Bratny Roman Wśród nocnej ciszy





ROMAN BRATNY





WŚRÓD NOCNEJ CISZY

































KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1987



I


Wiadomo ze w kościele chodzi o Pana Boga, ale to, ze pasterkę odprawia Proboszcz, było dla Bolka bardzo ważne. Wierzył mu. Że rozmawia z Panem Bogiem i Pan Bóg go może słuchać. Wysoko trzyma jeszcze siwą głowę i choć powoli, sprawnie porusza się u ołtarza... Wypełniony ludem kościół robił wrażenie oświetlonego pokładu statku płynącego gdzieś przez morze ciemności. Bo noc była ciemna i długie było wędrowanie z Wołania przez zasy-paną śniegiem drogę tu, do Ornej, gdzie można było święcić narodziny Boże. Całą drogę szli razem z Władkiem, wolno, aż ojciec Bolka nieraz się złościł i poganiał nie mogąc swych olbrzymich kroków dostosować do ich dreptania. A cała ta powolność to wcale nie oni tylko Władkowa matka. Zaleska była w zaawansowanej ciąży i szła z wysiłkiem. Ale nadążyli prze-cież, i jeszcze miejsce w samym środku znaleźli. Aż zanadto w głębi, bo duszno było od ka-dzideł, a parujące chłopskie kożuchy też nie dawały głębiej odetchnąć.

Spostrzegł, że zbyt świeckie ma myśli. Co „świeckie” to nie było dobre, wiedział od katechety, młodego Wikarego. Nie lubił go. Proboszcz to co innego, pasował z tą siwą głową uniesioną teraz do góry, jakby chciał sprawdzić, czy ramiona wyciągnął prosto w stronę wyglądającego z kościelnego plafonu Boga Ojca z brodą siwą niczym księża głowa. Co Bolek mógł na to poradzić, że myśl jego nie chciała się dziś skupić na modlitwie. Znów myślał o swoim nowym modelu. Jak wysoko poleci w niebo... Choć wiedział, że i tak spadnie najdalej na pole sąsiada... Ale za każdym razem, gdy uruchamiali z Władkiem latający model, jakby wierzył, że on odleci aż „tam”. Miał zwyczaj żegnać się przy starcie niczym bokser wchodzą-cy na ring. A kiedy zobaczył któregoś dnia w telewizorze, jak piłkarz wybiegając na boisko przyklęknął, dotknął murawy i wtenczas dopiero się przeżegnał, nim wypuścił z ręki latający model, podnosił dwa palce do nieba, jakby go chciał dotknąć, ubłagać, i dopiero czynił znak krzyża. Obaj z Władkiem byli w swej zajadłej przyjaźni bliscy Bogu prawie jak tym swoim samolocikom. „Zabawki do nieba możesz puszczać, ale modlitwa twoja do nieba nie dole-ci...” - tak wołał do Władka Wikary, gdy sprawdzając jako katecheta zeszyt „do religii” zoba-czył, że chłopiec słowo Bóg napisał przez u zwykłe. Bug! „Pomyśl, idioto, przecież są bogo-wie. Bogowie, przez O”. A na to Władek. Przecież ksiądz uczy, że Bóg jest jeden. To powin-no być przez „u”.

Ty nie będziesz, gówniarzu, mówił, co Bóg powinien” - wrzasnął katecheta i zadał Władkowi dwadzieścia stron przepisywania z Pisma Świętego.

Bolek uśmiechnięty obejrzał się na przyjaciela i spostrzegł, że Władek beztrosko dłubie w nosie. A palce przecież do święconej wody przy wejściu wkładał. Chciał mu zwrócić uwa-gę, ale w końcu sam zląkł się o siebie. Nic nie uważa. Akurat wszystkich zmiotło ku ziemi podniesienie. Bolek jął powtarzać z pamięci modlitwę...

Ludzie wstawali z klęczek. Stary Zaleski pomagał żonie się podnieść. Na przedwiośniu Władek będzie miał brata. Albo siostrę. Znów te świeckie myśli, ani rusz nie udało się Bolko-wi skupić. Co poszeptał pacierz, to mu w uszach brzęczały pszczele roje księdza Proboszcza, u którego pracowali z Władkiem przy ulach... Myślał, że trzeba będzie zajść do obory i sprawdzić, co to ludzie opowiadają, że w noc wigilijną bydlę ludzkim głosem przemawia... Te pszczoły brzęczą. A może to jego modelik lata po niebie koło ucha Pana Boga... Przypomniał mu się wczorajszy sen. Wieczorem matka powiedziała, że pójdzie z ojcem na pasterkę i tak mu się dziwnie przyśniła Matka Boska, że chyba to grzech. Że trzymała na rękach jego model - samolocik - niczym przenajświętsze Dzieciątko, a ręką głaskała po głowie Władka. Chciał we śnie zawołać, że to jego przede wszystkim robota i pomysł, ale się obudził... I teraz też nagle ocknęła go gromadna pieśń.

Wśród nocnej ciszy...” - unosiła się nad tłumem kolęda...

Jeszcze był śpiew, gdy przecisnęła się przez tłum Jagna Korona i zaszeptała coś staremu Zaleskiemu na ucho. Ojciec pochylił się nad Władkiem i wziął go za ramię...

Wracamy. Babka nasza upadła, coś jej się w domu stało. Jagna przyleciała specjal-nie...” - zdążył wyszeptać swoje ostatnie słowa Władek, żegnając na zawsze przyjaciela.




II



Ogromne rzadkie płaty śniegu dążące ciężko ku ziemi obiecywały odwilż. Boczna, mało uczęszczana droga była kopna i silnik sana wył na niskich obrotach. Światła reflektorów objęły sylwetkę kobiety idącej środkiem drogi. Za moment Bolek zobaczył jeszcze dwóch łudzi.

Zalescy wracali do wsi. Władek szedł obok ojca, a jego matka - wiadomo - ciężarna - została trochę z tyłu. Nagle silnik zmienił ton. Prowadzący wóz Józef Kapusta wrzucił wy-ższy bieg, zdawało się, że płaty lecącego ku ziemi śniegu zatrzymały się w miejscu, takiego przyspieszenia nabrał ciężki autobus. Kobieta obejrzała się w ostatniej chwili. Zasłoniła oczy ręką przed rażącym światłem reflektora i uskoczyła na pobocze. Bolek zobaczył przerażoną twarz oglądającego się Władka, ciężkie uderzenie podrzuciło wszystkich siedzących, dopiero teraz pojął, jak gwarno było dotychczas w autobusie powracającym z pasterki w Ornej. Józef Kapusta spokojnie wyłączył silnik i ruszył ku drzwiom barykadując przejście ciężkim zadem. Pierwszy wyskoczył stary Sobota, dopiero za nim kierowca. W chwili, gdy Bolek z gardłem ściśniętym przerażeniem na myśl, co się stało z jego przyjacielem - rzucił się do drzwi, zatrzymał do Darek Sobota.

-Wszyscy na miejsca! - zakomenderował.

Jedną rękę uzbrojoną w jakiś śrubokręt nastawił w pierś pchającym się ludziom, drugą bez przerwy przeganiał lecącą na oczy konopną czuprynę...

- Przecie tam ludzie - krzyknęła jakaś kobieta.

- Zalescy nie ludzie... Siadać! - krzyknął ostro młodzik.

I zrobiła się znowu cisza.

Nagle w przestrzeń świateł samochodu wbiegła matka Władka. Plącząc się w rozpiętym kożuchu biegła przed siebie uciekając przed czymś, czego widać nie było, jakby uciekała przed ciemnością...

I za moment pojawił się kołysząc ciężkimi barami Sobota, za nim jego szwagier Józek Kapusta. Sobota trzymał w ręku ogromny czwororamienny klucz do odkręcania ciężkich kół autobusu. Zaleska była dość daleko, coraz szczelniej zasłaniały ją grube płaty wolno ciągną-cego ku ziemi śniegu. Teraz przebiegła na drugą stronę drogi i już kryła się w ciemnościach, gdy ścigający ją człowiek uniósł nad głowę żelazne narzędzie, błysnęło jak srebrny grom i wszystko zniknęło.

- Ktoś coś powie, tak samo zginie - powiedział Darek od drzwi autobusu. - Kto wysią-dzie, po śmierć wysiądzie - dorzucił, potem wyskoczył, zamknął za sobą drzwi.

Była cisza. Bolek oddychał szybko, jakby to on tam uciekał w ciemności.

- Władek - pomyślał. - Nie zostawię Władka - uchylił drzwi autobusu i znieruchomiał. Widział ten klucz w rękach Soboty i nim zobaczył, na kogo jest zamierzony, usłyszał jęk i głos Zaleskiego: „Sobota, co ty chcesz od mojej żony, co ty od nas...”, wychylił głowę i zoba-czył uderzenie. Teraz już widzieli wszyscy. Kapusta wlókł za włosy Wandę w światła samo-chodu. Bolek usłyszał jej jęk: jeszcze żyła. Władka dźwignął z rowu Darek i rzucił na drogę tuż przed koła autobusu. Chłopak przewrócił się na drugi bok i wyglądało, że próbuje się podnieść...

- Nie rusz go. Teraz już sanem...

W sekundę wszyscy trzej byli w autobusie. Kapusta uruchomił silnik.

- Był wypadek - powiedział głośno Sobota. - Nic nie widzieliście. Ruszaj!

Autobus podskoczył i po paru metrach stanął.

- Do tyłu. Jeszcze raz - zakomenderował Sobota.

Kolejny wstrząs. Bolek nagle pochylił się przez ławkę i zaczął wymiotować. Uczuł stra-szną kaleką rękę ojca na swoim czole. Stary Błachno nie mówił ani słowa. W zupełnej ciszy działo się dalej coś, co było chyba snem. Bolek czkając, rozmazując rzygowiny pod nosem, wierzył, że zaraz się obudzi.

- Chodź, Błachno, pomożesz ich przenieść...

Niezrozumiałe stało się jeszcze bardziej niezrozumiałym.

Więc teraz chcą ich ratować!? Ojciec wysiadł z autobusu razem ze starym Sobotą i Darkiem. Teraz Kapusta stał w drzwiach. Była cisza. Wszyscy wracający z pasterki widzieli trzech mężczyzn, jak wlekli zwłoki, układali przed wysokimi nagimi krzakami tarniny, rosną-cymi za rowem.

Sobota dał znak i san potoczył się do rowu.

Usłyszał straszny krzyk jakiejś kobiety-„Morderco!”

Darek Sobota szamotał się z Marychną, która darła się do niego z pazurami. Dostała w twarz. Już cisza.

Bolek chyba zemdlał. Nie wiedział, co się działo aż do chwili, gdy usłyszał słowa starego Soboty.

- Teraz będzie przysięga.




III



Więc schodzenie do grobu może zacząć się ze śmiechem? Śmiał się, kiedy Krysia po powrocie ze szkoły, wręczając mu swój dzienniczek z wpisaną uwagą nauczyciela, że w szko-le nie uważała, wyznała mu: płakałam, boli mnie kark, nie mogę ruszać głową i jeszcze nie chce mi się zgiąć mały palec...

Wziął w ręce tę małą łapkę, pogłaskał i widząc, że kurczy ją w piąstkę, prostował palec po palcu, otwierając płaski kieliszek małej dłoni. Tak mu się pomyślało, jakby miał zamoczyć wargi w musującym szampanie. Krysia była samą radością. Rzeczywiście przy małym palcu napotkał bolesny opór... I jeszcze się uśmiechał nie wiedząc, że ten grymas jego twarzy będzie potem prześladował go w snach, gdy pochylony nad grobem ogląda gnicie i rozkład, słysząc własny śmiech odbity w ciemności szatańskim echem.

W to swoje pierwsze dziecko wczepił się z histeryczną, rzadko spotykaną u mężczyzny miłością. Był okres, gdy stracili go z oczu koledzy, a i przełożeni do „rutynowego” tonu uzna-nia wprowadzili w rozmowach o nim leciutką nutę drwiny. Ba, nie tylko zaprzestał łażenia na mecze piłkarskie, ale w rozmowie potrafił zapytać: która drużyna prowadzi aktualnie w ligo-wych rozgrywkach?

Kapitan Jerzy Anusz, dawniej zarywający w służbie noce, teraz wracał jak najwcześniej do domu. Gdyby go widzieli w białym pielęgniarskim fartuchu karmiącego swoje szczęście! Bo Wiktoria uznała, że dziecko lepiej „bierze” z butelki, gdy karmi ją ojciec. Potem nauka chodzenia. Przez nią zawalił cały rok zaocznych studiów na prawie... Przedszkole. Zmartwie-nie, dlaczego Krysia nie bawi się z dziećmi, tylko, zaszyta w kąt, czeka na przyjście rodzi-ców. Pani psycholog mówi o „destrukcji psychicznej”, jaką może sprawić przesadna opiekuń-czość.

