływał w osiemnastowieczu podobnie, jak to czynić będą za romantyzmu poeci: sięgał sumień ludzkich.

Niepojętym darem medytacji w samym toku ’żar- tobliwości’ potrafił pociągnąć w znaczenie głębsze swych żartów — niekiedy aż po przyczynę ostatnią zakorzenionego u nas zła: po ’samą Naturę narodu polskiego’:

’Stan szlachecki w Polsce jest stanem Pana i stanem pospólstwa razem, kojarząc pychę z łakom­stwem w żądzę wsparcia od możnych. Równość i Wolność w tym układzie jest taką trudnością, jak wynalazek kamienia filozoficznego w Chimii’.

Tak bardzo samodzielnie, acz pod tchnieniem ’du­

cha francuskiego’ poczynała sobie rewolucyjna myśl polska.

Stolica rolniczej i urzędniczej Rzplitej była wiel­kim hotelem szlachty z prowincji, popasem urzęd­ników, a siedzibą przyjezdnych z Europy rzemieślni­ków i kupców, — zpradawna niemieckich, za Zyg­muntów — włoskich, za Augustów — znów niemie­ckich, za Stanisława — ponownie włoskich i francu­skich, a i szkockich w dodatku. Ledwie zakorzenione pokolenia miejskie wypierali przybysze nowi, niczem zwinniejsze, inaczej zabarwione odmiany wiewiórek po żerowiskach leśnych, lub jak po norach miej­skich — równie odmienne gatunki karaluchów. Krótkotrwałe rządy pruskie zdołały dosypać do tego zbiornika narodowości tak potężną dawkę niemczyzny i żydostwa, że obie mowy przeważać wręcz jęły na ulicach. Mimo starcia i tego piętna nie­woli w Księstwie Warszawskiem życie stolicy rozwi­jało się ’już nie z siebie, lecz obok siebie’, stwierdzał smętnie Karpiński: — rosło niczem to drzewo egzo­

tyczne, gdzieindziej wysokopienne, gdy ścięte u nas mrozem zamienia sig od korzeni w krzew przyzie­mny.

’Fortuna obraca w Polsce swe koło tak szybko, że własność tylko miga z rąk do rąk’, — powiadał przed półtora wiekiem autor podlaski. — Za włas­nością odmieniać sig bgdzie nietylko skład, lecz i duch ludności: zniszczeją jej warstwy najcenniejsze, bo najbardziej zżyte z dolą kraju. A stanie sig to właś­nie na progu Niepodległości — pierwszej po rozbio­rach (za Ksigstwa).

Tak z każdem niemal pokoleniem.

Gdzież dobą przedrozbiorową i późniejszą mógł sig był zakorzenić jakikolwiek sentyment ludności do stolicy? Wiemy, że jedynie śród rzemieślników i ’szlachty - brukowców’. Gdzież poza tą sferą po- mierną z jej pieleszy staromiejskiej doszukać sig autochtonów Warszawy? Gdzie pokoleń utrudzonych prace, dole i sentymenty, któremi sgdzieje gdziein­dziej każdy mur cenniejszy i układa sig wzwyż każda cegła nowa?... Odmienność nieustająca, nietylko po­nurych dziejów Warszawy, lecz jej zaludnienia, oby­czajów i losu tej kultury stołecznej, która u innych

narodów stała się mózgiem i sercem każdego pań­stwa: — oto Sztuka Geografji stolicy polskiej! I go­dło tego arcyhotelu.

Przybysz podlaski po niezadługiem otrzaskaniu sig w stolicy rysuje taki jej obraz z końca XVIII wieku, który tym razem wpędzić może w melancholję urba­nistów dni naszych:

’Warszawa jest miastem, ile dopiero ma być niem napotem... Jej Stare Miasto wraz z krętemi uliczkami zmieścićby się mogło całe na Rynku Kra­kowskim, dzielnice zaś nowe są jakgdyby przedmie­ściami przedmieściów, którym przypadek tylko sam podał plantg... Kościołów ma Warszawa trzydzieści kilka (miała ich wtedy); między niemi nie masz pięk­nego, oprócz jednego może... Domy Panów muro­wane nazywają się pałacami; niektóre z nich są w sa­mej prawdzie do pałaców podobne: mają piękne ubieranie wewnętrzne pokojów, są kosztowne, lecz nie trwałe (dla pokoleń), ponieważ budowała je mo­da’. A co z mody powstaje, — powie dalej — staje sig wprgdce zwyczajne (pospolite); po latach zaś, gdy nastanie ’odmiana gustu’, na cóż się komu zda­dzą te pomniki próżności?

Dodajmy, że stały one ’zawsze obok ruder’, a w czas słoty podmywało je bagno uliczne tak nie­przebyte, że dobrnąć można było do tych pałaców tylko karetą, lub na plecach służby.

W takiej to Warszawie (Vogla i Canaletta, przy­pomni esteta) bratała się w sposób bardzo osobliwy temperamentowa beztroska szlachty ’gołej’ z kwaś­nym sceptycyzmem mieszczan na dorobku, wyciska ­nych istotnie jak cytryny. Zbliżały te oba stany nie- tylko kose wejrzenia na stolicę karnawałową i sej­mową jedynie, dającą ledwie sezonowe zarobki; łą­czyła je bardziej wspólna niechęć do ’Panów i Rzą­dów krajowych’. — ’Nie masz na świecie rządów jak tylko dwa: zły i dobry. Dobry zawisł na szczęściu wszystkich, zły — na zbyt wielkich przywilejach jed­nych, a poniżeniu inszych’.

’Najbardziej zaś poniżone w Polsce jest pospól­stwo: stan całkiem bez dziedzictwa! — biada nad nim dziedzic zagonowy. — Ten stan osłaniać jak rę­ce własne nakazywałaby świętość onej prawdy, że wszystko jest z pracy, oraz konieczne tej Prawdy utwierdzenie w Prawie dla przychęcenia ludu do do­bra narodowego. Wmiast onego przychęcenia ileż to

w Polsce nasłuchać i naczytać sig trzeba przeciw lu­dziom pracy: ile dowodów wzigtych z nieba — od 9-ciu chórów anielskich, z Kościoła — od 12-tu apo­stołów, z Anatomji i układu członków w ciele ludz- kiem, z Historji szwedzkiej, duńskiej, angielskiej, rzymskiej’....

Giną dobre prawdy w braku dobrej obrony. Lecz któż to za pospólstwo zastawiać sig zechce? Jużcić nie poeci na Zamku, ani adwokaci na mieście: nikt przecie nie wystąpi przeciw swym dobrodziejom ani klienteli własnej, zwłaszcza gdy strona przeciwna nic zapłacić nie może. Znaleźli sig jednak i u nas prawnicy za darmo, a sgdziowie krzywd ludzkich bez urzgdu i łańcucha: panowie piśmiennicy w materji publicznej, tudzież ci ocj sztuk teatrów lub roman­sów dla publiczności, słowem autorowie formujący opinjg krajową a nowszego u nas nazwania — lite­raci.

Nad tym ’zaciągiem literatów’ dla obrony pospól­stwa podrwiwał król na Zamku.

Lecz jakaż to ich obrona bywa najskuteczniejsza? I króla nadewszystko zastanowićby mogła ta prze­dziwna porgka publicznemu słowu:

’Ponieważ życie każdego człowieka jest siedli­skiem prawdy albo nieprawdy, musiałem tu opowie­dzieć krótko zebraną historjg życia mego, wszakże tyle tylko, ile do zamiaru ściągała potrzeba’.

Słowa ’z życia mego’ są tu mimo wszystko tylko przenośnią literacką, nie autobiografją owego pisa­rza. Główna dlań potrzeba ściągała sig tutaj do zo­brazowania doli i ducha zubożałej szlachty z samego ośrodka Rzplitej. A z tych właśnie stton wywodzić sig bgdą najradykalniejsi pisarze i działacze ówcześ­ni. Co ciekawsze, że to ubogie Podlasie bgdzie po dni nasze kolebką długiego szeregu ludzi wielce uzdolnionych i powszechnie znanych.

Zataił tu wreszcie autor nie tylko osobg własną, lecz i nazwisko swoje, gdyż—’książka obyć sig nie mo­że bez podpisanego autora, jak niejeden podpisany autor obywa sig bez prawdy’. — Takim to sofizma- tem wmówić potrafił Kołłątaj swym współpracow­nikom, aby nie podpisywali sig nazwiskami. Uczynił to niewątpliwie dla wigkszej swobody słowa zatajo­nych autorów Kuźnicy, lecz nadewszystko a d

majorem gloriam suam. (Czasu sejmu wielkiego była słynna Kuźnica Kołłątaja i jego lu­dzi: tyle wiedziano wonczas, tyle też pozostało w tra­dycji) . Owo niepodpisywanie sig, naśladowane i przez przeciwników, rozpgtało oczywiście lidio grafomanji i przewrotności politycznej: publicystów, występują­cych z ’dziełami’ (broszurami) w tym krótkim okre­sie lat trzech, doliczono sig dziś stukilkudziesigciu, a było ich bodaj wigcej. Doszukano sig też naszemi czasy po archiwach państw obcych, że expensa na tg bujną literaturg ponosili niekiedy posłowie państw wrychle zaborczych.

Tak czy owak w tej najwigkszej polemice, jaka od czasu Reformacji rozgorzała na ziemiach polskich, tym razem o ’Reformg’ państwa, o nową konsty- tucjg, ’nastrzgpiono piór (ggsich) tyle, że starczyćby tego mogło na materac dla umgczonej prawdy’ — dworuje sobie autor podlaski.

Wielcy statyści w swych wystgpach wtedy literac­kich osłaniali sig nazwiskiem zmyślonem. Żartobli­wy autor z Podlasia pomyślał widać, że skoro ma być zmyślone, niechże bgdzie przynajmniej bardzo niezwyczajne. I ukrył sig pod pseudonimem nader

niewybrednego smaku: podpisał się — Jarosz, Do- brogost, Zegota (trojga imion) Kutasiński herbu Dęboróg.

Ów Diogenes w kontuszu na kupie słomy po za­jazdach, — gorszący szlachtę cynizmem dla niej największym, bo wyszydzaniem imion, nazwisk i her­bów szlacheckich, — cynik ten starczyć musiał War­szawie za gładkich filozofów francuskich z tak nie­dawnych salonów Paryża. Wszczynał i on rewolucję

w mózgach tymczasem. A że mimo wszystko zwracał się, jak tamci, do szlachty, tu nad Wisłą su­rowszej naogół, a na brukach Warszawy ustawicz­nie jurnej, więc taką wymyślił przynętę na tytułowej karcie książki bądź co bądź agitacyjnej. Bodaj że ^ukrył w tym tytule i żądło drugie na ’rozkochanych w swem urodzeniu wrogów miast i ludu’: owo skąd się rodzi i wywodzi cały .wasz wigor, rezon i duf- nosc!

Mimo zgorszenia, jakie siała, a może dlatego właś­nie, książka ta stała się natychmiast rozgłośna; prze­pisywano nawet w listach długie jej fragmenty.

Kując to żelazo póki gorące, choćby pod miecha­mi coraz to grubszych sensacyj, wypuściła Ku ź n i-

ca niebawem inne pismo tegoż (jak rozgłaszano) autora:

Katechizm o tajemnicach rządu polskiego w żar­tobliwych pytaniach i odpowiedziach ułożony.

’Dzieło najdowcipniejsze — rekomendować je będzie Kołłątaj — i zamiarowi swemu najlepiej słu­żące. (O agitację śród wesołej ludności Warsza­wy szło tu już jawnie). Jest to — poleca dalej — zbiór prawd najśmielszych, jakie w teraźniejszych okolicznościach uprzedzonemu narodowi mało kto odważył się podać’.

Jakoż nie odważył się nawet pan Gróll, księgarz króla JMci, wytłoczyć na tern ’dziele’ znaku swej oficyny, udając w tytule książki, że pismo jest tłuma­czone z angielskiego, a wydane zostało w Samborze (wtedy, po pierwszym rozbiorze, już w zaborze austryjackim). Niechże straż marszałkowska szuka drukarza pod Cesarzem, autora zaś w Anglji. I to ubawiło Warszawę.

Książczyna ta, rzekomo zakazana, miała kolejnych wydań cztery: poczytność w Polsce niesłychana, nie- tylko jak na one czasy. Nowe jej edycje wyrywała publiczność drukarzowi wprost z pod tłoczni w na-

poły mokrych jeszcze arkuszach. Do dni naszych przechowało sig zaledwie kilka egzemplarzy tego pisma, resztg zaczytano dosłownie w strzgpy; dostać je bowiem można było ’nie tylko u drukarzy i w księ­garniach, lecz nawet po handlach korzennych i skle­pach z wiktuałami’, — powiada któryś z pamigtni- karzy.

Agitacja Kołłątaj owa działała sprawnie. Cała Warszawa czytała. Skry z Kuźnicy na odległym Solcu osypały stolicg. I tliły sig wszgdy.

Posłowie tymczasem debatowali wciąż w tym sej­mie najdłuższym, — mówiono na mieście, — jakie widziały kiedy dzieje narodów. Ktoś postawił wnio­sek, by w sali sejmowej na Zamku umieścić zegar na powściąganie mówców kurantami wydzwaniane- mi co kwadrans. We Francji w szeroki gest na mnie­manym koturnie antycznym drapowali sig przywód­cy rewolucyjni, w Polsce natomiast patos i koturn przywłaszczyła sobie szlachta zagrożona. Jakiś tam , wstecznik opgtany bgdzie karykaturą Rejtana czołgał

'* «

• '

»

się w obliczu sejmu przed królem, by ratował źrenice wolności (elekcjg i liberum veto). Ktoś inny zechce w tymże celu przerazić króla... ofiarą Abra­hama. I przyniesie na ławy poselskie swe dziecko. (Gdy dzieciak nietyle przed urojonym stosem hi­sterycznego rodzica swego, ile przed surową powagą króla i izby, no! rozpłacze sig, powiedzmy oglgdnie, będzie go musiał ojciec zafrasowany wynieść czem- prgdzej za drzwi ku szalonej wesołości posłów). Po­ciąg do komedjanctwa zaszczepiła retoryka i wycho­wanie jezuitów w niejedną naturg szlachecką; ów­czesna teatromanja Warszawy bałamuciła do reszty te dusze bardziej naiwne niż zaciekłe, bo gustujące nadewszystko w odegrywaniu siebie samych. —

O teatrze i polityce bgdzie miał co nieco do powie­dzenia Diogenes podlaski, czem powiększy tylko wy­woływane zgorszenia.

Z takim entuzjazmem i nadziejami wielkiemi wi­tani w Warszawie, zdołali posłowie po latach dwu strawić czas i cierpliwość ludzką. Byle kupiec i rze-

* mieślnik natrząsał sig teraz nad panami deputatami:

’Taki z przyjazdem dq Warszawy przemienia się z plenipotenta tu,^^i^ popija

Diogenes w kontuszu — S

winko, smaczne z sosami zajada obiady, miły sły­szy brzęk złota, a ruble i talery zalatują go z boku... Znajdzie on wnet stoliki karciane, kobietki dowcip­ne, muzykę wyborną, teatralność rozwalniającą oby­czaje: słowem poznaje się ze stolicą’.

Lecz że za najgorszych płacą obywatele najlepsi,

taki porządek ustali się w republikach — więc wielu ludzi prawych przypłaci pilne i ofiarne posło­wanie nieraz ruiną swych majątków. Boć poseł poczciwy musiał się zadłużać na kosztowny pobyt w Warszawie, na popieranie kunsztów i literatów; zasiadał też w komisji do fundowania fabryk w kra- <rv ju i t. d.... Po latach dwu ’nie miał już dokąd i poco -i. wracać’: wszystko poszło pod młotek. Te przykłady odstraszające wywołały u innych popłochowy od­wrót na wieś. Liczba deputatów zmalała ogromnie. Gapie i słuchacze najwytrwalsi przestali pchać się na salę sejmową, zwłaszcza odkąd nie tajnem się stało, że wielogodzinne mowy piszą nieraz panom posłom lite­raci na mieście, płatni nieopatrznie od stronnicy.

Daleko zabawniejsze ich płody mogła wtedy usły­szeć publika tyleż po dymnych bawamiach i ’billar- dusach’, co po roziskrzonych kafehauzach saskich.

«CjM

Tam ’duchy lekkie, jakich nie brak w Warszawie’, owe ’komedjanty luźne’, nałażące w stolicę pod każ­dy zjazd wielki, zgoła — ’kupy płochych roznosicie- lów potwarzy (powie król) szerzyły śmiech nad rzą­dem’.

Wszystkie te określenia duchów lekkich narzuca­ją wręcz wyobraźni taki przebieg owych scen weso­łych po kafehauzach tamtoczesnych:

Nieśmiertelny mimus wesołej Warszawy wy- przyjemniał się ku publice, jak i dziś, swą twarzą gu­mową; tylko że nie wypuszczał on, jak dziś, baniek mydlanych z pianki tylko i szumowin życia politycz­nego, lecz mieszał swym kaduceuszem kadź całą — po dno. Oto trzyma w ręku ledwie wypuszczony z druku Katechizm o tajemnicach rządu polskiego i podkreślając jego koncept zabawny w tytule, że pismo to jest rzekomo tłumaczone z angielskiego, —■ pyta z wyniosłością indagującego lorda:

’Jaki jest handel Polaków z sąsiedniemi kra­jami?’

Z miną wysłużną a w doskoku informuje mi­mus urojonego Anglika:

■— ’Zaprzedawanie zdania sąsiednim Gabinetom.

Ten handel czynią tylko senatorowie, ministrowie i urzędnicy; drobna szlachta jest w tym handlu jak przekupnie i kramarze’.

’Jaki jest handel wewnętrzny Polaków?’

’Przedawanie sprawiedliwości, wynajmowanie się na sejmiki, przedawanie dostojeństw i urzędów’.

1.1. d.

Wprawdzie dowcip polityczny wszelkich czasów więdnie z dnia na dzień, zdumiewa jednak sumarycz­na, formułkowa suchość tego pamfletu. Ów alge- braista paszkwilu piętrzy formuły swej inwektywy z taką zaciekłością, że nie starczyło mu tchu na jaki­kolwiek obraz, porównanie, światłocień rzeczy. Mógł- że to napisać autor podlaski, którego tok myśli, rze­kło się, ’tak przyjemny zmysłom’ mieni się wręcz od zaskakujących żartów i niespodzianej zadumy ’nad naturą rzeczy ludzkich’? — a jedyny to akcent, któ­ry zdoła zachować w pamięci czasów dowcip poli­tyczny. — Tamto ’dzieło’ spłodzić musiał umysł cał­kiem innego pokroju i cięższego kalibru od polotniej- szych bądź co bądź piór literackich. Niech ta bardzo uzasadniona wątpliwość, choć sprzeczna z poręką Kołłątaja, wystarczy tu na razie.

Luźnemu komedjantowi spieszno było tymczasem zakończyć rzecz swoją, by z resztkami zakazanego ja­koby druku popędzić do następnej kawiarni. Więc zamyka swój katechizm, jak przystało, pacierzem: Wyznaniem Wiary:

’Wierzę i wyznaję wolność stanu szlacheckiego w Polsce, stworzycielkę nierządu, ucisku i ohydy, która wyzuła chłopów z Prawa Człowieka, a miesz­czan z Prawa Obywatela i wyrządza niezgodę, po­dłość oraz podział szlachty na partje, idące za du­chem szalbierstwa i zuchwalstwa możnych... Wierzę w przekupienie Senatu i posłów. Wierzę w ich ob­cowanie z postronnymi ministrami za przyczynie­niem się ich łakomstwa. Wierzę w zmartwychwsta­nie cudzej przemocy i nierządu. Wierzę w odpuszcze­nie krzywoprzysięstwa i zdrady’.

Lecz że takie zakończenie choćby parafrazy mo­dlitewnej byłoby za ciężkie dla sumienia nawet pu­bliki kawiarnianej, więc m i m u s wznosi obie dłonie i łączy je gestem kapłańskim na to westchnienie ostat­nie: — ’Wierzę przecie w otrzymanie lepszego rządu w Polsce. Amen’.

Nad ’Odkrytemi tajemnicami rządu

polskiego’ (tak będzie brzmiał tytuł owego Ka­techizmu w wydaniu drugiem) zatrzęsły się znów mieszczan brzuchy zażywne, zwolnione w ostatniej chwili od docisku sumień. Gdy wyjdą na ulice, bar­dziej niżli wprzódy zadzierać się będą ich głowy, któ­rych i bez tego nikt w Warszawie ku ziemi nie spu­szczał. Za kusemi peruczkami mieszczan tylko pa­trzeć jak się podrzucą podgolone czupryny szlachty- brukowców.

Lecz ona nawet satyrę literacką z kawiarni przeżuć zdołała na sposób swoisty jedynie: w zwidzeniach, w obrazach, w urojeniach poczwamych, od których mąci się tylko w oczach, bo ani wyobraźnia tych cze­repów tego nie ogarnie, ani ich słowo rzeczy nie wy­powie. Piersi tylko wzdymają się im od tych wyobra­żeń coraz to wyżej w sapce ciężkiej, póki z wyrzu­ceniem obu ramion nie okrzyknie się któryś z nich znienacka: — Ratujmy Matkę, panowie! Kto w Bo­ga wierzy, bij szlachtę tłustą!... — Ale panów mie­szczan nie było już na sali, gdzie zresztą poczynano już gasić świece. Tak oto we wszystkiem niewczesna i na ostatek wyrywna, jak ten Filip, bywała zawsze owa szlachta z samego serca Rzplitej.

W kafehauzie dogaszano tymczasem świece ostat­nie.

Szubienice?!... namawiasz tam któryś z ciemne­go kąta. Tfy! Wieszaj, lokaju, swych panów sam. A nie dorwiesz sig do stryków wprzódy, zanim my...

Już nie źrenice same, łysków gorączkowych pełne, lecz białka tych oczu chyba, od długiego namysłu głowy tak przekrwione, wymierzają przed sobą sza­bli rozmach, młyniec w starciu i cios.

w ducha satyry i paszkwilów polskich wejrzał szczególnym trafem i Zachód europejski.

Poecie Węgierskiemu przytrafiło się nieszczęście: przy zielonym stoliku nakryto mu ręce na kartach fałszywych. To zdemaskowanie, po wielu innych za­wodach, doznanych także i na dworze królewskim, zniewoliło go ostatecznie do opuszczenia kraju na zawsze. Zagranicą poprawił mu się los: poznał oso­biście Księcia Walji (późniejszego Jerzego III), ’któ­ry bardzo go sobie polubił, a widząc w biedzie, nie- tylko wsparł, lecz otworzył mu swój dom książęcy, dając mu tem i przystęp do gry wielkiej’, — powie po latach rektor uniwersytetu wileńskiego Śniadec­ki; w nader częstych za młodu rozjazdach po Eu-

) 41 (

i < ropie zetknął się on z poetą w takich właśnie okolicz­nościach. Jakoż Węgierski wygrał niezadługo bar­dzo znaczną sumę, a opuszczając Londyn, skwitował swego dobroczyńcę ’najzłośliwszą satyrą, chociaż nadzwyczaj dowcipną’ (po angielsku zresztą). Tym postępkiem wilczym zohydził w tamecznej społecz­ności nie tylko siebie, lecz i imię Polaków.

Autor podlaski mógłby raz jeszcze stwierdzić chama i pana w duszy najwybitniejszych nawet ro­daków. Oraz pomedytować nad źródłem w naturze ludzkiej tego ’nadmiaru’ (jak skarżył się Trembecki) potwarzań wierszem i prozą, który zalewał wręcz sto­licę Polski. — ’Mistrz’ m. Warszawy otrzymywał osiem złotych dodatku do pensji za palenie satyr i paszkwilów najbardziej wyuzdanych. Nie brak by­ło w tem zapewne i nadzwyczaj dowcipnych.

Ale kat, zwłaszcza tak łagodny, nie wychował je­szcze żadnej społeczności do wyższej kultury obycza­ju i serca człowieczego. Misja ta przypadła już w średniowieczu kobietom (począwszy od surowo germańskiej Tischzucht, skończywszy na sko- dyfikowanych zalotnościach francuskich c o u r d’amour’ów). Odżyło to na stokroć wyższym po­

ziomie, bo promieniowaniem już nie na obyczaje, lecz na umysły, w czasach Rokoka. Kto z czytelni­ków dni naszych nie zna tak słynnych w wieku XVIII dam francuskich: przyjaciółek starszych panów, muz Encyklopedji, a wieszczek Rewolucji? Zrodzić sig może natomiast wątpliwość, czy zna­na jest równie powszechnie podobna rola kobiet polskich, — bodajże nie niższych duchem, a na- pewno nie uboższych w przeżycia co u r d’a m o u r’- owe.

Ośrodkiem nowej kultury towarzyskiej o moc­nym nastroju społecznym, — ’filozoficznym’, mó­wiło sig wtedy, — był w Warszawie czasu sejmu wielkiego dom mądrej pani Lanckorońskiej oraz jej siostry Granowskiej. Po debatach w sejmie czy w klubie lub po teatrze u Bogusławskiego szło sig do pań, mawiano tout-couft a z respektem dużym. Rywalizowały z gościnnością tych niezbyt wysokich progów assamble dla wybrańców jedynie w ’najdostojniejszych po domu królewskim’ salo­nach ksigżnej de Nassau (z pierwszego małżeństwa Sanguszkowej), ksigżnej de Ligne (z domu Massal­skiej), ksigżnej-następczyni Kurlandzkiej (ur. Kra­

sińskiej), oraz w. księżnej Wirtemberskiej (Czar­toryskiej, pierwszej powieściopisarki polskiej). Uro- dą. królowały na tych salonach choćby takie pięk­ności europejskiej famy, jak ’cudna’ — głoszo­no w kraju i zagranicy — Julja z Lubomirskich Po­tocka, lub pełna uroku jak jej brat Tyszkiewiczom wa, siostra ks. Józefa. Towarzystwo chyba nie podlejsze od najwytworniejszej sosjety po salonach diuków i markiz paryskich?

Paniom tym spodobało się zagrać „Wesele Figa­ra“, jakgdyby dla pokazania satyrze swojskiej nad­zwyczajnego dowcipu nieco innej zuchwałości niż u Węgierskiego i sięgającego nieco dalej od włas­nego nosa autora. Beaumarchais, znany tym damom z wojażów paryskich i z salonów Wersalu, ’pospie­szył z wysłaniem rękopisu tej komedji... ency- klopedystycznej’, — powiada dość ścisły w informa­cjach pamiętnikarz polski. (Mogło to być w latach 1786 do 89, w których to król francuski, mimo ist­niejącego już druku tej sztuki, nie zezwalał na jej wystawienie).

Dzięki większej w Polsce wolności ¿owa, odegra­no tedy po raz pierwszy „Wesele Figara“, — nie

z druku, lecz z swobodniejszego zapewne rękopisu,

w warszawskiej rezydencji księstwa de Nassau (D y n a s y, wymawiał lud: stąd nazwa podzi- siejsza, zresztą ledwie części tej dzielnicy niegdyś

Wspomniany pamiętnikarz dodaje: ’Niektórzy statyści paryscy uważali tę sztukę za prolog do wiel­kiego dramatu rewolucji’. Któż tego prologu nie zna? — ’Śmiejmy się! kto wie, czy świat potrwa trzy tygodnie!’ — Glob że to ziem­ski miał się tak nagle zatracić w bezmiarach? Czy tę wróżbę, wymierzoną w Paryż, nie skierowały raczej wieszczki nadobne na swą własną ojczyznę?

Chciało przeznaczenie, że wystawiły jej gruzom pomnik ruin właśnie. Cała ta rezydencja o rzadkim i w Europie przepychu, przewyższająca jakoby Ła­zienki królewskie, oraz liczne jej pawilony pała­cowe w olbrzymich ogrodach aż po Wisłę — wszy­stko to padło niezadługo pastwą pożaru. Vogel, dość suchy w architektonicznych widokach Warsza­wy, daje tym razem w kilku akwarelach minjaturo- wą jakgdyby wersję zakątków Palatynu, czy też Villi Hadriana: tyle w tych szczętach kolumn i łu­

kach zawisłych nad zgorzelą piętna quasi-antycznej wielkości i zadumy czasów. Sterczały te fantastycz­ne rumowiska w środku stolicy aż po powstanie 30 roku; lęgły się w nich sowy i straszyły upiory przyszłego romantyzmu.

Tymczasem po tak świetnym prologu wszczęła się niezadługo drama.

Na ulicach Warszawy pojawiła się niespodzianie posępnym korowodem, ni to pokutników na mise­rere, istna procesja dwustukilkudziesięciu delega­tów Miast (przez duże M): wszyscy oni byli w stro­jach czarnych, aby ta żałoba w oczy rząd kłuła, i z wyzywającem u mieszczan przypasaniem szabel. Wezwał ich tu z całego obszaru Rzplitej starym wzo­rem wszystkich buntów szlacheckich — istnym uni­wersałem konfederackim — prezydent Warszawy Dekert.

Rząd, stropiony tem naocznem już wyklęciem ’ducha francuskiego’ z ziemi polskiej, myślał tylko

o tem, jakby tych przybyszów na razie ułagodzić, za­

nim sig w ich sprawie coś postanowi. Marszałek Ma­łachowski na wyznaczonej audjencji próbował ich ugościć czekoladą i ciastkami, których ci panowie zresztą nie tknęli, zhardzieli widać od przypasanych szabel. Król może w swej gotowalni ściskał piąstki na ten bunt, przyjął jednakże samozwańczych de­putatów, w tymże celu ich ułagodzenia, również na słodko i na lepko: wymową swą — przy nieodłącz­nym geście dłoni szczodrobliwej. Z nawyku dał ją nawet przodownikom i tej delegacji do ucałowania. Trudno!—pomyślano widać—gdy wlazłeś na Zamek, kracz jak dworaki: więc chylono do tej rgki głowy siwe. Przy tej jednak ceremonji wypadło Naj. Panu uderzyć w tony łaskawsze:

Najsłuszniejsze, świgte prawidła wyłuszczałeś tu Wasze, panie Dekiert, jako Moich mieszczan rzecznik tu przede mną, — ale przedwczesne! mo­głyby wszystko zepsuć.

Co mianowicie zepsuć? nikt nie odgadywał, ani pytać oczywiście nie śmiał. Tyleż wskórano i u mi­nistrów, których obchodzono kolejno: Rząd obiecy­wał, lecz nie przyrzekał, — jak to na audjencjach gromadnych.

’Ministrowie monarchów - jednowładców łżą poważnie, ministrowie rodów wolnych kłamią z przy- milającą miną’, — żartował nie Figaro paryski tym razem, lecz warszawski Diogenes w kontuszu na ku­pie słomy po zajazdach.

Delegacja Koalicji Miast wręczyła mini­strom wszystkim memorjał, zgotowany przez głów­ną za kulisami sprężynę tego zjazdu, Kołłątaja. Je­go świetna swada adwokacka, celność argumentów zwięzłych, a nadewszystko jasność tego umysłu po­ciąga i dziś jeszcze miłośników literatury prawni­czej. Ze wszystkiego jednakże, co pisał ten wielki statysta, przebija „rachuba polityczna“, — przyznaje jeden z jego wielbicieli. Niestety, rachuba kłóciła się w nim nierzadko i z polityką samą. Sprawca buntow­niczego Sejmu Miast na ratuszu stolicy wystawił mia­stom polskim słony rachunek za zgotowany memorjał, a jako adwokat biegły postanowił ściągnąć swą na­leżność od najbardziej zainteresowanego i najbliż­szego z klientów: od Warszawy. Musiano mu za­płacić rozległym placem na Solcu, przylegającym do jego posesji.

Ten patron naszych patronów (adwokatów, we­

dle dawnego w Polsce nazwania) świeci im przy­kładem niegrzeszenia opieszałością w sprawach pie­niężnych. Nawet z dziejowych swych zasług dla Rzplitej potrafił wygarnąć już nie zyski, lecz ma­jątek olbrzymi — ten wrychle złamany katorgą Austryjaków i zubożony przez nich doszczętnie ’Ri­chelieu polski’. Ostatnie słowa pochodzą od starego Niemcewicza, który za młodu, w śledczych zeznaniach petersburskich, najwyraźniej gardził Kołłątajem. Tak między wzgardą i czcią dla niego każe nam i dziś jeszcze oscylować tradycja skłócona. Po dziś dzień bowiem wokół zasług i win dziejowych Kołłątaja — stwierdza badacz literatury: — „wrą namiętności“... historyków.

Tu mówi literatura przedewszystkiem, nie historja, choćby tak mało stateczna; idzie zatem wręcz prze­ciwnie: o żywe namiętności onych czasów i lu­dzi wtedy działających (raz jeszcze: nie o lo­gos, lecz o bios historji). A przytem nie o Kołłą­taja samego, lecz o dwóch jego najbardziej zapo­znanych w tradycji współpracowników: — w Kuź­nicy i na ratuszu warszawskim.

Tymczasem dla całej sprawy Miast skuteczniejsze

od Kołłątaj owego memorjału, choćby przez donośny rezonans w opinji i rządzie, stało się to, co chudy literat z Kuźnicy, a Diogenes podlaski, pisał wtedy gratis:

’Gdy sig przejeżdża po naszym kraju, dają sig widzieć mury Kazimierza Wielkiego właśnie jak skielety Polski umarłej (! pisane to było na lat pigć przed ostatnim rozbiorem). Zapytawszy, kto te mu­ry fundował, zaraz usłyszy sig odpowiedź: Królowa Bona... A kto spustoszył? powiedzą natychmiast: Szwedzi... Nie Szwedzi spustoszyli miasta polskie, ale przesądny sposób myślenia jednego stanu prze­ciw drugiemu utrzymuje one rozwaliny i gruzy bez zrumienienia czoła... Tam są tylko bogate narody, gdzie miasta są ludne, a ich mieszkańcy poważni w zaszczytach obywatelstwa... Miasta wydawały bo­haterów, prawodawców, zwycigzców, filozofów, mia­sta zostały ozdobą narodów i okazałą świetność wy­rządzały swoim mieszkańcom, — tak Ateny, Karta­gina, Rzym’...

’Gdzie była Rawa, Płock, Sandomierz, Sieradz,

zamyśli sig innym razem — są tylko rozwaliny i gruzy, ale imiona tych stolic obróciły sig w imio-

Diogenes w kontuaru — Ą

na województw, z których utworzyła sig Rzeczpospo­lita szlachecka’. W onych zaś województwach, oprócz najngdzniejszych w Europie wsi i karczem zato murowanych opodal dworów świetnych, widać tylko obrzydliwość miasteczek naszych, ’zaludnio­nych mrowiem obcej mowy, obyczaju i wiary, jak- gdyby coloniae Palestyny w pustce kra­jowej*.

Pod to ’przywołanie na pamigć smutnego wyobra­żenia miast polskich’ zdawać sig mogło niejednemu, że na spóźnione już może sądy nad Rzplitą szlache­cką rozdzwoniły sig po całym kraju dzwony Płocka, Sandomierza, Rawy...

Uporczywy Dekert dobił sig dla swej delegacji uroczystej audiencji u sejmu samego. W wyzywa­jącym wciąż stroju żałobnika, tym razem nie na szabli, lecz na lasce burmistrzowskiej wsparty, w pe­ruce z lamusa magistrackiego chyba dobytej, bo tak wysoko utapirowanej, z białemi lokami, spadające- mi po pas — widział sig jak ten sgdzia angielski. I prawdziwie, sędzią nad Stanami wystąpił tu, u źró­

dła praw Rzeczypospolitej... Kto zacz?! — szeptali między sobą na ławach mniej obyci w Warszawie posłowie z prowincji. — Kupczyk niedawny, — ob­jaśniano ich — który każdego, co mu nieco gro­sza na ladę wysypał, odprowadzał w lansadach po­giętego grzbietu.

W sejmie, gwarnym zazwyczaj i podczas mów poselskich, oczekiwano jakowejś pogrozy zuchwałej z ulicy — na modłę francuską. Omylono się całko­wicie. Takim mógł bywać na ratuszu, gdy gadał do ludzi swoich. Przed Stanami wystąpił mężem Rady, o którym powie niezadługo poeta, że ’powa­gą światła i roztropnej cnoty zostawił przykład na­czelnikom ludzi’.

Gdy marszałek udzielał mu głosu wzniesieniem laski, uniósł zlekka i on swoją, burmistrzowską: la­skę na laskę, godność na godność, skoro z pod tego znaku przemówi tu wnet Warszawa imieniem wszy­stkich miast polskich. I wtedy dopiero podjął gło­sem tak donośnym, że tłumił złośliwy rozgwar na sali:

’Czarniecki, Żółkiewski, Zamoyski, Potocki nie wstydzili się z mieszczanami na jednej zasiadać

ławicy. Ichmości zaś jesteście napuszeni ciuchem nieludzkości’.

To było wyzwanie; przyjęto je pomrukiem i ci­szą gniewną. Osiągnąwszy w ten sposób posłuch na stopie równej, ’perorował’ (pomrukiwano) o upadku

i znikczemnieniu miast polskich od czasów Unji, odkąd na Rzplitg tchnęło duchem Ościennych ze wschodu. Prawił o tem, jakto niegdyś mieszcza­nie pospołu ze szlachtą podpisywali dyplomata elekcji królów i do wszystkich obrad publicznych należeli. Nie podlegając starostom, ani też starościń­skim jurydykom, tylko prawom własnym, formowali u nas już wtedy — przed laty dwustu — tak groźny dziś gdzieindziej stan trzeci, w Polsce niegdyś wolny. Co we Francji, w Szwecji, w Danji i Ho- landji przewrót dopiero stwarza, u nas przywrócić tylko należy. Więc nie duchem buntu francuskiego natchnione występują tu Miasta polskie przed Sta­nami. I świadczą się przed Bogiem, jako mające w sercu to główne żądanie: wpisać się ponownie w dzieje Naj. Rzplitej mieniem i krwią, gdy potrzeba.

Rozbroił tem całkowicie gniewne zaczajenia się z przed chwili: Polakom bo tylko gadać o tem, jak

to u nich było wszystko zdawna lepsze, rozumniej­sze, wolniejsze, niż wszędzie na świecie. Nie dziw też, że dąs srogi niejednego prowincjała roztopił sig ze szlachecka w tkliwość (— ’Mospanie, wstrzymać łez od czułości nie mogłem, widząc lud tak przywią­zany do kraju’).

Łezka łezką, a na debaty sejmowe wprowadziły całą sprawg dopiero pusty skarb i odnowiona tro­ska o nieobronności granię. Któż to czynem i przy­kładem narzucał Stanom tg troskg naczelną? Uczy­niła to znów Dekertowa Warszawa, nie tylko doraź­ną daniną niemal połowy miliona ówczesnych zło­tych na wojsko, lecz nieskończonem znoszeniem cie­płych darów pracy warsztatowej na uzbrojenie i zao­patrzenie żołnierza. Musiały te dary ujmować nawet serca poetów na Zamku, skoro chłodny Trembecki zaszczycił odą rzemieślników warszawskich. Nad wy­mową posłów zaciążyła opinja krajowa: wigc na kwa­śno, a bez obliga ’raczył Sejm najłaskawiej (jak brzmia­ło) wyłonić z siebie delegację wzglgdem miast*.

Wszczęły sig w niej, jak to w komisjach sejmo­wych, natychmiastowe podkopy osobistości wpły­wowych i urażonych ambicyj.

Obraził się przedewszystkiem kanclerz sam, że Koalicja Miast w swych zabiegach nie rozpoczęła, jak należało, od niego, lecz poszła na ciastka do Marszałka i na całowanie rączek króla. Przechylił też kanclerz na swoją stronę większość sejmową po­wiadomieniem, jakto najczcigodniejsze miasto Rzplitej, dawna stolica Kraków, wyrzeka się buntu Koalicji jak grzechu śmiertelnego, by zosobna pole­cać się łaskom i opiece Rządu. — A wtedy to właś­nie wybuchły pierwsze rozruchy warszawskiego lu­du. Sejm, w swych afektach tak nagle odmieniony, obwołał Dekerta faryzejskim podszczuwaczem tłu­mów. — ’Za kraty! do Prochowni z nim!’ — darł się poseł ziemi nurskiej.

