CEZARY LEŻEŃSKI
JAREK I MAREK NA TROPIE SZPIEGA
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
1980
I
- Ty, a jak tata weźmie do niewoli samego Hitlera, to dadzą mu awans na generała? - zapytał Jarek zatrzymując się i gapiąc na przechodzący patrol marynarzy. Szli oni równym krokiem, a stukot podbitych gwoździami butów mieszał się z szumem morza uderzającego o falochron skweru Kościuszki. Marsowe miny, pasy z ładownicami i błyski słońca na bagnetach osadzonych na karabinach robiły wrażenie nie tylko na chłopcach. Coraz to któryś z przechodniów odwracał się i patrzył z uznaniem na żołnierzy.
- Ale fajni - dodał Jarek - chciałbym już być jak oni albo jak tata.
- Jak będziesz głupstwa plótł, to nigdy nie zostaniesz fajnym, choćby i pułkownika z ciebie zrobili - zauważył flegmatycznie Marek.
- Bo tylko ty jesteś mądry, co? A komu Trygonometr chciał dać lufę, mnie?
- To się nie liczy, bo już świadectwa były wypisane. A zresztą to było przed wakacjami.
- Nie liczy, nie liczy - przedrzeźniał Jarek - a jak ja coś powiem, to się zawsze liczy.
- To się ciesz - odparł spokojnie Marek.
- I czego ty w ogóle ode mnie chcesz? - Jarek aż podskakiwał ze złości.
- Czy to ja chciałem pójść o rok wcześniej do szkoły?
- Niczego nie chcę. Tylko po pierwsze, nikt nie może od razu awansować z majora na generała. I nasz tata też. A po drugie, głównych dowódców nie bierze się do niewoli. Oni tylko podpisują kapitulację.
Jarek zamilkł i tylko ważył coś w sobie myśląc nad odpowiedzią. Chłopcy szli Świętojańską przyglądając się przejeżdżającym samochodom. W większości były to ciężarówki i wozy dostawcze różnych firm zarekwirowane obecnie przez wojsko. Niepohamowaną wesołość chłopców wzbudziła ciężarówka zapchana rezerwistami ugniecionymi jak śledzie w beczce, która na burcie miała wielki napis: „Świeże ryby tylko u nas”. A niżej adres.
Ulicą przejeżdżały nie tylko samochody pełne żołnierzy, lecz także ciągnęły wozy konne załadowane wojskowym dobytkiem, różnej wielkości skrzyniami i workami. Patroli było więcej niż zwykle - tych marynarskich, a także zwykłej piechoty ubranej w polowe rogatywki; żandarmerii z żółtymi otokami na czapkach, a nawet policjantów w granatowych mundurach, którzy oprócz kabur z rewolwerami mieli karabiny zarzucone na ramiona.
I choć widok ten był dla chłopców czymś bardziej pociągającym niż najlepszy film wojenny, to świadomość, że matka czeka na nich i niepokoi się, kazała im przyspieszyć kroku. Jednak co chwila przystawali, by popatrzeć to na kolumnę niewiele starszych od nich chłopców odzianych w mundury Przysposobienia Wojskowego, to na oddział rowerzystów ubranych w hełmy, z przewieszonymi przez ramię torbami masek gazowych i karabinami przerzuconymi przez plecy, pedałujących z widocznym wysiłkiem.
Gdy już przejechali rowerzyści, a za rogiem zniknął oddział chłopców z Przysposobienia Wojskowego, Marek pociągnął brata ku wystawie.
- Popatrz - powiedział przejmującym szeptem.
Przed nimi, za starannie wyczyszczona szybą, na manekinach przedstawiających popiersia kobiet jaskrawiły się różnokolorowe biustonosze, bluzki. Między nimi porozkładane były koronkowe halki i majteczki.
- Zwariowałeś - syknął Jarek - babę chcesz ze mnie zrobić.
- Dziewczyną możesz zostać, bo tylko na to starczy ci bystrości. Ale tak naprawdę to nic nie widzisz?
- Widzę - naczupurzył się Jarek - babskie fatałachy.
- A w szybie? - nie ustępował brat.
- Twój głupi pysk.
- Nie przezywaj się, bo powiem, mamie - ostrzegał Marek.
- Dobra, niech już będzie moja krzywda. Tylko o co chodzi?
- Naprawdę nic nie widzisz?
- O rany! - zawołał Jarek - znowu ten skrzypek.
Powierzchnia szyby wystawowej odbijała jak lustro przeciwległą stronę ulicy. Pod domem, na którym widniała tabliczka z nazwą jakiejś niemieckiej firmy, stał skrzypek i grał. U jego stóp leżał kapelusz, do którego przechodnie niezbyt chętnie wrzucali miedziaki. Wśród nich z rzadka tylko błysnęła moneta niklowa.
Skrzypka tego spotkali już parokrotnie. Raz na Kamiennej Górze, raz na Oksywiu przy porcie wojennym, gdzie pojechali na wycieczkę. A potem bardzo często na różnych ulicach Gdyni. Dzięki temu zapamiętali go dobrze. I choć zwykle występował w ciemnych okularach przeciwsłonecznych, to ich uwagę zwróciło szczególnie nadcięte i krzywo zrośnięte ucho ulicznego muzyka. W częstym spotykaniu skrzypka nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie wydarzenie, jakie miało miejsce przed ponad miesiącem.
Było jeszcze spokojnie i nic nie zapowiadało rozgardiaszu mobilizacyjnego na taką skalę. Pewnego razu matka zabrała ich do Wolnego Miasta Gdańska, którego cała wolność polegała na tym, że bezkarnie panoszyli się w nim Niemcy w hitlerowskich mundurach Pani Adela chciała chłopcom pokazać Dwór Artusa, stary dźwig nad Motławą i kościół Najświętszej Marii Panny.
Pojechali autobusem do granicy. Zaraz za Orłowem przeszli kontrolę celną i graniczną, a po kilkunastu minutach zwiedzali zabytkowe, stare miasto. Jednak prawdziwym szokiem były dla chłopców nie budowle i mury pamiętające całe stulecia, lecz duża ilość flag ze swastyką i mężczyzn w jasnobrązowych mundurach NSDAP z hitlerowskimi opaskami na rękawach.
Po parogodzinnym chodzeniu wąskimi uliczkami przysiedli na tarasie jakiejś kawiarni. Chłopcy jak zwykle rzucili się na lody, a matka zamówiła herbatę. Wtedy to wśród przechodzących hitlerowców zobaczyli jego - skrzypka z Gdyni. Ubrany był w mundur hitlerowski i rozprawiał o czymś wesoło z kompanami.
Teraz ten sam człowiek ponownie stał na głównej ulicy Gdyni i najspokojniej obserwował, co się dzieje w mieście.
- Pewnie notuje wszystkie wojskowe samochody - domyślił się Jarek.
- Tak, a smyczkiem stawia kropki i przecinki.
- Ech, ty zawsze musisz...
- Nie muszę, ale wiem. Szpiedzy mają taką pamięć, że w szkole mieliby same piątki.
- Albo on tymi pieniędzmi liczy.
- A co przejedzie samochód, to Niemiec przechodzi i rzuca mu pięć groszy, a jak ciężarowy, to dziesięć. Lepiej nie zmyślaj.
Chłopcy stali i obserwowali grającego skrzypka wpatrując się ciągle w szybę wystawową. Zwróciło to uwagę przechodniów. Co raz któryś z nich oglądał się ze zdziwieniem, a jakiś starszy pan z siwiejącymi wąsami zauważył wesoło:
- Co się tak gapicie, chłopaki. Piersi wam już rosną i potrzebujecie biustonoszy?
Stojące na przystanku autobusowym panie zaśmiały się głośno. Chłopcy zaczerwienili się jak buraki, odwrócili na pięcie i ruszyli dalej.
- Powinniśmy zawiadomić jakiś patrol - niecierpliwił się Jarek. - O popatrz, tych marynarzy.
- I co im powiesz? Że ma rozcięte ucho i mundur niemiecki w Gdańsku. To dopiero trzeba udowodnić - hamował zapalczywość brata Marek.
Szli ulicą, żywo dyskutując i gestykulując. Zupełnie zapomnieli, że matka kazała im być z powrotem najdalej za godzinę. Co im tam dom, jak na odległość wyciągniętej ręki mieli prawdziwego szpiega . Jeśli go złapią, ojciec na pewno będzie z nich dumny.
Słońce powoli znikało za dachami domów. Cienie kamienic stojących na Świętojańskiej kładły się długimi plamami na trotuary i jezdnie. Od morza wiał lekki, chłodnawy wiaterek. Ostatni dzień sierpnia nie sprzyjał plażowiczom. Z Gdyni i z całego niewielkiego polskiego Wybrzeża poza chłodem wygnała ich nerwowa, nasilająca się z dnia na dzień atmosfera podniecenia wojennego.
Żądania Hitlera pod adresem Polski - przyłączenia Gdańska do Niemiec i wydzielenia korytarza, czyli pasa komunikacyjnego szerokości 25 kilometrów przez Pomorze, łączącego Rzeszę z Prusami Wschodnimi - były niedwuznaczną zapowiedzią konfliktu zbrojnego.
Od paru dni na ulicach widać było coraz więcej mężczyzn ubranych w mundury. Na dworcach piętrzyły się stosy nadawanych na bagaż waliz, kufrów i pakunków, dla których zabrakło wagonów. Bocznice kolejowe były pełne transportów wojskowych odprawianych w pierwszej kolejności przed pociągami osobowymi czy nawet pospiesznymi.
Pani Adela Bogusz parę razy chodziła na dworzec, by ewentualnie wrócić do Warszawy pociągiem. Jednak przerażał ją tłok, harmider i nieopisany bałagan panujący w pociągach. W dodatku kolejarze ostrzegali ją, że można jechać bardzo długo. Wszędzie mają pierwszeństwo transporty wojskowe.
Wyprawy na dworzec szczególnie fascynowały Jarka i Marka, dwóch dwunastoletnich synów pani Adeli, żywych wszędobylskich bliźniaków podobnych do siebie jak dwie krople wody. Gonili się między stertami bagaży zalegających na peronach, zagadywali do żołnierzy siedzących w otwartych drzwiach wagonów towarowych, wdrapywali się na platformy i z bliska oglądali stojące na nich działa.
Pani Adela denerwowała się, wołała na chłopców, ale niewiele to pomagało. Zaprzyjaźnieni w ciągu pani minut z żołnierzami - kręcili na wszystkie strony karabinem maszynowym ustawionym na jednej z platform wagonowych, mierząc do obłoków przesuwających się po niebie. Wreszcie kiedy ponagleni prośbami matki wracali na peron, to ani chwili nie mogli ustać u jej boku. Biegali jak psiaki spuszczone ze smyczy i chowając się między bagażami celowali do siebie z patyków naśladując odgłosy wystrzałów.
Jednak tego dnia pani Adela poszła na dworzec sama i nie zabawiła tam długo. Wróciła dość prędko do pokoju wynajętego w wysokim domu przy ulicy Księdza Bandurskiego, skąd rozciągał się widok niemal na całą Gdynię. Już cztery dni temu miało przyjechać z Warszawy auto i zabrać ją z wakacji. Jej mąż, major Bogusz ze Sztabu Głównego, uważał to za oczywistą drobnostkę.
- Tyle wysyłamy do Gdyni samochodów z oficerami łącznikowymi. Zawsze wracają puste, to ciebie z chłopcami i bagażem przywiozą.
Niestety, żaden samochód nie przyjechał, żadnej wiadomości nie było, a kiedy pani Bogusz próbowała o różnych godzinach dnia dodzwonić się do swojego warszawskiego mieszkania, to telefonistka odpowiadała niezmiennie:
- Przykro mi, proszę pani, ale pod tym numerem nikt się nie zgłasza.
I tym razem odłożyła słuchawkę gestem pełnym rezygnacji. Znów numer nie odpowiadał. Przysiadła na krześle i z niepokojem spojrzała na wielkie, spakowane i ściągnięte rzemieniami walizki. Przecież z chłopcami nie da rady donieść ich do dworca. A nawet jeśli jakoś się uda, to co potem - jak sobie poradzi w tłoku podczas wielogodzinnej podróży i czy w ogóle dojedzie do Warszawy. Była bezradna, przerażona i zagubiona. W dodatku chłopcy gdzieś się zapodzieli. Zbierało się jej na płacz.
- Pani Bogusz - drzwi się otworzyły i do środka zajrzała pani Greta Fischerowa - pani Bogusz, jakaś oficyjer szuka.
Choć właścicielka mówiła bardzo źle po polsku i z trudem można było ją zrozumieć, to pokój u niej wynajęty był najporządniejszy ze wszystkich, jakie były do wyboru, i najtańszy. Ledwie pani Adela pojęła, o co chodzi, już w drzwiach stał kapitan w nieskazitelnym, znakomicie skrojonym mundurze i salutował do okutego daszka sztywnej rogatywki. Uśmiechał się przy tym serdecznie.
- Witam panią majorową i melduję się po rozkazy.
W pierwszej chwili nie poznała go i ze zdziwieniem przyglądała się smukłej sylwetce oficera. Dostrzegł jej wahanie
- Znamy się z plaży, tylko że tam byłem bez munduru i bez czapki.
Teraz poznała. Rzeczywiście kiedyś przysiadł się do nich sympatyczny i wesoły mężczyzna. A później parokrotnie spotykała go na plaży. Raz nawet pomagał jej szukać Jarka. Znaleźli go wtedy, gdy beztrosko pałaszował lody, choć nie miał przy sobie pieniędzy.
- Myślałam, że to chłopcy wrócili... - powiedziała niepewnie i urwała w pół zdania.
- Proszę się nie martwić. Znajdą się. Bystre chłopaki, jeszcze i panią, i mnie by sprzedali.
- Tak pan uważa? - ożywiła się pani Adela. Bardzo czuła na wszelkie komplementy dotyczące jej pociech.
- Ależ oczywiście. Sam chciałbym mieć takich synów. Pani majorowa jednak rozumie - służba nie drużba i czasu na małżeństwo nie było. Zresztą nie miałem szczęścia jak pan major, by spotkać taką kobietę.
Pani Bogusz skromnie spuściła oczy, ale widać było, że komplementy sprawiają jej przyjemność. Kapitan jednak zmienił temat.
- Myślałem, że pani już nie zastanę, że pani z dziećmi dawno w Warszawie...
- Ach, panie kapitanie, właśnie tak się martwię. Nie wiem, jak się stąd wydostać. Żadnej wiadomości od męża, żadnego samochodu. A te pociągi teraz to coś przerażającego.
- To cudownie, to wręcz wspaniale - roześmiał się kapitan. - Właśnie przechodziłem w pobliżu i zajrzałem ot tak, na wszelki wypadek. Jadę do Warszawy i mam pusty samochód. Mogę panią zabrać razem z dziećmi i bagażami oczywiście.
Pani Adela nie zdążyła nawet podziękować, gdy do pokoju wpadli jak bomba Jarek i Marek. Mimo podniecenia i bezładnych okrzyków, jakie już od progu wydawali, na widok kapitana zatrzymali się zaskoczeni. Zamilkli tak nagle, jak nagle wbiegli. W przeciwieństwie do matki od razu poznali w oficerze mężczyznę z plaży. Po minach bliźniaków było jednak widać, że nie darzą go specjalną sympatią.
Może pani Adela mogłaby załagodzić tę antypatię, gdyby nie postąpiła w tym momencie tak jak wszystkie matki na świecie i nie powiedziała:
- Jak wy wyglądacie? Czyściliście kominy czy braliście kąpiele błotne?
Bliźniacy z uwagą spojrzeli po sobie. W ich odczuciu mycie się było niepotrzebną stratą czasu - a kto wie, czy nie prowadziło po pewnym czasie do przetarcia i zdarcia skóry. Tak jak to miało miejsce z często pranymi koszulami i spodniami. Posłusznie jednak skinęli głowami i karnie, jakby byli patrolem marynarzy, wyszli z pokoju.
W łazience przy wodzie ciurkającej z kranu wróciła im poprzednia werwa.
- Czego ten tu chce? - zastanawiał się Marek. - Może mama go zaprosiła.
- Nie wygląda na to, przecież chodziła na dworzec i nie wiedziała, kiedy wróci.
- To może tam go spotkała.
- Może. W każdym razie nie podoba mi się ten kapitan.
- Mnie też - powiedział zgodnie po raz pierwszy w tym dniu Jarek i zaraz dodał: - A co robimy ze szpiegiem?
- Musimy go wyśledzić. Tylko ani słowa mamie.
- Dobra. A może by nam Hans pomógł.
- Myśl dobra, gdyby nie była zła. Przecież Hans jest Niemcem, chociaż mówi dobrze po polsku.
- Co z tego? - upierał się Jarek - Mama też jest Niemką.
- Już nie. Kiedy wyszła za tatę, to zrobiła się Polką. Sama o tym mówiła.
- A Hans też może wyjść za mąż.
- Nie za mąż, tylko się ożenić. A na razie jest synem pani Grety, która ledwie umie po polsku.
Rzeczywiście, jeśli chłopcy bez obawy pomyłki chcieli porozumieć się z gospodynią, panią Fischerową, to mówili po niemiecku, znali ten język dobrze, gdyż ostatnimi laty często spędzali wakacje u krewnych matki w Berlinie i w Kolonii. Mówili tak dobrze i z takim akcentem, że pani Greta długo nie mogła uwierzyć, iż nie są rodowitymi berlińczykami.
Kiedy wrócili do pokoju umyci i uczesani kapitana już nie było. Matka wyciągnęła z półek jakieś drobiazgi i upychała je starannie w dużej podróżnej torbie. Chłopcy przysiedli na brzegu kanapy i oczekiwali pochwały za pełne samozaparcia czynności wykonane w łazience.
Pani Adela jednak błądziła myślami gdzieś daleko. Może dumała o mężu, którego nie widziała już dwa miesiące. Może obawiała się, że nie zdąży do Warszawy przed wybuchem wojny, a może gnębiło ją jeszcze coś innego. Chłopcy wodzili wzrokiem za krzątającą się matką. Wiedzieli z doświadczenia, że nie należy jej w takich chwilach przerywać. Powinno się ją jakiś czas zostawić sam na sam ze swymi myślami. I rzeczywiście, po chwili odezwała się z roztargnieniem:
- Już się umyliście. To dobrze. Chyba jutro pojedziemy samochodem pana kapitana do Warszawy.
Chłopcom z radości aż zaświeciły się oczy.
- Do taty?
- Tak, tak. Tylko musicie być grzeczni.
- Oczywiście, będziemy - zapewnili jednocześnie.
- No, a teraz na kolację.
- Mama, a tyś go spotkała na dworcu? - przerwał jej Marek.
- Nie, sam tu przyszedł.
- To skąd miał nasz adres?
- Rzeczywiście - zastanowiła się pani Adela. Chwile pomyślała i dodała: - On jest z wywiadu. Tylko nikomu o tym nie mówcie. Jemu samemu także - szepnęła tajemniczo.
II
Gdzieś od strony Gdańska niebo zaczęło się przejaśniać. Najpierw czerń nocy przybladła, rozmazała się w jaśniejszych refleksach, a potem niebo zaczęło różowieć coraz bardziej, coraz intensywniej, aż przeszło w jaskrawość słoneczną wyłaniającą się zza horyzontu. Powoli nad polskim Wybrzeżem wstawał dzień 1 września 1939 roku.
Jarek i Marek przewracali się jeszcze na drugi bok i mrucząc coś przez sen nasuwali na siebie kołdry. Pani Adela umęczona wczorajszą bieganiną leżała na wznak oddychając rytmicznie. Widać śniło się jej coś miłego, bo uśmiechała się błogo i tuliła do policzka kraciasty jasiek.
W tym momencie na wielkim polowym lotnisku położonym pod Olsztynem, który Niemcy nazwali Allenstein, a rozciągający się między szosą a jeziorem Pluski, padały komendy w języku niemieckim. Pośpiesznie ściągano siatki maskownicze z wielkich bombowych heinklów i małych, o wypiętych charakterystycznie skrzydłach stukasow przystosowanych do atakowania z lotu nurkowego. Na niskich podłużnych wózkach przywożono bomby i podwieszano je u skrzydeł samolotów.
Tu i ówdzie zapalono silniki. Z ostrym furkotem śmigieł samoloty kołowały na pas startowy. Powiew idący od silników przyginał rosnące wokół krzaki i niskie drzewa, by uwięznąć po chwili w gęstej ścianie mazurskiego lasu.
Maszyny ze znakiem czarno-białego krzyża zatrzymywały się kolejno w miejscu wyczekiwania. Stąd na sygnał z ziemi ruszały na pełnym gazie, rozpędzały się i z miarowym jękiem silników wznosiły w powietrze. Szły jedna za drugą. Najpierw lekkie stukasy, a potem ciężkie heinkle. Zniknąwszy wśród chmur zawracały i krążyły nad lotniskiem czekając na uformowanie się całej grupy. Po kilku minutach wszystkie samoloty znalazły się w powietrzu i odleciały w kierunku Gdyni.
Gdy bombowce zbliżały się do polskiego Wybrzeża, a pani Adela wraz z chłopcami dalej smacznie spała, na wielkim, zwalistym pancerniku „Schleswig-Holstein” stojącym w porcie gdańskim cała załoga była już na nogach. Windy amunicyjne cicho skrzypiąc sunęły ku wieżom artyleryjskim. Z luf już pościągano pokrowce, a oficerowie i marynarze pozajmowali swe bojowe stanowiska.
Poprzedniego dnia pancernik przesunięto holownikami z głębi portu na Zakręt Pięciu Gwizdków i tego dnia przed samym świtem swym wielkim, stalowym cielskiem górował nad Westerplatte odległym od burt okrętu zaledwie o 500 metrów. Zza muru zasieków i bunkrów polskiej składnicy wojennej, otoczonej ze wszech stron nienawiścią niemiecką, jej dowódca major Henryk Sucharski i niespełna dwustu żołnierzy i oficerów spoglądało na pływającą fortecę.
Na wiszącym zegarze pani Fischerowej wskazówki doszły do za piętnaście piąta i dobrze naoliwiony mechanizm melodyjnie wydzwaniał swoje bim-bam, nie budząc przy tym nikogo. Prawie w tej samej chwili na mostku kapitańskim „Schleswig-Holsteina” wskazówki zegara okrętowego pokazały również czwartą czterdzieści pięć - ostatnią minutę pokoju w Europie.
We wszystkich wieżach artyleryjskich, na wszystkich stanowiskach bojowych rozległa się donośna niemiecka komenda:
- Feuer!
Nad Gdańskiem przetoczył się potężny grzmot. W wielu domach zadrżały szyby, zadźwięczało szkło i porcelana ustawione w solidnych mieszczańskich kredensach. Na małym skwerku składnicy amunicyjnej zakurzyło się od serii wybuchów. Odłamki poszły po drzewach ścinając gałązki, poszczerbiły mury. W ciszy, jaka nastąpiła po eksplozji, gdzieś z brzękiem posypało się szkło.
Mieszkańcy domu przy ulicy Księdza Bandurskiego nie obudzili się na pierwszą salwę wojny. Zbyt duża była to odległość, by doszedł odgłos wystrzałów. Spali jeszcze głębokim snem ludzi spokojnych, nie przeczuwających, że każda minuta przybliża ku nim grozę wojny, że każdy obrót śmigieł samolotów, które wystartowały z polowego lotniska na Mazurach, przybliża ku nim śmierć i zniszczenie.
Kiedy na Westerplatte pada salwa za salwą, kiedy od kurzu i pyłu polscy żołnierze krztuszą się i kaszlą, nad Gdynię nadlatuje pięćdziesiąt samolotów. Większość z nich kieruje się na Hel, Puck i Rumię. Dziesięć maszyn zniża lot i idzie nisko nad domami. Nieliczni przechodnie podnoszą głowy i przypatrują się lecącym. Biorą je za polskie maszyny. Przyjaźnie machają ku nim rękami.
- Nie tylko na ziemi, ale i w powietrzu pokażemy Niemcom, co znaczy polskie wojsko - mówią z dumą.
Lecz prawie w tym samym momencie od skrzydeł i kadłubów lecących samolotów odrywają się podłużne kształty i pikują ku ziemi. Bomby sypią się na port wojenny na Oksywiu, port cywilny w samej Gdyni. Błyskają pierwsze wybuchy. Sypie się tynk. Ludzie uciekają przerażeni środkiem ulic.
- Nie bójcie się, to tylko ćwiczenia! - woła jakiś oficer.
Bombowce zataczają wielkie koło nad miastem i zawracają. Ponownie podchodzą do ataku. Dopiero teraz odzywają się działka przeciwlotnicze i karabiny maszynowe. Jeden z samolotów zaczyna dymić. Gołym okiem można dostrzec czarne krzyże na skrzydłach. Oficer, który przed chwilą tak uspokajał, teraz ponagla wszystkich
- Chować się. Do schronów. To wojna.
Słowo to przechodzi z ust do ust. Powtarzane jest przez mężczyzn, kobiety i dzieci. Ludzie oswajają się z nim, choć jeszcze nie bardzo wierzą.
- To naprawdę wojna?
Odległy warkot samolotów, przytłumione nieco serie wystrzałów obrony przeciwlotniczej budzą panią Adelę. Czas jakiś leży wsłuchując się w nie znane jej dźwięki. Ale po chwili uspokaja się sądząc, że to ćwiczenia wojskowe. Niby wszystko się zgadza. Artyleria i karabiny maszynowe strzelają. Tylko skąd te głuche stęknięcia wybuchów? Strzelać można dla wprawy, ale rzucać bomby? Podnosi się i wygląda przez okno.
Już jest dzień. Słońce stoi jeszcze bardzo nisko, ale świeci. W dali, w kierunku portu i skweru Kościuszki, widać krążące samoloty. Czasem jakby drobny punkcik odrywa się od nich i leci w dół. Tak się jej wydaje, ale pewna nie jest. Wokół samolotów widać drobne obłoczki, lecz to nie chmury. Pękają i wiszą w powietrzu drobne, nieregularne pierzaste. Gdy powstaje w powietrzu taki obłoczek, to w parę sekund potem dolatuje z tej strony odległy huk. Jeden z samolotów, ciągnie za sobą smugę dymu. Obniża lot znika za dachami domów. Znowu huk. Tym razem potężniejszy. I cisza.
Pani Adela stoi w oknie jak sparaliżowana.
- Wojna - zda się jej, że krzyczy, lecz spomiędzy warg dobywa się jedynie szept - wojna, wojna.
Jakby na potwierdzenie tych słów na klatce schodowej trzaskają drzwi.
- Nalot niemiecki! Schodzić do schronu! Wojna wybuchła! - woła donośnym głosem jakiś mężczyzna. Nie może być żadnej wątpliwości. Stało się to, czego pani Adela najbardziej się obawiała. Wojna zaskoczyła ją z dziećmi z dala od domu.
Tymczasem samoloty zrzuciwszy wszystkie bomby odleciały, znikając gdzieś daleko w jasnym błękicie nieba. W pobliżu portu paliły się szopy czy baraki. Kłęby dymu wznosiły się wysoko, tworząc groźne przypomnienie wojny, aż zawisły nad miastem wielką chmurą. Po nalocie cisza zapanowała nad Gdynią. Zwiększyła się tylko ilość patroli wojskowych, a na wszystkich skwerach kopano rowy i schrony mające chronić przed odłamkami.
Mimo protestów matki Jarek i Marek wyszli na miasto. Chłopcy ubrali się w mundury harcerskie swej 27 Drużyny im.. Szymona Konarskiego, założyli makowe chusty i rogatywki z lilijkami. Uważali, że w ten sposób wyglądają bardziej wojskowo, że są prawie automatycznie zaliczeni w poczet obrońców Wybrzeża.
Na wielkim Skwerze przed magistratem kobiety, mężczyźni, a nawet mali chłopcy kopali rowy przeciwlotnicze. Wytyczone zostały dokładnie w zygzak, by jeśli bomba trafi w sam środek, nie zabiła wszystkich ukrywających się, a tylko tych w jednym załomie.
Wszyscy pracują szybko i z wielką zaciekłością. Słychać tylko zgrzyt łopat o tkwiące w glebie kamienie i furkot ziemi wyrzucanej na zewnątrz. Kopie kilkadziesiąt osób, ale nie słychać żadnych rozmów.
Chłopcy stali chwilę i przyglądali się ziemi wywalanej na pobrzeże rowu. Wyglądało to zupełnie tak, jakby nadzorowali pracę. Nie spodobało się to blondynowi w skórzanej kurtce. Na chwilę wbił łopatę w dno rowu, oparł się na stylisku i grzecznie, lecz stanowczo powiedział:
- Druhowie tu na inspekcję czy do roboty? Bo jeśli kontrola, to sami się pilnujemy, a jeśli do kopania, to serdecznie witamy. Ot, tam leżą łopaty i pokornie czekają.
Speszyła ich ta przemowa i ze wstydu najchętniej by uciekli. Że wcześniej o tym nie pomyśleli, zgrabnie zasalutowali i ruszyli po łopaty. Leżały z boku na kupce, tak jak je zrzuciła wojskowa ciężarówka. Obok stał żołnierz z karabinem i w hełmie.
- Bierzcie, chłopaki, i zasuwajcie. To bardzo ważne. Gdyby tam w porcie mieli rowy, niewielu by zginęło.
Chłopcy szeroko otworzyli ze zdumienia oczy.
- To są zabici?
- Myśmy jeszcze nigdy umarłego nie widzieli - dodał Jarek.
- Oj, to napatrzycie się jeszcze, napatrzycie - pokiwał głową żołnierz - zginie jeszcze wiele ludzisków.
- A ci tam w porcie jak wyglądają? - zagadnął ostrożnie Marek.
- Jak mają wyglądać? W ogóle nie wyglądają. Pokrwawieni, poranieni biedacy. A jak bomby leciały, to był taki huk, że wielu ogłuchło. A kurz, dym i pył... My myśleli, że to gazy puścili.
- Ale nasi strzelali do samolotów - upewnił się Jarek.
- A strzelali, strzelali, nawet jeden spadł. No a teraz, kawalerowie, do roboty. Bo łopaty nie mogą się doczekać.
Chłopcy chwycili za szpadle i przeszli na sam skraj skweru, gdzie pracujących było najmniej i najluźniej byli rozstawieni. Nie chcieli się znów narażać na przycinki blondyna w skórzanej kurtce. Pierwszym, na którego się natknęli wśród kopiących, był Hans. Aż przystanęli ze zdziwienia.
- Ty tutaj?
- No ja, we własnej osobie
- A kto ci kazał?
- Nikt, sam przyszedłem. Ale dlaczego tak was to dziwi? - Hans był wyraźnie zaskoczony.
- Nie, no my tylko tak - bąkał coś Marek. - Myśleliśmy, że po prostu mama nie puszcza cię z domu, tak jak nas.
- Przecież tu jesteście, to jak was puściła?
- Nie chciała, a puściła, choć mogła nie puścić - coś się plątał Jarek.
Chłopcy myśleli, że jak Hans jest Niemcem, to nie może pomagać Polakom w wojnie z Niemcami. Ale był on fajnym kolegą i jakoś niesporo szło im wykrztuszenie tego pytania. Na szczęście od niefortunnego dialogu odwrócił warkot samolotów. Gdzieś wysoko, wysoko szły błyszczące w słońcu maszyny. Zmierzały z zachodu na południowy wschód. Zapewne leciały z bombami nad centralna Polskę
Kopiący rowy zaprzestali swej. Zadarli głowy i przyglądali się lecącym. Przystanęli również przechodnie z zaciekawieniem obserwując wolno posuwającą się powietrzną armadę. Artyleria przeciwlotnicza i karabiny maszynowe milczały. Donośność ich pocisków była stanowczo za mała. Ludzie patrzący na to niecodzienne widowisko nic wiedzieli o tym, a milczenie polskiej obrony przeciwlotniczej wzięli za potwierdzenie swych domysłów.
- Ludzie, Angliki i Francuzy lecą nam na pomoc! - zawołała z tłumu tłuściutka paniusia.
Zaczęto jej wtórować.
- Pokażą Niemiaszkom, gdzie raki zimują.
- Za bombardowania i naszą krzywdę najedzą się strachu.
Nagle tłum zaczął klaskać. Zupełnie nieoczekiwanie i wbrew logice. Bowiem jeśli to miały być samoloty alianckie, to dlaczego leciały od strony Niemiec w głąb kraju, a nie zrzuciły swych bomb na Berlin czy któreś inne z niemieckich miast? Ten entuzjazm wydał się chłopcom przesadzony. Hans także wzruszył ramionami.
- Biedni ludzie. Łudzą się, że to idzie pomoc. Niestety, nic z tego. To nasze heinkle idą na Polskę.
Westchnął ciężko i podrapał się frasobliwie po głowie. Skończył już szesnaście lat, przerastał bliźniaków co najmniej o półtorej głowy i uważał się za dojrzałego człowieka. Od razu też dostrzegł wahanie Jarka i Marka, kiedy nie mogli pojąć, że chce pomóc Polakom. Nie miał jednak zamiaru tłumaczyć im swoich zbyt skomplikowanych uczuć. I tak pewnie by tego nie pojęli.
Wreszcie samoloty zniknęły wśród chmur i warkot ich ucichł. Ludzie wrócili do kopania. Chłopcy również z zaciekłością machali łopatami. Nie było to takie łatwe, jak się pozornie wydawało. Pot zrosił im czoła i spływał pod koszulami mundurków. Mimo to zaciskali zęby, wbijali szpadle w ziemię, wyrzucali ją do góry i tak bez przerwy. Po kilkunastu minutach porobiły im się bąble na palcach i dłoniach. Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie nagły krzyk i harmider o parę kroków od nich.
- To Niemiec, to szpieg, ja go znam! - wołała histerycznie blondyna w kraciastej sukni - Trzeba go zaraz rozstrzelać. To on kierował bombardowaniem.
Wokół całego zajścia zebrała się grupka rozjątrzonych ludzi. Korzystając z tak wyraźnie zesłanej im przez przychylne niebiosa okazji do przerwania ciężkiej pracy, chłopcy podeszli bliżej. Na skraju rowu stała wrzeszcząca paniusia, a u jej stóp prawie skryty w wykopie wspierał się o ściankę rowu Hans. Był tak blady, jakby mu cała krew uciekła z twarzy. Kobieta krzyczała coraz głośniej, a Hans ciągle milczał.
- Może ona ma rację - szepnął spłoszony Jarek.
- Nie gadałbyś takich rzeczy - odparł niepewnie Marek.
W chłopcach kołatały się wątpliwości. Gdy jednak blondyna zaczęła szarpać Hansa za włosy, Marek pospieszył ze zdecydowaną pomocą.
- Proszę pani, tak nie można, to jest Hans od pani Fischerowej.
- A co, nie mówiłam triumfowała prześladowczym - Niemiec. Nawet sobie nie zadał trudu, by zmienić imię i nazwisko. Ja go dobrze znam. On codziennie jeździł do niemieckiej szkoły w Gdańsku.
Tym razem poparł brata Jarek.
- To jest bardzo porządny kolega i... i.... pani nie ma racji.
- Co, ja nie mam racji! - rozindyczyła się. - A kim wy jesteście, że tak mnie pouczacie? Na pewno też szpiedzy.
- Nasz tatuś jest majorem w sztabie w Warszawie i gdyby to usłyszał, to dopiero by pani pokazał - odparł z godnością Marek.
W całą sprawę wmieszał się żołnierz. Podszedł bliżej, zdjął karabin z ramienia i siląc się na urzędowy ton powiedział:
- Rozejść się. A czy on jest szpiegiem, to się zobaczy. Pójdziemy na komendę miasta i tam już z niego wyciągną, co potrzeba.
Żołnierz wyraźnie nie żartował. Trzymał w ręku karabin skierowany ku Hansowi i właściwie niewiele brakowało, by go dźgnął bagnetem umocowanym pod lufą. Widać było, że jest zdecydowanie po stronie paniusi ubranej w kraciastą suknię. Patrzył przy tym na chłopca gramolącego się z rowu jako na coś pośredniego między bombą zrzuconą przez Niemców a samolotem z czarnymi krzyżami.
Chłopcy stali jak wrośnięci w ziemię. Nie mogło się im pomieścić w głowach, że można dać wiarę i w ogóle na serio potraktować tak nonsensowne oskarżenie. Wiedzieli wprawdzie, że Hans jeździł do niemieckiego gimnazjum do Gdańska, ale równocześnie zdawali sobie sprawę, że nie może to być równoznaczne z tak ciężkimi, a dosłownie wyssanymi z palca oskarżeniami.
Ludzie trochę się uspokoili, ale nadal tworzyli zamknięty krąg wokół Hansa, żołnierza i blondyny. Nikt nie wrócił do kopania rowów. Być może radzi byli z nieoczekiwanej przerwy w ciężkiej robocie, a może i ciekawi zakończenia całej afery. Niektórzy dogadywali:
- Przewróciło się babie ze strachu w głowie.
- Sama nie wie, co mówi.
Nikt jednak nie spieszył z obroną Hansa i nikt poza chłopcami nie stanął po jego stronie. Zapewne cała sprawa zakończyłaby się aresztowaniem i długimi przesłuchaniami, gdyby przy grupie nie zatrzymał się łazik oficerski. Ze środka wyskoczył kapitan, który jeszcze wczoraj budził niechęć chłopców. Teraz zdał się im aniołem-wybawicielem i najsympatyczniejszym człowiekiem pod słońcem. Rzucili się ku niemu.
- Panie kapitanie, Hansa chcą aresztować.
- Mają go rozstrzelać, bo jest szpiegiem. Proszę go ratować.
Oficer uśmiechnął się nieznacznie. Żołnierz prężył się przed nim na baczność. Tłumaczył mu coś długo opędzając się przy tym ruchami głowy przed natarczywymi dogaduszkami blondyny.
- Zostawcie go w spokoju. Ja go znam. A pani niech lepiej kopie rowy i nie wyręcza polskiego kontrwywiadu - powiedział na koniec kapitan.
Ludzie zawiedzeni finałem całej sprawy rozchodzili się wlokąc za sobą łopaty. Hans wyskoczył z rowu i otrzepał się z ziemi. Blondyna gdzieś zniknęła, jakby ją wiatr wywiał. Kapitan Rozwadowski poganiał chłopców do auta.
- Chodźcie prędzej. Przestraszonym i zdenerwowanym ludziom nie wiadomo co może przyjść do głowy.
Samochód przejechał kawałek i skręcił w ulicę Księdza Bandurskiego. Chłopcy pobiegli schodami na górę, by jak najprędzej wszystko opowiedzieć matce. Kapitan wraz z Hansem pojechali windą. Jarek i Marek nie zdołali jednak wyprzedzić dźwigu. Gdy byli pod drzwiami, Rozwadowski właśnie wysiadał, kończąc jakąś dłuższą przemowę.
- ... musisz być zawsze w pogotowiu, bo w każdej chwili możemy od ciebie zażądać działania.
- Czy ty słyszysz szepnął konspiracyjnie Jarek do Marka.- Hans jest też w polskim wywiadzie.
- A pani Fischerowa jest szefem polskiej siatki wywiadowczej na Gdańsk - zażartował Marek.
Obydwaj wybuchnęli niepohamowanym śmiechom, tak im się ta myśl wydała komiczna. Rozwadowski wszedł do pokoju matki, a oni bez ponaglania, z własnej inicjatywy poszli umyć ręce. Gdy zamykali drzwi do łazienki, prawie bezszelestnie zjawił się w przedpokoju Hans.
- Chłopaki, tylko bądźcie ostrożni z kapitanem. To niebezpieczny facet. I pamiętajcie, nic ode mnie nie słyszeliście.
Pospiesznie zamykając drzwi do kuchni, położył palec na ustach i dodał:
- Ani mru-mru.
Bliźniacy zatrzymali się z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. O co tu szło, nie mogli się połapać. Wreszcie Jarek powiedział domyślnie:
- Wszyscy szpiedzy są bezwzględni. Nawet nasi. Ja wiem, bo tato mi to mówił. Pewnie kapitan też.
III
- Nie może pani rezygnować - mówił dwa dni później stanowczym tonem kapitan Rozwadowski. - Tutaj będą się toczyły ciężkie walki niemal o każdy dom. Dostęp do morza musi być utrzymany.
- To racja, ale z drugiej strony jechać taki kawał drogi pod bombami, wśród walczących oddziałów?
- A jeśli tu Niemcy wejdą, to co pani zrobi?
- A jednak waham się. Narażać dzieci na taką podróż...
- Jeszcze raz ostrzegam panią. Jeśli wejdą tu Niemcy, co prędzej czy później nastąpi, to nie daję żadnej gwarancji. Już mówiłem, że...
W tym momencie przerwał, gdyż chłopcy stojący pod drzwiami i przysłuchujący się całej rozmowie weszli do środka. Rozwadowski z surowego i napominającego tonu przeszedł do uśmiechu i serdeczności.
- No, powiedzcie, chłopaki, nie chcecie jechać do ojca? Boicie się?
- Niczego się nie boimy i zaraz możemy jechać - oświadczył Marek, a Jarek energicznie mu przytaknął.
- Dziękuję, panie kapitanie, za troskliwość i dobre chęci - pani Adela podniosła się z krzesła i wyciągnęła rękę do Rozwadowskiego - wkrótce dam panu odpowiedź.
Skoro się tylko drzwi za oficerem zamknęły, siadła na fotelu i zaczęła się wpatrywać w okno. Bliźniacy dobrze znali ten stan matki. Jeśli tak przysiadła i wtopiła wzrok w jakiś odległy punkt, oznaczało to, że głęboko pogrążyła się w myślach. Można wtedy było krzyczeć, hałasować, a nawet strzelać, a ona ani drgnęła, ani nie zwracała na nic uwagi.
Korzystając z tego chłopcy cichaczem wymknęli się z domu i pobiegli do miasta. Tyle tu było podniecających spraw i widoków. Wczorajsze roboty przy kopaniu rowów zostały zakończone. Część wykopów przykryto deskami i nasypano na nie ziemię, a cześć zostawiono otwartą. Wskoczyli do środka, pobiegali tam i z powrotem, ale wkrótce znudziła się im taka zabawa.
Ruszyli w kierunku centrum. Jakże inaczej niż przed paru dniami wyglądała dziś ulica. Wszystkie okna były poklejone na krzyż paskami papieru mającymi je chronić przed wypadnięciem w wyniku eksplozji. Okienka piwnic, niektóre okna instytucji, punktów sanitarnych, a nawet mieszkań założono workami wypełnionymi piaskiem. Wielu przechodniów pozakładało na ramię torby z maskami przeciwgazowymi. W bramach stali dyżurni z opaskami obrony przeciwlotniczej na rękawach cywilnych marynarek. Jedynie sklepy wyglądały jak dawniej. Panował w nich normalny ruch, choć niektórych towarów już nie można było dostać.
Rozglądając się ciekawie i obserwując wojenny tryb życia miasta, chłopcy zapuścili się w jakąś boczna uliczkę. Na bramie jednego z niewysokich domów wisiał malowany ręcznie afisz: „Chodź razem z nami kopać schrony przeciwlotnicze”. A obok widać było dopisane później: „i bronić ojczyzny”.
Zaciekawieni chłopcy zajrzeli do środka. W biurze, przystosowanym teraz do celów wojennych, kręcili się ludzie w kombinezonach i mundurach.
- Może się zgłosimy - zastanawiał się Jarek.
- I co, mamę samą zostawimy - zafrasował się Marek. - A poza tym pewnie nas nie przyjmą, bo jesteśmy za mali.
Jakby na zaprzeczenie tych słów zza biurka podniósł się wysoki mężczyzna i uśmiechnął się do chłopców.
- Druhowie kogoś szukają?
- Nie, my tylko tak. Zobaczyliśmy afisz i weszliśmy.
- Akurat nam potrzeba łączników, to możemy was... - urwał w pół zdania i podniósł słuchawkę telefonu. - Tak, panie pułkowniku, chcemy sformować kompanie bojowe. Nie, nie tylko z członków PPS, będziemy przyjmować każdego, kto się zgłosi. Ja wiem, że nie ma broni. Zdobędziemy na Niemcach. Właśnie przekuwamy kosy na sztorc jak za Kościuszki. Nie, nie żartuję. W ataku to lepsze niż bagnety.
Odłożył słuchawkę na widełki i zwrócił się ponownie do chłopców:
- Nie bójcie się. Wam nie proponuję kos. Będziecie tylko nosić meldunki - rzucił okiem na przyszyte do rękawów herby Warszawy. - Tylko wy, widzę, ze stolicy. Możecie sobie u obcym mieście nie dać rady.
- Skąd, znamy doskonale Gdynię - zaprotestowali zgodnie. - Jesteśmy tu już dwa miesiące
- Dobrze. Zgłoście się do mnie jutro z samego rana.
Wyskoczyli jak na skrzydłach na ulicę.
- Będziemy kosynierami - cieszył się Jarek - będziemy kosynierami. Zdobędziemy kosami armaty jak Bartosz Głowacki.
- Przecież zostaniemy łącznikami. I jak będziesz biegał po ulicy? Z kosą pod pachą?
- Faktycznie - zmartwił się Jarek. - Ale nic nie szkodzi. Będziemy żołnierzami.
Marek miał mu przytaknąć, ale w tej samej chwili coś dostrzegł w perspektywie ulicy i chwycił Jarka za ramię.
- Patrz, tam na rogu.
- Kto?
- Ten w czarnym kapeluszu.
- I w jasnym prochowcu?
- Tak.
- To skrzypek z uchem
- No właśnie. Mamy go - ucieszył się Marek.
- Niezupełnie. Jak chcesz go złapać?
- Będziemy go śledzić. Przecież nas nie zna.
Tymczasem skrzypek zniknął w najbliższej przecznicy. Chłopcy podbiegli do rogu i spokojnym krokiem ruszyli za nim. Czarny kapelusz migał im to tu, to tam wśród przechodniów i był niezawodnym drogowskazem. Szli za nim jakiś czas. Bliźniakom wydawało się, że kluczył tak, jakby obawiał się, że jest śledzony, i chciał zgubić swych prześladowców.
- Chyba to nie o nas chodzi.
- No skąd, przecież on nas nie zna i w ogóle nie wie, że istniejemy.
Wymieniając między sobą te uwagi, chłopcy szli ciągle pilnie zważając, by w tłumie nie zaginął im jasny płaszcz i czarny kapelusz. Nie było to trudne, gdyż obiekt ich zainteresowania nie kierował się ku głównym ulicom, lecz trzymał się bocznych, znajdujących się wśród nie zabudowanych pól blisko morskiego brzegu. Bliźniaków począł ogarniać niepokój. Uliczki stawały się bowiem coraz bardziej puste i śledzenie bez zwracania na siebie uwagi stawało się coraz trudniejsze.
- A jeśli on nas wciąga w pułapkę - niepokoili się.
Lecz zaraz odrzucali taką możliwość. Przecież nie mógł wiedzieć, kim są, i w żadnym wypadku nie mógł się domyślić, że widzieli go w Gdańsku w niemieckim mundurze.
- Chyba, że ty komuś mówiłeś - stwierdził na wszelki wypadek Marek.
- Nie, skądże - zmieszał się brat - prawie nikomu.
- Co to znaczy prawie nikomu?
- Raz tylko wspomniałem Hansowi.
- I co mu powiedziałeś?
- Nic specjalnego. Tylko, że skrzypek z rozciętym uchem chodzi w mundurze niemieckim i jest szpiegiem.
- Ładnie, wspaniale - zezłościł się Marek. - A jak Hans też jest szpiegiem?
- Przecież go w rowie przeciwlotniczym broniłeś.
- Broniłem, bo... - niepewnie odparł Marek bo... broniłem. Ale nigdy nic nie wiadomo.
- Kapitan go uratował A on wie najlepiej, bo też jest szpiegiem. I to dobrym, bo polskim.
Marek milczał nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jarek cały promieniał z radości, że wreszcie udało mu się przegadać brata. Pogrążeni w sporze, nawet nie zauważyli, że skrzypek zniknął.
- Gdzie on?
Rozglądali się nerwowo.
- O, tam. Idzie przez ogródek.
Opodal stał dwupiętrowy dom okolony ogrodzeniem z wysokiej siatki drucianej. Od furtki do wejścia prowadziła ścieżka obsadzona krzakami. Wśród nich migał jasny płaszcz. Po chwili drzwi się otworzyły i skrzypek wszedł do środka. Chłopcy jakby nigdy nic, rzucając ukradkowe spojrzenia, minęli willę.
W jej wyglądzie nic nie mogło budzić specjalnego podejrzenia. Wyglądała jak dziesiątki podobnych domów wystawionych tutaj wokół Kamiennej Góry i w Orłowie. Solidna, ładnie otynkowana. W oknach firanki, w ogrodzie krzewy i parę drzewek owocowych. Jedyne, co na pierwszy rzut oka nie było widoczne, to kraty w oknach piwnic i całego parteru. Były jednak pomalowane w kolorze całej willi, więc nie rzucały się w oczy. Bliźniacy doszli do rogu i przystanęli
- Co robimy?
- Też pytanie.
- Próbujemy zobaczyć, co w środku?
- No pewnie
Zawrócili i rozglądając się na wszystkie strony podeszli do furtki. Wokół panowała cisza. Na uliczce nie było ani jednego przechodnia, a okna willi zdawały się ślepe, puste i głuche. To im dodało odwagi. Nacisnęli klamkę przekonani, że furtka jest zamknięta. Otworzyła się jednak bezszelestnie, bez najmniejszego skrzypnięcia.
- Ale ją naoliwili.
