Walentynki,
walentynki, dla chłopca i... jego świnki?
Determinacja,
ostateczność i zauroczenie to trzy bardzo niebezpieczne
rzeczowniki. Jeśli dodać do nich odrzucenie i połączyć wszystkie
razem, można otrzymać coś tak ekstremalnie przerażającego jak
Krukonka Po Zawodzie Miłosnym, Idąca Z Zamiarem Zemsty W Kierunku
Sklepu Zoologicznego Na Pokątnej.
Krukonka
owa powierzchowność miała niepozorną, lecz wewnątrz była
nieokiełznanym wulkanem emocji. Zamaszystym krokiem weszła do
sklepu i rozejrzała się po klatkach z sowami, koszykach z kotami i
akwariach z żabami.
-
Dobry - warknęła, podchodząc do lady. Młody sprzedawca nie zdążył
się odezwać, kiedy Krukonka zapytała: - Macie świnie?
*
George
Weasley gramolił się właśnie z piwnicy sklepu Magiczne Dowcipy
Weasleyów niosąc w rękach tony pudeł, kiedy Fred Weasley
postanowił po owych schodach zbiec.
-
Fred, łamago! - George, znajdując się w pozycji leżącej,
usiłował zepchnąć z siebie coś, co mogło być Fredem, choć
równie dobrze jednym z pudełek.
-
George, ślamazaro! - Fred wymacał coś, na czym znajdowała się
jego głowa i z ulgą stwierdził że to nie udo brata, a twardy,
kamienny schodek.
-
W tych pudłach były Plujące Pióra! Jeżeli zaraz ich nie
pozbieramy, to…
TFU!
-
…zaczną na nas pluć. Wiem, George.
TFU!
-
Cholera - mruknął Fred, ścierając z policzka tusz i usiłując
jak najszybciej pozamykać wszystkie pudła.
TFU!
-
Uee, trafiło mnie w oko!
-
Nie mazgaj się, George, tylko mi pomóż!
TFU!
-
Słuchaj! - George wymierzył niebieskim od atramentu palcem w
najcelniejsze pióro i groźnie zmrużył oczy. - Lepiej przestań,
bo jak ja ci zaraz popluję, to…
TFU!
-
Odnoszę wrażenie, braciszku, że nie jesteś dla nich
autorytetem.
George
starł atrament z brody i spróbował uchylić zaplutą powiekę.
Korzystając z jego nieuwagi, trzy pióra naraz napluły mu w drugie
oko.
-
Czad - mruknął, usiłując nie myśleć o tym, że musi wyglądać
jak panda.
W
końcu Fred domknął ostatnią pokrywkę i machnięciem różdżki
ustawił wszystkie pudełka w równą kupkę.
-
Chusteczkę? - zapytał, patrząc na swojego brata-pandę.
-
Truciznę - odparł George i spadł ze schodów.
Fred
pokręcił głową.
-
Marny pomysł schodzić na oślep po śliskich schodach, ale w końcu
ty to ty. A wracając do trucizny, to kojarzysz tę czarnowłosą
pannę, bodajże z Ravenclawu, co kiedyś znalazła się na
niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie?
George
po raz drugi już tego dnia usiłował wstać z zimnej podłogi.
Wciąż zaciskając mocno powieki, odwrócił głowę w miejsce,
gdzie, jak podejrzewał, był Fred.
-
Mówisz o tej, co zauważyła nas, jak wkładaliśmy do kieszeni
Filcha łajnobombę?
-
No o tej, o tej. Proszę, odwróć się do mnie przodem, bo zaraz
rypniesz głową w ścianę. Jak ona się nazywała?
George
odwrócił się o 180 stopni, mając nadzieję, że tym razem zwraca
się do brata, a nie do muru i odparł:.
-
Nie pamiętam. A co?
-
A bo właśnie weszła cała nabuzowana do naszego sklepu z żyjącą,
chrumkającą i śmierdzącą świnią pod pachą, poprosiła mnie o
trzy fiolki Eliksiru Miłosnego i wypadła jak burza, nawet nie
czekając na resztę.
George
wytężył mózg.
-
Czekaj, czekaj… miała na imię jakoś dziwnie, coś w stylu
Damalzy… Romalzy… Karalzy… Marzeny… O, wiem! Mona. Mona Rot.
Albo Rod. A po co ci jej nazwisko?