By ocalić, co się jeszcze ocalić dało, mąż rady roz­tropnej układa z prawnikami bardziej ’umoderyzo- wany’ projekt ustawy o miastach. Sie go wprost na ręce królewskie: i on nie raczył wzamian mieć więcej do czynienia z Sejmem.

Przeciwny zrazu Dekertowi, skłaniał król powoli ku niemu serce miękkie; wiedział bowiem i baczył zdała, jak po rozjeździe delegatów miast — ich rzecz­nik pozostał nieledwie sam, z wielkiemi długami

w ich sprawie i wystawiony ’na sztych wszystkich niesmaków i afrontów’. A nie inna była ponoć dola króla i jego kabzy.

Więc wezwał go do siebie i w łasce wielkiej uścisnął go nawet zlekka.

’Najsłuszniejsze, święte prawidła wyłuszczasz mi w tem piśmie, mój panie Dekert, ale przedwczes­ne!’ — powtarzał król swoje jak szpak.

I z serca jął mu przekładać konieczność projektu ’jeszcze umoderyzowańszego’.

Zbiera się wreszcie sesja sejmowa na wysłuchanie relacji komisyjnej, a w ukrytym zamiarze odesła­nia wszystkiego ’na sumienniejszą deliberację’, czyli na ostateczne zaprzepaszczenie sprawy. Król, który tym razem przejął się nią istotnie, spieszy na sejm w całej ornamentacji wstęg i orderów, by osobą własną osłaniać tę lichą resztkę praw miejskich, ja­ką chciał zratować. I śle czemprędzej adjutanta wojskowego:

’Biegaj do Dekerta i powiedz, by zrobił jak mówiłem, a będzie dobrze’.

Z odpowiedzią nieprędko przycłapał do kance- larji królewskiej stary woźny z ratusza:

’Jegomo^ pan Dekiert kazali powiedzieć, że nie będzie inaczej, tylko tak, jak jest’.

Rewolucja łagodna’, o jakiej marzyło sig Deker- towi w trosce o nieobronność kraju, zawodzić po­czynała przedewszystkiem na ratuszu. Prezydent Warszawy wyczerpał cierpliwość i urastał zuchwało­ścią. Bo nie siłami. Miał teraz przeciw sobie i sejm wrogi, i obrażonego zdawna kanclerza, i dotkniętego króla. Jakaż droga pozostawała mu teraz? Ta ry­sowała sig już groźnie — z paryska. Odmienić sig potrafił, a lękliwy nie był; powiadano nawet, że jął wtedy zabiegać usilnie o nawiązanie porozumienia z wojskiem, zwłaszcza z oficerami pochodzenia mieszczańskiego. Lecz by się zahazardować na tę drogę ostateczną, należało mieć za sobą inny po­noć lud.

Całe to wzburzone przezeń mieszczaństwo zawisło niebawem na jego barkach. Z niemiecka ciężkie, pracujące solidnie lecz drogo, nie obstawało się w swych handlach i warsztatach przed nowym na­

jazdem szczwanych Włochów i faworyzowanych wszędy Francuzów, a coraz to liczniejsze zagnież­dżanie sig kramów żydowskich w Warszawie dopro­wadzało je wrgcz do bezradnej rozpaczy. Więc da­lejże molestować Dekerta, by kazał wytrąbić Żydów z Warszawy, co z kolei doprowadzało do desperacji jego: — Tu cała Rzplita ma się przebudować od podstaw, a oni kramarzą mi się o swe kramy.

Mieli swe racje i mieszczany, tłumacząc mu, jakto po niedawnych rugach wracają Żydzi w potrójnej, poczwórnej liczbie: ciągną oto całemi taborami po wszystkich szlakach wiodących do stolicy.

Mimo ciągłych zakazów straży marszałkow­skiej, — użalano się na ratuszu — ukrywają Pano­wie litewscy i ruscy tych przybyszów dla korzystnej, wiadomo, spółki. Sprowadzają bo ci Żydzi hurtem wielkim towary zagraniczne, niby to na potrzeby pańskie, a więc bez opłaty, i puszczają to na miasto po cenach, które podcinają nam nogi. Szlachta ru­ska, małopolska, a najbardziej litewska, ’wykarmio- na od dziecka na obwarzankach żydowskich’, nie zna bo stanu miejskiego innego wzięcia i uważa­nia, — skarżono się z obrazą gorzką. I wyniszcza

ludność stołeczną. Ileż warsztatów stoi już bez­czynnie, towarem nagotowanym dzieci nie wyżywim; niezadługo przyjdzie nam zamknąć fabryki ostatnie

i klucze odnieść na ratusz: niech nas wszystkich ma­gistrat za bankrutów ogłosi!

Tym biadaniom kupców i mistrzów na ratuszu wtórzyły pogrozy czeladzi bezrobotnej, wypełniają­cej nieraz głowa w głowg Rynek cały i sąsiednie zaułki. Wdarła sig raz kupa tego ludu siłą na ratusz i wrzaskiem swym brała udział w naradach. Tylko patrzeć, mówili posłowie, jak ciżba taka wtargnie na salg sejmową. I ogłosi Konwent.

Pospólstwo jgło wnet kotłować sig na placu zam­kowym i po dalszych ulicach. Myszkowało w tych tłumach ochoczo i ’hultajstwo miejskie’, rade wszyst­kim ruchom w stolicy, niczem te raki, wypuszczone z kobiały w wodg mgtną. Skończyło sig, jak sig skończyć musiało: plądrowaniem kramów żydow­skich. Wszczgło sig to w ich pieleszy na Tłumac- kiem i, jak od iskier na wichrze, przerzuciło sig wraz na drugą: pod pałac jaśnie panów Pociejów, naczel­nych zdawna protektorów żydostwa w Warszawie. Wnet trzecia i czwarta ich siedziba w dzielnicach'

odległych stawała w ogniu, bo i ogień podkładano gdzieniegdzie. Straż marszałkowska, pędzona to tu, to ówdzie, wszędzie guzy tylko zebrała, a gdzienie­gdzie i rany. Nie pozostało nic innego, jak ruszyć z koszar konną i pieszą gwardjg koronną, które oczyściły ulice. To pierwsze chyba w dziejach star­cie wojska z ludem warszawskim działo sig nie tylko w obronie mienia i zdrowia ludności żydowskiej:

’Niech no Dekert swe pospólstwo na Żydach zaprawi, natenczas weźmie sig do nas, szlachty’, — szeptano nietylko po pałacach i w sejmie, lecz migdzy ministrami, którzy przecież wiedzieć muszą najwię­cej. Pan poseł ziemi nurskiej podsłuchał widać na salonach jakowyś sekret krajowy (tajemnica stanu, mówimy dzisiaj), wigc czemprgdzej ogłosił to dru­kiem. Baje tedy: — ’Był bunt na Żydów i Neofi­tów (frankistów) umówiony, ale Komisja Wojenna, ostrzeżona, wszystkie Komendy stolicy na całą noc ruszyła, armaty wytoczyła i projektowany bunt utłu- miła. Wkrótce nastąpił rabunek, za co niby pryn­cypiów ukarano, a pierwszy herszt (w jego mnie­maniu Dekert, oczywiście) ocalał’.

’Pospólstwo dostało febry, wigc trzeba sig

z niem obejść jak z chorym’, — perswaduje mimo to sobie i swoim pan kasztelan a poseł ziemi nur- skiej. I wstecznik dotychczasowy gotów jest nagle ’dla wygodzenia choremu’ głosować za jak- największem rozszerzeniem praw miejskich, od czego przecie zaczęły się wszystkie te zamęty. Najprzód poznaliśmy twardą rękę, a teraz — łaska. Znaj Pana!

Tak pod pierwszą, acz chybioną, pogrożą ulicy większa febra ogarnęła szlachtę. Bo gdy temu ma­jaczyła się ni to noc św. Bartłomieja na ulicach Warszawy, jakowyś anonimowy Obywatel Rzeczy­pospolitej, omijając wszystkie dostojności krajowe, alaramuje wprost Komisje Wojenną: chwila bowiem, jak mniema, jest ostateczna i nie cierpi zwłoki. Ten zwiedział się innego sekretu — na ulicach — ’a w po­spólstwie mocno o tem słychać, że osoby zdatniejsze do broni już po cechach destynowano, pouczywszy, skąd brać mają broń w przypadku wyznaczonym, jak cehauz opanować, koszary obtoczyć i zatarasować oficjerów... Przysięga od gemajnów przez niektórych mnichów jest brana, że do swoich braci strzelać, ani onych zabijać się nie godzi... Lud liczbą 8000 ludzi,

do rewolucji zdeterminowanych, nawet na wezwanie o północy, przysięgę już złożył w ręce prezydenta’ (Dekerta).

Anonimowego Obywatela opanował demon po­lityki i teatru: zaklina J. Oś. P. K. W. (panów ko­misarzy wojennych) ’na rany wielkich przodków waszych! na miłe dzieci wasze!’ Ku czemuż to?! Do zapobiegawczego zalania krwią ulic Warszawy.

’Lud bowiem — kończy swój alarm — pozór ten tylko uczynił, że na Żydów wybuchnął.’

Pozór ten jął w Warszawie przysłaniać rewolu­cyjną istotę rzeczy. Ów, w mniemaniu szlachty kresowej rzekomy stan trzeci (w kapotach), acz cał­kowicie bierny wtedy poza myślą o zysku, siłą gro­madnego istnienia swego na tej ziemi włączał się w dziejową dramę narodu polskiego. Co więcej, sta­wał się jego wewnętrznej tragedji zarzewiem śród ludu pierwszem, gdy zewnętrzna przyjść mogła lada rok. Wywołało to oczywiście falę nienawiści, która z ulic spłynęła na biurka . Uległ jej, wiadomo, i naj- płomienniejszy wtedy Staszic. Jednym z nielicz­nych, którzy się temu oparli, był autor podlaski, wni­kający najdalej w dziejową perspektywę sprawy:

’Ktoby chciał przystąpić w Polsce do reformy Żydów, musiałby wprzódy zreformować sposób myślenia szlachty i chłopów*.

Ludność żydowska otrząsnęła się wprędce po przej­ściach doznanych i jęła ’rozdawać na ulicach roz­maite pisma’, które psuły krew na ratuszu.

Tymczasem spochmurzyły się czoła i tej większo­ści mieszkańców, która w zamętach ulicznych nigdzie udziału nie bierze, mało się niemi przejmując. Choć to może strachy na Lachy, myśleli ci ludzie roz­tropni, niema przecie dymu bez ognia, który lada chwila buchnąć może. Kto szlachcic, przypasywał szablę, podejrzliwem okiem wypatrując krucicy za pazuchą każdej czamary lub sukmany nawet; już tyl­ko kapoty wzbudzały ufność.

Coraz to groźniejsze wieści z Paryża, który był dotychczas w Warszawie miarą rzeczy wszelkich, pa­raliżowały rozterką wolę sejmu i króla. Wojsko, spełniwszy swoje, wycofało się za mury; straż mar­szałkowska goiła guzy, przycupnąwszy roztropnie po kątach. Oczekiwano, co czas przyniesie, nic po­nadto. Rządy nad stolicą objęła plotka. Nastały dni takie, powiada któryś z pamiętnikarzy niepło­

chliwych, że w Warszawie spodziewano się wybuchu rewolucji lada dzień. Plotka wyznaczała nawet datę: 25 listopada. Urzekł poprostu Warszawę Paryż daleki.

Sejm przestał obradować dla braku quorum. Jego marszałek drugi, książę Sapieha, spotkawszy Dekerta na ulicy, nisko zdjął przed nim czapkę, a zapytany przez zdumionych posłów, czemu to robi, odpowiedział z flegmą litewską:

’Bo nie chcę wisieć’.

*

Pamięć o tym mężu, który wysunął się na czas krótki nad sejm, senat i króla, przechowała tradycja w konfiturze patrjotycznej: na słodko. Pod równie ckliwym jego portretem u Fary widnieją jednak po dziś te słowa, w których czuć Tacytową rękę Naruszewicza: ’w ofiarach niezrównany, w stateczności do grobu niezachwia­ny’.

Był i ten kupczyk warszawski z najrzadszego w Polsce rodu uporczywców wielkich w dążeniu do

wysokiego celu, jak niezadługo Dąbrowski. Tylko że dola jego mieszczańska była o wiele żałośniejsza. Nie orężem bowiem walczył o Rzecz, którą wziął na siebie do samozaparcia. Rewolucja łagodna, a więc przewlekła, wynosić może statystów, strawia natomiast działaczy z dołu, od ludu, karmiąc czło­wieka tym bezlikiem ’codziennych niesmaków i afrontów’, jakie w doli tego przywódcy ludu wy­czuwał przecie i król o sercu miękkiem.

Sprawa Miast zachwiała sig całkiem przez od­stępstwo Krakowa i pierwsze rozruchy ludu war­szawskiego. Pognębiony w polityce Dekert stał się głównym celem nie tylko inwektyw publicystyki i owych pism, rozdawanych przez Żydów na ulicach, ale znów nieokiełzanych ’satyr’ i paszkwilów. Do­szło do tego, że w obronie czci swego prezydenta musiał magistrat angażować suto płatnych... satyry­ków odwetowych. Wybiło się nad nich nadzwyczaj dowcipne pióro jakiegoś literata z byłych kryminali­stów, a niezadługo tajnego agenta rosyjskiego od subtelniejszych spraw politycznych. Oto jedyny pod koniec obrońca czci Dekertowej w jego Warszawie.

Wpłynęło z obcych archiwów po stuleciu i to:

pisał wonczas król pruski do swego posła w Warsza­wie: — ’Dobrze robisz, że zwalczasz skrycie dą­żenie miast polskich’. — Kto wie, czy nie była to skryta sprężyna wszystkich ówczesnych napaści na Dekerta, tyleż żydowskich, co i swojskich?

W gorączce czasów i utrudzeń, śród nieustannych szargań i potwarzań, jęła trawić Dekerta gorączka cielesna, widna na twarzy jego, jak kreda białej. Nie przypominaż to późniejszej doli Dąbrowskiego we Włoszech? Tylko że mieszczanin mniejszego hartu i zdrowia nie wytrzymał tego na sobie: zapadł ciężko na zdrowiu. Nie spoczął przecie mimo to ani na chwilę. Namawiającym go ku temu odpowiadał — rzecz dziwna! — niemal dosłownie późniejszą gory­czą doświadczeń Dąbrowskiego... ’ z Polakami’: — ’Dzielnie i żwawo — powiadał — rozpoczynają oni wszystko, kończą zaś rzecz każdą aż się serce kraje’.

Więc utrudzał się za wszystkich. Oczy jego, tak do niedawna żarliwe, traciły lustr, zachodząc biel­mem udręki nie tylko fizycznej. Ratusza bowiem warszawskiego mniemana potęga, wzburzonych Miast pogrożą nad Rzplitą szlachecką, wszystko to zawisło siłą rzeczy ludzkich na pieniądzach: na jego

Diogenes w kontuszu — 5

kredycie u bankierów, którzy zamykają już przed nim swe kasy; nadmiar długów przekreślił w ich księgach jego fortunę byłą. Pod młotek pójdzie niezadługo jego willa parkowa w najwytworniejszej wtedy dzielnicy ’na Faworach’ (podle Żoliborza); przeprowadzi się do domu miejskiego na ulicy No- womiejskiej, gdzie za kilka pokojów na którymś tam piętrze (powiada jeden z pamiętnikarzy) płacił jako­by ten prezydent Warszawy dość duży czynsz mia­stu swemu.

’...Ci, których niełaska tak duszę moją ścisnęła, żem się z żalu choroby, a teraz i bliskiej śmierci do­czekał’, —• napisze niezadługo.

Do wszystkiego, co z siebie dał, wypadło mu przy­łożyć i nieuniknioną nędzę swych dzieci. Najstarsze­go syna oddał Rzplitej samej — prawdziwą ofiarą Abrahama, gdyż jako ’syn miejski’ nie mógł on li­czyć w wojsku na awans wyższy od szarży kapitań­skiej. Tymczasem na chudym żołdzie tego stick-jun- kra z artylerji litewskiej zawisnąć miał los całego ro­dzeństwa. Tą nieuniknioną ruiną rodziny swej utra- piał się po nocach bezsennych, bo za dnia nie miał na to czasu. Pochłonięty działalnością w interesie miast

wszystkich, musiał ustokrotniać siły zamierające — aż któregoś dnia zgasł niespodzianie p h t i s i c o n- sumpto.

Nad wszelkie oczekiwania ludzkie uderzono wtedy po całym kraju w dzwony żałoby narodowej. Pol­ski sentyment sprawiedliwości zawsze nierychliwej doganiał teraz cień jego na ’Polach Elizejskich’, by tam choćby zaświadczyć tej duszy przyjaźń i cześć spóźnioną.

Czemuż ci przyjaciele liczni nie zastawiali się zań w porę, pozwalając na to, by go zaszczuto w ich oczach? Każdy ma u nas tyle kłopotów własnych i familijnych! a przytem szargają go znów inni. Przy­jaciele Dekerta świadczyli mu współczucie przygod­nie, w spotkaniu na ulicy lub w listach niekiedy — i tyle. Tem gorliwiej zabiegali poniewczasie. Czynio­no to w modnej podówczas formie dialogów zaświa­towych: to Dekerta z Ministrem, to znów Sołtysa Z Dekertem. Pouczano zaś w tych pismach, że ubył Polsce ktoś, co chciał dolać oliwy do gasnącej lampy Rzeczypospolitej: jej nikłe siły obronne wesprzeć po­tęgą niezwalczonego ludu, — ’gdyby ten lud polski przygarnęła do się w porę macocha ślepa*.

Skoro tak ostro rozprawiano w zaświatach, nie dziw, że Diogenes podlaski uderzy w gorętszy ton życiowy i powie wręcz, jak to ’ludowi pol­skiemu drogę działań przetorował Wielki Dekert’. Brzmi to emfazą pobudki rewolucyjnej. U proga zaświatów natomiast któryś z biskupów koił cień jego w pokój wieczny:

’Takiego obywatela prochy nawet same tchną jeszcze miłością’.

Po raz to drugi od tej postaci i imienia wionęło w miękkie serca polskie ułudnem: kochajmy się! Na­wet w salonach jaśnie pańskich nastała moda wy- rzewniania się nad Dekertem. Losem jego dzieci zajęły się wraz z magistratem damy z arystokracji. Jakżeby tej nagminnej zarazie żałoby niespodzianej oprzeć się miał poeta:

JCnotliwy Janie, z płuczącymi szczyrz?

I moja tkliwość łzy Tobie wylała

Ostatnie chwile zmarłego nie były bynajmniej tak ułukrowane łzami, jak to sobie wyobrażały damy wraz z poetą.

W goryczy przedśmiertnej napisał on na ręce mar­

szalka Małachowskiego ’List do S e j mu’, w któ­rym obzywa Polskę — Rzplitą szlachecką (w inten­cji obraźliwej, komentowano w sejmie) i ślepą wła­śnie, grożąc jej naostatek buntem ludu nie mniej krwawym niż we Francji. Sejm nie zamierzał ’ści­gać konającego’, uznawszy ten list za głos ’zuchwa­łej rozpaczy’.

’Daj Boże — pisał — żebym był fałszywym pro­rokiem, ...żeby trzymanie ludu w zbytecznem upodle­niu nie zapędziło desperacje do wymagania kiedyś daleko więcej nad to, o co teraz pokornie prosimy’.

Gwałt nad Stanami: terror rewolucyjny! — taki był krzyk jego zuchwałej rozpaczy. I ostatnie słowo cnotliwego Jana.

P od hiobowe wieści z Paryża, ’któż to w Warszawie otwierał te wrota piekielne, które zawrzeć sig już nie dadzą?* — przerażał sig król potylekroć. I znajdywał odpowiedź jedną tylko: — literaci.

’Któż bo najwięcej czernił i potwarzył? — py­tał siebie. — Kto tej sprężyny używał aż do obłą­kania publiczności?’

’Mgła pisarków’, — powie z iście królewską wzgardliwością.

To odgcie warg kilerowało sig w myślach jego głównie ku ’polskim hersztom literackim’, bowiem ’hac copulae erant conjuncti’. Kołłątaj to nadewszystko ’uwziął sig szkodzeniem cudzej sła­wie rozszerzać własną’, wysługując sig przytem

zawsze cudzemi piórami. Miał król środki łatwe dla dowiedzenia sig o wszystkiem, o czem zwiedzieć sig pragnął. Powiadomiono go niebawem, co to za autor nowy ukrywa sig anonimem wKuźnicy za plecami Kołłątaja. — Aha! — przypominał.

A było to tak:

Zachwycony Naruszewiczowym przekładem Ta­cyta, upraszał król poetg i nalegał usilnie, aby przy­stąpił niezwłocznie do pisania dziejów polskich. Ku pomocy przy tym ogromie zadania wyszukał sobie biskup aż pięciu ’chudych literatów’, jak na ubawie­nie króla mówił o nich sam autor wiersza o takimż tytule. ’Patres esuritionis’, — dodawał jeszcze zabawniej: ojcowie niedojadki, lub zprosta: głodomorki. Tym nowym konceptem na literatów zabawiał biskup kwochy królewskie przy stole bie­siadnym w Łazienkach. Rozwodził się zwłaszcza nad wiedzą, talentem i dowcipem jednego z nich. Król na to słowo ’talenta’ zawsze nadstawiający uszu, nie widząc człowieka, nakazał z miejsca, by mu wy­znaczono izbę na Zamku i dosyłano strawę z kuchni dworskiej. Niechże się choć najada niedojadek.

Ta częsta wonczas łaska Naj. Pana dla najzdol­

niejszych ubożąt dostała się na złe języki: ’pieczeń kr ó 1 e w s k a’, mówiono, wytapiając z niej istne sadło do zalewania za niejedną skórę. A że złośli­wość Warszawy miała coś i z wyszydzań lokajstwa, więc szerzyła te wydwarzania przedewszystkiem służba, takim bezlikiem rozpleniona wtedy i rozwy­drzona swem wszechwładztwem na przedpokojach.

Oto jakowyś poseł uboższy spieszy pilnie na sesję sejmową w swym koczyku skromnym z fornalem za stangreta i wjeżdża na dziedziniec sejmowy między szumne karoce posłów innych. Jak oparzony wy­skoczy z bryki, by czemprędzej ukryć swe wstydliwe ubóstwo w pierwszym przedsionku za plecami gwar- dji. I w tejże chwili chłopskiego woźnicę jego po­jazdu witają — tuż pod oknami króla — świsty i wrzaskliwe wyszydzania lokajstwa:

Te!... Spóźniłeś się ze swym panem na pie­czeń! Odjeżdżaj!

Truchtem miał się chłop na bryce ku wyjazdo­wym wrotom z Zamku. I rozmyślał pewnie nad tem, jaki to wstyd człowiekowi służyć małemu panu.

Chudego literata, brnącego na piechotę przez bło­to gościńca, zostawiano w spokoju. Tyle mu się do­

stawało, że ten i owy z pokojowców przymrugnął ku niemu pogardliwem kamractwem.

Pod piórem Naruszewicza urastać niezadługo po­częły one tomy ’Historji narodu polskie- g o’, które odrodziły, jak wiemy, dziejopisarstwo pol­skie. Ile w tem było przyłożenia ’bezimiennej ręki’ pomocnika, pomyśleć się mogło i królowi samemu. Pracowitością bowiem nie dał się on prześcignąć mistrzowi. Czeladnik u poety i historyka poza po­mocą, udzielaną mu sumiennie, napisał w tych bo­dajże latach (wydane później anonimowo) aż trzy książki wielce osobliwe, bo spisane — jak wyznaje — to ’z widoku sennego’, to ’z rękopisu, znalezionego na gościńcu’. m Słowem, stał się powieściopisarzem.

I ’kaleczył dzieje!’ — oburzał się król.

Kaleczył istotnie bardzo, bo czynił je wręcz na­rzędziem swej zawziętości politycznej. Padają oczy króla na takie oto słowa w jednej z tych książek:

’Wszystko, co poniżyć może sławę Polaków przed narodami, tego wszystkiego przyczyną i skutkiem sta­ło się przewództwo Panów bogatych w Polsce’. — Lub o kilka kart dalej: ’Kiedy dziedzic tej ziemi, 4

na której pracujesz, jest złośliwy dla ciebie, pamiętaj chłopie, że masz żagiew w kalecie, a kamienia lada gdzie dostaniesz’.

Jakżeby te książki nie miały wypadać z rąk Naj. Pana? A miewał już meldunki od starostów, że mieszczanie nie wiadomo po co przybyli, wałęsają się po wsiach i buntują chłopów. Pewnie nie innemi ¿owy to czynią. One powieści — myślał — dalsze to Katechizmy i Wyznania Wiary dzisiejszego buntu.

Mimo indygnacji i niesmaku zdołał jednakże za­uważyć mimochodem, że — ’przez tego autora prze­mawia niekiedy szczególna zdolność naśladowania stylu dawnych czasów’. (Jakoż on pierwszy wpro­wadził ten „styl“ do powieściopisarstwa polskiego; . pierwszym zaś, który to wyczuł, był król-esteta).

Każe sobie ponownie podać książki przed chwilą odrzucone: chce widać przypomnieć coś sobie. Tak sprzecznie z swym duchem potwarczym (przypisy­wał jemu i król autorstwo Katechizmu) zdobywa się ten autor na te niespodziane słowa — że Oświece­nie, idąc z Południa i Zachodu na Północ i Wschód, ominęłoby Polskę na koło, gdyby Muz wszystkich

nie przywabił do nas król sam. — ’Opatrzność — powiada innym razem — niezbyt częstem przytra­fieniem nadarza Wielkich Poetów. Wiek Zygmun­ta Augusta miał Kochanowskich (obu!); ma Trem­beckiego, Naruszewicza, Krasickiego wiek Stanisława Augusta’.

’Wiek’, pisze: wagi historji nastawiać mniema terminator u Naruszewicza, — odyma król wargę na pochwalę tak małego autorytetu. — Niechby le­piej ze swym mistrzem przemyślał, jaki to stan naro­dowi temu wyrąbał szablami miejsce pośrodku Europy?... Czem się ten naród stał, ciałem państwa i przez swe talenta plemienne, któż że to sprawił, jeśli nie polski stan szlachecki?...

Potwarzyć nakoniec i plugawić całą przeszłość narodu: oto ku czemu jątrzy tam w Kuźnicy wasze pióra ten wasz herszt: Hugo graf von Stumberg Kołłątaj, aby tem pewniej ziściła się dlań nowa Rów­ność francuska.

-r- ’Która i dwóch dni by u nas nie przetrwała!’ — bił już pięścią w stół.

Nie przetrwałaby zaś nadewszystko przed drapież­ną ambicją tego tygrysa w szatach kapłańskich.

Coraz to niżej zwisała w zadumie ciężka warga króla, naostatek już tylko z żałosnego politowania nad literatem, którego talent — nie osobę całkiem mu nieznaną — przygarniał niegdyś. Skoro pod jego pieczą królewską odrodziła się w Polsce poezja wielka, może z młodych omylności tamtego autora dojrzećby zdołała u nas i powieść polska? Ale życzący Polsce inaczej herszt Kuźnicy potrafił od- targnąć to pióro w służbę swoją. Odtąd ’wszystkie druki i najjadowitsze rękopisma tego talentu’ płużyć będą komuż to?! I czemu?!...

■— Obłąkany swą wiarą literacką w bałwana Re­wolucji, a ślepy na wielką grę interesów i ambicji w polityce, cudzej pysze nad narodem służyć odtąd będzie ów ’autor bezimiennej ręki’-

Jako jeden z najbaczniejszych czytelników onej doby, a nawet przygodny krytyk w Monitorze, wie­dział król dobrze, iż podlaskiego autora wyprzedził w Kuźnicy ktoś o wiele odeń młodszy. Sięgnął po pisma młodego, jakie ukazały się temi czasy. Znie­cierpliwiony wprędce, jął bębnić palcami po stole:

ledwie czytać się dała ta fantasmagorja młodzień­cza, która przeraża rozsądek. — ’Widzę!... widzę!’ — wykrzykuje raz po raz ów pisarek w obłąkaniu mnie­manej Apokalipsis swojej. I cóż to mu się jasno- widzi?

Widzi ksiądz Staszic — ’tron polski oblężony od mnóstwa ludzi, z których każdy trzymał w ręku kartę (skargi do króla)... Jak niegdyś Charon prze­brzydły na brzegach Styksu groził, odpychał i nie dawał umarłym wiecznego spokoju, — tak twardy na warcie dragan kolbą odtrącał i odpychał wszyst­kich (od króla)... Przybiegłem do jednego z nich — gorączkuje autor dalej — i zapytałem, co cierpi? — Miałem trzech synów (skarży się chłop); średni, nic mi nie mówiąc, odszedł uczyć się rzemiosła. Po oddaleniu się jego, pan, surową karą mi grożąc, je­żeli mu syna nie przystawię (na pańszczyznę), owszem zaraz do więzienia osadziwszy, nie wypuścił mnie, dopóki mu kilkaset złotych za własnego syna nie zapłaciłem. Wkrótce potem, spodziewając się więcej ode mnie pieniędzy, kazał mnie znów wziąć w kłody... Gdym wołał o sprawiedliwość, nazwał pan ten żal mój zuchwałością, kazał mi wszystko

z domu pozabierać, a okrutnie mnie skatowawszy, w kajdany zakutego wrzucił mnie do chlewa*.

Zrzedła królowi mina gniewna: tam, w kancelarji królewskiej stoi cała szafa takich ’żalów’, — którym żaden dragan zresztą przystępu nie wzbraniał.

Ów szaleniec literacki bierze tymczasem na się Danta samego postać, bo, jak tamten niegdyś, przy­słania twarz swą oburącz i pomyka w dalsze kręgi polskiego czyśćca. A goni go zewsząd — ’prze­raźliwy rozpaczających jęk, wołanie do nieba o pom­stę i przekleństwa, że owo ci, którzy ostatnią zgębę chleba wydzierają ludowi, są jeszcze i sędziami jego’... Więc zatuliwszy oczy i uszy (powiada o sobie ów Dant polski), gdym już nikogo nie słyszał, rzekłem sam do siebie: — ’Polska dopiero w piętnastym, gdy Europa wiek osiemnasty kończy... Z takiemi pra­wami długoż to Rzplita utrzymać się sądzi, mając za sąsiada króla pruskiego?!...’

Pochodził Staszic z ostatnich kresów zachodnich, przybrandeburskich: wrogiem nad wrogi, sępem, czyhającym nad narodem polskim, był dlań ’dom Hohenzollernów’.

’Od was to zalężone — wybucha znów na

szlachtę polską — i od was wyhodowane straszy­dło, które ma wielką głowę. Jego ciało w pomierze do tej głowy rozrastać się usiłuje. Ze wszystkich stron ma przeszkody znaczne, sama tylko Polska wolne mu miejsce zostawia. Więc to stra­szydło pilnie czuwać będzie na okoliczność, w której mu się rozciągnąć do Polski łatwo przyj­dzie... Żadne traktaty z obcemi mocarstwy od tej grabieży uwolnić nas nie potrafią, — bowiem wojna jest dla tych despotów ich łakomstwa i dumy ży­wiołem: płużą krwią ludzką, bez bo jaźni wmawiając w ludzi, że Bóg lubi wojnę, że Bóg jest okrutnym tyranem’...

Więc już nie w traktatach z obcemi mocarstwy szuka ostatecznego ratunku dla narodu swego. My­ślą rozproroczoną w ekstazie wywołuje dziwacki dla króla zwid jakowegoś ’Zgromadzenia naro- d ów’... Tu król przerzucił niecierpliwie kart kilka; pomińmy więc także, co ów cień widział i słyszał na ’Posiedzeniu’ tego Zgromadzenia. Niech nam wystarczy to, że znów z Dantowem przysłonie- niem oczu umknął i z owego kręgu czyśćca, a z tym krzykiem rozpaczy: — ’Boże mój, Boże, który naród

ludzki stworzyłeś, czyli to być może, abyś Ty był niszczycielem jego?!...’

Ocknął sig przecie i otrzeźwiał. I tern żarliwiej — powiada — ’myśleć muszę ustawicznie, jak zmienić ustrój rządu i wzmocnić siły obronne Rzplitej’.

Lecz do czegóż to naostatek Europę całą dowie­dzie? — zamyślał się w Onych chwilach, gdy najbar­dziej mówił ’sam z sobą’. Zbroją się tak i państwa inne: jakież to nowe gwałty i zburstwa oczekują na­ród ludzki (ludzkość), gdy morze krwi przelanej za grabieżą ziem i niewolą ludów rozmnoży jeszcze i te najgnuśniejsze stwory despotyzmu: fałsz i obłudę powszechną... W tej bezradności ducha nad żywio­łami przemocy rozum ziemski nie znajdzie już ludom nadziei. Rozpacz zaczerpnąć ją może już tylko z in­nego świata:

’Ty Światłości Najwyższa, oświeć wojska ziem­skie! Niech żołnierz czuje, że wtenczas tylko, kiedy łoży życie W obronie praw rodzaju ludzkiego, do­pełnia swego powołania. I staje się narzędziem T wojem...’

Przerażał króla ów literat nowy. Na toż najświat­lejsi mężowie całym trudem życia rozpraszali w Pol­

sce mroki średniowiecza, by w ich własnych szere­gach wynurzyło się to mroczne widmo dantejskie?

Ten wróż niepojęty z mieszczan wielkopolskich porywał gromione przezeń serca szlacheckie nadewszystko: niedarmo retoryka jezuitów i sejmiki wychowywały zdawna te rzesze na mówców burzli­wym patosie. W żarliwe dysputacje ze Staszicem wdawała się w nieprzeliczonych wtedy pismach szla­chta dzielnic wszystkich. Mieszkańcy stolicy milczeli głucho w onej polemice i o ich skórę przecie. Patos nie imał się widać całkiem trzeźwych mieszczan War­szawy. Klucz do ich sentymentu znalazł naodwrót: szlachcic właśnie — ów z Podlasia, — że każdą rzecz swoją wszczynał żartobliwie. A choć pociągnął ich wnet w swych zamyśleń melancholję, — do me- lancholji, porówno jak do żartobliwośd nad spra­wami publicznemi, skłonniejsze bywają przytyte mieszczany od szlachty wraz burzliwej.

Tak odmienne drogi wiodą do serc obu stanów.

Król był w tem widać natury połowicznej, bo choć wzburzyło go owo kaznodziejstwo wróżbity, dziwnie

Diogenes w kontuezu — C

prędko zdołał się z niego otrząsnąć. Z perspektywy tronu, obleganego nieustannie przez łakomstwo ludzkie, w labiryncie matactw politycznych, a nako- niec intryg i plotek kobiecych, maleli dlań ludzie wszyscy. Tym razem naszeptały rr)y w ucho damy, że wielce przystojny ksiądz Staszic jest zdawna ulu­bieńcem pani Andrzejowej Zamoyskiej. Ubawiło to króla. Więc łaskotano dalej ciekawość jego, że nie­młoda już ex-kanclerzowa nie cieszy się wiernością swego faworyta; ledwie zjechał on z Zamościa do Warszawy, jął zabiegać o łaski dam młodszych, a skarcony za to przez którąś z pań pobożnych, odpowiedział rezolutnie: ’O! j’ai refusé au mariage, Madame, mais jamais aux femmes’.

Na takie słówka zawsze łasy, król aż zastrzygł uszami. I rozbiegały mu się palce pod koronką man- szetów w oczekiwaniu na dalsze sekreta księżych amorów z znajomemi mu paniami. Ale się zawiódł. Plotką własną podniecona kwocha, czy też kwoczka królewska oczekiwała w tym momencie czegoś więcej nad rozpytywania ciągłe o innych. Cóż, kiedy Naj. Pan nawet w chwilach intymnych przekładał już ta­

kie pogwarki nad wszystko inne. Starzał się bowiem wcześnie w omiękłościach swego życia: więdła mu twarz w grubych fałdach i próchniały zęby.

Staszica zaś wielkość cała, która wtedy ledwie kieł­kować poczynała, jest rzeczą czasów późniejszych. Tymczasem, młody, fermentuje zaledwie zuchwałym temperamentem w pismach i w życiu. Lecz gdy się znalazł, bywało, znów ’sam z sobą’ i imał pióra, wtenczas (powie dziś jeden z czołowych badaczy literatury) „wyrazem uczuć najgorętszych wznosił s i ę do godności największej poezji serca“. — Mimo to zaprzeczyć się nie da, że ów Trybun ludu i ksiądz, a nieodrodny syn XVIII wieku, żwawo krzątał się za młodu po salonach i alkowach pańskich; co więcej: zabiegał już wtedy o majętność przyszłą.

Tamten drugi natomiast — ów żartobliwiec pió­rem, a dla się melancholik w samotności — wyzbył się nie tylko dbałości o życia potrzeby, lecz wzgardził nawet chwałą swoją, tak bezimiennie rozgłośną.

Wzbudzał tem tylko niesmak i odęcie warg u kró­la szczodrobliwej kabzy:

Ubóstwo niezabiegliwe jest nikczemne. Nie jest też i rewolucyjne, by się z wami dogadać zadęciem

w dudy wasze. ’Wolność i Własność’ widnieć winno na waszych sztandarach, bowiem ’bez własności nie- masz wolności’. (Tak lapidarnie ujmował król du­cha czasów swoich). — Uznanie zaś u ludzi, miłość, dostatki i chwała... Oto zdarłeś z siebie te czło­wieczeństwa ozdoby i znamiona aż po pierwiastkową nagość Adama. I k’woli czemu? By naostatek swą samotność gołą ukryć za plecami Kołłątaja.

Wystarczyło królowi przypomnienie wstrętnego mu herszta Kuźnicy, by omierzić sobie tamtych obu jego najsłynniejszych pomocników.

Jakże innego człowieczeństwa tchnieniem oddycha­ło sig w ustroniu Łazienek w enem towarzystwie lu- minarzów Polski, rozpieszczanych przez Muzy, da­my i króla. Wywołanie tak kontrastowych zesta­wień sprawiło, że rgee same drżeć mu poczęły z dys- gustu do literatów.

By je czemś zająć, przystanął u konsoli, na którą doniedawna podrzucał mu Krasicki książki najśwież­sze na przypadek, gdyby swym dowcipem i rozu­mem zechciał je oświetlić anonime na szpaltach Monitora. Dziś Krasicki wysiaduje złote jaja łask obcych w Berlinie i Poczdamie; ktoś inny pod­

rzuca mu nadal książki. Z starego nawyku sięgnął po którąś z nich. Spodziewał sig rozproszyć niesmak słodkodźwięcznemi rymami jakowejś sielanki nowej, alić w tejże chwili jakby octu sig napił: zionęło nań czadem najgnuśniejszego wstecznictwa. Słowo „szata n“ szczerzy się i chyca z karty na kartę tego książczyska.

Jakżeby mogło być inaczej? — zamyślił się, mimo odrazy, krytyk na tronie. — Literaci, zmą­ciwszy kadź całą, wydobyli z niej na wierzch i naj- smrodliwsze osady niedawnego zastoju. Za magją białą musiała nastać magja czarna: tak za owym jasnowidzem z księży — ten ciemnowidz z mnichów.

Pojrzał na kartg tytułową: — ’Jeszcze o Pythonie, djable warszawskim’. — Jeszcze?! Czyli że inni pisa­li już o tem bardzo wiele...

Miotnął książkg z taką pasją o ziemig, że rozpadła sig oprawa i stargały karty.