Jarek chciał ruszyć prosto przed siebie ścieżką między żywopłotem, ale brat go odciągnął na bok.
- Co ty. Chcesz im wpaść prosto w łapy. Musimy rozejrzeć się wokoło.
Przygarbieni, kryjąc się za krzakami podeszli do domu. Okna piwniczne były zasłonięte papierem czy dyktą. Nic nie było widać.
- Podsadź mnie - powiedział Marek. - Zajrzę na parter.
Jarek pochylił się robiąc z grzbietu stołeczek i czekał, aż brat stanie mu na plecach. Zamiast tego rozległ się łoskot, zduszony krzyk i obydwaj poczuli, że brakuje im powietrza, a do tego stało się ciemno, jakby nagle zapadła noc. Jakiś czas kołysali się w powietrzu, słyszeli odgłos ciężkich kroków, trzask parokrotnie zamykanych i otwieranych drzwi. Aż wreszcie wszystko ucichło, a oni spadli na coś twardego.
Przez chwilę nie ruszali się. Zbyt byli przerażeni i zaskoczeni, by wykrztusić choć słowo. Mogło upłynąć parć minut, a może i kilkanaście, nim pierwszy poruszył się Jarek.
- Marek, żyjesz?
- Żyję, a ty?
- Też, ale nas podeszli.
- Hm...
Głosy swoje bracia słyszeli jakby przytłumione i ciągle nie mieli czym oddychać. Wreszcie poruszyli rękami i zdjęli z siebie worki, które narzucono im na głowy. Z początku myśleli, że znajdują się w zupełnej ciemności, ale po chwili wzrok ich oswoił się z mrokiem panującym dokoła. Siedzieli w piwnicy, dość przestronnej i nadspodziewanie suchej. Z góry przez małe, zakratowane okno, to samo, które dostrzegli przy podchodzeniu do willi, sączyły się cieniutkie strużki światła. Dykta czy tektura przysłaniająca szybę nie była zbyt dokładnie dopasowana.
Nie byli związani, więc podnieśli się z ziemi i poczęli badać swe więzienie. Drzwi były wprawdzie drewniane, ale za to solidnie okute i zamknięte na dwa potężne zamki. Pod ścianami stały skrzynie, ława i stół. Kurz pokrywający wszystko, jak i brak łóżka czy choćby materaca świadczyły, że nie jest to więzienie przeznaczone na dłuższy pobyt.
Stwierdziwszy to wszystko Jarek odchrząknął i powiedział łamiącym się głosem.
- Długo nas tu nie będą trzymali. Zabiją i zakopią w ogrodzie.
Marek milczał. I jemu sytuacja nie wydawała się najweselsza, ale nie chciał jeszcze bardziej pogłębiać przerażenia brata. Przypomniał sobie wojenne opowieści ojca, który prawie każdą historię kończył słowami:
- W trudnej sytuacji nie ma nic gorszego niż bezczynność.
Dlatego najpierw zbadał dokładnie drzwi wsuwając we wszystkie szczeliny swą harcerską finkę. Tędy jednak nie było żadnej drogi ucieczki Począł więc odsuwać skrzynie. Choć wszystkie były puste, to jednak nadruki na starannie wyheblowanych deskach mówiły same za siebie. Obok czarnego orła z rozpostartymi skrzydłami, dzierżącego w szponach wieniec ze swastyką, widniały niemieckie napisy stwierdzające, że zawartość pak jest ścisłe tajna i może być otwarta tylko przez osoby posiadające specjalne upoważnienia.
- Przynajmniej od tej strony sytuacja jest jasna - Marek był wyraźnie uspokojony.
- I co z tego, że jasna, kiedy nas zabiją - jęknął Jarek.
- Tak od razu nie zabija się małych chłopców.
- Nie od razu, to za parę godzin.
- Owszem, to możliwe, ale najpierw musielibyśmy się zdradzić, kim jesteśmy i co tu robimy. Zaczekaj chwilę.
Tu Marek podepchnął pod ścianę parę skrzyń i wdrapał się po nich pod samo okienko. Przysłaniająca je zasłona okazała się zwykłą tekturą. Do piwnicy wpadło światło dzienne. Chłopcy zmrużyli oślepione nagłą jaskrawością oczy. Kiedy po pewnym czasie poczęli rozglądać się po pustym ogrodzie, Jarek wpadł na pomysł.
- Krzyczmy głośno: ratunku, na pomoc, to może ktoś usłyszy.
- Najpierw usłyszą oni i od razu nas uspokoją. Zresztą zobacz, na tej uliczce zjawia się chyba jeden przechodzień na miesiąc.
Wyjrzeli ponownie na ogród. Panowała tu niczym nie zmącona cisza. Dopiero po chwili usłyszeli jakby szelest krzaków, odgłos lekkiego stąpania czy biegu i trzask łamanych gałązek. Z początku sądzili, że to wiatr, ale nie było przecież nawet najlżejszego zefirka.
- Pewnie Hans idzie nam z pomocą - szepnął Jarek.
- E nie, nie szedł za nami i nie jest Duchem Świętym, by odgadnąć, gdzie nas złapali.
Szelest i trzaski to się przybliżały, to oddalały, to na chwilę ucichały, jakby ktoś kluczył, przystawał i usiłował rozeznać się w sytuacji. Chłopcy z rosnącą nadzieją nadsłuchiwali, chwilami wstrzymując z napięcia oddech. Wreszcie krzaki poruszyły się, jakby ktoś pełzał wśród nich. Raz i drugi znów zaszeleściły. Chłopcy przylgnęli do krat podciągając się na rękach, gotowi wydać ostrzegawczy szept.
Wreszcie w krzewach zaszurgotało, gałązki rozchyliły się i wyjrzała z nich... psia morda. Był to czarniawy wilczur ze sterczącymi uszami. Obwąchał pień drzewka, zatrzymał się, podniósł nogę i nie zwracając uwagi na twarze w piwnicznym okienku pobiegł dalej. Chłopcy już chcieli się zsunąć na ziemię, kiedy gdzieś trzasnęły drzwi. Alejką szedł człowiek ubrany w kraciastą kurtkę i kaszkiet. Sylwetka wydała się im jakby znajoma. Dopiero kiedy doszedł do furtki i zaczął głaskać łaszącego się do niego psa, zobaczyli twarz.
- To skrzypek - wyrwało się im jednocześnie.
Zapewne zbyt głośno, gdyż mężczyzna w kurtce rozejrzał się uważnie dookoła. Nie zauważył jednak nic podejrzanego, bo pogłaskał jeszcze raz wilczura i wyszedł na ulicę starannie zamykając za sobą furtkę. Chłopcy zsunęli się ze skrzyń na podłogę piwnicy. Przysiedli na ławce pod ścianą. Sytuacja rzeczywiście nie przedstawiała się najlepiej. Drzwi mocno zamknięte, okno zakratowane, a do tego ten groźny wilczur biegający po ogrodzie.
Jakby na potwierdzenie ich myśli z zewnątrz dobiegło groźne ujadanie. To pies stojący przy siatce szczekał wściekle, szczerząc zęby do jakiegoś przypadkowego przechodnia.
- No, teraz rzeczywiście cały miesiąc poczekamy, aż ktoś się zjawi na tej uliczce - rzekł z wisielczym humorem Jarek.
- Nie mam zamiaru być tu dłużej jak do wieczora - odparł chełpliwie Marek, po czym nachylił się do ucha brata i szeptem zaczął wykładać mu swój plan.
IV
Pani Adela siedziała w fotelu może godzinę albo półtorej i zapewne by jeszcze tak rozmyślała do wieczora, gdyby z tego odrętwienia nie wyrwał jej dzwonek telefonu. Najpierw terkotał w jej uszach jakby jakiś odległy pogłos ni to przeciwlotniczego karabinu maszynowego, ni to zabawy chłopców przeciągających patykiem po sztachetach, a dopiero po dobrych paru chwilach wykrystalizował się jako normalny sygnał telefoniczny.
Widać ani pani Fischerowej, ani Hansa nie było w mieszkaniu. Pani Bogusz podniosła się z fotela, przeszła do przedpokoju i podniosła słuchawkę z widełek. Długo coś w niej chrobotało, trzeszczało. Zza szumów przebijały się odgłosy rozmów, strzępy urwany zdań. Kobiecy głos coś długo i rozwlekle tłumaczył swemu rozmówcy, jaki oficer krótkimi urwanymi zdaniami składał meldunek dowódcy. Aż znów piknął przerwany sygnał, ktoś wymienił swój numer i kryptonim wojskowy, ktoś odpowiedział i w słuchawce rozległ się głos męża.
Pani Adela zupełnie oprzytomniała.
- Jurek, mój Boże, ja tutaj z niepokoju tracę głowę. Bombardowali parę razy miasto. Wielu zabitych.
Major starał się uspokoić żonę.
- Trudno, to jest wojna, a wojny nie ma bez ofiar.
- Dobrze ci mówić, jak ja tu jestem sama, daleko od domu, a chłopców utrzymać w pokoju to zadanie nad moje siły. Poza tym tyle razy dzwoniłam do ciebie, ale w mieszkaniu nikt się nie zgłaszał.
- Nie mogłem cię zawiadomić, nagle wysłano mnie poza Warszawę z pilnym zadaniem. Musiałem też zabrać ze sobą ordynansa. Dlatego nikt nie odpowiadał.
- Dokąd jeździłeś?
Pan Bogusz roześmiał się.
- Moja droga, to tajemnica wojskowa, a nawet gdybym mógł ci powiedzieć, to przecież nie przez telefon.
- Masz rację - potwierdziła z roztargnieniem - masz rację, ale doprawdy jestem już prawie u kresu wytrzymałości.
- Posłuchaj uważnie, co ci powiem - głos majora to zanikał, to znów przypływał do pani Adeli jakby przez wielki kłąb z waty - zadzwoń do pułkownika Stanisława Dąbka. Na pewno go pamiętasz.
Oczywiście, pani Bogusz doskonale pamiętała pułkownika. Parę razy bywał u nich w domu, ale zupełnie nie wiedziała, że jest w tej chwili na Wybrzeżu.
- A gdzie go szukać? - prawie krzyczała do słuchawki. - Nie wiem, do kogo się zwrócić?
- Dąbek jest dowódcą całej lądowej obrony Wybrzeża i ma... - nie dokończył major.
W tej chwili w membranie telefonu chrupnęło i ktoś powiedział wyraźnie akcentując słowa:
- Tu cenzura wojskowa. Rozmowa zostaje przerwana.
- Ale ja jeszcze nie skończyłam. Muszę się poradzić męża, czy wracać samochodem z kapitanem Rozwadowskim.
- Rozmowa została przerwana przez cenzurę wojskową - powtórzył ten sam głos - nie wolno zdradzać tajemnic militarnych
Pani Adela jeszcze coś próbowała tłumaczyć, przekonywać, ale w telefonie zapadła głucha cisza. Nie było nawet słychać odległych rozmów, trzasków czy szumów. Zrezygnowana odłożyła słuchawkę. Dopiero teraz zorientowała się, że w mieszkaniu nie ma bliźniaków.
Podbiegła do okna, by zobaczyć, czy na wolnej przestrzeni miedzy domem a magistratem nie ma chłopców. Ale plac był pusty. Przecinały go tylko rowy przeciwlotnicze, wśród których bawiła się garstka chłopców. Nie było jednak między nimi jej synów.
Nagle nad całym miastem zawibrował wznoszący się i opadający jęk syren. Pani Adela odruchowo cofnęła się od okna, jakby wraz z tym dźwiękiem sypały się już bomby. W tym momencie uświadomiła sobie, że zaraz nastąpi nalot, a jej chłopcy będą narażeni na padające gęsto odłamki i sypiące się gruzy domów.
Pospiesznie rzuciła się do drzwi i zbiegła po schodach na ulicę. Nieliczni przechodnie kryli się do bram domów, schodzili do piwnic. W kamienicach trzaskały drzwi, a na klatkach schodowych rozlegały się kroki lokatorów. W przeciwieństwie do pierwszego dnia wojny ludzi nie ciekawiło już oglądanie nadlatujących samolotów wroga, za dużo w ciągu tego krótkiego czasu, jaki minął od wybuchu wojny, widzieli zabitych przez naloty, za dużo oglądali zwalonych w gruzy bądź spalonych zabudowań.
Pani Adela biegła środkiem ulicy rozglądając się, czy gdzieś nie zobaczy swych synów, ale ulice były puste, jakby wymiecione, i nikt nie kwapił się do wychodzenia. Takie poszukiwanie było daremne, lecz nim sobie pani Bogusz zdała z tego sprawę, doszła prawie do połowy ulicy Świętojańskiej. Na tej głównej arterii miasta nie było dosłownie nikogo.
Zatrzymała się niezdecydowana na rogu jakiejś ulicy. Stałaby tak długo i czekała w nadziei, że ujrzy w końcu swych synów, gdyby nie dosłyszała warkotu nadlatujących samolotów. Na ten dźwięk weszła do najbliższej bramy. Stało tu już kilkanaście osób ciekawie wyglądających na zewnątrz. Podnieceni i zaniepokojeni ludzie poczęli zadawać pani Adeli bezsensowne pytania.
- Co, lecą?
- A dużo ich?
- Gdzie będą bombardować?
- A może najlepiej uciekać na plażę, tam nie ma obiektów wojskowych?
- Może to polskie? Widziała pani znaki?
Odpowiedź przyszła sama i nadspodziewanie szybko. Rozległ się głuchy pomruk silników lotniczych, a prawie zaraz po tym uderzenia bomb, wybuchy wiercące w bębenkach. Zakołysała się ziemia, słychać było hurkot walących się w pobliżu murów; podmuch wybuchu uderzył w stojących. Powietrze wypełniło się ni to pyłem, ni to kurzem. Szarość przykryła światło dzienne. Ludzie zaczęli się krztusić, kasz1eć.
- Gaz, gaz! - rozległ się histeryczny krzyk. - Dajcie maski gazowe!
Ale zaraz zdecydowany męski głos uspokoił:
- Nie ma żadnego gazu. Proszę zachować spokój.
Rzeczywiście, duszący pył unoszący się w powietrzu zaczął po pewnym czasie opadać odsłaniając najpierw ledwie widoczny zarys całych postaci, później twarze, aż wreszcie dopuszczając do bramy jasność światła dziennego. Ludzie ze zdziwieniem spojrzeli po sobie. Wokół nich stały jakby posągi wykute z kamienia. Szare, przyprószone tynkiem włosy, twarze, które utraciły swój naturalny kolor, i ubrania pokryte warstwą kurzu.
Bomby upadły na sąsiednią kamienicę. Zwaliły na chodnik i część jezdni cały jej narożnik odkrywając pokoje, w których gdzieniegdzie jeszcze wisiały obrazy na ścianach, kołysały się żyrandole dyndające na oberwanych przewodach i zwisały resztki firanek i zasłon.
Wszyscy wyszli na ulicę i spoglądali na ten przedziwny widok niespodzianie odsłoniętej egzystencji ludzkiej, na meble stojące na podłodze, która nagle się urywała nad kilkumetrową przepaścią. Stali i patrzyli w milczeniu na to, co jeszcze przed chwilą było normalnym domem, z normalnymi mieszkaniami, w których można było znaleźć schronienie, a teraz to wszystko widniało rozdarte, wystawione na widok publiczny.
Bomby wybuchały już gdzieś daleko koło portu czy na samym Oksywiu. Samoloty mogły lada chwila zawrócić, lecz ludzie zakurzeni, przyprószeni pyłem z tynku i cegieł patrzyli na dzieło zniszczenia jakby sparaliżowani, nie odczuwający lęku.
- Patrzcie - powiedział ktoś do czego oni są zdolni. Tylko barbarzyńcy mogą atakować bezbronną ludność cywilną.
Wybuchy bomb milkły w oddali i ustał warkot wypełniający niebo. W ciszy, jaka zapadła, poprzez, natarczywe dzwonienie w uszach przedostał się jeszcze inny dźwięk, który z początku wydawał się niezrozumiały i nie na miejscu wśród tego ogromu zniszczenia. Spośród gruzów dochodziło miauczenie kota.
- Uciekajmy! - krzyknęła młoda kobieta - to bomba zegarowa.
Zawtórował jej śmiech.
- Strach ma wielkie oczy, proszę pani, ale jeszcze nigdy nie miauczał zamiast tykać
Speszona nowym wybuchem wesołości kobieta schowała się do bramy.
Tymczasem miauczenie coraz bardziej się potęgowało, dochodząc jakby z góry. Wszyscy zadarli głowy. Na drugim piętrze, na skrawku naderwanej podłogi zwisającej nieco ukośnie ku dołowi, wczepiony pazurami w parkiet, trzymał się resztkami sił mały kotek, przeraźliwym piskiem wzywając pomocy.
Stojący na ulicy przyglądali się uważnie. Zwierzątko lada chwila mogło spaść na dół, na leżące tutaj sterty gruzu. Gdyby w tym położeniu znalazł się dorosły kot, na pewno udałoby mu się przejść po parkiecie i wydostać w bezpieczne miejsce po sterczących tu i ówdzie belkach i deskach. Jednakże był to maleńki, jeszcze zupełnie bezradny kotek.
Pani Adela, którą nagły wybuch i sypiący się tynk wprowadziły w chwilowe otępienie, teraz poczuła jakby przypływ energii. Nie mogła popuścić, aby ten mały biedak zginął tu na oczach wszystkich. Zdawało się jej, że jeśli zaraz nie pójdzie i nie uratuje nieszczęsnego stworzenia, to nikt nie pospieszy z pomocą Jarkowi i Markowi, być może tak samo, w tej samej chwili potrzebującym ratunku. Przyjrzała się uważnie, w którym mieszkaniu znajduje się wpółoberwany pokój i ruszyła w górę.
Wybuch bomby zburzył dom nie naruszając zupełnie klatki schodowej. Pani Adela wbiegła na drugie piętro po drodze uświadamiając sobie, że ludzie wychodząc zamknęli drzwi do mieszkania. Już chciała zawrócić po siekierę czy łom, gdy spostrzegła, że podmuch wybuchu pozrywał większość zamków i wejścia do zrujnowanych mieszkań stały otworem.
Pani Bogusz pchnęła drzwi do mieszkania, w którym powinien znajdować się miauczący kotek, i znalazła się w przedpokoju. Wyglądał on tak, jakby zaraz z głębi mieszkania mieli wyjść gospodarze. Obok wielkiego, nawet nie zarysowanego lustra stał wsparty o ścianę rower. Tutaj wyraźnie słychać było rozdzierający głos kotka.
Zaraz za progiem jak równia pochyła wisiała podłoga pokoju. Zdawało się, że nawet trzeszczy i chwieje się niepokojąco. Ludzie stojący na dole, zobaczywszy panią Bogusz, westchnęli z ulgą. Jednak dopiero teraz pani Adela zdała sobie sprawę z tego, jak trudne było całe przedsięwzięcie. Pod jej nogami ziała otwarta przestrzeń przypominająca przepaść. Z tej wysokości ludzie wydawali się mali i bardzo odlegli, co nie mogło dodawać odwagi, a przyprawiało jedynie o zawrót głowy.
Trzymając się za framugę drzwi pani Adela pochyliła się i wyciągnęła rękę w stronę zwierzątka. Na próżno. Od kotka dzielił ją ładny kawałek i nic nie pomagało wychylanie się do granic bezpieczeństwa. Tymczasem tłumek ludzi stojących na dole zamiast pospieszyć z pomocą, stał w bezruchu i uważnie obserwował, co się dzieje. Również kotek dostrzegł swą wybawczynię, bo miauczał coraz głośniej wpatrując się przerażonymi ślepkami w postać rysującą się w prostokącie drzwi.
Pani Bogusz zorientowawszy się, że w ten sposób nie dosięgnie zwierzaka, cofnęła się do przedpokoju, zdjęła z wieszaka długi damski płaszcz i klęknęła na progu zburzonego pokoju. Trzymając mocno za rękaw powoli opuściła go w stronę kotka. W pierwszej chwili zwierzątko nie zrozumiało, czego od niego oczekuje wybawczyni, ale gdy parę razy opuszczała i podciągała szorstką tkaninę muskając mu nią nosek, zwolnił jedną łapkę i przeniósł ja na połę płaszcza, później drugą, aż wreszcie wczepił się wszystkimi czterema i triumfalnie wyjechał do góry.
Pani Adela odczepiła go delikatnie i wzięła na ręce. Wtulił się w nią przestraszony, szukając ratunku i obrony przed okropnymi i niezrozumiałymi wydarzeniami. Dopiero teraz ludzie stojący na ulicy jakby ocknęli się i zaczęli klaskać, chcąc w ten sposób wyrazić uznanie dla czynu pani Bogusz. I nie wiadomo, czy od dźwięku oklasków, czy normalnie od postępującego pęknięcia wisząca podłoga pokoju runęła w dół rozbijając się o usypisko gruzów. Odłamki ścian posypały się do nóg stojących. Ale pani Adela była już na schodach.
Gdy znalazła się znów na ulicy, trzymając wystraszonego kotka na rękach, uwaga gapiów była zwrócona w inną stronę.
- Na pewno ktoś stuka.
- Mnie się zdaje, że nawet słyszałem jakiś głos.
- O, posłuchajcie teraz.
Spod gruzów dochodziło jakby rytmiczne, choć ledwo słyszalne postukiwanie. Mógł to być równie dobrze sygnał wezwania o pomoc, jak i dźwięki dobywające się z rozbitej instalacji wodnej.
- Musimy kopać - powiedział mężczyzna z opaską obrony przeciwlotniczej na ramieniu - tutaj w suterenie jest sklep spożywczy. Pewnie się tam trochę ludzi schroniło.
Na te słowa jakby opadło z ludzi poprzednie odrętwienie. Wszyscy, nie wyłączając kobiet i starszych, rzucili się odgarniać rękami piętrzącą się przed nimi stertę gruzów.
- Nie tak! - wołał ten z opaską - nie tak. Raz-dwa pokrwawicie ręce i wszystko na nic Łopaty i kilofy są w stróżówce, w bramie.
Ktoś skoczył prędko po narzędzia i robota ruszyła pełną parą. Stwierdzono, że w miejscu, gdzie znajdowało się wejście do sklepu, połamane belki utworzyły jakby pustą przestrzeń tylko z wierzchu pokrytą gruzami. Mimo tego naturalnego ułatwienia upłynęło parę godzin, zanim udało się dotrzeć do zasypanych. Zmieniali się pracujący - przychodzili nowi, tylko pani Adela z całą zaciekłością odrzucała cegły, podważała kawałki muru i nie pozwalała ani na chwilę się zastąpić.
Kiedy dotarto do drzwi sklepowych i wyrzucono gruz ze schodków, okazało się, że nie można dostać się do uwięzionych. Drzwi zaklinowały się we framudze. Teraz już nikt nie miał wątpliwości, że w środku są ludzie. Ze sklepu pukano i wołano coś, czego nie można było zrozumieć. Przyniesiono siekierę i pod jej ciosami odsłoniło się wnętrze pomieszczenia.
Ze środka wyskoczyło kilka osób, mrużąc i zasłaniając rękami oczy odzwyczajone od światła dziennego. Ludzie ci byli jeszcze bardziej szarzy od pyłu niż ratujący, zatrzymali się niepewnie na skraju jezdni. Podskoczono do nich ze szczotkami, wodą, oczyszczono, obmyto.
Jeden z odratowanych szeroko rozpostarł ręce i szedł w kierunku pani Adeli.
- Jakże się cieszę, że to właśnie pani jest moją wybawicielką. Co za radość.
- Kapitanie Rozwadowski, to pan?
- Nie tak oficjalnie, jestem po prostu zwykłym, szarym cywilem. Szarym nie tylko od kurzu - dodał z humorem.
Rzeczywiście był ubrany po cywilnemu, a na głowie zamiast szykownej rogatywki miał miękki, pilśniowy kapelusz. Pani Adela odkłoniła się dość chłodno i zamierzała odejść, ale Rozwadowski zabiegł jej drogę.
- Jutro albo pojutrze zajrzę do pani. Już najwyższy czas, żeby jechać.
Nie czekając na odpowiedź zawrócił na pięcie i odszedł nie dziękując nikomu za uratowanie życia. Z daleka jeszcze pomachał ręką i zawołał:
- Proszę nie zapominać, na pewno będę.
Dopiero teraz pani Adela rozejrzała się za kotkiem, którego zostawiła w bramie z miseczką mleka. Ale kotek zniknął i nikt go nigdzie nie widział. A przecież chciała go wziąć dla synów. Spojrzała z przerażeniem na zegarek. Może chłopcy wrócili już do domu i czekają na nią głodni. Poszła prędko w kierunku ulicy Księdza Bandurskiego, ale w domu nadal nikogo nie było.
V
Po wyjściu skrzypka w ogrodzie zapadła cisza. Pies gdzieś zniknął, a ulica była pusta. Również z samego domu nie dobiegał ani jeden dźwięk. Być może żadne odgłosy nie docierały do piwnicy, gdzie siedzieli obydwaj bracia, a może nikogo na górze nie było.
- Umrzemy z głodu i tylko kiedyś odkryją nasze kościotrupy.
- Nie zostawią nas tu długo, nie bój się. Przecież możemy wołać o pomoc - sprzeciwił się Marek.
- Nie możemy, bo sam powiedziałeś, że tutaj nikt nie chodzi.
- Tak normalnie to nie chodzi, ale czasami ktoś się zjawia. W tych domach naokoło mieszkają przecież ludzie.
Jarek popatrzył na brata smętnym wzrokiem i wzruszył ramionami.
- E tam, kręcisz
- Nic nie kręcę. Już ci mówiłem jaki mam plan.
- Cóż z tego planu, jeśli nikt się nie zjawi i pomrzemy z głodu - powtórzył z uporem Jarek.
Siedzieli na ławie za stołem. Łokcie wparli w blat, a dłońmi podpierali głowy. Nadsłuchiwali i od czasu do czasu rzucali smętne spojrzenia na okienko. Z zamyślenia wyrwał ich daleki dźwięk potęgujący się i malejący. Podnieśli głowy i nadsłuchiwali.
- Syrena alarmowa. To znaczy nalot.
Zerwali się z ławy i wspięli po skrzyniach ku oknu. W ogrodzie i na ulicy nic nie uległo zmianie, tylko w oddali świdrował modulujący jęk syren. Po chwili umilkł, a ciszę, jaka zapadła, przekreślił najpierw warkot silników, a później wybuchy bomb. Eksplozję chłopcy bardziej odczuli poprzez rezonans piwnicznej podłogi niż przez huk dobiegający z zewnątrz. Detonacje powtórzyły się parokrotnie i znów zapadła cisza.
Jakiś czas jeszcze natężali słuch, ale nic już nie było słychać. Wrócili na ławkę za stołem i zrezygnowani czekali na dalszy rozwój wypadków. Tymczasem nic się nie działo, tylko cisza panująca w willi dzwoniła chłopcom w uszach. Przeżycia ostatnich dni i nerwowe oczekiwanie w piwnicy spowodowały, że bliźniakom parę razy kiwnęły się głowy, aż zasnęli kamiennym snem.
Obudził ich jakiś hałas. Rzucili się, do okienka. Na dworze zmierzchało. Słońca już nie było widać, a zmrok powoli ogarniał ogród i ulice. Wypełzał spod krzaków, drzew, czaił się w bramach i podcieniach domów. Na zewnątrz nic się nie zmieniło, jedynie ze środka willi dobiegały jakieś głosy, stukoty i warkot samochodu.
Nagle wszystko ucichło. Ktoś szedł po schodach do piwnicy. Kroki stawały się coraz głośniejsze, mieszały się ze słowami rozmowy
- Mówią po niemiecku?
- Kto ich tam wie. Nic nie można wykapować.
Odgłos kroków nagle ucichł, rozległ się trzask otwieranych w pobliżu drzwi, coś ciągnięto po ziemi, później szeptano i znów zapadła dręcząca, niepokojąca cisza. Chłopcy bez namysłu dali nurka pod stół i drżąc ze strachu przywarli do siebie.
- Już, kogoś zabili, a ciało będą zakopywać - wykrztusił szczękając zębami Jarek.
Marek nic nie odpowiedział. Nie miał zamiaru pocieszać brata, skoro i jemu daleko było do optymizmu. Dotąd liczył na swój przebiegły, jak sądził, plan, ale teraz ogarnęły go wątpliwości. Czy zdążą choć powiedzieć parę słów, czy prześladowcy będą w ogóle o cokolwiek ich pytać?
Nadsłuchiwali spod stołu, ale w dalszym ciągu nic się nie działo. Dopiero po chwili coś trzasnęło, jakaś klapa zamknęła się z głuchym hukiem i męski głos powiedział wyraźnie po polsku:
- No, teraz tej radiostacji nie znajdą, choćby i jasnowidza wezwali.
Odpowiedział mu gruby, rubaszny śmiech i nieco schrypnięty bas zagadnął:
- A co z tymi szczeniakami?
Odpowiedź nie padła od razu, jakby ten pierwszy dłuższą chwilę zastanawiał się i ważył decyzję. Chłopcy zamienili się w słuch.
- Zupełnie bym zapomniał. Dawaj ich na górę. Trzeba to będzie szybko załatwić.
Bliźniacy struchleli. Słowa te miały dla nich jednoznaczną wymowę. Na pewno ich zastrzelą albo, żeby nie robić hałasu i nie zwracać uwagi sąsiadów, powieszą. Wypełzli prędko spod stołu i ożywieni myślą obrony za wszelką cenę chwycili ławkę i stanęli naprzeciwko drzwi gotowi uderzyć nią jak taranem w swych prześladowców.
Tymczasem drzwi się nie otwierały. Do rozmawiających dołączył ktoś trzeci, ale tym razem szeptali tak cicho, że nawet nie można było rozróżnić głosów. Masywna dębowa ławka poczynała im ciążyć, ale nie wypuszczali jej z rąk. Wreszcie zgrzytnął klucz i drzwi się otworzyły na oścież. Chłopcy runęli do przodu. Rozległ się trzask łamanych desek, głośny hurkot i bliźniacy poczuli, że ławkę mocno coś trzyma, a na ich głowy, piersi i ręce leci grad kamieni. Osunęli się na kolana osłaniając się bezradnie przed ciosami zadawanymi nie wiadomo skąd i przez kogo.
Pierwsze, co do nich dotarło, to rozgłośny śmiech, wypełniający całą piwnicę. Trzech mężczyzn ubranych w eleganckie garnitury patrzyło na nich nie mogąc opanować wesołości. Rzeczywiście widok był zabawny. Ławka rozbiła drewnianą ściankę komórki wypełnionej węglem, który posypał się na chłopców. Klęczeli teraz zasypani czarnymi kawałkami, umorusani pyłem, bardziej podobni do diabłów z szopki niż do dzielnych harcerzy podążających śladami szpiega.
- No, panowie, umyć się i jazda na górę.
Przed milczącymi ciągle chłopcami otworzono drzwi do dużej łazienki znajdującej się obok ich dotychczasowego więzienia. Zaczekano, aż się solidnie wypucują, otrzepią i po wąskich schodach wprowadzono ich na górę do holu. Stąd wiodły drzwi do kilku pomieszczeń. Jedne z nich otworzyły się i bliźniacy znaleźli się w pokoju, gdzie za biurkiem siedział wysoki blondyn o pociągłej twarzy. Poza tym pokój, jeśli nie liczyć wielkiej szafy pancernej i paru krzeseł, był pusty.
- Siadajcie - powiedział blondyn nie podnosząc głowy znad papierów - i mówcie, czego tu szukaliście.
Marek wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Jarkiem i zaczął mówić płynną niemczyzną. Na dźwięk tej mowy wysoki mężczyzna podniósł głowę i ze zdziwieniem począł przyglądać się chłopcom. A Marek wprawnie, z wielką starannością deklamował z berlińskim akcentem dokładnie przygotowaną opowieść, nadając człowiekowi siedzącemu za biurkiem najlepszy jego zdaniem stopień wojskowy.
- Herr Major, jesteśmy Niemcami. Nasza rodzina mieszka w Kolonii i w Berlinie. Jesteśmy tu na wakacjach i tak sobie po prostu chodzimy, a tutaj wydawało nam się, że wszedł nasz kolega Hans Fischer, który chodzi do szkoły niemieckiej w Gdańsku. No i wtedy zajrzeliśmy i nas złapano.
- A więc pochodzicie z Berlina? - zapytał po niemiecku mężczyzna.
- No, właśnie tak - odparł Marek. - Jak się nazywacie?
- Marek i Jarek.
- Nazwisko?
- Bogusz.
- A co ojciec robi?
- Jest majorem Sztabu Głównego.
- W Berlinie?
- Nie, w Warszawie.
- A wy nie znacie polskiego?
- Pewnie, ze znamy - wyrwało się Jarkowi, ale zgromiony wzrokiem przez brata opuścił głowę.
- No to dlaczego mówicie po niemiecku?
Chłopcy milczeli nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, aż Marek wypalił, ale już po polsku:
- Bo wśród Niemców zawsze mówimy po niemiecku
- Bardzo ładnie - pochwalił blondyn - ale powiedzcie mi, skąd wiecie, że jesteście wśród Niemców. Kto wam to powiedział?
Chłopcy z rozpaczą spojrzeli po sobie. Coś w tym wszystkim było niejasnego. I czy w tej sytuacji przez powiedzenie prawdy nie wpakują się w jeszcze większą kabałę. Jarek przezornie milczał, tylko od czasu do czasu rzucał ukradkowe spojrzenia na brata. Marek tymczasem się zdecydował.
- Bo w piwnicy były niemieckie skrzynie i... - zawahał się.
- No i co jeszcze?
- I tutaj wszedł jeden z NSDAP z Gdańska, taki z rozciętym uchem, skrzypek.
- A co chcieliście od niego?
- Może potrzebował pomocy, bo na pewno jest niemieckim - poprawił się - naszym szpiegiem.
Blondyn nacisnął jakiś guzik i do pokoju wszedł średniego wzrostu szatyn z niewielkimi wąsikami i zameldował się tytułując siedzącego za biurkiem majorem.
„No - pomyślał sobie Marek - z tym to trafiłem bezbłędnie. Chyba i wszystko pozostałe uda się równie dobrze.”
- Panie poruczniku - powiedział major - trafiła się nam nie lada okazja. Ci młodzi chłopcy są Niemcami i gotowi są pomagać wywiadowi niemieckiemu. Jest to tym cenniejsze, że ich ojciec jest oficerem Sztabu Głównego w Warszawie.
Bliźniacy z zadowoleniem popatrzyli na siebie. Ich fortel rozwijał się planowo. Nie tylko ich zaraz wypuszczą, ale jeszcze na dodatek będą mieli bliższe wiadomości o willi, o skrzypku i o niemieckiej siatce wywiadowczej.
Wszystko to przekażą jak najprędzej kapitanowi Rozwadowskiemu i zostaną bohaterami.
Wysłuchawszy majora porucznik ponownie wyprężył się na baczność.
- Czy zawiadomić żandarmerię, by ich wzięli do więzienia garnizonowego i czy do Warszawy dać wiadomość o tym oficerze ze sztabu, żeby go zaraz aresztowano?
Chłopcy ze zdumienia aż unieśli się z krzeseł. Major odprawiwszy porucznika ruchem ręki siedział spokojnie za biurkiem i ironicznie się uśmiechał. Bliźniacy usiedli z powrotem. A więc byli w placówce polskiego wywiadu, a ci wszyscy ludzie byli polskimi oficerami. Jarek obrócił się w kierunku brata i patrzył na niego wyzywająco, jakby chciał powiedzieć - no, masz cały swój genialny plan. Dopiero teraz wpakowałeś nas w nie lada kabałę, z której nie wiadomo, jak wybrniemy.
Major podniósł się z fotela i założywszy ręce do tyłu przechadzał się po pokoju. Marek siedział ponury, ze zwieszoną głową i intensywnie myślał, co dalej robić. Jednak żadne sensowne rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy. Wpadli w najgorszą opresję jaka tylko mogła wydarzyć. Przed szefem, bo zapewne major był szefem nadmorskiej placówki wywiadu, oskarżyli się z własnej, nieprzymuszonej woli i podali się za Niemców gotowych służyć Hitlerowi z zupełnym oddaniem i absolutnym poświęceniem. Dla Marka nie ulegało żadnej wątpliwości, że zostaną rozstrzelani albo w najlepszym razie skazani na długoletnie więzienie.
Na biurku zadzwonił telefon, oficer przerwał spacer i podniósł słuchawkę. Rozmawiał z jakimś pułkownikiem, coś mówił o tabeli szyfrów, wykryciu niemieckiego podsłuchu na liniach telefonicznych Gdyni. Chwilę słuchał uważnie swego rozmówcy, czemuś przytakiwał, wymieniał jakieś cyfry, kryptonimy, aż wreszcie zakończył:
- Teraz mamy tu bardzo ciekawa sprawę. Na razie ją badamy i czekamy, ale sądzę, że będzie to rewelacja, o jakiej się nawet nie śniło.
Spojrzał przy tym z ukosa na chłopców, aż mrowie im przeszło po plecach. Odłożył słuchawkę, wyjrzał przez okno i skinął na bliźniaków.
- Siedźcie tutaj i nie ruszajcie się nigdzie. Zaraz wrócę i dokończymy naszą rozmowę.
Zamknął drzwi, a w zamku zachrobotał przekręcony klucz. Znów byli uwięzieni, tylko tym razem w dużo ładniejszym i przyjemniejszym pokoju niż poprzednia piwnica. Z początku siedzieli jak trusie, ale gdy upewnili się, że ich nikt nie podgląda, podeszli do okna.
Na dworze panował już półmrok. Przed willą stał osobowy samochód, przy którym kręcił się podoficer w stopniu sierżanta. W środku przy świetle ręcznej lampki błyskały szlify podpułkownika pochylonego nad mapą wraz z cywilem ubranym w skórzaną kurtkę. Przed dom wyszedł znajomy im major, pochylił się do odsuniętego okna limuzyny i coś długo tłumaczył, potem słuchał w postawie pełnej szacunku, aż wreszcie bezradnie rozłożył ręce.
- Tam nikt się nie przedostanie. Trzeba przejść przez linię frontu, a ponadto przez cały Gdańsk pełen Niemców - dobiegło do chłopców.
Sierżant usiadł za kierownicą samochodu, zapalił silnik i auto ze zgaszonymi światłami wyjechało na ulicę przez bramę, którą dopiero teraz dostrzegli. Marek odwrócił się do Jarka i westchnął.
- Ojciec nam nigdy nie wybaczy, żeśmy się tak głupio wpakowali.
- Tak, a do tego zamieszaliśmy go w tę szpiegowską aferę - dodał Jarek. - A może byśmy spróbowali uciec?
- I co z tego, skoro już wiedzą, jak się nazywamy Jeśli uciekniemy, to aresztują ojca.
- Ojca? Niemożliwe - przeraził się Jarek. - Wobec tego nigdzie się nie ruszę.
W samą porę powrócili na krzesła przy biurku, bo w drzwiach przekręcono klucz i major wszedł do środka.
- Siedzicie tak po ciemku, zaraz wam trochę rozjaśnię.
- Już nam grozi - mruknął Marek pod nosem.
Oficer siadł ponownie za biurkiem, zapalił lampę i skierował ją wprost na chłopców. Światło raziło ich w oczy i oślepiało tak, że ledwie widzieli zarys postaci siedzącego. Obydwaj bracia dobrze wiedzieli, że tak właśnie przeprowadza się wszelkie przesłuchania i najgorsze śledztwa. W obawie o ojca gotowi byli jednak na wszystko. Tak jeden, jak i drugi chcieli oskarżyć siebie, by żaden cień, żadne podejrzenie nie padło na majora Bogusza. Tylko jak przekonać oficera skrytego za światłem lampy, że są prawdziwymi harcerzami z jednej z najstarszych drużyn w Polsce i że naprawdę nie są szpiegami niemieckimi, a jedynie wpadli na trop jednego z nich, bardzo niebezpiecznego i groźnego.
Wreszcie major zgarnął do szuflady papiery leżące na biurku, uderzył w blat rozłożoną ręką i powiedział spokojnym, lecz - jak im się zdawało - groźnym tonem:
- No, a teraz mówcie wszystko dokładnie. Z kim się kontaktujecie i kto jest szefem siatki niemieckiej na Gdynię. Wszystko dokładnie. Imiona, nazwiska, adresy.
Bracia milczeli zgnębieni. Zapomnieli nawet o głodzie, choć przecież od rana nie mieli nic w ustach. Przed oczami stanęła im twarz zmartwionego ojca, płacząca matka i niesławny koniec ich - dzielnych harcerzy warszawskich, którzy mieli już w swych rękach szpiega, a teraz sami zostali oskarżeni o szpiegostwo i to na rzecz Niemiec.
- My jesteśmy niewinni - wyjąkał Jarek. - My tylko tak mówiliśmy, bo myśleliśmy, że nas Niemcy złapali.
- Tak, to prawda - Marek pospieszył z pomocą bratu. - Chcieliśmy złapać szpiega i tak jakoś wyszło, ale naprawdę jesteśmy niewinni.
- Każdy przestępca, a na pewno każdy szpieg, twierdzi, że jest niewinny, dlatego to, co mówicie, wcale mnie nie zdumiewa.
Oficer przerwał na chwilę przesłuchanie, wykręcił numer na tarczy telefonu, zapytał o jakieś akta o skomplikowanym numerze, upewnił się, że na pewno dotyczą Westerplatte, kazał je sobie podać i zakończył rozmowę obracając się znów w kierunku braci.
- Chłopcy, posłuchajcie mnie uważnie. Szpiegostwo w czasie pokoju jest ciężkim przestępstwem, lecz w czasie wojny jest karane śmiercią. Szczególnie, jeśli ktoś działa w mundurze strony przeciwnej i pod niego się bezprawnie podszywa. A wy przecież chociaż jesteście Niemcami, macie na sobie polskie mundury harcerskie. Chyba rozumiecie, czym to grozi - zakończył zawieszając groźnie głos.
VI
Kapitan Rozwadowski po umyciu się i starannym otrzepaniu ubrania, nie oglądając się na zburzony dom ani na panią Adelę, ruszył szybkim krokiem przed siebie. Minął centrum miasta, przeszedł obok ulicy prowadzącej w kierunku portu i skręcił w lewo, na drogę wiodącą w głąb lądu. Rozciągała się tutaj dzielnica, a właściwie dawna wieś, która jeszcze nie awansowała do miana miasta.
Budowa portu w zwykłej kaszubskiej wiosce w roku 1924 była bardzo ważna dla młodego państwa polskiego podnoszącego się z jarzma studwudziestoletniej niewoli - dawała mu bowiem dostęp do morza. Jednocześnie pogrzebała i zniszczyła bezpowrotnie stare chaty żyjącej tu ludności. W tym rejonie, podobnie jak w całym mieście, część starych domów wyburzono, część zajęto na składy i warsztaty, a część jeszcze zamieszkiwali ludzie, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jest to prowizorka. Wkrótce dotrze tu miasto, a na dawnych polach i łąkach wystrzelą w górę wielopiętrowe kamienice.
Do takiej skazanej na rychłą zagładę chatki podszedł Rozwadowski. Dyskretnie rozejrzał się wokół upewniając się, czy nie jest śledzony, po czym zapukał do drzwi.
Otworzyła mu kobieta ubrana w ciemnoszarą suknię. Takiej samej barwy chustka zakrywała szczelnie jej włosy. W tym stroju wyglądała na starą kobietę, choć jak Rozwadowski wiedział, nie liczyła sobie więcej niż trzydzieści lat.
Kapitan skinął jej głową i burknął coś, co miało oznaczać powitanie. Nie odpowiedziała, tylko zasłoniła sobą wejście do domu. Twarz miała zaciętą, a spod wyraziście zarysowanych brwi patrzyły oczy dalekie od przychylności.
- Ojca nie ma - powiedziała ostro. - Nie ma i nie będzie. Wyjechał.
Oficer uśmiechnął się nieznacznie.
- Oj, Gerda, Gerda. Chyba będzie. Umawialiśmy się na dzisiaj.
- Pan się myli - powiedziała ostro, z naciskiem akcentując słowo pan.
- Wydawało mi się, że jesteśmy po imieniu.
- Wielu ludziom się różne rzeczy wydają i to ich może zgubić - odparła z groźbą w głosie.
- Czasami prędzej giną ci, co grożą.
- Zależy, czy są na tyle silni.
- Bądź ostrożna z ocenianiem, bo można się tak pomylić, że kosztuje to życie.
Kobieta spłoszona cofnęła się odsłaniając drzwi. Rozwadowski wszedł do środka i nie zważając na jej kose spojrzenie siadł za stołem.
- Kiedy wróci?
- Już mówiłam, że wyjechał i nie będzie go.
- Nie opowiadaj takich bajeczek. Jeśli wyjechał, to zostawił dla mnie wiadomość.
Milczała stojąc z opuszczoną głową, zacięła się. Wiedział, że teraz nie odezwie się ani słowem. Zawsze była wyniosła i ledwie go tolerowała, ale nigdy nie była otwarcie wroga, nigdy mu nie groziła i nigdy nie rozmawiała tym tonem. Cóż więc się stało? Czy ktoś ją zbuntował? Czy może po prostu bała się czegoś? Nie zważając na kobietę podniósł się zza stołu. Otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju i wkładając rękę do kieszeni oparł ją na kolbie pistoletu. Sprawdził, czy broń łatwo wychodzi z kieszeni, a następnie kolejno zajrzał do sypialni, gdzie stały łóżka ze spiętrzonymi poduszkami, do kuchni, do sieni, a nawet na strych, gdzie słodko pachniało jabłkami.
Nigdzie nie było nikogo, tylko kobieta wodziła za nim nienawistnym spojrzeniem. Nie zwrócił na to uwagi, zupełnie jakby była powietrzem.
Powrócił na to samo miejsce za stołem i siadł na krześle pozornie nie zwracając na nic uwagi. Ale wiedziała, że spod przymkniętych powiek wszystko dokładnie widzi, że jest czujny, sprężony i gotowy każdej chwili do ataku.
Kobieta, która z taką niechęcią patrzyła na kapitana, była Niemką. Urodziła się tutaj, w tej chacie, i odkąd sięgała pamięcią, zawsze mieszkała w niej z ojcem i matką. Znała tu każdy sprzęt, każdy zakamarek. Wiedziała, który ze stopni schodów wiodących na strych skrzypi, na której desce powały jest wybity sęk, przez który leżąc na strychu można spoglądać na dół do pokoju, samemu nie będąc widzianym. Mogła z zamkniętymi oczami trafić nieomylnie do każdego mebla, każdych drzwi nie potknąwszy się, nie zawadziwszy o nic.
Miała ten dom we krwi. Kochała go na równi z matką i ojcem. I pewnie by po jego stracie płakała i rozpaczała tak samo, jak po stracie rodziców. Pierwsze poczucie zagrożenia przeżyła, kiedy nad piaszczystym brzegiem zaczęły rosnąć zwaliste betonowe mola, pirsy, baseny dla statków, kiedy na polach rozciągniętych wokół kaszubskich chat pojawiali się murarze, rusztowania i rosnąć poczęły kilkupiętrowe domy. Jej rodzinna wioska znikła pod naporem miasta i portu, który dosłownie z dnia na dzień stawał się większy i potężniejszy.
Z tym jednak oswoiła się. Wszak to była jej ziemia, jej rodzinna Gdynia. Choć zmieniał się krajobraz, choć znikały drzewa, zagajniki i orne pola, chata była wciąż ta sama, dobrze znajoma, pachnąca mieszaniną woni jabłek, smoły i drzewa z odcieniem ledwo wyczuwalnej stęchlizny. Każdy kto wchodził do domu odczuwał ten zapach, choć nie potrafił tak jak ona rozróżnić wszystkich jego składowych czynników. Mógł się ten zapach komuś nie podobać, ale dla niej był symbolem rodziny, ostoi, zaufania i spokoju.
Żyła w tym domu za Niemców, a później kiedy po I wojnie światowej przyszła tu Polska, została z rodzicami na ojcowiźnie. Mówiła od dzieciństwa po polsku i niemiecku, więc było jej właściwie wszystko jedno. Tylko ojciec narzekał, że przecież to nie Vaterland, ale i on przycichł, gdy dostał dobrą robotę w porcie. O budowie mówili jej w szkole, że to jeszcze hetman Koniecpolski królowi Władysławowi proponował tę budowę, bo miejsce najlepsze i najdogodniejsze dla okrętowi warowni. Nie bardzo rozumiała, skąd król i jaki król, skoro Polacy mają prezydenta i marszałka, ale ojciec jej wytłumaczył, że to historia i że już wtedy Polska chciała tu budować miasto. Zdumiało ją to niepomiernie.
- Jaki polski król? Przecież tu zawsze byli Niemcy.
Speszył się trochę ojciec i niechętnie począł tłumaczyć, że ziemie te wprawdzie odwiecznie niemieckie, ale Gdańsk dopiero w roku 1793 wrócił do Prus, a przedtem należał do Polski i choć po prawdzie w wieku XIII i XIV usiłowali tu gospodarzyć Krzyżacy, ale szło im niesporo.
Ta świadomość polskich praw do jej rodzinnej ziemi zapadła Gerdzie głęboko w pamięć. Nawet czasami nie bardzo była pewna, czy czuje się Polką czy Niemką. Ponieważ nie mogła jednoznacznie z zdecydowanie rozstrzygnąć swych wątpliwości, przestała myśleć o tym problemie. Dopiero przed dwoma laty wszystko wróciło i kazało się ponownie zastanowić nad całą sprawą. I wtedy poczuła, że jej dom jest znów zagrożony.
