Star Wars 115 Trylogia Thrawna 01 Zahn Timothy Dziedzic Imperium


GWIEZDNE

WOJNY



DZIEDZIC IMPERIUM





TIMOTHY ZAHN


Przekład Anna i Jan Mickiewicz



Tytuł oryginału HEIR TO THE EMPIRE

Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistyczna DANUTA BORUC

Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK

Ilustracja na okładce TOM JUNG

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skład WYDAWNICTWO AMBER

KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER

Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1994 by Lucasfilm Ltd. & ™

All rights reserved.

Used Under Authorization. Published originally under the title Heir to the Empire by Bantam Books.

For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-350-8

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 2001. Wydanie IV Druk: Finidr, s.r.o., Český Těšin



ROZDZIAŁ

1


- Kapitanie Pellaeon? - dobiegł z oddali jakiś głos. Ktoś starał się przekrzyczeć panujący na mostku gwar rozmów. - Wiadomość z patrolowców: statki zwiadowcze wyszły przed chwilą z nadprzestrzeni.

Pellaeon zignorował okrzyk i pochylił się nad monitorem, przy którym siedział oficer techniczny “Chimery”.

- Proszę mi przedstawić zmiany tych wielkości na wy­kresie - rozkazał, dotykając piórem świetlnym ekranu.

- Ale, panie kapitanie...? - Inżynier rzucił mu pytające spojrzenie.

- Słyszałem - przerwał Pellaeon. - Wydałem panu rozkaz, poruczniku.

- Tak jest - odparł posłusznie oficer i zaczął wystuki­wać polecenie dla komputera.

- Kapitanie Pellaeon? - powtórzył głos; tym razem mówiący znajdował się bliżej. Nie spuszczając wzroku z monitora, Pellaeon wyczekał do momentu, gdy usłyszał za sobą odgłos zbliżających się kroków. Wyprostował się i odwrócił; z jego ruchów przebijał cały majestat, jaki dawało pięćdziesiąt lat służby we Flocie Imperialnej.

Młody oficer dyżurny zatrzymał się raptownie.

- O, panie kapitanie... - urwał, spojrzawszy w oczy zwierzchnika.

Pellaeon się nie odezwał. Przez chwilę panowała martwa

cisza. Najbliżej stojący żołnierze odwrócili głowy w ich kie­runku.

- To nie jest targowisko w Shaum Hii, poruczniku Tschel - powiedział w końcu Pellaeon. Jego głos był opanowany, ale brzmiał lodowato. - To jest mostek imperialnego niszczy­ciela gwiezdnego. Tu meldunków nie przekazuje się, krzycząc w kierunku, w którym przypuszczalnie znajduje się ten, do kogo są adresowane. Zrozumiał pan?

Oficer nerwowo przełknął ślinę.

- Tak jest, panie kapitanie.

Pellaeon wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym skinął głową.

- A teraz proszę o raport.

- Tak jest, panie kapitanie - powtórzył Tschel. - Przed chwilą patrolowce zawiadomiły nas, że grupa zwiadowcza po­wróciła z rajdu na układ Obroa-skai.

- To dobrze. Czy były jakieś trudności?

- Niewielkie, panie kapitanie. Tubylcom najwyraźniej nie spodobało się, że ktoś przetrząsa ich centralną bazę da­nych. Dowódca zwiadu twierdzi, że wysłali za nim pościg, ale go zgubił.

- Mam nadzieje, że to prawda - rzucił ponuro Pellaeon. Leżący na pograniczu układ Obroa-skai miał olbrzymie znacze­nie strategiczne i - jak donosił wywiad - Nowa Republika usilnie zabiegała o jego członkostwo w sojuszu. Jeśli w czasie rajdu przebywały tam akurat jakieś statki Republiki, to...

“Cóż, wkrótce i tak się o tym przekonam” - przemknęło mu przez głowę.

- Niech dowódca grupy natychmiast po wylądowaniu za­melduje się w kabinie operacyjnej. I ogłosić żółty alarm dla patrolowców. To wszystko. Może pan odejść.

- Tak jest. - Porucznik niezupełnie przepisowo zrobił w tył zwrot i skierował się z powrotem do centrum komunika­cyjnego.

“Młody - pomyślał z goryczą kapitan. - I w tym tkwi cały problem. Dawniej - kiedy Imperium znajdowało się u szczytu potęgi - byłoby nie do pomyślenia, żeby ktoś tak niedoświadczony był oficerem na statku takim jak »Chimera«. A teraz...”

Spojrzał na siedzącego przy monitorze młodego chłopaka.

“A teraz, jak na ironię, na pokładzie »Chimery« służą wy­łącznie młodzi ludzie.”

Pellaeon omiótł wzrokiem mostek. Obudził się w nim daw­ny gniew i nienawiść. Wiedział, że wielu wyższych dowódców floty w skrytości ducha sądziło, że Gwiazda Śmierci miała słu­żyć przede wszystkim ściślejszemu podporządkowaniu sił zbrojnych Imperatorowi, tak żeby - podobnie jak w sprawach politycznych - mógł on o wszystkim decydować osobiście. Fakt, że mimo iż zniszczenie pierwszej stacji bojowej odsłoniło jej wszystkie słabe strony, to Imperator nakazał budowę kolej­nej Gwiazdy Śmierci, jeszcze bardziej wzmógł podejrzenia. Tamta strata nie byłaby tak dotkliwa, gdyby nie fakt, że wraz z nią uległ zagładzie gwiezdny superniszczyciel “Egzekutor”.

Choć od tego czasu minęło już pięć lat, Pellaeon skrzywił się na wspomnienie chwili, gdy dryfujący bezwładnie “Egze­kutor” uderzył w nie dokończoną Gwiazdę Śmierci, a następ­nie uległ dezintegracji w potężnej eksplozji, która rozerwała stację bojową. Utrata superniszczyciela była ciosem tym dot­kliwszym, że statkiem dowodził sam Darth Vader, a mimo iż wybuchy gniewu Czarnego Lorda były wręcz legendarne - i często kończyły się śmiercią któregoś z podwładnych - służbę na “Egzekutorze” uważano powszechnie za najszybszą drogę do awansu.

Na pokładzie superniszczyciela zginął kwiat kadry oficer­skiej niższego i średniego szczebla oraz świetnie wyszkolona załoga. Flota już nigdy nie zdołała się podnieść po tej klęsce.

Pozbawione dowództwa siły imperialne szybko poszły w rozsypkę i bitwa zamieniła się w pogrom. Po stracie jeszcze paru niszczycieli dano wreszcie sygnał do odwrotu. W bitwie zginął kapitan “Chimery”. Starając się opanować sytuację, Pellaeon przejął dowodzenie. Jednak mimo jego intensyw­nych wysiłków flocie nie udało się już odzyskać inicjatywy. Spychana przez Rebeliantów coraz dalej i dalej, w końcu zna­lazła się tu...

Tu - w miejscu, które niegdyś było odległym zakątkiem Imperium. Obecnie ledwie jedna czwarta dawnego terytorium znajdowała się nominalnie pod kontrolą sił imperialnych. Tu - na pokładzie niszczyciela gwiezdnego, którego załogę stanowili niemal wyłącznie młodzi, intensywnie przeszkoleni, ale bar­dzo niedoświadczeni żołnierze. Wielu z nich siłą lub groźbą jej użycia zmuszono do opuszczenia rodzinnych planet i wcielono do służby.

Tu - pod dowództwem najzdolniejszego stratega, jakiego kiedykolwiek oglądało Imperium.

Pellaeon ponownie rozejrzał się po mostku. Na jego ustach pojawił się ledwie dostrzegalny, jadowity uśmiech. “Nie - po­myślał - Imperium nie zostało jeszcze pokonane. A butna i samozwańcza Nowa Republika wkrótce się o tym przekona.”

Spojrzał na zegarek. Była druga piętnaście. Wielki admirał Thrawn zwykł o tej porze oddawać się medytacji w kabinie do­wodzenia... I jeśli wykrzykiwanie meldunków na mostku było wbrew przyjętym w siłach imperialnych zwyczajom, to przery­wanie rozmyślań admirała za pomocą interkomu stanowiło je­szcze poważniejsze naruszenie obowiązujących zasad. Należało zwracać się do niego osobiście albo nie zwracać się wcale.

- Proszę nadal kontrolować zmiany tych wielkości - polecił oficerowi technicznemu Pellaeon, kierując się w stronę wyjścia. - Niedługo wrócę.

Kabina dowodzenia admirała Thrawna znajdowała się

o dwie kondygnacje niżej niż mostek. Urządzono ją w luksusowo wyposażonym pomieszczeniu, które poprzednie­mu dowódcy służyło do wypoczynku. Kiedy Pellaeon odnalazł Thrawna - a właściwie, kiedy Thrawn odnalazł jego - jed­nym z pierwszych posunięć admirała było przejęcie apartamen­tu i przekształcenie go pod względem funkcjonalnym w kopię mostku.

Drugi mostek, pokój do medytacji... a może coś jeszcze... To, że odkąd zakończono przebudowę, wielki admirał spędzał w kabinie dowodzenia bardzo dużo czasu, nie stanowiło dla załogi “Chimery” tajemnicy; sekret tkwił w tym, co właściwie Thrawn robił w ciągu długich godzin, które spędzał samotnie w tym pomieszczeniu.

Podchodząc do drzwi kabiny, Pellaeon obciągnął mundur

i poprawił pas. “Może zaraz się tego dowiem” - pomyślał.

- Melduje się kapitan Pellaeon - powiedział. - Panie admirale, przynoszę informa...

Drzwi się rozsunęły, nim zdążył skończyć. Przygotowując

się psychicznie na spotkanie z Thrawnem, wszedł do słabo oświetlonego przedsionka. Rozejrzał się wokół, ale nie do­strzegł nic ciekawego. Ruszył w stronę odległych o parę me­trów drzwi do głównego pomieszczenia.

Nagle poczuł na karku nieznaczny ruch powietrza.

- Kapitanie Pellaeon - niski, chrapliwy głos, który ode­zwał mu się tuż nad uchem, przypominał trochę miauczenie kota.

Pellaeon podskoczył i błyskawicznie odwrócił się do tyłu. Był zły zarówno na siebie, jak i na niską, chudą postać stojącą

o niecałe pół metra od niego.

- Rukh, do cholery! - wybuchnął. - Co ty wypra­wiasz?

Przez dłuższą chwilę Noghri tylko mierzył go wzrokiem

i kapitan poczuł krople potu spływające mu po plecach. Wpa­trująca się w niego istota miała duże, ciemne oczy, wydatne szczęki i lśniące, ostre kły. W półmroku przypominała bestię rodem z koszmaru - szczególnie komuś takiemu jak Pellae­on, kto doskonale wiedział, do jakich zadań Thrawn używa Rukha i innych Noghrich.

- Wykonuję tylko swoje obowiązki - powiedział w koń­cu Rukh. Niedbale skinął żylastą ręką w kierunku wewnętrz­nych drzwi i kapitan zauważył błysk wąskiego noża, który w jednej chwili zniknął w rękawie Noghriego. Rukh zacisnął, a potem rozluźnił pięść. Pod ciemną skórą wyraźnie widać było pracujące mięśnie. - Może pan wejść.

- Bardzo dziękuję - mruknął Pellaeon. Ponownie obcią­gnął mundur i odwrócił się w stronę drzwi. Te otworzyły się natychmiast, gdy się do nich zbliżył. Wkroczył do środka i znalazł się w... nastrojowo oświetlonym muzeum sztuki.

Stanął jak wryty. Opanowując zdumienie, rozejrzał się do­koła. Ściany i sufit w kształcie kopuły były pokryte malowi­dłami i płaskorzeźbami. Parę z nich przypominało trochę dzieła ludzkich twórców, ale większość była obcego pocho­dzenia. W różnych miejscach kabiny poustawiano rzeźby: część na cokołach, inne wprost na podłodze. Pośrodku, w dwóch kręgach, stały szklane gabloty. Zewnętrzny krąg był nieco wyższy. Na ile Pellaeon mógł dostrzec, w gablotach tak­że znajdowały się dzieła sztuki.

W samym środku podwójnego kręgu, na fotelu będącym

idealną kopią znajdującego się na mostku fotela admiralskiego siedział nieruchomo wielki admirał Thrawn.

Jego granatowoczarne włosy lśniły w półmroku. Blado­niebieska skóra wydawała się lodowata i zupełnie nie pasowa­ła do ludzkiej sylwetki. Opierał głowę o zagłówek, a pod pół­przymkniętymi powiekami błyszczały czerwone źrenice.

Pellaeon zwilżył wargi koniuszkiem języka. Świadomość, iż bezceremonialnie wkroczył do sanktuarium Thrawna, spra­wiła, że nagle poczuł się niepewnie. Jeśli admirał uzna za sto­sowne okazać niezadowolenie, to...

- Proszę wejść, kapitanie - spokojny głos Thrawna przerwał jego rozmyślania. Oczy admirała były wciąż lekko przymknięte. Starannie wyważonym gestem zaprosił gościa do środka. - Co pan o tym sądzi?

- To... bardzo interesujące, panie admirale - Pellaeon nie potrafił wymyślić nic innego. Podszedł do zewnętrznego kręgu gablot.

- Oczywiście, to wszystko hologramy - wyjaśnił Thrawn. Kapitan zauważył nutkę żalu w jego głosie. - I to zarówno malowidła, jak i rzeźby. Część oryginałów uległa zniszczeniu, a większość tych, które ocalały, znajduje się na planetach zaj­mowanych obecnie przez Rebeliantów.

- Rozumiem, panie admirale - przytaknął Pellaeon. - Pomyślałem, że zainteresuje pana wiadomość, że statki zwia­dowcze powróciły z układu Obroa-skai. Za parę minut do­wódca grupy będzie mógł złożyć szczegółowy raport.

Thrawn skinął głową.

- Czy zdołali się podłączyć do centralnej bazy danych?

- Tak, odnieśli spory sukces. Jeszcze nie wiem, czy zdą­żyli skopiować całość informacji - próbowano im w tym przeszkodzić. Wysłano za nimi pościg, ale dowódca zwiadu twierdzi, że go zgubił.

Przez chwilę admirał się nie odzywał.

- Nie - powiedział w końcu - nie wierzę, że mu się to udało. Szczególnie jeśli ścigali go Rebelianci. - Wziął głębo­ki oddech i wyprostował się w fotelu. Po raz pierwszy od wej­ścia Pellaeona otworzył szeroko jarzące się czerwienią oczy.

Kapitan wytrzymał ich spojrzenie i poczuł się z tego dum­ny. Wielu wysokich rangą dowódców i urzędników Imperium nigdy nie nauczyło się spokojnie w nie patrzeć. W obecności Thrawna czuli się nieswojo i zapewne dlatego admirał tak dużo czasu w swojej karierze spędził na Nieznanych Teryto­riach, próbując podporządkować władzy Imperium te na wpół barbarzyńskie obszary galaktyki. Jego olśniewające sukcesy przyniosły mu tytuł lordowski i biały mundur wielkiego admi­rała - był jedynym nieczłowiekiem, który kiedykolwiek do­stąpił tego zaszczytu z woli Imperatora.

Jak na ironię, stał się tym samym jeszcze bardziej niezastą­piony w toczących się na pograniczu wojnach. Pellaeon wielo­krotnie zastanawiał się, jak potoczyłyby się losy bitwy pod En­dor, gdyby to Thrawn, a nie Vader, dowodził “Egzekutorem”.

- Tak jest, panie admirale. Poleciłem już ogłosić żółty alarm dla patrolowców. Czy mamy przejść na czerwony?

- Na razie nie - odparł Thrawn. - Mamy jeszcze parę minut. Proszę mi powiedzieć, czy zna się pan na sztuce, kapi­tanie?

- No... nie bardzo - wyjąkał Pellaeon, zbity z tropu na­głą zmianą tematu. - Nigdy nie miałem czasu na takie rzeczy.

- A powinien pan znaleźć na to czas. - Thrawn wskazał jedną z gablot znajdującą się w wewnętrznym kręgu, po pra­wej stronie. - Malarstwo z Saffy - objaśnił. - Około 1550 do 2200 ery preimperialnej. Proszę zauważyć zmianę stylu... o tu... w następstwie pierwszych kontaktów z cywilizacją z Thennqory. A tam - wskazał na lewo - ma pan przykłady sztuki paonidzkiej. Niech pan zwróci uwagę na podobieństwa z wczesną sztuką saffiańską, a także z płaskorzeźbami z Vaa-thkree z połowy osiemnastego stulecia ery preimperialnej.

- Tak, rzeczywiście - potwierdził Pellaeon bez przeko­nania. - Panie admirale, czy nie powinniśmy...?

Przerwał mu przenikliwy dźwięk dzwonka.

- Mostek do wielkiego admirała Thrawna - rozległ się przez interkom zdenerwowany głos porucznika Tschela. - Panie admirale, zostaliśmy zaatakowani!

Thrawn przełączył komunikator.

- Tu Thrawn - odparł ze spokojem. - Proszę ogłosić czerwony alarm i podać mi szczegóły. Tylko wolno i po kolei, jeśli to możliwe.

- Tak jest. - Zaczęły migać światła alarmowe. Pellaeon

usłyszał przytłumiony odgłos wycia syren. - Nasze czujniki wykryły cztery fregaty szturmowe Nowej Republiki - infor­mował Tschel. Jego głos był wciąż napięty, ale porucznik sta­rał się nad nim panować. - Oraz co najmniej trzy eskadry myśliwców. Tworzą luźną formacje w kształcie klina. Nadla­tują z kierunku, z którego przybyły statki zwiadowcze.

Kapitan zaklął w duchu. Jeden niszczyciel gwiezdny z nie­doświadczoną załogą przeciw czterem fregatom osłanianym przez myśliwce...

- Pełna moc silników - zawołał do interkomu. - Przy­gotować się do skoku w nadprzestrzeń. - Ruszył w stronę drzwi...

- Niech pan się wstrzyma z wykonaniem tego ostatniego rozkazu, poruczniku - polecił ze stoickim spokojem Thrawn. - Załogi myśliwców na miejsca, włączyć pola ochronne.

Pellaeon odwrócił się gwałtownie.

- Ależ, panie admirale...

Thrawn uciszył go machnięciem ręki.

- Niech pan tu podejdzie, kapitanie. Przyjrzyjmy się sy­tuacji...

Wcisnął guzik i w jednej chwili wystawa sztuki zniknęła. Pomieszczenie zamieniło się w miniaturę mostka. Na ścianach i w podwójnym kręgu pojawiły się dane o pozycji statku, sil­nikach i stanie uzbrojenia. Wolną przestrzeń wypełnił holo­gram obrazujący aktualną sytuację taktyczną. Migająca w rogu sfera oznaczała napastników. Tuż obok, na ścianie, wyświetlił się napis informujący, że do nawiązania kontaktu bojowego pozostało dwanaście minut.

- Na szczęście statki zwiadowcze zyskały wystarczającą przewagę i nie są bezpośrednio zagrożone - skomentował Thrawn. - Spróbujmy się zatem dowiedzieć, z kim właści­wie mamy do czynienia. Mostek: niech trzy najbliższe patro­lowce zaatakują nieprzyjaciela.

- Tak jest.

Na hologramie trzy niebieskie punkciki oderwały się od li­nii patrolowców i skierowały w stronę napastników. Kątem oka Pellaeon zauważył, że Thrawn pochylił się do przodu, gdy fregaty i myśliwce republikańskie w odpowiedzi zmieniły swój szyk. Jeden z niebieskich punkcików zgasł...

- Doskonale - stwierdził admirał i opadł na oparcie fote­la. - To mi wystarczy, poruczniku. Proszę odwołać dwie pozo­stałe jednostki i niech wszystkie patrolowce z sektora czwarte­go rozproszą się i postarają zejść nieprzyjacielowi z drogi.

- Tak jest. - Tschel był wyraźnie zaskoczony. Kapitan doskonale rozumiał jego zdziwienie.

- Czy nie powinniśmy przynajmniej zawiadomić reszty floty? - spytał. Nie potrafił opanować drżenia głosu. - “Strzała Śmierci” może tu być za dwadzieścia minut, a więk­szość pozostałych statków w ciągu godziny.

- Ściąganie tutaj naszych statków to ostatnia rzecz, na którą możemy sobie pozwolić - odparł Thrawn. Spojrzał na Pellaeona i na jego twarzy pojawił się leciutki uśmiech. - W końcu nie da się wykluczyć, że ktoś z nich ocaleje, a nie chcemy, aby Rebelianci się o nas dowiedzieli, prawda?

Odwrócił się w kierunku hologramu.

- Mostek: wykonać obrót statkiem o dwadzieścia stopni w lewo i ustawić go górną częścią prostopadle do kursu nie­przyjaciela. Jak tylko jednostki wroga przekroczą granicę pa­trolowania, niech statki z sektora czwartego ponownie sfor­mują się za nimi w linię i zagłuszają ich komunikację.

- T-tak jest. Panie admirale...?

- Nie musi pan rozumieć, poruczniku - głos Thrawna stał się w jednej chwili lodowaty. - Ma pan po prostu wyko­nywać rozkazy.

- Tak jest.

Na hologramie “Chimera” obracała się zgodnie z rozkazem. Pellaeon wziął głęboki oddech.

- Obawiam się, że ja też nic z tego nie rozumiem, panie admirale. Odwracanie się górą w ich kierunku...

Thrawn ponownie uniósł rękę, nakazując mu milczenie.

- Niech pan patrzy i uczy się, kapitanie. Mostek: dosko­nale. Zakończyć obracanie statku i utrzymywać obecną pozy­cję. Wyłączyć pola ochronne przy śluzie i przerzucić moc na pozostałe. Myśliwce startują natychmiast, jak tylko będą goto­we. Po starcie niech przez dwa kilometry oddalają się od “Chi­mery” po linii prostej, a potem zawrócą szeroko rozrzuconą formacją. Atak strefowy, na maksymalnej prędkości.

Uzyskawszy potwierdzenie przyjęcia rozkazów, spojrzał pytająco na Pellaeona.

- Teraz już pan rozumie, kapitanie?

Pellaeon zacisnął usta.

- Niestety, nie - odrzekł. - Wiem już, że obrócił pan statek, żeby osłonić start myśliwców, ale cała reszta to kla­syczny manewr okrążający Marga Sabla. To zbyt proste, żeby dali się nabrać.

- Wręcz przeciwnie - sprostował Thrawn lodowato. - Nabiorą się na to i dzięki temu zostaną całkowicie zniszczeni. Niech pan patrzy uważnie, kapitanie. I uczy się.

Myśliwce wystartowały. Oddalając się od “Chimery”, sto­pniowo nabierały prędkości. W pewnym momencie ostro za­wróciły i przeleciały obok statku niczym pył wodny, który wzbił się z jakiejś kosmicznej fontanny. Nieprzyjacielskie po­jazdy dostrzegły atakujących i skorygowały kurs...

Pellaeon ze zdziwienia zamrugał powiekami.

- Co oni, u licha, robią?

- Próbują jedynej znanej im metody obrony przeciw ma­newrowi Marga Sabla - wyjaśnił admirał, a w jego głosie za­brzmiała nieskrywana satysfakcja. - A raczej, żeby być bar­dziej precyzyjnym, jedynej metody obrony, na jaką pozwala im ich psychika. - Wskazał głową migającą sferę. - Widzi pan, kapitanie, tą grupą dowodzi jakiś Elomita, a Elomici po prostu nie są w stanie poradzić sobie z rozproszonym atakiem przy dobrze wykonanym manewrze Marga Sabla.

Pellaeon wpatrywał się w napastników, którzy wciąż stara­li się przyjąć całkowicie nieskuteczną pozycję obronną. Stop­niowo docierał do niego sens działań admirała.

- Ten atak patrolowców przed paroma minutami... Tylko na tej podstawie był pan w stanie określić, że to statki elomickie?!

- Niech pan zacznie studiować sztukę, kapitanie - od­parł Thrawn z rozmarzeniem. - Kiedy zrozumie się sztukę danej rasy, wie się już o tej rasie wszystko.

Poprawił się w fotelu.

- Mostek: uruchomić boczny silnik. Przyłączamy się do ataku.

W godzinę później było już po wszystkim.

Drzwi kabiny operacyjnej zamknęły się za dowódcą grupy zwiadowczej. Pellaeon jeszcze raz przyjrzał się mapie.

- Z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że Obroa-skai to dla nas ślepa uliczka - stwierdził z żalem. - Masowa pacyfika­cja kosztowałaby nas zbyt wielu żołnierzy. Nie możemy sobie na to pozwolić.

- Na razie tak - zgodził się admirał Thrawn. - Ale tyl­ko na razie.

Kapitan spojrzał na niego z ukosa. Thrawn bawił się bezwie­dnie elektroniczną kartą danych. Przesuwał ją między palcem wskazującym a kciukiem, obserwując jednocześnie przez ilumi­nator gwiazdy. Na ustach admirała igrał tajemniczy uśmiech.

- Panie admirale? - zapytał ostrożnie Pellaeon. Thrawn odwrócił głowę, a spojrzenie jego gorejących oczu spoczęło na podwładnym.

- To drugi element układanki, kapitanie - powiedział cicho, unosząc kartę danych. - Szukałem go ponad rok.

Nagle odwrócił się do interkomu i uruchomił go gwałtow­nym ruchem ręki.

- Mostek: tu admirał Thrawn. Proszę nawiązać łączność ze “Strzałą Śmierci” i poinformować kapitana Harbida, że na jakiś czas odłączamy się od floty. Niech kontynuuje taktyczne rozpo­znanie okolicznych układów i - gdzie to możliwe - ściąga informacje z baz danych. Potem proszę obrać kurs na planetę Myrkr; w komputerze nawigacyjnym są dane o jej położeniu.

Kiedy z mostka nadeszło potwierdzenie przyjęcia rozka­zów, Thrawn ponownie zwrócił się do Pellaeona:

- Myślę, że to wszystko nie jest dla pana całkiem jasne. Przypuszczam, że nigdy nie słyszał pan o planecie Myrkr?

Kapitan potrząsnął przecząco głową. Bezskutecznie starał się wyczytać cokolwiek z twarzy admirała.

- A powinienem?

- Chyba nie. To planeta przemytników, włóczęgów i wszystkich innych mętów z całej galaktyki.

Thrawn przerwał i podniósł do ust stojący na biurku kufel. Pociągnął starannie odmierzony łyk napoju - sądząc po za­pachu, było to mocne, forwijskie piwo. Kapitan z trudem po­wstrzymał się, żeby nie zadać admirałowi jakiegoś pytania.

Jeśli Thrawn zamierzał mu coś wyjaśnić, to i tak zrobi to w wybrany przez siebie sposób i w chwili, którą sam uzna za odpowiednią.

- Na pierwszą wzmiankę o niej natknąłem się przez przy­padek jakieś siedem lat temu - ciągnął admirał, odstawiwszy kufel. - Zwróciło wtedy moją uwagę to, że chociaż planeta jest zamieszkana od ponad trzystu lat, to zarówno Stara Repu­blika, jak i żyjący wtedy jeszcze rycerze Jedi starannie ją omi­jali. - Uniósł nieznacznie granatowoczarną brew. - Jaki wniosek by pan z tego wysnuł, kapitanie?

- Taki, że to planeta leżąca na pograniczu, zbyt odległa, żeby ktokolwiek się nią interesował, - Pellaeon wzruszył ra­mionami.

- Bardzo słusznie, kapitanie. Ja też tak na początku sądzi­łem... Ale tak nie jest. W rzeczywistości Myrkr leży o niecałe sto pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, w pobliżu naszej obecnej granicy z terenami zajętymi przez Rebeliantów, czyli na tery­torium Starej Republiki. - Thrawn spojrzał na kartę danych, którą wciąż trzymał w dłoni. - Nie, prawdziwe wyjaśnienie jest znacznie ciekawsze. I znacznie dla nas użyteczniejsze.

Pellaeon popatrzył na kartę.

- I stało się pierwszym kawałkiem pańskiej układanki?

Thrawn uśmiechnął się szeroko.

- Jeszcze raz ma pan słuszność, kapitanie. Tak. Myrkr, a konkretnie jeden z żyjących tam gatunków zwierząt, to pierwszy kawałek. Drugi znajduje się na planecie Wayland. - Machnął kartą danych. - Planecie, którą dzięki Obroanom wreszcie udało mi się zlokalizować.

- Moje gratulacje, panie admirale. - Pellaeon nagle po­czuł się zmęczony tą grą. - Czy mogę zapytać, co to za ukła­danka?

Na ustach Thrawna znów pojawił się uśmiech - uśmiech, na widok którego kapitana przeszły ciarki.

- Nie wie pan? To jedyna układanka, którą warto układać - odpowiedział łagodnie admirał. - Całkowite, kompletne i osta­teczne unicestwienie Rebeliantów.



ROZDZIAŁ

2


- Luke? - głos był cichy, ale natarczywy. Skywalker się zatrzymał. Otaczał go znajomy krajobraz Tatooine - znajomy, ale dziwnie zniekształcony. Młody Jedi obejrzał się za siebie.

Napotkał spojrzenie kogoś, kto także był mu znajomy.

- Witaj, Ben - odezwał się. Własny głos wydał mu się dziwnie senny. - Dawno się nie widzieliśmy.

- To prawda - odparł ponuro Obi-wan Kenobi. - I obawiam się, że upłynie jeszcze więcej czasu, nim znów się spotkamy. Przyszedłem się pożegnać, Luke.

Wszystko wokół jakby zadrżało. Nagle maleńką cząstką umysłu Skywalker uświadomił sobie, że śpi - śpi w swoim pokoju w Pałacu Imperialnym i śni mu się Ben Kenobi.

- Nie, nie jestem snem - zapewnił Obi-wan, jakby czy­tając w jego myślach. - Ale dzieląca nas odległość stała się tak wielka, że nie mogę ci się ukazać w żaden inny sposób. A i ta ostatnia możliwość zdaje się przede mną zamykać.

- Nie - Skywalker usłyszał swój głos. - Ben, nie mo­żesz nas opuścić. Potrzebujemy cię.

Obi-wan uniósł leciutko brwi, a na jego ustach pojawił się cień dawnego uśmiechu.

- Już mnie nie potrzebujesz, Luke. Jesteś rycerzem Jedi, masz w sobie Moc. - Uśmiech zniknął z jego twarzy i przez chwilę Ben wpatrywał się w coś, czego Skywalker nie mógł

dojrzeć. - Tak czy inaczej - dodał cicho Kenobi - decyzja nie należy do mnie. Zwlekałem już bardzo długo; nie mogę ciągle odkładać podróży z tego świata do życia, które istnieje poza nim.

W Luke'u odżyły dawne wspomnienia: Yoda na łożu śmierci i on sam, błagający go, by nie umierał. “Mam w sobie wielką Moc - powiedział mu wtedy mistrz Jedi. - Ale nie aż tak wielką.”

- Tak już jest, że życie zawsze idzie naprzód - stwier­dził Ben. - Pewnego dnia ty także będziesz musiał odbyć tę podróż. - Jego wzrok znów przez chwilę błądził gdzieś w oddali. - Masz w sobie ogromną Moc, Luke, a dzięki wy­trwałości i dyscyplinie możesz ją jeszcze powiększyć. - Spojrzał poważnie na młodego Jedi. - Ale musisz nieustan­nie mieć się na baczności. Imperator zginął, ale ciemna strona jest wciąż silna. Nigdy o tym nie zapominaj.

- Nie zapomnę - obiecał Skywalker.

Twarz Bena złagodniała i znów pojawił się na niej uśmiech.

- Czyha na ciebie wiele niebezpieczeństw, Luke. Ale znajdziesz nowych sprzymierzeńców - i to tam, gdzie bę­dziesz się tego najmniej spodziewał.

- Nowych sprzymierzeńców? - powtórzył Skywalker. - Kim oni są?

Obraz zafalował i zaczął się rozmywać.

- A teraz, żegnaj - powiedział Ben, jakby nie słysząc pytania Luke'a. - Kochałem cię jak syna, jak ucznia i jak przyjaciela. Nim znów się spotkamy, niech Moc będzie z tobą.

- Ben...!

Ale Obi-wan się odwrócił i wszystko zniknęło... Pogrążo­ny we śnie Luke wiedział, że Ben Kenobi odszedł na zawsze. “A zatem jestem sam - pomyślał. - Jestem ostatnim z ryce­rzy Jedi.”

Wydało mu się, że słyszy słaby i niewyraźny - jakby do­chodzący z bardzo daleka - głos Bena.

- Nie jesteś ostatnim ze starych Jedi, Luke. Jesteś pierw­szym z nowych.

Głos umilkł... i Skywalker się obudził.

Przez chwilę leżał bez ruchu, wpatrując się w igrające po suficie przyćmione światła miasta. Usiłował się otrząsnąć z sennego otępienia i z przygniatającego smutku, który napeł­nił mu serce. Najpierw zamordowano wuja Owena i ciotkę Beru; potem Darth Vader, jego prawdziwy ojciec, oddał za niego życie; a teraz odebrano mu ostatecznie Bena Kenobi.

Został osierocony po raz trzeci.

Z westchnieniem zsunął się z łóżka i ubrał się. W mieszka­niu znajdowała się mała kuchnia i przygotowanie czegoś do picia - egzotycznej mieszanki, którą przy okazji ostatniej wi­zyty na Coruscant poczęstował go Lando - zajęło mu zale­dwie chwilę. Potem przypiął do pasa miecz świetlny i udał się na dach pałacu.

Ostro oponował przeciwko przenoszeniu centrum władzy Nowej Republiki na Coruscant, a jeszcze usilniej sprzeciwiał się temu, żeby siedzibą nowo powstałego rządu stał się stary Pałac Imperialny. Nie podobała mu się związana z tym sym­bolika, szczególnie że jego zdaniem niektóre grupy w rządzie już i tak przywiązywały nadmierną wagę do symboli.

Mimo swych obaw musiał jednak przyznać, że ze szczytu pałacu rozpościera się naprawdę imponujący widok.

Przez kilka minut stał na krawędzi dachu, oparty o sięga­jącą mu do piersi, misternie wykonaną kamienną balustradę, a chłodny wiatr targał mu włosy. Nawet w środku nocy stolica tętniła życiem, a światła latarni ulicznych i pojazdów przepla­tały się ze sobą, jakby tworząc nieustannie zmieniające się dzieło sztuki. W górze, oświetlone blaskiem miasta i przelatu­jących od czasu do czasu pojazdów, wisiały chmury; rozpo­ścierały się we wszystkich kierunkach niczym ciemny, rzeź­biony sufit - na pozór bezkresne, tak jak całe miasto. Daleko na południu majaczyły niewyraźnie zarysy gór Manarai, a ich pokryte śniegiem szczyty - podobnie jak chmury - bły­szczały odbitym światłem miasta.

Wciąż przypatrywał się górom, gdy za jego plecami, w odległości dwudziestu metrów, otworzyły się cicho drzwi pa­łacu.

Odruchowo sięgnął do świetlnego miecza, ale zaraz cofnął rękę. Wyczuł, kto pojawił się w drzwiach...

- Jestem tutaj, Threepio - zawołał.

Odwróciwszy się, zobaczył zmierzającego w jego kierunku C-3PO. Na twarzy androida malowały się ulga i zakłopotanie.

- Dobry wieczór, panie Luke - odezwał się robot, prze­chylając przy tym głowę tak, aby zajrzeć do kubka, który Jedi trzymał w ręku. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam.

- Nic nie szkodzi - odparł Skywalker. - Wyszedłem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Czy aby na pewno? - nie dowierzał robot. - A może nie powinienem pytać? - zreflektował się. - Nie chciałbym być wścibski.

Mimo iż Luke nie był w najlepszym humorze, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Threepio zawsze próbował godzić chęć niesienia pomocy i wyszukaną grzeczność z ciekawoś­cią, ale nigdy mu to nie wychodziło. A przynajmniej zawsze wyglądał przy tym nieco komicznie.

- Jestem trochę przygnębiony - odparł Luke, ponownie spoglądając w stronę miasta. - Stworzenie prawdziwego, sprawnie funkcjonującego rządu okazało się o wiele trudniej­sze niż przypuszczałem. Sądzę, że także większość członków Rady nie była na to przygotowana. - Zawahał się przez mo­ment. - A przede wszystkim bardzo brakuje mi dziś Bena.

Przez jakiś czas Threepio milczał.

- On był dla mnie zawsze bardzo miły - odezwał się w końcu. - Dla Artoo także, naturalnie.

Luke podniósł kubek do ust, próbując ukryć uśmiech.

- Masz specyficzne spojrzenie na świat, Threepio - po­wiedział.

Kątem oka dostrzegł, że robot zesztywniał.

- Mam nadzieję, że pana nie uraziłem - powiedział an­droid z niepokojem. - Z całą pewnością nie miałem takiego zamiaru.

- Nie, nie uraziłeś mnie - zapewnił go Skywalker. - Mówiąc prawdę, może właśnie przekazałeś mi ostatnią naukę Bena.

- Słucham?

Luke powoli sączył napój.

- Zarówno rządy, jak i całe planetarne społeczności są ważne, Threepio. Ale kiedy przyjrzeć się im dokładniej, widać wyraźnie, że tworzą je ludzie. Na chwilę zapadła cisza.

- Jasne - przytaknął robot.

- Innymi słowy - ciągnął Luke - rycerz Jedi nie powi­nien angażować się w sprawy wagi galaktycznej tak bardzo, by przestać się troszczyć o pojedynczych ludzi. - Spojrzał na Threepia i uśmiechnął się. - Albo o roboty.

- Rozumiem, proszę pana. - Android przechylił głowę na bok i zajrzał Luke'owi do kubka. - Bardzo pana przepra­szam... ale, jeśli wolno spytać, co to za napój?

- To? - Skywalker zerknął na kubek. - Lando nauczył mnie go przyrządzać.

- Lando? - powtórzył Threepio z wyraźną dezaprobatą w głosie. Mimo zaprogramowanej grzeczności robot nigdy nie darzył Calrissiana zbytnią sympatią.

Co zresztą nie było takie dziwne, zważywszy na okolicz­ności, w jakich się poznali.

- Tak. Ale mimo wątpliwego pochodzenia napój jest cał­kiem smaczny - stwierdził Luke. - Nazywa się czekolada na gorąco.

- Ach, tak. - Robot się wyprostował. - W takim razie, skoro wszystko jest w porządku, to chyba już sobie pójdę.

- Jasne. A tak przy okazji: po co tak naprawdę tu przy­szedłeś?

- Przysłała mnie oczywiście księżniczka Leia - odparł Threepio, wyraźnie zdziwiony, że Luke sam się tego nie do­myślił. - Powiedziała, że coś pana trapi.

Skywalker uśmiechnął się i pokiwał głową. Leia miała swoje sposoby, żeby go rozweselić.

- Popisuje się - mruknął pod nosem.

- Przepraszam, ale nie dosłyszałem? Luke machnął ręką.

- Leia popisuje się swoimi nowo nabytymi umiejętno­ściami, to wszystko. Chce udowodnić, że nawet w środku nocy potrafi rozpoznać mój nastrój.

Robot przechylił głowę.

- Ona naprawdę się o pana niepokoi.

- Wiem - odparł Luke. - Tak sobie tylko żartuję.

- Aha. - Threepio zamyślił się na chwile. - Czy mam jej zatem oznajmić, że nic panu nie jest?

- Jasne. - Skywalker skinął głową. - A kiedy już tam będziesz, powiedz jej, żeby lepiej przestała się o mnie martwić i poszła spać. I bez tego jest wystarczająco zmęczona tymi ata­kami mdłości.

- Przekażę jej to wszystko - obiecał android.

- I dodaj jeszcze - rzekł cicho Jedi - że ją kocham.

- Rozumiem. Dobranoc, panie Luke.

- Dobranoc, Threepio.

Skywalker patrzył za odchodzącym robotem, obawiając się nawrotu ponurych myśli. Threepio by go oczywiście nie zrozumiał - tak jak nie potrafił pojąć jego obaw żaden z członków Rady Tymczasowej - ale niepokoiło go, że Leia, będąc w czwartym miesiącu ciąży, spędza większość czasu właśnie tutaj...

Zadrżał - i to bynajmniej nie z zimna. “To miejsce jest pełne ciemnej strony Mocy.” Yoda powiedział to o jaskini na Dagobah - jaskini, w której Luke stoczył pojedynek na mie­cze świetlne z Darthem Vaderem, który w końcu okazał się nim samym. Przez całe tygodnie po tym wydarzeniu prześla­dowało go wspomnienie potęgi ciemnej strony; dopiero dużo później zrozumiał, że Yoda chciał mu w ten sposób pokazać, jak długą drogę musi jeszcze przebyć.

Niemniej jednak często się zastanawiał, dlaczego jaskinia miała takie właściwości. Przyczyną mogło być to, że kiedyś mieszkał tam ktoś - lub coś - pełen ciemnej strony Mocy.

“A tutaj mieszkał kiedyś Imperator...”

Znowu zadrżał. Najbardziej nie dawał mu spokoju fakt, że tak naprawdę nie wyczuwał w pałacu żadnego konkretnego siedliska zła. Rada spytała go o to, kiedy po raz pierwszy pa­dła kwestia przeniesienia jej siedziby do stolicy Imperium. Zacisnął wtedy zęby i odpowiedział, że nie znajduje w pałacu żadnych trwałych śladów pobytu Imperatora.

Ale fakt, iż nie potrafił ich wyczuć, nie musiał wcale ozna­czać, że ich tu nie było.

Potrząsnął głową. “Dosyć!” - nakazał sobie stanowczo.

Zmaganie się z cieniami przeszłości mogło go jedynie wpę­dzić w paranoję. Kłopoty ze snem i nawiedzające go ostatnio koszmary były zapewne jedynie skutkiem stresów, jakich do­świadczał, obserwując zmagania Leii i innych, którzy usiło­wali ująć siły rebelii w karby cywilnego porządku. W końcu Leia nigdy nie zgodziłaby się przybyć w to miejsce, gdyby sama miała jakieś wątpliwości.

“Leia.”

Z trudem udało mu się odprężyć i sięgnąć umysłem na ze­wnątrz. W górnej części pałacu wyczuł obecność siostry i bliźniaków, które w sobie nosiła.

Leia była senna. Nawiązał z nią chwilowy kontakt - jednak na tyle słaby, żeby jej nie rozbudzić. Ponownie zachwyciło go tajemnicze piękno nie narodzonych dzieci w jej łonie. Nosiły w sobie dziedzictwo Skywalkerów. Już sam fakt, iż potrafił od­czuć ich obecność, dowodził, że mają w sobie wiele Mocy.

Luke był prawie pewien, że tak właśnie jest. Cały czas żywił nadzieję, iż któregoś dnia będzie miał szansę spytać o to Bena.

Ale teraz ta szansa zniknęła.

Powstrzymując łzy, przerwał kontakt. Napój już dawno ostygł; dopił czekoladę i jeszcze raz rozejrzał się dokoła. Po­patrzył na miasto, na chmury... a oczyma duszy na gwiazdy, które leżały poza nimi. Na gwiazdy i obracające się wokół nich planety, na których żyli ludzie, miliardy ludzi. Wielu z nich wciąż jeszcze czekało na wolność i prawdę, które obie­cała im Nowa Republika.

Zamknął oczy. Chciał zapomnieć o wspaniałym widoku miasta i wspaniałych planach na przyszłość. Pomyślał ze znu­żeniem, że nikt nie ma magicznej różdżki, żeby w jednej chwi­li zmienić wszystko na lepsze.

Nikt - nawet rycerz Jedi.



Threepio wyszedł z pokoju i Leia Organa Solo z ciężkim westchnieniem opadła na poduszki. “Sukces połowiczny jest lepszy niż żaden” - przemknęło jej przez głowę stare powie­dzenie.

Tak naprawdę nigdy nie podzielała tego przekonania. Dla niej połowiczny sukces zawsze oznaczał zarazem połowiczną porażkę.

Westchnęła ponownie czując, że brat jest przy niej myśla­mi. Spotkanie z Threepiem poprawiło mu nieco nastrój - na co zresztą liczyła - ale gdy robot odszedł, Luke'a znowu za­częło ogarniać przygnębienie.

Może sama powinna do niego pójść i spróbować nakłonić go do rozmowy, żeby wreszcie wyrzucił z siebie to, co dręczy­ło go od kilku tygodni.

Poczuła lekki skurcz żołądka.

- Wszystko dobrze - uspokajała dzieci, głaszcząc się delikatnie po brzuchu. - Naprawdę. Martwię się tylko o wa­szego wujka Luke'a.

Skurcz powoli ustępował. Leia sięgnęła po stojącą na noc­nej szafce szklankę i wypiła jej zawartość, starając się przy tym nie skrzywić. Ciepłe mleko znajdowało się gdzieś pod koniec listy jej ulubionych napojów, ale okazało się najsku­teczniejszym lekarstwem na powtarzające się problemy żołąd­kowe. Lekarze przewidywali, że dolegliwości powinny wkrót­ce ustąpić. Leia miała gorącą nadzieję, że się nie mylą.

Z sąsiedniego pokoju dobiegł ją cichy odgłos kroków. Szybko odstawiła szklankę na miejsce, drugą ręką podciąga­jąc koc pod brodę. Nocna lampka wciąż się świeciła - spróbowała więc użyć Mocy, by ją zgasić.

Światło nawet nie zamigotało. Leia zacisnęła zęby i pono­wiła próbę, ale znowu bez skutku. Wciąż nie potrafiła ukie­runkować Mocy na coś tak małego jak wyłącznik. Wygrzebała się z pościeli i sięgnęła w kierunku lampki.

Po drugiej stronie pokoju otworzyły się drzwi i stanęła w nich wysoka kobieta w szlafroku.

- Wasza wysokość? - odezwała się cicho, odgarniając z czoła lśniące, jasne włosy. - Czy wszystko w porządku?

- Wejdź, Winter - poddała się księżniczka z westchnie­niem. - Czy długo nasłuchiwałaś pod drzwiami?

- Wcale nie nasłuchiwałam - odparła Winter, wślizgu­jąc się do pokoju. Była niemal obrażona, że Leia śmie podej­rzewać ją o coś takiego. - Przez szparę w drzwiach zobaczy - łam światło i pomyślałam, że może Wasza wysokość czegoś potrzebuje.

- Nie, nic mi nie brak - zapewniła ją Leia, zastanawia­jąc się jednocześnie, czy ta kobieta przestanie ją kiedyś zadzi­wiać. Wyrwana ze snu w środku nocy, w starym szlafroku i z potarganymi włosami, Winter wyglądała bardziej dostojnie niż ona w swoich najlepszych chwilach. Leia nie potrafiłaby zliczyć sytuacji z czasów ich dzieciństwa na Alderaanie, kiedy to goście odwiedzający dwór wicekróla bez wahania brali Winter za księżniczkę.

Naturalnie Winter na pewno bez problemu podałaby do­kładną liczbę tych pomyłek. Osoba, która była w stanie po­wtarzać słowo w słowo całe rozmowy, z pewnością umiałaby odtworzyć wszystkie okoliczności, w których uznano ją za księżniczkę krwi.

Leia zastanawiała się często, co zrobiliby pozostali człon­kowie Rady Tymczasowej wiedząc, że jej milcząca towarzy­szka - obecna zarówno w czasie oficjalnych posiedzeń, jak i kuluarowych rozmów - rejestruje każde wypowiedziane przez nich słowo. Księżniczka podejrzewała, że wielu z nich wcale by się to nie spodobało.

- Może przyniosę więcej mleka, Wasza wysokość? - za­proponowała Winter. - Albo herbatniki?

- Nie, dziękuję - Leia potrząsnęła przecząco głową. - To nie żołądek mi w tej chwili dolega. Chodzi o... Zresztą wiesz. Chodzi o Luke' a.

Winter skinęła głową.

- Czy to wciąż ta sama sprawa, która niepokoi go od dziewięciu tygodni?

Księżniczka zmarszczyła brwi.

- To trwa już tak długo? Winter wzruszyła ramionami.

- Wasza wysokość była zajęta - odparła z właściwą so­bie kurtuazją.

- Nawet mi o tym nie wspominaj - rzuciła Leia z sarkazmem. - Już sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, Winter. Naprawdę nie wiem. Luke powiedział Threepiowi, że tęskni za Benem Kenobi, ale jestem pewna, że chodzi o coś więcej.

- Może to ma jakiś związek z ciążą Waszej wysokości? - podsunęła Winter. - Dziewięć tygodni to mniej więcej ten okres.

- Tak, wiem - zgodziła się Leia. - Ale w tym samym czasie Mon Mothma i admirał Ackbar nalegali, by przenieść siedzibę rządu tutaj, na Coruscant. Wtedy również zaczęły na­pływać te raporty z pogranicza o jakimś tajemniczym, genial­nym strategu, który objął dowództwo nad Flotą Imperialną. - Wyciągnęła przed siebie otwarte dłonie. - Którą ewentual­ność wybierasz?

- Sądzę, że Wasza wysokość będzie musiała zaczekać, aż sam zdecyduje się z nią porozmawiać. - Winter zastanawiała się przez moment. - Może kapitan Solo zdoła go z tego wy­ciągnąć, kiedy wróci.

Księżniczka zacisnęła dłonie. W jednej chwili poczuła się bardzo samotna. Ogarnęła ją złość, że Han znowu pojechał z jakąś głupią misją i zostawił ją samą...

Gniew szybko minął, ustępując miejsca poczuciu winy. Tak, Han znowu wyjechał, ale nawet kiedy był na miejscu, rzadko się widywali. W miarę jak coraz więcej czasu pochła­niało jej niezwykle trudne zadanie organizowania nowego rzą­du, zdarzały się dni, że nie miała czasu nawet na jedzenie, nie mówiąc już o tym, żeby zobaczyć się z mężem.

“Ale to jest moja praca - upomniała siebie ostro. - I to praca, którą niestety tylko ja mogę wykonać.” W przeci­wieństwie do wszystkich pozostałych członków najwyższych władz Sojuszu, Leia znała się zarówno na teorii, jak i na bar­dziej praktycznych aspektach polityki. Dorastając na dworze królewskim Alderaanu, uczyła się od swojego przybranego ojca wszystkich tajników rządzenia - i to uczyła się tak dobrze, że już jako nastolatka reprezentowała go w Senacie Im­perium. Bez jej rozległego doświadczenia wszystko mogło się bardzo łatwo zawalić, szczególnie w początkowym, najbar­dziej krytycznym stadium tworzenia Nowej Republiki. Je­szcze parę miesięcy - nie dłużej - i będzie mogła trochę od­począć. Wtedy wszystko Hanowi wynagrodzi.

Zwalczyła poczucie winy, ale nie potrafiła poradzić sobie z samotnością.

- Może masz rację - zwróciła się do Winter. - A teraz, lepiej chodźmy spać. Jutro czeka nas trudny dzień.

Winter uniosła lekko brwi.

- A czy są jakieś inne? - odezwała się z sarkazmem, podobnie jak wcześniej Leia.

- No, no - upomniała ją księżniczka z udawaną powa­gą. - Jesteś o wiele za młoda na taki cynizm. A teraz mówię poważnie: zmykaj do łóżka.

- Na pewno nic Waszej wysokości nie potrzeba?

- Na pewno. Idź już.

- Dobrze. Dobranoc, Wasza wysokość.

Winter zniknęła, zamykając za sobą drzwi. Leia opadła z powrotem na łóżko. Ułożyła w miarę wygodnie poduszki i poprawiła koce.

- Dobranoc, maluchy - pożegnała cichutko dzieci, po­nownie głaszcząc się delikatnie po brzuchu. Han wielokrotnie powtarzał jej, że ktoś, kto rozmawia z własnym brzuchem, musi mieć bzika. Jednak Leia podejrzewała w duchu, że jej mąż uważa, iż absolutnie każdy ma lekkiego bzika.

Bardzo tęskniła za Hanem.

Z westchnieniem wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę. Po pew­nym czasie udało jej się zasnąć.

Na drugim krańcu galaktyki Han Solo, pociągając ze szklaneczki, lustrował wzrokiem kłębiący się wokół niego tłum. “Wygląda tak, jakbyśmy wyszli stąd przed chwilą .”

Mimo wszystko miło było wiedzieć, że w tak gwałtownie zmieniającym się świecie pewne rzeczy pozostają niezmienne. Grająca w rogu orkiestra była wprawdzie inna, a oparcia krze­seł znacznie mniej wygodne, ale poza tym knajpa w Mos Ei­sley wyglądała dokładnie tak samo jak dawniej; tak samo jak tego dnia, kiedy Han po raz pierwszy spotkał Luke'a Skywal­kera i Obi-wana Kenobi.

Miał wrażenie, jak by to się zdarzyło całe wieki temu.

Siedzący obok Chewbacca zamruczał cicho.

- Nie martw się, na pewno przyjdzie - uspokoił go Han.

- Dravis już taki jest. Chyba nigdy nie zdarzyło mu się przy­być gdziekolwiek na czas.

Solo rozejrzał się dokoła. Zauważył, że w knajpie zmieni­ło się coś jeszcze: nie było widać żadnego z przemytników, którzy kiedyś licznie odwiedzali to miejsce. Ten, kto przejął pozostałości organizacji Jabby Hutta, musiał przenieść się gdzieś poza Tatooine. Spoglądając w stronę tylnych drzwi baru, Han postanowił, że spyta o to Dravisa.

Wciąż patrzył w tamtym kierunku, kiedy ktoś stanął za jego plecami.

- Witaj, Solo - zaśmiał się przybysz szyderczo. Han policzył do trzech, po czym powoli się odwrócił.

- A, witaj, Dravis - skinął głową. - Dawno się nie wi­dzieliśmy. Siadaj, proszę.

- Chętnie - odparł przemytnik, szczerząc zęby - jak tylko ty i Chewie położycie ręce na stole.

Han spojrzał na niego z wyrzutem.

- Daj spokój - rzucił, ściskając oburącz szklankę. - Myślisz, że zapraszałbym cię aż tutaj, gdybym chciał cię za­strzelić? Jesteśmy starymi kumplami, zapomniałeś?

- Jasne, że jesteśmy - przytaknął Dravis, siadając przy stole. Obrzucił uważnym spojrzeniem Chewbaccę. - A przynajmniej byliśmy. Ale słyszałem, że teraz jesteś szano­wanym człowiekiem.

Solo wymownie wzruszył ramionami.

- “Szanowany” to takie nieprecyzyjne słowo.

- Ach, tak? - Dravis uniósł brwi. - Bądźmy zatem bar­dziej konkretni - stwierdził ironicznie. - Słyszałem, że przyłączyłeś się do Rebeliantów, którzy zrobili cię generałem, poślubiłeś alderańską księżniczkę i zafundowałeś sobie bli­źniaki, które są już w drodze.

Solo machnął ręką.

- Mówiąc prawdę, już parę miesięcy temu zrezygnowa­łem z funkcji generała.

- Wybacz - prychnął przemytnik. - Ale o co tu cho­dzi? Czy to ma być jakieś ostrzeżenie?

Han zmarszczył brwi.

- Co masz na myśli?

- Nie udawaj niewiniątka, Solo - odparł Dravis, poważnie­jąc - Nowa Republika zajęła miejsce Imperium - wszystko ła­dnie i pięknie, ale wiesz równie dobrze jak ja, że przemytnikom nie robi to żadnej różnicy. A zatem jeśli to ma być oficjalna prośba, by­śmy zaprzestali naszej działalności, to pozwól, że roześmieję ci się prosto w twarz i lepiej się stąd zabieraj. - Podniósł się z miejsca.

- Mylisz się - powstrzymał go Han. - Tak naprawdę, to miałem nadzieję cię wynająć.

Dravis zamarł w bezruchu.

- Co takiego? - spytał ostrożnie.

- To co słyszałeś. Chcemy wynająć przemytników. Powoli Dravis opadł z powrotem na krzesło.

- Czy to ma jakiś związek z waszą walką z Imperium? - za­pytał. - Bo jeśli...

- Nie - zapewnił go Solo. - Krąży mnóstwo plotek na ten temat, ale tak naprawdę chodzi o to, że Nowa Republika ma w tej chwili za mało transportowców, nie wspominając już o doświadczonych pilotach. Jeśli chciałbyś szybko i uczciwie zaro­bić pieniądze, to właśnie masz okazję.

- No, no - Dravis oparł się o krzesło, przyglądając się Hano­wi podejrzliwie. - A w czym tkwi haczyk?

- To czysta sprawa. - Han potrząsnął głową. - Aby przy­wrócić handel galaktyczny, potrzebujemy statków i pilotów, a wy je macie. Tylko o to chodzi.

Przemytnik rozważał to, co usłyszał.

- Ale dlaczego mielibyśmy pracować dla ciebie za jakieś psie pieniądze? Przecież możemy po prostu przemycić towar i zarobić więcej na każdym kursie.

- Moglibyście to zrobić - przyznał Solo - ale tylko wtedy, gdyby wasi klienci musieli płacić na tyle wysokie cła, że opłacało­by im się wynajmować przemytników. A w tym wypadku - uśmiechnął się - tak nie będzie.

Dravis spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Daj spokój, Solo. Chcesz, abym uwierzył, że świeżo upie­czony rząd, któremu na gwałt potrzeba pieniędzy, nie będzie mno­żył ceł i podatków?

- Możesz mi wierzyć lub nie - stwierdził Han chłodno. - Sam się o tym przekonasz. A kiedy już zmienisz zdanie, daj mi znać.

Przemytnik zacisnął usta, nie spuszczając oczu z Hana.

- Wiesz, Solo - rzekł po chwili namysłu - nie przysze­dłbym tu, gdybym ci nie ufał. Byłem też ciekaw, czym się te­raz zajmujesz. I chyba nawet wierze w to, co mówisz, przynaj­mniej na tyle, że sam byłbym gotów spróbować, ale mogę ci od razu powiedzieć, że większość moich ludzi i tak ci nie uwierzy.

- Dlaczego?

- Chodzi o to, że stałeś się szanowanym człowiekiem. Pro­szę, tylko nie rób tej swojej obrażonej miny... Już tak dawno rzuciłeś ten fach, że zapomniałeś, jak to wszystko wygląda. Dla przemytnika liczy się zysk, Solo. Zysk i ekscytująca przygoda.

- Co więc zamierzasz robić? Działać na terenach zajmo­wanych przez Imperium? - odparował Han, starając się przy­pomnieć sobie wszystkie lekcje dyplomacji, które pobierał u Leii.

- To się opłaca - przemytnik wzruszył ramionami.

- Na razie być może tak - przyznał Han. - Ale teryto­rium Imperium od pięciu lat się kurczy i będzie jeszcze mniej­sze. Dorównujemy mu uzbrojeniem, a nasi ludzie są lepiej wyszkoleni i mają w sobie więcej ducha walki.

- Może tak - Dravis uniósł brwi - a może nie. Doszły mnie słuchy, że mają nowego dowódcę: kogoś, kto nieźle daje się wam we znaki - na przykład w układzie Obroa-skai? Sły­szałem, że nie tak dawno zaginęła tam cała elomicka grupa bojowa. Okropna fuszerka: tak głupio stracić tyle statków.

Han zacisnął zęby.

- Pamiętaj tylko, że ktoś, kto sprawia kłopoty nam, da się we znaki także i tobie. - Wycelował palec w Dravisa. - A jeśli sądzisz, że Nowa Republika na gwałt potrzebuje pie­niędzy, to pomyśl, jak bardzo musi ich teraz potrzebować Im­perium.

- Z pewnością sytuacja nie jest jednoznaczna - przy­znał lekceważącym tonem przemytnik, wstając z miejsca. - Miło cię było znowu zobaczyć, Solo, ale muszę już lecieć. Po­zdrów ode mnie swoją księżniczkę.

- Przekaż chociaż swoim ludziom naszą propozycję, zgoda? - westchnął Han.

- O, na pewno. Może nawet kogoś to zainteresuje. Nigdy nic nie wiadomo.

Solo skinął głową. Właściwie nie mógł się spodziewać ni­czego więcej po tym spotkaniu.

- Jeszcze jedno, Dravis. Kto jest tu teraz najważniejszy po śmierci Jabby?

Przemytnik przyjrzał mu się uważnie.

- No... to chyba nie jest tajemnicą - rzucił w końcu. - Zaznaczam, że nie ma na ten temat żadnych oficjalnych usta­leń. Gdybym jednak miał strzelać, to powiedziałbym, że Talon Karrde.

Han zmarszczył brwi. Słyszał oczywiście o Karrdzie, ale z informacji, które obiły mu się o uszy, nie wynikało, że jego grupa znajduje się choćby w pierwszej dziesiątce najwięk­szych, a co dopiero na pierwszym miejscu. Albo Dravis się mylił, albo też Karrde należał do ludzi, którzy wolą pozosta­wać w cieniu.

- Gdzie mogę go znaleźć? Przemytnik uśmiechnął się chytrze.

- Chciałbyś wiedzieć, co? Może kiedyś ci powiem.

- Dravis...

- Muszę lecieć. Do zobaczenia, Chewie.

Odwracając się, zatrzymał się jeszcze na chwilę.

- A tak przy okazji: powiedz swojemu koledze przy tam­tym stoliku, że w życiu nie widziałem człowieka, który mniej by się nadawał na tajniaka. Pomyślałem, że może chciałbyś o tym wiedzieć. - Posłał mu jeszcze jeden szyderczy uśmie­szek i zniknął w tłumie.

Han skrzywił się, spoglądając w ślad za nim. Ale Dravis przynajmniej odważył się odwrócić do niego plecami. Więk­szość przemytników, z którymi rozmawiał, nie ufała mu nawet na tyle. Był to pewien postęp.

Siedzący obok Chewbacca burknął wrogo.

- Cóż, czego się można spodziewać, kiedy w Radzie za­siada admirał Ackbar?

Solo wzruszył ramionami.

- Kalamarianie tępili przemytników jeszcze przed wojną i każdy o tym wie. Nie martw się: w końcu pójdą po rozum do głowy. Dravis może sobie gadać o zyskach i przygodzie, ale kiedy zagwarantuje się jego kumplom bezpieczne warunki działania i obieca, że nie będzie żadnego wyzysku w stylu Jabby oraz że nikt nie będzie do nich strzelał, na pewno ich to zainteresuje. Chodź, zbieramy się stąd.

Wstał z krzesła i skierował się w stronę baru i widocznych za nim drzwi. W połowie drogi zatrzymał się przy jednym ze stolików i spojrzał na siedzącego przy nim samotnego męż­czyznę.

- Mam dla ciebie wiadomość - oznajmił. - Dravis pro­sił, bym ci powtórzył, że w życiu nie widział człowieka, który mniej by się nadawał na tajniaka.

Wedge Antilles uśmiechnął się i wstał z krzesła.

- Myślałem, że o to właśnie chodzi - odparł, przygła­dzając ręką czarne włosy.

- Tak, ale Dravis myślał inaczej. - W duchu Han musiał przyznać przemytnikowi rację. Osobiście uważał, że Wedge nie rzuca się w oczy tylko wtedy, kiedy siedzi w kabinie swego myśliwca, zajęty strzelaniem do pojazdów Imperium. - A tak w ogóle, to gdzie jest Page? - spytał, rozglądając się dokoła.

- Tutaj, proszę pana - rozległ się cichy głos tuż za jego plecami.

Han się odwrócił. Obok nich pojawił się niewysoki, śre­dniej postury, absolutnie niczym nie wyróżniający się mężczy­zna; był typem człowieka, którego się nie zauważa, kimś, kto w każdych okolicznościach potrafi się wtopić w tło.

I o to zresztą chodziło.

- Zauważyłeś coś podejrzanego? - zwrócił się do niego Solo.

Page potrząsnął głową.

- Żadnej ochrony, a jedyna broń to jego blaster. Ten facet rzeczywiście musi panu ufać.

- Tak. To prawdziwy postęp. - Han po raz ostatni rozej­rzał się po knajpie. - Chodźmy stąd. I tak jesteśmy już spóźnieni, a po drodze chciałbym jeszcze zahaczyć o układ Obroa-skai.

- Chodzi o te zaginione statki elomickie? - spytał Wedge.

- Tak - odparł Han ponuro. - Chcę sprawdzić, czy już ustalili, co się z nimi stało. A jeśli dopisze nam szczęście, to może dowiemy się także, kto się za tym kryje.



ROZDZIAŁ

3


Składany stół w jego prywatnym biurze był już nakryty, jedzenie przygotowane, a Talon Karrde właśnie kończył nale­wać wino, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Jak zwykle zdą­żył ze wszystkim na czas.

- Mara? - zawołał.

- Tak - dobiegł zza drzwi młody, kobiecy głos. - Za­prosiłeś mnie na obiad.

- Tak. Wejdź, proszę.

Drzwi się otworzyły i do pokoju z kocią gracją wkroczyła Mara Jade.

- Nie powiedziałeś... - omiotła wzrokiem wspaniale za­stawiony stół - co to za okazja - dokończyła nieco innym tonem. Na Karrdzie spoczęło chłodne i taksujące spojrzenie jej zielonych oczu.

- Nie, to nie to, co myślisz - zapewnił szef przemytni­ków, popychając ją delikatnie w stronę krzesła stojącego po przeciwnej stronie stołu. - To obiad czysto służbowy, nic więcej.

Zza biurka rozległo się rechotliwe mruczenie.

- Tak, Drang: obiad służbowy - powtórzył Karrde, od­wracając się w tamtym kierunku. - A teraz zmykaj stąd.

Vonskr wyjrzał zza rogu biurka. Przednie łapy wbił w dy­wan, a pysk trzymał tuż przy ziemi, jakby na coś polował.

- Powiedziałem: idź sobie - rozkazał Karrde, wskazując znajdujące się za plecami Mary otwarte drzwi. - No, dalej! W kuchni czeka jedzenie. Sturm już tam jest i pewnie zdążył zjeść połowę twojego obiadu.

Drang z ociąganiem wysunął się zza biurka i, mrucząc ci­cho, powlókł się w stronę kuchni.

- Nie odgrywaj skrzywdzonego dziecka - upomniał go przemytnik. Wziął z półmiska kawałek duszonego bruallki. - Masz, to powinno ci poprawić humor.

Rzucił jedzenie w kierunku drzwi. Drang w jednej chwili otrząsnął się z pozornej apatii i błyskawicznym skokiem chwycił kąsek w locie.

- No, a teraz idź na obiad.

Vonskr posłusznie podreptał do kuchni.

- Dobrze - rzekł Karrde, odwracając się z powrotem do Mary. - O czym to rozmawialiśmy?

- Powiedziałeś, że to obiad służbowy - odparła Mara. Jej ton był nadal chłodny. Zajęła miejsce naprzeciwko Karr­de' i przyjrzała się potrawom. - Już dawno nie miałam oka­zji uczestniczyć w tak wykwintnym obiedzie służbowym.

- I o to właśnie chodzi - stwierdził gospodarz, siadając za stołem. Sięgnął po półmisek. - Myślę, że niekiedy dobrze jest sobie przypomnieć, iż przemytnik niekoniecznie musi być barbarzyńcą.

- Aha - skinęła głową, popijając wino. - Jestem pew­na, że większość twoich ludzi jest ci szalenie wdzięczna za to przypomnienie.

Karrde się uśmiechnął. Przeliczył się zakładając, iż cały ten nastrój i sytuacja zbiją ją z tropu. Powinien był wiedzieć, że akurat Mara nie da się na to złapać.

- To naprawdę umila wieczór - dodał. - Szczególnie zaś... - zmierzył ją wzrokiem - jeśli okazją jest czyjś awans.

Na ułamek sekundy na jej twarzy pojawił się wyraz zdzi­wienia.

- Awans? - powtórzyła ostrożnie.

- Tak - odparł, nakładając jej na talerz porcję bruall­ki. - A konkretnie twój awans.

Znów spojrzała na niego podejrzliwie.

- Wiesz przecież, że jestem w tej grupie dopiero sześć miesięcy.

- Dokładnie pięć i pół - poprawił ją Karrde. - Ale czas nigdy nie liczył się w świecie tak bardzo, jak umiejętności i rezultaty... A twoje umiejętności i osiągnięcia są naprawdę imponujące.

Wzruszyła ramionami, a jej ognistorude włosy zamigotały

w blasku światła.

- Miałam po prostu szczęście - stwierdziła.

- Na pewno szczęście też odegrało tu swoją rolę - przy­znał. - Odkryłem jednak, że to, co większość ludzi nazywa szczęściem, to w istocie niewiele więcej niż talent połączony z umiejętnością wykorzystywania do maksimum nadarzają­cych się okazji.

Odwrócił się w stronę półmiska z bruallki i nałożył sobie niewielką porcję.

- Masz zatem talent do pilotowania statków, umiesz wy­dawać i wykonywać rozkazy, potrafisz także przystosować się do nietypowych i nieoczekiwanych sytuacji... - uśmiech­nął się nieznacznie, wskazując ręką stół. - A to dla przemyt­nika bardzo pożyteczne zdolności.

Przerwał, ale Mara milczała. “Najwyraźniej w przeszłości nauczyła się także wyczuwać, kiedy nie należy zadawać py­tań. Kolejna ważna umiejętność.”

- Maro, w gruncie rzeczy chodzi o to, że jesteś zbyt warto­ściowa, byś miała się marnować jako drugorzędny przemytnik, czy nawet jako ktoś odpowiedzialny za jeden kierunek przemy­tu - podsumował Karrde. - Chciałbym cię zacząć przygoto­wywać do objęcia w przyszłości funkcji mojego zastępcy.

Tym razem nie udało jej się ukryć zaskoczenia. Jej zielone oczy rozszerzyły się na moment, a zaraz potem zwęziły.

- Na czym dokładnie miałyby polegać moje nowe obowiązki? - spytała.

- Przede wszystkim dużo podróżowałabyś ze mną - od­parł, popijając wino. - Przyglądałabyś się, jak nawiązuję nowe kontakty, spotykała się z naszymi stałymi klientami, aby mieli okazję cię poznać - coś w tym stylu.

Wciąż nie potrafiła się wyzbyć podejrzliwości - mógł to wyczytać z jej twarzy. Podejrzewała, że ta propozycja może być jedynie przykrywką dla jego bardziej osobistych planów.

- Nie musisz mi dawać odpowiedzi już teraz - powie­dział. - Przemyśl to sobie w spokoju, albo porozmawiaj z innymi, którzy dłużej pracują w organizacji. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Powiedzą ci, że nigdy nie okłamuję swoich ludzi.

Wydęła usta.

- Tak mówią - odparła, ponownie przybierając obojęt­ny ton. - Ale miej na uwadze to, że jeśli dasz mi taką władzę, zrobię z niej użytek. Trzeba wiele zmienić w działaniu organi­zacji...

Przerwał jej dźwięk stojącego na biurku interkomu.

- O co chodzi? - zawołał Karrde do mikrofonu.

- Tu Aves - odezwał się jakiś głos. - Pomyślałem, że może zainteresuje cię informacja, iż mamy towarzystwo: na orbitę wszedł właśnie imperialny niszczyciel gwiezdny.

Szef przemytników wstał, obrzucając Marę krótkim spoj­rzeniem.

- Czy wiecie już coś więcej na jego temat? - spytał, kła­dąc serwetkę obok talerza. Stanął za biurkiem tak, aby widzieć ekran.

- Statki Imperium nie mają ostatnio zwyczaju podawać sygnałów identyfikacyjnych. - Aves potrząsnął głową. - Z tej odległości trudno odczytać napis na burcie, ale Torve podejrzewa, że to “Chimera”.

- Ciekawe - mruknął Karrde pod nosem. - Wielki ad­mirał Thrawn we własnej osobie. Czy przesłali jakąś wiado­mość?

- Nic nie odebraliśmy... Ale zaczekaj chwilę. Wygląda na to... Tak, wystrzelili jakiś statek. Nawet dwa. Przewidywane miejsce lądowania... - Aves zmarszczył brwi, patrząc na coś poza zasięgiem kamery. - Przewidywane miejsce lądowania wypada gdzieś tu, w lesie.

Kątem oka Karrde dostrzegł, że Mara znieruchomiała.

- A nie w jakimś mieście na obrzeżach? - spytał.

- Nie, z całą pewnością w lesie. I to nie dalej niż pięć­dziesiąt kilometrów stąd.

Szef przemytników położył palec na ustach, zastanawiając się nad celem tej wizyty.

- Nadal tylko dwa statki?

- Na razie tak - Aves zaczynał się denerwować. - Czy mam ogłosić alarm?

- Wprost przeciwnie. Sprawdzimy, czy nie potrzebują pomocy. Przełącz mnie na kanał powitalny.

Aves ze zdziwienia otworzył usta.

- W porządku - oznajmił. Odetchnął głęboko i wystukał coś na urządzeniu niewidocznym na ekranie. - Je­steś na kanale powitalnym.

- Dziękuję. Tu Talon Karrde do imperialnego niszczycie­la gwiezdnego “Chimera”. Czy mogę wam w czymś pomóc?

- Brak odpowiedzi - mruknął Aves. - A może oni nie życzyli sobie, żeby ktokolwiek ich zauważył.

- Jeśli chcieliby działać nie zauważeni, to nie użyliby ni­szczyciela gwiezdnego - stwierdził szef przemytników. - Nie, raczej przetrząsają teraz archiwa statku w poszukiwaniu mojego nazwiska. A swoją drogą chciałbym któregoś dnia zo­baczyć, co mają na mój temat. Jeśli w ogóle coś mają. - Od­chrząknął. - Uwaga, niszczyciel gwiezdny “Chimera”, tu...

Nagle w miejsce Avesa na ekranie pojawiła się twarz męż­czyzny w średnim wieku. Nieznajomy nosił insygnia kapitana.

- Tu kapitan Pellaeon z “Chimery” - powiedział szorst­ko. - Czego chcesz?

- Tylko okazać naszą przyjaźń - odparł Karrde spokoj­nie. - Zauważyliśmy wasze dwa statki i byliśmy ciekawi, czy pan albo wielki admirał Thrawn nie potrzebujecie przypad­kiem pomocy.

Oczy Pellaeona zwęziły się nieznacznie.

- Kto?

- Ach - przemytnik pokiwał głową, uśmiechając się le­ciutko. - Oczywiście. Nigdy nie słyszałem o wielkim admi­rale Thrawnie, a już z pewnością nie w związku z “Chimerą”, ani tymi intrygującymi rajdami na centra informacyjne w kilku układach w rejonie Paonid i Obroa-skai.

Oczy kapitana zwęziły się jeszcze bardziej.

- Jest pan bardzo dobrze poinformowany, panie Karrde - powiedział, a w jego słowach czaiła się groźba. - Zastana­wiam się, jak taki podrzędny przemytnik wszedł w posiadanie takich informacji.

Karrde wzruszył ramionami.

- Moi ludzie słyszą różne plotki i opowieści, a ja je zbie­ram i układam w jedną całość. Wyobrażam sobie, że wasz wy­wiad działa na podobnej zasadzie. A nawiasem mówiąc: jeśli wasze statki zamierzają wylądować w lesie, to musicie ostrzec ich załogi. Mieszka tu kilka niebezpiecznych gatunków dzi­kich zwierząt, a wysoka zawartość metalu w roślinach spra­wia, że wskazania czujników nie są zbyt precyzyjne.

- Dziękuję za radę - odparł Pellaeon lodowato. - Ale nasi ludzie nie zabawią tam długo.

- Ach tak. - Karrde skinął głową, rozważając w myślach różne możliwości. Na szczęście nie było ich aż tak wiele. - Małe polowanie, co?

Kapitan uśmiechnął się pobłażliwie.

- Informacje na temat działań sił imperialnych są bardzo drogie. Człowiek pańskiego pokroju powinien o tym wiedzieć.

- Istotnie - przyznał przemytnik, przyglądając się Pella­eonowi badawczo. - Ale niekiedy udaje się uzyskać je po okazyjnych cenach. Szukacie isalamirów, prawda?

Uśmiech zamarł na ustach kapitana.

- Tu nie ma mowy o żadnych okazjach, Karrde - powiedział bardzo cicho. - A “drogie” może czasem oznaczać “kosztowne”.

- To prawda - przytaknął szef przemytników. - Chyba że się je wymieni na coś równie cennego... Zakładam, iż zna­cie wyjątkowe właściwości isalamirów - w przeciwnym ra­zie by was tu nie było. Czy mam rozumieć, że posiedliście również trudną sztukę bezpiecznego zdejmowania ich z gałęzi drzew?

Pellaeon przyglądał mu się z wyraźną podejrzliwością.

- Miałem wrażenie, że isalamiry mają nie więcej niż pięćdziesiąt centymetrów długości i nie są drapieżne.

- Nie mówiłem o pańskim bezpieczeństwie, kapitanie - oznajmił Karrde. - Miałem na myśli bezpieczeństwo tych zwierząt. Nie można tak po prostu ściągnąć ich z gałęzi, jeśli nie chce się ich przy tym zabić. Isalamir jest zwierzęciem osiadłym - jego szpony wydłużają się tak bardzo, że praktycznie wrastają w korę gałęzi, którą zamieszkuje.

- A pan, jak rozumiem, wie, jak należy to zrobić?

- Tak. Niektórzy z moich ludzi znają się na tym - po­twierdził szef przemytników. - Jeśli pan chce, mogę kogoś posłać na spotkanie pańskich statków. Sprawa nie jest zbyt skomplikowana, ale trzeba zobaczyć, jak to się robi.

- Oczywiście - stwierdził Pellaeon z sarkazmem. - A ile kosztuje taka prezentacja?

- Nic, kapitanie. Jak już wcześniej mówiłem, chcemy po prostu okazać naszą przyjaźń.

Pellaeon pochylił głowę.

- Zapamiętamy sobie pańskie zasługi. - Przez chwilę wpatrywał się w Karrde'a. W jego słowach kryło się ostrzeże­nie, że jeśli przemytnik planuje jakiś podstęp, to również to zostanie zapamiętane. - Poinformuję moje statki o wizycie pańskiego eksperta.

- Będzie na nie czekał. Do zobaczenia, kapitanie. Pellaeon dotknął czegoś poza zasięgiem kamery i na mo­nitorze ponownie ukazała się twarz Avesa.

- Wszystko zrozumiałeś? - spytał Karrde.

Aves skinął głową.

- Dankin i Chin już rozgrzewają silniki pojazdów.

- To dobrze. Niech nie porozumiewają się przez radio i zgłoszą się do mnie natychmiast po powrocie.

- Zrozumiałem - obraz na ekranie zniknął.

Karrde wyszedł zza biurka. Zerknął na Marę i usiadł z po­wrotem przy stole.

- Przepraszam za tę przerwę - zaczął dyplomatycznie. Dolał sobie wina, obserwując dziewczynę kątem oka.

Powoli zielone oczy Mary wróciły do rzeczywistości; kie­dy na niego spojrzała, jej napięta twarz rozluźniła się nieco.

- Naprawdę nic za to od nich nie weźmiesz? - spytała, sięgając drżącą ręką po kieliszek z winem. - Gdybyś ty cze­goś potrzebował, oni z pewnością kazaliby ci za wszystko za­płacić. Tylko na tym im teraz zależy - na pieniądzach.

Wzruszył ramionami.

- Nasi ludzie będą ich obserwować od momentu lądowa­nia aż do odlotu. Myślę, że to dostateczna zapłata.

Przyjrzała mu się badawczo.

- Nie wierzysz, że przybyli tu jedynie po isalamiry, praw­da?

- Nie - Karrde przełknął kęs bruallki. - Chyba że po­trafią wykorzystać te zwierzęta w jakiś specjalny, nieznany nam sposób. Nie przyjeżdżaliby aż tutaj po isalamiry tylko po to, żeby ich użyć przeciwko jednemu Jedi.

Spojrzenie Mary znowu powędrowało gdzieś w dal.

- Może nie chodzi im o Skywalkera - powiedziała ci­cho. - Może znaleźli jakichś innych Jedi.

- Mało prawdopodobne - stwierdził Karrde, przygląda­jąc się jej badawczo. To, w jaki sposób wymówiła nazwisko Luke'a... - Podobno Imperator zgładził ich wszystkich w pierwszych dniach po zaprowadzeniu nowych porządków. Chyba że... - przyszła mu do głowy pewna myśl - odnaleźli Dartha Vadera.

- Vader zginął na Gwieździe Śmierci - powiedziała Mara. - Razem z Imperatorem.

- Tak przynajmniej się mówi...

- Vader zginął - przerwała dziewczyna ostro.

- Oczywiście. - Karrde skinął głową. Po pięciu miesią­cach obserwacji potrafił wskazać parę tematów, które zawsze wzbudzały u Mary silne emocje; należał do nich Imperator, a także Imperium przed bitwą pod Endor.

Dokładnie na drugim krańcu jej uczuciowego spektrum znajdował się Luke Skywalker.

- Jeśli jednak - ciągnął ostrożnie - wielki admirał Thrawn uważa, że warto mieć na statku isalamiry, to może powinniśmy pójść w jego ślady?

Mara utkwiła w nim wzrok.

- Po co? - spytała ostro.

- Chodzi o zwykłą ostrożność - odparł przemytnik. - Nie rozumiem, dlaczego tak cię to obchodzi?

Obserwował, jak przez chwilę toczyła wewnętrzną walkę.

- To strata czasu - odezwała się wreszcie. - Thrawn walczy z cieniami. A tak w ogóle, to jak można na statku utrzymać isalamiry przy życiu, nie przeszczepiając wraz z nimi całych drzew?

- Jestem pewien, że Thrawn wymyśli jakiś sposób za­pewnił ją Karrde. - A Dankin i Chin pomogą mu rozwiązać szczegółowe problemy.

Wzrok Mary był dziwnie nieobecny.

- Tak - wyszeptała, jakby przyznając się do porażki. - Na pewno mu w tym pomogą.

- A tymczasem - stwierdził przemytnik udając, że ni­czego nie zauważył - mamy jeszcze parę spraw do omówie­nia. O ile dobrze pamiętam, miałaś zamiar opowiedzieć mi o zmianach, które wprowadziłabyś w organizacji.

- Tak. - Mara westchnęła głęboko i przymknęła oczy... Kiedy je otworzyła, była znów chłodna i opanowana jak zwy­kle. - Tak. A zatem...

Najpierw ostrożnie, a potem z coraz większą pewnością zaczęła szczegółowo omawiać wszystkie słabe strony jego grupy. Karrde słuchał, jedząc bruallki. Po raz kolejny nie mógł się nadziwić ukrytym talentom tej kobiety. Obiecał sobie w duchu, że pewnego dnia znajdzie jakiś sposób, by poznać szczegóły z jej przeszłości, które tak starannie próbowała ukryć, i dowie się, skąd pochodzi i kim naprawdę jest Mara Jade.

A także tego, co uczynił Luke Skywalker, że tak gorąco go nienawidzi.



ROZDZIAŁ

4


Pokonanie trzystu pięćdziesięciu lat świetlnych dzielących Myrkr od Waylandu przy prędkości podróżnej zero cztery za­jęło “Chimerze” niemal pięć dni. Nie miało to jednak znacze­nia, gdyż technicy potrzebowali niemal tyle samo czasu, by zaprojektować przenośną konstrukcję, na której można by bezpiecznie umieścić isalamiry.

- Wciąż nie jestem przekonany, że to naprawdę koniecz­ne - narzekał Pellaeon, przyglądając się z niesmakiem gru­bej, zakrzywionej rurze i wczepionemu w nią, pokrytemu fu­trem i łuskami stworzeniu, które przypominało trochę sala­mandrę. Rura i przymocowany do niej stelaż robiły wrażenie bardzo ciężkich, a samo zwierzę nie pachniało zbyt przyje­mnie. - Jeśli ten strażnik, którego spodziewa się pan tu za­stać, został ustanowiony przez Imperatora, to nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy mieć z nim jakieś problemy.

- Niech pan to potraktuje jako zwykły środek ostrożno­ści, kapitanie - odparł Thrawn, zajmując miejsce w fotelu drugiego pilota i zapinając pasy. - Nie jest wykluczone, że będziemy mieli trudności ze zdobyciem jego zaufania, a na­wet z przekonaniem go, że w ogóle jeszcze służymy Impe­rium. - Rzucił okiem na tablicę rozdzielczą i skinął na pilota statku. - Ruszaj.

Dało się słyszeć głuche szczęknięcie i trochę nimi zatrzęsło, kiedy pojazd odrywał się od “Chimery”, kierując się w stronę planety.

- Z pewnością łatwiej byłoby nam go przekonać przy po­mocy oddziału szturmowców - mruknął Pellaeon, obserwu­jąc zdubłowaną tablicę kontrolną, która znajdowała się obok jego fotela.

- To mogłoby go rozdrażnić - zauważył Thrawn. - Nie można lekceważyć dumy Ciemnego Jedi, kapitanie. A poza tym... - obejrzał się za siebie. - Mamy ze sobą Rukha. Każ­dy, kto był blisko Imperatora, musi wiedzieć o roli, którą u jego boku odegrali Noghri.

Pellaeon zerknął na siedzącą nie opodal groźną istotę.

- Przyjmuje pan za pewnik, że strażnikiem okaże się Ciemny Jedi?

- A kogóż innego mógł wybrać Imperator do ochrony swojego prywatnego skarbca? - zapytał admirał. - Legion szturmowców wyposażonych w najnowocześniejszą broń i sprzęt, który bez problemu można by wykryć już z orbity?

Kapitan się skrzywił. Tego przynajmniej nie musieliby się obawiać, ale skanery “Chimery” nie wykryły na całym Way­landzie niczego bardziej zaawansowanego niż łuki i strzały. Było to jednak mało pocieszające.

- Zastanawiam się, czy Imperator nie wezwał go z Waylandu do pomocy w walce z Rebeliantami.

Thrawn wzruszył ramionami.

- Wkrótce się o tym przekonamy.

Statek wleciał w gęste warstwy atmosfery; nasiliło się wy­cie stawiającego opór powietrza. Na monitorze Pellaeona za­częły się pojawiać szczegóły powierzchni planety. Większą część terenu pod nimi pokrywał las, z porozrzucanymi gdzie­niegdzie dużymi trawiastymi polanami. Przed sobą widzieli, wyłaniający się niekiedy spoza chmur pojedynczy szczyt.

- Czy to góra Tantiss? - spytał Pellaeon.

- Tak, panie kapitanie - potwierdził pilot. - Wkrótce, powinniśmy ujrzeć miasto.

- To dobrze - Pellaeon sięgnął ukradkiem do prawego uda i poprawił blaster. Jeżeli Thrawn chce, może sobie polegać na isalamirach i własnej logice, ale kapitan żałował, że nie wzięli ze sobą więcej żołnierzy.

Miasto, które przycupnęło u podnóża góry Tantiss po jej po­łudniowo - zachodniej stronie, okazało się większe niż im się wydawało, kiedy patrzyli na nie z orbity. Wiele z jego niskich, szerokich budynków kryło się wśród drzew. Thrawn polecił pi­lotowi dwukrotnie okrążyć teren, a potem wylądować na głów­nym placu miasta, przed potężnym, majestatycznym gmachem.

- Ciekawe - rzucił admirał, wyglądając przez ilumina­tor. Założył sobie na plecy konstrukcję z isalamirem. - Moż­na tu wyróżnić co najmniej trzy style architektoniczne: ludzki i dwa należące do jakichś obcych ras. Rzadko się spotyka taką różnorodność na jednej planecie, a co dopiero w tym samym mieście. Nawiasem mówiąc, ten budynek przypominający pa­łac łączy w sobie elementy wszystkich trzech stylów.

- Tak - przyznał Pellaeon z roztargnieniem, wyjrzaw­szy przez iluminator. W tej chwili budynki interesowały go daleko mniej niż ludzie, którzy - jak wskazywały czujniki wykrywające istoty żywe - kryli się w nich i poza nimi. - Nie wie pan przypadkiem, jak te nieznane rasy są nastawione wobec obcych?

- Zapewne wrogo - odparł Thrawn, kierując się ku wyj­ściu, gdzie czekał już na niego Rukh. - Większość ras jest wrogo nastawiona do obcych. Idziemy.

Rampa wyjściowa opadła z sykiem i Pellaeon, zacisnąw­szy zęby, podążył za admirałem.

Jako pierwszy na powierzchni planety stanął Rukh. Ode­szli parę kroków od statku. Nikt do nich nie strzelał. Nikt nie krzyknął, ani nie zawołał; w ogóle nie dostrzegli żadnych oznak życia.

- Boją się, co? - mruknął Pellaeon pod nosem. Trzyma­jąc rękę na blasterze, uważnie rozglądał się dokoła.

- To zrozumiałe - stwierdził Thrawn, sięgając po przy­mocowany do pasa megafon. - Może uda się nam ich prze­konać, aby byli bardziej gościnni.

Uniósł megafon do ust.

- Szukam strażnika góry Tantiss - jego głos zadudnił na pustym placu, a ostatnia sylaba odbiła się gromkim echem od okolicznych budynków. - Kto mnie do niego zaprowadzi?

Powoli umilkło echo ostatnich słów. Thrawn opuścił me­gafon i czekał; mijały sekundy, lecz wciąż nie było żadnej od­powiedzi.

- Może oni nie rozumieją języka basic? - podsunął ka­pitan bez przekonania.

- Nie, z całą pewnością rozumieją - odparł chłodno admirał. - Przynajmniej ludzie. Może potrzebują jakiejś zachę­ty. - Ponownie uniósł megafon. - Szukam strażnika góry Tantiss - powtórzył. - Jeśli nikt mnie do niego nie zaprowa­dzi, ucierpi całe miasto.

Ledwie wypowiedział te słowa, gdy z prawej strony ktoś bez żadnego ostrzeżenia wypuścił w ich kierunku strzałę. Mija­jąc o milimetry rurę z isalamirem, trafiła ona Thrawna w bok, ale nie uczyniła mu żadnej szkody: odbiła się od ukrytego pod białym mundurem pancerza.

- Zaczekaj! - Admirał powstrzymał Rukha, który przy­skoczył do niego z gotowym do strzału blasterem. - Namie­rzyłeś go?

- Tak - odparł Noghri przez zaciśnięte zęby. Wskazał bronią jednopiętrowy budynek w jednej czwartej odległości dzielącej ich od pałacu.

- Świetnie. - Thrawn jeszcze raz uniósł megafon. - Je­den z was właśnie do nas strzelił. Zaraz zobaczycie, jakie są tego konsekwencje. - Opuścił megafon i skinął na Rukha. - Teraz!

Zgrzytając długimi, ostrymi zębami, Noghri przystąpił do dzieła. Szybko, skrupulatnie i metodycznie zaczął burzyć bu­dynek.

Najpierw zajął się drzwiami i oknami, posyłając w ich kie­runku kilkanaście serii, by zniechęcić napastników do dalszych ataków. Następnie zabrał się do ścian parteru. Po dwudziestym strzale budynek zaczął wyraźnie chwiać się w posadach. Rukh posłał jeszcze kilka serii w ściany pierwszego piętra, a potem ponownie w parter...

Dom zawalił się z potężnym hukiem.

Thrawn odczekał, aż umilknie łoskot walących się kamie­ni, po czym ponownie uniósł megafon.

- Takie są skutki stawiania oporu - zawołał. - Pytam jeszcze raz: kto zaprowadzi mnie do strażnika góry Tantiss?

- Ja to zrobię - odezwał się ktoś z lewej strony. Pellaeon się odwrócił. Przed pałacem stał wysoki, szczupły mężczyzna. Miał potargane, siwe włosy i sięgającą niemal do piersi brodę. Był ubrany w starą, brązową szatę i sznurowane do kolan sandały. Pod jego siwą brodą migotał ledwo widoczny medalion. Ciemna, pokryta zmarszczkami twarz starca przybra­ła dostojny, graniczący niemal z arogancją wyraz. Przyglądał im się z ciekawością zabarwioną pogardą.

- Jesteście obcy - powiedział tonem, który wyrażał te same uczucia. - Obcy. - Zerknął w stronę górującego nad nimi pojazdu. - Z innego świata.

- Tak - potwierdził Thrawn. - A ty kim jesteś? Starzec obrzucił spojrzeniem dzieło Rukha - dymiące ru­mowisko.

- Zniszczyliście jeden z moich domów - rzekł. - Nie musieliście tego robić.

- Zaatakowano nas - odparł chłodno admirał. - Czy byłeś właścicielem tego budynku?

Z powodu dzielącej go od starca odległości Pellaeon nie był tego do końca pewien, ale wydało mu się, że w oczach mężczyzny błysnął gniew.

- Ja tu rządzę - powiedział stary z ukrytą groźbą w głosie. - I wszystko w tym mieście należy do mnie.

Przez chwilę obydwaj z Thrawnem wpatrywali się w siebie w milczeniu. Admirał pierwszy przerwał ciszę.

- Jestem wielki admirał Thrawn, lord Imperium, wierny poddany Imperatora. Szukam strażnika góry Tantiss.

Starzec nieznacznie skłonił głowę.

- Zaprowadzę was do niego. Odwrócił się i ruszył w stronę pałacu.

- Trzymajmy się razem - szepnął Thrawn, podążając za przewodnikiem. - To może być pułapka.

Przecięli plac i przeszli pod wyciosanym z kamienia łu­kiem, który okalał podwójne wrota pałacu. Nikt więcej już do nich nie strzelał.

- Sądziłem, że strażnik będzie mieszkał w środku góry - stwierdził Thrawn. Przewodnik pchnął bramę, która łatwo ustą­piła. Pellaeon pomyślał, że starzec musi być silniejszy, niż na to wskazuje jego wygląd.

- Dawniej tam mieszkał - rzucił mężczyzna przez ra­mię - Kiedy objąłem rządy, ludzie z Waylandu wybudowali dla niego ten pałac. - Ruszył przez pięknie zdobiony hol w kierunku kolejnych podwójnych drzwi, ale zatrzymał się w połowie drogi. - Zostawcie nas samych - zawołał.

Przez ułamek sekundy Pellaeon myślał, że starzec mówi do niego i Rukha. Już otwierał usta, aby zaprotestować, gdy dwóch kościstych mężczyzn wyłoniło się z ukrytych w ścianach nisz dla straży. W milczeniu obrzucili przybyszów groźnymi spojrzeniami, zarzucili na ramiona kusze i ruszyli w stronę wyjścia. Przewodnik zaczekał, aż znikną za bramą, po czym zbliżył się do podwójnych drzwi.

- Chodźcie - zawołał z dziwnym błyskiem w oczach. - Strażnik Imperatora czeka na was.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie i ich oczom ukazała się ogromna, oświetlona blaskiem setek świec sala. Pellaeon zerk­nął na stojącego przy drzwiach starca i nagle obleciał go strach. Wziął głęboki oddech i podążając za Thrawnem i Noghrim wszedł do środka.

Znaleźli się w krypcie.

Przeznaczenie pomieszczenia nie budziło wątpliwości. Oprócz migocących świec w sali znajdował się jedynie pro­stopadłościenny blok ciemnego kamienia.

- Rozumiem - powiedział cicho admirał. - A więc on nie żyje.

- Nie żyje - potwierdził stojący za nimi przewodnik. - Czy widzi pan te wszystkie świece, admirale Thrawn?

- Tak - Thrawn skinął głową. - Ludzie musieli go bar­dzo szanować.

- Szanować? - prychnął mężczyzna. - Raczej nie. Te świece oznaczają groby przybyszów z innych światów, którzy zawitali tu po jego śmierci.

Pellaeon odwrócił się w stronę starca, odruchowo chwyta­jąc za blaster. Thrawn odczekał chwilę, po czym także się obejrzał.

- Jak umarli? - spytał.

Starzec uśmiechnął się nieznacznie.

- Oczywiście ja ich zabiłem. Tak jak zabiłem strażnika. - Wyciągnął ręce w ich stronę. - Tak samo jak teraz zabije was.

Nagle z jego palców strzeliły niebieskie błyskawice...

I zniknęły bez śladu o metr od przybyszów.

To wszystko wydarzyło się tak szybko, że Pellaeon nie zdążył nawet drgnąć, a tym bardziej strzelić z blastera. Teraz z opóźnieniem uniósł broń. Owionęło go rozgrzane błyskawi­cami powietrze.

- Zaczekaj - przerwał cisze spokojny głos Thrawna. - Jak widzisz, strażniku, nie jesteśmy zwykłymi przybyszami z innego świata.

- Strażnik nie żyje! - zawołał starzec, a ostatnie słowo niemal zginęło w trzasku kolejnych piorunów. I znów błyska­wice znikneły, nawet się do nich nie zbliżywszy.

- Tak, dawny strażnik nie żyje! - przyznał admirał, przekrzykując grzmot piorunów. - Ale teraz ty jesteś strażni­kiem! Ty strzeżesz góry Imperatora!

- Nie służę żadnemu Imperatorowi! - krzyknął mężczy­zna, po raz trzeci bezskutecznie ciskając w nich gromy. - Moja moc służy tylko mnie.

Atak ustał tak nagle, jak się zaczął. Starzec wpatrywał się w Thrawna ze zdziwieniem i złością, wciąż trzymając przed sobą wyciągnięte ręce.

- Nie jesteście Jedi. Jak więc to robicie?

- Przyłącz się do nas, to zobaczysz - zaproponował Thrawn. Mężczyzna się wyprostował.

- Jestem mistrzem Jedi - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Do nikogo nie muszę się przyłączać.

- Rozumiem - admirał pokiwał głową. - W takim ra­zie pozwól, że my się do ciebie przyłączymy. - Świdrował starca wzrokiem. - I pozwól, że pokażemy ci, jak zdobyć władzę większą niż możesz to sobie wyobrazić - władzę, której może pragnąć nawet mistrz Jedi.

Przez dłuższą chwilę starzec wpatrywał się w Thrawna, a jego twarz wyrażała zmienne uczucia.

- A więc dobrze - rzekł w końcu. - Chodź. Porozmawiamy.

- Dziękuję - powiedział admirał, pochylając lekko gło­wę. - A czy mogę spytać, z kim mamy zaszczyt rozmawiać?

- Oczywiście. - Twarz starca znów przybrała dostojny wygląd, a kiedy się przedstawił, jego głos odbił się głośnym echem w całej krypcie. - Jestem mistrz Jedi, Joruus C'baoth.

Pellaeon westchnął, a po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.

- Joruus C'baoth? - wyszeptał. - Ale...

Urwał w pół słowa. Mistrz Jedi spojrzał na niego tak, jak Pellaeon spojrzałby na młodszego oficera, który odezwał się nie pytany.

- Chodź - powtórzył starzec, odwracając się ponownie do Thrawna. - Porozmawiamy.

Wyszedł z krypty, a potem z powrotem na dwór. Podczas ich nieobecności na placu zgromadziły się grupki ludzi, którzy szeptali nerwowo, trzymając się jednak z dala zarówno od krypty, jak i od statku.

Z jednym wyjątkiem. Tuż przed nimi, w odległości kilku metrów, stał jeden ze strażników, którym C'baoth kazał opu­ścić kryptę. Na jego twarzy malował się z trudem hamowany gniew; w rękach trzymał gotową do strzału kuszę.

- Zniszczyliście jego dom - wyjaśnił C'baoth niemal obojętnym tonem. - Niewątpliwie chciałby się zemścić.

Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy strażnik wy­puścił strzałę. Pellaeon schylił się odruchowo, unosząc bla­ster...

Strzała zatrzymała się w powietrzu w odległości trzech metrów od przybyszy.

Kapitan gapił się w wiszący nad ziemią kawałek drewna okutego metalem; z trudem docierał do niego sens tego, co za­szło.

- To są nasi goście - powiedział C'baoth do strażnika. Mówił podniesionym głosem, tak, aby usłyszeli go wszyscy obecni na placu. - I tak mają być traktowani.

Strzała pękła z trzaskiem, a kawałki drewna upadły na zie­mię. Strażnik z ociąganiem opuścił kuszę. W jego oczach płonęła bezsilna złość. Thrawn poczekał chwile, po czym skinął na Rukha. Noghri uniósł blaster i strzelił...

W niewyobrażalnie krótkim ułamku sekundy od ziemi ode­rwał się płaski kamień, by znaleźć się dokładnie na linii strzału. Trafiony, rozprysnął się efektownie na tysiące kawałków.

Admirał odwrócił się gwałtownie do starca. Na jego twa­rzy malowało się zdumienie i złość.

- C'baoth...!

- To są moi ludzie, admirale Thrawn - uciął mistrz Jedi zdecydowanie. - Należą do mnie, a nie do ciebie. Jeśli ko­muś z nich należy się kara, to ja ją wymierzę.

Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni znów mierzyli się wzrokiem. Z wyraźnym wysiłkiem Thrawn odzyskał panowa­nie nad sobą.

- Oczywiście, mistrzu C'baoth - powiedział. - Proszę mi wybaczyć.

Starzec skinął głową.

- Tak lepiej. Znacznie lepiej. - Spojrzał na stojącego za Thrawnem strażnika i odprawił go skinieniem głowy. - Chodź - zwrócił się do admirała. - Porozmawiamy.

- Powiesz mi teraz - odezwał się C'baoth, wskazując im miejsca na miękkich siedziskach - jak odparliście mój atak.

- Pozwól, że najpierw przedstawię ci naszą propozycję - odparł Thrawn. Rozejrzał się ciekawie po pokoju, po czym ostrożnie zajął swoje miejsce. Pellaeon pomyślał, że wielki admirał podziwia zapewne rozstawione tu i ówdzie dzieła sztuki. - Sądzę, iż to cię...

- Powiesz mi teraz, jak odparliście mój atak - powtórzył twardo Jedi.

Thrawn wydął wargi w ledwie dostrzegalnym grymasie.

- W zasadzie to całkiem proste. - Spojrzał na isalamira, który owinął mu się wokół ramion. Wyciągnął dłoń i pogłaskał go delikatnie po długiej szyi. - Te stworzenia, które mamy na plecach, to isalamiry. Normalnie żyją na drze­wach, na odległej, nic nie znaczącej planecie, ale mają pewną ciekawą i raczej unikalną właściwość: odpychają Moc.

C'baoth zmarszczył brwi.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Odsuwają ją od siebie - wyjaśnił Thrawn. - Formują bąbelki tak jak powietrze, przepychające się przez wodę. Poje­dyncze isalamiry mogą tworzyć pęcherze sięgające niekiedy dziesięciu metrów średnicy, a w grupie, kiedy stworzenia wspierają się nawzajem, pęcherze mogą osiągać daleko więk­sze rozmiary.

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - stwierdził

C'baoth, wpatrując się w isalamira z niemal dziecinną cieka­wością. - Jak mogła się zrodzić taka istota?

- Naprawdę nie wiem - wyznał admirał. - Podejrze­wam, że ta właściwość pomaga im w walce o przetrwanie, choć nie mam pojęcia, w jaki sposób. - Uniósł brwi. - To zresztą bez znaczenia. W tej chwili liczy się dla mnie tylko to, że mają tę umiejętność.

Twarz C'baotha pociemniała.

- Bo chcesz mnie pokonać?

Thrawn wzruszył ramionami.

- Spodziewaliśmy się zastać tutaj strażnika Imperatora. Chciałem mieć pewność, że pozwoli nam się przedstawić i wyjaśnić, na czym polega nasza misja. - Ponownie pogła­dził isalamira po szyi. - Ale ochrona przed strażnikiem to za­ledwie nieistotny szczegół; planuję coś znacznie bardziej inte­resującego dla naszych małych ulubieńców.

- Mianowicie? Admirał się uśmiechnął.

- Wszystko w swoim czasie, mistrzu C'baoth. Najpierw chciałbym obejrzeć skarbiec Imperatora.

- A więc chodzi wam o tę górę - skrzywił się C'baoth.

- Naturalnie góra Tantiss jest dla mnie bardzo ważna - przyznał Thrawn. - A raczej to, co spodziewam się w niej znaleźć.

- To znaczy?

Admirał zmierzył go wzrokiem.

- Tuż przed bitwą pod Endor krążyły słuchy, że naukow­cy w służbie Imperatora zdołali wreszcie skonstruować na­prawdę skuteczny generator pola maskującego. Chcę go mieć. A także - dorzucił od niechcenia - pewne niewielkie, nie­mal banalne urządzenie.

- I sądzisz, że znajdziecie taki generator we wnętrzu góry?

- Spodziewam się znaleźć działający prototyp albo przy­najmniej kompletne plany - odparł Thrawn. - Imperator za­łożył ten magazyn także i po to, by ciekawe i potencjalnie bar­dzo użyteczne wynalazki nie poszły w zapomnienie.

- A także po to, by gromadzić niezliczone pamiątki swoich olśniewających podbojów - stwierdził drwiąco C'baoth. - Są tam całe sale sławiących go eksponatów.

Pellaeon się wyprostował.

- Byłeś w środku góry? - spytał. Podświadomie oczeki­wał, że skarbiec będzie zamknięty na cztery spusty.

Mistrz Jedi posłał mu lekceważące spojrzenie.

- Oczywiście, że tam byłem. Przecież zabiłem Strażnika, zapomniałeś? - Spojrzał na Thrawna. - A zatem chcesz mieć te zabaweczki Imperatora. Wiesz już także, że możesz po prostu wejść do środka góry, nie oglądając się na moje pozwo­lenie. Dlaczego więc jeszcze tu siedzisz?

- Ponieważ chodzi mi nie tylko o górę - odparł admirał. - Potrzebuję współpracy mistrza Jedi, takiego jak ty.

C'baoth rozsiadł się wygodniej na poduszkach, a na jego wargach pojawił się drwiący uśmieszek.

- No, wreszcie doszliśmy do sedna sprawy. Teraz, jak ro­zumiem, zaproponujesz mi władzę, jakiej mógłby pragnąć na­wet mistrz Jedi?

Admirał także się uśmiechnął.

- W rzeczy samej. Powiedz mi, mistrzu C'baoth, czy wiadomo ci coś o druzgocącej porażce, którą Flota Imperialna poniosła pięć lat temu w bitwie pod Endor?

- Doszły mnie jakieś słuchy na ten temat. Jeden z przy­byszów z innego świata mówił mi o tym. - C'baoth spojrzał przez okno na widoczną po drugiej stronie placu kryptę. - Chociaż jego opowieść była dosyć krótka.

Pellaeon nerwowo przełknął ślinę. Thrawn jakby nie zro­zumiał aluzji.

- W takim razie musiałeś się zastanawiać, jak kilkadzie­siąt statków rebelianckich mogło rozgromić dziesięć razy sil­niejszą flotę Imperium.

- Nie rozmyślałem nad tym specjalnie - odparł sta­rzec. - Uznałem, że Rebelianci okazali się po prostu lepszy­mi żołnierzami.

- W pewnym sensie to prawda - przyznał admirał. - Rebelianci rzeczywiście lepiej walczyli, ale nie ze względu na jakieś specjalne zdolności czy wyszkolenie. Walczyli lepiej niż nasza flota, bo zginął Imperator. Pan tam był, kapitanie - zwrócił się do Pellaeona. - Musiał pan to zauważyć: nagły brak koordynacji działań pomiędzy członkami załogi i pomiędzy poszczególnymi statkami, spadek skuteczności i zanik dyscypliny. Krótko mówiąc: brak tej szczególnej atmo­sfery, którą nazywamy duchem bojowym.

- Istotnie, nastąpiło pewne zamieszanie - odparł chłodno Pellaeon. Zaczynał rozumieć, do czego zmierza admirał i wcale mu się to nie podobało. - Wszystko to da się jednak wytłuma­czyć zwykłym napięciem odczuwanym w czasie bitwy.

- Czyżby? - admirał uniósł nieznacznie granatowoczar­ne brwi. - Utrata “Egzekutora”, nagła nieudolność myśliw­ców osłony, która doprowadziła do zniszczenia Gwiazdy Śmierci, strata kolejnych sześciu niszczycieli gwiezdnych w potyczkach, które nie powinny im sprawić najmniejszych kłopotów - a wszystko to jedynie z powodu odczuwanego w czasie bitwy napięcia?

- Imperator w żaden sposób nie kierował bitwą! - rzucił Pellaeon z zapalczywością, która zdziwiła nawet jego samego. - Byłem tam, panie admirale, i wiem.

- Tak, był pan tam, kapitanie - powiedział Thrawn, przybierając nagle ostry ton. - I najwyższy czas, by spojrzał pan prawdzie w oczy, bez względu na to, jak okaże się gorzka. Utracił pan prawdziwego ducha bojowego, podobnie jak inni żołnierze Floty Imperialnej. To wola Imperatora popychała was do działania, jego umysł dostarczał wam sił i zdecydowania, zapewniał skuteczność. Byliście zależni od jego obecno­ści tak, jakby wasze mózgi wszczepiono w potężny komputer bojowy.

- To nieprawda! - zawołał Pellaeon, czując bolesny skurcz w żołądku. - To niemożliwe. Przecież po jego śmierci walczyliśmy dalej.