Zenerwował się Naj. Pan wejrzeniem na ^wrota piekielne’ ludowego buntu, otwierane przez owe pis­ma. Nie dziw, że za wrotami piekieł natknął się na djabła.

To zdenerwowanie rozbudziło w nim, jak to by­wa, wszystkie instynkty zatajonych zdawna niepoko­jów. One to widać sprawiły, że wstrząsnął się całem ciałem, usłyszawszy nagle za oknami rytmiczny trucht mnogiej konnicy. Aż tu na pokoje dochodzi pokrzyk komendy, zrazu rozlewny, szeregom na baczność i wraz słowo krótkie, jak zerwane uderze­nie w bęben.

Das ganze Re..gi...ment... halt-an!

Ta kaducza mustra egzercerunku niegdyś saskie­go, zaczem frydrychowskiego wzoru, ’nie wiem, cze­mu tak się Polakom podobały’, powie jeden z anoni­mów, dopominający się gwałtownie, by przywróco­no wreszcie z dawnej chwały polski język komendy wojskowej.

Pod tamten zakrzyk warkotny w mowie niemiec­kiej i pozgrzyty dobywanych szabel rychtuje się woj­sko w szeroką podkowę pod ścianą Zamku. Przyby­ło tu ono najwyraźniej z nagłego alarmu ku ochro­nie króla.

Rzucił się ku szybom. — Kto was tu prosił?! — zalewa go aż po czoło gniew czerwony. — A w do­datku ten właśnie regiment konnej artylerji koronnej

*

cudzoziemskiego autoramentu?... Kto w te dni tu­multów ulicznych tak chytrą nade mną opieką jątrzy afekta publiczności przeciw Mojej osobie?!

Daremnie szamotał się w tej sieci król republiki.

Jakoż tumulty uliczne nie ustawały w Warszawie; któryś z pamiętnikarzy naliczył ich trzy czy cztery w ciągu miesiąca. Przynosiły one ludności po praw­dzie więcej guzów niż ran, wojsko bowiem ’nie zacie­kało się na nurzanie w krwi ludzi swoich’: płazowa­no, — chyba że w tych starciach ktoś wzajem zażył broni siecznej lub palnej. O właściwym przebiegu tych momentów grozy za osłoną koni i kurzu ma­ło kto wiedział, a najmniej król sam; plotka nato­miast szerzyła o tych chwilach wieści okropne. Kie­rowały się zaś one zbiegowiska ludu, teraz już widać czyjąś ruszane ręką, bynajmniej nie w stronę kra­mów żydowskich. (Anonimowy ’Obywatel Rzeczy­pospolitej‘ przewidywał, mimo wszystko, słusz­nie).

Z krętych zaułków staromiejskich, z niezliczo­

nych ruder po rozległościach onych ’przedmieściów przedmieści’ wyraja się oto znów takie mrowie głów nieprzeliczonych, że aż dziwno było, ile tego pospól­stwa mieści się w świetnej Warszawie. — Na taką to widać chwilę zjechał trafem do stolicy znakomity poeta z swego zacisza pod Puławami.

Największa bodaj śród ówczesnych poetów, tra­giczna wrażliwość Kniaźnina porwała go nieodpor­nie żywiołem nowym, równym dlań ’morzu i wulka­nom*. Przyjaciel zmarłego Dekerta staje się tą chwilą, i dla się może niepojętą, jakgdyby ludu polskiego zastępczym przywódcą i rzecznikiem. Już go wiedzie (w wyobraźni) hen, pod Zamek sam, przed obnażo­ne szable, — by tu wysrożyć swe oczy gołębie:

Rządzie! pamięta], że jak nasze lata,

Tak pokolenia, tak mienią się wieki;

Z.e tego twoja nie obejdzie strata,

Kto twojej nie zaznał opieki•

Mierzył oczywiście nie w króla i jego ministrów, ani w sejm, lecz w krótkie już może rządy władzy ro­dzimej na tej ziemi: przyszłą oziębłość ludu polskie­go na tę stratę wróżył wieszczek białoruski.

Hab-acht! — targnął znów króła nerwami okrzyk przed Zamkiem.

Das ganze Re...gi...ment... — zawodził służbiście wciąż tenże oficer na placu.

Strzał że to padł tam — jeden i drugi — czy też głos komendy wystrzelił podwakroć z taką furją?.. Już tylko cwał tej konnicy wkoło, zakosami i przera­źliwy krzyk ludu.

Król, nad miarę dziś rozdrażniony, nie wytrzymał tego widoku: nie oczy, twarz cała stanęła mu we łzach. Odbiega na pokoje dalsze i łopoce wzniesio- nemi dłońmi — z tą upartą już tylko myślą w gło­wie:

Szatan was, literatów, na Polskę powołał!

Któryś z posłów, utrudzony ciągiem sejmowych obrad, umyślił użyć rozrywki. Afisze na mie­ście zapowiadały gdzieś b a 1 i k. Nie były to wte­dy zabawki godziwe, ale posła tak udręczyły kwie­ciste perjody, wygłaszane z mównicy Sejmu Wielkie­go, że za wszelką ceng zapragnął odprgżenia, ‘wiedząc, że łuk natężony zwykł pryskać’. Nawet osoby wy­sokiej kondycji rade wymykały sig ’od ciągłego zba­wiania Rzplitej’ na baliki właśnie, gdzie Nimfy swy- wolne goni Echo, — echo wszystkiego, czem żyła i o czem myślała stolica polska.

(Oto początek najosobliwszej z satyr ówczesnych. Jak wszgdzie na tych kartach każdy cudzysłów gór­ny (’ ’) oddaje najwierniej słowa oryginału).

Idąc za przykładem wielu innych, nabył tedy ów poseł wraz z swym kolegą sejmowym zwykłe maski i jakowyś przyodziewek w guście szwedzkim, — wszystko co szwedzkie uchodziło wtedy za staro­modne i starorycerskie, nadawało się zatem w sam raz na strój redutowy. — Odszukawszy na mieście ’fiakra’, wyruszyli za Bramę Krakowską — właśnie jak rycerze na przygody — gdzieś, hen, a wraz stro­mo wdół, ku Wiśle samej.

Dworek wcale okazały; dwoiste aż jego latarnie rzucały w ciemności nocy blaski pokus zwodniczych, ścieląc zarazem jakgdyby kobierzec złoty do pałacu nimf.

Nabyli bilety u Niemca w budce. Pobok stało dwóch sążnistych draganów z karabinami w ręku, aby bez opłaty nikt sig tu nie wciskał. W głgbi przedsionka natkngli sig na jeszcze sążnistego Szwaj­cara, który tu, jak wszgdzie w Warszawie, ’zwał sig Herr Johann, choć na chrzcie było mu pewnie Iwa n\ Gałką złotą na wielkim drągu wskazał on gościom drogg. Przez liczne wschody, korytarzyki i galerje przechodnie tego labiryntu do niecnoty, mi­jając nowe znów szyldwachy, wydostali sig wreszcie

na salę rozjarzoną od świeczników, gdzie szumiał jak w ulu rój tancerzy pod dudlenie kapeli. Ani się rozejrzeć w ścisku. Ledwie mignął przed nimi Ta­tar z Prusakiem, już oto Hiszpan pląsa z dońskim Kozakiem: oczom i myślom zamęt jeden! Choć in­nego widoku nie spodziewali się chyba, obaj starsi panowie poczuli się tu na wstępie nieswojo. Dopiero w drugiej sali, gdzie było nieco luźniej, przywabił ich bardziej stateczny i swojski widok kredensu, czyli po warszawsku: bufetu. Ledwie przystąpili, już mie­szano im usłużnie do małych kieliszków ’jedne trun­ki z drugiemi’, bo taka moda teraz w piciu.

Snują się tu wszędzie dziewczęta, ’prawda nie- szpetne, — stwierdzili — lecz płoche’. I coś na­zbyt przymączone pudrem. Gdy z tego tłoku dziewcząt wynurzyła się znienacka ’twarzyczka krasa z ciałkiem, jak to powiadają, świeżem’, pan poseł, jak umiał, nawiązywał angaż, — do tańca tyl­ko, — zastrzegł się smutnie człek żonaty.

I zawirował mu w oczach tancboden cały: — ’je­den gość garbaty, drugi kulawy, trzeci z nosem żó- rawim, czwarty kaprawy, ten żółty, tamten czarny, ów z brodą do pasa’... Wybiegają na salę i ’G a-

lateusze’ (czy nie Narcyzy za kochankiem Galatei? lub może od starego ’galić’: strgczyć?), pobudzacze animusów, naczelni w tańcu podrygacze i excytatorzy publiki na expensa przy bufecie. Te fircyki w pstromerengowatych fraczkach, nóżki takt w tak układając, suną krzgtnie po parkiecie wszędy i donikąd, jak ryby w wodzie. A kapela to anglezy i ankatry na basetlach rżnie, to wykaprysza ich takty, rytmy i modulacje na najnowsze do tańca ’szla­giery’.

W obyczajów odmienności ustawicznej nawraca wszystko: żadna moda nie nowa.

...’Nagle zjawił się widok osobliwy, który przy­tomnych i gniewał i bawił: ksiądz w komży z kropi­dłem w ręku’.

Mógłże być w Warszawie kiedykolwiek czas taki, by widok podobny, gniewając, bawił publikę?! Oto rysunkowa karykatura z ulic Paryża, przeniesiona żywcem na balik warszawski. A był w Rewolucji francuskiej moment taki, że ów stan pierwszy zwal­czano niemal zacieklej, niźli stan szlachecki. Kilku

znienawidzonych w Polsce biskupów, po których szyje sięgną niezadługo stryczki, dawało dosyć pod­sycenia i temu tchnieniu ’ducha francuskiego’. Tyl­ko że paryska lekkość nawet w rozkiełzaniu stawała się na brukach Warszawy koszmarem dla gustu. Posłowie, których zrazu rozśmieszyło zjawienie się tego niby-księdza, na widok jego pląsów grubych odwrócili oczy z niesmakiem.

I wycofali się do sali sąsiedniej, gdzie pracowicie przygotowywano im niebawem coraz to wymyślniej mieszane trunki do kieliszków maleńkich. Więc popijając te ’kordjaliki’ na stojący, jak każe moda, wiedli posłowie ze sobą dyskurs taki:

’Tyle ów ksiądz potrzebny jest tu na baliku,

Ile byłby u siebie w sejmie lub sejmiku.

’Potrąć go przypadkiem, zaraz klątew rzuci’.

’Może też Pan Bóg od nas tę biedę odwróci.

Ale gdy mają już gwałtem wliźć w obrady nasze,

Niechże za nami przypaszą pałasze’,

’Niechay jadą na wojnę, niechay żonki mają’.

’Tegoć im nie staje’.

’To niech się starają’.

To chichotem w kułaki swe, to potrącaniem się palcami na śmiechy rubaszne, wysączyli posłowie kordjalik jeden i drugi. Za piątym patrzą: wkra­czają na salę dwie maski przebrane za francuskich labbusiów w mocno już kusych sukienkach, w poń­czoszkach i w pantofelkach z klamrami. Ledwie weszli, już tańczą obaj, młody i stary; tyłeś ich wi­dział w pląsach, że ’ręka ma dziewczynę a nos oku­lary’.

W braku popularnej karykatury rysunkowej wy­syłała, buntem francuskim objęta, Warszawa wszyst­kie swe pasje, przedrwiny i wyśmiechy ’widokiem’ żywym na baliki, czyniąc z nich najosobliwszą w Europie satyrę żywą.

Jakoż posłów, popijających przy bufecie, objęła tem żarliwsza troska publiczna, by księża i biskupi ’nie wleźli’ gromadnie do Sejmu:

’Rzymby nam prawa pisał’...

’Królów dawał nieraz*

’Darłby z nas jeszcze więcej, niżeli drze teraz?.

’Tak Polskę — sług<ł> Rzymby panem zrobił*

’Polskę kościołami, nie rządem ozdobił’.

Któż to jednak na widok hultajów, przebranych w komżę lub sutannę przykusą, wszczynał tak dale­kie rezony i dyskursy?! Któżby, jak nie masony?

Oto, ująwszy się pod pachy, dla większej równo­wagi po onych kordjalikach, krążą ustronniejszemi miejscami po sali i szepczą do się tem masonów wta­jemniczaniem się w zagadki trwożne:

*W ten czas, by to intrygom pole się zrodziło,

W ten czas, by się Ojczyznę przedawać godziło,

Xiądzby na złe namówił i samby rozgrzeszył

Resztę sumienia*...

Cii!...

Niewtajemniczeni krążyć tu zaczęli zbyt gęsto w pobliżu.

Ale tajemnice i grozy masońskie rozwiewają się wprędce jak czcze dymy; już rozdzieliły przyjaciół dziewczyny. Jednemu z nich niedopity kieliszek po­został wiernie w ręku a wobec tłumu gości na sali tanecznej dopomniał się w nim o toast: rozbudził w pośle wenę oratora. Wsparty oto dla nóg nie­

pewności o pośrodkowy filar salonu, patrzy teraz na tańczących już nie z pobłażaniem, lecz z rzewnością; a wyczekawszy chwili nieco cichszej, podejmie dłoń z kielichem:

’Patrzcież panowie! wszystkie tu stany na sali, a jeden drugiemu nie uwłóczy, jeden drugim nie gardzi, — bowiem kościół i karczma pana nie znają’.

Wiwat Równość! — odkrzykną mu z pokla­skiem maski co bliższe. — Wiwat karczma! — wtrą­cił chytrą fintą sejmową ktoś dalszy, kierując śmie­chy i poklaski w swoją stronę. Ale poseł, znający się już na takiem podstawianiu nóg mówcom, nie dał *się wybić z toku:

’I baczcież! w takich to dopiero u nas miejscach człowiek równym się być okazuje dru­giemu’...

Zebrał burzliwe oklaski za to przyganienie panom, co u publiki zawsze sukcesem się odpłaca. On zaś, jak każdy deputat z małą jeszcze praktyką, pierw­szym impetem wygadał wszystko, a potem nie było już z czego kroić: więc zmieszała mu się oracja, — właśnie jak posłom w Sejmie. Postrzegł to chytrze jeden z owych Galateuszów w pstromerengowatym

Diogcnes w kontuszu — 7

fraczku a z przypudrowaną twarzą arlekina. Podbiegł i, chwyciwszy mówcę wpół, podjął go — drab moc­ny — jak piórko:

’Wiwat przyjaźń! Hey, dawaj ponczu!’ Zawtórzyły temu już nie śmiechy, lecz wrzaski ochoczości grubej. Najbardziej zapewne ubawiło ludzi to, że szczupła napozór figurka cywila unosi tak leciutko posła-wojaka w srogich butach rajtar- skich i z pióropuszem u kapelusza.

Niehonorowo szlachcicowi odmawiać poczęstunku na zabawie, a jak równość to równość, osobliwie gdy ją sam ledwie obwieścił. Za równością zasię idzie przyjaźń z ludem, jak tamten okrzyknął. Nie-* zbyt zaszczytny przyjaciel nadarzył się tu jednak, — trudno! Choć wlewał w niego, a wraz i w siebie, jedna za drugą szklenice ponczu, nie zdołał poseł demokratyczny z Wołynia zbyć nieukontentowania z takiego towarzystwa, nazbyt już warszawskiego.

O czem ta Świnia chrząchała przy piciu ani baczył, ani zapamiętać raczył.

Po chwilowej przerwie w tańcach, muzykantom na odpoczynek, spocony mistrz grajków z lisiurą zsu­niętą z czoła zakołacze niezmordowanie w pudło

swych skrzypiec. I podniesie smyczek... Więc ka­pela za nim w pędy na basetlach rżnie, dmucha w trąby, wali w bębny, na korwety zwie!... Po ty­godniu jeszcze bzykać będzie niejednemu w uszach ten szlagier z balika, jak mucha naprzykrzony.

Długo coś trwało z tym ponczem, zanim poseł nie ukazał się znów na sali. Tą właśnie chwilą w samo- pląs wyskoczyła z koła postać Turczyna w szarawa­rach nazbyt już ponsowych i bufiastych a w turbanie jak bania meczetu. Sunął w takty bez maski, którą z fantazją wymachiwał przed sobą. — Kto zacz?... Kolega z Sejmu! — Obaj posłowie, zapomniawszy

o swem tu incognito pod maskami, żwawo chwycili go pod ramiona: — Oto gdzie płochość przywiodła najmłodszego z posłów! — Aby tu przy- dybał najstateczniejszych wiekiem.

Tak sobie przygadując, wyśmiewali się wzajem.

Nie proszono mnie na assambl do Zamku, więc obrażony kazałem zajechać tutaj, — huczał na obie sale młody szlachcic z Litwy. — I już miałem awanturę! — obwieszczał głosem tubalnym. Nada­

rzyła bo mi się nimfa ambitna: pchała się koniecznie w pierwszą parę. Popsuł nam zabawę panicz jako- wyś, który pchał się również na pierwszego i to z moją damą 4 właśnie, którą rzekomo angażował wcześniej, tylko że się tymczasem zawieruszył z inną. Panicz przybył tu w swoim mundurze ofi­cera konnej gwardji koronnej, więc zaraz odgrażał mi Manifestem: jakimś tam pono reskryptem kró­lewskim. — Niema żadnej władzy — krzyczę — Manifest na baliku! — Niema? Ja ci go zaraz na skórze wypiszę! — Tak z szastem i praskiem, przy ostróg pobrzęku i wykrzykach, już mu szabla sama wyłaziła z pochwy. Ułagodziła go moja, czy tam nasza, dama, miękką rączką ujmując nas kolejno za podbródki. — Słusznie! — szastnął przed nią oficer grzeczny — możem z tym panem rozmówić się po­tem, na uboczu. —■ Musiałem tedy obnażyć się z pod larwy, ile że on bez niej. Przyjąłem wyzwanie. Ja­każ to zabawa u nas może obyć się bez tego?

I jutro będziesz się bił?

Odniechcenia. Bardzo prędko uprzykrzyło mi się to zwycięskie suwanie się przodkiem po sali.

Machnął niedbale maską, trzymaną wciąż w ręku.

Powiem wam całkiem szczerze: ’Owo dobijanie się w pierwszą parę wydało mi się — kandydactwem na poselstwo, taniec wkoło — materją obrad, a moja dama, godząca spory — z tych jakgdyby, co wpły­wają w interesa Kraju, a dla których miłości niejeden odstąpił wszystkiego’.

Hm?... — trudno było posłom przytakiwać tej przymówce, mierzącej w ich własną godność depu- tacką. Urażeni, już mieli się na stronę, gdy pobok wszczęło głośną rozwowę aż czterech Ichmości w maskach, a przeodzianych w peruki i togi niby sę­dziowskie. Rozsiedli się oni szeroko na krzesłach i z rezonem wielkim jęli rozwodzić się i natrząsać... nad czemże to? Nad rządem!

Któż nie nadstawi uszu?

Wszystko cokolwiek w rządzie uchwalone było rozumnie czy nierozumnie, słusznie czy niesłusznie krytykowane było przez onych Solonów’. Każdy mógł się łacno domyślić, że pod owemi togami ukry­wają się wyższe urzędniki Rzplitej, krytykujące zwy­czajnie rząd swój.

doradzali, Oficerów, aby im komendantami nie byli: słowem, całą stanu naszego klasę (inteligencję mieszczańską, powiedzielibyśmy dziś) zniszczo- n o. O, polityko, przeklęta polityko!’

To przekleństwo polityki i tę obłudę dziejowy wziął najgłębiej do serca drugi szlachcic prawdziwy, — ów z Podlasia. Gdy Dekerta nie stało, postanowił, wi­dać, dokończyć wszczęte przezeń dzieło: ’przeto- rować ludowi polskiemu drogę dzia- ł a ń\ Odrzuci precz pióro: pisze oto słowa ostat­nie, już się więcej nie odezwie w życiu. I wystę­puje teraz już nie z żadnem ’dziełem’ literackiem, pod egidą Kuźnicy, lecz z ulotką bez tytułowej karty, zwróconą wręcz do ludu.

Ulotka owa liczyła kilkanaście stronnic. By ją ze­stroić z krótszym oddechem dni naszych, należało ją tu uzwięźlić do rozmiarów jakiejś tam płachty dzi­siejszej, przylepianej chyłkiem po nocach do murów miejskich.

’Głos naprędce. Do Mieszczan: ...Przewidujesz- że, Stanie Miejski, do czego to dobrodziejstwo arysto­kratów zmierza?... Byście, kupieni tak obfitą nobili­tacją, nie oswobodzili z niewoli miljonów uboższych

Braci waszych... Przewidujecież Oficerowie, nie- szlachta, dlaczego wylano tę łaskę i na was, nie spo­dziewających się szlachectwa? Oto dlatego, aby was ubogie miasta nie użyły do rewolucji.

...’O, nieszczęsny Rządzie! Albo Rewolucja, którą ci groził stan miejski, miała początek i poparcie Spra­wiedliwości, albo jej nie miała. Jeżeli miała, czemuś Sprawiedliwości nie oddał? Jeżeli nie miała, czemuś nie pokarał? czemuś przeciwnie wysypał hojne na­grody?’

...’Obywatele! jedyne nadzieje i światła niezmier­nego ludu! pokażcież się niezwyciężeni w tej cząstce serca waszego, w którą uderzono blaskiem i świetno­ścią!.. Stańcie przed Trybunałem Sumień!.. Dajcie dowody przed całą Europą, iż nie macie innej ambi­cji, tylko celować przysługami dla dobra powszech­nego’...

Każde tu zdanie rozbrzmiewa stentorem trybunów paryskich. Niewczesny dobosz rewolucji polskiej tak żarliwie grzmiał ich pobudką w Warszawie, że nie zdążył obejrzeć się, zali pośpiesza za nim dość rychło owe z urojonej legendy osiem tysięcy zdeterminowa­nych na rewolucję. Lecz oglądanie się za siebie nie

Gęsta mina i pewny siebie głos krytyków przy­wabia ludzi zawsze na skore aplauzy; więc za nową przerwą w tańcu okoliły ich niebawem maski wszyst­kie: — i Tatar z Prusakiem, i Hiszpan z dońskim Kozakiem i tenci garbaty, i drugi kulawy, trzeci z nosem żórawim, czwarty kaprawy, ten żółty, tam­ten czarny, ów z brodą do pasa, a przy nim ta z ciał­kiem świeżem twarzyczka krasa. Po bokach ustawił sig istny, bo taneczny, c h o r u s towarzyszek Bachusa o licach przybladych i nazbyt przy- mączonych pudrem. Tuż za nimi, nie mogąc ustać spokojnie, przebierali takt w takt nóżkami przodowni w tańcach dryganci czyli Galateusze.

Słowem, stanął pod laską niczyją Sejm Wielki masek, na którym każda mogła się wypowiedzieć naj­tajniej, — bo z obliczem pod zasłoną, najbezpośred- niej, — bo zgoła bez posłów, i najrówniej wreszcie,

niedarmo okrzyknięto, że jedyna to u nas Oaza równości wszystkich pod maskami.

...’A że z dyskursu wpada się w dyskurs, stanął i Tron polski na placu’: ci za Elekcją, owi za Suk­cesją. Głos najpewniejszy siebie, a mina najgęstsza pretendują, wiadomo, zawsze i wszędzie do przeci­

nania wątpliwości wszelkich. Takim to głosem za­grzmiał jeden z owych czterech Ichmości:

’Krzyczcie wy i gardła rozdzierajcie sobie, nic z Sukcesji nie będzie. Naród jest naszym panem, więc Narodu słuchać należy. Przepisał on posłom naszym większością Instrukcyj (sejmikowych) utrzymanie Elekcji; a zatem ona- się utrzyma, bo­wiem Wolność nie znosi Tyrana’...

Czyjaż to wolność? — zapytał urągliwym ba­sem ów z brodą do pasa. I w napiętem oczekiwaniu wszystkich na tę opozycję basową nie rzekł więcej ani słowa.

Czyja? — powtórzył dyszkantem ten z nosem żórawim, przyklejonym na masce zdumionej nie­ustannie. — Krzyczę?! — bił się w piersi, zdumiewał i pytał, a raczej niuchał wszystkich.

Wobec tak małej elokwencji przedmówców tem­perament polityczny i zdolności oratora wyrzuciły posła litewskiego na krzesło przyszarpnięte sobie z opodal: Obywatele! — dłoń wzniesionego ramie­nia powtórzyła sama palców rozczapierzeniem: Oby­watele!...

’Jeżeli Wolność z niewolą zgodzić się nie może,

dlaczegóż my tylko chcemy być wolnymi, zapomina­jąc o niewoli innych?’...

Jak się zerwie na to jeden z owych Ichmości, — ’jak krzyknie, jak tupnie’:

’Do Paryża Mospanie! do Paryża z takowem zdaniem! bo tu, zamiast otrzymania bustum, osią­dziesz w Prochowni!’

Na ten krzyk srogogroźny cisza posiała się w kole sejmowem. Kto tak huka, tak tupa, — myślano — ma pewnie władzę wysłania do Prochowni. Już ktoś trwożliwszy sumituje się zawczasu, nie własne zdanie tu wygłaszał, powtarzając jedynie, co się na mieście mówi głośno i powszechnie. Inni milczeli głucho. Pogróźca musiał wyczuć w tej ciszy przykre dla się ’vim repulsiva m’, gdyż oddalił się coprę- dzej.

Pod nowe hasło muzyki ustawiały się powoli, bo w niehumorze chwili, dwa sporne szyki masek na kontradanse: rzekłbyś, na nieme dalej dyskur­sy w pląsach sprzecznych. Sejm to najmniej komu przykry; nie wywoła pogróżek niczyich.

Gorączkowo wypatrywał na sali swego pogróżcę

z przed chwili poseł litewski, rozgorzały tyleż do­znaną zelżywością, co przerwaną mu oracją. Goto- wo wyniknąć coś groźniejszego od awantury. Bo oto gdzie go ujrzał po chwili: w towarzystwie swej damy niedawnej, która miękką rączką godziła spory.

W niszy podokiennej ’siedziały na ławeczce dwie Damy, po angielsku ubrane, w sukniach czarnych, nieskąpo gamirowanych wstążkami’. Bliźniacze stro­jem jedynie, jedna płowa, druga kruczowłosa, za- stygły w umyślnej niedbałości wejrzeń z pod po­wiek. Jeśli to nie cudzoziemki, to panie wojażowe

i bywałe! — rozpłomieniał teraz dopiero Litwin do tak niedawnej znajomej z tańca (u Litwina afekt go­rący zawsze późny). Ów zaś jegomość w todze ka­zał służbie podać sobie fotel i, rozkraczywszy się na nim, przysuwa się nogami do jej nóg na konwersację w wiadomym celu. Tak zaczął swoje Engage stroić, to głaskać jej kolanka, to szczypać, to w oczy zaglądać’. Ni miejsce tu, ni ludzie na zgorszenia cnotliwe, więc znosiła to niedbale, — ’wreszcie, by zrozumiał, że nie tak łatwo jak u innych po jej cu­kierki sięgać, złajanym został, usłyszawszy nie naj­lepiej ucho głaszczące wyrazy’.

Co gdy się stało, odchylił na piersiach wstęgę (poprzeczną), a przy niej u boku maleńkie błyska- dełko (orderu) — cechę dumy i ambicji, — aby Da­ma tem oślepiona okazała mu się powolna. Lecz ona, ledwie kiwnąwszy głową raz i drugi, rzekła’:

’Ja trzydzieści łokci mam wstążek przy sukni, a przecież się nie chlubię. W. Pan zaś, trzy łokcie tylko mając, wyjeżdżasz z niemi, jak Cygan z ko­byłą na targ’.

Temi słowy cechowany, zakrywszy czemprędzej swej pychy znamię, oddalił się na stronę’.

Ona ma ambit i dowcip! — podrzuciło Litwina, a oczy jego wybłysły ku niej. X przylgły jak do lepu do głębokiego dekoltu jej sukni czarnej. — Po cza­sie dopiero i zimnem przypatrywaniu mu się zdała opuściła dama rzęsy ciężkie, na znak, że jego E n- gage, owszem, przyjmuje, choć się dziwi, czemu tak późny, bo w tańcu niedawnym nie rzekł ani słowa. , fci

Tak bez powiadamiania przez gońców wezwał on ją ’na Konferencję sekretną w interesie niemałej znać wagi, gdyż jeszcze tej nocy’.

Czujną baczność nakazywał mistrz nieutrudzony, kołacąc tym razem długo w pudło skrzypiec, zanim nie podjął smyczka tak wysoko, że aż na pałce się piął i zadem pod kapotą ruszał: aby szumnie! aby hucznie! — wzywał tem muzykantów wraz z publiką całą. I gruchnęła kapela w rytmy ’Polaka’: roz- tupotały się na obu salach temperamenta narodowe, aż się strzęsły mury.

Ranek znaczy się nastaje. Powracać do domu zdecydowali posłowie stateczni, zwłaszcza że jeden z nich zakwasił sobie humor tamtemi ponczami. Nie dla ich ilości bynajmniej: popitki warszawskie zawsze były fraszką dla szlachcica z Wołynia. Te ich tu kordjaliki wymyślnie mieszane oraz poncze niezliczone tyle mu w głowie zdziałały, że ’zwilżyły suche żyłki’ w nosie i w czeluściach, — a nos miał, miarkować z tego, wołyński. Ambarasowne bardzo było jednak to ustawiczne pchanie się z kraciatą chustą pod maskę.

’Mój Boże! — wzdychał — jakże ci ludzie wytrzymać mogą, którzy maski, raz wdzianej, przez całe życie zdejmować nie zwykli’.

Owóż tacy właśnie! — wskazywał mu kolega z Sejmu dwie maski w żółtych płaszczach mandary­nów. — ’Pawi krok i miny indycze’ tych panów wzbudzały w ludziach natychmiastowy domysł: excellencye!... Jakoż trybem osób takich grodzili się oni od ciekawości tłumów bądź mową francuską, bądź też ’natychmiast w innej materji traktować po­czynali, nawracając do swego już tylko sekretnemi kreskami’. — I oni mieli się już ku wyjściu. Ludzie odruchowo ustępowali przed nimi na boki, robiąc im przestęp wolny.

Tak mimowoli uczyni i posłowie. Choć skinie­niem głowy nawet nie podziękowano im za grzecz­ność, mogli zato podsłuchać sprawnem uchem po- selskiem, w jakiej materji traktują teraz ze sobą Pa­nowie Rząd krajowy.

Kroczą. A z rezonem wystawiając dłonie, cedzą rzecz swoją powoli w respektowaniu słów własnych, na których ważą się losy kraju:

’Już też u nas na wiosnę Woyna niemylnie na­stąpi, albo z Moskwą, albo z Cesarzem’.

Przerażeni tą zapowiedzią, omal że nie wykrzykną posłowie. I dalejże rozgadywać na tyłach ów se­

kret krajowy (tajemnica Stanu) każdemu, kto chciał czy nie chciał słuchać. — Posępniały powoli tanecz- niki pod maskami, rozwiązywały się pary i urywały pląsy ’Polaka’. Już tylko pijaki tupotały uporczy­wie.

Patrzeć: ’ten z brodą do pasa w korwetach z swą kochanką jak hasał, tak hasa’.

Imże to jedynie miał grać mistrz muzyki, który niemałym wkładem duszy gorącej rozegrał w taką huczność kapelę swoją? Więc wzniesionemi dłońmi wymachuje nad nią jak skrzydłami: niży, scisza, tłu­mi tony.

Niewidzialny antreprener tego baliku w wynajętym na ten wieczór pałacu bardziej od pożaru bał się ciszy na zabawie; więc pchnął czemprędzej między smutnie zaszeptane maski jednego z Galateuszów

o najzwinniejszym języku. Już oto powiewając poła­mi fraczka, właśnie jak ta ryba skrzelami, gdy nad wodą duszno się staje, wyskoczy przed publikę ko- medjant luźny. I zaśmieje się kredową twarzą we­sołka:

’Policzcież tylko, Wielmożni Panowie, dla prze­konania się własnego i dla zabawki, to i na tym ba-

liku dwie części kobiet, a ledwie trzecią część męż­czyzn znajdziecie. A gdy więcej rodzi się dziew­cząt niż chłopców, pokoju to znakiem nie Woyny’.

W tem posmutnieniu społecznem potrzebowano widać bardzo zabawki i żartu: do aplauzów domie­szały się śmiechy coraz to rozgłośniejsze, zasłyszany bowiem koncept podbijała publika dowcipem wła­snym jak dzieci rzuconą im piłkę.

Ale komu w drogę...—przynaglali się posłowie

co powiedzą żony? — Zanurzyli się jak przy wejściu w galerje przechodnie, na wschody i schodki tego błędnika, aż w miejscu najciaśniejszem ujrzą nie­spodzianie onąć jasnowłosą w czarnej sukni angiel­skiego kroju. Przywarowała tu ’jak chart na prze­biegu’. Poseł litewski wracał również do domu; szedł polityk bardzo przygnębiony zapowiedzią woj­ny na wiosnę: o swym afekcie płomiennym zapomniał całkiem — po raz drugi tego wieczora. Ujrzawszy ją znienacka, popatrzał zrazu z roztargnieniem, by za chwilę rzucić się ku niej z otwartemi ramionami. Ona jednak, dotknięta do żywa tą raz po raz nie­pamięcią wygrymaszań nad jej urodą, jak mniema­ła, nie tylko uścisnąć, ale zbliżyć mu się nawet nie

pozwala. Wobec tej przeszkody ’zapala ©n się ku niej najżywszemi słowami, Wenerą nazywa’. — Gdy za ten komplement mógł ją wreszcie objąć w talji, dama pocałować się, uchroń Boże! wciąż jeszcze nie pozwala, cofając głowę coraz to dalej wtył. Ten ruch oporności skrzepiał tylko i zjędmiał jej piersi białochłodne, w czarnym obłamie sukni, stroczonej mocno.

Żonaci świadkowie tej zalotności umiejętnej niby to śmiali się do rozpuku nad wigorem młodego, a w gruncie zazdrościli.—Jutro będzie się o nic strze­lał, — pocieszali się conieco. Pomnąc przytem na niedawne urażenie ich godności poselskiej, chłodno pożegnali kolegę.

On tymczasem, za wskazaniem damy, nabyć mu­siał znów jakoweś bilety u Niemca w budce. A że przytem żmudził coś w zadumie ponownej i nie mógł się dorachować, więc zniecierpliwiona wyrwała mu sakiewkę i, wyliczywszy co się należało, zwraca mu w garść jego trzosik: na! Zaczem modą paryską każe mu ująć siebie pod ramię, by go poprowadzić. — Z tymi politykami inaczej nie uładzi, — myślała widać Warszawianka.

Olbrzymi Herr Johan n, — czyli Iwan, kto woli, — złotą gałką na drągu wskazał tej parze ko­rytarz, wiodący na apartamenta Konferencyj po­ufnych.

SESSEŚ

Widziane za dnia okiem trzeźwem okazywały się te apartamenta poprostu zamtuzem łaziebnym. Przy­bytek ten, założony z rozmachem iście pańskim a z polska szeroko, zajmował olbrzymi czworobok, w którym mogłoby się i dziś pobudować osiedle całe. Właścicielem jego był jaśnie kasztelan łukow-^^ ski, poseł ziemi nurskiej, głośny mówca sejmowy, rąt autor ’dzieł’ licznych, dziedzic na Sarnowie, Kierz- kowie i Burcu, a Pan na lupanarze warszawskim.

Przytrafiło się kasztelanowi na jednym z assam- blów wielkopańskich zapłonąć afektem do damy . znakomitej, mało ukontentowanej zalotami starszego pana o reputacji dla kobiet tak przykrej. Za od­prawę conajprędszą przerwała ona jego ciche na uszko komplementaq’e jeszcze cichszym znagła za- szeptem: — ’Jak się miewają kasztelanki?’ — ’Źle!—

odparsknął — bo wy, panie, robicie im konkuren­cję’. — Tak gburnie parował jej delikatną przymów- kę z pod wachlarza.

Dmuchać bo sobie w nos nikomu nie pozwalał, choćby to była dama wysoko urodzona. Zadzierał podgoloną czuprynę nad głowy wszystkie, nie wy­łączając królewskiej. W swych mowach sejmowych

i na zamkowych przyjęciach okazywał Naj. Panu pobłażanie z domieszką nonszalancji. Interesów do jego szkatuły nie miewał. Król to, przeciwnie, za­biegając nieustannie o pożyczki, robił mu awanse uprzejmości i orderów.

Podstawą jego wielkiej fortuny było — wiedzieli wszyscy — częściowe wywłaszczenie prymasa Podo- skiego, którego dobrami zarządzał jako patron. ’Ta- kimże sposobem jurystowskim — powiada któryś z pamiętnikarzy — wydarł kawał substancji pewnej damie, twierdząc potem, że mu się ten awantaż na­leżał za wysługi miłosne tej pani świadczone’. Darł też i z worka Rzplitej pod pozorem wynalezienia ’jakowejś soli’: — w górnictwie i chemji grzebał się istotnie z umiłowaniem. Krescencję tak zdobytego majątku zawdzięczał dzierżawie monopolu tytunio-

Dioffenes w kontuszu — 8

wego i solnego, zakładaniu fabryk, do których się pasjonował, a nawet kopalni żelaza i miedzi, — oso­bliwy poprzednik Staszica w uprzemysłowieniu kra­ju. Kopalnię złota otworzył sobie w owych ’dom- kach Wenus przy wodzie’.

Jedynem utrapieniem jego były ’gryzipiórki, co nas szarpią, gdy my tu radzim’! — użalał się w sej­mie. Głównego z onych satyryków anonimowych Kuźnicy, nazwanego przez króla autorem bezimien­nej ręki, znał kasztelan doskonale, był to bowiem jego krewniak bliski — z kuzynów ubogich. Więc nie kwapił się przyznawać do niego.

Miał ponadto jedną tylko kartę do zatajenia, jak zwykle gracze podobni: przeszłość swą. A była wcale ciekawą: zaświadcza sam Diarjusz sejmu z ro­ku 1773, że on to pierwszy przekroczył leżącego we drzwiach Rejtana.

Po latach, on to również obwołał Dekerta fary- zejskim podszczuwaczem ludu, obiecując ’zbrodnia­rzowi’ osadzenie za kratami Prochowni. (Kto komu nie groził wtedy tą niegroźną nikomu Bastylją pol­ską?) Jak się w pismach swoich rozprawiał z miesz­czanami, napomknęło się już poprzednio. Na wie­

żę również skazuje w innem swem ’dziele’ gorszego dlań od Dekerta — znów ’zbrodniarza’, jak pisał — wielce utalentowanego krewniaka swego z Kuźnicy. Z młodym Staszicem rozprawi się dość pobłażliwie, „Zgodą i niezgodą“ w ’dziele*, poświęconem jemu wyłącznie. — Słowem, skazywał na turmę w swych broszurach, lub conajmniej monitował, najlepszych ludzi pokolenia. Jemu przypisują też niektórzy po­czytne wtedy pismo: „Wszyscy błądzą": tytuł wielce wymowny dla jego osoby i pióra. ’Ja wam mówię — pisał nieraz — ja!’

Rozpętana wówczas anarchja dufności szlacheckiej była do niedawna istną puszką Pandory w rękach nietylko historyków lecz i powieściopisarzy -— od Rzewuskiego po Kraszewskiego. Wmiast jakiegoś tam znów sampana i samodura z magnatów kreso­wych, lub kogoś z jego bujnych opojów, warto dziś bardziej przypomnieć mniej epicką postać magnata warszawskiego. Psychika tamtych typów zamarła w narodzie bezpowrotnie wraz z ziemią straconą; ta druga jest z bruków stolicy samej. Głowa kasztela­na, tak przemyślna i giętka w interesach, zamieniała się na arenie publicznej w czerep twardy, przebijają­

cy się miedzianem czołem przez wszystkie zapory. Pomagała mu w tem szerokogębna swada patrona, zaczem posła i działacza, szermującego także i pió­rem. Spłodził go, rzecby, szlachcic-brukowiec z ’kasztelanką’: pycha z nierządem.