Stało się to pewnego wieczoru, kiedy ojciec uważnie obszedł dom wokoło, rozejrzał się po okolicy, a później siadł za stołem, zawołał matkę, ją i bardzo uroczyście oświadczył:
- Jesteśmy Niemcami i nigdy o tym nie zapominaliśmy. Choć musieliśmy żyć wśród Polaków, to przecież dobrze wiemy, gdzie nasza ojczyzna i gdzie nasz obowiązek...
Przerwał na chwilę, a matka z Gerdą patrzyły na niego ze zdziwieniem. Nigdy nie wygłaszał takich przemówień i nie lubił podniosłych słów. Co mu się stało? Nie pytały jednak, a stary ciągnął dalej:
- Nasz obowiązek polega na pomocy ojczyźnie, na służeniu jej gdziekolwiek byśmy się nie znajdowali, nie robili i kimkolwiek byśmy nie byli...
Brzmiało to jak artykuł wstępny w „Das Reich”, bardzo obco i napuszenie. Mimo to brnął dalej, coraz bardziej się zacinając i gubiąc wśród gąszcza sztywnych i odświętnych słów, aż wreszcie wypalił:
- Od dzisiaj jesteśmy żołnierzami naszego wywiadu, a nasz dom jest punktem kontaktowym.
Przez dłuższą chwilę w chacie panowało milczenie. Matka i córka spuściły głowy i wbiły oczy w blat stołu.
- Nie cieszycie się, że będziecie mogły służyć ojczyźnie? - zapytał niepewnie.
Matka pokręciła głową.
- Chcesz na dom sprowadzić nieszczęście. Na co ci to? Jak Niemcy mają tu przyjść, to i tak przyjdą, czy będziesz pomagał, czy nie.
Ojciec nie odezwał się słowem i tylko patrzył na Gerdę, jakby od niej oczekiwał pomocy, ale dziewczyna milczała. Nie potrafiła ani sprzeciwić się, ani potwierdzić decyzji ojca. Cały czas myślała tylko o chacie, o tym, czy czasy, które idą, nie zagrożą istnieniu rodzinnego domu.
Dlatego z niechęcią, a niekiedy wręcz z nienawiścią patrzyła na wszystkich, którzy przychodzili do ich chaty i prowadzili przyciszonymi głosami długie i obmowy z ojcem. Od kilkunastu tygodni począł zjawiać się Rozwadowski. Nie wiedziała, kim jest. Przedstawił się jako Hans Miller, ale użycie tak popularnego imienia i nazwiska kazało jej domyślać się, że nazywa się zupełnie inaczej.
Hans mówił równie dobrze po polsku, jak i po niemiecku. Był bardzo wymowny, uprzejmy i grzeczny. W przeciwieństwie do wszystkich innych - burkliwych, nieokrzesanych, którzy tu zjawiali się chyłkiem lub pod osłoną nocy, on zachowywał się tak, jakby lekceważył wszelkie niebezpieczeństwa. To jej imponowało i dlatego zgodziła się, by mówili sobie po imieniu. Zresztą co tu ukrywać - podobał się jej. Teraz jednak, kiedy siedziała z nim za stołem, uporczywie milczała, była po prostu zła na wszystkich, którzy zakłócali spokój domu, narażali go na kłopoty lub całkiem realne zagrożenie. Wszak to zaledwie wczoraj ojciec wróciwszy do domu powiedział:
- Od paru dni mam takie wrażenie, jakby ktoś mnie śledził. Niby nikogo nie widać, a ciągle czuję na sobie czyjś wzrok.
Ojciec miał zawsze intuicję, coś jakby szósty zmysł ostrzegający przed niebezpieczeństwem, i Gerda nigdy nie lekceważyła nawet jego nieuzasadnionych nieraz obaw. Tym bardziej, że zaraz po tym, wyraźnie zgnębiony, dodał:
- Teraz, kiedy wybuchła wojna, z naszą działalnością nie ma żartów. Sąd polowy i kula w łeb.
Kiedy Miller przyszedł, była sama w domu. Matka poszła po zakupy, a ojciec miał dłużej pozostać w porcie. W pierwszej chwili myślała, że domniemany Hans zrażony opryskliwością i groźbami pójdzie sobie zostawiając ją w spokoju. Teraz jednak przekonała się, że jej jawnie okazywana niechęć do przybysza nie odniosła żadnego skutku. W dalszym ciągu siedział spokojnie za stołem i czekał.
Zebrała się więc na odwagę i wypaliła:
- Ojciec jest śledzony. Boi się, że lada chwila go aresztują. Może dom jest otoczony. Lepiej byś uciekał.
Z satysfakcją stwierdziła, że odkąd go znała, po raz pierwszy zaniepokoił się. Nie można powiedzieć, że się wystraszył, ale po twarzy przebiegł mu cień. To ją jeszcze bardziej ośmieliło i upewniło, że wybrała słuszną drogę pozbycia się intruza.
- Czy to prawda - zapytała z niewinną miną - że w czasie wojny wszystkich szpiegów rozstrzeliwują bez litości?
Obruszył się.
- Nie szpiegów, a pracowników wywiadu.
- Sądzę, że rozstrzeliwanym jest obojętne, jak się ich nazwie przed śmiercią.
- Po co od razu mówić o rzeczach tak strasznych i najgorszych...
- Po to - przerwała mu - że niebezpieczeństwo jest bardzo blisko i może już stoi za drzwiami.
Obydwoje odruchowo spojrzeli na wejście, tak jakby zaraz miało stamtąd dobiec pukanie. Panowała jednak cisza. Rozwadowski podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Uważnie wyjrzał na dwór. Między niezbyt tu gęsto rozsianymi chatami nie było widać nikogo. Nad pustymi po zżętych zbożach polami unosiły się stada ptaków szukających resztek ziarna. Czasami przysiadały w bruzdach. Widać było, że nikt ich swoją obecnością nie płoszy. Rozwadowski odwrócił się do Gerdy.
- Mów prędko. Kto śledził ojca, gdzie, kiedy, jak wyglądał?
- Nie wiem. Nic nie wiem. Ojciec tylko mówi, że wydaje mu się, jakby go śledzili.
- Wydaje się, wydaje - przedrzeźniał - tu trzeba wiedzieć na pewno i dokładnie.
- Zaczekaj na ojca, to się dowiesz - odcięła się krótko, choć w duszy modliła się, by jak najprędzej poszedł.
Spojrzał na zegarek, jeszcze raz wyjrzał przez okno.
- Już tu powinien być - stwierdził.
- A jeżeli będą szli za nim i ciebie tu zobaczą? Może lepiej by było, żebyś sobie poszedł.
Chyba miała rację. Gotów był nawet posłuchać jej dobrej, rady, ale wpierw chciał stwierdzić, co się stało, że Gerda tak nagle zmieniła postępowanie. Podejrzewał, że kryło się za tym coś więcej niż tylko zwykły strach.
- Bardzo się boisz?
Wzruszyła ramionami.
- Nie chcę umierać.
- Nikt nie chce umierać, ale każdy będzie musiał.
- Będzie - potwierdziła zgodnie - tylko; że dużo później, a nie teraz.
- Taki już nasz los w wywiadzie.
- Może twój, ale nie mój. Ja nie mam z tym nic wspólnego.
Roześmiał się.
- Nikt cię o to nie będzie pytał, a jeśli nawet sama powiesz, to i tak nie uwierzą.
Popatrzyła na niego z nienawiścią.
- Wynoś się stąd jak najprędzej i zapomnij o nas. Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek pytał. Nie chcę z tym mieć nic wspólnego.
Pokiwał głową.
- Oj, Gerda, Gerda. Lada chwila Niemcy tu wejdą, zażądają rozliczenia i co im powiesz, że nie chciałaś, że miałaś dość pracy dla Vaterlandu? Jeszcze bym cię zrozumiał rok czy dwa lata temu, ale teraz, kiedy nasi o rzut kamieniem?
- Nie znam się na rzucaniu kamieniami - odparowała dumnie. - W czasie pokoju mogłam bawić się w ten twój wywiad, ale w czasie wojny... Jeszcze mi moja głowa miła i nie chcę jej nigdzie i nikomu zostawiać. Wolę ją sama nosić - zakończyła żartobliwie.
A więc dowiedział się, czego chciał. Gerda rzeczywiście bała się. Za jej zdenerwowaniem nie krył się żaden podstęp czy pułapka, tylko najbardziej zwykły strach. Teraz, kiedy upewnił się, że o nic innego nie idzie, mógł spokojnie odejść. Ostatecznie nie musi akurat dzisiaj spotkać się z jej ojcem. Tym bardziej, że ma powyżej uszu złości i dąsów Gerdy. Ukłonił się jej ceremonialnie i ujął klamkę.
Nim ją jednak nacisnął, drzwi z trzaskiem otworzyły się, a Rozwadowski pchnięty znienacka zatoczył się i wywrócił na podłogę. Zdezorientowany i zaskoczony sięgnął do kieszeni po pistolet, ale już poczuł ostrze bagnetu na piersi. Stał nad nim żołnierz ubrany w stalowy hełm, mundur polowy i saperki. Inni myszkowali po domu.
Nad Rozwadowskim pochylił się oficer żandarmerii.
- Niemiec czy Polak?
- Polak.
- To będziesz wisiał.
- Prędzej ty zginiesz, niż mnie powieszą - mruknął niewyraźnie Rozwadowski podnosząc się z podłogi i otrzepując starannie ubranie.
Od momentu, kiedy został pchnięty i upadł, nie minęło więcej niż kilka minut, a mieszkanie nie było w niczym podobne do wnętrza schludnej chaty kaszubskiej. Pootwierane szafy i szuflady świeciły pustką. Na podłodze piętrzyły się sterty ubrań, bielizny i różnych drobiazgów, jakimi mieszkanie obrastało przez lata. Pościel zrzucona z łóżek walała się obok dokładnie pokłutych bagnetami sienników.
Wśród tego bałaganu kręcili się jak w ukropie żołnierze przepatrując uważnie każdą sztukę garderoby, każdy zakamarek. Blada jak ściana Gerda stała wsparta o kredens i przyglądała się rewizji z przerażeniem w oczach.
Nie ulegało wątpliwości, że żandarmi szukają czegoś bardzo ważnego. Czegoś, co jest im bardzo pilnie potrzebne. Były to jednak poszukiwania tyle szybkie, co bezskuteczne. Coraz to do oficera podchodził żołnierz i coś meldował szeptem bezradnie rozkładając ręce lub kręcąc przecząco głową. Żandarmi szaleli we wszystkich pokojach, lecz albo nic w domu nie było, albo dokumenty, których poszukiwali, były ukryte w jakiejś przemyślnej skrytce.
W przeciwieństwie do Gerdy Rozwadowski zachowywał chłodny spokój. Siedział na krześle pod ścianą założywszy nogę na nogę i za zgodą oficera palił papierosa. Po twarzy błąkał mu się ledwie dostrzegalny drwiący uśmiech. Zauważyła to Gerda.
„Czyżby wiedział, że nic nie znajdą? - pomyślał. - Może to uchroni dom i ojca, może...”
Dalsze rozważania przerwał jej ostry głos żandarma:
- Proszę powiedzieć, gdzie jest szyfr i lista agentów. Proszę się dobrze zastanowić. Pani dobra wola i pomoc mogą uratować życie ojcu.
Gerda miała łzy w oczach. Gdzieś bezpowrotnie ulotniła się jej buta i nienawiść, a pozostała tylko przerażona i złamana kobiecość.
- Ja naprawdę nic nie wiem. Naprawdę nie mam z tym nic wspólnego i nie chcę mieć...
Zamilkła, bo nagle zdała sobie sprawę z tego, że mówi w taki sposób i używa takich słów, które przed chwilą wyśmiewał Miller. Spojrzała nań z ukosa. W dalszym ciągu spokojnie palił papierosa, a po kamiennej twarzy wciąż błądził ten zagadkowy uśmieszek. Znów zaimponował jej swą odwagą. Już gotowa była zrobić jakiś serdeczny ruch w jego stronę, gdy uświadomiła sobie, że to właśnie on jako jeden z najważniejszych ściągnął nieszczęście na ich dom.
„Niech teraz za to płaci” - pomyślała z mściwą zaciętością i obracając w stronę żandarma powiedziała:
- Myślę, że pan Hans Miller będzie lepiej poinformowany. Wszak to on jest oficerem niemieckiego wywiadu, a nie ja.
W miarę jak Gerda mówiła, Rozwadowski podnosił głowę i przysłuchiwał się z zainteresowaniem, jakby to nie o niego chodziło. Kiedy skończyła, i spokojnie podniósł się z krzesła, starannie zgasił papierosa w popielniczce.
- Czy można pana prosić o rozmowę na osobności.
Powiedział to tonem swobodnej konwersacji towarzyskiej, uśmiechając się przy tym w dalszym ciągu.
Oficer skinął głową i otworzył drzwi do sąsiedniej izby. Panował tu względny porządek, gdyż poza stołem, krzesłami i półką z przetworami na zimę, zamkniętymi w szklanych słojach, nic tu nie było. Kiedy zamknęli drzwi za sobą, Rozwadowski przyciszonym głosem, począł tłumaczyć:
- Chciałbym wobec żołnierzy, a szczególnie wobec tej Niemki, jako jedynego świadka, zachować incognito. Rozpracowuję tę siatkę i nie chcę się przedwcześnie ujawniać.
- Skąd mogę wiedzieć, czy to prawda?
Ledwie padło pytanie, już Rozwadowski wysupływał z kieszeni legitymację i położył ją na stole.
Oficer żandarmerii obejrzał ją uważnie ze wszystkich stron. Zbadał autentyczność pieczęci, podpisu, przyjrzał się zdjęciu, czy nie było wymieniane. Zadał jeszcze parę pytań, które miały potwierdzić tożsamość Rozwadowskiego, i skinął aprobująco głowa
- W porządku. Zrobimy to tak. Mój zaufany sierżant pana wyprowadzi niby do komendy miasta, potem wystrzeli parę razy w powietrze. Następnie wróci i zamelduje przy tej Niemce, że pan uciekł. Zaraz potem wyruszymy na obławę. Dlatego musi się pan pospieszyć.
Rozwadowski skłonił się, następnie wyprężył, trzasnął obcasami po wojskowemu i uścisnął rękę żandarma.
- Dziękuję bardzo. A co do tych szyfrów, to ich nie ma i ja sam nie mogłem tego zdobyć. Listę agentów przekażę w stosownej chwili, tak jak przekazałem ten adres. Obawiam się tylko, żeście się za bardzo pospieszyli. Trzeba było poczekać ze dwa dni. Złowilibyśmy grubsze ryby.
Sierżant z polecenia wywiązał się znakomicie. Najpierw, jeszcze w izbie, potraktował Rozwadowskiego bardzo ostro i brutalnie, a potem wyprowadził daleko w stronę centrum miasta, puścił wolno, odczekał parę minut, strzelił kilka razy w powietrze i wrócił do chaty.
Wszystkiemu temu Gerda przyglądała się uważnie. Nie wiedziała, o czym mówili obydwaj mężczyźni na osobności, i to wzbudziło jej podejrzenia. Dopiero wyprowadzenie Millera-Rozwadowskiego, a potem strzały i meldunek o ucieczce wywołały westchnienie ulgi.
Była przekonana, że zniknął świadek, który najbardziej mógł obciążyć ojca i sprowadzić nieszczęście na ich dom.
VII
Ostre słowa majora cięty chłopców jak bicze. Oślepieni światłem lampy, zapatrzeni w blask bijący prosto w zmrużone oczy, byli przerażeni i gdyby nie duma, jaką im ojciec wpajał od maleńkości, rozpłakaliby się rzewnymi łzami jak w czasach nie tak odległego dzieciństwa. W dodatku major śmiał się z nich szyderczo i w żaden sposób nie chciał zrozumieć, jak mogli przypadkowo wplątać się w tę skomplikowaną i zdawałoby się bez wyjścia sytuację.
Wreszcie oficer skierował światło lampy na biurko i w odbitym blasku zobaczyli jego dobrotliwie uśmiechniętą twarz. Wcale nie wyglądał tak groźnie i srogo, jak im się zdawało.
- No chłopcy, a teraz ilość żartów. Może trochę z nimi przesadziłem, bo widzę, że naprawdę was wystraszyłem.
Bliźniacy ze zdumieniem przyglądali się majorowi. Był to nie ten sam człowiek. Dobry, ojcowski, serdeczny. Który był prawdziwy? Ten przed chwilą okrutny, bezwzględny, czy ten teraz - miły, wyrozumiały. Milczeli i czekali, co dalej nastąpi.
- Oczywiście bardzo zagmatwaliście sprawę - kontynuował oficer - nagadaliście wiele głupstw, które mogły się dla was źle skończyć. Zrozumcie, że jest wojna Na szczęście dobrze znam waszego ojca. Kiedyś razem służyliśmy. A i was znałem jako małych chłopców ledwie chodzących i coś tam niewyraźnie mówiących dziecinnym językiem. Wasza matka mnie na pewno pamięta. Nazywam się Żychoń.
- Dziękujemy bardzo panu majorowi, ale nie mamy zamiaru iść do domu.
- Ale ja wcale nic proponuję, żebyście szli do domu.
- Jak to, to jesteśmy aresztowani?
- Nic podobnego.
- To znaczy, możemy iść.
- Możecie, tylko że mam do was pewną sprawę i proszę, byście jeszcze chwilę zostali.
- Świetnie - ucieszył się Marek - my tez mamy interes.
- A więc jesteśmy zgodni, po raz pierwszy od kilku godzin. Ażeby zgoda była całkowita, to idźcie do jadalni coś zjeść i prędko wracajcie tutaj, bo na was czekam.
W wielkim pokoju stał stół zaścielony obrusem i zastawiony półmiskami szynek, kiełbas, pieczonych kur i sałatek. Obok piętrzyły się stosy czystych talerzy, noży i widelców, a na wielkiej tacy nakrytej lnianymi serwetami leżały kawałki grubo pokrajanego chleba i bułek. W elektrycznym czajniku pyrkała woda na herbatę. Znać było, że jedzenie to przyszykowane zostało dla ludzi, którzy nie mają czasu czekać, a posiłkom mogą poświęcić zaledwie parę minut wyrwanych z innych zajęć.
Chłopcy rzucili się na jedzenie jak zgłodniałe wilki. W mgnieniu oka pochłonęli wędlinę i sałatkę zagryzając wszystko pajdami wonnego, smakowitego chleba. Na herbatę machnęli ręką, zjawiając się przed majorem tak prędko, że aż ze zdziwienia otworzył usta.
- Gdyby Niemcy mieli tak szybkich szpiegów, źle by było z nami - zażartował. - A teraz wykładajcie swoją sprawę.
Bliźniacy dość chaotycznie, jeden przez drugiego, nawzajem sobie przerywając i poprawiając się, poczęli opowiadać o skrzypku, o tym ile razy i gdzie go spotkali w Gdyni, że później w Gdańsku chodził w niemieckim mundurze, że wystawał w porcie, na Świętojańskiej i w wielu innych miejscach.
- A potem - kończył Marek - zaczęliśmy go śledzić, ale tak że nas nie widział. I wtedy do tej willi wszedł i myśleliśmy, że tu są Niemcy, ale teraz...
- No, a teraz co myślicie? - zapytał z zaciekawieniem oficer.
- Teraz to sądzę, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, bo do waszej siatki przedostał się niemiecki agent
- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni, Marku, i oczywiście tobie, Jarku, też, za tak ważne informacje - tu major zamyślił się na dłuższą chwilę - ale miałbym do was wielką prośbę. My sobie na pewno z nim poradzimy. Aresztujemy go w stosownej chwili, ale wam nie wolno nigdy nikomu nic na ten temat powiedzieć. Nawet gdybyście go jeszcze gdzieś spotkali. To bardzo ważne. Mogę na was liczyć?
- Obiecujemy - oświadczyli bracia unosząc do góry złożone palce - obiecujemy, że nigdy nikomu nie powiemy.
- Doskonale - ucieszył się oficer. - A teraz pozwolicie, że przedstawię wam jeszcze jedną prośbę.
Chłopcy skinęli głowami przyzwalająco, choć jeszcze nie byli zbyt pewni siebie. Obawiali się, czy major nie zamierza ponownie z nich zakpić.
Ale ich rozmówca poprawił się w fotelu, wyciągnął z pudełka papierosa, starannie przypalił zapalniczką, zaciągnął się ze znawstwem, wydmuchnął powoli dym w kierunku sufitu tak, że ułożył się w kształcie trzech kółek, i zaczął mówić.
- W Gdańsku jest przedstawiciel Rzeczypospolitej. To znaczy był, bo pewno go internowali. Miał u siebie, to znaczy w biurze, ogromnie ważne dokumenty o naszym systemie szyfrów i obrony. Musimy się dowiedzieć, czy je zniszczył lub ukrył czy też wpadły w ręce Niemców. Od tego zależy, czy będziemy musieli zmieniać nasze plany, przesuwać wojska, reorganizować czy też walczyć tak, jak walczymy. Rozumiecie mnie?
Chłopcy znów w milczeniu skinęli głowami i dalej z napięciem wpatrywali się w majora. To, co mówił, było ciekawe. Tym ciekawsze, że domyślali się już, ku czemu wszystko zmierza. Tymczasem mówiący zdusił w popielniczce niedopałek i ciągnął dalej:
- Rzecz w tym, że z naszymi oficerami wywiadu nie mamy kontaktu. Dzieli nas linia frontu, a nasłuch niemiecki nic pozwala na łączność radiową. Ktoś powinien dotrzeć do Gdańska i porozumieć się z Joachimem Reutzem, który mieszka w domu przy Eckenstrasse i wszystko będzie wiedział. Oczywiście ten ktoś musi podać hasło, bo inaczej Reutz w ogóle nie będzie chciał rozmawiać. Potem zaś z wiadomością trzeba wrócić tu do nas. Nie muszę was przekonywać, jakie to jest trudne zadanie i że może podjąć się go tylko jakiś chłopiec, którego nikt nie będzie podejrzewał o spełnianie takiej misji. I to chłopiec mówiący znakomicie po niemiecku.
Tu major zawiesił głos i spojrzał uważnie na braci. Chwilę w gabinecie panowała taka cisza, że słychać było bzykanie muchy. Pierwszy przerwał ją Jarek bąkając niepewnie:
- Jeśli trzeba, no to my... oczywiście... w każdym razie... bardzo chętnie.
Poparł go stanowczo Marek:
- Nie ma o czym mówić. Sprawa jest załatwiona. Idziemy. Podniósł się, jakby już miał zamiar iść. Major roześmiał się.
- Nie bądźcie w gorącej wodzie kąpani. Musimy wam wszystko dokładnie przedstawić, objaśnić, a najważniejsze to stworzyć legendę.
- Legendę? - zdumiał się Marek. - My żadnych legend nie potrzebujemy. Wyrośliśmy już z tego wieku, w którym słucha się bajek.
- A właśnie że nie - zaprotestował Jarek nie zważając na oburzone spojrzenie brata. - Właśnie potrzebujemy legendy. Ja wiem, bo ojciec mi mówił. Każdy szpieg musi to mieć, żeby wiedzieć, jak kłamać.
Oficer siedzący za biurkiem skinął głową.
- Jarek mówi, jakby miał za sobą przeszkolenie wywiadowcze. Musimy wam stworzyć jakiś życiorys i jakąś bajeczkę na użytek Niemców. Lecz taką, by w nią uwierzyli bez zastrzeżeń. Nazywamy to fachowo legendą. Bez tego wpadniecie jak amen w pacierzu. I wszystko na nic.
Podniósł słuchawkę telefonu i powiedział parę słów, których bliźniacy nie dosłyszeli. Po chwili otworzyły się drzwi i wszedł nieznajomy im cywil.
- To specjalista z Gdańska. O mieście i ludziach tam mieszkających wie więcej niż sami Niemcy.
Przybyły skinął głową i zaczął mówić tak prędko, iż wydawało się, że i karabin maszynowy szybciej by nie strzelał.
- A więc pochodzicie z mieszanej rodziny polsko-niemieckiej. Macie imiona i nazwisko polskie, bo tylko wasza matka jest Niemką. Najlepiej mówić maksymalnie dużo prawdy. Nazwisko wasze oczywiście Bogusz. Wasz ojciec jest polskim kupcem w Warszawie. Przyjechaliście z matką na lato do Gdyni. Matkę zabiła bomba i teraz szukacie krewnych. Waszą ciotką jest Amalia Richter z Gdańsku, Pommerstrasse 7. Nie bójcie się. Umarła dwa miesiące temu i nie ma inny krewnych w mieście. To wam wystarczy.
Chłopcy z podziwem patrzyli na mówiącego cywila. W tak krótkim czasie tyle nałgać to prawdziwa sztuka. A w dodatku choć to wszystko kłamstwo, to jednak aż im samym trudno było uwierzyć, że nie jest to prawda. Wszak pochodzili z mieszanego małżeństwa, mieli krewnych w Niemczech, ojciec był Polakiem. Wszystko pozornie zgadzało się, tyle tylko, że nic się nie zgadzało. Na tym właśnie polegała cała sztuka. Chłopcy byli zafascynowani. Było to coś zupełnie nowego i nieoczekiwanego. W najśmielszych swoich marzeniach nie mogli spodziewać się, że będą w czymś podobnym brać udział, że dla nich będzie przygotowywana taka sprytna legenda.
- A teraz - powiedział człowiek w cywilnym ubraniu musicie się tego wszystkiego nauczyć na panu
- Na pamięć? - zdumieli się.
- A tak. Na pamięć. W czasie przesłuchania można coś pomylić, coś pokręcić. Na przykład kiedy ostatni raz byliście u ciotki Amalii?
- Nie mamy żadnej ciotki Amalii - zaprzeczył Jarek.
- O właśnie - ucieszył się cywil - przecież idziecie do niej do Gdańska. Po prostu klasyczny przykład złego opanowania legendy.
- Ale ja pamiętałem, że ona jest Amalią - zaprotestował Marek.
- To wspaniale. Wobec tego powiedz mi, co twój ojciec sprzedaje.
- Sprzedaje? U nas w domu nic nie ma do sprzedania.
- Jakże to. Przecież jest kupcem.
Marek zaczerwienił się jak przyłapany na kłamstwie. Dał się podpuścić jeszcze gorzej niż Jarek. By naprawić jak najprędzej to potknięcie nie zastanawiając się wiele, wypalił:
- Ma sklep z rowerami.
Cywil był nieubłagany.
- Na jakiej ulicy? Prędzej, prędzej. Tu nie można zastanawiać się. To może wzbudzić wątpliwości Niemców.
Marek i Jarek intensywnie myśleli, gdzie w Warszawie jest taki sklep. No oczywiście, że też mogli zastanawiać się.
- Na Alejach Jerozolimskich naprzeciw Kruczej - stwierdzili niemal równocześnie.
- Doskonale - powiedział cywil, ale jakby z rozczarowaniem w głosie, że nie udało mu się przychwycić bliźniaków na pomyłce.
Chwilę pogrążył się w rozmyślaniach, aż znienacka wypalił:
- Do jakiej szkoły chodzicie?
Odpowiedź była pozornie łatwa, ale tylko pozornie. Przecież nie wiedzieli, czy mają mówić prawdę czy nie.
- Do Gimnazjum imienia Tadeusza Czackiego.
- Do której klasy?
- Do pierwszej, ale dlatego, że poszliśmy rok wcześniej do szkoły.
Dobrze, bardzo dobrze. Właśnie tutaj macie przykład na to, że aby dobrze kłamać, należy mówić jak najwięcej prawdy. Właśnie tak jak z tą szkołą, żeby można było sprawdzić. Macie po dwanaście lat i mało jak na pierwszą gimnazjalną. Po prostu nieprawda musi być ograniczona tylko do paru punktów, by można je było dobrze zapamiętać, nawet w szczegółach. Jeśli byście wymyślili szkołę nie tę, do której chodzicie, to trzeba by znać ulicę, na której się znajduje, jak wygląda boisko, ile pięter ma budynek, jak nazywają się nauczyciele od poszczególnych przedmiotów. Zapamiętać tyle kłamstw związanych z jednym pytaniem o szkołę jest bardzo trudno. A poza tym jeśli nawet zapamiętacie, to akurat ktoś z Niemców może znać tę szkołę lub choćby jednego nauczyciela. I wtedy jesteście ugotowani... to znaczy koniec z wami.
Rzeczywiście. Z początku cała legenda wydawała się znakomita, nie do podważenia, a przede wszystkim dziecinnie prosta do zapamiętania. Teraz jednak, w miarę dodatkowych pytań dostrzegali całą trudność. Oszukać w jednej odpowiedzi łatwo, ale przecież pociąga to za sobą od razu szereg pułapek, choćby w rodzaju: a jak nazywa się profesor od polskiego, od łaciny, od matematyki?
- Nie jest to takie proste, ale też nie jest takie skomplikowane, jak się wydaje na pierwszy rzut oka - mawiał ich ojciec.
Teraz w pełni docenili głęboką mądrość tego stwierdzenia. Jednocześnie napawała ich obawą możliwość zetknięcia się z Niemcami. I nie tyle samo spotkanie, bo wystarczająco dobrze władali tym językiem, ile ewentualne różne podchwytliwe pytania. Musieli liczyć się z tym, że ile tylko razy powiedzą coś nieprawdziwego, to powinni dalej konsekwentnie w tym brnąć z odpowiedziami. A jak tu przewidzieć rozmaitość pytań i ich rozległość?
Milczący i przysłuchujący się dotąd całej rozmowie major Żychoń podniósł się zza biurka i począł spacerować po pokoju. Wstał także cywil. Od razu było widać, że jest oficerem nawykłym do dyscypliny i szacunku dla przełożonych. Podnieśli się również chłopcy. Major jednak nie zwrócił na to uwagi. Parę razy przemierzył tam i z powrotem gabinet, aż zatrzymał się na wprost bliźniaków. Wyciągnął ku nim rękę zaciśniętą w kułak. Nagle rozprostował dłoń i mierząc w nich palcem powiedział:
- Nigdzie nie pójdziecie. Wrócicie do domu i będziecie siedzieli razem z mamą, dopóki wojna się nie skończy.
Chłopcy patrzyli na niego z przerażeniem. Co się stało? Dlaczego tak nagle cofa swoją propozycję? Czyżby przez swe niezręczne odpowiedzi okazali się niezdatnymi do wykonania zadania wywiadowczego?
W pokoju zapanowało milczenie. Nikt nie odzywał się ani słowem. Tak jakby czekano na odpowiedź.
- Za co to tak? Dlaczego? Przecież my się postaramy, żeby wszystko było jak najlepiej - ton Marka był taki jakby chłopiec miał zaraz rozpłakać się z żalu i wstydu - dlaczego nam nie wierzycie?
- Wierzę wam jak sobie samemu. Nikt tu zresztą nie mówi o zaufaniu. Rzecz sprowadza się do tego, że nie mogę narażać na niebezpieczeństwo dzieci i to w dodatku synów mojego kolegi. To nieuczciwe angażować was w sprawy, które powinny być problemami dorosłych.
- My wcale nie jesteśmy dziećmi - sprostował urażonym tonem Jarek - my jesteśmy już bardzo duzi i wkrótce będziemy całkiem dorośli. A poza tym przecież naszą matkę zabiła bomba - dodał rezolutnie.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, z wyjątkiem samego majora, który powiedział surowo:
- To, co jest w waszej legendzie, nie dotyczy waszego życia. A z własnej matki nigdy nie powinno się żartować. Tym bardziej z jej śmierci.
Chłopcy skruszeni opuścili głowy. Oficer miał rację - ale przecież oni tak bardzo chcieli otrzymać to zadanie. W dodatku zadanie, od którego zależało życie tylu żołnierzy, losy niemal całego frontu. Dopieroż to po powrocie do Warszawy mieliby co opowiadać swoim kolegom ze szkoły i harcerstwa, a przede wszystkim ojcu. I jaki on byłby z nich dumny.
- My naprawdę nie zginiemy - zapewnił gorąco Marek. - My wszystko dokładnie zapamiętamy, i będziemy bardzo uważać. Nawet się pan major nie spostrzeże, jak wrócimy. A zresztą kogo pan zamiast nas może wysłać?
Tutaj chłopak trafił w sedno. Rzeczywiście, poza tymi dwoma bliźniakami, jakby przez same niebiosa zesłanymi, placówka gdańska nie dysponowała nikim, kto mógłby dotrzeć do Gdańska, a potem wrócić z wiadomością. Z jednej strony była to znakomita, niepowtarzalna okazja, z drugiej, choć sam tę wyprawę zaproponował, miał obecnie mnóstwo skrupułów, szczególnie wobec pani Adeli, która, jak słusznie sądził, szaleje z niepokoju czekając na powrót synów.
Oficer ponownie podszedł do chłopców stojących niemal w postawie na baczność, podrapał się po głowie i potarł nerwowo koniec nosa.
- Faktycznie. Sprawa jest ważna, a ja nie mam kogo wysłać. W tym punkcie wasze rozumowanie jest zupełnie, słuszne. Nic dodać, nic ująć. Jeśli jednak spojrzeć na to z pozycji waszej matki, to jest dla mnie jasne, że nie mogę was narażać nie tylko na zadanie tak ciężkie i niebezpieczne jak wyruszenie przez front do Gdańska i z powrotem, ale nawet i chodzenie po ulicach, gdzie grozi wam śmierć lub rany z bombardowania.
- A wiec jedno i drugie jest równie niebezpieczne - rezolutnie podsumował Marek.
- Pozornie masz rację, ale to wszystko tylko efektowne słowa. W gruncie rzeczy chciałem powiedzieć, że nie mam prawa narażać was ani na chodzenie po ulicy, ani też na wyprawę do Gdańska.
- Ale nasi rodzice takie prawo mają? - zapytał podchwytliwie Jarek.
- No, oczywiście. Oni za was odpowiadają i tylko oni mogą decydować. Rzecz jasna dodał pedantycznie - do czasu, kiedy osiągniecie pełnoletność.
- Wobec tego idziemy - Marek chwycił za rękę Jarka i już zmierzali ku drzwiom.
- Zaraz, zaraz. Nie bądźcie w gorącej wodzie kąpani - pohamował ich cywil. - Przede wszystkim pan major musi podjąć decyzję. A po drugie, nawet matce nie możecie powiedzieć, dokąd idziecie. Jest to ściśle tajna misja wojskowa i nawet wam, gdy będziecie poza tym budynkiem, nie wolno ze sobą o tym rozmawiać.
- Tak jest! - odkrzyknęli służbiście i obrócili się ku majorowi.
Ten znów potarł z zakłopotaniem czubek nosa, nerwowo przerzucił kilka papierów, aż podniósł głowę i spojrzał na chłopców.
- Wprawdzie to ja wam zaproponowałem pierwszy, ale potem ogarnęły mnie wątpliwości. Teraz tak samo nie potrafię z czystym sumieniem powiedzieć - idźcie i wykonujcie to, o co was prosimy. A jednak, kiedy pomyślę, ilu żołnierzy może zginąć, ile dzieci może zostać bez ojców, to wtedy jestem gotów się zgodzić.
- Hurra, wspaniale - bliźniacy wykonali coś w rodzaju tańca triumfalnego plemienia Apaczów i ruszyli ku drzwiom.
- Dokąd? - zapytał oficer. - Nie powiedziałem, że się zgadzam, ale że gotów jestem zgodzić się. Oczywiście pod warunkiem, że pójdziecie teraz grzecznie do matki i poprosicie ją, by pozwoliła, żebyście nam przez dwa, trzy dni pomagali jako tłumacze. Ponieważ jednak pani Adela musi wiedzieć, że będziecie zagrożeni, dodacie, że odbywa się to na samej linii frontu, gdzie dość ostro strzelają. Jeśli nie będzie mieć nic przeciw temu, jutro wieczór o godzinie ósmej ruszacie.
Chłopcy zgrabnie zasalutowali do rogatywek i wykonali przepisowy w tył zwrot. Kiedy już sięgali do klamki, zatrzymał ich głos cywila:
- Chwileczkę, moi dzielni szpiedzy. Nim wyjdziecie, trzeba jeszcze raz powtórzyć legendę, a potem zadam kilka niewinnych pytań.
VIII
Pani Adela nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła nerwowo po mieszkaniu, wyglądała przez okno, załamywała ręce i ocierała chusteczką łzy, które co rusz napływały jej do oczu. Synowie ciągle nie wracali. Nad Gdynią wisiała niczym nie zmącona cisza. Po niebieskim, jasnym niebie przesuwały się wysoko białe obłoki, a słońce przygrzewało jak w lipcu.
Pani Bogusz nie zwracała jednak uwagi na pogodę. Jej nastrój i myśli były krańcowo odmienne od ciepłej aury panującej na dworze. Gnębiły ją najczarniejsze przypuszczenia - czy Jarek i Marek nie zostali gdzieś w czasie bombardowania ranni lub, nie daj Boże, zabici. A może zostali zasypani i w tej chwili potrzebują pomocy, a ona tkwi tu bezczynnie nie wiedząc, gdzie ich szukać i jak im pomóc.
Już ze sto razy pytała o synów panią Fischer i Hansa. Niestety, obydwoje nie wiedzieli, gdzie podziewają się bliźniacy. Pocieszali ją jak mogli, że nic złego nie mogło się stać, że na pewno zapuścili się w odległy kraniec miasta. Autobusy nie kursują, a na piechotę straszny kawał drogi. Pani Adela chwytała się tego jak ostatniej deski ratunku. Przez kilkanaście minut wierzyła, a potem znów popadała w czarną rozpacz.
Gdy słońce zaszło i na ulice począł spływać mrok gęstniejący z każdą chwilą, siadła na fotelu odrętwiała, pogrążona w myślach, nieobecna w swym bólu. Pani Fischer i Hans już nie usiłowali jej pocieszać. Podzielali jej niepokój i także byli pełni najgorszych przeczuć.
Nie minęła jednak i godzina, gdy do drzwi ktoś załomotał. Wszyscy zerwali się na równe nogi, a pani Fischer poczłapała, żeby otworzyć, gderając dobrotliwie i mieszając słowa niemieckie z polskimi.
- Herr Jesu, co to za Gevalt.
W drzwiach stali Jarek i Marek. Nieco speszeni, ale cali i zdrowi. Pani Bogusz aż oparła się o ścianę i zapłakała. Bliźniacy podskoczyli do niej obsypując ją pocałunkami.
- Mamuś kochana! - wołali jeden przez drugiego - nie gniewaj się, ale nas aresztowali, bo byliśmy wywiadowcami, ale to pomyłka. Nic nie wykryliśmy, a sam major nam dziękował, przepraszał i... już jedliśmy kolację.
Pani Adela nic nie mogła zrozumieć z bezładnych wyjaśnień chłopców.
- Czy major was aresztował za to, że jedliście kolację, a dziękował za to, że nic nie wykryliście? - zapytała odzyskawszy już zwykły humor.
- Nie - zaprotestowali chłopcy - właśnie, że wykryliśmy, gdzie jest polski wywiad, tylko że nie złapaliśmy niemieckiego szpiega, ale oni się tym zajmą i go aresztują.
- A może potem go aresztują i wypuszczą, tak jak was - zażartowała pani Adela.
Widząc ponure miny chłopców dodała:
- A teraz prędko się myć i spać. Jutro mi wszystko dokładnie opowiecie. Najważniejsze, że żyjecie, że nie jesteście ranni ani zasypani.
Tym razem chłopcy nie ociągali się z pójściem do łazienki. Nie mieli wprawdzie zamiaru za bardzo niszczyć skóry mydłem i szczotką, ale chcieli skorzystać z tego, że nie słyszani przez matkę mogli zamienić parę słów. Starannie zamknęli drzwi na klucz, puścili szeroki strumień wody do wanny i przysiedli na jej krawędzi.
- I co teraz powiemy mamie? - zafrasował się Marek.
- Po prostu, że nas wysyłają z ważnym zadaniem do Gdańska - Jarek był pewny siebie jak nigdy.
- Ej, ty kapuściany łbie...
- Nie przezywaj się.
- No dobrze, więc mój drogi mędrzecu.
- Nie mówi się mędrzecu, tylko mędrcze - odciął się Jarek uradowany, że udało mu się przyłapać brata na błędzie.
- Faktycznie, masz rację. Drobne przejęzyczenie - zbagatelizował całą sprawę Marek -- ale jeśli ciągle będziesz mi przerywał, to do niczego nie dojdziemy.
- Mówiłem, żeby wszystko dokładnie powiedzieć mamie.
- Dokładnie powiedzieć - przedrzeźniał Marek. - To nie jest tak jak przed wojną wycieczka. Wsiadasz do autobusu w Gdyni, w Orłowie przesiadka, kontrola celna i koniec.
- No to co zrobimy?
- Musimy coś wymyślić.
- Okłamać mamę? - zdumiał się Jarek.
- Nie, co to, to nie - zmieszał się Marek. - Tylko musimy jej tak powiedzieć prawdę, żeby nie wszystko wyszło na jaw, a i nie było kłamstwa.
- To tylko taka mowa, ale ty po prostu chcesz mamę oszukać - nie zgadzał się Jarek.
Marek podłożył palec pod wodę tryskającą z kranu i obserwował, jak bryzgi idą na wszystkie strony.
- Już mam - powiedział triumfalnie. - Wiesz, co to jest tajemnica wojskowa?
- Czy masz mnie za głupiego?
- Czasami.
- Nie, z tobą nie można rozmawiać - Jarek przekręcał klucz w drzwiach łazienki chcąc wyjść.
- Daj spokój, nie gniewaj się. Na żartach się nie znasz? - mitygował go brat.
Jarek zostawił klucz w spokoju, ale rękę trzymał nadal na klamce.
- No więc? - zapytał zimno
- Nie możemy wszystkiego powiedzieć mamie, bo to straszna tajemnica wojskowa.
- To co jej powiemy? - Jarek dawał się powoli przekonać, że jakiś wybieg wobec matki jest konieczny.
- Po prostu powiemy jej, że potrzebują na dwa dni harcerzy i nie bardzo wiemy po co, ale ponieważ ci harcerze muszą znać niemiecki, sądzimy, że potrzebują tłumaczy.
Jarek z powątpiewaniem wydął wargi. Nie był jeszcze całkiem przekonany. Marek postanowił wytoczyć ostateczny argument.
- A ty możesz powiedzieć z ręką na sercu, że wiesz dokładnie, o co chodzi? Masz tylko pójść i stwierdzić, czy polski komisarz w Gdańsku został aresztowany czy nie i czy zabrali szyfry. I to wszystko.
Jarek skinął głową.
- Zgadzam się pod warunkiem, że jej potem wszystko powiemy, a ojciec będzie z nas dumny.
- To rozumie się samo przez się.
W pokoju siedział Rozwadowski z matką. Przywitali się grzecznie, szurgając nogami po parkiecie.
- Pan kapitan był tak uprzejmy, że nas odwiedził i obiecał zabrać samochodem do Warszawy.
- Ale Gdynia jest otoczona - zaprotestował Marek.
- To tylko pozornie. Jeszcze parę dróg jest w naszych rękach. Przejazd jest całkiem bezpieczny - zapewniał kapitan.
Pani Adela kiwała głową potakująco.
- Zabawcie chwilę pana, przygotuję herbatę
Kiedy wyszła, Rozwadowski dyskretnie sprawdził, czy nikt nie stoi pod drzwiami, i tonem swobodnej pogawędki zapytał:
- A więc wybieracie się do Gdańska na mały spacerek. Czyż nieprawda?
Chłopcy spojrzeli po sobie zaskoczeni.
- Nie bójcie się. Nie zdradzę was. A skąd wiem? Może z naszego wywiadu, może z wywietrznika prowadzącego z ubikacji do łazienki. Ale nie w tym rzecz. Mam dla was propozycję, która ułatwi wykonanie zadania. Pójdziecie wraz z Hansem.
To jeszcze bardziej zaskoczyło bliźniaków. Jarek spojrzał na Marka, ale widząc, że brat nie ma zamiaru odezwać się, nie próbował nawet otworzyć ust.
- Doskonale - ucieszył się kapitan. - Jak przystało na asów wywiadu, jesteście bardzo wstrzemięźliwi w słowach. To bardzo dobrze. Ale posłuchajcie, bo mamy niewiele czasu. Matka już kończy przygotowywać herbatę. Otóż Hans pójdzie z wami, bo ma dla mnie załatwić wśród Niemców bardzo ważną sprawę. Nie pytajcie o nic, bo to tajemnica i nikomu, nawet tym, którzy was wysyłają, ani mru-mru. Dobrze?
- Dobrze - odparł niepewnie Marek, a Jarek tylko skinął głową.
Wszelka dalsza dyskusja była niemożliwa. Matka wniosła parujące filiżanki z herbatą i wspaniały sernik, jaki na całym świecie potrafiła robić tylko jedna pani Fischer.
Kapitan mrugnął do nich porozumiewawczo i zabrał się do pachnącego wyśmienicie ciasta. Chłopcy jednak siedzieli markotni i skwaszeni. Nie rozumieli tajemniczości Rozwadowskiego i niezbyt chętnie przystawali na jego propozycję. Do tego wszystkiego, mimo przekonujących argumentów Marka, wcale nie byli pewni, że wyjaśnienia przez nich wymyślone są słuszne i dobre. Kłamstwo wobec matki pozostawało kłamstwem.
Rozwadowski jakby czytał w myślach bliźniaków. Starannie odmierzył dwie łyżeczki cukru, wsypał do herbaty, zamieszał i pociągnął mały łyk.
- Zanim pojedziemy, a samochód będzie gotów dopiero za kilka dni, mam do pani jedną prośbę. Otóż w naszej ciężkiej służbie brakuje tłumaczy. Czy zgodziłaby się pani, aby przez dwa dni nasi dzielni bliźniacy zostali przez panią odkomenderowani do tej pracy? Oczywiście gwarantujemy im zupełne bezpieczeństwo, a nawet ochronę przed bombardowaniem. Tylko proszę o nic więcej nie pytać, bo reszta to tajemnica wojskowa.
Pani Adela zastanowiła się chwilę i spojrzała kapitanowi w oczy.
- Mam do pana zaufanie i dlatego mówię: tak.
Chłopcy mało nie podskoczyli na krzesłach. Rozwadowski uratował ich przed oszukaniem matki i choć wiedzieli, że takie tłumaczenie również nie jest w porządku, to jednak sumienia mieli czyste. Raziło ich jednak bezczelne kłamstwo kapitana o zupełnym bezpieczeństwie, a już najbardziej drażniło określenie „dzielni bliźniacy”. Jedno tylko było prawdą, że w tym czasie bezpieczni będą od bomb, których w Gdańsku nikt nie będzie rzucał. Zamiast być wdzięcznymi kapitanowi, byli na niego po prostu wściekli.
Rozwadowski doskonale rozumiał miny chłopców i domyślał się, o co chodzi, lecz nie zwracał na nich uwagi. Uprzejmie rozmawiał z panią Adelą, snując przed nią miraże bezpiecznego i prędkiego powrotu do Warszawy. Chłopcy siedzieli spokojnie, lecz z dezaprobatą słuchali opowiadań gościa. Lepiej niż matka zdawali sobie sprawę, że jazda samochodem do Warszawy nie będzie ani spokojną, ani też bezpieczną przejażdżką, tylko pasjonującą, pełną niespodzianek przygodą.
Wkrótce matka wyprawiła bliźniaków do łóżka. Po dniu pełnym wrażeń byli zmęczeni i wyczerpani, ale podniecenie wywołane perspektywą rychłej wyprawy do Gdańska spędzało im sen z powiek. Długo wiercili się w łóżkach, strzepywali kołdry i poduszki. Kiedy w końcu zaczęły się im zamykać oczy, usłyszeli przez drzwi prowadzące do pokoju Hansa, dokładnie zamknięte i przysłonięte kilimem, rozmowę prowadzoną z Hansem przez kapitana. Głos Rozwadowskiego zupełnie ich ocucił. Zeskoczyli z łóżek i przywarli do szpary w drzwiach.
Hans był wyraźnie podniecony, a kapitan jak zwykle swobodny i opanowany.
- Nigdzie nie pójdę i niczego nie będę przekazywał - protestował chłopak.
- Jesteś Niemcem?
- Po co o to pytać. Każdy wie.
- Jeśli tak, to musisz to wykonać. W przeciwnym razie zainteresuję twoją osobą żandarmerię polską, a jak Niemcy tu przyjdą, to też za odmowę ci nie podziękują.
- To groźba?
- My gróźb nie stosujemy, to tylko przyjacielska rada.
Przez chwilę za drzwiami panowała cisza.
- Ty, kim on właściwie jest, polskim czy niemieckim oficerem? - zapytał cicho Jarek.
Marek wzruszył ramionami i już chciał przyciąć bratu, ale powiedział tylko:
- Na pewno polskim, tylko że oni czasem muszą udawać Niemców, bo... bo... - nic mu nie przychodziło do głowy, aż wreszcie z zakamarków pamięci wygrzebał stwierdzenie ojca - bo to dla dobra sprawy.
Jarek chciał jeszcze o coś spytać, ale przyszło mu na myśl, że może będzie to zbyt naiwne. Otworzył więc usta, lecz nie wydawszy żadnego dźwięku spiesznie je zamknął. W samą porę, bo dialog za drzwiami toczył się dalej.
- Weź pod uwagę - mówił kapitan że nie będę się bawił w żadne sentymenty i uczucia. Może się tak zdarzyć, że odmowa może także zagrozić twojej matce. Na pewno ją kochasz, a poza tym, co ona jest temu wszystkiemu winna.