-
Chcę wiedzieć, przed kim mam ostrzec Harry’ego. Ach, te
nastoletnie hormony! Chodź, pando, pomogę ci odzyskać wzrok. -
Fred wstał ze schodów i postąpił jeden krok naprzód, niestety
prosto w wielką, niebieską i jakże śliską plamę atramentu.
-
Ups! - zdążył tylko powiedzieć i gruchnął w stertę pudełek z
piórami.
*
Jednak
Eliksir Miłosny nie był przeznaczony dla Harry’ego. A rzeczona
Mona, gwoli ścisłości, nie miała na nazwisko ani Rot, ani Rod,
tylko Abekurckie. Teraz szła, a właściwie sadziła przez
zatłoczoną ulicę, wygrażając pod nosem rodowi męskiemu. Nie
zwracała nawet uwagi na zdziwione spojrzenia, jakie rzucali jej
mijający ją Mugole - miała w nosie, czy widzieli kiedyś kogoś z
przerażoną świnią pod pachą, czy nie.
W
pewnym momencie poczuła na nosie zimną kroplę. Spojrzała w niebo
właśnie w momencie, kiedy śnieg rozpadał się na dobre.
-
Pięknie - syknęła, poprawiając świnię pod pachą i marszcząc
gniewnie nos. - W samą porę. Och, nie przejmuj się, śniegu,
Gwiazdka była tylko dwa miesiące temu, padaj sobie na zdrowie. Nie
jęcz, Bubo! Chociaż może to nie był jęk, tylko chrząknięcie
rozpaczy? Wszystko mi jedno, jestem osobą bezduszną i nielitościwą.
Zaraz będziemy w domu. A potem w Hogwarcie. A potem się zacznie…
*
Trzy
dni później Draco Malfoy, nie przejmując się całym złem tego
świata, podziwiał swe odbicie w wielkim lustrze i z aprobatą
mruczał pod nosem.
-
Tak, ty zimny draniu, wyglądem podbijesz cały damski świat.
Wszelkie ubytki w intelekcie… gdyby kiedykolwiek takowe wystąpiły…
zatuszujesz jednym ruchem tej ognistej powieki, a kiedy w twych
powabnych ustach zabraknie riposty godnej twego majestatu, wystarczy
jeden ruch głową, mający na celu odrzucenie platynowych włosów w
tył, aby stojąca na wprost niewiasta padła z… yyy… - Draco
odwrócił wzrok od lustra i zapatrzył się w ścianę. - O czym to
ja myślałem?
-
Drac, zaraz śniadanie, wyjdź z tego kibla! - potężna piącha
Goyle’a rąbnęła w drzwi łazienki.
-
Ile razy ci mówiłem, żebyś nie nazywał mnie Drac? - rozległ się
chrobot zamka i głowa Draco wychynęła z łazienki. - Nawet dziecko
wie, że jestem Draco Mam Cię W Nosie Malfoy, chodzący mrok tego
świata zamknięty w nadzwyczaj kuszącym ciele. Sam chyba rozumiesz,
że zdrabnianie mojego imienia to jak plecenie bransoletek przyjaźni
z wodorostów na urodzinach Czarnego Pana.
Goyle
energicznie pokiwał głową, nie rozumiejąc ani słowa z wypowiedzi
Draco, i cofnął się o krok, robiąc miejsce wysuwającemu się z
łazienki Chodzącemu Mrokowi.
-
Idę jeść - obwieścił Draco, stając na środku pokoju. - Nie
czekam na was. Możecie mnie dogonić.
Omijając
wzrokiem owłosiony kawał różowego ciała, będącego wystającą
spod kołdry nogą wciąż śpiącego Crabbe’a, Draco wyszedł ze
swojego dormitorium i podążył w kierunku Wielkiej Sali, ignorując
pełne pożądania spojrzenia Ślizgonek i Zabiniego.
-
Cześć, piękny - coś ciężkiego uczepiło się prawego ramienia
Dracona i nachuchało mu do ucha. - Tęskniłeś?
-
Niespecjalnie, Pansy - Draco z niezmąconym spokojem godnym
Chodzącego Mroku strącił rękę dziewczyny ze swojego ramienia.
-
A ja za tobą tak - odparła Pansy, okrążając Draco i łapiąc go
za drugie ramię. - Wiesz, jaki dziś mamy dzień?
-
Jak zwykle, dzień dawania spokoju Malfoyom.