Nie dziw, że takie „ja“ wpadało w furję, jak osa­czony dzik, gdy je obskoczyła (niczem maski redu­towe) żartobliwość szlacheckiego gminu i gruby za nią śmiech warszawskiego tłumu. Jesteśmy o krok od ulicznych piosenek ówczesnego Paryża, brakło im u nas tylko nutki muzycznej. Oto inwektywa sprośna, która słyszy się niemal w rytmie swym ni­czem rapsod niewybrednej legendy z ulic Warszawy:

Przy wiślanym moście gospodarz jedyny Częstuje francą przybyłe Litwiny’.

Wściekły kasztelan miota się na mównicy sejmu, grożąc znów, że bezimienne ręce plugawych pisma­ków zdemaskuje i przybije do pala: — tak obrazowo

i mocno zwykł się wyrażać swym stylem karmazy­nowym. Lecz były to już pogróżki ostatnie: paja­cem lub szarlatanem zwać go poczynali i posłowie (może reminiscencją wrażeń na jego balikach?).

Ostatecznie osadzi dzika już nie uliczna, lecz lite­racka satyra anonimów Kuźnicy. Najjadowitszy Za­błocki mierzy weń strzałą równie niewybredną, jak ludowa, czyni to jednak w formie arcyliterackiego pamfletu. A wyraża mu nadewszystko...

Tę wdzięczność, którą z całym narodem rad dzielę, Ilekroć widzę wielkie twe dzieła: burdele

Między ulicą Dobrą, Bednarską i Wisłą sterczą po dziś, o bluszcz italski proszące (mówiło się w tam­tej dobie sentymentów) smętne rudymenta siedziby ’ostatniego z kasztelanów’. Jego ogród, w którym rozbrzmiewały niegdyś bandurki dziewczyn weso­łych, śmierdzi dziś pustką olbrzymiego dziedzińca, a postoju całego taboru wozów śmieciarskich i czar­nych, kloacznych fur. W kabinach łaziebnego nie­gdyś pawilonu zagnieździły się długim szeregiem kramiki żydowskie (zburzone zresztą właśnie teraz: przed kilku miesiącami). U samego końca ulicy Bednarskiej, gdzie dawniej podchodziła Wisła, w śle­pym dziś zaułku bez nazwy stoi rudera rokokowego

«

*

*

*

niegdyś pałacu, którą i dziś jeszcze każda babina lub dziecko tej dzielnicy nazwie Kasztelanją.

Ząb, a raczej pazur czasu, odrapał ją do cegieł go­łych. Ocalały smętnie trzy na festonach kamien­nych medaljony o zatartych profilach — może jako- wychś Excelencyj onych czasów, lub modą ówczesną trzech jaśnie poetów? — W tej napoły ruinie gnieź­dzi sig i płodzi karaluszo największa niedola Powiśla. Kuchnie, pobudowane przez nią w każdym zaka­marku byłego pałacu, wyjeżyły sig nad stromy dach bezlikiem kominów i rur dymnych. A dymi to gniazdo trosk jak fabryka. Dla mnóstwa chowanych tu dzieci warzy sig nieustannie chuda strawa prole- tarjacka. Z sieni otwartych bucha na ulicg kwaśny zapach polskiego ubóstwa.

Satyry ówczesne narysowały, mimo wszystko dość jednostronną karykaturę ’ostatniego z kasztela­nów’. Gdyby nie wrogość polityczna, darowa- noby mu zapewne i lupanar. Postacią niepowszednią czyniło go najbardziej to, że ów polski prekursor wielkich bourgeois w kontuszu karmazyna gardził mieszczaństwa ’gnuśnem kramarstwem.’ I moralizował ponadto tych mieszczan. Zarów­no obyczajowe jak i społeczne rysy tej osobistości niezwykłej zatarły sig mocno w uproszczonej satyrze, niczem owe medaljony na frontonie dzisiejszym jego pałacu.

Kasandrą ludzi przywileju czyniły go tyleż wory złota, na których siedział, co temperament bojowy

w ich obronie, wreszcie alarmistyczne nałogi je­go wymowy i pióra. On to — przypomnijmy

przerażał publiczność rzekomym spiskiem miesz­czan i ludu na życie wszystkich Żydów i Neofitów w Warszawie. Niezadługo uderzy w dzwon trwogi nowej, bardziej uzasadnionej: ubogiego kuzyna swego, a naczelnego pisarza Kuźnicy, oskarży pu­blicznie o ’oczywiste zapalanie ludowego buntu’. I zażąda uwięzienia go jako ’zbrodniarza stanu’.

Ci dwaj krewniacy po przeciwnych stronach bary­kady społecznej dają obraz tak wielce wymowny, że choćby dlatego tylko warto było wskrzesić tu ostatniego z kasztelanów.

Niezadługo zetrą się oni wstępnym niejako bo­jem pod owemi barykadami, których z dnia na dzień niemal oczekiwał król, zatrwożony wciąż coraz to szerszem otwieraniem się w Warszawie ’piekiel­nych wrót’ rewolucji francuskiej.

Tej nawałnicy dziejowej, jaka z Francji przerzu­cić się miała na Polskę, zabieżono narazie drogę nie- bywałem wtedy u innych narodów posunięciem

w grze politycznej, które wniosło całkowite zamie­szanie i demoralizacje w szeregi zbuntowanego mie­szczaństwa. Uczyniono to słynną wtedy nobilitacją gromadną. — I na tę sprawę spojrzymy tu znów nie

*

rettospekcją historyków dzisiejszych, lecz oczami lu­dzi ówczesnych, bacząc przedewszystkiem na ich sło­wa, wypowiadane wtedy na gorąco. — Oto nie mie­szczuch zbuntowany bynajmniej, lecz anonimowy autor pisma: Szlachcic prawdziwy do prawodawców t tak się wyraża o tych uszlachceniach masowych:

’Jeżeli sobie myślicie, że odciągnąwszy naj­znaczniejszych mieszczan i kapitalistów na stronę

j szlachty, przytłumicie głos ludu, — byłoby to leczyć

się na czas krótki... Czyliż potomność nie stanie prze­ciwko wam, żeście się sami oszukali i że wam to po­dyktował duch jakiejś obłudy’.

Dekert, a raczej już tylko dusza jego, zwiedziaw­szy się na Polach Elizejskich o tych nobilitacjach warszawskich, zapłonie oburzeniem pośmiertnem (w wspomnianych dialogach ludzi zmarłych):

’Wzięto Bankierów, Kupców, Fabrykantów, aby miasta, pragnące się podźwignąć, nie podsycali pieniędzmi, Jurystów i ludzi światłych, aby im nie

doradzali, Oficerów, aby im komendantami nie byli: słowem, całą stanu naszego k 1 a s ę (inteligencję mieszczańską, powiedzielibyśmy dziś) zniszcz o- n o. O, polityko, przeklęta polityko!’

To przekleństwo polityki i tę obłudę dziejową wziął najgłębiej do serca drugi szlachcic prawdziwy, — ów z Podlasia. Gdy Dekerta nie stało, postanowił, wi­dać, dokończyć wszczęte przezeń dzieło: ’przeto- rować ludowi polskiemu drogę dzia- ł a ń\ Odrzuci precz pióro: pisze oto słowa ostat­nie, już się więcej nie odezwie w życiu. I wystę­puje teraz już nie z żadnem ’dziełem’ literackiem, pod egidą Kuźnicy, lecz z ulotką bez tytułowej karty, ^

zwróconą wręcz do ludu.

Ulotka owa liczyła kilkanaście stronnic. By ją ze­stroić z krótszym oddechem dni naszych, należało ją tu uzwięźlić do rozmiarów jakiejś tam płachty dzi­siejszej, przylepianej chyłkiem po nocach do murów miejskich.

’Głos naprędce. Do Mieszczan: ...Przewidujesz- że, Stanie Miejski, do czego to dobrodziejstwo arysto- I

kratów zmierza?... Byście, kupieni tak obfitą nobili­tacją, nie oswobodzili z niewoli miljonów uboższych

l

*

Braci waszych... Przewidujecież Oficerowie, nie- szlachta, dlaczego wylano tg łaskę i na was, nie spo­dziewających sig szlachectwa? Oto dlatego, aby was ubogie miasta nie użyły do rewolucji.

...’O, nieszczęsny Rządzie! Albo Rewolucja, którą ci groził stan miejski, miała początek i poparcie Spra­wiedliwości, albo jej nie miała. Jeżeli miała, czemuś Sprawiedliwości nie oddał? Jeżeli nie miała, czemuś nie pokarał? czemuś przeciwnie wysypał hojne na­grody?’

...’Obywatele! jedyne nadzieje i światła niezmier­nego ludu! pokażcież sig niezwycigżeni w tej cząstce serca waszego, w którą uderzono blaskiem i świetno­ścią!.. Stańcie przed Trybunałem Sumień!.. Dajcie dowody przed całą Europą, iż nie macie innej ambi­cji, tylko celować przysługami dla dobra powszech­nego’...

Każde tu zdanie rozbrzmiewa stentorem trybunów paryskich. Niewczesny dobosz rewolucji polskiej tak żarliwie grzmiał ich pobudką w Warszawie, że nie zdążył obejrzeć sig, zali pośpiesza za nim dość rychło owe z urojonej legendy osiem tysigcy zdeterminowa­nych na rewolucjg. Lecz oglądanie sig za siebie nie

jest rzeczą doboszów ludu, pędzących na ślepo przed tłumem z czapką frygijską, jak z płomieniem we włosach, z piersią otwartą na kule pierwsze, a z gę­bą, ziejącą tym jednym krzykiem: En avant ci­toyens !... Porwać tłum i paść u barykady: takie jest przeznaczenie doboszów.

Ale Warszawa nie Paryż: znalazł się w tym impecie sam nieledwie. I sam jeden padnie też ofiarą rozpętanej przez się burzy.

Odezwie się przedewszystkiem zelżona duma Pa­nów. Jej pierwszym rzecznikiem, najpochopniejszym zawsze do walki, stał się znów kasztelan łukowski. Powściąga tymczasem gniew pański na lekceważący ton zwysoka i, rzekłbyś z rękami za pasem kontusza, daje kuzynowi taką admonicję swym stylem karma­zynowym: i

’Coż to, Mci autorze, ten stan szlachecki, który sam tylko dźwigał ciężary najokropniejszych wojen, który był pogromem mocarstw, już truchleć będzie przed parąkroć stotysięcy mieszczan?... Porachuj sie z rozsądkiem, zagorzały pismaku, użyj więcej rozu­mu w ważeniu sił!.. Zaiste, stukilkunastu oficerów znobilitowanych, alboż to nie potężny do wzięcia

rewolucji zapas! osobliwie, gdy zapalona imaginacja autora wystawia w nich sobie samych tylko Wa­szyngtonów’.

Tak to alarmista z obozu uprzywilejowanych, mi­mo pozornego zlekceważenia, postawił — jak to by­wa — wszystkie kropki nad niedopowiedzeniami, strasząc Warszawg jawnem już widmem rewolucji ulicznej.

Żałość aż bierze, jak łatwo dał się w niej pokonać autor Głosu naprędce, osobliwie śród tych rozjuszo­nych rewolucyjnemi pismami czytaków na mieście, a ggbaczy po kafehauzach. Skoroś sig tak porwał płomiennie, walczże dalej! nam na widowisko — żądano. Milczał. Jego najbliżsi zaledwie wiedzieli, że zachorzał groźnie: zipie oto na łożu, już dlań chy­ba śmiertelnem.

Dziwna, że samo przedburze rewolucji polskiej po­waliło obu jej przywódców. Zapewne: Dekerta zmo­gła gruźlica, drugiego podcigła gwałtowna niedo­moga serca, a przecież ubytek ich obu w ciągu pigciu miesigcy wydaje sig czemś wigcej, niźli zrządzeniem losu samego. Myli sig całkiem rozsądek w domnie­maniach wszelakich.

A może?..

Powiedzą: ciemnota! więc mówmy o tem szeptem, dobrym ludziom na ucho:

Może zadławił ich obu niewyobrażalny Python, szatan Warszawy?!...

w ieść o śmiertelnem zachorzeniu autora bez­imiennej ręki rozeszła się po mieście i przywa­biała ciekawych na ów fabryczny przysiółek nad Wisłą, zwany wtedy ’na Szolcu’. Nazwa ta obejmo­wała wtedy nie tylko Solec, lecz całą Jurydykę solec­ką. Tu gdzieś (?) stała letnia siedziba Kołłątaja, składająca się z kilku aż pawilonów, słynnych pod osobliwą nazwą „na Pasztecie“. Było to nie w mnie- manem pobliżu ulicy Ludnej, lecz, jak przystało na ustronie wywczasów letnich, o wiele dalej: pod same- mi Łazienkami; sądząc z zachowanych numerów hi­potecznych, najprawdopodobniej na ulicy Czernia­kowskiej w obrębie lub sąsiedztwie dzisiejszego Sta- djonu wojskowego.

Ostatniego z kasztelanów pałacyk i burdel na Bednarskiej stoi do dzisiaj, po kuźni Praw Człowie­ka w Polsce śladu murów nawet nie zostało.

Wprawdzie Kuźnica sama jest raczej pojęciem pracy zbiorowej, niźli zlokalizowanej gdziekolwiek, to pewna, iż tu właśnie mieszkał pod schyłek życia owej kuźni mistrz najgłośniejszy, acz bezimienny.

Onemi dniami powszechnego zainteresowania się chorym mógł tu wtargnąć za rekomendacją go­spodarza i ’ktoś z gazety’. Nie było już wiele powo­dów strzec tak zazdrośnie tajemnicy dogorywającego; zresztą zapłacono może Kołłątajowi i za to, jeśli nie pieniędzmi, to znaczną wysługą owego dziennika.

Przybysz był w wieku już poważniejszym, sądząc z otyłości osoby, czarnej wstążki u harbajtla i laski, którą w kroczeniu poważnem wystawiał przed sie­bie. Na służbie sprawił wrażenie cudzoziemca, a dwo­jakie przytem: gdy z wielkiem ugrzecznieniem do- praszał się o wejście — zubożałego markiza w stroju tabaczkowym, a gdy, ledwie próg przestąpiwszy, wraz zhardział — dufnego Prusaka o krzywej war­dze i takiemż oku. W sieni powoli ściągał ręka­wiczki, pieroga z nad peruki przecie nie zdjął; za-

czem skinieniem laski kazał się wieść dalej. Słowem, zachowywał się w domu obcym całkiem jak lekarz.

Zażądał wysłannik opinji, by mu pokazano prze- dewszystkiem serce Kuźnicy: izbę, w której zwykł pracować autor bezimienny.

I osłupiał po chwili na widok okazałej sali, jaką przed nim otwarto:

Wyścielał ją wposzerz wspaniały kobierzec ze Wschodu. Od pułapu zwieszał się świecznik wene­cki, mnóstwem szkieł rżniętych i za dnia, rzekłbyś, rozjarzony. Na ścianach pociemniałe obrazy szkół starych i niemniej cenne, jasnobarwione sztychy, czyli estampy londyńskie. W wnękach kolumnowych pół­ki z książkami, których grzbiety ozdobne dawały sa­me widok barwistych dywanów u ścian. Od światła nieco wgłąb cofnięte stoi rozłożyste biurko angiel­skie; błyszczy na niem bielą marmuru popiersie Mi- nerwy, widać jakoweś rękopismo o rozrzuconych kar­tach, przygarść piór gęsich na śrucie w krysztale i sitkowy kubek piasecznicy. U szyb, zieleni ogro­dowej za ramą, złocą się pod światło zasłony kitaj- kowe.

Cale obszerna i strojna beczka Diogenesa! —

Diogcnes w kontuszu — 9

zagulgotało w gardle przybysza — owszem, upięk- niona kunsztem zbytkownym, w jakim, wiadomo, kocha się Kołłątaj... Pasztet na Solcu, widzę, tłust­szy od pieczeni na Zamku, a dobrze ukryty przed zawiścią ludzką... Pięknie tu, zacisznie i niezazdroś- nie: właśnie jak tego potrzebują talenta! — trząsł nim śmiech już nie gardłowy, lecz z brzucha.

Teraz dopiero spostrzegł, że po dywanie uwija się bezszelestnie jakowyś zakonnik z wysoko podgolo- nym wiankiem włosów nad szyją długą i chudą jak u indora. W tej chwili mamrocze słowa1 pacierza i zasłania się przeżegnaniem od osobliwości gardło­wego śmiechu przybysza bez najmniejszego porusze­nia jego warg. Wreszcie splótłszy ręce przy samych ustach, szepce mnich niby do gościa, a właściwie w dłonie swe tę prośbę, by w rozmowie z chorym zechciał gość unikać materyj politycznych, a także nie przepytywać w sprawach bezimienności i osoby autora, który i teraz nikomu rekomendować się nie pragnie. — Komy, a oporny, jak to mnichy, uprze­dzał sprzeciw jakikolwiek, zasłaniając się wzniesie­niem dłoni od słów człowieka z gazety. I wywiódł go czemprędzej na korytarz, zaczem na ów ślimak

wschodków intymnych, jakich nie brak w żadnym pałacu warszawskim. W kominie tego wnijścia roz­legały sig kroki przybysza łoskotem wielkim: mnich baczył podejrzliwie na jego stopy, czyniące taki ru­mor w grobowej ciszy domu.

Izba biała o ścianach gołych, mdła woń lekarstw, surowe wejrzenie krucyfiksu i klęcznika pod nim. W kącie przyćmionym parawanem, na jakowymś wyrku wygody niewybrednej spoczywał ktoś napręd­ce widać ogarnięty na przyjęcie nawiedzającego: miał na sobie ni to opończę, ni sarafan czarny, na tyle głowy łysej myckę ciemną, a zarzucony był od pasa zda się szlafrokiem, mocno już wytartym. Wielce dworny gest, wskazujący krzesło pobliskie, i niemniej dworny uśmiech gotowości do rozmowy stropiły w pierwszej chwili przybysza, który spodziewał się tu zastać mruka: od tajemniczego jakobina tchnęło obyciem wielkoświatowem. Rysy miał twarde i ostre z pod surowego widać dłóta doli i woli, na ustach natomiast uśmiech niemal kobiecy, niezgodny cał­kiem z powagą czoła.

Skąd ja go przypominam?! — udręczał przy­bysz pamięć swą.

Uderzył go też i dźwięk tego głosu: głęboko pier­siowy, a głuszony z umysłu: było w jego mowie coś jak podźwięk organów lub tłumione po nawach echo. Taki głos jest rzeczą nawyku, — pomyślał indaga- tor baczący na wszystko.

Gdzie ja ten głos słyszałem?! — targnęło znów zawodną jego pamięcią.

W smudze słońca od okna, jaka sięgła w tej chwi­li mrocznego kąta, rozpoznał, że to, co mu się wyda­wało szlafrokiem, jakim zagrzewano nogi chorego, był to stary kontusz fioletowy wyblakłą dziś czer­wienią podszyty: niewątpliwie ten sam — przypo­minał natychmiast — w który niegdyś, za młodu, przystrajał się autor na targ przed kościołem Św. Krzyża. Dopatrzył się też gość w onem słońcu, że nad liche płótno posłania przebijają żółte źdźbła pod- ściółki.

I objęła go ta złuda, że spoczywa oto przed nim polski Diogenes w kontuszu na kupie słomy po za­jazdach.

Tem oględniej postanawiał przystępować do in­dagacji swej, a więc unikać narazie, jak proszono,

kwestyj politycznych. Przypominał w porę, o czem prawią ochoczo ludzie z polityki, gdy o niej właśnie milczeć pragną: wiadomo, o teatrze i literaturze. Więc

0 teatrze...

Okazał się samotnik miłośnikiem ’wielkiego odno­wiciela lepszych komedyj’ (Moliera), choć ma duże zastrzeżenia — sam żartobliwie w pismach swych — przeciw prawdzie przesyłanej do serc tylko z uśmie­chem. A zresztą! wmiasto kart i szeptów po kana­pach, czemużby nie miała być wyprawiana komedja? Przecenia się tylko zawsze i wszędzie społeczną do­niosłość teatru.

’Teatr służy dowcipowi i zabawie, — twierdzi spornie: — jeszcze nikt nie widział odmiany oby­czajów po Teatralnej Misji (przymówka to niewąt­pliwie do wszczętej nieco misyjnie działalności Bo­gusławskiego w Warszawie i jego wtedy wyznaw­ców). Owszem, przypomnieć można ten uszczerbek w obyczajach, że osoby bogate i noszące na sobie dostojeństwa krajowe, kopjując komedjantów, zamie­niają się w oryginały z teatru. A przybywa jeszcze

1 szkoda w majątku krajowym, bo gdy zgromadzić razem wydatek strwoniony w pieniądzach, klejno--

tacH i sprzętach kosztownych dla komedjantek, uczy­niłoby to zapewne tyle, jak za naszych przodków wtargnięcie Tatarów na Podole’... Ma jednak teatr niemałe znaczenie dla języka narodowego: skoro ’Po­lak bawi się po francusku lub włosku, egzerceruje się i wojuje po niemiecku, a radzi (w sejmie i w klu­bach) językiem s r o k a t y m’...

Indagator z gazety, kierując rozmowę na litera­turę, wytargnął czemprędzej z kieszeni ołówek i ja­kowy! karteluszek, by zanotować te frapujące sło­wa — o powieściach:

’Wzorem Historji i w podobień­stwo powieści prawdziwej wychodzi nie­zmierna ilość pism romansowych, w których osnowa przypadków zdumiewa czytającego, a bohaterów i he­roin cnoty, zasadzone na samych nieprawdopodo­bieństwach namiętności, rozdrażniają czucia i wpro­wadzają w dziwacki sposób myślenia’. — Nie za­winili tu najpierw literaci, mówił, wyprzedzili ich bo­wiem ludzie nauki. ’Każda nauka wyzwo­lona ma swój romans, który nigdy nie da­wał oczywistości prawdy, zawsze jednak usiłował upatrzyć przystępu dla dowodów swego urojenia...

Są więc romanse nauk, romanse wspomnianych po­wieści, są romanse cnót i są osoby romansowe’.

Najpierwsi z onych osób romansowych są u nas — któżby odgadł? — ministrowie. Bowiem:

’Mają swe romanse i rządy: idzie się za urojo- nem przywidzeniem, a opuszcza istotne uszczęśliwienie’.

Pospolitsze jednak, powiadał, są u nas potulne ro­manse cnoty cichej:

—■ ’Polak ubogi (a więc uzależniony od możnych) ma cnotę kryształu: przyjmuje zaraz barwę rzeczy, na jakiej go położą’.

W tych skokach myśli sypał podobnemi uwagami jak z rękawa. Indagator wybłyskiwał nań co chwila okiem bystrem; a nie wiedząc, jak tytułować osobę .nieznaną, mówił doń: jaśnie wielmożny panie dobro­dzieju. Lecz chory odmachnął się od tej tytulacji, jak od muchy. I rzekł po chwili:

’Chłop mówi do chłopa: wy, to jest ty i praca twoja, a szlachcic do szlachcica: jegomość dobro­dziej, — że z dobrodziejstwa czyjegoś jest sam ma­jętny i z dobrodziejstwa moim dobrodziejem. Polak, zaszczycony nieograniczoną wolnością budowania lub przewracania sprawiedliwości, zwie się od tej prze-

möcy swojej wiele mogącym, czyli wielmożnym: 1 o- cuples, locum repiens: napełniającym miej­sce swojem panowaniem’.

’Toż i na urzędach, — dorzucił po chwili — gdzie piszą ciągłe regestra. I biorą na się te rege­stra, rachunki, likwidacje jak maski na reduty’: podpanki w maskach Panów Wielmożnych.

Powściągliwy dotychczas w gestach, przysiadł wy­żej u poduszek i wystawiał dłoń:

’Iluż to Jaśnie Oświeconych i Jaśnie Wiel­możnych wstąpić musiało na latarnie paryskie, aby w ich świede pokazało się, co jest człowiek’.

Już puścił farbę jakobina! — zanotował sobie w myślach indagator. Nie przeszkadzało mu świad­czyć wnet gorliwie autorowi, prawiąc o wielkiej po- czytności jego pism bezimiennych, których ton, bar­wę i pasje odnajduje teraz w żywem jego słowie. Chory, nie patrząc nań, marszczył czoło, by nieba­wem uchylić się od komplementacji:

’Nie należy poglądać na książki przez wzgląd na autora, ani że jest to dzieło wzigtości wielkiej, ani przez przyjemność materji, bo prawda nigdy i nigdzie na świecie nie ukazuje się w powabie mody’.

’Popularność? — mówił dalej. — Wziętość u ludzi?... W naszym narodzie zawisły one naj- pierwej na wspólnem pijaństwie i obżarstwie... Za - czem na ujęciu publiczności materją, schlebiającą jej gustom... Żeby utworzyć o sobie szczególną opinję, dosyć jest trochę szczęścia i trochę głupstwa, byle to było głupstwem powszechnem’.

Dopytywacz z gazety wybłyskiwał nań co chwila okiem: że chwyta wlot myśli jego. Czynił to w grun­cie na to jedynie, by go podniecać ku wypowiadaniu się jaknajszczerszemu. Jakoż usłyszał niebawem:

’Popularność zaś najdzielniejsza jest u nas z za­dawania potwarzy. Jej sprawcy, bez wiadomości

o tem co czynią, a nawet brzydząc się tyranją, po­pełniają jej okrucieństwa... Tak nawałność morza powiewem gwałtownego wichru pędzi w zatracenie okręt’.

Gość, w słowach pochwały dla autora tak gorący, spojrzał na jego słabość człeczą ciekawością zimną: nazbyt bo bezbronny ten okręt twój, — pomyślał. Chory tymczasem uniósł się znów gwałtownie na po­duszkach:

Dekert...! — podjął wzburzony. Lecz po na-

tnyśle machnął ręką: nie chciał widać mieszać czczo­nego imienia w tę tu rozmowę.

Trudno! — rozkładał gość ramiona — kto

jak Dekert lub W. P. Dobrodziej wyzywa opinję, i

naraża się na ataki.

I potwarze — aż po zaszczucie.

Ba! tak się to mówi. Nie z kobietami sprawa.

I o publiczną rzecz idzie. Żyjemy w wieku oświe­conym: nie mamy dziś ufności ludzi dawnych.

’Niedowierzanie, zatrzymanie ufności — wpadł mu chory w słowa — jest w Anglji ruchem intere­sów krajowych, w Polsce zastojem... Wiek XVI

miał u nas więcej ludzi doprawdy mądrych, nasz *

wiek oświecony ma tylko mniej głupich. Rozum na obrocie ich namiętności ma sobie u nas za honor wątpić o wszystkiem i nie ufać nikomu... Najgorzej wychodzi na tem nadzieja, to dziecię miłości własnej, a dziedziczka przyszłości, z której jest wola po na­rodach— docisnął głosem słowa ostatnie.

To zgęszczenie myśli w słowach wprawiało widać w kłopot indagatora, sądząc z oczu jego rozbiega­nych w pytajnikach: głowił się, jak ma to zapisać w karteluszku swym. Chorego tymczasem wyczer-

fr

pało widać podniecenie krótkie, gdyż osunął się cigżko na poduszki. Oddech jego zipiący wnet aż po rzgżenie tchnął na przybysza jewnym w tej chwili i zawiewem śmierci od tego łoża. Gość zmigkł nie­spodzianie na tyle, że użalił sig nad samym sobą: poczuł sig jednej doli z autorem bezimiennej rgki:

Nie utrudzamy sig przecie w pisarstwie swojem piórem koniec końców, — westchnął — ani tym za­robkującym palcem u garści, — wstawiał palec wska­zujący — ale onym kawałem żywego mięśnia w pier­siach, który zdziera sig nam nieraz tak oto przed­wcześnie.

* Tu tknął niemal chorego, aż sig wzdrygnął na to brat pielggniarz.

Lękliwego mnicha urzekł jak kurg ten dwukrotnie wystawiany paluch, a raczej pazur przy nim szpo- niasty, jak mu sig przywidziało w otrząsie. Usta jego poczgły coś mleć z zawrotną szybkością, zanim nie sięgnął po różaniec i nie zaszeptał sig weń cały.

*

Lecz gdy spojrzał na cierpiącego, oddalił się co tchu, by przydreptać niebawem z budą omszałą. —

Jeszcze i winem co najmocniejszem każą doktory poić go raz po raz, — usprawiedliwiał się jakby orzed człekiem obcym. Acz z spojrzeniem niechętnem, na­lał godnie kielichy dwa. Gość zatrzymał zez na wybrednej kunsztowności tych kryształów z Kotwicą hetbu Kołłątajowego. (Są jednak Jaśnie Oświeceni,

pomyślał zjadliwie — którzy nie pójdą u nas na latarnie). Chory zaś, jakby zawstydzony swem za­słabnięciem przed chwilą, tem dworniej nawiązywał rozmowę, mówiąc tym razem o rzeczach potocznych, by nie fatygować myśli nawiedzającego. Bawiąc bardziej palce kieliszkiem, niźli popijając, mówił tedy:

’Gdyby wszystko było u nas w takich wymy­słach opatrzone, jak piwnice, kuchnie i cukiernie po dworach szlacheckich, byłaby Polska najlepiej urzą­dzonym i najpotężniejszym narodem w Europie. To samo mówiąc o używaniu potrzeb i o skłonnościach; i tak: Chińczyk i Anglik piją herbatę, Turczyn ka­wę, Włoch i Hiszpan cekulatę, Moskal gorzałkę, a Polak wszystko. Toż mówiąc o obróceniu się do wykonywania jakiej pasji: Anglik rozgniewany po­rywa krucioę, Hiszpan puginał, — Polak batogiem

każe orżnąć... Te skłonności, te zwyczaje i obyczaje są cechą, wychowania i sposobu myślenia, którą na­zywają charakterem narodu... Można ręczyć, że u nas używaniem wszystkiego i odmianą wszystkiego rzą­dzi dziś moda — charakterowi przeciwna... Ale ża­den naród nie może być bez charakteru,

odcisnął — ani w odmianach ustawicznych zo­stawać bez niego’.

Zrozumiał to nawet mnich u wezgłowia stojący, bo splótłszy ręce na podołku, zasłuchał się z wycią­gniętą szyją.

A chory snuł dalej medytacje swe:

’Najsłynniejsza przed laty cecha narodu pol­skiego była w zażywaniu szabli. I w tem się uka­zuje charakter narodów. — Moskal tnie zgóry, Wę­grzyn na odlew, Turczyn ku sobie, a Polak na krzyż.’

Kułak jego zwarty wyczyniał przytem mimowoli skrętne ruchy w nadgarstku, aż pęczniało mu przy­tem ramię po łokieć. Gość zdumiony nie spuszczał z oczu tych ruchów jego ręki żylastej: takiś ty sprawny bywał i w tem rzemiośle?! — pomyślał. On tymczasem spochmumiał nagle. Nastroszyły mu się

brwi i przełamały jakby pod kąt u wyrazistego nosa: spoglądał przed sig twardo. I rzekł gdzieś w prze­strzeń — ni sobie, ni komu:

’Straszna była szabla polska narodom!....’

Ocknął sig z tego zapatrzenia i dosapał:

’Dopóki miglJfeść wieku nie przeinaczyła juna­ków śmiałych na grzecznych i zabawnych’... Ja mia­łem pod sobą już tylko takich oficerów.

Dopytywacza z gazety podrzuciło na krześle: jął czemprgdzej wyciskać zeń odpowiedź, gdzie i pod kim służył.

W Dubnie, — odpowiedział niewymuszenie. — Służono zaś pode mną, bywało i generałowie, jako pod stojącym na czele Złotej Chorągwi podolskiej,

dodawał niespodzianie szczegółowem wynurze­niem. (Wiadomo: in vino veritas).

A pod osłupiałem wejrzeniem słuchacza mówił na poły do sig, że dawne to czasy i że niezbyt zaszczytne było to wojowanie tyleż szablą, co strykiem z hajda- maczyzną rabusią, — gdy gorzej od tamtych zu­chów mierźli ci, których pijaństwo, karciarstwo i roz- pustg po pałacach osłaniać przyszło.

Jednak swoi... — ledwie coś tam bąknąć zdołał

gość oniemiały wciąż ze zdumienia, że owo chudy literat z Kuźnicy okazał się nagle byłym generałem.

’Wspaniałość życia wielkiego pana — mógłby usłyszeć tymczasem — na tem rozumiem, gdy w pa­łacu jego pokazują mi skarbiec starożytności pol­skich, gdy widzg galerjg obrazów, albo bibljotekg, lub gabinet historji nautralnej. Lecz w naszym narodzie wspaniałość żyda Panów jest w wystawności swojej okazałą Tatarszczyzną’, — kończył z na­ciskiem.

Na ten koniec nie zaciągnął się chyba pan ge­nerał w hajdamaki? — przemówiono mu.

Nie. W Łazarzysty! — padła odpowiedź krótka jak komenda, która wszystko przecina.

Jakoś przecięła się i rozmowa dalsza w milczenie tembardziej głuche, że gość nie zrozumiał wcale ostat­niego słowa. I rozbiegały mu się znów oczy pyta­jące. Lecz nie to zaprzątało teraz myśli jego. Od tych słów o stryczkach nie spuszczał już z poskromi- ciela Ukrainy wejrzenia swej krzywej wargi i takiegoż oka: —Tożbyś ty z dobosza rewolucji — pomyślał

mógł się tu w Warszawie gładko przeistoczyć w jej herszta, i to krwawego — z twą sztuką szablową

na krzyż i stryczkiem naprzemiany, a nakoniec z ta­lentem pióra i wymowy. Ale, ot: to zachorzenie twoje!

Cierpiący chciał się znów podźwignąć nad podusz­ki, lecz tym razem zawiodły go siły: padł w nie nawznak zpowrotem. Przy tem poruszeniu gwałtow- nem usunął się na ziemię ów kontusz fioletowy, uka­zując, że mniemany pod nim sarafan czarny cho­rego był poprostu czarną z szerokim węzłem w pasie sukienką o. o. Misjonarzy.

Gość aż się zerwał z krzesła; wytrzeszczały mu się oczy i rozchylały usta:

Ksiądz?!

Opadł zaś chory tak ciężko nie bez powodu: kro- plisty pot na czole i suche wraz wargi świadczyły, że wyczerpał siły nikłe i że go ponownie obejmowała gorączka.

Widzi nad sobą kanciasty pierog czyjegoś kape­lusza, pod nim harbajtel z kokardą i ręce wsparte na lasce. Wyogromnia mu się w oczach i wykosz-

mamia ten widok. Doprasza się spojrzeniem brata pielęgniarza i każe mu przychylić udka do ust swoich:

Kto?! — porusza pytająco wargami. Więc mnich, przykładając mu się nawzajem do ucha, szep­ce trwożnie:

Imienia twego, Ojcze, żąda o n, rozpytując mnie o nie natarczywie. To znów Kołłątaja dobroć dla Ciebie chwali, a o jego przyjaźni mówi z chicho­tem gardłowym.

Przerzuci chory w oną stronę źrenice i białka oczu przekrwionych; z trudem wielkim podnosi dłoń na zażegnanie onej zmory:

■— Pax, pax tibi, duszo na kołowrotku!

Zatraca się wraz kształt cielesny owej duszy, choć sama ona nie ustępuje natręctwem: czuje chory jej obecność każdym oddechem swym. Więc splecio- nemi dłońmi osłania pierś, jakgdyby ją ukrywał przed czyjemś wejrzeniem przenikającem nawskroś.

I w nagłym, jak to w gorączce, przebłysku świado­mości chwyta wstecz słowa przebrzmiałe: o owej przyjaźni Kołłątaja. Zbiera myśli z trudem, roz­jaśnia je w sobie i odpowiada:

Diogenes w kontiuzu — 10

’Przyjaźń, ten przysmak śmiertelnego życia na ziemi, jest zażywaniem prawdy człowieka z człowie-

W kiem. Najrzadsze to zdarzenie między ludźmi...

Grzeczność, pochlebstwo, podłość, bojaźń, nadzieja zysku biorą na siebie farbę i postać przyjaźni’.

Hm?... — zamruczy nad nim ciekawość zacza­jona.

’Wdzięczność zasię wydaje się być przyjaźnią,

2 tem wszystkiem jest tylko jej sąsiadką, nie zawsze wygodną prawdzie. Dobrodziejstwa bogatego czło­wieka wzbudzaniem w sercu częstych uczuć przyjaźni zamieniają ją w nałóg. Dobroczyńca mój ma wiele dobrych przymiotów, a wdzięczność moja przeszkadza mi widzieć przywary, jakim podlega, — człowiek bowiem wdzięcznością otruty...’

Rzuciłem mu prawdę swą, — przemknęło choremu w myślach. I ujrzy znów nad sobą rogi pieroga, kusy harbajtel z kokardą czarną i te łapy szponiaste wsparte na ożogu. Chłonęła go znów gorączka w swe odmęty.

A gdy błysk świadomości rozwidniał mu za chwilę one mroki, o tę iskrę rozpłomienia się myśl jego w niedoznawane — zdawało mu się — jasnowidz-

two: przenikała, mniemał, wszystkie prawdy, jakie przed ludźmi zataja Natura. Tak w gorączce nie­ustępliwej trawił tylko resztki sił cielesnych żarem ducha: pałał myślą, dopalał się świecą dogasającą w błyskach ostatnich:

Miłość własna — rzecze, czy też myśli tylko

pali całopalne ofiary z różnych namiętności przed tym bałwanem, który u każdego z nas zwie się po imieniu: J a... Zbytnie dymy kadzidła kopcą nawet posągi, że się potem omylna zostaje ich postać do poznania... Tak wzburzone namiętności w oczach każdego człowieka odmieniają i jego samego. Dla­tego ja sam sobie zostaję tajemnicą*.

A ty się chełpisz w sobie, żeś ją przenikał cieka­wością czczą, — dopowiedział białkami oczu w jego stronę zwróconych. — Imię moje, pytasz? Powiedz­że publice swojej, że na imię było mi za życia: J a. Po śmierci dopiero będę bez imienia.

Poczem jakby do siebie już tylko:

—■ ’Gdybym wiedział, co jestem Ja, nie brałbym tego powołania na siebie, by w każdym rodzaju błę­dów ludzkich widzieć jeno wyrabianie w społeczeń­stwach ucisku, nierządu i niesprawiedliwości. Pierw-

szą bowiem ich przyczyną i skutkiem jest niepozna- wanie przez ludzi siebie: że każdy ubiega się do wszystkiego, a u każdego ten wyraz, J a, tajemnicą zostaje’.

Tu drgnął gwałtownie, jakgdyby ostrze jakoweś dźgnęło go od środka w samo serce. Ręce jego jęły kurczowo wyciskać z siebie straszliwość tego bólu, który z głębszym, nie daj Boże, oddechem za­bije natychmiast. Sunąć tak dłońmi coraz to wyżej, przysłonił twarz oburącz.

’Szczęśliwy... byłbym... na świecie, — w cier­pieniu łamał mu się głos pod dłońmi — gdybym rozumem poznał, co jestem ja... A sercemoje i miłość własna, żeby mi nie były uprzykrzone, że jestem Ja!

To rozległo się już na izbę z krzykiem fizycznego^ bólu w piersiach.

Brat pielęgniarz drżącą w pośpiechu ręką odliczał czemprędzej krople do kieliszka. Gdy zaś podjął tę głowę, by wlać w jej usta lek, mruczał coś na dok-

torów, że tak srogą trucizną, jak naparstnica, pod­trzymują w chorym ducha na to tylko, by dogorzał, dopłonął do ostatka. — Jest że to zgodne z wolą Bo­żą? — myślał. — Jakąż bo siłą wzbije on się potem do nieba?