I w końcu wszystko się wyrównuje. Krysia idzie do szkoły, kapitan Anusz rozwiązuje kilka śledczych zagadek, dostaje ten swój wymarzony dyplom, przymierza się do pracy magi-sterskiej. Tytułuje ją po kpiarsku „Pożyczki u Pana Boga”, bowiem traktuje o licznych w ostatnim czasie włamaniach do kościołów. Jego promotor zwraca mu nawet uwagę, że powa-żnego tematu nie można traktować jak artykułu publicystycznego i Anusz obiecuje dać w tytule „coś poważniejszego”. Bo rozsadza go radość życia. Jest mu dobrze. Aż do dnia, gdy próbuje rozprostować ten paluszek. Bez niepokoju idzie z córką do lekarza.

- Jakiś przykurcz - mówi młody doktor, ale prowadzi dziewczynkę do starszego kolegi. Dodatkowe badania. W parę dni później dziewczynka nie może już pisać prawą ręką... Kapitan Anusz odchodzi od swej pracy magisterskiej i razem z córką uczy się pisać lewą ręką. Zobaczysz, w drugim półroczu nie będzie ci już robiło różnicy. Ale w nocy złe sny. Coraz liczniejsze wyjazdy na badania. A potem diagnoza, która brzmi jak wyrok: bakteryjne zapalenie mózgu. Bezsenne noce. Opiekuństwo ojca podszyte jest przerażeniem. Trudności w mówieniu... Kto go uczył, że świat jest poznawalny? Że rozum otwiera drogę do prawdy. Cała uczona medycyna. „Panie profesorze”, „Panie ordynatorze”. I co? Nic. Nie wiedzą, nie potra-fią. Nie ma zdobyczy naukowych, rozumu. Jest kalekie, sparaliżowane dziecko i bezdenna otchłań rozpaczy niepojętego. Co jeszcze można zrobić?

Wiktoria zaczyna chodzić do kościoła. Jakieś „wota”. Modły. Co może powiedzieć, słuchając w nocy jej modlitewnego szeptu. Nie ma jej w łóżku. Pojawia się klęcznik w rogu sypialni. „Klęcznik”. Że też coś takiego jeszcze istnieje? Zrobił na zamówienie „stolarz ko-ścielny”. To taka specjalizacja. Ławy. Konfesjonały. I klęczniki. Do domu kapitana Anusza.

I w końcu wychodzi na to, że poddał się on. Tylko ona jeszcze coś robi, pielgrzymując do Częstochowy. Potem Anusz łapie się na tym, że pochylając się nad nieruchomą Krysią patrzy w leżący na jej piersi medalik z Matką Boską i niemal prosi: pomóż.

Pokusa wiary, dla racjonalisty straszniejsza chyba niż pokusa grzechu dla wierzącego. Bo kiedy już nie ma „wiary” w medycynę, „zasadna” staje się wiara w Boga. Przecież „coś” musi zwrócić im dziecko.

Przeniesienie na teren dalekiego południowego województwa przyjął nawet z pewną ulgą. Jakby zmiana miejsca i otoczenia mogła pomóc w czymkolwiek. Tak naprawdę to oddzielała go od dokuczliwego ludzkiego współczucia, rozluźniającej dyscyplinę wewnętrzną tolerancji przełożonych. Dostał samodzielną placówkę w gminnym ośrodku w Ornej na pograniczu województwa rzeszowskiego.

Dużo tam włamań do kościołów. A jakby wam się zechciało poszerzyć tę pracę o ikony, to jak znalazł. Najwięcej obiektów zakwestionowanych w Warszawie pochodzi z tamtych stron... A dla żony też się znajdzie jakaś Kalwaria Zebrzydowska...” - westchnął szef na pożegnanie z ukrytą dobroduszną kpiną.

Miasteczko całe można by przenieść do kilku bloków na Ursynowie, gdzie mieszkali do niedawna. Orna robiła wrażenie osady bardzo starej, chociaż przecież wiedział, że cała poszła z dymem we wrześniu 39 roku, a po przepędzeniu resztek żydowskiej ludności do getta pod Krakowem, ocalałą resztę nadchodzący po latach front obrócił w ruinę. Więc niby to nowe, ale odbudowane w granicach tego, co mieszkańcom dyktowała pamięć i nędzne materialne możliwości. Stary był tylko ogromny ogrodzony żelaznym płotem budynek XIX-wiecznej manufaktury i on dawał miasteczku pozór dostojnej patyny. Tym mizernym parterowym domkom z pokracznymi płaskimi dachami i niezdarnie profilowanymi drewnianymi gane-czkami. Posterunek mieścił się w skrzydle jedynego wielopiętrowego budynku, obok siedziby „Urzędu Miasta i Gminy Orna”.

Sprawy też na gminną miarę: ostatnio parę kradzieży. Włamanie do sklepu. Rozgrabie-nie dwóch kiosków. Przy odrobinie rutyny powinno się zapewne wykryć zorganizowaną młodzieżową grupę. Tylko „kadry” dość wątpliwe. „Dochodzeniówkę” prowadził sierżant Marnot, łysiejący, ciężki, powolny chłop o rękach jak bochny. Zreferował w ciągu pół godzi-ny zaległe sprawy i na koniec położył na biurku nowego szefa zszywkę wypełnionych proto-kołów.

- To do umorzenia. Sprawa drogowa. Wypadek. W noc wigilijną. Sprawcy nie ma. Nie było warunków. Znaleziono zwłoki przejechanych. Trzy osoby. Rodzina... - sierżant Marnot wydobywał z siebie słowa z trudem. Każde zastępowało całe zdanie.

- Rano meldunek. Deszcz przyszedł. Ze śniegu błoto. Ukradzionym autobusem. Na pewno pijany.

- Po co mi to dajecie?

- Panie kapitanie. Pierwszy dzień. Do podpisu. Wszystko. Sekcja. Medycyna sądowa. W porządku... - gruby palec sierżanta spoczął w miejscu, gdzie powinien być podpis „Szefa”. Anusz podpisując miał dziwaczne skojarzenie, że zamazuje atramentem czyjeś linie papila-rne.

- Za trzy dni Wielkanoc. A tamto było w Wigilię - usłyszał jeszcze komentarz.

Został sam. Za oknem porywisty wiatr miotał wiry z podnoszonego z ulicy kurzu.




IV



W tamtą noc te trzy ostatnie kilometry dzielące wieś od miejsca wypadku Bolek szedł bardzo długo. Co najdziwniejsze, ojciec dostosował do niego swoje kroki. Ludzie przeważnie pospieszali, pragnąc się ukryć w domostwach, a jego coś trzymało. Co chwila oglądał się do tyłu i wtedy raz za razem łapał go skurcz, jakby czkawka. Ojciec nic nie mówił. Szedł obok albo z tyłu za nim, jakby go pilnował, żeby gdzie nie uciekł. Tylko, gdy czasem od wsi przy-niosło odległe szczekanie, świat stawał się normalny. Potem już i okna poniektóre oświetlo-ne... To tam, gdzie ludzie już wrócili z pasterki. I znów lęk, strach inny jeszcze niż ten w autobusie. Teraz świat był pusty. Bez Boga. Daremnie krzyczał Zaleski: „O Boże, ludzie, cze-go chceta od mojej żony?”. Co z tego, że wołała „O Boże!” Wanda, gdy ją wlekli za włosy, gdy trzymał ją Kapusta, aby jego wspólnik mógł spokojnie wymierzyć cios...

W panującej teraz ciszy nie było już Boga. Bolek nie myślał - wiedział. Przerażenie bez miary, w które wtrąciło go to, co zobaczył, przemieniło się teraz w strach jeszcze większy: nie było Boga. Podniósł twarz do góry i dopiero mokre uderzenie kropel deszczu uświadomiło mu, że śnieg zmienił się w deszcz, jakby cała pora roku się odmieniła, jakby cały świat chciał od siebie uciec w jakąś przyszłość odmienioną...

- Deszcz - powiedział do ojca i przestraszył się swego głosu.

- Idź, idź - mruknął łagodnie stary. - Tylko matce ani słowa.

Połamał Błachnową reumatyzm na jej szczęście. Została w domu. Nie widziała. Powie-dział coś na ten temat do ojca. Ojciec w świetle lampy na podwórzu obejrzał swój jedyny wielki palec okaleczonej prawej dłoni... Bolek sobie przypomniał, jak Sobota kłuł agrafką każdego, by krew wydobyć z palca, co go należało przyłożyć do papieru z przysięgą zamiast podpisu...

Sen już zmorzył starą Błachnową. Chłopiec poszedł do komórki, gdzie miał posłanie i nie rozbierając się zaszył się z głową pod kołdrę. Nie zdawał sobie sprawy, skąd wie, że ojciec gasi światło.

- Nie - krzyknął przeraźliwie utykając kołdrę wokół głowy. - Niech ojciec nie gasi, niech zostanie.

- Niech zostanie. Żeby tylko ci do głowy co złego nie przyszło. Pamiętaj. Była przysię-ga - usłyszał nad sobą zduszony głos...

- Ja nie przysięgałem... - wyszeptał w poduszkę.

Ojciec nie mógł usłyszeć, ale przecież powiedział: ja przysięgałem za ciebie.

Drzwi skrzypnęły. Chłopiec uchylił rąbka kołdry: było jasno. Ale on już klęczał na czworakach ukryty pod ławką autobusu. Widział przed swoją twarzą mokre uśnieżone buty Soboty, a może to był Kapusta? Bo Darek na pewno pilnował drzwi autobusu. Słyszał, jak ojciec powtarzał słowa. Klął się na Matkę Przenajświętszą, że nigdy nie wyda tego, co widział... „Żebym był przeklęty na wieki przez Boga, jeśli tę przysięgę złamię”. I widział Bolek z boleśnie wykrzywioną głową, jak jedyny paluch ojca przekłuwa agrafka i Sobota przyciska tę kaleką dłoń do karty papieru pomazanej już krwią innych.

Ocalał ukryty pod ławką. Nie przysięgał. Zresztą, co tam przysięga! Gdzie jest Bóg? Ten, co się przyglądał z kościelnego sufitu w obłokach własnej brody i ten, którego „trzcił” Władek Zaleski, zanim nie przejechali mu głowy ciężkim kołem. Zeszyt z religii przyniósł wczoraj, aby mu sprawdził przez święta notatki. Jeszcze wczoraj poprawiał jego błędy. „Trzcił” napisał, jakby nie wiedział, że jest „cześć” prosta jak to słowo, które do siebie mówi-li przy każdym codziennym spotkaniu.

Nagle zawył krótkim zachłystującym się wyciem. Gwałtownie naciągnął głębiej kołdrę na głowę. Nie wiedział, jak to się stało, ale odczuł wstrząs jak wtedy, gdy autobus podskoczył na ciele... na głowie... Władek!

- A ja siedziałem w środku! I nic. Nawet Marychna krzyczała. Kobieta, dziewczyna. Taka słaba i nie tylko przeciw Darkowi krzyczała... Ale przysięgała. Ja nie przysięgałem. Powiem prawdę...

Poczuł, że oszaleje, jeśli będzie tak leżał.

Wyskoczył spod kołdry. Był ubrany. Schował się do łóżka tak, jak przyszedł. Tylko buty. Trzęsącymi się rękami szarpnął się ze sznurowadłem. Cicho otworzył okno. Wyskoczył na mokry śnieg. Padało. Padał gęsty deszcz, jak na wiosnę. Nie wiedział, co chce zrobić. Mu-siał coś zrobić. Musiał powiedzieć. Pchnął wrota obory. Ciepły, dobry, parny zaduch zwie-rzęcia. Krowa obróciła pysk w jego stronę. Bolek nagle objął bydlę za szyję i przytuliwszy twarz do szorstkiej sierści zapłakał. Łkając wiedział, że to noc wigilijna. W tę noc bydlęta mówią ludzkim głosem. Już był duży, już nie wierzył w takie tam cuda, a czekał... Na co? - To ja tobie powiem: nie wolno mówić ludzkim głosem. Tyś krowa dobra, mleczna, nie mów po ludzku.

I teraz zdał sobie sprawę, że w tę noc stał się cud inny: to ludzie zaniemówili i każdy jak bydlę patrzył, jak zabijają... Pogany - krzyknął nagle, aż zwierzę szarpnęło łbem i z brzę-kiem łańcucha odsunęło się w stronę żłobu.