- Tak - stwierdził admirał z pogardą w glosie. - Wal­czyliście nadal. Jak kadeci!

- A wiec po to mnie pan potrzebuje, admirale Thrawn? - spytał szyderczo C'baoth. - Żeby pańskie statki stały się marionetkami w pańskich rękach?

- Nie, mistrzu C'baoth - odparł spokojnie Thrawn. - To, co powiedziałem o ich mózgach wszczepionych w komputer, było dokładnie przemyślane. Imperator popełnił śmiertelny błąd, próbując osobiście kierować całą flotą i usiłując podporządkować ją sobie tak dokładnie, jak to tylko możliwe. W efekcie doprowadziło to do katastrofy. Ja pragnę jedynie, byś poprawił współpracę pomiędzy poszczególnymi statkami i całymi grupami operacyjnymi - i to tylko w wyjątkowych, starannie wybranych momentach.

C'baoth zerknął na Pellaeona.

- A jaki jest cel? - spytał podnosząc głos.

- Już o tym mówiliśmy - odparł Thrawn. - Władza.

- Co pan ma na myśli, admirale?

Po raz pierwszy od chwili lądowania Thrawn wydawał się zdziwiony.

- Chodzi oczywiście o podbój całej galaktyki, ostateczne rozgromienie Rebeliantów i odbudowę dawnej świetności Im­perium.

Starzec potrząsnął głową.

- Nie rozumie pan, czym jest władza, admirale Thrawn. Podbijanie planet, na które pan już nigdy nie wróci, to nie jest prawdziwa władza. Nie polega ona także na dławieniu rebelii, niszczeniu statków i ludzi, z którymi nie stanął pan nawet twa­rzą w twarz. - Gestem ręki wskazał wszystko dookoła, a w jego oczach zapłonął groźny ogień. - Oto władza, admi­rale Thrawn. To miasto, ta planeta, ci ludzie. Każdy człowiek, Psadan czy Myneyrsh, który tu mieszka, jest mój. Mój! - Jego wzrok powędrował za okno. - Uczę ich, rozkazuję im, wymierzam kary. Ich życie i śmierć są w moich rękach!

- Właśnie to ci proponuję, mistrzu - wtrącił Thrawn. - Miliony ludzkich istnień, a jeśli chcesz, to nawet miliardy. I będziesz mógł z nimi zrobić, co zechcesz.

- To nie jest to samo - tłumaczył C'baoth cierpliwie. - Nie pragnę władać na odległość istotami bez twarzy.

- W takim razie mógłbyś rządzić w jednym mieście -

nalegał admirał. - Dużym albo małym - jakie sobie wybie­rzesz.

- Teraz też rządzę miastem.

- Potrzebuję twojej pomocy, mistrzu C'baoth. - Oczy admirała się zwęziły. - Podaj swoją cenę.

- Moją cenę? - zaśmiał się starzec. - Cenę za moją służbę? - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - Jestem mistrzem Jedi, admirale Thrawn - oznajmił groźnie. - A nie najemnikiem, jak pański Noghri. - Rzucił pogardliwe spoj­rzenie na siedzącego z boku Rukha. - O tak, Noghri, wiem, kim jesteś ty i twoi pobratymcy. Prywatni siepacze Imperato­ra: potraficie zabijać i ginąć na każde skinienie ludzi takich jak Darth Vader czy obecny tu admirał Thrawn.

- Lord Vader służył Imperatorowi i Imperium - wydusił Rukh przez zaciśnięte zęby, patrząc C'baothowi prosto w oczy. - Tak jak i my.

- Możliwe. - Mistrz Jedi odwrócił się do Thrawna. - Mam wszystko, czego mi potrzeba, admirale. A teraz możecie już opuścić Wayland.

Thrawn siedział bez ruchu.

- Potrzebuję twojej pomocy, mistrzu C'baoth - po­wtórzył cicho. - I uzyskam ją.

- A jeśli nie, to co? - zaśmiał się starzec szyderczo. - Rozkażesz swemu Noghri, żeby mnie zabił? Zabawne byłoby to zobaczyć. - Zerknął na Pellaeona. - A może polecisz swemu dzielnemu kapitanowi, by jego niszczyciel gwiezdny zrównał moje miasto z ziemią? Ale nie możesz ryzykować zniszczenia skarbca, co?

- Moi ludzie mogliby unicestwić to miasto tak, że nie ucierpiałaby nawet trawa na górze Tantiss - odparował Pella­eon. - Mogę ci to zademonstrować...

- Spokojnie, kapitanie - przerwał mu łagodnie Thrawn. - A wiec, mistrzu C'baoth, wolisz bezpośrednią władzę, którą mógłbyś sprawować twarzą w twarz? Doskonale cię rozumiem. Choć naturalnie nie jest to dla ciebie zbyt wielkie wyzwanie. - Wyjrzał przez okno. - Ale może o to właśnie chodzi - dodał po chwili namysłu. - Podejrzewani, że nawet mistrz Jedi w końcu się starzeje i zaczyna myśleć jedynie o wygrzewaniu się na słońcu.

Twarz C'baotha pociemniała z gniewu.

- Licz się ze słowami - ostrzegł. - Albo podejmę wy­zwanie i zniszczę cię.

- To też nie byłoby wyzwaniem dla człowieka o twojej sile i umiejętnościach - wzruszył ramionami Thrawn. - Ale rozumiem, że masz tutaj jakichś innych, poddanych sobie ry­cerzy Jedi.

C'baoth zmarszczył brwi, zaskoczony nagłą zmianą tematu.

- Innych Jedi? - powtórzył.

- Oczywiście. Jak przystało na mistrza, powinieneś mieć pod sobą innych, służących ci Jedi, których mógłbyś uczyć, rozkazywać im i karać wedle uznania.

Po twarzy starca przesunął się cień zainteresowania.

- Nie ma już innych Jedi - burknął. - Imperator i Darth Vader wyszukali ich i pozabijali.

- Nie wszystkich - powiedział cicho Thrawn. - Pięć lat temu pojawiło się dwoje nowych rycerzy Jedi: Luke Sky­walker i jego siostra, Leia Organa Solo.

- A co to ma wspólnego ze mną?

- Mógłbym ci ich dostarczyć.

Przez dłuższą chwilę C'baoth wpatrywał się w admirała. Niedowierzanie zmagało się w nim z żądzą. W końcu wewnę­trzna walka dobiegła końca.

- Oboje?

- Oboje - skinął głową Thrawn. - Zastanów się, co człowiek z twoimi zdolnościami mógłby uczynić z młodymi rycerzami Jedi. Zmienić ich, przetworzyć, ukształtować wedle swej woli... - zawiesił głos. - A wraz z nimi otrzymałbyś specjalną premię... gdyż Leia Organa Solo spodziewa się bli­źniaków.

C'baoth wstrzymał oddech.

- Bliźniaki Jedi? - syknął.

- Mają w sobie Moc, a przynajmniej tak mnie poinfor­mowano. - Admirał się uśmiechnął. - Oczywiście to, co by się z nimi ostatecznie stało, zależałoby tylko od ciebie.

Starzec spojrzał na Pellaeona, a potem znowu na Thrawna. Powoli, dostojnie podniósł się z miejsca.

- A więc dobrze, admirale Thrawn - powiedział. - Po­mogę panu, w zamian za rycerzy Jedi. Proszę mnie zaprowa­dzić na statek.

- Wszystko w swoim czasie, mistrzu C'baoth - odparł Thrawn, podnosząc się także. - Najpierw zwiedzimy skar­biec Imperatora. Nasza transakcja zależy od tego, czy znajdę tam to, czego szukam.

- Oczywiście. - W oczach C'baotha pojawił się nagły błysk. - Dla nas obydwóch byłoby lepiej, żeby tak się stało - dorzucił groźnie.

Przypominająca fortecę góra okazała się większa, niż Pel­laeon się spodziewał, i poszukiwania zajęły im siedem godzin. Ale w końcu znaleźli skarby, na które liczył Thrawn: genera­tor pola maskującego... i pewne niewielkie, niemal banalne urządzenie.



Drzwi do kabiny dowodzenia admirała Thrawna otworzy­ły się i stanął w nich Pellaeon.

- Czy mogę na chwilę wejść, panie admirale?

- Oczywiście, kapitanie - odparł siedzący pośrodku podwójnego kręgu Thrawn. - Niech pan wejdzie. Czy są jakieś nowe wieści z Pałacu Imperialnego?

- Nie, panie admirale. Od wczoraj nie ma nic nowego - rzekł Pellaeon, podchodząc do zewnętrznego kręgu. Jeszcze raz powtórzył sobie w duchu to, co miał powiedzieć. - Jeśli pan chce, mogę zażądać dodatkowych informacji.

- To nie będzie konieczne. - Thrawn potrząsnął głową. - Wygląda na to, że w sprawie wyprawy na Bimmisaari nic się już raczej nie zmieni. Pozostaje nam jedynie zawiadomić którąś z grup komandosów - myślę, że Oddział Ósmy - i będziemy mieli naszych Jedi.

- Tak jest. - Pellaeon zebrał się na odwagę. - Panie, admirale... muszę panu wyznać, że nie jestem przekonany, iż postępujemy słusznie, zadając się z C'baothem. Mówiąc szczerze: uważam, że on nie jest całkiem normalny. Thrawn uniósł brwi.

- Oczywiście, że nie jest normalny. Ale w końcu to nie jest Jorus C'baoth.

Pellaeon otworzył usta ze zdziwienia.

- Co takiego?

- Jorus C'baoth nie żyje - wyjaśnił Thrawn. - Był jed­nym z sześciu mistrzów Jedi wysłanych na pokładzie specjal­nego statku z misją poza granice Starej Republiki. Nie wiem, czy już wtedy zajmował pan na tyle wysokie stanowisko, by o tym wiedzieć.

- Obiły mi się o uszy jakieś plotki na ten temat. - Pella­eon zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Stara Republika podję­ła wysiłki, by rozszerzyć swoją władzę poza granice galakty­ki. O ile dobrze pamiętam, miało to miejsce tuż przed wybu­chem wojen klońskich. Potem już się o tym nie mówiło.

- Bo i nie było o czym mówić - rzekł Thrawn spokoj­nie. - Poza granicami Starej Republiki statek został prze­chwycony i zniszczony przez specjalny oddział bojowy.

Pellaeon przyjrzał się uważnie admirałowi, a po plecach przebiegł mu dreszcz.

- Skąd pan o tym wie? Thrawn uniósł brwi.

- Bo to ja dowodziłem tym oddziałem. Już wtedy Impe­rator zdawał sobie sprawę z tego, że należy unicestwić wszyst­kich rycerzy Jedi. A sześciu mistrzów Jedi na pokładzie jedne­go statku - szkoda było przepuścić taką okazję.

Kapitan zwilżył wargi.

- Ale w takim razie...?

- Kogo wzięliśmy ze sobą na pokład “Chimery”? - do­kończył za niego Thrawn. - To chyba jasne. Joruus C'baoth - niech pan zwróci uwagę na drobną różnicę w imieniu - to klon.

- Klon? - Pellaeon spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Naturalnie - odparł admirał. - Wyhodowany z fragmentu tkanki, zapewne na krótko przed śmiercią praw­dziwego C'baotha.

- Inaczej mówiąc, na początku wojny - stwierdził kapi­tan, z trudem przełykając ślinę. - Wczesne klony - przynaj­mniej te, z którymi miała do czynienia Flota Imperialna - były mocno niezrównoważone pod względem umysłowym i emocjonalnym, co niekiedy prowadziło do dramatycznych sytuacji... I wiedząc o tym wszystkim, sprowadził pan to coś na mój statek?!

- A wolałby pan mieć na pokładzie w pełni sprawnego Ciemnego Jedi? - spytał chłodno Thrawn. - Kogoś w ro­dzaju drugiego Dartha Vadera, którego moc i ambicja mogły­by z łatwością pchnąć do przejęcia pańskiego statku? Powi­nien się pan cieszyć, że tak nie jest, kapitanie.

- Przynajmniej dałoby się przewidzieć jego reakcje - zauważył Pellaeon.

- Reakcje C'baotha też da się przewidzieć - zapewnił go Thrawn. - A gdyby nie... - wskazał ręką ustawione wokół centrum dowodzenia konstrukcje - to mamy jeszcze isalamiry.

- Wciąż nie jestem co do tego przekonany, panie admira­le - skrzywił się Pellaeon. - Trudno nam będzie chronić przed nim statek, jeśli ma skutecznie koordynować ataki floty.

- Istnieje pewne ryzyko - przyznał Thrawn - ale to jest nieodłączny element wojny. A w tym wypadku potencjalne korzyści daleko przewyższają związane z nimi ryzyko.

Pellaeon niechętnie skinął głową. Nie podobało mu się to wszystko - i wiedział, iż nigdy nie zmieni zdania - ale było jasne, że Thrawn podjął już decyzję.

- Tak jest, panie admirale - mruknął. - Wspomniał pan, że musimy powiadomić Oddział Ósmy. Czy chciałby pan, żebym to zrobił?

- Nie, sam się tym zajmę - na twarzy Thrawna pojawił się ironiczny uśmiech. - Wie pan, jacy są Noghri: ich uko­chany wódz i cała ta reszta... Coś jeszcze?

Rozmowa była skończona.

- Nie, panie admirale. Gdyby mnie pan potrzebował, będę na mostku. - Pellaeon skierował się do wyjścia.

- To nam przyniesie zwycięstwo, kapitanie - zawołał za nim Thrawn. - Niech pan przestanie się martwić i skoncen­truje się tylko na tym.

“Chyba że wcześniej nas to zabije” - pomyślał Pellaeon.

- Tak jest - powiedział na głos i wyszedł z kabiny.



ROZDZIAŁ

5


Han skończył raport, wyprostował się i czekał na krytykę.

Nie musiał czekać zbyt długo.

- A zatem po raz kolejny pańscy przyjaciele przemytnicy nie zamierzają się w nic angażować - stwierdził admirał Ackbar, nie ukrywając niesmaku. Mrugając oczami, kiwnął dwukrotnie swą wielką, podłużną głową w charakterystyczny dla Kalamarian sposób. - O ile pan pamięta, od początku by­łem przeciwny temu pomysłowi- dodał, wskazując błonia­stą dłonią teczkę z raportem Hana.

Solo spojrzał na siedzącą naprzeciw niego Leię.

- Tu nie chodzi o zaangażowanie, admirale - odparł. - Problem polega na tym, że większość z nich nie dostrzega żadnych korzyści z porzucenia dotychczasowego zajęcia na rzecz zwykłego przewozu towarów.

- A może to brak zaufania? - rozległ się nieczłowieczy, melodyjny głos. - Czy o to chodzi?

Han nie zdołał powstrzymać grymasu.

- Możliwe - powiedział. Zmusił się, by spojrzeć na Borska Fey'lyę.

- Możliwe? - Fioletowe oczy Fey'lyi rozszerzyły się, a jego jasnokremowe futro lekko zafalowało. W ten sposób Botańczycy wyrażali zdziwienie, a Borsk Fey'lya używał go szczególnie często. - Czy powiedział pan: “możliwe”, kapi­tanie Solo?

Han westchnął i postanowił się poddać. Fey'lya i tak w koń­cu zmusiłby go do powiedzenia tego, co chciał usłyszeć.

- Niektórzy z tych, z którymi rozmawiałem, nie ufają nam - przyznał. - Obawiają się, że nasza propozycja może się okazać pułapką mającą na celu ich zdemaskowanie.

- I oczywiście to wszystko przeze mnie - warknął Ack­bar, jego łososiowa skóra lekko pociemniała. - Jeszcze się panu nie znudziło wyważanie otwartych drzwi, Fey'lya?

Oczy Botańczyka znów się rozszerzyły. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w admirała. Atmosfera przy stole się zagęściła. Han wiedział, że ci dwaj nigdy się nie lubili i to już od pierwszego spotkania, gdy po bitwie pod Yavin stojący na czele Botańczyków Fey'lya przyłączył się do Sojuszu. Od początku usiłował wszelkimi sposobami powiększyć swą wła­dzę i znaczenie. W tym celu starał się na prawo i lewo pozy­skiwać sojuszników. Nie ukrywał, że jego celem jest jak naj­wyższa pozycja w jeszcze dobrze nie okrzepłym systemie po­litycznym, który z takim trudem starała się zbudować Mon Mothma. Ackbar uważał tego typu ambicje za bardzo niebez­pieczne, szczególnie w chwili, gdy niepewna sytuacja Sojuszu wymagała od wszystkich zaangażowania maksimum czasu i wysiłku. Z typową dla siebie bezceremonialnością wygłaszał głośno opinie na ten temat.

Wiedząc o rosnącym w wyniku kolejnych sukcesów auto­rytecie, jakim cieszył się Ackbar, Han nie miał wątpliwości, że Fey'lya skończy wreszcie na jakimś podrzędnym stanowisku we władzach Nowej Republiki. Stało się jednak inaczej, a to dlatego, że szpiedzy, którzy odkryli istnienie budowanej na rozkaz Imperatora nowej Gwiazdy Śmierci i przekazali dane o jej położeniu, byli podległymi Fey'lyi Botańczykami.

Zajęty w tym okresie pilniejszymi sprawami,Solo nigdy już się nie dowiedział, w jaki sposób Fey'lyi udało się wyko­rzystać ten zbieg okoliczności dla osiągnięcia obecnej pozycji w Radzie. Szczerze mówiąc, wolał tego nie wiedzieć.

- Pragnę tylko lepiej uświadomić sobie sytuację, admi­rale - powiedział w końcu Botańczyk, przerywając kłopo­tliwe milczenie. - Skoro wszelkie próby nawiązania kon­taktu z tymi grupami są i tak z góry skazane na niepowodzenie, szkoda marnować czas tak wspaniałego człowieka jak kapitan Solo.

- Te misje nie są skazane na niepowodzenie - przerwał Han. Kątem oka dostrzegł, że Leia rzuciła mu porozumiewaw­cze spojrzenie, ale je zignorował. - Przemytnicy, z którymi próbujemy się porozumieć, to ludzie bardzo ostrożni w spra­wach interesów. Nie robią niczego pochopnie, najpierw muszą wszystko dobrze przemyśleć. W końcu do nas przyjdą.

Fey'lya wzruszył ramionami, a jego futro znów zafalowało.

- Ale jak na razie wkładamy w to mnóstwo czasu i energii, a widocznych rezultatów wciąż brak.

- Niech pan posłucha, nie da się w jednej chwili...

Ciche, jakby nieśmiałe uderzenie młotka przerwało sprzeczkę.

- Przemytnicy czekają na to samo, co cała reszta galakty­ki - powiedziała łagodnie Mon Mothma, studiując po kolei twarze wszystkich obecnych. - Na rzeczywiste wprowadze­nie w życie praw i zasad obowiązujących w Starej Republice. To jest nasze pierwsze i podstawowe zadanie. Mamy się stać Nową Republiką nie tylko z nazwy, ale i z ducha.

Han poczuł na sobie wzrok Leii, ale tym razem to on po­stanowił ją ostrzec. Skrzywiła się, ale skinęła potakująco gło­wą i nie odezwała się ani słowem.

Mon Mothma milczała przez chwilę, a jej spojrzenie po­nownie obiegło wszystkich siedzących przy stole. Han przyj­rzał się uważniej jej twarzy. Dostrzegł pogłębiające się zmar­szczki, pasemka siwizny w ciemnych włosach, poprzeczne bruzdy na smukłej szyi. Bardzo się postarzała od czasu, kiedy ją poznał podczas desperackiej obrony Sojuszu przed drugą Gwiazdą Śmierci. Mon Mothma wzięła wtedy na siebie ciężar stworzenia stabilnego systemu władzy i trudy tego zadania odcisnęły na niej swoje piętno.

Lecz mimo widocznego na twarzy upływu lat w jej oczach płonął ten sam ogień co dawniej, ten sam ogień, który - jak powiadano - miała w oczach, kiedy wystąpiła przeciw budo­wanemu przez Imperatora Nowemu Ładowi i utworzyła So­jusz. Mon Mothma była zdecydowana, inteligentna i mocno trzymała wszystko w ręku. Członkowie Rady doskonale zda­wali sobie z tego sprawę.

Jej spojrzenie spoczęło na Hanie.

- Dziękujemy za pański raport, kapitanie Solo; a także za pańskie wysiłki. Na tym zakończymy nasze posiedzenie.

Ponownie stuknęła młotkiem w stół i podniosła się z fotela. Han zamknął teczkę i przecisnął się obok stołu.

- To co, spadamy stąd? - szepnął do Leii zajętej zbiera­niem swoich rzeczy.

- Im szybciej, tym lepiej - odparła. - Muszę tylko

wszystko przekazać Winter.

Han rozejrzał się po sali.

- Jak rozumiem, było gorąco, nim mnie wezwali? - spytał ściszonym głosem.

- Nie bardziej niż zwykle. Fey'lya i Ackbar stoczyli jeden ze swoich słownych pojedynków. Tym razem poszło o tę poraż­kę koło Obroa-skai, wiesz tam, gdzie zostały zniszczone te stat­ki elomickie. Fey'lya po raz kolejny w zawoalowany sposób za­sugerował, że Ackbar nie radzi już sobie na stanowisku naczel­nego dowódcy. A wtedy oczywiście Mon Mothma...

- Mogę z tobą zamienić dwa słowa, Leio? - powiedzia­ła Mon Mothma, wyłoniwszy się zza pleców Hana.

Odwrócili się w jej kierunku.

- A o co chodzi? - spytała księżniczka z napięciem.

- Zapomniałam cię zapytać, czy rozmawiałaś już z Luke'em na temat podróży na Bimmisaari i czy zgodził się ci towarzyszyć?

- Tak - skinęła głową Leia. Spojrzała przepraszająco na męża. - Wybacz, Han. Nie miałam kiedy ci powiedzieć. Bimmsi przysłali wczoraj wiadomość: proszą, żeby Luke był obecny w czasie rozmów.

- Ach tak?- Przemknęło mu przez głowę, że jeszcze rok temu byłby wściekły na taką nagłą zmianę planów; chyba musiał przejąć od Leii trochę cierpliwości właściwej dyplo­matom... A może po prostu zrobił się miękki. - Powiedzieli, dlaczego?

- Bimmsi zawsze cenili bohaterów - wyjaśniła Mon Mothma, nim Leia zdążyła się odezwać. Przewodnicząca Rady uważnie przypatrywała się jego twarzy. Pomyślał, że pewnie próbuje wyczuć, na ile zdenerwowała go ta informa­cja. - A rola, jaką odegrał Luke w bitwie pod Endor, jest po­wszechnie znana.

- Tak, wiem - Han starał się usilnie, żeby nie zabrzmia­ło to zbyt sarkastycznie. Nie miał nic przeciwko temu, że Luke znalazł się w panteonie bohaterów Nowej Republiki - dzie­ciak z pewnością sobie na to zasłużył - ale skoro możliwość pochwalenia się Jedi była dla niej taka ważna, to Mon Mathma powinna dać Leii czas na kształcenie jej zdolności, zamiast obarczać ją tymi wszystkimi dyplomatycznymi obowiązkami. W obecnej sytuacji postawiłby wszystkie pieniądze na to, że wystarczająco ambitny żółw prędzej zostanie rycerzem Jedi niż jego żona.

Leia ścisnęła go delikatnie za rękę. Odwzajemnił uścisk, aby pokazać, że się nie gniewa - choć pewnie i tak już to wiedziała.

- Już pójdziemy - zwróciła się do Mon Mothmy księż­niczka. - Przed odlotem musimy jeszcze przetransportować na pokład roboty.

- Życzę wam miłej podróży - powiedziała poważnie Mon Mothma. - I powodzenia.

- Roboty są już na “Sokole” - oznajmił Han, kiedy to­rowali sobie drogę wśród pochłoniętych rozmową członków Rady. - Chewie się tym zajął w czasie, kiedy ja byłem tutaj.

- Wiem - szepnęła Leia.

- Aha. - Han postanowił nie zadawać żadnych pytań. Jeszcze raz ścisnęła go za rękę.

- Wszystko będzie dobrze, Han. Ty, ja i Luke znowu ra­zem - tak jak dawniej.

- Jasne - odparł. Będą siedzieć całymi dniami wśród małych, futrzastych istot, słuchać monotonnego głosu tłuma­czącego wszystko Threepia i zgłębiać psychikę jeszcze jednej rasy, próbując się dowiedzieć, co mogłoby skłonić jej przed­stawicieli do przyłączenia się do Nowej Republiki. - Ja­sne - powtórzył z westchnieniem. - Zupełnie tak jak daw­niej.



ROZDZIAŁ

6


Dziwnie wyglądające drzewa wycofały się z rejonu lądo­wania jak jakieś gigantyczne macki. Po serii wstrząsów Solo posadził “Tysiącletniego Sokoła” na wyboistym gruncie.

- No, jesteśmy na miejscu - rzucił przez ramię. - Pla­neta Bimmisaari. Specjalność: futra i biegające rośliny.

- Nic z tych rzeczy - odparła siedząca za nim Leia. Od­pięła pasy i spróbowała zastosować jedną z technik relaksa­cyjnych rycerzy Jedi, której nauczył ją Luke. Negocjacje z ludźmi nie stanowiły dla niej problemu - zbyt dobrze ich znała - ale misje dyplomatyczne do innych ras to było zupeł­nie co innego.

- Poradzisz sobie - odezwał się Luke i delikatnie ujął ją za ramię.

Han obrócił się w fotelu.

- Moglibyście tego nie robić - wtrącił. - Czuję się, jakbym słyszał co drugą kwestię.

- Przepraszam - odparł Luke łagodnie. Wyswobodził się z pasów, pochylił się i wyjrzał przez przeszklony dziób “Sokoła”. - Wygląda na to, że nadchodzi komitet powitalny. Idę przygotować Threepia.

- Zaraz do ciebie przyjdziemy - zawołała za nim Leia. - Jesteś gotowy, Han?

- Mniej więcej - odparł, poprawiając blaster w kaburze. - Ostatnia szansa, żeby zmienić zdanie, Chewie.

Leia nadstawiła uszu. Chewbacca odpowiedział krótkim pomrukiem. Mimo że znała go od tylu lat, wciąż nie potrafiła do końca zrozumieć tego, co mówi, choć Han nie miał z tym żadnych problemów. Widocznie w głosie Wookiego była ja­kaś trudno uchwytna składowa harmoniczna, której ona po prostu nie słyszała.

Choć nie wszystkie słowa rozumiała, to jednak ogólne znaczenie jego wypowiedzi było dla niej całkiem jasne.

- Daj spokój, Chewie - nie dawał za wygraną Solo. - Traktowano cie z honorami już wcześniej. Nie pamiętasz tej wielkiej pompy w czasie dekoracji w bazie na Yavin? Nie przypominam sobie, żebyś wtedy miał coś przeciwko temu.

- Zostaw go, Han - wtrąciła Leia po kolejnej odpowie­dzi Wookiego. - Jeśli chce zostać z Artoo i popracować przy stabilizatorach, to nie ma sprawy. Bimmsi się nie obrażą.

Han znowu spojrzał przez szybę dziobu na zbliżającą się delegacje.

- Nie chodziło mi o to, że mogą się obrazić - mruk­nął. - Po prostu wolałbym, żeby był z nami ktoś jeszcze. Tak na wszelki wypadek.

Leia uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu.

- Bimmsi są bardzo przyjacielscy - zapewniła. - Nic nam nie grozi.

- Już to kiedyś słyszałem - uciął Han. Wyjął ze schow­ka przy siedzeniu komunikator. Zaczął przypinać go do pasa, ale zmienił zdanie i umocował go przy kołnierzu.

- Wygląda nieźle - zażartowała księżniczka. - A czy swoje szlify generalskie przypniesz do pasa?

- Bardzo śmieszne - skrzywił się. - Mając komunika­tor w tym miejscu, mogę dyskretnie go włączyć i porozumieć się z Chewiem, nie zwracając na siebie uwagi.

- Aha. - Leia skinęła głową. A więc nie było to takie głupie. - Chyba spędzasz za dużo czasu z porucznikiem Pa­ge'em i jego komandosami.

- Spędzam za dużo czasu na posiedzeniach Rady - od­parł, podnosząc się z fotela. - Po czterech latach obserwowa­nia zmagań polityków człowiek uczy się, że czasem warto być chytrym. Rusz się, Chewie. Musisz za nami zamknąć.

Kiedy dotarli do włazu, Luke i Threepio już na nich czekali.

- Gotowi? - spytał Luke.

- Gotowi - odparła Leia, biorąc głęboki oddech. Śluza otworzyła się z sykiem i zeszli po rampie. Na zewnątrz ocze­kiwały ich futrzaste, odziane na żółto istoty.

Ceremonia powitalna była krótka i w większej części nie­zrozumiała, choć Threepio starał się na bieżąco tłumaczyć sens opartej na pięciostopniowej skali dźwiękowej pieśni. Po jej zakończeniu z grupy wystąpiło dwóch Bimmsów. Jeden kontynuował śpiew, a drugi wyciągnął w ich kierunku małe, elektroniczne urządzenie.

- Mówi, że ma zaszczyt powitać dostojnego gościa, przedstawicielkę Rady Republiki, księżniczkę Leię Organę Solo - odezwał się Threepio - i wyraża nadzieję, że jej roz­mowy ze Starszymi w Prawie okażą się owocne. Prosi także, aby kapitan Solo odniósł swą broń na statek.

Robot wypowiedział to tonem tak obojętnym, że dopiero po chwili dotarł do nich sens jego słów.

- Czy mógłbyś powtórzyć ostatnie zdanie? - spytała

Leia.

- Kapitan Solo musi zostawić blaster na pokładzie statku. Posiadanie broni jest w mieście zabronione. Nie ma od tego Wyjątków.

- Wspaniale - szepnął Han. - Nie uprzedziłaś mnie.

- Bo nic o tym nie wiedziałam - odparła cicho księż­niczka, uśmiechając się szeroko do obu Bimmsów. - Chyba nie mamy wyboru.

- Dyplomacja! - W ustach Hana zabrzmiało to jak prze­kleństwo. Odpiął pas, owinął go starannie wokół kabury i umieścił broń w śluzie. - Szczęśliwa?

- A bywa inaczej? - Leia kiwnęła na Threepia. - Po­wiedz im, że możemy iść.

Gdy robot przetłumaczył, dwaj Bimmsi rozstąpili się i ge­stykulując wskazali kierunek, z którego przybyli.

Gdy odeszli już ze dwadzieścia metrów od “Sokoła” a z tyłu doszedł ich odgłos zamykanej przez Chewbaccę śluzy, księżniczce nagle coś się przypomniało.

- Luke? - szepnęła.

- Tak, wiem. Może myślą, że to nieodłączna część stroju Jedi.

- Albo ich detektory broni nie reagują na miecze świetl­ne - wtrącił idący obok Leii Han. - Tak czy owak, skoro o tym nie wiedzą, to nie będzie im to przeszkadzać.

- Mam nadzieję - powiedziała księżniczka. Instynkt dyplomatyczny podpowiadał jej, aby za wszelką cenę unikać kłopotów, ale stłumiła w sobie niepokój. W końcu, skoro sami Bimmsi nie protestowali... - Spójrzcie! Co za tłum!

W miejscu, gdzie kończyły się drzewa, wzdłuż ścieżki sta­ły setki Bimmsów. Wszyscy byli tak samo ubrani i tworzyli gęsty, żółty szpaler. Członkowie komitetu powitalnego bez wahania ruszyli gęsiego przez środek tłumu. Leia zebrała się w sobie i podążyła za nimi.

Czuła się trochę dziwnie, ale nie było tak źle, jak się oba­wiała. Kiedy przechodziła, Bimmsi wyciągali ręce, delikatnie muskając jej głowę, plecy, ramiona. Wszystko odbywało się w zupełnej ciszy. Panował spokój i porządek. Wyglądało to na jakiś cywilizowany rytuał.

Ucieszyła się, że Chewbacca postanowił zostać na statku. Nienawidził, kiedy dotykali go obcy, i dość gwałtownie to okazywał.

Gdy wreszcie przecisnęli się przez tłum, idący przed Leią Bimms coś do niej zaśpiewał.

- Mówi, że przed nami widać Wieżę Praw - przetłuma­czył Threepio. - To miejsce, gdzie obraduje ich rada plane­tarna.

Księżniczka spojrzała ponad głowami Bimmsów i ujrzała budowlę, o której mówił. Obok niej...

- Threepio, spytaj go, co znajduje się obok wieży - po­leciła. - Chodzi mi o tę trzykondygnacyjną rotundę pozba­wioną ścian i większej części dachu.

Android coś zaśpiewał i za chwilę otrzymał odpowiedź.

- To największy targ w mieście - przetłumaczył ro­bot. - Nasz rozmówca mówi, że Bimmsi lubią świeże powie­trze.

- Pewnie w czasie niepogody zasuwają dach - wtrącił Han. - Widziałem już na paru planetach tego typu konstrukcje.

- Mówi, że może przed odlotem oprowadzą was po tej

budowli - dodał Threepio.

- Świetny pomysł - rzucił Han.- Pokupujemy sobie

pamiątki.

- Cicho! Bo inaczej zaczekasz z Chewiem na “Soko­le” - ostrzegła go Leia.

Bimmisaryjska Wieża Praw nie była zbyt okazała, szcze­gólnie w porównaniu z podobnymi budowlami na innych pla­netach. Wznosiła się zaledwie parę pięter ponad sąsiadujący z nią targ. Kiedy weszli do środka, zaprowadzono ich do dużej sali na parterze. Jej ściany zdobiły ogromne gobeliny. Czekała tam już na nich grupa Bimmsów. Trzech z nich wstało i śpiewem powitało wchodzącą Leię.

- Przyłączają się do słów powitania, wypowiedzianych pod pani adresem po naszym wylądowaniu, Wasza wyso­kość - przetłumaczył Threepio. - Bardzo przepraszają, ale niestety rozmowy nie mogą się jeszcze rozpocząć. Wygląda na to, że ich główny negocjator nagle poczuł się słabo.

- Och. - Leia była lekko zaskoczona. - Przekaż im od nas wyrazy współczucia i spytaj, czy możemy w czymś pomóc.

- Bardzo dziękują, ale zapewniają, że to nie będzie ko­nieczne - rzekł Threepio po kolejnej wymianie śpiewów. - Nie ma zagrożenia dla życia; to jedynie lekka niedyspozy­cja. - Robot zwlekał przez chwilę, po czym dodał ostroż­nie: - Chyba nie powinna pani dalej o to pytać, Wasza wyso­kość. Ta dolegliwość to sprawa natury dość osobistej.

- Rozumiem - odparła księżniczka z powagą. Z trudem powstrzymała się od śmiechu, słysząc konfidencjonalny ton Threepia. - W takim razie, może wrócimy na “Sokoła” i za­czekamy, aż ich przedstawiciel poczuje się lepiej.

Gdy robot przetłumaczył jej słowa, jeden z Bimmsów, którzy ich tam przyprowadzili, wystąpił na środek i zaśpiewał coś w odpowiedzi.

- Proponuje inne rozwiązanie: w czasie oczekiwania na negocjatora z przyjemnością oprowadzi Waszą wysokość po targowisku.

Leia spojrzała na Hana i Luke'a.

- Są sprzeciwy? - spytała. Bimms zaśpiewał coś jeszcze.

- Mówi również, że pana Luke'a i kapitana Solo mogą zainteresować górne pomieszczenia wieży - wyjaśnił andro­id. - Podobno są tam zabytki z czasów świetności Starej Re­publiki.

W księżniczce obudziła się czujność. Czyżby Bimmsi próbowali ich rozdzielić?

- Może Han i Luke też zechcą obejrzeć targ - powie­działa ostrożnie.

Nastąpiła jeszcze jedna wymiana arii.

- Twierdzi, że to dla nich nic ciekawego - rzekł Three­pio. - Szczerze mówiąc, jeśli ten bazar niczym nie różni się od tych, jakie oglądałem, to...

- Bardzo lubię bazary - przerwał gwałtownie Han. W jego głosie zabrzmiał niepokój. - Po prostuje uwielbiam.

Leia spojrzała pytająco na brata.

- Co o tym myślisz?

Luke wpatrywał się uważnie w Bimmsów. Wiedziała, że korzystając ze swych zdolności, stara się przeniknąć ich za­miary.

- Nie sądzę, żeby stanowili dla nas zagrożenie - powie­dział powoli. - Nie wyczuwam w nich fałszu. W każdym ra­zie niczego, co wychodziłoby poza zwykłą politykę.

Leia skinęła głową. To stwierdzenie trochę ją uspokoiło. Zwykła polityka - tak, pewnie o to chodziło. Bimms szukał okazji, aby na osobności przedstawić jej swój punkt widzenia, zanim rozpoczną się oficjalne rozmowy.

- W takim razie - rzekła pochylając się w stronę Bimm­sa - zgoda.

- Targowisko znajduje się w tym miejscu już od dwustu lat - przetłumaczył Threepio. Wraz z Hanem i Leią podążali za przewodnikiem po łagodnie wznoszącej się rampie, łączą­cej drugą i trzecią kondygnację budowli. - Choć oczywi­ście w ciągu tego czasu było przebudowywane. Wieżę Praw wzniesiono tuż obok, ponieważ już wtedy krzyżowały się tu ważne szlaki handlowe.

- I chyba niewiele się zmieniło, co? - zauważył Solo. Objął Leię, bo o mało nie przewróciła ich jakaś rozpychająca się łokciami grupa kupujących. Oglądał w swoim życiu wiele bazarów, ale rzadko który był tak zatłoczony.

W kłębiącym się tłumie widział licznych przybyszów z innych planet. W morzu ubranych na żółto Bimmsów (“Czy oni nigdy nie noszą innych kolorów?” - pomyślał) zauważył dwóch Baradasów, jednego Ishi Tiba, grupę Yuzzumów oraz istotę, która przypominała wyglądem Paonnida.

- Teraz już wiesz, dlaczego tak nam zależy, żeby przyłą­czyli się do Nowej Republiki - szepnęła Leia.

- Chyba tak - przyznał Han. Podszedł do jednego ze straganów i zaczął oglądać rozłożone tam wyroby metalowe. Właściciel zaśpiewał coś, wymachując mu przed nosem kom­pletem noży do mięsa.

- Nie, dziękuję - odparł Solo i szybko się wycofał. Bimms nie dał jednak za wygraną. Wciąż celował w niego no­żem, a jego zachowanie stawało się coraz bardziej natarczywe...

- Threepio, poproś naszego przewodnika, aby wyjaśnił temu facetowi, że nie jesteśmy zainteresowani jego towa­rem - zwrócił się do robota Han.

Odpowiedziała mu cisza.

- Threepio? - powtórzył ostrzej, szukając wzrokiem ro­bota.

Android wpatrywał się w tłum.

- Hej, złota tyczko - zawołał Solo. - Mówię do ciebie. Threepio odwrócił się gwałtownie.

- Najmocniej pana przepraszam, kapitanie Solo, ale nasz przewodnik gdzieś zniknął.

- Jak to zniknął? - zdziwił się Han, rozglądając się wo­kół. Pamiętał, że towarzyszący im Bimms nosił na plecach charakterystyczne błyszczące szpile; teraz Solo nie mógł ich nigdzie dostrzec. - Nie mógł tak po prostu zniknąć.

Leia chwyciła męża za rękę.

- Mam złe przeczucia - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Lepiej wracajmy do wieży.

- Tak - zgodził się Han.- Idziemy, Threepio. Tylko się nie zgub po drodze. - Nie puszczając ręki Leii, odwrócił się... i zamarł z przerażenia. O parę metrów od nich stało trzech obcych, odcinających się wyraźnie od kipiącego, żółte­go tłumu. Niewysocy, ledwie przewyższający wzrostem Bimmsów, mieli stalowoszarą skórę, duże, ciemne oczy i wydatne szczęki.

Trzymali w dłoniach miotacze stokli.

- Mamy kłopoty - mruknął Han do Leii. Powoli rozej­rzał się dookoła, z nadzieją, że obcych jest tylko trzech.

Dostzegł jednak kolejnych ośmiu - a mogło ich być je­szcze więcej. Byli rozrzuceni po okręgu o średnicy mniej wię­cej dziesięciu metrów. Dokładnie w środku tego okręgu znaj­dowali się Han, Leia i Threepio.

- Han! - księżniczka dostrzegła napastników.

- Widzę ich - westchnął. - Wpadliśmy w tarapaty, ko­chanie.

Kątem oka zobaczył, że ona też się rozgląda.

- Kim oni są? - spytała szeptem.

- Nie wiem, nigdy nie widziałem podobnych istot. Ale z całą pewnością nie żartują. Te przedmioty, które trzymają w dłoniach, to miotacze - nazywają się stokli. Wyrzucają rozpyloną ciecz na odległość dwustu metrów i bez trudu moż­na nimi ogłuszyć sporego gundarka. - Nagle Han uświado­mił sobie, że oboje z Leią cofają się instynktownie, próbując powiększyć dystans dzielący ich od najbliżej stojących napa­stników. Obejrzał się przez ramię. - Spychają nas w kierunku rampy - ostrzegł. - Pewnie chcą nas schwytać, nie robiąc zamieszania.

- Jesteśmy zgubieni - jęknął Threepio.

- Co teraz zrobimy? - Leia mocniej ścisnęła Hana za rękę.

- Ciekawe, na ile uważnie nas obserwują. - Nie spu­szczając oka z obcych, Solo sięgnął od niechcenia po przypię­ty do kołnierza komunikator.

Najbliższy napastnik uniósł ostrzegawczo miotacz. Han zamarł w bezruchu, a potem powoli opuścił rękę.

- No to się przekonaliśmy - mruknął. - Myślę, że naj­wyższy czas skończyć tę zabawę. Porozum się z Luke'em.

- On nie może nam pomóc.

Han przyjrzał się żonie. Miała ściągniętą twarz i szkliste spojrzenie.

- Dlaczego? - spytał czując, że żołądek podchodzi mu do gardła.

- On też ma kłopoty - odparła ledwo dosłyszalnym szeptem.



ROZDZIAŁ

7


Nie było to konkretne słowo - raczej odczucie, a mimo to rozległo się w mózgu Luke'a tak, jakby ktoś krzyknął mu je do ucha:

“Pomocy!”

Momentalnie zapomniał o starym gobelinie, który właśnie oglądał. Gwałtownie odwrócił się do tyłu, mobilizując wszyst­kie zmysły do walki. Duża, położona na ostatnim piętrze wieży sala, w której się znajdował, wyglądała dokładnie tak, jak przed chwilą. Była niemal pusta, nie licząc paru Bimmsów kręcących się między ogromnymi ściennymi gobelinami i muzealnymi ga­blotami. Nie wyczuwał żadnego bezpośredniego niebezpie­czeństwa. “Co się dzieje?” - zapytał w myślach siostrę, kieru­jąc się w stronę sąsiedniego pomieszczenia, z którego wycho­dziło się na schody.

Mignął mu obraz widziany oczami Leii. Dostrzegł sylwetki obcych i wyraźnie odczuł narastające zagrożenie. “Trzymaj się - przekazał siostrze. - Zaraz tam będę.” Zaczął biec. Mi­jając drzwi, przytrzymał się framugi i... zatrzymał się raptow­nie. Pomiędzy nim a schodami stało siedem milczących, sza­rych istot. Rozstawiły się w luźnym półokręgu.

Luke zamarł w bezruchu. Jego ręka wciąż spoczywała na framudze, o pół długości galaktyki od przypiętego do pasa miecza świetlnego. Nie wiedział, do czego służą przedmioty, które wycelowali w niego napastnicy, ale nie miał ochoty przekonać się o tym na własnej skórze.

- Czego chcecie? - zawołał.

Stojący pośrodku - Luke domyślił się, że to dowódca - machnął bronią w jego kierunku. Skywalker obejrzał się przez ramie. Za nim znajdowała się sala, z której przed chwilą wy­biegł.

- Mam tam wejść? - spytał.

Dowódca powtórzył gest... ale tym razem Luke dostrzegł coś jeszcze. Napastnik popełnił pewien drobny, niemal nie­zauważalny błąd taktyczny.

- Dobra - rzucił uspokajająco Skywalker. - W porzą­dku. - Zaczął się cofać, nie spuszczając przy tym wzroku z obcych. Przezornie trzymał ręce z dala od miecza świetlne­go.

Napastnicy spychali go w kierunku przejścia do sąsiedniej sali. Nie miał okazji jej obejrzeć, bo wcześniej dotarła do nie­go wiadomość od Leii.

- Jeśli powiecie, o co wam chodzi, to sądzę, że zdołamy się porozumieć - zaproponował. Usłyszał cichy odgłos kro­ków, co upewniło go, że w pomieszczeniu wciąż znajdują się Bimmsi. Zapewne dlatego obcy jeszcze go nie zaatakowali. - A przynajmniej możemy o tym porozmawiać. Bardzo nie chciałbym, żeby przytrafiło się wam coś złego.

Kciuk dowódcy drgnął odruchowo. Lekko, ale wystarcza­jąco wyraźnie, by Luke to zauważył. “A więc spust naciska się kciukiem” - pomyślał.

- Jeśli czegoś ode mnie chcecie, to chętnie o tym z wami porozmawiam - ciągnął. - Nie ma potrzeby wciągać w to moich przyjaciół.

Był już prawie w sąsiedniej sali. Zostało mu do przejścia zaledwie kilka kroków. “Jeżeli jeszcze przez chwilę nie zaczną strzelać...”

W końcu znalazł się w sklepionym pięknym łukiem przej­ściu.

- A teraz dokąd? - spytał, starając się rozluźnić mię­śnie. Właśnie na ten moment czekał.

Dowódca ponownie skinął bronią - w trakcie wykony - wania tego gestu na ułamek sekundy wycelował ją w kierunku swoich dwóch towarzyszy.

Używając Mocy, Skywalker nacisnął znajdujący się pod kciukiem obcego spust. Z głośnym sykiem broń ożyła w rękach właściciela, wyrzucając z siebie strumień czegoś, co przypominało pył wodny.

Luke nie czekał na efekty działania substancji. Dzięki za­mieszaniu zyskał może pół sekundy i nie mógł sobie pozwolić na to, aby cokolwiek z tego czasu zmarnować. Skoczył do tyłu i nieco w bok, szukając osłony za ścianą sąsiedniego pomie­szczenia.

Już miał skryć się za załomem, kiedy ciszę rozdarła seria przeciągłych gwizdów. Wyprostował się i odwrócił. Framugę pokrywały smugi dziwnego, półprzeźroczystego materiału.

Ledwie zdążył się schować, gdy rozległ się kolejny strzał. Zataczając w powietrzu łuk, delikatna mgiełka zamieniła się w strumień cieczy, by w chwilę potem zastygnąć w postaci długiej wici.

Luke zdążył już wyciągnąć miecz świetlny i teraz zapalił go z sykiem, przypominającym odgłos wydawany przez broń obcych. Wiedział, że napastnicy pojawią się za parę sekund - wszelka gra już się skończyła - a kiedy nadejdą...

Zacisnął zęby. Przypomniał sobie walkę z Bobą Fettem. Zdołał się wtedy wyswobodzić, odbijając strzał z blastera, który przeciął krępującą go linę. Ale tu nie było blasterów, więc ta sztuczka nie wchodziła w grę.

Nie miał pojęcia, na ile skuteczny okazałby się miecz świetlny w walce z miotaczami używanymi przez obcych. Walka przypominałaby przecinanie liny, która nieustannie się odnawia - a właściwie siedmiu takich lin.

Usłyszał kroki napastników. Biegli w kierunku przejścia, cały czas strzelając. Stosowali klasyczną w tych okoliczno­ściach taktykę. Chcieli utrzymać go na odpowiedni dystans, aby nie mógł ich zaskoczyć, kiedy wtargną do sali. Precyzja ich działań wskazywała na to, że nie ma do czynienia z amatorami.

Uniósł miecz świetlny i obrzucił szybkim spojrzeniem po­mieszczenie. Sala przypominała wszystkie pozostałe, które widział na tym piętrze: ozdabiały ją stare gobeliny i różne za­bytki muzealne. Nic nie mogło mu zapewnić odpowiedniej osłony. Odruchowo przesunął wzrokiem po ścianach, szuka­jąc wyjścia, które powinno się tu gdzieś znajdować, choć wie­dział, że i tak nie ma to większego znaczenia. Wyjście - na­wet jeśli rzeczywiście istniało - było z pewnością za daleko, aby zdołał do niego dobiec.

Syczenie miotaczy ustało. Ledwie zdążył się odwrócić, gdy do sali wpadli jego prześladowcy. Skierowali miotacze w jego stronę...

Potęgą Mocy Skywalker zerwał ze ściany jeden z gobeli­nów i zwalił go na obcych.

Tylko rycerzowi Jedi mogła się udać taka sztuczka - i według wszelkich prawideł powinna była wywołać spodzie­wany efekt. Kiedy spuszczał gobelin, wszyscy napastnicy znajdowali się już w sali i wszyscy stali dokładnie pod nim. Jednak nim tkanina opadła na podłogę, cała siódemka obcych zdołała w jakiś przedziwny sposób uskoczyć jej z drogi.

Zza powstałej z gobelinu barykady rozległo się syczenie miotaczy. Luke rzucił się odruchowo do tyłu, ale po chwili zdał sobie sprawę, że strzały nie padają w jego kierunku. Stru­mienie zastygającej cieczy krzyżowały się na ścianach, two­rząc dziwaczną pajęczynę.

Z początku uznał, że widocznie broń wypaliła sama, kiedy obcy w popłochu usiłowali uciec przed opadającą pułapką, w ułamek sekundy później zrozumiał prawdę: napastnicy z rozmysłem strzelali po ścianach, starając się przytwierdzić do nich pozostałe gobeliny i uniemożliwić mu w ten sposób ponowienie sztuczki. Szarpnął za spiętrzoną na podłodze tka­ninę, chcąc przetoczyć ją na prześladowców, ale spóźnił się - także i ona była już unieruchomiona.

Strzelanina ustała. Zza zwałów gobelinu wyjrzała ostroż­nie szara głowa... Luke ze smutkiem uświadomił sobie, że wy­czerpał już możliwości wyboru. Pozostawał tylko jeden spo­sób, by ocalić Hana i Leię.

Skywalker zablokował miecz świetlny w pozycji włączo­nej, po czym rozluźnił napięte zmysły. Korzystając ze zdolno­ści Jedi, dosięgnął myślą swoich siedmiu prześladowców, budując w umyśle ich obraz. Obserwujący Luke'a napastnik wy­celował w niego miotacz...

Skywalker zamachnął się i z całej siły cisnął mieczem świetlnym.

Obracając się w powietrzu, broń pomknęła w kierunku go­belinu niczym jakiś dziki i rozjuszony drapieżnik. Obcy zau­ważył ją i odruchowo schował się z powrotem za barykadą.

Zginął w chwilę potem, gdy miecz świetlny przebił zwoje tkaniny i rozciął go na pół.

Pozostali napastnicy musieli zdać sobie sprawę, że oni też są już prawie martwi - ale mimo to nie zrezygnowali. Z dzikim wyciem rzucili się do ataku. Wyskoczyli po dwóch z każdej strony gobelinu, a dwaj pozostali stanęli na górze, szykując się do strzału.

Wszyscy zginęli. Prowadzony przez Moc, miecz świetlny przeleciał zygzakiem, tnąc ich po kolei.

W sekundę było po wszystkim.

Luke odetchnął głęboko. Udało się - może nie tak, jak by chciał, ale jednak ich pokonał. Teraz miał już tylko nadzieję, że nie jest za późno. Przywołał miecz świetlny i zaczął biec, mijając po drodze skurczone, martwe ciała. Używając Mocy, sięgnął myślą poza obręb budynku: “Leia?”



Ozdobne kolumienki otaczające prowadzącą na dół rampę prześwitywały już zza najbliższego rzędu stoisk, gdy nagle trzymająca się z tyłu Leia szarpnęła Hana za ramię.

- Uwolnił się - wyjaśniła. - Już tu biegnie.

- Świetnie - mruknął Han. - Po prostu świetnie. Miej­my tylko nadzieję, że nasi sympatyczni towarzysze nie dowie­dzą się o tym za wcześnie.

Ledwie zdążył to powiedzieć, gdy obcy jak jeden mąż unieśli miotacze stokli i zaczęli torować sobie drogę przez kłę­biący się tłum Bimmsów.

- Za późno - rzucił. - Już po nas idą. Leia ścisnęła go za rękę.

- Mam spróbować pozbawić ich broni?

- Jest ich jedenastu. Ze wszystkimi to ci się nie uda. - Solo rozejrzał się dookoła, rozpaczliwie szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji.

Jego wzrok spoczął na stoisku zastawionym gablotami z biżuterią... Istniał jeszcze cień szansy.

- Leia, widzisz tamtą biżuterię? Chwyć, ile zdołasz.

- Co?! - Księżniczka rzuciła mu wystraszone spojrzenie.

- Zrób, co mówię! - syknął, obserwując zbliżających się napastników. - Zabierz coś i rzuć do mnie.

Kątem oka zauważył, że Leia chwyciła jedną z mniejszych gablot i cisnęła w jego kierunku. Zdołał ją złapać, ale z gablo­ty posypały się na ziemię naszyjniki.

Jednostajny gwar targowiska rozdarł przeraźliwy krzyk. Solo odwrócił się i ujrzał właściciela zrabowanego towaru, który oskarżycielsko wskazywał go palcem.

- Han! - Leia próbowała przekrzyczeć powstałą wrzawę.

- Przygotuj się, uciekamy stąd! - odkrzyknął, ale w tym momencie żółty tłum zwalił go z nóg. Rozwścieczeni Bimmsi przygnietli domniemanego złodzieja do ziemi.

Ich ciała utworzyły zaporę oddzielającą Hana od miotaczy stokli. Puścił biżuterię i chwycił za komunikator.

- Chewie! - ryknął wśród ogłuszającego hałasu. Luke usłyszał krzyk dochodzący z targowiska, mimo że znajdował się na ostatnim piętrze wieży. Z nagłego zamiesza­nia w umyśle Leii wywnioskował, że nie zdoła dotrzeć do niej na czas.

Zatrzymał się gwałtownie i spróbował zebrać myśli. Po przeciwległej stronie sali znajdowało się duże okno wychodzą­ce na bazar. Kopuła budowli była rozsunięta, ale skok z wyso­kości pięciu pięter przekraczał możliwości nawet rycerza Jedi. Odwrócił się w stronę sali, z której właśnie wybiegł - jego wzrok padł na porzucony miotacz, ledwie widoczny za zało­mem ściany.

Od targowiska dzieliła go spora odległość, zmniejszająca nadzieję na skuteczny strzał, ale to była jedyna szansa. Użył Mocy, by przywołać broń. Biegnąc w stronę okna, studiował pospiesznie jej konstrukcję. Mechanizm działania miotacza okazał się w miarę prosty: regulacja szerokości i ciśnienia strumienia cieczy oraz uruchamiany kciukiem spust. Nastawił na minimalną szerokość i maksymalne ciśnienie. Zaparł się o framugę, wycelował we fragment kopuły targowiska i wy­strzelił.

Broń odskoczyła mocniej niż przypuszczał, ale rezultat przekroczył jego najśmielsze oczekiwania. Strumień krzepną­cej cieczy uderzył w dach bazaru i zaczął stopniowo formo­wać mały stos. Luke odliczył do pięciu, po czym korzystając z Mocy, zwolnił spust, by przytrzymać początek wici. Odcze­kał parę sekund, aż ciecz stwardniała, i dotknął jej ostrożnie palcem. Zaczekał jeszcze trochę, aby upewnić się, że wić jest solidnie przymocowana do kopuły, po czym wziął głęboki od­dech, chwycił oburącz powstałą linę i skoczył.

Uderzył go pęd powietrza, rozwiewający mu włosy i ubra­nie. Lecąc kołysał się na wszystkie strony. W dole widział żółty tłum tłoczących się na górnym piętrze bazaru Bimmsów i kilka­naście szarych postaci próbujących utorować sobie drogę do Hana i Leii. Błysnęło ostre światło, doskonale widoczne mimo blasku słońca, i jeden z Bimmsów padł na ziemię, martwy lub tylko ogłuszony - Luke nie był w stanie tego ocenić. Targo­wisko zbliżało się do niego z oszałamiającą prędkością... Skulił się, przygotowując się na lądowanie...

Nagle, z rykiem silników, od którego musiały drżeć szyby w okolicznych domach, nad bazarem pojawił się “Tysiącletni Sokół”.

Fala uderzeniowa przetoczyła lądującego Skywalkera po ziemi i cisnęła go na dwóch Bimmsów. Podnosząc się zrozu­miał, że Chewbacca nie mógł się pojawić w lepszej chwili. Zaledwie o dziesięć metrów od Luke'a, z głowami uniesiony­mi ku górze, stali dwaj obcy. Wycelowali miotacze w niebo, zamierzając unieruchomić “Sokoła”, jak tylko wróci. Skywal­ker wyszarpnął zza pasa miecz świetlny, przeskoczył paru Bimmsów, którzy stali mu na drodze, i przeciął obu napastni­ków, nim zdążyli zdać sobie sprawę z jego obecności.

Z góry znowu rozległo się wycie silników, ale tym razem Chewbacca nie ograniczył się tylko do przelotu “Sokołem” nad targowiskiem. Wykorzystując całą moc przednich silni­ków manewrowych, osadził statek w miejscu i zawisł w po­wietrzu tuż nad atakowanymi towarzyszami. Wysunął spod statku obrotowy blaster i otworzył ogień.

Bimmsi nie byli głupi; nie mieli zamiaru bezsensownie umierać. Porzuciwszy wszelką myśl o zemście, zaczęli z krzykiem uciekać od “Sokoła” - w jednej chwili kłębiący się tłum rozpierzchł się na wszystkie strony. Torując sobie drogę wśród żółtej ciżby i starając się kryć za plecami Bimmsów, Skywalker ruszył wzdłuż okręgu, który tworzyli napastnicy.

Jego miecz świetlny i blaster “Sokoła” szybko dokończyły dzieła.


- Wyglądasz jak kupa złomu. - Luke potrząsnął głową. - Przepraszam, panie Luke - głos Threepia z trudem wydobywał się spod grubej warstwy zestalonej cieczy, która pokrywała całą górę jego mechanicznego ciała. Robot przypo­minał jakiś wymyślnie opakowany prezent. - Ma pan przeze mnie same kłopoty.

- To nieprawda i dobrze o tym wiesz - pocieszył go Skywalker. Przyglądał się całej kolekcji rozpuszczalników, które ustawił przed sobą na największym stole na statku. Jak dotąd, żaden z nich nie zdołał choćby odrobinę naruszyć po­włoki okrywającej androida. - Wiele nam pomogłeś przez te wszystkie lata. Musisz tylko wiedzieć, kiedy brać nogi za pas.

Stojący obok Luke'a Artoo zamruczał przeciągle.

- Nie, kapitan Solo nie kazał mi uciekać - stwierdził ka­tegorycznie Threepio. - Powiedział jedynie, żebym przygo­tował się do ucieczki. Nawet ty powinieneś zrozumieć, na czym polega różnica.

Artoo pisnął coś w odpowiedzi, ale tym razem android go zignorował.

- No cóż, może spróbujemy tego - mruknął Luke, się­gając po kolejny rozpuszczalnik. Szukał właśnie czystej szmatki pośród stosu już zabrudzonych, kiedy do kabiny we­szła Leia.

- Co z nim? - spytała, spoglądając na Threepia.

- Nic mu nie będzie - zapewnił ją brat. - Chociaż nie wiem, czy uda mi się cokolwiek zdziałać przed powrotem na Coruscant. Han mówił, że miotaczy stokli używa się na odle­głych planetach do polowań na grubego zwierza. Skład mie­szanki jest dosyć egzotyczny. - Wskazał rząd pustych bute­lek po rozpuszczalnikach.

- Może Bimmsi coś wymyślą - powiedziała księżnicz­ka biorąc do ręki jedną z buteleczek. - Zapytamy ich o to, kiedy wrócimy do miasta.

- Zamierzasz tam wrócić? - Luke spojrzał na nią

z ukosa.

- Muszę - Leia nie ukrywała zniecierpliwienia - prze­cież wiesz. To misja dyplomatyczna, a nie wycieczka krajo­znawcza. Nie będzie dobrze wyglądało, jeśli odlecimy zaraz po tym, jak nasz statek ostrzelał ich główne targowisko.

- Powinni być szczęśliwi, że nikt z nich nie zginął - za­uważył. - A zresztą są w dużej mierze odpowiedzialni za to, co się stało.

- Nie możesz winić całej społeczności za postępowanie paru jednostek - przerwała Leia. Luke już dawno nie słyszał u niej tak ostrego tonu. - Szczególnie, że to tylko jeden z polityków, wyłamawszy się z ogółu, podjął złą decyzję.

- Złą decyzję?! - nie wytrzymał Skywalker. - Tak to nazwali?

- Tak właśnie to określili - skinęła głową księżnicz­ka. - Wygląda na to, że Bimms, który zaprowadził nas na tar­gowisko, był przekupiony. Ale nie miał pojęcia, co zamierzają z nami zrobić.

- Rozumiem, że nie miał również pojęcia, jak działa śro­dek, który podał ich głównemu negocjatorowi?

Leia wzruszyła ramionami.

- Wciąż nie ma dostatecznych dowodów na to, że to było otrucie, choć zważywszy na okoliczności, Bimmsi są skłonni przyznać, iż zachodzi taka ewentualność.

- Bardzo wspaniałomyślnie z ich strony - skrzywił się Luke. - A co na ten temat myśli Han?

- On nie ma tu nic do gadania - stwierdziła księżniczka stanowczo. - To moja misja.

- Zgadza się - potwierdził Han, wchodząc do kabi­ny. - To twoja misja. Ale mój statek.

Leia spojrzała na niego z niedowierzaniem.




- Chyba tego nie zrobiłeś? - wykrztusiła.

- I owszem - odparł z całkowitym spokojem. Rozsiadł się wygodnie w jednym z foteli. - Jakieś dwie minuty temu wykonaliśmy skok w nadprzestrzeń. Następny przystanek: Coruscant.

- Han! - wrzasnęła. Luke jeszcze nigdy nie widział sio­stry tak rozwścieczonej. - Powiedziałam Bimmsom, że zaraz wracamy.

- A ja powiedziałem im, że będą musieli trochę pocze­kać. Choćby tyle, żebyśmy zdążyli ściągnąć dla ochrony dy­wizjon myśliwców, a może nawet krążownik gwiezdny.

- A jeżeli się obrazili? - przerwała mu ostro. - Czy zdajesz sobie sprawę, ile wysiłku włożono w przygotowanie tej misji?

- Tak, aż za dobrze - Solo nagle spoważniał. - Ale wiem również, co mogłoby się zdarzyć, gdyby naszych przy­jaciół z miotaczami stokli było więcej.

Leia przez dłuższą chwilę wpatrywała się w męża, a Luke poczuł, jak jej gniew stopniowo się ulatnia.

- Powinieneś był przynajmniej zapytać mnie o to - rze­kła w końcu.

- Masz rację - przyznał Han. - Ale nie chciałem tracić ani chwili. Jeśli ci zabici mieli kumpli, to ci ostatni zapewne dysponowali statkiem. - Spróbował się uśmiechnąć. - Nie było czasu na komisyjne rozstrzyganie sporu.

- Ja - to jeszcze nie komisja - odparła kwaśno Leia, odwzajemniając uśmiech.

Burza została zażegnana i napięcie minęło. Luke przyrzekł sobie, że któregoś dnia zapyta jedno z nich, do czego odnosił się ostatni żart.

- A skoro mowa o tych z miotaczami - wtrącił - czy pytaliście może o nich Bimmsów?

- Bimmsi nic na ich temat nie wiedzą. - Księżniczka potrząsnęła głową. - Ja też nigdy w życiu nie widziałam podobnych istot.

- Po powrocie na Coruscant sprawdzimy to w imperial­nym archiwum - zaproponował Solo. Dotknął ostrożnie pu­chnącego policzka. - Musiały się zachować jakieś dane na ich temat.

- Chyba że Imperium odkryło tę rasę gdzieś na Niezna­nych Terytoriach - powiedziała cicho Leia.

- Myślisz, że kryje się za tym Imperium? - Luke spoj­rzał na nią zaskoczony.

- A któż by inny? - odparła. - Pozostaje tylko pytanie, dlaczego to zrobili.

- Cóż, bez względu na motywy srodze się rozczarują - przerwał Solo, podnosząc się z fotela. - Wracam do kabiny pilotów. Postaram się, żeby nasz kurs był dostatecznie zagma­twany. Lepiej nie ryzykować.

W Luke'u obudziły się dawne wspomnienia. Znów ujrzał Hana, który, pilotując “Sokoła”, pojawił się niespodziewanie w samym środku bitwy toczącej się wokół pierwszej Gwiazdy Śmierci i zestrzelił atakujące go od tyłu myśliwce Dartha Va­dera.

- Trudno uwierzyć, że kapitan Solo nie ma ochoty ryzy­kować - zauważył.

Han oskarżycielsko wycelował w niego palec.

- Nie bądź taki chojrak. Pamiętaj, że ci, których chronię, to ty, twoja siostra, a także siostrzenica i siostrzeniec. Pojmu­jesz różnicę?

- Punkt dla ciebie - uśmiechnął się Jedi i zasalutował mieczem świetlnym.

- A właśnie - stwierdził Han. - Czy nie pora, żeby Leia też miała miecz świetlny?

- Mogę go dla niej zrobić, kiedy tylko zechce. - Luke wzruszył ramionami. Spojrzał pytająco na siostrę: - Co ty na to, Leia?

Księżniczka przez chwilę zwlekała z odpowiedzią.

- Sama nie wiem - powiedziała w końcu. - Nigdy nie miałam talentu do tego typu rzeczy. - Spojrzała na męża. - Ale sądzę, że powinnam spróbować.

- Ja też tak myślę - zgodził się Luke. - Twoje zdolno­ści mogą dotyczyć zupełnie innych dziedzin, ale mimo to po­winnaś poznać podstawy walki. Z tego co wiem, w czasach Starej Republiki niemal wszyscy rycerze Jedi nosili przy sobie miecze świetlne, nawet jeśli byli uzdrowicielami albo nauczy­cielami.

- Zgoda - skinęła głową księżniczka. - Wezmę się do ćwiczeń, jak tylko będę miała trochę więcej czasu.

- Nie. Zaczniesz od zaraz - Han nie zamierzał ustą­pić. - Mówię poważnie, Leia. Te twoje wspaniałe talenty dy­plomatyczne zdadzą się psu na budę, jeśli Imperium zamknie cie w jakiejś ciemnej celi.

Księżniczka z ociąganiem jeszcze raz skinęła potakująco głową.

- Chyba masz rację. Zaraz po powrocie powiem Mon Mothmie, że musi trochę ograniczyć moje obowiązki. - Uśmiechnęła się do Luke'a. - Wakacje się skończyły, panie nauczycielu.

- Tak, chyba tak. - Skywalker poczuł nagły ucisk w gardle, ale próbował to ukryć.

Leia wyczuła jednak niepokój brata, choć mylnie oceniła jego przyczynę.

- Daj spokój - zganiła go. - Nie jestem znowu takim kiepskim uczniem. A poza tym możesz to potraktować jako dobrą praktykę. W końcu i tak pewnego dnia będziesz musiał nauczyć tego wszystkiego bliźniaki.

- Tak, wiem - odparł cicho.

- A więc wszystko postanowione - wtrącił Han. - Idę na górę. Zobaczymy się później.

- Na razie - odparła księżniczka. - A teraz... - obrzu­ciła krytycznym spojrzeniem Threepia - zobaczymy, co się da zrobić z tym głupkiem.

Luke wyciągnął się w fotelu, obserwując jak jego siostra walczy z zaschniętą powłoką. Znów odezwał się w nim daw­ny niepokój. “Wziąłem to na siebie - powiedział kiedyś Ben Kenobi, mając na myśli Dartha Vadera. - Myślałem, że po­trafię wyszkolić go na rycerza Jedi równie dobrze jak Yoda. Myliłem się.”

Te słowa odbijały się w umyśle Luke'a nie milknącym echem przez całą drogę na Coruscant.



ROZDZIAŁ

8


Przez dłuższą chwilę wielki admirał Thrawn siedział bez słowa w swoim fotelu, otoczony hologramami dzieł sztuki. Pellaeon czekał w pełnym napięcia milczeniu, obserwując nieprzeniknioną twarz admirała i jego czerwone, błyszczące oczy. Starał się nie myśleć o tym, jaki los spotykał zazwyczaj posłańców, przynoszących złe wieści lordowi Vaderowi.

- A zatem zginęli wszyscy z wyjątkiem koordynato­ra? - spytał wreszcie Thrawn.

- Tak, panie admirale - potwierdził Pellaeon. Spojrzał w drugi koniec kabiny, gdzie C'baoth oglądał jedną ze ścien­nych ekspozycji, i zniżył głos. - Wciąż nie jesteśmy pewni, co zawiodło.

- Niech koordynator złoży szczegółowy raport w centrali - polecił Thrawn. - A jakie wieści z Waylandu?

Pellaeon sądził, że rozmawiają na tyle cicho, iż C'baoth ich nie słyszy. Mylił się jednak.

- I co teraz? - odezwał się starzec, odwracając się od gabloty i podchodząc do fotela admirała. - Pańscy Noghri zawiedli - to bardzo przykre. Ma pan wprawdzie na głowie ważniejsze sprawy, ale muszę przypomnieć, że obiecał mi pan Jedi, admirale.

Thrawn rzucił mu chłodne spojrzenie.

- Przyrzekłem ci Jedi - przyznał - i dostarczę ci

ich. - Odwrócił się do starca plecami. - Jakie wieści z Waylandu? - powtórzył pytanie.

Kapitan przełknął nerwowo ślinę, starając się pamiętać o tym, że w obecności tylu zgromadzonych w kabinie dowo­dzenia isalamirów C'baoth jest pozbawiony swej mocy. Przy­najmniej w tej chwili.

- Zespół techników zakończył wstępną analizę, panie ad­mirale. Wynika z niej, że plany generatora pola maskującego są kompletne, ale skonstruowanie go trochę potrwa i pociągnie za sobą bardzo wysokie koszty, szczególnie tego przeznaczonego dla tak dużego statku jak “Chimera”.

- Na szczęście będą mogli zacząć od czegoś znacznie mniejszego - stwierdził Thrawn, wręczając Pellaeonowi elektroniczną kartę danych. - Oto czego będziemy potrzebo­wać do ataku na Sluis Van.

- Na te stocznie? - zdziwił się kapitan, biorąc do ręki kartę danych. Do tej pory admirał trzymał w absolutnej taje­mnicy zarówno cel jak i strategię planowanego ataku.

- Tak. Aha, będziemy też potrzebowali pewnych specjal­nych maszyn wydobywczych - o ile się nie mylę, ich potocz­na nazwa to wgłębiarki. Niech wywiad rozpocznie poszuki­wania. Musimy ich mieć co najmniej czterdzieści.

- Tak jest - Pellaeon zanotował sobie tę informację. - Jeszcze jedno, panie admirale. - Zerknął na C'baotha. - Technicy poinformowali także, że niemal osiemdziesiąt pro­cent potrzebnych nam cylindrów spaarti albo już działa, albo da się łatwo uruchomić.

- Cylindry spaarti? - zdziwił się mistrz Ciemnych Jedi. - A cóż to takiego?

- To jest to niewielkie urządzenie, które spodziewałem się znaleźć w skarbcu - wyjaśnił Thrawn. Rzucił Pellaeono­wi porozumiewawcze spojrzenie, ale nie było to potrzebne; kapitan sam doszedł do wniosku, że rozmowa na temat cylin­drów spaarti w obecności C'baotha nie jest rzeczą zbyt roz­sądną. - A więc osiemdziesiąt procent. To wspaniale, kapita­nie. Wspaniale. - Oczy mu zabłysły. - Imperator postąpił bardzo rozsądnie, zostawiając nam taki wspaniały sprzęt. Przy

jego pomocy zdołamy odbudować Imperium. A co z siłownią i wyposażeniem militarnym góry?

- Większość urządzeń już działa - odparł Pellaeon. - Trzy z czterech reaktorów podłączono do sieci. Część skom­plikowanego systemu obronnego uległa zniszczeniu, ale to, co zostało, z powodzeniem wystarczy, żeby obronić skar­biec.

- Doskonale - Thrawn skinął głową. Znowu był chłodny i opanowany. - Niech doprowadzą te cylindry do pełnej sprawności. Za jakieś dwa, trzy dni powinna tam dotrzeć “Strzała Śmierci”. Przywiezie dodatkową grupę specjalistów i dwieście isalamirów, co umożliwi rozpoczęcie prac. A wte­dy... - uśmiechnął się leciutko - będziemy gotowi, by na po­ważnie przystąpić do dzieła. A zaczniemy od stoczni Sluis Van.

- Tak jest. - Pellaeon ponownie zerknął na C'baotha. - A co ze Skywalkerem i jego siostrą?

- Użyjemy teraz Oddziału Czwartego - odparł Thrawn. - Niech pan przekaże Noghrim z Oddziału Ósmego, żeby odstąpili od obecnego zadania i czekali w pogotowiu na dalsze rozkazy.

- Chce pan, admirale, żebym to ja przekazał im tę wiado­mość? - spytał Pellaeon. - Nie kwestionuję oczywiście pańskiego rozkazu - dodał pospiesznie - ale ostatnio miał pan zwyczaj rozmawiać z nimi osobiście.

Thrawn uniósł nieznacznie brwi.

- Oddział Ósmy mnie zawiódł - powiedział cicho. - Jeśli to pan przekaże im wiadomość, będą wiedzieli, jak bar­dzo jestem niezadowolony.

- A jeśli Oddział Czwarty także pana zawiedzie? - wtrącił C'baoth. - Przecież pan dobrze wie, że tak się stanie. Czy wtedy też będzie pan po prostu niezadowolony? A może w końcu przyzna pan, że pańskie maszynki do zabijania nie mogą sobie poradzić z Jedi?

- Noghri jeszcze nigdy nie spotkali wroga, z którym nie zdołaliby sobie poradzić, mistrzu C'baoth - rzucił chłodno Thrawn. - Któremuś oddziałowi wreszcie się powiedzie. A do tego czasu... - Wzruszył ramionami. - Utrata jeszcze kilku Noghrich nie nadweręży poważnie naszych sił.

Pellaeon drgnął i odruchowo obejrzał się w kierunku drzwi. Podejrzewał, że Rukh nie potrafiłby zachować spokoju słysząc, iż jego pobratymcy są tak beztrosko posyłani na śmierć.

- Z drugiej strony, panie admirale, ta nieudana próba na pewno wzmoże ich czujność - zauważył.

- On ma racje - odezwał się mistrz Ciemnych Jedi, wskazując palcem Pellaeona. - Nie można dwa razy nabrać rycerza Jedi na tę samą sztuczkę.

- Możliwe - odparł Thrawn grzecznie, ale nieustępli­wie. - Co w takim razie proponujesz? Żebyśmy zostawili w spokoju Skywalkera i postarali się schwytać jego siostrę?

- Tak, żeby pan postarał się schwytać jego siostrę - po­twierdził starzec wyniośle. - Najlepiej będzie, jeśli młodym Jedi zajmę się osobiście.

Admirał uniósł brwi ze zdziwienia.

- A jak zamierzasz to zrobić?

C'baoth się uśmiechnął.

- Obaj jesteśmy rycerzami Jedi. Przyjdzie do mnie, jeśli go wezwę.

Przez dłuższą chwilę Thrawn przyglądał mu się w milczeniu.

- Potrzebuję cię tu, przy mojej flocie - odezwał się w końcu. - Przygotowania do ataku na stocznie Rebeliantów na Sluis Van są już w toku. Część wstępnych operacji musi być koordynowana przez mistrza Jedi.

C'baoth się wyprostował.

- Obiecałem panu pomoc tylko dlatego, że pan przyrzekł dostarczyć mi Skywalkera. I będę go miał, admirale.

Thrawn świdrował starca wzrokiem.

- Czy zatem mistrz Jedi cofa dane przez siebie słowo? Wiedziałeś, że ujęcie chłopaka może trochę potrwać.

- Tym bardziej powinienem sam się tym zająć - odparo­wał C'baoth.

- Dlaczego nie możemy zrobić obydwu rzeczy naraz? - wtrącił Pellaeon.

Obaj mężczyźni spojrzeli na niego surowo.

- Proszę wyjaśnić, co pan ma na myśli, kapitanie - roz­kazał Thrawn z ukrytą groźbą w głosie.

Pellaeon zacisnął zęby. Było już za późno, aby się wycofać.

- Moglibyśmy rozpuścić plotkę o twojej obecności na ja­kiejś słabo zaludnionej planecie, mistrzu C'baoth - za­czął. - Gdzieś, gdzie przez wiele lat mogłeś mieszkać przez nikogo nie zauważony. Taka plotka z pewnością dotarłaby do przedstawicieli Nowej Repu... do Rebeliantów - poprawił się, spoglądając na Thrawna. - Zwłaszcza gdyby pojawiło się w niej imię Jorusa C'baotha.

Starzec zaśmiał się szyderczo.

- I sądzisz, że z powodu głupiej plotki Skywalker rzuci wszystko i popędzi mnie szukać?

- I nie pomogą mu żadne środki ostrożności - rzekł ad­mirał w zamyśleniu. W jego słowach nie było już groźby. - Jeśli chce, może wziąć ze sobą nawet pół rebelianckiej armii. Zadbamy o to, żeby w żaden sposób nie mógł skojarzyć cię z nami.

Pellaeon skinął głową.

- A nim znajdziemy odpowiednią planetę i rozpuścimy plotki, możesz pozostać tutaj i pomóc nam w przygotowa­niach do ataku na stocznie. Miejmy nadzieję, że nasze działa­nia zajmą Skywalkera na tyle, że nie będzie miał czasu spraw­dzić tych pogłosek przed operacją na Sluis Van.

- A nawet jeśli stanie się inaczej - dodał Thrawn - to będziemy znali jego decyzję dostatecznie wcześnie, by prze­transportować cię na miejsce na długo przed jego przybyciem.

- Hm - mruknął C'baoth, gładząc w zamyśleniu długą brodę. Pellaeon wstrzymał oddech... Po chwili starzec kiwnął potakująco głową. - A więc dobrze - powiedział. - Plan wygląda dosyć rozsądnie. A teraz udam się do moich poko­jów, admirale Thrawn, i wybiorę planetę, na której mam się pojawić. - Pożegnał ich iście królewskim skinieniem głowy i majestatycznym krokiem wyszedł z kabiny.

- Moje gratulacje, kapitanie - odezwał się admirał, mie­rząc Pellaeona chłodnym wzrokiem. - Pański pomysł najwy­raźniej przypadł do gustu naszemu mistrzowi.

Pellaeon zmusił się do tego, by spojrzeć przełożonemu prosto w oczy.

- Przepraszam, panie admirale, że zabrałem głos nie py­tany.

Thrawn uśmiechnął się nieznacznie.

- Zbyt długo służył pan pod rozkazami lorda Vadera, ka­pitanie - stwierdził. - Ja nie mam oporów co do tego, żeby robić użytek z dobrych propozycji, nawet jeśli nie ja je zgłosi­łem. Moja duma i ambicja na tym nie ucierpią.

“Chyba, że chodzi o C'baotha...” - pomyślał Pellaeon.

- Tak jest, panie admirale - powiedział na głos. - Jeśli pan pozwoli, zajmę się teraz przekazaniem rozkazów Nogh­rim i na Wayland.

- Jak pan sobie życzy, kapitanie. I proszę w dalszym cią­gu nadzorować przygotowania do operacji na Sluis Van. - Thrawn wpatrywał się w niego intensywnie. - Niech pan zwróci na nie szczególną uwagę, kapitanie. Góra Tantiss i Sluis Van to pierwszy krok na drodze do zwycięstwa. Poko­namy Rebeliantów - z naszym mistrzem, albo bez niego.



W teorii zebrania Rady Wewnętrznej miały mieć spokoj­niejszy i mniej oficjalny charakter niż bardziej formalne po­siedzenia Rady Tymczasowej. Jednak w praktyce - jak Han już dawno zauważył - starcia w łonie Rady Wewnętrznej by­wały niekiedy równie ostre i zajadłe jak te w szerszym gronie.

- Czy dobrze rozumiem, kapitanie Solo? - upewnił się Borsk Fey'lya. Jego ton był jak zwykle słodki i uprzejmy. - Pan sam, bez konsultacji z przedstawicielami władz podjął de­cyzję o odwołaniu misji na Bimmisaari?

- Już to mówiłem - odparł Han. Miał ochotę powie­dzieć Botańczykowi, żeby uważniej słuchał tego, co się mówi. - Przedstawiłem także powody, dla których tak postą­piłem.

- I które moim zdaniem całkowicie usprawiedliwiały taką decyzję - wtrącił admirał Ackbar chrapliwym głosem, przy­chodząc Hanowi z pomocą. - W zaistniałej sytuacji podstawo­wym obowiązkiem kapitana Solo było chronić naszego amba­sadora i wrócić bezpiecznie do bazy, żeby nas ostrzec.

- Ostrzec? Przed czym? - rzucił Fey'lya. - Proszę mi wybaczyć, admirale, ale nie bardzo rozumiem, jakie właściwie niebezpieczeństwo nam zagraża. Kimkolwiek są te istoty o szarej skórze, Senat Imperium najwyraźniej uznał je za tak nieznaczące, że nie ma o nich żadnych wzmianek w archi­wach. Wątpię, by tak trzeciorzędna rasa była w stanie poważ­nie nam zagrozić.

- Nie wiemy, czy właśnie z tego powodu nie ma żadnych danych na ich temat - zauważyła Leia. - Mogło to być zwy­kłe przeoczenie albo też część informacji po prostu uległa zni­szczeniu.

- Albo celowo je wykasowano - dodał Luke. Futro Fey'lyi zafalowało na znak niedowierzania.

- A dlaczegóż to - spytał z przesadną uprzejmością Bo­tańczyk - Senat Imperium miałby się zajmować usuwaniem wszystkich danych na temat jakiejś rasy?

- Nie powiedziałem, że zrobiono to na polecenie Sena­tu - odparł Luke. - Może ci obcy sami zniszczyli dotyczące ich informacje.

- To mocno naciągana hipoteza - prychnął pogardliwie Fey'lya. - A nawet gdyby to było możliwe, to po co ktokol­wiek miałby coś takiego robić?

- Może księżniczka Leia Organa Solo odpowie nam na to pytanie - przerwała spokojnie Mon Mothma, zerkając na Leię.- Miałaś więcej ode mnie do czynienia zgromadze­niem informacji przez Senat Imperium. Czy taki zabieg byłby możliwy?

- Nie wiem - księżniczka potrząsnęła głową - nigdy nie zagłębiałam się aż tak dokładnie w kwestię dostępu do ar­chiwów Senatu. Jednak zdrowy rozsądek podpowiada, że nie da się stworzyć takiego systemu zabezpieczającego, którego nie zdołałby złamać ktoś wystarczająco zdeterminowany.

- To w dalszym ciągu nie wyjaśnia, dlaczego tym obcym tak bardzo miałoby na tym zależeć - wtrącił Fey'lya.

- Być może dostrzegali zbliżający się kres Starej Repu­bliki - podsunęła Leia z lekką irytacją w głosie - i postano­wili usunąć wszystkie dane na swój temat, licząc, że powstające Imperium nie zwróci na nich uwagi.

Han musiał przyznać, że Fey'lya ma znakomity refleks.

- W takim razie - Botańczyk zmienił front - może do ostatniego ataku także popchnęła ich obawa przed tym, że zo­staną odkryci. - Spojrzał na Ackbara. - Tak czy inaczej nie widzę powodu, by podejmować w związku z tym incydentem operację wojskową na dużą skalę. Używanie naszych znako­mitych sił zbrojnych w roli dyplomatycznej eskorty uwłacza ich odwadze i duchowi bojowemu.

- Może pan sobie darować te oracje - rzucił ostro Ack­bar. - Nie ma tu żadnych przedstawicieli naszych “znakomi­tych sił zbrojnych”, na których mogłoby to zrobić wrażenie.

- Mówię tylko to, co czuję, admirale - odparł Fey'lya urażonym tonem, który opanował do perfekcji.

Ackbar wbił w niego wzrok...

- Może wrócimy do właściwego tematu rozmowy - wtrąciła szybko Leia. - Sądzę, iż nie umknęło niczyjej uwa­dze, że - nieważne, jaka była ich motywacja - gdy dotarli­śmy na Bimmisaari, ci obcy czekali na nas gotowi do ataku.

- Bez wątpienia trzeba wzmocnić środki bezpieczeństwa w czasie podobnych misji - stwierdził admirał. - I dotyczy to obu stron: w końcu napastnicy przekupili przecież miejsco­wego polityka.

- A to pociągnie za sobą o wiele więcej czasu i wysiłku - mruknął Fey'lya pod nosem. Jego futro znów zafalowało.

- Nie ma innego wyjścia - powiedziała twardo Mon Mothma. - Jeśli nie zapewnimy bezpieczeństwa naszym ne­gocjatorom, to Nowa Republika popadnie w stagnację i za­cznie chylić się ku upadkowi. A zatem - zerknęła na Ackba­ra - wydzieli pan specjalny oddział, aby towarzyszył księż­niczce Leii Organie Solo w jej powtórnej wyprawie na Bim­misaari. Wszystko ma być gotowe na jutro.

“Jutro?!”- Han rzucił Leii piorunujące spojrzenie, ale jego żona była równie zdumiona.

- Przepraszam - powiedział, unosząc rękę. - Jutro? Mon Mothma spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Tak, jutro. Bimmsi wciąż na nas czekają, kapitanie.

- Wiem, ale...

- Han próbuje tylko powiedzieć - wtrąciła Leia - że na tym spotkaniu zamierzałam poprosić o krótki urlop i zwolnienie mnie na pewien czas z moich dyplomatycznych obo­wiązków.

- Obawiam się, że to niemożliwe - odparła Mon Moth­ma, marszcząc brwi. - Mamy zbyt dużo pracy.

- Nie chodzi o żadne wakacje - przerwał Solo, starając się nie zapominać o dobrych manierach. - Leia potrzebuje czasu, by skoncentrować się na ćwiczeniu swych umiejętności rycerza Jedi.

Mon Mothma wydęła wargi, zerkając kolejno na Ackbara i Fey'lyę.

- Przykro mi - rzekła, potrząsając przecząco głową. - Chyba najlepiej ze wszystkich zdaję sobie sprawę, jak bardzo potrzebni są nam nowi Jedi, ale w obecnej chwili mamy zbyt wiele naglących spraw. - Jeszcze raz spojrzała na Fey'lyę. “Prawie tak, jakby prosiła go o pozwolenie” - pomyślał Han gorzko.- Za rok... a może trochę wcześniej - dodała, ze­rkając na brzuch Leii - będziemy mieli wystarczająco dużo doświadczonych dyplomatów, byś mogła poświęcić więk­szość czasu swemu szkoleniu. Ale obawiam się, że na razie je­steś nam potrzebna tutaj.

Na dłuższą chwilę w sali zapadła niezręczna cisza. Pierw­szy odezwał się Ackbar.

- Proszę mi wybaczyć, ale pójdę dopilnować przygoto­wania eskorty.

- Naturalnie - skinęła głową Mon Mothma. - Jeśli nie ma już więcej spraw, to kończymy posiedzenie.

Han zacisnął zęby i zaczął składać swoje rzeczy.

- Dobrze się czujesz? - spytała Leia, stając za jego ple­cami.

- Kiedy walczyliśmy przeciwko Imperium, wszystko było dużo prostsze - mruknął. Spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu Fey'lyę. - Wtedy przynajmniej wiedzie­liśmy, kto jest naszym wrogiem.

Księżniczka ujęła go za ramię.

- Chodź - powiedziała. - Zobaczymy, czy oczyścili już Threepia.



ROZDZIAŁ

9


Oficer taktyczny podszedł do stanowiska dowodzenia na mostku “Chimery” i stuknął przepisowo obcasami.

- Panie admirale, wszystkie jednostki meldują swoją go­towość - poinformował.

- Doskonale - głos Thrawna był całkowicie opanowa­ny. - Przygotować się do skoku w nadprzestrzeń.

Pellaeon rzucił na admirała krótkie spojrzenie, po czym ponownie skoncentrował się na odczytach przyrządów, infor­mujących o stanie technicznym i sytuacji taktycznej statku. Na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność, która jakby pochłonęła resztę pozostającego pod jego dowództwem, zło­żonego z pięciu statków zespołu. Oddalone o trzy tysiączne roku świetlnego słońce planety Bpfassh wyglądało jak łebek od szpilki i nie różniło się niczym od innych otaczających je gwiazd. Wyznaczanie punktu zbornego tuż obok atakowanej planety sprzeciwiało się wszelkim klasycznym regułom sztuki wojennej - statki mogły się łatwo pogubić w drodze na spo­tkanie, a w dodatku przy tak krótkim dystansie skok w nad­przestrzeń wymagał nie lada precyzji. Pellaeon i Thrawn odbyli nawet długą i dość burzliwą rozmowę, gdy admirał po raz pierwszy postanowił przeprowadzić atak w ten właśnie sposób. Teraz, po roku praktyki, wykonywali ten manewr nie­mal rutynowo.

“A może - pomyślał Pellaeon - załoga »Chimery« nie jest jednak tak niedoświadczona, jak by można wnosić z ignorancji jej członków w kwestii regulaminu wojskowego.” - Kapitanie? Czy okręt admiralski jest gotów?

Pellaeon wrócił myślami do bieżących spraw. Wszystkie systemy obronne statku wykazywały pełną gotowość, my­śliwce wraz z załogami stały w hangarach startowych.

- “Chimera” oczekuje na pańskie rozkazy, admirale - oznajmił. Formalne pytanie i równie formalna odpowiedź sta­nowiły posępne wspomnienie dni, kiedy to ścisłe przestrzega­nie regulaminu było na porządku dziennym w całej galaktyce.

- Doskonale - powtórzył Thrawn. Obrócił się na krze­śle, by spojrzeć na siedzącego nieco z tyłu człowieka. - Mi­strzu C'baoth - skinął głową w jego kierunku - czy dwie pozostałe grupy operacyjne też są gotowe?

- Tak - odparł ponuro C'baoth. - Czekają na mój roz­kaz.

Pellaeon zerknął nerwowo na Thrawna. Ale admirał naj­wyraźniej postanowił pozostawić tę uwagę bez komentarza.

- A zatem wydaj im ten rozkaz - polecił starcowi, gła­dząc dłonią isalamira rozciągniętego na przymocowanej do fotela konstrukcji. - Kapitanie, niech pan zacznie odliczanie. - Tak jest, panie admirale. - Pellaeon pochylił się do przodu i nacisnął guzik zegara. Wiedział, że rozrzucone wokół statki zareagują na ten sygnał i razem rozpoczną odliczanie.

Kiedy na wyświetlaczu pojawiło się zero, widoczne w przednich iluminatorach gwiazdy rozpłynęły się nagle w świetliste smugi i “Chimera” skoczyła w nadprzestrzeń.

Zaraz potem gwiazdy znikły i otoczyła ich wielobarwna mozaika.

- Prędkość: trzy - zawołał z kabiny załogi sternik, potwierdzając to, co wskazywały przyrządy pokładowe.

- Zrozumiałem - odparł Pellaeon i zacisnął dłonie. Ob­serwując zegar, który odliczał mijające sekundy, starał się przygotować psychicznie na czekającą ich walkę. Siedemdzie­siąt sekund, siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć, siedemdziesiąt sześć...

Na upstrzonym kolorowymi plamkami niebie ponownie

pojawiły się świetlne smugi, które po chwili skurczyły się do rozmiarów pojedynczych gwiazd. “Chimera” osiągnęła cel.

- Myśliwce: natychmiast startować - zawołał Pellaeon. Rzucił okiem na taktyczny hologram wyświetlany ponad tabli­cą przyrządów. Wyszli z nadprzestrzeni dokładnie w planowa­nym punkcie i teraz układ podwójnej planety Bpfassh wraz z jej skomplikowanym systemem księżyców znajdował się całko­wicie w zasięgu ich pola manewru. - Jak reaguje przeciw­nik? - spytał oficera taktycznego.

- Z trzeciego księżyca startują myśliwce obrony. Na razie nie widać żadnych większych jednostek.

- Niech pan namierzy tę bazę myśliwców - rozkazał Thrawn - i przekaże dane na “Niezłomnego”, który mają za­atakować i zniszczyć.

- Tak jest.

Pellaeon dostrzegł republikańskie myśliwce, nadlatujące ku nim jak rój rozzłoszczonych owadów. Widoczny z prawej strony “Chimery” gwiezdny niszczyciel “Niezłomny” posu­wał się w kierunku ich bazy. Wystartował z niego klucz my­śliwców pokładowych, aby związać walką obrońców.

- Przyjąć kurs na dalszą z bliźniaczych planet - rozkazał sternikowi kapitan. - Niech nasze myśliwce utworzą wysunię­tą osłonę. Drugą planetą zajmie się “Mściciel”. - Spojrzał na Thrawna. - Ma pan jakieś specjalne rozkazy, admirale?

Thrawn wpatrywał się w obraz ze skanera, przedstawiają­cy obie planety, do których się zbliżali.

- Na razie proszę się trzymać wcześniejszych ustaleń, ka­pitanie - odparł. - Wygląda na to, że posiadane przez nas dane okazały się precyzyjne. Niech pan sam wybierze cele ata­ku. Proszę tylko jeszcze raz przypomnieć obsłudze dział, że naszym celem jest spowodowanie zniszczeń i wywołanie pa­niki, a nie całkowite unicestwienie przeciwnika.

- Przekażcie to. - Pellaeon skinął na obsługę centrum łączności. - Nie zapomnijcie też o myśliwcach.

Kątem oka zauważył, że Thrawn się odwrócił.

- Mistrzu C'baoth, jak przebiega atak na dwa pozostałe układy? - spytał admirał.

- Zgodnie z planem.

Kapitan, zaskoczony, obejrzał się do tyłu. Z trudem rozpo­znał głos C'baotha - tak był ochrypły i zduszony.

Również z wyglądu starzec zmienił się nie do poznania.

Pellaeon przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mistrza Ciemnych Jedi. Poczuł dziwny skurcz w żołądku. C'baoth sie­dział nienaturalnie zesztywniał, z palcami wbitymi w oparcie fotela. Za przymkniętymi powiekami widać było poruszające się szybko oczy. Starzec zacisnął usta tak mocno, że aż na­brzmiały mu żyły na karku.

- Czy dobrze się czujesz, mistrzu C'baoth?

- Niech pan sobie oszczędzi troski, kapitanie - przerwał Thrawn lodowato. - On w tej chwili zajmuje się tym, co naj­bardziej lubi: kierowaniem innymi ludźmi.

C'baoth parsknął zduszonym chichotem.

- Już panu mówiłem, admirale, że to jeszcze nie jest prawdziwa moc.

- Tak, pamiętam - głos Thrawna nie zdradzał żadnych uczuć. - Możesz mi powiedzieć, czy napotkano jakiś opór?

Twarz C'baotha ściągnęła się jeszcze bardziej.

- Niezbyt dokładnie. Ale z całą pewnością żadna z grup nie jest zagrożona - tyle wyczuwam w umysłach naszych lu­dzi.

- Świetnie. W takim razie niech “Nemezis” oddzieli się od pozostałych statków i uda się z powrotem na miejsce zbiór­ki. Tam będzie nas oczekiwać.

Pellaeon nie potrafił ukryć zdumienia.

- Ależ, panie admirale...?

Thrawn posłał mu porozumiewawcze spojrzenie.

- Niech pan się zajmie swoimi obowiązkami, kapita­nie - uciął.

W nagłym przebłysku intuicji Pellaeon zrozumiał, że obe­cny wielostronny atak na terytorium Nowej Republiki był czymś więcej, niż tylko częścią przygotowań do rajdu na Sluis Van. Był to także swoisty test: przede wszystkim zdolności C'baotha, ale również sprawdzian tego, czy starzec zechce słuchać rozkazów.

- Tak jest, panie admirale - mruknął Pellaeon i odwrócił się z powrotem do tablicy kontrolnej.

“Chimera” zbliżyła się już do celu na odległość skuteczne­go strzału i na hologramie zaczęły się pojawiać maleńkie is­kierki, oznaczające, że olbrzymie turbolaserowe działa statku otworzyły ogień. Wielkie centra telekomunikacyjne rozjarzały się i zaraz znikały z powierzchni planety; obiekty przemysło­we zapalały się i ciemniały, by w chwilę później rozbłysnąć ogniem wtórnie wznieconych pożarów. Z prawej strony do “Chimery” zbliżyły się dwa przestarzałe lekkie krążowniki klasy karrak; myśliwce osłony rzuciły się, by związać je wal­ką. Nieco dalej baterie “Jastrzębia” skoncentrowały ogień na orbitalnej stacji obronnej - po chwili stacja rozbłysła jaskra­wym światłem i wyparowała. Bitwa przebiegała pomyślnie.

“Aż nazbyt pomyślnie...”

Pellaeona ogarnęło nieprzyjemne uczucie. Sprawdził aktu­alne dane o stratach. Do tej pory zniszczeniu uległy zaledwie trzy myśliwce osłony, a uszkodzenia niszczycieli gwiezdnych były nieznaczne. Nieprzyjaciel stracił w tym czasie osiem stat­ków i osiemnaście myśliwców. Nawet biorąc poprawkę na fakt, że siły imperialne dysponowały miażdżącą przewagą ognia, to i tak trudno było wytłumaczyć tę dysproporcję...

Niechętnie, ociągając się, sięgnął do klawiatury. Parę tygo­dni wcześniej sporządził statystyczne zestawienie osiągów bo­jowych “Chimery” w ciągu ostatniego roku. Teraz przywołał je i nałożył na dane o aktualnych parametrach.

Nie mogło być mowy o pomyłce. W każdej kategorii i pod­kategorii - niezależnie od tego, czy chodziło o szybkość, koor­dynację, skuteczność czy precyzję - załoga “Chimery” osią­gnęła co najmniej o czterdzieści procent wyższą efektywność niż zwykle.

Odwrócił się, żeby jeszcze raz spojrzeć na napięte oblicze C'baotha i lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach. Nigdy tak naprawdę nie wierzył w teorię Thrawna, dotyczącą przy­czyn klęski w bitwie pod Endor. Właściwie to nie chciał w nią uwierzyć. Ale teraz nie mógł jej już dłużej zaprzeczać.

Mistrz Ciemnych Jedi był w stanie silnie wpływać na sku­teczność działań załogi “Chimery”, mimo iż większą część jego sił i uwagi pochłaniało utrzymywanie myślowej łączności z dwoma pozostałymi, odległymi o niemal cztery lata świetlne zespołami uderzeniowymi.

Wcześniej Pellaeon z pewnym lekceważeniem traktował to, że C'baoth każe się tytułować mistrzem. Teraz zrozumiał, iż starzec ma do tego pełne prawo.

- Otrzymaliśmy nowe raporty - zameldował oficer łącznościowy. - Z planety wystartowała kolejna grupa śre­dnich krążowników.

- Niech “Jastrząb” się nimi zajmie - rozkazał Thrawn.

- Tak jest. Namierzyliśmy także źródło wysyłanych przez nich sygnałów alarmowych, panie admirale.

Otrząsnąwszy się z zadumy, Pellaeon spojrzał na holo ­gram. Na najdalszym księżycu pojawiło się nowe migające kółeczko.

- Niech Czwarty Dywizjon zniszczy ten obiekt - polecił.

- Proszę wstrzymać ostatni rozkaz - przerwał Thrawn. - Nim zdążą przybyć ich posiłki, nas już dawno tu nie będzie. Le­piej sprawić, żeby Rebelianci marnowali siły i środki na ściąganie pomocy, która i tak okaże się spóźniona. A właściwie... - admi­rał spojrzał na zegarek - to na nas już czas. Niech wszystkie myśliwce wracają na statki; zaraz po tym niszczyciele wykonają skok w nadprzestrzeń.

Kapitan wystukał polecenie dla komputera, by sprawdzić stan techniczny “Chimery”, zanim statek osiągnie prędkość światła. Według klasycznych reguł prowadzenia wojny ni­szczyciele gwiezdne powinny w tego rodzaju atakach na insta­lacje planetarne pełnić rolę ruchomych baz, a bezpośrednie używanie ich do działań nękających uważano nie tylko za marnotrawstwo, ale także za niepotrzebne wystawianie stat­ków na poważne niebezpieczeństwo.

Jednak twórcy tych teorii najwyraźniej nigdy nie mieli okazji oglądać w akcji kogoś takiego jak wielki admirał Th­rawn.

- Niech dwa pozostałe zespoły także przerwą atak - po­lecił C'baothowi Thrawn. - Rozumiem, że utrzymujesz

z nimi wystarczająco bliski kontakt, aby to przekazać.

- Zadaje pan zbyt dużo pytań, admirale - stwierdził starzec. Jego głos był jeszcze bardziej ochrypły niż przedtem. - O wiele za dużo.

- Pytam tylko o to, o czym nie miałem się jeszcze okazji przekonać - odparł admirał, odwracając się z powrotem do tablicy kontrolnej. - Poleć im wrócić do punktu zbornego.

- Wedle rozkazu - syknął starzec.

Pellaeon obejrzał się przez ramię. Doskonale rozumiał, że admirał chce sprawdzić umiejętności C'baotha w warunkach bojowych, ale łatwo mógł posunąć się za daleko.

- Musi się nauczyć, kto tu dowodzi - rzekł cicho Thrawn, jakby czytając w myślach kapitana.

- Rozumiem, panie admirale - przytaknął Pellaeon, sta­rając się ukryć drżenie głosu. Thrawn wielokrotnie udowo­dnił, że wie, co robi. Jednak kapitan nie przestawał się zasta­nawiać, czy admirał zdaje sobie do końca sprawę z tego, jaką potęgę zbudził na Waylandzie.

- To dobrze - odparł Thrawn. - Czy odkrył pan je­szcze gdzieś te wgłębiarki, o które pytałem?

- Ach... nie, panie admirale. - Jeszcze rok temu rozma­wianie w trakcie toczącej się walki o niezbyt naglących spra­wach byłoby dla Pellaeona czymś zupełnie nie do pojęcia. - Przynajmniej nie tyle, ile pan potrzebuje. Sądzę, że pod tym względem nadał najbardziej obiecująco wygląda układ Athe­ga. O ile oczywiście poradzimy sobie z intensywnością promieniowania tamtejszego słońca.

- Z tym nie będzie problemu - stwierdził Thrawn z prze­konaniem. - Jeżeli “Mściciel” wykona skok nadprzestrzenny odpowiednio precyzyjnie, to nie będzie wystawiony na działa­nie słońca dłużej niż przez parę minut w każdą stronę. Jego ka­dłub z pewnością to wytrzyma. Będziemy potrzebować jedynie kilku dni, aby wcześniej zabezpieczyć iluminatory i usunąć z zewnątrz wszystkie czujniki i urządzenia łączności.

Pellaeon skinął głową. Powstrzymał się od zadania kolej­nego pytania. Oczywiście to, że gwiezdny niszczyciel stanie się w ten sposób ślepy i głuchy, też nie będzie żadnym proble­mem - przynajmniej dopóki będzie z nimi C'baoth.

- Admirale Thrawn?

- Słucham, mistrzu C'baoth. - Thrawn odwrócił się.

- Gdzie są moi Jedi, admirale? Obiecał mi pan, że te pań­skie oswojone bestie Noghri sprowadzą ich tu. Kątem oka kapitan dostrzegł, że Rukh drgnął.

- Cierpliwości, mistrzu C'baoth - odparł Thrawn. - Przygotowania zabrały im trochę czasu, ale teraz są już goto­wi. Czekają tylko na odpowiedni moment.

- Lepiej, żeby ten moment nadszedł jak najszybciej - ostrzegł go starzec. - Mierzi mnie czekanie.

Thrawn spojrzał na Pellaeona, a w jego czerwonych oczach błysnęły groźne ogniki.

- Podobnie jak nas - powiedział cicho.



Jeden z imperialnych niszczycieli gwiezdnych - dosko­nale widoczny w przednim iluminatorze “Szalonego Karr­de'a” - drgnął, przyspieszając do pseudoruchu i zniknął.

- Odlatują - oznajmiła Mara.

- Co, tak szybko? - zdziwił się stojący za nią Karrde.

- Tak - potwierdziła, wystukując polecenie zmiany wy­świetlanego obrazu na taktyczny. - Jeden z niszczycieli gwie­zdnych właśnie wykonał skok w nadprzestrzeń, a pozostałe rozproszyły się i rozpoczęły manewry poprzedzające osiągnięcie prędkości światła.

- Interesujące - mruknął szef przemytników. Podszedł bliżej i sponad jej ramienia spojrzał na iluminator. - Niszczyciele gwiezdne użyte do działań nękających - nieczęsto się to widzi.

- Słyszałem, że coś podobnego zdarzyło się parę miesię­cy temu w układzie Draukyze, gdzie też miał miejsce tego typu atak nękający - wtrącił drugi pilot. Był to barczysty mężczyzna; nazywał się Lachton. - Tyle, że tam pojawił się tylko jeden niszczyciel gwiezdny.

- Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami zmian wprowa­dzanych przez wielkiego admirała Thrawna w strategii sił im­perialnych - powiedział Karrde z zamyśleniem. W jego gło­sie zabrzmiała nutka niepokoju. - Jednak nadal to wszystko wydaje się bardzo dziwne. Ryzyko jest zupełnie niewspółmierne do efektów. Zastanawiam się, do czego naprawdę zmierza nasz admirał.

- Na pewno wymyślił coś skomplikowanego - stwier­dziła dziewczyna. Nie potrafiła ukryć zawziętości. - Thrawn nigdy nie lubił prostych rozwiązań. Nawet w czasach, gdy Im­perium stać było na wyrafinowaną grę, on ze swoimi koncep­cjami wyróżniał się spośród innych dowódców.

- Nie można sobie pozwolić na prostotę, gdy w takim tempie traci się terytoria - Karrde przerwał na chwilę i Mara poczuła na sobie jego badawcze spojrzenie. - Dużo wiesz na temat Thrawna.

- Dużo wiem na temat wielu rzeczy - odparła wymija­jąco. - Przecież właśnie dlatego chciałeś, abym została two­im zastępcą, zapomniałeś?

- Punkt dla ciebie... - ustąpił. - O, następny.

Dziewczyna zerknęła na iluminator w samą porę, by uj­rzeć, jak trzeci niszczyciel gwiezdny osiąga prędkość światła. Pozostał już tylko jeden.

- Czy nie powinniśmy się stąd ruszyć? - spytała. - Ten ostatni też za chwilę odleci.

- Rezygnujemy z dostawy - oznajmił przemytnik. - Pomyślałem, że skoro już się tutaj znaleźliśmy, to może warto byłoby obejrzeć bitwę.

- Jak to: rezygnujemy z dostawy? - zdziwiła się dziew­czyna. - Przecież tam na nas czekają.

- W istocie - przytaknął.- Ale niestety tak się nie­szczęśliwie składa, że cały układ czeka również na sporą gru­pę statków Nowej Republiki. A to nie są zbyt sprzyjające wa­runki dla kontrabandy.

- Dlaczego sądzisz, że przylecą? - spytała Mara. - I tak już nie zdążą na czas.

- Oczywiście, że nie - ale nie o to im chodzi. Przedsta­wienie będzie miało cel wyłącznie polityczny. Pokręcą się wkoło, zademonstrują swoją potęgę, przywrócą poczucie bez­pieczeństwa i przekonają mieszkańców, że coś takiego nigdy się już nie powtórzy.

- A także obiecają pomoc w usuwaniu zniszczeń - wtrą­cił Lachton.

- To się rozumie samo przez się - stwierdził Karrde oschle. - Tak czy owak, nie mamy zamiaru pakować się w sam środek tego zamieszania. Z następnego punktu prześle­my wiadomość, że postaramy się dostarczyć towar za tydzień.

- Wcale mi się to nie podoba - upierała się Mara. - Obiecaliśmy im, że to dostarczymy. Obiecaliśmy!

Zapadło kłopotliwe milczenie.

- Zawsze się coś obiecuje - powiedział Karrde po chwili. Jego głos był jak zwykle opanowany, ale pobrzmiewało w nim lekkie zdziwienie. - Na pewno wolą chwilowe opóźnienie od utraty całej dostawy.

Mara z wysiłkiem odpędziła od siebie ponure wspomnie­nia. “Obietnice...”