Ostatnie słowo wątpliwością nagłą stanęło mu w źrenicach. Gdzie podział się tamten? — oglą­dał się teraz dopiero po izbie. Nie spostrzegł nawet, zakrzątany przy lekarswie, kiedy i którędy wyszedł on? Przepadł, schynął kominem schodków.

W długiem i posępnem baczeniu wodził oczami po onych błyskach ducha, które pomykały się po spopielałej twarzy chorego, właśnie jak ów płomyk po niewygasłem popielisku. — I pocóż tu jeszcze le­karstwa trujące?—powracał myślą.—Skoro uleczyć już się nie spodziewają, czemu nie potrafią doktory ukoić nas w sen wieczny najupojniejszem dla każdego wspomnieniem młodości? — pomyślało mu się grzesznie.

Zdarzyło się bowiem raz, że po jakowymś leku chory zasnął głęboko po raz pierwszy od zasłabnię­cia, a ocknięty, ozdrowiał rzekłbyś zupełnie, opowia­dając z wielkiem ożywieniem swe wspomnienia mło­

dociane z Podlasia. Niczem zwierciadło żywe, aku- ratnie takimże uśmiechem ubłożył się i brat zakonny, pochodzący widać z tychże podlaskich stron. — Im uboższa ziemia, im mniej powabna ludziom obcym, tem głębsze w niej zakorzenienie serc ludzkich: tak chce Opatrzność.

O kordjał takiego to leku młodości daremnie do- praszał się mnich doktorów, — nie dla się przecie.

Tymczasem owa trucizna, naparstnica, uwyraźniła ponownie rysy chorego, przed chwilą jakby obrzękłe, i w oczach przywoływała go do życia. Uśmiech jego dawny wywołał mu na usta brat sam, z uporczywo­ścią szpaka podrzucając w każdem zdaniu to jedno słówko: Podlasie. Jakoż mógł niezadługo spleść znów ręce na podołku i zasłucha^ię z wyciągniętą szyją: Mówił bowiem chory:

’Miłość własna, ku szczęściu zwracając żądania, twierdzi, że tam ojczyzna, gdzie dobrze. Ale zdanie to nie jest zdaniem prawdy, bo gdzie dobrze, tam dobrze — i tyle. Tak mi się mogą podobać ojczyzny cudze. Miłość ziemi, na której się urodziłem, ma w sobie coś wspaniale powszechnego, ponieważ roz­chodzi się na dobro całego narodu. Kocha w niej

człowiek przyjadą i nieprzyjadół swych razem, ło­żąc pracę i zdrowie na najokazalsze dzieło w naturze ludzkiej’...

Rozpłomieniwszy tak znów na chwilę myśli swe do żaru, podejmie niebawem:

’Ziemia moja jest częścią mego jestestwa. I gdy­by przyrodzenie cofnęło się z swych ganić, a jabym ścisnął garść ziemi ojczystej, wytrysnęłaby z niej krew ta sama, która płynie w żyłach moich!’

Błysła w nim świeca ducha i przygasała oto nie­bawem. Ciała derpienie więzić mu poczynało myśli wszystkie w ścianach tej izby szpitalnej, a rzecz każ­da, na której spoczęły oczy, widziała mu się samego czasu wyrokiem nieubłaganym, gdy puls własny w skroniach słyszał mu się jak wielce nierówne cyka­nie zegara. Oto staje nagle! Czyżby już?... Ru­szył raz jeszcze. Na długoż to?...

Gotuje się na tę chwilę ostateczną: — ’odpycha się od nadziei’.

Brat pielęgniarz poskoczył nagle do okna, by je otworzyć naoścież. Gałęzie przedwiosenne roz­chwiane teraz na wietrze wieją w izbę tchnienia ożywcze. ’Ich zieloność — przypomina chory — po­

tykała mu nieraz oczy dobrodziejstwem przyrodzenia. Ptaki prostą muzyką głosów swoich...’

’Co za okropny obrządek w naturze—umierać!... Ten moment ostatniego silenia się, jestże on jeszcze w granicach Natury? Czy też już poza jej granicami?’ Na pod wieczerz mnich już nie odstępuje odeń: przysiadł na krawędzi łóżka i oburącz trzyma jego rękę coraz to bardziej zimną i siną. A patrzy tak frasobliwie, że zabolały go aż oczy. Czyżby w tak pospiesznem wtedy odliczaniu kropel przechlusnął brat dawkę naparstnicy?

Oto w zalęknieniu bez granic podrywa chorego, aby go wyżej ułożyć. — O Podlasiu myśl, Ojcze! — potrząsa napoły bezwładnym — minione lata nie­winności twej wspominaj. O nich i śnij! ■— na­kazuje całem sercem w oczach.

Jakoż tą wewnętrzną mocą w źrenicach swych urzekł i nakazał: wywołał uśmiech uległy na twarzy chorego. I ocknął w nim raz jeszcze myśli pogodne.

Znalazł przecie dlań lek młodości, acz nie w dok­torów aptece, lecz w duszy i woli swej.

Lecz ku czemuż to obudził w nim młodość, która ponoć i śmierć samą zwycięża?

’Przyjemne powaby rozkoszy! — usłyszy ze zgrozą — już wy nade mną przewodzić nie potra­ficie’...

Od jawnego zła onych słów w chwili przedzgonnej odrzuciło brata na stopnie klęcznika. Po nieczyste siły sięgnął mnich: porwał się na rzucanie czarów. Wmiast nakazu kajania się, rzucił czar młodości w serce konającego. I słyszeć oto musi, jak tam, na łożu śmierci, snuje on dalej swe myśli grzeszne:

’Są młodzi, bawią się dobrze... Tak za mojej młodości bawili się... Ale ja, sąsiad grobu, bawić się z nimi już nie mogę...’ ł

Zerwał mnich krucyfiks ze ściany i następuje nań. Przemogła i tym razem uroczna wola zakonnika: od­mieniła natychmiast myśli w chorym. Westchnął ciężko na poduszkach:

’Dostatki i dostojeństwa, zamiary mej chciwości i pychy! straciłem już dawno starunki o wasze na­bycie, boście mi zagradzały potrzebom istotnym. A zdawało mi się, obracając oczy na mą zdatność, żem wart był posiadania wszystkiego. Zapomnia­łem o tem, jak od wielu miljonów ludzi jestem za­opatrzony Iepszemi wygodami’.

Mój Boże, te twoje wygody !— mnich ikał już teraz każdem słowem, przysłaniając go na wyrku jak całunem onym kontuszem spłowiałym i kładąc mu pod szyjg krzyż. Pojął chory. Splata ręce na krucyfiksie i szepce do sig:

’Trzeba umierać’.

A po chwili:

’W tych obalinach mego jestestwa powinienem obaczyć wielkość moją i sprawiedliwość mego Stwór- cy. Jego palcem Wszechmocnym zamieszana ziemia w ziemig sig obraca, a duch, tknigty od Boga, po­wraca doń.’

Zwycigski mnich przykląkł u jego łoża tym razem i każe za sobą powtarzać łacińskie słowa pacierza. Lecz urzeczona wciąż jeszcze myśl jakobina uśmie­chała sig gdzieś wgórg tą pogodą oątatnią:

’Abym wyrządził wdzigczność młodości, onej porze wieku, co mi była niegdyś tak przyjemna, zo­stawiam wyrokiem woli ostatniej, by kwiaty, rosnące na mym grobie, były ozdobą pigkności i młodości’.

I niewinności! — rozgrzeszeniem rozpacznem doszeptał mnich te usta sine, które rozchylały sig raptownie. Już go nie było.

Jak ów z Synopy greckiej, był i ten polski Diogenes filozofem ludu.

W wizjach młodego Staszica słychać było niemal tylko świst batożeń i zakuwanie w dyby za całą dolę pospólstwa. Ta młodzieńcza emfaza w retoryce pa­tetycznej daleką była od dojrzałej myśli bezimiennego autora. Gdzie Staszic widział tylko mękę ciał, tam on wyczuwał — ’okrucieństwo drugie: dręczące umysł i trapiące serce’. Ten ’ucisk umysłu i serca w ludzie polskim’ wypowiadałta- kiem wejrzeniem w ludzką istotę rzeczy, że w wielu ustępach pism jego wystarczy zamienić słowo „szlach­ta“ dzisiejszym ogólnikiem „burżuazja“, wmiast „po­spólstwo“ czytać „lud“, aby rzecz pozostała nie­zmieniona po dziś w swej treści człowieczej.

’Szlachta — powie — w całej Europie, po wszystkich narodach jest do siebie podobna: rozma­wia językami, których uczy sig w młodości, ma na­ukę i obłudę, grzeczność i pychę... Pospólstwo, zawsze wzgardzone za przywary, grubjaństwa, prostotg i pi­jaństwa, jak ta ziemia zawsze deptana, może mieć między sobą największych bohaterów, najdowcipniej­szych mędrców, ale to wszystko jest ukryte jak miny złota w ziemi... W podobieństwo ziemi, powszech­nej Matki, jest w obywatelstwie wyobrażenie po­spólstwa. Ono jest pracujące i żywiące narody, jak ziemia, która nigdy nie odpoczywa; nawet jego cier­nie, chwasty i głogi stają sig pożytkiem, gdy wngtrze kryje kopalnie najdroższych kamieni... Pospólstwo utrzymuje charakter narodu, zachowuje rodowitość jgzyka ojczystego. Bogactwo i moc państw pospól­stwo składa... Twierdzi sig, że jego grubość, nie- zgrabność i nikczemność wprzódy powinne posiadać oświecenie, a potem wolność. Smutny widoku prze­sądów i z nich rodzonej przewrotności!... Naród, który nie jest porządną ojczyzną dla ojców, tem trudniej, aby mógł nią być dla dzieci... Końcem wszystkich rządów krajowych winien być człowiek

i jego zaopatrzenie w prawa obywatelstwa. Ktoby nad ten najokazalszy obowiązek rządu wywyższał choćby samą obronność kraju, byłby takim prawo­dawcą, jak ktoś, co przepłaca futerał, nie bacząc na jego zawartość/

A przecie do myśli o owej obronności powraca nie­ustannie były naczelnik Chorągwi w sukience zakon­nej. Z tego ’zapędu żarliwości, pochodzącej z same­go serca’ wikłał się raz po raz w sprzeczność z sobą:

pasterz wiary głębokiej stał się dla obrony ludu odstępcą ołtarzy, poniechawszy służby przy nich i cu.ram animarum trzody swojej,—żołnierz, zatroskany o obronę narodu, wtrącał go w zamęty wojny domowej, na którą czyhali ościenni, — naczel­ny pisarz stronnictwa, jakże znużony bywał ’rogate- mi głowami’ swych współstronników, dla któ­rych wszystko staje się tak zgruba proste i po- krzykliwe. — Oto z samym węzłem wojny nie poradził w sobie, jak niejeden z dzisiejszych: w zamyśleniu nad nią raz po raz zapada w melan- cholję:

’Wojny, — rozmyśla były generał — pastwi­ska żyzne pychy i zuchwalstwa, otwierają szerokie

wrota niewoli ludu — dla jego straszliwej, krwawej roboty okrucieństwa, która ohydza naturg’.

Jestże taką nawet obronna wojna ujarzmionego lu­du? Zdołaż mądrość mgdrców, rządność rządów, by najlepszych, stworzyć narodowi futerał?

’W mojem życiu — wspomina — dała sig wi­dzieć ziemia narodu mego w takim upadku, że lud obcy podrzucił ją sobie pod nogi (mowa o pierw­szym rozbiorze); na tem wigkszą obelgg naszą uczy­nił to z niesłychaną łatwością. Stwórco mój!’...

Tu już krzyk rozpaczy za filozofjg całą.

Mógłże inaczej odczuwać żołnierz w habicie? Zwłaszcza gdy przywiązanie do ziemi ojczystej wzma­gało w nim, jak wyznaje: — ’duchowne rozumienie Błogosławieństwa Wieczności’.

Powie o nim Kołłątaj, że mimo wielu zaniedbań, jakie w pismach jego widzieć sig dają, ’są w nich myśli tak niepospolite i zaskakujące umysł, że nawet odległa potomność czytać je bgdzie z ukontentowa­niem’. Pominąwszy zawodność tej wróżby, sąd

Kołłątaja był, jak zawsze, chłodną jedynie oceną ro­zumu. Lecz oto dopełnienia tego osądu z duszy go­rętszej, a wyczuwającej inne jeszcze wartości w pi­smach bezimiennego: również anonimowy Obywa­tel W. X. L. temi słowy zwraca się do autora pod­laskiego:

’Oby talenta Twoje i spaniałe senty- mentowanie od wszystkich wielbione zostały!

I godnych miały czcicielów’.

W swym zapadłym kącie litewskim nieprędko się zwiedział o śmierci autora, więc do pogrzebanego już • zwraca się, jak do żyjącego:

’Kimkolwiek jesteś, z jakiegokolwiek wywodzisz sig stanu, żyj, przewodniku mój, lata jaknajdłuższe! Udzielaj zawsze talentów od Boga i Natury tobie danych, — plemig ludzkie błogosławić cig będzie’.

Byłoż to jedynie przesadą ludzi ówczesnych, tak mało zresztą skłonnych do emfazy? Oto dzisiejszy Nestor badaczy literatury powiada o drugim pisarzu Kuźnicy: „Były (ówczesne) występy Staszica okrzykiem grozy, budzącym naród nad przepaścią; a wywierał on wpływ większy niż Skarga“. Zmarły przed kilkunastu laty historyk pisze nato-

miast o naczelnym a bezimiennym autorze tejże Kuź­nicy, że—„nieskończenie przewyższał on retoryzującego Staszica“. W tem skrzyżowaniu osądów jakże wysoka miara — nad Staszica, nad Skargę samego! — przykłada sig tu do pisarza, strąconego dla ogółu polskiego w głuchą przepaść niepamięci!

W prywatnym zakącie domowym siedzący’ Oby­watel W. X. L. baczył na wszystkie sprawy Rzplitej tem czujniej, że z oddali samotnej. Ten Litwin na świeżych wtedy kresach pierwszego rozbioru stanął żórawiem czasów. Wyczucia zaś jego dalekie nie ograniczały się bynajmniej do polityki: miał duszę otwartą na wszystko, czem Polska żyła. A wczyty­wanie się jego samotne w ’dzieła’ Kuźnicy, w książki uczonych i poetów królewskich — ’tę w nim spra­wiły rezolucję’:

’Ty, Warszawo, wydajesz ludzi światłych i oś­wiecających naród... Ty jesteś siedliskiem, uwijają- cem dla nich laury w umysłach potomności nie- zwiędłe... Ty, w przejrzałośri Twojej wybierając

śród tylu godnych męża niepokonanej stałości za Prezydenta, a grzebiąc wspaniale jego zwłoki sza­nowne, utrwaliłaś, że cnota tylko i talenta nieśmier­telnie uszlachcają... Znając Twych najlepszych mę­żów czułość, doskonałość i usilność, nie opuści i Pro­wincja Litewska żadnej okazji, którąby o swojej uf­ności, przywiązaniu i attencji przyświadczyć nie sta­rała się,... potwierdzając, że Cię nie próżno Prin­ceps Provinciarum zowią\

Najgorętsza to chyba, bezsejmikowa ’rezolucja’, jaką kiedykolwiek złożono w hołdzie stolicy polskiej. Autor owego pisma był i pozostał nieznany. I ten także.

Gdyby Naruszewicza czeladnik wytrwał niegdyś ’u dworu’, zostałby może powieściopisarzem, lub jak ci wielcy niegdyś dworacy francuscy dałby folgę swym skłonnościom do wnikania w naturę ludzką.

’Nie masz szlachetniejszego gustu, — pisał — ani ciekawszego widoku, jak żeby ludzie przypatry­wali się ludziom’.

Diogenes w koutuszu — II

W onych to właściwie czasach ukazał sig polski przekład dzieła La Bruyere‘a o Charakterach Teofra- sła (dokonany przez kasztelana Podoskiego), po­nadto teiniż laty pisał i działał w Paryżu autor Maksym i Charakterów Chamfort, takiż pełen re­zerwy przyjaciel Mirabeau, jakim autor polski był w stosunku do Kołłątaja.

Nie zdziwi nas tedy, że polityczny pisarz Kuźnicy stał sig niespodzianie orgdownikiem... ’natury nie­wieściej’. I że w jej obronie polemizuje nawet z ’pa­nem Wolterem’, twierdzącym, że nie czytał nigdy choćby podania o tem, aby niewiasta uczyniła kiedy jaki wynalazek w przemyśle lub wymysł w sztuce. Przeczy temu żywo autor polski:

’Ciało kobiet zrgczniejsze, serce w uczuciach tkliwsze, w poruszeniach pasjów gwałtowniejsze, nie pokazują tamy, aby ich umysł w przemysłach (wy­nalazkach) nie miał być czynny. I kto wie, czy nie­zliczony rząd wymysłów, wchodzących do naszego życia codziennego, nie był właśnie dziełem kobiet’. (Przypomnijmy tylko: żarna, wypiek, tkanie, szycie, pierwsze ozdobności sprzgtów). Podania zaś sławią zwycigzców, nie ujarzmionych.

I zamyśli się głębiej nad ogólnem ujarzmieniem kobiet.

’Mężczyzna, pan widomego świata, prawdziwy (wobec kobiet) Namiestnik Stwórcy, pokrzywdziw­szy płeć żeńską, zwalił na nią naw et całe brzemię wstydu, lubo sprawiedliwość moralna powinna i w tej mierze domagać się równości’.

Pierwszy to u nas rzecznik moralnego równo­uprawnienia kobiet. I pierwszy zamyśleniec nad tem, jak to kobieta — ’na milczenie i tajenie skazana, uczyniona niewolnicą przesadnej skromności, doko­nała sztuki skrętnego przypodobania się obrotem zmysłów i dowcipu. Jej wszechmocna sła­bość poruszała świat, przewracała sprawiedliwość, władała tronem, ratuszem, mieczem, wdzierając się czasem do świątyni przybytku Pańskiego’.

Inne były heroiny czasów Stanisławowskich.

W onej epoce rządów kobiecych w Polsce i roko­kowej minoderji w nieustannem hołdowaniu damom wchodziły w grę już tylko skrętne przypodobania się... pań starszych. Młodość bowiem nie była wte­dy w modzie. (Panny były, jak w średniowieczu, w osławię główek ptasich i ośmieszały galantów

swoich. Wyprowadzi je na widok — wraz z pod­lotkami — romantyzm dopiero, czyniąc z tych nie­bożąt fikcje i widma mniemanej natury niewieściej). Nad cichość młódek przekładano tymczasem głośne po salonach kokoszenie sig ’sawantek, szarmantek i intrygantek’, jak je zwał autor bezimienny, kreślący przygodnie ich wizerunki ’w najżywszych kolorach prawdy’, jak zamierzał.

A że udawało mu sig to istotnie, niech zaświadczy tych kilka przykładów. (Są to prawdopodobnie po­dobizny kilku dam Stanisławowskich, których por­trety pgdzlem oglądać możemy w Łazienkach).

’Me 1 a n j a już przeszła młodość swą, komu by sig jednak podobała, może ją nazwać pigkną. Ma twarz okrągłą i białą, jej gors, siedlisko miłości, zawsze na widoku. Jest wzrostu bardzo małego i dlatego z łatwością jest napełnio­na samą sobą. Próżność tak rozgrzewa jej ima- ginacjg, że wystawia sobie kochanów wedle urojenia własnego: w tym sig kocha, który o niej nie myśli, tego tylko wyrzucając z rzgdu swoich kochanków, kto nie patrzył na nią inaczej, jak na nogi od stołu. Tak drgcząc sig chimerami urojonej miłości, prze-

niewierza się czasem swym kochankom, jeżeli prze- niewierzeniem być może obrażenie przywidzenia’.

’Czas musiał być w dobrym humorze, gdy za­pomniał podciąć swą kosą P a m p i 1 j ę, tak dawno dostałą piękność, która przewyższyła córki swe. Łaskawa natura wystawia przyjemnie każde jej po­ruszenie — według obrotu już nie serca, lecz fantazji. Z fantazji wzdycha, płacze, śmieje się, kocha, roz­pacza, cieszy się i nienawidzi: jej serce ustąpiło prawa Romansom. Wszystkiem, co od romansów pożyczyć w tej mierze mogła, kochała swego kochanka lat 10! Ze jest kobietą, kochała i innych, którzy jej się po­dobali, a że jest kobietą romansową, udawała nieod­mienną stateczność w ciągu tak heroicznego czasu miłości! — kochanek czynił dochód w jej majątku’.

’I F l a w j a była niegdyś młodą i piękną: teraz to się już skończyło: czas przemienił osobę i w inszym kształcie przeinaczył jej próżność. Sposób jej ubie­rania się samą skromnością zawstydza zalotne kobie­ty i ściąga z nich podatek pochwały. Skrzętnie zbie­rane wiadomości z czytania i razem skwapliwe opo­wiadanie tego, osobliwie na posiedzeniach, czynią z niej jakgdyby boginią mądrości, której ołtarz okra-

cłziono w Atenach. Cudze słabości, usterki i upadki znajdują w niej surowy i okrutny Trybunał. Jest peł­na sprawiedliwości i chce być prawidłem obyczajów całego pokolenia. Słowem, jest jak owa komedjantka, co onegdaj udawała niewinną i przyjemną pasterkę, a dzisiaj królową, nadętą purpurą i gronostajami’.

’A s p a z j a natomiast, choć ma lat 52, nie chce przestać być kochaną. Kształt osoby, dowcip, znajomość świata, dobrze jej wiadoma przez usta­wiczne zażywanie, a nadewszystko próżność młodych chłopców, wydać ją może na czas krótki za przy­jemną kobietę... Obaczyłem ją, idącą na przechadz­kę w otoczeniu młodzieży. Spojrzała na mnie, po­znałem ją i ja, a uczyniwszy ukłon, minąłem, właśnie jak pielgrzym mija gruzy Wenery na Cyprze, nie­gdyś świątynię miłości’.

Literaturze naszej, tak naogół niezasobnej w zmysł psychologiczny, zaprzepaściło się wraz z tym pisa­rzem coś wielce cennego. Nie idzie oczywiście o te faramuszki kobiece, lecz o to, co miał do powiedze­nia o naturze człowieczej i o charakterze narodu polskiego (a czego dość liczne przykłady na kartach poprzednich wkładało się w jego usta żywe). Gdyby

wygarnąć wszystkie te ziarna, zebrałoby sig pismo, w skali europejskiej niewątpliwie skromniejsze, lecz nam niemniej wartościowe od owych Myśli, Maksym i Charakterów uwiecznionych na Zachodzie.

Gust do przypatrywania się ludziom i siła wy­obraźni ustąpić w nim musiały potrzebom doraźnej publicystyki politycznej. Tyle w niej ocalało, że na marginesach polityki raz po raz wdzierał się w tajniki duszy ludzkiej. A czynił to były wojak na sposób dość kawaleryjski, bo ’wskakiwaniem praw­dziwie na grzbiet’, jak sam określił to pisar­stwo swoje — intuicyjne i aforystyczne w najlepszych fragmentach.

Takim był autor bezimiennej ręki.

P ochował go Kołłątaj daleko od swej Kuźnicy, hen! obok Folwarku Świętokrzyskiego, podle kościoła Piotra i Pawła na Koszykach (św. Bar­bary przy końcu ulicy Wspólnej). W tymże kościele stanął po latach, a raczej zasiadł posągiem Narusze­wicz: dostojnie uśmiechnięty i gładko wypolerowany w marmurze, jak przystało na podobiznę biskupa i dworaka. Sądzono było mistrzowi mieć za wiecznego sąsiada czeladnika swego, czyniącego z Dziejów na­rodu polskiego narzędzie walki o prawa ludu, a ’wzo­rem historji’ tworzącego zawiązki powieściopisarstwa polskiego.

Śród starych nagrobków u tegoż kościoła widniała do niedawna jeszcze płyta grobowa, która dziś zawie­ruszyła się w pocmentamej rupieciami tej parafji.

Kwiaty z nad grobu, przekazane ostatnią wolą zmarłego pięknu i młodości, nie stały się ich udzia­łem: ślady mogiły samej zadeptały kroki pokoleń, a ciężej od onej płyty przywalił ów grób taki oto głaz potępienia:

’Kto wchodzi w czcigodny stan stróżów religji z tem przedsięwzięciem, aby pod tak szanowną su­knią sprawował urząd ofiamika Wenery i śród roz­kosznych wygór poświęcał swój talent na czernienie rządu i wszystkich cnotliwych, kto z zimną krwią podpala ogień rokoszu i zaostrza narzędzie do wza­jemnej rzezi....’

Pismo to ukazało się również: F e br. 1791 r. Któż to z cnotliwych na konającego wtedy właśnie, czy też na ledwie przysypaną jego mogiłę, rzucał tę anatemę hieny?

Znów Jaśnie Kasztelan Łukowski, właściciel wiel­kiego Iupanaru na ulicy Bednarskiej.

Po roku dopiero, gdy przyschło błoto i na tym trupie polskim, zdecydował się Kołłątaj ’ogłosić po-

wszechnośct, kim zacz był tyłu najgłośniejszych dzieł Autor (przez duże A).

Wywodził się Fraciszek Jezierski nie ze wsi pod­laskiej, lecz z samego Łukowa. Prawnicza profesja ojcowska skierowała go naprzód na drogę naśla­downictwa; niezadługo jednak ’poczuł widoczny do prawnictwa niesmak’, — powie o nim arcyprawnik Kołłątaj. Pchnął go tedy ojciec troskliwy na drogę karjery wojskowej, przeznaczając na splendor takiej służby synowskiej całą wieś uciułaną. Złota Cho­rągiew Ostrogska, do której go zapisał, okazała się chorągwią złotej młodzieży w mundurach, niczem późniejsze pułki gwardyjskie. ’Dla okazałości

i ochoczego częstowania’ przehulał w niej młody szlachcic nietylko wieś ojcowską, lecz w dodatku

i jakąś pociotkową schedę. Przy tak arcyswojskich zadatkach natury szerokiej kompan to musiał być

i towarzysz broni serdeczny; a że w chwilach na­głych miał przytem dar decyzyj szybkich i działań hazardowych, więc stał się dla Ukrainy szlachec­kiej człekiem swoim: zagończykiem. Inne cechy od­różniały go od ludzi tamecznych: mimo hulatyki sar­mackiej pełnił służbę z sumiennością Niemca; a wy­

sokie uzdolnienia i ’rzadkie przymioty charakteru* postawiły go z czasem na czele tej Chorągwi, której komuniki luźne, rzucane przezeń tam i sam, spra­wnie rozgramiały hajdamaków. I wieszały ich ob­ficie. — Te działania wojenne ocknęły w nim za­tajoną melancholję: począł sobie czynić wyrzuty, że nie ma ’talentu i serca żołnierza’. I doszedł wkońcu do wniosku, że w takiej służbie wojskowej ’spędziłby życie próżnie i nikczemnie’. Zdarł z siebie mundur. A że, wyzuwszy się ze wszystkiego, nie midi: już żad­nych środków do życia, więc wzorem tylu innych wdział sukienkę zakonną. Wybrał przez koneksje zgromadzenie o. o. Misjonarzy... ’gdzie jego niezwy­kłe zdolności od przesądów i zawiści prześladowane były’.

Ocenił je Naruszewicz, który wprzęgnął go po- prostu do swoich zadań uczonych, uczyniwszy to najtańszym kosztem ’pieczeni królewskiej’. W swej do­li nieopatrznej miał były wojak szczęście poznania mniej egoistycznego i dworackiego biskupa, Kierskie- go z Przemyśla, którego tak zastanowił niepospolity dowcip i talenta człeka, że własnym sumptem wysłał go na kilkoletnie studja do Włoch i Holandji.

Po powrocie do kraju, wezwany od Komisji Edukacyjnej, został jeneralnym wizytatorem szkół. ’Mocne nastawienie na przesądy i ciemnotę’ obru­szyło przeciw niemu wiele szanownych po po­wiatach osobistości, których skargi Komisja, wbrew własnym celom i woli, menażować niekiedy musiała. Ze to nastawienie na swojską ciemnotę musiało być mocne, można łatwo sobie wyobrazić, zważyw­szy na jego przeszłość niedawną. Koniec końców, ’doznawszy niesprawiedliwości tyleż od Komisji Edukacyjnej, co wreszcie i od swego zgromadzenia zakonnego, uprzykrzył sobie obowiązki stanu nau­czycielskiego’, sprawowane zbyt sumiennie jak na stosunki krajowe.

Kapituła krakowska, oceniwszy po latach jego wiedzę oraz wielki dar wymowy, a bacząc na dawną jego profesję prawniczą, wysłała go — zaszczytem dlań wysokim — jako swego deputata do Trybu­nału Koronnego. W pogrobowem jego piśmie czy­tać można te słowa o sądach piotrkowskich:

’W naszych czasach dostąpił Trybunał tytułu: Najjaśniejszy Sądzie! Nie zdarzy się czytać ani dy­szeć nigdzie, aby najwyższa władza namiestnictwu

swemu udzielała kiedy tytułu swego dostojeństwa... W Warszawie upijają się z ochoty własnej, w Try­bunale z urzędu. Czas po obiedzie jest tam porą do sądzenia najsposobniejszą; jeżeli który z sędziów przyjdzie wtedy trzeźwy, znajdzie się w sądowej izbie jakby Bonifrater między szalonymi’.

Uprzykrzył sobie rychło i sędziowanie w Najjaś­niejszym Trybunale. Tak obrzydzał sobie i uprzy­krzał utrudzenia na stanowiskach wszelkich. I chy­biał dolą raz po raz. Rzekłbyś, przeznaczenie samo wyciskało mu na czole uroczne piętno buntu. Ze bunt ten był raczej kontemplacyjnej natury, to żar­tobliwy, to melancholijny naprzemian, więc w zanar- chizowaniu wszystkich dziedzin ówczesnego życia czuć się mógł prawdziwie jak Bonifrater między szaleńcami.

Szła za nim fama niezwykłego daru słowa. I gdy stanął sejm, o nim to przedewszystkiem pomyśleli jego protektorzy z kapituły krakowskiej. Za ich to przyczynieniem otwierał sejm wielki u Fary nie Naruszewicz, lecz on, wzywając króla i Stany do rychłego przepisu lepszych wreszcie praw narodowi polskiemu. (Do przyszłej Konstytucji 3 Maja przy­

łożył tedy słowo pierwsze). Po dwóch latach czczego sejmowania posłów i przydworskich narad a in- tryg, — skąd tchnęło wręcz perfumą dam od spraw najistotniejszych dla narodu — uprzykrzył sobie znów do wrogości sejm, dwór i samą konstytucję, nad którą obradowano.

’Francja, stanowiąc rząd nowy, — napisze — i Polska, poprawiając rząd stary, zastanawiają dziś oczy całego świata. Pierwsza odprawiła trage- d j ę, druga przystąpiła do k o m e d j i’.

Pasmem nieskończonych omyłek była cała prze­szłość jego, — powie Kołłątaj. Lecz iluż to pisarzy, z pośród tych zwłaszcza, którzy późno trafiali na powołanie swe, nie mijało się tak z przeznaczeniem. Bywają wreszcie omyłki, których ojcem jest sumie­nie, a matką prawość. Przeżywał lata nie tylko naj­większej anarchji w kraju, lecz co ważniejsza, naj­większego doświadczenia egoizmów stanowych i oso­bistych; doświadczyły one aż nadto moralnej war­tości króla i Kołłątaja, by w ratunku ostatecznym wywyższyć nie najzdolniejszych, wiemy, lecz koniecz­nie wtedy najczystszych: Małachowskiego, Ign. Po­tockiego, a nadewszystko Kościuszkę. W onych to

latach wielkiej próby serc polskich zamienia się — cudem dziś dla nas niepojętym — sędzia Najj. Try­bunału i kaznodzieja królewski, a więc dygnitarz niemal Kościoła i Państwa, w bezimiennego ’pisar­ka’ o młodzieńczej wręcz wenie i rewolucyjnej zu­chwałości słowa.

Sprawił ów cud największy wtedy czarodziej poli­tyczny i zamawiacz dusz buntem objętych — Kołłątaj.

W jakąże to sferę zdeklasował się z dobrawoli były naczelnik Chorągwi, a późniejszy mówa Kapi­tuły? Z kazalnicy u Fary między jakich to rówien- nych zstąpił on bezimiennie?

’Co za ludzie są literaci, wiadomo, — pisał cierpko — nie wiem tylko, z jakiego względu uważać ich należy. Są literaci z powołania, są literaci z Urzędu, są i z powinności swej, dla pieniędzy; są wreszcie literaci z ochoty (bez innego powodu; z grafomanji — mówimy dzisiaj). Każdy może być literatem prawdziwym, o ile mu niesposobność wła­sna nie przeszkadza. Wiek nasz obfituje w liczbę osób takich’.

Zastanawia się wraz nad przydatnością tych wszystkich osób piszących. Użycie rozumu w tym sposobie — powiada — nie może być tak szkodliwe społeczeństwu, jak działalność adwokatów i polity­ków:

’Umiejętność literatów nie jest mądrością Mi­nistrów ani Prawników, z których pierwsi wydzie­rają zgodę częstokroć całym narodom, a drudzy trują między domami spokojność w narodach’.

Koniec polskiego osiemnastowiecza zaobfitował tak nagle i licznie w osoby trudniące się pisar­stwem, już nie ’u dworu’ lecz ’na mieście’, że Szla­chetne Porządki stołecznego miasta starej Warszawy’ (Rada, Ława i gminni) głowiły się nad tem: — ’ilu kupców, rzemieślników, literatów, szewców i rzeźni- ków na urzędach miejskich zasiadać ma?’

Bezpośrednio po ujawnieniu nazwiska bezimienne­go dotychczas autora nastała konieczność dosad­nego odróżniania tak biegunowo przeciwnych krew­niaków: Jacka i Franciszka Jezierskich. Mówiono

tedy i pisano: kasztelan Jezierski, — kanonik Je­zierski. Ostatniego z kasztelanów, a największego raj fur g nierządu w Warszawie, skreśliła osława. Przy­rostek kanoniczy natomiast tak przywarł do imie­nia Franciszka, że zdarza się czytać i dziś jednym tchem niemal: Krasicki, Naruszewicz i kanonik Je­zierski, — jakgdyby dwaj pierwsi nie byli dygnita­rzami Kościoła, pamięć zaś o godności duchownej należało zachować najpieczołowiciej właśnie dla tego odstgpcy od ołtarzy i dla pierwszego w Polsce siewcy ludowego buntu.

Gdziekolwiek drobną wzmianką wspomina sig dziś zapomnianego, każda niemal sprowadza sig do mentalnego skrótu, jakgdyby studentom na wyku­wanie do egzaminów z literatury: „Wulkan gromów Kuźnicy! autor Katechizmu! Kanonik Jezierski!...“ Wszystkie skłonności jego, widzieliśmy, były —■ w przeciwieństwie do Staszica — jaknajdalsze od wulkanicznych wybuchów temperamentu; z ’kano­nikiem’ zaś możnaby wreszcie dać sobie spokój; au­torem nakoniec przypisywanego mu wciąż pamfletu nie był.

W papierach po Janie Śniadeckim znaleziono na

Diogenes w kootuszu — 12

Litwie w połowie XIX wieku nie tylko całkowity rękopis osławionego Katechizmu, pisany własną rę­ką rektora uniwersytetu wileńskiego, ale w dodatku bruljon tegoż pisma z odmiennemi glossami i po­prawkami, również jego ręki. — Był Śniadecki za młodu faworytem i stypendystą Stanisława Augusta; król spędzał z nim nieraz długie godziny, porządku­jąc przy jego fachowej pomocy przyrządy swego Ob- serwatorjum astronomicznego na Zamku. Stąd młody profesor Szkoły Głównej krakowskiej w czę­stych przyjazdach do Warszawy bywał nie gościem, lecz nieledwie domownikiem króla. Z teatru w Sta­rej Pomarańczami łazienkowskiej pospieszał wprost do królewskiego stołu w t. z. pawilonie myśliwskim (pałac główny i teatr na wyspie budowano dopiero). Jego obycie światowe w częstych podróżach nauko­wych do Anglji, Francji i Holandji, wytworność w obejściu, wreszcie ’elegancja’ stroju wedle ostat­niego słowa mody europejskiej jednały mu względy także kwoch królewskich; a do stołu obok króla, Krasickiego niekiedy i tego gościa zasiadały wyłącz­nie damy. — Gdy młody uczony bywał w Warsza­wie ’zawsze u dworu, dom tak głęboko przez króla

znienawidzonego Kołłątaja ’był domem Śniadeckie­go’. Z tych dwóch stołków współdziałał faworyt królewski z króla wrogiem tak gorliwie, że Kołłątaj, oceniwszy wnet bystrość i przenikliwość jego umy­słu, ’przypuścił go do swych najtajniejszych prac i zamierzeń politycznych’.

Owocem, jedynym zresztą, tej zażyłości i nadmu­chów politycznych był ów pamflet, — pismo, jak się już rzekło, suche, jednotonne, lecz tak zaciekłe, że przewyższało bodaj i cudzoziemskie podówczas pa­szkwile na rządy polskie. Mógłże być inny głos młodości, podjudzonej przez starego wygę polityki? Zwłaszcza gdy uzdolnienia młodego ciążyły w prze­ciwnym kierunku: nauk ścisłych? Więc i ów pam­flet z pod pióra matematyka i astronoma wypadł oschle. Ale i tem wygodził namówcy swemu. Czy uczynił to z przyjaźni jedynie, czy też dla tłustszego od pieczeni królewskiej Kołłątajowego ’Pasztetu’, niech w te domysły wnikają ci, którzy znają lepiej jego działalność w Krakowie i w Wilnie.

Niezadługo, otrząsnąwszy się z nienawiści i intryg stołecznych, powróci do Krakowa w uczciwą atmo­sferę wiedzy. Przynagliły go może do tego wyjazdu

zdwojone zabiegi warszawskiego poławiacza piór co- najdokuczliwszych dla króla i rządu. Kołłątaj, pragnąc go zatrzymać w Warszawie na stałe i zwią­zać mocniej z swoją polityką, umyślił wyswatać go za swą synowicg. Ambitny, elegancki i pełen na­dziei adept nauki nie kwapił sig do ożenku z ksigżą panną, mimo dużego jej posagu.

Do spraw i działań Kołłątaja nie bgdzie sig odtąd mieszał; podczas jego klgsk późniejszych zachowa rezerwę uczonego, by po jego śmierci dopiero uspra­wiedliwiać byłego przyjaciela tą szeroką wyrozumia­łością:

’Kołłątaj chciał sig wynieść, chciał zrobić for­tunę, nie przez chciwość, ale przez ambicję i poczu­cie wewnętrznej wyższości, i dlatego wyrabiał sobie intratne urzgdy, ubiegał sig o nie. Temu zaprze­czyć nie można. A prócz tego lubił dobrze żyć, do czego także bardzo naturalnie potrzeba majątku’.

Jakoż główny twórca Konstytucji 3 Maja zabiegał

o swe sprawy osobiste niemniej usilnie niż o pu­bliczne: już jako podkanclerzy — powie król — ’do- praszał sig nieustannie o nowe beneficja i ordery'.

Cokolwiek mówi sig dziś o swoistym hedonizmie

ludzi osiemnastowiecza, piosnka to tyleż stara, co i nowa; służyć by zaś ona mogła raczej za eksku- zę dla żyjącego, niźli za wiatyk. — Interesuje nas tu jedynie atmosfera, jaką oddychał ’zaciąg litera­tów’ Kołłątajowych w ideowej Kuźnicy.