-
Nie, Draconku - wyśpiewała mu do ucha Pasy. - Dziś czternasty.
Czternasty lutego, co oznacza…?
Draco,
tracąc odrobinę na swojej mroczności, zbladł.
-
O nie - szepnął, przerażonym wzrokiem rozglądając się po
korytarzu.
-
O, tak - ględziła dalej Pansy. - Pomyślałam, że z tej okazji
pójdziemy sobie do Hogsmeade na prawdziwą, romantyczną i uroczą
ra…
Ale
Dracona już nie było. Skradając się z gracją Pocahontas usiłował
wycofać się do Pokoju Wspólnego Ślizgonów, jednak szybko się
przekonał że udawanie Indianki w obliczu napierającego tłumu
rozgadanych Puchonów jest pracą absolutnie syzyfową, więc
zrezygnowany skierował się ku Wielkiej Sali.
*
Ciemno
ubrana postać z głową owiniętą turbanem – z racji
nieposiadania budzącego grozę czarnego kaptura - schowała się pod
stołem Krukonów akurat w chwili, kiedy Draco Malfoy wszedł do
Wielkiej Sali. Ze złośliwym uśmiechem na twarzy, postać spojrzała
na trzy puste fiolki w jej ręku i przeniosła wzrok na swoją
siadającą przy stole ofiarę.
Plan
Mony, która chwilowo stała się Oturbanioną Postacią, był
zarazem skomplikowanie cwany i genialny w swej prostocie. Wypijając
końską dawkę Eliksiru Miłosnego, Draco miał zakochać się na
zabój w pierwszej osobie, jaką ujrzy – czyli w niej. Następnie
ona, Mona, kazałaby mu przy całej szkole ucałować tę oto świnkę
– tu zza jej pleców wychynęłaby Buba – w sam ryjek a on,
Draco, przyćmiony miłością, zrobiłby to z wielkim zapałem. Plan
ten satysfakcjonował więc i Monę, i Bubę oraz zmuszał do
okropnego upokorzenia Malfoya niegodziwca Juniora, który nie dalej
jak tydzień temu zawstydził publicznie Monę, wyśmiewając jej –
bądź co bądź, gorące - uczucia.
Na
samo wspomnienie tej okropnej sceny Oturbaniona Postać wzdrygnęła
się, powodując tym samym zachwianie sałatki jarzynowej na talerzu
jakiegoś Krukona. Pożałujesz, mój blondwłosy towarzyszu,
pomyślała, obserwując spomiędzy czyichś nóg puchar soku
dyniowego z małą domieszką Eliksiru.
*
Draco
Malfoy drżał ze strachu. Nie licząc termoforów i listonoszy,
tylko Walentynki mogły spowodować w nim choć najmniejsze uczucie
bojaźni. Odkąd uczęszczał do Hogwartu, rok w rok czternastego
lutego biegały za nim śpiewające kartki, dookoła głowy latały
obsypujące go małymi serduszkami amorki, a wszystkie płochliwe
dziewczynki, które na co dzień były zbyt nieśmiałe – lub, jak
Draco wolał myśleć, odurzone jego pięknem – żeby przyznać się
do chęci zdarcia z niego ubrań, w Walentynki nagle dostawały
przypływu odwagi i podrzucały mu tysiące brzydkich kartek z
nabazgranymi w pocie czoła wierszykami zapewniającymi o „dozgonnej
miłości aż po spróchnienie kości”. O dziwo, wszystkie te
dziewczynki najwięcej energii poświęcały na zmianę charakteru
pisma, bojąc się najwyraźniej, że ich tleniony kochanek rozpozna
autorki tych wypocin i zlinczuje je przy najbliższej okazji.
Tak
więc teraz, oczekując pierwszej fali listów, listków, serduszek i
wyznań, Draco siedział smętnie przy stole Ślizgonów. „Smętnie”
w języku Malfoyów znaczyło: „nie rozmyślając nad tym, jak by
tu uprzykrzyć życie innym ludziom, zwłaszcza żałosnym
Gryfonom”.
Bardzo
gruba sowa z zadowoleniem wylądowała w owsiance Zabiniego i
niedbale rzuciła kopertę na talerz Dracona.
-
Zaczyna się – jęknął, patrząc na list jak na szczoteczkę do
zębów Filcha (co, oczywiście, jest zupełnie absurdalnym
porównaniem, bo nie ma czegoś takiego jak szczoteczka do zębów
Filcha).