- Pewnie masz rację - zgodziła się i ponownie skupiła uwagę na tablicy kontrolnej. W czasie ich rozmowy ostatni ni­szczyciel gwiezdny wykonał skok w nadprzestrzeń, zostawiając za sobą zniszczenie i pogrążonych w bezsilnej złości obroń­ców - tym wszystkim będą się musieli zająć republikańscy po­litycy i wojskowi.

Przez chwilę wpatrywała się w odległe planety. Zastana­wiała się, czy wśród ludzi przysłanych przez Nową Republikę dla likwidacji szkód znajdzie się Luke Skywalker.

- Ruszamy, kiedy będziesz gotowa, Maro.

Dziewczyna przerwała swoje rozmyślania.

- Tak jest - odparła, sięgając w stronę tablicy kontrolnej. “Jeszcze nie teraz - powiedziała sobie w duchu. - Jeszcze nie teraz. Ale już niedługo. Bardzo, bardzo niedługo.”



Zdalnie sterowany blaster podskoczył, zawisł nieruchomo w powietrzu, znów podskoczył i znów zawisł na moment; w końcu opadł raz jeszcze i wystrzelił. Leia zamachnęła się sze­roko swoim nowym mieczem świetlnym, ale spóźniła się o ułamek sekundy.

- Ach! - jęknęła i cofnęła się o krok do tyłu.

- Nie pozwalasz, aby kierowała nim Moc - rzekł Luke. - Musisz... Poczekaj chwilę.

Użył Mocy, by na chwilę wyłączyć blaster. Jeszcze miał w pamięci żywe wspomnienie swojej pierwszej lekcji na “Sokole”, kiedy to musiał koncentrować się na poleceniach Bena Kenobi, nie spuszczając jednocześnie wzroku z poruszającego się urządzenia. Pogodzenie tych dwóch rzeczy nie było łatwe.

Ale może właśnie o to chodziło, a lekcja wymagająca wię­cej wysiłku przynosiła lepsze rezultaty.

Wiele by dał, żeby to wiedzieć.

- Staram się, jak mogę - stwierdziła Leia, rozcierając ramię w miejscu, gdzie trafił ją strzał z blastera. - Po prostu nie opanowałam jeszcze odpowiedniej techniki. - Zmierzyła brata wzrokiem. - A może po prostu nie jestem stworzona do tego typu walki.

- Nauczysz się - odparł Luke stanowczo - skoro ja się tego nauczyłem. A przecież nie przechodziłem wcześniej, tak jak ty na Alderaanie, żadnych kursów samoobrony.

- Chyba że na tym właśnie polega problem: może te wszystkie wyuczone w dzieciństwie odruchy obronne są teraz dla mnie przeszkodą.

- To możliwe - przyznał. Tego też nie wiedział na pew­no. - Jeśli tak jest, to im prędzej spróbujesz się ich oduczyć, tym lepiej. Przygotuj się...

Rozległ się dzwonek do drzwi.

- To Han - powiedziała księżniczka. Odwróciła się od blastera i zgasiła miecz świetlny. - Możesz wejść - zawołała.

- Cześć - rzucił jej mąż, wchodząc do pokoju. Przyjrzał się obojgu po kolei. Na jego twarzy nie było uśmiechu. - Jak idzie lekcja?

- Nieźle - odparł Luke.

- Lepiej nie pytaj - stwierdziła księżniczka. Spojrzała na męża pytająco. - Co się stało?

- To Imperium - wyjaśnił Han kwaśno. - Zaatakowali synchronicznie trzy układy w sektorze Sluis. Jeden, o ile pa­miętam, nazywa się Bpfassh, a dwie pozostałe nazwy nie da­dzą się nawet wymówić.

- Trzy naraz - Luke gwizdnął przeciągle. - Odważnie sobie poczynają, co?

- To do nich podobne. - Leia potrząsnęła głową. Jej na­pięta twarz zdradzała niewesołe myśli. - Oni coś knują, Han. Czuję to. Coś wielkiego i groźnego. - Rozłożyła bezradnie ręce. - Ale nie potrafię w żaden sposób tego rozszyfrować.

- Tak, Ackbar powiedział to samo - stwierdził Solo. - Problem w tym, że nie ma na to żadnych dowodów. Jeśli nie liczyć subtelnej taktyki, ostatnie ataki nie różnią się niczym od działań nękających, które Imperium stosowało przez ostatnie półtora roku.

- Wiem - przerwała ostro księżniczka. - Ale nie oce­niaj tego, co mówi Ackbar, zbyt pochopnie. Wbrew temu, co niektórzy na jego temat mówią, on zna się na rzeczy. Han spojrzał na nią znacząco.

- Hej, kochanie, przecież ja jestem po twojej stronie. Za­pomniałaś?

- Przepraszam. - Uśmiechnęła się blado. - Jak duże są zniszczenia?

- Nie takie straszne, jak można by się spodziewać - wzruszył ramionami Solo. - Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę to, że każdy układ atakowały cztery niszczyciele gwiezdne. Niemniej jednak mieszkańcy są dość wstrząśnięci.

- Mogę to sobie wyobrazić - westchnęła księżnicz­ka. - Spróbuję zgadnąć: Mon Mothma chce, bym tam pole­ciała i przekonała ich, że Nowa Republika jest w stanie za­pewnić im obronę i zamierza to uczynić.

- Skąd wiedziałaś? - mruknął jej mąż. - Chewie już szykuje “Sokoła”.

- Chyba nie zamierzacie lecieć tam sami?- wtrącił Luke. - Po tym, co się zdarzyło na Bimmisaari...

- Nie przejmuj się - uspokoił go Han z wymuszonym Uśmiechem. - Tym razem nie będziemy bezbronni. Razem z nami wyrusza konwój dwudziestu statków, które mają za za­danie oszacować straty. Prócz tego będą nas osłaniać dywizjo­ny Wedge'a i Rogue'a. Nie grozi nam żadne niebezpieczeń­stwo.

- To samo mówiliśmy przed podróżą na Bimmisaari - zauważył Skywalker. - Lepiej z wami polecę.

- Hm, właściwie to... - Han zerknął na żonę - nie bar­dzo możesz z nami lecieć.

- Dlaczego?

- Bo Bpfasshianie nie lubią rycerzy Jedi - odparła Leia cicho.

- Podobno w czasie wojen klońskich niektórzy z ich Jedi zeszli na złą drogę i spowodowali sporo zamieszania, nim wreszcie zdołano ich powstrzymać - wyjaśnił Solo. - Tak przynajmniej twierdzi Mon Mothma.

- Ma racje - przytaknęła księżniczka. - W czasach, gdy zasiadałam w Senacie Imperium, wciąż jeszcze odżywały echa tej historii. Przy czym nie chodziło tylko o Bpfassh. Nie­którzy z tych Ciemnych Jedi zdołali uciec i potem rozbijali się po całym sektorze Sluis. Jeden z nich dotarł nawet aż na Da­gobah, nim go ujęto.

Luke'a przebiegł dreszcz. “Na Dagobah?”

- Kiedy to było? - spytał, starając się ukryć ciekawość.

- Jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat temu - odpo­wiedziała Leia. Zmarszczyła czoło, przyglądając się uważnie bratu. - Dlaczego pytasz?

- Tak sobie - mruknął i potrząsnął głową. Yoda nigdy nie wspominał, żeby na Dagobah pojawił się kiedykolwiek ja­kiś Ciemny Jedi.

- No, o historii możemy sobie porozmawiać kiedy in­dziej - wtrącił Han. - Im szybciej tam polecimy, tym szyb­ciej będziemy to mieć za sobą.

- Masz rację - zgodziła się Leia. Przypięła do pasa miecz świetlny i ruszyła w stronę drzwi. - Szybko się spaku­ję i wydam Winter ostatnie polecenia. Spotkamy się na statku.

Luke obserwował, jak wychodzi, a odwróciwszy się, na­potkał spojrzenie Hana.

- Nie podoba mi się to wszystko - stwierdził Skywal­ker.

- Nie martw się: będzie bezpieczna - zapewnił go Solo. - Wiem, jak bardzo pragniesz ją chronić - szczegól­nie ze względu na jej obecny stan - ale ona nie zawsze może mieć przy sobie starszego brata.

- Tak naprawdę to nigdy nie ustaliliśmy, które z nas jest starsze - mruknął Luke.

- Nieważne - Han machnął ręką. - Najlepsze, co mo­żesz teraz dla niej uczynić, to nadal ją szkolić. Postaraj się zro­bić z niej rycerza Jedi, a będzie sobie w stanie poradzić ze wszystkim, co wymyśli przeciw niej Imperium.

Luke poczuł skurcz w żołądku.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedział.

- Dopóki ja i Chewie będziemy przy niej, nic jej się nie stanie - dodał Solo, kierując się w stronę wyjścia. - Zoba­czymy się po powrocie.

- Bądź ostrożny - zawołał za nim Skywalker.

Han się odwrócił, a na jego twarzy pojawił się wyraz ura­żonej niewinności.

- Hej, to przecież ja.

Solo wyszedł i Luke został sam.

Przez jakiś czas krążył po pokoju, zmagając się z przytła­czającym go ciężarem odpowiedzialności. W jego rękach spo­czywała przyszłość Leii - to było coś zupełnie innego niż ry­zykowanie tylko własnym życiem.

- Nie jestem nauczycielem - zawołał głośno w pustkę pokoju.

Zdalnie sterowany blaster drgnął na dźwięk jego głosu. Pod wpływem nagłego impulsu Luke ponownie włączył urzą­dzenie. Błyskawicznie wyciągnął miecz świetlny i przygoto­wał się do obrony. W oszalałym tańcu blaster wystrzelił kilka­naście razy z rzędu, ale młody Jedi bez trudu sparował wszyst­kie strzały. Miecz świetlny kreślił w powietrzu skomplikowa­ne łuki, jakby zamykając Skywalkera w środku świetlistej konstrukcji. Luke'a ogarnęło uniesienie. To było coś, z czym potrafił walczyć - konkretne i namacalne, w przeciwieństwie do trapiących go lęków. Blaster ponawiał ataki, ale każdy ko­lejny strzał odbijał się nieszkodliwym rykoszetem od miecza świetlnego...

Nagle urządzenie wydało przenikliwy dźwięk i raptownie się zatrzymało. Luke wpatrywał się w nie zdziwiony, nie bar­dzo wiedząc, co zaszło... Po chwili zdał sobie sprawę, jak cięż­ko oddycha; był cały spocony. Blaster zaprogramowano na dwudziestominutowe działanie i po tym czasie urządzenie po prostu się wyłączało.

Skywalker zgasił miecz świetlny i zatknął go za pas. Czuł się niepewnie. Już przedtem zdarzało mu się tracić poczucie czasu, ale tylko wtedy, kiedy pogrążał się w medytacji - nig­dy podczas walki, jeśli nie liczyć szkolenia, które odbywał na Dagobah pod okiem Yody. “Na Dagobah...”

Otarł rękawem szaty pot z czoła. Podszedł do stojącej w rogu pomieszczenia końcówki komunikatora i połączył się z portem kosmicznym.

- Tu Skywalker - powiedział. - Chciałbym, żeby za godzinę mój myśliwiec był gotów do startu.

- Tak jest - odparł dziarsko młody oficer techniczny. - Proszę nam tylko przysłać swojego robota astronawigacyjnego.

- Dobrze - odrzekł Luke. Kiedyś nie zgodził się, aby zgodnie ze standardową procedurą co kilka miesięcy wymazy­wano pamięć komputera pokładowego jego myśliwca, i w efekcie komputer przystosował się do osobowości Artoo w takim stopniu, że teraz tworzyli już całkowicie nierozdziel­ną parę. Dzięki temu wprost fantastycznie wzrosła efektyw­ność i szybkość działania, ale jednocześnie okazało się, że komputery obsługi technicznej nie były już w stanie porozu­mieć się z myśliwcem. - Przyślę go tam za kilka minut.

- Zrozumiałem.

Luke przerwał połączenie i podniósł się z fotela. Nie był pewien, po co to wszystko robi. Przecież na Dagobah nie ma już Yody, z którym mógłby porozmawiać i który potrafiłby odpowiedzieć na wszystkie dręczące go pytania.

“A może jednak...”



ROZDZIAŁ

10


- Jak widzisz - powiedział Wedge, stąpając z ponurą miną po chrzęszczących pod nogami odłamkach plastiku i ce­ramiki - panuje tu niezły bałagan.

- Rzeczywiście - przytaknęła księżniczka. Na widok płaskiego, pokrytego kamieniami krateru zrobiło się jej słabo. Nie opodal snuło się jeszcze paru innych członków republi­kańskiej delegacji. Rozmawiali półgłosem z towarzyszącymi im Bpfasshianami, schylając się od czasu do czasu, by pod­nieść jakiś ocalały fragment znajdującej się niegdyś w tym miejscu potężnej siłowni. - Ilu ludzi zginęło podczas ata­ku? - spytała. Nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.

- Na tej planecie kilkuset - odparł Wedge Antilles, ze­rkając na elektroniczny notatnik. - Mogło być gorzej.

- Tak. - Leia odruchowo zerknęła w górę, na rozpoście­rające się ponad nimi niebieskozielone niebo. Mogło być go­rzej: przecież w ataku brały udział aż cztery niszczyciele gwiezdne. - Jednak zniszczenia są bardzo duże.

- Tak - skinął głową Antilles. - Ale mogły być znacz­nie większe.

- Zastanawiam się, dlaczego tak się nie stało - rzucił ci­cho Han.

- Nie ty jeden - stwierdził Wedge. - To drugie z pytań, które sobie tu wszyscy zadają od kilku dni.

- A jak brzmi pierwsze? - zainteresowała się Leia.

- Spróbuję zgadnąć - wtrącił Han, nim Wedge zdążył odpowiedzieć. - Pewnie wszyscy się zastanawiają, po co w ogóle Imperium zaatakowało Bpfassh.

- Właśnie. - Antilles ponownie skinął głową. - Prze­cież miało o wiele ciekawsze cele. O trzydzieści lat świetlnych stąd znajdują się stocznie na Sluis Van, a w nich o każdej po­rze dnia i nocy co najmniej sto statków, nie wspominając już o urządzeniach portowych. W odległości niecałych sześćdzie­sięciu lat świetlnych mamy wielkie centrum łączności na pla­necie Praesitlyn, a w promieniu stu lat świetlnych cztery czy pięć wielkich ośrodków handlowych. Dla niszczyciela gwie­zdnego to najwyżej dodatkowy dzień drogi w każdą stronę. Dlaczego więc wybrali Bpfassh?

Leia zamyśliła się na chwilę. Pytanie było rzeczywiście in­trygujące.

- Samo Sluis Van jest dosyć silnie bronione - zauważy­ła. - Żaden, mający choćby krztynę zdrowego rozsądku do­wódca sił imperialnych nie odważyłby się zaatakować bazy bronionej przez nasze krążowniki gwiezdne z jednej strony, a sluisjańskie stacje bojowe z drugiej. A te pozostałe planety leżą znacznie dalej w głąb terytorium Nowej Republiki niż Bpfassh. Może nie chcieli aż tak ryzykować.

- Bo testowali nowy system łączności w warunkach bo­jowych - wtrącił ponuro Han.

- Nie wiemy, czy rzeczywiście mają jakiś nowy sy­stem - zauważył Wedge. - Dobrze skoordynowane, jedno­czesne ataki przeprowadzali już wcześniej.

- Nie. - Solo potrząsnął głową, rozglądając się doko­ła. - Nie, teraz mają coś nowego. Jakiś nadajnik, który umoż­liwia im przekazywanie informacji pomimo obecności pól ochronnych czy szczątków zniszczonych w czasie bitwy poja­zdów.

- Myślę, że to nie jest nadajnik - powiedziała Leia, a po plecach przebiegł jej dreszcz. Jakaś nieuchwytna myśl nie da­wała jej spokoju. - Na żadnej z tych trzech planet nie prze­chwycono ani śladu transmisji.

Han spojrzał na nią, marszcząc brwi.

- Dobrze się czujesz? - spytał cicho.

- Tak - odparła i ponownie zadrżała. - Właśnie przy­pomniałam sobie, że gdy... no, gdy Darth Vader torturował nas na planecie Bespin, Luke wiedział o tym, mimo dzielącej go od nas odległości. Krążyły też słuchy, że Imperator i Vader mieli takie same zdolności.

- Tak, ale oni obaj nie żyją - przypomniał Han. - Tak twierdzi Luke.

- Wiem - powiedziała. Coś nadal nie dawało jej spoko­ju... - A jeżeli Imperium znalazło jakiegoś innego Ciemnego Jedi?

Wedge, który szedł parę kroków przed nimi, nagle się od­wrócił.

- Rozmawiacie na temat C'baotha?

- Co takiego? - zdziwiła się Leia.

- Joruusa C'baotha - odparł Wedge. - Usłyszałem, że mówiłaś coś o Jedi.

- Tak - przyznała księżniczka. - A kto to jest Joruus C'baoth?

- W czasach przed utworzeniem Imperium był jednym z najbardziej znanych Mistrzów Jedi - wyjaśnił Antilles. - Podobno zniknął gdzieś tuż przed wybuchem Wojen Kloń­skich. Parę dni temu obiło mi się o uszy, że znów się pojawił i mieszka na jakiejś mało znanej planecie Jomark.

- Jasne - zaśmiał się Han szyderczo. - A w czasie woj­ny po prostu siedział cicho i nic nie robił, tak?

Wedge wzruszył ramionami.

- Powtarzam tylko to, co usłyszałem, generale.

- Zapytamy o to Luke'a - zaproponowała księżnicz­ka. - Może on będzie wiedział coś więcej. Czy wszystko go­towe do odjazdu?

- Oczywiście. Nasze pojazdy już czekają.

To, co nie dawało jej spokoju, nabrało nagle konkretnego kształtu.

- Han, Wedge - padnij!

Na krawędzi krateru pojawiła się grupka szaroskórych ob­cych, których tak dobrze pamiętali.

- Kryć się! - krzyknął Solo w stronę pozostałych człon­ków republikańskiej delegacji. W chwilę potem napastnicy otworzyli ogień. Han chwycił żonę za rękę i pociągnął za ogromny, choć bardzo pogięty kawał grubej blachy, który ja­kimś sposobem zarył się pionowo w ziemię. Wedge poszedł w ich ślady. Padając na ziemię, uderzył mocno Leię.

- Przepraszam - wydyszał ciężko. Wyciągnął broń i wyjrzał ostrożnie zza krawędzi osłony. Nim zdążył się do­brze rozejrzeć, strzał z blastera odłupał kawałek metalu tuż koło jego twarzy. Wedge czym prędzej schronił się z powrotem za stalową ścianę. - Wydaje mi się, że mamy kłopoty.

- Chyba masz rację - przyznał Solo ponuro. Leia od­wróciła się w jego stronę. Han trzymał w jednej ręce blaster, a drugą mocował u pasa komunikator. - Poszli po rozum do głowy. Tym razem usiłują zagłuszyć nam łączność.

Leia poczuła, że robi jej się zimno. Na tym pustkowiu, po­zbawieni komunikatorów, byli praktycznie bezbronni i całko­wicie odcięci od jakiejkolwiek pomocy...

Odruchowo położyła rękę na brzuchu i napotkała swój nowy miecz świetlny. Wyciągnęła go z nagłą determinacją, która zagłuszyła w niej strach. Nieważne, czy była rycerzem Jedi czy nie, i na ile brakowało jej doświadczenia - nie miała zamiaru poddawać się bez walki.

- Rozumiem, że spotkaliście tych gości już wcześniej - zauważył Wedge. Wyciągnął rękę ponad osłonę, posyłając na oślep parę serii w kierunku napastników.

- Istotnie, już się z nimi spotkaliśmy - mruknął Han. Próbował ustawić się w pozycji, która umożliwiłaby mu celny strzał. - Ale nie wiemy, czego od nas chcą.

Księżniczka sięgnęła do przycisku włączającego miecz świetlny zastanawiając się, czy potrafi powstrzymać serie z blasterów... Nagle zamarła w bezruchu. Pośród huku poci­sków i głuchego odgłosu pękającego metalu pojawił się je­szcze jeden dźwięk - i to bardzo znajomy...

- Han!

- Słyszę. Dobra robota, Chewie.

- Co takiego? - zdziwił się Wedge.

- To wycie silników “Sokoła” - wyjaśnił Solo. Odchylił się do tyłu i spojrzał ponad krawędzią. - Zapewne zoriento­wał się, że nas zagłuszają i wyciągnął z tego najprostszy moż­liwy wniosek. O, już jest.

Nad ich głowami z rykiem silników pojawił się znajomy kształt. Nie zważając na odbijające się od kadłuba pociski, “Tysiącletni sokół” zatoczył koło i wylądował dokładnie po­między nimi a napastnikami. Wychyliwszy ostrożnie głowę, Leia zauważyła otwierającą się w ich stronę rampę.

- Świetnie - rzucił Han, spoglądając sponad jej ramie­nia. - Dobra, ja pójdę pierwszy i będę was osłaniał od strony statku. Leia: ty idziesz jako druga; Wedge: zamykasz pochód. Uważajcie, mogą nas zaatakować z boku.

- Zrozumiałem. - Antilles kiwnął głową. - Ruszamy na twój znak.

- Dobra. - Han się podniósł.

- Zaczekaj! - odezwała się nagle Leia, chwytając go za ramię. - Coś tu jest nie w porządku.

- To prawda, ktoś do nas strzela - wtrącił Wedge.

- Mówię serio. Coś tu nie gra.

- O co ci chodzi? - spytał Solo, spoglądając na nią z dezaprobatą. - Daj spokój, nie możemy tu siedzieć przez cały dzień.

Leia zagryzła wargi, starając się sprecyzować kłębiące się w niej uczucia. Wszystko było ciągle takie niewyraźne... Na­gle wszystko zrozumiała.

- Chodzi o Chewiego - oznajmiła. - Nie wyczuwam jego obecności na statku.

- Może jest po prostu za daleko. - Antilles zaczynał się niecierpliwić. - Chodźmy, bo zniszczą statek, jeśli się stąd nie ruszymy.

- Zaczekaj chwilę - burknął Han, wciąż wpatrując się w Leię. - Na razie nic mu nie grozi: strzelają tylko z ręcznych blasterów. A jeśli zrobi się gorąco, może zawsze użyć...

Urwał, a jego twarz przybrała dziwny wyraz. W chwilę później Leia także zrozumiała, o co mu chodzi.

- Obrotowy blaster “Sokoła”? - powiedziała. - Dla­czego z niego nie strzela?

- Dobre pytanie - odparł Han ponuro. Jeszcze raz się wychylił, tym razem badawczo lustrując statek... Kiedy scho­wał głowę, na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek. - Odpowiedź jest prosta: to nie jest “Sokół”.

- Co takiego? - Wedge rozdziawił usta ze zdziwienia.

- To kopia - wyjaśnił Han. - Wprost trudno w to uwie­rzyć, ale ci faceci zdołali skądś wytrzasnąć inny działający eg­zemplarz transportowca YT-1300.

Antilles gwizdnął przeciągle.

- Chłopie, naprawdę musi im na was zależeć.

- Też zaczynam dochodzić do takiego wniosku - odparł Han. - Masz jakiś pomysł?

Wedge wyjrzał zza krawędzi.

- Chyba nie ma sensu uciekać?

- Nie. Oni siedzą na krawędzi krateru i tylko czekają, by nas powystrzelać - stwierdziła Leia.

- To prawda - zgodził się Han. - A sytuacja jeszcze się pogorszy, gdy tylko zrozumieją, że nie daliśmy się wciągnąć w pułapkę.

- Czy możemy przynajmniej jakoś unieszkodliwić ten statek? - spytała księżniczka. - Zęby nie mógł wzbić się w powietrze i zaatakować nas z góry?

- Jest na to mnóstwo sposobów - mruknął Solo. - Pro­blem polega na tym, że większość z nich wymaga, aby naj­pierw dostać się do środka. Osłona zewnętrzna nie jest najlep­sza, ale w zupełności zabezpiecza statek przed ręcznymi bla­sterami.

- A czy mógłby ją przebić miecz świetlny? Han zerknął na nią podejrzliwie.

- Chyba nie zamierzasz...?

- Sądzę, że nie mamy wyboru - odparła. - Prawda?

- Raczej nie - skrzywił się Han. - Dobrze, ale to ja tam pójdę.

Leia potrząsnęła przecząco głową.

- Wszyscy tam pójdziemy. Wiemy, że przynajmniej jed­no z nas chcą dostać żywcem: w przeciwnym razie po prostu powystrzelaliby nas z powietrza. Jeśli będziemy razem, nie będą mogli do nas strzelać. Pójdziemy prosto, jakbyśmy za­mierzali wejść na pokład, a w ostatniej chwili rozbiegniemy się na boki i schowamy za rampą. Wedge i ja zaczniemy strze­lać, aby odwrócić ich uwagę, a ty unieszkodliwisz statek przy pomocy miecza świetlnego.

- No, nie wiem - mruknął Solo. - Myślę, że powinni­śmy pójść we dwóch z Wedge'em.

- Nie. Musimy się trzymać razem - nalegała Leia. - Tylko w ten sposób możemy mieć pewność, że nie będą do nas strzelać.

- Co o tym sądzisz? - spytał Wedge'a Han.

- To chyba najlepsze rozwiązanie. Ale musimy się po­spieszyć.

- Tak. - Solo wziął głęboki oddech i wręczył żonie swój blaster. - Dobrze. Daj mi miecz świetlny. W porządku. Goto­wi... start!

Wyskoczył z kryjówki i ruszył w stronę statku, pochylony nisko, by uniknąć ognia blasterów. Biegnąc za nim, Leia ką­tem oka zauważyła, że reszta ich republikańskich towarzyszy stara się im pomóc, ściągając na siebie uwagę napastników. Dostrzegła nieznaczny ruch wewnątrz statku i mocniej ścisnę­ła w dłoni blaster Hana. Solo dopadł rampy pół sekundy przed nią i Wedge'em; w ostatniej chwili skręcił w bok i schował się pod kadłubem statku.

Obcy momentalnie zorientowali się, że ich podstęp się nie udał. Na Leię i Wedge'a, którzy błyskawicznie ukryli się po Obu stronach rampy, posypał się deszcz pocisków. Księżnicz­ka przypadła do ziemi, usiłując ukryć się pod rampą. Jedno­cześnie strzelała na oślep w stronę otwartego luku, by zniechę­cić tych w środku do wyjścia na zewnątrz. Tkwiący po drugiej stronie rampy Antilles także nie przestawał strzelać. Księż­niczka usłyszała za sobą ciche szuranie - zapewne Han szy­kował się do przeprowadzenia swej akcji. Ktoś z góry strzelił tuż obok jej lewego ramienia i Leia jeszcze mocniej przycisnę­ła się do rampy. Dotarł do niej charakterystyczny odgłos zapa­lanego miecza świetlnego. Zacisnęła zęby i skuliła się - nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi...

Potężny wybuch powalił ją na ziemię. Cały statek podsko­czył o metr w górę, po czym grzmotnął o podłoże.

Mimo dzwonienia w uszach usłyszała czyjś krzyk. Ogień z luku ustał, a ciszę przerywało jedynie dziwne, dochodzące gdzieś z góry syczenie. Leia ostrożnie wyczołgała się z kry­jówki.

Spodziewała się, iż w wyniku akcji Hana coś zacznie ze statku wyciekać, ale absolutnie nie była przygotowana na to, że ujrzy ogromny, biały słup buchającego w niebo dymu, jak przy erupcji wulkanu,

- Jesteś zadowolona? - spytał Solo. Przykucnął obok żony, podziwiając swoje dzieło.

- To zależy od tego, czy statek zaraz wybuchnie - od­parła Leia. - Jak to zrobiłeś?

- Przeciąłem dopływ gazu chłodzącego do silnika - wy­jaśnił. Odebrał blaster i oddał jej miecz świetlny. - Właśnie ulatuje im cały sprężony gaz korfaryjski.

- Myślałam, że wdychanie gazów chłodzących jest szko­dliwe dla zdrowia - powiedziała księżniczka, spoglądając niepewnie na kłębiący się dym.

- To prawda. Ale gaz korfaryjski jest lżejszy od powie­trza, a ponieważ stoimy niżej, nie może nam zaszkodzić. Co innego wewnątrz statku - przynajmniej na to liczę...

Nagle Leia uświadomiła sobie, że wokół zapanowała cisza.

- Przestali strzelać - zauważyła. Han nasłuchiwał przez chwilę.

- Masz rację. I to nie tylko ci ze statku.

- Zastanawiam się, co oni knują - szepnęła, mocniej ściskając miecz świetlny.

W sekundę później nadeszła odpowiedź. Ponad ich głowa­mi rozległ się potężny grzmot, a fala uderzeniowa powaliła ich na ziemię. Leia pomyślała z przerażeniem, że obcy zapro­gramowali statek na samozniszczenie; ale huk ustał, a rampa obok niej pozostała nietknięta.

- Co to było?

- To był, kochanie - wyjaśnił Han, podnosząc się z ziemi - odgłos odpalania kapsuły ratunkowej. - Przeszedł ostrożnie parę kroków i spojrzał w niebo. - Zapewne dosto­sowali ją do przebywania w atmosferze. Nie miałem pojęcia, że te kapsuły robią tyle hałasu.

- Zwykle są odpalane w próżni, dlatego odbywa się to ci­szej - zauważyła księżniczka, stając obok niego. - No, to co teraz robimy?

- Teraz - Han wskazał ręką do góry - dołączymy do naszej obstawy i zmykamy stąd.

- Naszej obstawy? - zdziwiła się Leia. - Jakiej obsta...?

Jej pytanie zagłuszył ryk silników trzech myśliwców repu­blikańskich, które właśnie pojawiły się nad ich głowami. Stat­ki miały skrzydła ustawione w pozycji bojowej i były gotowe do natychmiastowego ataku... Księżniczka spojrzała na biały słup dymu... i nagle wszystko zrozumiała.

- Zrobiłeś to rozmyślnie, prawda?

- No jasne - odparł Han z miną niewiniątka. - Skoro przy okazji unieszkodliwienia statku można było jednocześnie wysłać sygnał alarmowy - to czemu nie? - Zerknął na słup dymu. - Wiesz - powiedział po chwili namysłu - czasami sam siebie zadziwiam.

- Mogę pana zapewnić, kapitanie Solo - z głośnika “Sokoła” dochodził chrapliwy głos admirała Ackbara - że robimy wszystko, co w naszej mocy, by się dowiedzieć, jak do tego doszło.

- To samo mówił pan cztery dni temu - przypomniał mu Han. Z trudem hamował wzburzenie. Przywykł, że do nie­go strzelają, ale kiedy w grę wchodziła Leia, to było zupełnie co innego. - Niech pan nie przesadza, admirale. W końcu nie ma aż tak wielu ludzi, którzy wiedzieli, że przyjeżdżamy na Bpfassh.

- Może to pana zdziwi - odparł Ackbar - ale jeśli się weźmie pod uwagę wszystkich członków Rady, jej pracowni­ków, personel portu kosmicznego, siły bezpieczeństwa i różne służby pomocnicze, to okazuje się, że niemal dwieście osób ma bezpośredni dostęp do informacji na temat waszych pla­nów. Nie wspominam już o przyjaciołach i kolegach tych dwustu osób, które mogły im o tym wspomnieć. Przebadanie ich wszystkich zajmie trochę czasu.

- Wspaniale - skrzywił się Han. - A co pana zdaniem powinniśmy teraz zrobić?

- Macie eskortę.

- Cztery dni temu też ją mieliśmy - uciął Solo - i na niewiele nam się to zdało. Żelazny Dywizjon Antillesa jest doskonały w bitwie, ale w tego typu robocie nie jest najmoc­niejszy. Bardziej by nam się przydał porucznik Page i jego ko­mandosi. - Niestety, wszyscy są teraz poza Coruscant i wykonują

różne zadania - oznajmił admirał. - Może w obecnej sytua­cji byłoby lepiej, gdyby pan przywiózł księżniczkę tutaj, gdzie możemy jej zapewnić lepszą ochronę.

- Bardzo chętnie. Chodzi tylko o to, czy naprawdę na Coruscant będzie bezpieczniejsza niż tutaj.

Na dłuższą chwilę zaległo milczenie i Han wyobraził so­bie, jak Ackbar przewraca swymi wielkimi oczami.

- Niezbyt podoba mi się zawarta w pańskich słowach su­gestia, kapitanie.

- Ja też nie jestem zachwycony tą sytuacją, admirale - stwierdził Solo. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy: jeżeli Im­perium dostaje informacje z pałacu, to równie dobrze może wprowadzić swoich agentów do jego środka.

- To wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne - rzekł Ackbar lodowato. - Środki bezpieczeństwa, jakie powziąłem na Coruscant, bez wątpienia pozwolą zdemaskować wszelkie próby ingerencji Imperium.

- Z pewnością, admirale - westchnął Han. - Miałem jedynie na myśli...

- Poinformujemy pana, jak tylko będziemy wiedzieli coś więcej, kapitanie - przerwał mu Ackbar. - A do tego czasu proszę robić to, co pan uzna za stosowne. Wyłączam się.

Buczenie nadajnika ustało.

- W porządku - mruknął Han pod nosem. - Ja też się wyłączam.

Przez dłuższą chwilę siedział w fotelu pilota, a przez gło­wę przelatywały mu różne niezbyt pochlebne myśli na temat polityków w ogóle i admirała Ackbara w szczególności. Przed nim monitory, które zwykle informowały o stanie technicz­nym statku, pokazywały teren wokół “Sokoła”, a głównie naj­bliższe sąsiedztwo rampy wejściowej. Obrotowy blaster był wysunięty i gotów do strzału, a pola ochronne nastawione na maksymalną moc, mimo iż w atmosferze ich skuteczność po­zostawiała wiele do życzenia.

Han potrząsnął głową. Czuł się kompletnie sfrustrowany. “Kto by pomyślał - nie mógł się nadziwić - że nadejdzie dzień, kiedy popadnę w paranoję?”

W głębi kabiny rozległ się cichy odgłos kroków. Han się odwrócił, odruchowo sięgając po blaster...

- To tylko ja - odezwała się Leia, podchodząc bliżej. Zerknęła na monitory kontrolne. Widać było, że jest zmęczo­na. - Już skończyłeś rozmawiać z Ackbarem?

- Trudno to nazwać rozmową - odparł Solo gorzko. - Zapytałem go, co robią, aby się dowiedzieć, skąd nasi przyja­ciele z blasterami mieli informacje o naszym przyjeździe. Za­pewnił mnie, że nasi ludzie robią wszystko, co w ich mocy, by to sprawdzić; potem ja nadepnąłem mu na odcisk, a on się obraził i przerwał połączenie. Ostatnio zawsze tak się z nim rozmawia.

Leia posłała mu wymuszony uśmiech.

- Umiesz postępować z ludźmi, nie ma co.

- Tym razem to nie moja wina - zaprotestował Han. - Zasugerowałem jedynie, że być może ludzie z ochrony nie zdołają powstrzymać tych obcych przed przeniknięciem do Pałacu Imperialnego. To on zareagował zbyt nerwowo.

- Wiem - rzuciła księżniczka, opadając ciężko na fotel drugiego pilota. - Ackbar jest genialnym dowódcą, ale jak na polityka zachowuje się zbyt gwałtownie. I jeszcze ten Fey'lya depczący mu po piętach... - Nerwowo wzruszyła ramiona­mi. - Po prostu Ackbar czuje się ostatnio zagrożony na swo­im stanowisku.

- Cóż, jeśli próbuje walczyć z wpływami Fey'lyi w armii, to chyba chwycił blaster z odwrotnej strony - mruk­nął Solo. - Już połowa oficerów sądzi, że to właśnie Fey'lyi należy słuchać.

- Niestety, w dużej mierze mają rację - zauważyła Leia. - Zdolności i chorobliwa ambicja to niebezpieczne po­łączenie.

Han zmarszczył brwi. W jej głosie zabrzmiała jakaś dziw­na nuta...

- Co masz na myśli, mówiąc: niebezpieczne?

- Nic - odparła z miną winowajcy. - Tak mi się tylko wyrwało.

- Leia, jeśli coś wiesz...

- Nic nie wiem - ucięła, wyraźnie dążąc do zamknięcia tematu. - To tylko wrażenie. Czuję, że Fey'lyę interesuje znacznie więcej niż stanowisko głównodowodzącego, które piastuje Ackbar. Ale to tylko wrażenie.

“Tak jak miała wrażenie, że Imperium coś szykuje” - po­myślał Han.

- W porządku - powiedział łagodnie. - Rozumiem. A zatem misja na Bpfassh jest zakończona?

- Zrobiłam wszystko, co było do zrobienia na miejscu - odparła zmęczonym głosem. - Odbudowa zniszczeń trochę potrwa, ale resztę spraw trzeba załatwić na Coruscant. - Wy­ciągnęła się w fotelu i przymknęła oczy. - Musimy zorganizo­wać konwoje z nowymi urządzeniami, przysłać ekspertów, a może nawet dodatkowych robotników - wiesz, o co chodzi.

- Tak - rzucił Han. - I podejrzewam, że masz zamiar od razu tam lecieć, żeby pchnąć sprawy naprzód?

Otworzyła oczy i spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- A ty nie?

Han zlustrował uważnie monitory.

- Wszyscy myślą, że tak właśnie zrobimy. Może więc po­winniśmy zrobić coś innego.

- To znaczy?

- Nie wiem. Na przykład znaleźć jakieś miejsce, gdzie nikt nie będzie cię szukał.

- A potem? - spytała groźnie. Han skulił się instynktownie.

- A potem zaszyć się tam na trochę.

- Przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić - rzekła to­nem, który spodziewał się usłyszeć. - Mam różne zobowią­zania na Coruscant.

- Wobec siebie także masz pewne zobowiązania - odpa­rował. - Nie wspominając już o dzieciach.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie.

- To nieuczciwe.

- Czyżby?

Jej twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Odwróciła się do niego plecami.

- Muszę być ze wszystkim na bieżąco, Han - powie­działa cicho. - Po prostu muszę. Zbyt dużo się dzieje, żebym mogła się gdzieś spokojnie zaszyć.

Solo zagryzł wargi. Ostatnio wielokrotnie poruszali tę kwestię.

- No dobrze. Jeśli chodzi ci jedynie o to, aby być ze wszystkim na bieżąco, to może pojedziemy gdzieś, gdzie jest nasza placówka dyplomatyczna? Będziesz tam miała dostęp do wszystkich najświeższych informacji z Coruscant.

- A skąd możemy mieć pewność, że miejscowy ambasa­dor nas nie wyda? - Potrząsnęła głową. - Nie mogę uwie­rzyć, że w ogóle coś takiego przyszło mi do głowy - wyszep­tała. - Czuję się tak, jak byśmy znowu byli rebeliantami, a nie przedstawicielami prawowitych władz.

- A kto powiedział, że ambasador musi o tym wiedzieć? Mamy odbiornik kanału dyplomatycznego na “Sokole”, sami możemy przejmować wiadomości.

- O ile uda nam się zdobyć klucz do używanego w danej placówce szyfru - przypomniała mu księżniczka. - A potem wprowadzić go do naszego odbiornika. To może się okazać niemożliwe.

- Znajdziemy jakiś sposób - nalegał Han. - A to przy­najmniej da Ackbarowi trochę czasu na zlokalizowanie prze­cieku.

- To prawda - Leia zamyśliła się na chwilę, a potem wolno pokiwała głową. - Sama nie wiem. Prawie niemożli­wością jest złamać szyfry używane przez Nową Republikę.

- Nie chciałbym cię rozczarować, kochanie - prychnął Solo - ale są goście, dla których klucze do rządowych szyf­rów to kaszka z mleczkiem. Musimy tylko kogoś takiego zna­leźć.

- I zapłacić mu górę pieniędzy? - spytała Leia z przekąsem.

- Może i tak - przyznał Han, myśląc o czymś intensyw­nie. - Ale czasami tacy goście mają pewne zobowiązania wobec innych ludzi.

- Tak? - Księżniczka zerknęła na niego spod oka. - Nie wydaje mi się, abyś znał kogoś takiego.

- Jeśli o to chodzi, to się mylisz. - Han wydął wargi. - Problem polega na tym, że jeżeli szpiedzy dobrze się sprawili,

to Imperium zapewne też wie o tym człowieku i ma go na oku. - A zatem?

- A zatem musimy znaleźć kogoś, kto ma własne kontak­ty. - Sięgnął do tablicy rozdzielczej i wcisnął guzik nadajnika.

- Halo, Antilles, tu Solo. Jesteś tam?

- Tak jest, generale - zgłosił się natychmiast Wedge.

- Opuszczamy Bpfassh - oznajmił Han. - To na razie nieoficjalna wiadomość. Poinformujesz o tym resztę delega­cji, gdy tylko wystartujemy.

- Rozumiem. Wolicie się wymknąć po cichu, czy przy­dzielić wam eskortę? Mam paru ludzi, którym ufam bezgra­nicznie.

Han posłał Leii cierpki uśmiech. Wedge doskonale rozu­miał sytuację.

- Dzięki, ale nie chcielibyśmy pozbawiać ochrony reszty delegacji.

- Jak sobie życzysz. Bądź spokojny, wszystkim się tu zaj­mę. Do zobaczenia na Coruscant.

- Dobrze. - Han przerwał połączenie. - Kiedyś wre­szcie spotkamy się tam - mruknął pod nosem, wciskając gu­zik interkomu. - Chewie? Możemy lecieć?

Wookie zamruczał twierdząco.

- W porządku. Upewnij się, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a potem przyjdź na górę. Weź też ze sobą Threepia - może się przydać, gdyby trzeba się było porozu­mieć z bpfasshiańską kontrolą lotów.

- Czy dowiem się, dokąd lecimy? - spytała Leia, gdy Han zaczął się przygotowywać do startu.

- Już ci powiedziałem. Musimy znaleźć kogoś, kto ma swoją prywatną listę gości zajmujących się łamaniem szyfrów.

Księżniczka zerknęła na niego podejrzliwie.

- Chyba nie masz na myśli... Landa?

- A kogóż by innego? - odpowiedział pytaniem. - Pra­wy obywatel, bohater wojenny, uczciwy biznesmen. On na pewno ma takie kontakty.

Leia błagalnie uniosła oczy w górę.

- Tylko dlaczego mam co do tego przedsięwzięcia złe przeczucia? - szepnęła.




ROZDZIAŁ

11


- Trzymaj się, Artoo - zawołał Luke, gdy pierwsze tur­bulencje zaczęły rzucać myśliwcem. - Podchodzimy do lą­dowania. Czy wszystkie skanery działają?

Robot zaświergotał potwierdzająco, a na ekranie kompute­ra wyświetliło się tłumaczenie.

- To dobrze - powiedział Skywalker i skupił całą uwa­gę na spowitej chmurami planecie, która mknęła im na spotka­nie. “Jakie to dziwne - pomyślał - że tylko podczas pierw­szego lądowania na Dagobah czujniki tak kompletnie zawio­dły.”

A może to wcale nie było takie dziwne; może Yoda celowo zablokował działanie przyrządów pokładowych, by - nie bu­dząc jego podejrzeń - sprowadzić Luke'a w wybrane przez siebie miejsce.

Ale teraz Yody już nie było...

Jedi stanowczo odsunął od siebie tę myśl. Żal po stracie na­uczyciela i przyjaciela zarazem był uzasadniony i szlachetny, ale niepotrzebne rozpamiętywanie tej straty mogło sprawić, że przeszłość uzyska zbyt duży wpływ na teraźniejszość.

Myśliwiec zszedł w niższe warstwy atmosfery i w parę se­kund później spowiły go całkowicie białe chmury. Nie spu­szczając wzroku z przyrządów, Skywalker powoli i ostrożnie podchodził do lądowania. Kiedy był tu ostatnim razem, tuż przed bitwą pod Endor, posadził maszynę na ziemi bez naj­mniejszych problemów. Nie chciał jednak ryzykować. Czujni­ki namierzyły dawne domostwo Yody.

- Artoo? Znajdź mi jakieś dobre, płaskie miejsce do lądo­wania, dobrze?

W odpowiedzi na jednym z monitorów pojawił się czer­wony prostokąt położony na wschód od domu Yody, ale w za­sięgu marszu.

- Dzięki - rzucił Luke i włączył procedurę lądowania. W chwilę później z gwałtownym łopotem roztrącanych gałęzi osiedli na ziemi.

Skywalker zdjął hełm i odsunął osłonę kabiny. Momental­nie doleciał go charakterystyczny dla Dagobah zapach ba­gien - specyficzne połączenie słodkiej woni i odoru zgnili­zny - co natychmiast obudziło w nim falę wspomnień: Yoda strzygący uszami; dziwny, ale smaczny gulasz, który często przyrządzał; sposób, w jaki jego miękkie włosy łaskotały Lu­ke'a w ucho, gdy mistrz siedział mu na plecach w czasie ćwi­czeń; a także sama nauka - długie godziny zajęć, zmęczenie fizyczne i psychiczne, stopniowo narastające poczucie Mocy i zaufania do niej, jaskinia i wywoływane przez ciemną stronę Mocy obrazy...

“Jaskinia?”

Skywalker podniósł się gwałtownie z fotela. Starał się doj­rzeć coś poprzez mgłę. Odruchowo zacisnął dłoń na rękojeści miecza świetlnego. Nie mógł przecież wylądować obok jaski­ni.

A jednak. Zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej dostrzegł

drzewo, które rosło tuż nad tym przeklętym miejscem. Ogromne i poczerniałe, górowało nad okolicznymi drzewami. Pomiędzy splątanymi korzeniami, ledwie widoczne z powodu mgły i niższych pięter roślinności, leżało mroczne wejście do jaskini.

- Wspaniale - mruknął Luke pod nosem. - Nie ma co.

Z tyłu rozległo się pytające buczenie.

- Nieważne, Artoo - rzucił przez ramię, odkładając hełm na siedzenie. - Wszystko w porządku. Zostań tutaj, a ja...

Myśliwiec zakołysał się nieznacznie, a kiedy Skywalker się obejrzał, Artoo zdążył już opuścić swoje stanowisko i próbował ostrożnie zejść na dół.

- A zresztą, jeśli chcesz, możesz pójść ze mną - rzucił Luke z kwaśną miną.

Artoo zabuczał ponownie. Wydawane przez niego dźwięki nie były zbyt radosne, ale wyrażały wyraźną ulgę. Mały robot nienawidził zostawać sam.

- Trzymaj się - poinstruował go Skywalker. - Zejdę pierwszy i pomogę ci.

Zeskoczył na dół. Ziemia okazała się grząska na po­wierzchni, ale jednocześnie na tyle twarda, by utrzymać ciężar myśliwca. Luke użył Mocy, by unieść Artoo i postawić go na

ziemi.

- Już po wszystkim - oznajmił.

Gdzieś w oddali rozległo się długie, wibrujące zawodzenie jednego z dagobańskich ptaków. Skywalker słuchał, jak ptak Stopniowo obniża ton. Lustrował wzrokiem okoliczne bagna rozmyślając, po co właściwie tu przyleciał. Gdy był na Coru­scant, uważał to za ważne, wręcz niezbędne. Teraz jednak, gdy rzeczywiście się tu znalazł, wszystko wydawało się niejasne; niejasne, a nawet głupie.

Artoo zapiszczał pytająco. Luke z wysiłkiem otrząsnął się Z dręczących go wątpliwości.

- Myślałem, że może Yoda zostawił tu coś, co mogłoby się nam przydać - wyjaśnił, podając robotowi najprostszy do nazwania powód. - Jego dom powinien znajdować się... - rozejrzał się, próbując określić swoje położenie - gdzieś tam. Chodźmy.

Do domu Yody nie było daleko, ale wędrówka zajęła im więcej czasu, niż Luke się spodziewał. Wynikało to częściowo z ukształtowania terenu i gęstej roślinności - zdążył już za­pomnieć, jak trudno było poruszać się po bagnach Dagobah. W grę wchodziło jednak jeszcze coś więcej: słaby, ale nie­zmienny ucisk gdzieś z tyłu głowy, nie pozwalający mu nor­malnie myśleć.

W końcu dotarli do celu... by przekonać się, że budynku właściwie już nie ma.

Przez dłuższą chwile Skywalker stal w milczeniu, wpatrując się w bujną roślinność porastającą miejsce, gdzie niegdyś stal dom Yody. Luke'em na nowo owładnęło uczucie żalu. Zrozu­miał, że zachował się jak głupiec. Wychowany na pustynnej planecie Tatooine, gdzie opuszczone budowle potrafiły prze­trwać pól wieku albo i dłużej, nie pomyślał nawet, co może się stać po pięciu latach z domem zbudowanym na bagnach.

Stojący obok niego Artoo zabuczał pytająco.

- Miałem nadzieje, że Yoda pozostawił jakieś taśmy albo książki - wyjaśnił Luke. - Coś, co pozwoliłoby mi dowie­dzieć się więcej o metodach szkolenia rycerzy Jedi. Ale wiele tu tego nie zostało, co?

W odpowiedzi robot wysunął przed siebie czujnik.

- Nie ma potrzeby - powstrzymał go Skywalker, rusza­jąc w stronę ruin. - Skoro już tu jesteśmy, to możemy się sami rozejrzeć.

Przy pomocy miecza świetlnego w ciągu paru minut wy­ciął wśród krzaków i pnączy ścieżkę, po której dotarli do po­zostałości zewnętrznych ścian domu. W większej części było to sięgające Luke'owi co najwyżej do pasa rumowisko. Spo­wijały je drobne, splątane pnącza. W środku znajdowało się jeszcze więcej roślin. Obrastały stary, kamienny piec, wdziera­jąc się nawet do jego wnętrza. Do połowy zagrzebane w glinie tkwiły zardzewiałe, żelazne garnki Yody. Pokrywał je dzi­waczny mech.

Posuwający się przodem Artoo gwizdnął cicho.

- Nie, chyba nie znajdziemy tu nic ciekawego - przy­znał Skywalker. Schylił się, by podnieść z ziemi jeden z garnków. Wyskoczyła z niego mała jaszczurka i zniknęła w trzciniastej trawie. - Artoo, sprawdź, czy są tu jakieś ele­menty elektroniczne, dobrze? Nigdy nie widziałem, żeby Yoda używał czegoś takiego, ale kto wie... - Wzruszył ra­mionami.

Robot posłusznie wysunął czujnik. Luke obserwował, jak Artoo porusza się tam i z powrotem... Nagle robot się zatrzymał.

- Znalazłeś coś?

Artoo zapiszczał niespokojnie i odwrócił swoją kopułkę w stronę, skąd przyszli.

- Tam? - Jedi zmarszczył brwi. Rozejrzał się po otacza­jących ich ruinach. - Nie tutaj?

Robot pisnął ponownie. Odwrócił się i z trudem potoczył po nierównej powierzchni. Po chwili przystanął i ponownie skierował kopułkę w stronę Luke'a, wydając przy tym serię pytających dźwięków.

- Dobrze, już idę - westchnął Skywalker. Spróbował stłumić dziwny niepokój, który go nagle ogarnął. - Prowadź.



Nim znaleźli się z powrotem w pobliżu myśliwca, słońce przeświecające przez liściasty baldachim wyraźnie przybladło.

- A teraz dokąd? - spytał Luke. - Chyba nie powiesz mi, że obiekt, który namierzyłeś, to nasz własny pojazd?

Artoo odwrócił kopułkę i, popiskując głośno, zaprzeczył z oburzeniem. Jego czujnik skierował się nieco w bok...

I wskazał dokładnie na jaskinię.

- Jesteś pewien? - Skywalker z trudem przełknął ślinę. Robot ponownie zapikał.

- A więc jesteś pewien.

Przez dłuższą chwilę Luke patrzył niezdecydowany na spowity mgłą wylot jaskini. W gruncie rzeczy nie musiał tam wchodzić - to nie budziło jego wątpliwości. Rzecz, którą na­mierzył Artoo, z całą pewnością nie należała do Yody. Mistrz by jej tam nie zostawił.

Ale, w takim razie, co to było? Leia wspominała o jakimś Ciemnym Jedi z Bpfassh, który przybył kiedyś na Dagobah. Czy ten przedmiot należał do niego? Skywalker zacisnął zęby.

- Zostań tu, Artoo - polecił, kierując się w stronę jaski­ni, - Wrócę tak szybko, jak będę mógł.

Strach i gniew, jak często przestrzegał go Yoda, były słu­gami ciemnej strony; przez chwilę Luke rozważał, której stro­nie Mocy służy ciekawość.

Górujące nad wejściem do jaskini drzewo z bliska wyglą­dało tak samo złowieszczo, jak je zapamiętał: powykręcane, poczerniałe, groźne - jakby w nim samym drzemała ciemna strona Mocy. I może tak było istotnie, choć Luke nie potrafił definitywnie odpowiedzieć na to pytanie, szczególnie że bliskość jaskini silnie oddziaływała na jego zmysły. Najwyra­źniej to było przyczyną ucisku, który dokuczał mu od momen­tu lądowania. Przez chwilę się zastanawiał, dlaczego nigdy wcześniej nie odczuwał tego aż tak wyraźnie.

Może to obecność Yody chroniła go kiedyś przed potęż­nym oddziaływaniem jaskini.

Ale teraz Yody już tu nie było... i Luke musiał sam stawić czoło jaskini.

Wziął głęboki oddech. “Jestem rycerzem Jedi” - po­wtórzył w myślach. Wyciągnął zza pasa komunikator i nacisnął guzik.

- Artoo? Jesteś tam?

Z komunikatora posypała się seria pisków.

- Dobrze. Wchodzę do środka. Daj mi znać, gdy zbliżę się do tego, co namierzyłeś.

W odpowiedzi usłyszał świergotliwe potwierdzenie. Przy­piął komunikator do pasa i wyjął miecz świetlny. Jeszcze raz głęboko odetchnął i, schyliwszy się pod poskręcanymi korze­niami drzewa, wszedł do środka.

Jaskinia była tak samo ponura, jak ją zapamiętał: ciemna, wilgotna, pełna brzęczących owadów i oślizgłych roślin - chyba najbardziej nieprzyjemne miejsce, w jakim Luke kiedy­kolwiek przebywał. Podłoże wydawało się jeszcze bardziej zdradzieckie niż kiedyś. Nim uszedł dziesięć kroków, ziemia dwa razy się pod nim zapadła; nie było to zbyt groźne, ale omal się nie przewrócił. Przed nim, spowite mgłami, majaczy­ło miejsce, które doskonale pamiętał. Zbliżając się do niego, mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza świetlnego. To wła­śnie tam stoczył niegdyś upiorny pojedynek z tajemniczą marą Dartha Vadera...

Doszedł do tego miejsca i zatrzymał się, usiłując zagłu­szyć w sobie strach i wspomnienia. Jednak tym razem - ku jego uldze - nic się nie wydarzyło. W mroku nie rozległ się świszczący oddech i żaden Czarny Lord nie wyszedł mu na spotkanie. Nie wydarzyło się nic.

Luke zwilżył wargi i odpiął od pasa komunikator. Nie, nic nie mogło się już wydarzyć. Kiedyś stawił czoło tamtej sytua­cji - i zwyciężył. Vader odpokutował za wyrządzone zło i zginął, więc jaskinia nie miała już czym straszyć; pozostał jedynie nieokreślony, bezpodstawny niepokój, któremu nie wolno było ulegać. Od razu powinien to wiedzieć.

- Artoo? - zawołał. - Jesteś tam jeszcze? Robot zabrzęczał w odpowiedzi.

- To dobrze - stwierdził Skywalker, ruszając na­przód. - Jak daleko mam jeszcze do...?

Nie dokończył zdania, gdyż nagle i niespodziewanie ota­czająca go mgła stworzyła drgającą, surrealistyczną wizję, za­mykając go w jej środku...

Znajdował się w jakimś niewielkim, odkrytym pojeździe, który unosił się tuż nad głęboką jamą. Nie widział ziemi, ale bił od niej straszliwy żar. Ktoś szturchnął go czymś ostrym w plecy, zmuszając go, żeby wszedł na sterczącą z boku poja­zdu wąską kładkę...

Luke wstrzymał oddech. Zrozumiał rozgrywającą się przed nim scenę. Znowu znajdował się na należącej do Jabby Hutta łodzi i oczekiwał na egzekucję przez strącenie w Wielką Jamę Carkoon...

Przed sobą widział spacerowy statek Jabby i przepychają­cych się na nim sługusów przemytnika, którzy starali się zająć jak najlepsze miejsca przed czekającym ich widowiskiem. Wiele szczegółów ginęło w spowijającej wizję mgiełce, ale Luke bez trudu rozpoznał małego robota z kopułką, który stał na szczycie statku, czekając na jego znak...

- Nie dam się wciągnąć w tę grę - zawołał Skywalker w stronę wizji. - Ani mi się śni. Tej sytuacji też już kiedyś stawiłem czoło i zwyciężyłem.

Ale jego słowa zabrzmiały dziwnie głucho... i gdy jeszcze je wypowiadał, poczuł, jak strażnik ukłuł go włócznią w plecy. Zaraz potem zrozumiał, że leci w dół, ale obrócił się w powietrzu, chwycił za koniec kładki i wyskoczył wysoko ponad głowy strażników...

Wylądował na piasku. Odwrócił się w stronę spacerowego Statku i wyciągnął rękę po miecz świetlny, który rzucił mu Artoo.

Broń jednak nie dotarła do niego. Luke stał, czekając na miecz, ale ten zmienił nagle kierunek lotu i poszybował w drugi koniec statku Jabby Hutta. Użył Mocy, próbując jak oszalały zawrócić broń, ale bez skutku. Miecz wciąż się od niego oddalał...

Aż w końcu znalazł się w ręku stojącej na szczycie statku samotnej kobiety.

Jedi patrzył na nią z rosnącym przerażeniem. Z powodu mgły i rażącego go w oczy słońca nie widział rysów jej twa­rzy... Ale miecz świetlny, który dzierżyła w dłoniach jak tro­feum, powiedział mu wszystko. Kobieta miała w sobie Moc... I właśnie skazała Luke'a i jego przyjaciół na śmierć.

A gdy popychany włóczniami znalazł się ponownie na kładce, usłyszał huczący wśród mgieł jej szyderczy śmiech...

- Nie! - krzyknął. Wizja zniknęła tak nagle, jak się po­jawiła. Z powrotem był w jaskini na Dagobah, cały zlany po­tem, a z komunikatora, który trzymał w dłoni, dochodziło oszalałe brzęczenie.

Zadygotał i mocniej ścisnął w dłoni miecz świetlny, aby się upewnić, że wciąż jeszcze go ma.

- Wszys... - Przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz. - Wszystko w porządku, Artoo - zapewnił robota. - Nic mi nie jest. No... - urwał, zdezorientowany, usiłując sobie przy­pomnieć, po co tu przyszedł. - Czy wciąż jeszcze masz na­miar na ten element elektroniczny?

Artoo zapiszczał twierdząco.

- Czy ta rzecz jest nadal przede mną? Robot znów potwierdził.

- Dobrze - powiedział Luke. Otarł dłonią pot z czoła i uniósł w górę miecz świetlny. Ruszył ostrożnie naprzód, roz­glądając się bacznie na wszystkie strony.

Ale jaskinia nie zgotowała mu już żadnych niespodzianek. Kolejne wizje już się nie pojawiły. Wchodził coraz głębiej, aż w końcu Artoo dał mu znak, że dotarł do celu.

Urządzenie, które wygrzebał w końcu spod warstwy mchu i gliny, mocno go rozczarowało. Był to mały, lekko spłaszczo­ny cylinder, niewiele większy od dłoni. Po jednej stronie miał pięć zardzewiałych, trójkątnych przycisków, a po drugiej wy­ryto jakiś napis w nieznanym języku.

- Czy to jest właśnie to? - spytał Luke. Nie był zbytnio

zadowolony z faktu, że przebył taki szmat drogi po coś tak mało wartościowego. - Nie ma tu nic więcej?

Artoo krótkim piknięciem udzielił przeczącej odpowiedzi, po czym gwizdnął pytająco.

- Nie wiem, co to jest - odparł Skywalker. - Może ty zdołasz to rozpoznać. Poczekaj, wychodzę na zewnątrz.

Droga powrotna była nieprzyjemna, ale nic niespodziewa­nego już się nie wydarzyło i niebawem Luke wyłonił się spo­śród korzeni drzewa. Westchnął z ulgą, czując zapach bagien, który teraz wydał mu się rozkoszny.

Ze zdziwieniem zauważył, że w czasie, gdy był w środku, zrobiło się ciemno. Ta zniekształcona wizja przeszłości musia­ła trwać dłużej, niż mu się wydawało. Artoo włączył w myśliwcu światła lądowania, które wyglądały teraz jak za­mglone, żółte stożki. Przedzierając się przez gęstą roślinność, Skywalker skierował się w stronę pojazdu. Artoo czekał na niego, popiskując sobie cichutko. Kiedy Luke wyłonił się z mroku, mały robot gwizdnął z ulgą, cho­ciaż wciąż kołysał się jak wystraszone dziecko.

- Uspokój się, Artoo, nic mi nie jest - zapewnił go Sky­walker. Przykucnął i wyjął z kieszeni spłaszczony cylinder. - Co o tym myślisz?

Robot zaszczebiotał z namysłem, obracając kopułką, aby zbadać przedmiot z różnych stron. Nagle szczebiot przerodził się w gwałtowną, elektroniczną paplaninę.

- Co takiego? - spytał Luke. Usiłując zinterpretować potok dźwięków, zastanawiał się, dlaczego Threepia nigdy nie ma pod ręką, gdy jest potrzebny. - Powoli, Artoo. Nie mogę... Zresztą to bez znaczenia. - Podniósł się i rozejrzał po spowitej przez noc okolicy. - Tak czy inaczej, chyba nie mamy tu już nic do roboty.

Zerknął w stronę jaskini, która już niemal zupełnie ginęła w ciemnościach, i zadygotał. Tak, nie mieli żadnego powodu, by tu zostawać... a znał co najmniej jeden, by jak najszybciej opuścić Dagobah. “No - pomyślał ponuro - to by było na tyle, jeśli chodzi o próbę znalezienia tu jakichś wskazówek.” Zresztą mógł się tego spodziewać.

- Chodźmy - zwrócił się do robota. - Musisz się znowu usadowić na swoim miejscu. Opowiesz mi wszystko o tym przedmiocie w drodze do domu.



Okazało się, że Artoo niewiele miał do powiedzenia na te­mat cylindra. Robot nie rozpoznał przedmiotu; nie był także w stanie tylko na podstawie wskazań skanerów rozszyfrować jego przeznaczenia; nie wiedział nawet, w jakim jeżyku jest sporządzony napis na obudowie, w związku z czym nie było mowy o jego odczytaniu. Luke już zaczynał się poważnie za­stanawiać, co w takim razie spowodowało wcześniejszy wy­buch entuzjazmu robota, gdy na ekranie pojawiło się ostatnie zdanie raportu.

- Lando? - zdziwił się Skywalker. Ponownie odczytał ostatnią informację. - Nie przypominam sobie, żeby Lando kiedykolwiek miał coś takiego.

Na monitorze pojawił się kolejny komunikat.

- Tak, wiem, że byłem wtedy zajęty - przyznał Luke, odruchowo poruszając palcami prawej ręki. - Dopasowanie sztucznej dłoni to bardzo absorbujące zajęcie. A więc: czy Lando dał to generałowi Medine'owi, czy tylko mu to pokazy­wał?

Pojawiło się kolejne zdanie.

- Nic nie szkodzi - uspokoił robota Skywalker. - Ty też miałeś prawo być wtedy zajęty.

Zerknął na wsteczny monitor, na którym planeta Dagobah stawała się coraz mniejsza. Początkowo miał zamiar polecieć prosto na Coruscant i tam zaczekać na powrót Leii i Hana z Bpfassh, ale jak słyszał, ich misja mogła potrwać nawet kilka tygodni. A Calrissian już nieraz zapraszał go do odwiedzenia swej nowej kopalni jakiegoś rzadkiego kruszcu na supergorą­cej planecie Nkllon.

- Artoo, zmiana planów - oznajmił Luke, podając kom­puterowi nowy kurs. - Skoczymy do układu Athega i odwiedzimy Landa. Może on nam wyjaśni, co to jest.

A po drodze będzie miał dużo czasu, by zastanowić się nad tym, co przeżył w jaskini; i zdecydować, czy to był rzeczywi­ście tylko sen albo wizja, czy może coś więcej.



ROZDZIAŁ

12


- Nie, nie mam pozwolenia na wjazd na Nkllon - wyja­śniał cierpliwie Han przez nadajnik “Sokoła”, spoglądając jed­nocześnie w kierunku lecącego tuż obok nowoczesnego my­śliwca klasy B. - Nie mam tu także żadnych spraw do załatwie­nia. Chciałbym się po prostu zobaczyć z Landem Calrissianem.

Z tylnego siedzenia doleciał go zduszony śmiech.

- Mówiłaś coś? - rzucił przez ramię.

- Nie - odparła niewinnie Leia. - Tylko przypomniały mi się dawne czasy.

- Jasne - mruknął. On także dokładnie pamiętał Bespin i nie były to jego najmilsze wspomnienia. - Słuchaj, po pro­stu skontaktuj się z Landem, dobrze? - zwrócił się do swego rozmówcy z myśliwca. - Przekaż mu, że jest tu jego stary przyjaciel, który proponuje mu partyjkę sabaka. I dodaj, że to ja wybiorę stawkę spośród należących do niego rzeczy. On już będzie wiedział, o co chodzi.

- Co takiego?! - Leia aż pochyliła się w fotelu.

Han ściszył nadajnik.

- Imperium może mieć swoich szpiegów również tutaj - przypomniał. - A podawanie naszych imion do wiadomości

całego układu Athega nie byłoby zbyt rozsądne.

- Masz rację - przyznała niechętnie księżniczka. - Jednak to, co powiedziałeś, było dosyć niejasne.

- Ale nie dla Landa - zapewnił ją Han. - Domyśli się, że to ja - o ile tylko ci faceci zdecydują się przekazać mu wia­domość ode mnie.

Siedzący obok Chewbacca warknął ostrzegawczo. Od tyłu zbliżał się do nich jakiś duży statek.

- Czy potrafisz go rozpoznać? - spytał Solo. Odwrócił głowę, próbując coś dojrzeć.

Nim Wookie zdążył odpowiedzieć, ponownie włączył się nadajnik.

- Halo, niezidentyfikowany statek. Generał Calrissian wydał wam specjalne pozwolenie na wjazd - oznajmił pilot myśliwca, z trudem ukrywając rozczarowanie. “Łudził się pewnie, że będzie miał okazję osobiście przegonić intruzów z układu” - pomyślał Han. - Za chwilę zjawi się wasza eskorta; do tego czasu zachowajcie obecną pozycję.

- Zrozumiałem - odparł Solo. Nie mógł się zdobyć na podziękowanie.

- Eskorta? - spytała niepewnie Leia - Po co nam eskorta?

- To zapłata za to, że byłaś nie wiadomo gdzie z jakąś nie­zwykle ważną misją dyplomatyczną, kiedy Lando przyjechał ostatnio na Coruscant - stwierdził jej mąż. Wciąż wpatrywał się w iluminator. - Nkllon to supergorąca planeta; - leży tak blisko swojego słońca, że każdy statek straciłby większą część kadłuba, próbując się na nią dostać. I dlatego właśnie... - wskazał ręką na prawo - ...potrzebna nam eskorta.

Powietrze z tyłu gwałtownie zawirowało i nawet Han - któremu Lando pokazywał już kiedyś hologramy tych poja­zdów - musiał przyznać, że widok był rzeczywiście imponu­jący. Statek-tarcza przypominał ogromny, latający parasol. Jego zakrzywiona czasza była wielkości połowy gwiezdnego niszczyciela. Całą wewnętrzną stronę statku pokrywały rury i żeberka - krążył w nich płyn chłodzący, zabezpieczający pojazd przed zniszczeniem podczas podróży do centrum ukła­du. W miejscu, gdzie parasol powinien mieć rączkę, znajdował się cylinder o długości równej promieniowi czaszy. Na jego końcu jeżyły się potężne żeberka chłodnicy. Dokładnie w środku cylindra umocowano ciągnący całą tę konstrukcję holownik, który sprawiał wrażenie niepotrzebnego dodatku.

- Wielkie nieba! - wyszeptała oszołomiona Leia. - I to lata?

- Tak, choć z trudem - odparł Han. Z pewną obawą ob­serwował, jak gigantyczny pojazd zbliża się do ich statku. Nie musiał w końcu podchodzić aż tak blisko - “Sokół” był znacznie mniejszy niż ogromne transportowce, z którymi stat­ki-tarcze zwykle miały do czynienia. - Lando mówił mi, że mieli mnóstwo problemów, by coś takiego w ogóle skonstruo­wać, a potem drugie tyle problemów, by nauczyć ludzi te statki pilotować.

- To mnie nie dziwi. - Leia skinęła głową. Znów odezwał się nadajnik.

- Halo, niezidentyfikowany statek. Tu statek-tarcza nu­mer dziewięć. Jestem gotów, żeby was przejąć; podajcie mi kod dostępu do swojego obwodu podporządkowania.

- Nieźle - mruknął Han pod nosem, przyciskając guzik nadajnika. - Statek-tarcza numer dziewięć, nie mamy obwo­du podporządkowania. Podaj swój kurs, to będziemy się ciebie trzymać.

Na chwilę zapadła cisza.

- Dobrze - zgodził się niechętnie rozmówca Hana. - We­źcie kurs na dwa - osiem - cztery; prędkość podświetlna: zero, przecinek sześć.

Nie czekając na potwierdzenie, ogromny parasol zaczął się

oddalać.

- Leć za nim, Chewie - polecił Solo. Dla “Sokoła” nie stanowiło to oczywiście problemu: był szybszy i daleko zwrot­niejszy od giganta, który mu towarzyszył. - Statek-tarcza, kiedy będziemy na Nkllonie?

- Spieszy ci się, niezidentyfikowany?

- Nie, skądże, takie cudowne widoki... - rzucił Han iro­nicznie, spoglądając na wewnętrzną stronę spodka, przesłania­jącego niemal całe niebo. - Tak, trochę nam się śpieszy.

- Przykro mi to słyszeć, bo widzisz, gdybyś miał obwód podporządkowania, moglibyśmy razem wykonać skok nad­przestrzenny i bylibyśmy na Nkllonie za godzinę. A tak... cóż, zajmie to jakieś dziesięć godzin.

- Świetnie - skrzywił się Solo.

- Może zdołalibyśmy zmontować prowizoryczny obwód podporządkowania - podsunęła Leia.- Threepio zna kom­puter “Sokoła” na tyle, że potrafiłby to zrobić.

Chewbacca odwrócił się w jej stronę i nie znoszącym sprzeciwu mruczeniem wyraził swoją dezaprobatę. Nawet Han nie byłby w stanie wpłynąć na jego decyzję - zresztą Solo wcale nie zamierzał tego robić.

- Chewie ma rację - stwierdził twardo. - Nie będziemy tego statku niczemu ani nikomu podporządkowywać. Nigdy. Statek-tarcza, zrozumiałeś?

- Jeśli o mnie chodzi, to nie ma sprawy, niezidentyfikowa­ny. - Rozmówca Hana najwyraźniej lubował się w używaniu tego określenia. - I tak płacą mi od godziny.

- Świetnie - rzucił Solo. - Niech więc zostanie tak, jak jest.

- Jasne.

Połączenie zostało przerwane i Han oparł ręce na tablicy przyrządów. Parasol wciąż dryfował; nic nowego się nie działo.

- Chewie, czy on ciągle trzyma silniki w pogotowiu? Wookie warknął twierdząco.

- Czy coś jest nie w porządku? - spytała księżniczka, pochylając się do przodu.

- Nie wiem - odparł Han, rozglądając się dokoła. Para­sol ograniczał mu widok do minimum. - Ale coś mi się tu nie podoba. - Włączył nadajnik. - Halo, statek-tarcza, na co czekamy?

- Spokojnie, niezidentyfikowany - rozległ się uspokaja­jący głos. - Pojawił się jeszcze jeden pojazd, też bez obwodu podporządkowania. Zabierzemy was razem. Nie ma chyba sen­su, żeby jakiś drugi statek-tarcza tracił czas, co?

Han poczuł mrowienie na karku: statek, który przylatuje na Nkllon akurat wtedy, co oni!

- Czy zidentyfikowaliście ten drugi statek? - zapytał.

- Hej, kolego - zaśmiał się pilot statku-tarczy - ciebie też nie zidentyfikowaliśmy.

- Dzięki za pomoc - rzucił Han, ponownie ściszając nadajnik. - Chewie, namierzyłeś już tego gościa?

Odpowiedź Wookiego była krótka i niepokojąca.

- Pięknie - mruknął Soło. - Naprawdę fantastycznie.

- Nie bardzo zrozumiałam. Co on powiedział? - spytała Leia, zerkając sponad ramienia męża.

- Ten pojazd zbliża się z drugiej strony tego wielkiego cylindra - wyjaśnił Han ponuro i pokazał jej linie interferencyjne na ekranie skanera. - Dlatego nie możemy go zobaczyć.

- Czy on to robi celowo?

- Być może. - Solo skinął głową i odpiął pasy. - Chewie, przejmujesz stery; ja uruchomię działo.

Z kabiny pilotów pobiegł korytarzem do głównej części Statku i zaczął się wspinać po drabince prowadzącej do wie­życzki działa.

- Kapitanie Solo - dobiegł go pełen niepokoju, mecha­niczny głos. - Czy dzieje się coś złego?

- Bardzo możliwe, Threepio - krzyknął Han przez ra­mie. - Lepiej zapnij pasy.

Wszedł na górę, przebył obszar bez sztucznej grawitacji i usiadł w fotelu. Jedną ręką chwycił słuchawki, a drugą włą­czył pulpit kontrolny.

- Masz już coś, Chewie? - zawołał do mikrofonu.

Wookie zaprzeczył gniewnym pomrukiem: cylinder statku-tarczy w dalszym ciągu zasłaniał zbliżający się pojazd. Ale z rozkładu interferencji Chewbacca zdołał wyliczyć przybliżo­ną wielkość jednostki. Zbliżający się statek nie był duży.

- No, to już coś - stwierdził Han. Przebiegł w myślach listę różnych typów małych statków, starając się dociec, który z nich mógł zostać wysłany przez Imperium przeciw nim. “Jakaś odmia­na myśliwca?” - Miej się na baczności: to może być pułapka.

Obraz na skanerze zafalował: nieznany pojazd zaczął się

wyłaniać zza cylindra. Han skoncentrował się i oparł dłonie na

przyciskach sterujących działem...

- To republikański myśliwiec - zawołała Leia z ulgą. -

Ma nasze znaki.

- Halo, nieznajomi - rozległ się głos Skywalkera.-

Miło was widzieć.

- Ach... cześć - Han stłumił w sobie odruchową chęć,

by powitać Luke'a po imieniu. Teoretycznie rozmawiali na zastrzeżonej częstotliwości, ale gdyby komuś naprawdę na tym

zależało, nie zważałby zapewne na takie formalne przeszkody. - Co ty tu robisz?

- Przyjechałem zobaczyć się z Landem - odparł Jedi. -

Przepraszam, jeśli was przestraszyłem. Kiedy mi powiedziano,

iż będę podróżował w towarzystwie jakiegoś niezidentyfikowanego statku, pomyślałem, że to pułapka. Dopiero przed chwilą zorientowałem się, że to wy.

- Aha - rzucił Solo, obserwując, jak drugi statek ustawia się równolegle do nich. To rzeczywiście był myśliwiec Luke'a. Albo tylko wyglądał jak myśliwiec Luke'a. Han obrócił działo tak, aby obcy pojazd znalazł się na celowniku. W obecnym po­łożeniu myśliwiec musiałby wykonać zwrot o pełne dziewięć­dziesiąt stopni, żeby otworzyć do nich ogień. O ile, oczywiście, nie został odpowiednio przebudowany. - To co? Po prostu wpadłeś odwiedzić starego przyjaciela? - spytał od niechcenia.

- Nie. Znalazłem pewien przedmiot i... no, pomyślałem, że może Lando będzie wiedział, co to jest. Myślę, że nie po­winniśmy o tym rozmawiać przez radio. Jak sądzisz?

- Też tak uważam - odparł Han. Gorączkowo próbował coś wymyślić. To był głos Luke'a, ale po wydarzeniach na Bp­fassh, które omal nie zakończyły się dla nich tragicznie, Solo nie zamierzał niczego przyjmować na wiarę. Musiał zyskać pewność - i to szybko.

Wcisnął przycisk wyłączający zewnętrzną transmisję.

- Leia, czy potrafisz stwierdzić jednoznacznie, że to Luke?

- Tak myślę - powiedziała powoli. - Jestem niemal pewna.

- To nie wystarczy, kochanie - ostrzegł.

- Wiem - odparła. - Zaczekaj, mam pewien pomysł. Han przełączył się z powrotem na komunikację zewnętrzną.

- Powiedzieli, że gdybym miał obwód podporządkowania, to podróż zajęłaby znacznie mniej czasu - relacjonował Luke. - Wystarczyłby skok nadprzestrzenny w pobliże Nkllo­na - na tyle blisko, na ile pozwala studnia grawitacyjna - po­tem parominutowa osłona, dopóki nie znalazłbym się w cieniu planety, i dalszą część drogi mógłbym już odbyć sam.

- Ale, niestety, myśliwców Republiki nie wyposażono w obwody podporządkowania? - rzekł Solo.

- Właśnie - odparł Skywalker powoli. - Najwyraźniej przeoczono coś w fazie projektowania.

- Najwyraźniej - powtórzył Han jak echo. Zaczął się po­cić. Cokolwiek Leia zamierzała zrobić, powinna się pospieszyć.

- Właściwie to nawet jestem z tego zadowolona - wtrąciła księżniczka. - Czuję się bezpieczniej, kiedy podróżujemy razem. Ach, prawie bym zapomniała: jest tu ktoś, kto bardzo chce się przywitać.

- Artoo? - odezwał się poważnym głosem Threepio. - Jesteś tam?

W słuchawkach Hana rozległa się seria głośnych elektro­nicznych świstów i gwizdów.

- Nie, nie wiem, gdzie indziej miałbyś być - stwierdził android stanowczo. - Ale wnoszę z doświadczenia, że istnieje wiele groźnych sytuacji, w które mogłeś się nieopatrznie wpa­kować. Szczególnie że zabrakło mnie, żeby cię osłaniać.

W odpowiedzi rozległ się dźwięk przypominający elektro­niczny śmiech.

- Tak, wiem, że zawsze tak uważałeś - odparł Threepio jeszcze bardziej zdecydowanym tonem. - No cóż, chyba każ­dy ma prawo do jakichś złudzeń.

Artoo ponownie zachichotał. Uśmiechając się pod nosem, Solo wyłączył układ sterowania i ustawił działo w pozycji spo­czynkowej. Kiedy jeszcze zajmował się przemytem, poznał wielu mężczyzn, którzy za nic nie chcieliby mieć żony potra­fiącej czasem myśleć szybciej niż oni.

Jednak Han już dawno temu doszedł do wniosku, że abso­lutnie nie chciałby, aby było inaczej.



Pilot statku-tarczy nie przesadzał. Minęło niemal dziesięć godzin, nim w końcu oznajmił, że dalej mogą już lecieć sami. Rzucił ostatnią, niezbyt grzeczną uwagę i usunął swój statek na bok.

Widok, który ukazał się ich oczom, nie był specjalnie intere­sujący, ale Solo wiedział, że ciemna strona słabo zagospodaro­wanej planety rzadko kiedy wygląda efektownie. Na powierzch­ni błysnął sygnał naprowadzający ich do lądowania i Solo ła­godnym łukiem skierował statek we wskazanym kierunku.

Usłyszał za sobą kroki.

- Co się dzieje? - spytała Leia. Ziewając, usiadła w fotelu drugiego pilota.

- Jesteśmy już w cieniu Nkllona - wyjaśnił Han, wskazując rysujący się przed nimi ciemny kształt. - Wziąłem kurs na kopal­nię Landa. Będziemy tam za jakieś dziesięć, piętnaście minut.

- Świetnie. - Księżniczka spojrzała w bok, na światła towarzyszącego im myśliwca. - Kiedy ostatni raz rozmawia­łeś z Luke'em?

- Parę godzin temu. Powiedział, że spróbuje się przespać. Statek prowadzi pewnie Artoo.

- Tak, rzeczywiście - odparła Leia nieobecnym głosem, co zawsze zdradzało, że próbuje wykorzystać swoje nowe zdol­ności. - Ale Luke'a dręczą jakieś koszmary. Coś go trapi.

- To nic nowego. Coś go trapi od dobrych kilku miesię­cy - zauważył Solo. - W końcu jakoś sobie z tym poradzi.

- Nie, tym razem chodzi o coś innego. - Leia potrząsnę­ła przecząco głową. - O coś znacznie bardziej... nie wiem, jak to wyrazić... jakby bardziej naglącego. - Odwróciła się i spojrzała mężowi prosto w oczy. - Winter sądzi, że może Luke chciałby z tobą na ten temat porozmawiać.

- Cóż, na razie nic mi o tym nie wspominał - rzekł Han. - Słuchaj, przestań się o niego martwić. Kiedy będzie gotów do rozmowy, to sam ją zacznie.

- Chyba masz rację. - Wyjrzała przez iluminator, próbu­jąc zobaczyć brzeg planety, do której się zbliżali. - Niewiary­godne. Wiesz, że widać stąd fragment korony słonecznej?

- Tak, ale nie proś mnie, żebym pokazał ci ją w całej oka­załości. Te statki-tarcze nie są tylko dla ozdoby - promienio­wanie słoneczne jest tu tak silne, że wszystkie czujniki “Soko­ła” wyparowałyby w ciągu sekundy, a po kilku minutach roz­topiłby się cały kadłub.

Księżniczka pokiwała głową z niedowierzaniem.

- Najpierw Bespin, a teraz Nkllon. Czy Lando zawsze an­gażuje się w takie szalone przedsięwzięcia?

- Już mu się to zdarzało - przyznał Solo. - Na Bespinie jednak nie musiał niczego wymyślać; Miasto w Chmurach ist­niało już wiele lat, nim on je przejął. Natomiast to - skinął w kierunku widocznej w iluminatorze planety - musieli za­projektować od samego początku.

- Chyba widzę miasto. - Leia pochyliła się do przo­du. - Te światła tam...

Han spojrzał we wskazanym kierunku.

- Za małe na miasto - stwierdził. - To raczej jakaś wy­sunięta grupa wgłębiarek. Słyszałem, że ma ich ponad sto.

- Czy to te pojazdy, które załatwiliśmy mu w koncernie Stonehill?

- Nie, tamtych używa jako holowników - wyjaśnił Han. - Wgłębiarki to niewielkie dwuosobowe maszyny w kształcie stoż­ka z uciętym czubkiem. Wokół włazu przy podstawie mają zamo­cowany układ strumieniowych wierteł plazmowych. Wystarczy wylądować w miejscu, w którym chce się dokonać wierceń, włą­czyć na kilka minut silniki, zaczekać aż strumienie plazmy roz­drobnią grunt, opuścić się przez właz i zabrać urobek.

- Ach, teraz już sobie przypomniałam. Wcześniej używa­no ich do wydobywania surowców na asteroidach?

- Generalnie rzecz biorąc tak, ale akurat te Lando znalazł w jakichś zakładach metalurgicznych. Właścicielom nie chcia­ło się wymontowywać samych rozpylaczy plazmowych, przy­holowali więc maszyny w całości i ustawili je na linii produk­cyjnej.

- Ciekawe, jak Lando je zdobył.

- Lepiej nie wiedzieć.

W nadajniku rozległy się jakieś trzaski.

- Halo, niezidentyfikowane statki, tu kontrola lotów Mia­sta Nomadów - powiedział ktoś szorstkim tonem. - Otrzy­maliście pozwolenie na lądowanie na platformach piątej i szóstej. Podążajcie za światłami kierunkowymi i uważajcie na nierówności terenu.

- Zrozumiałem - odparł Han. “Sokół” mknął teraz tuż nad ziemią. Wysokościomierz wskazywał zaledwie pięćdzie­siąt metrów. Przed nimi pojawiło się niewielkie pasmo wzgórz. Solo pociągnął lekko za stery i statek przeleciał tuż nad prze­szkodą...

Ich oczom ukazało się Miasto Nomadów.

- Mogłabyś powtórzyć to - rzucił Soło - co mówiłaś

o Landzie i jego szalonych przedsięwzięciach?

Leia, oniemiała ze zdumienia, tylko pokiwała głową... Nawet Han, który wiedział, czego mniej więcej się spodziewać,

musiał przyznać, że widok zapierał dech w piersi. Olbrzymi,

nieforemny, jarzący się setkami światełek kompleks kopalni

wyglądał jak jakiś stąpający ociężale, tajemniczy potwór. Okoliczne wzgórza zdawały się przy nim karłowatymi pagórkami.

Silne reflektory przeczesywały teren, a w powietrzu unosiła się

chmara maleńkich, buczących jak dokuczliwe pasożyty sta­teczków. Inne pojazdy posuwały się po ziemi, umykając przed potężnymi łapami latającej bestii.

Dopiero po chwili Han zdołał rozróżnić części składowe obiektu. Górę stanowił stary, ciężko opancerzony krążownik, a pod nim umieszczono ze czterdzieści zdobycznych transpor­terów imperialnych, dzięki którym całość mogła się poruszać. Wokół krążyły wahadłowce i statki rozpoznawcze.

Jednak nawet znajomość konstrukcji kompleksu nie mogła zmienić faktu, że widok był imponujący.

Ponownie włączył się nadajnik.

- Halo, niezidentyfikowany statek - odezwał się znajo­my głos. - Witajcie w Mieście Nomadów. O co chodzi z tą partyjką sabaka?

Solo uśmiechnął się z przekąsem.

- Witaj, Lando. Właśnie o tobie rozmawialiśmy.

- Domyślam się - odparł kwaśno Calrissian. - Pewnie podziwialiście moją pomysłowość i zmysł do interesów?

- Coś w tym rodzaju. Jak się na tym czymś ląduje?

- Całkiem normalnie. Posuwamy się z prędkością zale­dwie kilku kilometrów na godzinę. Czy to Luke leci tym my­śliwcem?

- Tak - wtrącił Skywalker, nim Han zdążył odpowie­dzieć. - Muszę stwierdzić, Lando, że to miejsce robi wraże­nie.

- Poczekaj, aż zobaczysz wszystko od środka. No, w końcu mnie odwiedziliście. Czy Leia i Chewie też są z wami?

- Jesteśmy wszyscy w komplecie - odparła księżniczka.

- To nie jest zwykła wizyta towarzyska - wyjaśnił Han. - Potrzebujemy pomocy.

- Jasne - Lando zawahał się tylko na ułamek sekun­dy. - Zrobię, co w mojej mocy. Słuchajcie, jestem akurat w kompleksie centralnym i nadzoruję skomplikowane wierce­nie. Zaraz kogoś po was przyślę. Będzie czekał na lądowisku i wskaże wam drogę. Pamiętajcie, że tu nie ma atmosfery: le­piej nie próbujcie otwierać włazu, zanim nie podłączą rękawa.

- W porządku. Tylko dopilnuj, aby komitet powitalny składał się z ludzi, którym w pełni ufasz.

Nastąpiła kolejna, ledwie zauważalna chwila ciszy.

- Ach tak? - rzucił Calrissian obojętnym tonem. - Czy

coś jest...?

Jego słowa przerwał głośny pisk.

- Co się dzieje? - zawołała Leia. - Ktoś nas zagłusza - krzyknął Han. Gwałtownie wyłą­czył nadajnik. Pisk ucichł, pozostawiając w uszach nieprzy­jemne dzwonienie. Solo sięgnął po komunikator. - Chewie, mamy kłopoty. Przyjdź na górę.

Zaczekał na odpowiedź Wookiego, po czym odwrócił się z powrotem do nadajnika.

- Postaraj się uzyskać obraz ze skanera - polecił żonie. - Sprawdź, czy zbliżają się jakieś statki.

- Dobrze - odparła pochylona nad klawiaturą Leia. -

Co zamierzasz?

- Spróbuję znaleźć nie zagłuszaną częstotliwość. - Zmienił kurs, oddalając się od lądowiska i wyprowadzając “Sokoła” na otwartą przestrzeń. Ponownie włączył nadajnik, ściszywszy uprzednio siłę głosu. Znał szereg sztuczek, które już wielokrotnie okazały się skuteczne w przypadku zagłuszania transmisji. Chodziło tylko o to, czy starczy mu czasu, by je wypróbować.

Nagle - znacznie szybciej niż się spodziewał - elektroniczny pisk przeszedł w wyraźny głos.

- ...tarzam: wszyscy, którzy mnie słyszą - zgłoście się.

- Lando, to ja! - zawołał Han. - Co się dzieje?

- Nie wiem - odparł niepewnie Calrissian. - Może po prostu wybuch na słońcu zakłóca komunikację. To się czasem

zdarza. Choć okoliczności raczej na to nie... - urwał raptownie.

- Halo? - krzyknął Solo.

Z głośnika dobiegł cichy świst, jakby po drugiej stronie

ktoś głęboko zaczerpnął powietrza.

- To imperialny niszczyciel gwiezdny - powiedział cicho Lando. - Pędzi w kierunku cienia planety.

Han spojrzał na Leię. Księżniczka była trupio blada.

- Znaleźli nas - szepnęła.



ROZDZIAŁ

13


- Widzę, Artoo, widzę - uspokajał robota Luke. - Po­zwól, że ja się zajmę niszczycielem, a ty tymczasem postaraj się znaleźć jakiś sposób na to zagłuszanie.

Artoo zapiszczał nerwowo i zajął się pracą. Przed nimi “Tysiącletni Sokół” wykonał gwałtowny skręt, zawracając od lądowiska i kierując się w stronę nadlatującego niszczyciela. Mając nadzieję, że Han wie, co robi, Luke przełączył myśli­wiec na stan gotowości bojowej i podążył za przyjacielem. “Leia?” - zapytał w myślach.

Odpowiedź nie zawierała konkretnych słów, ale wyraźnie przebijał z niej bezsilny gniew i strach. “Trzymaj się, jestem przy tobie” - zapewnił siostrę, wkładając w ten przekaz ma­ksimum ufności i optymizmu, na jakie potrafił się zdobyć.

Pomyślał, że i jemu przydałoby się więcej optymizmu. Sam niszczyciel gwiezdny zbytnio go nie przerażał. Jeśli prawdą było to, co o intensywności promieniowania słonecz­nego mówił Lando, obcy statek utracił zapewne zdolność bo­jową. Wszystkie zewnętrzne czujniki, a może nawet znaczna część uzbrojenia musiały już do tej pory po prostu wyparo­wać.

Ale doskonale zabezpieczone w swych hangarach myśliw­ce pozostawały w pełni sprawne... i gotowe do startu, kiedy tylko niszczyciel znajdzie się w cieniu Nkllona.

Nagle zakłócenia w eterze ustały.

- Luke?

- Jestem. Jaki masz plan?

- Myślałem, że może ty coś wymyśliłeś - odparł Han cierpko. - Chyba dysponują lekką przewagą liczebną.

- Czy Lando ma jakieś myśliwce?

- Stara się zebrać to, co posiada, ale i tak zachowa wszy­stkie statki dla bezpośredniej osłony kompleksu. Mam wraże­nie, że ich załogi nie są zbyt doświadczone.

- A więc to my stanowimy grupę uderzeniową - podsu­mował Luke. Ogarnęło go przelotne wspomnienie chwili, kie­dy pięć lat wcześniej, na planecie Tatooine, wkroczył do pała­cu Jabby i użył Mocy, by otumanić gamorryjskich strażni­ków. - Zróbmy tak - zaproponował - polecę na przodzie i spróbuję zakłócić albo spowolnić ich reakcje. Będziesz się trzymał tuż za mną i zestrzelisz ich.

- Chyba nic lepszego nie wymyślimy - mruknął Solo. - Jeśli będziesz leciał nisko nad ziemią, to może uda się wepchnąć paru z nich na te wzgórza.

- Tylko nie schodź za nisko - ostrzegła Leia. - Pamię­taj, że będziesz miał na głowie inne rzeczy niż pilotowanie statku.

- Poradzę sobie - zapewnił ją brat. Po raz ostatni spraw­dził wskazania przyrządów. To miała być jego, jako prawdzi­wego rycerza Jedi, pierwsza walka kosmiczna.

Niegdyś zastanawiał się, czy dawni Jedi w ten właśnie sposób rozgrywali bitwy w kosmosie, a przede wszystkim, czy w ogóle używali w walce podobnych metod.

- Oto i oni - oznajmił Solo. - Wylatują z hangarów. To mi wygląda na... tylko jeden dywizjon. Są bardzo pewni siebie.

- Być może. - Luke zerknął na ekran taktyczny. - A te inne statki?

- Trudno powiedzieć - rzekł Han powoli. - Są dosyć

duże. To mogą być transportowce piechoty.

- Miejmy nadzieję, że jesteś w błędzie - rzucił Luke.

Jeśli to nie atak nękający jak na Bpfassh, ale zakrojona na

szeroką skalę inwazja, to...” - Trzeba ostrzec Landa.

- Leia już się tym zajęła. Gotów?

Skywalker wziął głęboki oddech. Imperialne myśliwce rozdzieliły się na trzy grupy. W każdej znajdowały się po czte­ry statki. Nadlatywały prosto na nich.

- Gotów!

- No, to do dzieła!

Pierwsza grupa zbliżała się z dużą prędkością. Luke przy­mknął oczy - leciał teraz wyłącznie na wyczucie - i użył Mocy.

To było dziwne wrażenie - dziwne i dosyć nieprzyjemne. Dotychczas wnikał w inny umysł po to, aby się z nim porozu­mieć - tu czynił to, chcąc z pełną premedytacją zakłócić jego zdolność percepcji.

Tylko raz przedtem doświadczył podobnego uczucia - ze strażnikami w pałacu Jabby - ale wtedy złożył to na karb zdenerwowania, związanego z faktem, iż szedł, by uwolnić Hana. Teraz zrozumiał, że chodziło o coś więcej. Być może podejmowanie takich prób - nawet tylko w obronie wła­snej - zbliżało go niebezpiecznie do granicy ciemnych ob­szarów Mocy, w które Jedi nigdy nie powinni wstępować.

Zastanawiał się, dlaczego Yoda i Ben nic mu o tym nie wspominali i czego jeszcze o rycerzach Jedi będzie się musiał dowiedzieć sam.

“Luke?”

Jak przez mgłę poczuł wpijające się w ciało pasy, kiedy rzucił myśliwiec w gwałtowny skręt. Słowa rozbrzmiewały bezpośrednio w jego mózgu...

- Ben? - zawołał. Głos nie należał do Bena Kenobi, ale jeśli to nie był on, to kto...?

“Przyjdziesz do mnie, Luke - powtórzył obcy głos. - Musisz do mnie przyjść. Będę na ciebie czekał.”

“Kim jesteś?” - spytał Skywalker. Uważając, by nie roz­bić się o ziemię, skupił wszystkie siły na wzmocnieniu kon­taktu. Jednak obcy był zbyt nieuchwytny - wymykał się jak gnana wiatrem bańka mydlana - i młody Jedi nie mógł go zlokalizować. “Gdzie jesteś?”

“Odnajdziesz mnie.” Mimo wysiłków Luke'a kontakt za­czynał słabnąć. “Odnajdziesz mnie... i Jedi znów powstaną! A na razie - żegnaj.”

“Zaczekaj!” - okrzyk trafił w pustkę. Skywalker zacisnął

zęby i napiął mięśnie... Po chwili zdał sobie sprawę, że jakiś inny, dobrze znajomy głos woła go po imieniu.

- Leia? - wychrypiał. Straszliwie zaschło mu w gardle.

- Luke, dobrze się czujesz? - spytała księżniczka z nie­pokojem.

- Jasne - odparł. Jego głos brzmiał już o wiele lepiej. - Czuję się świetnie, a o co chodzi?

- Chodzi o ciebie - przerwał Han.- Zamierzasz ich ścigać w nieskończoność?

Luke zamrugał oczami i rozejrzał się wokół siebie ze zdzi­wieniem. Imperialnych myśliwców już nie było - na ziemi leżały ich rozrzucone szczątki. Spojrzał na ekran taktyczny. Niszczyciel gwiezdny opuścił cień Nkllona i szybko oddalał się od planety, chcąc znaleźć się w wystarczającej odległości od studni grawitacyjnej, by wykonać skok w nadprzestrzeń. Jeszcze dalej widać było dwa miniaturowe słońca: statki-tar­cze, przybywające ze spóźnioną pomocą.

- Już po wszystkim? - spytał bezsensownie.

- Tak - odparła Leia. - Zestrzeliliśmy dwa myśliwce, nim reszta zdecydowała się na odwrót.

- A co z transportowcami?

- Odleciały wraz z myśliwcami - wyjaśnił Han. - Wciąż nie wiemy, po co je tu ściągnęli. Straciliśmy je z oczu W czasie walki. Ale w ogóle nie zbliżyły się do miasta.

Luke odetchnął głęboko i spojrzał na zegar pokładowy. W jakiś niepojęty sposób uciekło mu pół godziny - na pół godziny zupełnie stracił poczucie czasu. “Czy ten dziwny kontakt mógł trwać aż tak długo?”

Pomyślał, że będzie się musiał nad tym wszystkim zastanowić. Dobrze zastanowić.



“Mściciel” - wyglądający na głównym ekranie mostka

jak mała, jasna plamka na tle ciemnej powierzchni Nkllona - wykonał skok nadprzestrzenny.

- Akcja zakończona, panie admirale - oznajmił Pellaeon, spoglądając na dowódcę.

- To dobrze. - Thrawn obrzucił wzrokiem wskazania pzyrządów, choć znajdowali się na tyle daleko od układu Athega, że nie było powodów do niepokoju. Odwrócił się w fotelu. - I co, mistrzu C'baoth?

- Wypełnili zadanie - odparł starzec. Jego twarz znów przybrała napięty wyraz. - Zdobyli pięćdziesiąt jeden wgłę­biarek, po które ich pan wysłał.

- Pięćdziesiąt jeden - stwierdził admirał z widoczną sa­tysfakcją. - Doskonale. Miałeś jakieś problemy z kierowa­niem nimi?

C'baoth spojrzał mu prosto w oczy.

- Wypełnili zadanie - powtórzył. - Ile razy będzie mi pan zadawał to samo pytanie?

- Dopóki nie zdobędę pewności, że otrzymałem prawi­dłową odpowiedź - odparł chłodno Thrawn. - Przez chwilę twoja twarz wyglądała tak, jakby coś było nie w porządku.

- Wszystko było w absolutnym porządku, admirale Th­rawn - rzekł starzec wyniośle. - Przeprowadziłem jedynie krótką rozmowę... - zawahał się na moment, a na jego ustach zagościł nieznaczny uśmiech - z Luke'em Skywalkerem.

- O czym on mówi? - wybuchnął Pellaeon. - Raporty wywiadu wskazują, że Skywalker jest...

Thrawn uciszył go gestem dłoni.

- Wytłumacz to - zwrócił się do C'baotha.

- Jest tam, admirale Thrawn - starzec skinął głową w kie­runku ekranu. - Przybył na Nkllon tuż przed “Mścicielem”.

Czerwone oczy Thrawna zwęziły się.

- Skywalker jest na Nkllonie? - zapytał z budzącym grozę spokojem.

- W samym środku bitwy. - Mistrza Ciemnych Jedi wy­raźnie bawiło zmieszanie admirała.

- I nic mi nie powiedziałeś? - spytał Thrawn lodowato.

C'baoth przestał się uśmiechać.

- Już panu mówiłem, admirale Thrawn: niech pan zosta­wi go mnie. Sam się nim zajmę - w czasie i okolicznościach, które uznam za stosowne. Pan ma jedynie wypełnić swoją obietnicę i przewieźć mnie na Jomark.

Przez dłuższą chwilę Thrawn wpatrywał się intensywnie w mistrza Ciemnych Jedi. W stężałej i nieprzeniknionej twa­rzy admirała jarzyły się wąziutkie szparki oczu. Pellaeon wstrzymał oddech...

- Jest jeszcze za wcześnie... - rzekł w końcu Thrawn.

- Dlaczego? - parsknął starzec. - Bo moje zdolności

Okazały się zbyt użyteczne?

- Nie w tym rzecz - uciął admirał. - Chodzi o zwykłą efektywność. Wieści o twoim istnieniu jeszcze się wystarcza­jąco nie rozeszły. Dopóki nie mamy pewności, że Skywalker na nie zareaguje, to siedząc tam, będziesz po prostu tracił czas.

Twarz C'baotha przybrała melancholijny wyraz.

- Och, na pewno zareaguje - powiedział miękko. - Niech mi pan zaufa, admirale. On zareaguje.

- Zawsze ci ufam - stwierdził Thrawn ironicznie. Po gładził wiszącego na oparciu isalamira, jakby chcąc zademonstrować, na ile ufa C'baothowi. - Tak czy owak, będziesz tracił tylko swój czas. Kapitanie Pellaeon, ile potrwa naprawa “Mściciela”?

- Co najmniej kilka dni, panie admirale. To zależy od ilości uszkodzeń. Może się okazać, że potrzeba na to trzech, czterech tygodni.

- Dobrze. Udamy się na punkt zborny, pozostaniemy tam do czasu, aż naprawy będą wystarczająco zaawansowane, a potem przewieziemy mistrza C'baotha na Jomark. Mam nadzieję, że to ci odpowiada? - dodał, zwracając się do starca.

- Tak. - Mistrz Ciemnych Jedi podniósł się ostrożnie z fotela. - Teraz udam się na spoczynek, admirale. Proszę mnie wezwać, gdyby mnie pan potrzebował.

- Tak zrobię.

Thrawn obserwował, jak C'baoth przemierza mostek, a kiedy za starcem zamknęły się drzwi, odwrócił się z powrotem w stronę kapitana. Pellaeon z trudem opanował grymas twarzy.


- Kapitanie, chciałbym, żeby wyznaczono optymalną trasę przelotu z Nkllona na Jomark - rozkazał admirał. - Przy założeniu, że mamy do czynienia z myśliwcem wyposażonym w napęd nadprzestrzenny.

- Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon dał znak nawigatorowi, który skinął głową i zabrał się do pracy. - Myśli pan, że on się nie myli i Skywalker naprawdę tam poleci?

Thrawn wzruszył ramionami.

- Rycerze Jedi posiedli sposoby wpływania na innych ludzi, kapitanie - i to na znaczne odległości. Możliwe, że na­wet będąc tak daleko od Skywalkera, potrafił w nim zaszcze­pić jakiś nakaz albo sugestie. Ale czy te techniki okażą się skuteczne w przypadku innego Jedi? - Ponownie wzruszył ramionami. - Zobaczymy.

- Tak jest. - Na monitorze Pellaeona zaczęły przelaty­wać rzędy cyfr. - Cóż, nawet jeśli Skywalker bezzwłocznie opuści Nkllon, to i tak bez problemu zdążymy na czas prze­wieźć C'baotha na Jomark.

- Tyle wiedziałem i przedtem, kapitanie - rzekł admi­rał. - Potrzebuję trochę bardziej szczegółowych informacji. Chcemy wysadzić C'baotha na Jomarku, a potem, w punkcie odległym o co najmniej dwadzieścia lat świetlnych od planety, przeciąć trasę, którą będzie zdążał Skywalker.

Pellaeon ze zdziwieniem spojrzał na dowódcę. Wyraz twa­rzy Thrawna sprawił, że ciarki przeszły mu po plecach.

- Nie bardzo rozumiem, panie admirale - zaczął ostroż­nie.

- To bardzo proste, kapitanie. - Jarzące się oczy Thraw­na wpatrywały się w niego uważnie. - Zamierzam pozbawić naszego wielkiego i wspaniałego mistrza wszelkich złudzeń co do tego, że jest dla nas niezastąpiony.

Pellaeon pojął zamysł admirała.

- A więc zaczekamy na przypuszczalnej trasie lotu Sky­walkera i zorganizujemy zasadzkę?

- Dokładnie tak - potwierdził Thrawn. - I wtedy podejmiemy decyzję, czy lepiej schwytać go żywcem, czy... - oczy admirała się zwęziły - po prostu zabić.

- Ale przyrzekł go pan C'baothowi. - Kapitan nie po­trafił ukryć zdumienia.

- Rozważam zmianę warunków umowy - odparł lodo­wato Thrawn. - Skywalker okazał się bardzo niebezpieczny, a z tego, co mi wiadomo, już raz oparł się próbie przeciągnię­cia go na drugą stronę. Nasz mistrz będzie miał większe szan­sę podporządkować sobie jego siostrę i jej dzieci.

Pellaeon obejrzał się w kierunku zamkniętych drzwi. Je­szcze raz powtórzył sobie w duchu, że dzięki rozmieszczonym na mostku “Chimery” isalamirom starzec nie jest w stanie podsłuchać ich rozmowy.

- A może C'baoth lubi trudne wyzwania, panie admira­le - podsunął ostrożnie.

- Nim wskrzesimy Imperium, czeka go jeszcze wiele trudnych zadań. Niech lepiej cały swój spryt i umiejętności zachowa na ich realizację. - Thrawn odwrócił się do monito­rów. - Tak czy owak, łatwo zapomni o Skywalkerze, mając w ręku jego siostrę. Sądzę, że pragnienia i kaprysy naszego mistrza okażą się równie zmienne i ulotne, jak jego nastroje.

Pellaeon nie był tego taki pewien. Przynajmniej jeśli cho­dzi o młodego Jedi, C'baoth wydawał się zadziwiająco konse­kwentny w swych dążeniach.

- Z całym szacunkiem, panie admirale, ośmielam się za­proponować, byśmy dołożyli wszelkich starań w celu schwy­tania Skywalkera żywcem... Tym bardziej, że jego śmierć mo­głaby skłonić C'baotha do opuszczenia Jomarku i powrotu na Wayland - dodał w przebłysku natchnienia.

Thrawn zmierzył go wzrokiem.

- Interesująca uwaga, kapitanie - mruknął pod no­sem. - Naprawdę interesująca. Ma pan oczywiście rację. Mu­simy za wszelką cenę trzymać go z dala od Waylandu. Przynajmniej dopóki nie zakończymy prac nad cylindrami spaarti i nie zgromadzimy tam wystarczającej liczby isalamirów. - Uśmiechnął się zimno. - Mógłby nie być zadowolony z tego, o tam robimy.

- W pełni się z tym zgadzam, panie admirale.

- A więc dobrze. - Thrawn ściągnął brwi. - Przychy­lam się do pańskiej propozycji, kapitanie. - Wyprostował się w fotelu. - Czas ruszać. Niech “Chimera” przygotuje się do skoku w nadprzestrzeń.

- Tak jest. - Pellaeon odwrócił się do przyrządów. - Najkrótszą drogą na punkt zborny?

- Najpierw załatwimy coś jeszcze. Polecimy na drugą stronę układu i zatrzymamy się w pobliżu bazy statków-tarcz; tam, gdzie gromadzą się pojazdy chcące opuścić planetę. Wy­strzelimy parę sond automatycznych, żeby śledziły odlot Sky­walkera i kierunek, w którym się uda. - Thrawn spojrzał przez iluminator w kierunku Nkllona. - I kto wie? Tam, gdzie leci Skywalker, często zdąża także “Tysiącletni Sokół”... I w ten sposób będziemy mieli ich wszystkich.



ROZDZIAŁ

14


- Pięćdziesiąt jeden - jęknął Lando Calrissian, rzucając wzburzone spojrzenia Hanowi i Leii. Od jakiegoś czasu cho­dził tam i z powrotem po pokoju. - Pięćdziesiąt jeden moich najsprawniejszych wgłębiarek. Pięćdziesiąt jeden! To niemal połowa mojego parku maszynowego. Czy potraficie to zrozu­mieć?! Połowa!

Opadł na krzesło, ale niemal natychmiast się poderwał i znów zaczął krążyć po pokoju. Jego czarny płaszcz unosił się za nim jak chmura burzowa. Leia już otwierała usta, by wyra­zić swoje współczucie, ale Han powstrzymał ją gestem ręki. Najwyraźniej jej mąż już nieraz widział Landa w takim stanie. Księżniczka ugryzła się więc w język i patrzyła, jak Calrissian tłucze się po pomieszczeniu niczym zwierzę w klatce.

I nagle było już po wszystkim.