Ów pamflet anonimowy tymczasem, acz dość wy­mijająco i oględnie obchodzący się z samą osobą Sta­nisława Augusta (przyznać trzeba Śniadeckiemu), zrodził mimo to w królu nową nienawiść... do Jezier­skiego, któremu aż po swe ostatnie dni petersburskie przypisywał autorstwo tego pisma. Przypisał mu je zresztą na zawsze, wbrew jawnie lepszej wiedzy, Kołłątaj. Ten drugi bowiem przyjaciel jego, Jezier­ski, nie miał i za żyda niczyich łask i faworów do stracenia. Miał natomiast były ulubieniec St. Augu­sta, przyszła magnificencja cesarskiego uniwersytetu w Wilnie, a najsłuszniej chluba nauki polskiej, nie­małe powody do zatajenia w najgłębszej szufladzie podwójnego grzechu swej młodości, bo rewolucyj­nego i moralnego.

Na kim się mełło w intrygach ambicji i polityki, na kim się skrupiło! — w historji literatury tym ra­zem. I po dziś dzień. Te nalepki czasów, przyrostko­

we epitety do imion pisarzy, najbardziej to niezwal- czone fata libelli.

. ^

Umiał bądź co bądź Kołłątaj w swym ’zaciągu li­teratów’ skupiać koło siebie najbardziej zapowiedne zdolności młodego pokolenia. Następcami Jezier­skiego (i Śniadeckiego) w Kuźnicy staną się Dmo­chowski i Szaniawski. (Dla duchowej ’Geografji prowincjów polskich’ nie jest rzeczą obojętną, że i oni obaj wywodzą się z zubożałej szlachty podlaskiej).

Jak zwykle w przebiegu rewolucji, będą ci na­stępcy o wiele radykalniejsi i bardziej bezwzględni w działaniach. Bądź też i mniej bezinteresowni, lecz i to należy do rozwoju spraw oraz ludzi rewo­lucyjnych. I zniewoli Kołłątaja do innego już trak­towania tych nowych adeptów: — ’Gotów jestem dzielić się z Tobą korzyściami moich powodzeń’, — napisze do Dmochowskiego z rozbrajającą szcze­rością.

Clara pacta wiązały odtąd literatów z Ku­źnicy.

Był młody pijar Dmochowski skromnym nauczy­cielem elokwencji w szkołach wydziałowych, wyda­wał też książeczki pedagogiczne pro instruc- tione studiorum in scholis. Dla ćwi­czenia się w elokwencji własnej próbował tłumaczyć Iljadg z wersji, a raczej z parafrazy francuskiej, poezje Miltona i Younga, również z filtru francu­skiego, porwał się nawet na własną przeróbkę same­go kanonu smaku w Sztuce rymotwórczej: wierszowej machiny pana Boileau. Tak się sposobił bezwiednie na czołowego w przyszłości krytyka lite­ratury polskiej. Tymczasem nie te ćwiczenia rymo- pisarskie oczywiście zainteresowały nim samego pod- kanderza, lecz przygodny tegoż nauczyciela pam- flet na któregoś z profesorów krakowskich, — a gdzie się dawały poznać talenta pamfletowe, tam podkanderz nadstawiał uszu. Okazało się po dru­karniach, że niejedną z opublikowanych mów sej­mowych lub słynny w stolicy Głos któregoś z po­słów pisał zcicha tenże pijar. Tacy faktorzy elo­kwencji, a wyręczyciele w rzeczach słowa stoją oczy­wiście bardziej o zarobki niźli o chwałę, dmuchając bowiem w cudze trąby, znają i pochwał wartość.

frach, skrzyniach i rogożach, pomaga przytraczać na dachu, na tyłach i bokach karety. Pocztyljon z żółtemi galonami u butów wdrapał sig wreszcie na swój kozioł wysoki i uchylił cylindra: gotowe! Gdy zagrała wraz trąbka i ruszyła poczta, Fryderyk truchtem niemal pośpiesza u powozu, by w chwili rzewnej czyjegoś odjazdu słać ukłony do kraju i za­gadywać jeszcze o tym i owym znajomku war­szawskim.

’Nie uwierzysz, — sapie — jak przykro jest być od przyjaciół oderwanym; żadne objekta nie dają o nich zapomnieć’.

Erudyta migkkiego serca miał teraz łzy w oczach. Aż nagle znów sig zapomniał, a raczej — ’zmarkotniał bardzo, że mu Cyprjan wciąż jeszcze nie przysyła... Chimii Śniadeckiego’.

I tak pozostał na środku ulicy, gdy pod coraz to huczniejsze klaskanie bicza w cigżkiem tąpaniu koni sześciu oddalał sig coraz prgdzej dyliżans wielki. W hejnał uderzyła trąbka pocztarska.

Kareta obładowana ze wszech stron tobołami wi­działa sig zdaleka pudłem wielce nieforemnem. Na kraju to pożytek wiózł zasobny wojażer dla nauk —

błamy płótna bielone metodą nową i potrzebne ku temu ingredjencje chimiczne, autorów w oprawach cennych, pisma i odznaki masońskie, machinę elek­tryczną, zbiór rzadkich minerałów, teleskop i astro- Iabjum, szkielet ptakozwierza, napis hieroglifowy na kamieniu, głowg mumji, wypchanego krokodyla, bożki egipskie, wazony sewrskie, pantofelki damskie zdziałane ze skóry jaszczurczej, wreszcie kilka obra­zów i rzeźb szczególnie dystyngowanych przez znawców paryskich: — słowem, wszystko co winno zafrapować mężów uczonych, zadziwić publiczność lub przyozdobić pałac.

Gdy hejnał tej extrapoczty rozlegał sig echem po ulicach Frankfurtu, Fryderyk zapomniał sig pono­wnie: poczuł sig jak ten chory i oparszały pies, po­rzucony wzgardliwie na gościńcu stron obcych. I prawdziwie głosem psa takiego zawyć był gotów z tęsknoty za krajem.

Hr. Mier opuszczał Frankfurt zenerwowany, szukając czegoś niecierpliwie w torbie podróżnej u pasa. Wsunął mu w nią Fryderyk list dla do­ręczenia komuś w Warszawie. — Tegoby jeszcze brakowało, — rzucał sig na poduszkach karety —

Rychła zażyłość Kołłątaja z Dmochowskim miała wydać niezadługo donośne skutki polityczne. W przeciwieństwie do uczonego Śniadeckiego o nie- giętkim grzbiecie i piórze, literat owijał się, rzekłbyś, powojem u podnoży, a wyrastał jemiołą u wierz­chołka. Jak kobieta chłonął skórą wszystkie suge- stje swego wychowawcy ideowego. Stał się Kołłą­taja rękopiśmiennikiem; wystarczało mu poddanie myśli i tonu: już wiedział wszystko, już pisał szparko.

Tak pamiętne w dziejach sejmu wielkiego Kołłą­taja Listy Anonima, które torowały drogę Konsty­tucji 3 Maja, Listy te były — dowiadujemy się ze zdziwieniem — ’owocem pracy wspólnej’ z Dmo­chowskim. Na emigracji drezdeńskiej (za dwu­letnich rządów Targowicy w Warszawie) powstało, jak wiadomo, bardziej jeszcze słynne dzieło Kołłą­taja: O powstaniu i upadku konstytucji 3 Maja. Tu już lwią część pisał Dmochowski w osobliwej współ­pracy z obu panami Potockimi, którzy wzięli wyda­nie książki na koszt własny. Naczelny redaktor ’uzgodnił’ te prace cudze w duchu ówczesnych swych sympatyj pruskich, poczem wziął dzieło na swoje

imię i chwałę. Nakazał też niezwłocznie przełożyć rzecz na język niemiecki późniejszemu autorowi Słownika Polskiego (Lindemu). Współtwórcy kon­stytucji, Ignacy i Stanisław Potocki, pisali oczy­wiście z godnością statystów; zaciekłe natomiast roz­działy tej książki, zwłaszcza wszystkie bez wyjątku odnoszące się do króla polskiego, uchodzą dziś bez­spornie za płód Dmochowskiego — iście kobiecego poczęcia z Kołłątajem. (Po czasie będzie Kołłątaj wypierał się tego ojcostwa, twierdząc, że był wtedy chory i w Karlsbadzie, ale nakażą mu to zrozumiałe względy polityczne). Wszystkie najciemniejsze bar­wy do wizerunków Stanisława Augusta czerpali od­tąd swoi i obcy z tego utworu Dmochowskiego.

Po zwycięstwie Insurekcji w Warszawie nad woj­skiem Igelstróma powróci podkanclerzy do kraju; w tworzącej się wtedy właśnie Radzie Najwyż­szej ’ogarnie skarb’ i uczyni przybocznika swego naczelnikiem Instrukcji (tymczasowym ministrem oświaty, a zarazem szefem propagandy wojennej). Jako równoczesny redaktor gazety urzędowej, ogłosi niebawem Dmochowski spis osób, które pobierały pieniądze od Rosji; uczyni to nadewszystko w celu

pomieszczenia w tym wykazie i Stanisława Augusta. Nie pozostało królowi nic innego jak umieścić w tej­że gazecie—za wstawiennictwem Kołłątaja zresztą — krótkie sprostowanie.

Znamy i dziś ich ton smętnie oficjalny: Niepraw­dą jest jakoby..., natomiast prawdą jest, że... otrzy­mał w Grodnie nad wyraz lichą indemnizację za swe dobra w Bracławszczyznie, po pierw­szym rozbiorze przez Rosjan przejęte. To żałosne upokorzenie swe przed redaktorem Gazety Urzędo­wej podpisał jak z tronu: Dan etc... Mógł król tym groteskowym już gestem majestatu osłaniać swą bez­silność obnażoną do hańby; głosem nie autorytetu, lecz władzy przemawiali teraz — zwycięscy literaci.

Tego było za wiele i Kołłątajowi nawet, skoro sarknął na to z irytacją, że powiernik jego przekro­czył swe kompetencje, oddając złą przysługę sprawie dokładnego zbadania papierów, pozostawionych w ambasadzie rosyjskiej. — ’Wasza K. Mość mo­żesz być spokojnym (o swe życie), — będzie uspo­kajał króla w czasie najgroźniejszych rozruchów ulicz­nych — rząd dyktatorski’... — napisze bardziej z my­ślą o sobie w Warszawie, niż o Kościuszce w polu.

A działo się to porą, gdy w tajnych klubach jako­binów nawoływano do ’sistemy francuskiej’ i do zgo­towania Stanisławowi Augustowi losu Ludwika XVI. Nieutrudzony Dmochowski zgotował mu tymczasem terror moralny.

Jakże to powiadał Jezierski o ’nawałności’ czemi- deł i potwarzań polskich?... Wpływ moralny Kuź-. nicy ugruntował w kraju i upowszechnił pismami swemi tamten entuzjasta samotny. Niedarmo po­wiedziano i to, że Donkichoci gotują naostatek zawsze władztwo dla jakiegoś Sancho Pansy. W nie­spełna trzy lata po śmierci autora bezimiennej ręki, bezimiennik drugi, nieznany nikomu pijar młody, hańbiąc Stanisława Augusta w gazecie urzę­dowej, stawiał wręcz nogę na Głowie państwa.

Niezadługo zechce to wyświadczyć i temu, który z ruin państwa zratował oręż narodu.

Lecz o tem pisało się gdzieindziej. Idzie tu je­dynie o podkreślenie, że nagonkę na Dąbrowskiego podjęto metodą zainicjowaną w drugim okresie Kuźnicy warszawskiej. I jej ludźmi. Przemilczeć tu wreszcie niepodobna, że w archiwum Legjonów znajduje się rękopiśmienny dokument, podpisany

przez kilku dowódców polowych, z Chłopickim na czele, grożący Dmochowskiemu ’podaniem w infamję publiczną’ za okradanie bosych i głodnych legjo- nistów z pieniędzy przesyłanych dla nich z kraju. Przejmował je istotnie Dmochowski, nie w celach osobistych wprawdzie, lecz na koszta publicznego po gazetach francuskich szkalowania wodza tychże okradanych Legjonów. „Wychowanek polityczny Kołłątaja“ prześcignął mistrza.

Tymczasem obaj księża, Kołłątaj i Dmochowski, którzy działań wojennych nigdy nie oglądali, mieli je ujrzeć w widoku odrazu najpotworniejszym: z okien któregoś domu na Krakowskiem Przedmieś­ciu widzieli — i słyszeli — rzeź Pragi. Postanowili oczywiście ratować się czemprędzej ucieczką. To piekło, jakie rozwarło się przed ich oczami za życia, odrzuciło, rzekłbyś, od siebie przyjaciół obu: każdy umknął inną drogą i bez wiedzy drugiego. Kierow­nik Instrukcji i liwerant entuzjazmu wojennego oparł się dopiero w Wenecji, zaczem w Paryżu.

Do Dmochowskiego i Szaniawskiego przyłączył

Kołłątaj naostatek redaktora tak poważnych wy­dawnictw jak „Biblioteka fizyko-ekonomiczna“ i „Nowe wiadomości handlowe“. Ten szczególny ekonomista, ksiądz Meyer, ’zapalny lecz poczciwy’ (powie o nim Kołłątaj) okazał sig istotnie najbar­dziej zapalnym zwolennikiem ’sistemy francuskiej’ i to w czasach najkrwawszego jej wtedy właśnie roz­pętania pod Robespierrem.

W tragicznym roku 1794, na samym progu kata­strofy państwa wygłaszał ksiądz ekonomista ’z okce- fów’ przed szynkowniami najpłomienniejsze mowy uliczne, a w spoconym zawsze pośpiechu, z rozwianą sutanną i z puginałem za pasem, krzątał sig, biegał i agitował po kafehauzach i bilardusach. Równo­cześnie tłumaczył czemprgdzej z francuskiego, wyda­wał w drukami własnej i żarliwie pisał krwią już pachnące broszury, których sens cały streszczał sig w tych słowach klerykalnego ferworu: — ’Za- prawdg, zaprawdg powiadam wam, że dzieje rewolu­cji francuskiej są zbiorem proroctw niechybnych!... Nie bgdzie ani królów, ani katów, ani nawet... ksigży

tłumaczył zapalczywie ksiądz Meyer. — Niechby w tej ostatecznej już walce o prawa ludu ’400.000

ludzi wyrżnęli i dwadzieścia krajów spustoszyli ty­rani’...

Za kilka już nie miesięcy, lecz tygodni wyrżnięto Pragę za Wisłą i starto w Europie ten jeden kraj tyl­ko, z którego za Dmochowskim i Szaniawskim ucho­dzić będzie musiał i ksiądz Meyer.

>

Wieszania majowe i wieszania czerwco­we — tak epicko i wiosennie niemal uwieczniła Hi- storja owe dni ponure przed samej Rzplitej końcem listopadowym.

Cały przebieg zwycięskiej w Warszawie Insurek­cji i słuszne wnet egzekucje nad dosiężnymi narazie zdrajcami targowickimi znane są do najdrobniej­szych szczegółów. Opanowała je też legenda i po­wieść, upodobawszy sobie nad wszystkich symbo­liczną dziś dla ludu postać Kilińskiego (wciągnięte­go zresztą do spisku, walk ulicznych i terroru przez księdza Meyera). Stokroć większą grozę wieszań czerwcowych przesłaniają szczególne mroki: ludzie ’ani patrzeć na to nie chcieli’, co się działo wonczas

na ulicach. Przymilkli i pamigtnikarze; nawet tak ochoczy kronikarz czasów swoich jak Niemcewicz przechodzi milczeniem i otrząsem nad ’czamemi ta­jemnicami końca powstania’.

A działo sig w czasie, gdy niedawny sprzymierze­niec oraz przyjaciel Rzplitej, król pruski, pod swem osobistem dowództwem, oblegał Warszawg i gdy Kościuszko ramieniem Dąbrowskiego stawiał mu zwycigski opór na szańcach Powązek i Marymontu.

Przez ulice przeciągało albo wojsko na swe po­zycje bojowe z działami i zapalonemi już lontami, lub gawiedź zbita w jakoweś szeregi, ’uzbrojona w orgż wszelaki, a w różnobarwnych, świątecznych, łatanych ubiorach’. Od rewolucyjnych tłumów Pa­ryża odróżniało ową gawiedź nie tylko wigksze ubóstwo z wyglądu, lecz i swojskie, nieco wschodnie, cechy brawury: dla nadania sobie miny marsowej ciż­ba ta miała u czap pióra bodaj ggsie, kacze, kurze; niejeden wystawiał u czuba całą kitg końskiego ogo­na. ’Tchngło od tych tłumów obawą i podejrzli­wością a zarazem rodzajem zawziętości i szału nie­opisanego, zatrważającego’.

Tak sig widziały ulice komuś, co ’świeżutko’ przy­

jechał z Wołynia, a nie wiedząc o niczem, wpadł u rogatek w cały ów zamęt wojny i rewolucji razem, z którego wycofać sig nie było już dlań sposobu. Zawleczono go do hauptwachy, gdzie po długich, podejrzliwych indagacjach i wymeldowywaniach sig jego bez końca dano mu wreszcie ’kartę bezpieczeń­stwa’, a nawet żołnierza dla osłony. Niewiele mu to pomogło. Zatrzymywany na każdym rogu dla no­wych znów meldowań sig, przez zabarykadowane ulice przeszło pięć godzin dobierał sig na Leszno. Natykając sig raz po raz na zbrojne gromady ludu, musiał wraz z swym żołnierzem ’co tylko piersi wy- dołały powtarzać hasła przez spotykane kupy da­wane’. Haseł tych niewiele rozumiał i spamiętał, przypomina tylko, że musiał co chwila drzeć sig na- przemiany: to ’wiwat Kościuszko!’, to znów ’wiwat Kołłątaj!’

Tłuszcza po większej części pijana, — powiada — tam przeprowadzała wigźniów porwanych z cekhau­zu, lub ludzi tylko co wywleczonych z kosztownych apartamentów, ówdzie szturmuje do pałaców i miesz­kań, by nowe chwytać ofiary. Czy kto był na liście proskrypcyjnej, czy nie, już winien dlatego, że Spo-

Diogenes w kontuszu — 13

kojnie w domu siedział. Wleczono pojmanych pod szubienice, wystawione na Krakowskiem Przedmie­ściu. — ’Krzyk powstał, od którego włosy jeżyły się na głowie, przestrach ogarniał wszystkich... Nie­szczęśliwi w ciągu godziny nie żyli. Nadjechał Ko­ściuszko, ale było już zapóźno. Ujęto herszta głów­nego, Konopkę, i sześćdziesięciu innych, na których sąd wojenny judicium statarium natych­miast Naczelnik wyznaczył’.

Ledwo wojsko linjowe powróciło na swe pozycje w okopach, nowe potoki ludu zalewem wypełniały ulice. — ’Straszliwy to fenomen, niszczący wszystko jak lawa wulkanu,... a wspomnienie tych dni jest jeszcze przerażającem’.

Powtarzało się niejednokrotnie. Tak zwane wie­szania czerwcowe wznowiły się nie tylko pod koniec lipca, lecz i o wiele później, przenosząc się tylko od szubienic w śródmieściu, burzonych wciąż przez woj­sko, pod stałą murowaną szubienicę u wylotu Na­lewek. Tam ludowe tym razem judicium sta­tarium, obywając się wciąż bez jakiegokolwiek sądu, na byle poduszczenie czyjeś traciło dalej... kogóż to? — zdrajców ludu, wierzono, — prócz kil­

ku jeszcze targowiczan i pomniejszych jurgieltników ’różnych szpiegów i buntowników (?), żydów i ka­tolików po imionach nieznanych publiczności’. To rozkiełzanie nie dającej się opanować anarchji przy­czyniło się jakoby niemało do desperackiej przed Maciejowicami decyzji Kościuszki. ’Szukam boju’,

mówił. ’A gdy powrócę zwycięzcą...!’ — wkła­dała mu w usta fama późniejsza tę pogrożę, rzekomo w stronę Kołłątaja. (Przeczy temu zresztą ich zgo­dne n a p o z ó r rozstanie się).

Owo przerażenie powszechne nawet we wspom­nieniach, ponure poszlaki: kto z bezpiecznych kie­ruje zdała tą rzezią? a najbardziej rychła katastrofa wojenna, która ’winnych i niewinnych jednemi za­sypała gruzami’, — wszystko to sprawiło, że o prze­życiach dni onych zamilkły usta szlachetniejsze. A że korespondencja z Warszawy przerwała się wtedy na długo, archiwum zaś Kościuszki (przynajmniej jego część ocalała) ukrywa się po dziś dzień w niedo­stępnych dla nikogo zbiorach potomków głównych targowiczan, więc historja dni owych pozostała tu bez źródeł niezaprzeczalnych.

W tych czarnych tajemnicach końca Insurekcji za­

taiła się w przekonaniu niejednego sprawa nie byłeja- kiej treści, — bo zaczątki rewolucji socjalnej w Polsce.

’Podobne spiski, — powie na starość Adam Czartoryski — kiedy nie wybuchną i są zatrzymane w niedorozwinionym zawiązku, pozostają zazwyczaj okryte cieniami nieprzejrzanych wątpliwości... Kno­wało się między niektórymi w czasie trwającego ob­lężenia Warszawy, żeby króla i wszystkich ludzi wyższych, bogatszych, szanowniejszych, jednej nocy zgładzić. Kościuszko nawet nie miał być oszczędzo­nym... Spodziewano się przez ten zbójecki czyn na­dać narodowi jakowąś urojoną moc bezwzględnej de­sperackiej rozpaczy... Głos publiczny na długo po rewolucji obwiniał, nie wiem czy słusznie, Kołłątaja

o znajomość tego spisku*.

Przytacza się tu z umysłu słowa Czartoryskiego, tyleż dla nieskazitelnego imienia jego, ile że on to przecie po latach zratuje Kołłątaja od gehenny dożywotniego więzienia w kazamatach austryjac- kich. (Uczynił to Czartoryski przez Aleksandra samego). A jednak sąd jego nie może tu być mia­rodajny, zwłaszcza gdy się zważy, że doznane za młodu upokorzenie całej swej sfery towarzyskiej kwi­

tuje, mimo wszystko, na starość wzgarda arystokra­ty. Oględniejsze głosy opinji ówczesnej, nie posą­dzając Kołłątaja o knucie zamachu na życie Ko­ściuszki, przypisywały jednakże jego ambicji nie­ustanne kopanie dołków pod władzą Naczelnika. Pomawiano wprawdzie Kołłątaja o znajomość gotu­jącego się spisku, lecz nie o późniejszy przebieg zda­rzeń. Rozkiełzane żywioły tłumu mogły się wkońcu zwrócić — jak to w przebiegu rewolucji — i przeciw Dantonowi polskiemu. (Jakoż czyjeś ręce tajem­nicze wystawiły którejś nocy szubienicę i przed jego domem na Krakowskiem). Najpowszechniejszy głos opinji przypisywał kierownictwo terrorem dni onych Szaniawskiemu, Dmochowskiemu, byłemu sekreta­rzowi Kołłątajowemu, Konopce, księdzu Meyerowi oraz innym literatom z Kuźnicy.

Z milkliwości kronikarzy wyłania się niespodzia­nie ten widok, jak to Szaniawski z Lindem (!) dźwigali na swych barkach ciężkie bale pod szubie­nice nowe. Oraz ten drugi: jak to ksiądz Meyer obciosywał toporem obsady owych pali, by potem w stule i z pałaszem w ręku podjudzać tłumy do wieszań dalszych.

Współławnicy z lewej, rzekłbyś, Ławy na ratuszu

literaci, szewcy i rzeźnicy — spotkali się i na ulicach, tym razem w szale wspólnym.

Lecz nie podżegacze, nie sprawcy bezpośredni, nie zbuntowane, jeśli wierzyć, narzędzia Kołłątajowej ambicji wywołały w Warszawie takiż szał ludu, od jakiego drżała wciąż jeszcze w posadach i Francja potężna: rozumieli to ludzie rozważniejsi. A przede- wszystkiem nie stało się to w ciągu tygodni, mie­sięcy nawet. Sięgano myślą w lata ubiegłe, wnika­jąc w głębsze — z ducha idące — przyczyny owego ’wzruszenia umysłów’ w narodzie polskim.

Doszukiwano się tych pierwiastkowych przyczyn nawet po mogiłach niedawnych. Choć autor bezimiennej ręki nie żył już od lat trzech, w uporczywem przeświadczeniu króla i jego otocze­nia rewolucję warszawską wywołał nie kto inny, jak

’Jezierski e tutti quanti’.

ZABAWY PRZYJEMNE I POŻYTECZNE

OPOWIEŚĆ Z ZARANIA INTELIGENCJI KRAJOWEJ

i

Rewolucja jest tak jak ta bajeczna Circe — powie na starość Jan Śniadecki. — Przeobraża ona swych dowódców albo w burzycieli porządku, gdy się nic uda, albo w bohaterów i zbawców, gdy swego dopnie.

Osobliwa to pochwała rewolucji, poprzedzona bezpośrednio owemi słowami o Circe! Wiemy, że ta córa Jowisza zamieniała ludzi w świnie.

Jedynym bodaj człowiekiem z tego pokolenia, który nie grzebał się nigdy w ruinach Rzplitej dla odróżnienia winnych od niewinnych, potępieńców od bohaterów, był niedawny zwycięzca nad Prusa­kami, mimo że jemu to właśnie rewolucja warszaw­ska na tyłach wojska najbardziej dawała się we zna-

ki. W niespełna dwa lata, w pierwszych miesiącach tworzenia sig Legjonów włoskich, napisze Dąbrowski do jednego z przyjaciół: — ’Przybył tu do mnie terrorysta Konopka, dałem mu miejsce oficera w Le- gji pierwszej’. Tak człowiek czynu przekreślał po­rachunki z przeszłością. Przygarnął i drugiego z podobnych: Dembowskiego. Obaj oni okażą sig w wojsku dzielnymi oficerami (zostaną niezadługo szefami bataljonów); co wigcej: zarówno Kościuszko jak Dąbrowski mogli ich zaliczyć do najbardziej oddanych sobie ludzi.

Tymczasem znalazł sig znów na tyłach nowego wojska Dąbrowskiego — na dalekich tym razem, paryskich tyłach Legjonów włoskich — ktoś, co nie starł z swego oblicza pocałunku Circe warszawskiej. W otoczeniu jego młodzieży, rozwałgsanej bezczyn­nie po Paryżu, słychać było tylko szepty konspi­racyjne: — ’Kalasanty to powiedział, Kalasanty tak twierdzi, Kalasanty nas za szkolarzy uważa: mało rzeczy jak wiemy... Jego zdaniem należy Tade­usza mocno menażować, bo jedynie on sam jest przez rząd francuski uważany’.

Jakoż upierał sig Kalasanty Szaniawski tem moc­

niej menażować Kościuszkę, im mniej sig ku temu nadawał tak głgboko przezeń znienawidzony i szka­lowany Dąbrowski. Obfity plon tych ’robót swoich, siggających do kraju’ zbierał obywatel Ka­lasanty śród byłych oficerów polskich, którzy w znacznej liczbie pozostawali wciąż jeszcze w War­szawie pruskiej. Uprzedzeni do Legjonów jego agi­tacją, nie wiedząc, co ze sobą począć i jakim bogom służyć, stawali sig łatwym łupem emisarjuszów pa-

I wiązali sig wkońcu z daleką „D 1 e g a c j ą P a- t r j o t ó w“ w Paryżu najtajniejszym wgzłem konspi­racji ’w obliczu Istotności Najwyższej’: — jakobińską przysiggą ’sekretu i posłuszeństwa... na słowa i myślenie... pod utratą honoru, poczciwości oraz pod infamją wieczną’.

Tak straszliwego cyrografu na swą duszg nie pod­pisywał krwią własną żaden Faust legendarny.

Obywatelowi Huttawskiemu z ulicy Krzywokol- nej w Warszawie marzyło sig założenie pisma li­terackiego. Celem obudzenia ruchu umysłowego

w kraju zamierzał wskrzesić przedrozbiorowe czaso­pismo Zabawy przyjemne i pożyteczne, licząc na materjalne poparcie współziomków.

Był ów Huttawski nieutrudzonym strażnikiem iskier w popielisku bezpośrednio porozbiorowem. Na swych wątłych barkach wykolejeńca wojskowego dźwigał on resztki życia umysłowego młodzieży ów­czesnej. A że przed podjgtemi usiłowaniami Godeb­skiego nie rozporządzała ta młodzież żadnym orga­nem opinji własnej, wigc stał sig Huttawski, niczem misjonarz śród barbarzyńców, osobliwym redakto­rem in partibus infidelium: obywał sig całkiem bez czasopisma i redakcji. Zewsząd nato­miast zbiegały sig doń listy, omawiające życie umy­słowe na Zachodzie. Przesyłano je sobie pod kolej- nemi adresami, jak wici z rąk do rąk, wraz z dołą­czaniem wypożyczanych wzajemnie książek: istna samopomoc duchowa młodzieży w czasach rozpacz­liwej anemji w kraju. Mogły one listy stanowić spo­łem jakoweś pisemko studenckie o wcale niepośled­nim poziomie:

’Po nastającym wszgdzie pokoju, — powiada­miano z Paryża — przy konkurencji wigkszej auto-

rów i po powrocie literatów z Egiptu spodziewać się należy we Francji większego niż dotychczas plonu’. W literaturze niemieckiej, — donoszono z tej strony » Renu — ’żniwa ostatnie wcale nie odpowiadają ocze­

kiwaniom: kąkolu i kostrzewią dosyć, ziarna czy­stego aż nadto mało’. — ’Przytłumiona literatura we Włoszech oddychać poczyna’, —- sygnalizowano z za Alp. — Po informacjach podobnej treści następo­wało nierzadkie rozważanie najcenniejszych druków, jakie ukazywały się wtedy w Europie, a naostatek taki naprzykład dopisek: — ’Miło mi jest słyszeć, że książkę o Piramidach już otrzymałeś. Przyślę ci b wkrótce dzieło Segura... Żyj szczęśliwie i pracuj

w literaturze’.

Po obywatela Huttawskiego pracy w literaturze nie pozostało znaku i śladu, jak po tylu innych wtedy ofiarach Marsa lub Circe.

Jakże mogło być zresztą inaczej, gdy tak niedawno nawiedził go woźny z domu bankowego Schultza, przynosząc mu jakoweś pismo sekretne, a oglądając się po pokoju, czy aby świadków jakowych niema tu przypadkiem. Z kredytorami nie miewał żadnych stosunków literat chudy, więc łatwo mógł odgadnąć,

w czem rzecz. W onych czasach poczty dość nie­pewnej, bo przejmowanej przez policję pruską, banki, mające koneksje we wszystkich miastach europej­skich, pośredniczyły niejednokrotnie w wymianie li­stów prywatnych; była to niejako korespondencja rekomendowana. Ów zaś woźny, jakobin za rewo­lucji warszawskiej, polecony przez kogoś do banku, wypromował się tam do załatwiania poczty właśnie, by przemycać listy partyjne pod nieposzlakowanem dla policji godłem domu bankierskiego. Nie kance­listom swej firmy przedstawiał oczywiście takie listy z Paryża, znakowane sekretnie, lecz roznosił je po mieście wedle adresów jemu tylko wiadomych.

Chmurnie powitał ob. Huttawski tego wysłańca podziemi, a list dostarczony ważył długo w dłoni, niczem kamień ciężki. Z całego wojska Rzplitej (nie licząc Legjonów w służbie obcej) tyle tylko po­zostało w kraju! Garstka takich jak on byłych ofi­cerów. Plotki warszawskie oraz impostura spiskow­ców mnożyły tg garstkę do Bóg wie jakiej liczby pod­ziemnego wojska. I oto jego dowódcy oraz ich roz­kazy tajemne, przesyłane aż z Paryża.

Nieprędko zdecydował się przełamać pieczęć:

’Ja dostrzegam, — czytał — że między a tu­dzież i zaszły jakoweś układy, które mnie się nie podobają, a skutek nie usprawiedliwia 30, 27, 13,

, 31, 2, 3. Musiał jednakże z i 9, 12, 5, 3, 2...’

W dziwnie posępny świat wyobrażeń odciągała go zawsze od pracy w literaturze ta abrakadabra szy­frowej korespondencji jakobinów paryskich. Pismo to układał, widać, ktoś wielce znaczny i dufnie o so­bie trzymający, skoro rozpoczyna rzecz całą od słowa Ja, pisząc potem raz po raz: mnie, moi i t. p. Któż mógłby to być, jeśli nie obywatel Kalasanty sam!

Spochmumiał tembardziej. Woźny tymczasem » szepce mu na odchodnem nowinę zasłyszaną w ban­ku, dokąd docierały najprędzej wiadomości poli­tyczne.

Francuzi idą na Ren!

Obywatelowi Huttawskiemu stanęło serce w pier­siach, by za chwilę tem gwałtowniej załopotać mu w piersiach: — nastał czas!

Z najtajniejszej skrytki w biurku dobył pokratko- wane kartki szyfrowego klucza. Zanim połapać się zdołał w istnych logarytmach tych cyfr, myśl jego niecierpliwa wyłuskiwała z onego anagramatu, że

z Kościuszki to lub z Dąbrowskim układa sig ktoś w sprawach naszych, — co obywatelowi Kalasante­mu dlatego tak bardzo sig nie podoba, że nie z nim decydowali mocarze o losach narodu polskiego. Lecz kogo wyobraża znak a? Czyżby w onem a kryć sig miał Napoleon?

Nie oficerowi było jednak w dyplomatyczne wzbi­jać się regjony i przenikać układy wodzów, zatajone w nadesłanym szyfrze. Oto w nagłem przypomnieniu cżegoś wiele bliższego zerwał sig z krzesła, by z wy­siłkiem odsuwać od ściany łóżko i wnet na czwora­kach obmacywać belki podłogi, czy aby przystają szczelnie i niewidocznie na przypadek nowych znów nawiedzin policji pruskiej. Pochłonięty całodzienną pracą przy biurku i zgoła innemi myślami zapomniał całkiem o tych skrzynkach z pistoletami i prochem, jakie znosili mu raz po raz ludzie obcy, którzy ha­słem tylko meldowali sig przed nim. —* Od kogoż to? — pytał zrazu niedbale, a wkońcu gniewnie. Któż to, u Boga, zamienia mi tg izbę jedyną w arse­nał tajny?

Mucius Scaevola, — dali za odpowiedź całą, nie pragnąc wdawać sig w gawgdy dalsze.

Wzruszył ramionami na tak srogoszumny znów pseudonim któregoś z towarzyszy partyjnych. Lecz za chwilg nachmurzył sig cały: — Czy nie znaczy to jednak: połóż rgkg w ogień, zaświadcz sig, coś wart?

W piśmie nadesłanem znajdzie sig niewątpliwie wyjaśnienie sprawy. Omijając coraz to niecierpliwiej szyfrowe znaki, przebiega oczami koniec listu w sło­wach znów jawnych:

’M o i krewni (ludzie z partji: odgaduje wnet znaczenie właściwe) mają tg powszechną wadg, że są w robotach leniwi, przyzna mi i Głownicki. Trzebaż ich w poruszeniu utrzymywać’.

Doczytał sig tedy wymówki (Głownicki był to jego pseudonim w partji). Niecierpliwią sig zbiegli do Paryża towarzysze, iż nic nie słychać o jakiembądź poruszeniu ludu w Warszawie, winiąc w tem i jego. Ani mu przez myśl przejść nie mogło, że pilnie nań baczący, a nieznany mu całkiem ’cenzor’ partyjny po­wiadomił już kogo trzeba w Paryżu, że Głownicki stał sig we wszystkiem roztargniony i nieakuratny w robotach, skutkiem zbytniego zabawiania sig li­teraturą.

Diogenes w kontuszu - 14

Posadzić go na prochu: stanie sig czujniejszy i żwawszy, — zdecydowano widać w Paryżu.

W gorączkowem tymczasem zakrzątaniu sig koło szyfru i klucza porozrzucał na biurku karty swego rgkopisu, nad którym pracował od roku. Zbierać je teraz musiał po całym pokoju. A gdy wreszcie wszystkie karty jak trzeba ułożył, zatrzymał mimo- woli uwagg na przerwanym toku swej pracy. Nie na długo przecie; zmora nieodcyfrowanego pisma ockng- ła go niebawem do rzeczywistości. Tylko patrzeć, myślał, jak w związku z wszczgtą przez Francuzów wojną austryjacką tenże woźny dostarczy mu nieza­długo list z Paryża nowy. Niechgć byłego porucz­nika do tej cyfrowej gmatwaniny, wmiast jasnych jak w wojsku rozkazów, rysuje mu złośliwie w oczach inny znów szereg tajemniczych znaczków:

15, 6, 2, 34, 8, 5, 3, t...

A imaginacja podrażniona każe mu odczytywać teraz i bez klucza rozkaz dla żołnierza wyraźny:

Głownicki uda sig niezwłocznie do Lwowa i zgłosi sig tam do ’C e n t r a 1 i z a c j i’, by pospołu z jej ludźmi podjąć na dalekich tyłach armji austry- jackiej robotg naszą, końcem urzeczywistnienia Za­

sad rewolucji polskiej, wszczętej przed laty sześciu w Warszawie. Dochodzą mnie słuchy, że tajni wy­słańcy Legjonów przedzierają się już do Lwowa. Będą oni tam niechybnie mącić robotę naszą, kupiąc ludzi pod hasłem wyłącznie wojskowem. J a uwa­żam, że należy takową zdradę Ludu ukrócać z miej­sca, chociażby t.

Czoło jego, jakgdyby w lodowe kleszcze w tej chwili wzięte, opadło ciężko na karty niedokończo­nego dzieła. Po chwili ramion ślepym oplotem ni to obejmuje je, ni to chwyta się ich jak daremnej deski ratunku.

Nie nam tu, w Warszawie, — błąka się myśl jego bezradna — nie nam tu, w kraju perfektować się w naukach, w kunsztach, w pisarstwie. Przy­siągłem. Pod grozą infamji wiecznej urywają mi się na zawsze zabawy przyjemne i pożyteczne: na­stał czas roboty!

’Tadeusz wielce bardzo zreflektował się: przyznaje się on wprawdzie teraz do Prawa Ludu, ale

poczciwy Kalasanty nie bardzo temu wierzy’, — pi­sano tymczasem z Paryża do innego z spiskowców warszawskich.

Przytrafiały sig jednakże ’poczciwemu Kalasante­mu’ i bunty śród zaprzysigżonych, gdy który z nich wejrzał głgbiej w robót jego makabryczną wtedy bez­celowość i potworną szkodg dla narodu. Postpono­wanie Naczelnika Narodu Polskiego (a tak tytu­łowały wciąż Kościuszkg wszystkie władze francuskie od Robespierre’a po Napoleona), wystawianie ’Tadeusza’ za ramola menażowanego przez innych, a równoczesne ogłaszanie Dąbrowskiego wrgcz za sprzedawczyka — wszystko to wprowadzało ostatecz­ny rozkład w opinjg krajową.

Z Warszawy to bodaj, gdzie było wigksze niż na emigracji poczucie tragicznej rzeczywistości, odezwał sig wreszcie do Szaniawskiego ten głos rozpaczliwej determinacji. Ktoś zrywa pgta:

’Nie chcg ani mógłbym przywykać do podob­nych sposobów myślenia! I potgpiam z najwyższą wzgardą tg s z k o ł g, kogokolwiekby w tem myśle ­niu wydoskonaliła, bo jest ona trucizną społeczeń­stwu ludzkiemu. Donoszg Ci, obywatelu, że wiem

wszystko w rzeczach sekretu i sentymentów, tak przeciwnych moim. (Dla każdego był widać, jak to w konspiracjach, sekret inny oraz inny do robót bodziec sentymentów). Radzę Ci owszem, abyś szedł jedną drogą otwartą, gdyż różnych podróżny trzy­mać się nie może, inaczejby nigdy do zamierzonego nie doszedł kresu’.

Wiem już wszystko w rzeczach sekretu: nazbyt to nieopatrzne słowa w czasach ciemnych, gdy nikt nie powinien wiedzieć za wiele. Cenzor partji, nie­ugięty Mucius Scaevola, oraz jego ludzie nie przeo­czą roboty swojej. Za takowe złamanie przysięgi, zło­żonej przy wezwaniu Istnośd Najwyższej, oczeki­wać będzie wiarołomcę — gdzieś w najciemniejszych zaułkach staromiejskich — kula w łeb.