Jarek przyłożył usta do ucha Marka i szepnął:
- To potworne. To obrzydliwe.
- W wywiadzie tak trzeba - odparł niepewnie Marek. - A może on myśli o innym niebezpieczeństwie, nie ze strony Polaków.
Jarek pokręcił z powątpiewaniem głową.
- A więc zapamiętaj sobie - Rozwadowski mówił tonem dobrego wujaszka, ale czaiły się w tym nutki groźby - ten pakiet oddasz według adresu w Gdańsku, ale tylko człowiekowi w mundurze NSDAP. Kiedy ci otworzy drzwi, a będzie na pewno sam w domu, pokażesz mu skrzyżowane dłonie. Jeśli ci na ten znak nie odpowie: Deutschland über alles, wycofasz się pod byle pozorem i pójdziesz pod drugi adres.
- Jeśli nawet się zgodzę, to jak go przenieść na tamta stronę? Mogą przecież zrewidować.
- Nic się nie martw. Polacy przepuszcza cię bez kontroli. Idziesz przecież z naszego polecenia. Jeśli cię złapią po tamtej stronie, powiesz tylko jedno: z polecenia Abwehry, a kiedy doprowadzą cię do oficera wywiadu, pokażesz mu taki znak palcami.
Bliźniacy przywarli do szpary. Kapitan założył palec wskazujący na średni wyciągając dłoń przed siebie.
- Wtedy, o nic nie pytając, udzielą ci pomocy. Zrób to jednak w ostateczności. Wszystko powinno być utrzymane w jak najgłębszej tajemnicy.
- A jeżeli złapią mnie Polacy?
- Tego powinieneś obawiać się najmniej. Wymienisz moje nazwisko i stopień. To wystarczy. Natychmiast się zjawię i wyciągnę cię z opresji.
Hans ciągle miał wątpliwości.
- Jeżeli tę sprawę załatwię, to mogę być pewien, że więcej nie będę musiał nic robić?
- To już nie mój interes. Za kilka dni wejdą tu Niemcy i z nimi będziesz na ten temat rozmawiał.
Wejdą Niemcy? Bliźniacy o mało nie załomotali pięściami w drzwi. To tak mówił polski oficer? Albo jest zdrajcą, albo sytuacja na froncie jest tragiczna.
- Jeszcze jedno - dodał kapitan masz stamtąd przynieść książkę. I to książkę polską. Nic poza tym. Nawet gdyby ci coś dawali. Ta książka nie skompromituje cię, bo nie będzie w niej żadnych notatek ani dokumentów.
- To po co ją przenosić?
- Naucz się, że w wywiadzie nie zadaje się niepotrzebnych pytań. A to właśnie jest zupełnie zbędne.
- Pewnie użyjecie jej do szyfrowania wiadomości.
Rozwadowski ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził. Spojrzał na zegarek i poprawił krawat.
- Na mnie czas. Możesz o całym poleceniu myśleć, co ci się żywnie podoba, ale zapamiętaj sobie jedno. Czy się zdecydujesz, czy nie, bliźniacy jutro wieczór wyruszą na tamtą stronę. Bez ciebie na pewno zginą. A szkoda ich i szkoda pani Adeli. Poza tym jak sądzę, uratowali ci życie przy kopaniu okopów lub przynajmniej wybawili cię z bardzo nieprzyjemnej opresji. A to u tak szlachetnego chłopca jak ty powinno się liczyć.
Za drzwiami przesłoniętymi kilimem zaszurgały kroki i zapadła cisza. Chłopcy wrócili do łóżek. Pierwszy odezwał się Jarek:
- Nie lubię Rozwadowskiego.
- Ja też, ale to bardzo dobry oficer wywiadu. Jak sprytnie namówił Hansa i nabujał go z tymi Niemcami! A wszystko po to, by nasi mieli korzyść.
- Tylko dlaczego mu groził?
- Na pewno by go nie skrzywdził - uniósł się Marek. - Możemy go nie lubić, ale to nie powód, żeby przypisywać mu wszystko co najgorsze.
Już zasypiał, gdy Jarek zapytał:
- Jak to jest z tą książką do szyfrów? Przecież kapitan mówił, że to zwykła.
- Nie wiesz? - zdumiał się Marek. - Ojciec nam opowiadał.
- Nie pamiętam.
Tym razem Marek był dumny, że może coś wytłumaczyć, nie wykpił więc brata.
- Bierzesz dwie takie same książki, tego samego wydania, na przykład „Old Shatterhanda”. Ty masz jedną i ja mam jedną. Ja wyszukuję te wyrazy, które są mi potrzebne do ułożenia listu, i podaję numer strony, kolejność wiersza i kolejność wyrazu w wierszu. A ty potem odczytujesz. Jeśli nie wiadomo, jaka to książka, to i sam diabeł nic odgadnie szyfru.
- To ciekawe, to bardzo interesujące - sennie stwierdził Jarek.
- To się cieszę - krótko uciął Marek - i śpijmy już, bo przed nami dwie noce bez wypoczynku, a mnie się chce spać.
I miał rację, jak na ich dwunastoletnie organizmy, chłopcy ostatnio stanowczo za mało spali. A najbliższe dni, i to nie tylko wyprawa do Gdańska, miały im przynieść wiele bezsennych godzin.
IX
Samochód osobowy pomalowany na zgniłozielony, ochronny kolor parę razy podskoczył na nierównościach, zabuksował w jakiejś kałuży błota, zaryczał silnikiem jak zraniony zwierz i stanął.
- No, jesteśmy na miejscu - powiedział major gramoląc się z szoferki.
Za nim pospiesznie wyskoczyli dwaj bliźniacy oraz Hans wysłany przez Rozwadowskiego, który zdołał przekonać Żychonia, że jest to konieczne ze względu na bezpieczeństwo chłopców. Mimo ciemności panujących wokół wiedzieli, że są w pobliżu pierwszej linii obrony. Świadczył o tym huk strzałów rozlegający się od czasu do czasu z takiej odległości, iż wydawało im się, że strzela ktoś stojący na wyciągnięcie ręki.
Plutonowy, kierowca wozu, wysiadł również i wraz z majorem naradzał się szeptem. Jarek i Marek rozglądali się z zaciekawieniem. Stali na wielkiej łące zamkniętej z trzech stron ledwie majaczącymi w pomroce krzewami, drzewami i czymś, co musiało być szczątkami płotów. Stąd do samej granicy, jak powiedział Hans, ciągnęły się ogródki działkowe pełne krzaków, gęstych zarośli i kwiatów. Najlepsza droga do przejścia przez pozycje frontu. Tym bardziej, że polskie i niemieckie linie były tutaj dość rzadko obsadzone z uwagi na niedogodną dla rozwinięcia okopów zabudowę altankami i płotami.
Kiedy chłopcy usiłowali wypatrzyć, gdzie znajdują się polskie stanowiska, do majora Żychonia podszedł oficer ubrany w polową rogatywkę i długi wojskowy płaszcz. W nikłym blasku ślepej latarki, którą wodził po mapie rozłożonej na trawie, błyskały gwiazdki na naramiennikach.
Kolorowo zadrukowany arkusz papieru niewiele mówił bliźniakom. Major czas jakiś przyglądał się mapie, aż wreszcie powiedział:
- Dobrze, a więc chłopcy pójdą w tym kierunku. A co pan proponuje, żeby im zapewnić bezpieczne przejście?
- Na wojnie, panie majorze, nikt nikomu nie może gwarantować bezpieczeństwa.
Żychoń roześmiał się krótko
- To jasne. Od nikogo nie żądam cudów. Po to jednak kończyliśmy podchorążówki, by wojsku zapewnić, minimum strat, a maksimum powodzenia w walce. Co więc pan zrobi, by to osiągnąć?
Dowódca zrozumiał to jako prztyk uczyniony przez starszego stopniem i z gorliwością usiłował nadrobić swą niezręczność:
- Rozumiem, panie majorze. Z chłopcami pójdzie żołnierz znający doskonale okolicę. Doprowadzi ich do tych domów po tamtej stronie i wróci. Krótko przed tym rozpoczniemy uderzenie w kierunku szosy na domek straży granicznej. To powinno odwrócić uwagę Niemców. Tylko chłopcy muszą uważać. Nieprzyjaciel, o ile znam ich zwyczaje, będzie wystrzeliwał rakiety. Oświetlą one teren i ułatwią rozpoznanie niemieckich czujek, ale jednocześnie będą zmuszały do ostrożności. Zresztą Budzisz wam pomoże.
Dopiero teraz spostrzegli, że obok stał, z karabinem niedbale przewieszonym przez ramię, człowiek niezbyt na oko młody, lecz postawny i z sumiastymi wąsami, które były widoczne mimo czerni nocy. Kiwnął im życzliwie głową i z akcentem kaszubskim powiedział:
- Bóg da, że przejdziemy. Niemce nie takie groźne, jak ludzie myślą. Trzeba ich tylko umieć podejść.
- Uważajcie na nich - major nieco zdenerwował się - to przecież jeszcze dzieci. Gdyby się im coś stało, do końca życia bym sobie nie wybaczył.
- Niech pan major będzie spokojny. Nic się im nie stanie. Ze mną będą bezpieczni jak u mamy.
Oficerowie popatrzyli na zegarki. Dobiegała jedenasta.
- Jutro o tej samej porze będziemy na was czekali. Przechodźcie, kiedy usłyszycie natarcie z naszej strony w kierunku morza. Ma ono odwrócić uwagę Niemców.
Chłopcy i Hans skinęli głowami.
- Wszystko jasne i zrozumiałe.
- No to idźcie.
Budzisz ruszył pierwszy. Za nim bliźniacy, a na końcu Hans. Przeszli przez dziurę w drewnianym płocie. Poczuli delikatny zapach kwiatów. Pod nogami mieli rozmiękłą ziemię grządek, a ostre krzaki czepiały się im do spodni. Minęli furtkę chwiejącą się na zawiasach i przeszli przez alejkę gęsto wysadzoną leszczyną. Milczeli, starając się stąpać jak najlżej, niemal na palcach. Wytężali przy tym wzrok, by dostrzec najmniejszą gałązkę leżącą na ziemi i uniknąć najlżejszego trzasku.
Wokół panowała cisza, tylko wiatr szeleścił konarami drzew, muskał ich po twarzach. Ucichły nawet pojedyncze strzały, jakie dotąd padały na linii frontu. Cisza ta niezbyt sprzyjała ich przedsięwzięciu słychać w niej było najmniejszy szmer. Z drugiej jednak strony dawało im to poczucie złudnego bezpieczeństwa, powodowało, że czuli się jak na harcerskich podchodach.
Szli przez te ogródki działkowe tracąc zupełnie poczucie czasu. Nie umieliby powiedzieć, czy od chwili rozstania się z majorem Żychoniem minęło pół godziny czy trzy minuty. Przechodzili bezustannie przez jakieś płoty, chaszcze, grządki, alejki. Chłopcom zdawało się, że chodzą w kółko i zaraz wyjdą na łąkę, gdzie stoi major z samochodem. Hansa zaś gnębiło tylko jedno pytanie - jak w tej plątaninie podobnych do siebie ogródków trafią z powrotem.
Raptem Budzisz przystanął. Mało nie wpadli na niego i nie poprzewracali się na ziemię.
- Uważajcie - szepnął - za tym płotem już są Niemcy. Pójdziemy dalej, jak nasi zaczną atakować.
Przysiadł ciężko na wilgotnej trawie. Obok niego przycupnął Hans. Bliźniacy wychowani w surowym zakazie siadania na mokrej ziemi - bo można wilka złapać, przykucnęli tylko. Wprawdzie nigdy nie mogli dowiedzieć się, co to jest ten wilk, ale nawet teraz woleli być ostrożni.
I znów trudno powiedzieć, ile tak mogli czekać, ale chyba niedługo, bo Jarkowi i Markowi nogi nawet nie zdążyły ścierpnąć. Gdzieś z boku zadudniły eksplozje.
- Granaty - mruknął Budzisz podrywając się na równe nogi. - Idziemy!
Ledwie się podnieśli, a sypnęły się ostre serie i pojedyncze wystrzały. Przesadzili niski płot i za przykładem żołnierza przywarli do wielkiej sterty zielska, wyrwanej i ułożonej tu przez zapobiegliwego działkowicza. W samą porę, bo oto, tak jak to przewidywał dowódca odcinka, wystrzeliła w górę rakieta. W jej intensywnym, drgającym blasku ostro zarysowały się drzewa, płoty, altany, grządki z warzywami, kwiatami i kupa chwastów, przy której zalegli.
Marek uważnie rozglądał się wokół, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Zawsze to łatwiej poruszać się w znanym terenie. Omal nie krzyknął. Parę kroków od nich wsparty o drzewo stał Niemiec. Błyski rakiet załamywały się na jego hełmie i bagnecie sterczącym z karabinu. Szarpnął Budzisza za rękaw i kładąc palec na ustach wskazał w kierunku drzewa. Wprawdzie rakieta już dogasała, ale szyldwacha było jeszcze wyraźnie widać.
Ledwo ogródki pogrążyły się w ciemności i oczy przyzwyczaiły się na powrót do zmroku, Budzisz podniósł z ziemi parę kamyków i począł nimi rzucać w krzaki po drugiej stronie drzewa. Uderzenia o gałązki sprawiały wrażenie, jakby ktoś się ruszał czy usiłował pełznąć.
Niemiec czas jakiś tkwił nieruchomo. Zapewne w huku niezbyt odległych wystrzałów nie dosłyszał szelestu gałązek. Lecz palba dochodząca od strony budki strażników granicznych poczynała nieco rzednąć, tracić początkowy impet, a Budzisz rzucał coraz to większe kamienie. Szyldwach postąpił parę kroków w tamtą stronę, nadsłuchiwał. Wreszcie głosem, w którym można było wyczuć przestrach zawołał:
- Wer da?
Budzisz rzucił jeszcze parę kamieni. Miały one przekonać wartownika, że to nie człowiek, a jakieś zwierzę szurgocze w krzakach, gdyż ludzie na takie zawołanie zwykle przyczajają się i przestają poruszać.
Tak było i teraz. Wartownik roztrząsał bagnetem liście szukając między nimi może zająca, kota czy psa. Pochłonięty całkowicie tą czynnością nie zwrócił uwagi na inny szelest, który wywołała ucieczka Budzisza i chłopców.
Przebiegli przez jakąś prawie pustą działkę, wskoczyli do suchego rowu. Wyskoczyli zeń i korzystając z rozgłośnej serii cekaemu, nie zważając na rumor, zadudnili po betonowym placyku. Wpadli do domku, gdzie zapewne przedtem mieściła się administracja ogródków.
Ciężko dysząc zamknęli za sobą drzwi.
- Tu chwilę poczekamy - powiedział Budzisz. - Ktoś mógł nas usłyszeć albo zobaczyć, jak biegniemy. Jeśli nie będą szukać, ruszamy dalej.
W domku panował zaduch, jakby ktoś trzymał tu stare buty, skarpetki, a na dodatek beczkę kiszonej kapusty. Chłopcy zbici w kupkę stali pod drzwiami, a Budzisz ostrożnie wyglądał przez okno. Strzały dochodziły tu przytłumione, jakby z oddali, nie robiąc takiego wrażenia bezpośredniej walki jak na dworze.
Budzisz dał znak ręką w kierunku chłopców. Nie pojmowali, o co idzie. Hans zrobił więc parę kroków w stronę żołnierza, potknął się o coś i by utrzymać równowagę wyciągnął rękę ku czemuś, co sterczało w ciemnościach. Ledwo się za to coś uchwycił, a już cofnął rękę z obrzydzeniem. Natrafił na coś miękkiego i ciepłego. Nie miał czasu ani przerazić się, ani zastanowić, gdyż w tej chwili rozdarł się niemiecki głos:
- Któż do diabła jasnego mnie budzi?
Dopiero teraz oczy chłopca i Budzisza poczęły odróżniać w ciemnościach domku wielki stół czy pryczę, na której pokotem, jeden obok drugiego, leżeli żołnierze niemieccy ponakrywani płaszczami. Obok nich wsparte o ścianę stały karabiny. Właśnie jeden z Niemców podniósł się i na siedząco przecierał oczy. Tak był zaspany, że nie bardzo mógł się zorientować, dlaczego i przez kogo został obudzony.
Na szczęście Hans nie stracił głowy i języka w gębie:
- Śpij, kolego, jeszcze na ciebie nie pora - odparł po niemiecku.
I dodał niby ze złością:
- Tyle tu klamotów porozrzucaliście, że mało się nie zabiłem.
To wyjaśnienie zupełnie wystarczyło. Żołnierz jeszcze raz przetarł oczy, obrócił się na bok i już spał. Z pozostałych nikt się nie obudził. Widać pierwsze dni wojny były dla nich nadspodziewanie męczące. Upewniwszy się, że wszyscy śpią jak zabici, Budzisz otworzył drzwi i trzymając w ręku karabin skierowany ku Niemcom, wypuścił chłopców na dwór
Strzelanina coraz bardziej cichła. Nie było to korzystne dla przekradających się. Budzisz sądził, że kierunek, jaki wybrali, jest prawie nie strzeżony, a tu już dwukrotnie mało nie wpadli w fatalną kabałę. Do końca przeprawy nie było już daleko, ale nie wiadomo, co im jeszcze los zgotuje. Bardzo przydałoby się parę rakiet i ostrzejszy atak odciągający uwagę Niemców od ogródków działkowych.
Jakby w odpowiedzi na te życzenia od strony morza rozległy się ciężkie stęknięcia granatów.
- Obronne - stwierdził Budzisz fachowo - to znaczy nasi przestali się lenić.
Równocześnie w niebo wystrzeliły dwie rakiety zalewając teren mleczno-białawym światłem. Padli na ziemię i lekko unieśli głowy. Ogródki kończyły się. Jeszcze dwa czy trzy poletka okolone siatką, a za nimi rozciągało się puste pole. W tym miejscu powinny się kończyć linie niemieckie. Tutaj, począwszy od traktatu wersalskiego, rozciągał się dziwny twór nazwany Wolnym Miastem Gdańskiem, które tylko z nazwy było wolne, bo prym w nim wiedli Niemcy panoszący się we wszystkich urzędach i instytucjach.
Byli na rzut kamieniem od zaplecza, gdzie nie niepokojeni przez nikogo mogli spokojnie dostać się do samego centrum. Właściwie tutaj Budzisz mógł z czystym sumieniem ich opuścić, lecz nieoczekiwane spotkania z Niemcami obudziły w nim czujność. Nie wiadomo, co się jeszcze znajdowało na pustej przestrzeni i jaką niespodziankę wróg mógł im zgotować. Dlatego patrzył uważnie taksując szczegóły, przeczesując wzrokiem podejrzane wzniesienia i małe drzewa. Każde z nich mogło być stanowiskiem karabinu maszynowego lub wartownikiem składającym się do strzału
Rakieta zgasła i Budzisz doszedł do wniosku, że droga jest wolna. Podnieśli się cicho z ziemi i ostrożnie stawiając stopy, macając nimi uważnie grunt ruszyli przed siebie. Przeszli kilkanaście kroków, gdy jakby spod ziemi, dosłownie tuż przed nimi, rozległo się niemieckie przekleństwo:
- Verflucht, Donnerwetter.
A zaraz za tym posypały się niecenzuralne życzenia pod adresem zapałek, które gdzieś upadły i nie można było ich znaleźć. Zamarli w bezruchu. Wreszcie poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem, bo u ich stóp zapłonął drobny ogieniek i poczuli zapach dymu z papierosa. Równocześnie w nikłym świetle zapałki zobaczyli, że stoją dosłownie nad samym gniazdem karabinu maszynowego. Jeszcze jeden krok, a zwaliliby się z rumorem na wystający z okopu karabin i przycupniętego przy nim żołnierza.
Nie sposób było ani iść do przodu, ani wycofać się. Przysiedli tylko za przykładem Budzisza w kucki, by ich postacie nie były widoczne na tle nieba. Niemiec coś jeszcze marudził w okopie, szczekał blaszanymi skrzynkami od amunicji. Wstrzymywali oddech, żeby ich nie usłyszał. W końcu żołnierz nie znalazł tego, czego szukał, bo kopnął pustą puszkę, aż głośno brzęknęła, wyskoczył z okopu i odszedł mrucząc coś pod nosem.
Droga była wolna. Budzisz podprowadził ich pod ogrodzenie, które naruszone zębem czasu miało tyle dziur, że naraz mogła przejść cała kompania wojska. Po drugiej stronie płotu było cicho i pusto. Odczekali do następnej rakiety, by stwierdzić, że nie ma tu żadnych posterunków czy okopów. W oddali widać było dom z czerwonej cegły. To był pierwszy etap ich drogi. Mieli tam odpocząć i zaczekać do świtu. Włóczenie się nocą po Gdańsku było zupełnie bezsensowne i groziło natychmiastowym aresztowaniem.
Uścisnęli Budzisza, wyszeptali parę słów podzięki i znaleźli się na łące. Pachniało słodko macierzanką, a nogi tonęły w puszystej, dawno nie koszonej trawie. Szli przez nią uradowani, odprężeni, jakby wszelkie niebezpieczeństwa zostały daleko za nimi. Jarek nawet usiłował pogwizdywać, lecz zgromiony przez Marka zamilkł.
Domek, do którego zmierzali, był solidną, parterową budowlą z rozbudowaną facjatką. Stał w ogródku pełnym kwiatów, a ścieżka, jaka prowadziła od furtki do drzwi, tak skręcała, że każdy, kto wchodził, musiał przejść przed wszystkimi oknami, nim zapukał do wejścia. Dzięki temu przyjście chłopców zostało wcześniej zauważone i zanim zdołali zastukać, drzwi się otworzyły i równie cicho za nimi zamknęły.
Idąc za niewidocznym w ciemności gospodarzem minęli nie oświetloną sionkę i weszli do pokoju, w którym mimo zasłoniętych szczelnie okien paliła się przyćmiona lampa u sufitu. Zza stołu wstał ledwie widoczny w półmroku mężczyzna. Gospodarz domu ruchem ręki powstrzymał chłopców i podszedł do nieznajomego. Chwilę gwarzyli tak cicho, że do uszu chłopców dochodziły tylko przytłumione, niezrozumiałe dźwięki.
Skończyli, a mężczyzna skinąwszy głową wyszedł wymijając chłopców. Mimo postawionego kołnierza dostrzegli jego twarz z profilu. Nie ulegało wątpliwości, człowiek ten miał w charakterystyczny sposób przecięte ucho. To był niewidomy skrzypek.
- Ty, dlaczego major go nie zaaresztował? - zapytał szeptem Jarek.
- Pewnie nie zdążył albo ten szpieg zwąchał pismo nosem i zdążył uciec.
Ta ostatnia wersja wydała się Jarkowi najbardziej prawdopodobna i już nie pytał o nic więcej.
X
Gdańsk tonął w powodzi czerwonych flag, na których w białym kole czerniła się swastyka. Miasto nie robiło wrażenia grodu przyfrontowego. Na ulicach widać było odświętnie ubrane tłumy, wśród których zieleniły się mundury Wehrmachtu, czerniały uniformy SS i brązowiały skromniejsze koszule i spodnie NSDAP. Choć za miedzą broniła się polska Gdynia, choć Niemcy nie mogli złamać oporu obrońców Oksywia i Helu, choć z Westerplatte dochodziły odgłosy walki, jaką toczył uparty major Sucharski wraz z załogą, tutaj weselono się i przedwcześnie obchodzono zwycięstwo. A przecież zdobyli tylko Pocztę Gdańską bronioną przez stu dziesięciu pocztowców, w większości cywilów nie zaprawionych w boju.
Jarek i Marek szli ulicami rozglądając się ciekawie. Przed paroma dniami byli tu razem z matką. Pamiętali dobrze ulice, sklepy. Ale teraz miasto niby to samo, a jednak inne. Oszalałe fanatyzmem, przybrane flagami, portretami Hitlera. I ludzie też inni. Nie ci spokojni, dobrotliwie wyglądający mieszczanie gdańscy, lecz wściekli, upojeni wojną szaleńcy.
Wśród przewalających się ulicami tłumów było wielu rówieśników Jarka i Marka ubranych w czarne sztruksowe spodenki, jasnobrązowe koszule i czarne chusty. U pasków dyndały im noże - podobne kształtem do małych bagnetów. Byli to członkowie młodzieżowej organizacji Hitlerjugend. Bliźniacy patrzyli na nich z niechęcią. Zazdrościli im tylko tych zgrabnych i efektownych noży.
- Przydałby się taki jeden - powiedział tęsknie Marek.
- Chyba dwa - poprawił go Jarek.
Zatrzymali się przed Dworem Artusa. Trzy wielkie, łukowato zakończone okna pokrywały flagi hitlerowskie. W wyższych, renesansowo prostokątnych oknach rozczapierzał się czarny orzeł trzymający w szponach wieniec ze swastyką. Na schodach przed ozdobnie sklepionym wejściem zastygła w bezruchu warta żołnierzy Wehrmachtu - znak, że III Rzesza objęła w posiadanie miasto.
Bracia po raz pierwszy widzieli z tak bliska niemieckich żołnierzy. Parę dni temu jeszcze ich nie było w Gdańsku. Jedynymi oznakami wpływów hitlerowskich byli chłopcy z Hitlerjugend i brunatne mundury partyjne. Teraz z uwagą przyglądali się garnkowatym hełmom, orłom ze swastyką naszytym na prawą kieszeń munduru o barwie zielono-szarej, zwanej feldgrau, a także masywnym saperkom, w cholewy których wpuszczone były spodnie. Ciekawiła ich także pruska musztra. Wartownicy stali w rozkroku, wsparci oburącz na karabinach jak na laskach.
Słońce już dawno wzeszło wysoko ponad horyzont, a oni dopiero dotarli do śródmieścia opuszczając gościnny dom w Orłowie. Trochę czasu zmitrężyli rano na śniadanie i na rozmowę z gospodarzem. Chcieli koniecznie dowiedzieć się, kim jest mężczyzna, którego napotkali wieczorem. Wszak gotowi byli dać głowę, że jest to ich znajomy skrzypek. Chociaż major zabronił komukolwiek o nim mówić, to przecież zakaz nie obejmował pytania się o człowieka z przeciętym uchem
Gospodarz albo sam niewiele wiedział, albo też nie chciał powiedzieć. Wreszcie naciskany przez chłopców wystękał:
- E, taki tam sobie hitlerowiec z Oliwy, ale porządny człowiek. I chyba rodziców miał Polaków.
Dalsze indagowanie mogło zwrócić uwagę Hansa, który i tak zainteresował się ich pytaniami.
- Znacie go może? W każdym razie dobrze, że was nie rozpoznał.
Zamilkli, bo wciąż nie dowierzali Hansowi, a i gospodarz mrukliwie ich poganiał:
- Idźcie, już idźcie. Do tramwaju kawał drogi. A i u mnie musicie być z powrotem, zanim zacznie zmierzchać.
Hans wyszedł nieco wcześniej. Ustalili też, że gdziekolwiek się spotkają, będą udawali zupełnie sobie obcych.
- Pamiętajcie - podkreślił Hans - nigdy się nie widzieliśmy, nie znamy naszych nazwisk i imion. Mamy do wykonania dwa różne zadania i lepiej trzymać się od siebie z daleka.
Bliźniaków zdenerwował mentorski ton kolegi, ale musieli mu przyznać rację. Na pewno tak będzie lepiej i bezpieczniej.
Stojąc przed Dworem Artusa i oglądając dziwacznie wyprężonych żołnierzy, przypomnieli sobie uwagi Hansa, upływające szybko minuty i cel, w jakim przybyli do Gdańska. Cała trudność polegała na tym, że nie wiedzieli, gdzie jest ta Eckenstrasse. Wahali się, co robić, aż Marek zdecydował:
- Zapytamy policjanta. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że szpiedzy informują się w policji.
Jarkowi pomysł wydawał się sprytny. Pytanie o drogę przedstawiciela władzy nie mogło wzbudzić niczyich podejrzeń. Dla porządku tylko zaprotestował.
- My nie jesteśmy szpiedzy.
- A co?
- Nikogo nie szpiegujemy.
- To nic. Szpieg zdobywa różne ważne informacje. A my akurat to robimy, to czym jesteśmy?
Jarek zamilkł przekonany, tym bardziej że środkiem Długiego Targu szedł policjant. Na głowie miał czapkę w kształcie wygiętego skopka, a do pasa przypiętą kaburę z pistoletem. Rozglądał się niedbale na wszystkie strony.
Policjantowi nawet do głowy nie przyszło, by coś podejrzewać. Uprzejmie i drobiazgowo wszystko objaśnił. Rzeczywiście do Eckenstrasse nie było tak łatwo dotrzeć. Leży ona na końcu miasta, niedaleko portu. Nie ma tam czym dojechać. Trzeba iść na piechotę.
- Chyba żeby was podwiózł któryś z samochodów Wehrmachtu.
Chłopcy grzecznie ukłonili się, obiecując skorzystać z rady, ale w duchu postanowili sobie trzymać się jak najdalej od wojska. Szczęśliwego losu nie należy kusić. Idą na piechotę. Trwa to ponad półtorej godziny. Docierają do miejsca zmęczeni, zziajani, ale pewni siebie. Wypad do Gdańska wydaje się im dziecinnie prosty.
Na Eckenstrasse stoi tylko parę domów. Panuje tutaj spokój, jeśli nie liczyć odgłosów artylerii strzelającej z pancernika „Schleswig-Holstein”, huku rwących się na Westerplatte pocisków, serii broni maszynowej i suto okraszających to wszystko pojedynczych wystrzałów karabinowych. Lekki wiaterek idący od morza przynosi zapach spalonego prochu i trotylu.
Chłopcy po raz pierwszy są tak blisko prawdziwej walki. Po raz pierwszy słyszą i nieomal widzą takie natężenie ognia. Ponad dachami domów widać maszty pancernika, kłębi się czarny dym z czegoś, co płonie.
- Ty - mówi przejęty Marek - na Westerplatte to chyba już nikt żywy z naszych nie został.
- To po co by strzelali?
Patrzą w tę strony odrętwiali ze zgrozy.
- Zupełne piekło. Chyba już niedługo skapitulują.
- Jeśli jeszcze ktoś żywy zostanie.
Ale widać Niemcy nie mogą ugryźć tego skrawka polskiej ziemi, skoro do, zdawałoby się, miażdżącej nawały artyleryjskiego ognia dołączają jeszcze samoloty. Małe nurkujące bombowce - stukasy, o charakterystycznie wygiętych skrzydłach ukazują się na niebie. Idą równo, wysoko. W pewnym momencie jak dzikie, drapieżne ptaki spadają w dół. Umieszczone między kołami syreny wyją rozgłośnie od pędu powietrza. To dodatkowa broń psychologiczna mająca wywołać paraliżujący strach. Nalot nie trwa długo. Bomby są małego kalibru i ich wybuchy docierają do chłopców w postaci słabych detonacji. Dużo większe wrażenie robi ostrzał z pancernika. Bliźniacy wiedzą, że wszedł on do Gdańska z końcem sierpnia niby z oficjalną wizytą. W rzeczywistości był to zwykły podstęp wojenny.
Ogień kierowany na Westerplatte nieco przycichł. Niemcy robią przerwę dla odpoczynku artylerzystów albo dla rozpoczęcia natarcia. Dopiero teraz chłopcy spostrzegają, że podnieceni obserwowaniem walki, przegapili właściwy numer domu i doszli do końca ulicy, gdzie rozłożony jest oddział wojska.
W poprzek jezdni stały ciężarówki, radiostacje, warsztaty, a nawet dwa samochody pancerne z wymalowanymi na korpusie biało-czarnymi krzyżami. Nie stracili głowy. Jak na komendę przybrali miny zaciekawionych urwisów i wałęsającym się krokiem poczęli obchodzić stojące auta. Jarek zapytał nawet, gdzie pancerniki mają działko. Dopiero odgonieni przez zniecierpliwioną obsługę, zawrócili.
Dom, do którego szli, był niewielką, dwupiętrową kamienicą, wciśniętą między inne podobne budynki. Mimo firanek i zasłon w oknach robił wrażenie pustego. Zapewne wszyscy mieszkańcy poszli do śródmieścia, by upajać się atmosferą nie odniesionego jeszcze zwycięstwa, chłopcy przez nikogo nie zaczepiani weszli na klatkę schodową i skrupulatnie sprawdzili listę lokatorów. Joachim Reutz mieszkał na pierwszym piętrze.
Wchodzili po trzeszczących schodach. Serca biły im tak, że zda się słychać było te uderzenia na samym Westerplatte. Teraz dopiero uzmysłowili sobie, że w mieszkaniu mogą zastać gestapo wyłapujące wszystkich z polskiej siatki wywiadowczej. Stanęli pod drzwiami i przyłożyli ucho do jasno pomalowanych desek.
Nic. Dźwięcząca cisza, ani skrzypnięcia czy chrząknięcia, ani śladu ludzkiej obecności. Może to oznaczać, że Niemcy zasadzki nie zrobili albo że nikogo nie ma w mieszkaniu. W tym drugim przypadku polecenia majora też nie będą mogli wykonać. Nawet jeśli ich nie aresztują, to nie będą mogli czekać na Reutza bez zwrócenia na siebie uwagi.
Wszystko to przeleciało obu chłopcom przez głowę dosłownie w ciągu paru sekund. Mimo to nie było sensu wahać. Tak czy tak trzeba było spróbować. Jarek jeszcze raz przyłożył ucho do drzwi. W dalszym ciągu cisza. Zastukał energicznie. W mieszkaniu rozległy się kroki i umilkły. Najwyraźniej ktoś obserwował ich przez judasza. Widać lustracja wypadła pomyślnie, bo drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki mężczyzna o sympatycznym wyrazie twarzy i gęstych, zaczesanych do góry blond włosach.
Mężczyzna ubrany był w mundur niemieckiej policji. Bracia odruchowo cofnęli się. A więc jednak zasadzka. Ucieczka na nic by się nie przydała. Na schodach czy na ulicy policjant dogoniłby ich z łatwością. Pierwszy zaczął Jarek.
- Myśmy tak, tylko przez pomyłkę. My szukamy pani Fischer.
- Tutaj taka nie mieszka - odparł spokojnie blondyn i nie czekając na dalsze pytania zamknął drzwi przed nosem zdumionych chłopców.
- Nie wygląda to na pułapkę - Marek podrapał się po głowie.
- I ja tak myślę - zawtórował mu Jarek.
- Chyba, że uznał nas za niegodnych aresztowania. Za mali jesteśmy.
- Za mali! - zezłościł się Jarek - to pukamy - i poruszył parę razy klamką.
Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, jakby blondyn stał cały czas za nimi i nadsłuchiwał.
- Wchodźcie i nie filozofujcie na schodach. To teraz bardzo niezdrowo - powiedział i wciągnął ich do środka.
Mieszkanie było urządzone skromnie, z niemieckim gustem, na ścianach wisiały obrazy z widokami leśnych ostępów, tyrolskich domków w górach i płócienne makatki z wyhaftowanymi życzeniami dobrego apetytu. W pokojach i w kuchni nie było nikogo. Za to wszędzie panował nieopisany bałagan, tak jakby ktoś czegoś szukał w wielkim pośpiechu.
- Skąd jesteście i kogo szukacie? - zapytał blondyn.
Sytuacja nadal była niejasna i chłopcy nic wiedzieli, co odpowiedzieć. Wyglądało na to, że policjant właśnie przeprowadzał rewizje.
- No więc, czego szukacie?
„Nie ma innego wyjścia, trzeba ryzykować” pomyślał Marek.
- Chcemy się widzieć z panem Reutzem.
- Czego od niego chcecie?
- To nasz wujek. Mama powiedziała, że jak będziemy uciekać przed Polakami, to on się nami zaopiekuje.
Mężczyzna popatrzył na nich z niedowierzaniem, wyjął pistolet, odbezpieczył, zarepetował i nieznacznie uchylając zasłony, wyjrzał na ulicę. Potem podszedł do drzwi wejściowych, nadsłuchiwał i długo patrzył przez wizjer. Widać oględziny wypadły pozytywnie, bo schował pistolet i stanął przed chłopcami.
- To ja jestem Reutz - zaśmiał się. - Nie poznajecie swego ukochanego wujka? No - dodał groźnie - mówcie, kto was przysyła i po co?
- Major - odrzekł Marek. - Mamy powiedzieć hasło: czterdzieści cztery i dowiedzieć się, czy dokumenty z szyframi i planami obrony z Komisariatu Generalnego zostały zniszczone, czy wpadły w ręce Niemców. Mamy wrócić do Gdyni i przekazać wiadomość.
Policjant przeszedł niespodziewanie na język polski.
- Źle z nami, jeśli musimy prosić dzieci o pomoc.
- Nie jesteśmy dziećmi, jesteśmy chłopcami i harcerzami - sprzeciwił się Jarek.
- A więc, druhowie. Wszystko jest w porządku. Wszystkie plany, które przez przypadek trafiły do tego mieszkania, sam przed chwilą spaliłem. Możecie powiedzieć, żeby spokojnie spali.
Rzeczywiście w piecu jeszcze buzował ogień, a to, co wzięli za ślady rewizji, było wynikiem poszukiwania innych ważnych dokumentów. Blondyn mówił dalej:
- Przestraszyliście się mojego munduru. To dobrze. Inni też powinni się, przestraszyć. A teraz zmykajcie stąd co prędzej, bo lada chwila może się zjawić prawdziwa policja. A wtedy już nam nic nie pomoże. Poczekajcie chwilę, zaraz was wypuszczę.
Wyjrzał przez okno i zaklął szpetnie:
- Już są, do stu diabłów.
Bliźniacy przysunęli się do firanek. Na ulicy pod domem stał zielony samochód policyjny, a z niego wysiadło dwóch policjantów i jeden gestapowiec z emblematami trupiej czaszki i piszczeli na czapce i kołnierzu.
Blondyn nie spiesząc się wyciągnął pistolet i nic otwierając okna strzelił przez szybę. Gestapowiec złożył się wpół i padł na kolana trzymając się ręką za brzuch. Policjanci skoczyli za auto i przykucnąwszy, zdezorientowani zaczęli rozglądać się wokoło. Strzał oddany przez mężczyznę przebranego w mundur zbiegł się z wybuchem pocisku na Westerplatte i nawet bliźniakom zlało się to wszystko w jeden huk.
Blondyn tkwiący nadal przy oknie wyciągnął jedną rękę ku chłopcom.
- Tam w szufladzie leżą granaty. Podajcie. Ja ich powstrzymam. A wy uciekajcie. Prędko, przez podwórko, płot na Cecilenstrasse i tramwajem do centrum.
Jarek prędko wyciągnął granaty i podał blondynowi. Marek wpatrzony w ulicę nie dostrzegł nawet, jak brat wepchnął jeden do kieszeni. Policjanci po chwilowym oszołomieniu spostrzegli już, skąd padł strzał. Odezwały się ich ciężkie pistolety - mauzery. Prysnęło szkło okienne z sufitu posypał się tynk. Bracia stali, jakby przyrośli do ziemi. Fascynowała ich ta sytuacja, a jednocześnie dziwnie drgały im kolana.
Blondyn wystrzelił raz, drugi, trzeci.
- Uciekajcie do jasnej...
Szmyrgnęli szczupakiem przez korytarz, trzasnęli drzwiami i zadudnili po schodach. Wyjrzeli z bramy na podwórko. Puste. Już mieli skoczyć, gdy Jarek chwycił brata za rękaw.
- Zaczekaj.
W bocznym prześwicie oficyny zza muru wychylała się czyjaś twarz. Kawałek munduru feldgrau i lufa pistoletu.
- Co teraz zrobimy? Droga... - Marek nie dokończył, bo powietrzem targnął nagły huk wybuchającego na ulicy granatu. Żołnierz przyczajony za murem drgnął i wystawił głowę. Widzieli, jak składa się do strzału.
Jarek zdecydowanym ruchem wyrwał granat z kieszeni. Wyciągnął zawleczkę, chwilę odczekał i rzucił w kierunku prześwitu. Wybuch zwielokrotniony studnią podwórka zadudnił w uszach. Jeszcze pył eksplozji nie opadł, gdy Jarek pociągnął brata za rękę. Przebiegli sprintem podwórko. Z rozpędu wyważyli drewnianą furtkę. Stratowali jakieś kwiaty, warzywa i przez niewielką bramkę wyskoczyli na Cecilenstrasse.
Ulica była pusta. Dobiegli błyskawicznie do rogu i zza węgła, spokojnym, leniwym krokiem wyszli na szeroką ulicę, którą podzwaniając jechał tramwaj. W ich stronę energicznym i szybkim krokiem szedł policjant.
Jarek, który ciągle trzymał za rękę brata, szarpnął się do tyłu. Chciał uciekać. Marek jak kleszczami zacisnął palce na jego dłoni i dalej szedł śmiało naprzód. Tylko to ich mogło uratować. Policjant był coraz bliżej. Przyglądał się im uważnie. Na krok przed nimi zatrzymał się i rzekł surowo:
- A wy dlaczego nie w szkole?
- Herr Professor puścił nas do domu, byśmy mogli cieszyć się zwycięstwem - zełgał gładko Marek.
Policjant zamruczał coś o braku dyscypliny, która sięga nawet do szkół i nauczycieli, ale ruszył dalej. Chłopcy stanęli na przystanku wypatrując tramwaju.
- Gdzieś ty się tak fajnie nauczył rzucać granatami? - wyraził swój podziw Marek.
- Ojciec mi kiedyś na ćwiczeniach pokazywał - z dumą odparł Jarek.
XI
Chłopcy wrócili do domku z czerwonej cegły wczesnym popołudniem. Gospodarz o nic nie pytał, nie usiłował nawiązać rozmowy.
- Chcecie odpocząć, to idźcie na górę do izdebki. Zresztą, czy chcecie, czy nie - idźcie. Lepiej, żeby was tu nikt nie widział. A jak ten wasz kolega przyjdzie, to go do was przyślę.
Z okna pokoiku roztaczał się widok na łąkę, którą przyszli od linii frontu. Dopiero teraz mogli stwierdzić, że idzie ona pod górę, a za wielkim wybrzuszeniem terenu skryte są ogródki działkowe, przez które przechodzili w nocy. Od strony Kolibek i Sopotu widok przysłaniały drzewa. Teraz bracia zrozumieli, że nikt nie kwapił się z zajęciem domu na posterunek obserwacyjny, bo po prostu niewiele stąd było widać.
Przysiedli na stojącym w rogu łóżku. Jarek był poważnie zakłopotany.
- Co zrobimy, jak Hans nie wróci?
- Pójdziemy sami. Przecież znamy drogę.
Marek usiłował nadać swemu, głosowi cechy pewności siebie, ale jakoś nie wyszło. Sam chłopiec też to wyczuł, bo zapytał:
- Drugiego granatu nie masz?
- Coś ty, skąd? Tylko jeden wziąłem. A zresztą, gdyby nas z granatami złapali, to nie daj Boże.
- Złapali, złapali - przedrzeźniał Marek - zawsze musisz krakać.
- Tylko wrona kracze, a ja mówię.
Przypuszczalnie spór toczony przez braci rozwijałby się dalej, gdyby przed domem nie zawarczał silnik samochodu. Wychylili się z okna. Z otwartego wozu osobowego pomalowanego w łaciate barwy ochronne wysiadł Hans z oficerem w mundurze Wehrmachtu.
- A widzisz, że wykrakałeś - zauważył z triumfem w głosie Marek - złapali Hansa, a teraz przyjechali po nas.
- Uciekajmy, prędko uciekajmy.
- Za późno. Na pewno cały dom jest otoczony - ze stoickim spokojem stwierdził Marek. Uśmiechał się przy tym tak, by brat nie zauważył. Od momentu, w którym spostrzegł samochód niemiecki, nie wierzył, żeby Hans został aresztowany i że im samym to także grozi. Na pierwszy rzut oka było widać, że Hans jest w bardzo zażyłych stosunkach z oficerem.
Choć zdawał sobie sprawę, że postępuje brzydko, nic mógł sobie odmówić przyjemności postraszenia Jarka. Wprawdzie uratował ich rzucając granatem, ale następnie mało nie zgubił chcąc uciekać przed przechodzącym przypadkowo policjantem.
- Widzisz, już idą po nas na górę. Przyszykuj ręce na kajdanki.
Dopiero teraz Jarek zorientował się, że brat kpi z niego. Odwrócił się obrażony w kierunku okna. Rzeczywiście, nie w ten sposób przyjeżdża się, aby kogoś aresztować. Przy samochodzie kręcił się kierowca. Coś tam sprawdzał, poprawiał. Wokół, jak okiem sięgnąć, nie było widać nikogo. Ani cywila, ani żołnierza.
Jarek znów pomyślał o Reutzu. Na pewno nie było to jego prawdziwe nazwisko. Po niemiecku mówił znakomicie, choć z jakimś dziwnym akcentem, zaś jego polszczyzna była bezbłędna. Na pewno był Polakiem. Czy ocalał? Czy udało mu się wyrwać z matni?
- Ale Reutza chyba nie zabili?
Marek drgnął. Myślał o tym samym prawie bez przerwy od chwili, gdy stanęli na przystanku. Właściwie trochę się czuł winny. Gdyby nie przyszli akurat w tym momencie, Reutz nie musiałby nikogo osłaniać i mógłby uciec. A tak poświęcił się dla nich.
- Mam nadzieję, że uciekł - rzekł do Jarka - a jeśli nie, to mamy go na sumieniu. Ale o tym ani słowa przed Hansem. Wygląda mi na to, że on jest na służbie u Niemców.
Fischer wpadł jak bomba do pokoiku.
- Chłopaki, udało się. Ten oficer przeprowadzi nas przez linie niemieckie. A Polacy nam przecież nic złego nie zrobią.
- Czy ten oficer to twój wujek czy stryjek? - zimno zapytał Marek.
Hans zmieszał się.
- Nie, to znaczy jakiś daleki krewny. Zupełnie przypadkowo go spotkałem. Powiedziałem mu, że wojna odcięła mnie i was od domu tutaj. I chcemy przedostać się do naszych matek. Nawet nie potrzebowałem prosić. Od razu ofiarował się nam pomóc.
Bracia milczeli. Dla każdego z nich było jasne, że Hans kłamie. Nawet się specjalnie nie wysilał. Oszukaństwo było szyte zbyt grubymi nićmi. Tylko co się za tym kryło? Jedno wydawało się oczywiste. Hans służy Niemcom. Wszelkie uprzejmości wobec Polaków sprzeciwianie się Rozwadowskiemu, kiedy ten proponował mu niby pracę dla Niemiec, wszystko to było szczwanym wybiegiem mającym osłonić głęboko zakonspirowaną działalność Hansa Fischera. Dobrze, że o tym wiedzą. Oczywiście teraz będą milczeć, ale po polskiej stronie uprzedzą majora, żeby się miał na baczności.
Właściwie to obydwu chłopcom kręciło się w głowie od ciągłych niespodzianek. Najpierw ten skrzypek z rozciętym uchem. Byli absolutnie pewni, że jest szpiegiem niemieckim. A on wyprowadził w pole majora i wkradł się do wywiadu polskiego. Nie zdążyli go aresztować i uciekł do Gdańska. To było zawiłe, ale jeszcze zrozumiałe. Następnie ten Rozwadowski. Nie przypadł im do gustu, to prawda. Chyba dlatego, że zalecał się do ich matki. Potem okazało się, że zaproponował Hansowi pracę w wywiadzie niemieckim. A Hans - Niemiec nie chciał się zgodzić. Była to jednak tylko gra kapitana, który tak jak skrzypek wkradł się do polskiego, tak on do niemieckiego wywiadu. Fischer pozornie był uczciwy, bo nie chciał przyjąć propozycji, a teraz okazuje się, że wiedział o podstępie kapitana, ponieważ sam, chyba już od dawna, był szpiegiem Niemców. Miała rację ta paniusia, co tak wykrzykiwała przy kopaniu okopów.
Hans nie wiedział, o czym myślą obaj bracia, ale czuł, że mu nie ufają. Sądził, że obawiają się aresztowania, jakiegoś podstępu, który uniemożliwi przedostanie się na stronę polską.
- Włos nam z głowy nie spadnie, a ci, którzy by mieli do nas strzelać, pomogą nam. No co, dobrze to wszystko wykombinowałem?
Aby nie dać podstawy do podejrzeń, że przeczuwają, jaką grę prowadzi, bliźniacy przytaknęli z fałszywym zapałem, a Marek przymilnie powiedział:
- Wiedzieliśmy, że dzięki tobie uda się nam wrócić.
Zabrzmiało to sztucznie i fałszywie, lecz Hans, podniecony, tego nie dostrzegł. Cały promieniał radością, jakby wygrał wielki los na loterii. „Może i tak jest rzeczywiście - pomyślał Marek - może został przez swoich mocodawców pochwalony i nagrodzony.”
Zeszli na dół. Oficer niemiecki świetnie mówił po polsku i na milę czuć go było wywiadem. Prowadził z nimi układną rozmowę o pogodzie, o tym, że w sezonie urlopowicze nie dopisali. Zatroszczył się nawet, czy jedli obiad, bo zapewne nie mają przy sobie pieniędzy. Mówił tak, jakby nie było żadnej wojny, jakby nie toczyły się wokół zacięte walki, i jakby Niemcy z Polakami żyli w największej przyjaźni, a chłopcy wybrali się na krótką wycieczkę, z której wracają do domu, na dodatek zachwyceni pięknym miastem Gdańsk, które dopiero co wróciło na łono Vaterlandu. Bliźniacy stanęli również na wysokości zadania i podtrzymywali rozmowę jak dwaj dobrze wychowani chłopcy
Zmierzchało. Nad pobliską łąką wstawały mgły. Gdzieś z dala słychać było stękanie dział i pojedyncze wystrzały. Nie sposób było tylko rozróżnić kierunku. Może od Westerplatte, choć to za daleko, a może od Kacka czy Koleczkowa. W każdym razie w rejonie Orłowa, tam gdzie mieli za chwilę iść, panowała niczym nie zmącona cisza.