- Bardzo przepraszam - powiedział Lando, zatrzymując się nieoczekiwanie przed Leią i ujmując ją za rękę. - Chyba zaniedbuję obowiązki gospodarza, prawda? Witajcie na Nkl­lonie. - Ucałował dłoń Leii. Wolną ręką wskazał w stronę okna. - A zatem jak wam się podoba moje małe przedsię­wzięcie?

- Imponujące - stwierdziła Leia z przekonaniem. - Jak w ogóle wpadłeś na taki pomysł?

- Och, chodziło mi to po głowie od kilku lat - odparł,

wzruszając ramionami. Łagodnie pociągnął Leię do okna, obej­mując ją przy tym ramieniem. Zauważyła, że od kiedy wyszła za Hana, Calrissian odnosił się do niej z jeszcze większą kurtua­zja niż podczas ich pierwszego spotkania w Mieście w Chmu­rach. Nie rozumiała przyczyn takiego zachowania Landa, do­póki nie zauważyła, jak te zabiegi denerwują jej męża. A raczej: zazwyczaj go denerwowały - bo w tej chwili Han zdawał się w ogóle ich nie zauważać. - Kiedyś w archiwach Miasta w Chmurach natknąłem się na plany czegoś podobnego. Pochodziły jeszcze z czasów lor­da Ecclessisa Figga, pierwszego budowniczego miasta - cią­gnął Lando, wyglądając przez okno. Przy każdym poruszeniu gigantycznej konstrukcji horyzont kołysał się łagodnie, a ruch ten i rozpościerający się wokół widok kojarzyły się Leii z po­dróżą okrętem. - Większość metalu użytego do budowy Mia­sta w Chmurach pochodziła z bardzo gorącej, leżącej blisko swego słońca planety Miser, a mimo iż wydobyciem zajmo­wali się Ugnaughtczycy, było z tym mnóstwo problemów. Figg naszkicował projekt ruchomego centrum wydobywcze­go, które miałoby na stałe pozostawać po ciemnej stronie Mi­sera, chronione przed bezpośrednim działaniem słońca. Ale nic z tego nie wyszło.

- To było mało praktyczne - zauważył Han, stając za Leią. - Powierzchnia Misera jest zbyt nierówna, by mogła się po niej poruszać konstrukcja na kołach.

Lando spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Skąd o tym wiesz?

Solo potrząsnął głową z roztargnieniem. Spoglądał na ota­czający ich krajobraz planety i rozgwieżdżone niebo.

- Swego czasu spędziłem całe popołudnie, wertując archi­wa Imperium w poszukiwaniu informacji na ten temat. To było wtedy, gdy usiłowałeś namówić Mon Mothmę, by pomogła sfi­nansować tę inwestycję. Chciałem sprawdzić, czy przypadkiem i ktoś wcześniej już tego nie próbował i źle na tym nie wyszedł.

- To miło, że zadałeś sobie tyle trudu. - Lando uniósł i ..brwi. - A więc, o co właściwie chodzi?

- Może porozmawiamy na ten temat, jak przyjdzie Luke - wtrąciła Leia, nim Han zdążył odpowiedzieć.

Calrissian obejrzał się za siebie, jakby dopiero co zauwa­żył nieobecność Skywalkera.

- A właściwie to gdzie on się podziewa?

- Poszedł wziąć prysznic i przebrać się - odparł Solo. Jego uwagę przykuł niewielki prom do przewożenia rudy, który właśnie podchodził do lądowania. - Wiesz, myśliwce nie są zbyt wygodne.

- Szczególnie do dłuższych podróży - zauważył Lando, podążając spojrzeniem za wzrokiem Hana. - Zawsze uważa­łem, że nie powinno się montować napędu nadprzestrzennego w czymś tak małym.

- Lepiej sprawdzę, co zatrzymało Luke'a - rzucił nagle Han. - Jest tu interkom?

- Tam - odparł Calrissian, wskazując drewniany pulpit w drugim końcu pokoju. - Wybierz numer centrali; jej pra­cownicy zaraz go odszukują.

- Dzięki - rzucił Solo przez ramię. Był już w połowie pokoju.

- Nie jest wesoło, prawda? - szepnął Lando do księż­niczki, nie spuszczając wzroku z Hana.

- Rzeczywiście - przyznała. - Istnieje duże prawdopo­dobieństwo, że ten niszczyciel gwiezdny zjawił się tu po mnie.

Lando milczał przez dłuższą chwilę.

- Przylecieliście po pomoc. - To nie było pytanie.

- Tak.

- Cóż... - Zawahał się na moment. - Oczywiście zro­bię wszystko, co w mojej mocy.

- Dziękuję.

- Nie ma sprawy. - Spojrzenie Landa powędrowało za okno, ku zajętym wyładunkiem ludziom. Jego twarz spoważ­niała. Może myślał o tym, że kiedyś już Han i Leia przybyli do niego z prośbą o pomoc.

I ile go ta pomoc kosztowała.

Calrissian w milczeniu wysłuchał całej opowieści, po czym potrząsnął przecząco głową.

- Nie - powiedział z przekonaniem. - Jeśli był jakiś przeciek, to na pewno nie na Nkllonie.

- Skąd możesz mieć co do tego pewność? - spytała Leia.

- Bo nikt nie proponował za was żadnej nagrody - wy­jaśnił Lando. - Mamy tu całe mnóstwo podejrzanych osobni­ków, ale ich interesuje wyłącznie zysk. Żaden nie wydałby was w ręce Imperium tylko dla przyjemności. A poza tym, je­śli Imperium chciało schwytać was, to dlaczego ukradziono moje wgłębiarki?

- Może to zwykła dywersja - zasugerował Han.- Komu potrzebne wgłębiarki?

- Też się nad tym głowię - podchwycił Lando. - Może chcą wywrzeć presję ekonomiczną na któregoś z moich klien­tów, albo próbują po prostu zakłócić dopływ surowców na po­trzeby Nowej Republiki. Zresztą i tak nie o to chodzi. Rzecz w tym, że zabrali wgłębiarki, a was zostawili w spokoju.

- Skąd wiesz, że nie proponowano za nas nagrody? - spytał Skywalker. Uzbrojony w miecz świetlny, siedział po prawej stronie, dokładnie pomiędzy - jak zauważyła Leia - siedzącymi w pokoju a jedynymi drzwiami. Najwyraźniej Luke również nie czuł się tu zbyt pewnie.

- Ponieważ musiałbym o tym słyszeć - odparł Lando Z lekką irytacją. - To, iż stałem się szanowanym obywatelem, nie oznacza bynajmniej, że straciłem już wszystkie kontakty.

- Mówiłem ci, że on zna odpowiednich facetów - zau­ważył Han, kiwając głową z ponurą satysfakcją. - Świetnie. A komu z tych ludzi możesz ufać?

- No... - Calrissian urwał, gdyż z okolic jego nadgarst­ka rozległo się ciche pikanie. - Przepraszam na chwilę - powiedział. Zdjął z ręki ozdobną bransoletę i wyjął z niej minia­turowy komunikator. - Tak, słucham?

Z komunikatora odezwał się jakiś głos, ale Leia siedziała za daleko, żeby wyłowić poszczególne słowa.

- Co to za nadajnik? - spytał Lando, marszcząc brwi. Jego rozmówca rzucił coś w odpowiedzi. - W porządku, zaj­mę się tym. Kontynuujcie namierzanie.

Wyłączył komunikator i z powrotem umieścił go w bran­solecie.

- Dzwonili z sekcji łączności - wyjaśnił, rozglądając się dookoła.- Wykryli pracujący na bardzo dziwnej częstotli­wości nadajnik krótkiego zasięgu, który... wysyła sygnały z tego pokoju.

Leia zauważyła kątem oka, że siedzący obok niej Han ze­sztywniał.

- Co to za nadajnik? - spytał niespokojnie.

- Pewnie ten - odparł Luke. Wstał i wyjął z kieszeni spłaszczony cylinder. Podał go Calrissianowi. - Myślałem, że może ty będziesz wiedział, co to jest.

Lando wziął cylinder i przez chwile ważył go w dłoni.

- Ciekawe - stwierdził, przyglądając się uważnie napi­sowi na obudowie. - Od lat już takich nie widziałem. A przynajmniej tego modelu. Skąd to wytrzasnąłeś?

- Tkwił zagrzebany w mule, w samym środku bagna. Artoo go namierzył, ale nie umiał mi powiedzieć, co to jest.

- Tak, to na pewno ten nadajnik, który zaniepokoił moich ludzi - rzekł Calrissian. - Zadziwiające, że jeszcze działa.

- A co właściwie nadaje? - zainteresował się Han. Pa­trzył na urządzenie tak, jak by to był jadowity wąż.

- Tylko sygnał nośny - zapewnił go Lando. - I to o bardzo niewielkim zasięgu, znacznie mniejszym niż pro­mień tej planety. Na pewno nie był używany, żeby śledzić Luke'a, jeśli o to ci chodzi.

- Czy wiesz, do czego to służy? - spytał Skywalker.

- Oczywiście - odparł Calrissian, oddając mu cylin­der. - To stare urządzenie przywołujące. Jak można sądzić z wyglądu, pochodzi jeszcze sprzed wojen klońskich.

- Urządzenie przywołujące? - Luke zmarszczył brwi, obracając nadajnik w dłoniach. - Coś w rodzaju układu zdal­nego sterowania pojazdem?

- Tak - skinął głową Calrissian. - Tyle że znacznie bar­dziej skomplikowane. Gdybyś miał w pełni zautomatyzowa­ny, sterowany przez roboty statek z kompletnym obwodem podporządkowania, to wystarczyłoby, żebyś wystukał na tym urządzeniu jedną komendę, a pojazd sam by do ciebie przyle­ciał, automatycznie omijając po drodze wszelkie przeszkody. Co więcej, niektóre statki potrafiłyby w razie potrzeby same walczyć z jednostkami wroga, i to dosyć skutecznie. - Po­trząsnął głową, coś sobie przypomniawszy. - Co zresztą nie­kiedy bardzo się przydaje.

- Powiedz to tym z floty katańskiej - mruknął Han pod nosem.

- No, oczywiście, trzeba wbudować odpowiednie zabez­pieczenia -przyznał Lando.- Ale pełna automatyzacja statku wymaga rozdzielenia obsługi ważniejszych urządzeń pomiędzy dziesiątki czy setki robotów, a to stwarza określone problemy. Ale te proste obwody podporządkowania, z których korzystamy na Nkllonie, żeby statki-tarcze i transportowce mogły wykonywać wspólne skoki nadprzestrzenne, są z całą pewnością całkowicie bezpieczne.

- Czy używaliście obwodów podporządkowania w Mieście w Chmurach? - zainteresował się Luke. - Artoo mówił, że wi­dział u ciebie coś takiego zaraz potem, jak się stamtąd wydostali­śmy.

- Mój prywatny statek był w pełni zautomatyzowany i wyposażony w kompletny obwód podporządkowania - od­parł Calrissian. - Na wszelki wypadek chciałem mieć pojazd, który w razie czego mógłbym ściągnąć dosłownie w ciągu se­kundy. - Jego wargi zadrżały leciutko. - Ale ludzie Vadera musieli go znaleźć i wyłączyć obwód, bo statek nie zareago­wał na moje wezwanie. Powiedziałeś, że znalazłeś to w ba­gnie?

- Tak. - Luke zerknął na siostrę. - Na Dagobah. Leia spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Na Dagobah? - spytała. - Czy to nie ta planeta, na którą uciekł Ciemny Jedi?

Luke skinął głową.

- Właśnie ta. - Zważył w dłoni urządzenie, a jego twarz, przybrała dziwny wyraz. - To musiało należeć do niego.

- Równie dobrze mógł to zgubić ktoś inny - zauważył Lando. - Nadajniki budowane przed wojnami klońskimi mo­gły funkcjonować przez sto lat albo i dłużej.

- Nie - powiedział Skywalker, kręcąc głową. - To na pewno należało do niego. Jaskinia, w której znalazłem ten nadajnik, jest pełna ciemnej strony Mocy. Podejrzewam, że Ciemny Jedi tam właśnie umarł.

Przez dłuższą chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Leia

bacznie przyglądała się bratu. Wyczuwała w nim jakieś nowe źródło niepokoju. Oprócz tego, że znalazł urządzenie przywo­łujące, na Dagobah musiało się wydarzyć coś jeszcze; coś, co kazało mu bardzo się spieszyć w drodze na Nkllon...

Luke gwałtownie uniósł głowę, jakby wyczuwając myśli siostry.

- Mówiliśmy o kontaktach, jakie Lando ma wśród prze­mytników - przypomniał. Jego słowa nie pozostawiały cie­nia wątpliwości: nie chciał teraz rozmawiać o sobie.

- Tak - podjął Han skwapliwie. On także zrozumiał, o co chodzi. - Chciałbym się dowiedzieć, którym z tych lu­dzi możesz ufać?

Calrissian wzruszył ramionami.

- To zależy, jaką sprawę chcesz im powierzyć. Solo spojrzał mu prosto w oczy.

- Życie Leii.

Siedzący po drugiej stronie Hana Chewbacca zamruczał zaskoczony. Lando otworzył usta ze zdziwienia.

- Chyba nie mówisz serio?

Solo pokiwał głową, nie spuszczając oczu z Calrissiana.

- Widziałeś, jak Imperium depcze nam po piętach. Musi­my ją gdzieś ukryć do czasu, aż Ackbar wyjaśni, skąd czerpią informacje na nasz temat. Leia musi jednak być na bieżąco in­formowana o tym, co się dzieje na Coruscant, a to oznacza, że potrzebujemy dyskretnego dostępu do wiadomości przekazy­wanych jakiejś placówce dyplomatycznej.

- A to z kolei oznacza, że musicie mieć klucz do stoso­wanych w tej placówce szyfrów - westchnął ciężko Lan­do. - A żeby go zdobyć, trzeba znaleźć gościa, który się tym zajmuje.

- I któremu można ufać.

Calrissian gwizdnął cicho przez zęby i potrząsnął przeczą­co głową.

- Przykro mi, Han, ale nie znam nikogo, komu mógłbym tak dalece zaufać.

- A może dałoby się kogoś wynająć w jakiejś grupie przemytników? - nie ustępował Han.

- Kogoś zaufanego? - Lando zamyślił się na chwilę. - Raczej nie. Jedyny facet, który w ogóle przychodzi mi do gło­wy, to Talon Karrde. Wszyscy wokół twierdzą, że jest bardzo uczciwy w interesach.

- Spotkałeś go kiedykolwiek osobiście? - spytał Luke.

- Raz - odparł Calrissian. - To chyba niezły cwaniak, a przy tym ogromnie wyrachowany.

- Słyszałem o nim - wtrącił Han. - Mówiąc prawdę, już od pewnego czasu usiłuję się z nim skontaktować. Dra­vis - pamiętasz Dravisa? - powiedział mi, że grupa Karrde'a jest obecnie najsilniejsza.

- Możliwe. - Lando wzruszył ramionami. - W przeci­wieństwie do Jabby, ten facet nie trąbi na prawo i lewo o swojej potędze. Nawet nie wiem, gdzie jest jego baza, a tym bardziej jakie ma sympatie polityczne.

- Jeśli w ogóle jakieś ma - mruknął Han. W jego sło­wach pobrzmiewało echo wszystkich bezowocnych spotkań Z przemytnikami, którzy woleli nie opowiadać się po żadnej z walczących stron. - Większość z tych ludzi nie ma ochoty w nic się angażować.

- Trudno im się dziwić. - Lando potarł ręką brodę. W zamyśleniu zmarszczył czoło. - Sam nie wiem, Han. Za­proponowałbym wam, byście ukryli się tutaj, ale nie mamy odpowiednich środków obrony, aby odeprzeć jakiś poważniej­szy atak. - Zapatrzył się w dal. - Chyba że... wymyślimy jakiś sprytny sposób.

- Co masz na myśli?

- Możemy zakopać w ziemi mały prom kosmiczny albo moduł mieszkalny - oznajmił Calrissianz błyskiem w oku. - Umieścimy go blisko obrzeża ciemnej strony planety i w ciągu paru godzin znajdziecie się w pełnym blasku słońca. Imperium, na pewno was tam nie znajdzie, nie mówiąc już o tym, żeby, mogło się do was dobrać.

Han potrząsnął przecząco głową.

- To zbyt ryzykowne. W razie jakichś problemów nikt nie mógłby nam przyjść z pomocą.

Chewbacca położył mu rękę na ramieniu, pomrukując ci­cho. Han obejrzał się w jego stronę.

- To nie byłoby aż takie ryzykowne, jak się wydaje - stwierdził Lando, zwracając się do Leii. - Zbudowalibyśmy dla was absolutnie niezawodną kapsułę. Robiliśmy już podob­ne rzeczy z bardzo delikatnym sprzętem pomiarowym i nic nie uległo zniszczeniu.

- Jak długo trwa obrót Nkllona? - spytała księżniczka. Mruczenie Chewiego stało się bardziej natarczywe, ale Leia nadal nie mogła się zorientować, o czym jest dyskusja.

- Nieco powyżej dziewięćdziesięciu dni standardo­wych - odparł Lando.

- Czyli przez co najmniej czterdzieści pięć bylibyśmy całkowicie odcięci od informacji z Coruscant. Chyba że masz nadajnik, który może działać na oświetlonej stronie planety.

Lando pokręcił głową.

- To, co mamy, roztopiłoby się już po paru minutach.

- W takim razie obawiam się, że... - Leia urwała, gdyż siedzący tuż obok Han chrząknął znacząco.

- Chewie ma pewną propozycje - oznajmił. Na jego twarzy malowały się sprzeczne uczucia.

Wszyscy obecni spojrzeli na niego pytająco.

- Słuchamy - zachęciła go Leia.

- Chewie mówi - skrzywił się Han - że jeśli chcesz, może cię zabrać na Kashyyyk.

Księżniczka zerknęła na Chewbaccę i przeszedł ją dreszcz niepokoju.

- Miałam wrażenie - zaczęła ostrożnie - iż Wookie nie lubią wizyt ludzi na swojej planecie.

W mruczeniu Chewiego także pobrzmiewały sprzeczne uczucia, ale jego odpowiedź była jasna i zdecydowana.

- Wookie byli przyjaźnie nastawieni do ludzi, dopóki nie pojawili się u nich pracujący dla Imperium łowcy niewolni­ków - wyjaśnił Han. - Tak czy inaczej, można tę wizytę za­chować w tajemnicy: będziesz o niej wiedziała tylko ty, Che­wie, miejscowy przedstawiciel Nowej Republiki i dosłownie kilka innych osób.

- Tyle że znowu wraca ten sam problem: będzie o mnie wiedział ktoś reprezentujący Nową Republikę - przypo­mniała księżniczka.

- Tak, ale to będzie Wookie - zauważył Lando. - I jeśli zgodzi się tobą zaopiekować, to na pewno cię nie wyda. Możesz być tego pewna.

Leia przyglądała się przez chwilę mężowi.

- Niezły pomysł, tylko dlaczego ci się nie podoba?

Han drgnął.

- Kashyyyk to nie jest najbezpieczniejsze miejsce, jakie znam - wyznał.- Zwłaszcza jeśli się nie jest Wookiem. Będziesz musiała mieszkać na drzewach, setki metrów nad ziemią...

- Ale będzie ze mną Chewie - powiedziała Leia z prze­konaniem, starając się opanować drżenie. Ona także słyszała opowieści o czyhających na Kashyyyku niebezpieczeń­stwach. - Przecież sam niejednokrotnie zawierzałeś mu swo­je życie.

- To zupełnie co innego - Han wzruszył ramionami.

- A może i ty z nimi polecisz? - wtrącił Luke. - Wte­dy Leia będzie podwójnie chroniona.

- Racja - przyznał cierpko Solo. - Ja też tak myśla­łem; ale Chewie uważa, iż zyskamy więcej czasu, jeśli się roz­dzielimy. On zabierze ją na Kashyyyk, a ja pokręcę się trochę na “Sokole” udając, że Leia wciąż jest ze mną. Choć nie bar­dzo wiem, jak mam to zrobić.

- Niegłupia myśl - pokiwał głową Lando.

Leia spojrzała w stronę brata. Na usta cisnęło jej się oczy­wiste pytanie... ale coś w twarzy Luke'a powiedziało jej, że nie powinna go prosić, by z nimi pojechał.

- Chewie i ja na pewno damy sobie radę - stwierdziła, ściskając Hana za rękę. - Nic się nie martw.

- A zatem postanowione - rzucił Calrissian. - Chewie, możesz wziąć mój statek. W zasadzie...- Zamyślił się na chwilę. - Han, jeśli chcesz mieć towarzystwo, to mogę pole­cieć z tobą.

- Jak masz ochotę, to nie ma sprawy. - Solo wzruszył ramionami. Wciąż nie był zadowolony z przyjętych ustaleń.

- Świetnie - oznajmił Lando. - Już od kilku tygodni planowałem dłuższą podróż w interesach, mam więc dobry

pretekst. Myślę, że powinniśmy razem opuścić Nkllon. Gdy miniemy bazę statków-tarcz, Chewie i Leia wezmą mój statek i nikt się nawet nie zorientuje.

- A potem Han wyśle jakąś wiadomość na Coruscant udając, że Leia wciąż jest na pokładzie “Sokoła”, czy tak? - spytał Luke.

Calrissian uśmiechnął się chytrze.

- Mówiąc prawdę, mam lepszy pomysł. Czy wzięliście z sobą Threepia?

- Tak, razem z Artoo sprawdzają uszkodzenia “Soko­ła” - odparła Leia. - A dlaczego pytasz?

- Zobaczysz - rzucił Lando, podnosząc się z miejsca. - To trochę potrwa, ale myślę, że warto poczekać. Chodźcie, porozmawiamy z moim głównym programistą.



Główny programista okazał się niewielkim człowieczkiem o błękitnych, marzycielskich oczach. Przez środek jego gło­wy, od czoła aż po kark, biegło przypominające szary promień pojedyncze pasmo siwych włosów. Z tyłu czaszki lśniły wszczepione układy elektroniczne. Luke przysłuchiwał się uważnie, gdy Lando wyjaśniał programiście swój plan; zacze­kał jeszcze trochę, aby się upewnić, że wszystko idzie dobrze, po czym wymknął się cicho i wrócił do pokoju, który przy­dzielili mu ludzie Calrissiana.

W godzinę później Leia zastała go, jak przeglądał na mo­nitorze dziesiątki map gwiezdnych.

- A, tu jesteś - powiedziała, wchodząc do środka. Zerk­nęła ciekawie na ekran. - Zaczynaliśmy się zastanawiać, co się z tobą stało.

- Musiałem coś sprawdzić - odparł Luke. - Już skoń­czyliście?

- Jeśli chodzi o mnie, to tak - wyjaśniła Leia. Przysunę­ła sobie krzesło i usiadła obok brata. - Teraz pracują nad sa­mym programem. Potem przyjdzie kolej na Threepia.

Luke pokręcił głową.

- Sądziłem, że to jest mniej skomplikowane.

- No, w zasadzie procedura jest prosta. Cała trudność leży w tym, by odpowiednio przeprogramować Threepia, nie zmieniając przy tym jego osobowości. - Jeszcze raz spojrza­ła na ekran. - Chciałam cię zapytać, czy nie miałbyś ochoty pojechać ze mną na Kashyyyk - powiedziała, siląc się na obojętny ton. - Ale wygląda na to, że wybierasz się gdzieś indziej.

Luke drgnął.

- Nie mam zamiaru cię opuszczać, Leia - zapewnił ją Z przekonaniem. Sam bardzo chciał w to wierzyć. - Napraw­dę. Chodzi o rzecz, która w dalszej perspektywie może okazać się o wiele ważniejsza dla ciebie i dzieci niż to wszystko, co mógłbym dla was zrobić na Kashyyyku.

- Rozumiem - odparła. Przyjęła jego oświadczenie ze Spokojem. - A czy mógłbyś mi przynajmniej powiedzieć, dokąd się udajesz?

- Jeszcze nie wiem - wyznał. - Jest ktoś, kogo muszę odnaleźć, ale nie mam nawet pojęcia, gdzie powinienem za­cząć go szukać. - Zawahał się przez moment. Uświadomił sobie nagle, jak głupio zabrzmi to, co zamierzał powiedzieć. Ale w końcu i tak będzie się musiał do tego przyznać. - Szu­kam innego rycerza Jedi.

Leia obrzuciła go zdumionym spojrzeniem.

- Chyba nie mówisz poważnie?

- A dlaczegóż by nie? - spytał Luke, spoglądając na nią z dezaprobatą. Jej reakcja wydała mu się dziwnie nie na miej­scu. - Przecież to ogromna galaktyka.

- Tak, ale wszyscy uważają, że jesteś w niej ostatnim z rycerzy Jedi - odparowała Leia. - Przecież twierdziłeś, że właśnie to powiedział ci na łożu śmierci Yoda?

- Tak, ale zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem się nie mylił.

Księżniczka ściągnęła brwi.

- Czy się nie mylił? Mistrz Jedi?

Luke przypomniał sobie nagle Obi-wana, który ukazał mu się pośród bagien Dagobah i próbował wyjaśnić swe wcze­śniejsze stwierdzenia na temat Dartha Vadera.

- Jedi mówią niekiedy rzeczy, które można różnie rozu­mieć - oznajmił. - A poza tym nawet mistrzowie Jedi nie są wszechwiedzący.

Urwał i przyglądał się siostrze, rozważając, jaką cząstkę

prawdy powinien jej ujawnić. Imperium było wciąż silne i życie tajemniczego Jedi mogło zależeć od tego, czy fakt jego istnienia pozostanie w tajemnicy. Leia czekała w milczeniu, z zatroskanym wyrazem twarzy...

- To, co teraz powiem, musisz zachować tylko dla siebie - rzekł w końcu Skywalker. - I to bez żadnych wyjąt­ków. Nie wolno ci na ten temat rozmawiać nawet z Hanem czy Landem, chyba że to będzie absolutnie konieczne. Oni nie mają takiej odporności jak ty. W razie przesłuchania ... Leia zadrżała, ale nadal patrzyła bratu prosto w oczy.

- Rozumiem - powiedziała spokojnie.

- To dobrze. Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym, dla­czego mistrz Yoda mógł się przez tyle lat ukrywać przed Impe­ratorem i lordem Vaderem?

Wzruszyła ramionami.

- Przyjęłam za pewnik, że po prostu nie wiedzieli o jego istnieniu.

- Tak, a powinni byli wiedzieć. Przecież odkryli moje ist­nienie z powodu wpływu, jaki wywierałem na Moc. Dlaczego więc przeoczyli Yodę?

- Może jego umysł potrafił w jakiś sposób zakryć przed nimi swą obecność?

- Być może. Ale sądzę, że było to raczej związane z miejscem, gdzie zdecydował się zamieszkać. A raczej: gdzie musiał zamieszkać.

Leia uśmiechnęła się blado.

- A więc nareszcie dowiem się, co to za tajemnicze miej­sce, w którym pobierałeś nauki.

- Nie chciałem, by ktokolwiek o nim wiedział. - Powo­dowany nagłym impulsem, próbował się wobec niej usprawie­dliwić. - Miał tam taką doskonałą kryjówkę... Nawet po jego śmierci obawiałem się, że Imperium mogłoby... - Zamilkł na moment. - Tak czy inaczej, teraz to już chyba bez znaczenia. Yoda mieszkał na Dagobah. Tuż obok tej wypełnionej ciemną stroną Mocy jaskini, gdzie znalazłem urządzenie przywołujące.

Leia ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. Powoli dotarł do niej sens jego słów.

- Dagobah - szepnęła, kiwając powoli głową, jakby właśnie udało jej się rozwiązać jakiś odwieczny problem. - Zawsze się zastanawiałam, kto w końcu pokonał tego Ciem­nego Jedi. A zatem to Yoda go... - Skrzywiła się.

- ...Powstrzymał - dokończył za nią Luke, a po plecach przebiegł mu dreszcz. Jego pojedynki z Darthem Vaderem były przerażające, ale starcie na Moc pomiędzy mistrzami Jedi - to musiało być coś naprawdę straszliwego. - Zresztą wydaje mi się, że powstrzymał go dosłownie w ostatniej chwili.

- Urządzenie przywołujące było już przecież włączo­ne - przypomniała sobie Leia. - Zapewne szykował się, by wezwać swój statek.

Skywalker skinął potakująco głową.

- Wszystko razem doskonale tłumaczy, dlaczego w jaskini wyczuwa się tak intensywnie obecność ciemnej stro­ny Mocy. Tyle, że to nie wyjaśnia jeszcze, dlaczego Yoda zde­cydował się pozostać na Dagobah.

Umilkł i przyglądał się jej badawczo; po chwili księżnicz­ka zrozumiała, do czego Luke zmierza.

- Jaskinia uniemożliwia odkrycie obecności Yody - szepnęła. - To tak jak z ładunkami elektrycznymi, dodatnim i ujemnym - jeśli są położone blisko siebie, to może się wy­dawać, że w ogóle ich nie ma.

Luke ponownie skinął głową.

- Myślę, że o to właśnie chodziło. A jeżeli mistrzowi Yo­dzie udawało się w ten sposób pozostawać w ukryciu, to nie wi­dzę powodu, żeby inny Jedi nie mógł użyć tej samej sztuczki.

- Tak, z pewnością - przyznała Leia niechętnie. - Ale te plotki na temat C'baotha nie wydają mi się na tyle wiary­godne, by warto się było nimi przejmować.

- Jakie plotki? - zdumiał się Skywalker. Teraz z kolei Leia się zdziwiła.

- No, że mistrz Jedi, niejaki Joruus C'baoth ujawnił się nagle, po kilkudziesięciu latach spędzonych w ukryciu. - Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Nie słyszałeś o tym?

- Nie. - Luke potrząsnął przecząco głową.

- W takim razie, skąd...?

- Ktoś przemówił bezpośrednio do mojego umysłu w czasie dzisiejszej bitwy. Tak jak to robią rycerze Jedi.

Przez dłuższą chwilę spoglądali na siebie w milczeniu.

- Nie wierzę - odezwała się Leia. - Po prostu w to nie wierzę. Gdzie ktoś taki jak C'baoth zdołałby się ukrywać przez tyle lat? I po co miałby to robić?

- Na to drugie pytanie nie znam odpowiedzi - przyznał Luke.- A jeśli chodzi o pierwsze, to... - Skinął głową w kierunku ekranu. - Tego właśnie szukałem: miejsca, gdzie umarł kiedyś jakiś Ciemny Jedi. - Ponownie zerknął na Leię. - A czy w tych pogłoskach jest mowa o tym, gdzie ten C'baoth przebywa?

- To wszystko mogło zostać ukartowane przez Impe­rium - ostrzegła go księżniczka, przybierając nagle ostrzej­szy ton. - Ten, kto do ciebie przemówił, może być równie dobrze kimś takim jak Darth Vader, a te pogłoski na temat C'baotha mają cię jedynie wciągnąć w pułapkę. Nie zapomi­naj, że Yoda nie brał pod uwagę Ciemnych Jedi; zarówno Va­der, jak i Imperator żyli jeszcze, gdy ci powiedział, że jesteś ostatnim z rycerzy Jedi.

- To nie jest wykluczone - przyznał. - Poza tym ta cała plotka może być po prostu fałszywa. Ale jeśli jest ina­czej...

W pokoju zaległo ciężkie milczenie. Na twarzy księżnicz­ki malowała się niepewność. Luke wyczuwał także jej głębo­ką troskę o swoje bezpieczeństwo. Ale już po chwili Leia zdo­łała zapanować nad uczuciami. Przynajmniej w tym wzglę­dzie robiła szybkie postępy.

- C'baoth jest na planecie Jomark - rzekła cicho.- Przynajmniej tak głosi plotka, którą powtórzył nam Wedge.

Luke odwrócił się do komputera i przywołał informacje na temat Jomarku. Nie było tego wiele.

- Dość słabo zaludniona planeta - stwierdził, przegląda­jąc dane statystyczne i nieliczne mapy. - Ogółem trzy miliony mieszkańców. A przynajmniej tylu ich było, gdy sporządzano to zestawienie - dodał, szukając daty ogłoszenia raportu. - Wygląda na to, że przez piętnaście lat nikt się tą planetą nie inte­resował. - Obejrzał się na Leię. - Wymarzone miejsce dla mistrza Jedi, który chciałby się ukryć przed Imperium.

- Kiedy wyjeżdżasz?

Zerknął na siostrę i powstrzymał się od cisnącej mu się na usta odpowiedzi.

- Zaczekam na ciebie i Chewiego - powiedział. - Po­lecę z waszym statkiem-tarczą. Przynajmniej przez ten czas będę was ochraniał.

- Dziękuję - Leia wzięła głęboki oddech i podniosła się Z krzesła. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Ja też mam taką nadzieję - odparł szczerze. - Ale tak czy inaczej muszę spróbować. Tyle wiem na pewno.

Księżniczka wygięła usta.

- To chyba jedna z rzeczy, do których będę się musiała przyzwyczaić: że Moc ma decydować o tym, dokąd się udaję.

- Nie przejmuj się - poradził jej brat. Wstał i wyłączył monitor. - Nie wszystko przychodzi od razu, człowiek ze wszystkim oswaja się powoli. Chodź, zobaczymy, jak im idzie z Threepiem.



- No, nareszcie! - zawołał android z ulgą. Wymachiwał desperacko rękami w stronę Luke'a i Leii, którzy weszli wła­śnie do sali. - Panie Luke! Bardzo pana proszę, niech pan wy­tłumaczy generałowi Calrissianowi, że to, co zamierza, jest po­ważnym naruszeniem integralności mojego oprogramowania.

- Wszystko będzie dobrze, Threepio - uspokajał go Jedi, podchodząc bliżej. Patrząc z przodu, odnosiło się wraże­nie, że robot po prostu sobie siedzi; dopiero kiedy Luke zna­lazł się tuż obok niego, dostrzegł plątaninę kabelków, łączą­cych jego głowę i plecy ze stojącym z tyłu komputerem. - Lando i jego ludzie dopilnują, aby ci się nic nie stało. - Spojrżał na Calrissiana, który potwierdził skinieniem głowy.

- Ale, panie Luke...

- W zasadzie, Threepio - wtrącił Lando - mógłbyś potraktować całe to przedsięwzięcie jako swoiste dopełnienie twojego podstawowego oprogramowania. Czyż zadaniem tłu­macza nie jest przemawianie w imieniu osoby, której słowa się tłumaczy?

- Jestem robotem dyplomatycznym, a nie tłumaczem - poprawił go robot najbardziej lodowatym tonem, na jaki po­trafił się zdobyć. - I jeszcze raz powtarzam, że coś takiego nie mieści się w protokole dyplomatycznym.

Programista spojrzał znad pulpitu i skinął głową.

- Skończone - oznajmił Lando, włączając przycisk. - Chwileczkę... Dobrze. Threepio, powiedz coś.

- O, rety - odezwał się robot... głosem Leii.

Stojący w drugim końcu pomieszczenia Artoo zapiszczał cichutko.

- O to chodziło - rzucił Calrissian, wyraźnie z siebie zadowolony. - Idealna imitacja - skinął głową w kierunku księżniczki - idealnej damy.

- To bardzo dziwne uczucie - ciągnął Threepio. Głos Leii był tym razem lekko zamyślony.

- Całkiem nieźle - stwierdził Han, spoglądając po twa­rzach pozostałych. - Czy możemy wreszcie ruszać?

- Potrzebuje jeszcze godziny na wydanie ostatnich pole­ceń - oznajmił Lando, kierując się w stronę drzwi. - Zre­sztą statek-tarcza i tak nie będzie tu szybciej.

- A zatem spotkamy się na statku - zawołał za nim Solo. Podszedł do Leii i ujął ją za ramię. - Chodź, pójdziemy na “Sokoła”.

Położyła rękę na jego dłoni i uśmiechnęła się do niego ciepło.

- Wszystko będzie dobrze, Han. Chewie i inni Wookie na pewno się mną dobrze zaopiekują.

- Obyś miała rację - mruknął Solo. Zerknął na programi­stę, który odczepiał ostatnie kable łączące androida z komputerem. - Chodźmy, Threepio. Już nie mogę się docze­kać, co powie Chewie, gdy usłyszy twój nowy glos.

- O, rety - szepnął robot. - O, rety, rety.

Kiedy wychodzili, Leia z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Czy ja naprawdę mam taki głos? - spytała.



ROZDZIAŁ

15


Han był przekonany, że podczas długiej podróży w cieniu statku-tarczy na pewno zostaną zaatakowani. Ale na szczęście tym razem jego przeczucia się nie sprawdziły. Wszystkie trzy pojazdy bez najmniejszych problemów dotarły do bazy stat­ków-tarcz, a potem razem wykonały krótki skok nadprze­strzenny na obrzeża układu Athega. Tam Chewie i Leia za­mienili się miejscami z Calrissianem i na pokładzie jego lu­ksusowego statku “Ślicznotka” wyruszyli na Kashyyyk. Luke utrzymywał myśliwiec w pełnej gotowości bojowej, dopóki nie odlecieli, po czym ruszył w jakąś tajemniczą podróż.

Han został na “Sokole” sam, mając do towarzystwa jedy­nie Landa i Threepia.

- Nic jej się nie stanie - zapewnił go Calrissian. Siedział w fotelu drugiego pilota i wystukiwał polecenie dla kompute­ra nawigacyjnego. - Jeszcze nigdy nie była tak bezpieczna. Nie martw się.

Han z wysiłkiem odwrócił wzrok od iluminatora i spojrzał na przyjaciela. Zresztą i tak niebo było już puste. “Ślicznotka” dawno zniknęła z pola widzenia.

- Wiesz, dokładnie to samo mówiłeś mi na Boordii - przypomniał cierpko. - Pamiętasz tę nieudaną akcję? Powie­działeś wtedy: “Wszystko będzie dobrze. Nic się nie martw.”

Lando odchrząknął z zakłopotaniem.

- Tak, ale tym razem naprawdę tak myślę.

- Milo to słyszeć. No, a co zaplanowałeś w ramach roz­rywki?

- Przede wszystkim Threepio powinien przesłać jakąś wiadomość na Coruscant - odparł Calrissian. - Jeśli będą nas słuchali szpiedzy Imperium, to powinni utwierdzić się w przekonaniu, że Leia jest na pokładzie “Sokoła”. Potem po­lecimy parę układów dalej i nadamy kolejną wiadomość. A następnie... - zerknął na Hana spod oka - może urządzi­my sobie małą wycieczkę.

- Wycieczkę? - powtórzył podejrzliwie Solo. Lando wpatrywał się w niego z wyrazem absolutnej niewinności na twarzy; czynił tak zawsze, gdy próbował wciągnąć kogoś w kabałę. - Masz na myśli przetrząsanie galaktyki w poszukiwaniu nowych wgłębiarek?

- Ależ, Han! - zaprotestował Calrissian z wyrzutem w głosie. - Czy myślisz, że upadłem już tak nisko, by wplą­tywać cię w moje interesy?

- Wybacz - rzucił Solo, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt sarkastycznie. - Zapomniałem, że jesteś teraz sza­cownym obywatelem. Co więc będziemy zwiedzać?

- No... - Luke wyciągnął się wygodnie w fotelu i splótł ręce za głową. - Wspominałeś wcześniej, że nie zdołałeś się skontaktować z Talonem Karrde'em. Moglibyśmy jeszcze raz spróbować szczęścia.

- Mówisz serio? - zdziwił się Han.

- A czemu nie? Potrzebujesz transportowców i odpowie­dniego gościa do łamania szyfrów. Karrde może ci zorganizo­wać jedno i drugie.

- Już nie potrzebuję nikogo, kto łamie szyfry - przypo­mniał Solo. - Leia jeszcze nigdy nie była tak bezpieczna. Za­pomniałeś?

- Jasne... Póki ktoś nie wypaple, że tam jest - odparo­wał Lando. - Nie sądzę, by to zrobili Wookie, ale na Kashyy­yk ciągle przyjeżdżają handlarze spoza planety. Wystarczy, że ktokolwiek zauważy Leię, a znowu będziesz w identycznej sytuacji jak wtedy, kiedy tu przyjechałeś. - Uniósł nieznacz­nie brwi. - A Karrde może też coś wiedzieć na temat tego tajemniczego dowódcy floty imperialnej, który sprawił, że go­nicie w piętkę.

“Dowódcy, który niemal na pewno stał za ostatnimi ataka­mi na Leię...” - pomyślał Han.

- Czy potrafisz się skontaktować z Karrde'em?

- Nie bezpośrednio, ale wiem, jak dotrzeć do jego ludzi. Zresztą dopóki jest z nami Threepio, który zna te miliony ję­zyków, możemy się pokusić o nawiązanie zupełnie nowych kontaktów.

- Ale to potrwa.

- Nie tak długo, jak mogłoby się wydawać - odparł Cal­rissian. - A poza tym, to zapewni nam obu większe bezpie­czeństwo.

Han zrobił niewyraźną minę, ale Lando miał rację. Teraz, gdy Leia była bezpiecznie ukryta - przynajmniej na razie - mogli sobie pozwolić na to, by działać powoli i ostrożnie.

- Zgoda. Naturalnie przy założeniu, że nie będziemy się musieli bawić w chowanego z niszczycielami gwiezdnymi.

- Racja - przyznał Calrissian rzeczowo. - Z całą pew­nością nie chcielibyśmy ściągnąć Karrde'owi na kark Impe­rium. I tak mamy już dostatecznie dużo wrogów. - Włączył interkom. - Threepio, jesteś tam?

- Naturalnie - rozległ się głos Leii.

- Chodź tu do nas na górę - polecił robotowi Lando. - Czas na twój debiut.



Tym razem zamiast obrazów kabinę dowodzenia wypeł­niały rzeźby. Było ich ponad sto. Stały na ozdobnych piedesta­łach w całym pomieszczeniu, a część umieszczono W specjalnych niszach holograficznych pod ścianami. Ich róż­norodność - do czego Pellaeon zdążył się już przyzwycza­ić - była oszałamiająca: od prostych, wyciosanych z drewna lub z kamienia figurek ludzi, do takich, które bardziej przypo­minały skamieniałe nagle żywe istoty niż dzieła sztuki. Każdą rzeźbę oświetlała kula bladego światła, wydobywając ją z panującego w pomieszczeniu mroku.

- Panie admirale? - odezwał się niepewnie Pellaeon. Starał się coś dojrzeć pomimo ciemności i ograniczających mu widok dzieł sztuki.

- Niech pan wejdzie, kapitanie - przywołał go chłodny głos Thrawna. Na stojącym na podwyższeniu fotelu, tuż po­nad ledwie widocznym białym mundurem wielkiego admira­ła, rozjarzyły się dwa czerwone punkty. - Ma pan coś dla mnie?

- Tak, panie admirale - odparł Pellaeon. Podszedł do kręgu monitorów i podał Thrawnowi elektroniczną kartę da­nych. - Jedna z naszych sond na obrzeżach układu Athega namierzyła Skywalkera i jego towarzyszy.

- I jego towarzyszy - powtórzył admirał w zamyśleniu. Włożył kartę danych do czytnika i przez minutę w milczeniu oglądał nagranie. - Ciekawe - mruknął pod nosem. - Bar­dzo ciekawe. A ten trzeci? Co to za statek? Ten, który manew­ruje, aby się połączyć z “Tysiącletnim Sokołem”?

- Nie mamy całkowitej pewności, ale sądzimy, że to “Ślicznotka” - odparł kapitan. - Prywatny statek zarządcy planety, Landa Calrissiana. Inna z naszych sond przechwyciła wiadomość, z której wynika, że Calrissian planował podróż w interesach.

- Czy mamy pewność, że on rzeczywiście wsiadł na swój statek?

- No... nie, właściwie nie. Ale możemy się tego dowie­dzieć.

- Nie trzeba - rzucił Thrawn. - Nasi wrogowie na pewno nie są już na etapie takich dziecinnych sztuczek. - Admirał wskazał na ekran, gdzie “Tysiącletni Sokół” połączył się ze “Ślicznotką”. Niech pan się postara zrozumieć ich stra­tegię. Kapitan Solo, jego żona i prawdopodobnie także Woo­kie Chewbacca wsiadają na Nkllonie na swój statek, a Calris­sian na swój. Lecą na obrzeża układu Athega... i tam dokonują zamiany.

Pellaeon zmarszczył brwi.

- Ale my...

- Szsz! - uciszył go Thrawn, unosząc w górę palec. Ani na chwilę nie spuszczał oczu ze statków. Pellaeon także spoj­rzał na ekran, choć kompletnie nic się na nim nie działo. Po kilku minutach oba pojazdy ostrożnie się rozdzieliły i zaczęły się od siebie oddalać.

- Wspaniale - rzucił admirał, zatrzymując nagranie. - Cztery minuty i pięćdziesiąt trzy sekundy. Naturalnie bardzo się przy tym spieszą, gdyż tak połączeni są zupełnie bezbron­ni. A to oznacza... - Zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Trzy osoby - oznajmił. W jego głosie pobrzmiewała saty­sfakcja. - Łącznie przesiadły się trzy osoby.

- Tak jest, panie admirale - skinął głową Pellaeon. Za­stanawiał się, jak u licha admirał zdołał to wydedukować. - W każdym razie wiemy, że Leia Organa Solo została na pokła­dzie “Tysiącletniego Sokoła”.

- Czyżby? - spytał Thrawn, siląc się na uprzejmość. - Na pewno to wiemy?

- Myślę, że tak, panie admirale - odparł Pellaeon z na­ciskiem. Thrawn nie zdążył jeszcze obejrzeć całego nagra­nia. - Zaraz po odlocie “Ślicznotki” i myśliwca Skywalkera przechwyciliśmy pochodzącą od jego siostry wiadomość, która bez wątpienia została nadana z pokładu “Tysiącletniego Sokoła”.

Thrawn pokręcił głową.

- Odtworzyli nagranie - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Chociaż nie, są na to za sprytni. Najprawdopo­dobniej użyli zaprogramowanego na jej głos urządzenia - za­pewne należącego do Skywalkera robota dyplomatycznego 3PO. Widzi pan, kapitanie, Leia Organa Solo była z całą pew­nością jedną z dwóch osób, które odleciały na “Ślicznotce”.

Pellaeon spojrzał na ekran.

- Nie rozumiem.

- Niech pan rozważy wszystkie ewentualności - powie­dział admirał. Odchylił się w fotelu i splótł ręce na pier­siach. - Trzy osoby wyruszają z Nkllonu na pokładzie “Ty­siącletniego sokoła”, jedna na “Ślicznotce”. Potem trzy osoby się przesiadają. Ale zarówno Solo, jak i Calrissian nie są ludź­mi, którzy oddaliby swój statek w ręce robota czy komputera. A zatem na pokładzie każdego pojazdu musi pozostać co naj­mniej jedna osoba. Czy jak dotąd wszystko jest jasne?

- Tak, panie admirale - odparł Pellaeon. - To jednak nie wyjaśnia nam jeszcze, gdzie się kto znajduje.

- Cierpliwości, kapitanie - przerwał mu Thrawn. -

Trochę cierpliwości. Jak pan słusznie zauważył, teraz chodzi już tylko o ustalenie ostatecznego składu załóg. Na szczęście wiemy, że przesiadły się trzy osoby. Istnieją więc tylko dwie możliwe kombinacje. Albo Solo i jego żona są razem na pokła­dzie “Ślicznotki”, albo przesiedli się tam księżniczka i Wookie.

- Chyba, że jedną z przesiadających się osób był ro­bot - zauważył kapitan.

- To mało prawdopodobne - pokręcił głową Thrawn. - Wiemy, że Solo nigdy nie lubił robotów i nie pozwalał im podróżować na pokładzie swojego statku, chyba że w jakichś nadzwyczajnych okolicznościach. Zdaje się, że robot Skywal­kera i jego astronawigacyjny towarzysz są jedynymi wyjątka­mi od tej reguły; ale dzięki przechwyconej przez pańską sondę transmisji wiemy już, że robot pozostał na pokładzie “Tysiąc­letniego Sokoła”.

- Tak jest, panie admirale - rzucił kapitan. Nie był do końca przekonany, ale wiedział, że lepiej nie wdawać się w dys­kusję na ten temat. - Czy mam zatem zarządzić poszukiwania “Ślicznotki”?

- To nie będzie konieczne - stwierdził Thrawn, nie ukry­wając satysfakcji. - Wiem, dokąd zmierza Leia Organa Solo.

Pellaeon utkwił w nim zdumione spojrzenie.

- Chyba nie mówi pan poważnie, admirale?

- Najzupełniej poważnie, kapitanie - odparł spokojnie Thrawn. - Proszę się tylko zastanowić. Solo i jego żona nic by nie zyskali, przesiadając się na “Ślicznotkę”: “Tysiącletni Sokół” jest od niej dużo szybszy i znacznie lepiej uzbrojony. Cała ta operacja nabiera sensu jedynie wtedy, gdy na jej pokła­dzie są Organa Solo i Wookie. - Admirał posłał Pellaeonowi wyniosły uśmiech. - A w takim razie, logicznie rzecz biorąc, jest tylko jedno miejsce, do którego mogą się udać.

Kapitan, nieco skołowany, spojrzał na ekran. Rozumowa­nie admirała mogło prowadzić tylko do jednego wniosku.

- Kashyyyk?

- Kashyyyk - potwierdził Thrawn. - Wiedzą, że nie uda im się zwodzić naszych Noghrich wiecznie; postanowili więc otoczyć księżniczkę Wookiemi. Ale to i tak nic im nie pomoże.

Pellaeona przebiegł dreszcz. Był niegdyś na pokładzie jednego ze statków wysłanych na planetę Wookiech w celu schwytania niewolników.

- To może nie być takie proste, jak się wydaje, panie ad­mirale - ostrzegł. - Warunki przyrodnicze Kashyyyku sta­nowią śmiertelne zagrożenie dla przybyszów. A i sami Woo­kie doskonale walczą.

- Podobnie jak Noghri - zauważył chłodno Thrawn. - No, a co ze Skywalkerem?

- Z układu Athega ruszył dokładnie w kierunku Jomar­ku - odparł Pellaeon. - Naturalnie mógł zmienić kurs, kie­dy był już poza zasięgiem naszych sond.

- Nie, on leci na Jomark - stwierdził admirał, uśmiecha­jąc się nieznacznie. - Przecież tak powiedział nasz mistrz, prawda? - Zerknął na zegar pokładowy. - Natychmiast tam wyruszamy. Ile czasu mamy w zapasie?

- Co najmniej cztery dni, zakładając, że jego myśliwiec nie został gruntownie przebudowany. A nawet więcej, bo Sky­walker musi przecież po drodze odpoczywać.

- On nie będzie się zatrzymywał - oznajmił Thrawn. - Na czas dłuższych podróży rycerze Jedi zapadają w stan hiber­nacji. Jednak dla naszych celów cztery dni w zupełności wy­starczą.

Wyprostował się i nacisnął jakiś guzik. W kabinie z po­wrotem rozbłysły światła, a holograficzne rzeźby zniknęły.

- Będą nam potrzebne jeszcze dwa statki - zwrócił się do Pellaeona. - Krążownik przechwytujący, by sprowadzić Skywalkera z nadprzestrzeni, i jakiś transportowiec. Najlepiej mocno uszkodzony.

- Mocno uszkodzony? - Pellaeon zamrugał oczami.

- Tak, kapitanie. Upozorujemy ten atak tak, żeby wszystko wyglądało na czysty przypadek, jakby okazja do schwytania Skywalkera nadarzyła się nam przypadkowo, gdy sprawdzali­śmy, czy podejrzanie wyglądający transportowiec nie przewozi broni dla Rebeliantów. - Uniósł brwi. - Tym sposobem bę­dziemy mogli przekazać naszego Jedi C'baothowi, bo Skywal­ker nie będzie nawet wiedział, że wpadł w zasadzkę.

- Rozumiem, panie admirale - powiedział Pellaeon. - Jeśli pan pozwoli, pójdę się zająć przygotowaniami do lotu. - Odwrócił się... i zamarł w bezruchu. W połowie pokoju stała samotna rzeźba, która nie zniknęła wraz z pozostałymi. Oto­czona kręgiem światła, poruszała się powoli na piedestale, ni­czym fala na dziwnym, tajemniczym oceanie.

- Tak - doszedł go z tyłu głos Thrawna. - Ta jest prawdziwa.

- Jest... bardzo interesująca - wykrztusił kapitan. Rzeźba miała w sobie coś hipnotyzującego.

- Prawda? - przytaknął Thrawn z lekkim smutkiem. - To była jedyna porażka, którą poniosłem w walkach na pogra­niczu; jedyny raz, gdy znajomość sztuki danej rasy nie pozwo­liła mi wniknąć w jej psychikę. A przynajmniej w tamtym momencie, bo teraz wydaje mi się, iż zaczynam już powoli ro­zumieć mentalność tamtego ludu.

- Jestem pewien, że to się może jeszcze przydać - rzucił dyplomatycznie Pellaeon.

- Wątpię - odparł Thrawn, a w jego głosie znów za­brzmiał smutek. - Musiałem zniszczyć jego planetę.

Pellaeon nerwowo przełknął ślinę.

- Tak jest, panie admirale - rzekł, ponownie ruszając w stronę drzwi. Mijając rzeźbę, zadrżał lekko.



ROZDZIAŁ

16


Trans hibemacyjny był pozbawiony snów. Luke o niczym nie śnił, o niczym nie myślał - właściwie nie zdawał sobie Sprawy z istnienia otaczającego go świata. Stan ten bardzo przy­pominał śpiączkę - z tą różnicą, że mimo braku świadomości zachowywało się poczucie czasu. Luke nie do końca rozumiał, dlaczego tak się dzieje, ale nauczył się z tego korzystać.

Właśnie owo poczucie czasu oraz dochodząca do niego jak przez mgłę nerwowa paplanina Artoo uświadomiły mu, że coś jest nie w porządku.

- Dobrze, dobrze, Artoo, już nie śpię - uspokoił robota, z trudem odzyskując pełną świadomość. Walcząc z opadającymi powiekami, zerknął na przyrządy. Ich wskazania potwierdziły to, co już wcześniej powiedział mu jego wewnętrzny zmysł czasu: myśliwiec wyszedł z nadprzestrzeni jakieś dwadzieścia lat świetl­nych przed Jomarkiem. Odległościomierz wykrywający sąsiedz­two dużych mas zarejestrował obecność trzech statków. Dwa znajdowały się tuż przed Luke'em, dokładnie na linii jego lotu, a trzeci nieco dalej i trochę z boku. Przecierając oczy, Jedi pod­niósł głowę, żeby się rozejrzeć.

Gwałtownie skoczył mu poziom adrenaliny i Luke w jednej chwili zupełnie się rozbudził. Na wprost siebie dostrzegł nie­wielki transportowiec. Przez pogięte i częściowo zniszczone poszycie kadłuba przebijał blask trawiących sekcję napędową płomieni. Za transportowcem majaczył - niczym ciemna ścia­na skalna - imperialny niszczyciel gwiezdny.

“Gniew, strach, agresja - służą ciemnej stronie Mocy.” Skywalker z wysiłkiem stłumił ogarniający go strach. Trans­portowiec znajdował się dokładnie pomiędzy nim a statkiem Imperium - istniała szansa, że na niszczycielu, zajętym większą zdobyczą, jeszcze nie zauważono jego obecności.

- Zabieramy się stąd, Artoo - zawołał. Przestawił statek na sterowanie ręczne i gwałtownie zawrócił myśliwiec. Ster próżniowy zawył przy skręcie...

- Halo, niezidentyfikowany myśliwiec - rozległ się z głośnika szorstki głos. - Tu imperialny niszczyciel gwiezd­ny “Chimera”. Podaj swój kod identyfikacyjny i cel podróży.

Luke pomyślał, że głupotą było się łudzić, iż go nie zau­ważą. Zobaczył teraz wyraźnie także trzeci statek - to on sprowadził go z nadprzestrzeni. Był to krążownik przechwy­tujący; Imperium używało tego typu statków dla uniemożli­wiania przeciwnikom skoków nadprzestrzennych.

Najwyraźniej zaczaili się na transportowiec, a on miał po prostu pecha i znalazł się w pobliżu cienia grawitacyjnego krążownika, co go wytrąciło z nadprzestrzeni.

“Transportowiec” - Skywalker przymknął oczy, próbu­jąc się na nim skoncentrować. Użył Mocy, by sprawdzić, czy statek schwytany przez “Chimerę” należy do Republiki, jest neutralny czy piracki. Ale na pokładzie nie było oznak życia. Załoga albo zdołała uciec, albo dostała się do niewoli.

Tak czy inaczej, Luke nie mógł nic dla niej zrobić.

- Artoo, określ granicę stożka odziaływania grawitacyj­nego krążownika - rozkazał. Jednocześnie rzucił myśliwiec w dół tak gwałtownie, że nawet kompensator przyspieszenia nie zdołał sobie z tym w pełni poradzić. Utrzymując myśli­wiec dokładnie na przedłużeniu linii pomiędzy transportow­cem a statkiem Imperium, miał szansę znaleźć się poza zasię­giem niszczyciela, nim na “Chimerze” zdążą włączyć promień ściągający.

- Halo, niezidentyfikowany myśliwiec - w głosie obce­go dało się wyczuć rosnące zniecierpliwienie. - Powtarzam: podaj kod identyfikacyjny albo zostaniesz zatrzymany siłą.

- Powinienem się był zaopatrzyć u Hana w jakiś fałszy­wy kod - mruknął Luke pod nosem. - Artoo? Określiłeś już tę granice oddziaływania?

Robot pisnął twierdząco i na ekranie komputera pokłado­wego pojawił się wykres.

- Rozciąga się aż tak daleko? - westchnął młody Jedi. - Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak spróbować do niej dotrzeć. Trzymaj się mocno.

- Halo, niezidentyfikowany myśliwiec...

Resztę przemowy zagłuszył ryk silników i pojazd skoczył z pełną mocą naprzód. Szczebiotliwe pytanie Artoo niemal Zginęło w panującym hałasie.

- Nie, wyłącz pola ochronne - krzyknął Luke. - Po­trzebujemy maksimum prędkości.

Nie dodał, że gdyby niszczyciel gwiezdny rzeczywiście otworzył do nich ogień, to obecność pól ochronnych niewiele by przy tej odległości zmieniła. Ale robot zapewne i tak o tym wiedział.

Nawet jeżeli statek Imperium nie próbował zniszczyć ich od razu, to z całą pewnością nie zamierzał pozwolić im się wy­mknąć. Luke obserwował na wstecznym monitorze, jak “Chi­mera” wykonuje zwrot, starając się przelecieć ponad uszko­dzonym transportowcem.

Jedi zerknął na Odległościomierz. Wciąż znajdował się w zasięgu promienia ściągającego niszczyciela, a przy obe­cnej różnicy prędkości ucieczka z tego obszaru nie mogła po­trwać krócej niż parę minut. Musiał znaleźć jakiś sposób, aby do tego czasu utrudnić albo uniemożliwić przeciwnikowi działanie...

- Artoo, przeprogramuj szybko jedną z torped protono­wych! - zawołał. - Chcę, żeby po wystrzeleniu zawróciła i poleciała prosto do tyłu. Wyłącz wszystkie czujniki i systemy samonaprowadzania na cel - ma być zupełnie bierna. Potrafisz to zrobić? - Robot pisnął twierdząco. - Świetnie. Jak tylko będziesz gotowy, daj mi znać i natychmiast ją wypuść.

Spojrzał na wsteczny monitor i nieznacznie zmienił kurs myśliwca. Gdyby jej układy samosterujące zostały normalnie uaktywnione, torpeda byłaby wystawiona na działanie niezwykle skutecznych urządzeń zakłócających niszczyciela; na­tomiast w sytuacji, gdy wszystkie czujniki torpedy nie działa­ły, statek imperialny mógł jedynie próbować zestrzelić ją ogniem dział laserowych. Jednak trafienie niewielkiego, ru­chomego celu wymagało nie lada precyzji. Istniała szansa, że pocisk dotrze do wraka.

Artoo zaszczebiotał, informując o zakończeniu pracy; my­śliwiec zakołysał się lekko, gdy robot zwolnił torpedę. Luke obserwował, jak podłużny kształt oddala się od pojazdu; użył Mocy, by lekko skorygować kierunek lotu torpedy...

W sekundę później transportowcem wstrząsnęła seria po­tężnych eksplozji.

Zaciskając kciuki, Skywalker spojrzał na Odległościo­mierz. Znajdował się już niemal poza zasięgiem niszczyciela. Gdyby szczątki transportowca jeszcze przez kilka sekund za­słoniły go przed promieniem ściągającym, to miał szansę wy­rwać się z pułapki.

Artoo zapiszczał ostrzegawczo. Luke zerknął na monitor translatora, a potem na ekran dalekiego zasięgu. Poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Robot odezwał się ponow­nie, tym razem bardziej natarczywie.

- Widzę, Artoo - burknął Jedi.

Statki imperialne zastosowały zupełnie oczywistą w tej sytuacji taktykę. Nie musząc dłużej zajmować się transpor­towcem, krążownik przechwytujący zaczął się powoli obracać wokół własnej osi, starając się nakierować potężne generatory pola grawitacyjnego tak, aby pełniej objąć ich działaniem uciekający myśliwiec. Skywalker obserwował, jak stożek pola grawitacyjnego przesuwa się po ekranie monitora...

- Trzymaj się, Artoo - zawołał i rzucił myśliwiec w kolejny gwałtowny skręt, którego kompensatory nie były w stanie zrównoważyć. Pojazd ustawił się prostopadle do do­tychczasowego kursu.

Z tyłu dobiegł Luke'a pisk przerażenia.

- Spokojnie, Artoo. Wiem, co robię - rzucił Jedi. Z prawej strony niszczyciel gwiezdny usiłował poniewczasie zrównoważyć manewr Luke'a, ale utrudniała mu to olbrzymia masa... Po raz pierwszy błysnęły smugi ognia laserowego.

Skywalker podjął szybką decyzję. Sama prędkość już nie wystarczała. Jakiś celniejszy strzał mógł w każdej chwili za­kończyć walkę.

- Włącz pola ochronne, Artoo - polecił, skupiając całą uwagę na unikach. - Znajdź optimum pomiędzy mocą pól a prędkością.

Robot pisnął coś w odpowiedzi. Gdy pola ochronne prze­jęły część mocy, silniki zaczęły pracować odrobinę ciszej. Po­ruszali się wolniej, ale jak na razie cały manewr okazał się Skuteczny. Zaskoczony nagłym zwrotem myśliwca, krążow­nik przechwytujący nadal siłą inercji obracał się w przeciw­nym kierunku. Stożek grawitacyjny wciąż podążał za poprze­dnim kursem uciekającego pojazdu. Dowódca krążownika próbował naprawić błąd, ale olbrzymia bezwładność masyw­nych generatorów grawitacyjnych sprzyjała Luke'owi. Gdyby jeszcze przez parę sekund udało mu się uniknąć promienia ściągającego niszczyciela, to znaleźliby się poza zasięgiem oddziaływania grawitacyjnego i mogliby wykonać skok w nad­przestrzeń.

- Przygotuj się do osiągnięcia prędkości światła - po­wiedział Skywalker. - Nie przejmuj się kierunkiem; wykona­my jakiś krótki skok, żeby stąd uciec, a dopiero potem będzie­my się zastanawiać, co robić dalej.

Artoo potwierdził, że zrozumiał polecenie...

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, Luke'a rzuciło z całej siły na pasy.

Myśliwiec został dosięgnięty przez promień ściągający.

Artoo zapiszczał przeraźliwie, ale Skywalker nie miał cza­su go pocieszać. Lecący dotychczas po linii prostej pojazd za­czął nagle posuwać się po okręgu, jak satelita po orbicie, przy czym rolę planety pełnił niszczyciel gwiezdny. W przeciwień­stwie jednak do trajektorii prawdziwych ciał niebieskich, orbi­ta myśliwca nie była stabilna. Luke wiedział, że po włączeniu przez statek imperialny kolejnego promienia tor ruchu zmieni się w zbieżną ku dołowi spiralę - a na końcu tej spirali znaj­duje się hangar niszczyciela.

Wyłączył pola ochronne, ponownie przerzucając pełną moc na silniki, choć zdawał sobie sprawę, że gest ten okaże się zapewne daremny. Nie mylił się: przez ułamek sekundy siła promienia ściągającego jakby nieco osłabła, ale po chwili my­śliwiec znów był w jego mocy. Zmiana prędkości była zbyt mała, aby zwieść urządzenia naprowadzające.

Ale gdyby udało się doprowadzić do znacznie gwałtow­niejszej zmiany...

- Halo, niezidentyfikowany myśliwiec - rozległ się po­nownie szorstki głos. Pobrzmiewała w nim niekłamana saty­sfakcja. - Nie masz szans. Dalsze próby ucieczki doprowa­dzą do uszkodzenia twojego pojazdu. Rozkazuję ci wyłączyć silniki i przygotować się do lądowania.

Skywalker zacisnął zęby. To, co zamierzał, było niebez­pieczne, ale nie miał wyboru. Zresztą słyszał kiedyś, że komuś taki manewr się udał.

- Artoo, spróbujemy pewnej sztuczki - zwrócił się do robota. - Na mój znak odwróć działanie kompensatora przy­spieszenia; daj pełną moc i omiń wszelkie blokady bezpie­czeństwa, jeśli będziesz musiał. - Robot zaświergotał i Luke zerknął na monitor. Poruszając się po łuku, dotarli do granicy stożka grawitacyjnego krążownika. - Artoo: teraz!

Z głośnym jazgotem krańcowo przeciążonych urządzeń myśliwiec stanął w miejscu.

Luke zawisł na pasach. Nie miał czasu się zastanawiać, co też na pokładzie jego pojazdu mogło wydać z siebie taki po­tworny dźwięk; mocno zacisnął palce spoczywające na przy­ciskach - odpalił dwie torpedy protonowe, podrywając rów­nocześnie statek w górę. Nagły manewr sprawił, że śledzący lot myśliwca promień ściągający stracił nad nim na moment kontrolę. “Jeżeli komputery naprowadzające są na tyle precy­zyjne, że przełączą teraz promień na torpedy...”

Nagle pociski zniknęły z pola widzenia, pozostawiając za sobą jedynie wstęgi dymu - pierwotny kurs obu torped uległ odchyleniu. Sztuczka się udała: niszczyciel gwiezdny ściągał teraz ku sobie torpedy.

- Jesteśmy wolni! - krzyknął Skywalker. - Przygotuj się do skoku w nadprzestrzeń.

Robot coś zaświergotał, ale Luke nie miał czasu patrzeć na monitor translatora. Na niszczycielu szybko zrozumiano popełniony błąd, a wiedząc, że nie starczy już czasu na ponowne nakierowanie promienia, postanowiono po prostu zniszczyć przeciwnika. Wszystkie baterie naraz rozpoczęły ostrzał. W jednej chwili myśliwiec znalazł się w morzu ognia z dział la­serowych. Luke spróbował się odprężyć. Poczuł, jak przepływa przez niego Moc. Poddał jej działaniu spoczywające na sterach dłonie. Pozwolił, aby to ona nimi kierowała - tak jak prowa­dziła jego miecz świetlny. Pojazd podskoczył, trafiony jedną z serii; na monitorze wstecznym Skywalker ujrzał, jak prawe działo laserowe rozbłysło w blasku eksplozji, a w chwilę potem zniknęło, zmieniając się w obłok rozgrzanej plazmy. Inny strzał minął myśliwiec o milimetry; kolejny, dokładniejszy, osmalił przezroczystą osłonę kabiny.

Z komunikatora znów rozległo się szczebiotanie Artoo: wyszli z cienia grawitacyjnego krążownika.

- Teraz! - krzyknął do robota Luke.

Rozległ się jeszcze bardziej przeraźliwy jazgot niż przedtem i nagle gwiazdy na niebie rozpłynęły się w świetlne smugi.

“Udało się!”

Przez długą jak wieczność chwilę Thrawn stał przy ilumina­torze, wpatrując się w punkt, gdzie jeszcze przed sekundą znaj­dował się myśliwiec Skywalkera. Pellaeon przyglądał mu się ukradkiem, czekając w napięciu na nieuchronny wybuch gnie­wu. Jednym uchem słuchał raportu o stanie czwartego genera­tora promienia ściągającego, uważając przy tym bacznie, by nie Zajmować się zbyt gorliwie organizacją usuwania zniszczeń.

Strata jednego z dziesięciu generatorów, które miała “Chi­mera”, była niczym w porównaniu z ucieczką Skywalkera.

Thrawn drgnął i odwrócił się. Pellaeon cały zesztywniał...

- Niech pan pozwoli ze mną, kapitanie - powiedział ci­cho admirał, schodząc z mostka i kierując się do wyjścia.

- Tak jest, panie admirale - rzucił cicho Pellaeon, podą­żając za nim. Przez głowę przelatywały mu wszystkie zasły­szane opowieści o tym, jak Darth Vader rozprawiał się z podwładnymi, którzy go zawiedli.

Gdy Thrawn zmierzał do tylnych schodów, na mostku pa­nowała nienaturalna cisza. Admirał zszedł do położonych ni­żej stanowisk bojowych załogi. Mijał bez słowa siedzących przy swoich pulpitach żołnierzy i prężących się na baczność oficerów; zatrzymał się dopiero przy stanowisku obsługują­cym promienie ściągające na prawej burcie.

- Nazwisko? - spytał ze stoickim spokojem.

- Cris Pieterson, panie admirale - odpowiedział siedzący za pulpitem młodzieniec, spoglądając niepewnie na Thrawna.

- Ty byłeś odpowiedzialny za sterowanie promieniem ściągającym w czasie naszego spotkania z rebelianckim myśliw­cem - rzucił, i nie było to bynajmniej pytanie.

- Tak jest, panie admirale... Ale nie jestem winien temu, co się stało.

Thrawn uniósł nieznacznie brwi.

- Wyjaśnij to dokładniej.

Pieterson zrobił ruch, jakby chciał wskazać na coś z boku, ale nagle zmienił zdanie.

- Ścigany pojazd wykonał jakiś dziwny manewr z kom­pensatorem przyspieszenia, co sprawiło, że nagle zanikł zu­pełnie jego wektor prędkości...

- Znam fakty - przerwał mu admirał. - Chciałbym usłyszeć, dlaczego nie jesteś winien jego ucieczki.

- Nigdy mnie nie uczono, co należy robić w podobnej sy­tuacji, panie admirale - odparł Pieterson nieco buntowni­czo. - Komputer na chwilę zgubił ścigany pojazd, ale niemal natychmiast go odnalazł. Nie miałem szans się zorientować, że namierzył coś innego niż myśliwiec, aż do...

- Aż do chwili, gdy torpedy protonowe wybuchły obok generatora promienia?

- Tak, panie admirale - odparł żołnierz, wytrzymując spojrzenie Thrawna.

Przez dłuższą chwilę admirał przyglądał mu się badawczo.

- Kto jest twoim bezpośrednim dowódcą? - spytał w końcu.

- Sierżant Colclazure, panie admirale - oznajmił, zerka­jąc w prawo.

Thrawn niespiesznie odwrócił się w stronę wysokiego, stojącego na baczność mężczyzny.

- To panu podlega ten człowiek?

- Tak, panie admirale - wydusił sierżant.

- Czy przeszkolenie go także należało do pańskich obo­wiązków?

- Tak, panie admirale - powtórzył Colclazure głucho.

- Czy podczas szkolenia analizował pan sposób postępo­wania w sytuacjach takich jak dzisiejsza?

- Ja... nie pamiętam, panie admirale - przyznał sier­żant. - Ale standardowy program szkolenia przewiduje oma­wianie scenariuszy, w których następuje utrata kontroli nad ściganym pojazdem i procedur postępowania w podobnych przypadkach.

Thrawn obrzucił Pietersona szybkim spojrzeniem.

- Czy pan go także zwerbował, sierżancie?

- Nie, panie admirale. On był poborowym.

- Czy przeszkolenie go było dla pana trudniejsze niż praca z ochotnikami?

- Ależ nie, panie admirale - Colclazure zerknął na Pie­tersona. - Zawsze starałem się traktować swoich podwład­nych jednakowo.

- Rozumiem. - Thrawn rozważał coś przez chwilę, po czym odwrócił się i spojrzał ponad ramieniem Pellaeona. - Rukh!

Kapitan drgnął, gdy Noghri wyłonił się bezszelestnie zza jego pleców; zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że Rukh podą­żył za nimi na dół. Admirał zaczekał, aż Noghri do niego podejdzie, po czym znów zwrócił się do Colclazure'a. - Czy wie pan, na czym polega różnica pomiędzy błędem a pomyłką, sierżancie?

W całym pomieszczeniu zapadła śmiertelna cisza. Colcla­zure przełknął nerwowo ślinę i wyraźnie pobladł.

- Nie, panie admirale.

- Każdy może się pomylić, sierżancie. Ale pomyłka, jeśli się jej nie naprawi, staje się błędem. - Uniósł palec... I niemal leniwie wskazał nim Pietersona.

Wszystko potoczyło się tak szybko, iż Pellaeon nawet nie zauważył, że Rukh się poruszył; Pieterson nie zdążył nawet krzyknąć.

Gdzieś z boku ktoś próbował opanować gwałtowny atak mdłości. Thrawn ponownie zerknął ponad ramieniem Pellaeona i skinął ręką. Ciszę przerwał odgłos kroków dwóch sztur­mowców.

- Usuńcie to - polecił im admirał, wskazując skręcone ciało Pietersona. Następnie odwrócił się do Colclazure'a. - Pomyłka została naprawiona, sierżancie - oznajmił spokoj­nie. - Może pan zacząć szkolić kolejnego kandydata.

Jeszcze przez chwilę mierzył wzrokiem sierżanta, po­czym - jakby nie zważając na panujące wokół napięcie - odwrócił się do Pellaeona.

- Proszę mi dostarczyć pełny raport techniczno-taktycz­ny o kilku ostatnich sekundach tego spotkania, kapitanie - rozkazał, ponownie przybierając spokojny, rzeczowy ton. - Ze szczególnym uwzględnieniem wektora prędkości nadprze­strzennej.

- Raport jest już gotowy, panie admirale - odezwał się z wahaniem w głosie jakiś oficer. Podszedł do Thrawna i wręczył mu elektroniczny notatnik.

- Dziękuję. - Admirał szybko przebiegł wzrokiem tekst, po czym podał notatnik Pellaeonowi. - Będziemy go mieli, kapitanie - oznajmił, kierując się z powrotem ku scho­dom. - I to już niebawem.

- Tak jest, panie admirale - odparł ostrożnie Pellaeon, podążając za przełożonym. - Jestem pewien, że to tylko kwestia czasu.

Thrawn uniósł brwi.

- Pan mnie źle zrozumiał, kapitanie - wyjaśnił łagodnie. - Mówiłem to całkowicie dosłownie. On jest tu gdzieś w pobliżu, i to całkiem niedaleko. A co najważniejsze - uśmiechnął się chytrze do Pellaeona - nie może się nigdzie ruszyć.

- Obawiam się, że nie rozumiem, panie admirale - wy­znał kapitan, marszcząc brwi.

- Ten manewr, który zastosował, ma ciekawy efekt uboczny, o którym - jak podejrzewam - Skywalker nie wiedział. Odwrócenie działania kompensatora przyspieszenia uszkadza jednocześnie w poważny sposób położony obok na­pęd nadprzestrzenny. Nim myśliwiec przeleci... no, co najwy­żej rok świetlny, napęd ten wysiądzie całkowicie. Musimy więc jedynie przeczesać teren w tym promieniu, albo też zachęcić innych, by to za nas zrobili - i Skywalker będzie nasz. Teraz już pan rozumie, kapitanie?

- Tak, panie admirale - odparł Pellaeon. - Czy mam zawiadomić resztę floty?

- W tej chwili najważniejszym zadaniem floty są przygo­towania do ataku na Sluis Van - stwierdził Thrawn, potrząsa­jąc głową. - Myślę, że zlecimy to zadanie komuś z zewnątrz. Niech się pan skontaktuje z szefami wszystkich działających w pobliżu większych grup przemytniczych: Brasckem, Karr­de'em, Par'tahem i innymi, których mamy na naszej liście. Proszę użyć do tego celu ich prywatnych częstotliwości i stosowanych przez nich szyfrów - delikatna aluzja do tego, ile wiemy na temat każdego z nich, powinna ich zachęcić do współpracy. Niech pan im poda przybliżone miejsce pobytu Skywalkera w nadprzestrzeni i zaproponuje trzydzieści tysię­cy nagrody za jego odnalezienie.

- Tak jest, panie admirale. - Pellaeon jeszcze raz zerk­nął w głąb pomieszczenia załogi. Wokół stanowiska sterowa­nia promieniem ściągającym wciąż trwała nerwowa krzątani­na. - Panie admirale, skoro pan wiedział, że Skywalker wy­mknął się nam jedynie chwilowo, to...?

- Imperium toczy wojnę, kapitanie - odparł chłodno Thrawn. - Nie możemy sobie pozwolić na to, by trzymać lu­dzi o ciasnych umysłach, którzy nie umieją się odpowiednio zachować w nietypowych sytuacjach.

Spojrzał znacząco na Rukha, po czym ponownie utkwił wzrok w Pellaeonie.

- Proszę wydać odpowiednie rozkazy, kapitanie. Skywal­ker będzie nasz - żywy... lub martwy.



ROZDZIAŁ

17


Na monitorach przelatywały komunikaty diagnozujące stan techniczny pojazdu - większość jarzyła się intensywną czerwienią. Dalej z przodu rysował się skąpany w blado­srebrzystym blasku dziób myśliwca. Jeszcze dalej błyszczały lodowatym światłem gwiazdy.

Poza tym nie było już nic - żadnych słońc, żadnych pla­net, żadnych asteroidów czy komet. Nie było też statków wo­jennych, transportowców, satelitów ani sond kosmicznych - zupełnie nic. Razem z Artoo zawiśli w samym środku ko­smicznej pustki.

Program diagnostyczny dobiegł końca.

- Artoo? - zawołał Luke. - Co o tym sądzisz?

Z tyłu dał się słyszeć elektroniczny lament, a na ekranie translatora wyświetliła się odpowiedź.

- Aż tak źle?

Artoo jęknął. Wyniki analizy komputerowej znikły, a zamiast nich na monitorze pojawiła się dokonana przez ro­bota ocena sytuacji.

Sprawy nie przedstawiały się pomyślnie. Odwrócenie działania kompensatora przyspieszenia spowodowało zupeł­nie nieprzewidziany efekt uboczny: uległ uszkodzeniu napęd nadprzestrzenny. Wstrząs nie był dostatecznie silny, by od razu unieruchomić pojazd, ale na tyle mocny, że maszyna odmówiła posłuszeństwa już po dziesięciu minutach ucieczki. Jako że myśliwiec poruszał się przez ten czas z prędkością zero cztery, oznaczało to, iż zdołali ulecieć jakieś półtora roku świetlnego. Jakby tego było jeszcze mało, ten sam wstrząs cał­kowicie zniszczył kosmiczną antenę.

- Mówiąc krótko - zauważył Luke - nie możemy się stąd ruszyć, nikt nas tu nie znajdzie i nie mamy jak wezwać pomocy. Czy o czymś zapomniałem?

Artoo dorzucił coś piskliwie.

- Racja - westchnął młody Jedi. - Nie możemy tu tak­że zostać, a przynajmniej nie na długo.

Potarł dłonią brodę, starając się stłumić ogarniający go strach. Gdyby poddał się lękowi, nie byłby w stanie spokojnie myśleć, a na to absolutnie nie mógł sobie w tej chwili pozwolić.

- No, dobrze - powiedział powoli. - Spróbujmy w takim razie wyjąć elementy napędu nadprzestrzennego z obu układów i zobaczmy, czy nie uda nam się złożyć z nich jednego działającego. Jeśli tak, to zamocujemy go gdzieś i w tylnej części kadłuba, by mógł sterować obydwoma silnika­mi; może w miejsce stabilizatorów - nie są nam niezbędne. Co o tym myślisz, Artoo?

Robot gwizdnął niepewnie.

- Nie pytam, czy to będzie proste - powiedział spokoj­nie Luke, gdy na ekranie komputera wyświetliło się tłumacze­nie. - Chciałbym tylko wiedzieć, czy taki zabieg jest w ogóle możliwy.

Żałosne pikanie zwiastowało negatywną odpowiedź.

- No cóż, chyba i tak musimy spróbować - zdecydował Skywalker. Odpiął pasy i usiłował się jakoś obrócić w ciasnej kabinie. Gdyby udało mu się zdemontować oparcie katapulto­wego fotela, miałby dostęp do luku bagażowego i przechowy­wanych tam narzędzi.

Ponownie rozległo się ciche gwizdnięcie. - Nie martw się, nie utknę tam - uspokoił robota Jedi. ale po chwili zmienił zdanie i sięgnął po znajdującą się w kabinie podręczną torbę. Trzymał w niej uszczelki do ręka­wic i hełmu od kombinezonu kosmicznego. Pomyślał, że demontaż fotela zajmie mu tyle samo czasu co przygotowanie się do wyjścia w próżnię i dostanie się do luku bagażowego przez klapę w dolnej części pojazdu. - Jeśli chcesz się na coś przy­dać, to odszukaj schemat budowy myśliwca i dowiedz się, jak właściwie mam wymontować te części. I rozchmurz się, bo za­czynam mieć wrażenie, jakbym rozmawiał z Threepiem.

Artoo wciąż popiskiwał z oburzeniem, gdy Luke zamykał hełm, odcinając dochodzące z zewnątrz dźwięki. Ale robot był już nieco mniej przerażony.

Uporanie się ze wszystkimi zagradzającymi mu dostęp ka­belkami i rurkami oraz wymontowanie napędu nadprzestrzen­nego zajęło Skywalkerowi blisko dwie godziny.

Ale już po niespełna minucie przekonał się, że wcześniej­sze obawy Artoo były w pełni uzasadnione.

- Jest cały potrzaskany - poinformował robota, obracając w dłoniach pokaźnych rozmiarów skrzynkę. - Obudowa tar­czy dosłownie w strzępach. Nic, tylko same pęknięcia. Niektóre nawet trudno dostrzec, ale biegną niemal przez całą długość.

Artoo pisnął ze smutkiem.

Luke nie znał się zbytnio na konstrukcji myśliwców, ale to, co wiedział na ten temat, pozwalało mu stwierdzić, że bez dzia­łającej tarczy nadprzewodnikowej układ napędu nadprzestrzen­nego jest jedynie pudłem jakichś bezużytecznych części.

- Jeszcze za wcześnie na to, by się poddawać - upo­mniał robota Skywalker. - Jeśli obudowa drugiego napędu jest nietknięta, to może uda nam się dopiąć celu.

Zebrał narzędzia i poruszając się niezdarnie z powodu nie­ważkości, przeniósł się w pobliże prawego silnika myśliwca. W ciągu zaledwie kilku minut usunął broniącą dostępu osłonę i odgiął przeszkadzające kable. Następnie, świecąc sobie latar­ką, zajrzał do środka.

Szczegółowe oględziny obudowy układu wykazały, że nie ma sensu go wymontowywać.

Przez dłuższą chwilę Luke trwał w zawieszeniu, uderzając kolanem o wystający fragment kadłuba, i zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Jego myśliwiec - tak wytrzymały i bez­pieczny w czasie bitwy - teraz zdawał się być jedynie wątłą nicią, na której zawisło jego życie.

Rozejrzał się dookoła. Popatrzył na pustkę i odległe gwia­zdy i nagle ogarnęło go towarzyszące często stanowi nieważko­ści uczucie, że leci w dół. Obudziły się w nim wspomnienia. Przypomniał sobie, jak wisiał uczepiony krawędzi Miasta w Chmurach, targany strachem i bólem po stracie prawej dłoni, i zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma. “Leia - zawołał w duchu, starając się jak najpełniej wykorzystać umiejętności rycerza Jedi. - Leia, słyszysz mnie? Proszę, odpowiedz.”

Zamiast odpowiedzi jeszcze raz przebrzmiało w nim echo jego własnych słów. Ale przecież tak naprawdę wcale nie spodziewał się odzewu. Leia już od dawna była na Kashyyy­ku, pod troskliwą opieką Chewiego i innych Wookiech.

Zaczął się zastanawiać, czy ona dowie się kiedykolwiek, Co się z nim stało.

“Rycerz Jedi nie odczuwa emocji, jest w nim tylko spo­kój.” Luke wziął głęboki oddech i odpędził od siebie czarne myśli. Nie, nie podda się. A jeśli nie da się zreperować napędu nadprzestrzennego... No cóż, może znajdą jakieś inne wyjście z sytuacji.

- Artoo, wracam do środka - oznajmił. Założył z powrotem osłonę silnika i zebrał narzędzia. - A tymczasem postaraj się wyszukać wszelkie możliwe informacje na temat anteny kosmicznej.

Kiedy znalazł się z powrotem w myśliwcu i szczelnie za­mknął za sobą osłonę kabiny, raport robota był już gotowy. Podobnie jak wcześniejsze informacje dotyczące napędu nad­przestrzennego, nie przedstawiał się zbyt optymistycznie. Ante­na - wykonana z dziesięciokilometrowej długości niezwykle cienkiego, nadprzewodzącego drutu nawiniętego ciasno na rdzeń w kształcie litery U - absolutnie nie nadawała się do na­prawy w warunkach polowych.

Ale w końcu Luke nie był zwykłym pilotem.

- Słuchaj, zrobimy tak - wyjaśniał powoli robotowi. - Drut jest co prawda do niczego, ale sam rdzeń pozostał chyba nietknięty. Jeśli uda nam się znaleźć gdzieś na statku dziesięć kilometrów nadprzewodnika, to zmontujemy nową antenę. Prawda?

Artoo zamyślił się na chwilę, po czym zapiszczał coś w odpowiedzi.

- Daj spokój - upomniał go Skywalker. - Chcesz mi powiedzieć, że nie umiesz zrobić tego, czym całymi dniami zajmuje się jakaś głupia maszyna do nawijania drutu?

Robot zaświergotał coś, wyraźnie oburzony. Tłumaczenie, które wyświetliło się na monitorze, świadczyło o tym jeszcze dobitniej.

- W takim razie chyba nie ma problemu - stwierdził mło­dy Jedi, powstrzymując uśmiech. - Podejrzewam, że znajdzie­my dostatecznie dużo drutu w silnikach manewrowych, albo w urządzeniu zakłócającym. Sprawdź to, dobrze?

Na chwilę zapadła cisza, po czym Artoo gwizdnął cichutko.

- Tak, wiem, że myśliwiec ma ograniczone zapasy żyw­ności - przyznał Luke. - I dlatego właśnie ty będziesz się zajmował nawijaniem drutu na rdzeń. Ja większość czasu spę­dzę w transie hibernacyjnym.

Rozległa się kolejna seria pisków i gwizdów.

- Nic się nie martw - Luke uspokajał robota. - Hiber­nacja jest zupełnie bezpieczna, jeśli tylko będę się budził co kilka dni, by coś zjeść i napić się wody. Przecież robiłem to już mnóstwo razy, nie pamiętasz? No, a teraz zajmij się wy­szukaniem tego nadprzewodnika.

Okazało się, że żadne z wymienionych przez Luke'a urzą­dzeń nie ma wystarczająco dużo drutu. Kiedy jednak Artoo poszperał nieco w zakamarkach swojej pamięci, wyszukał in­formację, że osiem kilometrów, które da się uzyskać z urzą­dzenia zakłócającego, powinno wystarczyć, by zmontować przynajmniej antenę krótkiego zasięgu. Przyznał jednak, że nie ma co do tego pewności i że muszą to po prostu sprawdzić.

Skywalker wymontował z myśliwca urządzenie zagłusza­jące i antenę, usunął z niej resztki drutu i przeholował wszyst­ko na górę pojazdu, gdzie mogły to przejąć chwytaki Artoo. Cały ten zabieg zajął mu godzinę. Sporządzenie konstrukcji podającej drut tak, by się przy tym nie zerwał, pochłonęło ko­lejną godzinę. Przez następne pół godziny Luke przyglądał się jeszcze całej operacji ze środka myśliwca, aby się upewnić, że wszystko przebiega sprawnie.

Wreszcie doszedł do wniosku, że nie ma już nic do roboty i usadowił się wygodnie w fotelu pilota.

- Słuchaj, Artoo - zwrócił się do robota. - Jeśli poja­wią się jakieś kłopoty - albo chociażby zaczniesz podejrze­wać, że mogą się niebawem pojawić - to od razu mnie obudź. Zrozumiałeś?

Artoo zaświergotał twierdząco.

- No, dobrze - rzucił Luke, bardziej do siebie niż do ro­bota. - To by było na tyle.

Wziął głęboki oddech i po raz ostatni zerknął na rozgwież­dżone niebo. Jeśli to się nie uda... Ale w tej chwili nie było sensu się o to martwić. Zrobił już wszystko, co mógł. Teraz przyszedł czas, by uspokoić się wewnętrznie i zawierzyć swój los Artoo.

Artoo... i Mocy.

Ponownie odetchnął głęboko. “Leia” - zawołał po raz ostatni, ale wciąż nadaremno. Następnie oderwał myśli od ota­czającego go świata i zaczął spowalniać rytm serca.

Zanim całkowicie opanowała go ciemność, odniósł dziw­ne wrażenie, że gdzieś daleko ktoś jednak usłyszał jego ostat­nie wołanie...

“Leia...”



Leia ocknęła się gwałtownie.

- Luke? - zawołała, unosząc się na łokciu i spoglądając w otaczającą ją ciemność. Mogłaby przysiąc, że usłyszała jego głos. Jego głos, albo dotyk jego umysłu.

Ale nikogo tam nie było. Znajdowała się w ciasnej kabinie “Ślicznotki”, słyszała tylko łomotanie własnego serca i znajome odgłosy lecącego statku. Jakieś dziesięć metrów dalej, w kabinie pilotów, wyczuwała obecność Chewiego. A gdy się całkiem roz­budziła, przypomniała sobie, że Luke jest oddalony od niej o setki lat świetlnych.

To musiał być sen.

Westchnęła głęboko i znów się położyła. Jednak w tej sa­mej chwili usłyszała delikatną zmianę dźwięku i rodzaju wi­bracji, co oznaczało, że w miejsce głównego napędu podświe­tlnego włączyły się silniki manewrowe. Wsłuchując się uważ­niej, zdołała wyłowić odgłos omiatającego kadłub powietrza.

Dotarli na Kashyyyk nieco wcześniej, niż to przewidywali.

Wstała z łóżka i odszukała swoje rzeczy. Ubierając się po­czuła, że drzemiące w niej obawy odżyły z nową siłą. Han i Chewbacca mogli ją nie wiem jak zapewniać i uspokajać, ale przecież czytała sprawozdania dyplomatów i doskonale wie­działa, jak silną niechęć do ludzi żywią w dalszym ciągu Woo­kie. Czy jej pozycja we władzach Nowej Republiki zdoła to jakoś zrekompensować? Było to - w jej mniemaniu - bar­dzo wątpliwe.

Tym bardziej, że ciągle miała trudności ze zrozumieniem ich jezyka.

Ta myśl przyprawiła ją o drżenie - i to nie pierwszy raz od chwili opuszczenia Nkllonu. Żałowała, że Lando nie użył jakie­goś innego robota do swojej sztuczki z naśladowaniem głosu. Gdyby towarzyszył jej znający siedem milionów języków Thre­epio, całe przedsięwzięcie byłoby znacznie łatwiejsze.

Zanim Leia zjawiła się w kabinie pilota, “Ślicznotka” była już głęboko w atmosferze planety, lecąc nisko ponad zadzi­wiająco płaską warstwą chmur i zgrabnie omijając wystające niekiedy ponad nią wierzchołki drzew. Leia przypomniała so­bie, jak po raz pierwszy napotkała wzmiankę na temat wielko­ści drzew na Kashyyyku; wdała się wtedy w zagorzałą kłótnię z senackim bibliotekarzem twierdząc, że rząd nie może sobie pozwolić na to, by publikować tak absurdalne dane. Nawet te­raz, mimo iż miała je przed oczami, trudno jej było uwierzyć w to, co widziała.












- Czy to są typowe rozmiary drzew wroshyr? - spytała Chewbaccę, siadając na fotelu drugiego pilota.

Wookie zamruczał przecząco: te, które widzieli ponad chmu­rami, były o jakieś pół kilometra wyższe od przeciętnych.

- Aha, więc to są te, które hodujecie specjalnie - stwier­dziła Leia, kiwając głową.

Chewie spojrzał na nią - i mimo iż księżniczka nie umia­ła zbyt dobrze czytać z twarzy Wookiech, spostrzegła, że jest wyraźnie zaskoczony.

- Nie rób takiej zdziwionej miny - upomniała go z uśmie­chem. - Niektórzy ludzie wiedzą jednak co nieco o kulturze Wookiech. Nie wszyscy jesteśmy ciemnymi dzikusami.

Przez chwilę Chewie jedynie przyglądał się jej w milczeniu; potem zaśmiał się po swojemu i z powrotem zajął się przyrządami.

Przed nimi, nieco na prawo, wyłoniła się kolejna, tym razem bardziej zwarta grupa drzew wroshyr. Chewbacca skierował W tym kierunku “Ślicznotkę” i już po kilku minutach byli na tyle blisko, że Leia mogła zobaczyć plątaninę kabli, a może cienkich gałęzi, łączących drzewa tuż ponad warstwą chmur. Chewie obrócił nieco statek, ustawiając go ponad drzewami; potem mruknął ostrzegawczo i gwałtownie zanurkował w chmury.

Leia zacisnęła usta. Nigdy nie lubiła latać w ciemno, a już szczególnie w rejonie najeżonym przeszkodami w rodzaju drzew wroshyr. Ale nim gęsta, biała mgła zdążyła dobrze spo­wić statek, już się z niej wydostali. Tuż pod nimi znajdowała się kolejna warstwa chmur. Chewbacca zanurkował jeszcze raz i znowu szybko ją minęli...

Leia odetchnęła głęboko: w dole, wypełniając całą prze­strzeń pomiędzy ogromnymi drzewami, rozpościerało się za­wieszone w powietrzu, miasto.

W niczym nie przypominało zbiorowiska prymitywnych Chałup i szałasów, jak trzy wsie Ewoków na Endorze. To było najprawdziwsze miasto, zajmujące powierzchnię ponad jedne­go kilometra kwadratowego. Nawet z daleka widziała, że domy są duże, a niektóre mają po dwa lub trzy piętra. Biegną­ce pomiędzy nimi aleje były proste i starannie wytyczone. Wokół miasta, a gdzieniegdzie i w jego środku, widać było wystające pnie ogromnych drzew, które wyglądały jak gigan­tyczne brązowe kolumny podtrzymujące dach z chmur. Mia­sto było otoczone pasem skierowanych na zewnątrz reflekto­rów w najdziwniejszych kolorach.

Siedzący obok Chewbacca wymruczał jakieś pytanie.

- Nie, nigdy nie widziałam nawet rysunków osady Woo­kiech - szepnęła. - Tym gorzej dla mnie, oczywiście. - Podlecieli teraz bliżej; na tyle blisko, że widziała, iż to napo­wietrzne miasto nie ma podpory, jaką spodziewała się ujrzeć.

Ściślej rzecz biorąc, nie było widać żadnej podpory. Czyżby wszystko utrzymywały w miejscu jakieś gigantyczne silniki?

“Ślicznotka” zboczyła nieco w lewo. Dokładnie przed nią, nieco powyżej górnej granicy miasta, leżała okrągła, otoczona

światłami platforma. Odnosiło się wrażenie, że wyrasta ona bezpośrednio z jednego z drzew i dopiero po paru sekundach Leia uświadomiła sobie, iż jest to po prostu pozostałość olbrzymiego konara, uciętego poziomo tuż przy samym pniu.

“Niemały wyczyn techniczny.” Przez chwilę się zastana­wiała, co zrobiono z resztą konara.

Miejsce do lądowania wydawało się z początku zbyt małe, by przyjąć tak duży statek jak “Ślicznotka”. Jednak jeden rzut oka na samo miasto wystarczył, by zrozumieć, że pozornie niewielkie rozmiary to jedynie złudzenie wywołane zwodni­czą wielkością drzew. Gdy Chewbacca posadził statek na po­ciemniałym od ognia drewnie, stało się jasne, że platforma nie tylko mogła z łatwością pomieścić “Ślicznotkę”, ale i ogrom­ne statki pasażerskie.

A także imperialne krążowniki... Leia doszła do wniosku, że lepiej nie pytać o okoliczności, w jakich powstała platforma.

Podświadomie oczekiwała, że Wookie wyślą jej na spotka­nie jakiś komitet powitalny; okazało się, że miała rację. Gdy Chewbacca opuścił trap, zobaczyła, że obok “Ślicznotki” stoi dwóch potężnych tubylców. Wydawaliby się jej jednakowi, gdyby nie drobna różnica we wzroście oraz odmienne wzory na szerokich, przewieszonych przez ramię pasach, odcinają­cych się wyraźnie od brązowych futer. Gdy Leia ruszyła po trapie, wyższy osobnik, z korkowym pasem w kolorze złota, zrobił krok w jej stronę. Schodząc, księżniczka starała się uspokoić przy pomocy wszelkich znanych sobie technik ryce­rzy Jedi. Miała nadzieję, że spotkanie nie wypadnie tak nie­zręcznie, jak się tego obawiała. Miała spore kłopoty nawet ze zrozumieniem Chewiego, a przecież on obracał się wśród lu­dzi już od kilkudziesięciu lat. Język Wookiech mieszkających tutaj i posługujących się rdzennym dialektem mógł się okazać zupełnie niezrozumiały.

Wysoki Wookie skłonił nieznacznie głowę i otworzył usta. Leia zebrała w sobie wszystkie siły...

- Pozdrawiam cię, Leiaorganasolo - ryknął. - Witam cię w Rwookrrorro.

Leia otworzyła usta ze zdziwienia.

- Ja... bardzo dziękuję - wydusiła. - Jestem... zaszczy­cona, że mogłam tu przybyć.

- My również jesteśmy zaszczyceni twoim przyja­zdem - zamruczał uprzejmie. - Nazywam się Ralrracheen. Być może łatwiej będzie ci mnie nazywać Ralrra.

- Bardzo miło mi cię poznać. - Leia skinęła lekko gło­wą, wciąż czując się nieco oszołomiona tą sytuacją. Nie licząc dziwacznego przeciągania głoski “r”, wypowiedzi Ralrry były w pełni zrozumiałe. Słuchając go, Leia poczuła, że gdzieś się rozpływają wszelkie obawy, które ją gnębiły. Poczuła, że się rumieni; miała nadzieję, iż nikt nie zauważy jej zdumienia.

Ale najwyraźniej ktoś je jednak dostrzegł. Stojący obok Chewbacca znowu zaśmiał się cicho swoim charakterystycz­nym chichotem.

- Postaram się zgadnąć - rzuciła oschle, spoglądając mu w twarz. - Przez wszystkie te lata miałeś wadę wymowy i nigdy nie raczyłeś mi o tym powiedzieć?

Chewie zaśmiał się jeszcze głośniej.

- Chewbacca mówi norrmalnie - oznajmił Ralrra. - To ja mam wadę wymowy. I co dziwniejsze, dzięki temu ludziom jest mnie łatwiej zrrozumieć.

- Aha - powiedziała Leia, nic z tego nie rozumiejąc. - Czy w związku z tym byłeś może ambasadorem?

Atmosfera wokół niej jakby się nieco ochłodziła.

- Byłem niewolnikiem Imperrium - warknął cicho Ralrra. - Tak samo zrresztą jak Chewbacca, nim Han go uwolnił. Moi ciemięzcy używali mnie do komunikowania się z innymi pojmanymi Wookiemi.

Leię przeszedł dreszcz.

- Bardzo mi przykro - szepnęła, gdyż nic lepszego nie przyszło jej do głowy.

- Proszę się nie marrtwić - uspokajał ją. - Dzięki swo­jej pozycji zdobyłem wiele inforrmacji na temat sił zbrrojnych Imperrium. Barrdzo się one przydały, gdy uwolnili nas wasi sprzymierzeńcy.

Nagle księżniczka uświadomiła sobie, że nie ma przy niej Chewiego. Z przerażeniem zobaczyła, że jest złączony w śmiertelnym uścisku z drugim Wookiem, który swoim po­tężnym ramieniem blokuje mu możliwość sięgnięcia po broń.

- Chewie!- krzyknęła, sięgając do przypiętego u pasa blastera.

Jednak nie zdążyła go nawet dotknąć, gdy kosmata łapa Ralrry powstrzymała jej rękę.

- Nie przeszkadzaj im - polecił jej ostro Wookie. - Chewbacca i Salporin są przyjaciółmi od dzieciństwa i nie wi­dzieli się przez wiele lat. Nie wolno przerrywać ich powitania.

- Przepraszam - szepnęła Leia, opuszczając rękę. Czuła się jak idiotka.

- Z przesłanej przez Chewbaccę wiadomości wynika, że potrzebujesz schrronienia - ciągnął Ralrra, który najprawdo­podobniej zauważył jej zmieszanie. - Chodź. Pokaże ci, ja­kie poczyniliśmy przygotowania.

Księżniczka rzuciła ukradkowe spojrzenie na Chewiego i Salporina, wciąż ciasno ze sobą splecionych.

- Może zaczekamy na nich - zaproponowała niepewnie.

- Nic ci nie grrozi - zapewnił Ralrra, prężąc się du­mnie. - Musisz to zrrozumieć, Leiaorganasolo. Bez ciebie i twoich ludzi wielu z nas wciąż byłoby niewolnikami Imper­rium, albo już by nie żyło. Tobie i twojej Rrepublice jesteśmy winni dozgonną wdzięczność.

- Dziękuje - rzuciła Leia czując, że opuszczają ją reszt­ki niepokoju. Pod wieloma względami kultura i psychika Wo­okiech wciąż była dla niej niezrozumiała; jednak wiedziała doskonale, co znaczy dozgonna wdzięczność. Ralrra oficjal­nie ręczył teraz własną głową za jej bezpieczeństwo; gwaran­tował je także honor Wookiech oraz ich siła i wytrzymałość.

- Chodź - mruknął Ralrra, wskazując na coś w rodzaju odkrytej windy na końcu platformy. - Obejrzymy osadę.

- Dobrze - odparła Leia. - A właśnie... To mi przypo­mniało, że miałam zamiar zapytać, jak utrzymujecie to miasto w powietrzu. Czy używacie jakichś silników?

- Chodź - powtórzył Ralrra. - Pokażę ci.



Okazało się, że osada nie była utrzymywana w powietrzu przez silniki; ani przez silniki, ani przez podpory, ani przez liny podwieszone do statków, ani też przez żadne inne wytwo­ry nowoczesnej techniki. Leia musiała przyznać, że metoda Wookiech była wręcz genialna w swojej prostocie.

Miasto podtrzymywały gałęzie.

- To było wielkie zadanie, zbudowanie tak dużej osa­dy - powiedział Ralrra, machając ręką w kierunku wiszącej nad nimi konstrukcji. - Na odpowiednim poziomie usunięto wiele gałęzi. Te, którre pozostały, rrosły szybciej i były moc­niejsze.

- To sprawia wrażenie gigantycznej pajęczyny - zauwa­żyła księżniczka, oglądając z windy spodnią stronę wioski i starając się nie myśleć o bezmiarze rozpościerającej się w dole wolnej przestrzeni. - Jak zdołaliście połączyć te wszystkie drzewa?

- My tego nie zrrobiliśmy. One same tak urosły, tworząc jedną całość.

- Co takiego? - Leia zamrugała powiekami.

- One rrazem wyrrosły - wyjaśnił Wookie. - Gdy spo­tkają się dwa konarry drzew wroshyr, zrrastają się w jeden. Potem rrazem wypuszczają nowe gałęzie we wszystkich kier­runkach.

Wymruczał jeszcze pod nosem jakiś wyraz czy stwierdze­nie, którego Leia nie zdołała zrozumieć.

- To żywy symbol jedności i siły wszystkich Woo­kiech - powiedział jakby do siebie.

Księżniczka w milczeniu pokiwała głową. Zrozumiała, że wszystkie drzewa wroshyr w tej grupie tworzą jedną wielką roślinę o bardzo splątanym systemie korzeni. Czy Wookie zdawali sobie z tego sprawę? Czy też wyraźny szacunek, jaki okazywali drzewom, nie pozwalał im nawet o tym myśleć ani tym bardziej tego badać?

Zresztą ciekawość niewiele by w tym wypadku zmieniła. Spojrzała w dół, w półmrok spowijający przestrzeń poniżej windy. Gdzieś tam w dole rosły niższe drzewa wroshyr oraz setki innych rodzajów drzew tworzących rozległą puszczę pla­nety Kashyyyk. W dżungli istniało podobno kilka odrębnych ekosystemów drzew, tworzących na różnych wysokościach mniej więcej poziome warstwy, z których każda była niebez­pieczniejsza od poprzedniej. Leia nie miała pojęcia, czy Woo­kie dotarli kiedykolwiek na sam dół; było jednak jasne, że jeśli istotnie ktoś się tam znalazł, to na pewno nie miał czasu na badania przyrodnicze.

- To są krroyony - oznajmił Ralrra.

Księżniczkę zaskoczyła ta niespodziewana uwaga - jakby nie na temat. Nim jednak zdążyła otworzyć usta, by się dowie­dzieć o czym mowa, ujrzała klucz ptaków szybujących po niebie.

- Te ptaki? - spytała.

- Tak. Kiedyś były najbarrdziej wykwintnym pożywie­niem Wookiech, terraz zaś jedzą je nawet biedacy. - Wskazał na brzeg leżącej nad nimi osady, w kierunku zamglonych świateł reflektorów, które widziała ze statku. - Krroyony lecą do tych świateł - wyjaśnił. - Tam czekają na nie myśli­wi.

Leia pokiwała głową ze zrozumieniem; na innych plane­tach widziała już różnego rodzaju przynęty wzrokowe używa­ne w celu wabienia zwierząt, na które polowano.

- A czy te wszystkie chmury nie zmniejszają zasięgu świateł?

- Wręcz przeciwnie - zapewnił Ralrra. - Rozprrasza­jąc światło powodują, że krroyony widzą je nawet z bardzo daleka.

Gdy to mówił, ptaki zakręciły gwałtownie i skierowały się ku przepływającym wysoko chmurom i igrającym na nich światłom.

- Widzisz: właśnie tak. Pewnie będziemy jedli któregoś z nich dziś wieczorem.

- Bardzo bym chciała - odparła księżniczka. - Pamię­tam, że Chewie mówił kiedyś, iż są wyborne.

- W takim razie musimy wrracać do miasta - oznajmił Ralrra, naciskając guzik windy. Lina zaskrzypiała i ruszyli w górę. - Myśleliśmy, że ukrryjemy cię w którrymś z barrdziej luksusowych domów - stwierdził Wookie. - ale Chewbacca na to nie pozwolił.

Wskazał ręką w bok i Leia po raz pierwszy zauważyła domy zbudowane bezpośrednio na pniu. Niektóre miały po kilka pięter i miały dosyć ciekawą architekturę. Drzwi wszyst­kich budynków wychodziły prosto w otchłań.

- Chewbacca dobrze zna moje gusta - powiedziała do Ralrry, starając się opanować drżenie. - Zastanawiałam się, w jaki sposób winda mogła zjechać aż tak daleko w dół?

- Używamy jej głównie do przewożenia towarrów i chorrych - wyjaśnił jej przewodnik. - Większość Woo­kiech woli sama wspinać się po drzewach.

Wyciągnął w jej stronę rękę, wierzchem dłoni do góry; gdy rozluźnił obrośnięte futrem mięśnie, spod ukrytych na końcach palców osłonek wysunęły się zakrzywione groźnie pazury.

Leia przełknęła ślinę.

- Nie miałam pojęcia, że Wookie mają takie pazury - powiedziała. - Choć pewnie powinnam była to wiedzieć. W końcu jesteście przecież istotami nadrzewnymi.

- Nie moglibyśmy bez nich żyć wśrród drzew - przy­znał Ralrra. Schował pazury i skinął ręką w górę. - Nawet przemieszczanie się po pnączach byłoby bez nich trrudne.

- Po pnączach? - powtórzyła Leia, spoglądając przez przezroczysty dach windy. Do tej pory nie zauważyła na drze­wach żadnych pnączy, zresztą i teraz ich nie widziała. Jej wzrok spoczął na ginącej gdzieś wśród liści i gałęzi linie, na której zawieszona była winda...

Ciemnozielonej linie.

- Czy to ta lina? - spytała ostrożnie, wskazując ją gło­wą. - Czy to jest pnącze?