Usłyszał skrzypnięcie wrót. Na tle nieba stała zwalista sylwetka ojca.

- Boleś, co ty! Spać trzeba i nie pamiętać.

- Ja nie zapomnę. I powiem. Ja nie przysięgałem.

Ojciec zrobił krok do przodu-lita ciemność wypełniała drzwi. Wielki był. Tylko na wysokości głowy sączyło nieco poświaty. Żeby niebo najciemniejsze, to jeszcze je znać na górze...

- Ojca chcesz wydać?

- Jakże ojca? Sobotów.

- Pomagałem. A na Sobotę ręki nie podnoś. Masz, zobacz, jak wygląda ręka, co ją spróbowałem na niego podnieść...

Bolek poczuł, że trzyma w dłoni wielki sierocy kciuk dłoni, z której odrąbano wszystkie pozostałe palce.

- Starczyło, że na niego „Szabas” dwa albo trzy razy powiedziałem...

- „Szabas”? - zdziwił się nieprzytomnie Bolek. - No i co do tego ma Sobota. Dlaczego „Szabas”?

Ojciec milczał.

- Lepiej, żebyś nie wiedział - powiedział po długiej chwili. Drugą rękę położył mu na głowie. Chyba nigdy nie stali tak blisko siebie.

- Nie wydasz ojca? - usłyszał chłopiec.


Bolek leżał pod kołdrą. Czuł dreszcze. Bał się ciągle. Co z tego, że światło w pokoju, kiedy, ile razy zamknie oczy, jest tam w tym przeklętym sanie.

Marychna krzyczy: nie będę twego dziecka nosiła, morderco!

Więc to prawda, co we wsi mówili. Że te zapowiedzi, bo ona brzuchata z Darkiem. Sobota ustąpił, bo córka gospodarska i za wielu ludzi wiedziało.

Nawet on z Władkiem też wiedzieli. Zawsze przy weselu trzymają się takie chłopczy-ska, co ich jeszcze do środka nie wpuszczają, ale po podwórzu się pokręcić też ciekawie. A wtenczas to nawet bardzo...

Bolka oblało na chwilę inne dobre gorąco. Takie, jakie go często potem nawiedzało na widok Marychny. Bo akurat z Władkiem kombinowali, żeby przejść za stodołą na podwórko weselne, kiedy nagle wyskoczyła z wołaniem Marychna, a za nią w skok Darek Sobota. Złapał. Obalił na ziemię. Okraczył, jak się szarpała, za gardło jedną ręką ścisnął, drugą jął podciągać spódnicę... Zelżył w uścisku na chwilę, nogi jej rozłożył... Jeszcze się opierała, kiedy naraz wyskoczyła od podwórka stara Gmochowa, matka Marychny i zaraz w krzyk.

- Gwałtu ci się zachciało! A złaź, cholero!

Widzieli obaj, jak Darek opędzał się od tyłu jedną nogą. Aż wlazł w dziewczynę, że głośno kwiknęła. Stara dostała szału. Szarpała go za kołnierz, waliła piąstką po ruszającym się grzbiecie, a on ruszał i ruszał... Widocznie krzyk się rozniósł, bo chłopcy widzieli, jak raz i drugi mignęli ludzie w wąskim przejściu między stodołą a oborą i po chwili było już tych widzów gromada.

Darek podniósł się. Zapinał spodnie. Był kompletnie pijany. Stara kopnęła córkę i bezsilną piąstką uderzyła w szeroką pierś parobka.

- Bij, bij. Jakeś mnie w tyłek pobijała, jeszczem lepiej w Marychnie zagruntował - roze-śmiał się i czknął potężnie.

- No, wstawaj - pochylił się elegancko nad skuloną na ziemi dziewczyną.

Bolek spostrzegł swoją hańbę - przez parę sekund był razem z żywym Władkiem tam, za stodołą, drżąc jak wtedy ze strachu i otwierającego spód brzucha podniecenia, a Władek...

Jeszcze przed paru godzinami stał obok niego. Bo zawsze trzymali się razem. Od maleńkości. Razem się uczyli. Obaj majstrowali latające modele. Mieli w tym roku jechać do Ornej na pokazy 1. maja... Więc stał Władek. I obaj patrzyli na szopkę i Jezuska na sianku! Czy to możliwe, Władek?! To był dzień, kiedy był może najbliżej Boga, a teraz Boga nie ma.

Podeszła Jaga Korona i powiedziała do Zaleskich, do rodziców Władka, coś, że ich matka zasłabła w Wołaniu. I wyszli ze środka. Potem jego plecy i twarz, kiedy się obejrzał, a uskoczyć już nie zdążył...

Bolek usiadł na łóżku. Patrzył na oświetloną izbę, jakby widok codziennych sprzętów miał go wrócić życiu. Zabrać to, co zostało mu z tej nocy w głowie, co żyć nie daje i długo jeszcze nie da.

Kiedy po pasterce wyszedł z ojcem z kościoła, widział, jak wynoszą z sana Franka Kozła, co był kierowcą. Pijany był tak, że iść całkiem nie mógł. I zanieśli go do kościoła. Bolek się nawet cofnął rozbawiony, co też z nim zrobią. Na ławce położyli... A ojciec już go wołał do sana. Sobota stał we drzwiach z butelką i musztardówką i zapraszał co niektórych do środka.

- Kto poprowadzi? - bronili się niektórzy, co widzieli, że Franek leży jak martwy.

- Nie bójta się. Bronek pojedzie - wskazywał na swego zwalistego szwagra. I wsiedli. Na nieszczęście. Ale co tam za nieszczęście. I tak by Władka zabili. Czy bym widział, czy nie. Tyle, żebym nie był winny. No, nawet nie krzyczałem. Nawet taka Marychna... Żeby się który ruszył. Żeby, cholera, po jednym palcu każdy przyłożył, nic by Zaleskim nie zrobili... Ile to jeszcze godzin, zanim przyjdzie dzień?

Deszcz bębnił o szyby. Bolek pomyślał, że Władek moknie na rozłażącym się śniegu i zaraz zdał sobie sprawę, że on już nie moknie, że go nie ma.

Zbudziło go jakieś wycie. Tak naprawdę to jęło go najpierw z powrotem wciskać w to najgorsze, co zobaczył w nocy. Bo wycie, to był krzyk Władka, powracający, uparty, a on, Bolek, macał w ciemności rękami, miotał się, by go odnaleźć, pomóc, ratować. Aż tarł oczy. Jasny dzień stał za oknami i rytmicznie pulsował głos sygnału oddalającej się karetki pogoto-wia.

Co się mogło stać? Wyżyli - bezsensowna nadzieja poderwała Bolka. Był w ubraniu. Tak przespał tę noc. Wyskoczył ze swej komórki. W progu chaty matka otrzepywała namo-czoną chustkę: deszcz padał dalej, uparty jak w maju ten najlepszy na ozime.

- Stara Zaleska pojechała. Ludzie, co się porobiło. Wszystkie Zaleskie w nocy pobite przez samochód, a ją wylew w mózg trafił, jak ludzie jej doniosły...

Bolek zesztywniał. Jakby usłyszał echo wczorajszych słów wypowiedzianych przy nim, gdy stał na pasterce obok Władka. Żeby wracali, bo matka upadła...

Spojrzał na ojca. Siedział pod oknem gapiąc się bez ruchu na spływające po szybach strugi wody.

- Ojciec, słyszałeś - zaapelował do jego pamięci.

- No i widzisz. Zawsze wyjdzie na Soboty rację. Tak jakby prawdę Jagna w kościele mówiła... A kłamała - powiedział cicho, żeby matka nie usłyszała. Ale do niej doszło.

- A co Soboty mają do tego? - spytała nieruchomiejąc w progu z chustką nie złożoną w ręce.

- Co się wyrabia. Na świecie nic takiego nie było. W noc świętą ludzi rozjechał i uciekł. Milicja nic tylko Franka Kozła szuka po chałupach...

- Co tam ma Kozioł do tego... - zdążył powiedzieć Bolek i poczuł twardy chwyt ojca za łokieć. Aż coś chrupnęło.

- Co mówisz? - podchwyciła matka.

- Nie gadaj. Jeść dawaj, święta to święta - gniewnie krzyknął Błachno. Widać było, że z ojcem na dziś gadania dosyć.

Ale Bolek niczego nie przełknął. Kiedy nie chciał makowca z mlekiem, matka się prze-straszyła.

- Jak ty wyglądasz, Boluś! Nic ci nie jest... Takiś gorący - dotknęła jego czoła. A Bolek się nagle rozpłakał. Wcisnął się w jej ramiona, aż przestraszona spojrzała na Józefa, czy się nie rozgniewa. Bo u starego Błachno musiał być porządek. On pierwszy jadł, on rozkazywał. Ale teraz, stary wbrew swemu zwyczajowi, wyciągnął straszną, niby okaleczony krab, dłoń w stronę ramienia syna i powiedział tylko z naciskiem:

- Idź się przespać, Boluś, potem zjesz, co ci się należy.

Gdzie tam spanie. Przeleżał szczękając zębami aż do wczesnego o tej porze roku zmroku. Ojca nie było. Nie pytał, gdzie poszedł, bo wiadomo - napić się przy święcie. A do kogo, czy to nie wszystko jedno? Żeby uspokoić matkę, zmusił się do przełknięcia czegoś i skłamał, że idzie do Antka, do sąsiadów. Na okrzyk matki, że nie wolno się w święta naprzy-krzać, skłamał, że idzie mu poprawić zeszyt do religii - w sam raz w święta - kłamał łatwo wbrew zwyczajowi... A było tak, jakby mówił o Władku Zaleskim, którego zeszyt miał prze-cież pod poduszką i czując, że znów się rozpłacze, wybiegł przed dom, chwytając z kołka swój płaszcz. Chlupiąc po kałużach szedł przed siebie.

Kominy iskrzyły w ciemnościach, jakby zły cały świat odwrócił do góry nogami, teraz gwiazdy do nieba lecą, nie spadają jak w sierpniu... Aż doszedł do obejścia Sobotów. Nie wiedział, co będzie robił, po co tu przyszedł. Był tutaj, bo musiał tu być. Otworzył furtkę cicho, że nawet pies, którego buda stała w głębi podwórza, nie szczekał, i podszedł pod okno. Rodzina Sobotów siedziała za stołem. Stał i patrzył, jak jedzą. Aż poczuł, że jest głodny. Wszystko mu się teraz przemieszało. Własny głód, żałość i gniew, gdy tak stał bezsilny, a pewny, że do niego należy wymierzyć im sprawiedliwość za Władka.

Aż w chwili, gdy usłyszał, jak Sobota intonuje kolędę „Wśród nocnej ciszy...”, nie wytrzymał - doskoczył do okna, uderzył pięścią w szybę, aż się rozsypała, i krzyknął: „Mordercy”. Głos mu się załamał w chłopięcej mutacji i ogarnęło go przerażenie. Wetknął skaleczoną dłoń do kieszeni i rzucił się do ucieczki.

Była późna godzina. Już napity ojciec wrócił i spał z głową położoną na stole, gdy rozległo się pukanie. W progu stał Sobota.

- Niech będzie pochwalony! - zagadał od progu.

Matkę aż podniosło. Sobota to był pan. Jedyny we wsi traktor. Ławnik sądu w samej Ornej. Kto, jak nie on, baldachim nad księdzem w procesji nosi? Skrępowana budziła męża, krzesło podsuwała. Ale Józef Błachno ocknął się od razu, jakby mu kto łeb do beczki z zimną wodą włożył. Sobota życzliwie uśmiechnięty sięgnął ręką do głowy Bolka, jakby go chciał pobłogosławić, ale chłopak cofnął się aż pod ścianę. Józef był blady, ale prosił siadać, jak gospodarz. Matka się zerwała za poczęstunkiem, ale Sobota grzecznie podziękował i powie-dział niespodziewanie, że sprawę ma taką „między chłopami”. „Niech Bolek zostanie, też przecież chłop” - zażartował dobrodusznie, aż Bolka dreszcz przejął do pięt.- Jeszcześ się ze mną nie przywitał - wyciągnął rękę. Chciał zobaczyć, czy nie poraniona. I zobaczył. Bo co miał chłopak zrobić? Lewej mu nie poda. Matka spłoszona wymknęła się do kuchni, a Sobota ujął do ręki wielki nóż do krajania chleba leżący na stole. Ojciec wstał.

- Ja ci, Józef, mówię spokojnie, jak sąsiad sąsiadowi. Formalności trzeba dopełnić. Nie ma tu na przysiędze krwi twojego syna, a był w autobusie. Przysięgałeś? - upewnił się zwra-cając pytanie do Bolka.

- Tak - skłamał chłopak. Teraz to kłamanie szło już samo.