-
Poszła! – Zabini machnął ręką na kręcącą kuprem sowę w
swojej owsiance. – Co to, sowia kuweta?
-
Blaise, poczuciem humoru bijesz nas wszystkich na głowę – mruknął
Draco i, z bardzo nieszczęsna miną, obejrzał kopertę z obu stron.
– Cóż, sądzę, że po prostu taka jest cena sławy.
To
mówiąc, Draco Malfoy upił łyk soku dyniowego ze swojego pucharu.
*
Oturbaniona
Postać z triumfem wyskoczyła spod stołu Krukonów i, zrzucając po
drodze ręcznik użyty w roli turbana, popędziła w stronę drzwi
Wielkiej Sali.
-
Nadszedł ten moment, Bubo – wysapała Mona, odwiązując
przerażoną świnkę od kaloryfera na korytarzu. – To nasza chwila
prawdy, zemsty i wyrównania rachunków!
Odpowiedziało
jej tylko głuche „Chruuum?”, ale nie przejęła się tym i
wciągnęła biedne zwierzę do Wielkiej Sali. Prawie przefrunęła
przez całą jej długość, zatrzymując się dopiero przy stole
Ślizgonów i, z triumfalnym uśmiechem, stanęła tuż przed pijącym
jeszcze sok Draconem.
-
Cześć – rzuciła swobodnie, patrząc z zachwytem jak jej ofiara
odstawia puchar i powoli odwraca się w jej stronę.
Niestety,
Draco Malfoy nie przywykł do patrzenia dziewczynom prosto w oczy.
Wolał najpierw lustrować dolne partie ciał, zazwyczaj nogi, zanim
musiał spojrzeć biednej dziewoi prosto w twarz i powiedzieć „Nie,
bardzo mi przykro, ale nie wiem która jest godzina”. Teraz także
zaczął od nóg, ale tym razem poza łydkami jego uwagę przykuło
coś jeszcze. Ujrzał bowiem nieśmiało wyglądający zza kolana
aksamitnie miękki, różowy ryjek, a następnie parę małych,
niepewnych oczek spoglądających na niego z zaciekawieniem spod
cienkich jak papier, delikatnych powiek – jednym słowem, Draco
Malfoy ujrzał najpiękniejszą twarz jaką kiedykolwiek miał szansę
podziwiać.
-
Witaj – szepnął, bojąc się wystraszyć płochliwą świnkę.
-
Chrum, rrrrum – odparła, wstydliwie trzepocząc rzęsami i
wysuwając się kawałek do przodu.
-
O, piękna – Draco powoli osunął się na kolana, nie odrywając
wzroku od oczu świnki. – O, piękna.
Mona
ze zgrozą uświadomiła sobie, że Eliksir Miłosny nie działa na
pojedyncze części ciała, a już na pewno nie działa li jedynie na
kolana, więc to nie do niej – ani, prawdopodobnie, nie do klepek
podłogowych – czule szeptał Malfoy. Obejrzała się za siebie,
spodziewając się jakiegoś karłowatego pierwszoklasisty, ale
jedynym, co ujrzała, był różowy, zakręcony ogonek, merdający na
wszystkie strony.
-
O nie – szepnęła, czując, że blednie. Powoli spojrzała w dół,
modląc się żeby nie ujrzeć tego, czego się spodziewała – ale
na próżno. Draco delikatnie głaskał świnię po policzku,
nieprzytomnie się uśmiechając.
-
Cholera! – Mona z obrzydzeniem odsunęła się od Ślizgona i
zachwyconej świni. – Niech tyfus porwie zwierzęta zagrodowe!
Bubo, nakazuję ci w tej chwili zaprzestać flirtowania z tym
oślizgłym...
-
Bubo? – rozległ się drżący głos z okolic podłogi. – Tak jej
na imię? Buba?
-
Tak. To znaczy, człowieku, opanuj się! To zwierzę! To świnia! To
ssak błotny! To polędwica! To...
-
... moja Buba – dokończył za nią Draco, lekko drapiąc świnkę
za uszkiem. – Moja najsłodsza Buba.
-
Te, Malfoy, sorry bardzo, ale choryś?
-
Tak, dziękujemy, Weasley, za twoją elokwentną wypowiedź –
warknęła Mona, czując, że zbiera jej się na wymioty. – Idź
się gdzieś poduś, zawołamy cię gdybyś był potrzebny.