- Tak, to jest pnącze kshyy - potwierdził Ralrra. - Nie marrtw się o jego wytrzymałość. Jest o wiele mocniejsze niż jakiekolwiek liny. Nie da się go przeciąć nawet blasterrem. W dodatku samo się naprawia.

- Rozumiem - rzuciła księżniczka, wpatrując się w pnącze i całą siłą woli starając się nie ulec panice. Obleciała na pokładach setek najróżniejszych myśliwców i statków całą galaktykę i nigdy nie odczuła lęku wysokości, ale wisieć tak, mając pod sobą otchłań, bez otaczającego ją mocnego kadłuba wokół siebie - to było zupełnie co innego. Miłe poczucie bezpieczeństwa związane z pobytem na Kashyyyku zaczynało się gdzieś ulatniać. - Czy takie pnącze kiedykolwiek się urwało? - spytała, siląc się na obojętny ton.

- W przeszłości niekiedy się to zdarzało - wyznał szczerze Wookie.- Mogą je nadgrryźć rróżne pasożyty i grzyby, jeśli się ich w porrę nie zauważy. Teraz stosujemy rróżne środki bezpieczeństwa, którrych nie mieli nasi przod­kowie. Windy tego typu zawierrają silniki awarryjne.

- Aha - mruknęła Leia i natychmiast zrobiło jej się bar­dzo głupio, gdyż poczuła się jak niedoświadczony, a w do­datku niezbyt błyskotliwy, początkujący dyplomata. Łatwo było zapomnieć, że mimo osobliwych nadrzewnych osiedli i zwierzęcego wyglądu, Wookie są dosyć zaawansowani tech­nicznie.

Winda dotarła z powrotem do osady. Czekali tam na nich Chewbacca i Salporin. Chewie jeździł ręką po pasie i od czasu do czasu wykrzywiał nieznacznie twarz, co - jak już księż­niczka wiedziała - było oznaką zniecierpliwienia. Ralrra za­trzymał windę na wysokości szerokiej rampy i otworzył drzwi. Salporin wszedł do środka i podał Leii rękę.

- Ustaliliśmy, że razem z Chewbacca zatrzymacie się w domu Salporina - oznajmił Ralrra, gdy znów się znaleźli na nieco bardziej stabilnym gruncie. - To jest niedaleko stąd. Jeśli chcesz, możemy cię podwieźć.

Leia rozejrzała się wokół. Miała ochotę się przespacero­wać, znaleźć się między Wookiemi i zadomowić się nieco w tym miejscu. Ale po tylu staraniach, by przemycić ją na Ka­shyyyk, nie byłoby zbyt rozsądnie defilować po mieście.

- Chyba lepiej będzie czymś podjechać - powiedziała.

Chewbacca mruknął coś, gdy się do niego zbliżyli.

- Chciała zobaczyć, jak jest zbudowane miasto - wyja­śnił mu Ralrra. - Terraz możemy już iść.

Chewbacca burknął coś jeszcze z niezadowoleniem, ale zarzucił pas na ramię i już bez dalszych komentarzy skierował się ku stojącym na drodze jakieś dwadzieścia metrów dalej śli­zgaczom. Ralrra i księżniczka podążyli za nim, a Salporin za­mykał pochód. Jak Leia zdążyła wcześniej zauważyć, domy mieszkalne i inne budynki zaczynały się tuż na krawędzi war­stwy splątanych gałęzi. Od otchłani dzieliło je jedynie kilka poskręcanych pnączy. Ralrra dał do zrozumienia, że domy zbudowane prosto na pniach są symbolem luksusu; może więc te tutaj, na obrzeżach wioski, należały do przedstawicieli klasy średniej. Gdy mijali jeden z nich, od niechcenia zajrzała przez okno do środka. W półmroku dostrzegła czyjąś twarz...

- Chewie! - krzyknęła. Ale twarz zniknęła, nim Leia zdążyła sięgnąć po blaster. Jednak wyłupiaste oczy, wystająca szczęka i stalowoszarą skóra nie pozostawiały żadnych wąt­pliwości.

Chewbacca natychmiast znalazł się u jej boku z bronią go­tową do strzału.

- Tam jest jedna z tych istot, które nas zaatakowały na Bimmisaari - powiedziała, starając się jednocześnie sięgnąć w tym kierunku umysłem. Ale bez skutku. - W tym oknie - dodała, wskazując na nie blasterem. - Tu go widziałam.

Chewbacca rzucił coś rozkazująco. Swoim potężnym cia­łem zasłonił Leię od strony budynku i powoli zaczął ją popy­chać do tyłu, cały czas trzymając broń w pogotowiu. Ralrra i Salporin już dopadli domu. Każdy z nich trzymał w dłoniach dwa groźnie wyglądające noże, które wyjęli nie wiadomo skąd. Ustawili się po obu stronach drzwi wejściowych, a Chewbacca otworzył je jednym celnym strzałem.

Gdzieś w centrum wioski rozległ się potężny ryk - prze­ciągłe zawodzenie jakiegoś Wookiego, pełne złości lub niepo­koju. Odbiło się ono gromkim echem od domów i drzew. Za­nim jeszcze Ralrra i Salporin zdążyli zniknąć w środku, do wycia dołączyły się kolejne głosy, a niebawem było ich już tak wiele, że odnosiło się wrażenie, jakby wyło pół miasta. Leia, skulona, przytuliła się mocno do kudłatych pleców Che­wiego, jakby chciała ukryć się przed krzykiem. Jednocześnie ożyło w niej wspomnienie reakcji tłumu na targu na Bimmisa­ari, gdy chwyciła biżuterię.

Tylko że teraz to nie byli śmieszni, mali Bimmsi, lecz po­tężni i silni Wookie.

Do czasu, gdy Ralrra i Salporin wyszli z domu, zdążył się

już zgromadzić wielki tłum. Chewbacca nie zwracał na niego

uwagi, podobnie jak wcześniej nie przejął się wyciem. Skupił się wyłącznie na obserwowaniu domu. Pozostali dwaj Wookie także zignorowali tłum izniknęli za budynkiem - każdy z innej strony. Za parę sekund pojawili się znowu, z minami myśliwych, którzy nic nie upolowali.

- On tam był - powtórzyła z przekonaniem Leia, gdy podeszli do niej i do Chewiego. - Widziałam go na własne oczy.

- To możliwe - stwierdził Ralrra, chowając noże do ukrytych pod pasem pochew. Salporin wciąż obserwował dom, trzymając broń w pogotowiu. - Ale nikogo nie znale­źliśmy.

Leia zagryzła wargi, lustrując wzrokiem okolice. W bez­pośrednim sąsiedztwie domu nie było żadnych innych budyn­ków, w których obcy mógłby się schować nie zauważony przez nią czy Chewbaccę. Z tej strony domu nie było też żad­nej osłony - a na tyłach jedynie krawędź wioski.

- Przeszedł przez krawędź - uświadomiła sobie na­gle. - Na pewno. I albo przedostał się pod wioską przy po­mocy sprzętu wspinaczkowego, albo też pod spodem czekał na niego jakiś pojazd.

- To mało prrawdopodobne - zauważył Ralrra - ale możliwe. Pójdę do windy i sprróbuję go odszukać - dodał, ruszając z miejsca.

Chewbacca, mrucząc głośno, wyciągnął rękę, by go za­trzymać.

- Masz rrację - przyznał Ralrra, choć z wyraźną niechę­cią. - W tej chwili najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo, Leiaorganasolo. Najpierrw się zajmiemy tym, a potem rrozej­rzymy się za obcym.

“Bezpieczeństwo.” Leia spojrzała na dom i po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Zastanawiała się, czy jeszcze kie­dykolwiek poczuje się bezpieczna.



ROZDZIAŁ

18


Dochodzące gdzieś z tyłu świergotliwe wołanie wyrwało Luke'a z ciężkiego snu.

- W porządku, Artoo, już nie śpię - wybełkotał, uno­sząc ręce, by przetrzeć oczy. Uderzył palcami w osłonę hełmu i to go nieco ocuciło. Nie umiał sobie dokładnie przypomnieć, dlaczego zapadł w stan hibernacji, ale miał wrażenie, że Artoo zbudził go zbyt szybko. - Czy coś się stało? - spytał, próbując sobie uświadomić, czym właściwie robot powinien się teraz zajmować.

Elektroniczny jazgot stał się jeszcze bardziej natarczywy. Wciąż walcząc z sennością, Skywalker zerknął na ekran, by odczytać tłumaczenie. Ku jego zdziwieniu komputer był wy­łączony, podobnie zresztą jak i pozostałe przyrządy. I nagle wszystko sobie przypomniał: był uwięziony w kosmicznej pu­stce, a dla oszczędności energii w myśliwcu nie działały żadne Urządzenia oprócz zasilania dla Artoo i systemów zapewniają­cych przeżycie jemu samemu.

A robot miał się zajmować sporządzaniem nowej anteny kosmicznej. Pokonując sztywność karku, Jedi odwrócił gło­wę, by spojrzeć na Artoo i... zamarł w bezruchu: z tyłu zbliżał się szybko w ich stronę jakiś statek.

Luke - już zupełnie rozbudzony - natychmiast od­wrócił się z powrotem do tablicy kontrolnej i włączył wszyst­kie przyrządy. Jednakże było to posunięcie absolutnie bezsensowne: rozgrzanie silników myśliwca tak, aby był zdolny do lotu, nie wspominając już o ewentualnej walce, zajęłoby w najlepszym wypadku piętnaście minut. A jeśli przybysz miał wrogie zamiary...

Przy pomocy awaryjnych silników manewrowych Sky­walker powoli obrócił maszynę w stronę nadlatującego statku. Czujniki i monitory z powrotem ożyły, potwierdzając to, co sam już zdążył zauważyć: nowo przybyły pojazd był nieco podniszczonym koreliańskim transportowcem średniej wiel­kości. Imperium nie używało tego rodzaju statków, zresztą na kadłubie nie widać było żadnych imperialnych oznaczeń.

Ale zważywszy na okoliczności, było także mało prawdo­podobne, by zawitał tu jakiś przypadkowy handlarz. “A zatem pirat?” Luke użył Mocy, starając się sięgnąć myślami do umy­słów załogi statku...

Artoo oznajmił coś świergotliwie i Skywalker zerknął na ekran komputera.

- Tak, też to zauważyłem - odparł. - Ale normalny transportowiec bez ładunku mógłby tak szybko wytracić pręd­kość. Sprawdź, czy skanery wykryły jakieś uzbrojenie.

Robot krótkim piknięciem potwierdził przyjęcie polecenia. Luke zerknął na pozostałe przyrządy. Kondensatory działa lase­rowego już się częściowo naładowały. Procedura przygotowania do lotu głównego silnika podświetlnego doszła już do połowy.

Migająca na nadajniku lampka oznaczała zaś, że ktoś prze­syła jakiś komunikat.

Luke zebrał się w sobie i włączył urządzenie.

- ...potrzebujesz pomocy? - dobiegł go chłodny, kobie­cy głos. - Powtarzam: niezidentyfikowany myśliwiec, tu transportowiec “Szalony Karrde”. Czy potrzebujesz pomocy?

- Halo, “Szalony Karrde”, tu republikański myśliwiec AA-589 - podał swoje dane Skywalker. - Mówiąc prawdę, rzeczywiście przydałaby mi się pomoc.

- Zrozumiałam - powiedziała kobieta. - Z czym masz kłopoty?

- Z napędem nadprzestrzenny!!! - odparł Jedi, bacznie obserwując zbliżający się statek. Chwilę wcześniej Luke od­wrócił swoją maszynę przodem do transportowca, ale pilot “Szalonego Karrde'a” odpowiedział nieznaczną zmianą kursu, tak że statek umknął z linii strzału myśliwca. Mogła to być zwykła ostrożność... Ale istniały też inne ewentualności. - Mam zepsute oba układy napędowe - ciągnął Luke. - Po­trzaskane obudowy tarcz, może jeszcze jakieś inne uszkodze­nia. Nie macie przypadkiem części zapasowych?

- Do tak małego statku nie. - Na moment zapadła cisza. - Polecono mi cię poinformować, że jeśli chcesz się z nami zabrać, to możemy cię podrzucić tam, dokąd akurat lecimy.

Skywalker użył Mocy, starając się wyczuć, co się kryje za tymi słowami. Ale nawet jeśli był to jakiś podstęp, nie po­trafił go wykryć. Zresztą i tak nie miał w tej chwili wielkiego wyboru.

- Bardzo dziękuję - powiedział. - A czy moglibyście wziąć także mój statek?

- Nie sądzę, byś mógł sobie pozwolić na nasze stawki przewozowe - rzuciła kobieta z przekąsem. - Porozumiem się z kapitanem, ale nie łudź się zbytnio. A jeżeli nawet, to bę­dziemy musieli wziąć go na hol - nasze ładownie są w tej Chwili pełne.

Usta Luke'a zadrżały. Wyładowany transportowiec nie byłby w stanie wytracić prędkości tak szybko, jak to wcze­śniej zrobił obcy statek. Więc albo go teraz okłamywali, albo też niepozornie wyglądający układ napędowy został gruntow­nie przebudowany i ulepszony.

A to oznaczało, że “Szalony Karrde” albo jest statkiem przemytniczym, albo pirackim, albo też zamaskowanym stat­kiem wojennym. A Nowa Republika nie miała zamaskowa­nych statków wojennych...

Kobieta znów się odezwała.

- Halo, myśliwiec, pozostań na miejscu, to zbliżymy się do ciebie i utworzymy stożek pola siłowego - powiedzia­ła - Chyba że wolisz założyć kombinezon i przespacerować się trochę.

- Z polem siłowym będzie chyba szybciej - odparł Luke. - Podejrzewam, że nikt z nas nie ma ochoty tkwić tu zbyt długo - dodał, usiłując nawiązać rozmowę i wybadać nieco grunt. - Ciekaw jestem, jak się w ogóle na mnie na­tkneliście?

- Nie możemy zabrać za dużo bagażu - oznajmiła kobieta, ignorując jego pytanie. - Domyślam się, że chciałbyś też wziąć ze sobą swojego robota, co?

Nieznajoma wyraźnie nie dawała się wciągnąć w rozmo­wę.

- Tak, rzeczywiście - odparł Skywalker.

- Dobrze, w takim razie zaczekaj chwilę. A tak przy oka­zji: kapitan mówi, że opłata za transport wyniesie pięć tysięcy.

- Zrozumiałem - rzucił Luke, odpinając pasy. Z pod­ręcznego schowka wyjął uszczelki do rękawic i hełmu. Wsunął je do kieszeni z przodu kombinezonu, by mieć do nich łatwy dostęp. Stożki pola siłowego były dość bezpieczne, ale zawsze mógł się zdarzyć jakiś wypadek. Poza tym, jeśli załoga “Szalo­nego Karrde'a” miała chrapkę na darmowy myśliwiec, to naj­prostszym i najmniej kłopotliwym sposobem pozbycia się Lu­ke było zamknięcie stożka w połowie operacji.

“Załoga.” Jedi zamarł w bezruchu, nakierowując wszyst­kie swoje zmysły na zbliżający się powoli statek. Coś było nie w porządku; wyczuwał to, ale nie umiał tego sprecyzować.

Artoo zapiszczał nerwowo.

- Tak, rzeczywiście nie odpowiedziała na moje pyta­nie - przyznał Skywalker. - Nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód, dla którego uczciwy statek mógłby zapuścić się aż tak daleko. Może ty masz jakiś pomysł?

Robot wydał z siebie cichutki, elektroniczny jęk.

- Racja - skinął głową Luke. - Ale odrzucając tę pro­pozycję, nic byśmy nie zyskali. Po prostu musimy mieć się na baczności.

Z innego schowka wyjął blaster, sprawdził, czy jest nała­dowany i wsunął go do specjalnej kieszonki w kombinezonie próżniowym. W sąsiedniej kieszeni umieścił komunikator, choć nie bardzo wiedział, do czego mógłby się on przydać na pokładzie “Szalonego Karrde'a”. Gimnastykując się w ciasnej kabinie, owinął sobie wokół pasa awaryjny zestaw ratunkowy. Na końcu wyjął i przyczepił do pasa miecz świetlny.

- Halo, myśliwiec, stożek pola siłowego jest już goto­wy - rozległ się ponownie kobiecy głos. - Zaczynaj, kiedy tylko będziesz gotowy.

Niewielka śluza transportowca znajdowała się tuż nad nim; zewnętrzne drzwi były otwarte, jakby zachęcając go do

wejścia na pokład. Skywalker zerknął na przyrządy, by się upewnić, że pomiędzy obydwoma statkami rzeczywiście jest korytarz powietrzny.

- No, Artoo, idziemy. - Wziął głęboki oddech i uniósł osłonę kabiny.

Gdy wyrównywało się ciśnienie, lekki podmuch owionął mu twarz. Odepchnąwszy się lekko, Luke wydostał się na ze­wnątrz i, przytrzymując się krawędzi osłony, wykonał obrót. Zauważył, że Artoo także oderwał się od swojego miejsca i unosi się swobodnie tuż nad myśliwcem, popiskując przy tym nieszczęśliwie.

- Trzymam cię, Artoo - uspokoił go Jedi. Użył Mocy, by przyciągnąć robota do siebie. Po raz ostatni rozejrzał się dokoła, przykucnął i odepchnął się od myśliwca.

Dotarł do śluzy w tyle kadłuba o ułamek sekundy wcze­śniej niż Artoo. Złapał za przymocowane do ścian uchwyty i obydwaj z robotem zatrzymali się łagodnie. Ktoś ich musiał cały czas obserwować, gdyż natychmiast zewnętrzne drzwi śluzy zamknęły się za nimi. Stopniowo wracała grawitacja, ale na tyle wolno, by mogli się do niej na nowo przyzwyczaić. W chwilę później otworzyły się wewnętrzne drzwi śluzy. Przy wyjściu czekał na nich młody mężczyzna w dziw­nym kombinezonie.

- Witajcie na pokładzie “Szalonego Karrde'a” - skinął głową. - Proszę za mną. Kapitan chce się z wami widzieć.

Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył krętym korytarzem.

- Chodźmy, Artoo - szepnął Luke, podążając za nim. Użył Mocy, by zbadać szybko statek. Oprócz ich przewodnika, na pokładzie wyczuwał obecność czterech osób. Wszystkie znajdowały się w przedniej części statku. Za sobą, na rufie...

Potrząsnął głową, próbując rozjaśnić umysł, ale bez skut­ku: tylna część transportowca wciąż pozostawała dla niego dziwnie niedostępnym obszarem. “Może to skutki długiego przebywania w transie hibernacyjnym?” - pomyślał Luke. Był jednak pewien, że w tym tajemniczym sektorze nie ma żadnych członków załogi ani robotów - i to mu na razie wy­starczało.

Przewodnik zatrzymał się teraz przed jakimiś drzwiami,

które zaraz otworzyły się bezszelestnie. Mężczyzna odsunął się na bok.

- Kapitan Karrde was oczekuje - zakomunikował, wska­zując ręką drzwi.

- Dziękuję - skinął głową Skywalker. Wszedł do poko­ju, a Artoo wtoczył się tuż za nim.

Było to niewielkie, dość specyficzne pomieszczenie. Całe ściany zajmował nowoczesny sprzęt łączności i skompli­kowane urządzenia szyfrujące. Pośrodku stało duże biurko, przypominające raczej pulpit kontrolny. Siedział za nim jakiś mężczyzna. Był szczupły, miał pociągłą twarz, krótkie, ciem­ne włosy i bladoniebieskie oczy.

- Dobry wieczór - rzucił chłodno, starannie modulując głos. - Nazywam się Talon Karrde - oznajmił, bacznie lu­strując wzrokiem Skywalkera. - A ty, jak sądzę, jesteś gene­rał Luke Skywalker?

Jedi spojrzał na niego ze zdumieniem. “Skąd, u licha..?”

- Obywatel Skywalker - oznajmił opanowanym gło­sem. - Wystąpiłem z armii republikańskiej blisko cztery lata temu.

Na ustach Karrde'a zagościł nieznaczny uśmiech.

- Przyznaję się do pomyłki. Muszę przyznać, że znala­złeś sobie doskonałe miejsce, by się od tego wszystkiego od­ciąć.

Pytanie nie zostało co prawda wypowiedziane głośno, ale wyraźnie wisiało w powietrzu.

- Pomogło mi w tym nieco spotkanie z imperialnym ni­szczycielem gwiezdnym jakieś pół roku świetlnego stąd - rzekł Luke.

- Ach tak - rzucił Karrde bez najmniejszego zdziwie­nia. - Imperium rzeczywiście wciąż jest dość silne w tym rejo­nie galaktyki. A ostatnio jego aktywność jeszcze się wzmogła. - Przechylił nieco głowę na bok, ani na moment nie spuszczając przy tym oczu z Luke'a. - Ale zapewne już to zdążyłeś zauwa­żyć. A nawiasem mówiąc, będziemy jednak mogli wziąć na hol twój myśliwiec. Właśnie instalujemy niezbędne liny.

- Dziękuję - odparł Skywalker czując, że skóra cierpnie mu na plecach. Bez względu na to, czy Karrde był piratem, czy też przemytnikiem, wiadomość o krążącym w pobliżu niszczycielu gwiezdnym powinna była zrobić na nim większe wrażenie. Chyba że już zdążył dojść do porozumienia z Imperium... - Chciałbym także podziękować za uratowanie mnie - ciągnął. - Obydwaj z Artoo bardzo się cieszymy, że znaleźliście się tutaj.

- Artoo? Ach, naturalnie - twój robot astronawigacyj­ny. - Kapitan obrzucił Artoo szybkim spojrzeniem. - No, Skywalker, rzeczywiście musisz być kimś wyjątkowym; nie jest łatwo uciec imperialnemu niszczycielowi gwiezdnemu. Chociaż, jak sądzę, jesteś przyzwyczajony do tego, że przy­sparzasz Imperium wielu problemów.

- Nie biorę już udziału w bezpośrednich walkach - stwierdził Luke. - Ale nie powiedział mi pan jeszcze, jak się tu znalazł, ani też skąd pan wiedział, kim jestem.

- Z mieczem świetlnym u pasa? - spytał Karrde iro­nicznie, znów uśmiechając się leciutko. - Daj spokój. Musia­łeś być albo Luke'em Skywalkerem, rycerzem Jedi, albo ja­kimś miłośnikiem antyków, mającym niezwykle wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach w posługiwaniu się mie­czem. - Ponownie zlustrował Luke'a wzrokiem. - Jednak inaczej sobie ciebie wyobrażałem. Chociaż właściwie nie po­winienem się temu dziwić - wszelkie informacje na temat ry­cerzy Jedi są niepełne i zniekształcone przez mity i niewiedzę, więc wyłonienie z tego prawdy jest niemal niemożliwością.

Luke poczuł się jeszcze bardziej zaniepokojony.

- Z tego, co pan mówi, wnioskuję, że właściwie spodzie­wał się pan mnie tutaj zastać - stwierdził. Stanął swobodniej, tak by móc w każdej chwili podjąć walkę i postarał się wyczuć panującą na statku sytuację. Wszystkich pięciu członków za­łogi w dalszym ciągu znajdowało się w przedniej części stat­ku. W pobliżu oprócz Karrde'a nie było nikogo, kto mógłby Stanowić dla Skywalkera bezpośrednie zagrożenie.

- Mówiąc prawdę, rzeczywiście tak było - przyznał spokojnie mężczyzna. - Choć właściwie nie ma w tym mojej zasługi. Przywiodła nas tutaj jedna z moich współpracowni­czek, Mara Jade. - Skinął głową w prawo. - Jest akurat na mostku.

Karrde umilkł i patrzył na Luke'a wyczekująco. Jedi wie­dział, że ta historyjka może być wyssana z palca; ale wzmianka o tym, że ktoś zdołał wyczuć jego obecność z odległości wielu lat świetlnych, była zbyt intrygująca, by jej nie spraw­dzić. Starając się w dalszym ciągu uważać na wszystko doo­koła, Skywalker cząstką swego umysłu sięgnął w kierunku mostka transportowca. Przy sterach zajmowała miejsce młoda kobieta, z którą rozmawiał z pokładu myśliwca. Obok niej ja­kiś starszy mężczyzna przeprowadzał obliczenia na kompute­rze nawigacyjnym. Za nimi zaś siedziała...

Kłębiące się w niej emocje poraziły go z siłą pioruna.

- Tak, to ona - rzucił Karrde jakby od niechcenia. - Stara się to trzymać w tajemnicy, choć zapewne nie zdołała tego ukryć przed rycerzem Jedi. Mnie dopiero po kilku mie­siącach starannych obserwacji udało się ustalić, że to właśnie w stosunku do ciebie żywi te uczucia.

Przez chwilę Luke nie mógł wydobyć z siebie głosu. Je­szcze nikt, nawet sam Imperator, nie czuł do niego tak zacie­kłej nienawiści.

- Ale ja jej w ogóle nie znam - wydusił wreszcie Sky­walker.

- Nie? - Karrde wzruszył ramionami. - To wielka szko­da. Miałem nadzieję, że będziesz mi potrafił wytłumaczyć, dla­czego targają nią takie emocje. No cóż, trudno. - Podniósł się z krzesła. - Chyba już nie mamy sobie nic do powiedzenia. I pozwól, iż z góry cię przeproszę za to, co nastąpi...

Skywalker odruchowo sięgnął po miecz świetlny; ale le­dwie zdołał wyciągnąć rękę, a już poraził go z tyłu strzał z broni ogłuszającej.

Rycerze Jedi znali sposoby opierania się omdleniu, ale wszystkie wymagały choćby ułamka sekundy na wcześniejsze przygotowanie się do odparcia ataku - a Luke tego czasu nie miał. Jak przez mgłę poczuł, że wali się na ziemię; gdzieś z oddali doszły go pełne przerażenia piski Artoo; w ostatnim przebłysku świadomości zastanawiał się, jak Karrde zdołał go podejść.



ROZDZIAŁ

19


Budził się powoli, etapami, świadomy jedynie dwóch rze­czy: po pierwsze, że leży na plecach, a po drugie, że czuje się okropnie.

Stopniowo z otaczającej go mgiełki zaczęły się wyłaniać bardziej konkretne doznania. Powietrze dookoła było ciepłe, ale wilgotne, a lekki wietrzyk niósł z sobą kilka nieznanych Mu zapachów. Powierzchnia, na której leżał, była jednocze­śnie miękka i twarda - jak łóżko; specyficzny smak w ustach i sztywność mięśni sugerowały, że najprawdopodobniej spał przez kilka dni.

Minęła jeszcze minuta, nim implikacje tego faktu zdołały się przebić do jego mózgu. Nie znał broni ogłuszającej, która mogłaby kogoś pozbawić przytomności na dłużej niż kilka godzin. Najwyraźniej po strzale zaaplikowano mu jeszcze ja­kiś narkotyk.

Uśmiechnął się w duchu. Karrde zapewne oczekiwał, że pozostanie nieprzytomny jeszcze nieco dłużej; spotka go więc niespodzianka. Skoncentrował się i przebiegł myślą wszystkie sposoby, jakimi rycerze Jedi neutralizowali trucizny, a potem czekał, aż jego umysł ostatecznie się rozjaśni.

Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że tak na­prawdę nic się nie dzieje.

Znowu zapadł w sen; a kiedy obudził się ponownie, rozumował już zupełnie trzeźwo. Zasłaniając twarz przed oślepia­jącym blaskiem słońca, otworzył oczy i uniósł głowę.

Leżał na łóżku w małym, ale wygodnie urządzonym poko­iku, wciąż mając na sobie strój pilota. Dokładnie na wprost niego znajdowało się otwarte okno, przez które dochodziły te dziwne zapachy. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej widać było skraj lasu. Na niebie wisiało pomarańczowożółte słońce; wła­śnie wschodziło albo zachodziło - nie potrafił tego rozstrzy­gnąć. Wystrój samego pokoju w niczym nie przypominał wię­ziennej celi...

- Wreszcie się obudziłeś, co? - odezwał się gdzieś z boku kobiecy głos.

Przez głowę Luke'a przemknęła błyskawiczna myśl, że wcześniej nie wyczuł niczyjej obecności w pomieszczeniu; zaraz jednak doszedł do wniosku, że to absurdalne przypu­szczenie i że głos musi dochodzić z jakiegoś głośnika.

Jednak kiedy spojrzał w kierunku, z którego dobiegał głos, stwierdził, że jego pierwsza myśl była słuszna.

Na krześle z wysokim oparciem siedziała jakaś kobieta. Ręce miała swobodnie splecione na piersi. Wydała mu się dziwnie znajoma. Była to szczupła dziewczyna w jego wieku, z błyszczącymi, jasnorudymi włosami i równie błyszczącymi, zielonymi oczami. Założyła nogę na nogę, a na jej kolanach spoczywał niewielki, ale groźnie wyglądający blaster.

“Najprawdziwszy żywy człowiek...” - pomyślał. A jednak, co wydawało się niemal niemożliwe, nie potrafił wyczuć jej obecności.

Musiała dostrzec jego zdumienie.

- To prawda - rzekła z uśmiechem. Nie był to bynaj­mniej przyjazny, czy nawet grzeczny uśmiech; łączył w sobie jakąś gorycz i ponurą satysfakcję. - Witamy z powrotem w świecie zwykłych śmiertelników.

Luke aż podskoczył, uświadamiając sobie nagle, że dziw­na pustka, którą czuł w umyśle, nie odnosi się tylko do dziew­czyny. Nie wyczuwał zupełnie nic: ani ludzi, ani robotów, ani nawet lasu za oknem!

Czuł się tak, jakby nagle oślepł.

- Wcale ci się to nie podoba, co? - szydziła dziewczyna. - Nie jest łatwo stracić nagle coś, co dotąd czyniło cię kimś wyjątkowym, prawda?

Skywalker powoli, ostrożnie spuścił nogi z łóżka i usiadł. Chciał dać czas swojemu ciału, żeby na powrót przyzwyczaiło się do aktywności. Obserwując go uważnie, kobieta położyła rękę na blasterze.

- Jeśli robisz to wszystko tylko po to, by pokazać mi, jak szybko wracasz do sił, to lepiej się nie trudź - rzuciła.

- Mylisz się - sprostował Luke. Kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze, starając się przy tym nie sapać. - Robię to wszystko po to, by z powrotem stanąć na nogi. - Spojrzał jej prosto w oczy zastanawiając się, czy dziewczyna odwróci głowę. Ale ona nawet nie mrugnęła. - Chyba się domyślam: jesteś Mara Jade.

- To też nie robi na mnie najmniejszego wrażenia - stwierdziła chłodno. - Karrde już mi powiedział, że wspo­mniał ci, jak się nazywam.

Luke skinął głową.

- Mówił mi także, że to ty znalazłaś mój myśliwiec. Dziękuję.

W oczach Mary pojawiły się dziwne błyski.

- Oszczędź sobie wdzięczności - rzuciła ostro. - Jeśli o mnie chodzi, to zastanawiam się tylko nad tym, czy wydać cię w ręce Imperium, czy też mamy cię zabić sami.

Zerwała się gwałtownie z blasterem gotowym do strzału.

- Wstawaj! Karrde chce się z tobą widzieć.

Luke podniósł się ostrożnie i wtedy zauważył, że Mara ma przypięty do pasa jego miecz świetlny. Czy zatem ona także była jednym z rycerzy Jedi? Czy miała taką moc, by pozbawić go jego umiejętności?

- Nie mogę powiedzieć, by którakolwiek z tych propozy­cji wyglądała zachęcająco - stwierdził.

- Jest jeszcze jedno wyjście. - Zrobiła krok w jego kie­runku. Stała teraz na tyle blisko, że mógłby jej dotknąć. Uniosła blaster i wycelowała mu prosto w twarz. - Jeśli będziesz próbował ucieczki... zabiję cię na miejscu.

Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. W oczach Mary znów zabłysła pełna goryczy nienawiść... Ale jednoczęśnie Luke dostrzegł w nich coś jeszcze - jakby głęboki, za­dawniony ból.

Stał w milczeniu, bez ruchu, aż wreszcie kobieta z ociąga­niem opuściła broń.

- Ruszaj się! Karrde czeka na ciebie.



Pokój Luke'a znajdował się na końcu długiego korytarza z szeregiem identycznych drzwi. Gdy wyszli na zewnątrz, Skywalker pomyślał, że to muszą być jakieś koszary. Zaraz ruszyli przez porośniętą trawą polanę w kierunku ogromnego budynku o wysokim dachu. Wokół gmachu przycupnęło kilka innych budowli - w tym jeszcze jeden barak - które wyglą­dały na jakieś magazyny. Jeden z budynków przypominał hangar naprawczy. Po obu jego stronach stało kilkanaście po­jazdów, a wśród nich co najmniej dwa transportowce takie jak “Szalony Karrde”. Było tam także kilka mniejszych jednostek, z których część kryła się w lesie okalającym teren. Zza jedne­go z transportowców wystawał czubek myśliwca Luke'a. Przez chwilę Skywalker rozmyślał, czy nie zagadnąć Mary o Artoo, ale doszedł do wniosku, że lepiej spytać o to Karr­de'a.

Dotarli do wielkiego, stojącego pośrodku placu budynku

i Mara dotknęła umieszczonego obok wejścia czujnika.

- Czeka na ciebie w głównej sali - oznajmiła, gdy drzwi się rozsunęły. - Idziemy prosto.

Ruszyli długim korytarzem, po drodze mijając jadalnię i kilka pokoi do wypoczynku. Wielkie drzwi na końcu koryta­rza rozsunęły się, gdy do nich podeszli. Mara wprowadziła go do środka...

Luke znalazł się w scenerii jakby żywcem wyjętej z jakiejś starodawnej legendy.

Przez chwilę stał w progu zdumiony, rozglądając się doko­ła. Pomieszczenie było duże i przestronne. Wysoki, półprze­źroczysty sufit pokrywała skomplikowana siatka rzeźbionych krokwi. Ściany były wykonane z ciemnobrązowego drewna, w którym wycięto szereg niewielkich, ozdobnych otworów; przeświecało przez nie intensywne, niebieskie światło. Gdzie­niegdzie rozstawiono zabytkowe przedmioty: małe rzeźby i jakieś wykonane przez nieznaną rasę drobne dzieła sztuki. Krzesła, kanapy i wielkie poduszki rozmieszczono tak, by tworzyły kilka okręgów oddalonych od siebie na tyle, że umożliwiało to swobodną rozmowę. Wszystko razem wyglą­dało bardzo przytulnie i bezpiecznie.

Cały wystrój był jednak kwestią drugorzędną, a nawet cał­kowicie marginalną. Całą uwagę Luke'a przykuwało rosnące w środku sali drzewo.

Nie był to jakiś mały okaz, jak te delikatne młode drzew­ka, które rosły w jednym z korytarzy w Pałacu Imperialnym, ale olbrzymie, potężne drzewo; miało u podstawy około metra Średnicy i sięgało gałęziami do półprzeźroczystego sufitu, a nawet jeszcze wyżej. Jakieś dwa metry nad ziemią wyrastały z niego rozciągające się w poprzek pokoju grube konary; nie­które z nich niemal dotykały ścian, niczym rozpostarte szero­ko, próbujące objąć wszystko dokoła ramiona.

- A, Skywalker - rozległ się czyjś głos. Luke z wysił­kiem opuścił wzrok i zobaczył Karrde'a, siedzącego wygo­dnie na krześle u podnóża drzewa. Obok niego przycupnęły dwa czworonogi o długich kończynach. Zwierzęta skierowały w stronę Luke'a swoje podobne do psich pyski. - Podejdź do mnie.

Jedi przełknął nerwowo ślinę i ruszył w jego kierunku. Przy­pomniał sobie zasłyszane w dzieciństwie opowieści o zam­kach, pośrodku których rosły tajemnicze drzewa. Niektóre z tych historyjek były przerażające, nasycone klimatem bez­radności i strachu.

I w każdej z tych opowieści zamki były siedliskami zła.

- Witamy z powrotem w świecie żywych - powiedział Karrde do zbliżającego się Luke'a. Ze stojącego obok niskie­go stoliczka wziął posrebrzany dzbanek i nalał do dwóch szklaneczek czerwonawego płynu. - Chyba jestem ci winny przeprosiny za to, że kazałem ci tak długo spać. Ale na pewno wiesz, ile dodatkowych problemów nastręcza dopilnowanie, by rycerz Jedi został tam, gdzie się go położy. -Naturalnie - odparł Luke, cały czas przyglądając się bacznie dwóm zwierzętom obok krzesła Karrde'a. Wciąż wpatrywały się w niego z niepokojącą intensywnością. - Chociaż gdybyś mnie ładnie poprosił - dodał - być może zgodziłbym się na współprace.

Na ustach przemytnika zagościł przelotny uśmiech.

- Może tak, a może nie. - Wskazał ręką stojące nie opo­dal krzesło. - Usiądź, proszę.

Gdy Luke zrobił krok w tym kierunku, jedna z bestii unio­sła zad i zaczęła wydawać z siebie dziwaczne, urywane po­mruki.

- Sturm, spokój! - upomniał go Karrde. - Ten czło­wiek jest naszym gościem.

Drapieżnik zignorował swego pana i, nie przestając mru­czeć, wpatrywał się w Skywalkera.

- Chyba ci nie wierzy - rzucił ostrożnie Luke. Jeszcze nie skończył swojej kwestii, gdy z gardła drugiego zwierzęcia dobyły się takie same dziwaczne dźwięki.

- Być może. - Przemytnik chwycił obydwa stworzenia za obroże i rozejrzał się po sali. - Czin! - zawołał, zwraca­jąc się w stronę trzech mężczyzn siedzących w jednym z kręgów. - Czy możesz je wyprowadzić?

- Oczywiście. - Mężczyzna w średnim wieku, z fryzurą w stylu froffli, podniósł się z miejsca i podszedł pospiesznie do Karrde'a. - Chodźcie, chłopaki - mruknął. Wziął zwie­rzęta za obroże i poprowadził je w kierunku drzwi. - Gdzie pójdziemy na spacer, co?

- Przepraszam cię, Skywalker - powiedział przemytnik, patrząc z lekkim niezadowoleniem na odchodzące czworono­gi. - Zazwyczaj lepiej się zachowują przy gościach. No, ale teraz usiądź, proszę.

Luke zajął miejsce i przyjął podaną przez Karrde'a szkla­neczkę. Mara także podeszła i usiadła obok swojego szefa. Jedi zauważył, że jej blaster tkwi teraz w futerale przyczepio­nym do lewego nadgarstka, tak żeby mogła po niego z łatwością sięgnąć.

- To jedynie łagodny środek pobudzający - wyjaśnił przemytnik, wskazując głową szklaneczkę, którą Luke trzy­mał w ręku. - Pomoże ci dojść do siebie. - Upił łyk i odsta­wił naczynie na stolik.

Skywalker spróbował napoju; miał całkiem dobry smak, a poza tym, jeśli Karrde chciałby mu zaaplikować jakiś narko­tyk, nie musiałby się uciekać do takich dziecinnych sztuczek.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie jest mój robot?

- O, nic mu nie jest - zapewnił go szef przemytni­ków. - Dla bezpieczeństwa umieściłem go w jednej z szop ze sprzętem.

- Chciałbym go zobaczyć, jeśli to możliwe.

- To na pewno da się załatwić. Ale później. - Mężczyzna opadł na oparcie krzesła, marszcząc lekko czoło. - Najpierw musimy zdecydować, co właściwie chcemy z tobą zrobić.

Luke zerknął na Marę.

- Twoja wspólniczka powiedziała mi, jakie są ewentual­ności. Myślę, że mógłbym zasugerować jeszcze inne rozwią­zanie.

- Żebyśmy cię odesłali do domu? - podsunął Karrde.

- Naturalnie za odpowiednim wynagrodzeniem - za­pewnił go Luke. - No, może dwa razy tyle, ile dałoby za mnie Imperium?

- Jesteś bardzo hojny w wydawaniu nie swoich pienię­dzy - skomentował ironicznie przemytnik. - Niestety, pro­blemem nie są pieniądze, ale polityka. Widzisz, prowadzimy operacje zarówno na terenie Republiki, jak i Imperium. Gdy­by Imperium się dowiedziało, że oddaliśmy cię Republice, by­łoby z nas bardzo niezadowolone.

- I odwrotnie, gdybyście mnie wydali w ręce Impe­rium - zauważył Luke.

- To prawda - rzucił Karrde. - Tyle tylko, że nadajnik dalekiego zasięgu w twoim myśliwcu uległ zniszczeniu. Dla­tego przedstawiciele Republiki najprawdopodobniej nie wie­dzą, co się z tobą stało. A Imperium, niestety, wie.

- I nie musimy się zastanawiać, ile by za ciebie dało - wtrąciła Mara. - Oni już wysunęli swoją propozycję: trzy­dzieści tysięcy.

Luke wydął wargi.

- Nie miałem pojęcia, że jestem tyle wart - stwierdził. - Dla większości pomniejszych przemytników twoja osoba mogłaby oznaczać różnicę pomiędzy wypłacalnością a plajtą - powiedział bez ogródek Karrde. - Zapewne polują tam teraz na ciebie dziesiątki statków, nie zważając na wcze­śniejsze plany i zobowiązania. - Uśmiechnął się sztywno. - Przemytnicy, którzy nawet przez moment się nie zastanowili, jak zdołaliby zatrzymać rycerza Jedi, nawet gdyby im się uda­ło go złapać.

- Wasze sposoby, zdaje się, działają całkiem nieźle - za­uważył Luke. - Nie podejrzewam, byście chcieli mi powie­dzieć, jak to zrobiliście?

Karrde znów się uśmiechnął.

- Tego kalibru sekrety są warte dużo pieniędzy. Czy masz podobne tajemnice, którymi mógłbyś się z nami podzielić w zamian?

- Raczej nie - odparł spokojnie Skywalker. - Ale rów­nież w tej kwestii jestem pewien, że Nowa Republika zgodzi­łaby się zapłacić uczciwą cenę.

Szef przemytników popijał napój, przyglądając się Lu­ke'owi badawczo.

- Zawrzyjmy układ - powiedział, odstawiając szkla­neczkę. - Ty mi powiesz, dlaczego Imperium tak się nagle tobą zainteresowało, a ja ci powiem, dlaczego nie działa twoja moc rycerza Jedi.

- Może spytasz o to bezpośrednio tych z Imperium?

- Dziękuję, ale raczej nie - odparł mężczyzna z uśmie­chem. - Nie mam ochoty, by oni zaczęli wnikać w przyczyny mojego nagłego zainteresowania twoją osobą. Zwłaszcza że gdy wezwano nas na pomoc w poszukiwaniu ciebie, wymówi­liśmy się wcześniejszymi planami.

- Nie polowaliście na mnie? - zdziwił się Luke.

- Nie. - Karrde skrzywił się nieznacznie. - To jeden z tych zabawnych zbiegów okoliczności, które tak ubarwiają nam życie. Wracaliśmy po prostu z ładunkiem, gdy Mara pod wpływem nagłego impulsu wyprowadziła statek z nadprze­strzeni, by sprawdzić położenie.

Młody Jedi przyjrzał się kamiennej twarzy dziewczyny.

- Miałaś wielkie szczęście - rzucił.

- Możliwe - stwierdził przemytnik. - W efekcie zna­leźliśmy się jednak w sytuacji, której za wszelką cenę chcia­łem uniknąć.

Luke wyciągnął przed siebie ręce.

- W takim razie puśćcie mnie wolno i udawajcie, że nic się nie zdarzyło. Obiecuję, że nie wspomnę o was ani słowem.

- Imperium i tak by się dowiedziało - potrząsnął głową Karrde. - Nowy dowódca sił imperialnych doskonale umie dopasowywać do siebie wszystkie posiadane informacje. Nie. W tej chwili powinienem raczej liczyć na to, iż znajdziemy ja­kieś kompromisowe wyjście: sposób, by cię wypuścić, a jedno­cześnie dać Imperium to, czego chce. - Lekko przechylił na bok głowę. - Jak widać, wracamy do mojego pierwszego py­tania.

- I do mojej pierwszej odpowiedzi - odparł Luke. - Ja naprawdę nie wiem, czego chce ode mnie Imperium. - Za­wahał się na chwilę, ale Leia powinna być już teraz daleko poza zasięgiem imperialnych siepaczy. - Mogę wam jednak powiedzieć, że nie chodzi tylko o mnie. Były także dwa zama­chy na moją siostrę, Leię.

- Próbowano ją zabić?

Skywalker zamyślił się na moment.

- Raczej nie. Ten zamach, w którym mnie zaatakowano, wyglądał raczej na próbę porwania.

- Ciekawe - szepnął Karrde w zamyśleniu. - Leia Organa Solo, która się uczy, by zostać rycerzem Jedi podobnie jak jej brat. To by wyjaśniało... niektóre posunięcia Imperium ostatnimi czasy.

Luke czekał, ale po chwili stało się jasne, że przemytnik nie zamierza się rozwodzić na ten temat.

- Mówiłeś o jakimś kompromisie - przypomniał Sky­walker.

Karrde wrócił myślami do teraźniejszości.

- Tak, istotnie - powiedział. - Sądziłem, iż Imperium może być zainteresowane tym, że zajmujesz tak uprzywilejo­waną pozycję w Nowej Republice. Może chce jakichś infor­macji na temat poczynań Rady Tymczasowej. Wtedy mogli­byśmy dobić targu: ty odzyskałbyś wolność, a twojego robota R2 oddałbym w ręce Imperium, które miałoby okazję go prze­słuchać.

Luke poczuł skurcz w żołądku.

- To by się im na nic nie zdało - powiedział, siląc się na obojętny ton. Myśl o tym, że Artoo dostałby się w łapy Impe­rium... - Artoo nigdy nie uczestniczył w żadnym z posiedzeń Rady.

- Ale posiada wiele informacji na twój temat - zauwa­żył Karrde. - Podobnie zresztą jak na temat twojej siostry, jej męża i innych członków władz Nowej Republiki. - Wzru­szył ramionami. - Jest to oczywiście kwestia dyskusyjna. Fakt, że skoncentrowali się wyłącznie na rycerzu Jedi i kimś, kto potencjalnie może nim zostać, oznacza, iż nie chodzi im wyłącznie o informacje. Gdzie miały miejsce te dwa ataki?

- Pierwszy na Bimmisaari, a drugi na planecie Bpfassh. Przemytnik pokiwał głową.

- Mamy na Bpfassh swojego człowieka; może on zdoła się czegoś dowiedzieć o poczynaniach Imperium. Ale obawiam się, że do tego czasu będziesz musiał pozostać naszym gościem.

Zabrzmiało to jak pożegnanie.

- Zanim pójdę, chciałbym ci jeszcze o czymś przypo­mnieć - odezwał się Luke. - Niezależnie od tego, co stanie się ze mną lub z Leią, Imperium i tak jest skazane na zagładę. W Nowej Republice jest teraz więcej planet niż pod panowa­niem Imperium i ta różnica wciąż się zwiększa. W końcu zwy­ciężymy siłą samych liczb.

- Imperator używał tych samych argumentów, mówiąc o Rebelii - zauważył ironicznie Karrde. - A jednak w tym właśnie problem. Jeśli nie wydam cię Imperium, szybko się za to na mnie zemszczą; ale z kolei w dłuższej perspektywie większe szansę na zwycięstwo ma Nowa Republika.

- Ale tylko pod warunkiem, że on i jego siostra będą pro­wadzić Mon Mothmę za rękę - wtrąciła Mara z pogardą. - A jeśli nie...

- A jeśli nie, to wynik tych zmagań nie jest już tak oczy­wisty - przyznał przemytnik. - Tak czy inaczej, Skywalker, dziękuję za przybycie. Mam nadzieję, że zdołamy podjąć de­cyzję w stosunkowo krótkim czasie.

- Jeśli o mnie chodzi, nie musicie się spieszyć - oznaj­mił Luke. - Ta planeta wydaje się na tyle przyjemna, że mogę tu spędzić kilka dni.

- Nie daj się zwieść pozorom - przestrzegł go Karr­de. - Moje dwa vornskry mają w lesie wielu krewniaków, którzy bynajmniej nie są oswojeni.

- Rozumiem - stwierdził Skywalker. Chociaż... Gdyby mógł się wyrwać z bazy Karrde'a i uwolnić od tych dziwnych wpływów, które zakłócały jego zmysły...

- Nie licz też na to, że pomogą ci twoje umiejętności ry­cerza Jedi - dodał mężczyzna niemal od niechcenia. - W lesie będziesz tak samo bezbronny. A nawet jeszcze bar­dziej. - Spojrzał na górujące nad nimi drzewo. - Przecież jest tam w końcu więcej isalamirów niż tu.

- Isalamirów? - Luke podążył za jego wzrokiem i dopie­ro teraz zauważył niewielkie, szarobrązowe stworzenie, wi­szące na gałęzi tuż nad głową Karrde'a. - Co to takiego?

- To jest właśnie przyczyna tego, że zostałeś tam, gdzie cię położyliśmy - wyjaśnił przemytnik. - Te zwierzęta mają niezwykłą umiejętność: odpychają Moc. Tworzą jakby pęcherze, gdzie Mocy po prostu nie ma.

- Nigdy o nich nie słyszałem - stwierdził Luke, zasta­nawiając się jednocześnie, czy to, co powiedział Karrde, jest prawdą. Ani Yoda, ani Ben nigdy o czymś takim nie wspomi­nali.

- Niewielu ludzi o nich wie - przyznał mężczyzna. - A w przeszłości większość z tych, którzy wiedzieli, wolała trzymać to w tajemnicy. Rycerze Jedi ze Starej Republiki z wiadomych względów unikali tej planety i właśnie dlatego miało tu swoje bazy sporo grup przemytniczych. Kiedy Impe­rator zniszczył Jedi, większość przemytników zwinęła swoje manatki i wyjechała, chcąc być bliżej rynków zbytu. A teraz, kiedy Jedi znów się odradzają... - skinął głową w stronę Lu­ke'a - ...może niektórzy z nich znów tu powrócą. Chociaż zaryzkuję stwierdzenie, że większości nie będzie się to podobać.

Skywalker obejrzał się na drzewo. Teraz, kiedy już wie­dział, czego szukać, wypatrzył jeszcze kilka isalamirów owi­niętych wokół różnych konarów i gałęzi.

- Dlaczego uważasz, że to właśnie isalamiry, a nie coś in­nego, zakłócają działanie Mocy?

- Częściowo to kwestia miejscowej legendy - odparł Karrde. - Ale głównie fakt, że stoisz tu i ze mną rozmawiasz. Bo jakże inaczej mógłby ktoś bardzo zdenerwowany, z bronią ogłuszającą w ręku, podejść od tyłu do rycerza Jedi całkowi­cie nie zauważony?

Luke obrzucił go szybkim spojrzeniem; to był ten brakują­cy kawałek układanki.

- Mieliście isalamiry na pokładzie “Szalonego Karr­de'a”?

- Tak - potwierdził przemytnik. - Mówiąc szczerze, przez czysty przypadek. No... - zerknął na Marę - może niezupełnie przypadkiem.

Skywalker jeszcze raz przyjrzał się isalamirowi nad głową Karrde'a.

- Jak daleko rozciąga się taki pęcherz?

- Wątpię, by ktokolwiek to wiedział - wyznał mężczy­zna. - Legenda głosi, że pojedynczy Isalamir może tworzyć pęcherze o średnicy od jednego do dziesięciu metrów, ale jeśli jest ich więcej, to obszar odziaływania także jest większy. Do­myślam się, że następuje wtedy swoiste wzmocnienie. Może przed wyjazdem będziesz tak miły i zgodzisz się wziąć udział w kilku eksperymentach z isalamirami?

- Być może - odparł Luke. - To jednak w dużej mie­rze zależy od tego, dokąd będę wyjeżdżał.

- Zapewne - przyznał Karrde. - No, domyślam się, że chciałbyś się umyć. Masz na sobie ten sam strój już od kilku dni. Czy wziąłeś ze sobą jakieś ubranie na zmianę?

- W luku bagażowym mojego myśliwca jest mała wali­zeczka - odparł Skywalker. - A przy okazji dziękuję, że go tu sprowadziłeś.

- Staram się nigdy nie marnować niczego, co mogłoby się kiedykolwiek przydać - stwierdził przemytnik. - Przy­ślę ci twoje rzeczy, jak tylko moi współpracownicy się upew­nią, że nie ma tam żadnej broni czy czegoś podobnego. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Wątpię, by rycerz Jedi zaprzą­tał sobie głowę takimi rzeczami, ale wolę niczego nie zanied­bać. Dobranoc, Skywalker.

Mara znowu wzięła do ręki swój mały blaster.

- Chodź! - rzuciła, wymachując przy tym bronią.

- Zaproponuję ci jeszcze jedno rozwiązanie - powie­dział Luke, wstając z krzesła. - Jeśli zdecydujesz się udawać, że to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca, możesz po prostu odstawić Artoo i mnie tam, gdzie nas znalazłeś. Chętnie spróbuję swoich sił w starciu z innymi, którzy mnie szukają.

- Także z Imperium? - spytał Karrde.

- Także z Imperium - potwierdził Luke.

- Mogłaby cię spotkać przykra niespodzianka - stwier­dził przemytnik, uśmiechając się leciutko. - Ale będę pamię­tał o twojej sugestii.

Gdy Luke razem z Marą ponownie przemierzał teren bazy, słońce dawno już zdążyło skryć się za drzewami, a niebo było znacznie ciemniejsze.

- Czy spóźniłem się na obiad? - spytał, kiedy szli kory­tarzem w kierunku jego pokoju.

- Mogą ci coś przynieść - oznajmiła Mara tonem, w którym pobrzmiewało coś więcej niż tylko słabo skrywana niechęć.

- Dziękuję. - Luke wahał się przez chwilę. - Nie wiem, dlaczego mnie tak nie znosisz...

- Zamknij się - przerwała mu ze złością. - Po prostu się zamknij.

Skywalker się skrzywił, ale więcej już się nie odezwał. Dotarli do jego pokoju i dziewczyna popchnęła go do środka.

- W oknie nie ma żadnego zamka - powiedziała - ale jest za to alarm. Jeśli spróbujesz przez nie wyjść, to nie wiado­mo, kto cię dopadnie wcześniej: vornskry czyja. - Na chwilę zawiesiła głos. - Nie musisz mi wierzyć. Jeśli chcesz, sam to sprawdź - dodała słodko, uśmiechając się złośliwie.

Luke spojrzał na okno, a potem znowu na Marę.

- Nie, dzięki za propozycję.

Dziewczyna wyszła bez słowa, zamykając za sobą drzwi. Rozległo się szczęknięcie elektronicznego zamka, a potem za­padła cisza.

Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. W niektórych Oknach sąsiednich baraków paliły się światła, ale jego budy­nek zdawał się być opustoszały. Co zresztą, jak przypuszczał, nie było takie głupie. Bez względu na to, czy Karrde zamierzał go wydać w ręce Imperium, czy też odesłać Nowej Republice, nie chciał, by jego współpracownicy wiedzieli więcej, niż to absolutnie konieczne.

A tym bardziej w przypadku, jeśli zechciałby skorzystać z rad Mary i zabić go.

Odwrócił się od okna i podszedł do łóżka, starając się opa­nować rodzący się w nim strach. Od czasu walki z Impera­torem nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny.

Albo - mówiąc ściślej - nigdy nie był tak bezradny.

Wziął głęboki oddech. “Rycerz Jedi nie odczuwa emocji. Jest w nim tylko spokój.” Pomyślał, że musi być przecież jakiś sposób ucieczki.

Musiał jedynie pozostać przy życiu dostatecznie długo, by go znaleźć.



ROZDZIAŁ

20


- Nie, zapewniam cię, że wszystko jest w porządku - powiedział Threepio głosem Leii, robiąc przy tym minę naj­bardziej nieszczęśliwego robota na świecie. - Razem z Hanem doszliśmy do wniosku, że skoro już tu jesteśmy, możemy tak­ie odwiedzić układ Abregado.

- Rozumiem, Wasza wysokość - rozległ się z głośnika “Sokoła” głos Winter. Solo odniósł wrażenie, że jest zmęczona. Zmęczona i spięta. - Jeśli jednak wolno mi coś zasugerować, to ośmielę się radzić, żeby pani nie przedłużała tej podróży.

Threepio spojrzał bezradnie na Hana.

- Wkrótce wracamy - szepnął Solo.

- Wkrótce wracamy - powtórzył Threepio do mikrofonu.

- Chcę jedynie odwiedzić...

- Chcę jedynie odwiedzić...

- ...zakłady produkcyjne...

- ...zakłady produkcyjne...

- ...na planecie Gados.

- ...na planecie Gados.

- Oczywiście, Wasza wysokość - odparła Winter. - Przekażę tę wiadomość Radzie. Na pewno się ucieszą. - Za­wahała się na ułamek sekundy. - Czy mogłabym ewentualnie porozmawiać przez chwilę z kapitanem Solo?

Siedzący w drugim końcu pokoju Lando spojrzał porozu­miewawczo na Hana. “Ona wie” - wyszeptał bezgłośnie.

“Nie żartuj” - odparł Solo równie bezgłośnie. Poczuł na sobie spojrzenie Threepia i skinął głową.

- Naturalnie - stwierdził robot, opadając na krzesło z wyraźną ulgą. - Han..?

Solo włączył swój komunikator.

- Witaj, Winter. O co chodzi?

- Byłam ciekawa, czy już wiadomo, na kiedy planujecie powrót - rzekła Winter. - Szczególnie admirał Ackbar się o ciebie dopytywał.

Han zrobił zdziwioną minę. Od czasu, gdy parę miesięcy temu zrezygnował z funkcji generała, Ackbar ani razu z nim nie rozmawiał - chyba że w sprawach służbowych.

- Podziękuj admirałowi za jego zainteresowanie moją osobą - polecił Winter, starannie dobierając słowa. - Mam nadzieję, że u niego wszystko w porządku?

- Wszystko po staremu - odparła Winter. - Jednak te­raz, w ciągu roku szkolnego, ma trochę problemów ze swoją rodziną.

- Jakieś sprzeczki między dzieciakami? - podsunął Han.

- Ciągłe awantury wieczorem. Najmłodszy nie chce iść spać, czyta do późna w noc - wiesz, tego typu sprawy.

- Tak - rzucił Solo ze zrozumieniem. - Znam te jego dzieciaki. A co z sąsiadami? Czy ciągle są z nimi jakieś scysje?

Na chwilę zapadła cisza.

- No... dokładnie nie wiem - wyznała Winter. - Nic mi o nich nie mówił. Mogę go spytać, jeśli chcesz.

- To nic ważnego - stwierdził Han. - Jeśli tylko wszy­stko w porządku z jego rodziną... to najważniejsze.

- Masz rację. Tak czy inaczej, wydaje mi się, że on chciał ci się tylko przypomnieć.

- Dzięki za przekazanie tej informacji. Powiedz mu, że nie zabawimy tu długo. - Solo rzucił Calrissianowi krótkie spojrzenie. - Polecimy na Abregado, potem może wpadnie­my gdzieś jeszcze i wracamy.

- Dobrze. Coś jeszcze?

- Nie... To znaczy tak - poprawił się szybko Han.- Jak idzie usuwanie zniszczeń na Bpfassh?

- Chodzi ci o te trzy układy, które zaatakowało ostatnio Imperium?

- Tak. - I gdzie on i Leia mieli drugie starcie z tajemni­czymi porywaczami o szarej skórze; ale nie było sensu się te­raz nad tym rozwodzić.

- Poczekaj chwilę, odnajdę na komputerze właściwe dane... - rzuciła Winter. - Prace posuwają się całkiem nie­źle. Były pewne kłopoty z dostawą materiałów, ale teraz już wszystko idzie dobrze.

- Ciekaw jestem, jak Ackbar sobie z tym poradził? Wy­kopał spod ziemi jakieś zżarte przez rdzę transportowce?

- Mówiąc prawdę, zorganizował sobie nowe - odparła ironicznie. - Wziął statki bojowe, głównie krążowniki gwie­zdne i fregaty, zmniejszył załogi do minimum, wstawił dodat­kowe roboty i zamienił je na transportowce.

- Mam nadzieję, że przydzielił im odpowiednią eskor­tę - skrzywił się Han. - Puste krążowniki gwiezdne stano­wiłyby wymarzony cel dla imperialnej floty.

- Na pewno wziął to pod uwagę - zapewniła go Win­ter. - Poza tym stocznie na Sluis Van są bardzo dobrze bro­nione.

- Nie jestem pewien, czy w obecnych czasach cokolwiek jest dobrze bronione - zauważył cierpko Solo. - Teraz, kie­dy Imperium ma taką swobodę działania. No, nieważne. Mu­szę już kończyć, pogadamy później.

- Życzę miłej podróży. Do widzenia, Wasza wysokość. Lando szturchnął Threepia.

- Do widzenia, Winter - powiedział robot.

Han gestem ręki podciął sobie gardło i Calrissian wyłączył nadajnik.

- Gdyby te krążowniki gwiezdne były wyposażone w odpowiednie obwody podporządkowania, nie musieliby wstawiać w nie robotów, by zrobić z nich transportowce - zauważył niewinnie Lando.

- Tak - Han skinął głową, prawie nie słuchając tego, co mówi Calrissian. - Zbierajmy się. Musimy jak najszybciej wracać do domu. - Podniósł się z fotela i sprawdził, czy ma swój blaster. - Coś się szykuje na Coruscant.

- Masz na myśli tę opowieść o rodzinie Ackbara? - spy­tał Lando, wstając z miejsca.

- Tak - odparł Solo, kierując się w stronę luku “Sokoła”. - Jeśli dobrze zrozumiałem, wygląda na to, że Fey'lya przypuścił poważniejszy atak na pozycję Ackbara... Chodź, Threepio. Musisz za nami zamknąć.

- Kapitanie Solo, musze jeszcze raz stanowczo zaprote­stować przeciwko całej tej sytuacji - powiedział robot płacz­liwie, podążając za Hanem. - Naprawdę uważam, że podszy­wanie się pod księżniczkę Leię...

- Dobrze już, dobrze - przerwał mu Solo. - Jak tylko wrócimy na statek, Lando z powrotem cię przeprogramuje.

- Już chcesz wracać na Coruscant? - spytał Calrissian, przepychając się obok Threepia, żeby wejść do śluzy. - Są­dziłem, że powiedziałeś Winter...

- To było z myślą o wszystkich podsłuchujących - wyja­śnił Solo. - Gdy tylko załatwimy tę sprawę, od razu wracamy. Po drodze może nawet wstąpimy na Kashyyyk, by zabrać Leię.

- Jest aż tak źle? - Lando gwizdnął cichutko.

- Trudno powiedzieć, jak to dokładnie wygląda - przy­znał Han, zwalniając blokadę drzwi. Rampa opadła łagodnie na pokrytą pyłem powierzchnię lądowiska. - Nie bardzo ro­zumiem, co miała na myśli mówiąc: “nie chce iść spać, tylko czyta do późna w noc”. Podejrzewam, że może chodzić o próbę odebrania Ackbarowi zwierzchnictwa nad wywia­dem. Zajmuje się tym obok piastowania funkcji głównodowo­dzącego. Albo, co gorsza, Fey'lya postanowił zagrać o naj­wyższą stawkę.

- Powinieneś był opracować z Winter jakiś lepszy szyfr słowny - stwierdził Lando, gdy ruszyli po rampie w dół.

- Jasne, że powinniśmy byli to zrobić - burknął Han. - Od trzech lat zbieram się, by usiąść wreszcie z Leią i Winter i ułożyć coś takiego, ale nigdy mi się to nie udało.

- No, jeśli to cię pocieszy, to myślę, że twoja interpretacja trzyma się kupy - stwierdził Lando, rozglądając się po po­rcie. - W każdym razie to by się zgadzało z plotkami, które słyszałem. Rozumiem, że sąsiedzi, o których ją zagadnąłeś, to Imperium?

- Tak. Winter na pewno by coś wiedziała, gdyby Ackba­rowi udało się zlokalizować źródło przecieków.

- Czy zatem powrót nie będzie niebezpieczny? - spytał Calrissian, gdy ruszyli w stronę wyjścia.

- Tak - przyznał Solo, zaciskając usta.- Ale musimy zaryzykować. Istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli zabraknie Leii, która mogłaby wystąpić w charakterze rozjemcy, to Fey'lya zdoła przegadać czy nawet zmusić pozostałych człon­ków Rady, by dali mu to, czego chce.

- Hm. - Lando zatrzymał się u podnóża rampy prowa­dzącej do wyjścia z lądowiska i obejrzał się na Hana. - Miej­my nadzieję, że ten kontakt doprowadzi nas wreszcie do celu.

- Przede wszystkim miejmy nadzieję, że facet w ogóle się pojawi - odparł Solo, schodząc po rampie.

U pilotów, z którymi Han latał w czasach, gdy zajmował się przemytem, port kosmiczny Abregado-rae miał bardzo złą Opinię. Wymieniano go jako jedno z najgorszych miejsc w galaktyce - obok portu Mos Eisley na Tatooine. Byli więc mile zaskoczeni, gdy po wyjściu na zewnątrz zobaczyli jasne, schludne miasto.

- No, no - mruknął Lando. - Czyżby cywilizacja do­tarła wreszcie także na Abregado?

- Tak, to rzeczywiście dziwne - przyznał Han, rozglą­dając się dokoła. W mieście było czysto i niemal przesadnie porządnie, a jednak wciąż wyczuwało się wyraźnie specyficz­ną portową atmosferę - coś nie do końca ujarzmionego...

- Oho - szepnął Lando, wpatrując się w jakiś punkt za plecami Hana - wygląda na to, że ktoś ma kłopoty.

Solo się odwrócił. Pięćdziesiąt metrów dalej, na ulicy okala­jącej lądowisko, stała niewielka grupka umundurowanych męż­czyzn w lekkich kamizelkach kuloodpornych i z blasterami w rękach. Zgromadzili się wokół jednego z wyjść z platform do lądowania. Han zauważył, że połowa z nich wślizgnęła się do środka, podczas gdy reszta została na straży na ulicy.

- Chyba rzeczywiście ktoś ma kłopoty - przyznał Solo, wyciągając szyję, by dostrzec numer nad wejściem. “Sześćdzie­siąt trzy...” - Miejmy nadzieję, że nie chodzi o naszego informatora. A tak właściwie to gdzie mamy się z nim spotkać? - Tam - odparł Lando, wskazując niski budynek bez okien, wbudowany w lukę pomiędzy dwoma dużo starszymi domami. Nad drzwiami wisiał drewniany szyld z wyrytą na nim nazwą “LoBue”. - Mamy zająć jakiś stolik niedaleko baru i kasyna, i czekać. Tam się z nami spotka.

Knajpa “LoBue” była zaskakująco duża, zważywszy na to, jak skromnie wyglądała od ulicy. Rozbudowano ją w głąb; zajmowała także stary budynek po lewej stronie. Tuż przy wejściu znajdowało się kilka stolików, przy których można było usiąść spokojnie i porozmawiać. Wszystkie stały zwróco­ne w kierunku niewielkiego, ale gustownego parkietu, który teraz świecił pustkami. W tle cały czas leciała jakaś dziwna i irytująca muzyka z taśmy. Po przeciwnej stronie parkietu umieszczono kilka prywatnych, odgrodzonych od siebie ni­skimi ściankami działowymi stolików, tak że Han nie widział, co się przy nich dzieje. Po lewej stronie znajdowało się kasy­no, oddzielone od parkietu przezroczystą, plastikową ścianą. Prowadziły do niego niskie schodki.

- Zdaje się, że bar jest tam, na lewo - szepnął Calris­sian. - Tuż za stołami do gry w sabaka. Pewnie tam mamy na niego czekać.

- Byłeś tu już kiedyś? - spytał go Han przez ramie, gdy minąwszy stoliki przy drzwiach, wchodzili po schodkach.

- W tym miejscu nie. Ostatnio byłem w Abregado-rae wiele lat temu. Wtedy wyglądało to gorzej niż Mos Eisley i nie zabawiłem tu długo. - Lando pokręcił głową. - Jeśli nawet tutejszy nowy rząd przysparza wam jakichś problemów, to trzeba przyznać, że wspaniale doprowadził planetę do po­rządku.

- Tak... Jeśli nawet nowy rząd przysparza nam jakichś problemów, to lepiej o nich nie wspominaj głośno, dobrze? - powiedział Han z przestrogą w głosie. - Chociaż raz chciał­bym nie ściągać na siebie uwagi innych.

Lando zachichotał cicho.

- Jak sobie życzysz.

W barze było nieco ciemniej niż w samym kasynie, jednak nie na tyle ciemno, by ograniczało to widoczność. Wybrali miejsce w pobliżu stołów do gry i usiedli. Natychmiast na środ­ku stolika pojawił się hologram atrakcyjnej dziewczyny.

- Dzień dobry panom - odezwała się uprzejmie w języku basie. - Czym mogę służyć?

- Czy macie wino necr'ygor omic? - spytał Calrissian.

- Tak. Mamy roczniki: czterdziesty siódmy, czterdziesty dziewiąty, pięćdziesiąty i pięćdziesiąty drugi.

- Poprosimy pół karafki rocznika czterdzieści dzie­więć - zdecydował Lando.

- Dziękuję panom - powiedziała dziewczyna i obraz zniknął.

- Czy to był fragment hasła? - zainteresował się Han, ze­rkając w stronę kasyna. Był dopiero środek dnia czasu lokalnego, ale goście zajmowali już ponad połowę stolików do gry. Bar dla odmiany świecił pustkami. Tylko gdzieniegdzie siedzieli ludzie bądź przedstawiciele innych ras. Najwyraźniej hazard był na Ga­dos o wiele bardziej rozpowszechnionym nałogiem niż picie.

- Właściwie nie sugerował, co powinniśmy zamówić - wyznał Calrissian. - Ale ponieważ lubię dobre necr'ygor omic...

- I ponieważ to Coruscant zapłaci rachunek?

- No, coś w tym stylu.

Przez klapę w centrum stołu zjawiła się taca z winem.

- Czy panowie życzą sobie coś jeszcze? - spytała dziewczyna z hologramu.

- Dziękujemy, na razie nie. - Lando potrząsnął przeczą­co głową.

Wziął do ręki karafkę i dwa kieliszki.

- Dziękuję - rzuciła dziewczyna i ponownie zniknęła, a taca razem z nią.

- No - rzekł Calrissian, nalewając wino do kieli­szków - chyba musimy uzbroić się w cierpliwość.

- W takim razie, skoro nie masz nic lepszego do roboty, odwróć się dyskretnie - rzekł Han. - Trzeci stół do sabaka: pięciu mężczyzn i kobieta. Powiedz mi, czy facet drugi od prawej jest tym, o kim myślę.

Lando uniósł kieliszek z winem i popatrzył na niego pod światło, jakby badając kolor trunku. W trakcie tego gestu wy­konał pół obrotu...

- Czy to nie Fynn Torve?

- Tak mi się wydaje - przytaknął Solo. - Pomyślałem,

że może ty lepiej go pamiętasz.

- Nie widziałem go od czasu naszego ostatniego wypadu

na Kessel. - Lando mrugnął porozumiewawczo do przyjaciela. - To było tuż przed tą drugą partyjką sabaka - dodał cierpko.

- Chyba nie jesteś ciągle zły o “Sokoła”? - spytał Han, spoglądając na niego z wyrzutem.

- No... - Lando zastanawiał się przez chwile. - Nie, te­raz już nie. A przynajmniej nie bardziej zły niż o to, że prze­grałem z takim jak ty amatorem.

- Amatorem?!

- Ale przyznaje, że tuż po tej przegranej zdarzało się, że leżałem długo w noc, wymyślając wyrafinowaną zemstę. Całe szczęście, że nigdy nie przystąpiłem do realizacji żadnego z tych projektów.

Solo jeszcze raz zerknął na stół do sabaka.

- Jeśli to ci może jakoś pomóc, to... Gdybym nie wygrał od ciebie “Sokoła”, prawdopodobnie by nas tu teraz nie było. Pierwsza Gwiazda Śmierci Imperatora zniszczyłaby Yavin, a potem rozwaliłaby Sojusz planeta po planecie. I to byłby ko­niec.

- Może tak, a może nie - stwierdził Lando, wzruszając ramionami. - Kiedy się ma takich ludzi jak Ackbar i Leia...

- Leii już by nie było - przerwał mu Solo. - Czekała na egzekucję, gdy razem z Luke'em i Chewiem wyciągnęli­śmy ją z Gwiazdy Śmierci. - Na samo wspomnienie tego wy­darzenia przeszedł go dreszcz. O mały włos nie utracił jej na zawsze. I nigdy by się nawet nie dowiedział, co stracił.

A teraz, kiedy już to wiedział... Wciąż wisiała nad nim ta groźba.

- Nic jej nie będzie, Han - zapewnił go łagodnie Lan­do. - Nie martw się. - Pokręcił głową. - Jestem bardzo ciekaw, czego chce od niej Imperium.

- Wiem, czego oni chcą - warknął Solo. - Chodzi im o bliźniaki.

Lando spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Jesteś pewien?

- Tak samo pewien jak tego, że tu siedzę - rzekł Han. - Dlaczego na przykład nie użyli broni ogłuszającej podczas za­sadzki na Bpfassh? Ponieważ istnieje pięćdziesiąt procent pewności, że spowodowałaby ona poronienie.

- To rzeczywiście brzmi prawdopodobnie - przyznał Lando ponuro. - A czy Leia o tym wie?

- Nie mam pojęcia. Może tak.

Han popatrzył na stoły do gry w sabaka i radosna dekaden­cja całej sceny wprawiła go nagle w zły humor. Jeżeli Torve istotnie był człowiekiem Karrde'a, to wolałby, żeby się przestał wygłupiać i przystąpił do rzeczy. W zasięgu wzroku nie było zbyt wielu ludzi, którzy wyglądaliby na informatorów.

Odwracając wzrok od kasyna, zerknął w stronę baru i... zastygł w bezruchu. W przeciwległym końcu sali, przy osło­niętym stoliku siedziało trzech mężczyzn. Wyczuwało się na­tychmiast, że mają coś wspólnego z portem; jakieś specyficz­ne połączenie dźwięków, zapachów i gestów, które każdy pilot siedzący w tej branży dostatecznie długo natychmiast potrafił rozpoznać. Równie wyraźnie rzucało się w oczy to, że są pra­cownikami miejscowych służb specjalnych.

- No, no - mruknął.

- Co takiego? - zainteresował się Lando, lustrując wzro­kiem salę. Jego spojrzenie padło na odległy stół... - No, no, rzeczywiście - przyznał spokojnie. - To przynajmniej nam wyjaśnia, dlaczego Torve przyczaił się przy stoliku do sabaka.

- I za wszelką cenę stara się nas nie zauważać - stwier­dził Solo. Kątem oka obserwował agentów ochrony, starając się ustalić obiekt ich zainteresowania. Jeśli przyszli tu ze Względu na to spotkanie z człowiekiem Karrde'a, Han nie miałby innego wyjścia, jak tylko wyjąć dokument stwierdza­jący jego wysoką pozycję w Nowej Republice i w ten sposób starać się ich spławić. Co zresztą niekoniecznie musiałoby się udać. Tak czy inaczej, już sobie wyobrażał, jaki krzyk podnie­sie Fey'lya bez względu na rozwój sytuacji.

Ale jeśli chodziło im tylko o Torve'a... Jeśli to miało zwią­zek z obławą na lądowisku, którą widzieli idąc do baru...

Warto było zaryzykować.

- Obsługa? - zawołał, wyciągając rękę i stukając w środek stołu.

Natychmiast pojawił się hologram.

- Czym mogę panom służyć? - spytała dziewczyna.

- Poproszę dwadzieścia żetonów do sabaka.

- Chwileczkę - odparła znikając.

- Zaraz... - zaczął Lando ostrożnie, patrząc, jak Solo opróżnia swój kieliszek. - Chyba nie zamierzasz tam podejść, co?

- A masz jakiś lepszy pomysł? - mruknął Han, popra­wiając blaster w kaburze. - Jeżeli to jest nasz człowiek, to nie zamierzam zaprzepaścić szansy.

- Tak... zdaje się, że mieliśmy nie zwracać na siebie uwa­gi - westchnął Calrissian z rezygnacją. - A co ja mam robić?

- Czekać w pogotowiu. - Otworzyła się klapka i na środku stołu pojawił się zgrabny stos żetonów. - Na razie wygląda na to, że tylko go obserwują. Może nam się uda go stąd wyciągnąć, nim zjawią się ich koledzy.

- A jeżeli nie?

Han zebrał żetony i wstał z krzesła.

- Wtedy spróbuję jakoś odwrócić ich uwagę i spotkamy się na “Sokole”.

- W porządku. Powodzenia.

Przy stole do sabaka, obok Torve'a, stały dwa wolne krze­sła. Solo usiadł na jednym z nich i ostentacyjnie rzucił na stół swoje żetony.

- Wchodzę do gry - powiedział.

Wszyscy obecni unieśli głowy. Niektórzy spojrzeli na nie­go z irytacją, inni ze zdziwieniem. Sam Torve zerknął na niego raz i drugi.

- Ty tu rozdajesz, chłopcze? - spytał go Han, unosząc brwi. - No, to daj też dla mnie.

- Nie... to nie moja kolej - odparł Torve, wskazując wzrokiem siedzącego na prawo od niego niskiego, tęgiego mężczyznę.

- Już zaczęliśmy grę - rzucił grubas opryskliwie. - Po­czekaj do następnego rozdania.

- Jak to, przecież nawet nie skończyliście jeszcze licyta­cji? - nie dał się zbić z tropu Han. Wskazał skromną pulę że­tonów na stole. Pula sabaka była dla odmiany całkiem poka­źna - partia musiała się już ciągnąć co najmniej od dwóch godzin. Rozdający nie chciał przyjąć nowego gracza najpraw­dopodobniej z obawy, by ten nie zgarnął całej stawki. - No, daj mi moje karty - polecił mu Solo, dokładając żeton do puli na środku.

Grubas rzucił mu piorunujące spojrzenie i powoli, nie spie­sząc się, wziął z góry talii dwie karty i podsunął je Hanowi.

- Doskonale - stwierdził Solo z aprobatą w głosie. -

To mi przywodzi na myśl naprawdę miłe wspomnienia. U siebie zawsze wygrywałem z chłopakami.

Torve odwrócił się gwałtownie w jego kierunku.

- Czyżby? - spytał, siląc się na obojętny ton. - No, tu­taj masz do czynienia z poważnymi ludźmi, a nie z byle kim. Nie uda ci się wygrać tak łatwo.

- Ja też nie jestem amatorem - rzucił Han wyzywająco. “Strażnicy na lądowisku obstawiali platformę sześćdziesiąt trzy...” - Tylko w ostatnim miesiącu wygrałem jakieś sześć­dziesiąt trzy gry.

Na twarzy Torve'a znów pojawił się błysk zrozumienia. A więc to rzeczywiście była jego platforma.

- To brzmi bardzo obiecująco - mruknął, chowając jed­ną rękę pod stół. Solo cały zesztywniał, ale ręka wyłoniła się z powrotem pusta. Torve omiótł szybkim spojrzeniem salę. Przez chwilę zatrzymał wzrok na stoliku, przy którym siedział Lando. Następnie znów odwrócił się do Hana. - Jesteś gotów poprzeć swoje przechwałki pieniędzmi?

Solo wytrzymał jego spojrzenie.

- Postawię tyle, ile tylko zechcesz.

- Przyjmuję wyzwanie - rzucił mężczyzna, kiwając po­woli głową.

- Nie wątpię, że ta rozmowa jest bardzo interesująca - wtrącił jeden z graczy - ale niektórzy z nas chcieliby pograć w karty.

- Licytacja doszła do czterech - powiedział Torve za­praszająco.

Solo rzucił okiem na swoje karty: miał w ręku księżniczkę Oścień i czwórkę półksiężyc.

- Nie ma sprawy. - Wziął ze swojej kupki sześć żeto­nów i dorzucił je do głównej puli. - Stawiam cztery i jeszcze dwa. - Wyczuł, że ktoś stanął za jego plecami.

- Oszust! - wrzasnął mu prosto do ucha jakiś mężczyzna.

Han aż podskoczył, usiłując się odwrócić. Odruchowo się­gnął przy tym po blaster. Jednak czyjaś silna ręka natychmiast zablokowała jego ruch i wyrwała mu z dłoni obie karty.

- Jest pan oszustem! - zagrzmiał ponownie tubalny głos.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - stwierdził Solo. Odwrócił głowę, by zobaczyć swego napastnika... i zdębiał. Niczym chmura burzowa górował nad nim potężny, niemal dwa razy większy od niego, brodaty mężczyzna. Spoglądał na Hana groźnie, a na jego twarzy malowało się jakby religijne uniesienie.

- Wiesz doskonale, o czym mówię - powiedział męż­czyzna, dobitnie akcentując każdy wyraz. - Ta karta - uniósł do góry jedną z kart Hana - jest fałszywa!

- Ależ nie! - zaprotestował Solo, zdumiony. Wokół sto­lika natychmiast zgromadził się tłum: ochroniarze i inni pra­cownicy kasyna, zaciekawieni gapie i paru facetów, którzy mieli nadzieję, że zaraz poleje się krew. - To jest ta sama kar­ta, którą mi dano.

- Czyżby? - Trzymając kartę w masywnej dłoni, męż­czyzna podsunął ją Hanowi przed oczy i dotknął koniuszkiem palca jej rogu.

Księżniczka oścień zamieniła się nagle w szóstkę gwiazda. Mężczyzna ponownie uderzył w róg karty i teraz ukazał się myśliciel. A potem ósemka bukłak... A potem błazen... A potem kapitan półksiężyc...

- To jest karta, którą mi dano - powtórzył Solo czując, że pot występuje mu na czoło. A on miał zamiar nie zwracać na siebie uwagi... - Jeżeli jest fałszywa, to nie moja wina.

Przed brodacza wysunął się teraz niski mężczyzna o zacię­tej twarzy.

- Ręce na stół! - rozkazał Hanowi szorstkim tonem. - Proszę się odsunąć, pastorze. My się tym zajmiemy.

“Pastorze?” Han ponownie zerknął na olbrzyma i tym ra­zem zauważył na jego szyi czarną, wysadzaną klejnotami opa­skę, ledwie widoczną spod gęstej brody.

- Pastor? - wydusił słabym głosem. Już dawno zauwa­żył, że w całej galaktyce działają radykalne sekty religijne, które całą swoją energię skupiają na tym, by wyeliminować wszelkie formy hazardu. I wszystkich hazardzistów.

- Powiedziałem: ręce na stół! - wrzasnął ochroniarz. Wyjął pastorowi z ręki kartę, obejrzał ją dokładnie, sam wy­próbował, a wreszcie skinął głową. - Sprytna karta, cwa­niaczku - stwierdził, rzucając Hanowi groźne spojrzenie.

- Musiał gdzieś ukryć kartę, którą mu dano - wtrącił pastor, wciąż stercząc Hanowi nad głową. - Gdzie ona jest, oszuście?

- Kartę, którą dostałem, trzyma w ręku twój przyjaciel - rzucił hardo Solo. - Nie potrzebuję fałszywych kart, żeby wy­grać w sabaka. A jeśli taką miałem, to dlatego, że mi ją dano.

- Doprawdy? - Nagle pastor odwrócił się w stronę przy­sadzistego mężczyzny, który rozdawał karty. Grubas wciąż je­szcze siedział przy stole, choć ledwo go było widać w napierającym tłumie. - Pańskie karty, jeśli wolno prosić - zażądał brodacz, wyciągając rękę.

Grubas rozdziawił usta ze zdumienia.

- O czym pan mówi? Dlaczego miałbym komuś dawać fałszywą kartę? Poza tym... o, tu jest cała talia.

- No, jest chyba jeden sposób, żeby wyjaśnić tę kwe­stię - stwierdził pastor, sięgając po talię. - Można obszukać was obu - wskazał ręką grubasa i Hana - by sprawdzić, który ukrywa dodatkową kartę. Śmiem twierdzić, że to roz­wiąże nasz problem, prawda, Kampl? - dodał, zerkając na ochroniarza o zaciętej twarzy.

- Nie musi nam pan mówić, co mamy robić, pastorze - burknął Kampl. - Cyru, przynieś tu skaner.

Skaner okazał się niewielkim, doskonale mieszczącym się W dłoni urządzeniem, niewątpliwie przystosowanym do prze­prowadzania dyskretnych operacji.

- Najpierw ten - rozkazał Kampl, celując palcem w Hana.

- Dobra. - Cyru sprawnie obszukał Solo skanerem. - Czysty.

Na twarzy Kampla po raz pierwszy odmalowała się nie­pewność.

- Spróbuj jeszcze raz. Cyru powtórzył czynność.

- Wciąż nic. Ma blaster, komunikator, dokumenty; to wszystko.

Przez dłuższą chwilę Kampl wpatrywał się w Hana w mil­czeniu. Następnie odwrócił się powoli do mężczyzny, który rozdawał karty.

- Ja protestuję! - wybełkotał grubas, zrywając się na równe nogi. - Jestem uczciwym obywatelem. Nie macie pra­wa mnie tak bezpodstawnie oskarżać!

- Albo zgodzi się pan na rewizję tutaj, albo będziemy musieli pójść na posterunek - warknął Kampl. - Jak pan woli.

Grubas posłał Hanowi jadowite spojrzenie, ale stał w mil­czeniu, gdy Cyru badał go skanerem.

- Ten też jest czysty - zameldował ochroniarz, lekko marszcząc przy tym czoło.

- Sprawdź podłogę - polecił Kampl. - Może ktoś ją wyrzucił.

- I przelicz karty, które zostały w talii - wtrącił pastor.

Kampl spojrzał na niego, zniecierpliwiony.

- Po raz ostatni...

- Bo jeśli jest tam wymagane siedemdziesiąt sześć kart - przerwał mu brodacz - to może mamy tu do czynie­nia ze znakowaną talią.

Ta uwaga wyraźnie ubodła ochroniarza.

- Nie mamy tu znakowanych talii.

- Nie? - Pastor przygwoździł go wzrokiem. - Nawet kiedy w grze bierze udział ktoś podstawiony? Ktoś, kto umiał­by zauważyć w talii odpowiednią kartę?

- To niedorzeczne - warknął Kampl, podchodząc do brodacza. - LoBue to cieszący się dobrą opinią, całkowicie legalny lokal. Nikt z graczy nie ma żadnych powiązań z...

- Hej! - krzyknął nagle grubas od sabaka. - A gdzie jest ten facet, który siedział obok mnie?

Pastor skwitował jego uwagę prychnięciem.

- Chciał pan powiedzieć, że nikt z graczy nie ma żad­nych powiązań z panem, tak?

Ktoś zaklął siarczyście i zaczął się przepychać w stronę wyjścia. Był to jeden z trzech tajniaków, którzy obserwowali stół. Kampl odprowadził go wzrokiem do drzwi, po czym westchnął głęboko i zwrócił się do Hana.

- Może zechcesz mi powiedzieć, jak się nazywa twój wspólnik?

- To nie był mój wspólnik - odparł Solo. - Ja nie oszu­kiwałem. Jeśli chce mi pan postawić formalny zarzut, to może pójdziemy na posterunek. A jeśli nie... - wstał z krzesła i zebrał ze stołu resztę swoich żetonów - to wychodzę.

Przez dłuższą chwilę czekał, że Kampl spróbuje mu wyka­zać oszustwo. Ale ochroniarz nie miał żadnych dowodów i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Poza tym najwyraźniej miał ważniejsze sprawy na głowie, niż wdawanie się w jakiś mało znaczący spór.

- Jasne, wynoś się - warknął. - I nigdy tu nie wracaj.

- Nie ma obawy - rzucił Han.

Tłum zaczął się już rozchodzić, więc bez trudu dotarł do swojego stolika. Lando, jak zresztą można się było spodzie­wać, dawno już wyszedł. A co dziwniejsze - zapłacił ra­chunek.

- Szybko się uwinąłeś - przywitał Hana Lando, który czekał na niego na rampie “Sokoła”. - Spodziewałem się, że nie wypuszczą cię wcześniej niż za godzinę.

- Nie bardzo się mieli do czego przyczepić - odparł Solo, wchodząc na górę i naciskając guzik podnoszący trap. - Mam nadzieję, że Torve ci nie uciekł.

Calrissian potrząsnął przecząco głową.

- Czeka w kabinie. - Mrugnął porozumiewaczo do Hana. - I uważa się za naszego dłużnika.

- To dla nas pomyślna okoliczność - stwierdził Han, podążając krętym korytarzem w głąb statku.

Torve siedział przy stole. Przed nim leżały trzy niewielkie karty danych.

- Miło cię znowu widzieć, Torve - powitał go Han.

- Ciebie także, Solo - odparł przemytnik ponuro. Wstał, podając Hanowi rękę. - Dziękowałem już Calrissia­nowi, ale chcę podziękować także i tobie: za ostrzeżenie, a także za to, że pomogliście mi się stamtąd wydostać. Jestem waszym dłużnikiem.

- Nie ma sprawy. - Han machnął niedbale ręką. - Ro­zumiem, że to rzeczywiście twój statek stoi na lądowisku Sześćdziesiąt trzy?

- Tak. Należy do mojego pracodawcy - skrzywił się To­rve. - Na szczęście nie ma tam już kontrabandy. Wszystko zdążyłem wyładować. Choć niewątpliwie mnie podejrzewają.

- A co takiego przemycałeś? - zainteresował się Lando, podchodząc do Hana. - Oczywiście jeśli to nie tajemnica?

Torve uniósł brwi.

- Nie, to nie tajemnica, ale na pewno mi nie uwierzysz. Przemycałem żywność.

- Masz rację - stwierdził Calrissian. - Nie wierzę ci.

Torve pokiwał głową.

- Ja też z początku w to nie wierzyłem, ale jest tu grupa ludzi, która zamieszkuje wzgórza na południu i nie zgadza się zbytnio z nowym rządem.

- Rebelianci?

- Nie. I to jest właśnie najdziwniejsze - odparł przemyt­nik. - Oni się nie buntują, nie sprawiają kłopotów, ani nawet nie mieszkają na terenach bogatych w surowce naturalne. To prości ludzie i chcą jedynie, by ich zostawiono w spokoju i pozwolono żyć jak dawniej. Jednak nowy rząd postanowił ich ukarać, aby dać przykład wszystkim innym. Oprócz in­nych sankcji odcięto im dostawy żywności i lekarstw do cza­su, aż się podporządkują i zaczną postępować tak jak wszyscy.

- To podobne do miejscowych władz - przyznał Lan­do. - Raczej ograniczają lokalną autonomię.

- Dlatego właśnie przemycamy żywność - podsumo­wał Torve. - Zwariowana sytuacja. Tak czy inaczej, miło was znowu spotkać. To budujące widzieć, że wciąż pracujecie ra­zem. W ciągu ostatnich paru łat tyle grup się rozpadło, szcze­gólnie od czasu, gdy Jabbę spotkał tak ponury koniec.

Han i Lando wymienili szybkie spojrzenia.

- No, należałoby raczej powiedzieć, że znowu jesteśmy razem - sprostował Solo. - Znaleźliśmy się po tej samej stronie w czasie wojny, a przedtem...

- A przedtem chciałem go zabić - przyszedł mu z pomocą Calrissian. - Nic wielkiego, naprawdę.

- Jasne - powiedział Torve niepewnie, spoglądając to na jednego, to na drugiego. - Chyba się domyślam. Czy cho­dzi o “Sokoła”? Doszły mnie plotki, że go ukradłeś.

- Że go ukradłem?! - Han spojrzał na Landa ze zdumie­niem.

- Mówiłem ci: byłem wściekły - odparł Calrissian, wzru­szając ramionami. - Nie była to może typowa kradzież, ale coś bardzo do niej podobnego. Prowadziłem wtedy niewielki, pół­legalny komis z używanymi statkami. Zabrakło mi pieniędzy podczas partyjki sabaka, którą rozgrywałem z Hanem, i zaproponowałem mu, że jeśli wygra, to może sobie wybrać dowolny z moich statków. - Rzucił Hanowi drwiące spojrze­nie. - Ale sądziłem, że weźmie jeden z błyszczących, chromowanych, superluksusowych statków, które stały w pierwszym rzędzie, porastając kurzem, a nie transportowiec, który przebu­dowywałem sobie na boku na własne potrzeby.

- Wykonałeś dobrą robotę - rzucił Solo. - Chociaż Che­wie i ja musieliśmy się przy nim jeszcze sporo napracować.

- To miło - burknął Lando. - Jeszcze jedna taka uwa­ga i odbiorę ci go.

- Chewie byłby zapewne bardzo niezadowolony - stwier­dził Han. Spojrzał surowo na Torve'a. - Naturalnie ty już to Wszystko wiedziałeś, prawda?

Przemytnik wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie gniewaj się, Solo, ale lubię trochę wybadać klien­tów, zanim przystąpimy do rzeczy. Wolę zorientować się, czy grają ze mną w otwarte karty. Ludzie, którzy kłamią na temat swojej przeszłości, zwykle oszukują też w interesach.

- Rozumiem, że wypadliśmy dobrze?

- Trudno byłoby lepiej - odparł przemytnik, wciąż się uśmiechając. - A zatem, w czym może wam pomóc Talon Karrde?

Han odetchnął z ulgą. Nareszcie. Teraz musiał już jedynie uważać, by nie pokpić całej sprawy.

- Chcę zaproponować Karrde'owi pewien układ: bezpo­średnią pracę dla Nowej Republiki.

- Słyszałem, że składałeś taką samą propozycję także in­nym grupom przemytniczym - stwierdził Torve, kiwając głową. - Wszyscy uważają, że robisz to dla Ackbara, który chce ich sobie podporządkować.

- To nieprawda - zapewnił go Solo.- Ackbar wcale nie był zachwycony tym pomysłem, ale go zaakceptował. Musimy skądś zdobyć więcej transportowców i nie ma w tym nic dziwnego, że zwracamy się z tą prośbą do przemytników.

- Z tego, co słyszę, rzecz wygląda zachęcająco. - Torve Wydął wargi. - Oczywiście nie ja podejmuję takie decyzje.

- Więc zaprowadź nas do Karrde'a - zaproponował

Lando. - Niech Han porozmawia z nim osobiście.

- Przykro mi, ale on jest teraz w naszej bazie - odparł

przemytnik, kręcąc głową. - Nie mogę was tam wziąć.

- A dlaczego?

- Dlatego, że nie pozwalamy się tam kręcić obcym - tłumaczył Torve cierpliwie. - Nie mamy tak rozbudowanego systemu bezpieczeństwa, jaki Jabba miał na Tatooine.

- Ale my nie jesteśmy... - zaczął Calrissian. Han gestem ręki nakazał mu milczenie.

- No, dobrze - zwrócił się do Torve'a. - A jak w takim razie zamierzasz tam wrócić?

Przemytnik otworzył usta ze zdziwienia.

- Chyba będę musiał wymyślić jakiś sposób, by odzy­skać mój skonfiskowany statek.

- To trochę potrwa - zauważył Solo. - A poza tym znają cie tutaj. No, ale gdyby upomniał się o ten statek ktoś powszechnie szanowany, to pewnie zdołałby go wydostać, nim ktokolwiek się dowie, co zaszło.

- Na przykład ty, tak? - spytał Torve, unosząc brwi.

- Istnieje szansa, że by mi się to udało - rzekł Han, wzruszając ramionami. - Chociaż po tym zajściu w LoBue nie powinienem się wychylać. Ale mógłbym spróbować to za­łatwić.

- Jasne - powiedział Torve z sarkazmem. - A za­płata...?

- Żadnej zapłaty - odparł Solo. - W zamian chciał­bym cię tylko odwieźć do domu i mieć szansę porozmawiania z Karrde'em przez piętnaście minut.

Przemytnik spojrzał na niego i zacisnął usta.

- Wiesz, że jeśli to zrobię, będę miał kłopoty.

- Nie jesteśmy przypadkowo poznanymi ludźmi - przy­pomniał mu Lando. - Karrde już raz mnie widział. Poza tym obaj z Hanem przez lata potrafiliśmy dochować tajemnicy w bardzo ważnych dla Sojuszu sprawach. Z całą pewnością jesteśmy ludźmi, którym można zaufać.

Torve zerknął na Landa, a potem znowu na Hana.

- Będę miał kłopoty - powtórzył z westchnieniem. - Ale chyba naprawdę jestem wam coś winien. Stawiam jednak pewien warunek: to ja będę prowadził statek i zakoduję kurs tak, by łatwo można go było wymazać z pamięci komputera nawigacyjnego. A co będziecie musieli zrobić przy wyjeź­dzie - o tym postanowi Karrde.

- W porządku - zgodził się Solo. Przemytnicy po­wszechnie cierpieli pod tym względem na lekką paranoję. Zresztą i tak nie był zbytnio zainteresowany tym, gdzie Karrde uwił sobie gniazdko. - Kiedy możemy ruszać?

- Jak tylko będziesz gotowy. Chyba, że chcesz wrócić do LoBue i zrobić z tego użytek - Torve wskazał głową żetony do sabaka, które Solo trzymał w ręku.

Han zupełnie zapomniał o ich istnieniu.

- Nawet mi o tym nie wspominaj - burknął, rzucając żetony na stół. - Nie gram w sabaka, gdy w pobliżu kręcą się jacyś fanatycy.

- Tak, pastor odstawił niezłe przedstawienie, co? - zau­ważył Torve. - Nie wiem, co byśmy bez niego zrobili.

- Chwileczkę - wtrącił Lando. - To ty go znasz?

- Jasne - roześmiał się przemytnik. - On jest moim pośrednikiem w handlu z ludźmi ze wzgórz. Jednak mógł się tak straszliwie uwziąć tylko na nieznajomego.

- A to łobuz... - wycedził Solo przez zęby. - Zgaduję wiec, że to była jego karta, co?

- Oczywiście - odparł Torve, spoglądając niewinnie na Hana. - Nie masz chyba powodu do narzekań? Dostałeś to, co chciałeś: zabieram cię na spotkanie z Karrde'em. Czy nie mam racji?

Han zamyślił się na chwilę. Naturalnie Torve miał słu­szność, niemniej jednak...

- Masz rację - przyznał w końcu Solo. - Taki już los bohaterów.

Przemytnik zaśmiał się cicho.

- Nie musisz mi o tym mówić. No, a teraz zaprowadź mnie do komputera, to zakoduję kurs.



ROZDZIAŁ

21


Mara zatrzymała się niepewnie pod drzwiami kabiny do­wodzenia, zastanawiając się, dlaczego ją tak nagle wezwano. Karrde nie powiedział, o co chodzi, ale w jego głosie wyczuła coś, co obudziło w niej dawną czujność. Poprawiła ukryty w schowku w rękawie mały blaster i nacisnęła klamkę.

Spodziewała się zastać w pokoju co najmniej dwóch ludzi: Karrde'a i człowieka pełniącego dyżur w kabinie dowodze­nia, a może jeszcze kogoś wezwanego w tej samej sprawie co ona. Zdziwiła się widząc, że Karrde jest sam.

- Wejdź, Maro - zaprosił ją, unosząc głowę znad kom­putera. - I zamknij za sobą drzwi.

- Jakieś kłopoty? - spytała, zrobiwszy to, co jej polecił.

- Nic poważnego - zapewnił ją. - Chociaż sprawa jest nieco dziwna. Właśnie rozmawiałem z Fynnem Torve'em, który właśnie tu leci... i wiezie ze sobą gości: byłych genera­łów Nowej Republiki - Landa Calrissiana i Hana Solo.

- Czego oni chcą? - wydusiła Mara, czując dziwny skurcz w żołądku.

- Zdaje się, że chcą tylko ze mną porozmawiać - odparł Karrde. Wzruszył nieznacznie ramionami.

Mara pomyślała o Skywalkerze, wciąż zamkniętym w po­koju w barakach po drugiej stronie placu. Ale nie... Nikt z Nowej Republiki nie mógł wiedzieć, że on tam jest. Nie miała o tym pojęcia nawet większość ludzi Karrde'a, i to łącznie z tymi, którzy byli tu na miejscu, na Myrkr.

- Czy mają własny statek? - spytała.

- Mówiąc prawdę, to w ogóle jest tylko jeden statek - wyjaśnił Karrde. - Torve leci razem z nimi.

Mara zerknęła na stojący za nim nadajnik. - Trzymają go jako zakładnika?

- Nie sądzę - odparł szef przemytników. - Kiedy z nami rozmawiał, użył wszystkich zaszyfrowanych słów oznaczających, że wszystko w porządku. “Etherway” został na Abregado. Zwinęły go lokalne władze. Zdaje się, że Calris­sian i Solo pomogli Torve'emu uniknąć takiego samego losu.

- W takim razie grzecznie im podziękuj, a potem niech zo­stawią Torve'a i wynoszą się stąd - powiedziała. - Nie za­praszałeś ich tutaj.

- To prawda - rzekł Karrde, przyglądając się jej badaw­czo. - Chociaż Torve uważa zapewne, że ma wobec nich pe­wien dług.

- To niech sam go spłaca.

Oczy przemytnika wyraźnie się zwęziły.

- Torve jest jednym z moich współpracowników - oznaj­mił lodowatym tonem. - Jego zobowiązania są zarazem zobo­wiązaniami całej organizacji. Powinnaś już o tym wiedzieć.

Przemknęła jej przez głowę pewna myśl i strach ścisnął ją za gardło.

- Chyba nie zamierzasz im dać Skywalkera? - spytała.

- Żywego? Czy o to ci chodzi? - rzucił ostro przemytnik.

Przez dłuższą chwilę dziewczyna przyglądała mu się ba­dawczo: jego ściągniętym w nieznacznym uśmiechu ustom, przymrużonym oczom i całej twarzy wyrażającej całkowity ”brak zainteresowania tą kwestią. Ale to była tylko poza i Mara doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Karrde chciał się do­wiedzieć, dlaczego nienawidzi Skywalkera - pragnął tego tak mocno, jak jeszcze nigdy przedtem.

Ale jeśli o nią chodziło, niewiele ją to obchodziło.

- Podejrzewam, że nie przyszło ci do głowy, iż Solo i Cal­rissian mogli wszystko ukartować, łącznie z zatrzymaniem “Etherwaya”, by trafić do naszej bazy? - rzuciła drwiąco.

- Owszem, przyszło mi to do głowy - rzekł Karrde. - Ale uznałem, że to mocno naciągane rozumowanie.

- Naturalnie - powiedziała Mara, uśmiechając się iro­nicznie. - Wspaniały i szlachetny Han Solo nie mógłby się przecież zachować tak przebiegle, co...? Jeszcze nie odpowie­działeś na moje poprzednie pytanie.

- Dotyczące Skywalkera? Sądziłem, Maro, że dostatecz­nie jasno określiłem swoje stanowisko w tej sprawie: dopóki nie odkryje, dlaczego wielki admirał Thrawn tak bardzo chce go pojmać, Skywalker zostanie tutaj. Chociażby dlatego, że zanim ustalimy za niego cenę, musimy się przekonać, ile na­prawdę jest wart i dla kogo. Rozesłałem w tym celu kilku lu­dzi i jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinniśmy się tego do­wiedzieć już za parę dni.

- A tymczasem za parę minut zjawią się tu jego sprzy­mierzeńcy.

- Tak - Karrde zmarszczył brwi. - Trzeba go lepiej ukryć. Na pewno nie możemy sobie pozwolić na to, by Solo i Calrissian się na niego natknęli. Zabierz Skywalkera do ma­gazynu numer cztery.

- Przecież tam trzymamy jego robota - przypomniała mu Mara.

- Ten magazyn składa się z dwóch pomieszczeń. Można umieścić Skywalkera w tym drugim. I nie zapomnij się tego pozbyć - przemytnik wskazał ręką jej pas - nim przybędą nasi goście. Bez wątpienia by to rozpoznali.

Mara zerknęła na przypięty do pasa miecz świetlny.

- Nie martw się o to. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to wolałabym w ogóle się z nimi nie spotykać.

- Miałem co do ciebie inne plany - stwierdził Karr­de. - Chciałbym, żebyś ich ze mną powitała, a może także wzięła udział w obiedzie. Potem nie musisz już dotrzymywać nam towarzystwa.

- A zatem spędzą tu cały dzień?

- Możliwe, że również i noc. - Zmierzył ją wzrokiem. - Nawet jeśli pominiemy sprawę gościnności i dobrych manier, to czy znasz jakiś lepszy sposób, by w razie potrzeby udowodnić Republice, że Skywalkera nigdy tu nie było?

Musiała przyznać, że brzmiało to rozsądnie, choć wcale jej się nie podobało.

- Czy zapowiedziałeś reszcie załogi “Szalonego Karr­de'a”, że ma trzymać język za zębami?

- Zrobiłem coś więcej - odparł przemytnik. Skinął głową w stronę nadajnika. - Wszystkich, którzy wiedzą o Skywalkerze, wysłałem do pracy przy “Gwieździe Północy”. A właśnie: kiedy już go przekwaterujesz, chciałbym, byś przestawiła jego myśliwiec dalej. Ale nie więcej niż o pół kilometra - nie chcę, byś bez po­trzeby zbyt długo szła sama przez las. Umiesz pilotować myśli­wiec?

- Umiem pilotować wszystko, co lata.

- To doskonale - rzekł, uśmiechając się leciutko. - W takim razie lepiej bierz się do roboty. “Tysiącletni Sokół” będzie tu za niecałe dwadzieścia minut.

- Dobrze - odparła dziewczyna z westchnieniem. Od­wróciła się i wyszła z pokoju.

Kiedy szła do baraków, zauważyła, że plac jest zupełnie pusty - niewątpliwie z polecenia Karrde'a; zapewne rozesłał ludzi do jakichś prac wewnątrz zabudowań, by mogła spokoj­nie przeprowadzić Skywalkera do magazynu. Dotarła do po­koju więźnia, przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi. Skywalker stał przy oknie, ubrany w tę samą czarną tuni­kę, spodnie i wysokie buty, które miał na sobie owego dnia w pałacu Jabby.

Tego dnia, kiedy stała obok w milczeniu i wszystko obser­wowała... i pozwoliła, by zniszczył jej życie.

- Pakuj rzeczy i chodź - burknęła, wymachując blaste­rem. - Przeprowadzka.

Luke podszedł do łóżka, nie spuszczając z niej oczu. Pa­trzył nie na blaster, ale na jej twarz.

- Czy Karrde podjął decyzję? - spytał spokojnie, skła­dając swoje rzeczy.

Miała pokusę, by mu oznajmić, że to jej własny pomysł; chciała sprawdzić, czy oczywiste implikacje tego faktu zburzą Wreszcie irytujący ją spokój rycerza Jedi. Ale prawdopodob­nie Luke podjąłby walkę wiedząc, że idzie na śmierć, a już i tak mieli mało czasu.

- Przenosisz się do jednego z magazynów - oznajmi­ła. - Spodziewamy się gości, a nie mamy dla ciebie odpo­wiedniego garnituru. No, pospiesz się.

Obeszli główny budynek i znaleźli się przed położonym trochę na uboczu magazynem. Komórka dzieliła się na dwa pomieszczenia. W pierwszym, znajdującym się po lewej stro­nie, trzymano zazwyczaj bardzo cenny albo niebezpieczny sprzęt; był to zarazem jedyny magazyn zamykany na klucz. Niewątpliwie właśnie dlatego Karrde postanowił użyć go jako prowizorycznego więzienia. Nie spuszczając wzroku ze Sky­walkera, Mara sięgnęła po klucz. Zastanawiała się, czy Karrde wyłączył mechanizm pozwalający otworzyć komórkę od środka. Gdy drzwi się otworzyły, wystarczyło jej jedno spoj­rzenie, by się przekonać, że nie.

“Ale ten błąd da się łatwo naprawić” - pomyślała.

- Wchodź - rozkazała, zapalając światło i popychając go do środka.

Usłuchał bez protestów.

- Wygląda całkiem przytulnie - stwierdził, rozglądając się po pozbawionym okien, zawalonym jakimiś skrzyniami pomieszczeniu. - Pewnie jest tu cicho i spokojnie.

- Wymarzone miejsce do medytacji dla rycerza Jedi - rzuciła. Podeszła do otwartego pudła oznaczonego napisem “Materiały wybuchowe” i zerknęła do środka. Nie było powo­du do niepokoju: trzymano tam kombinezony. Szybko spraw­dziła oznaczenia na innych pudłach, by się upewnić, że Luke nie znajdzie tam nic, co mogłoby mu pomóc w ucieczce. - Potem przyniesiemy ci jakieś łóżko - dodała, kierując się ku drzwiom. - I coś do jedzenia.

- Na razie niczego nie potrzebuję.