Znakomita większość młodzieży ówczesnej szła otwartą drogą Dąbrowskiego. Czyniła to w krwa­wych trudach wojennych lat pięciu tymczasem aż po druzgocące zwycięstwo Napoleona nad Austrją i jakże zawodny potem dla Polski pokój. Wtedy runęła w sercach wiara i w Legjony nawet. Lecz gdy na emigracji grzebano już nadzieje, po zakątkach kraju, dokąd wieści dochodziły późno, łudzono się

długo jeszcze. Oto jakiś optymista zapóźniony z austryjackiego wtedy Lublina miesza radosność ułudnej wieści z dziwną goryczą melancholji. I pisze do swych prowodyrów paryskich:

’Wróżona nam wolność fizyczna dopełnia sig. Druga część daleko ważniejsza, wolność moralna do uskutecznienia pozostaje’ (podkreślenia autografu).

W pospolitem podówczas przeciwstawianiu świa­tów fizycznego i moralnego nie szło tu oczywiście

o cnoty dekalogu, lecz o to wszystko, co stanowi niefizyczną tylko wolność narodów.

W takiej to atmosferze, pod fizycznemi naciskami przemocy, tyleż obcej, co rodzimej, urabiała się mło­dzież w kraju, a raczej urabiana politycznie, moralnie i obyczajowo dziczała.

’Powtarzam i powtarzać nie przestaję, — pisał w onych czasach któryś z zapalonych legjonistów — że nic innego nam nie pozostaje, jak przysyłać jak- najwięcej młodzieży do Legjów naszych. Podczas gdy tam u was (w Warszawie i w Paryżu) jest tyle młodzieży próżnującej, tu (w Legjach) znalazłaby ona sposobność doskonalenia się nawet w kunsztach, naukach i językach. Oficerowie ślicznie się aplikują i niezadługo dadzą o sobie słyszeć’.

Jakoż aplikowali się ’ślicznie’ nie tylko w sztuce

wojennej. ’Instytut’ rzymski Dąbrowskiego i wyło­niona zeń nad Renem ’szkoła obywatela i żołnierza’ wycisną z czasem trwałe znamię na całem pokoleniu w kraju. Przypomnijmy zaświadczenie Godebskiego, jak to powrót tylu osób ukształconych w wysokiem poczuciu obywatelstwa odmieni nie tylko ducha, lecz cały obyczaj ludzi w kraju.

Jakim cudem stać się to mogło? Byłaż to przecie poza garstką młodzież przeważnie, w dużej części chłopięta wygarnięte ze szkół, którzy cały okres naj­wrażliwszego dojrzewania (lat 10 naogół) spędzili na obczyźnie. No i bili się tam przedewszystkiem. Pozatem kształcili się wprawdzie po koszarach, ale koszary od tak wczesnego wieku są szkołą nader jednostronnego urabiania ludzi i bynajmniej nie naj­lepszego obyczaju. Tchnienie obczyzny okolnej mo­gło było tę młodzież polską wtrącić łatwo w całko­witą izolację: wyodrębnić ją śród otoczenia włoskiego w jakowyś zakon orężny, surowy i trywjalny, rzekłbyś w knechty Wallensteinowskie. I na nic nie przydał­by się tu Instytut Dąbrowskiego wraz z szkołą oby­watela i żołnierza. Wydałyby one, jak szkoły wszystkie, plon przeciętności zaledwie, gdyby z ura­

bianiem umysłów nie szło w parze samodzielne kształ­towanie się serc młodych w szerszem tchnie­niu życia — a więc w uczuciowym kontakcie z spo­łecznością cywilną. Lecz skądże kontakt taki na obczyźnie?

Wyobraźnia ogląda się za byle strzępem utrwalo­nych wspomnień, by odtworzyć sobie intymniejszy wpływ społeczności włoskiej na rozwój tej młodzieży polskiej. I gotowa chwytać się nawet wspominek miłosnych. Nie są to dokumenty dla historyków, trudno jednak w tym wypadku o wymowniejsze. CÓż bo bardziej nad miłość urabia dusze młodzień­cze? Zwłaszcza o ambicjach rycerskich? w otocze­niu cudzoziemców nadomiar i przed ich osądem? A w grę wchodzi tu kultura towarzyska Italji, od­wiecznej wychowawczyni ludów młodych.

W samych początkach ubogiego tworzenia się Le- gjonów nawiązywała się ta łączność z społecznością włoską w sposób bardzo zaskakujący:

’Wyobrażając sobie Pana w nieco kłopotliwych chwilowo okolicznościach, przesyłam mu mały weksel

(czek po dzisiejszemu). Rozporządzaj mną jak ze­chcesz i wierzaj mi, żem jest la sua vera a m i c a’.

Ta temperamentowa troskliwość dobrej przyjaciół- ^ ki, poświadczona w dodatku w tymże liście dopis­kiem bankiera, wielce wysłużonego dla swej zamożnej klientki, pogrążają nam tg sielankę całą wraz z jej polskim bohaterem w dostatecznym chyba niesmaku.

Lecz oto, po latach, list tejże Anny z Ferrary, przesłany mu już do Polski:

’Każdą wiadomością o sobie tak mnie uradu­jesz, jak się ucieszył mąż mój, matka, oraz każdy kto Pana znał. Przyjmij od nas wszystkich zapewnie- ^ nia czci, z jaką pozostaję zawsze przyjaciółką Twoją’.

Oto prolog i epilog powieści zagubionej. A mogła być bardzo interesująca. Mogła opowiadać o tem, jak to młokos bardzo swojskiego typu: zdolny, roz- maszysty i łapczywy, a etycznie niewybredny, urasta pod wpływem wartościowej kobiety na człowieka charakteru i zasługi, któremu ludzie oddają cześć zgodną. Ktoby jednak zechciał odtworzyć tak bu­dująco powiastkę o jego afekcie, natrafiłby na szko­puł niemały: na równoczesny niemal list kobiety dru-

giej. Pisze Karolina z Medjolanu do tegoż legjo- nisty, wysłanego na pewien czas służbowo do Paryża:

’Kokietki, wytrawne do tego stopnia, o jakim my tu pojęcia nie mamy, uczynią Panu wszystkie inne kobiety mdłemi (insipides). Żadna z tych Paryżanek nie powie Panu: ulec temu, czego ode mnie żądasz, jest dla mnie absolutnie niepodobień­stwem; ale też u żadnej z nich nie znajdziesz równego oddania się w przyjaźni, jak u piszącej te słowa’.

I wraz ten wybuch zazdrości świętobliwej:

’Ne vous perdez pas dans ce tourbillon de légèreté!’

Po eksklamacji tak wielce gwałtownej natych­miast stateczność i pianissimo dobrego tonu, jak to u Włoszek tej kondycji: —’Z pańskim smakiem wybrednym a sztuk pięknych tak wybomem odczuciem znajdziesz w Paryżu źródła najsłodszych rozkoszy. I te jedynie zachwycenia Twoje goto­wiśmy tu (ona z mężem!) dzielić z Panem za Jego powrotem’.

Węzeł konfliktu nawiązywał się sam, nie tyle w różnicy temperamentów rasowych, ile w ich ujaw­

nianiu. Na chrapy tabunowego źrebca nakładała raczka kobieca twarde wędzidło, by grube porywy zmysłów tego barbarzyńcy odmienić w cywilizowaną ars amandi. Jest tedy gotowa i powieść druga.

Niczem tej parafjanki medjolańskiej tak ujmować nie zdołał, jak swą ’wzgardliwością dla Paryża’ i wy­szydzaniem kobiet tamecznych. Wtedy promieniała wdziękiem swobodnym, inteligencją nie mniejszą od znienawidzonych paryżanek, a nadewszystko tkliwo­ścią. W tych uczuć przypływie chce go — oczy­wiście! — wyswatać, ale koniecznie na zawsze pod swoim bokiem. Już oto znalazła na podrgczu swą przyjaciółkę niby: lwicg salonową mniej surowej kon- duity, jak to zwykle wdowy zamożne. Ta napewno nie wyda mu się i n s i p i d e. Jeśli nie zwlekając weźmie dyliżans pocztowy, zdąży na czas, gdyż dama ta, zerwawszy właśnie ze swym przyjacielem, jest tymczasem jeszcze nie zajęta. A kto wie, czy na tej drodze swywoli nie zawinie tu do małżeńskiego por­tu. I, opuściwszy ręce, nie westchnie naostatek: haec meta laborum!

Tak to z rzekomej troski o jego dolę wynurzały się w zazdrości drwiny z niego. U boku roztyłej

małżonki w gromadzie napłodzonych dzieci nie mo­gła żadną miarą wyobrazić sobie tego, który potyle- kroć, odrywany od niej rozkazem wojennym, hazar­dował swe życie na polach bitewnych, a w jej przecie barwach u szyszaka, — tem jedynie od tych pra­dawnych odmienny, że nie składał na nią wierszy trubadurskich. (Choć przytrafiali się śród tych Po­laków i tacy, jak poległy Chamand). A gdyby tym razem poległ i on? Ileż to lęków o jego życie prze­żywała z bitwą każdą, zanim ’nie wskrzesał dla niej’! Możliweż to, aby w takich przynajmniej chwilach nie wsparła się choćby na moment o jego piersi ta jej głowina udręczona zazdrością cnotliwą i tęskno­tą? Lecz gest to jego, zbyt łapczywy widać, spra­wiał, że w tejże chwili podrzucała czoło gniewne na... ’ces ours mal léchés de la Lithuanie!

Nie wyznawały się całkiem niedźwiedzie Północy w głębokiej i skrytej uczuciowości tych kobiet, jakże odmiennych od tamtych z ’tourbillons de légèreté’ ówczesnego Paryża i Warszawy. Staro­świecka parafjańszczyzna miasteczek włoskich utrzy­mywała je nawet po pałacach w nabytym przez wieki powściągu swych namiętności, w gruncie buj­

niejszych niż u kobiet ras innych. O ileż zasobniej­sza w melodje życia i we wszystkie tony człowieczeń­stwa bywała podobna viola d’a mor od pół­nocnych basetli zmysłów grubych. A takie to prze­cie wiolinowe akordy wzniecały niegdyś śród ludzi Południa najgroźniejsze pożary namiętności. (Na­turę Włoszek ówczesnych wyczuje niezadługo do głębi najcenniejszy powieściopisarz francuski onych czasów, czyniąc je bohaterkami miłości wielkich).

Tu do takich amorów nie dochodziło: byliż prze­cie ci włóczędzy orężni z Legjonów w nieustannych jakgdyby pochodach, przerzucani wciąż tam i sam po półwyspie całym. Więc pozostawały im znów owe listy jedynie: garść kwiatów nie zwiędłych po półtora wieku.

Lecz oto, na melancholijne Finale tej uczucio­wej polifonji włoskiej — ta trzecia, przesyłając swe westchnienia tym razem z Rzymu i już nie pod adresem garnizonów Medjolanu, Ferrary, Monzy czy Mantui, lecz eheu! do Polski odległej: — ’Naj­szczęśliwsza z gwiazd nie jest gwiazdą moją!’ — z któregoż to poety włoskiego?

’Zapewnienia Pańskie dane mi na wyjezdnem

pozostawiły mnie w tej wierze, źe nie na zawsze ze­słałeś się (!) au fond de la Pologne (bo aź do Warszawy). I że usłyszę jeszcze głos Twój żywy, gdy spowiadać mi sig będziesz...’

Głos Twój żywy: więc i tu wspomnienie tylekrot- nych niegdyś lęków o jego życie. Wskrześnie tedy

i dla niej nawet z onej Polski niewyobrażalnie dale­kiej. Tak wierzyć jej każe duma arystokratki rzym­skiej, — która nic przeszkadza jej zresztą podpisać się: Votre très humble servante Ele­onora Lomellini D’Oria.

Koniec końców, gotów tu przerwać niecierpli­wie dzisiejszy czytelnik romansów — czy po zacnie bogatej Annie z Ferrary, po cnotliwej Karolinie z Medjolanu dorwał się wreszcie do miodu tej jaśnie Eleonory z Rzymu, czy też szczęście swe Litwin i tu­taj przeniedźwiedził? — Tg sprawę całkowicie ubocz­ną można pozostawić autorom powieści. Tu idzie wyłącznie o kulturę obyczajową i towarzyską tych pań, a także o kulturę ich serca; tudzież o ich wy­chowanków polskich, nie lichszego widać ducha, skoro zdołali pozyskać przyjaźń takich kobiet. A ponadto ich pamięć — jakże długotrwałą potem!

’Pozostawiłeś po sobie brak wielki śród wszyst­kich znajomych: niepodobna być więcej żałowanym!’

tak tęsknią do tych przyjaciół swych żon ich mę­żowie nawet.

A w dopisku do któregoś listu ślą po latach naj­gorętsze pozdrowienia do Warszawy: Anna, Teresa, Laurette, Karolina, panowie: Meroni, Cellentani, Wolff, Pirovano, oraz familje: Terzagi, CareoIIi- Bori i t. d., — jak to u Włochów, gdzie serca solidarne burzą się i egzaltują familjami całemi. Nie dziw, że mała Luigiana, przypominając sobie tego Polaka, co ją niańczył tak często na kolanach, rzuca mu się w myślach na szyję i’abbracia il suo caro sposo’: tak nieporadną ręką dziecięcą do­pisuje się do listu swej matki statecznej.

Edukacja klasztorna i cienie kościołów, w jakich urastać będzie, nie nauczyły jej jeszcze powściągać serdecznych wybuchów swej rasy.

Lecz któż to był nadewszystko edukowany przez społeczność tameczną, jeśli nie ta młodzież polska? A bynajmniej nie sentymentem kobiet jedynie, bo wszystkiem czem żyli ich mężowie, bracia, rodziny całe. Ta łączność duchowa z najlepszymi śród

Włochów zachowa sig — zobaczymy — przez długie potem lata. Tymczasem wystarczy wspomnieć, od­tworzoną tu na początku atmosferę moralną, w jakiej dziczała i najcenniejsza młodzież ówczesnej War­szawy; — toż to przepaść cała!

Którzy nie polegli za Alpami, wywozili stąd po latach dziesięciu nie tylko ’smak wybredny i sztuk pięknych wyborne wyczucie’, lub wydoskonalenie się w naukach, jak o to zabiegał dla nich Dąbrowski, lecz — co najważniejsze — serc młodych ukształce- nie na życie już całe.

Przyczyniły się do tego niemało i kobiety włoskie.

Pisze jedna z nich do Warszawy w drugim już lat dziesiątku:

’Choć jesteś już teraz między swoimi, nie spo­dziewaj się Pan znaleźć tam równie solidnych przyjaciół jak we Włoszech’.

I nie chybiła wyczuciem kobiecem. Stosunki to­warzyskie w kraju, urabiane zawsze na modłę Pary­ża, były i są bardzo odmienne. Pisało się na innych kartach o przyjaźniach polskich (’bez wzajemnego szacunku’, powiadał już stary Rzewuski), o tych kamractwach naszych, które kojarzy wspólny interes,

Diogeoes w kootuizu — 15

a wiąże wspólna nienawiść do osób trzecich. — Po powrocie do kraju gorycz zalewać będzie serca tych legjonistów włoskich wobec niezliczonych zlekcewa- żeń ich trudów dawnych oraz nowej, już w kraju daniny krwi pod Gdańskiem i Frydlandem. Byli lat tyle nieobecni! Nawiązały się tymczasem zwarcie kamractwa lokalne i wystąpiły przeciw nim. Dozna tego nadewszystko Dąbrowski aż po chwile rozpa­czy. Wielu jego podkomendnych roić będzie o po­wrocie do ’ojczyzny drugiej: na. Półwysep’. Kilku uczyni to rzeczywiście, a któryś z nich znajdzie tam nawet wróżoną meta laborum w ożenku z księżną Visconti.

Tymczasem rozczarowani pokojem lunewilskim

i odrzucający samą myśl najemniczej już tylko służby u obcych, występowali gromadnie z Legjonów. Ka­zano im niebawem przenieść się z dobrotliwej i za­cisznej Ferrary, Perugji, Mantui lub Padwy w wiel­komiejskie życie stolicy francuskiej, —między ludzi ’niemoralnych, bez charakteru’, jak szamotać się bę­dą niedźwiedzio w Paryżu stosunkach wilczych.

Gromadne ich zabszytowanie się skwitowały woj­skowe władze francuskie zwłoką w wypłaceniu ty­

leż zaległego żołdu, co i ostatecznej odprawy in­walidzkiej. Przycisnęło ich to ngdz§ i nieuniknioną w następstwie poniewierką munduru polskiego. Nie­jeden w tych warunkach zrzucał ów mundur, oszczę­dzając go bardziej niźli siebie samego: ’ja jestem chudy literat’.

’Co nowego i pikantnego słychać w Paryżu?’ — wciąż z tą nieprzepomnianą zazdrością o nich przy- mawiać im będą zdaleka zacne panie włoskie.

Mogłyż były przypuszczać, że ci wytworni ofice­rowie z salonów Rzymu i Medjolanu żywią się teraz odpadkami z Hal paryskich?

Zjadne miasto nie ma tylu instytutów. Kursy historji naturalnej, botaniki i anatomji — gratis! (pi­sze ktoś z jakże wymownym wykrzyknikiem). Prócz tego jest Licée républicain, Licée de Paris, Licée des étrangers,Licée des Arts. Obok Instytutu Narodowego ileż dopiero jest towarzystw literackich partykularnych. Przydajmy wspaniałe galerje obrazów, teatra rozmaite. Co za nie­zmierna przestrzeń Instrukcji!’

Nie romanse przebrzmiałe zaprzątają im teraz głowy i serca. Dojrzała ta młodzież; a ubóstwo su­rowe, w jakim się teraz znalazła, przyśpiesza zwykle dojrzałość taką.

Przewarstwienie do dna społeczności francuskiej wydało w najcenniejszym owocu Rewolucji Wiel­kiej zaraźliwy głód ’Instrukcji’. Jakże ulec mu nie mieli ci oficerowie polscy po tyloletniem oddziały­waniu na nich starej kultury Italji? Skoro skreślono ich zasługi wojenne, niechże zaznaczą się kiedyś w kraju na polu innem. I tą ambicją cywilną nasiąkli we Włoszech. Ich zaś rozgoryczenie ówczesne na Francję zaostrzyło im tylko ’oko obserwatorów’ na stosunki francuskie.

’Nie znalazłem Francji takiej, jak ją sobie wy­obrażałem. Naprzód żadnej moralności na wyż­szych urzędach. Nigdybym się nie pomieniał mo­ralnością Polaków na francuską. (Tak powiada syn przedrozbiorowego pokolenia okrzyczanego po dziś za zgniłe w życiu publicznem!). A kto jest zagorza­ły w rzeczach wolności, — doda — niech zjedzie do Francji, to się zupełnie uleczy’.

Ktoś podróżujący dla nauk aż z Litwy czy też z Ukrainy, powie o Paryżu jeszcze dosadniej:

’Żadnego charakteru między tymi ludźmi! przez co najpiękniejsze ich zalety gasną’. — Okazał się przypadkiem ów kresowiec polski człowiekiem nader

ukształconym na szeroką modłę wszechstronności ówczesnej. — ’Maj5 Francuzi — powie — mizerna medycynę i mineralogję (geologję), w których An­glicy ich przechodzą. Ekonomiki politycznej uczą się od Anglików. W Fizyce są więcej les fai­seurs d‘expériences que les physi­ciens. Z literaturą niemiecką teraz dopiero po­czynają się obeznawać, dziwiąc się, że inne narody także dobrze pisać mogą. W muzyce i malarstwie ani się umywają Francuzi do Włochów. Miłość jednak własna wystawia im, że są najdoskonalsi we wszystkiem. Lecz sprawiedliwość trzeba im oddać, że mają najlepszych w Europie matematyków, che­mików i historyków naturalnych’.

Samo zestawienie tych przygan i pochwał pozwala się orjentować w duchu czasów. Encyklopedja fran­cuska zamierała twórczo na długie lata przed rewo­lucją; nawet wielkie jej przeżytki, jak sędziwy Dide­rot, wyczerpali się pod koniec. Cały encyklopedyzm i jego wskazania przeżywał teraz lud oraz jego przy­wódcy na swój użytek polityczny; sfery intelektual­ne natomiast zwracały się ku przyrodoznawstwu, eksperymentom pracownianym i naukom ścisłym.

Uwagi zaś o muzyce i malarstwie francuskiem należy tu brać również z perspektywy na przełomie XVIII i XIX w. Literatura tedy i sztuka — w przeciwień­stwie do Włoch — nie wyciskały się jak dawniej na żydu publicznemu Paryża; zamierały i salony. W takiej to zgoła odmiennej atmosferze umysłowej znaleźli się nagle byli legjoniśd.

Nie korne bądź co bądź umysły polskie i nie bał­wochwalcę kultury francuskiej skupiały się wtedy tak gromadnie w Świątyni Światła, — jak nie­dawno jeszcze mówiło się o Paryżu z patosem rewo­lucyjnym.

Ale do światła garnięto się, mimo zawodów poli­tycznych i nędzy, z niewygasłym entuzjazmem dusz młodych.

Oto któryś z nich nie żałuje teraz czasu i mozołu na zgotowanie całego Tableau botanique, czyli dokładnego spisu wszystkich roślin w paryskim Jardin des plantes. Czyni to w przekona­niu, że przyda się to kiedyś krajowi. — ’Postanowi­łem podróż mineralogiczną, — powiadamia ktoś ruchliwszy — cóż kiedy dla badania kruszców w tym sposobie trzeba ich mieć nieco w kieszeni’. —

A tu na dobitek ukazała się tyle przezeń ’czekana’ Chimia obywatela Fourcroy: kosztuje jednak aż 50 franków.

’Gdybym mógł nabyć, — marzy — wziąłbym to dzieło na plecy... (Inaczej udźwignąć by się na­wet nie dały te aż 9 tomów owej ’Filozofji chimicz- nej’). — ’Wezmę na plecy — upiera się — i będę z nim chodził, przepisy jego z naturą kontro­lując’.

Ostatnie słowa świadczą, że nie były to samouczki, wyznawcę książki ostatnio przeczytanej, lecz ludzie

0 wyraźnie już zaznaczonych skłonnościach badaw­czych. Ze ździwieniem przekonają się o tem nieza­długo i głośni uczeni francuscy. Nieznany wtedy nikomu dwudziestokilkoletni legjonista postanowił ’skontrolować’ ni mniej ni więcej tylko astronomiczne obliczenia samego Lalande’a. I w liście przesłanym wykazuje mu szereg obliczeń błędnych. Wielki astronom zainteresował się żywo tym fenomenem młodzieńczych uzdolnień i zapału do nauki.

A takich zapaleńców przybywało coraz więcej, za­równo w środowisku byłych oficerów polskich jak

1 młodzieży cywilnej z kraju, która wtedy gromadnie

zjeżdżała do Paryża. — ’O polityce nie piszę’, — za­strzega się któryś z nich w pierwszych słowach listu. I wmiast tak niedawnych fanfar na cześć legjono- wego oręża i horoskopów politycznych, snutych z tego powodu, śle do kraju taką oto wiadomość, która przejmuje go w tej chwili najbardziej:

’Wyszedł nowy dykcjonarjusz Fizyki przez obywatela Brisson; wielce jest chwalony. A w szcze­gólności pracuje Towarzystwo Sawantów nad żur- nalem technologicznym. Zamierzeniem jego jest podać Narodowi gruntowną wiadomość rzemiosł i kunsztów’.

Nad wszystkie nauki brała wtedy przewagę w no­wych warstwach społeczności francuskiej wiedza technologiczna, lecz nie wyłącznie, przynajmniej nie wśród tych Polaków. Oto w piśmie z roku 1801 ude­rza któryś z nich w taki lament:

’Strata Krasickiego, który był duchem poezji polskich, jest nieodżałowana dla wszystkich. I wszystkich dobije myślących ziom­ków. (Tak go przeraża pustka duchowa, jaka po tej stracie zapowiada się w zamierającej pod Prusa­kami Warszawie). Jakże smutną jest rzeczą — koń­

czy — widzieć w innych krajach postępek, a w na­szym upadek nauk’.

Toż to żywe serca człecze biją tu dla spraw, które w czasach późniejszych, aż po dni nasze, przygnębiać będą tylko umysły poniektóre! — przy głuchej obo­jętności ogółu, a niekiedy jego sterowników nawet.

Tamta młodzież z pod najcierpliwszych sztanda­rów rewolucji lub z pod najwytrwalszych chorągwi Dąbrowskiego imała się świadomie odnowienia du­cha ogółu polskiego, jak jej to zalecał wódz Legjo- nów. Ci ostatni rycerze błędni Europy, zamienieni w klerków wędrownych, odmieniali bez zwłoki po­gaszony zapał czynu w otuchę ’dla Narodu’ nową: w entuzjazm pracy.

’Lavoro vinci tutt o... Lavor o! il frutto benche lontano, tanto piu aggradevole’, — pisał do byłych legjonistów w Paryżu któryś z ich mądrych przyjaciół włoskich.

Głębsze umysły irredenty włoskiej, rozczarowanej wtedy nie mniej od Polaków, szukały dróg nowych, gdy zawiodły nadzieje wojenne. W spotęgowaniu wewnętrznej odporności narodu i w niezniszczalnych owocach jego pracy widziano najmniej zawodną

drogę do odrodzenia i zjednoczenia Italji dawnej. — Kto wie, czy tu nie należałoby szukać pierwszego źródła potylekroć głoszonych u nas haseł t. z. p r a- cy organicznej? A wznawiano je przecie w każdym okresie wielkiego zatrwożenia o przyszłość narodu.

Jrrutta lontana pracy rzetelnej dojrzewają jednak powoli i bez rozgłosu, a oddziaływać sądzono im dopiero po latach; wyprzedza je pospolicie tak zwany ruch umysłowy, stwarzany zazwyczaj przez głowy lżejsze snobów żywotnych. Oni to przede- wszystkiem ściągają na siebie uwagę opinji, stając się nieocenionym wymiemikiem i pulsu czasów i tempe­ratury afektów u publiczności.

Jakże oprzeć się pokusie zapuszczenia termometru w naukowy i literacki snobizm onych czasów?

Zjechał wtedy do Paryża między innymi i zasob­ny kasztelanie hr. Mier z Pomorza. Zycie uliczne i ponęty stolicy Francji wydały mu się ’odmętem morskim’, w którym zresztą nawet pięt nie zanurzył

pomorzanin roztropny. Zajmowały go zgoła inne sprawy.

’W fabryce bielenia płócien systemem nowym nie byłem, bo nikogo tam nie wpuszczają; dowiem się jednak sekretu przez pewną osobę i prześlę do­kładny opis’. — Zapoznał się on z pewnym gene­rałem legjonowym, ’Kantystą, — jak wielu jest on przeciwny Kondylakowi, który wszystko na zmy­słach opiera’. Wraz z owym generałem oburzają się żywo na obywatela Villersa, który wtedy właśnie ogłosił pobieżne i z francuska wygładzone exposé systemu Kanta, — ’a chwaląc przytem religję chrze­ścijańską, oddaje jej pochwały pełne podłego pochleb­stwa’, — gorszą się ci dwaj nieodrodni synowie osiemnastowiecza, a i masoni niewątpliwie.

Ów metafizyk z Pomorza, wielce praktyczny, a wróg zmysłów, zaprzątnięty w odmęcie Paryża nową metodą bielenia płócien i równocześnie dysputacjami filozoficzno - religijnemi, jest nader ciekawem obliczem z ’Geografji prowincjów pol­skich*.

Przylgnął do niego w Paryżu przybywający rów­nież w wojażu naukowym synowiec głośnego

w kraju bankiera, obywatel Fryderyk Schultz z War­szawy.

Wywodzili się ci Schultzowie z patrycjatu gdań­skiego, od dwóch aż historyków królewskich, z któ­rych pierwszy pisał niegdyś o wojnie szwedz­kiej i de pace oliviensi, następny również uczoną łaciną o panowaniu Sobieskiego i Augu­sta II. Mieli oni ponadto w swym rodzie i głośnego w wieku XVII malarza a twórcę gdańskich portre­tów królów polskich. Ten niezwykły u nas ród mieszczański, wywodzący się nie od kupców lub rze­mieślników obcych, lecz od uczonych i artystów, roz­mnożył się z Gdańska przez Grudziądz, Toruń, Po­znań i Warszawę aż po Wilno i Mińsk, dostarcza­jąc wszędzie cenionych nauczycieli, pedagogów pisu­jących w swej materji, niekiedy redaktorów pism, wreszcie lekarzy i architektów oraz inżynierów (jak słynny swego czasu twórca Kanału Królewskiego w Pińszczyźnie). W wykazie druków naszych z XVII i XVIII wieku doliczyć się można u Estrei­

chera aż 50 przeszło pism łacińskich, niemieckich i polskich autorstwa Schultzów najrozmaitszej pisowni tego nazwiska; a znajdą się w tem na­wet dwie kobiety uczone. Oto ród intelektuali­stów mieszczańskich. Zasługuje on u nas bardziej chyba na upamiętnienie, niźli te — z przekładów po­wieściowych — Forsyty angielskie lub Budden- broolci niemieckie, w których dzieje imaginacyjne wczytuje się dziś z taką atencją publiczność nasza.

Mniemaną pieluszą Schultzów warszawskich był jakoby Solec, — S z u 1 e c, wymawiał lud, lub po­wiadał: „na Szulszczyźnje“. Rzecz cała może jednak polegać na przypadkowych współbrzmieniach w u- stach ludu. I nie mieć analogji do nazw innych dziel­nic Warszawy, jak dawny Bielin, Zamojszczyzna, jak wreszcie Szmulowizna i t. p.

Nie był bądź co bądź przybłędą w Polsce bankier Karol v. Schultz, zięć słynnego Teppera. — Autor wspomnianego tu już anonimu: Szlachcic prawdzi­wy do prawodawców, wydrwiwając nową szlachtę tak obficie napłodzoną na trzech zaledwie posiedze­niach sejmowych, zastrzega się jednakże, iż są mię­

dzy nimi ludzie dużej zasługi i poważania, jak na- przykład Schultz lub Kapostas. — Był Kapostas bankierem wielce uczonym, przyczynił się i on nie­mało do opracowania Konstytucji 3 Maja. (On też podał pierwszą, acz daremną wtedy ’plantę’ na utwo­rzenie Banku Narodowego). Za Targowicy będzie ów bankier niezwykły nieustraszonym spiskowcem; po upadku Insurekcji, więziony wraz z Kościuszką i tyloma innymi w Petersburgu, okaże się najbardziej nieugiętym charakterem w udrękach śledztwa rosyj­skiego. — Owo zestawienie Schultza z samym Kapo- stasem każe tu bliżej zainteresować się jego osobą.

Mylne poniekąd jest zaliczanie go do świeżej szlachty, skoro t. z. ’szlachectwo miejskie’ otrzymali przodkowie jego gdańscy w akcie nader uroczystym, bo z własnych rąk Jana III. Chyba że te przywileje wygasły dla potomnych, skutkiem ich zubożenia w Warszawie i ponownego imania się handlu; wy­magały więc restytucji. Całkowicie błędne nato­miast są ponawiane przez pamiętnikarzy informa­cje, jakoby w słynnym krachu bankowym na dwa lata przed Insurekcją został on wraz z Tepperem i Blankiem zrujnowany doszczętnie i skończył w nę­

dzy. — W Opisie Domów Warszawy już z cza­sów pruskich (w r. 1797) znajduje się aż 14 domów jego własności, nie licząc dawnego jego pałacu na Tłomackiem. (Była to wprawdzie ocalała po upadłości resztka fortuny, skoro przed rozbiorami potrafił zbudować w Warszawie nieprawdopodobną liczbg 60 kamienic). Wznowione pod Prusakami jego interesa bankierskie ogarniały po staremu wszystkie dawne województwa, mimo świeżych kor­donów zaborczych.

Był masonem, oddanym jednak wyłącznie dobro­czynności, co stanowiło główny nakaz lóż pośled­niejszych, do których gromadny przystęp mieli mieszczanie. Na tem skromnem polu działań filan­tropijnych zapisać się zdołał jako szczodry inicja­tor pierwszych u nas ośrodków darmowego szcze­pienia ospy (a grasowała wtedy przeraźliwie ta za­raza permanentna), jako darodawca gruntu pod pierwszy w Rzplitej Dom Ubogich, wreszcie — po­lityk wzruszy ramionami nad taką nieambicją dzia­łań — jako pierwszy w Polsce rozdawca t. zw. zupy rumfordzkiej dla najuboższych.

Skromne, bardzo mieszczańskie były jego zasłu-

Diogenea w korttuszu —■ 16

gi w obywatelstwie; tembardziej musiały być one wsparte na niepośledniej wartości człowieka, skoro śród szlachty zasłużył sobie na zestawienie z Kapo- stasem a u ludu na ową legendę, która pierwsze przedmieście fabryczne stolicy łączyła — słusznie czy mylnie — z jego imieniem. Lecz o człowieku właś­nie trudno sig dziś zwiedzieć czegokolwiek: nie pozo­stawiają po sobie bankierzy wspominek intymnych.

Jego synowiec natomiast, Fryderyk, upamiętnił . się jako długoletni przyjaciel Cyprjana Godebskie­go i cenny informator Legjonów o nastrojach w Warszawie. Był może i cichym werbownikiem do nich, dostarczającym zarazem ochotnikom środ­ków na przejazd do Włoch. Kojarząc przytem w sposób osobliwy przeciwieństwa polityczne, ułat­wiał równocześnie jakobinom warszawskim porozu­miewanie się z ich prowodyrami w Paryżu. (Czynił to przez bank swego wuja w sposób, jaki się tu już przedstawiło). Od całego piekła swarów politycz­nych stał zdaleka i bodajże niewiele o nich wiedział. Pomagał poprostu tym, którzy go o to upraszali, kierując się wyłącznie przyjaźnią dla ludzi niegłu- pich i narażających siebie dla powszechności, — do

ludzi odważnych bowiem czuł, człek sił wątłych, po­ciąg szczególny.

Nader wczesna to jaskółka tak rozposzechnione- go z czasem typu sympatyków inteligenckich.

Ich prekursorem był i w tem, że wkońcu „wsy­pał się“ oczywiście. Aresztowała go policja pruska razem z jego lokajem (!), obu jako zamieszanych w antiaustryjackie i antipruskie sprzysiężenie... chło­pów z Lubelskiego. Szło o tak zwany spisek Gorz- kowskiego, na który w alarm wielki uderzyły wraz noty dyplomatyczne, wymieniane gorączkowo śród wszystkich zaborców. Ów przywódca chłopów pol­skich, Gorzkowski-Bitterman, był niegdyś rów­nany z komunistą Babeufem, czynnym, jak wiado­mo, w Paryżu za Dyrektorjatu. Jak tamten podpi­sywał swe odezwy rewolucyjne Cajus-Gracchus, tak Gorzkowski w równie bombastycznym stylu spisków ówczesnych — Piasł-Amaro, ni to (za Je­zierskim) Piastowych czasów miłośnik.

Wracając do Fryderyka, ten równie osobliwy i nader wczesny Piastowiec został wydany w śledz­twie właśnie przez samego Amarę, — zdradną bywa miłość wszelka, a cóż dopiero w polityce. Roz­

ległe jednakże stosunki wujaszka bankieta sprawiły, że Prusacy wypuścili go niebawem (obywatel lokaj bodajże pozostał w więzieniu).

Jak każdy z zamożnych sympatyków partyjnych, musiał synowiec bankierski po takich przejściach od­sapnąć w wojażu zagranicznym. Dobry wujaszek nie poskąpił pieniędzy.

I Fryderykowi zgotował Paryż rozczarowanie: — ’Indywidua są wielkie w nauce, ale ogół nie jest wcale tak oświeconym, jak to sobie wyobrażałem’. Dla tej emigracji pierwszej, garnącej się do nauk, stała sig kabza młodego bankowca laską Mojżeszo­wą na twardych jak skała brukach Paryża. I tu bowiem jął popierać wszystkie zamierzenia poczciwe. Ponadto skupywał książki masowo; w przeciwień­stwie do magnatów krajowych nie gromadził jednak bibljoteki własnej z ksiąg nietyle czytanych przez ko­gokolwiek, co pięknie oprawianych. Przestudjowaw- szy dzieło każde, rzeczy mało co warte odrzucał precz, cenniejsze natomiast rozdawał ziomkom

w Paryżu, lub przy każdej sposobności przesyłał paki ich całe ob. Huttawskiemu w Warszawie. Ów redaktor bez czasopisma, a raczej samarytanin du­chowy młodzieży warszawskiej, nie zmarnuje tych książek napewno. Finansował też Fryderyk za­wczasu i dzieła przez rodaków w Paryżu zamierzo­ne, — choć najczęściej nie podejmowane nawet. Jak każdy mecenas, chybiał w ocenie indywiduów.

Ten potomek uczonych i artystów brał najgłębiej do serca wszystkie sprawy, które poruszały podów­czas umysły polskie. On to zamartwiał się tak bar­dzo śmiercią Krasickiego. Niezadługo będzie miał zmartwienie nowe, gdy go ’dojdą słuchy’, że słownik Lindego ma ulec zawieszeniu. Czemprędzej pisze

dokogóżby jeśli nie do Huttawskiego:

’Proszę Cię i zaklinam, jeśli znasz Lindego i jego przyjaciół, którzy koło tego dzieła pracowali, aby wytrwali do końca, bo hańbą jest dla nas, że dotychczas nie mogliśmy się zdobyć na dokładny dykcjonarjusz polski!’

Lubili go wszyscy — sympatja za sympatje: nie inaczej jak Fryderykiem tout court zwano go w Paryżu. Zaczytywał się bez wytchnienia w książ­

kach wszelakich, a pamigć miał chłonną jak piach wraz wysychający. Stał sig też żywą dla rodaków encyklopedją, autorytetem w naukach wszystkich: słuchano go zrazu nieufnie, wnet ze zdziwieniem, a wkońcu z milczącym respektem. Obcowania z Francuzami po kawiarniach nie pochwał rodakom:

’biorą oni wszystko powierzchownie — mówił — a tonem decydującym gadają o rzeczach, na których sig nie znają’. Jego ’instrukcja’ była murowana. Książek żadnych na prostowanie opinij błędnych nie pisywał, gdyż wszystko, co było do napisania, wyłuszczał w rozmowach. A gdy przyjaciela nie było pod rgką, gadał z innym przez pocztg. W po­nurą dolg Huttawskiego wdzierały sig nieraz takie wynurzenia Fryderyka, jak naprzykład żal, ’że spo­sób decyfrowania hieroglifów nie jest dotychczas wynalezionym’. Ten zaciekły naukoman i wszyst­kowiedz polski uprzedzał niecierpliwością swą póź­niejsze o ćwierćwiecze całe odkrycie Champolliona. I gdyby rzecz stała sig za jego życia, zapaliłby sig niewątpliwie do studjowania hieroglifów egip­skich.

Mnie tu inne tymczasem nadsyłają z Paryża

hieroglify, — mógłby mu odpowiedzieć Huttawski, może tą właśnie porą zaprzątnięty decyfrowaniem tajnego szyfru obywatela Kalasantego. Pisma Fry­deryka odczytywał mimo to z pobłażliwym uśmie­chem; lubił go jak wszyscy inni za tę wszechstronną żarliwość umysłu.