- To raz jeszcze przysięgniesz. Bo jakiś głos słyszałem za oknem.

Sobota wstał. Wielki był. Wyższy od ojca. Wyjął z kieszeni złożony we czworo papier i rozprostował na stole kartę popstrzoną krwawymi zygzakami.

- Powtarzaj za mną, a ty, Józef, potem mu wytłumacz, co znaczy przysięga.

Sobota wyciągnął z drugiej kieszeni różaniec.

- Palec na krzyżyk. Nie ten. Nie lewa ręka, a prawa. Widzisz, krew sama ci ciecze, nie trzeba będzie krajać, ani kłuć nie trzeba...

Wziął w swoje twarde suplaśne palce zakrwawioną dłoń Bolka, rozjątrzył paluchem świeżą ranę od jego własnej stłuczonej szyby i położył rękę chłopca na krzyżyku.

- Mów. Przysięgam, że jak wszyscy zachowam tajemnicę tego, co widziałem, tak mi dopomóż, Boże litościwy...

- Krzyż pocałuj. A teraz tu!

Przycisnął jego krwawiący palec u dołu pomazanej krwawymi zygzakami karty. Przeżegnał się.

- Żebyś ty, Józefie, wiedział, coś jako ojciec wiedzieć powinien. Dziś, w świąteczny wieczór, gdy jeszcze sianko ze stołu po Wigilii nie uprzątnięte, ktoś za moim oknem zawołał: mordercy! Jakby jeszcze raz zawołał, sam umrze, tak jak ci wczoraj...

- Co to było? Czego chciał? - matka przestraszona do bladości stanęła we drzwiach. Mężczyźni milczeli. Tak właśnie po swojemu pomyślała o swoim synku: „chłopy” siedzieli bez ruchu, bez słowa.

Po chwili ojciec podniósł się ciężko i wyszedł do sieni.

Skrzypnęły drzwi. Mlasnęło błoto, gdy ciężko stawiał nogi obute w filcaki - szedł w stronę stajni.

Znali jego „tajemnicę”: zagrzebaną w sieczce butelkę wódki, stale w pogotowiu na złą chwilę.

- Żeby choć pies był domu pilnować - nagle zaniosła się żałością matka, jakby to na wsi kto mógł po psie płakać. Ale ich Burek opuścił wieś i świat w sposób niezwyczajny. Jeszcze jesienią przyleciała z pyskiem Sobocina, pies Błachnów pożarł kurę, białą, nioskę najlepszą. Przegadały się z matką. Przecież wiadomo, Burek na łańcuchu, a zresztą niech każdy swoje kury na swoim trzyma. Wykrzyczała to głośno i w dodatku bez żadnej grzeczności należnej w tej wsi Sobotom. Wiadomo Jan - ławnik, każdy u niego się radzi, jak kogo do sądu ma podać, on baldachim nad księdzem nosi, ale matka przecież nie jemu tylko babie jego powiedziała, a i to rano znaleźli psa rozprutego, z kiszkami na wierzchu, z rozciętym żołądkiem i tam we środku piór parę i kurzy pazur. Na dowód, że sprawiedliwie Soboty niby to psa sąsiadów, a tak naprawdę to ich samych pokarały. I cicho od tej pory było na podwórzu. Ojciec psa nowego brać zakazał. Pewno bał się tych kur Sobotowych. Tak to w Wołaniu jest właśnie.

Bolek siedział w swojej komórce. Matka widziała przez szparę w uchylonych drzwiach jego jasną głowę pochyloną nad zeszytem. „Biały” przezywali go w klasie koledzy. Bo włosy miał właśnie takie.

Nie będziesz miał jak osiwieć” - żartował czasami ojciec. Uczy się. Dobre dziecko - tym jej Bóg wynagrodził za męża nie za bardzo.

A Bolek trzymał przed sobą zeszyt do religii Władka Zaleskiego i oddychając spazma-tycznie, jakby czytał posłanie zza grobu, w panice odczytywał czynione kulfoniastym pismem notatki. Już nie zatrzymywał się na błędach ortograficznych. Władek „trzcił” Boga i niech tak zostanie. Na lepszą cześć taki Bóg widocznie nie zasłużył. Bo czytał oto w zeszycie dyktowa-ne przez Wikarego zdania: „Pan Bóg jest samym dobrem i absolutną prawdą, a człowiek stworzony jest na obraz Boży”. Znaczy się, Sobota też.

Człowiek jest sam jeden ze wszystkich stworzeń stworzony na obraz i podobieństwo Boże”.

I Kapusta też - przypomina sobie Bolek łapę trzymającą za włosy ciężarną Wandę, matkę Władka, aby Sobocie lepiej szło uderzyć w unieruchomioną głowę ciężkim czworo-ramiennym krzyżem klucza do odkręcania kół.

Bolek przerzuca kartki. Wie, czego szuka. Opuścił naukę religii, na której było o przy-siędze. Zamajstrował się przy samolotowym modelu i opuścił...

Adwent to czas, który przygotowuje nas do uroczystości Bożego Narodzenia. Rekole-kcje adwentowe mają nam pomóc w przygotowaniu duchowym do Świąt Bożego Narodze-nia”. To nie to.

A niżej słowa Władka napisane bez błędów pod zadaniem postawionym zamaszystym pismem Wikarego: napisz kilka postanowień, które pomogą ci bez grzechu przeżyć adwent i Święta Bożego Narodzenia.

Teraz to Władek: „będę punktualnie chodzić na religię i niezadawać się (razem) ze złymi kolegami”. (To pewnie ja, że go odciągam do modelowania).

Będę na pasterce i świątecznych nabożeństwach...”

Będę na pasterce”! Obiecał Bogu i dotrzymał, żeby go Soboty kołem ciężkim przeje-chały.

Bolek opuścił biały łeb na zeszyt. Ale teraz już nie płakał. Już się wypłakał. Podniósł głowę, obrócił kartkę. Jest. Jest o przysiędze.

Przysięga jest wtedy, gdy człowiek powołuje na świadka Boga, że to co przyrzeka, wypełni. Złamać przysięgę to wstąpić do piekła, ale złożona i dotrzymana przysięga jest aktem uwielbienia imienia Bożego, gdyż człowiek dochowując przysięgi uznaje istnienie wielkości i potęgę Boga”.


Aż do dnia pogrzebu a to deszcz, a to deszcz ze śniegiem. Błoto po kolana. I taki był pogrzeb. Niebo zaciągnięte równo, szare, a na ziemi tylko błoto. Aż strach było ludziom iść na cmentarz z kościoła, przecież gumiaków na pogrzeb nie założy. Bolek szedł z matką. Bo ojca Sobota powołał do niesienia trumny Zaleskiego - ciężki był - niósł sam Sobota, ojciec i dwóch jeszcze gospodarzy. Matka cieszyła się, że dla ojca to honor z takimi dźwigać. A Bo-lek już wiedział, że trumny nieśli świadkowie. Sami świadkowie. Widział w tym jakiś dalszy akt pokory wobec Sobotowej przysięgi, poddanie się ostateczne. Matka Wandy leży sparali-żowana w szpitalu. Zaleskich już nie ma.

Kondukt minął przydrożną kapliczkę i skręcił w boczną drogę w stronę cmentarza. Tuż za rozwalonym murem był już las. Zdarzało się, że zimą puszczali tu z Władkiem swoje latawce, a potem, już doroślejsi, próbowali latających modeli, biegali po pierwszym śniegu po tropach saren, szukających jeszcze dostępu do oziminy. Teraz nieśli tu Władka w drewnianej skrzynce. Proboszcz, co tak go lubił... Razem z Bolkiem pomagali staremu przy pszczołach... I Wikary, co kazał mu sto razy przepisać dziesięć przykazań, kiedy się Władek po swojemu pomylił i nakazał „nie pożądać żony bliźniego swego nadaremnie...”

I mówił staruszek Proboszcz głosem drżącym, jakby mu go zimny wiatr na wargach roztrząsał, o ludziach sprawiedliwych, których zbrodniarz nieznany w wypadku życia pozba-wił... I żeby się modlić za ich dusze i za winowajcę akt strzelisty zmówić, aby się opamiętał.

I opuścili trumny w to otwarte grzęzawisko, w czeluść błota, w której miał spocząć jego Władek i potem Sobota pierwszy przyklęknął i grudę nasiąkniętą na grób rzucił...

I zwinęli chorągwie i skuleni w tym deszczu z nogami przemoczonymi, do kostek zabłoconymi, szli bezładną gromadą w stronę wsi. Mordercy, świadkowie i ta reszta, co nie wiedziała.

Bolek z matką. Bo ojciec gdzieś się im po tym dźwiganiu zgubił... I słuchał, jak matka przyznawała Sobocie „prawdę”. Że choć surowy człowiek, ale się nie oszczędza. Niósł najcię-ższą trumnę przez całą drogę. Zmienić się nie dał. A przecież wszyscy wiedzą, co te Zaleskie po bierzmowaniu Władka mówiły o nich, a właściwie o Sobotowej córce, co jest za Kapustą. Że jak pomagała wędliny robić, to połowę do Sobotów wyniosła... Wieś ich nie lubi bardzo, bo panów strasznych udają, ale ludzie sprawiedliwe... O rety, gdzie ty lecisz?

Bolek biegł przed siebie, skrótami przez zakisłe pole, zapadając się, grzęznąc... Naresz-cie mógł krzyczeć. Leciało z niego ku niskiemu niebu wycie jak z psa. Leciał w stronę Ornej.

Już się dobrze zmierzchło, gdy ubłocony pojawił się w progu posterunku. W głównej izbie stanął przed drewnianą barierką wobec pustki. Ale przecież ktoś był. Słyszał głosy spoza uchylonych drzwi. Pchnął kratowaną drewnianą furteczkę i podszedł bliżej. Teraz przez szeroką szparę widział milicjanta... W rozpiętym mundurze... To przecież sierżant Marnot - poznał. Uczył raz w szkole o przepisach ruchu drogowego... na kartę rowerową... Zobaczył rękaw cywilnej marynarki, okrywającej ramię mężczyzny, który nalewał do musztardówki wódkę z półlitrowej butelki. Zawahał się przez chwilę, czy nie wejść, ale nagle zatrzymał się jak wryty. To Bronisław Kapusta, zięć Soboty, bankietował na posterunku. Cicho, na palcach, zostawiając czarne placki mokrych śladów, chłopiec cofał się do drzwi.

Jakby nie było z tym Panem Bogiem i jego przysięgą, Bolek by się nie wahał. Ale był jeszcze ojciec. Przecież powiedział, że wydając Sobotę i jego wciągnie jako wspólnika. Przenosił niedobitych pod koła. Układał na śmierć ostateczną.

Był na ulicy. Wilgotna mgła oblepiała osadę. Do domu było bitą drogą więcej niż sześć kilometrów. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że szedł na skróty przez najgłębsze błoto rozmokłymi polnymi ścieżkami, aby tylko nie przechodzić w ciemności „tamtędy”. Ale teraz już nie miał siły. Wróci drogą, przejdzie koło tego miejsca, gdzie po raz ostatni widział twarz Władka oślepionego przez samochód morderców, w którym siedział, jak wspólnik. Dorosłym w autobusie wypadło po pięć tysięcy. Tyle ojciec odliczył wieczorem w tajemnicy przed matką. Sobota każdemu po przysiędze wkładał do kieszeni.

- Takie pieniądze przepić nie grzech, a potrzeba... - powiedział po swojemu.

Więc szedł Bolek tą drogą, którą ostatnio przebył w ciepłym sanie, szedł z postawionym kołnierzem, niby przed wiatrem, a tak naprawdę chroniąc się przed własnym strachem. Trakt był pusty. A gdy raz zobaczył światła samochodu uciekł w pole, grzęznąc po kostki w błocie. Najgorzej było, gdy się zbliżał do tego miejsca. Cała droga wysadzona była owocowymi drze-wami: straszyły teraz gołymi konarami. Ludzie mówili, że Proboszcz, jeszcze jak nastał te trzydzieści lat temu, za pokutę kazał grzesznym sadzić drzewka owocowe wzdłuż drogi z ko-ścioła do wsi. Drzewa to nic. Czekał na te krzaki. Skąd tu taka kępa głogów, jedyna? Chyba tego żaden grzesznik za pokutę nie sadził. To tutaj wjechał san kierowany przez Bronka Kapustę, który teraz popija z sierżantem Mamotem. To tu na brzegu drogi oboje rodzice, a Władek głębiej w rowie, czekali, aż ich ludzie obok porzuconego autobusu odnajdą. Zwolnił kroku. Już widział czerniejący masyw poplątanych gałęzi. Jakoś nisko. Aż przystanął. Tak, to tutaj. Tyle, że san wjechać musiał głęboko, zgniótł i przygiął to wszystko do ziemi. To tutaj.