- A co mnie to obchodzi? - Mechanizm otwierający za­mek od środka znajdował się za cienką metalową płytką. Dwa strzały z blastera oderwały jej jeden koniec od drzwi, a trzeci spalił starannie wybraną grupę kabli. - Teraz możesz sobie medytować - rzuciła i wyszła.



Drzwi się zamknęły, dał się słyszeć szczęk zamka i Luke znowu został sam.

Rozejrzał się dokoła: stosy pudeł, żadnych okien i jedne zamknięte drzwi.

- No, bywało się w gorszych miejscach - mruknął pod nosem. - Tutąj przynajmniej nie ma Rankora.

Zdziwiło go, dlaczego w ogóle przyszła mu do głowy grota Rankora w pałacu Jabby, ale szybko przestał się nad tym zastana­wiać. Pomieszczenie było zupełnie nie przygotowane na przyję­cie więźnia. Nie było w nim nawet podstawowych sprzętów, co oznaczało, że przeniesiono go tu pod wpływem nagłej decyzji - zapewne miało to związek z rychłym przyjazdem gości, o których wspomniała Mara.

A jeśli tak, to istniało spore prawdopodobieństwo, że w tym zamieszaniu więźący go popełnili wreszcie jakiś błąd.

Podszedł do drzwi i uklęknął. Odgiął trochę jeszcze ciepłą płytkę i spojrzał na mechanizm zamka. Han spędził kiedyś kil­ka godzin, próbując go nauczyć ważniejszych rzeczy na temat automatycznych zamków i jeśli strzały Mary nie uszkodziły mechanizmu zbyt mocno, to istniała szansa, że zdoła go odblokować.

Jednak zamek nie wyglądał pod tym względem obiecują­co. Celowo czy też przez przypadek, Mara zniszczyła kable zasilające na całej długości, aż do zatopionej w ścianie rurki, z której nie był w stanie ich wyciągnąć.

Gdyby jednak udało mu się znaleźć inne źródło zasilania...

Wstał, otrzepał spodnie i skierował się do poukładanych w równe stosy skrzyń. Dziewczyna przeczytała umieszczone na nich naklejki, ale sprawdziła zawartość tylko jednej z nich. Podczas szczegółowych oględzin mógł natknąć się na coś przydatnego.

Niestety, poszukiwania trwały jeszcze krócej niż badanie Uszkodzonego zamka. Większość pudeł zaplombowano w taki sposób, że nie potrafił ich otworzyć bez odpowiednich narzę­dzi. Te zaś, które były otwarte, zawierały ubrania i inne, zu­pełnie nieprzydatne mu przedmioty.

“A więc dobrze - pomyślał. Przysiadł na jednym z pudeł, zastanawiając się, co robić dalej. - Nie mogę wyjść drzwia­mi. Nie ma tu też żadnych okien. - Ale wiedział, że w maga­zynie jest jeszcze jedno pomieszczenie. Widział drugie drzwi,

gdy wchodzili do środka. - Może oba pomieszczenia są ja­koś połączone? Niewielkimi drzwiczkami albo jakimś wąskim tunelem zasłoniętym przez pudła?”

Oczywiście, szansę na to, by Mara zapomniała o czymś ta­kim, były niewielkie, ale Luke nie narzekał na brak czasu i nie miał nic lepszego do roboty. Wstał i zaczął powoli zestawiać pudła, odsuwając je przy tym od ściany.

Nie minęło pięć minut, a już coś znalazł. Nie było to co prawda przejście, ale coś niemal równie cennego: duże gnia­zdko elektryczne umieszczone tuż nad podłogą.

Karrde i Mara jednak popełnili błąd.

Dosyć łatwo oderwał nadwerężoną strzałami z blastera metalową płytkę przy drzwiach. Wyginał ją w obie strony, aż wreszcie miał w ręku trójkątny kawałek metalu, który wpraw­dzie był zbyt miękki, by go użyć do otwierania zaplombowa­nych pudeł, ale powinien wystarczyć do odkręcenia obudowy zwykłego gniazdka.

Wrócił do wąskiej szczeliny pomiędzy ścianą a pudłami i położył się na podłodze. Właśnie się przymierzał do odkrę­cenia pierwszej śrubki swoim prowizorycznym śrubokrętem, gdy usłyszał ciche piknięcie.

Zamarł w bezruchu, nasłuchując uważnie. Ponownie roz­legło się piknięcie, a zaraz potem seria szczebiotliwych dźwię­ków. Ten szczebiot brzmiał bardzo znajomo...

- Artoo? - zawołał ściszonym głosem. - To ty?

Na dłuższą chwilę w sąsiednim pomieszczeniu zapadła ci­sza, a potem zza ściany rozległa się nerwowa, elektroniczna paplanina. Nie ulegało wątpliwości, że to był jego robot.

- Spokojnie, Artoo - uciszył go Skywalker. - Spróbu­ję się dostać do tego gniazdka. Po twojej stronie powinno być identyczne. - Mógłbyś się nim zająć?

Robot odpowiedział pełnym niezadowolenia buczeniem.

- Nic z tego? W takim razie czekaj cierpliwie.

Trójkątny kawałek metalu nie był najwygodniejszym na­rzędziem, szczególnie jeśli się miało tak mało miejsca. Mimo to już po kilku minutach Luke zdjął płytkę zabezpieczającą i rozsunął kable. Pochyliwszy się mocno do przodu, zobaczył gniazdko w pomieszczeniu Artoo.

- Chyba nie zdołam stąd rozkręcić twojego gniazdka - zawołał do robota. - Czy drzwi u ciebie też są zamknięte na klucz?

Rozległo się przeczące piknięcie, a potem dziwny jazgot, jakby Artoo obracał kółkami.

- Jakaś śruba blokująca? - zainteresował się Skywalker. Kółka znów się obróciły...

- Może pętla ograniczająca?

Robot zabuczał potakująco, a w wydawanych przez niego dźwiękach pobrzmiewała frustracja. Luke doszedł do wnio­sku, że powinien się tego domyślić: śruba pozostawiłaby ślad, a pętla owinięta wokół dolnej części Artoo nie wyrządzała mu szkody - robot mógł sobie jedynie nieco nadwerężyć kółka.

- Nic się nie martw - pocieszył go Jedi. - Jeśli kabel jest na tyle długi, by sięgnąć drzwi, powinienem je otworzyć. Wtedy obydwaj stąd uciekniemy.

Ostrożnie, pamiętając o niebezpieczeństwie porażenia prą­dem, gdyby dotknął przebiegających obok przewodów wyso­kiego napięcia, odnalazł kabel doprowadzający niskie napię­cie i zaczął go delikatnie wyciągać z rurki, w której był umie­szczony. Kabel okazał się dłuższy, niż Luke się spodziewał: na podłodze powstał zwój długości prawie półtora metra.

Było to więcej, niż przypuszczał, ale o wiele za mało w stosunku do tego, czego potrzebował. Od drzwi dzieliły go jakieś cztery metry, a musiał doliczyć jeszcze trochę zapasu, by połączyć przewód z mechanizmem zamka.

- To potrwa jeszcze kilka minut - poinformował robota, starając się zebrać myśli. Przewód niskiego napięcia miał pół­tora metra długości; Luke zakładał, że inne przewody są tej samej długości. Gdyby zdołał odciąć jeszcze dwa z nich, to bez wątpienia starczyłoby mu kabla aż do drzwi.

Pozostawał jeszcze problem, czym przeciąć przewody, nie narażając się przy tym na śmiertelne porażenie prądem.

- Gdybym tak mógł dostać na chwilę mój miecz świetl­ny - mruknął pod nosem, badając krawędź prowizorycznego śrubokręta. Nie była zbyt ostra, ale przecież przewody wyso­kiego napięcia nie były zbyt grube.

Wyciągnięcie pozostałych kabli z rurki izolacyjnej na maksymalną długość zajęło mu następne kilka minut. Wstał, zdjął tunikę, jednym z jej rękawów owinął dwukrotnie meta­lowy trójkąt i zaczął przepiłowywać przewody.

Przeciął już do połowy pierwszy kabel, gdy nagle ręka ze­ślizgnęła mu się z izolującej narzędzie tkaniny i na moment dotknęła nagiego metalu. Odruchowo odskoczył do tyłu, ude­rzając ręką o ścianę.

Po chwili uświadomił sobie, że nic mu się nie stało.

- No, tak - wyszeptał, wpatrując się w nadcięty kabel. Z sąsiedniego pomieszczenia rozległo się pytające bucze­nie.

- Właśnie dotknąłem jednego z przewodów - wyjaśnił robotowi. - I nadal żyję.

Artoo gwizdnął przeciągle.

- Tak - przyznał Luke. Postukał ręką w kabel... dotknął go ponownie... przejechał po nim dłonią.

A więc jednak Karrde i Mara nie popełnili błędu: odcięli dopływ prąciu do gniazdka.

Na chwilę przykucnął z przewodem w dłoni zastanawiając się, co robić dalej. Miał więc kabel, ale brakowało mu źródła zasilania, do którego mógłby go podłączyć. W magazynie znajdowało się zapewne całe mnóstwo niewielkich źródeł energii - wbudowanych w składowane w pomieszczeniu za­pasowe moduły różnych urządzeń - ale wszystkie leżały w skrzyniach, do których nie miał dostępu. Zastanawiał się, czy kabel może mu jakoś posłużyć do otwarcia pudeł - choć­by do zdarcia zewnętrznej warstwy zabezpieczającej.

Ujął oburącz kabel i mocno pociągnął, badając jego wy­trzymałość. Przejechał palcami po izolacji, potem owinął cia­sno przewód wokół prawej dłoni...

I nagle znieruchomiał. Poczuł mrowienie w karku. Jego prawa ręka... Jego sztuczna prawa ręka... Jego sztuczna, zasi­lana z dwóch źródeł energii ręka...

- Artoo, czy wiesz coś na temat elektronicznych pro­tez? - zawołał, podważając kawałkiem metalu klapkę chro­niącą dostęp do nadgarstka.

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie, a potem rozle­gło się niepewne szczebiotanie.

- To nie powinno być zbyt trudne - zapewnił robota Skywalker. Spojrzał na plątaninę kabli i miniaturowych ser­womechanizmów wewnątrz ręki. Zdążył zapomnieć, że prote­za jest tak skomplikowana. - Muszę tylko wydostać na ze­wnątrz jedno ze źródeł zasilania. Mógłbyś mi powiedzieć, jak to zrobić?

Tym razem cisza trwała tylko krótką chwilę, a odpowiedź była znacznie bardziej zdecydowana.

- Świetnie - rzekł Luke. - A zatem zabierajmy się do roboty.



ROZDZIAŁ

22


Han skończył mówić, opadł na krzesło i czekał.

- To interesujące - powiedział Karrde, uśmiechając się nieznacznie. Jego twarz przybrała całkowicie nieprzenikniony wyraz, tak że nie sposób było stwierdzić, co właściwie szef przemytników o tym myśli. - Bardzo interesujące. Zakła­dam, że Rada Tymczasowa byłaby skłonna udzielić gwarancji prawnych dla tej działalności?

- Udzielimy wszelkich możliwych gwarancji - oznaj­mił Solo. - Zapewniamy bezpieczeństwo, całkowitą legal­ność i tak dalej. Naturalnie nie możemy zagwarantować ściśle określonych zysków.

- To oczywiste - stwierdził Karrde i przeniósł wzrok na Landa. - Nie zabiera pan głosu, generale Calrissian. Jaka jest właściwie pańska rola w tym wszystkim?

- Występuję jedynie jako przyjaciel - odparł Lando. - Ktoś, kto wiedział, jak się z panem skontaktować. Jestem też człowiekiem, który może ręczyć za uczciwość Hana.

Na wargach Karrde'a zagościł przelotny uśmiech.

- Za jego uczciwość - powtórzył. - To ciekawe okre­ślenie w stosunku do człowieka, który ma tak nadszarpniętą reputację, jak kapitan Solo.

Han skrzywił się odrobinę. Zastanawiał się, który incydent mężczyzna ma konkretnie na myśli. Musiał przyznać, że wy­bór był niemały.

- Wszystkie te moje niezbyt chlubne wyczyny należą już do przeszłości - oznajmił.

- Naturalnie - przyznał przemytnik. - Jak już powie­działem, pańska propozycja jest niezwykle interesująca. Ale obawiam się, że nie dla mojej organizacji.

- A czy wolno mi spytać: dlaczego?

- To bardzo proste. Pewne grupy ludzi mogłyby uznać, że stanęliśmy po jednej ze stron konfliktu - wyjaśnił Karrde, unosząc szklaneczkę. - Jeśli się weźmie pod uwagę zasięg naszych operacji i tereny, na których działamy, to staje się oczywiste, że decyzja o współpracy z wami nie byłaby zbyt rozsądna.

- Rozumiem - stwierdził Han, kiwając głową. - Może zdołam pana przekonać, że są sposoby, by inni pańscy klienci się o tym nie dowiedzieli.

- Obawiam się, że pan nie docenia wywiadu Imperium, kapitanie Solo - odparł Karrde, ponownie się uśmiecha­jąc. - Oni wiedzą o posunięciach Republiki znacznie więcej, niż się panu wydaje.

- Mnie nie musi pan tego tłumaczyć. A przy okazji chciałbym pana jeszcze o coś zapytać. - Han zerknął na Cal­rissiana. - Lando mówił, że pan może znać kogoś, kto potra­fiłby złamać szyfr dyplomatyczny.

Karrde pochylił głowę.

- To ciekawa prośba - zauważył. - Zwłaszcza ze stro­ny kogoś, kto powinien mieć dostęp do takich szyfrów. Czyż­by dygnitarze Nowej Republiki zaczynali knuć wobec siebie jakieś intrygi?

Han natychmiast przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Winter i jej zawoalowane ostrzeżenia.

- To sprawa czysto osobista - zapewnił Karrde'a. - No, w każdym razie: przede wszystkim osobista.

- Aha - rzucił przemytnik. - Tak się składa, że jedna z najlepszych osób w tym fachu będzie dziś u mnie na obie­dzie. Naturalnie panowie zjedzą z nami obiad, prawda?

Solo ze zdziwieniem zerknął na zegarek. Nie wiadomo kie­dy ta półsłużbowa, a półprywatna rozmowa z obiecanych przez Torve'a piętnastu minut przeciągnęła się do dwóch godzin.

- Nie chcielibyśmy panu przeszkadzać...

- Wcale mi panowie nie przeszkadzają - zapewnił go Karrde, odstawiając szklaneczkę i podnosząc się z fotela. - W nawale obowiązków najczęściej rezygnujemy z posiłku w środ­ku dnia i potem nadrabiamy to, przesuwając obiad na późne popołudnie.

- Pamiętam ten cudowny rozkład dnia przemytnika - stwierdził Han cierpko. Obudziły się w nim dawne wspomnie­nia. - Dobrze, jeżeli uda się zjeść choćby dwa posiłki.

- To prawda - przyznał Karrde. - Panowie pozwolą za mną...

Kiedy po raz pierwszy wchodzili do środka głównego bu­dynku, Solo zauważył, że składa się on jakby z trzech czy czte­rech współśrodkowych stref, których centrum stanowiła wielka sala, gdzie rosło dziwaczne, olbrzymie drzewo. Obecnie Karrde zaprowadził ich do pokoju zajmującego mniej więcej czwartą część strefy położonej najbliżej środka budynku. W sali stało kilkanaście nakrytych do obiadu, okrągłych stołów; przy kilku z nich już siedzieli jacyś ludzie.

- Nie przestrzegamy tu zbyt sztywno pory posiłków - wyjaśnił szef przemytników, prowadząc gości do stołu stoją­cego na samym środku sali. Siedziały już przy nim cztery oso­by: trzech mężczyzn i kobieta.

Na przybyłych czekały trzy wolne miejsca.

- Dobry wieczór wszystkim. - Karrde skinął głową w stronę siedzących. - Mam przyjemność przedstawić pa­nów Calrissiana i Solo, którzy będą nam dzisiaj towarzyszyć w obiedzie. To moi współpracownicy: Wadewarn, Czin i Ghent. - po kolei wskazywał ręką mężczyzn. - Ghent to człowiek od łamania szyfrów, o którym już panom wspomina­łem; chyba jest najlepszy w tej branży. - Następnie przeniósł wzrok na kobietę. - Marę Jade mieli już panowie okazję po­znać.

- Istotnie - przyznał Han. Skinął głową w jej stronę i zajął miejsce przy stole, czując jednocześnie, że przebiega go dreszcz. Mara towarzyszyła Karrde'owi, kiedy witał ich w swojej prowizorycznej sali tronowej. Nie zabawiła z nimi długo, ale Solo zauważył, że przez cały ten krótki czas wpatrywała się ponuro w niego i w Landa tymi swoimi niesamowicie zielonymi oczami.

Niemal tak samo patrzyła na nich teraz.

- A więc to pan jest Han Solo - powiedział Ghent z ożywieniem. - Dużo o panu słyszałem i zawsze chciałem pana poznać.

Solo przeniósł wzrok z Mary na Ghenta. To było jeszcze prawie dziecko - chłopak miał co najwyżej dwadzieścia lat. - Miło jest być sławnym - rzekł Han. - Ale musisz pa­miętać o tym, że wszystko, co słyszałeś, to jedynie plotki. A plotki mają to do siebie, że zwykle ulegają wyolbrzymieniu w miarę powtarzania.

- Jest pan zbyt skromny - wtrącił Karrde. Skinął ręką i z drugiej części sali podjechał przysadzisty robot. Stała na nim taca z czymś, co wyglądało jak zwijane liście. - No, ale trudno byłoby chyba upiększyć ten incydent z zygeriańskimi handlarzami niewolników.

Lando oderwał wzrok od tacy.

- Z zygeriańskimi handlarzami niewolników? - powtó­rzył. - Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

- To nic ciekawego - stwierdził Han, gromiąc Calrissia­na spojrzeniem.

Niestety Ghent albo nie zauważył tego spojrzenia, albo też był zbyt młody, by zrozumieć jego wymowę.

- Razem z Chewbacca zaatakowali zygeriański statek Wiozący niewolników - wyjaśnił chłopak skwapliwie. - Tylko we dwóch. Zygerianie byli tak przerażeni, że porzucili pojazd.

- To byli bardziej piraci, niż handlarze niewolników - Sprostował Solo, dając za wygraną. - I nie mnie się przestra­szyli: opuścili statek dlatego, że im powiedziałem, iż jest ze mną dwudziestu szturmowców, którzy chcą wejść na pokład i sprawdzić dokumenty przewozowe.

- I oni w to uwierzyli? - zdziwił się Lando.

- Dysponowałem w tym czasie pożyczonym od Impe­rium kodem identyfikacyjnym - odparł Han, wzruszając ra­mionami.

- Ale wie pan, co on zrobił potem? - ciągnął Ghent. - Oddał statek niewolnikom, którzy byli na nim uwięzieni. Tak po prostu im go dał! Razem z całym ładunkiem.

- Zmiękłeś na stare lata - rzucił Calrissian z uśmie­chem, gryząc kawałek zwijanego liścia. - Nic dziwnego, że nigdy mi o tym nie wspomniałeś.

Solo z trudem się opanował.

- Ładunek to był łup piratów - burknął. - Z łatwością dałoby się określić, do kogo należała większość rzeczy. Nikt by ich nie kupił. Poza tym znajdowaliśmy się niedaleko Jano­dral Mizar; w owym czasie panowało tam dziwne prawo, że ofiary piratów lub handlarzy niewolników mogą podzielić między siebie cały zagrabiony majątek, jeśli ich prześladowcy zginą albo zostaną pojmani.

- O ile mi wiadomo, to prawo wciąż obowiązuje - mruknął Karrde.

- Być może. A poza tym był ze mną Chewie... A znasz jego zdanie na temat handlarzy niewolników.

- Tak - uśmiechnął się Lando. - Lepiej by chyba wy­szli na spotkaniu z dwudziestoma szturmowcami.

- A gdybym nie oddał im statku... - Solo urwał, gdyż rozległo się ciche pikanie.

- Proszę mi wybaczyć... - powiedział szef przemytni­ków, odpinając od pasa komunikator. - Tu Karrde.

Han nie słyszał przekazanych przemytnikowi informacji, ale nagle twarz mężczyzny się ściągnęła.

- Za chwilę tam będę. - Karrde podniósł się i z powrotem przypiął do pasa komunikator. - Jeszcze raz pro­szę mi wybaczyć - rzekł. - Muszę się zająć pewną sprawą.

- Jakieś kłopoty? - zainteresował się Solo.

- Mam nadzieję, że nie. - Przemytnik zerknął na drugą stronę stołu, a kiedy Han poszedł spojrzeniem za jego wzro­kiem, zobaczył, że Mara wstaje już z krzesła. - To powinno mi zająć tylko kilka minut. Proszę sobie nie przeszkadzać w obiedzie.

- Mam złe przeczucia - szepnął Solo do Calrissiana, gdy mężczyzna ruszył ku drzwiom.

Lando skinął głową, nie spuszczając wzroku z Mary i Karrde'a. Jego twarz przybrała dziwny wyraz.

- Już ją kiedyś widziałem - powiedział cicho. - Nie wiem gdzie, ale jestem pewien, że ją widziałem... I chyba nie zajmowała się wtedy przemytem.

Han popatrzył na siedzących przy stole mężczyzn: rozglą­dali się ostrożnie dookoła i szeptem wymieniali między sobą jakieś uwagi. Nawet Ghent zauważył, że atmosfera stała się nagle napięta i skupił się na jedzeniu przystawki.

- No, rusz głową - rzucił cicho Solo. - Zdaje się, że niewiele brakuje, byśmy nadużyli czyjejś gościnności.

- Może coś wymyślę. Co teraz robimy?

Nadjechał kolejny robot, wioząc tacę z talerzami do zupy.

- Na razie będziemy się rozkoszować posiłkiem - zde­cydował Han.



- Wyszedł z nadprzestrzeni jakieś dziesięć minut temu - rzucił Aves przez zaciśnięte zęby, wskazując punkcik na ekra­nie. - W dwie minuty później połączył się z nami kapitan Pellaeon. Chciał rozmawiać tylko z panem.

Karrde przyłożył palec do ust.

- Czy zauważyliście jakieś myśliwce albo pojazdy de­santowe? - spytał.

- Na razie nie - odparł Aves, potrząsając głową. - Ale biorąc pod uwagę kąt, pod jakim nadlatuje, z pewnością wkrótce wypuści jakieś pojazdy. Przewidywany rejon lądowa­nia - gdzieś w naszej części lasu.

Karrde pokiwał głową w zadumie. “Że też przylatują aku­rat w takim momencie...”

- Gdzie w końcu umieściliście “Tysiącletniego Sokoła”?

- Na lądowisku ósmym - rzekł Aves.

“A zatem tuż pod lasem. To dobrze - wysokie stężenie metalu w drzewach na Myrkr pomoże go ukryć przed czujni­kami »Chimery«.”

- Weź dwóch ludzi i zarzućcie na niego siatkę maskują­cą - polecił Avesowi. - Nie ma co ryzykować. I zrób to dys­kretnie - nie chcemy niepokoić naszych gości.

- Dobrze. - Mężczyzna zdjął z głowy słuchawki i szyb­kim krokiem wyszedł z pokoju.

- W ciekawym momencie się zjawiają - stwierdził Karrde, spoglądając na Marę.

- Jeśli chcesz mnie zapytać, czy to ja ich wezwałam, to oszczędź sobie zachodu: nie zrobiłam tego - odparła dziew­czyna, patrząc mu prosto w oczy.

- Nie, ja naprawdę jestem zdziwiony - powtórzył, prze­chylając lekko głowę.

- Ja również - mruknęła Mara. - Powinnam była o tym pomyśleć już dawno. - Wskazała głową słuchawki. - Masz zamiar z nim porozmawiać?

- A cóż mi innego pozostaje? - Karrde zebrał się w sobie, usiadł na miejscu, które właśnie zwolnił Aves, i nacisnął gu­zik. - Kapitanie Pellaeon, tu Talon Karrde - powiedział. - Bardzo przepraszam za zwłokę. W czym mogę panu pomóc?

Na ekranie zniknął odległy obraz “Chimery”, ale zamiast Pellaeona pojawił się na nim ktoś inny. Miał twarz rodem z koszmaru: szczupłą i pociągłą, o bladoniebieskiej skórze i błyszczących niczym dwa rozpalone do czerwoności kawał­ki metalu oczach.

- Witam, kapitanie Karrde - odezwał się człowiek z ekranu jasnym, łagodnym i uprzejmym głosem. - Jestem wielki admirał Thrawn.

- Dzień dobry, panie admirale. - Karrde skinął głową, przyjmując pojawienie się Thrawna ze stoickim spokojem. - To dla mnie zupełnie nieoczekiwany zaszczyt. Czy wolno mi spytać o cel pańskiej wizyty?

- Jestem pewien, że częściowo już się go pan domyśla - odparł admirał. - Potrzebujemy więcej isalamirów i za pań­skim przyzwoleniem chcielibyśmy ich tu jeszcze trochę schwytać.

- Oczywiście - stwierdził przemytnik, czując w głębi serca lekki niepokój. W zachowaniu Thrawna było coś dziw­nego... A poza tym Imperium nie potrzebowało przecież jego pozwolenia na ściąganie z drzew isalamirów. - Może to za­brzmi nieco niestosownie, ale wydaje mi się, że szybko wam ich zaczęło brakować. Czy macie jakieś problemy z utrzymaniem ich przy życiu?

Admirał uniósł brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia.

- Jeszcze żaden z nich nie umarł, kapitanie. Po prostu po­trzebujemy ich więcej.

- Tak, rozumiem - rzucił przemytnik.

- Nie sądzę. To zresztą nieważne. Przyszło mi do głowy, kapitanie, że skoro już tu jesteśmy, może będzie to dla nas do­bra okazja do rozmowy.

- Na jaki temat?

- O, z pewnością znajdziemy jakieś kwestie, które zain­teresują nas obu - odparł Thrawn. - No, na przykład: po­trzebuję nowych statków wojennych.

Tylko dzięki wieloletniemu doświadczeniu Karrde zapa­nował nad tym, by jakimś gestem czy słowem nie zdradzić niepokoju. Chociaż był tego bardzo bliski.

- Statków wojennych? - spytał ostrożnie.

- Tak. - Thrawn posłał mu nieznaczny uśmiech. - Pro­szę się jednak nie niepokoić - nie oczekiwałem, że będzie pan miał na składzie jakieś większe jednostki. Niemniej jed­nak człowiek z pańskimi znajomościami na pewno zdoła je zorganizować.

- Obawiam się, że moje kontakty nie są aż tak rozległe, panie admirale - odparł Karrde, usilnie starając się coś wy­czytać z twarzy, która tylko trochę przypominała twarz czło­wieka. “Czy on wie? Czy też to pytanie było jedynie wyni­kiem zwykłego, choć niepokojącego zbiegu okoliczno­ści?” - Obawiam się, że nie będziemy w stanie panu pomóc.

Wyraz twarzy Thrawna się nie zmienił... ale w jego uśmie­chu pojawił się nagle cień groźby.

- Mimo wszystko spróbuje pan. Poza tym pozostaje je­szcze kwestia pańskiej odmowy, gdy prosiliśmy o pomoc w poszukiwaniach Luke'a Skywalkera.

Ucisk w piersiach nieco zelżał. Teraz Karrde był na bez­pieczniejszym gruncie.

- Przykro mi, panie admirale, że w tamtej sprawie także nie mogliśmy panu pomóc. Jak już wcześniej wyjaśniałem pańskiemu wysłannikowi, w tym czasie zbiegły się nam ter­miny realizacji kilku ważnych zamówień i nie mogliśmy wy­słać żadnych statków.

- Powiedział pan: w tym czasie? - zdziwił się Th­rawn. - Ale poszukiwania jeszcze trwają, kapitanie.

Karrde przeklinał się w duchu za taką wpadkę.

- Jeszcze trwają? - powtórzył ze zdziwieniem. - Ale pański wysłannik mówił, że Skywalker leciał na uszkodzo­nym myśliwcu. Jeśli do tej pory go nie znaleźliście, to z pewnością już nie żyje.

- Aha. - Thrawn pokiwał głową. - Rozumiem, skąd wzięło się to nieporozumienie. W normalnych warunkach miałby pan rację. Ale Skywalker jest rycerzem Jedi i obok różnych innych sztuczek posiada też umiejętność zapadania w rodzaj śpiączki. - Urwał na chwilę, a jego obraz na ekranie zamigotał. - Ma pan więc mnóstwo czasu, by się przyłączyć do polowania.

- Rozumiem - stwierdził przemytnik. - To bardzo cie­kawe. Podejrzewam, że to jedna z wielu rzeczy, których prze­ciętny człowiek nie wie o rycerzach Jedi.

- Może będziemy mieli więcej czasu, by porozmawiać o tych sprawach, gdy wyląduję na Myrkr - rzekł admirał.

Karrde zamarł w bezruchu. W jednej chwili dotarła do nie­go cała groza sytuacji. To nagłe migotanie obrazu Thrawna...

Rzut oka na pomocniczy monitor potwierdził jego obawy: od “Chimery” oderwały się trzy promy desantowe klasy lamb­da w eskorcie myśliwców imperialnych. Wszystkie pojazdy zmierzały teraz ku powierzchni planety.

- Obawiam się, że nie będę w stanie zapewnić panu zbyt wielu rozrywek - wydusił. - Zwłaszcza że przybywa pan bez uprzedzenia.

- Nie potrzebuję żadnych rozrywek - zapewnił go Thrawn. - Jak już mówiłem, chcę jedynie porozmawiać. Naturalnie niezbyt długo; wiem, jak jest pan zajęty.

- Doceniam pańską troskę o mój czas - odparł Karr­de. - A teraz proszę mi wybaczyć, panie admirale, ale zajmę się przygotowaniami do przyjęcia pana.

- Z góry się cieszę na to spotkanie - oznajmił Thrawn. Jego twarz zniknęła, a na ekranie ponownie pojawił się wize­runek “Chimery”.

Przez dłuższą chwilę Karrde siedział bez ruchu, a przez

głowę w błyskawicznym tempie przebiegały mu scenariusze wszelkich możliwych katastrof.

- Połącz się z Chinem przez komunikator - polecił Ma­rze. - Powiedz mu, że przyjeżdżają do nas goście z Imperium i że ma się przygotować, by ich należycie przyjąć. Potem idź na ósme lądowisko i powiedz Avesowi, żeby jeszcze lepiej za­maskował “Tysiącletniego Sokoła”. Udaj się tam osobiście - “Chimera” i jej wahadłowce mogą przechwytywać rozmowy prowadzone przez komunikator.

- A co z Solo i Calrissianem?

- Oczywiście gdzieś ich przeniesiemy. - Karrde wydął wargi. - Do lasu, na ich statek albo gdzieś w jego pobliże. Lepiej sam się tym zajmę.

- Dlaczego nie wydasz ich Thrawnowi?

Karrde przyjrzał się jej uważniej. Zobaczył gorejące oczy i zaciętą twarz...

- Bez żadnej propozycji zapłaty? - spytał. - Miałbym zakładać, że admirał sam okaże się hojny po fakcie?

- To nie jest przekonujący powód - stwierdziła Mara bez ogródek.

- Ja też tak uważam - odparł chłodno. - Ale oni są jed­nak naszymi gośćmi. Siedzieli z nami przy jednym stole... i czy to ci się podoba, czy nie, są tym samym pod naszą opieką.

Wargi dziewczyny lekko zadrżały.

- A czy te zasady gościnności odnoszą się także do Sky­walkera? - spytała ironicznie.

- Dobrze wiesz, że nie. Ale teraz nie czas i miejsce na to, by wydać go w ręce Imperium, nawet jeśli taka miałaby być nasza ostateczna decyzja. Rozumiesz?

- Nie - burknęła. - Nie rozumiem.

Karrde zmierzył ją surowym spojrzeniem. Miał wielką ochotę jej oznajmić, że nie musi rozumieć, a jedynie spełniać jego rozkazy.

- To kwestia warunków - powiedział zamiast tego. - Tu, na ziemi, gdy nad naszymi głowami lata imperialny ni­szczyciel gwiezdny, nie jesteśmy w dogodnej pozycji do negocjacji. Nie chciałbym w takich warunkach dobijać targu, nawet gdyby Thrawn był najbardziej godnym zaufania klientem w całej galaktyce. A jak wiadomo, tak nie jest. Czy teraz już rozumiesz?

Wzięła głęboki oddech.

- Nie zgadzam się z tym - wycedziła przez zęby - ale podporządkuje się twojej decyzji.

- Dziękuję. Po wyjeździe przedstawicieli Imperium mo­żesz spytać generała Calrissiana o to, jakie niebezpieczeństwa pociąga za sobą prowadzenie negocjacji, gdy wokół przecha­dzają się szturmowcy. - Karrde ponownie zerknął na ekran. - “Sokół” zostanie przesunięty, Solo i Calrissian prze­niesieni. Skywalker i jego robot powinni być bezpieczni tam, gdzie są; magazyn numer cztery jest na tyle dobrze chroniony, że nikt nie zdoła się tam wślizgnąć - chyba że byłby to ktoś tak zdeterminowany, aby go przy tym rozwalić.

- A jeśli Thrawn jest zdeterminowany?

- Wtedy możemy mieć kłopoty - przyznał spokojnie Karrde. - Chociaż wątpię, by admirał zdecydował się tu wylą­dować osobiście, gdyby zakładał ewentualność walki zbrojnej. Wyżsi dygnitarze wojskowi nie zdobywają pozycji, ryzykując niepotrzebnie życie. - Wskazał drzwi. - No, dosyć tego ga­dania. Ty masz swoją robotę, a ja swoją. Bierzmy się do rzeczy.

Skinęła głową i skierowała się do wyjścia. Nagle Karrde'a uderzyła dziwna myśl.

- Gdzie położyłaś miecz świetlny Skywalkera? - spy­tał.

- Jest w moim pokoju - odparła, odwracając się z powrotem w jego stronę. - A dlaczego pytasz?

- Lepiej schowaj go gdzieś indziej. Nie jest zbyt łatwo wykryć miecz świetlny, ale wolę nie ryzykować. Połóż go ra­zem z rezonatorami mikrofalowymi w magazynie numer trzy; to powinno zapewnić należytą osłonę przed czujnikami.

- Dobrze. - Przyjrzała mu się uważnie. - A o co cho­dziło z tymi statkami wojennymi?

- Przecież słyszałaś wszystko, co tu zostało powiedziane.

- Tak, ale miałam na myśli twoją reakcję.

Zaklął w duchu.

- Miałem nadzieję, że to się nie rzucało tak bardzo w oczy.

- Istotnie, raczej nie rzucało się w oczy. - Zamilkła wy­czekująco.

- Spytaj mnie o to kiedy indziej - rzucił, zaciskając usta. - Teraz musimy się zająć pracą.

Dziewczyna przyglądała mu się badawczo jeszcze przez chwilę, potem bez słowa skinęła głową i wyszła.

Karrde westchnął głęboko i podniósł się z miejsca. Przede wszystkim musi pójść do jadalni i poinformować swoich go­ści o nagłej zmianie planów. A potem przygotować się psy­chicznie na spotkanie twarzą w twarz z najbardziej niebez­piecznym w całym Imperium człowiekiem, z którym ma roz­mawiać o Skywalkerze i dodatkowych statkach wojennych.

Zanosiło się na to, że będzie to niezwykle interesujące po­południe.


* * *


- No dobra, Artoo - zawołał Luke, dołączywszy do ka­bla ostatni kawałek przewodu. - Chyba możemy spróbować. Trzymaj kciuki.

W sąsiednim pomieszczeniu rozległa się seria skompliko­wanych elektronicznych pisków. Luke pomyślał, że być może robot przypomina mu o tym, że nie ma kciuków ani żadnych innych palców.

“Palce”. Skywalker obrzucił szybkim spojrzeniem prawą rękę; zacisnął palce i poczuł nieprzyjemne kłucie i mrowienie. Już od pięciu lat nie zdarzyło mu się myśleć o swojej ręce jako o maszynie przymocowanej do ciała. A teraz nagle nie mógł przestać jej traktować w ten sposób.

Artoo zapikał niecierpliwie.

- Racja - stwierdził Luke. Starając się nie myśleć o ręce, wyciągnął koniec kabla w stronę odpowiedniego - taką przynajmniej miał nadzieję - punktu mechanizmu otwierającego drzwi. Uświadomił sobie, że mogło być gorzej: gdyby protezę wyposażono tylko w jedno źródło zasilania, nie miałby z niej teraz wielkiego pożytku. - Uwaga, zaczyna­my - oznajmił i dotknął kablem mechanizmu.

I najzwyczajniej w świecie drzwi się otworzyły.

- Udało się - szepnął Skywalker. Ostrożnie, starając się trzymać kabel nieruchomo, tak aby nie odłączyć zasilania, wychylił się i wyjrzał na zewnątrz.

Słońce częściowo skryło się już za drzewami, które rzuca­ły na plac długie cienie. Ze swego miejsca Luke widział tylko niewielki fragment terenu, ale zdawał się on być zupełnie pu­sty. Puścił kabel i rzucił się do wyjścia.

Po odcięciu zasilania drzwi zaczęły się szybko zamykać i omal nie przytrzasnęły Skywalkerowi stopy. Jedi wylądował skulony na ziemi i zastygł w bezruchu, by sprawdzić, czy ha­łas nie zwrócił czyjejś uwagi. Ale nic nie mąciło panującej wokoło ciszy. Po dłuższej chwili podniósł się i podbiegł do sąsiednich drzwi.

Artoo miał rację: istotnie nie było w nich żadnego zamka. Luke odsunął skobel, jeszcze raz rozejrzał się dookoła i wśli­zgnął się do środka.

Na jego widok robot zapiszczał entuzjastycznie, miotając się nerwowo w opasującym go kołnierzu, który więził jego nogi i kółka.

- Spokojnie, Artoo - przykazał mu Skywalker, przyklę­kając, by obejrzeć cały mechanizm. - Postaraj się nie ruszać.

Obawiał się, że kołnierz będzie w jakiś sposób przymoco­wany do kółek Artoo albo z nimi spleciony, a wtedy zdjęcie go wymagałoby specjalnych narzędzi. Jednak całe urządzenie było proste: utrzymywało tylko robota tuż nad podłogą, tak żeby nie mógł dostać kółkami do ziemi. Luke odpiął jedynie dwie klamry i Artoo był wolny.

- Chodźmy - rzucił Skywalker do robota i skierował się do drzwi.

Jak okiem sięgnąć, cały teren był wciąż pusty.

- Nasz statek jest za tym budynkiem - szepnął, wskazu­jąc w stronę głównego gmachu. - Chyba najlepiej będzie go okrążyć z lewej strony, trzymając się cały czas w cieniu drzew. Czy zdołasz się poruszać w tym terenie?

Artoo uniósł skaner i potwierdził niepewnym piknięciem.

- To dobrze. Cały czas obserwuj, czy nikt nie wychodzi z któregoś z budynków.

Doszli do krawędzi lasu i pokonali już mniej więcej jedną czwartą drogi, gdy robot zaszczebiotał ostrzegawczo.

- Nie ruszaj się - szepnął Skywalker. Zamarł w bezruchu przy wielkim pniu z nadzieją, że cień drzewa dostatecznie ich maskuje. Jego czarny strój mógł się z łatwością wtopić w ciemne tło lasu, ale z białoniebieskim Artoo sprawa przed­stawiała się zupełnie inaczej.

Na szczęście trzej mężczyźni, którzy wyszli z głównego budynku, ani razu nie spojrzeli w ich stronę, kierując się pro­sto do lasu.

Posuwali się szybkim, nerwowym krokiem i nim zniknęli za drzewami, wszyscy wyciągnęli blastery.

- Miejmy nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z nami. Czy teren jest już czysty?

Robot zapikał twierdząco; ruszyli dalej. Od czasu do czasu Luke spoglądał ukradkiem w stronę lasu, który mieli za pleca­mi. Pamiętał niejasne wzmianki Mary na temat zamieszkują­cych go wielkich drapieżników. Oczywiście mogło to być je­dynie kłamstwo, obliczone na to, by go zniechęcić do uciecz­ki. Nie zauważył również żadnego urządzenia alarmowego w oknie pokoju, w którym go zamknięto.

Artoo zaszczebiotał ponownie. Skywalker zerknął w stronę bazy... i znieruchomiał.

W drzwiach głównego budynku pojawiła się Mara.

Przez dłuższą chwilę stała na stopniu, spoglądając z roz­targnieniem w niebo. Luke obserwował ją badawczo, bojąc się nawet obejrzeć, by sprawdzić, na ile widoczny jest Artoo. Gdyby spojrzała w ich kierunku... Albo gdyby poszła do ma­gazynu sprawdzić, co się z nimi dzieje...

Nagle dziewczyna opuściła głowę, a jej twarz przybrała stanowczy wyraz. Odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę drugiego baraku.

Skywalker odetchnął głęboko, uświadamiając sobie, że przez parę sekund wstrzymywał oddech. Jednak niebezpie­czeństwo wcale jeszcze nie minęło - wystarczyło, by Mara odwróciła głowę o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i miałaby ich jak na dłoni. Ale w jej postawie było coś, co sugerowało, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.

Jakby nagle podjęła jakąś ważką decyzję... Weszła do ba­raku. Luke także podjął szybką decyzję.

- Chodźmy, Artoo - szepnął. - Robi się tu zbyt tłoczno. Musimy się bardziej zagłębić w las i podejść do statku od tyłu.

Na szczęście do hangaru naprawczego i stojących przed nim pojazdów nie było daleko. Dotarli tam po paru minu­tach... by się przekonać, że myśliwiec Luke'a zniknął.

- Nie mam zielonego pojęcia, gdzie go mogli przesta­wić - rzucił Skywalker, lustrując wzrokiem okolicę. Starał się cały czas pozostawać w ukryciu. - Czy możesz go namie­rzyć swoimi czujnikami?

Artoo dał odpowiedź negatywną, dorzucając jakieś piskli­we wyjaśnienie, którego Luke nie zrozumiał.

- Nic nie szkodzi - uspokoił robota. - I tak musieliby­śmy wylądować nim gdzieś w innej części planety i znaleźć jakiś w pełni sprawny statek. Darujemy sobie ten punkt pro­gramu i od razu weźmiemy któryś z tutejszych pojazdów.

Rozejrzał się dokoła z nadzieją, że zauważy jakiś myśli­wiec albo inny statek, o którym by coś niecoś wiedział. Ale ze znanych mu pojazdów dostrzegł jedynie koreliańską korwetę i niewielki transportowiec.

- Masz jakiś pomysł? - zwrócił się do robota.

Artoo natychmiast zapikał twierdząco, kierując swój ska­ner w stronę dwóch długich, wąskich statków, jakieś dwa razy dłuższych od myśliwca Luke'a. Bez wątpienia były to pojazdy bojowe, ale Sojusz nigdy podobnych nie używał.

- Myślisz o jednym z tych? - spytał z powątpiewaniem. Robot zapikał jeszcze raz, wyraźnie zniecierpliwiony.

- Racja, nie mamy zbyt wiele czasu - przyznał Sky­walker.

Bez żadnych niespodzianek dotarli do jednego ze statków. W przeciwieństwie do republikańskiego myśliwca, tutaj do ka­biny wchodziło się przez otwierane z boku drzwiczki. Wstawia­jąc Artoo do środka, Skywalker doszedł do wniosku, że to był jeden z powodów, dla których robot wybrał właśnie ten pojazd. Kabina pilota nie była dużo większa niż w myśliwcu, ale bezpo­średnio za nią znajdowało się pomieszczenie techniczno-bojo­we, a w nim trzy fotele. Nie były one przeznaczone dla takich robotów jak Artoo, ale Luke'owi udało się zaklinować Artoo pomiędzy dwoma fotelami, i przypiąć go mocno pasami.










- Wygląda na to, że pojazd jest w pełnej gotowości do startu - stwierdził, zerkając na migające na tablicy rozdziel­czej światełka. - Tutaj jest gniazdko. Podłącz się i sprawdź wszystko. Przy odrobinie szczęścia może uda nam się stąd wy­rwać, nim ktokolwiek zauważy nasze zniknięcie.

Mara przesłała przez komunikator wiadomość dla Czina, a potem przekazała osobiście bardziej poufne informacje Ave­sowi i pozostałym ludziom na “Sokole”. Teraz zaś, przemie­rzając plac w drodze do magazynu numer trzy, jeszcze raz do­szła do wniosku, że nienawidzi całego świata.

To ona znalazła Skywalkera - sama, bez niczyjej pomo­cy. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. A zatem to do niej, a nie do Karrde'a, powinno należeć ostatnie słowo w kwestii tego, co się z nim stanie.

“Powinnam była go tam zostawić - powtarzała sobie gorzko, stąpając po ubitej ziemi. - Powinnam była mu po­zwołić umrzeć w lodowatej pustce kosmosu.” Wówczas też rozważała taką ewentualność. Gdyby jednak zmarł tam samot­nie, nigdy nie miałaby pewności, że naprawdę nie żyje.

A już na pewno ominęłaby ją przyjemność zabicia go oso­biście.

Zerknęła na miecz świetlny i ważąc go w dłoni obserwo­wała, jak srebrzysty metal lśni w promieniach zachodzącego Słońca. Wiedziała, że mogłaby to zrobić nawet w tej chwili. Mogłaby pójść, aby sprawdzić, co się z nim dzieje i potem twierdzić, że chciał się na nią rzucić. Bez wsparcia ze strony Mocy byłby łatwym celem nawet dla niej, choć miecz świetl­ny miała w ręku zaledwie parę razy w życiu. Wszystko odby­łoby się szybko, czysto i bez kłopotu.

Jeśli zaś chodzi o Karrde'a, to nie miała wobec niego żad­nych zobowiązań, bez względu na to, jak dobrze ją traktowano w jego organizacji. Przynajmniej nie w tej kwestii.

A jednak...

Wciąż niezdecydowana, zbliżała się do magazynu numer cztery, gdy usłyszała nad głową ciche buczenie silników.

Spojrzała w niebo, osłaniając oczy wolną ręką i starając się dostrzec nadlatujący statek. Jednak nic nie było widać...

Gdy buczenie stało się głośniejsze, uświadomiła sobie nagle,

że to jeden z ich własnych pojazdów. Odwróciła się gwałtow­nie w kierunku hangaru naprawczego...

Dokładnie w tej samej chwili jeden z dwóch należących do nich śmigaczy wzbił się pionowo w górę.

Przez parę sekund patrzyła na statek ze zdziwieniem, za­stanawiając się, co, u licha, ten Karrde robi. Wysyła na spotka­nie przedstawicieli Imperium eskortę albo pojazd pilotujący?

Aż nagle zrozumiała.

Rzuciła się pędem w stronę magazynu numer cztery, po drodze wyciągając z rękawa blaster. Nie wiadomo dlaczego zamek w drzwiach nie chciał się otworzyć; spróbowała dwa razy, po czym rozwaliła go strzałem z blastera.

Skywalker zniknął.

Zaklęła szpetnie i wybiegła na plac. Śmigacz poruszał się już teraz ruchem postępowym i znikał właśnie za drzewami na zachodzie. Mara schowała blaster i wyciągnęła komunikator... I jeszcze raz zaklęła. Admirał i jego ludzie mogli się tu zjawić lada chwila i każda wzmianka na temat obecności Skywalkera mogłaby wszystkim przysporzyć poważnych kłopotów.

W związku z tym pozostawało tylko jedno wyjście.

W szaleńczym tempie dopadła drugiego śmigacza i już po dwóch minutach była w powietrzu. Pomyślała, że teraz Sky­walker już jej się nie wymknie.

Włączyła pełną moc silników i z krzykiem rzuciła się w pościg.



ROZDZIAŁ

23


Niemal jednocześnie na monitorze śmigacza pojawiły się dwa pojazdy: ścigający go statek Karrde'a oraz krążący wyso­ko imperialny niszczyciel gwiezdny.

- Coś mi się wydaje, że mamy kłopoty - zawołał Luke przez ramię.

Odpowiedź Artoo niemal zupełnie zginęła w ryku silni­ków, gdyż Skywalker ostrożnie przesunął drążek sterowniczy do przodu tak daleko, jak tylko się odważył. Prowadzenie tego dziwnego pojazdu było dla niego zupełnie nowym doświad­czeniem; przypominało nieco jazdę na śniegowcach, których Sojusz używał na planecie Hoth, ale ta maszyna reagowała znacznie wolniej ze względu na masę silnika i pancerza. Nie­mniej jednak Luke był pewien, że gdyby miał trochę czasu, z pewnością nauczyłby się panować nad tym pojazdem.

Ale właśnie czasu coraz bardziej zaczynało mu brakować.

Rzucił okiem na wsteczny monitor. Ścigający go statek zbliżał się bardzo szybko; za kilka minut na pewno go dopę­dzi. Widać było wyraźnie, że tamten pilot zna dużo lepiej swo­ją maszynę niż Luke. To, a może niepohamowane pragnienie, by schwytać Skywalkera, całkowicie przytłumiło u goniącego go właściwą zdrowemu rozsądkowi ostrożność.

A zatem mogła to być tylko Mara Jade.

Pojazd Luke'a za bardzo zniżył lot i otarł się o wierzchołki

drzew, co natychmiast wywołało żywiołowy protest ze strony

Artoo.

- Przepraszam - krzyknął Skywalker. Przesuwając drą­żek z powrotem nieco w górę poczuł, że pot zalewa mu oczy. Właśnie: dopiero co rozważał kwestię przytłumionego zdrowe­go rozsądku... Ale w tej chwili nie miał innego wyjścia, jak tyl­ko trzymać się tuż ponad wierzchołkami drzew. Z jakiegoś niewiadomego powodu rozpościerający się w dole las w dziw­ny sposób zakłócał pracę przyrządów pokładowych i czujni­ków. Kiedy Luke trzymał się nisko, także ścigający go pojazd musiał się trzymać nisko, aby nie stracić go z oczu z po­wodu gąszczu drzew. Zapewniało mu to również chociaż czę­ściową zasłonę przed krążącym w górze niszczycielem gwiezd­nym.

“Niszczyciel gwiezdny.” Spoglądając na wiszący nad nim statek, Skywalker poczuł skurcz w żołądku. Teraz już przynajmniej wiedział, co to za goście, o których wspomina­ła Mara. Wyglądało na to, że zdołał uciec dosłownie w ostatniej chwili.

Chociaż może przeniesienie go do magazynu znaczyło, że Karrde nie zamierzał go jednak sprzedać Imperium. Warto by go było kiedyś o to spytać. Najlepiej z dużej odległości.

Nagle siedzący z tyłu Artoo zaświergotał ostrzegawczo. Skywalker aż podskoczył. Zerknął na monitory...

I podskoczył jeszcze raz. Bezpośrednio za nim, w odle­głości zaledwie niecałej długości pojazdu znajdował się go­niący go statek.

- Trzymaj się! - krzyknął Luke do Artoo i mocno zaci­snął zęby. Pozostawała mu tylko jedna szansa: manewr kojo­grański. Musiał raptownie wytracić prędkość i wykonać w po­wietrzu pętlę, wykręcając maszynę w innym kierunku.

Jedną ręką pociągnął drążek sterowniczy w lewo, a drugą pchnął do przodu przepustnicę...

Nagle osłona kabiny uderzyła o gałęzie drzew. Z całej siły rzuciło go na pasy. Maszyna obróciła się i runęła w dół.

Ostatnią rzeczą, którą usłyszał, nim ogarnęła go ciemność, był przeraźliwy elektroniczny krzyk Artoo.

Trzy pojazdy Imperium wylądowały dokładnie w tym sa­mym momencie, a nad nimi przeleciała eskorta myśliwców w idealnie równym szyku. - No, w paradach to oni zawsze byli dobrzy - mruknął

Aves.

- Cicho - upomniał go Karrde, obserwując opuszczają­ce się rampy. Thrawn najprawdopodobniej pojawi się na środ­kowej.

Z blasterami trzymanymi uroczyście na piersiach, z każdej z trzech ramp zaczęli schodzić szeregiem szturmowcy. Gdy już się wysypali na ziemię, z pojazdu stojącego po prawej Stronie wyłoniła się garstka oficerów. Następnie na rampie ukazał się niski, żylasty osobnik nieznanej rasy. Miał ciemno­szarą skórę, wyłupiaste oczy i wystającą szczękę. Zapewne występował w charakterze obstawy. Za nim pojawił się wielki admirał Thrawn.

“Zdaje się, że on nie lubi łatwych do przewidzenia posu­nięć - pomyślał Karrde. - Warto to sobie zapamiętać na przyszłość.”

Wraz ze swoim nielicznym komitetem powitalnym ruszył w stronę zbliżających się przybyszów z Imperium, starając się przy tym nie zwracać uwagi na spojrzenia szturmowców.

- Admirale Thrawn - skinął uprzejmie głową - witamy w naszym cichym zakątku, na Myrkr. Jestem Talon Karrde.

- Miło mi pana poznać, kapitanie - odparł Thrawn, pochylając nieznacznie głowę. Karrde doszedł do wniosku, że te gorejące oczy robią jeszcze większe wrażenie przy oso­bistym spotkaniu niż na ekranie; i na pewno bardziej onie­śmielają.

- Przepraszam za mało uroczyste powitanie - ciągnął szef przemytników, wskazując ręką swoich ludzi. - Nieczę­sto podejmujemy tu tak wyśmienitych gości.

- Doprawdy? - Admirał uniósł granatowoczarne brwi. - Sądziłem, że człowiek o takiej pozycji jest przyzwyczajony do kontaktów z różnymi dygnitarzami - chociażby z tymi, których pomoc jest panu w pewnym stopniu potrzebna.

- Tak, niekiedy mamy do czynienia z elitą - odparł Karrde, uśmiechając się lekko. - Ale nie tutaj. To jest... a raczej była - poprawił się, spoglądając znacząco na sztur­mowców - nasza prywatna baza operacyjna.

- Naturalnie - rzekł Thrawn. - Parę minut temu, nieco na zachód rozegrała się jakaś niezwykle dramatyczna scena. Proszę mi o tym opowiedzieć.

Karrde z trudem powstrzymał grymas. Miał nadzieję, że zakłócenia w działaniu przyrządów powodowane przez rosną­ce na Myrkr drzewa sprawią, iż ludzie admirała nie zauważą wyścigu jego statków. Ale najwyraźniej stało się inaczej.

- To tylko niewielki problem lokalny - zapewnił admi­rała. - Jeden z moich byłych pracowników, który żywił do mnie pewną urazę, włamał się do magazynu, skradł część to­warów i uciekł, porywając przy tym jeden z moich pojazdów. Inny z moich ludzi teraz go ściga.

- Raczej ścigał, kapitanie - poprawił Karrde'a Thrawn, świdrując go wzrokiem. - A może pan nie wie, że obydwaj spadli na ziemię?

Przemytnik spoglądał na niego ze zdumieniem i czuł, jak przechodzą go ciarki.

- Nie, istotnie tego nie wiedziałem. Nasze czujniki... Wy­sokie stężenie metalu w drzewach mocno zakłóca ich działanie.

- My mieliśmy lepszą pozycję obserwacyjną - stwier­dził admirał. - Wyglądało na to, że uciekinier zahaczył o drzewa, a goniący go statek został ściągnięty przez pęd po­wietrza na dół. - Przyjrzał się uważnie Karrde'owi. - Zga­duję, że w pościgu brał udział ktoś wyjątkowy?

- Wszyscy moi współpracownicy są wyjątkowi - od­parł szef przemytników z poważną miną, po czym wyjął ko­munikator. - Proszę mi na chwilę wybaczyć; muszę zorgani­zować ekipę ratowniczą.

Thrawn dał krok naprzód i dwoma bladoniebieskimi pal­cami przykrył górę komunikatora.

- Za pozwoleniem - rzucił. - Dowódca oddziału, do mnie!

Z szeregu wystąpił jeden ze szturmowców.

- Melduję się na rozkaz, panie admirale.

- Zabierz swoją drużynę na miejsce wypadku - rozka­zał Thrawn, nie spuszczając oczu z Karrde'a. - Obejrzyjcie wraki i jeśli ktoś ocalał, to go przywieźcie. Weźcie też wszyst­ko, co nie wygląda na normalne wyposażenie śmigacza.

- Tak jest, panie admirale. - Żołnierz skinął ręką i jedna kolumna szturmowców zawróciła i zniknęła z powrotem we wnętrzu stojącego z lewej strony pojazdu.

- Jestem niezmiernie wdzięczny za pańską pomoc, admi­rale - odezwał się szef przemytników, czując nagle dziwną su­chość w ustach. - Ale chyba naprawdę nie jest ona konieczna.

- Wprost przeciwnie, kapitanie - odparł spokojnie Th­rawn. - Pańska pomoc w ściąganiu z drzew isalamirów spra­wiła, że zostaliśmy pana dłużnikami. A czyż mogła się nada­rzyć lepsza sposobność, byśmy mogli się panu odpłacić?

- Tak, istotnie - mruknął Karrde pod nosem. Rampa jednego ze statków się zamknęła i pojazd z warkotem silni­ków uniósł się w górę. Karty zostały rozdane i teraz szef prze­mytników nic już nie mógł zrobić. Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że Mara jakoś zdołała zapanować nad sytuacją.

Gdyby chodziło o kogoś innego, nie mógłby się nawet łu­dzić, ale ponieważ to była Mara... istniała jeszcze jakaś szansa.

- A tymczasem - powiedział Thrawn - pewnie zechce mi pan pokazać bazę?

- Tak - skinął głową Karrde. - Proszę tędy.



- Wygląda na to, że żołnierze odjeżdżają - zauważył ci­cho Han, mocniej przyciskając do oczu lornetkę.

- Chciałbym popatrzeć - szepnął Lando, który przy­cupnął z drugiej strony drzewa.

Ostrożnie, powolnym ruchem, Solo podał mu lornetkę. Nie wiedzieli dokładnie, jak są wyposażone statki i myśliwce Imperium, a Han nie bardzo wierzył zapewnieniom, że tutej­sze drzewa tak doskonale zakłócają pracę czujników.

- Tak, chyba rzeczywiście jeden statek startuje - przy­znał Calrissian.

Solo obrócił się nieznacznie, co spowodowało, że wbiły mu się w ciało kłujące trawiaste rośliny, na których leżeli.

- Czy często macie tu gości z Imperium? - zapytał.

- Nie, tutaj nie - odparł Ghent, potrząsając nerwowo głową. Niemal szczękał zębami z napięcia. - Parę razy byli w lesie, by łapać isalamiry, ale nigdy nie zatrzymywali się w bazie. A przynajmniej nie wtedy, kiedy ja tu byłem.

- Isalamiry? - zainteresował się Calrissian. - A co to takiego?

- Małe, futrzaste węże z nogami - wyjaśnił Ghent. - Nie wiem, do czego one służą. Słuchajcie, może lepiej wróć­my na statek? Karrde kazał mi was tam trzymać, żebyście byli bezpieczni.

- Co o tym wszystkim myślisz? - spytał Han Landa, ignorując sugestię chłopaka.

- Pewnie ma to jakiś związek z tym śmigaczem, który wystartował, gdy Karrde wyprowadzał nas z budynku - od­parł Calrissian, wzruszając ramionami.

- Mieli tu jakiegoś więźnia - wtrącił Ghent. - Karrde i Mara gdzieś go zamknęli, ale może udało mu się uciec. Bar­dzo was proszę, czy możemy teraz...

- Więźnia? - powtórzył Lando, spoglądając na chłopa­ka ze zdziwieniem. - A od kiedy to Karrde ma do czynienia z więźniami?

- Może od czasu, gdy zaczął mieć do czynienia z pory­waczami - burknął Han, nim Ghent zdążył otworzyć usta.

- Nie mamy nic wspólnego z żadnymi porywaczami - zaprotestował chłopak żywo.

- No, właśnie jeden przyjechał do was z wizytą - stwierdził Solo, wskazując głową grupkę przedstawicieli Im­perium. - Widzicie tego małego, szarego gościa? To jeden z tych obcych, którzy próbowali porwać Leię i mnie.

- Co takiego? - Lando jeszcze raz spojrzał przez lornet­kę. - Jesteś pewien?

- A przynajmniej to osobnik tej samej rasy. Nie mieliśmy wtedy czasu pytać ich, jak się nazywają. - Han znowu od­wrócił się do Ghenta. - A ten więzień, kto to był?

- Nie mam pojęcia. Przywieźli go kilka dni temu na “Szalonym Karrdzie” i umieścili w baraku. Zdaje mi się, że kiedy się dowiedzieli o wizycie admirała, przenieśli go do jed­nego z magazynów.

- A jak on wyglądał?

- Naprawdę nie wiem! - szepnął Ghent, tracąc resztki zimnej krwi. Skradanie się po lesie i podglądanie uzbrojonych po zęby szturmowców z pewnością nie należało do typowych zajęć eksperta w dziedzinie łamania szyfrów. - Nie wolno nam było do niego podchodzić ani zadawać żadnych pytań na jego temat.

Lando poczuł na sobie spojrzenie Hana.

- Może to był ktoś, kto nie powinien się dostać w ręce Imperium? Jakiś uciekinier starający się dostać do Nowej Re­publiki?

- Bardziej martwi mnie teraz fakt, że go zabrali z baraków - rzucił Solo przez zaciśnięte zęby. - To może oznaczać, że niebawem wprowadzą się tam szturmowcy.

- Karrde nic nie wspominał na ten temat - zauważył Ghent.

- Być może nic o tym jeszcze nie wie - rzucił ironicznie Calrissian. - Uwierz mi: byłem już kiedyś na łasce żołnierzy Imperium. - Oddał Hanowi lornetkę. - Zdaje się, że wcho­dzą do środka.

I rzeczywiście tak się działo. Solo obserwował cały koro­wód: na początku szedł Karrde i oficer Imperium o niebieskiej skórze, za każdym z nich jego świta, a cały pochód zamykały dwie kolumny żołnierzy.

- Nie wiesz, co to za facet, ten z czerwonymi oczami? - zwrócił się do Ghenta Han.

- To jest jakiś wielki admirał czy ktoś w tym rodzaju - odparł chłopak. - Jakiś czas temu objął dowództwo nad siła­mi Imperium. Nie wiem, jak się nazywa.

Solo i Calrissian wymienili spojrzenia.

- Wielki admirał? - powtórzył powoli Lando.

- Tak. Słuchajcie, oni już poszli, nie ma na co patrzeć. Czy moglibyśmy wreszcie...

- Wracamy na “Sokoła” - postanowił Han. Schował, lornetkę do przypiętego do pasa futerału, po czym na czwora­kach rozpoczął odwrót spod zasłaniającego ich drzewa.

“Wielki admirał. Nic dziwnego, że niebo nad Nową Repu­bliką zaczęło się ostatnio chmurzyć.”

- Podejrzewam, że nie masz na “Sokole” żadnych informacji na temat wielkiego admirała Imperium - szepnął Lan­do, czołgając się tuż za nim.

- Nie - odparł Solo. - Ale na pewno mają je na Coru­scant.

- Świetnie - rzucił Calrissian. Jego głos niemal zginął w szeleście ostrych traw, przez które się przedzierali. - Mam nadzieję, że dożyjemy chwili, kiedy będziemy się tam mogli czegoś dowiedzieć.

- Na pewno - pocieszył go Han grobowym tonem. - Zostaniemy tu dostatecznie długo, by się dowiedzieć, co za grę prowadzi Karrde, ale zaraz potem odlatujemy. Nawet gdy­byśmy mieli stąd wystartować z tą siatką maskującą, która zwisa ze sutku.



Kiedy Luke się ocknął, zdziwił się, że nic go nie boli.

A powinno. Biorąc pod uwagę ostatnie chwile, które pa­miętał, a także widok połamanych drzew i pogiętej osłony ka­biny, mógł uważać się za szczęśliwca, który cudem uszedł z życiem. Tym dziwniejsze było to, że nie został ranny. Naj­wyraźniej oprócz pasów bezpieczeństwa i balonów przeciw­ wypadkowych musiało zadziałać coś jeszcze - może awaryj­ny kompensator przyspieszenia.

Usłyszał z tyłu niespokojne buczenie.

- Artoo, nic ci nie jest? - zawołał, wstając niepewnie z fotela. Ruszył po wykrzywionej podłodze w kierunku robo­ta. - Trzymaj się, zaraz tam będę.

Podczas wypadku oderwało się gniazdko do wyszukiwa­nia informacji, ale oprócz tego i kilku niewielkich wgięć Ar­too nie miał żadnych uszkodzeń.

- Lepiej stąd chodźmy - zdecydował Skywalker, uwal­niając robota z pasów. - Ten drugi statek może tu lada chwila wrócić w oddziałem naziemnym.

Z wysiłkiem wydostał Artoo spomiędzy foteli. Drzwiczki kabiny otworzyły się bez większych problemów. Luke wysko­czył na zewnątrz i rozejrzał się dokoła.

Zrozumiał, że drugi pojazd nie wróci z oddziałem naziem­nym. Stał tuż obok. I - jeśli to w ogóle możliwe - wydawał się być w jeszcze gorszym stanie niż maszyna Skywalkera.

W drzwiczkach ukazał się Artoo; gwizdnął, starając się pokonać strach. Luke spojrzał na niego, a potem z powrotem na zniszczony pojazd. Zważywszy na rozbudowane systemy bezpieczeństwa, w jakie były wyposażone te statki, Mara nie powinna być ciężko ranna. Na pewno wkrótce nadleci pomoc, a do tego czasu dziewczyna zdoła jakoś wytrzymać.

“A jeżeli nie?”

- Zaczekaj chwilę, Artoo - polecił robotowi. - Zajrzę szybko do środka.

Chociaż kadłub drugiego statku ucierpiał bardziej niż po­jazd Luke'a, to wnętrze było w lepszym stanie. Depcząc po odłamkach metalu w pomieszczeniu techniczno-bojowym, Skywalker dotarł do drzwi kabiny. Ponad oparcie fotela wy­stawał tylko czubek głowy pilota, ale widok lśniących, jasno­rudych włosów utwierdził go w przekonaniu, że jego domysły były słuszne. Osobą, która go ścigała, rzeczywiście była Mara Jade.

Przez parę sekund stał nieruchomo, miotając się pomiędzy pragnieniem szybkiej ucieczki, a potrzebą zaspokojenia we­wnętrznego pragnienia dobra. Nie ulegało wątpliwości, że ra­zem z Artoo powinni się stąd jak najszybciej zabierać, ale gdyby teraz zostawił Marę, nie sprawdziwszy nawet, w jakim jest stanie...

Wrócił myślą do tej nocy na Coruscant, gdy Ben Kenobi ostatecznie się z nim pożegnał. “Innymi słowy - powiedział później Luke, rozmawiając na dachu z Threepiem - rycerz Jedi nie powinien angażować się w sprawy wagi galaktycznej tak bardzo, by przestać się troszczyć o pojedynczych ludzi.” A poza tym to zajmie przecież tylko chwilkę. Przestąpił próg kabiny i obszedł fotel pilota... by znaleźć się dokładnie na wprost szeroko otwartych, całkowicie przytomnych zielonych oczu - zielonych oczu, które spoglądały na niego sponad lufy małego blastera.

- Domyślałam się, że przyjdziesz - powiedziała Mara z ponurą satysfakcją w głosie. - Pod ścianę! No już!

Luke zrobił to, co mu kazała.

- Nic ci nie jest? - spytał.

- Nie twoja sprawa - ucięła krótko. Podniosła się z fotela. Wolną ręką wyciągnęła spod siedzenia niewielką, płas­ką walizeczkę. Skywalker zauważył jakiś błysk: znów miała u pasa jego miecz świetlny. - W tym schowku tuż nad drzwiczkami jest walizka - powiedziała. - Wyjmij ją.

Znalazł zamek i otworzył schowek. W środku leżała ozna­kowana w nieznany mu sposób metalowa walizka, do złudze­nia przypominająca podręczny zestaw ratunkowy.

- Mam nadzieje, że nie będziemy musieli przemierzać całej tej drogi na piechotę - stwierdził. Wyciągnął walizecz­kę i zeskoczył na ziemie.

- Ja na pewno nie - rzuciła. Przez chwilę jakby się wa­hała, zanim zeszła za nim na ziemię. - A czy ty w ogóle tam wrócisz, to zupełnie inna kwestia.

Na moment ich spojrzenia się spotkały.

- Dokończysz tego, co już zaczęłaś? - spytał Luke, wskazując na swój rozbity statek.

Dziewczyna zaśmiała się ironicznie.

- Słuchaj, chłoptasiu, to ty ściągnąłeś nas na ziemię, a nie ja. Mój jedyny błąd polegał na tym, że byłam na tyle głupia, by się trzymać zbyt blisko ciebie. Postaw walizkę i ściągnij stamtąd swojego robota.

Skywalker usłuchał. Nim postawił Artoo na ziemię, Mara już zdążyła otworzyć zestaw ratunkowy i jedną ręką szukała czegoś w środku.

- Nie ruszaj się - rzuciła ostro. - I trzymaj ręce przed sobą.

Przechyliła głowę na bok i przez chwilę jakby nasłuchiwa­ła w milczeniu. Za moment Luke usłyszał z oddali zbliżający się statek.

- No, chyba już mamy transport powrotny - zauważyła Mara. - Weź swojego robota...

Urwała w połowie zdania, a jej twarz przybrała dziwny, pełen napięcia wyraz. Skywalker zmarszczył brwi, starając się ze wszystkich sił dociec, co jest nie w porządku...

Nagle dziewczyna zatrzasnęła walizeczkę i podniosła ją z ziemi.

- Biegiem! - krzyknęła, wskazując kierunek przeciwny do tego, w którym stały roztrzaskane pojazdy. Tą samą ręką, w której trzymała blaster, podniosła płaską kasetkę i wsunęła ją pod pachę. - Obydwaj pod drzewa: biegiem!

W jej głosie zabrzmiał jakiś dziwny ton rozkazu czy nale­gania, który kazał Luke'owi wykonać jej polecenie bez słowa. W ciągu kilku sekund Skywalker i Artoo znaleźli się pod osło­ną najbliższych drzew.

- Dalej - rzuciła ostro. - No, szybko!

Poniewczasie przyszło Luke'owi do głowy, że może to wszystko to tylko jakiś makabryczny żart: może Mara po pro­stu chciała mu strzelić w plecy, by móc potem twierdzić, iż próbował uciekać. Ale ona biegła tuż za nim - tak blisko, że Słyszał jej oddech, a niekiedy czuł, jak lufa blastera dotyka jego pleców. Weszli jeszcze jakieś dziesięć metrów głębiej w las, gdy Jedi musiał się schylić, by pomóc Artoo pokonać wyjątkowo gruby korzeń.

- No, już wystarczy - syknęła mu dziewczyna prosto w ucho. - Ukryj robota i kładź się na ziemię.

Luke przeniósł Artoo przez korzeń i postawił za drzewem, a kiedy się położył obok Mary, nagle wszystko zrozumiał.

W górze, nad zniszczonymi statkami, powoli niczym dra­pieżny ptak w poszukiwaniu żeru, krążył pojazd Imperium.

Skywalker kątem oka dostrzegł niewielkie poruszenie. Odwrócił głowę i natknął się dokładnie na wylot lufy blastera.

- Nie ruszaj się - wyszeptała dziewczyna; poczuł na policzku jej ciepły oddech. - I ani mru-mru.

Skinął głową ze zrozumieniem i znowu spojrzał na statek imperialny. Mara położyła mu rękę na plecach, przycisnęła bla­ster do jego brody i też odwróciła wzrok w tamtym kierunku.

Pojazd przestał krążyć i ostrożnie wylądował na zniszczo­nej ziemi pomiędzy dwoma śmigaczami. Zanim jeszcze całko­wicie osiadł na gruncie, opuszczono rampę i zaczęli się z nie­go wysypywać szturmowcy.

Skywalker obserwował, jak się rozdzielali i poszli prze­szukiwać obydwa zniszczone statki. Niesamowitość całej sy­tuacji dodawała tej scenie szczególnego zabarwienia. Niecałe dwadzieścia metrów od nich znajdowali się szturmowcy i Mara miała wyjątkową okazję, by wydać Luke'a w ręce Im­perium. A jednak obydwoje leżeli ukryci za korzeniem drzewa i starali się oddychać jak najciszej. Czyżby zmieniła nagle zdanie?

A może po prostu nie chciała żadnych świadków, kiedy będzie go zabijać?

Jedi uświadomił sobie nagle, że w takim razie być może lepiej byłoby się poddać szturmowcom. Z dala od tej planety, mając znowu Moc za sprzymierzeńca, mógłby przynajmniej próbować walczyć. Gdyby tylko udało mu się odwrócić uwa­gę Mary na tyle, by wyrwać jej blaster...

Leżeli mocno przytuleni do siebie, dziewczyna ramieniem obejmowała jego plecy i musiała widocznie wyczuć nagłe na­prężenie mięśni.

- Bez względu na to, co knujesz, lepiej tego nie rób - wysyczała mu prosto w ucho, mocniej wbijając blaster w jego brodę. - Zawsze mogę stwierdzić, że mnie tu więziłeś i udało mi się wyrwać ci broń.

Luke przełknął nerwowo ślinę i postanowił czekać na roz­wój wypadków.

Nie musiał czekać zbyt długo. Dwie grupki żołnierzy zniknęły w śmigaczach, podczas gdy reszta obchodziła doko­ła nowo powstałą polankę, obserwując bacznie las i badając jego krawędź przenośnymi czujnikami. Po kilku minutach szturmowcy wyłonili się ze zniszczonych statków i odbyli krót­ką naradę u podnóża rampy. W odpowiedzi na jakiś niesły­szalny rozkaz podeszli do nich także żołnierze przeszukujący polankę i po chwili wszyscy weszli do swojego pojazdu. Ram­pa się zamknęła i statek zniknął za horyzontem, pozostawiając za sobą jedynie warkot silników. Po minucie zapanowała kompletna cisza.

- No... - zaczął Luke, podnosząc się powoli.

Urwał, gdyż Mara ponownie dźgnęła go blasterem.

- Cicho - mruknęła. - Zostawili czujnik na wypadek. gdyby ktoś tu wrócił.

- Skąd to wiesz? - zdziwił się Jedi.

- Bo tak zazwyczaj postępują szturmowcy w podobnych sytuacjach - burknęła. - Teraz już naprawdę bądź cicho; wstaniemy i odejdziemy trochę dalej. Robot też ma być cicho.

Stracili już z oczu rozbite statki i przeszli jeszcze z pięć­dziesiąt metrów, nim dziewczyna nakazała im się zatrzymać.

- Co dalej? - spytał Skywalker.

- Usiądziemy - odparła.

Luke skinął głową i opadł na ziemię.

- Dziękuję, że nie wydałaś mnie szturmowcom - po­wiedział.

- Daruj sobie te grzeczności - rzuciła krótko Mara, sia­dając ostrożnie na ziemi i kładąc obok siebie blaster. - Nie łudź się, nie było w tym żadnego altruizmu. Zbliżające się do naszej bazy pojazdy Imperium zapewne nas zauważyły i wysłały oddział, by nas odszukał. Karrde będzie musiał wy­myślić jakąś zgrabną historyjkę na temat tego zdarzenia, a ja po prostu nie mogę wpaść im w ręce, nie wiedząc, co im po­wiedział. - Położyła sobie na kolanach małą, płaską kasetkę i otworzyła ją.

- Możesz z nim porozmawiać przez nadajnik - przypo­mniał jej Skywalker.

- Równie dobrze mogłabym od razu skontaktować się z Imperium - powiedziała szyderczo. - Czy wydaje ci się, iż nie mają odpowiedniego sprzętu, by przechwycić moją wia­domość? A teraz lepiej się zamknij; muszę coś zrobić.

Przez kilka minut zajmowała się w milczeniu płaską kaset­ką, majstrując coś przy maleńkiej klawiaturze i obserwując z napięciem coś, czego Luke nie widział ze swego miejsca. Od czasu do czasu zerkała na niego, najwyraźniej po to, by się upewnić, że siedzi spokojnie. Skywalker czekał. Nagle Mara mruknęła z zadowoleniem.

- Trzy dni - oznajmiła, zamykając walizeczkę.

- Co: trzy dni? - zainteresował się Jedi.

- Trzy dni do krawędzi lasu - wyjaśniła, patrząc na nie­go niewidzącymi oczyma. - Do cywilizacji. No, w każdym razie do miasta Hyllyard, które jest najbardziej cywilizowa­nym miejscem w tej części planety.

- A czy pójdziemy tam razem? - spytał cicho Luke.

- Dobre pytanie - przyznała lodowatym tonem. - Czy znasz jakiś powód, dla którego miałabym sobie zawracać gło­wę i ciągnąć was obu ze sobą?

- Oczywiście - stwierdził Skywalker, wskazując głową w bok. - Na przykład Artoo.

- Nie pleć głupstw. - Zerknęła na robota, a potem z powrotem na niego. - Cokolwiek miałoby się zdarzyć, ro­bot zostaje tutaj. I to w kawałkach.

- W kawałkach? - zdumiał się Jedi.

- Co, mam ci to powtórzyć drukowanymi literami? - rzuciła ostro. - Robot zbyt dużo wie. Nie możemy pozwolić, by znaleźli go tutaj szturmowcy.

- O czym wie zbyt dużo?

- Naturalnie o tobie. O tobie, o Karrdzie, o mnie - o tej całej głupiej sytuacji.

Artoo jęknął cichutko.

- On im nic nie powie - zapewnił Luke.

- Będąc w kawałkach, na pewno nie - przyznała Mara.

Skywalker z trudem zdołał się uspokoić. Jej decyzję mógł

zmienić jedynie logicznymi, a nie uczuciowymi argumentami.

- Będzie nam potrzebny - zwrócił się do dziewczy­ny. - Sama mówiłaś, że las jest niebezpieczny. Czujniki Ar­too namierzą każdego drapieżnika, zanim podejdzie na tyle blisko, by nas zaatakować.

- Może tak, a może nie - ucięła krótko. - Tutejsza ro­ślinność ogranicza zasięg działania czujników niemal do zera.

- Zawsze to jednak pewniejsze niż nasze oczy. A poza tym Artoo będzie mógł stać na warcie, gdy my będziemy spali.

- My? - spytała, unosząc lekko brwi.

- My - powtórzył Jedi. - Nie sądzę, by chciał cię chro­nić, jeśli mnie tam nie będzie.

- Nic z tego - odparła Mara, potrząsając głową i uno­sząc blaster. - Mogę się obyć bez niego. A już na pewno nie potrzebuję ciebie.

Luke poczuł ucisk w gardle.

- Czy jesteś pewna, że emocje nie biorą w tobie góry nad zdrowym rozsądkiem? - spytał.

Wydawało mu się, że jej oczy nie mogą przybrać jeszcze bardziej bezwzględnego wyrazu. Ale się mylił.

- Słuchaj, Skywalker - powiedziała ledwo słyszalnym szeptem. - Już od dawna chcę cię zabić. Przez prawie cały ten pierwszy rok śniłam o twojej śmierci każdej nocy. Śniłam o niej, planowałam ją - musiałam chyba ułożyć z tysiąc sce­nariuszy, szukając odpowiedniego sposobu. Jeśli chcesz, mo­żesz to nazywać brakiem zdrowego rozsądku; już się zdąży­łam do tego przyzwyczaić.

Luke, wstrząśnięty do głębi, spojrzał jej prosto w oczy.

- Co ja ci takiego zrobiłem? - szepnął.

- Zniszczyłeś moje życie - rzuciła gorzko. - Chyba będzie sprawiedliwie, jeśli ja zniszczę twoje.

- Czy zabicie mnie przywróci ci twoje stare życie?

- Wiesz dobrze, że nie - odparła drżącym głosem. - Ale muszę to zrobić. Dla siebie i dla... - urwała.

- A co z Karrde'em? - spytał Skywalker.

- Z nim?

- Sądziłem, że chciał mnie mieć żywego. Zaśmiała się krótko.

- Wszyscy pragniemy rzeczy, których nie możemy mieć.

Ale na ułamek sekundy w jej oczach pojawiło się coś je­szcze - coś oprócz nienawiści...

Cokolwiek to jednak było, nie okazało się wystarczające silne.

- Niemal żałuję, że nie mogę tego jeszcze trochę odwlec - stwierdziła lodowatym tonem, unosząc broń. - Ale nie mam czasu.

Luke patrzył prosto w lufę blastera, gorączkowo szukając w myślach jakiegoś rozwiązania...

- Poczekaj chwilę - odezwał się nagle. - Mówiłaś, że chciałabyś się dowiedzieć, co Karrde powiedział przybyszom z Imperium. A jeśli by mi się udało zapewnić bezpieczny kon­takt z nim?

Lufa blastera poruszyła się nieznacznie.

- Jak? - spytała podejrzliwie.

Jedi skinął głową w stronę walizeczki z zestawem ratun­kowym.

- Czy ten komunikator ma dostateczny zasięg, by prze­słać wiadomość do bazy? To znaczy bez połączenia satelitar­nego, ani bez wzmocnienia?

- Jest tam sonda balonowa, która może unieść antenę na

tyle wysoko, by pokonać tłumiące oddziaływanie lasu - od­parła, wciąż patrząc na niego podejrzliwie. - Ale nadajnik nie jest kierunkowy, co oznacza, że wiadomość mogą usłyszeć ludzie admirała czy ktokolwiek inny na tej półkuli.

- To nie stanowi problemu - zapewnił ją Skywalker. - Mogę zakodować wiadomość w taki sposób, że nikt inny jej nie odczyta. A właściwie Artoo może to zrobić.

Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie.

- Świetnie. Pozostaje tylko jeden drobny szczegół: jeśli kod jest tak dobry, to jak niby ma go odczytać Karrde?

- Nie będzie musiał tego robić - wyjaśnił Luke. - Zro­bi to za niego komputer w moim myśliwcu.

Uśmiech zniknął z twarzy Mary.

- Nie zawracaj mi głowy - burknęła opryskliwie. - Nie można przeprowadzić kodowania równoległego pomię­dzy robotem a komputerem na statku.

- Dlaczego nie? Artoo jest jedynym robotem, który pra­cował z tym komputerem w ciągu ostatnich pięciu lat i spędził z nim niemal trzy tysiące godzin w powietrzu. Do chwili obe­cnej ten komputer nabrał zapewne cech jego osobowości. Mówiąc prawdę, mam pewność, że tak się stało: aby odczytać dane z komputera, obsługa naziemna musi korzystać z pomo­cy Artoo.

- Zdawało mi się, że po to, aby zapobiec podobnym sytu­acjom, co sześć miesięcy kasuje się i ładuje na nowo pamięć robotów?

- Ja lubię Artoo takiego, jaki jest - stwierdził Luke. - Poza tym dzięki temu jego współpraca z myśliwcem jest efek­tywniejsza.

- Na ile efektywniejsza?

Skywalker szukał w pamięci odpowiedzi na to pytanie. Ludzie z obsługi technicznej przeprowadzali taki test zaledwie parę miesięcy temu.

- Nie pamiętam dokładnej liczby, ale ta współpraca była o jakieś trzydzieści procent szybsza niż normalne sprzę­żenie pomiędzy robotem a myśliwcem. Może nawet o trzy­dzieści pięć.

Mara obrzuciła Artoo badawczym spojrzeniem.

- Tak, to rzeczywiście prędkość pozwalająca na przeprowadzenie kodowania równoległego - przyznała niechętnie. - Jednak Imperium i tak może odczytać tę wiadomość.

- W końcu im się to uda, ale będą do tego potrzebować specjalnego sprzętu. A sama powiedziałaś, że za trzy dni już nas tu nie będzie.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego z napięciem i widać było, że targają nią różne uczucia: gorycz, nienawiść, chęć przeżycia... i coś jeszcze. Luke miał nadzieję, że było to poczucie lojalności.

- Twój myśliwiec stoi opuszczony w lesie - burknęła wreszcie. - Jak zamierzasz przekazać tę wiadomość Karr­de'owi?

- Ktoś będzie musiał w końcu sprawdzić, co się dzieje ze statkiem - zauważył. - Musimy umieścić w pamięci kom­putera informację i pozostawić jakiś świecący sygnał, który będzie wskazywał na jej obecność. Macie przecież jakichś lu­dzi, którzy potrafią odczytać dane z komputera pokładowego, prawda?

- Każde dziecko wie, jak to zrobić. - Dziewczyna utkwiła w nim wzrok. - To zabawne, że ten plan wymaga, bym na razie zostawiła przy życiu was obu.

Luke nie odpowiedział, ale bez lęku spojrzał w jej pełne go­ryczy oczy... Nagle wewnętrzna walka dobiegła w niej końca.

- No, a robot? Przecież przemieszczanie się z nim w ta­kim terenie potrwa wieczność?

- Artoo już jeździł kiedyś po lesie. Chociaż... - Skywal­ker rozejrzał się dookoła i zauważył drzewo z dwiema rosną­cymi nisko gałęziami odpowiedniej długości. - Może uda mi się sklecić jakąś konstrukcję do ciągnięcia go po ziemi. Ro­dzaj jednostronnych noszy. - Zaczął się podnosić. - Jeśli dasz mi na chwilę mój miecz świetlny, to zetnę kilka gałęzi.

- Siadaj! - rozkazała mu, podnosząc się. - Ja to zrobię. “No coż, warto było chociaż spróbować.”

- Tamte dwie - wskazał ręką upatrzone gałęzie. - Uważaj: nie jest łatwo posługiwać się mieczem świetlnym.

- Twoja troska o mnie jest doprawdy wzruszająca - stwierdziła ironicznie. Odczepiła od pasa miecz świetlny i podeszła do wskazanego drzewa, nie spuszczając przy tym wzroku z Luke'a. Uniosła broń, zapaliła ją... i kilkoma szybki­mi, pewnymi uderzeniami ucięła, obciosała i skróciła potrzeb­ne gałęzie.

Zgasiła miecz świetlny i zgrabnie przypięła go z powro­tem do pasa.

- Proszę - powiedziała, odchodząc od drzewa.

- Dzięki - rzucił machinalnie Skywalker. Potykając się, zaczął zbierać gałęzie. Wciąż nie mógł się nadziwić temu, cze­go był przed chwilą świadkiem. Zrobiła to w taki sposób, jak­by...

- Miałaś już kiedyś w ręku miecz świetlny.

- Przynajmniej teraz już wiesz, że umiem się z nim ob­chodzić - odparła, patrząc na niego zimno. - To na wypa­dek, gdyby ci przyszło do głowy sięgnąć po mój blaster. - Zerknęła w górę na ciemniejące niebo. - No, bierzmy się do robienia tych noszy. Będziemy musieli znaleźć jakąś polankę, by wypuścić sondę balonową, a chcę z tym zdążyć przed nadej­ściem nocy.



ROZDZIAŁ

24


- Bardzo przepraszam, że musiałem pana stąd wyprowa­dzić w takim pośpiechu - powiedział Karrde, prowadząc Hana w kierunku głównego budynku. - Przykro mi, że mu­siałem przerwać panu posiłek. Nie świadczy to najlepiej o naszej gościnności.

- Nic nie szkodzi - odparł Solo, przyglądając się prze­mytnikowi w gęstniejącym mroku. Z pobliskiego budynku pa­dała na niego wąska smuga światła. Przy odrobinie szczęścia może zdoła odczytać wyraz twarzy Karrde'a. - A co się w ogóle stało?

- Nic poważnego - stwierdził lekko szef przemytni­ków. - Pewni ludzie, z którymi prowadzę interesy, chcieli przyjechać i obejrzeć bazę.

- Aha - rzucił Han. - A zatem w tej chwili pracuje pan bezpośrednio dla Imperium?

Wyraz twarzy przemytnika zmienił się nieznacznie. Solo oczekiwał, że Karrde zaprzeczy odruchowo, ale on jedynie się zatrzymał i obejrzał na idących z tyłu Landa i Ghenta.

- Ghent? - zawołał łagodnie.

- Bardzo mi przykro, proszę pana - powiedział chłopak płaczliwie. - Ale oni się upierali, żeby wyjść i zobaczyć, co się dzieje.

- Rozumiem. - Karrde odwrócił się ku Hanowi. Jego twarz znów wyrażała całkowity spokój. - Właściwie nic się nie stało. Jednak nie trzeba było ryzykować.

- Przywykłem już do ryzyka - odparł Solo. - Nie od­powiedział pan na moje pytanie.

- Jeśli nie jestem zainteresowany współpracą z Repu­bliką - rzekł przemytnik, ruszając naprzód - to tym bar­dziej nie pragnę współpracować z Imperium. Przez ostatnie kilka tygodni jego ludzie przyjeżdżali tu po isalamiry. To takie zwierzęta - wiszą także na drzewie w sali głównej. Zaofero­wałem im swoją pomoc w bezpiecznym zdejmowaniu isala­mirów z drzew.

- A co pan dostał w zamian?

- Możliwość obserwowania ich przy pracy - odparł Karrde - co dało mi dodatkowe informacje pozwalające stwierdzić, do czego używają tych zwierząt.

- No i do czego ich używają?

Przemytnik spojrzał na Hana spod oka.

- Solo, tutaj informacje zdobywa się za pieniądze. Ale żeby być zupełnie szczerym, powiem panu, że nie wiemy, do czego są im one potrzebne. Jednak próbujemy to rozpracować.

- Rozumiem. Ale zna pan osobiście ich dowódcę? Karrde uśmiechnął się nieznacznie.

- To także jest informacja.

Han miał już tego dosyć.

- Niech i tak będzie. Ile mnie będzie kosztowało imię wielkiego admirała?

- W obecnej chwili jego imię nie jest na sprzedaż - oznajmił przemytnik. - Może porozmawiamy o tym później.

- Dziękuję, ale chyba nie będzie żadnego później - burk­nął Solo, zatrzymując się raptownie. - Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, może się tutaj pożegnamy i wrócimy na statek.

- Nie chcą panowie dokończyć obiadu? - spytał Karr­de, spoglądając na Hana z lekkim zdziwieniem. - Przecież ledwo co zdążyli panowie zacząć.

Solo spojrzał mu prosto w oczy.

- Nie mam ochoty siedzieć na ziemi jako cel ćwiczebny dla szturmowców - wyznał.

Twarz przemytnika pociemniała.

- W obecnej chwili siedzenie na ziemi jest lepsze od ścią­gania na siebie uwagi w powietrzu - odparł chłodno. - Ni­szczyciel gwiezdny wciąż krąży po orbicie. Startując teraz, sami się prosicie, by was zestrzelił.

- “Sokół” już nieraz umykał niszczycielom gwiezd­nym - zauważył Solo. Karrde miał jednak rację... A fakt, że nie wydał ich w ręce Imperium, oznaczał, iż można mu zau­fać; przynajmniej na razie.

Z drugiej strony, jeśli tu zostaną...

- Ale sądzę, że nie zaszkodzi, jeśli zostaniemy tu chwilę dłużej - przyznał. - Dobrze, a zatem dokończmy obiad.

- Doskonale - stwierdził przemytnik. - Za kilka minut jedzenie znów będzie na stole.

- Kazał pan wszystko uprzątnąć? - spytał Lando.

- Wszystko, co mogłoby sugerować, że mieliśmy go­ści - odparł Karrde. - Wielki admirał jest niezwykle spo­strzegawczy i nie sądzę, by nie wiedział, ilu z moich współ­pracowników jest obecnie w bazie.

- Zanim pan wszystko przygotuje, chciałbym pójść na statek i sprawdzić parę rzeczy - oznajmił Han.

Oczy przemytnika nieco się zwęziły.

- Ale wróci pan?

- Proszę mi zaufać - rzucił Solo, posyłając mu niewin­ny uśmiech.

Karrde wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- A więc dobrze. Tylko uważajcie na siebie. Tutejsze dra­pieżniki zwykle nie podchodzą tak blisko domów, ale zdarzają się wyjątki.

- Będziemy ostrożni - obiecał Han. - Chodź, Lando. Skierowali się z powrotem w stronę, skąd przyszli.

- Co mamy do zrobienia na “Sokole”? - spytał cicho

Calrissian, gdy znaleźli się pod drzewami.

- Nic - odpowiedział szeptem jego przyjaciel. - Pomyślałem sobie, że jest teraz dobry moment, by zajrzeć do magazynów Karrde'a. Szczególnie do tego, w którym trzymał więźnia.

Zagłębili się jakieś pięć metrów w las, po czym zmienili

kierunek, by okrążyć bazę. Gdy obeszli już mniej więcej jedną

czwartą obozu, dostrzegli charakterystyczną grupę małych bu­dynków.

- Wypatruj drzwi z zamkiem - polecił Lando, gdy znale­źli się między magazynami. - Stałym albo prowizorycznym.

- Dobra. - Han starał się przebić wzrokiem ciemność. - Może sprawdzimy ten magazyn z dwojgiem drzwi.

- W porządku. Chodź, zajrzymy do środka.

Drzwi po lewej stronie rzeczywiście miały zamek. Tyle że nie nadawał się obecnie do użytku.

- Ktoś go przestrzelił - stwierdził Calrissian, wkładając do środka palec. - Dziwne.

- Może ten więzień miał przyjaciół - podsunął Solo, roz­glądając się dokoła. Nigdzie nie było żywej duszy. - Wejdźmy do środka.

Wślizgnęli się do magazynu i zamknęli drzwi, a dopiero po­tem zapalili światło. Pomieszczenie było do połowy zastawione pudłami. Większość z nich złożono po prawej stronie przy ścia­nie, ale w jednym miejscu pozostawiono do niej dostęp.

Han podszedł do tego miejsca, by je dokładnie obejrzeć.

- No, no - mruknął, oglądając oderwaną z gniazdka płyt­kę i wystające przez dziurę kable. - Ktoś tu nieźle majstrował.

- Tutaj też - rzucił stojący za nim Lando. - Chodź, zo­bacz.

Calrissian klęczał tuż przy drzwiach, oglądając uważnie odsłonięty mechanizm zamka. Podobnie jak na zewnątrz, część okrywającej go płytki była odstrzelona.

- To musiał być jeden, ale niezwykle celny strzał - stwierdził Han, podchodząc bliżej.

- To nie strzał otworzył te drzwi - sprostował Lando, po­trząsając głową. - Cała wewnętrzna część mechanizmu jest pra­wie nietknięta. - Odciągnął nieco pokrywę i dotknął palcami tkwiących w środku elementów elektronicznych. - Wygląda na to, że nasz tajemniczy więzień manipulował przy zamku.

- Jestem ciekaw, jak mu się udało go otworzyć. - Solo jeszcze raz zerknął na odsłonięte gniazdko. - Zajrzę do po­mieszczenia obok - oznajmił. Podszedł do drzwi i pchnął je lekko.

Ale drzwi ani drgnęły.

- Do licha - mruknął, próbując jeszcze raz.

- Poczekaj, wiem, w czym problem - rzekł Lando, maj­strując przy mechanizmie zamka. - Zasilanie słabo kontaktu­je...

Nagle drzwi się otworzyły.

- Zaraz wracam - rzucił Solo i wymknął się na ze­wnątrz.

Pomieszczenie znajdujące się w prawej części magazynu nie różniło się specjalnie od pierwszego. Z jednym wyjątkiem: na samym środku, w miejscu najwyraźniej uprzątniętym w tym właśnie celu, leżał otwarty kołnierz ograniczający dla robotów.

Han pochylił się nad nim, zdziwiony. Kołnierza nie odło­żono na miejsce, ani nawet nie zamknięto. Było mało prawdo­podobne, by ludzie Karrde'a tak niedbale obchodzili się ze Sprzętem. Mniej więcej w środku, pod otwartą obejmą, wi­dniały na podłodze trzy niewielkie zadrapania. Solo doszedł do wniosku, że ślady te musiał zrobić uwięziony robot, kiedy usiłował się poruszać lub wyswobodzić.

Drzwi do magazynu otworzyły się niemal bezszelestnie. Han odwrócił się gwałtownie, z blasterem gotowym do strzału...

- Chyba pan zabłądził - powiedział spokojnie Karrde. Rozejrzał się błyskawicznie po pokoju. - A po drodze zgubił pan także generała Calrissiana.

Han opuścił broń.

- Powinien pan polecić swoim ludziom, by chowali za­bawki, kiedy nie są już potrzebne - stwierdził, wskazując głową porzucony kołnierz ograniczający. - Więził pan także robota?

Szef przemytników uśmiechnął się nieznacznie.

- Widzę, że Ghent znów mówił za dużo. Zadziwiające, jak wielu speców od łamania szyfrów wie wszystko na temat komputerów i robotów, a nie wie, kiedy należy trzymać język za zębami.

- Równie zadziwiające jest to, jak wielu doskonałych przemytników nie wie, iż nie należy się mieszać do brudnych spraw - odparował Han. - A więc, co każe panu robić ten pański admirał? Łowi pan dla niego niewolników czy tylko od czasu do czasu kogoś porywa?

Oczy Karrde'a błysnęły złowieszczo.

- Nie zajmuję się niewolnikami, Solo. Ani niewolnikami, ani porwaniami. Nigdy.

- W takim razie co to było? Przypadek?

- Nie prosiłem go, by wkraczał w moje życie - stwier­dził mężczyzna. - Wcale mi się też zbytnio nie podobało, że tu był.

- Chyba trochę pan przesadza, Karrde - zaśmiał się Han. - Więc co, ten człowiek tak po prostu spadł z nieba?

- Mówiąc prawdę, niemal dosłownie tak było - odparł sztywno szef przemytników.

- No, to istotnie był powód, by go więzić - zauważył Solo ironicznie. - A kto to był?

- Ta informacja nie jest na sprzedaż.

- Może wcale nie będziemy musieli jej kupować - stwierdził Lando, stając za plecami Karrde'a.

Mężczyzna odwrócił się raptownie.

- A, to pan - powiedział na widok Calrissiana. - Za­pewne oglądał pan drugą część magazynu?

- Tak, nigdy nie rozstajemy się na długo - zapewnił go Han. - Lando, znalazłeś coś ciekawego?

- Tak. To... - Calrissian wyciągnął przed siebie maleń­ki, czerwony element elektroniczny z kabelkami po obu stro­nach. - To jest miniaturowe źródło zasilania używane w bar­dzo wyspecjalizowanych urządzeniach. Nasz więzień podłą­czył je do sterownika zamka po tym, jak oryginalne źródło za­silania zostało odcięte. I w ten sposób wydostał się na ze­wnątrz. - Pokazał mu element z bliska. - Znak firmowy jest mały, ale da się odczytać. Poznajesz?

Han przyjrzał się symbolowi. Nie umiał odczytać napisu, ale wydawał mu się on dziwnie znajomy.

- Już kiedyś widziałem podobny znak, ale nie pamiętam gdzie.

- Widziałeś go podczas wojny - wyjaśnił Lando, wpatru­jąc się jednocześnie w Karrde'a. - To znak Sibha Habadeet.

Solo znowu spojrzał na symbol; przebiegł go dziwny dreszcz. Sibha Habadeet to jeden z głównych dostawców mi­niaturyzowanego sprzętu dla Sojuszu. A jego specjalnością były...

- Czy to jest bioelektroniczne źródło zasilania?

- Tak - odparł Lando ponuro. - Dokładnie takie, jakie umieszcza się, na przykład, w sztucznej ręce.

Han ponownie uniósł blaster i wycelował go prosto w brzuch Karrde'a.

- Tutaj trzymali robota - wyjaśnił Calrissianowi. - Na podłodze są zadrapania i wygląda na to, że mógł je zrobić ro­bot typu R2. - Uniósł brwi. - W każdej chwili możesz się włączyć do rozmowy, Karrde.

Przemytnik westchnął, a na jego twarzy malowało się jed­nocześnie poirytowanie i rezygnacja.

- Co mam wam powiedzieć? Ze więziłem tu Luke'a Sky­walkera? W porządku, możecie uważać, że to powiedziałem.

Solo zacisnął zęby: obaj z Landem byli tuż obok i tkwili w błogiej nieświadomości...

- Gdzie on teraz jest?

- Sądziłem, że Ghent już zdążył was o tym poinformo­wać - odparł Karrde ponuro. - Uciekł na jednym z moich śmigaczy - usta mu zadrżały - i, ścigany, rozbił się po dro­dze.

- Co takiego?

- Ale dobrze się miewa - zapewnił Hana szef przemyt­ników. - A przynajmniej dobrze się miewał kilka godzin temu. Szturmowcy, którzy udali się na miejsce katastrofy, twierdzili, że obydwa wraki były puste. - W jego oczach odmalował się niepokój. - Mam nadzieję, że to oznacza, iż będą próbowali razem się stamtąd wydostać.

- Ale chyba nie jesteś tego pewien? - zauważył Solo. W oczach przemytnika ponownie pojawił się niepokój.

- Osobą, która go ścigała, była Mara Jade. Ona jakby... Zresztą nie ma co owijać w bawełnę. Rzeczywistość wygląda tak, że Mara bardzo chce go zabić.

Han i Lando wymienili zdumione spojrzenia.

- Dlaczego?!

- Nie mam pojęcia - Karrde potrząsnął głową.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie.

- Jak on się tu dostał? - spytał Calrissian.

- Tak jak już mówiłem: przez przypadek - wyjaśnił przemytnik. - Nie, wycofuję to. Dla Mary to nie był przypa­dek. Ona zaprowadziła nas prosto do jego uszkodzonego my­śliwca.

- Jak?

- Nie wiem. - Karrde popatrzył surowo na Hana. - A uprzedzając twoje pytanie, chciałbym powiedzieć, że nie mieliśmy nic wspólnego z uszkodzeniem jego maszyny. Spalił oba układy napędu nadprzestrzennego w starciu z imperial­nym niszczycielem gwiezdnym. Gdybyśmy go nie znaleźli, zapewne już by nie żył.

- I nie błąkałby się teraz po lesie z kimś, kto i tak chce go zabić - zauważył cierpko Solo. - Tak, jesteś prawdziwym bohaterem.

Spojrzenie Karrde'a stało się jeszcze surowsze.

- Słuchaj, Solo. Imperium chce dostać Skywalkera. I to bardzo. Jeśli się przez chwilę zastanowisz, to zauważysz, że go nie wydałem.

- Bo zdążył uciec.

- Uciekł, ponieważ był w tym magazynie - odparował przemytnik. - A był tu dlatego, że nie chciałem, by ludzie admirała się na niego natknęli podczas swojej niespodziewa­nej wizyty. - Umilkł na chwilę. - Zapewne zauważysz tak­że, że was również nie wydałem - dodał cicho.

Solo z ociąganiem opuścił blaster. Wszystko powiedziane pod groźbą użycia broni było oczywiście podejrzane, ale fakt, że Karrde rzeczywiście ich nie zdradził, przemawiał silnie na jego korzyść.

Choć może należałoby raczej powiedzieć: jeszcze ich nie zdradził. To mogło w każdej chwili ulec zmianie.

- Chcę zobaczyć myśliwiec Luke'a - oznajmił Han.

- Naturalnie - zgodził się przemytnik. - Jednak lepiej będzie tam pójść dopiero jutro rano. Przenieśliśmy go głębiej w las, a tam niewątpliwie krążą w ciemnościach drapieżniki.

Solo wahał się przez chwilę, po czym skinął głową. Jeżeli Karrde prowadził podwójną grę, to i tak na pewno zdążył już wymazać informacje zapisane w pamięci komputera w my­śliwcu. Kolejnych kilka godzin nie mogło nic tu zmienić.

- Zgoda. A co w takim razie zrobimy w sprawie Luke'a?

Szef przemytników pokręcił głową, patrząc przed siebie z roztargnieniem.

- Dziś w nocy nic już nie możemy dla nich zrobić: po lesie włóczą się vonskry, a na orbicie ciągle mamy wielkiego admira­ła. Jutro... będziemy musieli o tym porozmawiać i postanowić, jak działać dalej. - Jego spojrzenie znowu nabrało ostrości. Uśmiechnął się ironicznie. - A tymczasem obiad powinien już być gotowy. Proszę ze mną.



W słabo oświetlonej galerii holograficznych dzieł sztuki znowu nastąpiła zmiana ekspozycji. Tym razem pojawiła się tam grupa łudząco do siebie podobnych rzeźb w kształcie pło­mieni. Przechodząc ostrożnie pomiędzy piedestałami, Pellae­on miał wrażenie, że hologramy pulsują i zmieniają formy. Przyglądając się im rozmyślał, skąd pochodzi ta kolekcja.

- Czy znalazł ich pan, kapitanie? - spytał Thrawn, gdy Pellaeon dotarł do podwójnego kręgu.

- Niestety nie, panie admirale - odparł kapitan z lekkim niepokojem w głosie. - Mieliśmy nadzieję, że gdy na plane­cie zapadnie noc, otrzymamy jakieś dane z czujników na pod­czerwień. Ale to promieniowanie także nie może się przebić przez korony drzew.

Thrawn przyjął tę informację skinieniem głowy.

- A co z tą transmisją, którą przechwyciliśmy tuż po za­chodzie słońca?

- Ustaliliśmy, że została nadana mniej więcej z rejonu, gdzie rozbiły się śmigacze - rzekł Pellaeon. - Ale trwała zbyt krótko, by można było określić dokładne współrzędne. Zastosowano bardzo dziwny szyfr; ludzie pracujący nad zła­maniem go podejrzewają, że może to być rodzaj kodowania równoległego. Ciągle jednak nie są w stanie odczytać tej wia­domości.

- Rozumiem, że sprawdzili już wszystkie znane nam kody Rebeliantów?

- Tak, panie admirale, zgodnie z pańskimi rozkazami.

Thrawn zamyślił się na chwilę.

- Wygląda na to, że znaleźliśmy się w martwym punkcie. kapitanie. Przynajmniej dopóki oni są w lesie. Czy ustalił pan już, gdzie ewentualnie mogą się pojawić?

- W zasadzie jest tylko jedno takie miejsce: położone na krawędzi lasu miasto Hyllyard - stwierdził Pellaeon, zastana­wiając się w duchu, dlaczego w ogóle poświęcają tej sprawie tyle uwagi. - Zresztą zmierzają prawie dokładnie w tamtym kierunku. Poza tym to jedyny zamieszkały zakątek w promieniu ponad stu kilometrów. Mając tylko jeden zestaw ratunkowy na dwie osoby, niemal na pewno będą musieli wyjść właśnie tam.

- Doskonale - Thrawn pokiwał głową. - Niech pan wyznaczy trzy oddziały szturmowców do założenia tam poste­runku obserwacyjnego. Mają się zebrać i wyruszyć stąd jak najszybciej.

- Odziały szturmowców, panie admirale?

- Tak, szturmowców - powtórzył Thrawn, spoglądając na jedną z płomiennych rzeźb. - Niech wezmą też ze sobą dru­żynę na skuterach powietrznych i trzy lekkie rydwany bojowe.

- Tak jest, panie admirale - rzucił ostrożnie Pellaeon. Szczególnie ostatnimi czasy szturmowcy byli wyjątkowo w cenie. “I żeby marnować ich na jakieś nic nie znaczące po­rachunki pomiędzy przemytnikami...”

- Widzi pan, Karrde nas okłamał - ciągnął Thrawn, jak­by czytając w myślach Pellaeona. - Ten mały dramat, który się rozegrał dziś po południu, to nie był jakiś zwyczajny po­ścig za zwyczajnym złodziejem. Chciałbym się dowiedzieć, co się tak naprawdę zdarzyło.

- Ja... chyba nie do końca rozumiem, panie admirale.

- To bardzo proste, kapitanie - powiedział Thrawn to­nem, którego zawsze używał, wyjaśniając jakieś oczywisto­ści. - Pilot drugiego śmigacza ani razu nie składał meldunku podczas pogoni. Nie próbował się też z nim skontaktować nikt z bazy Karrde'a. Wiemy to, bo musielibyśmy przechwycić podobne transmisje. Żadnych raportów na temat przebiegu pogoni; żadnych próśb o pomoc; kompletna cisza w eterze. - Spojrzał na Pellaeona. - Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?

- Bez względu na to, o co chodziło - zaczął powoli Pel­laeon - na pewno nie chcieli, byśmy się o tym dowiedzieli. A poza tym...- Potrząsnął głową.- Naprawdę nie wiem, panie admirale. Może być mnóstwo spraw, które chcieliby ukryć przez obcymi. Przecież to w końcu przemytnicy.

- To prawda - przyznał Thrawn z błyskiem w oku. - Ale teraz weźmy jeszcze pod uwagę fakt, że Karrde odmówił nam pomocy w poszukiwaniach Skywalkera... A dziś po po­łudniu napomknął, iż one już się zakończyły. - Uniósł brwi. - Co pan o tym sądzi, kapitanie?

Pellaeon otworzył usta ze zdziwienia.