-
Drackie? – Pansy pochyliła się nad leżącym Malfoyem. –
Drackie, przestań myziać tę świnię po brzuchu i powiedz mi, czy
wszystko w porządku?
-
Wszystko jest superaśnie, Pansy – powiedział Draco, nie
przestając rysować palcem serduszek na brzuchu Buby. – Jest
Święto Zakochanych, a ja jestem zakochany i na randce.
-
Boże, nie strasz mnie, dobrze? Fajny kawał, ale zostaw już to
zwierzę i przestań się wygłupiać. Wszyscy się na ciebie
patrzą.
Rzeczywiście,
absolutnie pozbawieni taktu uczniowie co do jednego gapili się na
zawsze chłodnego, opanowanego i bladego Draco Malfoya, który teraz
leżał szczęśliwy na podłodze w Wielkiej Sali, tuż pod nosem
oniemiałych nauczycieli i spokojnie podrywał żywą, różową
świnię.
-
Te wszystkie próby na nic, dziewczęta, bo Draco Malfoya rozgrzała
dopiero szynka! – zarechotał Zachariasz Smith, uradowany z
wyśmienitego dowcipu, jaki mu się udał.
-
A podobno czarodzieje najlepiej dogadują się z sowami!
-
Niech ktoś biegnie sprawdzić, czy Narcyza Malfoy to nie przypadkiem
przebrana maciora!
-
I proszę, jak Chodzący Mrok w kilka sekund potrafi się zamienić w
Zadumanego Zoofila!
-
Myślę – powiedziała Pansy, pochylając się nad tostem Dracona –
że coś było nie tak z jego jedzeniem.
-
No! – dodał jakiś Krukon, ochoczo kiwając głową. – Moja
sałatka jarzynowa też jest jakaś podejrzana...
-
Myślę – ciągnęła Ślizgonka, zadowolona ze swoich
detektywistycznych dedukcji – że to mógł być ten felerny dżem.
Mnie raz po tym dżemie tak rwał żołądek, że...
-
Oczywiście, że to nie był żaden cholerny dżem, ty rąbnięta
idiotko! – wrzasnęła Mona, będąc na skraju wytrzymałości. –
Nawet dziecko widzi, że jakiś wariat wlał Malfoyowi za dużo
Eliksiru Miłosnego!
-
Cisza! – wrzasnął Draco, zrywając się na równe nogi. –
Wszyscy siedźcie cicho zanim nie załatwię pewnej sprawy z naszym
panem dyrektorem!
Złapał
świnkę za jedno kopytko i podprowadził ją pod stół
nauczycielski.
-
Panie Dumbledore, czy byłby pan łaskaw związać mnie i Bubę
silnym węzłem małżeńskim, którego splotów ni śmierć, ni
wirus ryjny rozsupłać nie zdoła?
*
-
To była spora dawka – oświadczył Snape, robiąc mądrą minę –
ale w końcu jestem Mistrzem Eliksirów, więc wykonałem perfekcyjne
antidotum i pan Malfoy ma się bardzo dobrze. Potrzebuje tylko kilku
chwil odpoczynku, więc bądźcie, proszę, takie miłe i dajcie mu
póki co spokój.
Zawiedziona
grupa trzecioklasistek oddaliła się korytarzem, a Snape ciężko
westchnął.
-
Mógłbyś się szybciej kurować, mój durny chrześniaku –
syknął, wsadzając głowę do Skrzydła Szpitalnego i spoglądając
na leżącego na wielkich poduszkach Draco. – Bycie twoją osobistą
sekretarką nie jest szczytem moich ambicji, uwierz.
-
Pani Pomfrey ci kazała, Sev, nie ja.
-
Nie mów do mnie Sev, ty mały kretynie!
-
Kiedy jesteś moim tatą. Tatulkiem. Tatuleczkiem. Tylko
chrzestnym.
Severus
Snape powstrzymał nagłą falę mdłości.
-
Przynajmniej już nie jesteś zakochany w świni.
-
To się będzie za mną ciągnęło do końca życia, prawda? Co za
wstyd! Co za hańba!
-
Zgadzam się – odparł Snape i wyszedł ze Skrzydła Szpitalnego.
Kiedy tylko jego kroki ucichły, Draco przechylił się nad krawędzią
łóżka i szepnął:
-
Droga wolna, Bubo!