W osobliwem przeciwieństwie ’geograficznem’ przyczepiał się do Fryderyka Schultza w kawiar­niach paryskich i zaprzyjaźnił niebawem młody pan Lachowicki z Pierepiatycz pod Brodami. Ten ze zdumienia wyjść nie może, ilu też rodaków temi cza­sy ślęczy po bibljotekach lub wojażuje dla nauk. Każdemu ze spotykanych ’winszuje tak pięknej za­bawy w spędzaniu czasu swego nad zdobywaniem wiadomości literackich’ (Connaissances des lettres: tak poczciwie tłumaczono sobie wtedy te słowa francuskie). Sam natomiast atakuje listownie znów nieszczęsnego Huttawskiego w Warszawie, aby mu przesłał czemprędzej kilka tych ’Aryetek’ (kupletów), a koniecznie z nutami, jakie śpiewa z takiem powodzeniem pani Truskolawska na te­atrze warszawskim.

’Zdaleka od ojczyzny -- wzdycha — i naj­

drobniejsze pamiątki przypominają współziomków. Nie odmawiaj mi tej pociechy!’

Miał, zdawałoby się, tych współziomków do licha i więcej po wszystkich kawiarniach paryskich. Ale mniejsza z tym snobizmem ckliwego swojactwa, zbyt u nas pospolitym.

W innym wojażu i w celach zgoła odmiennych zjechał tymczasem do Warszawy starszy pan Szy­mon Lachowicki z Pierepiatycz pod Brodami. Do bankierów warszawskich nawykiem przedrozbioro­wym przyniosło go z innego już teraz zaboru: ra­tujcie!

Procenta od długów płaciło się za Rzplitej, nie spiesząc się z tem wcale i zarywając w potrzebie kogo się dało, że niby brak gotówki. — Bierz żyto, kartofle — proponowano temu, co się własnemi dła­wił. Co zaś do samej substancji, do sumy poży­czonej niegdyś od ciebie, procesuj się, kto śmiesz się prawować ze mną! I masz za co. Trwało to nie­skończone lata, zarabiali patroni, a tyś żył spokoj­

nie na swetn dziedzictwie, gdyś był w zgodzie z In- stygatorem. — Teraz Prusacy zaprowadzili hipo­teki, naprzód na kamienice, zaczem i na role; po swojemu uczynili to i Austryjacy w zaborze swoim, wpisując w te ’rejestra ziemskie’, niczem w one nie­bieskie, tak dawne nawet grzechy, że o nich i ruscy święci w Galicji nie pamiętają. A wyroki po są­dach jęły zapadać jak z bicza trząsł: oddaj coś winien, i procenta przyłóż. Z czego?!... Więc po staremu do bankierów warszawskich. Nie daj Boże komu takich chirurgów: wytną ci z żywego ciała trzy razy więcej niż potrzeba, ale uzdrowią — nie ciebie wprawdzie, ale finanse twoje, — rzeką. Lasu obszar zagarną ci tylko; o rolę nie stoją. Tak oka­leczonemu raczą na pocieszenie wysypać i nieco pie­niędzy na stół. Na to są banki, żeby dawały.

Jakoż tą gotówką pocieszony, tak oto wynurza się pan Lachowicki Szymon w liście do młodszego brata, studjującego nauki piękne w Paryżu:

’Literatura, niegdyś moja najmilsza zabawka, stała się dla mnie ciężarem. Ta, szczęśliwe tylko osładzając chwile, w umartwieniu natrętna jest, — zwłaszcza że oprócz kilku dzieł godnych uwagi sa­

me tylko drobnostki wybiegają z drukarniów... Za­dziwia i mnie wielkość rzeczy i ludzi (tam, w Pa­ryżu!). Wszystko to może podnieść uwagę szczę­śliwego człeka, ale czyja dusza przywalona jest wagą ucisku...’

Głęboko odczuwał pan Lachowicki starszy ucisk pruski w Warszawie i austryjacki u siebie w Galicji. Płocho aplikował się w naukach młodszy pan La­chowicki Jan, pogwizdując na brukach Paryża aryetki pani Truskolawskiej z Warszawy i ugania­jąc się za Paryżankami, za któremi, kto mądry, uganiać się wcale nie potrzebował, — a cóż dopiero trzebić dla nich aż lasy w dalekich Pierepiatyczach.

Nieprędko zaświtało panu Szymonowi, że połowę tej sumy, jaką mu wręczył bankier, wypadnie posłać młodszemu bratu, ile że jest on współwłaścicielem ich dóbr dziedzicznych, choć na hipotece nie siedzi. Jął wypisywać sobie czemprędzej jakoweś cyfry przypominane, kalkulować w prawo i w lewo, wy­pominać bratu w myślach, co wziął i w prezentach od ś. p. rodziców dostał, aż doliczył się w końcu do purpurowego gniewu na... ’zdzierstwo i facjendar- stwo Schultza!’

Zdzierstwo zdzierstwem, coś zbliżyło mimo to klienta z bankierem. Sprawiły to wspólne gorz- kości, gdy sig zdarzyło raz i drugi zmówić o obu młodych literatach studiujących teraz w Paryżu, — bardzo kosztownych. A zaprzyjaźnili się oni tam pono. Rozmowy te prowadzono zrazu nieufnie, z zezem w oku. Wy wąchał bo szczwany bankier z zadawnionych długów Pierepiatycz, że jego klient bywał również zamłodu w Paryżu, studjował tam nauki piękne i palił sig do autorów. Wiedział na­wzajem i pan Lachowicki, że bankier, wielki miłoś­nik obrazów (dość spojrzeć na ściany), pasjonuje sig i do muzyki za żoną swą z Tepperów. (Naj­młodszy, dziewięcioletni zaledwie syn starego Tep- pera był cudownem dzieckiem i koncertował z wiel- kiem powodzeniem). Gdy Teppery skrachowali całkiem, patronował zkolei Schultz onym kunsztom. W zadawnionym od Augustów, i jakże wymow­nym, sporze muzykantów ’uzualistów’ z muzy­kami ’artystowskimi’ stanął bankier po stronie ar­tystów, nie skąpiąc im kolekty i jałmużny. Popie­rał zwłaszcza ich bursy, gdzie młodzież egzercyto- wała swe talenta edukacją in arte musices.

Nie szczędził kabzy i na Towarzystwo Muzyczne, świeżo założone w pałacu Mniszków na Senator­skiej przez jakiegoś tam urzędnika pruskiego i lite­rata zarazem (E. T. A. Hoffmana).

Ale stary Schultz, oddany gorliwie tyleż filan- tropji, co onym zabawom przyjemnym i pożytecz­nym, boczył się jednakże na modnych wojażerów, którzy dla zabawek podobnych wałęsają się marno­trawnie po zagranicach wszelkich. Zaglądając z profesji swej w kieszenie cudze, żywił wielką po- gardliwość dla pieniędzy, co się tylko toczą — nie mnożą. Każdy człek zasobny, nie bogacący się jeszcze bardziej, nie wart był dlań, by go ziemia nosiła. A nie inaczej widzieli mu się po rozbio­rach wszyscy panowie polscy i zgoła cała szlachta w tym kraju. W tem zapatrywaniu godził się do głębi duszy z rządem pruskim. Patryjotyzm pozo­stawiał pobłażliwie synowcowi swemu.

Zdarzyło się raz, że starszy pan Lachowicki wy- targnął z portfelu ostatni list brata swego i z wielką irytacją rzucił go bankierowi na stół. — Nie o in­teresa idzie tu, nie! — uspokajał go. — Malutkie są dla mnie te wasze dziś interesa szlacheckie, —

odął się bankier. Lecz uspokojony, że nie o pożycz­kę idzie tym razem, odgarnia na biurku całe góry rachunków, z flegmą poprawia okulary na nosie i odczytuje głośno takie pokłosie pana Jana z jego wojażu naukowego:

’Spodziewać się należy, że teraźniejszy jarmark lipski będzie obfitszym w produkta literatów... Sławny Heyne z Goettingen jest tak szczęśliwy, że z jego edycji Wirgiljusza w 4-ch tomach prawie wszystkie egzemplarze zakupili Anglicy... Sziller również swym sztukom teatralnym nie może nastar- czyć druku... Prześlę niezadługo spis autorów fran­cuskich, którzy w tym roku szczególnie dystyngo­wali się’...

Z coraz to kwaśniejszym uśmiechem twarzy wy­golonej odczytywał stary bankier te wiadomości li­terackie. Wreszcie odrzucił na stół list wraz z oku­larami z przed oczu.

Ten z mym Fryderykiem odnaleźli się i w Pa­ryżu jak w korcu maku.

Nas tu wszystkich zadławi niezadługo pętla pruska lub austryjacka, —■ gniew wysadził pana La- chowickiego z fotelu, — a on jak faktor z Brodów

szwęda się po jarmarku i strgczy produkta litera­tów!

A ile nas to kosztuje, — westchnął bankier.

To nas zbratało ich ostatecznie. Impetyczny

klient zepchnął bankiera z jego miejsca przed biur­kiem i chwyta pióro gęsie kułakiem całym. Wy­stawia z niego ten palec wskazujący z sygnetem: układa, znaczy się, w głowie monit obu literatom w Paryżu. A że brata swego miał w tej chwili zbyt na zębie, więc obcesowo i bez żadnej ekskuzy wstęp­nej kropi swoje na ręce całkiem mu nieznanego Fry­deryka:

’Powiedz, Panie, bratu memu, żeby się raczej przykładał do sciencyj użyteczniejszych, jak to do Fizyki, Matematyki, a chociażbyż Chimii... Myśli wiekami tworzonych powtarzanie, przekształcanie a najczęściej mieszanina ani bawi, ani uczy. (Tak wybucha mu z serca zajadła w tej chwili złość, tra­fiająca mimowoli w sedno pseudoklasycyzmu). Umiejąc wiele języków, a głowę mając próżną, ga­dać można, lecz mówić bynajmniej pożytecznie. Adieu!’ — kończy z pasją.

Rzecz była w powietrzu. Pokolenie otrzeźwione

po Rewolucji Wielkiej odwracało się ostatecznie od des lettres do les sci e n c e s. Z posiewu Literatury wyrosły naostatek tylko gilotyna paryska i szubienice warszawskie. Nauki ’gruntowne’ (ści­słe) nie obiecują, lecz iszczą korzyść dla ludzi do­tykalną, płodną. One tylko zdołają zrównać stany w pracowitości społecznej. — ’Wzywają nas narody w szranki dziś inne: nauki, cnoty, pracy’, — napisze ojciec Geologji polskiej w swem uczonem dziele

o Karpatach. A słowa te powtarzać będą po Polsce całej.

Pan Lachowicki starszy oraz jego bankier wypo­wiadali jedynie ducha czasów swioch.

Lecz czem s| wszelkie troski i zabawki ludzkie, gdy na święcie zerwie się huragan wojny? Francuzi przeszli Ren.

Za pierwszym podmuchem nawałnicy wojennej wpadły w potępieńczy wir przedewszystkiem one chmary adeptów nauk pięknych, zawsze najwraż­liwsze i najbardziej zasobne w wyobraźnię a naj­mniej przydatne w chwili dziejowej. Z poddaszy, z bibljotek, z kawiarń wyrajały się te gromady, by w krzętności urojonej spieszyć niepotrzebnie tędy i owędy, póki nie wpadali w sidła ambicji czyjejś.

Ob. Huttawski znikł z Warszawy, by jako Głow- nicki wynurzyć się we Lwowie przed prowodyrami tamecznej „Centralizacj i“. Przepadł niespo-

dzianie i Fryderyk Schultz z Paryża; nieprędka poczta przyniosła wiadomość, że znajduje się on teraz w Frankfurcie nad Menem. Pocóż tam wła­śnie przeniósł się z licznemi pakami swych książek? Gdybyż sam wiedział dobrze. W każdym razie uczynił to dla idei: na pożytek krajowy, jak mu to wyperswadował pod sekretem obywatel Kalasanty. Lecz gdzie Krym, gdzie Rzym? gdzie kraj z War­szawą, gdzie Frankfurt nad Menem? I tg okolicz­ność wytłumaczył mu pod sekretem ob. Kalasanty, który z ludźmi zamożnymi postępował bardzo oglę­dnie, radząc i towarzyszom swym — ’zabawiać ta­kich byle bajką polityczną, aby tylko pieniądze da­wali’. — Z kraju w czasie wojny nadchodzić nie mogły żadne przekazy pieniężne, zatrwożone banki paryskie stawały się przytem skąpe; w Frankfurcie natomiast jest dom Rotszyldów. A podpatrzono tymczasem Fryderyka, jak obracał się w bankach paryskich niczem u siebie w domu: jak czapko­wali mu woźni i kłaniali się urzędnicy. Synowcowi samego Schultza jz Warszawy, występującemu z taką pewnością siebie w samych świątyniach złota, nie zabraknie kredytu w żadnym banku europejskim.

Diogenes w kontuszu — 17

Tak za pierwszym podmuchem nawałnicy mucha sama nadziała się na cierń.

Sypał tedy pieniędzmi, nie swemi już teraz, lecz Rotszyldowemi — końcem urzeczywistnienia Zasad rewolucji polskiej, wszczętej przed laty sześciu w Warszawie, jak mu to zawierzył w ostatecznym sekrecie obywatel Kalasanty.

’Wspaniałomyślna liga spiknionych mścicie- lów ojczyzny’, — tłomaczył młodemu Schultzowi — oczekuje od Twej poczciwości, Fryderyku, przyło­żenia się do ich sprawy wielce sekretnej.

Urwało się to oczywiście niezadługo. Wojną francusko-austryjacką, z której wynurzała się znów sprawa polska, zaniepokoiły się bardzo władze pru­skie w Warszawie; całe chmary szpiegów zaroiły się po ulicach i kawiarniach. Wpadli oni mię­dzy innemi na trop utartej zdawna drogi korespon­dowania jakobinów warszawskich z prowodyrami paryskimi przez bank Schultza. Co w następstwie tego odkrycia policji stało się z domem bankowym i jego szefem, o tem nigdy dowiedzieć się nie miał Fryderyk. Odczuł natomiast aż nazbyt dotkliwie, że jego wujaszek zamienił się odtąd w kamień nie­

czuły. Daremnie słał do Warszawy coraz to bar­dziej desperackie prośby:

’Już dawno życzeniem mojem było porzucić to miejsce, gdzie bez pożytku (zorjentował się wresz­cie), a z uszczerbkiem zdrowia (bardzo mocnym zresztą) czas tracę, ale perswazje różnych przyjaciół (tak wolał tu określić swych quasi towarzyszy jako­bińskich) wstrzymywały mnie zda się dlatego, aby mnie wypróbować, ile wycierpieć po­trafię’.

Tymczasem utrzymywał się z wyprzedawania swych książek. Starczyło tego nie na długo. Przy­szła kolej na garderobę, której obfite zapasy przy­wiózł z Paryża. Stopniało i to aż po jakiś płaszcz wytarty z krótką po ramiona pelerynką i czapę nieg­dyś futrzaną. Zubożenie ludzkie pędzi galopem, zwłaszcza zamożników niedawnych, którzy nie umieją obracać groszy w palcach, znając lepiej cenę złota niż miedzi. Nie nędza ogarnęła go wkońcu, on sam stawał się nędzy obrazem. Zwłaszcza od­kąd porósł ową brodą, rasową dlań widać: pomor- sko-gdańską — od szyi.

Srogie, wiedział, jest w krajach niemieckich pra­

wo na dłużników, a przy obecnym wyglądzie stanie przed sędziami nie dłużnikiem już nawet, lecz włó­częgą i bankowym oszustem.

’Zastałem Schultza bardzo biednego, — lituje się nad nim kasztelanie hr. Mier, którego droga po­wrotna z Paryża wiodła przez Frankfurt, — pie­niądze nie wystarczyły na opłacenie jego długów. (Te niewątpliwie, jakich mu użyczył Mier, równie uczynny jak rachunkowy). I wszystko mi się zda­je, że będzie siedział w kozie, jeżeli wsparcia od przyjaciół nie dozna’.

Więc pisze do tych jego przyjaciół i od siebie. Tymczasem nie zdołał się pohamować pomorzanin, by i z nim nawet nie wszczynać swych dysputacyj filozoficzno-religijnych. Lecz niebawem stropił się w swych wywodach masońskich. Dziwnem mu się wydało, że ten z wyglądu obszarpaniec i włóczęga, odpowiadając mu odniechcenia, pyka jakby z dy­mem swej fajeczki to Wolterem, Russem, Didero­tem i całą Encyklopedją francuską, to wydmuchuje za czczy dym swej fajki małozbożne wywody Buffo- na lub całkiem bezbożne Kondilaka, Helvetiusa i Lamettriego, by wtłoczywszy nagle ręce w kiesze­

nie przejść na Pascala, na tezy św. Augustyna i To­masza oraz pomniejszych ojców kościoła, o których nikomu się wtedy nie śniło. — Skąd on o tem wszystkiem wie?! — zdumiewał się Mier, przyglą­dając się bacznie wielkiej łysinie tego młodzieńca z czołem jak u Sokratesa.

Przytrafiało się w tych uczonych rozmowach, że

’Fryderyk nagle się zapominał: znak zgry­zoty, która go dręczy’. — W oczach jego błędnym znagła błysku czytało się to zapomnienie siebie. Nastawała cisza dziwnie obustronnego zaniepoko­jenia i lęku. Było to jakby nieme zakończenie dy- sputacji religijnej: Spójrz! gdy tak palec Przezna­czenia czyjegoś czoła dotknie... Chwytał go kaszel głuchy i podrywny; w przerwach tego zakasłania bąkał coś o tem, że miewał i krwotoki w skutku zaziębienia płuc, nosił się bowiem nieco zbyt lekko.

Prowodyrzy jakobińscy mogli się byli przekonać, jak niewiele wycierpieć potrafi taki sym­patyk inteligencki.

Z wdzięczności za dobre chęci raczej, niźli za ra­tunek istotny, odprowadził Miera na pocztę. Nader liczne jego bagaże, niczem ładunki okrętowe w ku­

frach, skrzyniach i rogożach, pomaga przytraczać na dachu, na tyłach i bokach karety. Pocztyljon z żóltemi galonami u butów wdrapał sig wreszcie na swój kozioł wysoki i uchylił cylindra: gotowe! Gdy zagrała wraz trąbka i ruszyła poczta, Fryderyk truchtem niemal pośpiesza u powozu, by w chwili rzewnej czyjegoś odjazdu słać ukłony do kraju i za­gadywać jeszcze o tym i owym znajomku war­szawskim.

’Nie uwierzysz, — sapie — jak przykro jest być od przyjaciół oderwanym; żadne objekta nie dają o nich zapomnieć’.

Erudyta migkkiego serca miał teraz łzy w oczach. Aż nagle znów sig zapomniał, a raczej — ’zmarkotniał bardzo, że mu Cyprjan wciąż jeszcze nie przysyła... Chimii Śniadeckiego’.

I tak pozostał na środku ulicy, gdy pod coraz to huczniejsze klaskanie bicza w cigżkiem tąpaniu koni sześciu oddalał sig coraz prgdzej dyliżans wielki. W hejnał uderzyła trąbka pocztarska.

Kareta obładowana ze wszech stron tobołami wi­działa sig zdaleka pudłem wielce nieforemnem. Na kraju to pożytek wiózł zasobny wojażer dla nauk —

błamy płótna bielone metodą nową i potrzebne ku temu ingredjencje chimiczne, autorów w oprawach cennych, pisma i odznaki masońskie, machinę elek­tryczną, zbiór rzadkich minerałów, teleskop i astro- labjum, szkielet ptakozwierza, napis hieroglifowy na kamieniu, głowę mumji, wypchanego krokodyla, bożki egipskie, wazony sewrskie, pantofelki damskie zdziałane ze skóry jaszczurczej, wreszcie kilka obra­zów i rzeźb szczególnie dystyngowanych przez znawców paryskich: — słowem, wszystko co winno zafrapować mężów uczonych, zadziwić publiczność lub przyozdobić pałac.

Gdy hejnał tej extrapoczty rozlegał się echem po ulicach Frankfurtu, Fryderyk zapomniał się pono­wnie: poczuł się jak ten chory i oparszały pies, po­rzucony wzgardliwie na gościńcu stron obcych. I prawdziwie głosem psa takiego zawyć był gotów z tęsknoty za krajem.

Hr. Mier opuszczał Frankfurt zenerwowany, szukając czegoś niecierpliwie w torbie podróżnej u pasa. Wsunął mu w nią Fryderyk list dla do­ręczenia komuś w Warszawie. — Tegoby jeszcze brakowało, — rzucał się na poduszkach karety —

żeby ten warjat robił ze mnie pośrednika w jako- wychś spiskach przeciw władzom pruskim w War­szawie! — List okazał sig niezapieczgtowany. Ta grzeczność sig chwali, ale adres!... ’Do obywatela Huttawskiego na ulicy Krzywokolnej w kamienicy J. Oś. X. P. Lubomirskiej’. — Tu starorewolucyjna tytulacja: obywatel, a tuż pod nią: jaśnie oświecona Xigżna Pani, — zadrwił w myślach. — Taki z ciebie i jakobin! — Kim natomiast był ów Huttawski, mógł sig był nieraz nasłuchać od rodaków w Paryżu.

Na pocieszenie hrabiego list okazał sig całkiem niepolitycznej materji:

’Niepodobna, kochany Ignasiu, — żalił sig Schultz — ale musi być w tem jakaś intryga, abym od 17 Sierpnia r. z. żadnej o Tobie nie otrzymał wiadomości... Aloizy, jak poszedł migdzy góry na obserwacje mineralogiczne, tak również nie dał

o sobie znaku. Toż samo Cyprjan, który zapewne niekontent ze mnie’...

Wszyscy jego przyjaciele wraz z Jankiem Lacho- wickim byli zeń bardzo niekontenci, że nie miał już pienigdzy. Nadewszystko obywatel Kalasanty, któ­rego osoba i sekreta na samo przypomnienie za-

mraczały teraz Fryderyka. A jakiś smak obrzydli­wie ciepły, krwi żywej chlust od wewnątrz lada chwi­la — czekał — uderzy mu w usta. Tym razem nie doszło do tego. I wszystko zapominało mu się wnet, jak to po zawrocie głowy.

Przyjaciela kamratów niezliczonych nie stać było na nienawiść.

W swem rozżaleniu do przyjaciół nie mógł od­gadywać, że Cyprjan po wydaniu kilku zaledwie zeszytów przerwać musiał swe czasopismo: Zaba­wy przyjemne i pożyteczne, w którem utopił cały folwark na Polesiu, jaki wtedy otrzymał w schedzie. Ziomkowie bowiem go nie poparli, a ruch umysło­wy w kraju całkiem obudzić się nie dał. Dla ’prawdziwego poety’ nie stało potem w kraju innego chleba nad belferkę w takiej głuszy wiejskiej, dokąd listy zagraniczne nigdy nie dochodziły. Nie mógł też przewidywać Fryderyk, że Aloizy zaprzepaścił się na zawsze między górami — ofiarą mineralogji, którą uparł się badać bez kruszców własnych w kie­szeni. Tego zaś nadewszystko przeczuć Schultz nie zdołał, że Ignaś Huttawski dawno już może f na szubienicy austryjackiej we Lwowie.

Takie to dole Inteligencji krajowej. Od samego zarania wyciskał się na niej posępny stygmat ofiar- nictwa.

Tymczasem ów list do powieszonego, jaki wiózł ze sobą hrabia Mier, kończył się temi słowy:

’Jeszcze to raz ostatni zwracam się do Ciebie, abyś mnie powracającą pocztą powiadomił, co Wu- jaszek względem mnie myśli? Czy jest jego wolą z tego piekła mnie wybawić, lub nie (podkreśla gru­bą krechą), bo mając już cierpliwość od moich kre- dytorów sobie wypowiedzianą, zmuszony będę do kroku najsmutniejszego dla mnie... Bądź zdrów, ale nigdy tak nieszczęśliwy jak Twój przyjaciel Fry­deryk’.

Jest i dopisek — jakże niespodzianej otuchy:

’Wszystko co mnie na głód i udręki wystawia, słodzę sobie nadzieją na jarmark lipski’.

Czemuż w tej desperacji ostatecznej na jarmark właśnie? Czyżby w niesytem łaknieniu swej gleby bezpłodnej spodziewał się snob tragiczny, że jako- weś nowe produkta cudzego genjusza, objawione na jarmarku, oderwą go od nędzy dni i nadarzą nową siłą moralną na przetrwanie niedoli?

Zawód nie kazał na sig czekać. Niezadługo zwie­dzieć sig miano w Paryżu i w Wilnie, ’co rozpacz na nim wymóc zdołała’.

Odtąd urywa sig wszelki ślad po tym przyjacielu nauk i rewolucji. Tak skończył potomek uczonych i artystów gdańskich, wnuk samych Furgeszonów angielskich z pod ratusza na Rynku i starego Tep- pera z ulicy Miodowej, wreszcie synowiec Schultza z pałacu na Tłomackiem, a w mniemaniu ludu nie­doszły dziedzic całej Szulszczyzny na Powiślu.

Śród serdecznych przyjaciół zjadły psy i tego u nas zająca.

Szło tu, powtórzmy, o zapuszczenie termometru w ówczesne nastroje duchowe, ogarniające coraz to szersze sfery. Oto gorączka posunigta do kresek śmiertelnych. Nie była ona pochodzenia rodzime­go. Kraje niemieckie obfitowały wtedy w równie bezpłodnych wyznawców Kanta lub Schlegla cho­ciażby, oraz w żarliwych naukomanów typu wiecz­nych studentów, co przestudjowawszy wszystkie

pokolei fakultety, zdumiewali ludzi zasobem swych spichrzy nieprzydatnych. Dodajmy całe niezadługo rzesze wykolejeńców onej dobry, gdy świtał roman­tyzm, a tak filozoficznie cierpiał Werther młody.

Tacy Schultzowie zwłaszcza wydają się zdaleka najbardziej podatni newrozom czasów swoich. Ro­dy mieszczańskie, jak i żydowskie, degenerują

o wiele prędzej od szlacheckich: z dziada na wnuka znać w nich ubytek sił żywotnych, a bywa że w pra­wnuka ciele pulchnem już sif nie domacać kośćca. Smutek biologiczny tych ludzi płodzi niemrawie bękarta „pechu“: niepowodzenia we wszystkiem, czego się imają.

Takim był głośny temi czasy Fryderyka krewniak wileński. (Na kresach wschodnich pisali się oni z polska Szulcami). Ów Michał Szulc, urodzony również na Pomorzu, lecz wychowany w Wilnie, studjował pokolei nauki wszystkie i, jak Faust, leider auch Theologie, by z przed ołtarza niemal przerzucić się... na studja i praktykę woj­skową. Odbywszy tę drogę od kapłaństwa do ka- pitaństwa, zapragnął zgłębić arkana filozofji, by za­nurzyć się dalej w nauki piękne. A że za powro­

tem do Wilna trafił właśnie na wskrzeszenie swoj­skiej Alma Mater, więc doktór fakultetów tak licz­nych został naostatek... profesorem architektury w uniwersytecie wileńskim.

I jął przyozdabiać Litwg całą wielce fantastycz- nemi gmachami pałaców, dworów i kościołów. Cóż, kiedy waliły sig one niebawem w gruzy. Fama

o tym budowcy rumowisk rozeszła sig zbyt szeroko: musiały wkroczyć władze, odbierając mu prawo ucieleśnienia swych wizyj w murach. (Profesorem z tytułem ’architekty uniwersytetu’ jakoś pozostał). Car Aleksander dopiero w r. 1812, bezpośrednio przed powrotem zwycięskim na ’swoją’ Litwg, przy­wrócił mu aktem łaski osobistej prawa dawne. W makabrycznem wtedy Wilnie, gdzie, siejąc za­razy wszelkie, dogorywały tysiącami niedobitki Armji Wielkiej, odbyć sig miał bal na cześć cara tryumfatora. W przezornej oddali od zakażonego miasta, gdzieś na wielce stromym i pigknym brzegu Wilji, zlecono Szulcowi zbudować czemprgdzej pa­wilon wielki, a wewnątrz upigknić go dekoracją wspaniałą: przydać sig tu miała bardzo jego fanta­zja budownicza. — W przeddzień przyjazdu cara

zawaliło się to w jedną kupę bali, desek i szmat barwnych, by z kawałem góry samej zwalić się w przepić Wilji. Poczuwszy nad sobą rękę Losu, skoczył za swem dziełem ostatniem architekt nie­szczęśliwy.

Ten symboliczny niemal tragizm rodzimego bu- dowcy gmachów nietrwałych miał też i przyczyny głębsze nad „pech“ osobisty: — wszystkie sciencje i praktyki tamtych mężów uczonych nie zerwały jeszcze pępowiny z łonem literatury. Wydał Mi­chał Szulc za życia dzieło O architekturze, a po­zostawił w rękopisach cały jakoby szereg pism li­terackich właśnie.

Giną na mrozie jaskółki zbyt wczesne, które wio­sny nie zapowiadają nawet. W tej wyrywności swojej naukomani ówcześni łącznie z wielbicielami nauk pięknych szerzyć będą nieokreślony jeszcze ferment i bunt przeciw zimnej wtedy rutynie myśli, uczuć i działań. Taką awangardą ducha czasów były owe wieczne studenty i łazęgi naukowe; — ’wo- jażerowie dla nauk’ — mówiono o Polakach, że przy­bywali zdaleka i wieźli ze sobą kabzy pełniejsze. Nawet obaj panowie Lachowiccy i Schultzowie nie-

daremnie palili sig do autorów, malarzy i muzyków; nawet hr. Mier szerzyć będzie niedaremnie w za- tgchliznie krajowej swe wiadomości literackje i nau­kowe; a cały ten kram Faustowy z jego tobołów podróżnych odnajdzie, kto baczny, w pierwszych podwalinach wielu cennych dziś bibljotek i zbiorów naszych.

Orać bgdą i naszą niwg ludzie — oczywiście! — innej miary, siać również nie tacy, ale mierzwg uży­źniali oni.

Lecz dość tej pochwały kulturalnego snobizmu.

Bo oto równoczesne tryumfy snobizmu in­nego; zabaw jeszcze przyjemnych, acz mniej poży­tecznych.

Zażywny i blichtrowo wersalski światek polityki wielkiej krzątał sig i błyszczał wtedy w samym Wer­salu właśnie. Po tak niedawnych gilotynach Dan­tona i Robespierre’a, gdy przedstawiciele Francji ro­dowej ociągali sig jeszcze z powrotem w swe piele­sze, hucznie zjeżdżała do Wersalu arystokracja polska oraz jej damy znakomite: te szarmantki, sa-

wantki i intrygantki Stanisławowskiego dworu, owe Flawje, Pampilje i Aspazje tak nieodłączne niegdyś od polityki polskiej. W czasach gdy Kościuszko z Dąbrowskim rozpaczali nad stanem sprawy pol­skiej i brakiem jakiejkolwiek dyplomatyki legjono- wej, wtedy to właśnie wszystkie snoby wielkoświa- towego krzgtarstwa i użycia, wszystkie ćmy przed­rozbiorowe zlatywały zdaleka od pogaszonych świec na Zamku warszawskim w blaski nowego dworu. A kgdyż było ich temi czasy więcej niźli w siedzibie tworzącego sig cesarstwa? pod kinkietami własnych już teraz salonów francuskiego ’Uzurpatora’? I tu, w Wersalu, pod bokiem cesarza Francji, na- jego oczach nieledwie, snuła arystokracja polska jakże przedwczesne sieci na szkodg tegoż Napole­ona, a na polityczną korzyść cara Aleksandra.

W osobliwem bądź co bądź miejscu zakwitał ruso- filizm polski, tymczasem dworacki, a przecie tak zasobny w agentów agitacji, że siggał wpływami swe? mi nie tylko do resztek zdezorjentowanych Legjonów, lecz naostatek i po znużone już serce Kościuszki.

’Gdyby Światło nie zapaliło sig w Wilnie i Krzemieńcu, zgasłoby w Polsce całej’, — mówił

Staszic w Warszawie pruskiej; powtarzano to i w paryskiem otoczeniu Kościuszki, głoszono coraz to jawniej śród resztek Legjonów włoskich.

Wskrzesiciel Uniwersytetu w Wilnie, twórca Li­ceum krzemienieckiego, wreszcie założyciel uniwer­sytetu w Warszawie, zbierze car Aleksander obfity plon lojalizmu także i z tamtego posiewu agitacji, wszczętej niegdyś w Wersalu. Po jego ostatecznem zapanowaniu w Warszawie zapuszczą wraz z ruso- filizmem najgłębsze korzenie omawiane tu hasła pracy organicznej — jakże innej, widzie­liśmy, prowenjencji!

tMogenes w lcontuszu — id

Ową porą, gdy po Francji i Niemczech snuli się tak licznie wojażerowie dla nauk, zbierając z niw obcych ciekawostki snobiczne, gdy równocześnie ’ruch’ inny wszczynały w Wersalu snoby poli­tyczne, — u boku Kościuszki i Dąbrowskiego sku­piała się cicha gromadka najtęższych umysłów pol­skich na emigracji pierwszej. Co dekada odbywały się w paryskiem mieszkaniu Naczelnika, wspomniane już w toku tych opowieści, Sympozjony filozoficz- no-naukowe. Uczestniczyli w nich najwybitniejsi generałowie legjonowi, głęboko pasjonowani do nauk, a wraz z nimi cały szereg przyszłych profeso­rów Wilna, Krzemieńca, z czasem i Warszawy.

Czyżby jednak obaj wodzowie Legjonów włoskich

wywrzeć mieli wpływ także i na wiele późniejszą umysłowość polską? — gotów tu przerwać kto nie­ufny.

Po latach czterdziestu, gdy pamięć o Kościuszce

i Dąbrowskim zmumifikowała się już w kraju, "na­pisze Hoene-Wroński we wstępie do jednej z prac swoich, dotyczącej Mechaniki ciał niebieskich, że sądzi, iż wywiązał sig tem dziełem z zlecenia danego mu niegdyś przez Wodza swego. (Pójście ’w śla­dy Kopernika’ zalecał mu niegdyś Dąbrowski). By­ły legjonista zapamigtał to sobie — w ciągu lat czter­dziestu!

Ten niesłychany dowód pamięci wiernej przestaje być wyrazem uczuć osobistych: wyciska się, rzekłbyś, znamieniem rodowodu duchowego na całem poko­leniu. Nic innego nie uczyni Towarzystwo Kró­lewskie w Warszawie, gdy przejmując w schedzie wszystkie pamiątki po wodzu Legjonów, obieca je strzec na wieki, jak Znicza.

Po daremnościach legjonowego wysiłku, zaczem

i całej w Polsce Napoleonjady, jęła podsycać ten ogień już tylko chęć wywyższenia niefizycz- nych wartości swego narodu, skoro wolność jego

fizyczną wtłoczono naostatek w sztuczne

i ciasne ramy Królestwa Kongresowego.

’Pamiętajcie, że macie przynieść nie tylko wol­ność narodowi, lecz i udział Światła społeczności swej’, — nakazywał Kościuszko oficerom Legjonów włoskich, zachęcając ich nieustannie do pracy nad sobą.

Nie prędkie będą i tej pracy plony. Literatura pseudoklasyczna Warszawy będzie jeszcze przez czas długi zabawką wyższych urzędników; nauka nato­miast w Wilnie, Krzemieńcu a naostatek w Warsza­wie torować sobie będzie dopiero drogi własne po osiemnastowiecznych zabawach przyjem­nych i pożytecznych.

Pierwszy przed rozbiorami redaktor czasopisma pod tytułem, Naruszewicz, królujący po dziś na tro­nie biskupim w kościele św. Barbary opodal zaprze­paszczonej mogiły genjalnego czeladnika swego, usposabia szczególnie do zadumy nad tą wielką od­mianą czasów ducha i ludzi. A przypomina między innemi i to, że za swą pracę nad historją narodową zażądał biskup od króla i otrzymywał z jego szkatuły osobistej 12.000 zł. rocznej pensji, zobowiązując się

zajmować tą sprawą głównie w ciągu trzech miesięcy dorocznie, pozostałe bowiem dziewięć poświęcać mu­siał swym obowiązkom duchownym w Łucku. Owe trudy dziejopisarskie biskupa trwały lat osiem. Histo- ' rja Narodu Polskiego kosztowała króla Stanisława (przeliczywszy rzecz na dzisiejszą wartość złotego) krocie tysięcy. Któż był tego dzieła sprawcą głów- | nym? Kto nietylko ’przywabiał Muzy do Polski’, lecz ' przekupywał je wręcz? — ’Kto jest źródłem chwały waszej?!’ — wypominał uczonym i poetom polskim książę Józef (piórem swego adjutanta Hebdanow- skiego).

Tak wysokie ocenianie swego czasu i pióra przez Naruszewicza wywołuje dziś z pamięci cień Lelewela, właściwego przecie twórcy nowoczesnej Historyki pol­skiej. I każe również zestawiać jego pracowitość w nę­dzy na starość z wesołemi Anakreontykami starego Naruszewicza oraz z tak obfitem pokłosiem „Obscoe- nów“ tego biskupa.

| Nastawał koniec zabawom przyjemnym , i pożytecznym. Zahartowane w tylu porywach

i klęskach dziejowych, wkraczało w życie pokolenie nowe na cięższą dolę, pracę i odpowiedzialność.

W Warszawie kongresowej dopiero dojrzewać poczy­nały tego pokolenia owoce duchowe — późne plony wróżył byłym legjonistom również ich mądry przyj a; ciel z Irydenty włoskiej.

Gdy po klgsce 31 r. zawali sig i Królestwo, gdy wraz z tern zbraknie Staszicowego Towarzy­stwa, któż to stanie sig ostatecznym strażnikiem Znicza Dąbrowskiego, a Kościuszkowskiego Światła dla społeczności?

Na obczyźnie przedewszystkiem włoskiej, zaczem

i francuskiej, a naostatek w Warszawie samej zawią­zywać sig począł nowy w Polsce stan nie stan: ze wszystkich stanów wyłoniona, a rozsypana migdzy niemi warstwa Inteligencji krajowej.

Omawiało sig szczegółowo na innych kartach, jak to z przedrozbiorowych ’szczątków dawnej chwały’, zaczem z uczonych, poetów i pisarzy legjonowych, wreszcie z mieszczan najzdolniejszych urabiał Sta­szic wraz z najcenniejszymi ludźmi onej epoki elitg umysłową Polski nowoczesnej. Ten ich trud wychowawczy przyniósł w plonie — mimo katastro­fy 31 roku — nie tylko ’utwory genjalne’ w pokole­niu nastgpnem, lecz «^tworzył całą warstwę czoło­

wych pracowników we wszystkich dziedzinach żyda.

Jakże to mówił niegdyś autor bezimiennej ręki o sile wskazań i trudów nowych?

’Siostra to ambicji i matka przyszłości, z której jest wola po narodach’.

Przedstawicielka tej woli, Inteligencja polska, nie bgdzie miała odpowiednika ani w społecz­nym układzie krajów obcych, ani nawet w samych pojęciach ludzi zachodnich, nigdzie bowiem nie stała sig ona, jak u nas, przez cały wiek niewoli na­czelnym czynnikiem narodowego rozwoju.

Testament Dąbrowskiego, przekazujący niegdyś wszystkie ślady i znaki swych trudów daremnych czołowym ludziom tejże Inteligencji, mówił chyba dość wyraźnie:

Oto jedyni już^ a najbardziej niezawodni narodu polskiego Odnowiciele^


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Berent Wacław Żywe kamienie
Berent Wacław Ozimina [LitNet]
Berent Wacław Ozimina
Berent Wacław Żywe kamienie
Berent Wacław Ozimina
Berent Wacław Żywe kamienie
Berent Wacław PRÓCHNO tom 1
Berent Wacław PRÓCHNO tom 2
Berent Wacław Żywe kamienie(1)
Berent Waclaw Ozimina
Berent Wacław Próchno(1)
Berent Wacław Próchno
Berent Wacław Próchno
Berent Waclaw Prochno
Berent Waclaw Ozimina
Berent Wacław Ozimina [opracowanie wstępu streszczenie]
Berent Waclaw Ozimina
Berent Wacław Próchno
berent waclaw prochno 2

więcej podobnych podstron