- Sądzi pan... że to Skywalker uciekał na tym śmigaczu?

- Ciekawy wniosek, prawda? - rzucił Thrawn. - Przy­znaję, że nie jest to zbyt prawdopodobne, ale w każdym razie warto sprawdzić tę hipotezę.

- Tak jest, panie admirale - Pellaeon zerknął na elektro­niczny notatnik i dokonał w pamięci szybkich obliczeń. - Chociaż jeśli zabawimy tu jeszcze kilka dni, to będziemy zmu­szeni przesunąć datę ataku na Sluis Van.

- Nie będziemy przesuwać ataku na Sluis Van - powie­dział z naciskiem Thrawn. - Tam rozpocznie się nasza zwycięska kampania przeciwko Rebeliantom i nie zamierzam nic zmie­niać w tak złożonych i dalekosiężnych planach. Ani z powodu Skywalkera, ani z powodu nikogo innego.- Wskazał głową otaczające ich płomieniste statuetki. - Sztuka Sluisjańczyków wyraźnie wskazuje na to, że ich życie toczy się według dwulet­nich cyklów; i chcę ich zaatakować w okresie, kiedy są najbar­dziej niemrawi. Wyruszymy na pokładzie “Nieustraszonego” i zajmiemy się przeprowadzeniem testu generatora pola maskują­cego, gdy tylko wysłane przez nas oddziały wylądują w Hylly­ard. Trzy oddziały szturmowców powinny sobie poradzić ze Sky­walkerem, jeśli rzeczywiście się tam zjawi. - Utkwił wzrok w twarzy Pellaeona. - I z Karrde'em, gdyby okazał się zdraj­cą - dodał cicho.



Przez korony drzew przeświecały jeszcze gdzieniegdzie ciemnogranatowe fragmenty nieba, ale po chwili i one zniknę­ły i znaleźli się w zupełnych ciemnościach. Mara przygasiła

małą lampkę wyjętą z zestawu ratunkowego, postawiła ją na ziemi i z westchnieniem ulgi usiadła, opierając się o pień wiel­kiego drzewa. Znowu zaczynała jej dokuczać prawa kostka - skręcona podczas katastrofy śmigacza - i miło było ją teraz odciążyć.

Skywalker już leżał, wyciągnięty na ziemi po drugiej stro­nie lampki, parę metrów dalej. Pod głową miał zwiniętą tuni­kę, a obok niego stał jego wierny robot. Przez chwilę dziew­czyna rozważała, czy Jedi wie o jej kostce, zaraz jednak odpę­dziła od siebie tę myśl, uznając ją za nieistotną. Miewała już gorsze obrażenia, które jednak nie spowalniały jej działań.

- Przypomniał mi się Endor - odezwał się cicho Sky­walker. Mara już ułożyła sobie latarkę na kolanach, tak by ła­two mogła po nią sięgnąć. - Las nocą zawsze jakby ożywa.

- O, tak - mruknęła dziewczyna. - Większość tutej­szych zwierząt to zwierzęta nocne. Vonskry także.

- To dziwne - szepnął Luke. - Vonskry Karrde'a robi­ły wrażenie mocno rozbudzonych, kiedy je widziałem po po­łudniu.

Mara spojrzała na niego dziwiąc się, że to zauważył.

- Właściwie nawet w warunkach naturalnych ucinają so­bie krótkie drzemki o różnych porach doby - powiedziała. - Nazywam je nocnymi, gdyż polują przede wszystkim w nocy.

Skywalker rozważał to przez chwilę.

- Może w takim razie powinniśmy podróżować nocą - zaproponował. - I tak będą na nas polować, ale będziemy przynajmniej rozbudzeni i gotowi do obrony.

- To przysporzyłoby nam więcej kłopotów niż korzy­ści - rzekła dziewczyna, potrząsając głową. - Musimy wi­dzieć teren, aby się nie wpakować w jakiś ślepy zaułek. Poza tym po całym lesie są porozrzucane małe polanki.

- Przez które jakiś krążący w górze statek mógłby do­strzec promień latarki - zauważył Jedi. - Racja. Chyba dużo wiesz na temat tego miejsca.

- Każdy spostrzegawczy pilot, który przeleciałby się nad lasem, zauważyłby to, co ja - burknęła. Ale opierając się o chropawą korę pomyślała, że Skywalker ma rację: ona naprawdę dużo wiedziała. Pierwsza zasada, którą jej wpajano, brzmiała: “Poznaj teren, na którym przebywasz.” I kiedy tylko się zainstalowała w organizacji Karrde'a, dokładnie tak postą­piła. Studiowała mapy lotnicze lasu i okolicznych terenów; chodziła na długie spacery zarówno dniem jak i nocą, by się oswoić z odgłosami lasu; wytropiła i zabiła kilka vonskrów i innych drapieżników, by zaobserwować, jak najszybciej można je unieszkodliwić; namówiła nawet jednego z ludzi Karrde'a, by przebadał całą skrzynię miejscowych roślin, by ustalić, które są jadalne. Prócz tego, że znała las, wiedziała co nieco na temat osadników i lokalnej polityki. Co więcej, poza obozem, w łatwo dostępnym miejscu, umieściła nawet pewną sumę pieniędzy, odłożoną z zarobków.

Chyba bardziej niż ktokolwiek inny w grupie Karrde'a była przygotowana do tego, by w razie potrzeby umieć żyć poza bazą. Dlaczego zatem tak bardzo chciała tam wrócić?

Na pewno nie ze względu na Karrde' a - co do tego nie miała Wątpliwości. Wszystko, co jej zapewnił: pracę, pozycję, awans, spłaciła z nawiązką ciężką pracą i lojalną służbą. Nie była mu nic winna, a przynajmniej nie więcej niż on jej. Bez względu na to, jaką historyjkę wymyślił, by wytłumaczyć Thrawnowi pościg za śmigaczem, na pewno zrobił to, aby chronić własną skórę, a nie ją; i jeśli zauważył, że admirał nie uwierzył w tę bajeczkę, mógł bez żadnych problemów zebrać jeszcze dziś swoją grupę i przenieść się z Myrkr do jednej z kilku innych baz rozsianych po całej galaktyce.

Tyle że on by tego nie zrobił. Siedziałby na miejscu, wysy­łając kolejne grupy na poszukiwania, i czekałby, aż Mara Wróci z lasu - nawet gdyby to miało nigdy nie nastąpić.

Nawet gdyby miał w ten sposób nadużyć cierpliwości Th­rawna.

Dziewczyna zacisnęła zęby, gdyż przed oczami stanęła jej nieprzyjemna wizja Karrde'a, przygwożdżonego do ściany celi przez przesłuchującego go robota. Dobrze znała Thraw­na - zarówno jego nieustępliwość, jak też granice cierpliwo­ści admirała. Będzie czekał i obserwował - albo rozkaże to zrobić komu innemu - dopóki nie rozwikła tajemnicy prze­mytnika.

I gdyby ona i Skywalker nigdy nie wyszli z lasu, Thrawn niemal na pewno wyciągnąłby mylne wnioski. A wtedy wziął­by Karrde'a na profesjonalne przesłuchanie i w końcu dowie­działby się, kim był uciekający więzień.

A wówczas skazałby przemytnika na śmierć.

Stojący nie opodal robot obrócił o kilka stopni swoją ko­pułkę, po czym zapiszczał cichutko.

- Chyba Artoo coś namierzył - powiedział Skywalker, unosząc się na łokciach.

- Coś podobnego - rzuciła Mara. Wzięła do ręki latarkę i oświetliła jakiś wolno poruszający się w ich stronę cień, który dostrzegła już chwilę wcześniej.

W kręgu światła pojawił się Vonskr; przednie łapy wbił w ziemię, a sztywny ogon uniósł do góry i machał nim powo­li. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na światło - w dalszym ciągu zbliżał się wolno do Skywalkera.

Mara pozwoliła mu zrobić jeszcze dwa kroki, po czym strzeliła mu prosto w głowę.

Zwierzę zwaliło się na ziemię i tylko jego ogon jeszcze raz zadrgał spazmatycznie. Dziewczyna poświeciła dokoła latar­ką, ale szybko ją zgasiła.

- No, strasznie nam się przydaje to, że mamy ze sobą czujniki twojego robota - rzuciła z przekąsem.

- Gdyby nie on, to ja osobiście nie wiedziałbym o zbliża­jącym się niebezpieczeństwie - odparł kwaśno Luke. - A tak w ogóle, to dziękuję.

- Nie ma sprawy - burknęła.

- Czy Vonskry Karrde'a to jakiś inny gatunek? - spytał Luke po chwili milczenia. - Czy też kazał obciąć im ogony?

Mara usiłowała dojrzeć w ciemnościach jego twarz. Zdzi­wiła się mimo woli. Większość ludzi, patrząc w otwartą pa­szczę vonskra, nie zwróciłaby uwagi na taki szczegół.

- To drugie - odparła. - One używają tych ogonów jako biczów. To dosyć boli, a poza tym jest w nich także ła­godna trucizna. Zaczęło się od tego, że Karrde nie chciał, by jego ludzie chodzili z pręgami na ciele; potem zauważyliśmy, że obcięcie ogona osłabia także właściwą vonskrom dzikość i drapieżność.

- Istotnie, wydawały się dosyć oswojone - przyznał Jedi - a nawet przyjazne.

Mara przypomniała sobie, że nie były takie przyjazne w stosunku do Skywalkera. A i przed chwilą Vonskr zignoro­wał zupełnie jej obecność i skierował się prosto do niego. “Czyżby zbieg okoliczności?”

- Rzeczywiście takie są - powiedziała na głos. - Karr­de rozważał parę razy, czy nie próbować ich sprzedawać jako zwierzęta obronne. Nigdy jednak nie zajął się wyszukaniem potencjalnych klientów.

- Niezła myśl. Ja pierwszy mogę potwierdzić, że byłyby bardzo dobre w tej roli - stwierdził cierpko Luke. - Zapew­niam cię, że przeciętny złodziejaszek, który raz spojrzałby w pełną ostrych zębów paszczę vonskra, nie zaryzykowałby tego ponownie.

Mara skrzywiła się lekko.

- Lepiej, żebyś się do tego przyzwyczaił - poradziła mu. - Do skraju lasu jest jeszcze bardzo daleko.

- Wiem - odparł Skywalker, kładąc się z powrotem na ziemi. - Na szczęście doskonale strzelasz.

Umilkł i zaczął układać się do snu... Zapewne miał nadzie­ję, że ona zrobi to samo.

“Obyś się nie rozczarował” - pomyślała zjadliwie. Wyję­ła z kieszeni znalezioną w zestawie ratunkowym buteleczkę tabletek pobudzających. Zażywanie ich w dużych ilościach szybko mogło wyniszczyć organizm; ale spanie w odległości pięciu metrów od śmiertelnego wroga zapewne mogłoby jej zaszkodzić jeszcze bardziej.

Nagle znieruchomiała z buteleczką w dłoni i spojrzała na Skywalkera. Miał zamknięte oczy i spokojną twarz, bez śladów zmartwienia czy niepokoju. Co było o tyle dziwne, że jeśli ktoś miał powody do zmartwienia, to właśnie on. Pozbawiony swo­jej mocy, na planecie, której nazwy i położenia nie znał, uwię­ziony w środku lasu w towarzystwie Mary, zagrożony siłami Imperium i czyhającymi na jego życie vonskrami - powinien siedzieć teraz z szeroko otwartymi oczami, targany strachem.

A może on tylko udawał, w nadziei, że to uśpi jej czuj­ność. Na jego miejscu zapewne tak by właśnie postąpiła.

Chociaż może było w nim coś więcej niż tylko sławne imię, pozycja i znajomość sztuczek Jedi - coś niewidoczne­go dla oczu.

Mara zacisnęła usta i przeciągnęła po rękojeści miecza świetlnego, który zwisał jej u pasa. Oczywiście, że było w nim coś jeszcze. Cokolwiek wtedy zaszło, na końcu - w tym stra­szliwym, śmiertelnym zamieszaniu - na pewno nie uratowa­ły go sztuczki Jedi. To musiało być coś innego. A ona na pew­no się tego dowie, nim przyjdzie jego koniec.

Wyjęła z buteleczki jedną tabletkę i połknęła ją. Ponownie ożyło w niej silne postanowienie. “Nie, ani Vonskry, ani Impe­rium nie dostaną Luke'a Skywalkera” - pomyślała. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, sama go zabije. To było jej prawo, jej przywilej i jej obowiązek.

Usadowiła się wygodniej pod drzewem, rozpoczynając nocne czuwanie.



Z daleka dochodził nikły szum pogrążonego we śnie lasu, mieszający się z odgłosami cywilizacji dobiegającymi ze sto­jącego za jego plecami budynku. Patrząc w ciemność, Karrde popijał powoli ze szklaneczki; czuł się tak zmęczony, jak nig­dy przedtem.

W ciągu zaledwie jednego dnia wszystko w jego życiu się zmieniło.

Czuwający obok Drang uniósł głowę i obrócił ją w prawo.

- Mamy towarzystwo? - spytał go przemytnik, spoglą­dając w tym kierunku. Zbliżała się do nich ciemna postać, le­dwie widoczna w blasku gwiazd.

- Karrde? - zawołał cicho Aves.

- Jestem tutaj - odparł szef przemytników. - Weź so­bie krzesło.

- Nie ma potrzeby - powiedział mężczyzna, podcho­dząc bliżej i siadając na ziemi. - I tak muszę zaraz wracać do centrali.

- Chodzi o tę tajemniczą wiadomość?

- Tak. Co też, u licha, ta Mara wymyśliła?

- Nie mam pojęcia - stwierdził Karrde. - Ale pewnie coś mądrego.

- Pewnie tak - przyznał Aves. - Mam nadzieję, że i my okażemy się dostatecznie mądrzy, by ją rozszyfrować.

Karrde pokiwał głową.

- Czy ulokowano jak należy Solo i Calrissiana?

- Wrócili na swój statek - odparł Aves urażonym to­nem. - Chyba nam nie ufają.

- Zważywszy na okoliczności, trudno ich za to winić. - Szef przemytników pogłaskał Dranga po głowie. - Może kiedy jutro rano zajrzymy do pamięci komputera na myśliwcu Skywalkera, dadzą się przekonać, że jesteśmy po ich stronie.

- A jesteśmy?

- Nie mamy wielkiego wyboru, Aves - zauważył Karr­de, zaciskając usta. - Oni są naszymi gośćmi.

- Admirał nie będzie z tego powodu zadowolony - westchnął ciężko mężczyzna.

- Oni są naszymi gośćmi - powtórzył szef przemytni­ków, wzruszając ramionami.

Miał wrażenie, że niewidoczny w ciemności Aves także wzruszył ramionami. W przeciwieństwie do Mary, która chciała, by odprawił “Tysiącletniego Sokoła”, Aves rozumiał wymogi gościnności.

W tej chwili jednak Karrde pożałował, że jej nie usłuchał. Gorzko tego pożałował.

- Chciałbym, żebyś zorganizował na jutro rano ekipę ra­towniczą - polecił. - Zapewne nie przyniesie to żadnych re­zultatów, ale musimy spróbować.

- Dobrze. Czy mamy liczyć w tym względzie na pomoc tych z Imperium?

Karrde skrzywił się na to przypomnienie.

- Nie sądzę, by zamierzali prowadzić dalsze poszukiwa­nia. Ten pojazd, który jakąś godzinę temu wymknął się z niszczyciela gwiezdnego, przypominał zamaskowany wahadło­wiec. Podejrzewam, że się zainstalują w Hyllyard i będą cze­kać, aż Mara i Skywalker sami do nich przyjdą.

- To brzmi prawdopodobnie - stwierdził Aves. - A co się stanie, jeśli nie zdołamy ich znaleźć jako pierwsi?

- Pewnie będziemy ich musieli odbić z rąk szturmow­ców. Czy myślisz, że zdołasz zgromadzić w tym celu odpo­wiednią grupę ludzi?

- Z tym nie będzie problemu - odparł Aves, śmiejąc się cicho. - Od czasu, kiedy wyjaśniłeś wszystkim, jaka jest sy­tuacja, byłem świadkiem kilku rozmów i mogę cię zapewnić, że postawa całej grupy jest w zasadzie jednoznaczna. Pomija­jąc nawet fakt, że Skywalker to bohater Rebelii, wielu ludzi czuje się jego dłużnikami dlatego, że wyrwał ich z zależności od Jabby Hutta.

- Wiem - stwierdził Karrde posępnie. - I właśnie ta sympatia do niego może się okazać kłopotliwa. Bo jeśli nie zdołamy uwolnić Skywalkera z rąk Imperium, wtedy, no... Nie możemy pozwolić, aby wzięli go żywego.

Siedzący obok w ciemności mężczyzna milczał przez dłuższą chwilę.

- Rozumiem - rzucił w końcu Aves niemal szeptem. - Chociaż to i tak nie rozwieje podejrzeń Thrawna.

- Tak, ale co innego podejrzenia, a co innego niezbite do­wody - przypomniał mu Karrde. - I jeżeli nie zdołamy prze­chwycić ich w lesie, to zapewne tak to się właśnie skończy.

- Wcale mi się to nie podoba - rzekł Aves, potrząsając głową.

- Mnie też nie. Ale musimy być gotowi na każdą ewentu­alność.

- Rozumiem. - Przez następne kilka sekund Aves sie­dział w milczeniu. Potem podniósł się z ciężkim westchnie­niem. - Chyba już pójdę. Zobaczę, jak Ghent sobie radzi z wiadomością od Mary.

- Dobrze, ale potem radzę ci się przespać - powiedział Karrde. - Jutro będziemy mieli ciężki dzień.

- Masz rację. Dobranoc.

Mężczyzna odszedł i nocne powietrze znowu wypełniły rozmaite odgłosy lasu. Zapewne były one zrozumiałe dla po­ruszających się po lesie zwierząt, ale nie dla Karrde'a.

“Niezrozumiałe dźwięki...”

Znużony, pokręcił głową. Dlaczego Mara przysłała im tę niezrozumiałą wiadomość? A może to było coś prostego - coś, co on albo ktoś z jego ludzi powinien z łatwością odczytać?

A może dama, która zawsze grając w sabaka trzymała kar­ty blisko siebie, w końcu sama siebie przechytrzyła?

Gdzieś w oddali rozległo się charakterystyczne prychanie vonskra. Drang, leżący u stóp pana, uniósł głowę.

- Jakiś twój kolega? - spytał go łagodnie Karrde nasłu­chując, jak kolejny Vonskr odpowiedział na wołanie pierwsze­go. Sturm i Drang też byli kiedyś dzicy, zanim ich nie oswo­jono.

Zupełnie tak jak Mara, kiedy przyjmował ją do swojej organizacji. Zastanawiał się, czy ona też kiedyś stanie się tak łagodna.

Rozmyślał, czy przypadkiem Mara nie rozwiąże powstałe­go problemu, po prostu zabijając Skywalkera?

Znowu rozległo się prychanie, ale tym razem już bliżej.

- Zbieramy się, Drang - zwrócił się Karrde do vonskra, wstając z krzesła. - Już pora wejść do środka.

Zatrzymał się na chwilę w drzwiach, by jeszcze raz popa­trzeć na las. Przebiegł go dreszcz melancholii, pomieszanej z niepokojem. “Nie, admirał na pewno nie będzie tym za­chwycony. Ani trochę.”

Tak czy inaczej, Karrde wiedział, że jego pobyt na Myrkr dobiega końca.



ROZDZIAŁ

25


W pogrążonym w mroku pokoju panowała cisza i tylko przez zasłonięte siatką okno wpadał chłodny, nocny wiatr, przynosząc ze sobą ciche odgłosy uśpionego Rwookrrorro. Spoconą ręką Leia chwyciła blaster i, wpatrując się w zasłon­kę, zastanawiała się, co ją zbudziło.

Przez kilka minut leżała nieruchomo, wsłuchując się w przyspieszone bicie własnego serca, ale wokoło było zupeł­nie spokojnie. Ciszy nie mąciły żadne hałasy ani nerwowa krzą­tanina. Leia nie wyczuwała żadnych zagrożeń nawet przy po­mocy swoich nie w pełni jeszcze wykształconych umiejętności Jedi. Żywiła jednak głębokie przeświadczenie, że nie jest już bezpieczna.

Wzięła głęboki oddech, wypuściła cicho powietrze i dalej nasłuchiwała. To nie była wina gospodarzy, a przynajmniej nic konkretnego nie miała im do zarzucenia.

Przez kilka pierwszych dni władze miasta postawiły wszy­stkich na nogi. Przydzielono Leii kilkunastoosobową ochronę, podczas gdy cała rzesza ochotników przeczesywała wszystko w poszukiwaniu obcego, którego księżniczka zauważyła pier­wszego dnia pobytu. Całą akcję przeprowadzono niezwykle sprawnie, szybko i dokładnie, co było rzadkością nawet wte­dy, gdy chodziło o bezpieczeństwo najwyższych przedstawi­cieli Sojuszu.

Ale kiedy minęło kilka dni i nikt nie zauważył żadnego śladu obecności obcego, wojownicze nastroje mieszkańców miasta zaczęły powoli słabnąć. Kiedy zaś napłynęły podobne raporty z innych miast Kashyyyku, z całej rzeszy chętnych do poszukiwań została tylko garstka, a obstawę księżniczki zre­dukowano do trzech osób.

A teraz i one powróciły do swoich normalnych zajęć, tak że bezpieczeństwa Leii strzegli jedynie Chewbacca, Ralrra i Salporin.

Zresztą tak się właśnie musiało stać. Leżąc teraz samotnie w ciemnościach i patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, księżniczka widziała to zupełnie wyraźnie. Czuwający - bez względu na to, czy byli to ludzie, czy Wookie - nie mogli wiecznie trwać w pogotowiu, jeżeli nie widzieli wroga, które­go mają się strzec. Objawy podobnej słabości często występo­wały u żołnierzy Sojuszu.

Niejednokrotnie trzeba też było przezwyciężać śmiertelnie niebezpieczny bezwład powodowany koniecznością pozosta­wania zbyt długo w jednym miejscu.

Skrzywiła się na wspomnienie lodowej planety Hoth, gdzie z najwyższym trudem udało im się uniknąć katastrofy. Zdawała sobie sprawę z tego, że już dawno powinni byli oboje z Chewbacca wyjechać z Rwookrrorro, a raczej w ogóle opu­ścić Kashyyyk. To miejsce stało się już zbyt wygodne, zbyt znajome. Nie dostrzegała już wszystkiego, co działo się doo­koła; zauważała tylko fragmenty rzeczywistości, a powstające luki wypełniała zapamiętanymi wcześniej obrazami. Była to pewna słabość - acz zrozumiała psychologicznie - którą sprytny przeciwnik mógł z łatwością wykorzystać, wpasowu­jąc się jakoś w jej rutynowe zajęcia.

Należało położyć kres tej rutynie.

Zerknęła na stojący przy łóżku zegarek i szybko coś w pa­mięci policzyła: do świtu pozostało jeszcze około godziny. Zaraz za drzwiami stoją motorowe sanie; jeśli wyruszą z Chewbacca natychmiast, to “Ślicznotka” powinna wystarto­wać tuż po wschodzie słońca. Uniosła się nieco i przechyliła na drugą stronę łóżka. Chciała położyć na nocnej szafce bla­ster, a wziąć z niej komunikator.

Nagle z ciemności wyłoniła się czyjaś ręka i mocno chwy­ciła ją za nadgarstek.

Nie było czasu na zastanowienie, ale mimo iż niespodzie­wany atak zupełnie ją zaskoczył, drzemiący w niej instynkt samozachowawczy narzucił jej sposób obrony. Odchyliła się od napastnika, obróciła się na biodrze i, zamachnąwszy się najpierw do tyłu, z całej siły kopnęła go prawą nogą.

Jej stopa grzmotnęła w coś twardego - jakiś rodzaj pan­cerza. Wolną ręką Leia sięgnęła za siebie, chwyciła róg podu­szki i walnęła nią w głowę ciemnej postaci.

Miała teraz w zasięgu ręki leżący na łóżku miecz świetlny.

Napastnik jeszcze nie zdążył zdjąć z głowy poduszki, gdy światło broni rozjaśniło pokój. Leia zauważyła tylko ogrom­ne, czarne oczy i wystającą szczękę, po czym jarzące się ostrze przecięło obcego niemal na pół.

Uścisk miażdżący jej rękę natychmiast zelżał. Księżniczka zerwała się z łóżka i zgasiła miecz, ale zaraz ponownie go za­paliła, by rozejrzeć się dookoła...

Nagły, potężny cios w nadgarstek wytrącił jej broń z dłoni. Miecz zgasł w powietrzu i w pokoju znowu zapadła ciemność.

Leia natychmiast przyjęła pozycję obronną, choć zdawała sobie sprawę z tego, że niewiele jej to mogło pomóc. Czujność pierwszego napastnika uśpiła zapewne pozorna bezbronność jego ofiary; drugi jednak na pewno nie omieszkał wyciągnąć z tego odpowiednich wniosków. Księżniczka nie zdołała się nawet odwrócić w stronę obcego, gdy ten chwycił ją za nad­garstek i wykręcił jej rękę. Drugą dłonią zakrył Leii usta, jed­nocześnie uderzając ją mocno szczęką w kark. Unieruchomił jej nogi, tak by nie mogła go kopnąć. Księżniczka szamotała się, starając się wyswobodzić chociaż jedną nogę. Jednocze­śnie wolną ręką usiłowała wymierzyć napastnikowi cios mie­dzy oczy. Czuła na karku jego gorący oddech oraz kształt ostrych zębów, gdy przyciskał do niej pysk. Nagle obcy znie­ruchomiał...

Zupełnie nieoczekiwanie Leia była wolna.

Odwróciła się gwałtownie w stronę napastnika, z trudem łapiąc równowagę. Jednocześnie rozważała, jaką strategię przyjął jej przeciwnik. Nerwowo starała się wyłowić wzrokiem z mroku jakąś broń, która - jak się spodziewała - po­winna być w nią teraz wymierzona...

Nie było jednak żadnej broni. Obcy stał nieruchomo, zwrócony plecami do drzwi. Ręce rozłożył szeroko, jakby broniąc się przed upadkiem.

- Mal'ary'ush - syknął cicho chropawym głosem.

Leia cofnęła się o krok, zastanawiając się, czy zdoła jakoś dopaść okna, nim przeciwnik przypuści następny atak.

Ale atak nie nastąpił. Drzwi do pokoju otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł z rykiem Chewbacca.

Napastnik nawet się nie odwrócił. Właściwie nie wykonał żadnego ruchu, gdy Wookie skoczył naprzód i zaczął go dusić...

- Nie zabijaj go! - krzyknęła księżniczka.

Słowa Leii zdumiały Chewiego zapewne nie mniej niż ją samą. Ale szybki refleks Wookiego pozwolił mu stanąć na wysokości zadania. Puścił gardło obcego i wymierzył mu po­tężny cios w głowę.

Obcy o szarej skórze przeleciał kilka metrów i zwalił się nieprzytomny na podłogę w drugim końcu pokoju.

- Pospieszmy się - rzuciła Leia, schylając się po miecz świetlny. - Może ich być więcej.

- Nie ma już więcej napastników - zagrzmiał głos Ralr­ry. Księżniczka odwróciła się i zobaczyła, że Wookie stoi w drzwiach. - Z trzema pozostałymi już sobie poradziliśmy.

- Jesteś pewien? - spytała, podchodząc do niego. Ralrra nadal opierał się o framugę...

Nagle Leia uświadomiła sobie, że Wookie ledwo trzyma się na nogach.

- Jesteś ranny! - krzyknęła. Zapaliła światło i obejrzała go dokładnie. Nie dostrzegła jednak żadnych obrażeń. - Bla­ster?

- Nie, brroń ogłuszająca - sprostował. - Jest cichsza, ale zastosowali za małą dawkę jak na Wookiego. Czuję się tyl­ko trrochę słabo. To Chewbacca jest rranny.

Leia z przerażeniem spojrzała na Chewiego... Dopiero te­raz zauważyła zmierzwioną kępkę włosów na jego torsie.

- Chewie! - zawołała i rzuciła się w jego kierunku.

Powstrzymał ją niecierpliwym machnięciem ręki.

- On ma rrację - przyznał Ralrra. - Musimy cię stąd wydostać, nim nastąpi kolejny atak.

Gdzieś na zewnątrz jakiś Wookie zawył na alarm.

- Nie będzie kolejnego ataku - oznajmiła Leia - Zau­ważono ich i zaraz wszyscy się tu zbiegną.

- Nie tu - mruknął Ralrra ponurym głosem. - Kilka domów dalej wybuchł pożarr.

Księżniczka poczuła, że po plecach przebiegł jej zimny dreszcz.

- Dywersja - szepnęła. - Podpalili jakiś dom, żeby nikt nie zwrócił uwagi, gdybyśmy wzywali pomocy.

Chewbacca warknięciem potwierdził jej słowa.

- Musimy się stąd wydostać - powtórzył Ralrra, prostu­jąc się ostrożnie.

Leia spojrzała w mroczny korytarz za jego plecami i nagle poczuła nerwowy skurcz w żołądku. W tym domu mieszkało z nią trzech Wookiech!

- Gdzie jest Salporin? - spytała.

Ralrra zawahał się przez chwilę i księżniczka zrozumiała, że jej straszne podejrzenia są prawdziwe.

- Nie przeżył ataku - powiedział Wookie ledwie sły­szalnym szeptem.

- Bardzo mi przykro - rzekła, chrząkając nerwowo. Miała świadomość tego, że jej słowa zabrzmiały banalnie.

- Nam rrównież. Ale nie czas terraz na rrozpacz.

Księżniczka skinęła głową i odwróciła się do okna. Starała

się powstrzymać łzy, które nagle napłynęły jej do oczu. W ciągu ostatnich lat straciła w walce wielu przyjaciół i towa­rzyszy, i wiedziała, że Ralrra ma rację. Jednak logika tego świata nie umniejszała jej smutku.

Na zewnątrz nie było widać żadnych obcych, choć miała pewność, że się tam kryją. Obydwie grupy, z którymi ona i Han mieli wcześniej do czynienia, liczyły znacznie więcej niż pięciu członków i nie było powodu sądzić, że tym razem jest inaczej. Należało się spodziewać, że uciekając ulicami miasta, ona i Wookie szybko wpadną w zasadzkę.

Co więcej, gdy tylko zamieszanie spowodowane pożarem wybuchnie na dobre, obcy mogą bezkarnie przypuścić następ­ny atak, licząc na to, że tumult na ulicy zagłuszy inne hałasy.

Leia zerknęła na płonący dom i na ułamek sekundy ogar­neło ją poczucie winy w stosunku do Wookiech, którzy byli jego właścicielami. Stanowczo jednak odsunęła od siebie tę myśl. Teraz i tak nic nie mogła na to poradzić.

- Mam wrażenie, że ci obcy chcą mnie wziąć żywcem - powiedziała, opuszczając zasłonkę i odwracając się do Che­wiego i Ralrry. - Jeżeli uda nam się wzbić w powietrze, to Chyba nas nie zestrzelą.

- A sądzisz, że możesz użyć tych sań? - spytał znacząco

Ralrra.

Leia umilkła, dziwiąc się własnej głupocie. Oczywiście, że nie mogła użyć sań; napastnicy na pewno unieruchomili każdy pojazd, który mógłby posłużyć do ucieczki - unieruchomili, a może nawet zmodyfikowali tak, by poleciał prosto do nich.

Nie mogła pozostać na miejscu, nie mogła się poruszać po ziemi ani wzbić się w powietrze. Pozostawała więc tylko jed­na droga.

- Będzie mi potrzebna jakaś lina - oznajmiła. Chwyciła w rękę swoje rzeczy i zaczęła się ubierać. - Dostatecznie mocna, by wytrzymać mój ciężar. I jak najdłuższa.

Obydwaj Wookie natychmiast pojęli jej plan i wymienili szybkie spojrzenia...

- Chyba nie mówisz poważnie - zaoponował Ralrra. - To byłoby zbyt niebezpieczne nawet dla Wookiech, a dla czło­wieka to właściwie samobójstwo.

- Nie sądzę - odparła księżniczka, zakładając buty. - Widziałam, jak gałęzie są ze sobą splątane, kiedy oglądaliśmy miasto od dołu. Myślę, że będę w stanie się po nich przemie­szczać.

- Samej nigdy nie uda ci się dotrzeć na lądowisko - upierał się Ralrra. - Pójdziemy z tobą.

- W tej chwili nie nadajesz się nawet do tego, by iść po ulicy, a co dopiero pod jej spodem - przypomniała mu ostro. Przypięła do pasa blaster i ruszyła w stronę drzwi. - Chew­bacca zresztą też nie. A teraz, proszę, przepuść mnie.

Ralrra nawet nie drgnął.

- Nie uda ci się nas zwieść, Leiaorganasolo. Wydaje ci

się, że jeśli zostaniemy tutaj, to wrróg pójdzie za tobą, a nas zostawi w spokoju.

Leia skrzywiła się z niezadowoleniem. Plan cichego, szla­chetnego poświecenia się za innych spalił na panewce.

- Bardzo możliwe, że tak właśnie się stanie - stwierdzi­ła. - Oni chcą dostać mnie, a nie was. I chcą mnie mieć żywą.

- Terraz nie ma czasu na kłótnie - oznajmił Ralrra. - Będziemy się trzymać rrazem. Tutaj, albo pod miastem.

Księżniczka westchnęła głęboko. Wcale jej się ten pomysł nie podobał, ale miała świadomość, że nie uda się jej nakłonić ich do zmiany zdania.

- Dobrze, niech ci będzie - odparła z rezygnacją. Obcy, którego ogłuszył Chewbacca, wciąż leżał nieprzytomny i przez chwilę rozważała, czy mają czas, by go związać. Doszła jednak do wniosku, że muszą się spieszyć. - Poszukajmy jakiejś liny i ruszajmy stąd.

Jakiś głos na dnie serca podpowiadał jej, że nawet gdyby poszła sama, to napastnicy o szarej skórze i tak mogliby zaata­kować dom. I zapewne woleliby nie pozostawiać żadnych świa­dków.



Płaski, jakby gąbczasty materiał, który tworzył “grunt” Rwo­okrrorro, miał niespełna metr grubości. Miecz świetlny Leii bez trudu przeciął zarówno podłogę domu, jak i owo podłoże; kwa­dratowy kawałek gąbczastego materiału spadł pomiędzy splątane gałęzie i zniknął gdzieś w rozpościerających się w dole ciemno­ściach.

- Ja pójdę pierrwszy - zdecydował Ralrra i zsunął się w dziurę, nim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Nadal poru­szał się wolno, ale wywołane bronią ogłuszającą zamroczenie już chyba minęło.

Chewbacca podszedł do Leii i owinął jej wokół ramion pas Ralrry.

- Masz ostatnią szansę, by zmienić zdanie w kwestii tego przedsięwzięcia - ostrzegła go księżniczka.

Jego odpowiedź była krótka i jednoznaczna. Nim dobiegło ich ciche wołanie Ralrry, informujące, że droga jest wolna, byli już gotowi.

Z Leią mocno przywiązaną do brzucha, Chewbacca ostrożnie zsunął się w dziurę.

Księżniczka była przygotowana na to, że będzie to nie­przyjemne doświadczenie. Nie uświadamiała sobie jednak, iż okaże się ono aż tak przerażające. Spodziewała się, że Wookie będą się posuwać po wierzchu splecionych gałęzi, ale oni uwiesili się pod ich spodem, chwytając się konarów wszystki­mi czterema łapami i wbijając w nie pazury, które miała oka­zję obejrzeć pierwszego dnia pobytu.

Leia przytuliła policzek do owłosionego torsu Chewiego i mocno zacisnęła zęby - aby nimi nie szczękać, a także po to, by powstrzymać cisnące się jej na usta okrzyki strachu. Męczył ją lęk przestrzeni, podobny do tego, jaki odczuwała w windzie, tyle że tysiąc razy silniejszy. Teraz przed runięciem w otchłań nie chroniło jej stosunkowo grube pnącze, a jedynie pazury Wookiego i cienka lina łącząca go z innym Wookiem. Miała ochotę coś powiedzieć: błagać, by się zatrzymali, albo żeby przynajmniej umocowali do czegoś koniec liny - bała się jed­nak wydać jakikolwiek dźwięk, by przypadkiem nie zdekon­centrować Chewiego. Oddech Wookiego dudnił jej w uszach niczym huk wodospadu. Czuła, jak jego ciepła krew przesiąka przez jej ubranie. Czy rana Chewiego była poważna? Wtulona w niego, słuchając bicia jego serca, bała się o to spytać.

Nagle Wookie się zatrzymał.

Otworzyła oczy - do tej pory zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że miała mocno zaciśnięte powieki.

- Co się stało? - szepnęła drżącym głosem.

- Wrróg nas znalazł - mruknął cicho Ralrra.

Leia zebrała się na odwagę i odwróciła głowę w bok, wpa­trując się w szarość zbliżającego się świtu. Dostrzegła to, czego szukała: tkwiącą nieruchomo na horyzoncie, niewielką, ciemną plamę. Jakiś pojazd trzymał się poza zasięgiem ich strzału.

- To raczej nie wygląda na statek ratunkowy Wookiech, co? - powiedziała z nutką nadziei w głosie.

Chewbacca natychmiast zaprzeczył: pojazd nie zapalił na­wet świateł.

- Ale też nie zbliża się do nas - zauważył Ralrra.

- Chcą mnie dostać żywcem - powiedziała Leia, bardziej chyba dla dodania sobie otuchy, niż by im o tym przypo­mnieć. - Boją się nas spłoszyć. - Rozejrzała się dokoła z nadzieją, że może otaczająca ich pustka i splątane gałęzie podsuną jej jakiś pomysł.

I rzeczywiście.

- Daj mi resztę liny - zwróciła się do Ralrry, zerkając na unoszący się w powietrzu pojazd. - Wszystko, co masz,

Pokonując strach, obróciła się na tyle, na ile pozwalały jej prowizoryczne nosidła, chwyciła podany jej przez Ralrrę zwój i jeden koniec przywiązała solidnie do niewielkiej gałęzi. Chewbacca zaoponował krótkim warknięciem.

- Nie, wcale nas nie zabezpieczam - zapewniła go księżniczka. - Trzymaj się mocno. Chodzi mi o coś innego. Ruszajmy!

Znowu zaczęli się posuwać naprzód, może nieco szybciej niż przedtem... Wtulając się ponownie w ciepłe futro Chewie­go, Leia z pewnym zdziwieniem zauważyła, że co prawda wciąż się boi, ale nie jest już tak bardzo przerażona. Być może dlatego, że nie była już tylko zbędnym ciężarem czy pionkiem w grze, kiedy to jej los spoczywał całkowicie w rękach Woo­kiech i napastników o szarej skórze, oraz zależał od sił grawi­tacji. Teraz ona także, przynajmniej częściowo, mogła kontro­lować rozwój wypadków.

Szli naprzód a Leia stopniowo rozwijała linę. Ciemny po­jazd podążał za nimi, wciąż bez świateł, trzymając się w bezpiecznej odległości. Księżniczka nie spuszczała z niego oczu wiedząc, że o powodzeniu jej planu zadecyduje wybór od­powiedniego momentu i odległości. “Jeszcze troszkę dalej...”

W rękach pozostały jej już tylko jakieś trzy metry sznura. Pospiesznie sporządziła mocny węzeł i znowu zerknęła na śle­dzący ich pojazd.

- Przygotuj się - poleciła Chewiemu. - A teraz... stój!

Wookie się zatrzymał. Modląc się w duchu, Leia zapaliła za

jego plecami miecz świetlny, przymocowała go do liny i puściła. Miecz poszybował w dół, niczym płonący okruch zbłąka­nej błyskawicy, napinając linę, która wahadłowym ruchem odgięła się daleko w tył, osiągnęła maksymalne wychylenie i z impetem ruszyła w przeciwnym kierunku...

Zawieszony na końcu liny miecz świetlny uderzył prosto w pojazd obcych.

Gdy ostrze przecięło silnik, ciemność została rozjaśniona przez potężny błysk. W chwilę później pojazd zwalił się jak ka­mień w dół, a z obu jego stron buchały płomienie. Początkowo widzieli we mgle dwie gorejące plamy, które potem zlały się w jedno nikłe światło. Wreszcie i ono zniknęło, a w ciemno­ściach pozostał jedynie kołyszący się łagodnie miecz świetlny.

- Musimy odzyskać miecz - powiedziała Leia do Che­wiego drżącym głosem. - A potem możemy chyba wracać. Nie sądzę, by było ich więcej.

- A potem od rrazu na wasz statek? - spytał Ralrra, gdy cofali się w kierunku gałęzi, do której księżniczka przywiąza­ła linę.

Leia zawahała się, gdyż przed oczami stanął jej obraz ob­cego, którego zostawili nieprzytomnego w pokoju. Przypo­mniała sobie, jak stał przed nią z dziwnym wyrazem twarzy, mrucząc coś niezrozumiałego, tak zdumiony, oczarowany czy może przerażony, że nawet nie zauważył wejścia Chewiego...

- Wrócimy na statek - odparła. - Ale nie od razu.



Obcy o szarej skórze siedział bez ruchu w maleńkim po­koju przesłuchań na posterunku policji. Niewielki opatrunek na głowie był jedynym widocznym śladem po ciosie zadanym przez Chewbaccę. Ręce splótł na kolanach. Odebrano mu jego ubranie i cały sprzęt; miał na sobie jedynie luźną szatę Woo­kiech. Być może ktoś inny wyglądałby komicznie w za dużym ubraniu - ale nie on. Ani strój, ani też jego bierność nie mo­gły zatrzeć wrażenia, że jest śmiertelnie niebezpieczny. Jest - i pewnie już na zawsze pozostanie - członkiem zdetermino­wanej grupy maszynek wyszkolonych do zabijania. Wcześniej usilnie nalegał, by pozwolono mu zobaczyć się z Leią.

Stojący obok księżniczki Chewie jeszcze raz groźnym mruknięciem wyraził swój sprzeciw.

- Mnie też się to zbytnio nie podoba - przyznała Leia, spoglądając na monitor i zbierając się na odwagę. - Ale on mnie wtedy puścił, nim ty wszedłeś do pokoju. Chcę wie­dzieć - muszę wiedzieć - co to wszystko znaczy.

Przypomniała jej się rozmowa z bratem w ten wieczór, kie­dy doszło do bitwy pod Endorem. Wtedy na jej rozliczne obawy Luke zareagował spokojnie, przekonany, że musi stanąć do wal­ki z lordem Vaderem. Tej decyzji omal nie przypłacił życiem... A jednak ostatecznie przyniosła mu ona zwycięstwo.

Ale Luke wyczuwał, że na dnie serca Vadera kryje się je­szcze jakieś dobro. Czy ona miała podobne wrażenie w stosunku do nieznajomego mordercy? Czy też popychała ją do tego spotkania jedynie niezdrowa ciekawość?

A może kierowała nią litość?

- Jeśli chcesz, zostań tu i obserwuj przebieg całej rozmo­wy - powiedziała Chewiemu. Oddała mu swój blaster i ruszyła w stronę drzwi. Zostawiła sobie przypięty do pasa miecz świetlny, choć nie miała zielonego pojęcia, jak mogłaby go użyć w tak niewielkim pomieszczeniu. - Nie wchodź do środka, chyba że będę miała jakieś kłopoty. - Wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.

Gdy drzwi się otworzyły, nieznajomy podniósł głowę i Leia miała wrażenie, że nieco się wyprostował. Weszła do środka; drzwi się za nią zatrzasnęły. Przez dłuższą chwilę oby­dwoje spoglądali na siebie w milczeniu.

- Jestem Leia Organa Solo - odezwała się w końcu. - Chciałeś się ze mną widzieć?

Obcy wpatrywał się w nią bez słowa. Wreszcie wstał i po­wolnym ruchem wyciągnął do niej rękę.

- Twoja dłoń - powiedział chrapliwym głosem, dziwnie akcentując wyrazy. - Czy mogłabyś mi ją podać?

Leia zrobiła krok do przodu i podała mu rękę, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że okazuje mu w ten sposób ogromne zaufanie. Gdyby zechciał, mógłby ją przyciągnąć do siebie i skręcić jej kark, nim ktokolwiek z zewnątrz zdążyłby zareagować.

Obcy jednak nie zrobił nic takiego. Pochylił się i niezwy­kle delikatnie ujął jej dłoń. Następnie uniósł ją do pyska i przycisnął do wielkich, częściowo ukrytych pod porastający­mi je włosami nozdrzy.

I zaczął ją wąchać.

Obwąchał raz i drugi, głęboko wciągając powietrze. Leia

wpatrywała się w jego nozdrza. Były wyjątkowo duże, a pokry­wająca je skóra miękka i elastyczna, zupełnie jak u zwierząt tro­piących. Nagle przypomniała sobie, że gdy w domu trzymał ją w obezwładniającym uścisku, te same nozdrza przycisnął do jej karku.

I zaraz potem ją puścił...

Obcy o szarej skórze powoli się wyprostował.

- A więc to prawda - powiedział czule, uwalniając jej rękę. Jego ogromne, wlepione w nią oczy były pełne uczucia; tyle potrafiła stwierdzić, korzystając ze swych zdolności ryce­rza Jedi. Nie umiała jednak określić, co to było za uczucie. - A zatem wówczas się nie myliłem.

Nagle padł przed nią na kolana.

- Błagam cię, Leia Organa Solo, wybacz mi moje czy­ny - prosił, bijąc czołem o podłogę. Rozłożył ręce na bok, tak jak to zrobił przedtem w domu. - W wydanych nam roz­kazach pojawiało się tylko twoje imię, ale nie wiedzieliśmy o tobie nic więcej.

- Rozumiem - stwierdziła księżniczka, żałując jedno­cześnie, że tak nie jest. - Ale teraz już wiesz, kim jestem?

Obcy pochylił głowę jeszcze niżej.

- Ty jesteś Mal'ary'ush - powiedział. - Córka i następczyni lorda Dartha Vadera, który był naszym mi­strzem.

Leia spojrzała na niego ze zdumieniem. To nagłe wyzna­nie wytrąciło ją trochę z równowagi.

- Waszym mistrzem? - powtórzyła ostrożnie.

- Który przyszedł do nas, kiedy byliśmy w ogromnej po­trzebie - ciągnął obcy niemal nabożnie. - Który wydobył nas z rozpaczy i przyniósł nam nadzieję.

- Ach, tak - wydusiła księżniczka. To wszystko zaczy­nało się nagle stawać zupełnie absurdalne. Choć jedno było ja­sne: rozciągnięty przed nią osobnik o szarej skórze najwyra­źniej traktował ją jak królową.

A ona umiała się zachowywać po królewsku.

- Możesz wstać - oznajmiła, przybierając już niemal zapomniany ton i postawę, jakimi się posługiwała na dworze alderaańskim. - Jak ci na imię?

- Nasz pan nazywał mnie Khabarakh - odparł obcy, pod­nosząc się z podłogi. - W języku Noghrich wołają na mnie... - wydał z siebie przeciągły, irytujący dźwięk, którego struny głoso­we Leii nigdy nie byłyby w stanie wyprodukować.

- Będę na ciebie mówić Khabarakh - rzekła. - Twój lud nazywa się Noghri?

- Tak. - Po raz pierwszy w jego ciemnych oczach poja­wiła się niepewność. - Ale ty jesteś Mal'ary'ush - dodał pytającym tonem.

- Mój ojciec miał wiele tajemnic - wyjaśniła ponuro. - I wy najwyraźniej byliście jedną z nich. Powiedziałeś, że przyniósł wam nadzieję. Jak to było?

- Przyszedł do nas po wielkiej bitwie - odparł Noghri. - Po zagładzie.

- Po jakiej bitwie?

W Khabarakhu odżyły wspomnienia.

- Dwa ogromne statki spotkały się w przestrzeni nad na­szą planetą - zaczął niskim, chrapliwym głosem. - A może było ich więcej; nikt z nas nie wiedział na pewno. Walczyły przez cały dzień i jeszcze długo w noc... A kiedy bitwa się skończyła, nasza ziemia była kompletnie zniszczona.

Leię ogarnęła litość; litość, a także poczucie winy.

- Nigdy nie krzywdziliśmy celowo ludów ani planet, które nie stały po stronie Imperium - powiedziała cicho. - To musiało się stać przypadkiem.

Ciemne oczy znów spojrzały na nią badawczo.

- Lord Vader był innego zdania. Uważał, że zrobiono to umyślnie, aby posiać strach w sercach zwolenników Impera­tora.

- W takim razie lord Vader się mylił - odparła Leia, spoglądając odważnie w oczy Noghriego. - My walczyliśmy z Imperatorem, a nie z ujarzmionymi przez niego ludami.

- Moja rasa nie służyła Imperatorowi - rzucił szorstko Khabarakh. - Byliśmy prostym ludem i pragnęliśmy żyć w pokoju, nie mieszając się w sprawy innych.

- Ale teraz służycie Imperium - zauważyła księżniczka.

- W zamian za wsparcie, jakiego udzielił nam Impera­tor - rzekł Noghri z szacunkiem. - Tylko on przyszedł nam z pomocą, kiedy tego najbardziej potrzebowaliśmy. Przez wzgląd na niego służymy dziedzicowi Imperium - człowie­kowi, któremu dawno temu powierzył nas lord Vader.

- Trudno mi uwierzyć, by Imperatorowi naprawdę kiedy­kolwiek na was zależało - stwierdziła Leia bez ogródek. - On nie należał do takich ludzi. Zależało mu jedynie na tym, by was pozyskać do walki z nami.

- Tylko on przyszedł nam z pomocą - powtórzył Kha­barakh.

- Ponieważ my nie wiedzieliśmy o waszym trudnym po­łożeniu.

- To ty tak twierdzisz.

- W takim razie daj mi szansę, bym ci to mogła udowo­dnić - zaproponowała Leia. - Powiedz mi, gdzie leży wa­sza planeta.

Noghri drgnął.

- To niemożliwe. Doprowadzilibyście nasz świat do za­głady...

- Khabarakhu! - przerwała mu ostro księżniczka. - Kim ja jestem?

Twarz Noghriego złagodniała.

- Ty jesteś córką lorda Vadera, Mal'ary'ush.

- Czy lord Vader kiedykolwiek was okłamał?

- Ty powiedziałaś, że tak.

- Mówiłam, że się mylił - sprostowała Leia. I nagle zro­biło jej się gorąco, kiedy uświadomiła sobie, że stąpa po grzą­skim gruncie. Niemal nabożny stosunek Khabaraka do niej wy­nikał jedynie z jego szacunku dla Dartha Vadera. Teraz musiała jakoś zakwestionować słowa Vadera, nie narażając jednocze­śnie na szwank swojej pozycji. - Być może jego także wpro­wadzono w błąd... Imperator był mistrzem podstępu.

- Przecież lord Vader służył Imperatorowi - upierał się Noghri. - Imperator by go nie okłamał.

Leia zacisnęła zęby. “Pat.”

- A czy wasz nowy pan jest z wami szczery?

- Nie wiem - odparł Khabarakh po chwili wahania.

- Nieprawda. Dobrze wiesz. Sam przyznałeś, że nie po­wiedział wam, kogo macie porwać.

Z gardła Noghriego dobył się jakiś dziwny, przeciągły jęk.

- O, pani, jestem tylko zwykłym żołnierzem. Nie znam się na tych sprawach i nie zależą one ode mnie. Moim obo­wiązkiem jest spełniać rozkazy. Wszystkie rozkazy.

W jego głosie było coś, co Leię zastanowiło... “Ależ tak, oczywiście: w obliczu przesłuchania schwytanemu komando­sowi pozostaje do wykonania już tylko jeden rozkaz.”

- Ale teraz wiesz coś, z czego nie zdają sobie sprawy twoi pobratymcy - powiedziała szybko. - Musisz żyć i przekazać im tę wiadomość.

Chwilę wcześniej Khabarakh uniósł dłonie w taki sposób, jakby miał zamiar w nie klasnąć. Teraz zastygł w bezruchu, wpatrując się w nią ze zdumieniem.

- Lord Vader umiał czytać w sercach Noghrich - rzekł cicho. - Ty naprawdę jesteś Mal'ary'ush.

- Twój lud cię potrzebuje, Khabarakhu. Ja zresztą także. Twoja śmierć zraniłaby jedynie tych, którym chcesz pomóc.

- Na co mógłbym ci się przydać? - spytał, opuszczając powoli ręce.

- Jeśli mam coś zrobić dla twojego ludu, będę potrzebo­wała twojej pomocy - odparła Leia. - Musisz mi powie­dzieć, gdzie leży wasza planeta.

- Nie mogę - odmówił stanowczo. - Gdybym to zro­bił, mój świat mogłaby spotkać zagłada. A jeśli by się wydało, że to ja udzieliłem ci tej informacji, zostałbym zabity.

- W takim razie zawieź mnie tam - zaproponowała księżniczka.

- Nie mogę!

- Dlaczego?

- Po prostu... nie mogę.

Obrzuciła go wyniosłym, królewskim spojrzeniem.

- Jestem córką lorda Dartha Vadera, Mal'ary'ush - przypomniała mu ostro. - Jak sam przyznałeś, on był nadzie­ją dla twojego świata. Czy wasze położenie poprawiło się od czasu, gdy powierzył wasz los w ręce nowego dowódcy?

- Nie... - odparł Khabarakh po chwili wahania. - Po­wiedział, że ani on, ani nikt inny nie może dla nas nic więcej zrobić.

- Sama wolałabym to ocenić - oznajmiła stanowczo. - A może twoi rodacy obawiają się, że nawet jeden człowiek może stanowić dla nich zagrożenie?

Noghri aż podskoczył.

- Przyjechałabyś sama?! Do tych, którzy chcieli cię pojmać?

Leię przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Właściwie nie to miała na myśli. Nie wiedziała też, dlaczego w ogóle chciała rozmawiać z więźniem. Pozostawało jej mieć nadzieję, że to Moc kierowała jej intuicją.

- Zakładam, że twój lud jest uczciwy - powiedziała ci­cho. - Zaufam mu, jeśli zechce mnie wysłuchać.

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.

- Przemyśl moją propozycję - rzuciła przez ramię. - Poradź się tych, z których zdaniem się liczysz. I jeśli się zde­cydujesz, spotkamy się za miesiąc na orbicie ponad Endorem.

- Przybędziesz sama? - spytał Noghri z niedowierzaniem. Leia spojrzała prosto w jego straszną twarz.

- Tak, będę sama. A ty?

Przez chwilę wpatrywał się w nią badawczo.

- Jeśli przyjdę - rzekł w końcu - przyjdę sam. Księżniczka jeszcze przez parę sekund mierzyła go wzro­kiem, po czym skinęła głową.

- Mam nadzieję, że się spotkamy. A tymczasem, żegnaj.

- Żegnaj... córko lorda Vadera.

Wpatrywał się w nią, gdy otwierała drzwi i wychodziła z pokoju.



Maleńki statek, wzniósłszy się ponad chmury, szybko odda­lał się od Rwookrrorro. Stojący obok Leii Chewbacca burknął gniewnie.

- Ja też wcale nie jestem szczęśliwa z tego powodu - wyznała księżniczka. - Ale nie możemy wiecznie przed nimi ociekać. Jeśli istnieje choćby cień szansy, by wyrwać ich spod władzy Imperium... - Pokręciła głową.

Chewie zamruczał ponownie.

- Wiem - powiedziała cicho. - Co prawda nie znałam Salporina tak dobrze jak ty, niemniej jednak był moim przyjacielem i podzielam twój ból.

Wookie odwrócił się do ekranów i zaczął nerwowo krążyć po kabinie. Leia obserwowała go żałując, że w żaden sposób nie może mu pomóc. Chewie sam musiał rozważyć we wła­snym sumieniu, czy honor nakazuje mu przede wszystkim po­mścić przyjaciela, czy raczej trwać przy Leii.

Księżniczka wyczuła za sobą jakieś poruszenie.

- Już czas - poinformował Ralrra, podchodząc do nich od tyłu. - Cerremonia pożegnalna już się zaczęła. Musimy dołączyć do pozostałych.

Chewbacca podziękował mruknięciem za wiadomość i podszedł do niego. Leia spojrzała na nich pytająco...

- Ta urroczystość jest tylko dla Wookiech - wyjaśnił Ralrra. - Później będziesz mogła do nas dołączyć.

- Rozumiem - odparła. - Gdybyście mnie potrzebo­wali, to będę na lądowisku. Zajmę się przygotowaniem “Ślicz­notki” do drogi.

- Jeśli nadal jesteś zdania, że możesz bezpiecznie opu­ścić to miejsce... - rzucił Wookie z powątpiewaniem.

- Naprawdę nic mi nie grozi - zapewniła go Leia. W duchu zaś pomyślała, że nawet jeśli jest inaczej, to i tak nie ma wyboru. Teraz, kiedy zna już nazwę tej rasy - Noghri - musi wrócić na Coruscant i sprawdzić wszystkie dane na te­mat tego szaroskórego ludu.

- A zatem dobrze. Właściwa urroczystość pogrzebowa rrozpocznie się za dwie godziny.

Księżniczka skinęła głową, starając się powstrzymać łzy.

- Na pewno przyjdę - obiecała.

Zastanawiała się, czy ta wojna kiedykolwiek się skończy.



ROZDZIAŁ

26


Ścieżkę zagradzała plątanina pnączy, które niczym paję­czyna utkana przez gigantycznego pająka omotały kępę drzew. Przesuwając ręką po mieczu świetlnym Skywalkera, Mara przyglądała się tej gęstwie, starając się ocenić, jak najła­twiej będzie się przez nią przebić.

Kątem oka dostrzegła, że Luke jest poirytowany.

- Spokojnie - powiedziała. - To potrwa tylko chwilę.

- Słuchaj, nie musisz być taka perfekcyjna - zasugero­wał. - Energii w mieczu świetlnym mamy jeszcze dużo.

- Tak, ale lasu mamy mało - odparła ostro. - Czy wiesz, jak daleko może się nieść syczenie miecza świetlnego?

- No, nie bardzo.

- Ja też nie. I wolałabym się teraz nie dowiadywać. - Przełożyła blaster do lewej ręki, a prawą zapaliła miecz świetl­ny i wykonała szybko trzy cięcia. Gdy gasiła broń, splątane pnącza zwaliły się na ziemię. - To nie było takie trudne, co? - Zerknęła na Skywalkera. Przypinając do pasa miecz świetlny, zaczęła się odwracać...

Rozległ się ostrzegawczy pisk robota, a w ułamek sekun­dy później liście poruszyły się gwałtownie. Mara obróciła się na pięcie, przerzucając blaster do prawej dłoni. Dostrzegła vonskra, który skoczył na Skywalkera z gałęzi drzewa.

Pomimo dwóch długich dni spędzonych w podróży, Luke

nadal zachował szybki refleks. Natychmiast puścił rączki prowizorycznych noszy i padł na ziemie. Cztery zakończone ostrymi pazurami łapy oraz sztywny ogon vonskra przeleciały tuż nad nim. Mara zaczekała, aż drapieżnik wyląduje i od­wróci się w stronę swojej ofiary, po czym zastrzeliła go.

Jedi podniósł się ostrożnie i rozejrzał bacznie dookoła.

- Może byś jednak zmieniła zdanie i oddała mi mój miecz świetlny? - zaproponował, schylając się po nosze. - Musi cię już chyba męczyć zabijanie atakujących mnie vonskrów.

- A co, boisz się, że za którymś razem nie trafię? - od­parowała dziewczyna. Podeszła do drapieżnika i trąciła go nogą. Był martwy.

- Strzelasz doskonale - przyznał, ciągnąc nosze w stronę plątaniny gałęzi, w której Mara dopiero co zrobiła przejście. - Ale już dwie noce nie spałaś i to się musi w końcu na tobie odbić.

- Lepiej martw się o siebie - ucięła. - No, chodźmy już. Musimy znaleźć jakąś polankę, żeby wysłać sondę balo­nową.

Luke ruszył pierwszy, ciągnąc za sobą przypiętego do no­szy, pogwizdującego sobie cichutko Artoo. Mara zamykała pochód, obserwując, czy środek lokomocji robota nie zosta­wia zbyt wyraźnych śladów. Rzucała chmurne spojrzenia na idącego przed nią Skywalkera.

Najbardziej irytowało ją to, że miał rację. Manewr przerzu­cania blastera z jednej ręki do drugiej miała opanowany dosko­nale, wykonywała go już setki razy, a jednak przed chwilą broń omal nie wypadła jej z dłoni. Serce nieustannie waliło jej jak młotem, nawet podczas odpoczynku. W czasie marszu ciągle błądziła gdzieś myślami, nie potrafiąc się skoncentrować na sprawach bieżących.

Kiedyś, dawno temu, zdarzyło jej się nie spać przez sześć dni. A teraz już po dwóch dniach zaczynało jej brakować sił.

Zacisnęła zęby, a jej twarz spochmurniała jeszcze bardziej. Jeśli Skywalker ma nadzieję być świadkiem jej załamania, to się srodze rozczaruje. Już ona tego dopilnuje, chociażby ze względu na własną ambicję.

Idący z przodu Luke potknął się o jakiś wystający korzeń

i prawa rączka noszy wyślizgnęła mu się z dłoni. Artoo omal nie spadł na ziemię, co natychmiast wywołało jego piskliwe protesty.

- Ciekawe, kto tu jest zmęczony? - mruknęła złośliwie Mara, gdy Skywalker się schylił, by ponownie chwycić za rączkę. - To już trzeci raz w ciągu ostatniej godziny.

- To tylko moja ręka - odparł spokojnie Jedi. - Przez całe popołudnie jest jakby zupełnie odrętwiała.

- Jasne - rzuciła. Przed nimi poprzez gałęzie drzew wi­dać było skrawek błękitnego nieba. - Oto nasz prześwit - oznajmiła, wskazując głową w tamtym kierunku. - Postaw robota na środku polany.

Luke zrobił, co mu kazała, po czym usiadł pod jednym z drzew okalających polankę. Mara nadmuchała małą sondę, balonową i posłała ją w górę na kablu od anteny. Wcześniej połączyła nim odbiornik z miejscem, gdzie niegdyś znajdowa­ło się gniazdko odbiorcze robota.

- Gotowe - rzuciła, zerkając na Skywalkera.

Luke, oparty o drzewo, spał.

Mara prychnęła z pogardą.

- To ci Jedi! - mruknęła pod nosem i odwróciła się z powrotem do robota. - Dobrze, zaczynajmy - powiedzia­ła, siadając ostrożnie na ziemi. Miała wrażenie, że jej kostka już jest prawie zupełnie sprawna, ale wolała uważać.

Artoo zapikał pytająco, obracając kopułkę i spoglądając na Luke'a.

- Powiedziałam: zaczynajmy! - powtórzyła ostro.

Robot zapiszczał ponownie, tym razem jakby z rezygnacją. Wskaźnik impulsów nadajnika mignął po raz pierwszy, kiedy Artoo zażądał informacji z pamięci komputera na myśliwcu; potem zapalił się ponownie, gdy nadeszły żądane informacje.

Nagle robot zaświergotał, wyraźnie ożywiony.

- O co chodzi? - spytała Mara, chwytając za blaster i rozglądając się czujnie dokoła. Ale wszędzie panował spo­kój. - Mamy w końcu jakąś wiadomość?

Artoo gwizdnął potakująco, ponownie obracając kopułkę w stronę Skywalkera.

- Wysłuchajmy jej - mruknęła dziewczyna. - Jeśli jest w niej coś, czego on się powinien dowiedzieć, to możesz mu ją odtworzyć później.

“Oczywiście zakładając, że nie ma tam sugestii, że powin­nam wyjść z tego lasu sama.” Ale tego nie powiedziała na głos. Jeśli jest tam taka wskazówka...

Robot pochylił się nieco i na zasłanej liśćmi ziemi pojawi­ła się holograficzna postać.

Nie był to jednak - jak się spodziewała - obraz Karr­de'a, ale wizerunek złotego robota dyplomatycznego.

- Dzień dobry, panie Luke - odezwał się robot ugrzecz­nionym tonem. - Przesyłam panu pozdrowienia od kapitana Karrde'a... I pani oczywiście również, pani Maro - dodał, jakby sobie o tym nagle przypominając. - Zarówno on, jak i kapitan Solo z radością przyjęli wiadomość, że oboje żyjecie i czujecie się dobrze po wypadku.

“Kapitan Solo?” Mara spojrzała na hologram, kompletnie zaskoczona. “Co też, u licha, ten Karrde sobie wyobraża? Czyż­by po prostu powiedział Solo i Calrissianowi o Skywalkerze?”

- Mam nadzieje, Artoo, że będziesz umiał odczytać tę wia­domość - ciągnął robot układnie. - Kapitan Karrde zapropo­nował, bym ja przekazał tę informację, aby utrudnić jej rozszy­frowanie osobom postronnym. Według niego w Hyllyard cze­kają na was imperialni szturmowcy.

Mara zacisnęła zęby, zerkając na pogrążonego we śnie więźnia. A więc Thrawn nie dał się zwieść. Wiedział, że Sky­walker był w bazie i teraz czeka, by pojmać ich oboje.

Całą siłą woli opanowała narastający w niej strach, spotę­gowany jeszcze zmęczeniem. Nie, admirał nie mógł tego wie­dzieć na pewno. Tylko to podejrzewał. Gdyby nie miał co do tego wątpliwości, w bazie nie ostałby się już nikt, kto mógłby jej przesłać tę wiadomość.

- Kapitan Karrde powiedział admirałowi, że jego były pra­cownik skradł cenne towary i próbował uciec, i że w pogoń za nim ruszył jego obecny współpracownik Jade. Ponieważ nigdy nie wspomniał, że Jade jest kobietą, radzi, by wychodząc z lasu, pani Mara i pan Luke zamienili się rolami.

- Jeszcze czego - mruknęła dziewczyna pod nosem. Jeśli Karrde sądzi, że beztrosko odda blaster Skywalkerowi, by Strzelił jej w plecy, to się grubo myli.

- Tak czy inaczej - podjął robot - on i kapitan Solo pra­cują nad planem przechwycenia was, zanim uczynią to sztur­mowcy. Jeśli im się to nie uda, to zrobią wszystko, co w ich mocy, by was odbić z rąk Imperium. W tej chwili chyba już nic więcej nie mogę powiedzieć. Kapitan Karrde polecił mi, by kontakt nie trwał dłużej niż minutę: to ma uniemożliwić zlokali­zowanie miejsca nadania wiadomości. Życzy wam powodzenia. Artoo, opiekuj się panem Luke'em... i uważaj na siebie.

Obraz zniknął i robot schował projektor. Mara wyłączyła nadajnik i zaczęła ściągać balon na dół.

- To dobry pomysł - szepnął Luke.

Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Skywalker oczy miał ciągle zamknięte.

- Tak właśnie sądziłam: że udajesz - rzuciła niezupełnie szczerze.

- Nie udaję - sprostował sennie. - Naprawdę drzema­łem. Ale to rzeczywiście dobry pomysł.

- Nawet o tym nie myśl - prychnęła. - Spróbujemy ra­czej pójść dalej na północ, okrążyć miasto i wejść do Hyllyard Od strony równin. - Spojrzała na zegarek, a potem w górę. W ciągu ostatnich kilku minut błękitne niebo zasnuły ciemne chmury. Stwierdziła, że nie były to chmury burzowe, ale po­nieważ przesłaniały większą część nieba, zaczęło się ście­mniać. - Ale to już chyba jutro - stwierdziła. Podnosząc się z ziemi, znowu nadwerężyła sobie kostkę. - Może weźmiesz... Zresztą nieważne - urwała. Jego równy oddech świadczył o tym, że Luke ponownie zapadł w drzemkę.

A to oznaczało, że znowu musi rozbić obóz. “Wspaniale, nie ma co!”

- Zostań tu - rozkazała Artoo. Rozejrzała się za zesta­wem ratunkowym...

Na dźwięk elektronicznego wrzasku robota odwróciła się błyskawicznie, nerwowo wypatrując niebezpieczeństwa. Się­gnęła po blaster...

Nagle zwalił się jej na plecy jakiś ogromny ciężar, poczuła w całym ciele ból i upadła twarzą do ziemi.

Nim straciła przytomność, zdążyła jeszcze pomyśleć, że powinna była zabić Skywalkera, kiedy miała po temu okazję.



Alarmujące krzyki Artoo wyrwały Luke'a z drzemki. Otworzył oczy akurat w momencie, gdy na Marę spadło z góry jakieś ogromne cielsko z uzbrojonymi w pazury łapami.

Natychmiast zerwał się na równe nogi, całkowicie rozbu­dzony. Na Marze, wbiwszy przednie łapy w jej ramiona, leżał Vonskr. Głowę przechylił lekko na bok, jakby za chwilę miał zamiar wbić zęby w jej kark. Dziewczyna leżała bez ruchu. Luke nie widział jej twarzy. Nie umiał powiedzieć, czy jest martwa, czy tylko nieprzytomna. Artoo znajdował się zbyt da­leko, by dotrzeć do niej na czas, ale od razu zaczął poruszać się w jej kierunku tak szybko, jak potrafił. Wysunął do przodu elektryczną zgrzewarkę łukową, jakby szykując się do walki.

Luke wziął głęboki oddech i krzyknął.

Nie był to zwykły krzyk, ale potężny, przejmujący, nie­ludzki wrzask, który wypełnił całą polankę i odbił się echem od dalekich wzgórz. To było mrożące krew w żyłach ryczenie smoka, taki sam okrzyk, jakiego wiele lat temu użył na Tatoo­ine Ben Kenobi, by odpędzić ludzi pustyni.

Wrzask nie odstraszył jednak vonskra, chociaż zwierzę było wyraźnie zdumione i zapomniało na moment o swojej ofierze. Drapieżnik uniósł się nieco i odwrócił w stronę, skąd doszedł go krzyk.

Przez dłuższą chwilę Luke i Vonskr mierzyli się wzrokiem. Jedi bał się nawet drgnąć, by nie prysnął czar. Gdyby tylko udało mu się skupić na sobie uwagę zwierzęcia dostatecznie długo, by Artoo zdołał tam dotrzeć ze swoją zgrzewarką...

Przygnieciona do ziemi Mara drgnęła. Skywalker przyło­żył dłonie do ust i krzyknął ponownie. I znowu Vonskr uniósł się nieco.

Rozciągniętej pod drapieżnikiem dziewczynie udało się przekręcić na plecy. Wydała z siebie jakiś okrzyk wojenny. Jednocześnie wyciągnęła ręce i chwyciła bestię za gardło.

Luke uznał, że nie ma co czekać na dogodniejszą okazję: walka vonskra z ranną kobietą nie mogła trwać długo. Ode­pchnął się od drzewa i rzucił się z boku na zwierzę.

Jednak nie zdołał dosięgnąć bestii. Nie wiadomo skąd wy­łonił się sztywny ogon drapieżnika i zdzielił go potężnie w ra­mię i w twarz, tak że Skywalker zwalił się na ziemię.

Natychmiast zerwał się z powrotem na nogi, niejasno zda­jąc sobie sprawę z piekącej pręgi przecinającej mu czoło i policzek. Kiedy zbliżył się ponownie do vonskra, ten syknął i wystawił ostre jak brzytwa pazury. W tym momencie do wal­ki włączył się Artoo, posyłając iskrę w lewą przednią łapę dra­pieżnika. Vonskr niemal od niechcenia chwycił zgrzewarkę i rozerwał ją na strzępy. Jednocześnie machnął energicznie ogonem; impet uderzenia zachwiał Artoo. Potem machnął jeszcze raz i jeszcze; zdawało się, że robot zaraz się przewróci.

Luke zacisnął zęby, szukając nerwowo jakiegoś rozwiąza­nia. Taką pozorną walką grali jedynie na zwłokę; ale gdy tylko bestia się nią znudzi, będzie po Marze. Vonskr albo obetnie jej ręce ostrymi pazurami, albo po prostu zadusi ją swoim ciel­skiem. Artoo bez zgrzewarki był zupełnie bezbronny, a dra­pieżnik wciąż usiłował go powalić twardym ogonem...

“Ogon.”

- Artoo! - krzyknął Skywalker. - Gdy ogon jeszcze raz cię trafi, spróbuj go chwycić.

Robot zapikał nerwowo na znak, że zrozumiał. Natych­miast wystawił swój mocny chwytak. Luke obserwował tę scenę kątem oka, jednocześnie starając się w dalszym ciągu absorbować uwagę vonskra. Bestia jeszcze raz machnęła ogo­nem; Artoo chwycił go z radosnym szczebiotem... który szyb­ko zamienił się w zawiedziony pisk. Drapieżnik wyswobodził bowiem ogon potężnym szarpnięciem, wyrywając przy tym większą część chwytaka.

To jednak zajęło mu kilka sekund, a tego właśnie potrze­bował Skywalker. Zanurkował w tym czasie pod uwięzionym przez Artoo ogonem i chwycił miecz świetlny, który Mara miała u pasa.

Bestia usiłowała trafić go oswobodzonym znowu ogonem, ale Luke zdołał się szczęśliwie odczołgać na bezpieczną odle­głość. Zapalił miecz świetlny i, manewrując ostrzem pomię­dzy młócącymi powietrze łapami, odciął vonskrowi nos.

Drapieżnik ryknął z bólu i wściekłości, cofając się nieznacznie. Skywalker nękał go dalej, starając się odciągnąć zwierzę od Mary, by móc bez zagrożenia dla dziewczyny za­dać mu śmiertelny cios.

Nagle jednym zwinnym ruchem Vonskr zeskoczył na ziemię i natychmiast złożył się do skoku, chcąc zaatakować Luke'a.

Jedi równie zwinnym ruchem rozciął go na pół.

- Najwyższy czas - rozległ się u jego stóp chrapliwy głos. Mara zepchnęła z piersi głowę martwej bestii i uniosła się na łokciu. - Dlaczego tak się z nim bawiłeś?!

- Sądziłem, że nie chciałabyś mieć obciętych rąk, gdy­bym chybił - odparł, dysząc ciężko. Zrobił krok w tył i wyciągnął rękę, by pomóc jej się podnieść.

Nie skorzystała z jego pomocy. Podpierając się rękami uklękła, a potem powoli wstała i odwróciła się w jego stronę. W ręku trzymała blaster.

- Rzuć miecz świetlny i cofnij się - wydusiła, kiwając bronią.

- To nie do wiary - westchnął Skywalker, kręcąc głową. Zgasił miecz i rzucił go na ziemię. Powoli opuszczało go na­pięcie; czuł teraz wyraźnie, jak koszmarnie boli go twarz i ramię. - Czyżbyś nie zauważyła, że dopiero co razem z Artoo uratowaliśmy ci życie?

- Zauważyłam. Dziękuję. - Trzymając blaster wycelo­wany w Luke'a, Mara schyliła się i podniosła miecz świetl­ny. - To chyba zapłata za to, że nie zastrzeliłam cię dwa dni temu. Przejdź tam i siadaj.

Skywalker zerknął na Artoo, który jęczał cichutko.

- Czy mógłbym go najpierw obejrzeć? Mara popatrzyła na robota i zacisnęła usta.

- No, dobrze - zgodziła się niechętnie. Wzięła zestaw ratunkowy, odeszła parę kroków i usiadła pod drzewem na skraju polanki.

Z Artoo nie było tak źle, jak Luke się obawiał. Zarówno zgrzewarka jak i chwytak oderwały się równo przy kadłubie, nie zostawiając na wierzchu żadnych drucików czy mniej­szych części, które mogłyby o coś zaczepiać. Pocieszając ro­bota ściszonym głosem, Skywalker zatkał obydwie dziury.

- No i jak tam? - spytała Mara. Siedziała oparta plecami

o drzewo i delikatnie smarowała maścią krwawe rany, które po­zostawiły na jej rękach pazury vonskra.

- Wygląda na to, że to nic poważnego - odparł Luke, siadając pod innym drzewem. - Bywał już bardziej uszkodzony.

- Miło mi to słyszeć - stwierdziła cierpko. Przyjrzała się Skywalkerowi uważnie... - Ale ciebie to chyba nieźle pokiereszował, co?

Luke delikatnie dotknął pręgi przecinającej mu czoło

i policzek.

- Nic mi nie będzie.

Mara zaśmiała się krótko.

- Oczywiście - powiedziała ironicznie i zabrała się z powrotem do opatrywania swoich ran. - Zapomniałam, że jesteś także bohaterem.

Jedi obserwował ją przez dłuższą chwilę. Po raz kolejny starał się zrozumieć całą złożoność charakteru tej kobiety i tkwiące w niej sprzeczności. Nawet z odległości trzech me­trów widział, jak bardzo trzęsie jej się ręka, którą nakłada maść. Przyczyną mógł być ból albo przemęczenie mięśni; ale także strach - cudem uniknęła śmierci i musiałaby być głu­pia, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.

A jednak było jasne, że bez względu na kłębiące się w niej uczucia postanowiła nie dać nic po sobie poznać. “Boi się zbu­rzyć ten kamienny mur, który tak starannie wokół siebie Wzniosła. Jakby nie chciała, żebym zauważył jej słabość...”

Dziewczyna widocznie poczuła na sobie jego wzrok, bo podniosła głowę.

- Już ci podziękowałam - burknęła. - Na co jeszcze czekasz? Na medal?

Luke pokręcił przecząco głową.

- Chciałbym po prostu wiedzieć, co ci się w życiu przy­trafiło.

Na chwilę w jej zielonych oczach znów zapłonęła dawna nienawiść. Ale tylko na chwilę. Dwa dni męczącej podróży, brak snu i ten atak vonskra poważnie nadwerężyły jej wytrzy­małość psychiczną. Złość zniknęła z jej oczu, pozostała jedy­nie chłodna niechęć.

- Ty mi się przytrafiłeś - powiedziała głosem, w którym więcej było zmęczenia niż goryczy. - Przybyłeś z jakiejś trzeciorzędnej, nędznej farmy położonej na pięciorzędnej pla­necie i zniszczyłeś moje życie.

- Jak?

Na ułamek sekundy na jej twarzy pojawił się wyraz pogardy.

- Nie masz pojęcia, kim jestem?

- Na pewno bym pamiętał, gdybyśmy się już kiedyś spo­tkali - odparł Luke, kręcąc głową.

- Ach tak - roześmiała się ironicznie. - Wielki, wszech­wiedzący rycerz Jedi. Wszystko widzi, wszystko słyszy, wszy­stko wie i rozumie. Istotnie, właściwie się nie spotkaliśmy. Ale ja tam byłam. Gdybyś zadał sobie trochę trudu, to byś mnie zau­ważył. Byłam tancerką w pałacu Jabby Hutta wtedy, gdy przy­byłeś po Solo.

A więc o to chodziło. Pracowała dla Jabby, a kiedy Luke doprowadził do jego upadku, tym samym zniszczył życie Mary.

Przyjrzał się jej badawczo. Nie. Jej szczupła sylwetka, zwin­ność i wdzięk rzeczywiście mogły dowodzić, że była zawodo­wą tancerką, ale jej sprawność w prowadzeniu statku, umiejęt­ności strzeleckie i zaskakująca sprawność w posługiwaniu się mieczem świetlnym musiały być związane z czymś innym.

Mara w dalszym ciągu czekała, zachęcając go wyzywają­cym spojrzeniem, by sam to zgadł.

- Ale byłaś nie tylko tancerką - stwierdził. - To służy­ło jedynie za pretekst.

- Świetnie! - wydęła wargi. - To niewątpliwie ta osła­wiona intuicja rycerzy Jedi. Zgaduj dalej, doskonale ci idzie. Co ja tam naprawdę robiłam?

Luke zawahał się na chwilę. Było mnóstwo ewentualno­ści: łowca nagród, przemytnik, osobista ochrona Jabby, szpieg z jakiejś konkurencyjnej grupy...

Nie. Jej umiejętność posługiwania się mieczem świetl­nym... I nagle wszystkie kawałki układanki utworzyły jedną całość.

- Czekałaś na mnie - rzekł. - Vader wiedział, że się tam pojawię, by ratować Hana. Wysłał cię, byś mnie pojmała.

- Vader? - prychnęła pogardliwie. - Nie rozśmieszaj mnie. Vader był głupcem, a do tego nieustannie rozważał możliwość zdrady. Mój pan wysłał mnie do Jabby, bym cię zabiła, a nie zwerbowała.

Skywalker spojrzał na nią i poczuł zimny dreszcz. “To nie­możliwe...” A jednak patrząc w tę udręczoną twarz zyskał na­głą pewność, że to prawda.

- A twoim panem - wyszeptał - był Imperator.

- Tak - odparła z nienawiścią. - I ty go zabiłeś.

Luke przełknął nerwowo ślinę, słysząc teraz tylko łomota­nie własnego serca. Nie zabił Imperatora - zrobił to Vader - ale dla Mary takie niuanse najwyraźniej nie były istotne.

- A jednak się mylisz - oznajmił. - On naprawdę próbował mnie zwerbować.

- Tylko dlatego, że ja zawiodłam - wydusiła. - I to do­piero wtedy, gdy Vader postawił cię przed nim. Czy myślisz, że on nie wiedział, iż Vader zaoferował ci pomoc w obaleniu go?

Skywalker odruchowo zacisnął palce sztucznej ręki. Tak, Vader rzeczywiście zaproponował mu taki układ podczas ich pojedynku w Mieście w Chmurach.

- Myślę, że on nie traktował tego poważnie - mruknął.

- Imperator był innego zdania - rzekła Mara stanow­czo. - I wiedział o tej propozycji. A jeśli on o czymś wie­dział, to ja również. - W jej oczach pojawił się ból. - Byłam jego prawą ręką, Skywalker - powiedziała rozmarzonym głosem. - Tak właśnie nazywali mnie jego najbliżsi współ­pracownicy: Ręka Imperatora. Służyłam mu w różnych miej­scach galaktyki, wykonując zadania, z którymi nie mogła so­bie poradzić Flota Imperialna i szturmowcy. Miałam jeden ogromny talent - mogłam usłyszeć jego wołanie w każdym zakątku Imperium i odpowiedzieć mu w ten sam sposób. De­maskowałam zdrajców, doprowadzałam do ruiny jego wro­gów, pomagałam mu kierować bezmyślnymi biurokratami, których potrzebował. Miałam pozycję, władzę i cieszyłam się szacunkiem innych. - Powoli odsunęła od siebie wspomnie­nia. - A ty mi to wszystko zabrałeś. I choćby tylko z tego powodu zasługujesz na śmierć.

- Dlaczego plan zawiódł? - wydusił Luke.

Usta Mary zadrżały.

- Jabba nie pozwolił mi wziąć udziału w egzekucji. I tyle. Proste jak drut. Błagałam go, przymilałam się, próbo­wałam się targować - bez skutku.

- Tak. Jabba rzeczywiście był bardzo odporny na wszel­kie próby wpływania na jego decyzje przy użyciu Mocy.

“Ale gdyby Mara znalazła się jednak na barce Jabby...”

Luke zadrżał, przypominając sobie nagle wizje z wypeł­nionej ciemną stroną Mocy jaskini na Dagobah. “Ta tajemni­cza, niewyraźna postać stojącej na górnym pokładzie statku kobiety, która śmiała się ze mnie i wymachiwała zabranym mi mieczem świetlnym...”

Kiedy wiele lat temu był w jaskini po raz pierwszy, ukazała mu się wizja zdarzeń możliwych w przyszłości. Teraz uświado­mił sobie, że ostatnim razem widział ewentualny scenariusz zdarzeń minionych.

- Gdyby nie upór Jabby, na pewno byś wypełniła swoje zadanie - wyszeptał.

- Nie potrzebuję litości ani współczucia - dziewczyna rzuciła mu ostre spojrzenie. - Chciałeś wiedzieć; teraz już wiesz.

Luke nie odzywał się przez chwilę, pozwalając jej w mil­czeniu opatrywać rany.

- Ale dlaczego jesteś tutaj? - spytał w końcu. - Dla­czego nie wspierasz Imperium?

- Jakiego Imperium? - rzuciła pogardliwie. - Ono chyli się ku upadkowi i wiesz o tym równie dobrze jak ja.

- Ale jeśli jeszcze istnieje...

Mara posłała mu piorunujące spojrzenie.

- A do kogo niby miałam pójść? Nikt z nich mnie nie znał, a przynajmniej nie jako Rękę Imperatora. Byłam jakby cieniem, nie podlegałam normalnym rozkazom ani regulami­nowi wojskowemu. Nie sporządzano sprawozdań z mojej działalności. Tych kilku łudzi, którym mnie oficjalnie przed­stawiono, sądziło, iż jestem tylko ruchomą dekoracją trzyma­ną w pałacu dla przyjemności Imperatora. - Znowu się za­myśliła. - Po bitwie pod Endorem nie miałam dokąd pójść - wyznała z goryczą. - Żadnych znajomości, żadnych środków; właściwie nie byłam już tą samą osobą. Zostałam zupełnie sama.

- I związałaś się z Karrde'em?

- W końcu tak. Ale wcześniej przez cztery i pół roku tu­łałam się po najdalszych zakątkach galaktyki, chwytając się tego, co było pod ręką. - Spojrzała mu prosto w oczy znowu z nienawiścią. - Pracowałam ciężko, Skywalker, by stać się tym, kim teraz jestem. I nie pozwolę, byś to zniszczył. Nie tym razem.

- Ja nie chcę nic w twoim życiu niszczyć - odparł spo­kojnie Luke. - Chcę jedynie wrócić do Nowej Republiki.

- A ja chcę, żeby wróciło dawne Imperium. Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy, prawda?

- Nie, nie zawsze - przyznał Jedi, potrząsając głową.

Przez chwilę Mara wpatrywała się w niego intensywnie. Potem nagle chwyciła tubkę z maścią i rzuciła ją w jego kie­runku.

- Masz, posmaruj sobie tę ranę. I prześpij się trochę. Ju­tro będziemy mieli ciężki dzień.



ROZDZIAŁ

27


Od prawej burty “Chimery” oderwał się zniszczony trans­portowiec klasy A: olbrzymie pudło z doczepionym napędem nadprzestrzennym. Jego wypłowiały kadłub połyskiwał mato­wo w świetle reflektorów niszczyciela gwiezdnego. Siedzący na stanowisku dowodzenia Thrawn obejrzał dokładnie przy­rządy i skinął głową.

- Zdaje się, że wszystko jest w porządku, kapitanie - zwrócił się do Pellaeona. - Dokładnie tak, jak być powinno. Może pan zaczynać test, gdy tylko będzie pan gotów.

- To potrwa jeszcze kilka minut, panie admirale - od­parł Pellaeon, studiując wskazania przyrządów na swojej ta­blicy. - Obsługa techniczna wciąż ma jakieś problemy z do­strojeniem generatora pola maskującego.

Wstrzymał oddech, jakby obawiając się wybuchu gniewu Thrawna. Nie sprawdzony jeszcze generator i transportowiec zbudowany specjalnie na potrzeby testu pochłonęły zawrotną sumę pieniędzy - pieniędzy, których Imperium nie miało zbyt wiele. A cale urządzenie mogło się teraz okazać kapryśne. I to w sytuacji, gdy ważyły się losy całej operacji na Sluis Van...

Ale admirał jedynie pokiwał głową.

- Mamy czas - powiedział spokojnie. - A czy są ja­kieś wiadomości z Myrkr?

- Ostatni standardowy raport odebraliśmy dwie godziny temu - odparł Pellaeon. - Wciąż czekają.

Thrawn znowu skinął głową.

- A najnowsze dane ze Sluis Van?

- Chwileczkę... - Pellaeon odszukał właściwą informację. - Ogółem przebywa tam sto dwanaście statków wojen­nych. Sześćdziesiąt pięć służy do celów transportowych, a reszta to eskorta.

- Sześćdziesiąt pięć - powtórzył Thrawn z wyraźną sa­tysfakcją.- Doskonale. To znaczy, że będziemy mieli w czym wybierać.

- Tak jest, panie admirale - odparł kapitan z zakłopota­niem.

Admirał oderwał wzrok od transportowca i odwrócił się

do Pellaeona.

- Czy coś pana martwi, kapitanie?

- Nie bardzo mi się podoba to, że wysyłamy ich na tery­torium wroga bez żadnej łączności - wyznał Pellaeon, wska­zując głową statek za szybą.

- Nie mamy w tej kwestii wielkiego wyboru - przypo­mniał mu oschle Thrawn. - Tak właśnie działa generator pola maskującego: nic nie wydostaje się na zewnątrz, nic nie dosta­je się do środka. - Uniósł brwi. - Oczywiście zakładając, że on w ogóle działa - dodał znacząco.

- Tak, panie admirale, ale...

- Ale co, kapitanie?

Pellaeon zebrał się na odwagę i postanowił brnąć dalej.

- Wydaje mi się, panie admirale, że w tego typu operacji powinniśmy korzystać z pomocy C'baotha.

- C'baotha? - powtórzył Thrawn, a jego twarz spo­chmurniała.

- Tak, panie admirale. On mógłby nam zapewnić łącz­ność z...

- W tym wypadku łączność nie jest nam potrzebna, kapi­tanie - przerwał mu Thrawn. - W zupełności wystarczy do­kładne zgranie w czasie.

- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem, panie admirale. W normalnych warunkach dokładne zgranie w czasie rzeczy­wiście doprowadziłoby ich na właściwe pozycje, ale obecnie nie sposób przewidzieć, jak długo będą musieli czekać na po­zwolenie wjazdu na Sluis Van.

- Wprost przeciwnie - zaoponował Thrawn. - Bardzo szczegółowo zbadałem zachowania Sluisjańczyków i mogę dokładnie określić, ile czasu zajmie im odprawienie transpor­towca.

Pellaeon zacisnął zęby.

- Może i tak, gdyby w kontroli lotów pracowali sami Sluisjańczycy. Ale w sytuacji, kiedy Rebelianci przewożą przez Sluis Van tak dużo własnych towarów, z pewnością mają także swoich ludzi w kontroli lotów.

- To nie ma żadnego znaczenia - stwierdził Thrawn. - I tak ostateczne decyzje będą podejmować Sluisjańczycy. To ich tempo działania będzie decydowało o rozwoju wypadków.

Pellaeon westchnął ciężko, uznając się za pokonanego.

- Tak jest, panie admirale - rzucił cicho.

Thrawn przyglądał mu się przez chwilę.

- To nie jest kwestia brawury, kapitanie, ani też próba udowodnienia, że Flota Imperialna może się obyć bez C'baotha. Po prostu nie możemy sobie pozwolić na to, by zbyt często korzystać z usług naszego mistrza.

- Bo staniemy się od niego zależni - mruknął Pellae­on. - To tak, jakbyśmy wszyscy byli wszczepieni w jeden komputer bojowy.

- Ciągle to pana gryzie, co? - spytał Thrawn z uśmie­chem. - Proszę się nie martwić. To jest co prawda jedna z przyczyn, ale nie najważniejsza. Bardziej obawiam się tego, że C'baoth nazbyt rozsmakuje się we władzy, jaką oddajemy w jego ręce.

- Przecież powiedział, że nie chce władzy? - zdziwił się Pellaeon.

- W takim razie kłamał - odparł chłodno admirał. - Wszyscy ludzie pragną władzy. A kiedy już ją zdobędą, chcą mieć jej jeszcze więcej.

Pellaeon rozważał przez chwilę jego słowa.

- Ale skoro on jest dla nas zagrożeniem... - urwał, zdając sobie nagle sprawę z obecności innych oficerów i członków za­łogi, zajętych nerwową krzątaniną.

Admirał najwyraźniej się tym nie przejmował.

- Dlaczego się go nie pozbędziemy? - dokończył pytanie Pellaeona. - To bardzo proste: ponieważ już wkrótce bę­dziemy mogli w pełni zaspokoić jego pragnienie władzy... Ą kiedy już to zrobimy, C'baoth nie będzie już dla nas żadnym zagrożeniem, a jedynie narzędziem w naszych rękach...

- Ma pan na myśli Leię Organo Solo i jej bliźniaki?

- Zgadł pan. - Thrawn skinął głową, a oczy aż mu się zaświeciły. - Kiedy starzec będzie miał ich w ręku, te nie­wielkie wyprawy z Flotą Imperialną staną się dla niego jedy­nie uciążliwymi przerywnikami w pracy, którą będzie uważał za najważniejszą.

Pellaeon odwrócił głowę, by umknąć wzrokiem przed przenikliwym spojrzeniem admirała. W teorii wszystko wyda­wało się proste, ale w praktyce...

- Założywszy oczywiście, że Noghri w ogóle zdołają ją kiedyś pojmać.

- Na pewno im się to uda. - Thrawn był pewny sie­bie. - Leii Organie Solo i jej opiekunom zabraknie w końcu pomysłów. I to o wiele szybciej, niż nam Noghrich.

Obraz na stojącym przed Pellaeonem monitorze się rozja­śnił.

- Już są gotowi, panie admirale.

- Ruch należy do pana, kapitanie - odparł Thrawn, spo­glądając na transportowiec.

Pellaeon wziął głęboki oddech i nacisnął guzik komunika­tora.

- Włączyć generator pola maskującego.

Widoczny przez iluminator, zniszczony transportowiec... tkwił dalej w tym samym miejscu.

Thrawn przyjrzał się uważnie statkowi. Potem zerknął na przyrządy i ponownie na transportowiec... Następnie odwrócił się do Pellaeona z pełnym satysfakcji uśmiechem.

- Doskonale, kapitanie. Właśnie o to mi chodziło. Gratu­luję panu i pańskim technikom.

- Dziękuję, panie admirale - odparł Pellaeon. Dopiero teraz poczuł, że cały czas miał napięte mięśnie. - Rozumiem, że możemy zaczynać?

Admirał wciąż się uśmiechał, choć jego twarz przybrała nieco ostrzejszy wyraz.

- Tak, kapitanie, może pan zaczynać - rzekł złowie­szczo. - Proszę zawiadomić grupę uderzeniową i zarządzić przygotowania do odlotu na punkt spotkania. Stocznie na Slu­is Van są już nasze!



Wedge Antilles z niedowierzaniem podniósł głowę znad elektronicznego notatnika.

- Chyba żartujesz? - zwrócił się do oficera przydziela­jącego zadania. - Mamy lecieć jako eskorta?

- A co w tym dziwnego? - spytał mężczyzna z miną niewiniątka. - Przecież wy, piloci myśliwców, cały czas lata­cie jako eskorta.

- Ale eskortujemy ludzi - odparował Wedge. - Nie zajmujemy się pilnowaniem transportowców.

W oczach oficera pojawiła się z trudem skrywana niechęć i Antilles uświadomił sobie nagle, że ostatnio często prowadzi podobne dyskusje.

- Niech pan posłucha, kapitanie, nie ja to wszystko wy­myśliłem - burknął mężczyzna. - To nic nadzwyczajnego: będziecie eskortować fregatę, a co za różnica, czy na pokła­dzie statku są ludzie, czy jakiś reaktor.

Wedge ponownie zerknął na notatnik. Pomyślał, że jeśli chodzi o ambicję zawodową, to różnica jest zasadnicza. Jed­nak nie powiedział tego głośno.

- Lot na Sluis Van to dla myśliwców dosyć daleka wy­prawa - stwierdził zamiast tego.

- No tak, ale zgodnie z wytycznymi macie pozostać na pokładzie fregaty aż do czasu, gdy znajdziecie się na obrze­żach układu - odparł oficer.













Pochylił się i stuknął w klawisz elektronicznego notatnika Wedge'a, zmieniając stronę. - O, będziecie ją eskortować dopiero stamtąd.

Antilles szybko doczytał rozkaz do końca. Potem, po do­tarciu na miejsce, mieli siedzieć w stoczni i czekać, aż zbierze się cały konwój, by w końcu zawieźć ładunek na Bpfassh.

- Wygląda na to, że długo nas nie będzie na Coruscant - zauważył.

- Na pańskim miejscu, kapitanie, tylko bym się z tego cieszył - powiedział oficer, ściszając głos. - Tu coś się szykuje. Myślę, że Fey'lya i jego ludzie przygotowują jakieś zde­cydowane posunięcie.

- Chyba nie ma pan na myśli... przewrotu? - spytał We­dge, a po plecach przebiegł mu zimny dreszcz.

Mężczyzna podskoczył jak oparzony.

- Nie, oczywiście, że nie. Za kogo pan uważa Fey'lyę...?

Urwał, przyglądając się Antillesowi badawczo.

- A, rozumiem. Jest pan jednym ze stronników Ackbara, co? Ale niech pan spojrzy prawdzie w oczy, kapitanie: admirał stracił kontakt ze zwykłymi żołnierzami Sojuszu. W całej Ra­dzie tylko jeden Fey'lya troszczy się o nasze sprawy. - Wskazał ręką notatnik. - Ot, chociażby te rozkazy: wyszły oczywiście spod ręki Ackbara.

- No tak, ale przecież nadal walczymy z Imperium - mruknął Wedge. Uświadomił sobie, iż nagły atak oficera na Ackbara zmusił go do zmiany frontu i rezygnacji ze zgłasza­nych poprzednio obiekcji. Był ciekaw, czy o to właśnie cho­dziło mężczyźnie, czy też był on rzeczywiście jednym z rosnącej rzeszy zwolenników Fey'lyi.

Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że wyjazd z Coruscant dobrze mu zrobi. Przynajmniej będzie z dala od tych wszystkich politycznych gierek.

- Kiedy mamy lecieć?

- Jak tylko pan i pańscy ludzie znajdziecie się na pokła­dzie fregaty - odparł oficer. - Już ładują tam wasze my­śliwce.

- Dobrze. - Wedge pożegnał go i ruszył korytarzem w stronę kabiny operacyjnej. Tak, taka spokojna misja na Slu­is Van i Bpfassh bardzo mu się teraz przyda. Będzie miał czas zastanowić się nad tym, co złego dzieje się z Nową Republiką, za którą już tyle razy nadstawiał karku.

A jeśli Imperium spróbuje ich po drodze zaatakować...

Cóż, z tym przeciwnikiem będzie przynajmniej mógł wal­czyć.



ROZDZIAŁ

28


Dochodziło już prawie południe, kiedy uświadomili sobie, że z głębi lasu docierają do nich sporadycznie jakieś nikłe od­głosy. Ale dopiero po godzinie zbliżyli się do ich źródła na tyle, by Luke zdołał je zidentyfikować.

Były to powietrzne skutery.

- Jesteś pewien, że to model wojskowy? - spytała szep­tem Mara, gdy warkot rozległ się ponownie i znów umilkł w od­dali.

- Jestem pewien - odparł ponuro Skywalker. - Na En­dorze omal nie wpadłem takim skuterem na drzewo.

Dziewczyna nie odpowiedziała i Luke'owi przemknęło przez głowę, że być może wzmianka na temat Endoru nie była zbyt taktowna. Ale jeden rzut oka na twarz Mary rozwiał jego obawy. Dziewczyna nie rozpamiętywała przeszłości, tylko na­słuchiwała uważnie.

- Wygląda na to, że są gdzieś na południe od nas - ode­zwała się po chwili. - A na północy... Z tamtej strony nic nie słyszę.

Skywalker także nasłuchiwał przez moment.

- Ja też nie - powiedział w końcu. - Zastanawiam się... Artoo, czy mógłbyś sporządzić mapę akustyczną?

Rozległo się potakujące piknięcie. W parę chwil później robot wysunął projektor holograficzny i kilka centymetrów po­nad ziemią pojawiła się dwukolorowa mapa.

- Miałam rację - stwierdziła Mara, wskazując palcem hologram. - Kilka oddziałów dokładnie przed nami, a reszta na południu. Na północy nie ma nic.

- Co oznacza, że musieliśmy zboczyć na północ - zau­ważył Luke.

- Jak na to wpadłeś? - zdziwiła się Mara.

- No, oni z pewnością wiedzą, że zdążamy do Hylly­ard - powiedział. - I koncentrują swoje poszukiwania głów­nie na obszarze, z którego powinniśmy nadejść.

- Co za rozbrajająca naiwność rycerza Jedi - rzuciła dziewczyna, uśmiechając się krzywo. - Chyba nie wziąłeś pod uwagę tego, iż fakt, że ich nie słyszymy, nie oznacza je­szcze, że ich tu nie ma.

Luke ponownie zerknął na holograficzna mapę.

- No, oczywiście, jakaś grupa szturmowców mogła się tam na nas zaczaić - przyznał. - Ale co by im z tego przy­szło?

- Daj spokój, Skywalker, to najbardziej znany chwyt tak­tyczny na świecie. Kiedy ofiara sądzi, że nie zdoła się przedo­stać, to chowa się i czeka na bardziej sprzyjający moment. Je­śli nie chcesz, by tak się stało, otwierasz przed nią drogę, która wygląda bezpiecznie - przykucnęła i przejechała palcem po “bezpiecznym” fragmencie mapy. - W tym wypadku mają szansę osiągnąć jeszcze dodatkową korzyść: jeśli skręcimy na północ, aby uniknąć dobrze słyszalnych skuterów powietrz­nych, to automatycznie dajemy Imperium dowód, iż mamy coś do ukrycia.

- Mam wrażenie, że oni nie potrzebują żadnych dowodów.

Mara wzruszyła ramionami i podniosła się z ziemi.

- Niektórzy oficerowie trzymają się litery prawa bardziej niż inni. Ale teraz musimy zdecydować, co robimy dalej.

Luke jeszcze raz spojrzał na mapę. Z obliczeń Mary wyni­kało, że do krawędzi lasu pozostało zaledwie cztery czy pięć kilometrów - mniej więcej dwie godziny marszu. Jeśli sztur­mowcy byli tak doskonale przygotowani na ich przyjście...

- Prawdopodobnie będą nas próbowali okrążyć - po­wiedział w zamyśleniu. - Skierować oddziały na północ i na południe, a w końcu zajść nas także od tyłu.

- O ile jeszcze tego nie zrobili - zauważyła Mara. - I wcale nie musieliśmy ich słyszeć: ponieważ nie wiedzą do­kładnie, jak szybko się poruszamy, zatoczyli duże koło. A teraz zapewne przy pomocy całej rzeszy rydwanów bojo­wych, statków i skuterów powietrznych przetrząsają każdy kawa­łek lasu. Szturmowcy zazwyczaj tak zaciskają pętle.

Luke zagryzł wargi. Ale żołnierze Imperium nie wiedzieli, że jedna z ofiar dokładnie zna ich plany.

- A zatem jak się stąd wydostaniemy?

Mara gwizdnęła przez zęby.

- W ogóle się stąd nie wydostaniemy - powiedziała twardo. - Nie mamy odpowiedniego sprzętu ani środków.

Gdzieś przed nimi ponownie rozległ się nikły warkot, który wkrótce ucichł w oddali.

- W takim razie równie dobrze możemy pójść samym środkiem - stwierdził Skywalker. - I dotrzeć do nich, zanim zdążą nas sami zauważyć.

- Będziemy udawać, że jesteśmy zwykłymi turystami i nie mamy nic do ukrycia, tak? - zaśmiała się Mara.

- A masz jakiś lepszy pomysł?

Dziewczyna utkwiła w nim wzrok, ale nie było w tym spojrzeniu wojowniczości, tylko zaduma.

- W zasadzie nie - przyznała w końcu. - Domyślam się, że chciałbyś też spróbować tej zamiany ról, którą sugero­wał Karrde?

- Na pewno nie uda nam się przedrzeć przez ich szeregi siłą - przypomniał jej Luke, wzruszając ramionami. - I jeśli istotnie ich pętla się zaciska, to bez wątpienia nie zdołamy się przemknąć nie zauważeni. Pozostaje więc tylko blef, a im większy, tym większe są nasze szansę.

- Chyba masz rację - rzuciła, zaciskając zęby. Po krót­kim wahaniu wyjęła z blastera naboje i podała Luke'owi broń oraz odpiętą z przedramienia kaburę.

Jedi przez chwilę ważył blaster w dłoni.

- Mogą zechcieć sprawdzić, czy jest naładowany - rzekł łagodnie. - Ja bym tak właśnie zrobił.

- Słuchaj, Skywalker, jeśli się łudzisz, że dam ci nałado­waną broń...

- A jeśli spotkamy jeszcze jednego vonskra, nim się na­tkniemy na szturmowców - przerwał jej spokojnie - nie zdołasz dostatecznie szybko go naładować.

- A może mi na tym wcale nie zależy? - odparowała Mara.

- No cóż, może ci nie zależy - skinął głową Luke.

Dziewczyna ponownie spojrzała na niego, ale tym razem bez przekonania. Zacisnęła zęby i podała mu naboje.

- Dziękuję - powiedział. Załadował blaster i umocował go sobie na lewym przedramieniu. - Artoo! - przywołał ro­bota.

Artoo zrozumiał intencje Skywalkera. W górnej części ka­dłuba odsunęła się nie wyróżniająca się niczym klapka, odsła­niając długi, głęboki schowek. Luke odwrócił się do Mary i wyciągnął rękę.

Dziewczyna popatrzyła na jego dłoń, a potem na schowek.

- A więc tak to zrobiłeś - stwierdziła cierpko, podając mu miecz świetlny. - Zawsze się zastanawiałam, jak zdołałeś go przemycić do pałacu Jabby.

Gdy Jedi ukrył miecz w schowku, Artoo zamknął klapkę.

- Przywołam cię, gdybym go potrzebował - zakomuni­kował Luke robotowi.

- Nie licz na to zbytnio - ostrzegła go Mara. - Wpływ isalamirów daje się odczuć w promieniu kilkunastu kilome­trów od lasu. Ta sztuczka z wcześniejszym przewidzeniem zbli­żającego się ataku nie uda ci się w okolicy Hyllyard.

- Rozumiem - skinął głową Skywalker. - W takim ra­zie chyba możemy ruszać.

- Niezupełnie - stwierdziła dziewczyna, przyglądając mu się badawczo. - Pozostaje jeszcze problem twojej twarzy.

- Nie sądzę, by Artoo miał na nią jakiś schowek - od­parł Luke, unosząc brwi.

- Bardzo śmieszne. Miałam na myśli coś innego. - Ro­zejrzała się dokoła, po czym podeszła do kępy jakichś dziw­nych krzewów. Nasunęła rękaw na dłoń i ostrożnie zerwała kilka listków. - Odsłoń rękę - poleciła Luke'owi

Kiedy to zrobił, delikatnie przejechała mu po przedramie­niu koniuszkiem liścia.

- Zobaczymy, czy to działa?

- A co to właściwie... aaa! - krzyknął Skywalker, czu­jąc nagle przeszywający ból.

- Doskonale - rzuciła Mara z ponurą satysfakcją. - Je­steś na nie uczulony, że hej. No, spokojnie, ból zaraz ustąpi.

- Wielkie dzięki - mruknął Luke. Ból rzeczywiście się zmniejszał. - No dobrze, a co z tym... o rany!... z tym prze­klętym swędzeniem?

- To potrwa chwile dłużej - odparła. - Ale to nic takie­go. A co myślisz o tym? - dodała, wskazując jego rękę.

Młody Jedi zagryzł wargi. Swędzenie było istną torturą... ale Mara miała rację. W miejscach dotkniętych liśćmi skóra pociemniała i nieco spuchła. Pojawiły się też na niej maleńkie krostki.

- To wygląda obrzydliwie - stwierdził.

- Oczywiście - przyznała. - Chcesz to zrobić sam czy mam ci w tym pomóc?

Zacisnął zęby. “To nie będzie zbyt przyjemne.”

- Wolę zrobić to sam.

Okazało się to rzeczywiście bardzo niemiłe, ale nim skoń­czył nacierać liśćmi brodę, ból na czole już ustępował.

- Mam nadzieję, że nie dotknąłem oczu - mruknął przez zęby, wyrzucając liście. Całą siłą woli starał się po­wstrzymać od drapania po twarzy. - Dobrze by było, żebym jednak coś widział przez resztę popołudnia.

- Myślę, że nic ci nie będzie - uspokoiła go Mara, przy­glądając się jego twarzy. - Ale rzeczywiście wyglądasz okropnie. Nawet jeśli mają jakieś twoje zdjęcia, to na pewno cię nie rozpoznają.

- Miło to słyszeć. - Luke wziął głęboki oddech i wykonał w myślach ćwiczenia Jedi na zmniejszenie bólu. Bez Mocy nie były one zbyt efektywne, ale chyba trochę jed­nak pomogły. - Jak długo będę tak wyglądał?

- Opuchlizna powinna zacząć się cofać za kilka godzin. Ale ustąpi całkowicie dopiero jutro.

- Całkiem nieźle. Czy jesteśmy już gotowi?

- Już bardziej gotowi być nie możemy. - Mara odwróci­ła się do Artoo, chwyciła rączki noszy i zaczęła iść naprzód.

- No, ruszajmy.