Oficer zaprosił ich do samochodu i ruszyli w stronę przeciwną, niż leżały linie polskie chłopcy rozglądali się zaniepokojeni. Wprawdzie jeśli chcieli ich aresztować, mogli to już dawno zrobić, ale nawet jeśli to zechcą dopiero teraz uczynić, i tak ucieczka jest niemożliwa.
Auto czas jakiś kolebało się na nierównej polnej drodze, aż wjechało na asfalt. Kierowca dodał gazu i mknęli z cichym mruczeniem silnika w kierunku Gdańska. Kiedy już byli przekonani, że nic ich nie uratuje, samochód skręcił w boczną drogę, później jeszcze raz, potrząsał się znów na jakichś niesamowitych wertepach i stanął przed niewielkim barakiem. Wyskoczyli z niego żołnierze w hełmach.
- Jawohl, Herr Leutnant, jawohl. Według rozkazu doprowadzimy chłopców do pierwszej linii.
Trzaskają obcasami, prężą się na baczność, ale stoją w miejscu. Coś nie w porządku? Nie, oczywiście że nie, tylko ten rozkaz musi wydać ich bezpośredni dowódca, a jego akurat nie ma. Trzeba zaczekać. Nie pomogą żadne dyskusje. Porządek musi być także na froncie.
Czekają. Od strony Gdyni wybucha ostra strzelanina. Chłopcy wiedzą, że to idzie pozorowany atak, który ma, tak samo jak poprzedniej nocy, odciągnąć uwagę Niemców. Tyle że po tej stronie frontu o tym nie wiedzą. Ktoś ogłasza alarm, dzwonią telefony polowe, podoficerowie biegną do okopów. Ogień podnosi się i na niemieckiej stronie ogarnia cały odcinek. Rośnie, potężnieje.
- No, no, wszyscy wzięli to na serio - mówi cicho Jarek.
Leutnant spaceruje tam i z powrotem. Ogień nieco przycicha. Zjawia się dowódca. Obydwaj oficerowie rozmawiają długo ze sobą, spierają się, przekonują wzajemnie. Widać, że argumenty obydwu stron są równie ważne - nie do zbicia. Wreszcie dochodzi do porozumienia. Leutnant żegna się uprzejmie z Hansem, z bliźniakami, życzy przyjemnej, spokojnej drogi i znika w samochodzie.
Prowadzi ich żołnierz niewiele starszy od Hansa. Przygląda się im spod oka, ciekawie. Widać, że rad by zagadnąć, zapytać, co to za pomysł, żeby dzieci prowadzić na pierwszą linię frontu. I jeszcze puszczać je na polską stronę, podczas gdy wiadomo, że Polacy to brutalna dzicz. Prześladują kobiety i dzieci, mordują żołnierzy wziętych do niewoli. W ogóle nie mogą się równać z kulturalną rasą panów, jakimi są Niemcy. Nie może mu się pomieścić w głowie, że ktoś zdecydował się posłać chłopców z tej wspaniałej rasy na polską ziemię
- Ciężko wam tutaj - stwierdza Hans
Żołnierz rozpromienia się, rad z nawiązania rozmowy.
- Nie tak bardzo, tylko wyspać się nie można. A pierwszego dnia w nocy to mieliśmy niezłą łaźnię. Polacy nas zepchnęli z tego wzgórza koło Kolibek. Już myślałem, że zajmą Sopot Ale dostaliśmy wsparcie i utrzymaliśmy się. Teraz to nawet nie próbujemy atakować. Czekamy, aż Westerplatte się podda, wtedy ruszymy. A wy idziecie w tajnej misji?
- W tajnej - potwierdza krótko Hans.
- To teraz dzieci wykonują tajne zadania?
- Jakie ja tam dziecko, niewiele młodszy od ciebie.
- To prawda - godzi się żołnierz - ale ci dwaj...
- Ci dwaj mają stopnie kapitanów.
- E, głupstwa gadasz - mówi Niemiec, ale uważnie przygląda się bliźniakom.
- Żadne głupstwa. Są to po prostu bracia-karzełki, mają po trzydzieści lat i tylko udają dzieci. Ale prawdziwe z nich asy wywiadu. Tylko nikomu nie mów. To największa tajemnica Abwehry.
Jarek i Marek mało nie duszą się ze śmiechu. Trzeba przyznać, że Hans ma fantazję i dowcip. Żołnierz przyjmuje te oczywiste kpiny za dobrą monetę. Jest zupełnie ciemno i w mroku niewiele widać, tylko głos może zdradzić. Hans i o tym pomyślał.
- To takie tajne, że nie wolno się im odzywać. Dlatego nie pytaj ich, bo nic nie odpowiedzą.
Tego jest już za wiele nawet jak na łatwowiernego młodzieńca.
- E, z tym to już zełgałeś.
- No i co z tego. W wywiadzie trzeba umieć przede wszystkim kłamać.
- Ja do wywiadu bym się nie nadawał.
- No pewnie. Przecież do tego trzeba inteligencji - łaskawie godzi się Hans.
Nim żołnierz pojmuje żądło złośliwości skryte w tym stwierdzeniu, rozlega się szczęknięcie zamkiem karabinu i chrapliwy glos woła:
- Stój, kto idzie? Padnij! Podejść do podania hasła
Walą się wszyscy pokotem na ścieżkę. Hans parska śmiechem w wilgotną ziemię.
- Hej, ty tam, błędny rycerzu. Jak mam podejść do podania hasła, jeśli kazałeś mi leżeć na mokrej ziemi?
Od strony wartownika dochodzą posapywania, niewyraźne mamrotanie, jakby kłócił się sam ze sobą, aż się łaskawie godzi.
- Niech jeden podejdzie do podania hasła.
- No idź mówi Hans.
Żołnierz marudzi.
- Sparaliżowało cię? Idźże wreszcie.
- Kiedy ja zapomniałem - wyznaje niemal płaczliwie.
Głos ich ponagla.
- No co jest z wami? Pospaliście się?
- Nie! - odkrzykuje Hans - zapomnieliśmy hasła.
- A niech was diabli. To po co się tutaj włóczycie?
- Z pilną potrzebą.
- Jak z pilną, to nie tutaj, a do latryny - wartownik wyraźnie uradowany ze swego dowcipu rechocze urywanym śmiechem.
- To już lepiej nas zabij, bo leżąc tu dostaniemy kataru, a to gorsze od śmierci - rewanżuje się Hans dowcipem tej samej miary.
Tym razem śmiech jest umiarkowany. Widać najwyraźniej, że ze wszystkich żartów żołnierz ceni najwyżej tylko swoje.
- Już niech lepiej któryś z was podejdzie, zamiast gadać głupstwa.
Przewodnik szturchnięty przez Hansa podniósł się ostrożnie i niepewnym krokiem zbliżył się do wartownika. Długo coś wyjaśniał, spierał się, aż wreszcie uzyskał zgodę:
- No przechodźcie, tylko cicho i ostrożnie. Nasze linie kończą się koło drzew.
W płytkich wykrotach w ziemi siedziało paru żołnierzy. Z najokazalszego wykopu sterczał tępy nos cekaemu. Jeśli ten zacznie szyć seriami, to mogą pożegnać się z przejściem. Nic i nikt ich nie uratuje przed ulewą bzyczących pocisków.
Karabin jednak milczał, a żołnierze z życzliwością popatrywali na chłopców. Widać było, że są zmęczeni do granic ostateczności. A mimo to chcieli im dopomóc.
- Postrzelamy z cekaemu, u wy tymczasem skoczycie na tamtą stronę.
- Tak - miarkował go rozsądniejszy - albo my, albo oni kropną wtedy chłopców i nie będzie kłopotu.
- A może pójdziemy do ataku, potem cofniemy się i zostawimy tam dzieciaki?
Ta myśl wydawała się najrozsądniejsza, ale po dyskusji i ją zarzucili. Stanęło na tym, że chłopcy przepełzną na drugą stronę, a oni w tym czasie, choćby nie wiadomo co się działo, nie będą strzelali.
- Możecie śmiało się przeczołgać. Ani min, ani drutu kolczastego tu nie ma.
Nie było na co czekać. Pożegnali swego niezdarnego przewodnika i za Hansem wypełzli spoza kryjącego ich cienia drzew. Wprawdzie księżyc nie świecił, ale na przedpolu było jaśniej. Poza tym równa płaszczyzna obserwacji ułatwiała rozpoznanie każdego kształtu, każdego szczegółu. Czołgali się z takim uczuciem, jakby całe ich ciała były jedną dużą tarczą strzelniczą. Wszak to nie na tym odcinku oczekiwał ich major i nie na tym żołnierze byli uprzedzeni, żeby nie strzelać do tych, którzy nadejdą od strony niemieckiej.
Zmiana miejsca powrotu była dla bliźniaków zagadką. Dlaczego oficer nie odwiózł ich w to samo miejsce, przez które przyszli? Zapewne Hans mu o tym nie powiedział. Z jakich powodów to zrobił i co się za tym kryje, nawet nie domyślali się. Dopiero najbliższy czas miał im przynieść rozwiązanie tej zagadki.
Zdawało się, że pełznięcie po trawie, spłachciach twardo ubitej ziemi i po żwirze nigdy się nie skończy. Bolały ich nogi, poobdzierane i podrapane ręce. Dyszeli tak ciężko, że chyba obydwie strony, polska i niemiecka, słyszały te sapania. Nigdy nie myśleli, że czołganie jest tak męczące.
Wreszcie zamajaczyła przed nimi łamana linia ziemi wyrzuconej na przedpiersie okopu. Dopełzli do niej zupełnie spoceni i przewalili się resztką sił do środka. Przykucnęli wsparci o ściankę osypującego się piasku.
- Ręce do góry!
Mierzono do nich z karabinów, ale byli już wśród swoich. Mimo mroku rogatywki wyraźnie odcinały się na głowach żołnierzy.
- Skąd jesteście? Czego tu szukacie? Po co przyszliście od Niemców?
Pytania tak się mnożyły, jakby indagujący wcale nie oczekiwali na nie odpowiedzi.
- My w ważnej sprawie. Major Żychoń na nas czeka
Pytający zamilkli i oficer, który wkrótce się zjawił, zabrał ich ze sobą. Dowództwo mieściło się w zabarykadowanej bramie rozbitego domu. Skrzynki służące za krzesła, połamane stoły, dwa wyleniałe tapczany oświetlała świeczka zamknięta w butelce.
- Zaczekajcie tutaj. Zaraz zawiadomię dowództwo. Niby uczciwie wyglądacie, ale nigdy nie wiadomo.
Chłopcy zostali sami. A więc przygoda, jaką przeżyli, zakończyła się pomyślnie. I zadanie, które mieli wykonać, zostało wykonane. Hans jakby czytał w ich myślach. Zapytał:
- No i co. Wszystko w porządku. Sprawę załatwiliście?
- Tak - przyznali niechętnie bliźniacy.
- A daleko musieliście jeździć?
- O, aż pod Westerplatte - wyrwało się Jarkowi.
- Pod Westerplatte? Przecież tam wszystkich wysiedlili. Mówiono, że w związku z bombardowaniem.
- To dlatego tam było tak pusto - domyślił się Marek.
- Znaczy nikogo nie zastaliście
- Skądże. Był ten, co trzeba, żeby był - rzekł Jarek dumny ze swej przebiegłości. I zamilkł zgromiony wzrokiem przez Marka.
- A tobie jak poszło?
- Niezgorzej.
- To znaczy załatwiłeś.
- Załatwiłem.
- A dlaczego nas wyprowadziłeś nie w to miejsce, z którego przyszliśmy?
- Bo ten wojskowy nie chciał się zgodzić. No, ten mój wuj - dodał poprawiając się.
Dalszą rozmowę przerwał im oficer wpadając do bramy jakby po długim biegu.
- Major na was czeka i jest wściekły. Waszą trasą przeszło dwóch mężczyzn. Gdzieś zniknęli. Nie dali się złapać.
Jarek z Markiem popatrzyli na siebie porozumiewawczo. To była sprawka Hansa.
XII
Ledwie świt wypełzł na niebo, gdy wiśniowy hanomag z charakterystycznie zaokrągloną maską i tyłem zajechał pod dom. Był to najnowszy model samochodu o modnej opływowej linii, dopiero przed paroma miesiącami wypuszczony na rynek. Za kierownicą siedział Rozwadowski ubrany w szare flanelowe ubranie, sportową koszulę i jasny prochowiec. Starał się robić wrażenie człowieka zaskoczonego przez wojnę na letnim wypoczynku.
Pani Adela i chłopcy wciskali do walizek ostatnie drobiazgi. Odbywały się rozpaczliwe poszukiwania zawieruszonych gdzieś ręczników, pantofli i szczotek do zębów. Pani Fischer biegała po całym mieszkaniu usiłując coś pomóc, ale tylko zwiększała zamieszanie i rozgardiasz. Kiedy kapitan wszedł na górę, wszystko było już jako tako gotowe. Walizki starannie zapięte, pościel upchana w specjalnym worku brezentowym i ściągnięta dwoma pasami złączonymi rączką.
Przy pomocy Hansa, który niechętnym wzrokiem popatrywał na kapitana, zniesiono wszystko na dół i z trudem upchnięto w bagażniku samochodu. Pani Fischer rozczuliła się rozstaniem, a Hans uścisnął chłopcom ręce.
- Trzymajcie się. Do zobaczenia po wojnie.
A ciszej dodał:
- Uważajcie na kapitana. Mnie on się nie podoba.
Gdy bliźniacy usadowili się na tylnym siedzeniu hanomaga, Marek szepnął bratu:
- Mnie bardziej się nie podobasz ty, bratku. Coś za bardzo ci pomagali w Gdańsku.
Jarek przytaknął.
- Kręci coś ten Hans i za bardzo oskarża kapitana. Zwąchał się na dobre z tymi Niemcami.
- Nie zwąchał się, tylko zawsze taki był i taki został. Hitlerowiec jeden. Po co broniliśmy go tam, przy okopach.
Nie było czasu na rozpamiętywanie i zastanawianie się. Kapitan zapalał silnik, pani Fischer ocierała łzy fartuchem, a Hans machał do nich ręką. Uśmiechając się kwaśno chłopcy powtarzali jego gest. Samochód powoli ruszał, potoczył się w dół ku ulicy Świętojańskiej i przez puste o tej porze centrum pomknął ku szosie.
Za miastem, w poprzek drogi, opuszczony szlaban. Posterunek zatrzymał samochód.
- Dalej jechać nie wolno. Proszę zawracać.
Rozwadowski, zezłoszczony, zaczął krzyczeć na żołnierzy. Niewiele to pomogło. Za nic na świecie nie chcieli podnieść, drewnianej belki.
- Taki mamy rozkaz. Tam dalej raz nasi, raz Niemcy. I diabeł się nie rozezna, a mysz nie prześliźnie.
Zwabiony podniesionymi glosami, wyszedł z małej, przydrożnej budki sierżant. Kapitan odszedł z nim na bok. Długo tłumaczył, pokazywał dokumenty. Ku zdumieniu żołnierzy sierżant stanął przed Rozwadowskim na baczność i zasalutował.
- Przepuścić - powiedział. - Ale to czyste szaleństwo, panie kapitanie. Nawet do Kościerzyny nie dojedziecie. Albo was Niemcy zbombardują, albo rozstrzelają.
Rozwadowski uczynił bagatelizujący gest.
- Nie z takich kłopotów wychodziłem cało.
Pani Adela siedząca do tej pory w milczeniu, westchnęła głęboko:
- Żałuję, że zdecydowałam się na ten wyjazd. A jeżeli rzeczywiście się coś stanie? Tam wszędzie walczą...
Samochód ruszył prędko po równej szosie, tylko migały słupy telegraficzne. Bliźniacy próbowali je liczyć, ale wkrótce pogubili się w rachunkach. Patrzyli więc przez okno na mijane chaty, zagajniki, pola. A kapitan mówił. Przekonywał panią Adelę, że podróż mimo trudności będzie lepszym rozwiązaniem niż pozostanie w Gdyni pod ciągłymi bombardowaniami. I to nie tylko. Trzeba by było liczyć się z walkami ulicznymi, ostrzałami artylerii. Rozwadowski roztaczał przed panią Adelą tak apokaliptyczną wizję nieszczęść, jakie ich czekały na Wybrzeżu, że wkrótce me tylko ona sama, lecz także obydwaj bracia byli przekonani o słuszności wyjazdu.
Ujechali może kilkadziesiąt kilometrów, gdy kapitan zatrzymał wóz, wyciągnął papierosa z eleganckiej srebrnej papierośnicy, zapalił i zaciągnął się z lubością dymem.
- Mamy dostać się do Warszawy - powiedział, a bliźniacy popatrzyli na niego ze zdumieniem, bo po co mówić o rzeczach oczywistych. - Zależy na tym pani i mnie. Po drodze spotkamy nie tylko oddziały polskie, lecz także niemieckie. Może nawet częściej niż nasze. Dlatego bardzo proszę nic nie mówić, nie wtrącać się do rozmowy i wszystkiemu, co powiem, potakiwać. W zależności od sytuacji będę musiał mówić nieraz bardzo różne rzeczy. Proszę więc nie dziwić się niczemu.
Jechał teraz wolniej, uważniej, rozglądał się na wszystkie strony.
- Gdzieś tutaj mogą być Niemcy - wyjaśnił niechętnie na pytające spojrzenie pani Adeli.
Za którymś z kolei zakrętem na drogę wyskoczył polski żołnierz i zamachał rękoma usiłując zatrzymać samochód. Nie zważając na dramatyczne znaki, Rozwadowski gwałtownie go ominął i dodał gazu. Usłyszeli jakieś krzyki, parę wystrzałów, lecz od celnego trafienia wybawił ich zakręt drogi, najpierw w prawo, później w lewo, aż skryli się zupełnie za nierównością terenu.
- Teraz będą do nas strzelać Niemcy. Co będzie bardziej naturalne - zażartował z wisielczym humorem i zwolnił jeszcze bardziej.
Okolica była pustawa. Pola, łąki, gdzieniegdzie rachityczny zagajnik, ani śladu człowieka czy zwierzęcia
- Dlaczego tu tak pusto? - pani Adela była zdziwiona.
- Ziemia niczyja. Nic, co żyje, nie chce się tu włóczyć. Z wyjątkiem nas.
Samochód wchodził w kolejne zakręty.
- Już powinni być.
- Kto?
- Niemcy oczywiście. Teraz bardziej nam potrzebni niż nasi.
W oddali zamajaczył jakby cień leżący na drodze. Samochód ponaglony pedałem gazu skoczył do przodu, ale po przejechaniu kilkuset metrów począł hamować. W poprzek szosy piętrzyła się barykada z solidnych bali. Kapitan wrzucił bieg na luz i zgasił silnik. Wóz siłą rozpędu dotoczył się pod samą przeszkodę i stanął.
Rozwadowski wysiadł z samochodu i obejrzał uważnie bale przegradzające szosę. Były narzucone bezładnie jeden na drugi. Nie stanowiły solidnej przeszkody. W ciągu kilkunastu minut paru silnych mężczyzn mogło je rozrzucić, a dla czołgu była to drobnostka, nie warta zachodu.
- Hej, wy tam, podejdźcie bliżej.
Kapitan drgnął i obejrzał się. Dopiero teraz dostrzegł rozciągające się po obu stronach drogi doskonale zamaskowane gniazda karabinów maszynowych, pojedyncze dołki strzeleckie, a nawet stojące między drzewami niewielkie działko piechoty. „Tak się nie robi zasadzki - pomyślał - widać dowodzi tu jakiś niedoświadczony rezerwista.”
Na skraju drogi stało paru żołnierzy z plutonowym. Patrzyli podejrzliwie, wręcz wrogo. Karabiny nastawione do strzału nie wróżyły nic dobrego.
- Misja specjalna - Rozwadowski pewny siebie szedł ku nim wyciągając legitymację - nie zatrzymujcie, spieszymy się bardzo.
- Tak wam do Niemców pilno?
- Nie do Niemców, a do Warszawy. Z pilnymi wiadomościami.
- Każdy może tak powiedzieć.
- Każdy, ale nie ja. Jestem oficerem na służbie i chcę rozmawiać z dowódcą.
Buchnęli gromkim śmiechem.
- Na służbie razem z dziećmi i żoną.
- Widać od razu, że szpieg.
- Nie patyczkować się. Rozstrzelać i po krzyku.
- Załatwić go, bo doniesie, jak wygląda nasza obrona.
Okrzyki stawały się coraz bardziej agresywne. Widać było, że ludzie ci całą swą bezsilną wściekłość za cofanie się, za przewagę wroga chcą wyładować na Rozwadowskim Jedynie plutonowy stał niezdecydowany, badawczo taksując wzrokiem Rozwadowskiego, samochód, panią Adelę i chłopców. Ku niemu zwrócił się więc kapitan:
- Cóż to, wasi ludzie zamiast was decydują? Jesteście dowódcą czy zwykłą łajzą?
Nie wiadomo, czy styl wojskowy, jakim przemówił Rozwadowski, czy też poczucie rozsądku sprawiły, że plutonowy ocknął się i krzyknął na żołnierzy jak na koszarowej musztrze:
- Rozejść się. Na stanowiska i ani pary z gęby. Wieców tu nie potrzebuję! Bić się macie, a nie dyskutować.
Krzykacze zniknęli z drogi w ciągu paru sekund. Rozwadowski już myślał, że teraz ruszy dalej, ale plutonowy był nieustępliwy. Z zakłopotaniem pocierał nie goloną od paru dni brodę.
- Nie mogę państwa przepuścić. Ludzie mają rację, że nie wierzą. Kiedy cofaliśmy się od Kartuz, ostrzelali nas cywile. Dywersanci. Jednego złapaliśmy. Mówił dobrze po polsku, a był Niemcem. Teraz to nikomu nie można ufać. Taki to czas, straszny czas.
Mówiąc to przerywał, zacinał się, jakby mu brakowało słów. Rozwadowski uważnie popatrzył. Plutonowy był blady, brudny, a powieki raz po raz opadały mu na zaczerwienione oczy. To było niewiarygodne, ale prawdziwe. Podoficer, kiedy się zacinał i jakby przerywał, to po prostu zasypiał na ułamek sekundy i znów się budził. Kapitan już widział ludzi tak zmęczonych, że spali nie przerywając marszu, ale z czymś takim spotkał się dopiero pierwszy raz w życiu. Plutonowy był utrudzony do granic ludzkiej wytrzymałości.
Rozwadowski odprowadził go na bok i posadził opierając o gruby pień drzewa. Żołnierze z zatroskanymi minami otoczyli plutonowego:
- Co mu się stało?
- Nic. Trzeba mu tylko snu. Ledwo się na nogach trzyma.
Plutonowy opuściwszy głowę na piersi chrapał.
- To wy jesteście wyspani, a on nie?
- My z baonu Obrony Narodowej, a jego dziś rano przydzielili. My nie wiemy.
- Przepuśćcie.
- Bez plutonowego nie da rady. Chyba, żeby porucznik przyszedł.
- A przyjdzie?
- Co nie ma przyjść. Mówił, że za godzinę będzie.
- Na pewno?
- Wojna jest i nic nie ma na pewno. Godzina też nie na pewno. Może potrwać cały dzień.
Kapitan zrezygnowany przysiadł na stopniu samochodu. Pani Adela wyszła na drogę -i przechadzała się, a bliźniacy kręcili się między żołnierzami. Oglądali działko, cekaemy, dotykali z ciekawością taśm amunicyjnych, które jednym końcem tkwiły w komorach nabojowych. Słońce powoli wschodziło coraz wyżej oświetlając las, drogę, stanowiska ogniowe i barykadę. Zapowiadał się ciepły dzień złotej, polskiej jesieni.
Mijały godziny, a porucznik nie nadchodził. Chłopcy wałęsali się między drzewami wypatrując jagód, pani Adela rozścieliła sobie koc, wystawiając twarz do słońca, kapitan studiował samochodową mapę kraju. Żołnierze zupełnie przestali się nimi interesować, a plutonowy dalej spał wsparty o drzewo. „Jego - pomyślał Rozwadowski - to nawet strzelanie z armat nie obudzi.”
Nie miał racji, bo gdzieś daleko rozległ się przytłumiony huk, a w chwilę potem eksplozja zakołysała drzewami. Posieczone odłamkami gałązki i listki posypały się na ziemię. Pani Adela krzyknęła, zerwała się z koca i przerażonym wzrokiem szukała synów. Ale oni już biegli ku drodze. Za chwilę wszyscy, poganiani przez żołnierzy wskoczyli do okopu.
Obudził się także plutonowy. Zerwał się na równe nogi. Podbiegł ku barykadzie i przez lornetkę począł obserwować drogę idącą tu prosto na odcinku paru kilometrów. Przy barykadzie znalazł się również Rozwadowski. On też wpatrywał się w kierunku, skąd miał nadejść nieprzyjaciel, lecz szosa była pusta i nic nie wskazywało, by nadciągali stamtąd Niemcy. Wreszcie i oni dwaj, popędzani następnymi eksplozjami, wskoczyli do okopu.
Ogień przenosił się raz dalej, raz bliżej. To uderzał w szosę, to w las.
- Macają dranie, żeby tylko nie wymacali - mruczał plutonowy.
Kulili się w okopach i czekali, a ogień przenosił się z jednej strony drogi na drugą i siekł odłamkami na wszystkie strony. Nagle ucichł, jakby kto nożem uciął. Zapadła cisza, aż dźwięczało w uszach. Wychylali się z okopów ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, ale las milczał.
Dopiero kiedy powyskakiwali na drogę, by sprawdzić straty, rozpętało się prawdziwe piekło. Z głębi lasu, z prawa, z lewa posypał się grad pocisków. Szły ku nim nisko, przy ziemi, na wysokości pasa, piersi, głowy. Wydawało się, że przestrzeń wokół składa się nie z powietrza, ale z pocisków.
Trwało to kilka minut, a już kilku żołnierzy leżało rannych. Plutonowy wydawał komendy, próbował kierować obroną, ale ogień był tak silny i zmasowany, a żołnierze niedoświadczeni, iż nie odnosiło to żadnego skutku.
Sytuacja stawała się krytyczna i dla kapitana Rozwadowskiego było jasne, że wytłuką ich tutaj jak kaczki, jeżeli się nie poddadzą albo jeśli nie nadejdzie pomoc. A przecież na tę ostatnią nie było co liczyć. Oddział plutonowego był tylko wysuniętą daleko do przodu placówką. Między drzewami już było widać niemieckie mundury, a od strony drogi dobiegał warkot czołgów. Nie było na co dłużej czekać. Rozwadowski chwycił onucę suszącą się na okopie i wystawił ją na bagnecie do góry.
- Przerwijcie ogień, poddajemy się! - wołał na przemian po polsku i niemiecku.
Strzały padały coraz rzadsze, aż w końcu zapadła cisza. Polacy z podniesionymi rękami wychodzili na szosę. Plutonowy jeszcze coś próbował majstrować przy cekaemie, ale z lasu wynurzało się wciąż więcej i więcej ludzi w mundurach feldgrau. Zza barykady czołg wystawił długą lufę działa. Wszelki opór był bezsensowny. Podoficer podniósł ręce do góry i wyszedł na szosę pociągając za sobą Rozwadowskiego. Pani Adela i chłopcy uczynili to samo.
Wziętych do niewoli żołnierzy popędzono gdzieś w boczny dukt leśny, a czołg zręcznym manewrem zrzucił z drogi całą barykadę. Droga była wolna. Cóż z tego, kiedy Niemcy zainteresowali się kapitanem. Odprowadzono go na bok i dwóch oficerów rozpoczęło z nim rozmowę. Odległość była znaczna, do bliźniaków nie dobiegały nawet pojedyncze słowa. Sami zaś bali się podejść. Miny kręcących się wokół żołnierzy były dalekie od życzliwości.
Wreszcie indagacja Rozwadowskiego zakończyła się pomyślnie. Nadzwyczaj uprzejmie podeszli z nim do samochodu.
- Mamy nadzieję, żeśmy za bardzo nie postrzelali pańskiego auta Herr Hauptmann.
„Z tym kapitanem, to przesadzili - pomyślał Jarek - to niemożliwe, by kapitan podał im swój stopień. Na pewno by nas stąd nie wypuścili.”
Marek, jakby na potwierdzenie jego spekulacji, nachylił się i szepnął:
- Ale to cwaniak. Widzisz, jak ich wykołował. Ten to ma głowę na karku.
Przez wybite strzałami boczne okienko wiało na chłopców, aż pani Adela niepokoiła się, czy nie dostaną kataru. Do Kartuz nie było daleko. Już w oddali pojawiły się pierwsze domki miasteczka, a wzdłuż szosy stały samochody pancerne, czołgi i ciężarówki załadowane żołnierzami. Wszyscy przyglądali się uważnie samochodowi z polską rejestracją, ale nikt ich nie zaczepiał, nikt nie usiłował zatrzymać.
Przepchali się przez uliczki zatłoczone wojskiem, ludnością cywilną, mieszaniną samochodów i furmanek. Rozwadowski rozpytując się płynną niemczyzną odnalazł wreszcie sztab dywizji. Mieścił się on w sporym domu przy bocznej ulicy.
- Nie ruszajcie się stąd nigdzie. Zaraz odjeżdżamy - rzucił i zniknął za drzwiami wejściowymi.
Wrócił po dziesięciu minutach, rozpromieniony, uradowany.
- Mamy żelazny list - wymachiwał kartką papieru. - Wracamy do Warszawy jako uciekinierzy, a władze wojskowe mają nam udzielić wszelkiej pomocy.
Pani Adela z ciekawością spoglądała na kartkę, ale Rozwadowski troskliwie schował ją do portfelu.
- To nasz wielki los wygrany na wojennej loterii.
- Ale cwaniak - dziwił się Marek.
Tylko Jarek milczał i siedział nastroszony. „Zapewne jest zły, że ma miejsce przy wybitym oknie” - pomyślał Marek, który bardzo nie lubił przeciągów.
XIII
Major Żychoń meldował się u pułkownika Dąbka, dowódcy Lądowej Obrony Wybrzeża. Znali się od dawna, więc major nie przestrzegał za bardzo form wojskowych obowiązujących w takich przypadkach. Zresztą i czas był nie po temu. Ścisnęli sobie dłonie i w milczeniu skinęli głowami. Gdyby mogli zajrzeć do swych myśli, przekonaliby się, jakie są niewesołe. Sytuacja była ciężka.
Wróg wtargnął do kraju trzema głównymi kierunkami: z południa od strony Czech i Słowacji, z zachodu - mniej więcej z kierunku Wrocławia i Opola, oraz z północy z Pomorza Zachodniego oraz z Warmii i Mazur, zwanych Prusami Wschodnimi. W sumie na Polskę uderzyło pięć armii: po jednej z Prus, Pomorza i Czechosłowacji oraz dwie ze Śląska. Uderzenie z zachodu miało przy pomocy szybkich jednostek pancerno-motorowych dojść do Warszawy i zająć ją. Dwie armie z Prus i Pomorza, połączywszy się na terenie polskim, miały odciąć wojska broniące się na Wybrzeżu i wszedłszy wielkim zagonem na wschodnią część Polski połączyć się z armią południową, ujmując jak w kleszcze większość sił polskich.
Ta sytuacja po paru dniach walk była jasna i zrozumiała dla wszystkich dowódców wyższego szczebla, a więc i dla pułkownika Dąbka także. Zresztą już wcześniej znali oni większość zgrupowanych nad granicą dywizji i pułków niemieckich. Dość szczegółowo doniósł o tym polski wywiad.
Ilość oddziałów wyczekujących nad granicą na znak do uderzenia, ich uzbrojenie i wyposażenie nie były tajemnicą dla polskich wyższych dowódców. Zdawali oni sobie również sprawę, że polskie wojsko, nawet najlepiej uzbrojone i wyposażone w sprzęt, samo nie odeprze niemieckiej nawały. Mieli i wszak dane statystyczne, z których wynikała szalona przewaga Niemiec nad Polską, zarówno w ludziach, jak i w potencjale przemysłowym. Niemcy - wydatkowały do wybuchu wojny na zbrojenia sto razy więcej niż Polska, miały 86 milionów mieszkańców, wobec 36 milionów w Polsce, i produkowały ponad 5 razy więcej stali na głowę mieszkańca, stali decydującej przecież o sprzęcie wojennym. W wyniku tego w dniu wybuchu wojny Niemcy mieli 120 wielkich jednostek bojowych, a my 40, Niemcy 3000 czołgów - my 100, Niemcy 3500 samolotów - my 400.
Z takiego stanu rzeczy obydwaj oficerowie zdawali sobie sprawę co najmniej od roku. Jedynym ratunkiem w takiej sytuacji były zawarte już w 1921 roku sojusze z Francją i Rumunią oraz podpisanie w 1939 roku układu z Anglią. Wszystkie te państwa zobowiązywały się wzajemnie sobie pomagać i walczyć w przypadku jakiejkolwiek agresji. To była jedyna możliwość skutecznej obrony przed Hitlerem.
Jednak Rumunia zobowiązań nie dotrzymała, a Anglia i Francja, choć wypowiedziały wojnę Niemcom już 3 września, to nie tylko nie zaatakowały ich siłami lądowymi, ale nawet nie rozpoczęły bombardowań i nie przysłały Polsce pomocy lotniczej.
- Dalej cisza? - zapytał Żychoń.
- Nic. Siedzą jak zające pod miedzą. Podobno uderzają, ale raczej sądzę, że są to tylko delikatne próby na przedpolach linii Zygfryda.
- Wygląda na to, że jesteśmy zdani na samych siebie.
- Wygląda - Dąbek był ponury - a do tego Niemcy już nas odcięli od reszty kraju. Nawet mysz się nie przeciśnie.
- Mysz może nie, ale samochód z moim oficerem to się przedostanie.
- Bardzo wątpię. Lepiej od razu spisz go na straty. Zresztą sam wiesz, jaka jest sytuacja. Obawiam się, że nie wygrzebiemy się z tego...
- Anglia i Francja...
- Co tam sojusznicy - zdenerwował się pułkownik. - Ty stary as wywiadu, jeszcze w nich wierzysz?
- Wierzę w ich zdrowy rozsądek. Teraz są ostrożni i czekają, ale później będą musieli zebrać siły i uderzyć. Szczególnie Anglia. Hitler zagraża przecież jej imperialnemu panowaniu.
Zamyślili się chwilę i patrzyli przez okno dowództwa. Na zewnątrz spacerował wartownik w hełmie i z karabinem. Przed domem przebiegali łącznicy, kręcili się oficerowie, cywile. Cały ten harmider nie docierał do gabinetu. Dowództwa strzegł przed nim oficer dyżurny, dopuszczając do pułkownika tylko tych, którzy mieli naprawdę ważną sprawę.
Teraz była chwila wytchnienia. Dąbek odwrócił wzrok od okna. Spojrzał na majora. Westchnął.
- Ciężko. Sądzę, że przyjdzie mi tu głowę położyć.
- Co ty tak pesymistycznie...
Ale pułkownik jakby nie słyszał.
- Ciężko nie dlatego, że przyjdzie mi tu na wieki zostać. Z tym każdy musi się liczyć, kto wybiera ten zawód. Ale ciężko, do diabła, że przegrywamy, że wszystko na nic.
W oddali zaszczekały działka przeciwlotnicze, karabiny maszynowe, zawtórowały im zenitówki. Zaraz potem rozszedł się w przestworzach głuchy, ciężki warkot. Szły niemieckie samoloty. Dąbek zdawał się tego nie słyszeć. Wsparł głowę na rękach i trwał tak zamyślony, zatopiony w rozpaczy. Wreszcie ocknął się.
- No dobrze. Nie tragizujmy i nie histeryzujmy jak stare baby. Lepiej mów, co zdziałałeś.
- O zniszczeniu tajnych dokumentów w Komisariacie Rządu w Gdańsku już dostałeś meldunek.
- W porządku, dostałem. Wiadomość ta bardzo nam pomogła.
- A wiesz, dzięki komu udało się potwierdzić zniszczenie dokumentów?
- Skąd mam wiedzieć. Nigdy nie próbowałem być Duchem Świętym.
- Załatwili to Jarek i Marek, synowie majora Bogusza. Podobno ich znasz.
- Oczywiście, że pamiętam. Razem z ich ojcem służyłem w jednym pułku. I to oni? Przecież mieszkają w Warszawie.
- Spędzali tu z matką wakacje.
- A więc byli w Gdańsku i wrócili?
- Tak
Dąbek aż poczerwieniał.
- Jak mogłeś? Przecież to jeszcze dzieci. Tak ich narażać. To zbrodnia.
Żychoń się zmieszał.
- Masz rację. Sam miałem wyrzuty sumienia, ale oni się napraszali. A z matką to jakoś załatwił Rozwadowski..
- Oczywiście jej nałgał.
- Nie wiem. Nie sądzę - niepewnie odpowiedział major. - Zresztą nie ma się co martwić, niedługo będą bezpieczni u ojca w Warszawie.
Pułkownik, który spacerował tam i z powrotem, zatrzymał się.
- Jak to u ojca, jak to w Warszawie? Jak to bezpieczni?
Major znów się zmieszał.
- Pani Bogusz z synami i kapitanem Rozwadowskim pojechali samochodem do Warszawy.
- Kiedy? - niemal ryknął pułkownik.
- Dziś rano.
Dąbek usiadł na krześle i sapał jakiś czas.
- Nigdy nie miałem zbyt wysokiego mniemania o moralności oficerów wywiadu, ale sądziłem, że przynajmniej są to względnie uczciwi i nieco szlachetni ludzie. Ale widzę, że się myliłem próbując myśleć o nich dobrze. Aby osiągnąć swe cele, narażają nawet Bogu ducha winne kobiety i dzieci. No i po coś ty ich wysłał?
- Uważałem, że tak będzie dla nich bezpieczniej. Przy okazji kapitan łatwiej dostanie się do Warszawy.
- Ty mi tutaj nie opowiadaj takich bzdur. Wiadomo, że to straszne niebezpieczeństwo. A poza tym pytałem nie o to, w jaki sposób, ale po co ich wysłałeś?
- Rozwadowski pojechał ze specjalną misją. Bardzo ważną. Wybacz, ale nawet tobie nie mogę powiedzieć, o co idzie. Taki mam rozkaz.
Pułkownik potarł czoło gestem znużenia.
- Właściwie po co się denerwuję. I tak idzie to na twoje sumienie, Jeśli je w ogóle masz. A poza tym, ile już dzieci zginęło i ile jeszcze zginie. Tylko że ja z tym nie mogę się pogodzić.
W czasie kiedy pułkownik z majorem toczyli tak dramatyczną rozmowę, Hans ostrożnie podchodził do domku, w którym o mało nie został aresztowany przez polską żandarmerię Rozwadowski i w którym mieszkała, siedząca teraz wraz z ojcem w areszcie, Gerda. Najpierw chłopak bardzo długo, przez parę godzin, obserwował zabudowania ukryty w stercie słomy. Skoro się upewnił, że nikt do chatki nie wchodzi i że prawdopodobnie nie zastawiono tam pułapki, zbliżył się do płotu. Gwiżdżąc beztrosko, popatrując do sadu i rozglądając się wokół, jak łobuziak, co przyszedł narwać jabłek, okrążył parę razy zabudowania.
Upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, zręcznie przesadził płot opierając się na jednej ręce i przycupnął za krzakiem malin. Hałas wywołany skokiem musiał być dosłyszany w domu. Dlatego wpatrywał się długo w okna przysłonięte firankami. Żadna z nich nie drgnęła, za żadną nie pojawił się nawet cień ludzkiej twarzy.
Chłopak nie dowierzał oczom Nie zwracając uwagi na kolące gałęzie, wczołgał się między krzaki i przesiedział tam z pół godziny. Następnie ostrożnie, kryjąc się między rosnącymi w ogródku krzakami, począł przesuwać się w kierunku drzwi wejściowych. Uważał przy tym, by nie wywołać najmniejszego szmeru. Znalazłszy się o kilka kroków od wejścia, wybrał z ziemi parę kamyków jednakowej wielkości, odczekał jakiś czas, ułożył je sobie między palcami jednej ręki i rzucił tak zręcznie, że kamyki w krótkich odstępach czasu uderzyły o drzwi, robiąc wrażenie, jakby ktoś pukał.
Przywarł nisko do ziemi, prawie skrył się między grządkami. Czekał. Nic. W domu nikt się nie poruszył, nikt nie wyjrzał. Podniósł się na kolana, jeszcze raz umieścił kamyki między palcami. Rzucił. Znów rozległo się stukanie, tylko tym razem mocniejsze, energiczniejsze. Jakby osoba czekająca nieco się zniecierpliwiła. I znów w chacie nikt się nie poruszył. Nie odezwał.
Hans odczekał jeszcze trochę. Podniósł się z ziemi. Podszedł do drzwi. Nacisnął klamkę. Były zamknięte. Dyskretnie rozejrzał się dookoła. Nie zobaczył nic podejrzanego. Przeszedł na tył domu, wyciągnął nóż, podważył lufcik, wsunął rękę. Otworzył okno i wszedł do środka. Starannie je zamknął, przykręcił lufcik drutem znalezionym na kredensie i rozejrzał się.
W domu panował porządek, a rzeczy rozrzucone w czasie rewizji zostały poupychane po szafach i komodach. Zrobiła to Gerda, nie mogąc znieść widoku strasznego bałaganu, jaki zostawili żandarmi. Lecz chłopak zwracał uwagę na zupełnie co innego - czy rzeczywiście w domu nie ma nikogo. Czy w następnym pokoju, w komórce, na strychu nie czai się ktoś oczekujący nieproszonego gościa. Stał i nadsłuchiwał. Zdawał sobie sprawę, że nadmiar ostrożności nie zawadzi. Zbyt wielu ludziom zależało na tym, czego szukał.
Stał sprężony, zasłuchany w szmery i trzaski starego domu. Nie wyłowił z nich żadnego mogącego stanowić zagrożenie. Nagle drgnął. Zamienił się cały w słuch. Skądś dochodził chrobot. W pierwszym momencie zdawało się, że to mysz czy szczur. Wsłuchiwał się uważnie. Dźwięk był zbyt metaliczny. Nie przypominał ani drapania pazurów, ani gryzienia Wreszcie pojął. Ktoś usiłował otworzyć drzwi. Ostrożnie wsunął się miedzy firankę a kredens.
Drzwi wejściowe uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. Po chwili skrzypienie znowu się powtórzyło. „Zostały zamknięte” pomyślał, W duchu przeklinał, że w pośpiechu nie ułożył firanki tak, by mógł obserwować pokój. Teraz już za późno, najmniejszy ruch, drgnięcie czy głębszy oddech mogły go zdradzić. Czekał.
Osoba, która weszła do chaty, zatrzymała się niezdecydowanie przy drzwiach. Wstrzymał oddech. Na pewno przybysz tak samo nadsłuchuje, gotów zareagować na każdy podejrzany dźwięk. Tylko jak zareaguje: aresztuje, zastrzeli, udusi? Gdyby go chociaż mógł zobaczyć, o ileż łatwiej mógłby coś wymyślić, spróbować działać.
Tajemniczy intruz chodził po pokoju, po kuchni, otwierał szuflady, przekładał coś z miejsca na miejsce. Trzaskał drzwiami szaf. W ogóle zachowywał się tak, jakby nie groziło żadne niebezpieczeństwo, jakby polscy żandarmi mieli tu w ogóle nie przyjść. W tym momencie o mało nie krzyknął. Tak, oczywiście, kto mógł nie bać się żandarmerii? To jasne, sami żandarmi Tylko że hałas robiła najwyraźniej jedna osoba. A może to przyszedł tylko jeden żandarm. O czymś zapomniał. Albo, co bardziej prawdopodobne, dowiedział się czegoś nowego.
Hans zadrżał. Jeśli przyszedł po to samo co on? A jeśli go wykryje? Ostatecznie firanka i róg kredensu nie były taką najlepszą skrytką. Szczególnie dla żandarma. Kroki człowieka chodzącego po domu oddaliły się. Szczęknęła klamka i zatrzeszczały schody wiodące na strych.
Chłopak wysunął się zza firanki i rozejrzał wokół. Wszystkie drzwiczki szaf były zamknięte. Szuflady też. Nic nie wyrzucone na podłogę, nie wyciągnięte na wierzch. Kto to był i czego chciał - nie mógł pojąć. W każdym razie na pewno czegoś szukał. Inaczej po co by chodził tam i z powrotem po chacie, otwierał i zamykał meble.
Nie było co się zastanawiać. Kimkolwiek ta osoba by nie była, stanowiła dla Hansa zagrożenie, a w najlepszym przypadku przeszkodę. Trzeba było zdecydować się. Wprawdzie o tym posunięciu chłopak myślał z odrazą, ale nie było innego wyjścia.
Rozejrzał się wkoło. W kącie stała stara, chyba od dawna nie używana maglownica-wałek i coś w rodzaju tarkowanej podłużnej deski z uchwytem. Nie bardzo wiedział, do czego to może służyć, ale chwycił deskę i przysunął się do drzwi.
Schody znów zaskrzypiały, ale drzwi nie otworzyły się. Hans sprężony czekał, a ten ktoś wywracał coś w komórce. Wreszcie klamka skrzypnęła i Hans z rozmachem spuścił deskę na głowę wchodzącego. Przybysz zachwiał się i bez jęku osunął na podłogę u stóp chłopca. Pierwszą myślą Hansa było: „Chyba za mocno nie uderzyłem? Na pewno jest tylko ogłuszony”. Nachylił się, by sprawdzić, i mało nie krzyknął.
Na ziemi leżała kobieta. Była nawet ładna, tylko szare, nieefektowne odzienie bardzo ją postarzało. Hans sprawdził uważnie puls. Kobieta żyła. Odetchnął. Przyjrzał się jeszcze raz. Nigdy w życiu jej nie widział. Kim była? To obojętne. Musiał zabrać to, po co przyszedł i jak najprędzej się stąd wynieść.
Podszedł do szafy, przysunął krzesło i wszedł na nie. Palcami przekręcił ozdobę na szczycie, a następnie cały wierzch uniósł jak pokrywkę od pudełka. Wygarnął stamtąd papiery, przewertował je pospiesznie, aż uśmiech zadowolenia wykwitł mu na twarzy. Schował wszystko do kieszeni, górę szafy starannie zamknął, zeskoczył z krzesła i nie patrząc na leżącą wyszedł z domu.
Nie niepokojony przez nikogo dotarł do centrum i w kilkanaście minut później zapukał do willi, w której bliźniacy przeżyli niedawno parę godzin zwątpienia.
- Ja do majora - powiedział otwierając drzwi.
- Nie ma go.
- Nie szkodzi, poczekam.
- Wróci bardzo późno.
- Nie szkodzi, zaczekam. Mam ważną sprawę - powiedział i siadł na schodach.
Człowiek, który otworzył drzwi, wzruszył ramionami.
- Trudno, proszę wejść. Nie potrzebujemy reklamy przed drzwiami.
Czekając na Żychonia, Hans zastanawiał się, kim mogła być blondynka, z którą obszedł się tak brutalnie. Był pewien, że przedtem nigdy jej nie spotkał.
Skąd mógł wiedzieć, że była to Gerda, prawowita właścicielka domu, którą wypuszczono z więzienia uznając, że nie była zamieszana w całą aferę.
XIV
Hanomag Rozwadowskiego mknął szosą prowadzącą w kierunku Borów Tucholskich. Zostawili w tyle Kościerzynę, gdzie musieli pokazać niemiecki, glejt, i jechali dalej. Od czasu do czasu mijali kolumny wojskowych ciężarówek wiozących zaopatrzenie. Poza tym szosy i drogi były puste. Szybkie uderzenia niemieckich zagonów pancernych od granicy i wcześniejsze wycofanie się wojsk polskich ku głównym punktom oporu spowodowały, że nie było tutaj tłumów uciekinierów, tak charakterystycznych dla innych regionów kraju. Dzięki temu kapitan mógł rozwinąć odpowiednią szybkość.
- Na kolacje będziemy w Warszawie - żartował.
Pani Adela zaniepokoiła się.
- Przed Kartuzami mało nas nie zabili. Co będzie teraz? Przecież tam walczą. Trzeba będzie przechodzić przez front.
Rozwadowski milczał udając, że jest całkowicie pochłonięty prowadzeniem samochodu. Bliźniacy zaś zajęci byli obliczaniem ilości przejechanych i dzielących ich jeszcze od Warszawy kilometrów. Niezbyt sprawnie im to szło, wiec zaczęli zastanawiać się nad przeżytym dopiero co atakiem Niemców.
- Ten plutonowy zamiast spać, powinien uważać - perorował Jarek.
- Dlaczego nie wysunął czujek w głąb lasu i na drogę? - sekundował mu Marek. - Żołnierze powinni mieć rakietnice. Jak tylko Niemcy idą, to oni bęc rakietę w górę...
- I gdzie on tę armatę ustawił? W krzakach, zaraz koło cekaemu.
- A jeszcze do tego wsadził tam barykadę. Z daleka widać. Lepiej było ukryć żołnierzy wzdłuż drogi w zasadzce.