Nagle Bolek klęknął. Patrzył w to ciemne miejsce bez ruchu, nie przeżegnał się, nie westchnął „O, Boże”. Wstał, kiedy poczuł, że spodnie na kolanach mu całkiem przemiękły. To nie mogło tak zostać. Nie mogło.

Już we wsi, koło pierwszego obejścia, minął zaparkowanego pod płotem trabanta. Ksiądz Wikary jeździł po kolędzie.

Wikary! „Jezu, Trabant” - tak nazywali go za oczy parafianie, odkąd biorąc za pogrzeb od bogatych gospodarzy żądał sum nawet dla nich przyciężkich, a na stęknięcie, że „aż tyle za pochówek” zgromił skąpca, że niech pamięta, że z ostatnią posługą tłukł się do niego traban-tem.

Żebym się musiał z ostatnim namaszczeniem trząść z Panem Jezusem po wybojach trabantem to hańba dla moich parafian. I jeszcze na pochówku chcą oszczędzić”.

Tak. Surowy był młody ksiądz i ludziom nie pobłażał. A Proboszcz już mało się ruszał. Stareńki by bardzo. Ostatniego lata, kiedy z Władkiem pomagali mu przy pszczołach, widać było, jak się przez zimę posunął. Bolek lubił staruszka i nawet teraz, gdy zziębnięty mijał tego białego trabanta, pomyślał nagle, żeby to tak Proboszcz... Tak. Powiedzieć tak po prostu, od razu przysięgę łamać to może nie, ale poradzić się...

Przypomniał sobie zeszyt od religii Władka. Tak. Odniesie go do Proboszcza. Niby, że nie wie, co ma z nim zrobić, a wtedy...

- Coś ty taki zdziczały, chłopaku! - matka już drugi raz coś do niego mówiła. Aha, gdzie się podziewał...

- Byłem w Ornej - powiedział po prostu.

- O, rety. A po co ty do Ornej taki szmat w pluchę...

- Pomodlić się za Władka - skłamał gładko. A może prawdę powiedział. Klęczał tam przecież...

W parę minut po powrocie usłyszał pukanie do drzwi. Ojca nie było. Pił pewnie dalej za te swoje pięć tysięcy. Matka, już głucha, nie usłyszała stukania. Otworzył.

Wikary otupywał w progu obłocone buty...

- Czy to dom chrześcijański? - zapytał gromko. Taki miał zwyczaj, gdy chodził po kolę-dzie.

- Nie! - krzyknął niespodziewanie dla siebie Bolek i schyliwszy się nisko pod ramie-niem księdza wyrwał się na podwórze.

W głuchej ciszy - pies się przecież u nich nie odezwie, odkąd Sobota Burka rozpruł od piersi po ogon - chłopak wybiegł bez płaszcza na drogę. Nie wiedział, gdzie tak leci, dopiero po chwili dojrzał, że jest znów na szosie wiodącej do Ornej. Zatrzymał się nad rowem przy pierwszym drzewie, zapewne za wyznanie jakichś ludzkich powszednich grzechów posadzo-nym. Objął szorstką korę, obtarł sobie boleśnie policzek...

- Jak dobrze, że są na świecie drzewa. Nie tylko ludzie. Nie ludzie...





V


- Przyszedł Bolek... „Biały” - gospodyni księdza miała przykazane nie niepokoić Probo-szcza w porze poobiedniej, ale na tyle znała jego słabość do małego Błachny, że stanęła w progu pokoju, w którym staruszek uprawiał, jak to się zwało, poobiednie modły, a w istocie podrzemywał na wielkim wiklinowym bujanym fotelu z brewiarzem w ręku.

- Niech wejdzie... - stary człowiek uśmiechnął się, choć jeszcze gościa nie było w progu. Lubił tego chłopca. Wiedział, jak musiało mu być ciężko. Obaj z Władkiem Zaleskim dotrzymywali mu latem towarzystwa przy pszczołach, kiedyś pomagał Bolkowi w tłumacze-niu z rosyjskiego jakiegoś fragmentu modelarskiego podręcznika, a w zamian ambitny chło-pak przycinał mu wiosną jabłonki w sadzie. Zdarzały się i poważne rozmowy na tematy zasa-dnicze. Gospodyni nieraz trafiała na te dwie białe głowy - siwą Proboszcza i płową Bolka - zsunięte ciasno nad jakąś książką. Proboszcz w ostatnich dniach często myślał o chłopcu, prosił nawet Wikarego, by zachodząc po kolędzie do Błachnów, zaprosił go na plebanię. Ale młody człowiek opowiedział mu zgorszony o haniebnym zachowaniu chłopaka. I gdyby sta-rzec nie umiał wiele zrozumieć, a wszystkiego wybaczyć, może by i pomyślał, że kompromi-tacja jego „przyjaciela” sprawiła Wikaremu satysfakcję. Nie, Proboszcz nie walczył ze swoim następcą. Traktował go jako naturalnego „spadkobiercę” parafii, w której spędził niemal całe życie, Ale pamiętał spojrzenie, jakie mu rzucił Wikary, gdy któregoś dnia wszedł (może i bez pukania: tak się przyzwyczaił do samotności w swej plebanii, że trudno mu było kontrolować pewne odruchy) do jego pokoju i gdy młody ksiądz zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że upadła mu na podłogę jakaś zakryta Pismem Świętym książka. Zdołał przeczytać tytuł „Sztuka kochania”. Czegóż on się tak przestraszył, jakbym to ja nie zostawił za sobą młodości ze wszystkimi jej pokusami?

Nie to stanowiło o przegrodzie między nimi. Stary człowiek nie mógł się pogodzić, że gdy „nastał” Wikary, rozpadł się z takim trudem założony Komitet Budowy Szkoły w Woła-niu, a niejako na jego miejsce (dosłownie na jego miejsce, skoro przekazano mu plac przy-szłej budowy) młody kapłan powołał Komitet Budowy Domu Parafialnego. Proboszcz widział plany wielkiego budynku z ogromną salą katechetyczną i jeszcze większym garażem i nie odezwał się ani słowem, gdy Naczelnik Ziemisty przyszedł do niego, by wyrazić zdziwie-nie, że pierwsze przydziały materiałów budowlanych na szkołę są już zużyte na cel całkiem inny. Mieli potem księża długą między sobą rozmowę, ale biskup przesądził sprawę szybko. Młodość musiała zwyciężyć. Proboszcz żył zbyt długo, aby o tym nie wiedzieć.

Relację o wybryku „Białego” z okazji wizyty Wikarego po kolędzie zbył słowem, że chłopak ma sytuację okropną: po raz pierwszy spotkał śmierć na swojej drodze... Teraz ucieszył się bardzo z jego wizyty. Musiał mu pomóc.

Bolek przystanął w progu. Jak nieswój.

- No, chodźże, chodźże - zachęcił go ksiądz nie ruszając się z fotela. Coraz częściej nachodziła go słabość.

Chłopak podszedł, ale nie ujął do pocałowania dłoni księdza, który, zdziwiony, położył mu ją na głowie...

- Modliłem się za Władka - powiedział starzec bardzo cicho, pochylił się i pocałował chłopca w czoło. - Trudno ci Bolek, ja wiem...


- Przyniosłem zeszyt... - powiedział chłopiec.

- Jaki zeszyt? - zdziwił się Proboszcz.

- Do religii, Władka. Bo został u mnie.

- Ja nie jestem katechetą - uśmiechnął się.

- Ale ja chcę, żeby go ksiądz... Ja inaczej nie oddam...

Stary człowiek zrozumiał, że był to bunt przeciw jego następcy. I że chłopiec nie powi-nien teraz tego rozumieć, że on to wie...

- Możesz sobie zatrzymać. To pamiątka - powiedział cicho.

- Jak to mogło się stać? - spytał chłopak półgłosem, jakby w obawie, że go ktoś podsłu-cha.

- Straszny wypadek. Niezbadane są wyroki Boga.

- A czy jest Matka Boska? - chłopiec zadał szeptem pytanie, jakby Pana Boga spisywał na straty.

- Co ty mówisz, synu? - obruszył się kapłan.

- To co Ona robiła, kiedy Władkowi najeżdżali na głowę? On miał w tej głowie wszystko o Panu Bogu poukładane według zeszytu... - położył teraz ten obłożony w kolorowy papier zeszyt na brzegu stołu, jak jakieś świadectwo.

Chwilę obaj milczeli.

- A cały mózg mu wyszedł z głowy. Mówiła matce jedna taka, co była w kostnicy. A ten, co to zrobił, jest zdrowy. I cieszy się...

- Z czego się cieszy, synku? To nieprawda. Kto zabił człowieka, choćby w wypadku, ten się nie cieszy, choćby umknął sprawiedliwości...

- Ksiądz nie wie...

- Synku, znam ludzką duszę i mówię ci, ten człowiek cierpi...

- Nikt nie będzie wiedział, kto to zrobił...

- Jeden świadek widział zbrodnię i zna sprawcę.

Bolek zrobił krok do tyłu. Oczy miał otwarte szeroko, nieprzytomną w nich radość.

- Jest Bóg, który ustanowił piąte przykazanie...

Chłopiec milczał. Potem, jak dorosły człowiek, nie czekając na zaproszenie księdza odsunął krzesło od stołu i usiadł ciężko.

- Tam raczej był diabeł - powiedział głośno jak wyzwanie. - Jakbym teraz miał wierzyć, to w diabła - powiedział z mocą, aż ksiądz się przestraszył.

To nie były żarty. To nie była obraza na Wikarego.

I długo mówił ksiądz z chłopcem. Gospodyni parę razy widziała w szparce uchylonych drzwi dwie białe głowy blisko siebie, jakby ksiądz Bolka spowiadał.

A oni rozmawiali. Ksiądz o tym, że chrześcijanin nie ma myśleć o zemście, a o przeba-czeniu.

Usłyszał na to, że nie ma na świecie takiego sądu, który by „skazał tego, co zabił Zale-skich, na rozgrzeszenie”. I takiego Boga, co by się na to zgodził.

Proboszcz się zląkł. Miał przed sobą prawdziwy kryzys wiary w chłopcu, który, wiedział to na pewno, był najlepszą duszą w całym Wołaniu. Gdzie te czasy, gdy mieszkańcy przychodzili do jego konfesjonału w pokorze wyznając swoje małe podłe ludzkie grzechy, za które na pokutę sadzili te właśnie drzewa, aż cała droga z Ornej do Wołania zakwitała potem co wiosny białym kwiatem. A jego pszczoły wracały z tej alei obciążone pięknym miodem, uosobioną słodyczą duszpasterskiego wybaczenia. Teraz ci młodzi tacy inni. I świat inny. Kto słyszał przed czterdziestu laty o samochodzie mordującym człowieka? Była siekiera... Były ciężkie grzechy, ale żeby ktoś jawnie zbuntował się Bogu! Poczuł lęk o chłopca i dziwną natchnioną radość, że oto jeszcze ma coś do zrobienia na tym bożym świecie. Uratować tę duszę!

Mówił długo. W natchnieniu, którym od tak dawna już Bóg go nie nawiedzał. Bolek milczał i niby słuchał, ale Proboszcz wiedział, że coś w sobie waży. I czekał, kiedy chłopiec powie to najważniejsze. Ale on nagle wziął do ręki zeszyt i otworzył od razu na zagiętej stronie.

- Czy to prawda? Czy to tak właśnie jest - podał księdzu zeszyt, który odczytał nie bez trudu kulfoniaste pismo Władka...

Przysięga jest wtedy, gdy człowiek powołuje na świadka Boga, że to, co przyrzeka, do czego się zobowiązuje, wypełni. Złamać przysięgę, to jak wstąpić do piekła...”

- No tak... - powiedział bezradnie ksiądz.

- To nie jest sprawiedliwe-zawołał gwałtownie chłopiec i opadł głową na stół i zasłonił ją rękami, jakby się obawiał, że ktoś go uderzy.

- Co z tobą, Boluś? Co z tego, że kto popełnia krzywoprzysięstwo, znieważa imię Boże? Co z tobą...?

A chłopak wstał i powiedział krótko:

- To ja już pójdę, proszę księdza.

Zawahał się przez chwilę i pocałował starego w rękę. Nim ten zdążył pożegnać go znakiem krzyża, był już na progu. Stanął tam, jakby zatrzymany jeszcze przez jakąś myśl, odwrócił się i wpatrując się w oczy księdza zapytał:

- A czy ksiądz mi powie, czemu się Sobota mści, gdy nazwać go „Szabas”?