Posuwali się dosyć szybko, mimo iż Marze dokuczała ko­stka, a Luke'a swędziała cała twarz. Skywalker z ulgą zauwa­żył jednak, że po pół godzinie swędzenie zaczęło ustępować, pozostawiając jedynie nieprzyjemny obrzęk.

Jednak z kostką dziewczyny sprawa wyglądała zupełnie ina­czej. Idąc za nią, Luke widział wyraźnie, jak bardzo Mara musi na nią uważać. Obciążenie noszami z Artoo na pewno jej nie pomagało i Skywalker dwa razy omal nie zapropono­wał, żeby zrezygnowali z zamiany ról. Ale w ostatniej chwili powstrzymał się od tego. To rozwiązanie dawało im najwięk­sze szansę przedostania się przez kordon szturmowców i obydwoje doskonale o tym wiedzieli.

Poza tym Mara była zbyt dumna, by przystać na taką pro­pozycję.

Z oddali dochodził do nich co jakiś czas warkot skuterów powietrznych. Uszli już jakiś kilometr, gdy nagle natknęli się na szturmowców.

Zbliżyło się do nich dwóch zwiadowców ubranych w bły­szczące, białe pancerze. Pojawili się znienacka i niemal bez­głośnie, tak że Luke ledwie zdołał zarejestrować odgłos skute­rów. Oznaczało to niechybnie, że mieli do przebycia tylko nie­wielki kawałek drogi i to w dokładnie wiadomym kierunku.

A to wskazywało na fakt, iż grupa poszukująca musiała ich wcześniej zlokalizować i śledzić już od kilku minut. Sky­walker był sobie wdzięczny, że nie zaproponował Marze za­miany ról.

- Stać! - krzyknął jeden ze zwiadowców. Mara i Luke nie zamierzali mu się sprzeciwiać. Nad ich głowami zawisł skuter z dwoma wycelowanymi w nich, gotowymi do strzału działkami obrotowymi.

- W imieniu Imperium pytam, kim jesteście? Przyszedł czas na zaplanowane przedstawienie.

- Rety, strasznie się cieszę, że was spotkałem! - zawołał Luke, wzdychając z ulgą na tyle, na ile pozwoliły mu spuch­nięte policzki. - Może macie akurat jakiś transport pod ręką, co? Dosłownie padam z nóg.

Zwiadowca się zawahał, ale tylko na ułamek sekundy.

- Kim jesteście? - powtórzył.

- Nazywam się Jade - odparł Luke. - I mam tu prezent dla Talona Karrde'a - dodał, wskazując dziewczynę. - On pewnie nie przysłał żadnego transportu, co?

Na chwile zapadło milczenie, po czym żołnierze zaczęli się naradzać. Skywalker pomyślał, że pewnie dzwonią do ba­zy po instrukcje. Fakt, iż więźniem była kobieta, zupełnie ich zaskoczył. Ale czy to wystarczy, by mu uwierzyli?

- Pójdziecie z nami - rozkazał zwiadowca. - Nasz ofi­cer chce z wami porozmawiać. A ty - zwrócił się do Mary - postaw robota i odsuń się.

- Dobra - zgodził się Luke, gdy drugi zwiadowca posa­dził skuter na ziemi, tuż przed noszami z Artoo. - Ale chciał­bym, byście obaj zaświadczyli, że kiedy was spotkałem, ona była cała i zdrowa. Karrde często próbuje się wykręcić od pła­cenia nagród, ale tym razem to mu się nie uda.

- Jesteś łowcą nagród? - spytał zwiadowca z wyraźną pogardą.

- Tak - odparł Skywalker z przesadną dumą. Lekcewa­żenie zwiadowcy wcale mu nie przeszkadzało. Wręcz prze­ciwnie - nawet na nie liczył. Im mocniej żołnierze utrwalą sobie jego negatywny obraz, tym trudniej będzie im odkryć podstęp.

Jednak niespodziewanie przemknęła mu przez głowę wąt­pliwość, czy aby rycerz Jedi powinien się uciekać do takich sztuczek.

Drugi zwiadowca zsiadł ze skutera i przymocował nosze z Artoo do tyłu pojazdu. Następnie znów usiadł za kierownicą i maszyna zaczęła się posuwać w szybkim, marszowym tempie.

- Wy oboje idźcie za nim - rozkazał pierwszy zwiadow­ca, stając za jeńcami. - Ale najpierw rzuć swój blaster, Jade.

Luke usłuchał rozkazu i ruszyli naprzód. Pierwszy zwia­dowca zatrzymał się na moment, by podnieść porzuconą broń i zaraz podążył za nimi.

Minęła godzina, nim dotarli do skraju lasu. Na początku towarzyszyły im dwa skutery powietrzne, ale w miarę jak się posuwali naprzód, ich eskorta wciąż się powiększała. Z oby­dwu stron nadlatywały kolejne pojazdy i albo ustawiały się ciasno obok Mary i Luke'a, albo też dołączały do strażników z przodu i z tyłu. Gdy dochodzili do skraju lasu, zaczęli się pojawiać uzbrojeni po zęby szturmowcy, którzy z blasterami gotowymi do strzału dołączali do kordonu wokół więźniów. Szli w luźnym szyku, tworząc jakby ruchomy parawan.

Gdy wreszcie jeńcy wyszli z lasu, ich obstawa liczyła co najmniej dziesięć skuterów powietrznych i dwudziestu sztur­mowców. Była to imponująca demonstracja siły... Ale bardziej nawet niż sama obława Luke'a zaniepokoił fakt, że tajemniczy dowódca sił imperialnych tak poważnie podszedł do tego in­cydentu. Nawet u szczytu swej potęgi Imperium nigdy nie po­syłało szturmowców na mniej ważne akcje.

Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, na otwartej przestrzeni pomiędzy lasem a najbliższymi zabudowaniami Hyllyard, czeka­ło na nich jeszcze trzech ludzi: dwaj szturmowcy i jakiś męż­czyzna o surowej twarzy, z insygniami majora na szarobrązo­wym mundurze imperialnym.

- No, najwyższy czas - mruknął pod nosem oficer, gdy Marę i Luke'a popchnięto w jego kierunku. - Kim są ci lu­dzie?

- Mężczyzna mówi, że nazywa się Jade - odparł jeden ze stojących z przodu szturmowców, świszcząc charaktery­stycznie z powodu hełmu na twarzy. - To łowca nagród; pra­cuje dla Karrde'a. Twierdzi, że kobieta jest jego więźniem.

- Była jego więźniem - poprawił dowódca, spoglądając na Marę. - Jak się nazywasz, złodzieju?

- Senni Kiffu - rzuciła dziewczyna ze złością. - I nie jestem złodziejem. Talon Karrde ma wobec mnie dług - i to duży. Nie wzięłam nic więcej ponad to, co mi się należało.

Major zerknął na Skywalkera, lecz ten tylko wzruszył ra­mionami.

- Nie interesują mnie porachunki Karrde'a. Kazał mi ją sprowadzić z powrotem, więc to zrobiłem.

- Widzę, że jej łup także. - Mężczyzna spojrzał na Ar­too, wciąż przywiązanego do noszy, wleczonych za skute­rem. - Odczep tego robota - polecił zwiadowcy. - Teren jest tutaj wystarczająco płaski, a ciebie potrzebuję do patrolo­wania lasu. Postaw go obok więźniów. I skuj im ręce; nie ma tu żadnych korzeni drzew, o które mogliby się potknąć.

- Chwileczkę - zaprotestował Luke, gdy jeden ze sztur­mowców podszedł do niego. - Mnie też?

Major uniósł lekko brwi.

- Czy coś ci się nie podoba, łowco nagród? - spytał pro­wokacyjnie.

- Rzeczywiście, nie podoba mi się - odparł hardo Jedi. - To ona jest tutaj więźniem, a nie ja.

- W tej chwili oboje jesteście więźniami - rzucił oschle oficer - wiec lepiej się zamknij. - Przyjrzał się uważniej twarzy Luke'a. - A co, u licha, ci się stało?

A wiec nie uda im się wmówić, że opuchlizna Skywalkera to normalny element jego urody.

- W pogoni za nią wpadłem w jakieś krzaki - burknął, gdy szturmowiec zakuwał mu z przodu ręce w kajdanki. - Przez dłuższy czas swędziało jak diabli.

Major uśmiechnął się nieznacznie.

- To miałeś prawdziwego pecha - zauważył z przeką­sem. - Całe szczęście, że na kwaterze mamy doskonałego le­karza. Zapewne bez problemu zdoła zlikwidować ten obrzęk. - Przez dłuższą chwilę mężczyzna wpatrywał się w Skywalkera, po czym zwrócił się do dowódcy szturmow­ców. - Naturalnie rozbroiłeś go?

Szturmowiec wykonał gest ręką i pierwszy ze zwiadow­ców na skuterach zbliżył się i podał majorowi blaster Mary.

- Ciekawa broń - mruknął pod nosem oficer. Kilka razy obrócił blaster w dłoniach, a w końcu wsunął go sobie za pas. W górze dał się słyszeć cichy warkot. Luke uniósł głowę i zo­baczył jakiś pojazd, który akurat zawisł w powietrzu. Tak jak przewidywała Mara, był to rydwan. - Aha - mruknął major, zerkając w górę. - No dobrze, dowódco. Idziemy.

Pod wieloma względami Hyllyard przypominało Lu­ke'owi Mos Eisley: miasto składało się z niewielkich domków i stłoczonych jeden przy drugim budynków handlowych. Po­między nimi biegły dosyć wąskie uliczki. Cała grupa posuwa­ła się po obrzeżach miasta, najwyraźniej kierując się ku jednej z szerszych alei, które rozchodziły się promieniście z centrum. Od czasu do czasu w odległości kilkuset metrów, pomiędzy zewnętrznymi zabudowaniami miasta, widać było wolną przestrzeń. Skywalker doszedł do wniosku, że musi to być rynek, albo jakieś lądowisko.

Przednie straże dotarły właśnie do głównej alei, gdy sztur­mowcy - popisując się doskonałym zgraniem - zmienili na­gle szyk. Ci, którzy szli najbliżej Luke'a i Mary, ścieśnili się jeszcze bardziej, podczas gdy pozostali, tworzący kordon ze­wnętrzny, odsunęli się dalej. Za chwilę cała grupa się zatrzy­mała. Niebawem przyczyna tego nagłego manewru stała się jasna: zza rogu wyłonili się czterej nędznie wyglądający męż­czyźni. Szli szybkim krokiem, prowadząc między sobą więź­nia ze skutymi z tyłu rękami.

Ledwie zdołali wyjść z uliczki, a już zatrzymało ich czte­rech szturmowców. Nastąpiła krótka i cicha rozmowa, w wyniku której nieznajomi z wyraźnym ociąganiem oddali Szturmowcom swoje blastery. Następnie, eskortowani przez żołnierzy Imperium, zbliżyli się do głównej grupy i wtedy Luke miał okazję przyjrzeć się bliżej więźniowi...

Był nim Han Solo.

Szturmowcy rozstąpili się nieco, by przepuścić nowo przybyłych.

- Czego chcecie? - spytał major, gdy się przed nim za­trzymali.

- Nazywam się Czin - odezwał się jeden z mężczyzn. - Złapaliśmy tego gagatka, jak węszył po lesie. Może szukał waszych więźniów. Pomyślałem, że może chciałby pan z nim pogadać.

- To niezwykle uprzejmie z twojej strony - stwierdził major ironicznie, taksując Hana badawczym spojrzeniem. - Czy sam wpadłeś na ten pomysł?

Czin był wyraźnie urażony.

- To, że nie mieszkam w dużym, nowoczesnym mieście, nie oznacza jeszcze, że jestem głupi - odparł sztywno. - A co, uważacie, że nie wiemy, co się święci, gdy szturmowcy zakładają tymczasową bazę?

Major obrzucił go chłodnym, taksującym spojrzeniem.

- Lepiej miejcie nadzieję, że ta baza rzeczywiście jest tyl­ko tymczasowa. - Skinieniem głowy wskazał stojącemu obok niego żołnierzowi Hana. - Sprawdź, czy nie ma broni.

- Już to...- zaczął Czin, ale zaraz urwał, zgromiony wzrokiem oficera.

Przeszukanie więźnia zajęło tylko chwilę; niczego przy nim nie znaleziono.

- Niech dołączy do pozostałych - rozkazał major. - W porządku, Czin. Ty i twoi przyjaciele możecie odejść. Jeśli się okaże, że on jest coś wart, na pewno dostaniecie swoją działkę.

- To niezwykle uprzejmie z pana strony - powiedział Czin z szyderczym uśmiechem. - Czy moglibyśmy też odzyskać naszą broń?

Twarz majora spoważniała.

- Odbierzecie ją sobie później w naszej bazie - odparł. - Hotel Hyllyard, dokładnie po drugiej stronie placu... Ale taki mądry człowiek jak ty z pewnością wie, gdzie to jest.

Przez chwilę Czin miał ochotę zaoponować, ale wystar­czył jeden rzut oka na otaczających go szturmowców, by zmienił zdanie. Odwrócił się bez słowa i razem ze swymi przy­jaciółmi podążył żwawym krokiem z powrotem w stronę mia­sta.

- Naprzód! - rozkazał major i cały orszak znów ruszył z miejsca.

- No - mruknął Han, idąc teraz koło Luke'a - znowu jesteśmy razem, co?

- To jedna z najmilszych rzeczy pod słońcem - szepnął Skywalker. - Zdaje się, że twoi koledzy chcą się stąd jak naj­szybciej wydostać.

- Może się spieszą na niewielkie przyjęcie, które przygo­towali z okazji mojego aresztowania - odparł Solo.

- To wstyd, że nas nie zaproszono - rzucił Luke, rozglą­dając się dyskretnie dookoła.

- Naprawdę wstyd - przyznał Han, nawet nie mrugnąw­szy okiem. - Chociaż nigdy nic nie wiadomo.

Skręcili już w aleję i posuwali się w kierunku centrum miasta. Tuż ponad głowami szturmowców Luke dostrzegł w oddali jakiś półkolisty szary kształt. Wychylił się nieco, by mieć lepszy widok i stwierdził, że jest to wolno stojący obiekt w kształcie łuku. Budowla wyrastała z ziemi po drugiej stro­nie rynku, który dostrzegli już wcześniej.

Była to naprawdę imponująca konstrukcja, szczególnie jak na miasto położone na obrzeżach galaktyki. Górną jego część tworzyły ciosane kamienie; zwieńczenie wyglądało niczym coś pośredniego pomiędzy parasolem a kawałkiem przepoło­wionego grzyba. W dolnej części ramiona łuku wyginały się nieco do środka, podpierane z każdej strony dwoma kwadra­towymi filarami metrowej szerokości. Cała budowla miała ja­kieś dziesięć metrów wysokości, a odległość między filarami była mniej więcej o połowę krótsza. Przed łukiem rozpoście­rał się placyk: pusty obszar o długości piętnastu metrów.

“Doskonałe miejsce na zasadzkę.”

Skywalker poczuł skurcz w żołądku. Doskonałe miejsce na zasadzkę... Ale jeśli było to oczywiste dla niego, to sztur­mowcy też musieli zdawać sobie z tego sprawę.

I rzeczywiście. Gdy żołnierze z obstawy wyszli ze stosun­kowo wąskiej alei na plac, rozluźnili nieco szyki i unieśli bla­stery. Najwyraźniej spodziewali się zasadzki. I to właśnie w tym miejscu.

Jedi zacisnął zęby i ponownie spojrzał na łuk.

- Czy Threepio też tam jest? - spytał szeptem Hana. Wyczuł zdziwienie przyjaciela, ale Solo nie tracił czasu na zbędne pytania.

- Tak, jest razem z Calrissianem.

Luke skinął głową i zerknął w dół. Obok niego, po wyboi­stej ulicy toczył się Artoo, z trudem nadążając za innymi. Sky­walker wziął głęboki oddech i zrobił krok w prawo...

Artoo potknął się o jego wyciągniętą nogę i z piskiem zwa­lił się na ziemię.

Jedi natychmiast przy nim kucnął, usiłując podnieść małe­go robota skutymi rękami. Wyczuł, że zbliża się do nich kilku szturmowców, ale miał chwilę, by przekazać Artoo krótką wiadomość.

- Artoo, skontaktuj się z Threepiem - szepnął prosto w receptor słuchowy robota. - Powiedz mu, by wstrzymali się z atakiem do chwili, gdy dojdziemy do łuku.

Robot natychmiast usłuchał i głośne jazgotanie omal nie ogłuszyło klęczącego przy nim Skywalkera. Piski Artoo je­szcze dobrze nie przebrzmiały, gdy czyjeś ręce chwyciły Luke'a pod ramiona i podniosły go z ziemi. Z trudem złapał równowagę...

Zobaczył przed sobą majora, który przyglądał mu się podejrzliwie.

- Co to było? - spytał groźnie.

- Przewrócił się - odparł Skywalker. - Chyba musiał się potknąć...

- Miałem na myśli ten komunikat - przerwał mu ostro major. - Co on powiedział?

- Pewnie nawrzeszczał na mnie za to, że się o mnie po­tknął - rzucił hardo Luke. - Zresztą skąd ja mam to wie­dzieć?

Przez dłuższą chwilę major lustrował go wzrokiem.

- Naprzód, dowódco - zwrócił się w końcu do stojące­go obok niego szturmowca. - Niech wszyscy mają się na baczności.

Konwój znowu ruszył naprzód.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - szepnął Han.

Luke westchnął głęboko i utkwił wzrok w rysującej się

przed nimi budowli.

- Ja również mam taką nadzieję - mruknął pod nosem. Wiedział, że już za parę minut obaj się o tym przekonają.



ROZDZIAŁ

29


- O rety! - zawołał Threepio. - Generale Calrissian, mam...

- Cicho bądź, Threepio - nakazał mu Lando, ostrożnie wyglądając przez okno. Zaniepokoiło go jakieś poruszenie na placu. - Aves, widziałeś, co się stało?

Skulony pod parapetem Aves potrząsnął głową.

- Zdaje się, że Skywalker i jego robot się przewrócili - odparł. - Ale nie jestem pewien, bo szturmowcy zasłaniali mi widok.

- Generale Calrissian...

- Cicho bądź, Threepio. - Lando z napięciem obserwo­wał, jak dwaj żołnierze pomagają wstać Luke'owi, a potem podnoszą Artoo. - Chyba nic im nie jest.

- Raczej nie. - Aves schylił się i podniósł z podłogi mały nadajnik. - No, miejmy nadzieję, że wszyscy są gotowi.

- I że Czin i pozostali nie mają już ze sobą blasterów - dodał cicho Calrissian.

- Nie martw się, na pewno nie - zaśmiał się Aves. - Szturmowcy nigdy nie zapominają o skonfiskowaniu broni.

Lando skinął głową i mocniej ścisnął blaster. Chciał, żeby już było po wszystkim. Tymczasem żołnierze przeformowali szyki i ruszyli dalej. “Gdy tylko wszyscy wejdą na plac i nie będą już mieli żadnej osłony...”

- Generale Calrissian, koniecznie musze z panem poro­zmawiać - nalegał Threepio. - Mam wiadomość od pana Luke'a.

- Od Luke'a? - zdumiał się Lando. Ale natychmiast przypomniał sobie ten elektroniczny szczebiot, który wydał z siebie Artoo, leżąc na ziemi. Czyżby to było to...? - O co chodzi?

- Pan Luke chce, żebyście wstrzymali atak - oznajmił android, wyraźnie zadowolony, że ktoś go wreszcie słucha. - Mówi, żebyście zaczekali do chwili, gdy szturmowcy znajdą się tuż przy łuku.

- Co takiego?! To istne szaleństwo! - stwierdził Aves, kręcąc się niespokojnie. - Jest ich trzy razy więcej niż nas. Je­śli tylko będą mieli gdzie się ukryć, to rozniosą nas na strzępy.

Lando wyjrzał przez okno, zaciskając zęby. Aves miał ab­solutną rację - jego wiedza na temat taktyki prowadzenia bi­tew naziemnych podpowiadała mu to samo. Jednak z drugiej strony...

- Idą bardzo szeroką tyralierą - zauważył. - Z osłoną czy bez, trudno będzie sprzątnąć ich wszystkich, zwłaszcza że mają te skutery powietrzne na obrzeżach miasta.

- To istne szaleństwo - powtórzył Aves, potrząsając głową. - Nie zamierzam narażać moich ludzi na takie niebez­pieczeństwo.

- Luke wie, co robi - stwierdził Calrissian. - On jest rycerzem Jedi.

- Ale nie teraz - prychnął Aves. - Czy Karrde nie mówił wam o isalamirach?

- Czy ma zdolności rycerza Jedi czy też nie, to wciąż nim jest! - upierał się Lando. Nagle uświadomił sobie, że jego blaster jest wycelowany prosto w Avesa. Również Aves wyce­lował swoją broń w niego. - Tak czy inaczej, jego życie jest cenniejsze niż któregokolwiek z twoich ludzi. Jeśli tobie się nie powiedzie, zawsze możesz się wycofać.

- Tak, jasne - zaśmiał się Aves, spoglądając przez okno. Cała grupa zbliżała się już do środka placu. Lando widział, że szturmowcy zachowują się nad wyraz ostrożnie. - Tylko że jeżeli pozostawimy któregoś z nich przy życiu, to wymknie się z miasta. A co z tym rydwanem tam w górze?

- No właśnie, co z tym rydwanem? - podchwycił Cal­rissian. - Nie dowiedziałem się jeszcze, jak właściwie zamie­rzasz się go pozbyć?

- No, z całą pewnością nie chcemy go mieć tu, na zie­mi - burknął Aves. - A tak się właśnie stanie, jeśli pozwoli­my szturmowcom dojść do łuku. Rydwan wyląduje wtedy tuż przed budowlą, odgradzając ich od nas. A to w połączeniu z tym łukiem zapewni im dostateczną osłonę, by mogli nas po kolei wystrzelać. - Potrząsnął głową i mocniej zacisnął rękę na nadajniku. - Zresztą i tak już jest za późno, by zawiado­mić pozostałych o zmianie planów.

- Wcale nie musisz ich o tym zawiadamiać - stwierdził Lando czując, że oblewa go pot. Luke na niego liczył. - I tak wszyscy mają czekać, aż odpalimy pułapki.

- To zbyt ryzykowne - oznajmił Aves, ponownie kręcąc głową. Odwrócił się w stronę okna i uniósł nadajnik.

W tym momencie Lando zrozumiał, że musi dokonać wy­boru. Musi zdecydować, czy ufa taktyce i jakiejś abstrakcyjnej logice... czy też ludziom. Opuścił nieco blaster i delikatnie przyłożył lufę do karku Avesa.

- Zaczekamy - powiedział cicho.

Aves nawet nie drgnął; pozycja, w jakiej klęczał przy oknie, nasunęła Landowi skojarzenie z polującym drapież­nikiem.

- Zapamiętam to sobie, Calrissian - rzucił lodowatym

tonem Aves.

- Wcale bym nie chciał, aby było inaczej - odparł Lan­do, obserwując szturmowców. Miał nadzieję, że Luke rzeczy­wiście wie, co robi...

Czoło grupy już minęło łuk, a major znajdował się zale­dwie parę kroków od budowli, gdy nagle czterech szturmow­ców wyleciało w powietrze.

Wyglądało to dosyć efektownie. Błyski żółtobiałego ognia rozświetliły krajobraz z oślepiającą intensywnością, a siła wy­buchu omal nie zwaliła Luke'a z nóg.

Jeszcze nie przebrzmiał huk detonacji, gdy z tyłu otworzo­no ogień z blasterów.

Szturmowcy naprawdę byli doskonałymi żołnierzami. Skywalker nie dostrzegł najmniejszych oznak paniki; żadnych przejawów zaskoczenia czy niezdecydowania. Natychmiast zajęli pozycje bojowe. Ci znajdujący się najbliżej łuku przyci­snęli się do jego kamiennych filarów i osłaniali ogniem pozo­stałych, którzy biegli w ich kierunku. Oprócz strzałów z bla­sterów Luke słyszał także narastający warkot zbliżających się skuterów powietrznych. Wiszący nad ich głowami rydwan bo­jowy obrócił się, by stawić czoło niewidocznym napastnikom.

Jakaś zakuta w zbroję ręka chwyciła Skywalkera pod ra­mię i wciągnęła go pod łuk. Ktoś bezceremonialnie wepchnął go w wąską wnękę pomiędzy dwoma filarami podtrzymujący­mi północne ramię budowli. Mara już tam tkwiła, skulona, a parę sekund później dwaj szturmowcy przywlekli także Hana. Otoczyło ich czterech żołnierzy, którzy, korzystając z osłony filarów, zaczęli się ostrzeliwać. Luke podniósł się z trudem i wyjrzał ostrożnie zza krawędzi muru.

Po otwartej przestrzeni, mały i bezbronny w krzyżowym ogniu blasterów, toczył się ku nim Artoo - tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to niewielkie kółka.

- Chyba mamy kłopoty - mruknął Han prosto w ucho Skywalkera. - A co dopiero Lando i cała reszta.

- To jeszcze nie koniec - rzucił Jedi przez zaciśnięte zęby. - Tylko trzymaj się blisko mnie. Umiałbyś jakoś od­wrócić ich uwagę?

- Jasne! - przytaknął skwapliwie Solo. Ku zdumieniu Luke'a wyjął ręce zza pleców; z jego lewego nadgarstka zwi­sały otwarte kajdanki. - Oszukane kajdanki - oznajmił, po czym odszukał ukryty w nich kawałek metalu i zaczął coś majstrować przy obręczach na rękach Skywalkera. - Mam nadzieję, że to... Gotowe! - Ucisk na nadgarstkach Luke'a nagle zelżał i otwarte kajdanki spadły na ziemię. - Czy mam już zaczynać swoje przedstawienie? - spytał Han, chwytając drugą ręką wolny koniec łańcucha, łączącego obejmy kajdan.

- Poczekaj jeszcze chwilę - odparł Skywalker, spoglą­dając w górę. Większość skuterów powietrznych zdążyła już skryć się pod łukiem. Wyglądały jak jakieś dziwaczne, ogrom­ne ptaki szukające schronienia przed burzą. Stłoczyły się tuż obok kamiennych ścian, a działka laserowe skierowały na oko­liczne domy. Przed nimi, nieco poniżej linii ognia działek, ustawiwszy się równolegle do łuku, przymierzał się właśnie do lądowania rydwan bojowy. “A kiedy będzie już na zie­mi...” - pomyślał Luke.

Ktoś chwycił go mocno za ramię i Skywalker poczuł wbi­jające mu się w skórę paznokcie.

- Cokolwiek masz zamiar zrobić, lepiej się pospiesz! - syknęła Mara ze złością. - Kiedy rydwan wyląduje, już nie zdołasz ich wyciągnąć spod osłony łuku!

- Wiem - skinął głową Jedi. - I właśnie na to liczę. Rydwan bojowy wylądował zgrabnie tuż przed łukiem, blokując tym samym jakikolwiek ogień ze strony przeciwni­ków. Skulony przy oknie Aves zaklął siarczyście.

- No i masz swojego Jedi - rzucił zgryźliwie. - Co te­raz proponujesz, Calrissian?

Lando nerwowo przełknął ślinę.

- Musimy dać mu po prostu...

Nie zdołał jednak dokończyć zdania. Od strony łuku padł strzał i nagle Lando poczuł przeszywający ból w ramieniu. Zatoczył się do tyłu dokładnie w chwili, gdy kolejny strzał rozwalił większą część framugi; kawałki drewna i tynku obsy­pały mu pierś i rękę niczym szrapnele.

Zwalił się na podłogę z takim impetem, że zobaczył wszystkie gwiazdy. Zaciskając z bólu zęby, zamrugał oczami i spoj­rzał w górę...

Zobaczył pochylającego się nad nim Avesa.

Lando popatrzył mu prosto w oczy. “Zapamiętam ci to” - powiedział Aves nie dalej niż trzy minuty temu. Wnosząc z wyrazu jego twarzy, Calrissian nie spodziewał się, by Aves musiał to wspomnienie zachowywać zbyt długo.

- Poradzi sobie z tym - szepnął Lando, przezwycięża­jąc ból. - Na pewno.

Ale widział, że Aves go nie słucha... I gdzieś w głębi serca wiedział, że nawet nie może go za to winić. Lando Calrissian, zawodowy hazardzista, zaryzykował po raz ostatni. I przegrał.

Teraz właśnie przyszło mu spłacić zaciągnięty w tej grze dług - tak jak wcześniej musiał spłacać wiele innych.

Kiedy rydwan bojowy wylądował tuż przed łukiem, Luke przykucnął wygodniej. O to mu właśnie chodziło.

- Dobra, Han - mruknął. - Możesz zaczynać.

Solo skinął głową i zerwał się na równe nogi dokładnie pośrodku czteroosobowej grupy pilnujących ich szturmow­ców. Z przeszywającym wrzaskiem zdzielił w twarz najbliżej stojącego strażnika swoimi kajdankami; następnemu zarzucił na szyje zrobioną z łańcucha pętlę i odciągnął go spod filarów. Pozostali dwaj żołnierze natychmiast rzucili się za nimi i wszyscy razem zwalili się na ziemię.

Przez kilka sekund Luke był wolny.

Wstał i wychylił się zza filaru. Artoo wciąż jeszcze znaj­dował się pośrodku ziemi niczyjej, pospiesznie szukając schronienia przed strzałami. Na widok Skywalkera jęknął płaczliwie...

- Artoo! Teraz! - krzyknął Luke. Wyciągnął rękę i obrzucił szybkim spojrzeniem przeciwległy kraniec łuku. Ka­mienne filary i stojący na ziemi rydwan bojowy istotnie dawały szturmowcom doskonałą osłonę. Jeśli jego plan się nie powie­dzie, stanie się tak, jak przewidywał Han: Lando i wszyscy po­zostali zginą. Zacisnął zęby i łudząc się w duchu, że jeszcze nie jest za późno na kontratak, odwrócił się do Artoo...

W tej samej chwili, połyskując metalicznie, wylądował w jego wyciągniętej ręce miecz świetlny.

Strażnicy zdołali już zdusić szalony atak Hana i właśnie podnosili się z ziemi. Solo klęczał między nimi. Luke powalił szturmowców jednym pociągnięciem miecza; błyszczące, zie­lone ostrze bez najmniejszego trudu przecięło świecące pance­rze szturmowców.

- Stańcie za mną! - rzucił Skywalker do Mary i Hana. Wycofał się z powrotem ku wnęce pomiędzy dwoma północ­nymi filarami i skupił całą uwagę na grupie żołnierzy, skulo­nych pomiędzy nim a przeciwległym krańcem łuku. Nagle szturmowcy zdali sobie sprawę z niespodziewanego niebez­pieczeństwa na skrzydle i kilku z nich już wycelowało w niego blastery.

Gdyby Moc prowadziła jego rękę, mógłby ich powstrzymywać bez końca, odparowując mieczem strzały z blasterów. Ale Mara miała rację: wpływ isalamirów rzeczywiście rozciągał się daleko poza granice lasu i Moc wciąż drzemała bezsilnie.

Ale w zasadzie i tak nie miał zamiaru walczyć ze szturmow­cami. Odwróciwszy się plecami do skierowanych w niego bla­sterów, ciął mieczem w poprzek i do góry... zgrabnie przepoła­wiając jeden z kamiennych filarów.

Dał się słyszeć potężny trzask i nagle cała budowla za­drżała. Jeszcze jedno cięcie przez drugi filar... i odgłosy walki utonęły nagle w przeraźliwym zgrzytaniu kamieni o kamienie, gdy dwa pęknięte filary zaczęły się walić.

Jedi odskoczył do tyłu, niejasno zdając sobie sprawę z tego, że Han i Mara także umknęli spod łuku i przycupnęli za jego plecami. Twarze szturmowców były ukryte pod ma­skami, ale nagłe przerażenie na twarzy majora mówiło samo za siebie. Nad ich głowami zwieńczenie łuku zatrzeszczało niepokojąco. Luke zacisnął zęby i rzucił zapalony miecz świe­tlny w kierunku przeciwległych filarów. Ostrze przecięło je­den z nich i wyszczerbiło następny...

Cała budowla z potężnym łoskotem zwaliła się na ziemię.

Stojący tuż przy niej Skywalker w ostatniej chwili zdołał się odsunąć. Ale stłoczeni w jej środku szturmowcy - nie.



ROZDZIAŁ

30


Karrde obszedł dokoła kamienne rumowisko i zatrzymał się w miejscu, gdzie spod sterty głazów wystawał fragment pogiętego kadłuba rydwanu bojowego. Na twarzy przemytni­ka malowało się zdumienie pomieszane z niedowierzaniem.

- Jeden człowiek - mruknął pod nosem.

- No, my też trochę się do tego przyczyniliśmy - przy­pomniał mu Aves. Ale spod zamierzonej ironii z jego słów wyraźnie przebijał szacunek.

- I to nie mając Mocy - ciągnął swoją myśl Karrde.

- Tak twierdzi Mara - rzucił Aves, wzruszając ramiona­mi. - Ale Skywalker mógł ją oczywiście okłamać w tej kwe­stii.

- To mało prawdopodobne. - Szef przemytników kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie na skraju placu. Odwróciwszy się zobaczył, że Solo i Skywalker prowadzą mocno poturbo­wanego Calrissiana do jednego ze śmigaczy zaparkowanych na obrzeżach miasta. - Nieźle oberwał, co?

- Sam mu o mało co nie przysoliłem - mruknął Aves. - Myślałem, że nas zdradził i postanowiłem dopilnować, by mu to nie uszło bezkarnie.

- No cóż, chyba jednak dobrze się stało, że tego nie zro­biłeś. - Spoglądając w niebo, Karrde zastanawiał się, jak szybko Imperium zareaguje na to, co się tu dzisiaj zdarzyło.

Aves także spojrzał w górę.

- Być może uda nam się jeszcze zestrzelić pozostałe dwa rydwany, nim zdołają złożyć raport - zasugerował. - Nie sądzę, żeby ludzie z bazy zdążyli przesłać wiadomości, zanim się nimi zajęliśmy.

Karrde potrząsnął głową. Poczuł ogarniający go głęboki smutek. Aż do tej pory nie uświadamiał sobie, jak bardzo ko­cha to miejsce - swoją bazę, las, w ogóle całą planetę Myrkr. A teraz będzie zmuszony to wszystko zostawić.

- Nie ma się co łudzić - zwrócił się do Avesa. - Nie uda się ukryć naszego udziału w tej historii. Na pewno nie przed kimś takim jak Thrawn.

- Pewnie masz rację. - Aves także wiedział, jakie będą konsekwencje tego wydarzenia. - Czy mam wrócić i rozpo­cząć ewakuację?

- Tak. I weź ze sobą Marę. Dopilnuj, żeby miała jakieś zajęcie - i to z dala od “Tysiącletniego Sokoła” i myśliwca Skywalkera.

Karrde poczuł na sobie badawczy wzrok towarzysza. Ale jeśli nawet Aves był zaskoczony, to nie okazał tego.

- Dobrze. Zobaczymy się później - rzucił odchodząc.

Pojazd z Calrissianem na pokładzie właśnie startował, zmie­rzając w kierunku “Sokoła”, który już szykowano do lotu. Solo i Skywalker zbliżali się do drugiego śmigacza. Po chwili wahania szef przemytników skierował się w ich stronę.

Dotarli do pojazdu jednocześnie i przez moment przyglą­dali się sobie w milczeniu.

- Chyba jestem ci coś winien, Karrde - odezwał się w końcu Han.

Przemytnik skinął głową.

- Czy wciąż zamierzasz wydostać mój zarekwirowany statek?

- Tak jak powiedziałem. Dokąd mam ci go dostar­czyć? - zapytał Solo.

- Zostaw go po prostu na Abregado. Ktoś go stamtąd odbierze. - Odwrócił się do Skywalkera. - Ciekawa sztucz­ka - stwierdził, wskazując głową rumowisko. - I muszę przyznać, że dosyć nieszablonowa.

- Najważniejsze, że skuteczna - odparł Luke, wzrusza­jąc ramionami.

- To prawda - przytaknął Karrde. - I przy okazji oszczę­dziła życie kilku moich ludzi.

Jedi spojrzał mu prosto w oczy.

- Czy to znaczy, że podjąłeś wreszcie decyzje?

- Nie sądzę, bym jeszcze miał w tym względzie jakiś wy­bór - odrzekł Karrde z lekkim uśmiechem. A zwracając się ponownie do Hana, dodał: - Zapewne chcecie jak najszyb­ciej stąd wyjechać?

- Gdy tylko przygotujemy myśliwiec Luke'a do holowa­nia - skinął głową Solo. - Lando czuje się nieźle, ale po­trzebuje fachowej opieki medycznej, jakiej nie jesteśmy mu w stanie zapewnić na “Sokole”.

- Mogło być gorzej - zauważył Karrde.

- Dużo gorzej!- przyznał Han ostro. Rzucił mężczy­źnie wymowne spojrzenie.

- Tak, wszystko mogło się potoczyć inaczej - przypo­mniał mu szef przemytników znacząco. Przecież tak naprawdę od razu mógł ich wydać w ręce Imperium.

I Solo doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

- W zasadzie tak... No, do zobaczenia. Karrde patrzył, jak wsiadają do śmigacza.

- Jeszcze jedno - powiedział, gdy zapinali pasy. - Na­turalnie będziemy się musieli stąd wynieść, nim Imperium się zorientuje, co zaszło. A jeśli chcemy to zrobić szybko, to oczywiście przydałby nam się odpowiedni transport. Czy nie macie przypadkiem jakichś zbędnych transportowców czy wysłużonych statków wojennych?

- Brakuje nam transportowców nawet na potrzeby Nowej Republiki. - Solo obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. - Chyba ci o tym wspominałem?

- No tak, ale może w ramach pożyczki... - nalegał szef przemytników. - Jakiś wysłużony kalamariański krążownik gwiezdny doskonale by się do tego nadawał.

- Z pewnością - stwierdził Han z nutką ironii w gło­sie. - Zobaczę, co się da zrobić.

Drzwiczki się zamknęły i Karrde się odsunął. Śmigacz

z jękiem silników uniósł się w górę, a po chwili pomknął w stro­nę lasu.

Przemytnik patrzył za nim przez kilka sekund zastanawia­jąc się, czy przypadkiem nie wyłuszczył swej prośby zbyt późno. Ale może nie. Solo był człowiekiem, dla którego hono­rowy dług stanowił prawdziwą świętość - zapewne nauczył się tego od swego przyjaciela Wookiego. Jeśli uda mu się zna­leźć wolny krążownik gwiezdny, to zapewne go przyśle.

A kiedy statek już tu będzie, Karrde bez trudu zdoła go wykraść z rąk ludzi, którzy go przyprowadzą. I może taki pre­zent udobrucha nieco wielkiego admirała Thrawna, niechyb­nie rozgniewanego tym, co dzisiaj zaszło.

Chociaż może na nic się to nie zda?

Mężczyzna spojrzał na ruiny zburzonego łuku i przeszedł go dreszcz. Nie, statek wojenny nic tu nie pomoże. Nie w takiej sprawie. Thrawn stracił tu zbyt wiele, by przejść nad tym do porządku. On tu wróci... i to żądny krwi.

I chyba po raz pierwszy w życiu Karrde naprawdę poczuł strach.

Śmigacz zniknął już za drzewami. Przemytnik odwrócił się i rzucił na Hyllyard ostatnie, tęskne spojrzenie. Wiedział, że nigdy więcej nie zobaczy już tego miasta.



Luke i Lando usadowili się na jednej z koi “Sokoła”, a Han wraz z kilkoma ludźmi Karrde'a zajął się przymocowa­niem do myśliwca liny holowniczej. Apteczka na statku nie była zbyt dobrze wyposażona, ale zawierała wszystko co po­trzebne, by przemyć i zabandażować ranę zadaną blasterem. Bardziej specjalistyczne leczenie było możliwe dopiero w szpitalu, ale Calrissian już teraz czuł się nadspodziewanie dobrze. Pomimo solennych zapewnień rannego, że nic mu nie jest i że ma już dosyć towarzystwa Threepia, Skywalker zosta­wił przy nim obydwa roboty i udał się do kabiny pilotów. Sta­tek właśnie startował.

- Czy są jakieś kłopoty z liną? - spytał, siadając w fote­lu drugiego pilota.

- Jak na razie nie - odparł Han. Gdy “Sokół” wzbił się ponad drzewa, Solo pochylił się i uważnie rozejrzał dookoła. - W każdym razie dodatkowy ciężar nie stanowi żadnego problemu. Wszystko powinno pójść gładko.

- To świetnie. Spodziewasz się towarzystwa?

- Kto wie - stwierdził Han, jeszcze raz spoglądając w niebo. Następnie opadł na fotel i zwiększył moc silni­ków. - Karrde wspominał, że nie wiadomo dokładnie, co się stało z dwoma rydwanami bojowymi i kilkoma skuterami po­wietrznymi. Może któryś z żołnierzy doszedł do wniosku, że lepiej przypuścić ostatni, samobójczy atak, niż wrócić i składać raport wielkiemu admirałowi.

Jedi popatrzył na niego ze zdumieniem.

- Wielkiemu admirałowi? - spytał ostrożnie.

- Tak - odparł Solo, zaciskając usta. - Zdaje się, że on teraz kieruje tym imperialnym cyrkiem.

Luke poczuł zimny dreszcz.

- Sądziłem, że zlokalizowaliśmy już wszystkich wielkich admirałów.

- Ja też tak myślałem. Ale widocznie jednego przegapili­śmy.

Zupełnie nagle Skywalker poczuł dziwny przypływ świa­domości i siły. Tak jakby się budził z głębokiego snu, albo wyszedł z ciemnego pokoju, czy też na nowo zaczynał rozu­mieć świat.

Wróciła do niego Moc.

Wziął głęboki oddech i na tablicy przyrządów odszukał wzrokiem Wysokościomierz. Wskazywał on nieco powyżej dwunastu kilometrów. Karrde miał rację - działanie isalami­rów istotnie się wzmagało, gdy było ich więcej.

- Pewnie nie wiesz, jak się nazywa? - szepnął.

- Karrde nie chciał mi powiedzieć - odparł Solo, posy­łając Luke'owi zaciekawione spojrzenie. - Może wyjawi je w zamian za ten krążownik gwiezdny. Dobrze się czujesz?

- Tak - zapewnił go Jedi. - Tylko... Czuję się jak śle­piec, który znowu odzyskał wzrok.

Han zaśmiał się pod nosem.

- Znam to uczucie - stwierdził cierpko.

- Tak właśnie myślałem. - Luke popatrzył na przyjacie­la. - Nie miałem jeszcze okazji ci tego powiedzieć... Ale dziękuję, że po mnie przyjechałeś.

- Nie ma sprawy. - Solo machnął niedbale ręką. - A ja nie miałem jeszcze okazji ci powiedzieć... - Zerknął na Sky­walkera. - Wyglądasz, jakbyś zbyt długo przebywał we wnę­trznościach gruna.

- To moja cudowna maska - wyjaśnił Jedi, dotykając ostrożnie twarzy. - Mara zapewniała mnie, że to zejdzie po kilku godzinach.

- Tak... Mara - zamyślił się Han. - Zdaje się, że cał­kiem nieźle zgadzaliście się w tym lesie.

- Pozory - skrzywił się Luke. - Po prostu mieliśmy wspólnego wroga: najpierw las, a potem Imperium.

Wyczuł, że Solo się zastanawia, jak by tu zgrabnie zadać mu następne pytanie i postanowił wybawić go z kłopotu.

- Ona chce mnie zabić - oznajmił.

- A czy wiesz chociaż, dlaczego?

Skywalker już otworzył usta... lecz ku swojemu zdumieniu zamknął je z powrotem. W zasadzie nie miał żadnego powo­du, by nie powiedzieć Hanowi o przeszłości Mary, a przynaj­mniej żaden konkretny powód nie przychodził mu do głowy, ale czuł dziwną niechęć do mówienia o tym.

- To sprawa osobista - wydusił w końcu.

- Sprawa osobista?! - Solo posłał mu zdumione spoj­rzenie. - Czy widmo śmierci może być czymś osobistym?

- To nie jest widmo śmierci - upierał się Skywalker. - To... no, to jest sprawa osobista.

Han wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się z powrotem do przyrządów.

- Aha - mruknął.

“Sokół” wyszedł już z atmosfery i zmierzał teraz ku obrze­żom układu. Skywalker doszedł do wniosku, że z tej wysokości las wygląda nawet przyjemnie.

- Nie zdążyłem się nawet dowiedzieć, jak się nazywa ta planeta - zauważył.

- To Myrkr - odparł Han. - Ja też dowiedziałem się tego dopiero dziś rano. Myślę, że Karrde jeszcze przed bitwą zdecydował się opuścić to miejsce. Kiedy przylecieliśmy tu z Calrissianem, tajemnica położenia planety była bardzo pil­nie strzeżona.

Po kilku minutach na tablicy kontrolnej zapaliło się świa­tełko: siła przyciągania Myrkr była już tak słaba, że “Sokół” mógł wykonać skok w nadprzestrzeń.

- Doskonale - ucieszył się Solo. - Kurs jest już zapro­gramowany; zabierajmy się stąd. Położył ręce na sterach i mocno je pociągnął; gwiazdy rozpłynęły się w smugi i po chwili byli już w nadprzestrzeni.

- Dokąd lecimy? - spytał Skywalker, gdy gwiezdne smugi za szybą ustąpiły miejsca kosmicznej mozaice. - Na Coruscant?

- Najpierw zahaczymy o jeszcze jedno miejsce - odrzekł Solo. - Wstąpimy do stoczni na Sluis Van. Może znajdziemy tam lekarza dla Landa i naprawimy twój myśliwiec.

- I może uda nam się znaleźć krążownik gwiezdny dla Karrde'a, co? - dodał Luke, spoglądając na Hana spod oka.

- Niewykluczone. Ackbar już i tak używa całej rzeszy wysłużonych statków wojennych do transportu towarów w rejonie Sluis. Dlaczego nie mielibyśmy pożyczyć jednego na kilka dni?

- Dlaczego nie? - Powtórzył za nim Jedi z westchnie­niem. Nagle poczuł, jak przyjemnie jest spokojnie sobie sie­dzieć i nic nie robić. - Myślę, że na Coruscant jeszcze sobie bez nas poradzą przez te kilka dni.

- Mam nadzieję - powiedział Solo ponuro. - Ale tam się na coś zanosi. O ile już się to nie stało - dodał z grobową miną.

- W takim razie może nie powinniśmy lecieć na Sluis Van? - zauważył Skywalker, czując nagły dreszcz. - Lando jest co prawda ranny, ale nie grozi mu żadne niebezpieczeń­stwo.

- Nie. - Han potrząsnął głową. - Chcę, żeby miał nale­żytą opiekę. A i ty potrzebujesz trochę spokoju - stwierdził, spoglądając na niego. - Chciałem ci tylko zasygnalizować, że naprawdę będziemy się musieli spieszyć na Coruscant. Ale na razie ciesz się wizytą na Sluis Van, bo to ostatnie miejsce, gdzie można jeszcze zaznać ciszy i spokoju.


* * *


W kompletnych ciemnościach przestrzeni kosmicznej, na obrzeżach układu, w odległości trzech tysięcznych roku świe­tlnego od stoczni na Sluis Van, Flota Imperialna gotowała się do bitwy.

- Właśnie zameldował się “Mściciel”, kapitanie - poin­formował Pellaeona oficer odpowiedzialny za łączność. - Zgłosił gotowość bojową i czeka na potwierdzenie rozkazów.

- Zawiadom kapitana Brandei, że nie nastąpiły żadne zmiany - polecił mu Pellaeon. Przez prawy iluminator oglą­dał niewyraźne cienie, które zgromadziły się wokół “Chime­ry”. Można było rozróżnić tylko najbliższe z nich i to tylko z powodu ich charakterystycznych reflektorów. Była to napraw­dę imponująca flota, jakiej nie powstydziłoby się nawet dawne Imperium: pięć niszczycieli gwiezdnych, dwanaście krążow­ników uderzeniowych i trzydzieści kompletnych dywizjonów myśliwców, czekających w pogotowiu w hangarach.

W samym środku tej potężnej floty, niczym jakiś kiepski żart, tkwił stary, zniszczony transportowiec. Sedno całej operacji.

- Jak się przedstawia sytuacja, kapitanie? - zapytał ci­cho Thrawn, stając za plecami Pellaeona.

- Wszystkie statki są już na miejscu, panie admirale - zakomunikował kapitan, odwracając się w jego stronę. - Je­szcze raz sprawdzono generator pola maskującego na trans­portowcu. Wszystkie myśliwce i ich załogi czekają w pogoto­wiu. Myślę, że jesteśmy gotowi.

Thrawn skinął głową i omiótł spojrzeniem otaczające ich morze reflektorów.

- Doskonale - szepnął. - A jakie mamy wieści z Myrkr?

To pytanie zupełnie zaskoczyło Pellaeona - kompletnie zapomniał o Myrkr.

- Niestety nie wiem, panie admirale - wyznał, spoglą­dając na stojącego za plecami Thrawna oficera łączności. - Poruczniku, jak brzmiał ostatni raport z Myrkr?

Mężczyzna już wyszukiwał odpowiednie dane.

- To był rutynowy raport, panie admirale - powie­dział. - Złożony... czternaście godzin i dziesięć minut temu.

- Czternaście godzin? - powtórzył Thrawn, zwracając ku niemu głowę. Jego głos zabrzmiał dziwnie cicho i głucho. - Kazałem im się meldować co dwanaście godzin.

- Tak jest, panie admirale - rzucił nerwowo oficer. - Mam tu nawet zapisany pański rozkaz. Widocznie musie­li... - urwał, spoglądając bezradnie na Pellaeona.

“Widocznie musieli zapomnieć o przesłaniu meldun­ku” - pomyślał w pierwszej chwili kapitan. Ale przecież sztur­mowcy nie zapominali o takich rzeczach. Nigdy.

- Może mają jakieś problemy z nadajnikiem - podsunął bez przekonania.

Przez parę sekund Thrawn stał w milczeniu.

- Nie - odezwał się w końcu. - Pokonano ich. Sky­walker rzeczywiście tam był.

Pellaeon zawahał się, po czym potrząsnął głową.

- Trudno mi w to uwierzyć, panie admirale - powie­dział. - Przecież Skywalker nie mógł pokonać ich wszyst­kich. Isalamiry ograniczały jego zdolności rycerza Jedi.

Thrawn popatrzył na niego przenikliwie.

- Zgadzam się z panem, kapitanie - rzekł chłodno. - Naturalnie ktoś musiał mu w tym pomóc.

- Karrde? - wydusił Pellaeon, z trudem wytrzymując spoj­rzenie admirała.

- A był tam ktoś jeszcze? - zapytał Thrawn z sarkaz­mem. - I te jego deklaracje neutralności...

Pellaeon rzucił okiem na tablicę przyrządów.

- Może powinniśmy tam kogoś posłać? Chyba mogliby­śmy poświęcić w tym celu jakiś krążownik uderzeniowy albo nawet “Jastrzębia”.

Thrawn nabrał w płuca powietrza, a potem powoli je wy­puścił.

- Nie - oznajmił już zupełnie spokojnie. - W tej chwi­li operacja na Sluis Van jest dla nas najważniejsza - a już nie­raz bywało tak, że z powodu braku jednego statku przegrywa­no całe bitwy. Z Karrde'em rozprawimy się później.

Odwrócił się do oficera łączności.

- Zawiadomić transportowiec - rozkazał. - Niech włą­czą generator pola maskującego.

- Tak jest, panie admirale.

Pellaeon ponownie wyjrzał przez iluminator. Skąpany w światłach “Chimery” transportowiec wyglądał zupełnie nie­winnie.

- Generator włączony, panie admirale - poinformował oficer.

- Każ im ruszać - polecił Thrawn, kiwając głową.

- Tak jest, panie admirale.

Manewrując niezgrabnie, transportowiec minął “Chimerę” i ustawił się przodem do słońca odległego układu Sluis Van. Szybko nabrał prędkości i skoczył w nadprzestrzeń.

- Sprawdzić czas - rzucił Thrawn.

- Czas sprawdzony - potwierdził jeden z oficerów.

- Czy mój statek admiralski jest gotowy, kapitanie? - spytał Thrawn oficjalnie.

- “Chimera” czeka na pańskie rozkazy, panie admirale - odparł równie oficjalnie Pellaeon.

- Doskonale. Wyruszamy w ślad za transportowcem do­kładnie za sześć godzin i dwadzieścia minut. Chcę otrzymać ostatnie meldunki ze wszystkich statków... I niech pan im je­szcze raz przypomni, że naszym jedynym zadaniem jest zwią­zanie ogniem obrony planety. Żadnego zbędnego ryzyka ani szarżowania. Proszę to wyraźnie zaznaczyć, kapitanie. Jeste­śmy tu po to, by pozyskać statki, a nie po to, by je tracić.

- Tak jest, panie admirale. - Pellaeon ruszył w stronę swojego stanowiska dowodzenia.

- I jeszcze jedno, kapitanie...

- Tak, panie admirale?

Na twarzy Thrawna pojawił się nikły uśmiech.

- Proszę im też przypomnieć - dodał cicho - że nasze ostateczne zwycięstwo nad Rebeliantami zaczyna się właśnie tutaj.



ROZDZIAŁ

31


Afyon, kapitan fregaty eskortowej “Skowronek”, posłał Wedge'owi niemal pogardliwe spojrzenie.

- Wy, cwaniaczki z myśliwców, to naprawdę macie do­brze - mruknął.

Antilles wzruszył ramionami. Puścił te uwagę mimo uszu. Nie było to proste, ale w ciągu ostatnich dni zdążył w tym na­brać praktyki. Już kiedy wyruszali z Coruscant, Afyon miał pretensję do całego świata, a przez całą drogę wściekłość je­szcze w nim narastała.

I jeśli się spojrzało przez iluminator na tłoczące się na orbicie Sluis Van statki, nietrudno było zgadnąć, dlaczego.

- No, ale przecież myśmy też tu utknęli - przypomniał mu Wedge.

- Wielkie mi poświęcenie - prychnął kapitan. - Przez kilka dni wałęsacie się bezczynnie po moim statku, potem la­tacie sobie dookoła przez dwie godzinki, podczas gdy ja sta­ram się jakoś wykiwać inne transportowce i wpakować to pu­dło do doku, który zaprojektowano chyba dla śmieciarek. W końcu wracacie i obijacie się dalej. Moim skromnym zda­niem, dostajecie pieniądze za nic.

Wedge zacisnął zęby i energicznie zamieszał herbatę. W końcu nie wypadało się kłócić ze starszymi rangą oficera­mi - nawet tymi, którzy najlepsze dni mają już za sobą. Chyba po raz pierwszy od czasu, gdy objął dowództwo Żelaznego Dywizjonu, pożałował, że odrzucił wszystkie inne propozycje awansu. Wyższy stopień pozwalałby mu przynajmniej się od­gryźć.

Wypił łyk herbaty i wyjrzał przez iluminator. “Nie - po­prawił się w duchu - wcale nie żałuję, że wciąż latam na my­śliwcu.” Gdyby kiedyś zdecydował inaczej, teraz byłby za­pewne w identycznej sytuacji jak Afyon, który z piętnastoma ludźmi musiał pilotować statek obliczony na dziewięćset dwa­dzieścia osób załogi, a co więcej, wykorzystywać nowoczesną fregatę jako zwykły transportowiec.

W dodatku musiałby się jeszcze użerać z cwaniaczkami z myśliwców, którzy rozsiadają się wygodnie na mostku i po­pijają herbatę, twierdząc przy tym, że robią dokładnie to, co im kazano.

Przytknął kubek do ust, aby ukryć uśmiech. Tak, będąc na miejscu Afyona, też miałby ochotę rozwalić wszystko dooko­ła. Może powinien wdać się w dyskusję z kapitanem, by po­zwolić mu rozładować napięcie. W końcu - może już za go­dzinę, jeśli ostatni komunikat sluisjańskiej kontroli lotów był wiarygodny - przyjdzie kolej i na “Skowronka”, aby wre­szcie się stąd wydostał i ruszył na Bpfassh. Byłoby dobrze, gdyby do tego czasu Afyon opanował się na tyle, by pewnie kierować statkiem.

Antilles pociągnął jeszcze jeden łyk herbaty i ponownie wyjrzał przez iluminator. Stocznię opuszczały teraz dwa wyre­montowane statki pasażerskie w towarzystwie czterech kore­liańskich korwet. Za nimi, ledwie widoczny w słabym świetle wyznaczających kierunek kolejki boi kosmicznych, majaczył jajowaty transportowiec. Wedge często eskortował podobne statki w szczytowym okresie wojny. Statek osłaniały dwa my­śliwce klasy B.

Nieco z boku, równolegle do kierunku ich lotu, posuwał się w stronę doków jakiś inny transportowiec.

Bez żadnej eskorty.

Wedge obserwował, jak statek zbliża się w ich stronę, i nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Wieloletnie doświad­czenie bojowe podpowiadało mu, że coś jest nie w porządku. Obrócił się do komputera i włączył skanery.

Pojazd wyglądał całkiem niewinnie. Był to stary, jakby trochę przebudowany koreliański transportowiec klasy A. Stan kadłuba świadczył o tym, że statek albo zdążył się już dobrze wysłużyć, albo też miał za sobą wyjątkowo niefortun­ne spotkanie z piratami. Wskazania przyrządów świadczyły o tym, że jego ładownia jest zupełnie pusta. Czujniki “Skowron­ka” nie wykryły również żadnego uzbrojenia.

“Kompletnie pusty transportowiec.” Wedge zastanawiał się niespokojnie, kiedy to po raz ostatni natknął się na pusty transportowiec.

- Jakieś kłopoty?

Antilles się obejrzał, mile zdziwiony. Niedawna złość ka­pitana całkowicie minęła. Afyon był teraz nad wyraz spokojny i skoncentrowany. Wedge'owi przemknęło przez głowę, że być może kapitan najlepsze dni ma jednak wciąż przed sobą.

- Chodzi o ten zbliżający się transportowiec - wyjaśnił. Postawił kubek na krawędzi pulpitu i wywołał kanał łączno­ści. - Coś mi się w nim nie podoba.

Kapitan wyjrzał przez iluminator, a potem zerknął na wy­niki uzyskane przy pomocy skanerów.

- Nic tu nie widzę - stwierdził.

- Ja też nie - przyznał Wedge niechętnie. - Ale coś tu jest nie... Psiakrew!

- Co się stało?

- Nie chcą mnie połączyć z centralnym komputerem. Twierdzą, że linie i tak są już przeciążone.

- Może ja spróbuję - rzekł Afyon, odwracając się do swojej tablicy przyrządów.

Transportowiec zmienił nieco kurs, manewrując przy tym bardzo powoli i ostrożnie, tak jakby wiózł ciężki ładunek. Ale czujniki w dalszym ciągu informowały, że ładownia jest pu­sta...

- No i proszę - rzucił kapitan, spoglądając na Wedge'a z ponurą satysfakcją. - Udało mi się podłączyć do sluisjańskiej bazy danych. Mała sztuczka, której nie można się nauczyć, lata­jąc na myśliwcu. Zobaczmy, co tu mamy... Transportowiec “Na­rtissto” z Nellac Kram. Został napadnięty przez piratów, w czasie walki uległ uszkodzeniu główny silnik i członkowie załogi musieli porzucić towar, by ratować życie. Przylecieli tu w nadziei, że uda im się nareperować statek. Początkowo sluisjańska kontrola lotów kazała im się ustawić w kolejce, ale potem zezwoliła na lą­dowanie.

- Sądziłem, że teraz zajmują się tu jedynie przeładun­kiem statków wiozących pomoc dla Bpfassh - powiedział Wedge, marszcząc brwi.

- Teoretycznie tak - odparł Afyon, wzruszając ramiona­mi. - Ale w praktyce... Sluisjańczyków dość łatwo przeko­nać, aby zrobili wyjątek. Trzeba tylko umiejętnie ich poprosić.

Antilles niechętnie przyznał mu rację. Ta historia wygląda­ła dosyć prawdopodobnie. Uszkodzony pusty statek istotnie mógł się poruszać tak, jak w pełni sprawna, ale obciążona ła­dunkiem jednostka. A transportowiec był pusty - tak przy­najmniej wynikało ze wskazań czujników “Skowronka”.

Ale w głębi ducha Wedge wciąż czuł, że coś jest nie w porządku.

Gwałtownym ruchem wyciągnął zza pasa komunikator.

- Halo, Żelazny Dywizjon, mówi dowódca - zawo­łał. - Wszyscy do maszyn.

Zaczekał, aż piloci potwierdzą przyjęcie rozkazu, po czym wyłączył komunikator. Podniósł głowę i napotkał wzrok Afy­ona.

- Ciągle uważasz, że mogą być z tego kłopoty? - spytał cicho kapitan.

Antilles skrzywił się i jeszcze raz rzucił okiem na transpor­towiec.

- Nie wiem. Ale nie zawadzi być w pogotowiu. Poza tym moi piloci i tak nie mogą cały dzień siedzieć bezczynnie i popijać herbaty. - Odwrócił się i pospiesznie wybiegł z kabiny.

Kiedy dotarł do hangarów startowych fregaty, pozostałych jedenastu członków Żelaznego Dywizjonu już siedziało w swo­ich myśliwcach. W trzy minuty później byli w powietrzu, for­mując luźny szyk patrolowy.

Gdy wyłonili się zza kadłuba “Skowronka”, Wedge zau­ważył, że transportowiec wcale nie zmierza do doków, lecz kieruje się w stronę dwóch kalamariańskich krążowników gwiezdnych, które pozostawały na orbicie kilka kilometrów dalej.

- Rozciągnąć szyk - rozkazał Wedge, obierając kurs na transportowiec. - Przelecimy obok i spokojnie go sobie obej­rzymy.

Dywizjon skierował się we wskazanym kierunku. Antilles zerknął na tablice przyrządów. Zmienił nieznacznie prędkość i ponownie uniósł głowę...

Nagle, w ułamku sekundy, cała otaczająca go przestrzeń zamieniła się w piekło.

Transportowiec wyleciał w powietrze; zupełnie niespo­dziewanie, bez żadnego widocznego powodu, ani jakiejkol­wiek zapowiedzi ze strony czujników, rozpadł się na kawałki.

Antilles odruchowo włączył nadajnik.

- Ogłaszam alarm! - krzyknął. - Eksplozja statku na orbicie w pobliżu doku V-475. Przyślijcie ekipę ratowniczą.

Przez ułamek sekundy, kiedy zewnętrzne ściany ładowni rozprysnęły się na wszystkie strony, Wedge spoglądał w pust­kę... Ale jego umysł zarejestrował zdumiewający fakt, że widzi co prawda wnętrze statku, ale nie może dojrzeć nic poza nim...

W chwilę później ładownia nagle się wypełniła.

Jeden z pilotów krzyknął ze zdumienia. Przed nimi, w miejscu gdzie czujniki “Skowronka” nic wcześniej nie wy­kryły, ukazał się jakiś ciasno upakowany ładunek, od którego natychmiast zaczęły się odrywać pojedyncze, ciemne punkty. Wyglądało to jak wysypujący się rój owadów.

W ciągu paru sekund przedziwny ładunek rozwinął się w długi szereg myśliwców Imperium.

- Zawracamy! - rozkazał Wedge. Wykonał gwałtowny skręt, by umknąć z drogi śmiercionośnej fali. - Przeformo­wać szyk; przygotować się do ataku.

Gdy jego piloci wykonywali odpowiedni manewr, prze­mknęło mu przez głowę, że kapitan Afyon jednak się mylił: Żelazny Dywizjon miał sobie dzisiaj w pełni zasłużyć na pła­cony mu żołd.

Bitwa o Sluis Van zaczęła się na dobre.



Minęli już zewnętrzną linię obrony i pokonali wszystkie biurokratyczne przeszkody - tak ostatnio charakterystyczne

dla Sluis Van - a Han kierował się właśnie na wyznaczone mu miejsce, gdy usłyszał informację o wypadku.

- Luke! - zawołał w głąb kabiny. - Jakiś statek eks­plodował na orbicie. Zamierzam to sprawdzić. - Rzucił okiem na mapę stoczni, by określić położenie doku V-475. Zmienił nieco kurs...

Podskoczył gwałtownie w fotelu, gdy “Sokół” zadrżał, trafiony z tyłu potężną serią z działa laserowego.

Solo natychmiast wykonał unik, rzucając statek do przodu. Drugi strzał przeleciał tuż obok kabiny pilotów. Poprzez ryk silników doleciał go krzyk oszołomionego Luke'a. Trzeci strzał minął “Sokoła” o milimetry. Han znalazł wreszcie wol­ną chwilę, by zerknąć na wsteczne przyrządy pomiarowe i sprawdzić, co się właściwie dzieje.

To, co zobaczył, przeraziło go. Tuż za nimi unosił się w przestrzeni imperialny niszczyciel gwiezdny, który już zdą­żył związać ogniem jedną z zewnętrznych stacji bojowych Sluis Van.

Han zaklął pod nosem i gwałtownie zwiększył ciąg silni­ków. Obok niego Luke trzymał się kurczowo fotela, chwiejąc się z powodu przyspieszenia, którego nie mogły zrównowa­żyć kompensatory.

- Co się dzieje? - spytał, zajmując w końcu miejsce drugiego pilota.

- Właśnie wpakowaliśmy się w sam środek ataku floty imperialnej - mruknął Solo, przebiegając wzrokiem przyrzą­dy. - Jeden niszczyciel gwiezdny siedzi nam na ogonie, a drugiego mamy z prawej burty. Są z nimi jeszcze jakieś inne statki.

- Specjalnie doprowadzili do zatoru w całym układzie - stwierdził Luke chłodnym, opanowanym tonem.

“To już nie ten sam chłopak” - pomyślał Han. Przypo­mniał sobie, jak wiele lat temu na Tatooine ratował spod ognia niszczyciela gwiezdnego wystraszonego dzieciaka.

- Zdołałem naliczyć pięć niszczycieli gwiezdnych i ponad dwadzieścia mniejszych statków - dodał Skywalker.

- Teraz już przynajmniej wiemy, dlaczego napadli na Bp­fassh i inne miejsca - burknął Solo. - Chcieli tu ściągnąć jak najwięcej statków.

Ledwie zdążył skończyć, gdy ponownie włączył się nadajnik.

- Ogłaszam alarm! Myśliwce Imperium przeniknęły na teren stoczni! Pogotowie dla wszystkich statków!

Skywalker aż podskoczył.

- To był głos Wedge'a! - zawołał, wciskając guzik nadajnika. - Wedge? Czy to ty?

- Luke? - odezwał się Antilles. - Mamy kłopoty... Jest tu co najmniej czterdzieści imperialnych myśliwców i z pięć­dziesiąt małych stożkowatych pojazdów, które pierwszy raz wi­dzę na oczy... - Urwał, a z głośnika dobiegło przytłumione skrzypienie steru próżniowego. - Mam nadzieję, że prowadzi­cie ze sobą parę dywizjonów myśliwców - dodał po chwili. - Robi się tu gorąco.

- Niestety, jesteśmy tylko my dwaj, ja i Han. Jesteśmy na pokładzie “Sokoła”- odparł Skywalker, spoglądając na przyjaciela. - Już do was lecimy.

- Lepiej się pospieszcie. Luke wyłączył nadajnik.

- Czy mógłbym się jakoś przesiąść na mój myśliwiec? - spytał.

- Na pewno nie teraz - ostudził go Solo. - Musimy go tu porzucić i dalej lecieć sami.

- W takim razie pójdę sprawdzić, czy Lando i roboty są dobrze przypięci - oznajmił Jedi, podnosząc się z fotela. - A potem zajmę miejsce przy dziale.

- Idź do tego na górze - zawołał za nim Han. Pomyślał, że Luke będzie tam bezpieczniejszy, bo górne pola ochronne miały w tym momencie większą moc.

Co prawda trudno było mówić o jakimkolwiek bezpie­czeństwie w obecności czterdziestu imperialnych myśliwców i pięćdziesięciu latających stożków.

Nagle przemknęła mu przez głowę dziwna myśl, ale szyb­ko ją odrzucił: to nie mogły być przecież skradzione Calrissia­nowi wgłębiarki. Nawet wielki admirał Thrawn nie byłby na tyle szalony, by próbować użyć ich w bitwie.

Solo zwiększył moc przednich pól ochronnych, wziął głę­boki oddech i ruszył naprzód.



- Wszystkie statki: pełna gotowość bojowa - zawołał Pellaeon. - Przystąpić do ataku. Zachować szyk i pozycje.

Zaczekał na potwierdzenie, po czym odwrócił się do Th­rawna.

- Wszystkie statki meldują, że przystąpiły do ataku, pa­nie admirale - oznajmił.

Ale Thrawn zdawał się go nie słyszeć. Splótłszy ręce za plecami, stał w milczeniu przy iluminatorze i obserwował miotające się statki Nowej Republiki, które rozpaczliwie próbowały zorganizować obronę.

- Panie admirale? - zaczął ostrożnie Pellaeon.

- To byli oni, kapitanie - powiedział Thrawn z nieprze­niknionym wyrazem twarzy. - Ten statek tuż przed nami to był “Tysiącletni Sokół”. I holował rebeliancki myśliwiec.

Pellaeon, zaskoczony, wyjrzał na zewnątrz sponad ramie­nia admirała. Uciekający pojazd był już ledwo widoczny, a obserwację utrudniały jeszcze krzyżujące się serie z dział la­serowych; statek znajdował się już jednak poza zasięgiem ra­żenia i oddalał się coraz bardziej. Trudno było określić jego typ, a tym bardziej zidentyfikować nazwę...

- Tak jest, panie admirale - rzucił kapitan, starając się zachować obojętny ton. - Dowódca grupy uderzeniowej melduje o udanej eksplozji transportowca z generatorem pola maskującego. Po wybuchu sterówka odzieliła się od statku i dryfuje na obrzeża układu. Nasi ludzie napotkali pewien opór ze strony eskorty i dywizjonu rebelianckich myśliwców, ale ogólnie obrona jest jak dotąd słaba i nie skoordynowana.

Thrawn westchnął głęboko i odwrócił się od iluminatora.

- To się zmieni - oznajmił Pellaeonowi, odzyskując spokój. - Niech pan przypomni dowódcy grupy, żeby nie rozpraszał zbytnio sil ani nie tracił czasu na precyzyjne namie­rzanie celów. Niech te wgłębiarki, które mają na pokładzie astrożołnierzy, skoncentrują się na kalamariańskich krążowni­kach gwiezdnych, bo to one mają zapewne najliczniejsze zało­gi. - W czerwonych oczach admirała pojawiły się dziwne błyski. - I proszę go zawiadomić, że zbliża się do nich “Ty­siącletni Sokół”.

- Tak jest, panie admirale. - Pellaeon ponownie spojrzał

przez iluminator na znikający w oddali statek. Jeśli istotnie holował rebeliancki myśliwiec, to... - Nie sądzi pan chyba, że to... Skywalker?

Twarz admirała stężała.

- Wkrótce się tego dowiemy - rzekł cicho. - I jeśli tak jest, to Talon Karrde drogo mi za to zapłaci. Bardzo drogo.



- Uważaj, Piąty - rzucił Wedge, gdy wystrzelona z tyłu seria z działa laserowego musnęła skrzydło jednego z lecących przed nim myśliwców. - Ktoś nam siedzi na ogonie.

- Zauważyłem - odparł pilot. - Bierzemy go w klesz­cze?

- Dam znak - odpowiedział Antilles. Kolejny strzał przeleciał tuż obok niego. Dokładnie przed nimi lawirował nieporadnie kalamariański krążownik gwiezdny, usiłując wy­cofać się ze strefy bitwy. “Doskonała zasłona dla naszego ma­newru” - pomyślał Wedge. Razem z Piątym zanurkowali pod statek...

- Teraz! - Antilles z całej siły pociągnął za ster próżnio­wy i rzucił maszynę w prawo. Piąty wykonał ten sam manewr w lewą stronę. Ścigający ich imperialny myśliwiec na ułamek sekundy zawahał się, za którym z nich podążyć - i to go zgu­biło. Zdecydował się skręcić za Wedge'em, ale Piąty zestrzelił go jedną celną serią.

- Niezła robota - pogratulował mu Antilles, rozglądając się bacznie dokoła. W dalszym ciągu miał wrażenie, że my­śliwce Imperium są dosłownie wszędzie, ale przynajmniej przez chwilę żaden z nich im nie zagrażał.

Piąty też to zauważył.

- Chyba mamy ich z głowy, dowódco - stwierdził.

- Pewnie nie na długo - rzucił Wedge. Siłą rozpędu wleciał głębiej pod krążownik, którego użyli jako osłony. Zmienił kurs i zaczął zawracać ku centrum bitwy.

Okrążał właśnie burtę statku, gdy zauważył wczepiony w jego kadłub niewielki stożkowaty kształt.

Wychylił się nieco, by mu się lepiej przyjrzeć. To był rze­czywiście jeden z tych pojazdów, które razem z myśliwcami imperialnymi wyłoniły się z wnętrza transportowca. Tkwił

nieruchomo na wysokości mostka, tuż pod kopułą obserwa­cyjną krążownika, zupełnie jakby był przyspawany do tego miejsca.

Obok toczyła się bitwa, w której walczyli, a może nawet ginęli jego ludzie, ale coś podpowiadało Wedge'owi, że ta sprawa jest ważniejsza.

- Zaczekaj chwilę - polecił Piątemu. - Chcę to spraw­dzić.

Jego myśliwiec znalazł się tymczasem przy dziobie krą­żownika. Mając statek za plecami, Antilles poderwał maszynę w górę, wykonując nawrót...

Nagle całą kabinę rozświetliły serie z dział laserowych, a myśliwiec podskoczył jak spłoszone zwierzę.

Krążownik gwiezdny otworzył do niego ogień.

Ze słuchawek, które Wedge miał na uszach, dochodził wzburzony głos Piątego.

- Zostań tam, gdzie jesteś - rzucił Antilles. Zerknął na przyrządy. Usiłował powstrzymać nagły spadek mocy. - Do­stałem, ale niezbyt mocno.

- Otworzyli do ciebie ogień!

- Zauważyłem - odparł. Próbował wykonywać uniki, ale utrudniała mu to słabnąca moc silników. Na szczęście po chwili jego robotowi R2 udało się wykonać jakieś awaryjne przełączenia i wszystko zaczęło wracać do normy. A co waż­niejsze, krążownik gwiezdny najwyraźniej nie zamierzał do niego strzelać po raz drugi.

“Ale dlaczego w ogóle otworzyli ogień? Chyba że...”

R2 był zbyt zajęty pracą nad przywracaniem normalnych funkcji statku, by mu zlecać coś jeszcze.

- Piąty, włącz skaner i sprawdź, gdzie są te pozostałe stożki - zawołał Wedge.

- Poczekaj chwilę, zaraz zobaczę - odparł pilot. - Czujniki pokazują... Widzę ich nie więcej niż piętnaście. Naj­bliższy jest dziesięć kilometrów stąd... w sektorze jeden-je­den-osiem, przecinek cztery.

Antilles poczuł skurcz w żołądku. “Piętnaście z pięćdzie­sięciu, które były na transportowcu. A gdzie się podziała cała reszta?”

- Lepiej przyjrzyjmy się im z bliska - zdecydował, kie­rując myśliwiec w podanym kierunku.

Stożkowaty pojazd zdążał w stronę jakiejś podobnej do “Skowronka” fregaty eskortowej, mając za obstawę cztery myśliwce imperialne. Obstawa była pewnie zbędna, bo jeśli fregata miała na pokładzie tak mało ludzi jak “Skowronek”, to nie mogła się skutecznie bronić.

- Może zdołamy ich zestrzelić, nim nas zauważą - rzucił Antilles do Piątego, gdy się nieco zbliżyli do przeciwników.

Nagle wszystkie cztery myśliwce imperialne wykonały gwałtowny zwrot w ich stronę.

“No, to nici z zaskoczenia” - pomyślał Wedge.

- Piąty, zajmij się tymi dwoma z prawej, a ja biorę na sie­bie dwa pozostałe - rozkazał.

- Zrozumiałem.

Antilles wyczekał na właściwy moment i dopiero wtedy oddał strzał do jednego z przeciwników, a potem musiał wy­konać raptowny skręt, by się nie zderzyć z drugim. Imperialny myśliwiec przeleciał tuż pod nim. Trafiona kolejnym poci­skiem, maszyna Wedge'a zadrżała. Wchodząc w nawrót, do­wódca dywizjonu kątem oka zauważył, że wrogi pojazd podą­ża jego śladem...

Nagle tuż obok “Skowronka” przemknęła drgająca smuga ognia. Pocisk z działa laserowego trafił prosto we wrogi my­śliwiec, który natychmiast zmienił się w gorejący obłok pla­zmy. Nim Wedge wyszedł z nawrotu, ostatni, ścigający Piąte­go przeciwnik, podzielił los poprzedników.

- Niebo czyste, Wedge - rozległ się w słuchawkach znajo­my głos. - Nic ci nie jest?

- Wszystko w porządku - odparł Antilles. - Dzięki, Luke.

- Patrzcie... tam! - wtrącił Solo. - Tuż obok fregaty. To rzeczywiście jedna z wgłębiarek Landa.

- Widzę ją - rzucił Skywalker. - Ale co ona tu robi?

- Zauważyłem, że jedna z nich przyczepiła się do krą­żownika gwiezdnego - powiedział Wedge, kierując myśli­wiec w stronę fregaty. - Zdaje się, że ta usiłuje zrobić coś podobnego. Tylko nie wiem, po co.

- Tak czy inaczej, lepiej ją powstrzymać - zauważył Han.

- Masz rację.

Antilles wkrótce przekonał się, że nie zdoła wygrać wyści­gu z wgłębiarką. Pojazd zdążył się już odwrócić spodem do fregaty, próbując usadowić się na jej kadłubie.

Nim wgłębiarką całkowicie przylgnęła do statku, Wedge zauważył błysk oślepiająco białego światła.

- Co to było? - zdumiał się Luke.

- Nie mam pojęcia - wyznał Antilles, mrugając ocza­mi. - Trochę za jasne jak na wiązkę laserową.

- To był strumień plazmy - wyjaśnił Han ponuro, gdy “Sokół” zrównał się z myśliwcem dowódcy dywizjonu. - Dokładnie na wysokości klapy wyjścia awaryjnego mostka. Po to były im potrzebne wgłębiarki: używają ich do wypalania dziur w kadłubach... - Urwał raptownie i zaklął pod no­sem. - Pomyliliśmy się, Luke. Nie przylecieli tu, by zni­szczyć naszą flotę... Oni chcą ją ukraść!



Przez dłuższą chwilę Skywalker wpatrywał się we fregatę. W jego umyśle wszystkie kawałki układanki zaczęły tworzyć spójną całość: wgłębiarki; słabo bronione, pozbawione odpo­wiedniej załogi statki bojowe, których Nowa Republika była zmuszona użyć w roli transportowców; flota imperialna, która jakby nie czyniła większych wysiłków, by przedrzeć się przez zewnętrzne linie obrony...

A także ozdobiony przyczepioną do kadłuba wgłębiarką republikański krążownik gwiezdny, który niespodziewanie wystrzelił do myśliwca Wedge'a.

Luke szybko omiótł wzrokiem niebo. Wokół trwały zażar­te pojedynki myśliwców, a korzystając z zamieszania duża liczba republikańskich statków wojennych zaczynała cichcem uciekać z pola bitwy.

- Musimy je zatrzymać! - zawołał.

- Niezły pomysł - rzucił Han. - Tylko jak?

- Czy nie moglibyśmy jakoś sami dostać się na po­kład? - spytał Skywalker. - Lando mówił, że wgłębiarki są zaprojektowane dla dwóch osób, a zatem Imperium nie mogło wcisnąć do nich więcej niż czterech, pięciu szturmowców.

- Przy tak okrojonych załogach, jakie mają w tej chwili nasze statki, czterech szturmowców w zupełności wystar­czy - zauważył Wedge.

- Tak, ale ja mógłbym się nimi zająć - rzekł Jedi.

- Na wszystkich pięćdziesięciu pojazdach? - spytał cierpko Solo. - Poza tym, gdy tylko odstrzelisz właz, zdeher­metyzujesz statek i zatrzasną się wszystkie grodzie ciśnienio­we. Samo dotarcie na mostek zajmie ci całe wieki.

Luke zacisnął zęby - Han miał rację.

- W takim razie musimy je jakoś unieszkodliwić; uszko­dzić silniki, układ sterowania albo cokolwiek. Jeśli zdołają się przedostać na obrzeża układu, w pobliże niszczycieli gwiezd­nych, to nigdy ich już więcej nie zobaczymy.

- O, wręcz przeciwnie - burknął Han. Jeszcze je zoba­czymy - z lufami zwróconymi w naszą stronę. Masz rację: najlepsze, co możemy zrobić, to unieruchomić ich tyle, ile się da. W żaden sposób jednak nie zdołamy zatrzymać wszyst­kich pięćdziesięciu.

- Na razie jest ich mniej - wtrącił Wedge. - Dwanaście wgłębiarek jeszcze nie dopadło swoich ofiar.

- Dobrze, zajmiemy się nimi w pierwszej kolejności - zdecydował Solo. - Wiesz, gdzie ich szukać?

- Twój komputer właśnie odbiera ode mnie odpowiednie dane.

- Świetnie. No to ruszajmy. - “Sokół” zawrócił i obrał nowy kurs. - Luke, połącz się z kontrolą lotów i wytłumacz im, co się dzieje. Powiedz, że nie wolno im wypuścić ze stocz­ni żadnego statku.

- Zrozumiałem. - Skywalker włączył nadajnik, ale na­gle wyczuł jakąś zmianę w nastroju przyjaciela. - Han? Nic ci nie jest?

- Co? Nie. A dlaczego pytasz?

- Nie wiem. Miałem wrażenie, że coś się w tobie zmieniło.

- Chodziła mi po głowie pewna myśl, ale gdzieś mi umknęła. No, połącz się z wieżą kontrolną. Chcę cię mieć z powrotem przy działach, nim dotrzemy do wgłębiarki.

Skywalker szybko zakończył rozmowę ze Sluisjańczykami.

- Dziękują nam za informację - oznajmił - ale w tej chwili nie mogą nam w żaden sposób pomóc.

- Pewnie rzeczywiście nie mogą - zauważył Solo. - Dobrze, widzę dwa myśliwce imperialne eskorty. Wedge, zaj­mij się nimi razem z Piątym, a my zaatakujemy wgłębiarkę.

- Zrozumiałem - potwierdził Antilles. Dwa republikań­skie myśliwce przeleciały tuż nad Luke'em w kierunku poja­zdów Imperium, które już szykowały się do odparcia ataku.

- Luke, spróbuj przeciąć wgłębiarkę na pół - zasugero­wał Han. - Zobaczymy, ilu ludzi zmieszczono w jej wnętrzu.

- Dobra - rzucił Skywalker. Wgłębiarką znalazła się akurat w jego polu widzenia, wycelował więc dokładnie i strzelił.

Miejsce, gdzie trafiła wiązka laserowa, rozbłysło i frag­ment pojazdu wyparował. Reszta wgłębiarki zdawała się jed­nak nietknięta i Luke już składał się do kolejnego strzału, gdy klapa na górze pojazdu otworzyła się gwałtownie.

W otworze pojawiła się monstrualna, podobna do robota postać.

- Co to jest, u licha...?

- To astrożołnierz - wyjaśnił Solo. - Szturmowiec w kombinezonie kosmicznym. Trzymaj się!

Zawrócił ostro “Sokoła”, ale nie zdążył jeszcze skończyć manewru, gdy małe działko na plecach astrożołnierza błysnę­ło; kopułka wieżyczki strzeleckiej, w której siedział Luke, za­drżała potężnie. Han obrócił statek, zasłaniając Skywalkerowi widok, a tymczasem kolejny wstrząs zakołysał pojazdem.

Solo próbował się oddalić - ale myśliwiec poruszał się w zastraszająco wolnym tempie. Jedi przełknął nerwowo śli­nę, zastanawiając się, jakie mają uszkodzenie.

- Han, Luke, nic wam nie jest? - rozległ się podenerwo­wany głos Wedge'a.

- Na razie chyba nie - zawołał Solo. - Załatwiliście imperialne myśliwce?

- Tak, ale wgłębiarką wciąż jest na chodzie.

- No to ją rozwal - rzucił Han. - Nic prostszego, po prostu wysadź ją w powietrze. Tylko uważaj na tego astrożoł­nierza. Używa chyba jakichś miniaturowych torped protono­wych albo czegoś w tym rodzaju. Spróbuję go ściągnąć, ale nie wiem, czy mi się to uda.

- Raczej nie - odparł ponuro Antilles. - Ciągle stoi na wgłębiarce, która leci w kierunku wielkiego statku pasażer­skiego... i chyba zaraz tam będzie.

Solo zaklął pod nosem.

- Pewnie w środku jest jeszcze kilku szturmowców. No cóż, musimy to chyba załatwić inaczej. Trzymaj się, Luke: sta­ranujemy go.

- Co takiego?!

Słowa Skywalkera utonęły w ryku silników, gdyż Han gwałtownie zawrócił “Sokoła”. Oczom Jedi znów ukazała się wgłębiarką i astrożołnierz...

Wedge się mylił - astrożołnierz nie stał już na uszkodzo­nej wgłębiarce, ale szybko się od niej oddalał. Z jego przymo­cowanego do pleców działka znowu posypały się torpedy, które niebawem uderzyły w kadłub “Sokoła”.

- Przygotuj się - zawołał Solo do przyjaciela.

Luke skulił się, starając się nie myśleć, co by się stało, gdyby jedna z torped uderzyła w jego wieżyczkę. Usiłował się też nie zastanawiać nad tym, czy Han naprawdę potrafi stara­nować astrożołnierza, nie wpadając przy tym na znajdujący się tuż za nim statek pasażerski. Nie zważając na protonowe torpedy, “Sokół” wciąż zwiększał prędkość...

I nagle Solo rzucił statek w dół, poniżej linii ognia astro­żołnierza.

- Wedge, teraz!

Gdzieś z dołu, niewidoczny dla Skywalkera, republikański myśliwiec rozpoczął laserową kanonadę. Z wgłębiarki pozostał jedynie ognisty pył.

- Niezły strzał - zauważył Han z satysfakcją. Zanurko­wał pod statek pasażerski, niemal zahaczając o niego głów­nym czujnikiem “Sokoła”. - No, cwaniaczku. Popatrz sobie teraz na bitwę.

Nagle Luke'owi zaczęła świtać w głowie pewna myśl.

- On podsłuchiwał na naszym kanale - stwierdził. - Chciałeś go tylko przestraszyć, by go odciągnąć od wgłębiarki.

- Racja - przyznał Solo. - Domyśliłem się, że spróbu­je wejść na naszą częstotliwość. Imperium zawsze tak robi, je­śli tylko ma okazję... - urwał nagle.

- O co chodzi? - spytał Jedi.

- Nie wiem - odparł Han powoli. - Cały czas coś mi tu nie gra, ale trudno mi to sprecyzować. Zresztą nieważne. Nasz cwany astrożołnierz może na razie poczekać. Zajmijmy się le­piej pozostałymi wgłębiarkami.



Pellaeon cieszył się w duchu, że są tu tylko po to, by wią­zać nieprzyjaciela ogniem. Sluisjańczycy i ich rebelianccy sprzymierzeńcy bronili się niezwykle zaciekle.

Na monitorze fragment schematu pola ochronnego “Chi­mery” zabarwił się na czerwono.

- Wzmocnić pole ochronne na sterburcie - rozkazał, ze­rkając na niebo po prawej stronie. W głębi widać było zwróco­ną przeciwko nim stację bojową, bliżej zaś kilka statków wo­jennych. Wszystkie strzelały jak szalone. Gdyby ich czujniki wykryły, że pole ochronne “Chimery” na prawej burcie zaczy­na słabnąć...

- Turbolasery na prawej burcie: skoncentrować ogień na fregacie na trzydzieści dwa, przecinek czterdzieści - polecił spokojnie Thrawn. - Strzelajcie tylko w prawy bok statku.

Załogi obsługujące działa odpowiedziały na ten rozkaz miażdżącym ogniem. Fregata usiłowała skręcić nieco w bok, ale jej cała prawa burta wyparowała z oślepiającym błyskiem. Rozlokowane w tej części statku działa nagle umilkły.

- Doskonale - ucieszył się Thrawn. - Załogi obsługu­jące promień ściągający na prawej burcie: sprowadzić nie­przyjacielski statek jak najbliżej. Starajcie się trzymać go po­między uszkodzonym polem ochronnym a siłami wroga. I dopilnujcie, by fregata była do nas zwrócona prawą burtą; na lewej burcie wciąż mogą być sprawne działa wraz z obsługą.

Republikańska fregata, wyraźnie wbrew swej woli, zaczę­ła się zbliżać do “Chimery”. Pellaeon obserwował ją przez chwilę, po czym znów skupił swoją uwagę na bitwie. Nie miał wątpliwości co do tego, że obsługa promienia ściągającego doskonale poradzi sobie ze swoim zadaniem; ostatnio działała dużo sprawniej i efektywniej.

- Czwarty Dywizjon Myśliwców: ścigać tę grupę stat­ków klasy B - rozkazał. - Lewe działo jonowe: skupić ogień na centrum dowodzenia nieprzyjaciela. - Zerknął na Thrawna. - Czy jeszcze jakieś rozkazy, panie admirale?

- Nie - potrząsnął głową Thrawn. - Bitwa toczy się zgodnie z planem. - Zwrócił na Pellaeona swoje gorejące oczy. - Jakie wieści od dowódcy grupy uderzeniowej?

Kapitan odszukał odpowiednią informacje.

- Nasze myśliwce w dalszym ciągu zmagają się z różny­mi pojazdami eskorty - zameldował. - Czterdzieści trzy wgłę­biarki zdołały się przyczepić do wyznaczonych im obiektów; z tego trzydzieści dziewięć bezpiecznie zmierza na obrzeża układu; cztery wciąż jeszcze walczą z załogami, ale spodzie­wają się rychłego zwycięstwa.

- A pozostałe osiem?

- Zostały zniszczone - odparł Pellaeon. - W tym dwie z astrożołnierzami. Jeden z nich nie odpowiada na nasze we­zwania; zapewne zginął w pojeździe. Drugi w dalszym ciągu żyje. Dowódca grupy uderzeniowej polecił mu włączyć się do ataku na pojazdy eskorty.

- Niech pan odwoła ten rozkaz, kapitanie - rzekł Th­rawn. - Zdaję sobie sprawę z tego, że szturmowcy są bardzo ufni we własne siły, ale kombinezony astrożołnierzy nie są przystosowane do walki w przestrzeni. Niech dowódca grupy uderzeniowej wyśle jakiś myśliwiec i sprowadzi tego astrożoł­nierza, a potem niech skieruje się wraz ze swoimi pojazdami ku obrzeżom układu.

- Jak to? Teraz, panie admirale? - zdziwił się Pellaeon.

- Naturalnie, że teraz - Thrawn skinął głową w kierun­ku iluminatora. - Za piętnaście minut zaczną napływać nasze pierwsze zdobyczne statki. Gdy tylko tu będą, flota ma natych­miast przystąpić do odwrotu.

- Ale...

- Siły Rebeliantów w granicach układu już nas nie ob­chodzą, kapitanie - oznajmił admirał z nutką satysfakcji w głosie. - Przechwycone statki są już w drodze. I bez względu na to, czy nasze myśliwce je osłaniają, czy też nie, Rebelianci i tak w żaden sposób nie mogą ich już zatrzymać.



Han podprowadził “Sokoła” tak blisko silników fregaty, jak tylko się dało bez ryzyka dostania się w ich płomień. Odczuwał nieznaczne, ale wielokrotne spadki mocy, gdy Luke strzelał seriami z działa.

- No i co? - spytał przyjaciela.

- Chyba nic - odparł Skywalker. - W okolicy układu chłodzącego metal jest po prostu zbyt gruby.

Solo sprawdził na monitorze kurs fregaty i zmiął w ustach przekleństwo. Znajdowali się już niebezpiecznie blisko toczą­cej się na obrzeżach układu bitwy i wciąż się tam zbliżali.

- To się na nic nie zda! Ale przecież musi być jakiś spo­sób, by unieruchomić statek wojenny.

- Zwykle używa się do tego celu innych statków wojen­nych - wtrącił Wedge. - Ale masz rację, ten pomysł nie zdaje egzaminu.

- Artoo?! - zawołał Han, zaciskając usta. - Jesteś tam?

Z korytarza za kabiną pilotów dało się słyszeć słabe pikanie.

- Jeszcze raz prześledź uważnie plany - rozkazał Solo. - Może uda ci się znaleźć jakiś inny słaby punkt?

Robot zapiszczał ponownie na znak, że zrozumiał polecenie.

- On nam nie wynajdzie nic lepszego, Han - rzekł Luke, wypowiadając na głos to, co Solo i tak w duchu podej­rzewał. - Obawiam się, że nie mamy wyboru: będę musiał wyjść na zewnątrz i użyć miecza świetlnego.

- To czyste szaleństwo i dobrze o tym wiesz - burknął Solo.- Bez odpowiedniego kombinezonu kosmicznego... A gdyby nawet ci się powiodło, to obleje cię płyn chłodzący...

- A może dałoby się użyć któregoś z robotów? - podsu­nął Wedge.

- Żaden z nich nie mógłby tego zrobić - stwierdził Sky­walker. - Artoo nie ma manipulatorów, a Threepiowi bałbym się powierzyć broń, zwłaszcza że wykonujemy tyle nagłych manewrów.

- Przydałoby się jakieś zdalnie sterowane ramię mani­pulatora - zauważył Solo. - Luke mógłby nim sterować ze środka, podczas gdy...

Urwał raptownie. Nareszcie udało mu się sprecyzować myśl, która chodziła mu po głowie od samego początku tej zwariowanej bitwy.

- Lando - zawołał przez interkom. - Lando! Chodź tu szybko!

- Przypiąłem go pasami do koi - przypomniał mu Sky­walker.

- W takim razie odepnij go i sprowadź tu. Tylko szybko! Luke nie tracił czasu na zbędne pytania.

- Dobrze - rzucił.

- O co chodzi? - spytał Wedge z napięciem.

- Byliśmy na Nkllonie, gdy Imperium skradło Calrissiano­wi te wgłębiarki - wyjaśniał Solo przez zaciśnięte zęby. - Żeby nawiązać łączność, musieliśmy jakoś ominąć zagłuszanie.

- Tak, no i co z tego?

- Ale dlaczego nas zagłuszali? Żebyśmy nie mogli wez­wać pomocy? Czyjej pomocy? Jak widzisz, tutaj nas nie za­głuszają.

- Poddaję się - powiedział Antilles, lekko poirytowa­ny. - No, dlaczego?

- Dlatego że musieli, bo...

- Bo większość wgłębiarek na Nkllonie była zdalnie ste­rowana - odezwał się za ich plecami czyjś zmęczony głos.

Odwróciwszy się, Han zobaczył wchodzącego do kabiny Landa. Poruszał się ostrożnie, w zwolnionym tempie, ale ra­dził sobie całkiem nieźle. Tuż za nim stał Luke, podtrzymując go lekko.

- Czy wszystko słyszałeś? - spytał Calrissiana Solo.

- To co najważniejsze, tak - odparł Lando, opadając na fotel drugiego pilota. - Powinienem się mocno kopnąć za to, że wcześniej na to nie wpadłem.

- Ja też. Pamiętasz którąś z odpowiednich komend?

- Nawet większość. A czego potrzebujesz?

- Nie mamy czasu na nic wyszukanego - Han skinął głową w kierunku lecącej tuż pod nimi fregaty. - Wgłębiarki są wciąż przyczepione do statków. Po prostu je uruchom.

- Mam je uruchomić? - spytał Calrissian ze zdumie­niem.

- Właśnie - potwierdził Solo. - Wszystkie znajdują się gdzieś w pobliżu mostków czy sterówek. Jeśli zdołają przepalić dostatecznie dużo urządzeń i kabli, to większość statków zostanie uszkodzona.

Lando głośno wciągnął powietrze przez nos. Pokręcił gło­wą w geście niechętnej akceptacji.

- Ty tu rządzisz - stwierdził, kładąc rękę na klawiaturze komputera pokładowego. - Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz. Gotowi?

- Zaczynaj - polecił mu Han, zbierając się w sobie. Calrissian wystukał ostatni fragment komendy i... zawie­szona pod nimi fregata zadrżała.

Wstrząs nie był zbyt mocny, ale w miarę upływu czasu sta­wało się jasne, że tam w dole coś jest nie w porządku. Główne silniki błysnęły kilka razy i umilkły; wkrótce podobny los spotkał silniki manewrowe. Próżniowe stery to się chowały, to wysuwały, próbując zmienić kurs statku. Fregata najpierw znacznie zwolniła, a potem niemal całkowicie się zatrzymała.

I nagle fragment kadłuba, dokładnie po przeciwnej stronie wgłębiarki, stanął w płomieniach.

- Przebiła się przez cały statek! - krzyknął Lando, nie bardzo wiedząc, czy jego osiągnięcie wprawiło go w dumę, czy też zatrwożyło. Myśliwiec imperialny, zapewne wezwany na pomoc przez uwięzionych wewnątrz fregaty szturmowców, wleciał dokładnie w strumień rozgrzanej plazmy. Nie zdołał nawet wykonać żadnego uniku. Wyłonił się z drugiej stro­ny - z jego baterii słonecznych buchał ogień - i za chwilę eksplodował.

- To działa! - zawołał Wedge, nieco przerażony. - Pa­trzcie, to naprawdę działa!

Han oderwał wzrok od fregaty. Statki, które zmierzały na obrzeża układu, teraz obracały się gwałtownie, niczym kona­jące zwierzęta.

A z ich boków strzelały ogniste płomienie.


* * *


Przez dłuższą chwilę Thrawn siedział w milczeniu, wpa­trując się w monitory, niepomny na toczącą się wokół bitwę. Pellaeon wstrzymał oddech, czekając na nieunikniony wy­buch niezadowolenia - duma admirała musiała bowiem moc­no ucierpieć z powodu tak nieoczekiwanego obrotu spraw. Kapitan zastanawiał się także, jaką ów wybuch przybierze for­mę.

Nagle admirał podniósł głowę i wyjrzał przez iluminator.

- Czy wszystkie myśliwce z grupy uderzeniowej wróciły już na statki, kapitanie? - spytał opanowanym głosem.

- Tak, panie admirale - odparł Pellaeon, próbując prze­widzieć rozwój sytuacji.

Thrawn przyjął te wiadomość skinieniem głowy.

- W takim razie niech nasza flota rozpocznie odwrót.

- Odwrót...? - chciał się upewnić kapitan. Spodziewał się usłyszeć zupełnie coś innego.

Thrawn spojrzał na niego, uśmiechając się nieznacznie.

- Oczekiwał pan zapewne, że rozkażę przypuścić frontal­ny atak? - spytał. - Że będę próbował zrekompensować na­szą porażkę szaleńczą, bezsensowną szarżą?

- Ależ nie, panie admirale - zaprzeczył skwapliwie Pel­laeon, chociaż wiedział, że Thrawn wyczuwa kłamstwo.

Uśmiech admirała stał się nagle lodowaty.

- Nie zostaliśmy pokonani, kapitanie - rzekł cicho. - Jedynie powstrzymano nas na pewien czas. Mamy Wayland i skarby z magazynu Imperatora. Atak na Sluis Van miał być zaledwie wstępem do kampanii, a nie samą kampanią. Dopóki jest w naszych rękach góra Tantiss, możemy być pewni osta­tecznego zwycięstwa. - W zadumie wyjrzał przez ilumina­tor. - Straciliśmy tę konkretną zdobycz, kapitanie, ale nic poza tym. Nie zamierzam marnować statków i ludzi, próbując naprawić to, czego naprawić się nie da. Będziemy mieli je­szcze wiele okazji, by pozyskać potrzebne nam statki. A teraz proszę wydać odpowiednie rozkazy, kapitanie.

- Tak jest, panie admirale - rzucił Pellaeon, odwracając się z ulgą do swojego monitora. A zatem nie będzie żadnego wybuchu gniewu. Ogarnęło go poczucie winy, gdyż uświado­mił sobie, że właściwie powinien był to wiedzieć od samego początku. Thrawn nie był zwykłym dowódcą, jak wielu in­nych, pod rozkazami których Pellaeon służył. To był prawdzi­wy wódz: zawsze miał na uwadze ostateczny cel, a nie swoją chwałę.

Kapitan po raz ostatni rzucił okiem na zewnątrz i wydał rozkaz odwrotu. Ponownie zadał sobie w duchu pytanie, jak potoczyłaby się bitwa pod Endorem, gdyby siłami Imperium dowodził wtedy Thrawn.



ROZDZIAŁ

32


Po wycofaniu się floty imperialnej bitwa trwała jeszcze przez pewien czas, choć bez udziału niszczycieli gwiezdnych jej wynik był już i tak przesądzony.

Najłatwiejszym łupem okazali się szturmowcy. Większość z nich zginęła już wcześniej, gdy Lando uruchomił wgłębiar­ki: maszyny zdehermetyzowały skradzione statki i imperialni żołnierze znaleźli się nagle w próżni. Tych, którzy jeszcze po­zostali przy życiu, udało się pokonać bez większego trudu. Zupełnie inaczej miała się natomiast sprawa z ośmioma astro­żołnierzami. Kombinezony kosmiczne umożliwiały im konty­nuowanie walki nawet po zniszczeniu ich statków. Ignorując wszelkie apele o poddanie się, rozproszyli się po całej stoczni, usiłując wyrządzić przed śmiercią jak najwięcej szkód. Sze­ściu osaczono i zabito; pozostałych dwóch zdecydowało się na samounicestwienie - jednemu z nich udało się nawet uszkodzić przy tym korwetę.

Koniec bitwy zastał stocznie i doki na orbicie w opłaka­nym stanie, a w przestrzeni dryfowała cała masa mocno uszkodzonych statków.

- No, nie można tego nazwać wspaniałym zwycię­stwem - mruknął kapitan Afyon, oglądając przez iluminator w grodzi próżniowej pozostałości mostka “Skowronka”. Deli­katnie poprawił przy tym opatrunek na czole. - Sama wymiana przewodów we wszystkich układach sterujących zajmie pewnie kilka miesięcy.

- A wolałby pan, żeby wszystko wpadło w ręce Impe­rium? - spytał stojący za jego plecami Han, starając się jed­nocześnie stłumić w sobie dręczące go wątpliwości. Ich posu­nięcie okazało się skuteczne, ale jaka była tego cena...

- Oczywiście, że nie - odparł spokojnie kapitan. - Zrobiliście, co było konieczne, i wcale nie dlatego tak twier­dzę, że w ten sposób uratowaliście mi życie. Mówię jedynie to, co powiedzą wam wszyscy inni: że uszkodzenie tych stat­ków po to, by je ocalić, nie było rozwiązaniem optymalnym.

- Jakbym słyszał Fey'lyę - rzucił cierpko Solo.

- I taka była moja intencja - przyznał Afyon.

- No, ale na szczęście Fey'lya ma tylko jeden głos w Radzie - zauważył Luke.

- Ale za to znaczący - stwierdził Han ponuro.

- To prawda, zaczyna go słuchać coraz więcej ludzi - wtrącił Wedge. - W tym wielu wysokich rangą wojskowych.

- Zobaczycie, na pewno znajdzie jakiś sposób, by wyko­rzystać ten incydent w swoich rozgrywkach politycznych - mruknął Afyon.

Han nie zdążył odpowiedzieć, gdyż przeszkodziło mu brzęczenie interkomu. Dowódca “Skowronka” podszedł do ściany i nacisnął guzik.

- Tu Afyon - powiedział.

- Tu kontrola lotów na Sluis Van - odezwał się czyjś głos. - Czy jest może z panem kapitan Solo? Ktoś z Coruscant chce się z nim połączyć.

- Tak, słucham - rzucił Han, podchodząc do mikrofonu.

Na chwilę zapadła cisza, po czym z nadajnika rozległ się

znajomy i jakże wytęskniony głos.

- Han? Tu Leia.

- Leia?! - ucieszył się Solo. Na jego twarzy pojawił się radosny, choć nieco głupawy uśmiech... Ale już po chwili w jego oczach odmalował się niepokój. - Chwileczkę, ale co ty robisz na Coruscant?

- Sądzę, że już się uporałam z tym drugim problemem -

odparła. Dopiero teraz Han zauważył, że jej głos jest napięty i roztrzęsiony. - Przynajmniej na razie.

Solo posłał Luke'owi zdumione spojrzenie.

- Jesteś pewna?

- Słuchaj, to teraz nieistotne - ucięła księżniczka. - Najważniejsze jest to, żebyś tu jak najszybciej przyjechał.

Han poczuł dziwny skurcz w żołądku. Co mogło Leię aż tak zdenerwować...?

- Czy coś się stało?

Usłyszał, że Leia wstrzymała na chwilę oddech.

- Odsunięto od władzy admirała Ackbara. Został areszto­wany pod zarzutem zdrady.

W pokoju zapanowało głuche milczenie. Solo spoglądał kolejno na Luke'a, Afyona i Wedge'a, ale żaden z nich nie miał nic do powiedzenia.

- Przyjadę natychmiast, jak tylko będzie to możliwe - obiecał żonie. - Jest tu ze mną Luke. Czy też mam go przy­wieźć na Coruscant?

- Gdyby tylko zechciał, to oczywiście. Ackbar będzie potrzebował jak najwięcej przyjaciół.

- Dobrze. Gdybyś miała jakieś nowe informacje, to po­łącz się ze mną na “Sokole”. Zaraz tam idziemy.

- Do zobaczenia. Kocham cię, Han.

- Ja też cię kocham.

Solo przerwał połączenie i odwrócił się do przyjaciół.

- No, to mamy kłopoty - rzucił w przestrzeń. - Luke, jedziesz ze mną?

Skywalker odwrócił się do Wedge'a.

- Czy twoi ludzie zdążyli już naprawić mój myśliwiec?

- Jeszcze nie - odparł Antilles, potrząsając głową - ale mają się nim zająć w pierwszej kolejności. Będzie gotowy do lotu za dwie godziny - choćbym nawet musiał wymontować napęd z mojej własnej maszyny.

Jedi skinął głową.

- A zatem polecę na Coruscant sam - oznajmił Hano­wi. - Wezmę tylko ze sobą Artoo.

- Dobrze. W takim razie chodźmy.

- Powodzenia - zawołał za nimi Afyon.

Idąc korytarzem w stronę śluzy, gdzie był przycumowany “Sokół”, Solo pomyślał, że istotnie mają kłopoty. Jeśli Fey'lya i jego frakcja zaczną naciskać zbyt szybko i zbyt mocno - a znając Fey'lyę wiedział, że tak się właśnie stanie...

- To będziemy mieli wojnę domową - dokończył za niego Luke.

- Nie dopuścimy do tego - powiedział stanowczo Han, choć sam nie był co do tego zbytnio przekonany. - Nie po to stoczyliśmy tę całą wojnę, by jakiś żądny władzy Botańczyk miał teraz wszystko zniszczyć.

- Ale jak zamierzasz go powstrzymać?

Solo uśmiechnął się nieznacznie.

- Razem na pewno coś wymyślimy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Star Wars 135 Reka Thrawna 01 Zahn Timothy Widmo przeszlosci
MacBride Roger Allen Star Wars 133 Trylogia Korelianska 02 Napasc na Selonii
Star Wars Black Fleet Crisis 01 Before the Storm Michael P Kube McDowell
Stackpole Michael Star Wars 159 Mroczny Przyplyw 01 Szturm
ZAHN, Timothy DZIEDZICTWO ZDOBYWCÓW (ZDOBYWCY)
Star Wars Zahn Timothy Pojedynek
CF-01, LEGO, Instrukcje Star Wars, Własne
Zahn Timothy 01 Rekrut 2403
Zahn, Timothy Kobra 01 Kobra
Zahn, Timothy Star Song and Other Stories
Zahn Timothy Kobra 01 Kobra
Zahn Timothy Kobra 01 Kobra
Zahn Timothy Kobra 01 Rekrut 2403
Zahn Timothy Kobra 01 Rekrut 2403
Jak oglądnąć Star Wars na komputerze
7184 1 STAR WARS Trade Federation MTT
star wars VI5K6RRNTYEYKDVGFZEMOMWGTBSYSR66VCXJNNI
Star Wars1 Uczen Jedi Wolverton?ve Narodziny Mocy

więcej podobnych podstron