Kapitan uśmiechnął się nieznacznie.
- Widzę, że z was nie lada fachowcy. Powinniście zostać mianowani oficerami. Marnujecie się w harcerstwie.
Chłopcy speszeni umilkli.
- No, no, nie obrażajcie się. Macie nawet rację, że wszystko tam było nie tak jak trzeba. Tylko że plutonowy był rezerwistą. Pewnie zapomniał wszystkiego, czego się kiedyś nauczył. A ci żołnierze z baonu Obrony Narodowej, dopiero co mobilizowani w Kartuzach, nie mieli o niczym pojęcia. I tak dobrze, że nie stracili głowy. Próbowali walczyć. Nie śmiejcie się z nich. Własną krwią za to zapłacili.
- Kiedy my się nie śmiejemy. Tak sobie tylko mówimy. A kiedyś, jak tatuś nas wziął na ćwiczenia, to właśnie widzieliśmy taką zasadzkę. Tatuś mówił, że to lepsze od największych barykad.
- Miał rację. Wasz ojciec jest majorem, doświadczonym oficerem, a to był tylko plutonowy. W dodatku strasznie zmęczony.
Przerwali rozmowę, bowiem na poboczu szosy zatrzymała się zmierzająca w tę samą, co oni, stronę niemiecka kolumna pancerna. Z czołgów, samochodów, ciągników i dział samobieżnych powychodzili żołnierze. Spacerowali, rozmawiali, śmiali się. Rozwadowski zwolnił. Jechał uważnie, by kogoś nie potrącić. Pancerniacy zaglądali ciekawie do wnętrza wozu, ale nikt nie próbował ich zatrzymywać.
Dopiero przy końcu kolumny wyskoczył na środek jezdni żołnierz z półokrągłą blachą Feldgendarmerie na piersiach. Kapitan zahamował gwałtownie, aż zapiszczały opony. Żołnierz wsadził głowę w wybite okienko i uważnie rozejrzał się po siedzących. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
- Dokąd jedziecie?
- Do Warszawy.
- To myśmy już zajęli Warszawę?
- Jeszcze nie, ale zanim dojadę, będzie w naszych rękach.
Potraktował to całkiem poważnie.
- Tak, tak, idziemy naprzód jak burza.
- Myślę, że nawet prędzej.
Wyraźnie się ucieszył.
- Racja. Prędzej niż pociąg pospieszny. Ale porządek musi być. Dokumenty proszę.
Czytał uważnie, rozważając słowo po słowie. Na koniec obejrzał jeszcze dokładnie pieczęć i podpis. Zdawało się, że już nic nie budzi jego wątpliwości. Kapitan zapalił silnik. Żołnierz wstrzymał go ruchem ręki.
- A ta pani i dzieci? W piśmie nic o nich nie ma.
- Są razem ze mną.
- To widać, że razem z panem, ale w przepustce jest wymieniony tylko pan, panie Miller.
- To jest moja żona i moi synowie.
- Gratuluję, ma pan bardzo udanych synów...
- Dziękuję. Do widzenia.
Kontrolujący oparł się o maskę samochodu i wcale nie miał zamiaru się ruszyć.
- Papiery są w porządku, ale tylko na pana i na samochód. Proszę sobie jechać bez żony i synów.
- Jak ja mogę zostawić rodzinę w czasie wojny.
- Nie wiem. Porządek musi być. Jak przepustka na pana, to żona i dzieci zostają.
- Już mnie kontrolowano i nikt nie zwracał uwagi.
- To znaczy, że źle wykonywali swe obowiązki. Powinni zostać ukarani.
- Niech pan zrozumie...
- Rozumiem, ale porządek musi być. Napisane Miller, to Miller. Bez rodziny, to bez rodziny. Proszę wysiadać.
Rozwadowski sprowadził auto na pobocze.
- Prowadźcie do dowódcy - powiedział żołnierzowi zatrzaskując drzwiczki samochodu. - Zaczekajcie na mnie
Nie było go bardzo długo. Wrócił zły, zdenerwowany.
- Zgodzili się przepuścić, choć to wbrew porządkowi. Ostrzegają tylko, że będziemy mieli trudności. Niech diabli wezmą tę niemiecką dokładność.
Wbrew pesymistycznym przewidywaniom dalsza droga upłynęła spokojnie. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt nie niepokoił, mimo że drogą szły liczne transporty, a od czasu do czasu przejeżdżały patrole motocyklistów. Rozwadowski prowadził samochód pewnie, dobrze. Zręcznie wyprzedzał ciężarówki, wymijał stojące pojazdy. Robił wrażenie zawodowego kierowcy. Chłopcy przyglądali się temu z uznaniem, a i pani Adela oceniła umiejętności oficera.
- Prowadzi pan jak urodzony szofer.
- Trochę powoziłem rożnymi gratami - odparł skromnie, choć widać było, że pochwała sprawiła mu przyjemność.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy znów zobaczyli stojący na drodze posterunek. Obok samochód z karabinem maszynowym wymierzonym w tych, którzy by nie chcieli usłuchać wezwania. Kapitan zaklął szpetnie. Nie było żadnych szans na wyminięcie i próbę ucieczki. Serie cekaemu byłyby na pewno prędsze od ich samochodu. Stanęli. Posterunek nie interesował się dokumentami. Żołnierz z oddziału regulacji ruchu wskazywał drogę w lewo i jak automat powtarzał informację:
- Droga na Chojnice zamknięta. Proszę jechać na Karsin, Czersk, Tucholę.
Rozwadowski zadowolony, że szło tylko o objazd, nie próbował się o nic dopytywać. Skręcił posłusznie na trakt bardziej niż podły, o nierównej nawierzchni, pełnej dziur i wybojów. Kilkanaście kilometrów silnik męczył się na pierwszym i drugim biegu. Dopiero od Czerska ruszyli szosą lepszą, o znośnej nawierzchni. Przez całą drogę z mijanych lasów słyszeli odległy jazgot strzałów, długie serie broni maszynowej i wybuchy. Kapitan zaniepokojony zerkał na otaczającą ich gęstwinę i dodawał gazu.
Pani Adela zatopiona w myślach nie zwróciła na to uwagi. Chłopcom udzieliło się zaniepokojenie oficera. Poczęli zadawać pytania.
- To Niemcy czy nasi?
- A daleko?
- Czy do nas dolecą odłamki i kule?
Kapitan próbował wyjaśnić, że trudno jest ocenić, bo las tłumi i zniekształca pogłos, że jeśli skierowano ich na tę drogę, to na pewno nie ma żadnego niebezpieczeństwa i żeby się nie bali.
- My się nie boimy, tylko idzie nam o mamę. Jest już wyczerpana nerwowo.
Rozwadowski zdawał się być przekonam ale nie odmówił sobie satysfakcji.
- Bardzo to ładnie tak troszczycie się o mamę. Tylko zapamiętajcie, dzielne wojaki. Nie mówi się kule. Kule są w bilardzie. Z każdej broni strzela się pociskami.
Z dala już było widać zabudowania Tucholi. Kapitan zwolnił, bo zaraz za zakrętem widać było sznur stojących aut. Wyminął je zręcznie i czas jakiś jechał wzdłuż samochodów. Na krańcu kolumny żołnierz patrolu drogowego stal pogrążony w rozmowie z kierowcą. Hanomag przetoczył się koło niego i jechał dalej. Niemiec poderwał się. Gwałtownie zaczął machać lizakiem.
Rozwadowski widział to dokładnie we wstecznym lusterku, ale ani myślał zatrzymać się. Miał powyżej uszu dyskusji na temat tego, czy dokument obejmuje panią Adelę z dziećmi czy nie. Przy złapaniu mógł twierdzić, że nie był zatrzymywany, a po przejechaniu koło posterunku żadnych znaków nie spostrzegł. Zastanawiało go tylko, co się dzieje w Tucholi. Wyglądało na to, że żołnierz zatrzymywał wszystkie samochody i wszystkim kazał czekać.
„Gdyby to była jakaś poważna sprawa, toby w ogóle zamknęli szosę lub wystawili silniejszy posterunek” - pomyślał i uznał, że nie ma się co zastanawiać.
Tuchola była pusta. Po ulicach chodziły patrole wojskowe rzucając od czasu do czasu badawcze spojrzenia na domy i przyglądając się z pewną ciekawością jadącemu samochodowi. Nie wyglądało to wszystko najlepiej. Albo miasto znalazło się na linii frontu, albo Niemcy zostali ostrzelani z któregoś z domów i obecnie przeprowadzają rewizję, szukając winnych. W obu przypadkach mogło się to nie najlepiej dla nich skończyć. W czasie bezpośredniej walki i jakiegokolwiek zagrożenia żołnierz jest bardzo nerwowy, najpierw strzela, a potem myśli.
Kapitan przemyśliwał, jak się wycofać z Tucholi, czy zawrócić, skąd przybył, i udawać, że pomylił drogę, czy jechać na los szczęścia licząc, że jakoś to będzie. Odruchowo wybrał drogę pośrednią. Widząc, że jest przedmiotem coraz to bardziej rosnącego zainteresowania ze strony gęsto chodzących patroli, skręcił w pierwszą napotkaną przecznicę. Przejechał kawałek, jeszcze i raz skręcił. Ku swemu wielkiemu zdumieniu wyjechał wprost na szeroką ulicę, obstawioną co kilkanaście metrów żołnierzami trzymającymi w rękach karabiny i pistolety maszynowe. Stali tyłem do jezdni mierząc z broni w drzwi i okna wszystkich domów.
Stojący najbliżej wartownik gestem ręki zatrzymał samochód.
- Zgasić silnik, nie wychodzić i nie ruszać się!
Rozwadowski podprowadził auto pod krawężnik, zatrzymał i oczekiwał, co będzie dalej. Pani Adela zaniepokoiła się.
- Proszę z nim porozmawiać, dowiedzieć się, o co chodzi. Nie możemy tutaj tak stać. Mogą strzelać.
- Myślę, że będzie szła jakaś kolumna wojsk - starał się rozwiać obawy, ale bez przekonania.
- Może szukają kogoś? - podsuwał Jarek.
- Na pewno ciebie - odciął się bez zapału Marek.
Na razie nie zanosiło się na nic specjalnie poważnego. Rozwadowski rozsiadł się jak w fotelu kinowym przed zajmującym seansem i nie bez humoru doszedł do wniosku, że obecna sytuacja ma też dobre strony. W kinie przecież nie wolno palić.
Rzeczywiście zanosiło się na coś w rodzaju filmu, w którym nie będą brać czynnego udziału, a jedynie zostaną biernymi widzami, dla których ktoś wyreżyserował całe przedstawienie. Nie wiedział jeszcze, co to będzie za spektakl, ale był już pewien, że nic im nie zagraża.
Nie było czasu na zastanawianie się, gdyż, już coś zaczynało się dziać. Ulicą przejechało szybko dwóch motocyklistów. Wkrótce za nimi samochód polowy z oficerem dającym ręką niezrozumiałe dla siedzących w aucie znaki. Jasne były one dla posterunków rozstawionych na chodnikach, gdyż żołnierze stanęli w szerokim rozkroku, poprawili uchwyt broni. Poczęli jeszcze uważniej wgapiać się w okna takim wzrokiem, jakby usilnie wypatrywali kogoś znajomego.
Ulicą przeleciał lekki wóz pancerny, a zaraz za nim jechał szeroki, czarny mercedes. W nim obok jakiegoś generała w płaszczu z czerwonymi wyłogami siedział człowiek ubrany w skromny mundur bez naramienników i z czerwoną opaską na rękawie, na której w białym kole czerniała swastyka. Na głowie miał równie skromną czapkę. Na ostro zarysowanej twarzy jak pociągnięcie pędzlem czerniał mały, szczeciniasty wąsik.
- Hitler - szepnęli jednocześnie chłopcy - żywy Hitler.
Rozwadowski wychylony do przodu wpatrywał się w widok, którego nie podziewał się oglądać.
- Wizytuje linie frontu - powiedział z dziwną intonacją, ni to podziwu, ni zdumienia, aż pani Adela spojrzała nań badawczo.
Mignęło im to wszystko jak w filmie, ale nie było najmniejszej wątpliwości co do tożsamości osoby. Za mercedesem przeleciało jeszcze parę samochodów osobowych, pancerek i motocykli. Widowisko było skończone.
Na twarzy pani Adeli widać było zmieszanie połączone ze wzburzeniem. Odwróciła się w stronę chłopców
- Zapamiętajcie sobie na całe życie. To był Hitler. Opętał on dzisiaj wielu w całym kraju, lecz to nie Niemiec. Jest niegodny tego miana. Za kilka lat wszyscy uczciwi Niemcy będą mówić o nim ze wstrętem i oburzeniem. Jak ja dzisiaj. I nigdy nie mierzcie swych krewnych ani innych Niemców jego miarą. On jest bestią.
Rozpłakała się. Bliźniacy siedzieli cicho. Pospuszczali głowy. Naprawdę nie wiedzieli, co powiedzieć. Nigdy, ani przedtem, ani teraz nie czuli nienawiści do swych dziadków ani do kuzynów z Kolonii czy Berlina. Nawet kiedy Jarek tam w Gdańsku rzucał granatem. Sytuację rozładował kapitan.
- Wasza matka ma rację, ale przed nami długa i ciężka droga. Proponuję skończyć dyskusję i jechać. I to najlepiej za nimi. Wbrew pozorom najbezpieczniej. I nikt nas nie zatrzyma.
Ruszył ostro. Bez żadnego sprzeciwu ze strony żołnierzy schodzących z wyznaczonych miejsc i przystających w małych grupkach. Pani Adela ukradkiem otarła łzy. Siedziała milcząca, wyprostowana, opanowana, jakby przed chwilą nie ona, a zupełnie ktoś inny dał się ponieść wybuchowi.
Jechali niemal na ogonie kolumny Hitlera. Cały czas widzieli żołnierzy, którzy opuszczali wyznaczone posterunki, zarzucali broń na ramię i przyglądali się im obojętnie, jakby to był ostatni wóz jadący w kawalkadzie, Rozwadowski błogosławił w duchu ciemnowiśniowy kolor hanomaga, który od biedy upodobniał się na pierwszy rzut oka do czerni lub wojskowej barwy ochronnej.
Przejechali przez Tucholę i wyskoczyli na szosę wiodącą do Świecia. Czas jakiś jechali pustą szosą, aż w okolicach Błądzimia otworzyła się przed nimi makabryczna panorama. Oddziały polskie wycofujące się tą drogą musiały zostać zaskoczone zmasowanym niemieckim nalotem.
Na drodze, ledwie zepchnięte do rowu lub na pobocze, leżały rozbite bombami działa, jaszcze amunicyjne, wozy konne wojskowe i cywilne, poniewierały się porozrzucane hełmy, maski gazowe, karabiny. Wśród tego leżały trupy żołnierzy. Pokrwawione, okaleczone. Także cywilów mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Zabite konie.
Chłopcy, którzy w życiu nie widzieli nawet zmarłego, patrzyli z niemym przerażeniem. Nawet Rozwadowski był sparaliżowany grozą. Jedynie pani Adela wyprostowała się godnie.
- Patrzcie, patrzcie, żebyście nigdy w życiu nic zapomnieli, jaki jest Hitler.
Dopiero teraz kapitan uzmysłowił sobie, że jadą za kolumną Führera, który ogląda tę straszną drogę śmierci i na pewno nie podziela uczuć, jakich oni doznają.
XV
Dalsza jazda przerażającym traktem pełnym ciał zabitych nie miała większego sensu. Widok był trudny do zniesienia, a ponadto Hitler mógł wraz z całą świtą gdzieś się zatrzymać. Wtedy obstawa Führera dokładnie skontrolowałaby ów dziwny samochód, co nie skończyłoby się dobrze dla jadących.
Toteż gdy Rozwadowski dostrzegł w oddali niewyraźnie majaczące zarysy stojących aut, skręcił raptownie w pierwszą, idącą na prawo, drogę polną. Kierunek, w którym jechał Hitler nie był najlepszy jeszcze z jednego powodu. Nie sposób przypuszczać, by Niemcy narażali swego wodza, przewożąc go pod nie ustaloną i płynną linię frontu. Na tym odcinku na pewno znajdowało się duże i silne zgrupowanie niemieckie. Kapitan natomiast szukał luki w tej linii, by przedostać się bez kłopotu na stronę polską i jak najprędzej dotrzeć do Warszawy.
Droga, którą wybrał, nie była najlepsza. Polna dołów i nierówności, szła trochę polami, z rzadka trafiały się wioski. Miała jedna zaletę - nie było na niej Niemców ani na lekarstwo. Pytani chłopi odpowiadali z ociąganiem, acz zgodnie:
- Co nie miało być Niemców. Byli, a jakże, byli, ale wszystkie poszli tam - wskazywali ręką kierunek na Wisłę.
- Żeby tylko przed nimi zdążyć przejść przez rzekę - niecierpliwił się kapitan i wpatrywał się pilnie w mapę.
Wynikało z niej, że najlepiej dojechać do Bydgoszczy, a stamtąd do Torunia lewym brzegiem Wisły. W Bydgoszczy i Toruniu na pewno musiały być oddziały polskie.
- Musiały, tylko czy są? - zadawał sobie pytanie kapitan.
Chłopi nic rozsądnego na ten temat nie mogli powiedzieć. Jednakże z kierunku jazdy Hitlera Rozwadowski wysnuł pewien wniosek i podzielił się swym spostrzeżeniem z panią Adelą:
- Niemcy zapewne przekroczyli Wisłę w rejonie Chełmna i Grudziądza. Polacy niewątpliwie przeznaczyli większe siły do obrony tak ważnych węzłów komunikacyjnych i łączności, jakimi były Bydgoszcz i Toruń. Dlatego Niemcy zechcą wyjść drogą okrężną na tyły naszych wojsk.
Domysły te wkrótce potwierdziły się. Hanomag po męczącym kolebaniu się na wykrotach i głęboko wyżłobionych koleinach wyskoczył na wygodną szosę wiodącą z Koronowa do Bydgoszczy. Panowała tu cisza i spokój, lecz kapitan wiedział, jak w warunkach wojennych złudne i kruche jest podobne odczucie. Cisnął więc gaz do przysłowiowej deski i leciał jak na skrzydłach.
Gdzieś nie opodal Bydgoszczy po karoserii samochodu zabębniły pociski. Wszyscy skulili się na siedzeniach. Samochód jak rumak spięty ostrogami, skoczył gwałtownie do przodu. Przelecieli niebezpieczny odcinek nie wiedząc nawet, kto do nich strzelał - swoi czy nieprzyjaciel. Miasto było tuż, tuż. Najpierw po obu stronach drogi pojawiły się szybko uciekające do tyłu małe domki w ogródkach, później coraz większe i z coraz mniejszymi sadami, aż wreszcie wjechali między zwartą zabudowę miejską.
Pierwszym człowiekiem, jakiego zobaczyli na ulicy, był oficer ułanów w mundurze garnizonowym i w czapce rogatywce z niebieskim otokiem 18 pułku z Grudziądza. Szedł pewnym krokiem. Nic nie wskazywało na to, że znajduje się w mieście leżącym na linii frontu. Kapitan odetchnął i zwolnił, zdawało się, że na razie skończyły się wszelkie kłopoty i niebezpieczeństwa. Poweselała również pani Adela i poczęła coś mówić o krewnych, którzy tutaj mieszkają, i o tym, że jest to przecież jej rodzinne miasto. Tutaj się wychowała i tutaj chodziła do szkoły.
Hanomag prawie zrównał się z idącym chodnikiem oficerem. W tej samej chwili rozległo się gdzieś wśród zabudowań delikatne, ledwie słyszalne puknięcie. Ułan chwycił się za pierś, zrobił jeden chwiejny krok, powoli pochylił się do przodu, nogi ugięły się pod nim i upadł na ziemię. Rozwadowski niewiele myśląc zatrzymał samochód, razem z panią Adela wyskoczyli na ulicę i wciągnęli rannego na tylne siedzenie.
Posadzony obok chłopców otworzył oczy. Słabym głosem zapytał:
- Co to było? Dokąd mnie wieziecie?
- Sam chciałbym wiedzieć, co to było. Nie ma chyba walk w mieście, a pan został postrzelony.
- Walk nie ma, ale dywersanci strzelają do naszych żołnierzy - odparł oficer cicho i zemdlał.
- Pani powinna wiedzieć, gdzie tu jest najbliższy szpital.
Pani Adela z nadspodziewaną energią kazała chłopcom wygodniej ułożyć rannego i przez wąskie uliczki wskazywała Rozwadowskiemu drogę. Do szpitala nie było specjalnie daleko. Nie minęło pięć minut, jak sanitariusze w białych fartuchach brali postrzelonego na nosze. Lekarz w mundurze pułkownika pobieżnie obejrzał pacjenta.
- Na salę operacyjną - zakomenderował.
Rozwadowski wszedł z nim do budynku.
- Gdzie to było? - zainteresował się lekarz. - Trzeba będzie dać znać do komendy miasta. Niech wyślą patrol. Co ja mam za robotę. Miasto nie walczy, a rannych przybywa. Strzelają nam w plecy. I to ci, którzy przez tyle lat jedli polski chleb - zreflektował się. - A pan kim właściwie jest i co pan tutaj robi.
Słuchał z roztargnieniem wyjaśnień kapitana, wyciągnął doń rękę.
- Miło mi poznać kolegę, choć nieco innego fachu. I co tam w wielkiej strategii? Kiedy pokonamy Niemców?
- Na razie mamy wielkie trudności - odpowiedział ostrożnie Rozwadowski - tak, że nie chciałbym wyznaczać żadnych terminów.
Lekarz nie słuchał Co rusz dzwonił telefon, ktoś ciągle zaglądał do gabinetu. Widać było, ze szpital jest przeciążony. Kapitan prędko pożegnał się i wyszedł. Jak powiedział pani Adeli, miał jeszcze coś załatwić w mieście, a i chłopcom spieszyło się do kuzynów, Willego i Helmuta, z którymi w czasie swych pobytów w Bydgoszczy zawsze się znakomicie bawili.
Rodzina pani Adeli mieszkała przy jednej z głównych ulic miasta, w wielkiej secesyjnej kamienicy ozdobionej licznymi gzymsami, stiukami i bajecznie kolorowymi witrażami w oknach klatki schodowej. Akurat wszyscy byli w domu. Powitali przyjście pani Bogusz, i bliźniaków okrzykami zdziwienia. Nie mogli pojąć, jak w tak niebezpieczny i dramatyczny czas dotarli do Bydgoszczy. A już zupełnie nie chcieli wierzyć, gdy poznali ich przeżycia z ostatnich dni. Pani Adela opowiedziała im wszystko ze szczegółami. Przerywali jej okrzykami niedowierzania.
Obydwaj chłopcy poczuli się bohaterami wspaniałej, a zarazem groźnej opowieści. Willy i Helmut patrzyli na nich z nabożnym podziwem. Dorośli też nie kryli swego uznania. Jarek i Marek puszyli się jak pawie w zoo. Równocześnie zastanawiali się nad tym, jakie wrażenie wywołałyby ich gdańskie przygody. Niełatwo jest być zbyt długo bohaterem i ośrodkiem zainteresowania. Znudziło się to bardzo prędko bliźniakom. Szybko porzucili towarzystwo dorosłych, by bawić się z kuzynami w ich dziecinnym pokoju.
Willy i Helmut byli od nich młodsi. Jeden o trzy lata, drugi o dwa. Nie stanowiło to nigdy przeszkody we wspólnej zabawie. Tak było i teraz. Willy dostał niedawno od wujka z Berlina piękny metalowy samolot nakręcany na kluczyk. Wirowało w nim śmigło, a metalowe bombki z przemyślnie do nich włożonymi kapiszonami kolejno odrywały się od zaczepów pod skrzydłami, uderzając o ziemię z hukiem i błyskiem.
Zabawka ta, choć pięknie wykonana i działająca bardzo efektownie, nie wywołała specjalnego entuzjazmu braci. Zbyt świeżo mieli w pamięci widok drogi prowadzącej z Tucholi do Świecia, na której podobne samoloty dokonały tak krwawej masakry. Wobec tego Willy zaproponował zabawę w strzelanie z wiatrówki do okien szkoły położonej po drugiej stronie ulicy.
- Zobaczycie, jakie to fajne. Szyby się nie tłuką, bo za daleko, a jak trafisz, to od razu masz potwierdzenie celnego strzału, bo słychać brzęk.
Rozpoczęli kanonadę nie za bardzo wysuwając lufę przez okno, by nie wzięto ich za dywersantów. Na ogól każdy zaliczył parę szyb, ale bezspornie najlepszy był Marek. Za każdym strzałem szyba brzęczała potwierdzając wyższość chłopca nad Jarkiem i kuzynami.
- Eee, bo ty jesteś starszy - protestował Willy.
Jarek bronił solidarnie brata:
- On tak samo dobrze strzelał, jak był w twoim wieku. Po prostu trzeba trenować.
Wszyscy trzej próbowali dalej konkurować z Markiem, ale musieli to zakończyć, bo w jednym z okien ukazał się woźny szkolny i pogroził im pięścią.
- Czego on chce? Nikt teraz do szkoły nie chodzi - dziwił się Helmut.
Strzeleckiej zabawy jednak zaprzestali. Pięść pana woźnego była pokaźnych rozmiarów, a przez ulicę niezbyt daleko.
Wyglądało, że teraz zanudzą się na śmierć. Mały i żywy jak iskra Willy postanowił ratować sytuację.
- Wiecie co, jak chcecie, to pokażę wam żywego dywersanta.
- A skąd ty go masz? - nawet Helmut był zaskoczony.
- Nie skąd, tylko gdzie. A jest u nas na strychu i stamtąd go mam.
- Nikomu nie zgłosiłeś - Jarek patrzył z oburzeniem.
- Co ja głupi, żeby mnie zastrzelił. Ojciec mówił, żeby się nie mieszać. Polacy niektórych dywersantów puszczają, a oni później się mszczą.
Bliźniacy spojrzeli pytająco na Helmuta.
- To wujek tak mówił?
- Ano mówił. Nie będziemy ani za, ani przeciw.
Marek poderwał się energicznie.
- Idziemy zobaczyć dywersanta.
- Ja nawet nie wiedziałem - tłumaczył się Helmut zabierając wiatrówkę.
- No, idziemy podskakiwał Willy. - Mówię wam, prawdziwy dywersant w cywilnym ubraniu i szaliku na szyi.
- Dlaczego w szaliku?
- A nie wiem... Myślę, że dla niepoznaki... Niby, że jest taki sam jak inni.
Nawet Helmut roześmiał się.
- Co ty wygadujesz z tym szalikiem...
Byli już na schodach wiodących na strych, więc Willy przyłożył palec do ust. Wśród licznych drzwi prowadzących do poszczególnych komórek wiódł długi korytarz. Pachniało tu kurzem, stęchlizną starych mebli i, nie wiedzieć czemu, sianem. Oczy chłopców z trudem oswajały się z panującym tutaj półmrokiem. Szli na palcach, starając się nawet głęboko nie oddychać. Mimo to kurz unoszący się w powietrzu lekko łaskotał w nosie.
Pierwszy wyciągnął chusteczkę Jarek i przyłożył ją do twarzy. Chłopcy zamarli w oczekiwaniu. Rozpaczliwie usiłował stłumić dojmujące wiercenie, aż nie wytrzymał. Nie zważając na przerażone miny pozostałych - kichnął. W ciszy zabrzmiało to jak wystrzał. Stali sparaliżowani oczekując najgorszego. Nic się nie stało. Żaden dywersant nie wyciągnął ku nim broni, nie wyskoczył na korytarz.
- Może go już nie ma - wyraził przypuszczenie Marek.
W odpowiedzi na to Willy pchnął małe drzwiczki. Otworzyły się z przeraźliwym skrzypnięciem. Weszli do dużej komórki z niewielkim oknem wyprofilowanym w dachu. Pod oknem dość wysoko ulokowanym stał stół, a na nim krzesło. Obok leżał karabin i dwa napoczęte kartonowe pudełka naboi: Na podłodze walały się puste, wystrzelone już łuski.
- To tu - stwierdził Willy z dumą. - Nie ma go, ale może wyszedł coś zjeść.
Marek wziął do ręki karabin. Był to mauzer. Ten sam typ, jakiego używano w wojsku polskim i niemieckim. Ojciec nauczył go, jak się z tym obchodzić, nawet od biedy potrafiłby rozebrać zamek. Ostrożnie zarepetował. Nie wystrzelony nabój upadł na podłogę. Wprowadził do komory nabojowej nowy. Ledwie dokonał tej operacji, drzwi głośno skrzypnęły. Chłopcy odwrócili się jak na komendę.
W progu stał mężczyzna w szaliku. Był równie zaskoczony jak i oni.
- Co tu robicie? Uciekajcie stąd - powiedział łagodnie.
Zwiedzeni tym niemal dobrotliwym tonem zrobili krok ku drzwiom, ale okrzyk Marka ich powstrzymał.
- Ręce do góry, panie dywersancie!
- Uważaj, bo nabity - powiedział tamten tonem perswazji.
- Wiem dobrze. Nabity i odbezpieczony.
Helmut również wymierzył z wiatrówki w mężczyznę w szaliku. W jego oczach dopiero teraz błysnął strach. Podniósł ręce do góry i na polecenie Marka, wydane nieco łamiącym się głosem, wyszedł na korytarz. Marek i Helmut tuż za nim, poszturchując go w plecy lufami. Zeszli, po schodach na dół, przeparadowali przez podwórku i bramę, wywołując nieme zdziwienie dozorcy, i znaleźli się na ulicy.
Paru przechodniów przystanęło przyglądając się ze zdumieniem mężczyźnie prowadzonemu przez czterech chłopców A oni w duchu modlili się, by jak najprędzej spotkać jeśli nie patrol to przynajmniej uzbrojonego żołnierza. Nie uszli i kilkunastu kroków, gdy zza rogu wyłonił się oficer, a za nim dwóch podoficerów z karabinami.
Aby zorientować się, o co chodzi, nie potrzebowali prosić o wyjaśnienia, bo chłopcy ochoczo, jeden przez drugiego udzielali ich sami. Fachowo zrewidowali mężczyznę znajdując przy nim jakieś papiery, w tylnej kieszeni spodni pistolet, którego zaskoczony nie zdążył użyć. Jeden z podoficerów poszedł z Willym na strych, a drugi opędzał się od tłumu gapiów. Chłopcy, a szczególnie Marek, trzymający ciągle karabin wymierzony w dywersanta, byli ośrodkiem powszechnego zainteresowania.
Jarek kuksnął brata w bok, aż ten syknął z bólu.
- Popatrz tam na lewo.
- Nie przeszkadzaj - Marek był zbyt upojony sukcesem, by zważać na przygaduszki bliźniaka.
- Niewidomy skrzypek z uchem.
- Niemożliwe - Marek z wrażenia aż opuścił karabin. Rzeczywiście, wśród tłumu, w jasnym, nie rzucającym się w oczy prochowcu stał skrzypek. Uwagę zwracał tylko kolorowy szalik na jego szyi.
- Nie zdążyli drania aresztować.
- A w dodatku ma dywersyjny szalik.
Helmut nie rozumiał, o czym mówią. Zbyli go krótko.
- To tajemnica wojskowa.
Tymczasem oficer dokładnie zrewidował mężczyznę, zadał jeszcze parę pytań chłopcom, zgrabnie zasalutował i poczekawszy na podoficera, który wrócił z Willym, zasalutował drugi raz i odszedł wraz z aresztowanym. Za nimi krok w krok ruszył skrzypek. Przed odejściem jednak spojrzał na chłopców tak, że im ciarki przeszły po grzbiecie.
Wracali do domu nieco stropieni. Szczególnie Willy miał wątpliwości.
- Czyśmy dobrze zrobili? Jarek i Marek są Polakami, ale my jako Niemcy, czy powinniśmy wydawać Niemca?
Helmut go zgromił.
- Prawdziwi Niemcy walczą szlachetnie i rycersku. Nie strzelają nikomu w plecy. To był po prostu bandyta.
Marek, pomny słów matki, dokładał swoje:
- On pomagał Hitlerowi, a tego każdy uczciwy Niemiec powinien się wstydzić.
Willy przytłoczony ilością argumentów zamilkł, ale widać było, że nie jest przekonany, choć z podziwem patrzył na Marka, doceniając jego odwagę.
Chłopcy grzecznie wrócili do pokoju stołowego, gdzie dorośli przy herbacie i ciastkach mówili wciąż o wojnie.
- Nie bawicie się już? - zapytała pani Adela.
- Nie, akurat skończyliśmy - Marek zupełnie co innego miał na myśli. Nie opuszczała go wątpliwość - co by się stało, gdyby dywersant wyciągnął pistolet.
- Przynajmniej, jak chłopcy są przy mnie - kontynuowała pani Bogusz - a nie odstępuję ich od chwili wybuchu wojny, to mam pewność, że nie zrobią żadnego głupstwa i nie zaplączą się w nic, co by mogło być dla nich groźne.
Jarek porozumiewawczo mrugnął na brata, jakby mu chciał powiedzieć: - Gdyby mama wszystko wiedziała.
Marek skinął głową. I on był zdania, że lepiej matkę utrzymać w nieświadomości. Po co ma się dodatkowo denerwować.
XVI
Wyjechali z Bydgoszczy, tak jak planowali, drogą na Toruń. Teraz dopiero w pełni poznali smak wrześniowego odwrotu. Szosą, całą szerokością jezdni, jechały furmanki załadowane dobytkiem - tobołami, walizami. Pedałowano na rowerach, pchano ręczne wózki. Wielu ludzi szło na piechotę niosąc plecaki. Prowadzono krowy, ktoś nawet pędził świnie. Nad tłumem unosił się gwar głosów kobiet, płacz dzieci, pokrzykiwania mężczyzn torujących drogę.
Tłum na każdy panikarski okrzyk „Niemcy!” czy na warkot lecącego samolotu rozbiegał się na wszystkie strony. Kryto się w przydrożnych rowach między kopcami siana, stogami zboża czy też po prostu w bruzdach pól.
Przez różnobarwny, zmęczony i podenerwowany tłum przeciskały się gdzieniegdzie samochody wojskowe, osobowe i ciężarowe, działa z jaszczami amunicji ciągnione przez konie, jechały biedki z cekaemami oraz wozy taborowe szczelnie okryte brezentem. Między ludźmi i pojazdami pojedynczo grupkami, rzadziej całym oddziałem, szli żołnierze w hełmach, rogatywkach, często z gołymi głowami, niosąc karabiny niedbale przerzucone przez ramię.
Pani Adela patrzyła z przerażeniem na ten olbrzymi exodus ludzi i wojska Dla Rozwadowskiego ów bezładny, na poły wojskowy, na poły cywilny tłum zwiastował klęskę. Dla bliźniaków był to widok fascynujący, pełen nieoczekiwanych efektów i wydarzeń. Kwicząca świnia ciągniona na postronku przez sumiastowąsatego chłopa opierała się i wyrywała. Przywiązany do wozu za kółko w nosie buhaj toczył wokół wściekłym wzrokiem sprawiając, że co trwożliwsi usuwali się mu z drogi. W innym miejscu ktoś pchał nie wiadomo po co dziecięcy wózek pełen dorodnych pomidorów. Zaprzężony w dwa siwki jechał zielony chevrolet, a kierowca siedzący na dachu powoził tym dziwnym pojazdem
Bez względu na to, co siedzący w hanomagu sobie myśleli, a każdy inaczej oceniał sytuację, jedno było pewne: szybkie tempo jazdy, jakie utrzymywali do tej pory po stronie zajętej przez Niemców, tutaj było niemożliwe. Kapitan znowu popatrzył na mapę szukając bocznych dróg wiodących w kierunku Warszawy. Wszystkie były niedobre - zbyt okrężne. Poza tym nie było absolutnie żadnej gwarancji, że na nich nie ma jeszcze większych tłumów i zatorów, a nawet ruchu wojska.
Jechali wiec noga za nogą piłując silnik na pierwszym i drugim biegu, a chłopcy mieli uciechę w wynajdowaniu w tłumie coraz, to dziwniejszych i śmieszniejszych postaci. A to mężczyzna w tenisówkach i fraku, a to wóz z lwem w klatce zagubiony przez cyrk, a to cygański tabor również uciekający przed wojną.
Co jakiś czas kapitan przystawał, by dać ostygnąć ciągle grzejącemu się silnikowi. Przystanki te były jednak ryzykowne. Napierająca masa ludzi, wozów i koni groziła zepchnięciem na pobocze. Wszystko, co stało, było przeszkodą w ucieczce, hamowało potok płynący na wschód. Parokrotnie kilku silnych mężczyzn chciało stojący samochód zepchnąć do rowu. Zapały ich studził pistolet kapitana. Trzeba było jechać wraz z wszystkimi. Nie było możliwości ani cofnięcia się, ani wyrwania z tłumu.
Jechali tak kilka godzin coraz rzadziej się zatrzymując, coraz rzadziej rozwijając większą szybkość w wolnych przestrzeniach otwierających się nagle w tłumie. Zdawało im się, że cały kraj wyległ na drogi, takie ilości ludzi szły wyprzedzając się wzajemnie nie zważając na furmanki i samochody.
Cały czas pani Adela drżała tylko, by nie nadleciały samoloty i nie rozpoczęły bombardowania drogi. Niewielu wtedy zdążyłoby uciec. Ciągle miała w pamięci drogę pod Tucholą, gdzie latająca śmierć zebrała tak olbrzymie żniwo. Na drodze toruńskiej tragedia mogłaby być jeszcze większa.
Okropne przypuszczenia pani Bogusz wkrótce stały się rzeczywistością. Od strony Bydgoszczy rozległ się warkot samolotów. Na pierwszy ich dźwięk pani Adela szarpnięciem otworzyła drzwiczki auta, z nadludzką wprost siłą wypchnęła chłopców na zewnątrz. Wyskoczyła na drogę i chwyciwszy ich za ręce pociągnęła za sobą. Pod drogą przechodził betonowy przepust strumyka. Wepchnęła tam synów, zasłoniła ich sobą.
Nadlecieli. Z przeraźliwym rykiem silników wymieszanym ze stukotem pokładowej broni maszynowej i ujadaniem działek samoloty przeszły nad drogą. Na parę sekund zapanował spokój, ale przerwał go nowy warkot. Po szosie poszły długie serie, zaakcentowane paroma głuchymi stęknięciami bomb. Ryk samolotów stopniowo malał aż wreszcie umilkł.
W tę ciszę wdarło się przeraźliwe rżenie koni i rozdzierający krzyk kobiety.
- Dziecko, moje dziecko zabili! Ratujcie, dobrzy ludzie! Dziecko, moje dziecko!
Dłuższy czas nikt się nie ruszał ze swoich skrytek, a leżący w nierównościach pola nie podnosili głów. Czekano na następną falę samolotów. Wreszcie ludzie uwierzyli, że już po wszystkim i poczęli wracać na drogę. Leżały tu porozrzucane, potratowane plecaki, toboły, walizki. W kałużach krwi jęczało paru rannych. Kobieta trzymająca na rękach bezwładną, jasnowłosą dziewczynkę biegła środkiem drogi wzywając nadal pomocy. Opodal samochodu leżał koń zmasakrowany pociskiem z działa samolotowego. Kilkadziesiąt metrów w tyle, na środku szosy widniała wielka wyrwa od bomby. Podmuch wyrzucił w bok, na pola, poskręcane części furmanek, samochodów. Ludzie wracali na drogę. Słychać było zewsząd płacz i narzekania.
Wrócił także Rozwadowski. Leżał w płytkim rowie. Odłamek bomby przeciął mu marynarkę na plecach nie zadrapując nawet skóry, lecz z ręki sączyła się krew. Rozciął nożem marynarkę i przy pomocy pani Adeli założył nad łokciem opatrunek. Rana wyglądała niegroźnie. Obejrzał uważnie samochód. Na pozór nic nie ucierpiał. Spróbował zapalić silnik. Z wielkim zdumieniem stwierdził, że działa. Ruszyli więc szybko wymijając lub gniotąc porzucone bagaże. Po paru kilometrach szosa znów zagęściła się uciekinierami. W ich tłumie jechali do wieczora. Zanocowali w jakiejś chłopskiej stodole, a następnego dnia ruszyli dalej.
Rozpoczęło się znowu żmudne, krok za krokiem, posuwanie w potoku uciekinierów i wojska. Nalotów wprawdzie nie było, lecz krążyły pogłoski o zbliżaniu się Niemców. Ich kolumny motorowe wielkimi łukami obchodziły poszczególne regiony kraju, by zamknąć wokół nich swe kleszcze. Było prawdopodobne, że w każdej chwili uciekający mogli na swej drodze napotkać oddziały niemieckie. Wręcz żółwia jazda hanomaga na pewno nie gwarantowała im przewagi nad szybko posuwającymi się Niemcami. A przecież udało się im przejechać kilkadziesiąt kilometrów.
Kapitan gwałtownie skręcił na bok szosy i z piskiem hamulców zatrzymał samochód.
- Złapaliśmy gumę. Musimy zmienić koło. Potrwa to parę minut.
Bliźniacy z zainteresowaniem patrzyli, jak Rozwadowski podnosi samochód lewarkiem, poluzowuje nakrętki i sięga po zapasowe koło.
- Nic z tego - rzekł wreszcie zrezygnowany i oparł się o błotnik.
Chłopcy zaglądnęli do bagażnika. Pozornie koło było w doskonałym stanie, ale jeśli przyjrzeć mu się z boku, widać było kilka dziurek równo wyciętych przez pociski. Samochód był dobry, ale przecież bez jednego koła nie pojedzie. Rozwadowski po chwili namysłu wyciągnął neseser z bagażnika.
- Pójdę poszukać pomocy.
Pani Adela przekonana, że wkrótce ruszą dalej, wsiadła do wozu. Bracia zaś przyglądali się idącym i jadącym drogą, zastanawiając się, jak uda się znów wcisnąć w ten tłum poruszający się zbitą masą. Czekali godzinę, dwie, trzy, aż wreszcie pani Bogusz zrozumiała, że nie może już liczyć na powrót kapitana. Albo został zabity, albo aresztowany. Jednak czekali na niego do zmroku. Gdy noc zapadła, pani Adeli udało się wyprosić trzy miejsca w furce ciągnionej przez dwa konie.
Ruszyli pozostawiając hanomaga na szosie, a w nim prawie wszystkie swoje bagaże. Całą noc furmanka jechała drogą to przystając, to ruszając. Trzęsła przy tym niemiłosiernie. Komfort jazdy w porównaniu z wygodnymi siedzeniami hanomaga był fatalny, a mimo to w niewygodnej pozycji przedrzemali całą noc.
Rano, niewyspani, połamani obudzili się gdzieś za Włocławkiem. Furmanka stała, a konie skubały przydrożną trawę. Dzień zapowiadał się ładny. W miarę rozpraszania się nocnych oparów można było dostrzec, jak w poprzek szosy szły polska kawaleria, piechota, działa, tabory. Wyłaniały się gdzieś z zachodu, spośród chat wiejskich, przechodziły przez szosę i polnymi drogami zmierzały na wschód. Idący żołnierze ledwo powłóczyli nogami. Byli zakurzeni, nie ogoleni. Jeźdźcy kiwali się na koniach bezskutecznie odganiając od siebie sen, a siedzący na wozach taborowych spali mocno, sprawiając wrażenie, że nic nie jest w stanie ich obudzić.
Po ich przejściu szosa na powrót ożyła. Teraz pani Adela i bliźniacy dostrzegli, że tłum się bardzo przerzedził. Zrobiło się całkiem luźno i przestronnie. Co chwila ktoś skręcał w boczną drogę, a byli tacy, którzy w ogóle zawracali i wędrowali z powrotem. Koło południa było niemal pusto. Woźnica niepokoił się, ale jechał dalej.
- Cisza przed burzą - pani Adela rozglądała się wokół bacznie, by wysondować, jakie to niebezpieczeństwo może im grozić. Odkąd zniknął Rozwadowski, czuła się mniej pewnie i wszystko napawało ją obawą.
Zagrożenie przyszło z najmniej oczekiwanej strony. Od stojącej przy drodze wielkiej stodoły i paru stogów słomy zaterkotał głośno karabin maszynowy. Świetlne pociski zabzyczały natrętnie wokół wozu. Pani Adela błyskawicznie chwyciła za kołnierze obu chłopców i sturlała się na przeciwną stronę wprost do rowu. W tym samym momencie woźnica desperacko zaciął konie i zupełnie tracąc głowę ruszył galopem wprost pod kule.
Mimo protestów matki bliźniacy, wystawiając głowy nieco ponad rów, wypatrywali, co będzie dalej. Obsługa karabinu maszynowego, zaskoczona szarżą furmanki, na chwilę przerwała ogień, by wznowić go z jeszcze większą zaciekłością. Pociski zabiły konia, postrzępiły deski i zrzuciły na drogę pokrwawionego woźnicę.
- Kto to strzela? - dopytywał się Jarek.
- A któż by, jak nie Niemcy. Polacy nie strzelaliby do cywilów - burknął Marek i chciał jeszcze dodać: - i do dzieci - ale się zreflektował. Parę dni wojny spowodowało, że czuli się już dorośli.
Strzały od strony stodoły ucichły, lecz z tylu za ich plecami rozległy się pojedyncze puknięcia karabinowe. Pani Adela wciągnęła ich głębiej w rów. Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się na linii frontu między dwoma oddziałami szykującymi się do stoczenia boju.
Ogień z obydwu stron coraz bardziej się nasilał, choć ani Polacy, ani Niemcy nie kwapili się do opuszczenia swych pozycji. Matce i chłopcom skrytym w rowie na razie nic nie groziło. Nie wiadomo tylko, jak wyglądałaby walka wręcz rozgrywająca się na drodze i w rowach. Pani Adela na myśl o tym aż kuliła się z przerażenia. Również obaj chłopcy zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest niewesoła. Wzięci byli w dwa ognie. W szkole nawet uprawiali grę w piłkę, która nazywała się tak samo. Tutaj zamiast piłki były śmiercionośne pociski.
Pani Bogusz nie odzywała się ani słowem, tylko myślała, jak wyjść cało z opresji. Najlepiej przepełznąć rowem poza strefę ognia. Tylko jak na złość rów po kilkunastu metrach kończył się z jednej i drugiej strony. Zamykała go wyniosłość, którą należałoby przebiec pod gradem kul.
Jarek i Marek naradzali się nad czymś szeptem. Spierali się żywo gestykulując. Widać prędko doszli do porozumienia. Chwycili długą żerdź leżącą w rowie. Prawie nie wychylają się, przyciągnęli walizkę porzuconą na szosie. Otworzyli ją. Pogmerali. Widać oględziny nie wypadły po ich myśli, bo przyciągnęli drugą i trzecią. Posługując się tą samą żerdzią ściągnęli do rowu parę tyczek porzuconych na polu.
Matka przyglądała się uważnie poczynaniom synów. Wyjaśnili jej, o co chodzi. Zrobią coś w rodzaju strachów na wróble, ubranych w marynarki i kapelusze wyciągnięte z waliz. Kukły te nieznacznie wychylone ustawią w jednym końcu rowu. Cały ogień zostanie bez wątpienia skierowany na nie, a wtedy oni przepełzną z drugiej strony rowu i schronią się za murowanymi zabudowaniami.
Bliźniacy pracowali szybko. Wiązali koszulami podartymi na długie taśmy patyki, nakładali na nie znalezioną garderobę, modelowali z bluzeczek damskich coś w rodzaju twarzy i wciskali na to kapelusze. W kilka minut pięć takich cudackich postaci było gotowych. Jeszcze scyzorykami zaostrzyli patyki dla łatwiejszego wbicia w ziemię i spojrzeli na matkę.
- Możemy zaczynać.
Nie była przekonana.
- Dzieci kochane, jak? A jeżeli się nie uda?
Bliźniacy poczuli się głową rodziny. Może nieco śmieszną, bo podwójną i zaledwie kilkunastoletnią, ale za to odpowiedzialną.
- Mama zaczeka na drugim końcu, a jak zatkniemy, to przepełznie prędko. My potem.
Ale pani Adela za nic nie chciała ani na chwilę rozstawać się z synami. Stanęło na tym, że przejdą razem w momencie, kiedy będą mieli pewność, że cały ogień skierowany został na kukły. Bliźniacy popełzli ostrożnie rowem, ciągnąc za sobą mające ich ocalić straszydła.
Stało się, jak przewidywali. Na kijach wbitych w dno rowu podnieśli w górę postacie, które tylko z daleka mogły imitować czających się żołnierzy. Prawie natychmiast posypała się w tę stronę prawdziwa ulewa pocisków. Cięły twarze, korpusy, kapelusze, ale nikomu to nie szkodziło.
Wszyscy troje wydostali się z rowu i pełzli ku zbawczym budynkom. Z początku nikt ich nie dostrzegł. Cała uwaga obu oddziałów skierowana była ku tajemniczym postaciom. Obydwie strony sądziły, że to przeciwnik usiłuje ich podejść. Dopiero jacyś rozsądniejsi oficerowie podnieśli lornetki do oczu. Ogień ucichł, ale matka z synami była już parę kroków od przydrożnych zabudowań. Jeszcze przydusiło ich do ziemi parę strzałów i już byli bezpieczni.
Wstali nieludzko wybrudzeni, ale szczęśliwi, że dotarli do swoich. Poczęli się otrzepywać i doprowadzać do porządku.
- Ręce do góry! - okrzyk był niespodziewany. Zaskoczeni unieśli dłonie ku górze. Czyżby dostali się do Niemców, źle ocenili kierunek?