Już go nie było.


Cokolwiek się stało, zostaje. Zapisane w pamięci Bożej. Ale i ludzkiej. Skoro Bolek zapytał o „Szabasa” znaczyło, że coś usłyszał. Coś z czasu, który minął blisko dwadzieścia lat od chwili jego urodzenia. Więc czas nie mija. Zostaje. Może to właśnie jest sprawiedliwość Boża? Taka ludzka pamięć. Miałem pięćdziesiąt lat - myśli ksiądz, i jest to tak, jakby wspo-minał dzieciństwo.

- Nie. Czterdzieści trzy... Miałem czterdzieści trzy lata... - coś takiego wygląda jak początek bajki. Nieprawdopodobne!

W podziemiach kościoła ukrywał przez półtora roku całą żydowską rodzinę. Pięć osób. A potem przybyło jeszcze trzech jeńców radzieckich. Nie wiedział nikt poza kościelnym, starym Franciszkiem Koroną. Tak. Prawdą było, że ukrywał ich przed Niemcami, ale prawdą też, że nie mógł o tym wiedzieć nikt we wsi. Czy to znaczy, że obawiał się swoich parafian? Tych, którzy klęcząc otwierali usta, aby przyjąć opłatek najświętszej komunii? Że obawiał się, że z tych ust może wyjść słowo hańby - denucjacja? Nie, wcale tak nie było... - broni się teraz przed myślami Proboszcz, ale w uszach dźwięczą mu słowa chłopca. Czemu Sobota się mści, gdy nazwać go „Szabas”? Ci ukryci w kościele powiedzieli księdzu, że jego bliski znajomy, miasteczkowy wychrzczony adwokat, ukrył się w Wołaniu, u Soboty. Ale adwokat zniknął. Z żoną i córeczką. Zapytany już po wojnie Jan Sobota, wyraził szczery żal. Nie widział „od tamtego czasu” adwokata na oczy. „Tamten czas” to dzień, gdy pięć kilometrów za Orną wykopane przez siebie rowy wypełnili Żydzi własnymi ciałami. Ale ocalona żydo-wska rodzina, przechowana w kościele, pisała do Proboszcza jeszcze z Izraela. Czy niczego się nie dowiedział? Oni byli przekonani, że ich przyjaciel zdążył do Wołania. A potem, dzie-sięć lat temu, gdy melioracja pozwoliła wejść pegeerowskim pługom na osuszone dawne bagna pod lasem, wyorano te trzy szkielety...

To niemożliwe - mówi sobie teraz starzec. - To niemożliwe - powtarza, ale nie może odpędzić myśli o powojennych dostatkach Soboty. Powoli, jakby mozołem pracy zdobywane, ale przecież może to tylko mądrość zbrodniarza, który... Boże, odpuść te myśli. Jakże... Sobota, najpobożniejszy gospodarz? Żona przewodzi w Kółku Różańcowym. Ile to razy chwiał się nad głową Proboszcza baldachim niesiony w procesji w mocnych rękach nabo-żnego chłopa? Ławnik. Co za bzdury. Ale o tym „Szabasie” słyszy nie po raz pierwszy. Ktoś we wsi opowiadał właśnie wtedy, gdy wyorano te szkielety, że tamtej okupacyjnej nocy widział adwokata na furmance Soboty... Myślał, że na kolej jadą gdzieś dalej od Ornej, dla niepoznaki. W końcu adwokat na Żyda nie wyglądał, żona blondynka, a dziecko, jak dzie-cko... A to bogactwo... Mądrze przyrastające, powoli. Jeszcze po roku 1950 spotkał Proboszcz Sobotę, jak pchał rower, a na nim, przewieszony przez ramę, wór ziarna. „Do skupu. Mówią, żem nie doważył, oszusty, Boga się nie boją”. Nie chciał pchać się ponownie przed oczy swoimi spasionymi końmi. Kto był „kułakiem”, nie chciał o tym przypominać, kłuć w oczy bogactwem. A potem, po roku 56, ruszyło szybko. Najpierw murowany dom. Potem całe obejście. Traktor, który całą wieś oborywał. Nie. Takich ludzi u nas nie ma... Ale Wołanie nic nie wiedziało ani o przechowywanej w kościele żydowskiej rodzinie, ani o „bolszewikach”. Nie, nie. To nieprawda. Zna tych ludzi. Latami wysłuchiwał ich grzechów. Pamięta ten rok, gdy zakwitły pierwsze owocowe drzewa przydrożne sadzone za pokutę. I już co rok ich wię-cej. I przychodzą wiosny, gdy całą drogą szło się do Wołania szpalerem drzew kwitnących białym kolorem niewinności... Zna ich grzechy. Ale piekło nie zna dna. Człowiek zawsze może upaść niżej. Niżej niż wyznany grzech. W otchłań potępienia przez grzech zatajony. Tak, grzech! To niemożliwe. Tu nikt nie zabijał człowieka. Cóż z tym ma wspólnego wypa-dek na drodze w noc świętą. Sprawił go niechybnie pijany, nieszczęsny, uciekający gdzieś w mrok człowiek. Może jeszcze kiedyś przyjdzie do jego konfesjonału. Pomyślał z żalem, że już od roku nie spowiada. Ogłuchł zanadto. Nie byłoby uczciwe żegnanie krzyżem rozgrzeszenia człowieka, co wyznał grzechy przez spowiednika nie usłyszane...

Aż do późnego wieczora modlił się o swoich ludzi z Wołania. Myślał o tych ocalonych przez siebie w okupacyjną noc ludziach i czuł upokorzenie, że uczynił to, strzegąc najgłębszej tajemnicy przed całą wsią. Przed ludźmi, których chrzcił, bierzmował, obdarzał w niedzielę słowem bożym. Długo nie mógł zasnąć. Odwiedzał tamtych w podziemiach kościoła, niosąc rano to samo wiaderko zupy i dwa bochenki chleba. No, przecież nie tylko kościelny; i Wikta, gospodyni, niech jej ziemia lekką będzie, znała tajemnicę. Trudną dla jej głowy. Żydzi ukrzy-żowali Chrystusa. O „bolszewikach” trudno było z nią rozmawiać. Ale w końcu przyznała: „też ludzie!”.

Im bliżej snu, tym głębiej wracał w młodość, aż wreszcie usnął dwudziestoletni w roku dwudziestym. Przyśnił mu się ten dzień najważniejszy tak, jakby go oglądał na filmowej taśmie.

Już niedługo. Za pół godziny opuszczą okopy wykopane pospiesznie na pagórku, na przedpolu mostu. Radość maszynowych karabinów. Grają na lewej zaporowej flance kompa-nii broniącej przeprawy. Jak długo grają, wiadomo że bolszewicy ich nie wezmą. Dwa razy podrywały się ze skraju lasu do szarży kozackie sotnie i załamywały się po paruset metrach galopu. Nie ma obaw. Wytrwają. Dwudziestoletni ochotnik strzela do ludzi z powtarzalnego karabinu. „Nie zabijaj”. Ale ksiądz błogosławił idące na front pułki, ale kapelan z krzyżem na piersi podbiega teraz, mimo świstu kul, do rannych żołnierzy. To była obrona, a nie atak. Nie zabijaj, to dobre w katechizmie, teraz trzeba celować. Ale nie strzela się do ludzi. Te dalekie uwijające się na koniach figurki nie mają twarzy... I przychodzi ta przerażająca cisza. Karabi-ny maszynowe na lewej flance umilkły. Nie doleciało ich żadne „urrra”... Ale to przecież dwa kilometry stąd. I po paru minutach słyszą ten paraliżujący krzyk i to słyszą najpierw z lewej strony, stamtąd, gdzie od kwadransa panuje ta straszna cisza i zaraz ten sam wrzask szarżują-cych sotni podrywa się z lasu naprzeciw i widzi teraz lecących, tak „lecących” na koniach z szablami nad głową... Szybka pukanina wystrzałów i już ktoś ucieka w stronę mostu z rękami nad głową i słychać tętent głośniejszy niż wrzask. Zasłania się karabinem przed cięciem przez łeb i wali na ziemię obalony przez konia w skoku. Gdy otwiera oczy, przeciera je najpierw, spostrzega krew na swoich rękach, a zaraz potem widzi jadącego stępem kozaka. Młody chłopak ma szeroką chłopską twarz, jest bez papachy, sklejone potem płowe niestrzyżone od dawna włosy opadają mu na czoło, wodze rzucił na łęk, usiłuje trafić ostrzem do przytroczo-nej do siodła pochwy. A on, ranny, obciera krew z twarzy i leżąc na plecach sięga po karabin. Kozak zwraca ku niemu twarz i wali się z siodła uderzony kulą w pierś. Karabin wypada z ręki. Kozak dźwiga się na czworaki i nagle ze strasznym jękiem nieruchomieje, wali się na ziemię, uderza nogą i nieruchomieje. Koń biegnie kłusem, jest już daleko... Nie dać się wziąć do niewoli... Byle do rzeki. Przepłynie. Byle doczołgać się do pola, na którym stoi przekło-szone, niezebrane żyto...

I tu, leżąc z krwawiącym rozciętym głęboko przez kozacką szablę czołem, pojmuje, że przed chwilą zabił człowieka. Przecież szedł na tę wojnę jako ochotnik, przecież błogosławio-no jego karabin, ale on, jak się okazuje, gotów był oddać życie za ojczyznę, ale nie zabijać, nie zabierać życia innym...

Dwa dni szedł nocami goniąc oddalający się front, żrąc niedojrzałe jabłka, osłabiony, miotany gorączką, nękany przez biegunkę. Nieraz było tak, że słyszał szum kłosów trącanych przez idących tyralierą piechurów. Ile razy słysząc stukot końskich kopyt kozackich patroli, modlił się do Boga, błagając o zachowanie życia, o ratunek przed niewolą... „Dam ci siebie, dam swoje życie” - obiecywał półprzytomny. Właśnie słyszy głuche dudnienie kopyt pości-gu...

Nagle usiadł na łóżku. Serce łomotało w nim głucho. Ocknął się. Obietnicy danej Bogu zrazu nie dotrzymał.

Powołania nie odnalazł od razu. Próbował się bronić. Medycyna na krakowskim uni-wersytecie. Zdemobilizowani wszędzie mieli pierwszeństwo. I kiedyś w prosektorium jeszcze raz to samo. Na widok otwartych wnętrzności, kłębowiska krwawej śliskości odruch wymio-tny i jakiś wewnętrzny, niewykrzyczany krzyk: nie! Człowiek to nie mogą być te nieruchome fioletowe kichy, straszliwy płat wątroby! Człowiek to nie flaki. Gdzie jest dusza? W tym samym roku wstąpił do seminarium.

W domu, w dzieciństwie tylko matka chowała go dla Boga. Ojciec lekarz przyjął jego decyzję niechętnie. Jak dobrze pamiętał swoje z nim rozmowy, gdy po raz pierwszy przyje-chał już w duchownym stroju do rodziców. Jeszcze teraz się uśmiechnął na wspomnienie, jak to kiedyś półżartem powiedział ojcu: zawsze uczyłeś mnie lojalności. Kiedyś chciałem uni-knąć niewoli, kiedyś ratowałem życie i o nie Boga błagałem obiecując mu służbę... No więc, kiedy jest spokój, kiedy się już nie boję, muszę być lojalny. Czy jeżeli człowiek odnajduje Boga w trwodze, to nie powinien go opuszczać, gdy z jego łaski trwoga już minęła. Mówisz mi, ojcze, że nie można wierzyć w jakąś Niepokalaną w niebie i czy ja w nią wierzę, to ci powiem: muszę wybaczyć to odpustowe „niebo” na plafonie kościoła i Matkę Boską na osiołku i wszystko, w co każe mi wierzyć ten, którego błagałem o pomoc i który błagania mego wysłuchał...

A potem przyszła kapłańska rutyna. Wiara, ta niedobra, słaba, z „przyzwyczajenia”. I może dopiero teraz - myśli Proboszcz - gdy widzę, jak ludzka zbrodnia chce zrabować Boga temu biednemu chłopcu, znów mnie odnajdzie ta gorąca wiara.

- Będę się modlił - postanowił gramoląc się w środku nocy z ciepłego posłania.




VI



Kapitan Anusz przed wyjściem na posterunek zbierał do teczki papiery. Pod jednym względem przeprowadzka do Ornej wyraźnie mu się opłaciła. W ciągu tych trzech miesięcy jego praca magisterska rozrosła się w dwójnasób. „Pożyczki u Pana Boga”, temat „włamań kościelnych” nie doznał wprawdzie wzbogacenia o jakieś bieżące materiały z Ornej, ale ten czas, który mógł poświęcić na pisanie, okazał się bezcenny. Mało było bieżących trudnych spraw w tej mieścinie.

Z początku wszystko nastręczało kłopoty. Tytuł „jak z kabaretu” - oznajmił promotor, ale później się jakoś przekonał. Ale, do licha, nawet jak to pisać nie było całkiem jasne. Tego „Pana Boga”. Z dużej litery? A niby dlaczego, skoro pisze to niewierzący? Ale przeważył inny argument. Co z tego, że pisze niewierzący, skoro pisze o wierzących. Bo najśmieszniej-sze jest to, że „autorzy” dziewięćdziesięciu procent włamań deklarują się jako katolicy wierzący, ba, „praktykujący”. Z owej „praktyki” wynika naturalne rozeznanie, co warta jest zawartość tabernakulum, ile będzie w skarbonce, które wota nadają się dla pasera. Swoisty przyczynek do polskiego katolicyzmu. Nie miał tutaj z kim o tym rozmawiać. Tym zajadlej pracował. Bo żona stała się jeszcze trudniejsza w pożyciu. Znalazła w tutejszym Wikarym nowe duchowe wsparcie wiary. Wiadomo, kto tam w Warszawie wiedział, kto to jest pani Anuszowa, ot, matka sparaliżowanej dziewczynki. Tutaj, stała obecność przed ołtarzem „pani komendantowej”, to nowy piękny cud. Inaczej smakuje komunia, gdy obok klęczy w pokorze taka właśnie „od władzy”, pokarana przez sprawiedliwego Pana Boga.

Już miał wyjść... Kończąc upychać do teczki akta zawahał się, czy nie wziąć skoroszytu materiałów do swej magisterskiej pracy. Dziś zapewne nie będzie w biurze czasu na pisanie. Sierżant Marnot ostrzegał go wczoraj, że będzie „ciężki dzień”.

Mieli odbierać dzieci skierowane do Domów Opieki. Od rodzin alkoholików. Albo od niezamężnych skurwionych matek. Podrzucone dziadkom, którzy nie mają zapewnionego minimum egzystencji. Podobno zawsze są tu przy tym awantury. No, niech tam. Wróci wcze-śniej, to zabierze się do pisania. Zamknął teczkę i na palcach podszedł do drzwi drugiego pokoju. „Pokój dziecka”. Tak się powinien nazywać. A przecież był to pokój powolnego umierania. Przez szparę uchylonych drzwi zobaczył zamknięte oczy. Otwarte usta Krysi... Oddychała. Zawsze mu się zdawało, że któregoś dnia ustanie ten ostatni ruch. Że paraliż obej-mie płuca. W chwilach, gdy był sam wobec siebie szczery, przyznawał się, że to jest strach przed najgorszym, ale i nadzieja, że najgorsze się wtedy skończy. Oddychała. Z tej odległości trudno było przesądzić, czy śpi, a nie chciał się zbliżać, aby nie ogarnęła go spojrzeniem, które było zawsze wołaniem: zostań! Tak to odbierał... Wiktorii nie było. Pewnie już poszła na poranne nabożeństwo. Cicho zamknął drzwi. Odwrócił się w stronę biurka, na którym stała wypchana teczka, ale zamiast wziąć ją pod pachę i wyjść z domu, usiadł ciężko przy biurku. Weźmie tę swoją pracę.. Może trafi się wolna godzina. Nie umiał, nie mógł, nie miał siły zo-stawać ze swoimi myślami. Tak. Ci nieznajomi podludzie od kościelnych włamań zapewniali mu życie. Krysia to była śmierć i strach, i takie poczucie bezradności, że każdy „czyn”, wypełniony arkusz zeznań czy meldunek wykrywalności, był kpiną z faktu, że tak naprawdę, to nic zrobić nie można. Weźmie chociaż ostatnie napisane strony, przejrzy je, czy są języko-wo w porządku... Uzupełnił zawartość teczki i cicho, na palcach, jak wymykający się złodziej, nie, jak morderca, zostawiający za sobą nieruchome zwłoki, wymknął się ze swojego mieszkania.

Sierżant Marnot miał rację. Dzień nie będzie łatwy. Ledwo przekroczył próg biura, skoczyła w jego stronę jakaś kobieta czekająca na krześle pod ścianą. Zdziwiło go jak rześko się porusza... Zaczęła mówić szybko, wymachiwać rękami, plując śliną z poszczerbionych zębów... Zorientował się, że „ostrzega”, żeby zostawić w spokoju jej potomstwo. No tak. „Dzień Dziecka” zgodnie z przestrogami Marnota. Zapewne któraś babcia, której podrzucono wnuczka na wychowanie.

- Nie znam sprawy. Proszę zaczekać - oderwał od siebie szponiaste dłonie i zorientował się, że staruszka jest już pijana.

Sierżant Marnot siedział przywiązany do słuchawki.

- Samochód po dzieci już godzinę temu wyjechał z R. - zameldował kończąc połącze-nie.

- Jeszcze się nie zaczęło, a jakaś pijana staruszka przyleciała z interwencją, co się dzieje? - Anusz był zły.

- Staruszka? - sierżant wyjrzał na korytarz. Zamknął drzwi.

- Jaka staruszka, panie kapitanie. Jeszcze nie ma trzydziestki. Co rok dziecko. A pijana to jest od dziesięciu lat od samego rana. Jedno urodzi i już nowy brzuch nosi. Sama nie wie od kogo. Chowa, nawet się stara. Ale tylko do czasu, jak małe na nogi stanie. Potem już obeszczane i głodne. Nawet i do mieszkania nie wpuszcza. Bo ma nowe. Jak długo to leży i się nie rusza, to się nim bawi jak lalką. Myje nawet i karmi. Bo cyc ma pełny... A dziś przy-leciała aż tutaj, bo się pewno boi, że będziemy brać te z kołyski. Pan Bóg jej co rok błogo-sławi... - sierżant Marnot nie był bigotem. - Jak przyjadą, to wezmę jeszcze kaprala Kowalinę i sami wszystko załatwimy. Jest tego sześć sztuk tym razem... Ale w tej sprawie to pan kapitan musi sam zdecydować... - podsunął jakiś papier.

- Co to takiego?

- O gwałt. Taka jedna z Wołania. Tylko, że gwałt miał być trzy miesiące temu. I nikt nie potwierdzi. Choć podała nawet świadków.

- Przesłuchiwaliście?

- Nie ma co przesłuchiwać. To z Wołania. Rodzina Soboty. Ten jego syn Darek... znaczy się Dariusz Sobota - Marnot za późno próbował zdystansować się od poufałości z tymi ludźmi. - Nikt przeciw Sobocie nie zezna.

- Co za żarty?

- A jeszcze, panie kapitanie, jest taki numer, że to przeciw narzeczonemu. Bo ta cała Marychna była już po zapowiedziach i teraz jej się przypomniało. Śmiech jakiś czy coś. To ze złości, bo się rozwodzi, to znaczy zapowiedzi zerwała... Lepiej by wcale nie zaczynać...

- Co wy, Marnot...

- Wykryć się nie wykryje. Wykrywalność się pogorszy, pożytku dla nikogo, dla dzie-wczyny tylko wstyd.

- Przecież jest ten protokół.

- Bo się upierała. Ale mogę jej jeszcze wytłumaczyć. Same dają, a potem robią sprawę. Tak jest zawsze. Panie kapitanie, ja już wypytywałem wczoraj tych niby świadków. Nikt nie potwierdza, żeby on ją wtedy na tym weselu brał seksualnie i cieleśnie... A tak naprawdę, to ona mi sama zeznała, o co chodzi. Przerwać chce. No, bachora nie chce, bo nie chce tego Darka za męża. Jak sprawa o gwałt, to komisja lekarska bez niczego na zabieg skieruje... Więc że wniosła, to może bez sądu wystarczy, bo ze skrobanką na rozprawę czekać nie można. Da się z Ordynatorem załatwić. Odpis zgłoszenia. A umorzenie zrobi się już potem. I wilk syty, i owca cała.

- Owca to ten Sobota, co? Może raczej tryk? Przyjechał już wóz z Domu Dziecka. Weźcie się teraz Marnot za te dzieci, co już przyszły na świat. I tę pijaną zaraz mi sprzątnij-cie.


To było po Matce Boskiej Gromnicznej. Stara Zaleska wróciła po wylewie ze szpitala i zaraz dała na tę mszę. W samej Częstochowie. Na intencję wykrycia sprawcy. Ona zawsze mówiła „morderstwo”, ale we wsi mówili „wypadek”.

Wiadomość do Błachnów przyniosła matka. Nie była z tych co najpierw kościół, a robota później, ale oznajmiła Józefowi, że pojedzie. Bolek słuchał tej rozmowy, raz po raz napotykając ciężkie spojrzenie ojca. Bo matka mówiła, że sam Sobota organizuje całą pielgrzymkę. Dla niej nie było w tym nic dziwnego. Sobota to było we wsi wszystko. Sobota wytyczał miedze. Nim kto się zdecydował do sądu, najpierw szedł do Soboty. Wiadomo - ławnik. Nawet wybory by bez niego nie przeszły. To on wyznaczał przed wyborami sołtysa. Niektórzy mówili, że zawsze najgłupszego. Żeby rządzić bez konkurencji. A skoro to on baldachim w procesji nad księdzem w pierwszej parze nosi, dla matki żaden cud, że zajął się tą Częstochową.

- Mówił nawet, że ty, Józef, też powinieneś pojechać... Co do Bolusia, to mu powiedzia-łam, że przez szkołę nie może. Przecież ma do liceum zdawać...

Nie pojechali. Ani ojciec, ani syn.

Od zachwyconej matki dowiedzieli się później, jak to Sobota ze swoim zięciem Kapustą Bronisławem ludźmi się opiekowali. Jak każdy poświęcony różaniec z medalikiem Królowej Korony Polskiej na pamiątkę dostał. A z pytań ojca wyszło, że wszyscy niemal świadkowie owej nocy po pasterce brali udział w pielgrzymce na intencję...

Bolek dostał swój medalik z różańcem dwa dni później. Wysiadł właśnie z autobusu... Z autobusem też miał teraz kłopoty. Bo do niebieskiego sana, tego z tamtej nocy, tego, co naje-chał na głowę Władka, nie wsiadał. Jak akurat ten stał w Ornej na przystanku, szedł pieszo... W domu bajał co bądź. Ale tego dnia podstawili inny z drzwiami wstawionymi nowymi, co nigdy nie zostały pomalowane... Więc pojechał, a kiedy wysiadł i ruszył w stronę domu, wyczuł, że ktoś za nim idzie. Gdy przed swoją furtką raz jeszcze się obejrzał, wpadł piersią na wysokiego chłopa. Sobota zgarnął kołnierz jego półkożuszka, zacisnął w pięści i niemal pod-niósł chłopca do góry.

- Boluś - wymruczał cicho, a to zdrobnienie pobiegło chłopcu dreszczem po grzbiecie... - ja ciebie obserwuję i nie podobasz mi się zanadto... - No tak, ten drugi, co szedł z tyłu, to Bolek Kapusta... Przystanął teraz w milczeniu.

- A żebyś wiedział, coś przysięgał, to masz dla lepszej pamięci medalik z Najświętszą Panienką... Żeby ci przypominała...

Bolek poczuł w ręku zimne dotknięcie.

- Prawdziwy ze srebra łańcuszek - szepnął obłoczkiem pary Sobota i drugą ręką coś mu jeszcze włożył do kieszeni.

- Ale jak zapomnisz, żeś przysiągł, to długo nie pożyjesz. Jak Władek.

Ludzie znikli. Stał sam. W świetle świecącym z okien jego domostwa zobaczył wirujące w drodze ku ziemi płatki śniegu. Zaczęło padać. Znowu jakby zapadać chciało z wyroków posłusznego Sobocie nieba ślady jego buciorów.

W sionce wyjął z kieszeni dwa tysiączłotowe banknoty.

Było to ósmego marca. Bo tylko na Dzień Kobiet tylu ludzi widać na ulicach z kwia-tami. W papierze. Ale stara Zaleska wygramoliła się z furmanki przed bramą cmentarza w Ornej i trzymała kwiaty bez żadnego papieru. Choć obie ręce zajęte miała przez kule, to jakoś, przyciskając ramieniem do boku ten bukiet, bez pomocy swej bratowej, co przyjechała ją pielęgnować, przeszła przez wrota i pokulała dalej. Bolka coś tknęło. Odczekał chwilę i podążając ukradkiem do przodu, przypadając do ziemi za mijanymi nagrobkami, ilekroć Zale-ska się obejrzała, zobaczył, że na Święto Kobiet matka położyła córce kwiaty na grób. Niby co się dziwić, kiedy dookoła dają żywym. Sam wręczał składkowo kupione kwiaty pani nauczycielce. Ale, że babcia Władka przyniesie swojej córce!