- Nie odwracać się. Iść przed siebie.
Nie mogli zobaczyć, kto wydaje im te energiczne, nie znoszące sprzeciwu rozkazy.
- A teraz nas kropną jak dywersantów - podsumował ponuro Marek licząc na to, że będą go przekonywać i pocieszać.
Rozpaczliwe miny pani Adeli i Jarka świadczyły, iż podzielają w pełni jego pesymizm.
XVII
W podziemnych, na trzy pietra w głąb rozbudowanych schronach Sztabu Głównego, znajdującego się przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie, ruch panował dniem i nocą. Ten nowoczesny czteropiętrowy gmach wzniesiono z zachowaniem tajemnicy pod pozorem budowy Archiwum Państwowego. Przez jasno oświetlone pomieszczenia, wypełnione bezustannym szumem wentylatorów, przebiegali tam i z powrotem oficerowie, gońcy niosący ważne meldunki i rozkazy. Pracowały z terkotem aparaty łączności telegraficznej przędąc cienkie paski depesz. Telefony dzwoniły prawie bez przerwy. Radiostacja Naczelnego Dowództwa, skryta na cmentarzu Powązkowskim, dobrze wywiązywała się z zadania. Sytuacja na froncie zmieniała się z godziny na godzinę.
Major Bogusz ślęczał za wielkim biurkiem zawalonym stosem meldunków, map i wykresów. Jego twarz była poorana bruzdami zmęczenia, a podkrążone oczy i niezdrowy rumieniec świadczyły o krańcowym wyczerpaniu. Gryząc w zębach wygasłą fajkę notował coś pilnie na sporym arkuszu, przerzucał papiery, sprawdzał. Co chwila nalewał z wysokiego dzbanka kawę do filiżanki.
Major zestawiał właśnie ogólny raport o sytuacji. Był to niewesoły dokument i Bogusz chwilami aż zgrzytał zębami z bezsilnej wściekłości.
Armia „Łódź” meldowała o nalocie, który rozbił dowództwo i zdezorganizował łączność. Armia „Prusy” o rozbiciu wielu oddziałów, o silnych bombardowaniach i o uderzeniach czołgów, wobec których są bezsilni z powodu braku broni przeciwpancernej. Armie „Pomorze” i „Poznań” były w odwrocie. Armia „Karpaty” nie wytrzymywała nacisku Niemców mimo wprowadzenia do boju wszystkich odwodów. Jedynie stan armii „Kraków”, „Lublin” i „Modlin” był zadowalający, choć i one ustępowały pod naporem nieprzyjaciela. Niemieckie bombardowania w ciągu kilku pierwszych dni ogarnęły całą Polskę docierając do najodleglejszych niemal jej zakątków. Celem ich były przede wszystkim dworce, węzły i transporty kolejowe, jak również kolumny wojskowe, miasta, a nawet ludność cywilna. Wyraźnie widać było, że wróg dąży do sparaliżowania i zastraszenia kraju.
Donoszono o brakach w zaopatrzeniu w żywność i chleb walczących oddziałów, o braku amunicji w baonach Obrony Narodowej uzbrojonych w karabiny francuskie oraz o prawdziwej pladze, jaką był ruch na drogach. Szybkie przesuwanie się frontu spowodowało, że wycofujące się oddziały były pomieszane z taborami i uciekinierami cywilnymi, co pogłębiało chaos i powodowało wiele strat od bomb niemieckich. Donoszono nie tylko o wielu zabitych i rannych wśród wojska i ludności cywilnej, lecz także o stratach w sprzęcie i broni maszynowej, których, co gorsza, nie można było uzupełnić. Kiedy major postawił kropkę po ostatnim słowie, uprzytomnił sobie, że mija dopiero szósty dzień wojny i że właśnie cały polski plan operacyjny wojennych działań z Niemcami, rozsądny, choć przygotowany pospiesznie, bierze w łeb. Przewidziana tym planem druga faza obrony na linii Narew - Wisła - San wobec przekroczenia przez wroga rzeki Narwi przestała istnieć. A przecież była to linia ostateczna, z której nie powinno się dalej odstępować. Z niej miano przeciwuderzyć na Niemców po wystąpieniu aliantów zachodnich. Bogusz doskonale wiedział, że plan nie przewidywał i nie określał, co należało czynić w przypadku cofania się dalej poza tę linię. Nie chciał tego wypowiadać głośno, ale na usta cisnęło się tylko jedno określenie: klęska.
Drzwi trzasnęły i do podziemnego pokoju wszedł pułkownik, równie blady i zmęczony jak major.
Major Bogusz podał mu raport. Pułkownik wziął papier do ręki i prędko przebiegł oczami krótkie, kaligraficznie napisane zdania. W miarę jak czytał, twarz mu purpurowiała. Szarpnął kołnierz munduru, aż haftki poleciały na podłogę. Oddychał ciężko.
- To znaczy plan operacyjny załamał się. Pozostaje tylko odwrót w nadziei... - wybuchnął - w nadziei, że weźmiemy do ręki karabiny i zginiemy w ataku, w walce na bagnety...
- Może i tak trzeba będzie postąpić, ale dopóki jeszcze istnieją dywizje, armie, żołnierze z bronią w ręku, ktoś musi nimi kierować, czuwać nad całością. Łatwo jest zginąć i zrzucić z siebie odpowiedzialność. Przecież broni się jeszcze Wybrzeże, Westerplatte... - powiedział Bogusz.
Pułkownik popatrzył na niego uważnie.
- Może masz racje, ale ten dowódca, który przynosi klęskę krajowi, powinien polec, choćby jako zadośćuczynienie, jako zachowanie honoru oficerskiego.
- Przegrana kampania nie oznacza przegranej wojny - powiedział w zamyśleniu Bogusz, bo w tej chwili wyobrażał sobie żonę i synów żyjących w bombardowanej, otoczonej zewsząd Gdyni. Może bez jedzenia, bez wody. A może chorych, rannych. Otrząsnął się. Nie należy poddawać się zwątpieniu. Powtórzył to głośno.
- Nie należy poddawać się zwątpieniu.
Pułkownik zrozumiał to jako uwagę jego osoby.
- Nie należy - powiedział niechętnie - ale zobaczymy, co powie na to marszałek. Zadzwonię do ciebie.
Majora dopiero teraz naszły czarne myśli. Dotąd, w wirze pracy, w nawale meldunków goniących jeden drugi, decyzji zmieniających się jak w kalejdoskopie w zależności od błyskawicznej zmiany sytuacji, nie miał czasu na martwienie się. Zresztą, może podświadomie liczył na to, że Niemcy zostaną zatrzymani, a łączność z Wybrzeżem wznowiona. Teraz nie miał już żadnych złudzeń.
Kiedy znów zobaczy żonę i synów? Kiedy będzie mógł cieszyć się szczęściem rodzinnym? Kiedy znów będzie zabierać chłopców na wycieczki, prowadzić z nimi długie rozmowy?
Na biurku zaterkotał telefon. Bogusz podniósł słuchawkę. Mówił pułkownik. Decyzje były gorsze, niż major się spodziewał. Naczelne Dowództwo miało być przeniesione do Brześcia i to zaraz, po południu, a najdalej dziś w nocy. W Warszawie pozostawała na razie część oficerów Sztabu Głównego z jego szefem, generałem Stachiewiczem.
Major odetchnął.
- To ja zostanę w Warszawie.
- Nie ciesz się. Tylko chwilowo, później i sztab ewakuuje się.
- Zamelduję się z prośbą o pozostanie na miejscu.
- Życzę ci wszystkiego najlepszego, przeciwniku pójścia na bagnety. I jeszcze życzę ci, żebyś nie zginał, tylko ponosił odpowiedzialność za żołnierzy, kierował nimi... - pułkownik złośliwie zakończył rozmowę i odłożył słuchawkę.
Major Bogusz podniósł się zza biurka, przeciągnął, wypił jeszcze jedną filiżankę kawy i wyszedł na powierzchnię po kręconych schodach, obok wartowników kontrolujących co krok przepustki. Cisza wisząca nad Warszawą nie zapowiadała wydarzeń tak katastrofalnych, jakie szykowały się na całym froncie. Stolica jeszcze żyła pewnością, zwycięstwa, upojona wieścią sprzed paru dni o wypowiedzeniu wojny przez Anglię i Francję. Wprawdzie doniesienia z placu boju nie były najlepsze - wróg zajął Bydgoszcz, Grudziądz, Chełmno, Częstochowę, Piotrków, Zawiercie, Katowice, Kraków, Bochnię, Myślenice, Nowy Targ i Nowy Sącz - łudzono się jednak, że jest to wciągnięcie wroga w pułapkę, że lada dzień zachodni sprzymierzeńcy rozpoczną ofensywę.
Major wiedział, że za parę dni pełne nadziei i ufności miasto ocknie się. Stanie przed nim twarda rzeczywistość wyznaczona dymami pożarów, wybuchami bomb. Od tego nie będzie odwrotu. Wiedział także, że trzy dni temu wyruszyły misje wojskowe: z generałem Burhardt-Bukackim - do Londynu, i generałem Norwid-Naugebauerem do Paryża. Jednak niewiele zdziałały i nie zanosiło się na to, że osiągną coś poza mglistymi obietnicami.
Drzewa rosnące wokół budynku Sztabu Głównego uspokajająco działały na oficera. Zieleń trawy, gama barwnych kwiatów posadzonych na klombach sprawiły, że przez chwilę poczuł się jak na urlopie w Ciechocinku czy Krynicy. Przysiadł na ławeczce.
Z boku mogło wyglądać, że siedzi głęboko zafrasowany sytuacją, rozważa projekty rozwiązań strategicznych ruchów na froncie, które za chwilę ma przedstawić zwierzchnikom. Tak jednak nie było. Major zgnębiony teraźniejszością zagłębił się w przeszłość. Wrócił do dni, w których poznał żonę.
Służył wówczas w Bydgoszczy. Jakże to było niedawno, a jakże odległe wydają się teraz te czasy. Na jednym z balów poznał uroczą dziewczynę o wielkich brązowych oczach i kasztanowych włosach. Przetańczył z nią cały wieczór i umówił się na spotkanie. Nowa znajoma mówiąca wspaniale po polsku zapytała w pewnym momencie:
- Czy panu nie przeszkadza to, że jestem Niemką?
Zdetonowany zaprzeczył. Wiedział wprawdzie, że w mieście żyje wielu Niemców z dawna tu osiadłych, że mówią po polsku, są obywatelami polskimi, ale czują się Niemcami. Nie sądził tylko, że ludzie tej narodowości mają takie wspaniałe oczy, włosy, olśniewającą urodę.
Poznał jej rodziców, ojca, lekarza cieszącego się bardzo dobrą opinią wśród pacjentów, i matkę, wytworną panią, uczącą języka niemieckiego w polskim gimnazjum. Adelaide była ich jedyną córką. Otrzymała staranne wykształcenie, a z domu wyniosła panującą tam zawsze kulturę, spokój i zrównoważenie. Działała na impulsywnego Bogusza jak oliwa na wzburzone morze. Zakochał się w niej bez pamięci i staroświeckim zwyczajem poprosił o jej rękę i został przyjęty do rodziny.
Miał trochę kłopotów w dowództwie, ale ponieważ było wielu oficerów rezerwy - Niemców, jakoś wybłagał zgodę. Ślub odbył się w kościele garnizonowym. Był wspaniały. Przechodzili pod szpalerem wyciągniętych nad ich głowami szabli trzymanych przez kolegów z pułku. Organy grzmiały veni creator, a kościół był pełen polskich oficerów i podoficerów oraz Niemców - krewnych i przyjaciół panny Adelaide.
Potem na weselu stary lekarz mówił ze wzruszeniem:
- Drogi synu, przyjmując cię do rodziny i błogosławiąc waszemu związkowi wyrażam nadzieję, że wasze małżeństwo będzie jedną z kropel pojednania, jakie od setek lat drążą ciężki kamień nienawiści leżący między naszymi narodami. Niech skończą się waśnie, niech pokój, przyjaźń i dobre sąsiedztwo zapanują między nami.
Major uśmiechnął się smutno do tych wspomnień. Pokój, stosunki dobrosąsiedzkie - to były słowa zupełnie nie na miejscu w tej chwili, kiedy uderzenia pancerne tych właśnie sąsiadów rozbijały armie polskie, niosły śmierć, zniszczenia i zgliszcza. Dobrze, że stary, życzliwy doktor i jego miła, pełna ciepła żona nie doczekali tego momentu, w którym ich dobra wola wobec narodu polskiego waliła się w gruzy, obracała wniwecz. Zmarli na dwa lata przed wybuchem wojny. Już po dojściu Hitlera do władzy. Nie chcieli o nim słyszeć.
- Parweniusz, krzykacz - mówił doktor - to, co mówi i robi, rzuca cień na wszystko, co dobre i szlachetne w naszym narodzie.
W czasie narastania konfliktu i tuż przed wybuchem wojny pani Adela nie miała wątpliwości, po czyjej stronie stanąć. Zresztą wychowywała chłopców cały czas w duchu polskim, starając się tylko, by nie tracili kontaktu i ze swą niemiecką rodziną, by poznali sztukę i kulturę tego narodu. Wprawdzie od chwili rozpanoszenia się hitlerowców i palenia na stosach książek najwybitniejszych pisarzy przychodziło jej to z trudem, potrafiła mimo to doprowadzić do rzeczy najtrudniejszej - chłopcy rozgraniczali wyraźnie ludzi spod znaku swastyki od swego dziadka-lekarza i innych jemu podobnych.
Wspominając to major uśmiechnął się czule. Kiedy brał za żonę piękną dziewczynę, nie myślał o tym i nie zastanawiał się, czy jest mądra. Czuł wielką wdzięczność do losu, że go obdarzył towarzyszką życia o wielkim sercu i tylu innych przymiotach ducha.
Wiedział o tym, że kontrwywiad na rok przed wojną sprawdzał starannie wszystkie kontakty jego i Adeli. Śmiał się przy tym, bo pewien był wyniku. Trudno było o bardziej oddanego oficera niż on, i o bardziej lojalną obywatelkę niż żona. Ostatecznym wyrazem zaufania, po zakończeniu dyskretnych badań, było dopuszczenie go do opracowania planu wojny z Niemcami.
Słońce nad Warszawą poczęło przygasać. Jeszcze świeciło, ale cienie budynków, drzew i krzaków były coraz dłuższe. Bogusz ocknął się. Spojrzał na zegarek. Zerwał się na nogi. Tam tyle pracy czeka, a on tu sobie marzy. I to o czym. O przeszłości, podczas gdy przyszłość...
Wolał się nad nią nie zastanawiać. I tak nic nie zmieni. Nie będzie miał żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Szedł prędko po schodach w głąb schronu Naczelnego Dowództwa. Po kilkunastu minutach spędzonych na świeżym powietrzu ogarnęło go takie uczucie, jakby miał się za chwilę udusić. Próbował nastawić nadmuch powietrza na maksimum, ale urządzenie pracowało już na najwyższych obrotach. Siadł za biurkiem. W oczach mu wszystko wirowało. Musiał chwilę zaczekać, nim zabrał się ponownie do papierów.
Po godzinie przybiegł zdyszany podoficer.
- Panie majorze, panie majorze - wołał od progu - gotowimy się do drogi. Siedemdziesiąt samochodów. Jedziemy do Brześcia. Szef transportu pyta, czy pan jedzie z nami czy rzutem kolejowym.
- Nie. Powiedz, że dziękuję za miejsce. Nie jadę ani samochodem, ani koleją.
Podoficer kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Pewnie pan major poleci samolotem. Najwygodniej i najprędzej.
- Samolotem też nie. Zostanę na miejscu.
- Ach tak, z generałem Stachiewiczem? - domyślał się wścibsko.
Tym razem Bogusz nie uważał za stosowne więcej tłumaczyć. Uczynił nad głową ruch, co mogło równie dobrze oznaczać potwierdzenie, jak i zaprzeczenie. Pogrążył się w robocie. Nie słyszał nawet ruchu w schronie, jaki wywołało ogłoszenie dla Warszawy alarmu lotniczego.
XVIII
Z podniesionymi rękami weszli do wielkiej stodoły. Była zupełnie pusta tylko w jednym rogu stało coś w rodzaju klatki czy wielkiego kojca. Ten sam głos ostro ponaglał i ostrzegał:
- Nie oglądać się. Naprzód, naprzód.
Lufą karabinu ktoś wepchnął ich do kojca i zatrzasnął. Teraz obejrzeli się. Odetchnęli z ulgą. Na zewnątrz stał polski żołnierz. Pani Adela rozpłakała się.
- Polacy. A już myśleliśmy, że to Niemcy i że nas rozstrzelają. A tu swoi.
Młody żołnierzyk, dopiero teraz było widać, że nie może mieć więcej niż osiemnaście lat, wyraźnie stropił się.
- To wy Polacy... nie dywersanci...
Pani Adela roześmiała się z jego żałosnej i zawiedzionej miny.
- Jeszcze się pan odznaczy, jeszcze wojna się nie skończyła.
Żołnierz zarzucił karabin na ramię. Otworzył drzwi kojca.
- Przepraszam, ja... nie wiedziałem.
W pobliżu huknęło, zaświdrowało w uszach. Pani Adela i chłopcy odruchowo pochylili się ku ziemi. Tego kłaniania się kulom nauczyło ich parę dni wojny.
Żołnierz lekceważąco odął usta.
- Nasza bateria strzela. Tylko jedno działo rąbie. Zaraz Niemcy będą stąd wiatrować.
- Co będą robić? - zaniepokoiła się pani Bogusz.
- Wiatrować, czyli uciekać - rzeczowo objaśnił Jarek.
Kłujące w uszach wystrzały armatnie powtórzyły się kilka razy. Działo okopane kilkadziesiąt metrów dalej strzelało ogniem na wprost. Na pozycjach niemieckich można było zauważyć wzmagający się ruch. Porucznik patrzący przez lornetę nożycową przemyślnie ukrytą w żywopłocie wyraźnie ucieszył się:
- Cofają się łobuzy. Droga wolna.
Odwrócił się. Zobaczył bliźniaków z matką.
- A to wy, dzieciaki, tak nas zwiedliście swymi strachami na wróble?
- To nie strachy na wróble, a podstęp wojenny - sprostował Marek. - Nie trzeba było strzelać tak dużo, na oślep i panu Bogu w okno.
- Poza tym nie dzieciaki, tylko harcerze z gimnazjum Czackiego w Warszawie - dodał urażony Jarek.
Artylerzysta był ubawiony rezolutnością chłopców. Poklepał ich po ramionach.
- Podobacie mi się, panowie gimnazjaliści. Gdyby wam nie brakowało po kilka lat, nadawalibyście się do baterii.
- My jesteśmy już prawie dorośli.
- Prawie, ale jeszcze nie - uciął dyskusję. - Na razie idźcie się umyć i wracajcie.
Pani Adela błagalnie spojrzała na porucznika.
- Co mamy robić? Samochód się zepsuł. Kapitan, który jechał z nami do Warszawy, gdzieś zginął, nie wiemy, czy żyje...
- Nie wiem, co pani doradzić. Jesteśmy koło Krośniewic. Stąd do stolicy około stu dwudziestu kilometrów. Z baterią nie mogę brać żadnych cywilów, ale sądzę, że w miasteczku trafi się okazja. Teraz wszyscy jadą w kierunku Warszawy.
Ledwie skończył, od strony dalej położonych budynków zaklaskały suche trzaski wystrzałów karabinowych. Przez podwórze przebiegł kapral z erkaemem w ręku.
- Zaszli nas od tyłu, panie poruczniku.
Oficer wciągnął panią Adelę do murowanego domku. W drzwiach zderzyli się z bliźniakami. Porucznik wepchnął ich za wielki kuchenny piec. Z okien sypało się szkło. Pociski odłupywały tynk ze ścian. Prysnęła butelka z mlekiem stojąca na kredensie, posypała się mąka z rozprutego woreczka.
Porucznik przez okno strzelał ze swego visa. Z drugiej izby krótkimi seriami erkaemu odgryzał się kapral. Żołnierze baterii sprawnie zajęli pozycje w oknach domów, na stryszkach, w obórkach i stodołach. Nagły atak Niemców nie zaskoczył ich. Prowadzili celny i skuteczny ogień. Po chwili strzały przeciwnej strony jakby nieco osłabły.
Jarek i Marek mimo protestów matki przeczołgali się do spiżarni i przez małe okienko, prawie niewidoczne z zewnątrz, obserwowali walkę. Osłabnięcie strzałów wroga było chwilowym wybiegiem, bo z opłotków podniosły się postacie w baniastych hełmach. Padały jednak od razu przyduszane celnymi seriami karabinu maszynowego.
Za plecami chłopców trzaskają drzwi. To wybiega porucznik. Bracia widzą, jak schylony, klucząc między drzewami sadu, biegnie do działa. Bliźniacy oglądają się na matkę. Siedzi przykucnięta za piecem, pewna, że synowie znaleźli lepsze schronienie w solidnej, murowanej spiżarni.
Delikatnie, by matka nie zauważyła, przymykają drzwi do pokoju. Jak z procy wypryskują na podwórze. Z rozbiegu przesadzają płotek. Ich jasne czupryny migają między drzewami. Dopadają działa. Wraz z porucznikiem chwytają ogon armaty, przekręcają ją w stronę Niemców i znów rozkładają. O stalową osłonę pukają natrętnie kule. Oficer kręci korbami nastawczymi.
- Podawajcie ładunki.
Z drewnianej skrzynki wyciągają obłe kształty pocisków pachnących smarem konserwującym. Schyleni, donoszą je porucznikowi. Ten szarpie rączkę zamka, ładuje, odpala. Huk rozsadza chłopcom bębenki, dzwoni uszach. Jeszcze chwila, a ogłuchną.
- Otwierajcie usta! - krzyczy porucznik mierząc ponownie. Chwytał pocisk, ładuje, odpala. Huk i błysk. Rzeczywiście z otwartymi ustami lepiej. Niosą następne pociski. I znów następne, aż w końcu tracą rachubę.
W domu, gdzie byli Niemcy, czernią się teraz wielkie wyrwy; płoną jakieś szopy, stajnie. Ogień nieprzyjaciela cichnie. Od czasu do czasu postacie w stalowozielonkawych mundurach pomykają do tyłu. Gonią je jeszcze pojedyncze strzały i serie broni maszynowej. Porucznik rękawem ociera czoło. Patrzy na bliźniaków z uznaniem.
- No, moi bohaterowie. Dzielnie się spisaliście. Lepiej niż moi chłopcy, z których nikt nie wychylił nosa. Należą się wam Krzyże Walecznych.
Bracia poczuli się ogromnie ważni. Dumnie wypięli piersi. Niewiele było jednak czasu na rozmyślania o ich odwadze. Do dział podjeżdżały jaszcze amunicyjne z zaprzęgniętymi końmi. Pospiesznie zaprzodkowywano armaty.
- Ruszamy! - wołał porucznik - prędzej, ruszamy. A wy bierzcie matkę i siadajcie na wóz taborowy. Chrzest bojowy już przeszliście.
Bateria sprawiła się do marszu w kilka minut. Na pustej szosie stanęły trzy działa z zaprzęgami, cztery wozy taborowe, a wszystko, choć nadszarpnięte i zdekompletowane walkami, jeszcze w dobrym stanie i zdatne do boju.
Ruszyli z turkotem kół i stukotem kopyt końskich. Mijali z rzadka rozrzucone pakunki, połamane furmanki, czasami trafił się motocykl lub zepchnięty do rowu samochód osobowy. Do Krośniewic nie było daleko. Wymijając leżące na szosie rupiecie, dojechali dość szybko do miasteczka. Cały rynek i wąskie uliczki pełne były wojska i uciekinierów. Dwa patrole oficerskie na próżno usiłowały w tej bezładnej mieszaninie zaprowadzić jaki taki porządek, grupując poszczególne oddziały i rodzaje broni. Niewiele to pomagało. Wszyscy byli nieludzko zmęczeni ciągłymi walkami. Co ustawiono jakiś oddział, to ludzie odchodzili w poszukiwaniu miejsca, gdzie można się ułożyć i zdrzemnąć.
Zwarta bateria porucznika z trudem torowała sobie drogę w tej kotłowaninie. Co chwila musieli się opędzać od ludzi czepiających się jaszczy i armat jako środka lokomocji. Musiano także uważać, by działa i tabory nie zostały rozdzielone i nie zagubiły się w ciżbie.
Porucznik wstrzymał konie.
- My musimy jechać dalej. Pani i synom radziłbym zatrzymać się w miasteczku. Trochę odpocząć, a potem ruszyć dalej. Mam tu przyjaciela aptekarza. On się panią zajmie.
Nie czekając na odpowiedź, zeskoczył z jaszcza i zniknął w bramie domu, na którym wielkimi literami namalowany był napis: Apteka. Przyjaciel oficera był szczupłym, przystojnym mężczyzną o ujmującym uśmiechu.
- Jerzy Dunin-Borkowski - przedstawił się z galanterią. - Nie ma mowy, żeby pani dobrodziejka jechała na armacie do Warszawy. To dobre dla żołnierzy, a nie dla delikatnej i pięknej kobiety.
Zgarniał ich opiekuńczymi ruchami rąk i nie zważając na protesty, wpędzał do domu i schodkami na górę. Nawet nie mieli czasu pożegnać się z porucznikiem i podziękować mu za pomoc.
Znaleźli się w mieszkaniu, w którym wojna wydawała się odległa, nierealna, wręcz wymyślona. Na ścianach rozwieszone był cenne dywany perskie o wspaniale zachowanych kolorach. Na nich cykały wymyślne zegary z ozdobnymi wagami-wahadłami, misternie złoconymi cyferblatami i inkrustowanymi skrzynkami. W pokojach pyszniły się stare portrety pędzla najlepszych malarzy polskich, z Bacciarellim, jednym z przodków pana Jerzego, na czele. W serwantkach spoczywały figurki z porcelany saskiej, cenne talerze Rosenthala i starej Miśni. Nie brakowało medali, monet i starej broni.
Szczególnie ta ostatnia przypadła chłopcom do gustu. Oglądali karabele w atłasowych, zdobionych pochwach, długie karabiny grenadierów z czasów księcia Józefa Poniatowskiego, pistolety Kościuszki, mundur generała Henryka Dąbrowskiego i laseczkę, z której za pociśnięciem guzika wysuwała się cienka jak żądło szpada.
Wśród tych wszystkich wspaniałości aptekarz kręcił się jak fryga objaśniając każdy eksponat, zwracając uwagę na każdy szczegół, opowiadając pasjonujące historie o jego pochodzeniu lub dziejach właściciela.
- Bo właściwie to ja jestem pigularz, czyli farmaceuta, z musu rodzinnego po ojcu i dziadku, którzy tu mieli aptekę. A przecież najbardziej pociąga mnie przeszłość, historia. Ile w tych przedmiotach spraw ludzi, którzy dawno umarli, ile wydarzeń zapisanych na trwałe w naszych dziejach. Wskrzeszając tę przeszłość, wzbogacamy naszą dzisiejszą rzeczywistość. Znajdujemy rozkosz w śledzeniu pasjonujących wydarzeń, w których nie mogliśmy sami brać udziału.
Chłopcy potakiwali z zapałem. Jakże lubili takie opowieści, były one stokroć ciekawsze niż czytanie książek. Mogli brać do ręki przedmioty, które były niemymi świadkami odległych wydarzeń. Mogli sobie wyobrażać, że to oni komenderują żołnierzami księcia Józefa uzbrojonymi w długie karabiny, przeżywają wraz z pistoletami Kościuszki jego przysięgę na krakowskim Rynku i śpiewają generałowi Mazurka Dąbrowskiego.
Pani Adela z ciekawością przyglądała się kolekcji. W przeciwieństwie do chłopców fascynowała ją nie historia związana z różnymi bohaterami, tylko wartość artystyczna zgromadzonych tutaj przedmiotów. Kiedyś interesowała się historią sztuki i wiedziała, że wiele tych eksponatów mogłoby być ozdobą najpoważniejszych muzeów w Polsce.
- Na razie dosyć - przerwał zwiedzanie pan Jerzy. - Zostaniecie u nas parę dni, to jeszcze napatrzycie się temu wszystkiemu.
Obiad podano na okrągłym stole o pięknie rzeźbionych nogach. Chłopcy jedli w milczeniu. Pani Bogusz rozmawiała z gospodarzami. Mówili o zbiorach muzealnych w Polsce i w Niemczech, wymieniali nie znane chłopcom nazwiska, kierunki sztuki, zachwycali się jakimiś słynnymi obrazami, rzeźbami. Bliźniacy dyskretnie skrywali ziewanie koncentrując się na jedzeniu. Uwagę ich zwróciło dopiero pytanie pani Adeli. Choć zadane żartobliwym tonem, zawierało nutki powagi.
- W domu, gdzie znajduje się taka wspaniała kolekcja, bardzo łatwo zapomnieć o tym, co dzieje się na zewnątrz O wojnie, o kraju, o ludziach ginących na szosach i na froncie.
Borkowski w lot wyczuł aluzje i intencję pytania.
- Otóż myli się szanowna pani dobrodzieja Nie, nie jest to zapomniane ani zlekceważone. Jak skończymy obiad, to pani coś pokażę. Sądzę, że synów zainteresuje to szczególnie.
Chłopcom aż uszy poczerwieniały z ciekawości, ale ani rusz nie mogli wymiarkować, co to takiego aptekarz chce im pokazać. I choć bardzo lubili czekoladowy budyń, to gotowi byli go oddać za obejrzenie zapowiedzianej niespodzianki już teraz. Musieli jednak cierpliwie zaczekać do końca obiadu.
Wreszcie wstali od stołu i Dunin-Borkowski powiódł ich przez podwórze ku murowanym stajniom stanowiącym teraz w większości skład różnych, dawno nie używanych przedmiotów. Pod oknem wychodzącym na szosę stały obok siebie trzy kartaczownice. Armatki prezentowały się efektownie. Chłopcy pomyśleli, że chce im pokazać drugą część swych zbiorów - zbrojownię.
Pan Jerzy objaśniał::
- Wziąłem przepis ze starej księgi, przyrządziłem proch, nabiłem hacelami od podków końskich, na końcu uszczelniłem przybitką z filcu. Jak Niemcy podejdą, to im takiego psikusa wytnę, że będą fikać kozły.
Prowadził ich dalej.
- A tutaj są dubeltówki. Akurat dziesięć i dwadzieścia kos, tak jak za naczelnika Kościuszki...
- Takie same mieli kosynierzy w Gdyni - przerwał Marek.
- To miło słyszeć. Znaczy duch w narodzie nie upadł, a ja w swym pomyśle nie jestem osamotniony.
- Czy to nie ryzykowne, tak samemu? - kłopotała się pani Adela nie zważając na rozgorączkowane spojrzenia chłopców.
- Pani dobrodziejko, gdzież sam. Już mi się dwa razy tyle wyrostków z miasteczka zgłosiło. Cichcem poćwiczyliśmy. Jak Niemcy wejdą, to hukniemy najpierw z kartaczownic, później dołożymy im salwę z dubeltówek, a z drugiej strony drogi ruszą ci z kosami.
Jarek podniecony przestępował z nogi na nogę.
- A jak oni czołgami...
- Nie poradzimy - zasępił się pan Jerzy. - Trzeba się będzie wycofać.
Borkowski oczekiwał słów uznania. Jednak pani Adela milczała. Tylko Marek po pierwszym wybuchu entuzjazmu zamyślił się głęboko nad czymś. Ku niemu zwrócił się aptekarz czekając, co powie.
- Bardzo pana przepraszam - zaczął grzecznie - w Bydgoszczy złapaliśmy, to znaczy - spojrzał na matkę - widzieliśmy, jak złapano Niemca w cywilu, czyli dywersanta, który strzelał do naszych żołnierzy. Ja myślę, że to tak nieszlachetnie: łapać ich cywilów, jak strzelają, a naszych dywersantów za to chwalić.
Stropił się Dunin-Borkowski, pogłaskał kartaczownicę, o którą akurat był wsparty.
- Oni nam na naszej ziemi w plecy strzelali, a my tu w Krośniewicach będziemy bronili swojego.
Marek nie dawał za wygraną.
- Wszyscy się bronimy, a oni nas napadli, ale tatuś mówił mi, że tylko żołnierz umundurowany ma prawo do ochrony, a cywil strzelający jest dywersantem... A więc pan...
Aptekarz się zmieszał.
- No cóż, synu, masz rację. Będę musiał umundurować swoje wojsko, jak magnaci w dawnych czasach. Jesteś zadowolony?
Marek przytaknął z całą powagą. Miał nadzieję, że jeśli zostaną tu parę dni, to doczekają Niemców, a Dunin-Borkowski pozwoli jemu i Jarkowi strzelać z kartaczownic.
Kiedy tak medytowali nad armatkami, oglądając ich solidne drewniane lawety obite blachą, z ulicy buchnął przeraźliwy okrzyk, powtórzony zaraz przez dziesiątki ust:
- Niemcy, Niemcy idą!
Piesi idący szosą ruszyli naprzód biegiem, rzucając co cięższe walizy i pakunki, woźnice zacięli batami konie. Cała lawina szerokością szosy runęła ku krośniewickiemu rynkowi. Bliźniacy podsunęli się ku oknu stajni i wysunęli głowy na zewnątrz.
Gdzieś z oddali dochodzi ciężki warkot pracujących na pełnych obrotach motorów.
XIX
Major Bogusz został w Warszawie. Marszałek Rydz-Śmigły opuścił stolicę i z całym dowództwem przeniósł się do twierdzy w Brześciu. Jego miejsce w schronach na ulicy Rakowieckiej zajął generał Rómmel, dowódca Armii „Łódź”, który miał kierować obroną Warszawy. Major Bogusz został przydzielony do jego sztabu.
Niewiele miał teraz czasu na myślenie o rodzinie, bo właśnie ważyły się losy największej bitwy polskiego września. Pierwszej i ostatniej w tej kampanii operacji nie obronnej, lecz zaczepnej wobec Niemców. Zaproponował ją dowódca Armii ,,Poznań” generał Kutrzeba, który doszedł do wniosku, że w celu zdezorganizowania i odrzucenia ciągle postępujących naprzód wojsk niemieckich, jak również wyrwania się z jego manewrów okrążających konieczne jest uderzenie znad rzeki Bzury.
Propozycja generała, choć była już na pierwszy rzut oka rozwiązaniem bardzo dobrym, wymagała akceptacji Naczelnego Wodza. Bowiem do całej operacji trzeba było współdziałania Armii „Pomorze”, a jej dowódca generał Bortnowski bez rozkazu Sztabu Głównego nie mógł wejść do akcji.
Major Bogusz był tym, który współuczestniczył w rozmowach i miał referować wszystkie dane dotyczące „Bitwy nad Bzurą”, gdyż tak została ochrzczona w sztabie i pod tą nazwą miała przejść do historii. Meldunek generała Kutrzeby przywiózł do sztabu specjalnie wysłany samochodem do Warszawy oficer łącznikowy. Niestety, nie zastał już w stolicy Naczelnego Wodza, który właśnie dojeżdżał do Brześcia. Szef Sztabu Głównego, pozostający jeszcze jakiś czas w Warszawie usiłował uzyskać łączność radiową.
Czekając na odpowiedź, major Bogusz jeszcze raz studiował plan bitwy. Widać w nim było zręczną myśl dowódczą. Nie darmo Kutrzeba był uważany za jednego z najzdolniejszych i najinteligentniejszych generałów polskich. Dostrzegł też jasno, że niemieckie dywizje maszerowały spokojnie po południowej stronie rzeki Bzury, podczas gdy cała Armia „Poznań” z nie naruszonymi prawie i rwącymi się do boju jednostkami miała równolegle cofać się ku Warszawie. Kto by wygrał ten wyścig ku stolicy, łatwo było przewidzieć, dlatego uderzenie na skrzydło maszerujących oddziałów niemieckich było pomysłem znakomitym.
Zapadł już wieczór. Major Bogusz mógł to odczytać tylko z tarczy zegarka. W schronach sztabu w dzień i w nocy świeciły lampy. Gdy nad Warszawą zapadła atramentowa noc, przez radio odezwał się Brześć. Depesza brzmiała: „Słońce wschodzi”. Według ustalonego szyfru hasło to oznaczało zgodę na rozpoczęcie bitwy.
Wiadomość tę Bogusz miał jak najprędzej przekazać do sztabu generała Kutrzeby, do Mchówka pod Izbicą Kujawską leżącą około 30-40 kilometrów w linii prostej od Krośniewic. Przekazując tę wiadomość, major nie wiedział, że wywołuje cyklon, w którego oku znajdą się obydwaj synowie i żona.
Tymczasem w Krośniewicach, w domu gościnnego aptekarza, bliźniacy i pani Adela spali snem spokojnym, po raz pierwszy bez strachów i obaw. Alarm o nadchodzących Niemcach okazał się fałszywy. Były to tylko polskie czołgi TK, do których chłopcy, poniesieni zapałem bojowym, mało nie wygarnęli z kartaczownic.
Dni następne przyniosły bliźniakom mnóstwo atrakcji. Wprawdzie Niemcy, z którymi mogliby podjąć walkę, nie zjawili się, ale za to przez Krośniewice prawie bezustannie przeciągały zmęczone, lecz znakomicie prezentujące się oddziały polskie. Szła piechota w zwartym szyku z oficerami na czele, przechodziły stępa oddziały kawalerii, artyleria konna, saperzy, łączność i tabory. Gdzieś z oddali dobiegał zgiełk walki, przytłumiony jak pomruk odległej burzy.
Wreszcie, kiedy było już jasne, że wokół nie tylko się toczy, ale powoli dogorywa wielka bitwa, pani Adela zdecydowała się ruszyć ku Warszawie. Nie był to moment najbardziej sprzyjający. Drogi zajęte przez wojsko nie dawały szans przeciśnięcia się cywilom. Zresztą zmalała bardzo liczba uciekinierów. Z jakich więc środków lokomocji skorzystać i czym podążać do stolicy? Przecież nie na piechotę.
Z kłopotu wybawił wielkodusznie panią Adelę sam aptekarz.
- Do dyspozycji pani dobrodziejki jest bryczuszka z koniem.
- Nie mogę tego przyjąć. Jak ja panu odeślę ją z Warszawy?
- Jak Niemcy wejdą, to pewnie i tak zabiorą, a może wszystko spalą, zbombardują. Nic ma o czym mówić.
Następnego dnia rano bryczka zaprzężona w kasztankę, z odpowiednim zapasem żywności, stała na podwórzu gotowa do drogi. Podziękowali więc uczynnemu panu Jerzemu i szybko załadowali swe skromne bagaże, poważnie uszczuplone ostatnimi przejściami.
Na drogach w dalszym ciągu odbywały się ruchy wojsk - dowożono zaopatrzenie, ewakuowano rannych i maszerowały pojedyncze oddziały. W dalszym ciągu spotykali bardzo mało uciekinierów. A ci, co szli, nie nadsłuchiwali warkotu samolotów. Lotnictwo niemieckie było zajęte toczącą się opodal bitwą.
Jarek na zmianę z Markiem powozili siedząc na koźle. Strzelali przy tym z bata nad grzbietem poczciwej kasztanki, aż ta potrząsała łbem, jakby chcąc dać do zrozumienia, że przyjmuje i akceptuje tę zabawę. Zanosiło się na spokojną i miłą, choć nieco długą jazdę oraz triumfalny wjazd na ulicę Puławską pod ich mieszkanie.
Pani Adela nie była tak dobrej myśli jak synowie. Przede wszystkim zdawała sobie sprawę, że bitwa tocząca się w dość dużym oddaleniu od ich drogi może zmienić kierunek. Niewiele może brakować, by ona wraz z synami i bryczką znalazła się w samym ogniu walk. Poza tym do Warszawy był jeszcze spory kawał drogi. Samochodem dostaliby się w parę godzin, a jazda koniem musiała im zająć parę dni. Oczywiście pod warunkiem, że sytuacja na szosie nic się nie zmieni.
Na razie jechali dalej. Popasali co jakiś czas, poili konia wodą i karmili sieczką z worka znalezionego w bryczce. Przejechali przez Kutno pełne wojska, przejechali przez Zduny, nad którymi górowała wielka sylwetka kościoła, i zbliżali się do Łowicza. Zaraz za Zdunami zatrzymały ich polskie patrole.
- Dalej są Niemcy.
- Gdzie?
- W Łowiczu.
- Ale my jedziemy do Warszawy.
- Zaczekajcie do rana. Może wtedy droga będzie wolna.
Wyprzęgli konia, umościli sobie niewygodne posłanie w bryczce i, poczęstowani wojskową kawą, poszli spać. Rano przemarzniętych od chłodu i zdrętwiałych od skurczonej pozycji obudziły odgłosy walki dobiegające od strony Łowicza: strzały karabinowe, działa, broń maszynowa. Powietrzem niosło się coś jak dalekie „hurra”.
Trwało to dość długo. Nadsłuchujący nie mogli jednak wymiarkować, która ze stron osiąga przewagę. Wreszcie nasilenie ognia poczęło słabnąć. Strzały stawały się coraz rzadsze, aż zupełnie umilkły. Szala zwycięstwa zdecydowanie przechyliła się na jedną ze stron. Tylko na którą? Czekali z napięciem.
Może po godzinie albo więcej usłyszeli tętent. Na spienionym koniu wpadł między nich kawalerzysta.
- Łowicz nasz. Niemcy się cofają.
Ruszyli bryczką galopem zabierając, ilu się tylko dało, żołnierzy. Miasteczko było pełne wojska. Jeszcze gdzieniegdzie walały się porzucone przez Niemców hełmy, broń, rozbite samochody, poharatane motocykle, a nawet porzucone w pośpiechu płaszcze. Wiele domów było wypalonych. Jeszcze unosił się dym i żarzyły zgliszcza.
- Uciekali jak zające - mówili z uznaniem i satysfakcją żołnierze.
Spragnieni byli tego widoku. Cały czas na drogach odwrotu spotykali tylko porzucony i zniszczony polski sprzęt, własnych zabitych i rannych. Teraz spotkała ich nagroda. Patrzyli nie tylko na rozbity sprzęt niemiecki, ale i na żołnierzy w mundurach feldgrau, którzy nieśli i prowadzili swoich rannych. W równym rzędzie na skwerze leżeli przykryci cętkowanymi niemieckimi pelerynami zabici. Po raz pierwszy po dwóch tygodniach walk oglądali zwycięstwo.
Tak, to dzisiaj mijało równe dwa tygodnie od chwili wybuchu wojny, od nagłego i brutalnego przerwania tak miłych i spokojnych wakacji nad morzem. Dwa tygodnie - tylko czternaście dni, a pani Adeli zdawało się, że to już rok minął od momentu, gdy usłyszała pierwsze wybuchy bomb padających na Gdynię.
Przez rynek biegł jakiś oficer, podrywając odpoczywające oddziały. Widok bryczki z żołnierzami przyciągnął jego uwagę.
- Co wy się tu obijacie w jakiś powozikach?
Żołnierze z ociąganiem ruszyli dalej na piechotę. Pani Adela wychyliła się z siedzenia.
- Czy może mi pan coś poradzić? - zwróciła się do oficera.
Podszedł bliżej.
- Jak możemy dostać się do Warszawy, by nie spotkać Niemców?
Nachylił się ku niej i tak cicho, że nawet bliźniacy nie słyszeli, powiedział:
- Proszę jak najprędzej wyjeżdżać z Łowicza, najlepiej na północ na Brzozów, tylko, broń Boże, nie na Sochaczew. Myślę, że przez Puszczę Kampinoską można będzie się dostać do Warszawy. Tylko proszę nikomu ani słowa o tym nie mówić. To ścisła tajemnica wojskowa.
Uśmiechnął się do chłopców, życzył im spokojnej drogi i znów ruszył, zaganiając do oddziałów zdrożonych żołnierzy. Pani Adela niewiele myśląc energicznie wskoczyła na kozioł bryczki, zagarnęła lejce i ruszyła. Kasztanka, choć strudzona długą trasą poprzedniego dnia, jakby wyczuła grożące niebezpieczeństwo. Ruszyła ostro do przodu.
Czy jednak pani Adela była zbyt zdenerwowana, by uświadomić sobie, który kierunek obrać, czy też poutrącane albo nawet poprzestawiane zostały drogowskazy, dość że bryczka miast jechać w kierunku północnym, skręciła na trakt w stronę Sochaczewa, czyli na północno-wschodni.
Jechali prędko, bo droga była pusta. Od czasu do czasu przekraczały ją tylko pojedyncze oddziały polskie idące w kierunku Bzury. Wkrótce i to się skończyło. Szosa niepokojąco pusta prowadziła przez pola, pastwiska, między rzadko rozrzuconymi domkami. Nie było kogo zapytać, zorientować się. Pani Bogusz z początku zatrwożona ciszą panującą dokoła, potem doszła do wniosku, że bitwa przetoczyła się w zupełnie innym kierunku, a oni sobie spokojnie dojadą do samej Warszawy. Bliźniacy niczym się nie przejmowali przekonani, że oficer musiał wskazać matce najlepszą i najbezpieczniejszą drogę.
Ta samotna jazda pustą szosą trwała z godzinę, może dwie. Kiedy już pani Adela była pewna, że znajduje się daleko poza linią ruchu oddziałów i walki, seria pocisków przeorała drogę tuż przed koniem wzniecając obłoczki odprysków. Kasztanka ściągnięta lejcami zaryła się w miejscu kopytami. Z przydrożnych zarośli wyskoczyło kilku Niemców. Na szyjach mieli zawieszone pistolety maszynowe, które chłopcy oglądali ze zdziwieniem. Nigdy w Wojsku Polskim takiej broni nie widzieli.
- Skąd jedziecie, dokąd, kim jesteście, co tu robicie? - mówili czystym berlińskim akcentem.
- Do Warszawy, do męża - odparła pani Bogusz w tym samym języku.
- Jesteście Niemcami?
- Tak.
Odeszli na bok i nad czymś długo się naradzali. Wreszcie wrócili.
- Macie dokumenty?
Pani Adela poczęła przetrząsać torebkę zapełnioną dziesiątkami różnych drobiazgów. Szukając dowodu osobistego, nieopatrznie wyciągnęła również legitymację rodziny wojskowej, która wyśliznęła się jej z ręki, uderzyła o stopień bryczki i upadła pod nogi Niemca. Pochylił się i podniósł. Gwizdnął przez zaciśnięte zęby.
- Ach, tak. Niemka, a służy w polskim wojsku.
Usiłowała tłumaczyć, że jest żoną oficera, że nie występuje przeciw Niemcom,
- Żmija, zdrajczyni - syknął i trzymaną w ręce legitymacją uderzył ją w twarz.
Bliźniacy poderwali się z pięściami w obronie matki. Marek krzyczał rozpaczliwie:
- Tak się nie postępuje z kobietami każdy uczciwy Niemiec powinien wam napluć w twarz. Czy takich wśród was nie ma?
Wykręcili mu ręce i zrewidowali. Znaleźli w kieszeni legitymację gimnazjalną Czackiego i książeczkę harcerską.
- Proszę, proszę - rechotał rewidujący - młodociani dywersanci. Godni swojej mamusi zdrajczyni. Mówią świetnie po niemiecku, a w kieszeniach legitymacje militarnej organizacji. Gdzie macie broń! - ryknął nagle.
Chłopcy nie odezwali się ani słowem. Pani Bogusz siedziała jak zmartwiała. W głowie nie mogło się jej pomieścić to, co się działo. Niemcy błyskawicznie wyrzucili na drogę wszystkie, paczki, zawiniątka. Wytrząsali je wprost na szosę. Żywność deptali nogami, odzieżą czyścili sobie buty. Niby szukali broni, a w rzeczywistości wyładowywali na nich swą furię. Nie znaleźli jednak niczego.
Jarek w duchu błogosławił brata, który nie pozwolił mu wziąć z kolekcji aptekarza dwóch starych pistoletów bębenkowych. Nie miały one wprawdzie naboi, ale teraz stanowiłyby wystarczający dowód na potwierdzenie podejrzeń o dywersję. Mimo to żołnierze szaleli. Krzyczeli, że przez Polaków poległo tylu ich kolegów, że tych małych, polskich dywersantów trzeba natychmiast rozstrzelać lub powiesić na najbliższym drzewie. Chłopcy już żegnali się z życiem, a pani Adela była blada jak papier i bliska omdlenia.
Podnieceni krzykiem i złorzeczeniami żołdacy usiłowali wyciągnąć chłopców z bryczki, gdy gdzieś na bocznej drodze zaterkotał motocykl. Wjechał na szosę i zatrzymał się przy nich. Na siodełku, ubrany w płaszcz oficera Wehrmachtu, siedział - i tu chłopcy mało nie krzyknęli ze zdziwienia - tajemniczy skrzypek z rozciętym uchem.
Mimo grozy sytuacji Marek szepnął do brata z żalem:
- Dlaczego drania nie wskazaliśmy żandarmom tam, w Bydgoszczy?
Skrzypek wypytywał meldujących się mu w postawie na baczność żołnierzy. Skończył i spojrzał uważnie na chłopców. Coś jakby cień przeleciało mu po twarzy.
- Czy myśmy się gdzieś nie spotkali? - zapytał po polsku. - W Gdyni lub w Bydgoszczy.
Chłopcy zadrżeli. Koniec z nimi. Zapamiętał ich, a co najgorsze, widział, jak oddawali niemieckiego dywersanta w ręce polskiej żandarmerii. Teraz już nie było żadnego ratunku.
Oficer nie schodząc z motocykla odwrócił się, wskazał ręką na bryczkę z chłopcami i panią Adelą. Zaczął coś mówić do żołnierzy rozkazującym tonem. Pierwsze jego słowa utonęły w huku eksplodujących pocisków. Rwały się na łące, w krzakach, z tyłu na szosie. Żołnierzy, w ułamku sekundy, jakby zmiotło do rowów. Oficer dodał gazu, aż motocykl zarzucił, i pomknął drogą naprzód.
Pani Adela wyrwana wybuchami ze stanu odrętwiającego przerażenia potrząsnęła lejcami, zacięła kasztankę batem i bryczka potoczyła się z turkotem po szosie. Mimo że między eksplozjami pocisków terkot ten było całkiem wyraźnie słychać, żaden z żołnierzy nie wychylił nawet głowy z rowu.
XX
Chłopcy z podziwem patrzyli na panią Adelę, jak z nieoczekiwanym u niej przypływem energii powozi końmi. Stała na koźle w rozkroku, lejce trzymała krótko owinięte wokół dłoni. Trzaskała głośno batem. Włosy się jej rozwiały. Bryczka pędziła głośno turkocząc. Daleko w tyle zostały eksplozje pocisków artyleryjskich i żołnierze, którzy usiłowali ich zatrzymać. Zniknął gdzieś skrzypek z rozciętym uchem. A oni lecieli po szosie jakby niesieni wiatrem.
Ani matka, ani synowie nie zdawali sobie sprawy, że bitwa nad Bzurą weszła w swą trzecią, ostatnią fazę, i że oddziały niemieckie przygotowywały się do wielkiego uderzenia z kilku kierunków. Akurat na trasie jednego z nich znalazła się pani Adela z synami. Nic o tym nie wiedząc kierowała swój zaprzęg w stronę Sochaczewa, gdzie niemiecki XVI korpus pancerny generała kawalerii Hoepnera rozpoczynał wielkie natarcie na pozycje polskie. Z każdą chwilą bryczka zbliżała się coraz bardziej do Sochaczewa, który parokrotnie przechodził z rąk do rąk.
Pojazd powożony przez piękną kobietę, a nieuchronnie zdążający ku zgubie, pierwszy zobaczył na drodze polski oficer łącznikowy galopujący konno w kierunku Łowicza. Przetarł oczy nie bardzo dowierzając wzrokowi. Takiego widoku nie spodziewał się zobaczyć niemal na linii frontu. Podjechał bliżej.
- Spieszy się pani do Sochaczewa czy na tamten świat, bo to na jedno wychodzi.
- Co mamy robić? - pani Adela straciła raptem całą energię. - Chyba nigdy nie dojedziemy do Warszawy.
- Wszyscy chcemy się przedostać do stolicy, tylko że Niemcy stanęli na drodze. Bez walki się nie obejdzie, a myślę, że pani tą bryczką i kasztanką niewiele zwojuje.
Chłopcy wypięli pierś, chcąc podkreślić, że jeszcze oni mogą dotrzymać placu boju. Nawet Jarek otwierał usta, by powiedzieć o obiecanych im Krzyżach Walecznych, ale brat kuksnął go w bok.
- Nie chwal się - syknął.
- Skąd wiesz, co chciałem powiedzieć?
- Wiem. O Krzyżu Walecznych.
- Tak - zdumiał się. - A kto ci powiedział?
- Taki już jestem inteligentny.
Jarek zapomniał języka w gębie. Nie wiedział, jak się odciąć. Popatrzył tylko ze złością. Tymczasem oficer spoglądał w mapnik.
- Kto wpadł na taki szatański pomysł, by panią skierować na szosę do Sochaczewa?
- Pomyliłam drogę - przyznała się pani Bogusz.
- To mogło panią drogo kosztować.
- O mały włos...
- Dobrze. Mamy mało czasu. Przede wszystkim musi pani natychmiast zjechać w bok, najlepiej na Rybno i Brzozów, aby ominąć jak największym łukiem Sochaczew i razem z naszymi wojskami dotrzeć przez Kampinos do Warszawy.
Wskoczył na konia i pomachał ręką.
- Proszę pamiętać. Jak najdalej od Sochaczewa.
Ruszył galopem i zniknął za zakrętem. Pani Adela przejechała jeszcze ze dwa, trzy kilometry wypatrując jakiejkolwiek drogi w lewo. Pomagali jej w tym z zapałem bliźniacy. Z początku nie było widać nawet ścieżki, a cóż dopiero drogę. Kiedy już stracili wszelką nadzieję, znaleźli stojący jeszcze, acz poszczerbiony kulami, drogowskaz: Rybno.
Droga była rozjeżdżona, pylista. Kurz wzniecany kopytami konia i kołami bryczki wznosił się długim, jasnym warkoczem. Nie pomagało zwalnianie tempa jazdy. Smuga pyłu wlokła się za nimi jak przyklejona. Wiedzieli, że mogło ich to zdradzić nie tylko przed lotnictwem, lecz także zwrócić uwagę niemieckich obserwatorów na ziemi. Nie było jednak innego wyjścia. Jechać musieli.
Po godzinie jazdy usłyszeli odległy, z początku słaby, a później coraz bardziej potęgujący się szum. Coś jakby warkot silników, nieokreślony huk. Pani Adela na wszelki wypadek zjechała w przydrożny zagajnik gęsto podszyty krzakami. Byli prawie niewidoczni z ziemi i z powietrza.
Warkot potężniał z minuty na minutę, rósł, przybliżał się. Bliźniacy z matką zadzierali głowy wypatrując samolotów. Błękitne, bezchmurne niebo było jednak puste. Wreszcie zza przydrożnych wierzb i zagajników wyłoniły się czołgi - stalowe pancerze poznaczone czarno-białymi krzyżami. Toczyły się dwoma wielkimi kolumnami, których zakończenie ginęło gdzieś daleko za horyzontem. Szły prosto na parę rachitycznych drzewek i krzaków, wśród których skryta była bryczka.
Warkot zmieniał się w potężny, ogłuszający ryk. Kasztanka strzygła uszami, nerwowo podrygiwała. Pani Adela, kredowoblada, patrzyła na nadjeżdżające czołgi. Bliźniacy zamknęli oczy oczekując, kiedy posłyszą trzask łamanych drzewek i poczują uderzenie stalowych cielsk o bryczkę. Moment ten jednak nie następował. Czołgi omijały z obydwu stron zagajnik nie interesując się tym, co kryje on w środku. Zostawały po nich głębokie ślady kolein na polach i dławiący zapach spalin unoszący się w powietrzu.
Szły bardzo długo. Z początku bracia usiłowali je liczyć, ale prędko się pogubili. Pancerny zagon zdawał się nie mieć końca. Wreszcie pokazał się ogon kolumny. Minął ich i począł się oddalać. Przez cały czas dowódcy czołgów, wysunięci do polowy ciała z wieżyczek, nie obdarzyli ich ani szczyptą zainteresowania. Może nie widzieli albo po prostu lekceważyli. Czołgi rozjechały tylko w poprzek drogę, którą do tej pory posuwała się bryczka, i zniknęły w oddali.
- Pewnie poszły na Krośniewice - domyślał się Jarek.
Ruszyli dalej przed siebie niepewni, na kogo natkną się teraz - na Polaków czy na Niemców. Czy wpadną w wir boju, czy uda się im ominąć pole walki. Tym razem spokojna jazda trwała dużo dłużej. Późnym popołudniem natknęli się na polską piechotę i wraz z jej oddziałami przeszli szosę idącą z Wyszogrodu na Sochaczew. Byli o krok od Puszczy Kampinoskiej, a tym samym od Warszawy. Zrobienie tego kroku było niezmiernie trudne - stolicę otaczał już pierścień wojsk niemieckich.
Do Kampinosu ciągnęły wszystkie oddziały rozbite w bitwie nad Bzurą lub wycofujące się z niej. Na skraju puszczy koło Wisły i Modlina gromadziło się coraz więcej polskiej piechoty i kawalerii, a wśród nich uciekinierzy, podobnie jak pani Adela chcący przedostać się do Warszawy.
W nie kończących się szeregach maszerującej piechoty, skrzypiących wozów taborowych i dział grzęznących co chwila na piaszczystych bezdrożach posuwała się bryczka ciągniona przez kasztankę. Koń, bliźniacy i matka - wszyscy byli już solidnie utrudzeni. Jedyne, co ich trzymało w dobrej formie, to poczucie bezpieczeństwa. Wszak znajdowali się w otoczeniu oddziałów polskich i nie groziło im już żadne posądzenie o dywersję czy też zagarnięcie przez nie liczące się z niczym, podniecone walką oddziały niemieckie.
Jakże złudne są wszystkie odczucia. Przeszli już Bzurę, przekroczyli tor kolejki wąskotorowej, a przed nimi pojawiły się pierwsze drzewa puszczy. Zielona ściana przynosząca nadzieję była niemal na odległość wyciągniętej ręki. W szeregach maszerujących i jadących żołnierzy i cywilów rozległo się westchnienie ulgi. Zmęczenie jakby pierzchło.
Zapewne dlatego nikt nie zwrócił uwagi na warkot niosący się od strony nieba. Kiedy wypełnił on sobą wszystko wokół - było już za późno. Na stłoczonych na drodze posypały się bomby. Wybuchy ich mieszały się z krzykiem ludzi, kwikiem koni i tupotem nóg uciekającego na wszystkie strony tłumu. Pani Adela wraz z chłopcami skoczyła wprost do dołu po wybranym piasku czy glinie.
Ziemia rezonowała głuchymi uderzeniami bomb. Odłamki gęsto siekły po wozach, podnosiły się fontanny wybuchów. W górę leciały części oporządzenia, porozbijane koła, skrzynki. Lotnicze karabiny maszynowe faszerowały to wszystko równymi seriami.
Bombardowanie skończyło się tak nagle, jak zaczęło. Samoloty odleciały, a ludzie wracali na pobojowisko, oglądając straty i opatrując rannych. Bryczka była cała, jeśli nie liczyć posiekanych odłamkami siedzeń, oparcia oraz szerokiego draśnięcia na zadzie kasztanki. Na uszkodzenie bryczki nie można było nic poradzić, a ranę konia, dość powierzchowną, zalała pani Bogusz wódką umieszczoną w ich bagażach przez przezornego aptekarza z Krośniewic.
Po kilkunastu minutach nikt by nie poznał po jadących naprzód pojazdach i idących ludziach, że przeszli przez ciężkie, dziesiątkujące ich bombardowanie. Jechali wśród zbitej zieleni Kampinosu, obserwując pośród przydrożnych drzew i chaszczy siedzących żołnierzy, stojące wozy, kuchnie polowe warzące strawę i wozy wypełnione rannymi. Wyglądało na to, że puszcza jest pełna wojska, a przecież nie kończącymi się kolumnami napływały do niej coraz to nowe oddziały.
- To dobrze, bardzo dobrze - cieszyła się pani Adela. - Im więcej wojska, tym łatwiej przebijemy się do Warszawy.
Nie było to takie łatwe. Zanocować musieli pod gołym niebem w porozbijanej bryczce. Dopiero rano dojechali w sam środek puszczy niedaleko Palmir. Las był pełen kawalerii. Ułani i strzelcy konni czyścili konie, karmili je i poili z brezentowych wiader. Dbali o swe wierzchowce bardziej niż o siebie, choć oni sami prezentowali się także znakomicie. Bliźniacy zobaczyli po raz pierwszy od wybuchu wojny żołnierzy wyglądających, jakby to nie wojna toczyła się wokół, lecz odbywały się zwykłe ćwiczenia. Tak byli zdyscyplinowani, wypucowani, broń wyczyszczona, sprzęt w dobrym stanie i ani jednego łazika czy marudera.
Pani Adela studziła zapał chłopców.
- To prawda, że świetnie wyglądają, ale cóż oni mogą zrobić przeciw czołgom, które widzieliśmy.
- A jeśliby mieli artylerię przeciwpancerną - protestował ze znawstwem Marek.
- To może - godziła się nie przekonana matka, choć i jej imponowała postawa kawalerzystów.
Najprościej i najdobitniej wyraził to Jarek
- Oni potrafią trzymać fason
- Może dlatego, że jeszcze dotąd nie walczyli - wyraziła przypuszczenie pani Adela.
Nie była to jednak prawda. Wśród kawalerzystów znajdowało się wielu, których obandażowane głowy świadczyły o tym, że doszli tu nie kryjąc się przed wrogiem.
Bryczka mijała polankę, po której kręcili się ułani i oficerowie. Wśród nich wyróżniał się postawny mężczyzna w doskonale skrojonym mundurze.
- Patrzcie, to generał Abraham - pokazała pani Adela. - Cóż to za sympatyczny człowiek. Jeżeli on dowodzi, to nic nam nie grozi.
Zawróciła bryczkę prosto między stojących kawalerzystów. Strzeliła z bata dla zwrócenia uwagi i zatrzymała konia przed samym generałem, który zamyślony pochylał się nad polowym stolikiem z mapami. Był tak zajęty, że nie zwrócił uwagi na głosy bliźniaków i strzelanie z bata.
Po chwili uniósł głowę i popatrzył na konia, bryczkę, panią Adelę i chłopców. Twarz miał wychudzoną, z cieniami wokół zaczerwienionych od niewyspania oczu, a wzrok smutny i nieobecny. Patrzył i nie poznawał. Bo też kto mógł się spodziewać znajomej tutaj, prawie na linii walki, w środku puszczy pełnej wojska. Wreszcie coś mu zaświtało.
- Pani majorowa! Wszelki duch pana Boga chwali. Co pani tu robi?
Wysłuchał uważnie opowieści o tym, co przeżyli na Wybrzeżu, w czasie dramatycznej podróży między walczącymi wojskami i jak będąc prawie na przedmieściach Warszawy bardzo się obawiają, czy uda się im do niej dotrzeć. Całe opowiadanie, choć niedługie, parę razy przerywali łącznicy i meldujący się z różnymi sprawami oficerowie. Znać było, że kawaleria gotuje się do natarcia. Pani Adela z wrodzoną delikatnością próbowała radzić sobie jakoś na własną rękę. Wepchnęła chłopców do bryczki i już miała zamiar ruszyć, gdy generał ich zatrzymał.
- Zaraz, zaraz pani majorowo. Dokąd to? Tak bez pożegnania?
Przywołał wąsatego plutonowego i polecił mu zaopiekować się bryczką i jej pasażerami.
- Pojedziecie razem z 14 pułkiem Ułanów Jazłowieckich. Kiedy czołowe oddziały rozetną obronę wroga, wjedziecie do Warszawy, jakbyście wracali z majówki.
Zasalutował uprzejmie i pogrążył się znów w mapach i meldunkach.
Grupa Operacyjna kawalerii generała Abrahama składała się z kilku pułków, które walczyły na terenie Wielkopolski, później w bitwie nad Bzurą, a potem, demonstrując ciągle wspaniałą postawę żołnierską, torowały drogę do Warszawy wszystkim oddziałom wycofującym się w kierunku stolicy. Teraz tak samo skrupulatnie przygotowywały się do niełatwego przełamania silnego pierścienia niemieckiego wokół Warszawy.
Bliźniacy dopiero teraz zobaczyli, że ułani i strzelcy konni nie tylko czyszczą i karmią swoje rumaki. Jedni pobierali amunicję z wozów taborowych, drudzy rozbierali i przecierali smarem broń, inni sprawdzali podkucie koni.
- Będziecie szarżowali? - zapytał plutonowego Jarek.
- Oto jak się wychowuje młodzież - żołnierz był niezadowolony. - Wszyscy nas ciągle pytają: szarżujecie, szarżujecie? Warto już, żeby ludzie sobie uświadomili, że za księcia Józefa ułani szarżowali prawie zawsze, a teraz tylko jadą konno, a walczą pieszo jak piechota. Dzięki temu są szybsi od piechoty. Czasami tylko, w bardzo szczególnych wypadkach, szarżują, gdy już zupełnie nie ma innego wyjścia. Rozumiecie, smyki?
- Rozumieć to rozumiem, ale smykiem nie jestem.
- No, nie gniewajcie się, tak mi się powiedziało, ale to nic obraźliwego.
Bryczką podjechali do przesieki zatłoczonej wojskiem. Stały tu konie uwiązane do drzew, parę lekkich działek i wozów sanitarnych. Sympatyczny plutonowy zameldował polecenie generała porucznikowi i zasalutował.
- Do zobaczenia w Warszawie.
XXI
Najpierw jakby kto groch sypnął pełną garścią, a ten uderzał o blachę, jedno ziarenko po drugim. Później pękający łomot, jakby kto kijem walił o wielką blaszaną beczkę. A potem huk, rumor chwilami zlewający się w jedno dudnienie.
- To puszcza daje taki pogłos - ze znawstwem zauważył Jarek.
Wsłuchiwali się w te echa z napięciem. Czy kawalerzyści przełamią opór niemiecki, czy będą zmuszeni zawrócić? Wszystko szło dobrze. Kolejne komendy podrywały do przodu oddział, w którym znajdowała się pani Adela z synami.
- Sieraków zdobyty, teraz próbujemy opanować Laski - poinformował panią Bogusz porucznik. - My z pułkiem idziemy przez Wólkę Węglową. Proszę się decydować. Jedzie pani z nami czy z głównymi siłami przy dowództwie?
- Z wami, z wami - bliźniacy nie mieli co do tego wątpliwości, że najlepiej będzie z ułanami jazłowieckimi.
Niemal ze wszystkich stron puszczy dochodził pogłos strzałów. Wyglądało na to, że walka toczy się niemal ze wszystkich stron - z przodu, z boków, a nawet za nimi. Ułani, w płaskich, kawaleryjskich hełmach typu francuskiego, z przewieszonymi przez plecy krótkimi karabinkami, kłusowali wokół bryczki podskakującej niemiłosiernie na korzeniach. Jak na tego rodzaju pojazd tempo marszu ułanów było stanowczo za szybkie.
W pewnej chwili rozległ się trzask, Marek siedzący na koźle przeleciał nad kasztanką i pacnął miękko na grubą warstwę mchu. Ułani podskoczyli szybko na pomoc chłopcu przekonanemu, że to bomba uderzyła tuż obok. Podnieśli go, otrzepali. Poza lekkimi potłuczeniami nic się mu nie stało.
Gorzej było z bryczką, która nadwerężona forsowną jazdą, poszarpana odłamkami nie nadawała się teraz do dalszej jazdy. Przednie koło uderzywszy w jakiś korzeń przełamało się w pół. Szprychy zaklinowały się w ziemi, a szarpnięcie kasztanki usiłującej pokonać niespodziewany opór spowodowało, że Marek wyleciał z kozła jak z procy.
Ułani błyskawicznie zepchnęli bryczkę z przesieki, wyprzęgli kasztankę i puścili ją na trawę; Zaaferowany porucznik długo się zastanawiał, co zrobić z tymi uciążliwymi cywilami. Dobrze, że nawinęła się pod rękę biedka amunicyjna, gdzie z trudem upchnięto panią Adelę wraz z synami. O wzięciu z bryczki jakiegokolwiek bagażu nie mogło być mowy. Pocieszali się tylko, że wkrótce będą w swoim mieszkaniu na Puławskiej.
Pod Wólką Węglową, podobnie zresztą jak w innych rejonach przedpola Warszawy, zwiadowcy sygnalizowali obecność Niemców. Ułani jazłowieccy posuwali się ostrożnie. Każdej chwili mogli natknąć się na pozycje wroga. Szwadron szedł niemal za szwadronem. Wszystko zależało od sprytu i orientacji tych, którzy byli w szpicy na przedzie, od tego, czy zaskoczą Niemców i czy z impetem nagłego pieszego natarcia przełamią ich linię obronną.
Już rzedniał las. Jeszcze gdzieniegdzie rosły drzewa potężne, jeszcze zwaliste dęby i buki kryły ułanów swym listowiem przed obserwacją lotnika, jeszcze tu i ówdzie gęstniały krzaki, ale wszyscy czuli bliskość otwartej przestrzeni. Mocniej ściskali w ręku wodze, w każdej chwili gotowi zeskoczyć z siodła, zostawić wierzchowce koniowodnym i ruszyć do boju.
Szwadron, z którym jechali chłopcy, zmienił nieco kierunek. Wyprzedził łukiem oddział czołowy, by wyjść razem z nim na skraj puszczy. Mogła zajść potrzeba uderzenia na Niemców szerszym frontem. Wraz ze szwadronem biedka amunicyjna podjeżdżała pod ostatnie drzewa lasu. Bliźniacy ciekawie popatrywali na otwierającą się przed nimi przestrzeń - czy już widać Warszawę?
Wtem z prawej, tam gdzie szpica, rozległy się jakieś okrzyki, ni to komend, ni zachęty do walki. Powietrze rozdarł szczęk metalu o metal - dobyli szabli. Ułani stojący wokół biedki aż podnieśli się w strzemionach.
- Będą szarżować - powiedział ktoś z niedowierzaniem.
- Może nie mają innego wyjścia...
- Za blisko podeszli.
- Tak, lepsze zaskoczenie...
Komentarze zamilkły jak nożem ucięte, bo oto z przesieki, ze skraju lasu wyskoczyła na otwarte pole lawa jeźdźców na koniach. Przychyleni do szyi zwierząt, z szablami w wyciągniętych na wprost dłoniach szli równo, niemal jak na pokazie. Lecieli w milczeniu, tylko ziemia, jak dobrze napięty bęben, oddawała głuchy tętent. Spod kopyt wylatywały w powietrze grudki ziemi. Szli jak walec, który zmiecie i zmiażdży wszystko, co na drodze.
Patrzyli na to jak urzeczeni. Nawet konie przestały parskać i grzebać kopytami ziemię. Nie tylko pani Adela, Jarek czy Marek, ale i większość patrzących ułanów widziała szarżę po raz pierwszy w życiu. Dlatego nie mogli oderwać oczu od tego groźnego, a zarazem wspaniałego widoku. Idące w pędzie jak lawina konie, szable i tętent dobywający się jakby spod ziemi w pierwszej chwili zaskoczyły i poraziły Niemców.
Ale na krótko. Szarżujący przebyli ledwie kilkadziesiąt metrów, a odezwała się broń maszynowa, wypaliły działa. I zaraz potem rozpętało się piekło. Na linii wroga strzelało wszystko, co tylko było. Tu i ówdzie zrolował koń. Spadł jeździec, wyrzucając nagłym gestem ręce do góry. Zachwiał się ten i ów lekko draśnięty pociskiem. Ale cała ława szła dalej naprzód, lekceważąc śmierć, rany, nie zważając na świst kul wypełniający powietrze.
Dopadli pierwszej linii. Błysnęły szable tnące z rozmachem. Niemcy wyskakiwali z dołów, z rowów uciekali do tyłu, padali usieczeni pałaszami. Ogień wroga słabł, dogasał, choć co rusz było widać spadających z koni ułanów, wywracające się zwierzęta. Opanowali pierwszą pozycję i szli dalej. Za nimi ruszył następny szwadron z rozwianym sztandarem pułku.
I znów ten sam tętent. Tak samo wyciągnięte szable. Tyle że straty mniejsze. Ogień coraz słabszy. Jeszcze z flanków razi szarżujących, wyrywa to tu, to tam nowe ofiary z szeregu. Na polu padają nowe konie. Ranni i zabici osuwają się na ziemię. Choć ze stratami, dochodzą do niemieckiej linii. Tną na odlew i gonią resztki obrońców.
W pewnej chwili niemieccy piechurzy mają paru jeźdźców i sztandar pułkowy. Ściągają z konia chorążego. Niknie on z pola widzenia patrzących, lecz tylko na chwilę. Zaraz dopadają w to miejsce ułani. Kłują, rąbią, tratują. Sztandar znów łopoce nad pędzącymi w szarzy końmi.
Teraz czas na nich. Mają ze sobą wozy sanitarne i biedki amunicyjne, idą więc wolniej, choć także z dobytymi szablami. Wozy zatrzymują się. Zabłąkane kule wyrywają z szeregu nowe ofiary. Znów trzeba zbierać rannych. Pani Adela niepomna niebezpieczeństwa jest wraz z synami pierwsza do pomocy.
Na pobojowisku dużo zabitych. Leżą przygniecieni ciałami swych wierzchowców. Bracia odnajdują, plutonowego-legionistę. Upadł wraz z koniem. Na pozór wygląda, jakby zemdlał. Przeczy temu tylko mały, czerwieniący krwią otwór na kieszeni. Tam gdzie serce.
Dojeżdżają do linii niemieckiej. Stoją tu milczące, bez obsługi, działa przeciwpancerne, które okazały się mało przydatne przeciw kawalerii. Leżą porzucone cekaemy i erkaemy. Widać stratowane stanowiska bojowe i grupkę jeńców, którzy poddali się nie wytrzymawszy psychicznie widoku idącej wprost na nich szarży.
Minęli wziętych do niewoli, rozbite samochody wroga. Patrzyli na porzuconą broń, maski gazowe w podłużnych puszkach i hełmy. Ślady niemieckiego popłochu i małej, choć satysfakcjonującej klęski wroga. Już wokół nich ciągnęły się małe domki Młocin, a w oddali było widać Bielany. Między nimi a Warszawą nie było już ani jednego oddziału wroga, ani jednego Niemca.
Tonący w zieleni Żoliborz powitał ich ciszą i spokojem. Nowoczesne domy stojące wśród świeżo wytyczonych ulic były prawie nie uszkodzone. Jedynie w wielu oknach brakowało szyb, a puste otwory były pozabijane dyktą, pozasłaniane kocami. Tu pani Adela pożegnała porucznika i prosiła o przekazanie podziękowań generałowi.
Dalej ruszyła z synami piechotą. Wszak wreszcie dotarli do stolicy. Byli prawie jak u siebie w domu. Prawie, ponieważ z Żoliborza na Mokotów było przed wojną blisko, ale tylko jak się wsiadło w tramwaj, zamiast iść pieszo. Pani Adela wraz z chłopcami szła powoli, często odpoczywając. Teraz, kiedy napięcie minionych dni spłynęło z nich, kiedy przestali bać się bombardowań, artylerii i Niemców poczuli się podwójnie zmęczeni.
Dopiero idąc przez miasto przekonali się, jak fałszywy jest obraz bezpieczeństwa i spokoju, jaki zrodził się w ich odczuciach na Żoliborzu. Na ulicach, którymi szli, wiele domów ziało wielkimi wyrwami po pociskach, wiele leżało zwalonych w gruzy na chodnikach i jezdniach. Niektóre ulice były przekopane czymś w rodzaju okopów. Piętrzyły się barykady ze szkolnych ławek i krzeseł. Poprzewracane tramwaje i autobusy potęgowały przerażające wrażenie. Musiało brakować wody, gdyż spotkali sporo ludzi dźwigających skądś pełne wiadra i dzbanki. Poczuli także swąd spalenizny tym większy, im bardziej zbliżali się do śródmieścia. W okolicy placu Krasińskich płonęły domy. Dogasał pożar trawiący katedrę Świętego Jana i Zamek Królewski. Przy nim właśnie pani Bogusz zatrzymała się dłużej. Patrzyła na spaloną wieżę zegarową, na czarne, puste otwory okienne, osmolone mury. Na dorobek wielu pokoleń, który strawił ogień.
Przed sklepami spożywczymi stały długie kolejki. Wiele restauracji było pozamykanych. W innych wiatr świstał w wybitych oknach, wypłaszając ze środka nawet najbardziej upartych amatorów zupy, bo żadnych innych dań nie podawano. Przekonała się o tym pani Adela zachodząc do restauracji „Patelnia” w Alejach Jerozolimskich. Zupa wprawdzie była dobra i bardzo ich pokrzepiła, ale nic innego poza nią i herbatą nie dostali.
Wiele narożnych domów na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej było zwalonych lub wypalonych tak, że sterczały tylko same mury. Tu w pani Adeli po raz pierwszy zrodził się lęk, czy zastanie swe mieszkanie całe. Czy nie powróciła do Warszawy tylko po to, by siąść na ruinach i opłakiwać stracony dobytek?
Bliźniacy pokrzepieni zupą i herbatą ciągnęli do domu jak młode źrebaki. Natomiast kroki pani Adeli stawały się coraz wolniejsze. Podświadomie chciała odwlec ten moment, kiedy stanie przed domem i przekona się na przykład, że jest zburzony. Po prostu bała się tej chwili. Co zrobi, jeśli niczego nie zastanie, gdzie się podzieją?
Od placu Zbawiciela, przy ulicy 6-go Sierpnia stał wypalony do cna budynek Ministerstwa Spraw Wojskowych - Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Tu przecież pracował jej mąż. A jeśli zginął? To ją ostatecznie załamało. Siadła na murku ciągnącym się od strony placu i zapłakała. Chłopcy przypadli do jej kolan, próbowali pocieszyć, ocierać łzy. Niewiele to pomagało.
Rozglądali się bezradnie wokół, jakby szukając pomocy. Jarek poderwał się.
- Tam, patrz.
- Gdzie?
- Za kościołem.
Mijając kościół Zbawiciela wchodził na ulicę Mokotowską skrzypek z rozciętym uchem. Tym razem był znów w cywilu.
- Teraz mi nie ujdzie - krzyknął Marek i ruszył biegiem w stronę kościoła.
Wraz z nim dopadł narożnika Jarek. Spojrzeli w głąb ulicy i na siebie. Nie do wiary - szpieg zniknął. Po trotuarze kuśtykał tylko staruszek z siwą brodą i babina w drugiej spódnicy z głową okutaną chustką. Czy tak błyskawicznie mógł się przebrać i ucharakteryzować? Wydawało się to niemożliwe, tym bardziej że przecież nie wiedział, iż chłopcy go dostrzegli. Na wszelki wypadek sprawdzili. Zapytali staruszka o godzinę. W odpowiedzi wymamlał coś bezzębnymi ustami. Starej kobiecie niby niechcący zerwali chustkę z głowy i grzecznie przeprosili. Miała autentyczne włosy i zmarszczki. Skrzypek przepadł jak kamień w wodę.
Wrócili do matki, która otrząsnęła się już nieco z ponurych myśli. Do domu nie było daleko. Przeszli Marszałkowską do placu Unii. Tu zaskoczyło ich krótkie bombardowanie. Wraz z innymi przechodniami schronili się w piwnicy wysokiego domu stwierdzając przy tym, że naloty stały się chlebem powszednim warszawiaków.
Stąd dosłownie metry dzieliły ich od domu. Minęli koszary na Puławskiej, zamarłą zajezdnię tramwajową. Teraz ruszyli biegiem wyprzedzając matkę. Za chwilę wrócili zdyszani.
- Stamtąd już widać. Stoi cały, nienaruszony.
To dodało sił pani Adeli. Po kilku minutach byli na rogu Puławskiej i Dworkowej. Dom rzeczywiście stał nietknięty. Nawet w wielu mieszkaniach ocalały szyby. Może dlatego, że tak jak zalecano, były oklejone skrzyżowanymi paskami papieru, a może w pobliżu nie spadła żadna bomba.
Wbiegli pędem na drugie piętro. Załomotali do drzwi, które natychmiast się otworzyły. Stanął w nich ordynans Józef. Chłopcy wyściskali go, a pani Adela mało nie wycałowała, kiedy dowiedziała się, że mąż żyje. Cały i zdrów siedzi w schronach na Rakowieckiej, gdzie mieści się dowództwo obrony Warszawy.
Chłopcy chcieli od razu biec do ojca. Nie pomogły żadne perswazje i zakazy. Jedno, co pani Adela wymogła, to mycie. Dość powierzchowne, bo było tylko jedno wiadro wody. No i przebranie się w czyste ubrania, bo w tych wyglądali zdaniem pani Bogusz jak troglodyci. Uznali to za słuszne, gdyż chcieli się ojcu ładnie zaprezentować. Przebrali się i wybiegli, jakby nie mieli za sobą co najmniej paru bezsennych nocy i długiego marszu z jednego końca Warszawy na drugi.
XXII
Skrzypnęły drzwi i bliźniacy wsadzili głowy do środka. Za stolikiem oświetlonym biurową lampką siedział major Bogusz zatopiony całkowicie w papierach. Przed nim dymił dzbanek z kawą, a pracujący z cichym szumem wentylator nie był w stanie wyciągnąć całego dymu fajkowego, który wypełniał pokoik w schronie. Major był zapracowany i nie dosłyszał odgłosu otwieranych drzwi.
Po paru sekundach uniósł głowę i popatrzył nieobecnym wzrokiem przed siebie. Zobaczył synów. Przetarł oczy dłonią i pomyślał, że ze zmęczenia ma halucynacje. Przetarł oczy raz jeszcze, ale dwie roześmiane twarze w szparze drzwi nie zniknęły. Na dodatek pojawiła się twarz ordynansa Józefa.
- Tatusiu! - zapiszczeli radośnie bracia i rzucili się ku ojcu.
Tulił ich do siebie wciąż jeszcze nie dowierzając, że nie śni. Bliźniacy byli szczęśliwi widząc ojca całego i zdrowego. Jeszcze większe zadowolenie sprawiła im możliwość opowiedzenia wszystkich wydarzeń i przygód, jakie przeżyli od początku. Rzecz jasna, główne miejsce zajmował w tym wszystkim skrzypek z rozciętym uchem.
Major uważnie słuchał ich opowieści. Czasami uśmiechał się nieznacznie, czasami twarz tężała mu w niemym przerażeniu, a chwilami był po prostu z nich dumny, czego nie omieszkał parokrotnie wyrazić. Zainteresował się też tajemniczym skrzypkiem oraz kapitanem Rozwadowskim, a szczególnie jego zniknięciem w momencie, kiedy samochód okazał się niezdatny do dalszej jazdy.
- Najważniejsze, żeście dotarli do Warszawy cali i zdrowi.
- O mało nie dostaliśmy Krzyża Walecznych.
- Za to, czegoście dokonali, należałoby się wam Virtuti Militari - powiedział ojciec poważnie. - Sądzę, że nie dostaniecie jednak ani jednego, ani drugiego, bo po prostu nie ma kto o to wystąpić.
- A major Żychoń? - niemal równocześnie zawołali chłopcy.
- Nie wiem, albo jest w niewoli, albo nie żyje. Pułkownik Dąbek przed kapitulacją popełnił samobójstwo.
- Skapitulowaliśmy? - zmartwili się chłopcy. - Ale Westerplatte jeszcze się broni?
- Nie. Westerplatte padło siódmego września. Na Wybrzeżu walczy tylko Hel.
Chłopcy posmutnieli. Nie wiedzieć dlaczego uważali, że Wybrzeże, ich Wybrzeże, powinno walczyć.
- Gdybyście tam zostali, już byście byli pod okupacją niemiecką - stwierdził sucho. - Kto wie, może to byłoby lepsze. W tej wariackiej jeździe, na którą naraził was Rozwadowski, mogliście dziesięć razy zginąć. I nawet nikt nie wiedziałby, gdzie wasze mogiły.
Bliźniacy milczeli zaskoczeni. Właściwie to nigdy, nawet w najtrudniejszych, najbardziej niebezpiecznych momentach nie przyszło im do głowy, że śmierć ocierała się o nich tyle razy. Choć widzieli krew, rannych, zabitych, choć obok nich padali ludzie, nie pomyśleli, że ich samych i matkę może także spotkać to, co najgorsze. Dopiero słowa ojca uświadomiły im całą grozę minionych dni.
- Jestem z was dumny - mówił ojciec. - Niewielu moich kolegów może się pochwalić synami, którzy dokonali tego, co wy. Ale ani Żychoń, ani Rozwadowski nie mieli prawa narażać was na to wszystko. Ja sam zawahałbym się przed wysłaniem do Gdańska czy przez linię frontu dorosłego żołnierza, a cóż dopiero małych chłopców.
- Nie jesteśmy tacy mali.
- Oczywiście, że nie. Sądząc z waszego opowiadania, jesteście bardziej dorośli niż niejeden dorosły, ale macie obydwaj dopiero po dwanaście lat i nawet od wybuchu wojny nie przybyło wam więcej niż kilkanaście dni. A w życiu liczy się metryka, a nie wasze przekonanie o tym, że zostaliście dorosłymi.
Było to słuszne. Chłopcy zdawali sobie sprawę, że lat nie przybywa nikomu na zawołanie, że trzeba je przeżyć i co roku dostawać świadectwo przejścia do następnej klasy. Tej smutnej prawdy jeszcze nikomu nie udało się podważyć.
- Cieszę się - mówił ojciec - że jesteście tutaj razem z mamą. Bardzo tęskniłem i niepokoiłem się. Ale i teraz mój niepokój jest niemały. Warszawa została otoczona. Będzie się broniła jak miasto oblężone. Dużo ludzi zginie, dużo się domów zawali. Proszę was, nie róbcie żadnych głupstw i opiekujcie się matką.
Bliźniacy stanęli na baczność i z komiczną powagą jednocześnie wyrecytowali:
- Rozkaz, panie majorze.
- Meldują się jak prawdziwi żołnierze - powiedział z uznaniem ordynans.
Bogusz miał coś na to odpowiedzieć, gdy do schronu wszedł ubrany po cywilnemu mężczyzna. Uważnego obserwatora nie mógł zwieść brązowy garnitur w paski. W ruchach, w sposobie bycia od razu wyczuwało się oficera chwilowo tylko przebranego po cywilnemu. Nachylił się do majora i coś mu długo klarował, pokazując papiery równo ułożone w tekturowej teczce. Naradzali się, aż Bogusz zapytał:
- A kto go aresztuje?
- Nasza żandarmeria.
- Tylko uważajcie, żeby wam jakiego psikusa nie zrobił. To sprytna bestia.
Chłopcy nadstawili uszu. Może chodzi o skrzypka? Czyżby wreszcie odnieśli ostateczny triumf i doprowadzili do aresztowania niebezpiecznego szpiega? Po wyjściu cywila nie mogli powstrzymać się i zadali pytanie ojcu. Ten zrobił tajemniczą minę.
- Wkrótce się wszystko wyjaśni. Zobaczycie.
Podniósł słuchawkę terkoczącego telefonu. Przyjmował skrupulatnie idące linią meldunki notując je w dużym zeszycie. Widać nie były pomyślne, bowiem marszczył czoło rzucając niecierpliwe pytania. Odłożył słuchawkę i wsparł głowę na rękach.
- Niedobrze - powiedział ni to do siebie, ni do chłopców - niedobrze. Żywności w magazynach tylko na dwa, trzy dni.
- To potem umrzemy z głodu - przestraszył się Jarek.
- Do śmierci głodowej to jeszcze daleko, ale liczyliśmy, że mamy większe zapasy.
- Źle, że tyle wojska przyszło do Warszawy - Marek starał się rozumować jak dorosły.
- Każdy żołnierz się przyda - odrzekł wymijająco major. - No, a teraz dość tych dyskusji, moi kochani żołnierze, bo w wojsku się nie dyskutuje, tylko wykonuje rozkazy. A więc rozkaz: idziemy zobaczyć coś ciekawego.
Przeszli korytarzem oświetlonym okrągłymi lampami i wspięli się schodami na wyższy poziom. Tu stała grupa czterech żandarmów z pistoletami maszynowymi zawieszonymi na szyi. Major skinął im ręką. Marek i Jarek uważnie przyglądali się broni.
- To niemieckie?
- Nie. Nowa polska produkcja. Nazywają się „mors”. Jesteście jedynymi z niewielu wybranych, którzy je oglądają - powiedział ojciec zatrzymując się przed drzwiami ledwie widocznymi za uskokiem ściany.
Żandarmi cicho stanęli po obydwu stronach wejścia. Major nacisnął klamkę i popchnął przed sobą synów. Pokój, w którym się znaleźli, był niewiele większy od gabinetu Bogusza. Środek jego zajmowało zwaliste biurko bardziej przypominające leżącą szafę niż mebel do pracy biurowej. Na blacie nie poniewierał się ani jeden papier czy świstek, natomiast stały trzy telefony i maszyna do pisania. Tyłem do drzwi na krześle siedział mężczyzna w cywilu, a za biurkiem...
Chłopcy mało nie krzyknęli. Rozpierał się tam bezczelnie z pewną siebie miną skrzypek z rozciętym uchem.
- To on, tato, to on. Aresztuj go prędko. To ten szpieg, o którym mówiliśmy.
Na dźwięk ich głosu mężczyzna siedzący tyłem do drzwi odwrócił się błyskawicznie i wykonał gest sięgnięcia do kieszeni. Zobaczywszy chłopców roześmiał się.
- Aleście mnie przestraszyli... a my przecież, panie majorze, jesteśmy starymi znajomymi.
Dopiero teraz chłopcy spojrzeli na niego. Był to kapitan Rozwadowski. Miał na sobie nawet ten sam garnitur, w którym wyjeżdżał z Gdyni. Jak mogli go nie poznać. Być może dlatego, że zafascynowani i podnieceni wpatrywali się w skrzypka. Ojciec wskazał im łóżko polowe, na którym przysiedli, a sam przysunął sobie krzesło.
- No, a teraz wyjaśnimy sobie, jak to wszystko naprawdę wygląda - spojrzał na skrzypka. - Chłopcy oskarżają ciebie o zdradę. O członkostwo NSDAP w Gdańsku, przekazywanie Niemcom danych o naszych wojskach, pomoc dywersantom w Bydgoszczy, wreszcie o to, że mało nie doprowadziłeś do rozstrzelania ich z matką na szosie między Łowiczem a Sochaczewem.
Skrzypek wbił wzrok w blat i milczał. Wyglądał na całkowicie załamanego.
Major zadał to dramatyczne pytanie i czekał. Nie ponaglał, nie domagał się natychmiastowej odpowiedzi. Siedział nieruchomo i spod półprzymkniętych powiek obserwował obecnych. Pierwszy odezwał się Rozwadowski.
- Od dawna to podejrzewałem. Zbyt częste i łatwe były jego kontakty z Niemcami. Ponadto wpadka naszej siatki wywiadowczej w Gdańsku. Mieli ją dokładnie rozpoznaną. To tyle, co ja wiem, i chyba to razem z informacjami pana majora tworzy jasny obraz sytuacji. Przykro mi, drogi kolego. Przegrałeś.
Skrzypek podniósł głowę znad biurka. Wyprostował się. Chłopcy przyglądali mu się uważnie. To nie był ten sam człowiek, co przed chwilą. Nabrał pewności siebie, patrzył śmiało na Rozwadowskiego, jakby sam był sędzią, a nie oskarżonym.
- Herr Hauptmann Miller, dość tej zabawy. Proszę o pana broń.
Rozwadowski zerwał się z krzesła, wyszarpnął z kieszeni pistolet. Cofnął się do drzwi tak, że miał przed sobą wszystkich siedzących w pokoju.
- Oczywiście, moi panowie, że gra się skończyła, tylko nie wiecie o tym, że dla was. Ostrzegam was. Najmniejszy ruch z waszej strony, a zginiecie śmiercią bohaterów. A teraz posłuchajcie mnie uważnie. To ja wydałem waszą siatkę w Gdańsku. To ja wykorzystałem tych szczeniaków i ich matkę, by w sposób najmniej podejrzany przedrzeć się do Warszawy. To ja jestem Millerem, który wszedł do waszego wywiadu. To wszystko zgadza się z wyjątkiem jednego. Tylko w waszej parszywej służbie doszedłem do kapitana. U siebie, w Abwehrze, zostałem majorem. I tak proszę się do mnie na przyszłość zwracać. O ile w ogóle dla was jeszcze jakaś przyszłość istnieje.
Mówiąc to podniósł pistolet, kierując go ku majorowi Boguszowi. Bliźniacy słuchali tego wszystkiego jak skamieniali. Nie wierzyli własnym uszom. Tak pomylić się jak oni. Co za kompromitacja. Ale teraz widząc pistolet wymierzony w ojca zdrętwieli z przerażenia. Jarek zamknął oczy, by nic nie widzieć. Marek miał szybszy refleks. Jednym susem znalazł się przy Rozwadowskim, chwycił go oburącz za nogę i szarpnął. Szpieg nie przygotowany na to upadł na ziemię. Pistolet wypadł mu z ręki. Nim zdążył się podnieść i powtórnie wycelować broń, do pokoju wpadli żandarmi. Szczęknęły kajdanki i Rozwadowski vel Miller siedział znów na krześle, tylko już w zupełnie innym charakterze.
- Wyprowadzić i dobrze pilnować. Z nikim żadnych kontaktów. Meldunek dla sądu polowego będzie za godzinę - polecił Bogusz.
Zostali sami. Major odetchnął z ulgą.
- To było zbyt duże ryzyko. Mógł nas powystrzelać jak kaczki.
- Wiesz, że można go było zdemaskować tylko przez zaskoczenie. Przez sprowokowanie do chwycenia za broń. Inaczej nic byśmy mu nie udowodnili. A poza tym nie wystrzeliłby. Miał wyjęte wszystkie naboje z pistoletu.
- Aż trudno uwierzyć, żeby on... oficer drugiego oddziału od tylu lat...
- Taka to służba. Ja się już niczemu nie dziwię. Ale chyba musimy naszym dzielnym harcerzom wytłumaczyć, co się tu dzieje.
Major założył nogę na nogę.
- Wyjaśniaj. Ostatecznie ty jesteś asem wywiadu, a nie ja.
- Kiedy twoi synowie donieśli Żychoniowi, iż widzieli mnie w tylu podejrzanych okolicznościach, nie mógł im po prostu powiedzieć, że działałem z jego polecenia. Chłopcy mogli się wygadać przed tym Hansem, u którego mieszkali, lub przed kimś innym. Dlatego obiecał mnie aresztować, a was prosił o dyskrecję.
- A co pan robił w Gdańsku i w Bydgoszczy? - Jarek był wciąż nieufny.
Mężczyźni roześmieli się a skrzypek wyjaśnił:
- Toż to normalne przesłuchanie. Nie mam zamiaru ukrywać, że wykonywałem tam bardzo tajne zadanie..
Marek pospieszył bratu z pomocą.
- A tam, koło Sochaczewa, jak chciał pan nas rozstrzelać, to była też tajna misja? I to podchwytliwe pytanie o Bydgoszcz.
- Gdyby nie artyleria, kazałbym was puścić. Pytałem wtedy o Bydgoszcz nie po to, by was pogrążyć, ale niby żeby sobie przypomnieć, że braliście udział w dywersji niemieckiej. Musiałem przecież znaleźć dla was jakieś wiarygodne alibi.
Chłopcy dalej patrzyli podejrzliwie, a skrzypek kontynuował swój wywód.
- Dlaczego i po co podawałem się za Niemca i wraz z nimi szedłem pod Warszawę, tego wam nie mogę zdradzić. Dla wszystkich będzie lepiej, jeśli o tym zapomnicie. Inaczej ja mogę przegrać swe życie, a wywiad polski wielką stawkę.
- Ja też was o to proszę - dodał bardzo poważnym tonem ojciec.
- Wróćmy jednak do Rozwadowskiego. Już dawno go podejrzewałem, ale domysły to jedno, a dowody co innego. Był zamieszany w aferę z siatką niemiecką w Gdyni. Mało go nie aresztowała nasza żandarmeria. Jakoś się wybronił. Rozwadowski czując, że pali mu się grunt pod nogami, zmusił do współpracy waszego kolegę Hansa.
- Podsłuchiwaliśmy wtedy! - krzyknęli bracia jak na komendę i zaraz zamilkli, gdyż zdali sobie sprawę z tego, jak nieładnie jest podsłuchiwać.
Skrzypek nie zwrócił na to uwagi. Mówił dalej:
- Hans poszedł z wami do Gdańska. Wykonał polecenie Millera i skontaktował się z Abwehrą. Dlatego tak łatwo i prosto wróciliście do Gdyni. Hans jednak był uczciwym chłopcem. Wydobył z chaty będącej komórką Niemców pewne dokumenty, a następnie odnalazł siedzibę naszego wywiadu i poinformował o wszystkim Żychonia, który nadał depeszę do Warszawy. Rozwadowski-Miller, bojąc się wpadki na Wybrzeżu, choć nie wiedział o postępku Hansa, wolał stamtąd zniknąć. Zabrał służbowego hanomaga i wykorzystując was jako tarczę przedostał się do Warszawy. To znaczy w najtrudniejszym momencie zostawił was w nadziei, że zginiecie, a sam dotarł do Warszawy. Ot i to wszystko.
Bliźniacy patrzyli teraz na skrzypka z zachwytem. To był prawdziwy oficer wywiadu.
- Wiesz, jak dorosnę, to pójdę do wywiadu - powiedział Jarek.
- To jest chyba oczywiste, że pójdziemy obaj - odparł Marek.
Ojciec już ich ponaglał.
- Matka na was czeka. Na pewno się niepokoi.
Gdy byli już w mieszkaniu na Puławskiej, pani Adela rzuciła się mężowi na szyję. Znów rozpłakała się. Wreszcie utulona i pocieszona zaczęła przygotowywać kolację. Przy jedzeniu wysłuchali wszyscy i jej opowieści o podróży do Warszawy i wszystkich przygodach.
- Na śmierć byłbym zapomniał, masz pozdrowienia od Rozwadowskiego - powiedział major.
- To bardzo miły człowiek - ucieszyła się pani Adela. - Jak to dobrze, że, nie zginął i żyje.
- Nie tak długo pożyje - mruknął pod nosem Bogusz i spojrzał porozumiewawczo na bliźniaków.
- Wiesz, musisz go koniecznie zaprosić do nas do domu. Tyle zrobił dla chłopców i dla mnie.
- Obawiam się, że to będzie w najbliższym czasie raczej trudne do zrealizowania - zakończył dyskusję major.
Dalszy ciąg przygód obu bliźniaków w książce pt. „Jarek i Marek bronią Warszawy”.