I potem, gdy na cmentarzu odczekał, aż tamte pójdą, poczuł jakiś wstyd i żałość. Bo czemu nikt Władkowi kwiatka nie położył?... Pewnie, Święto Kobiet, to nie czas dla chłopa-ka, ale zawsze. I poszedł Bolek na mogiłkę przyjaciela. Nic nie miał. Ale ten medalik, co mu go przed miesiącem wręczył Sobota, nosił zawsze przy sobie. Nie wiedział, czemu. I nie na szyi. Ale nosił. Więc teraz powiesił ten medalik przewlekając, srebrny podobno, łańcuszek przez ramię krzyża.

Wrócił do domu lżejszy. Jakby część tej przeklętej przysięgi zostawił za sobą.

To był czwartek. W niedzielę poszedł z matką do kościoła. Zauważyła, że ostatnio ucie-kał w porze nabożeństwa. Mówił, że robi w Ornej nowy model z innym zamiast Władka kole-gą, ale nawet i w to nie wierzyła. Więc był w tym samym miejscu niby ten sam, a przecież odmieniony zupełnie. Obcy temu, co działo się przy ołtarzu, widzący tam nie księdza obcują-cego z Bogiem, a Wikarego unoszącego ręce do góry, po prostu w górę, nie do żadnego nieba, niebo to było miejsce już nie na Boga, najwyżej na jego latające modele. Jedna tylko chwila zatrzymała mu oddech w piersiach. Oto w pewnej chwili, gapiąc się obojętnie w ołtarz, spostrzegł pod obrazem Matki Boskiej nowe wota. Wisiały tam medaliki częstochowskie. Te same. Kilka nawet na srebrnych łańcuszkach, choć więcej było przyszpilonych bez łańcuszka prosto do makaty. Wierni wierzyli w Królową Korony Polskiej, ale bardziej wierzyli w Sobotę - łańcuszki miały być ze „szczerego srebra”. O co prosili? Za co chcieli przebłagać?...

Nagle pojął, że sam zrobił to samo. Zostawił medalik na grobie Władka. Bo jeśli w co wierzył, to że Władek musi gdzieś być. Choćby w tym niebie, do którego chciały dotrzeć ich budowane w mozole latające modele, spadające po krótkim wzlocie na sąsiedzkie pola. W takim niebie bez Boga...

W pewnej chwili wstrząsnęły nim słowa Wikarego. Mówił o piątym przykazaniu, jakby wiedział o tym, co się stało w czasie pasterki. Nie zabijaj. Z jego słów wynikało, że choć ono piąte, to jakby pierwsze i najważniejsze. Bo kto nie będzie miał Bogów cudzych przede mną, jak powiedział Pan, nie będzie zabijał, bo przeciw Panu zabija...

Cisza zaległa w kościele pełnym świadków i ulga przewiała ogromna, gdy już stało się jasne: mówi o Marychnie...

Bo Wikary prawił o grzechu, jakim jest zabójstwo w łonie matki, do którego dziś nama-wia kobiety świat rządzony przez bezbożników. Każde życie, nieważne w jakich poczęte okolicznościach, jest świętością, a przerwanie jego morderstwem jest, potępienie wieczne niosącym. Żadna cnota zgwałcona być nie może i cnotliwa niewiasta takich skarg do nikogo zanosić nie może - sama stworzyła okazję...

Teraz Bolek widział paluchy Darka Soboty zaciśnięte na gardle Marychny, jego łapę rozdzierającą jej kolana, a Wikary...?

...Nic nie może być usprawiedliwieniem dla morderstwa duszyczki w łonie chrześcijań-skim poczętej...

I było dalej, że parszywa owca, taka rozgrzeszenia nie dostanie i żyć powinna bez ludzkiej znajomości i współczucia.

I pustka się zrobiła koło Marychny taka, że słychać było każdy jej krok, gdy odwróciła się i poszła w stronę wrót kościelnych - wypędzona.

Jakże wieś miała o wszystkim nie wiedzieć, gdy niejeden był przez Marnota ciągany na posterunek, jako rzekomy świadek tego, co się działo za stodołą w czasie wesela. A chociażby sam Bolek umiałby z sześciu świadków podać, to sierżant żadnego nie znalazł. Ale i tak spra-wa była zgłoszona i komisja w Ornej skierowała Marychnę do szpitala „na przerwanie”.

A Bolek pojął, że już teraz świat mu będzie tylko bez przerwy pokazywał, jaki jest niesprawiedliwy... Bóg, że nieobecny, a ludzie, że ich poza własnym strachem i spokojem nic nie obchodzi.

Ojciec Franka Kozła dał się bratu spłacić i poszedł z Wołania do miasta na niepewne. Może na roli być bieda, ale rola jest. Zawsze coś tam da. A w mieście całkiem ojcu nie po-szło. Próbował przy budowie. Zaczął pić i szybko zleciał z jakiegoś rusztowania. Franek miał wtenczas pięć lat, nie więcej. Potem przyszło stróżowanie na budowie. Szybko ojca zamknęli. Cement i coś tam jeszcze. Wrócił po roku, ale już całkiem do niczego. Matka zaczęła praco-wać w fabryce. Franek pamięta częste krzyki w domu, chowanie przed ojcem pieniędzy, a potem ten dzień, gdy zawołali go do gospody, a ojciec leżał na podłodze i ruszać go nie dali, aż przyjechało pogotowie. Potem swój bieg do domu i ten krzyk rozpaczliwy:

- Mamo, tata umiera!

- A pies go jebał - usłyszał jedyną mowę pogrzebową nad mogiłą swego ojca.

To dzięki matce wyszedł na ludzi. Ukończył zawodówkę i chociaż jako mechanik samochodowy mógł szukać w świecie czegoś lepszego, został w Ornej na szoferce. Dorabiał konserwując parę prywatnych samochodów, bo opinię miał dobrą. W ślady ojca nie poszedł. Nie to, żeby nie wypił, ale miarę znał i czas własny także. To, co mu się przydarzyło w czasie pasterki, to pierwszy raz się przydarzyło. Może dlatego właśnie skończyło się na okresowym odsunięciu od szoferowania, przejściu do warsztatów. Rychło przecież wrócił za kółko. Bo nie było mu lekko. Na babę trafił nie tę, co mu się od losu należała. W pierwszym roku małżeństwa dziecko. No, niech będzie, choć życie w jednym pokoju z klozetem na podwórzu, miską w kącie zamiast umywalni, to nie raj. Ale w rok potem znowu chodzi z brzuchem. W końcu czytać umiał, nauczył się dni, kiedy wolno, a kiedy nie wolno, żeby baba nie zaszła.

- Oszukałaś mnie! - wrzasnął na wiadomość, że drugi dzieciak jest w drodze.

- Ale Pana Boga nie oszukałam - odparła dumnie. I nie chciała słyszeć o skrobance. Dziecko zrobić łatwo, ale jak zrobić drugi pokój albo chociaż porządną kuchnię. Więc haro-wał, jak tylko mógł i umiał. Ale nie szło. Z żoną też się wszystko popsuło. Kiedy po raz pierwszy wystartował z prezerwatywą, zrobiła mu piekło.

- A ja dzieci więcej nie chcę - wrzasnął wyskakując goły z łóżka.

- Ksiądz mówił... - zaczęła podparta poduszką.

- To niech ci ksiądz dzieci robi - wrzasnął w gniewie strasznym i ze sterczącym jeszcze zaczął naciągać portki. Nie wrócił do domu aż za trzy dni. I zastał babę pokorną. Mógł robić to tak, jak chciał. Przynajmniej do czasu tak myślał.

Ale mu przez te parę dni poza domem trochę odbiło. Był Franek chłopem przystojnym. Duży. Włos w kędziorach, wyglądał trochę jak gitarzysta w telewizji, ale za to muskularny. I gadane miał, jak trzeba, jak dziewczyny lubią. Niby to nikt nie wiedział, że zaczął wtedy ukradkiem z Jagną od sołtysa, ale tak naprawdę, to głównie nic nie wiedziała żona. Jak zawsze.

No, bo ona w Ornej, a tutaj, na skraju Wołania stoi nocą san Franka Kozła. Nie trzeba do środka zaglądać, wiadomo, do zagrody sołtysa nie dalej z tego miejsca niż dwieście metrów, silnik chodzi, żeby w środku było ciepło. Nie raz tak było. Ale ten raz ostatni i najważniejszy trafił się Frankowi z bożej chyba łaski. Choć Boga do tego mieszać nie należy. Ale tak się mówi...

Kolegę Franka choroba zawiodła do szpitala. Kolega był dobry, najbliższy ze wszy-stkich, no i klucze od jego pokoju - szczęśliwiec był kawalerem - dostały się Franciszkowi.

Nie wiadomo, skąd to Jagnę naszło. Jak to z babą. Może z tej miłości, którą Franek ją uparcie częstował, a może i z tej flaszki, którą oboje rozpili. Ale przyszedł moment, gdy ona najpierw zaczęła mówić, potem płakać, a on już czujny, trzeźwy, jakby cały dzień minął bez picia, słuchał, jak wyznawała mu, co się stało z jego wozem w noc pasterki, którą, przez tamtych spity na umór, przespał całą noc na ławie kolatorskiej w zimnym kościele. Wszystko. Kto był w autobusie. Kto zabijał. I całą przysięgę powtórzyła, już przerażona, co takiego zrobiła, już płacząca, żeby jej na zgubę czasami nie wydał. Uwierzyła jego zapewnieniom, zwłaszcza że zaraz ją znowu na łóżku rozkrzyżował, taka na niego dzika radość naszła. Od razu, jak usłyszał, że Sobota każdemu ze świadków po parę tysięcy do kieszeni włożył, wie-dział, co zrobi. To, czego nie mógł wyrwać ani dodatkową robotą, ani kombinacjami z benzy-ną, czy tym, co czasem dało się z magazynu części odprowadzić, teraz przychodziło samo.

Nic mu nie odebrało tej radości. Nawet to, co się stało po godzinie. Kozłowa żona skądś się dowiedziała.

Zawsze w najlepszym kolektywie wśród kolegów znajdzie się Judasz. Dość, że dobrze po północy ktoś zaczął się dobijać do drzwi pokoiku, w którym tyle różnego szczęścia zaznał właśnie z Jagną. I wdarła się głupia baba do środka, gdy tylko drzwi uchylił myśląc, że to jakiś pijany koleś po wspomożenie wolną butelką... Ale Franek był szczęśliwy. Owszem, brały się za kudły. Jagna w krótkiej koszulce dała się raz i drugi trafić kopniakiem w odkryte miejsce, aż do chwili, gdy się obaliła przez taboret i jego jędza doskoczyła... Wtenczas Franek złapał wreszcie babę i przydusił tak, że z sił opadła. Jagny już nie było, ale co z tego, kiedy kiecka, sweter i płaszcz zostały, a przecież upału nie ma, to zima.

Odnalazł ją w komórce za schodami, w ciuchy ubrał. Pocieszać nie pocieszał. Obiecy-wał tylko, że się między ludźmi nie rozejdzie. Już on ze swoją „porozmawia” tak, że sińce Jagny przy tym zbledną. Dostał w gębę, kiedy się roześmiał patrząc, jak się ubiera zapłakana, podskakując na jednej nodze, naciąga rajstopy, dostał, ale nie przestał się śmiać. Bo to naj-szczęśliwszy dzień w jego życiu. Wiedział, co teraz zrobi. Żeby ta jego baba mogła się domy-śleć, jeszcze by poleciała do kościoła pomodlić się, żeby Jagnie Bóg cudzołóstwo przebaczył.

Wyczekał pod schodami, aż jego żona wyleciała na dwór jak furia, wziął dziewczynę grzecznie pod rękę, zawsze miał fason i poprowadził do swego zaparkowanego w bocznej uli-czce autobusu. Posadził obok siebie, buzię z łez obtarł garścią, motor zapuścił. Przyambalo-wał silnik, karoseria zadrgała, aż zakołysał się goły tyłek dziewuchy z okładki kalendarza przypiętego do surowej szoferskiej kabiny, spojrzał na medalik z Matką Boską przyśrubowa-ny nad lusterkiem i mrugnął do swego odbicia. Los się do niego uśmiechnął.

Kiedy po raz pierwszy, nie wiedzieć dlaczego, san kierowany przez Franka zrobił dodatkowy przystanek przy obejściu Soboty, nikt specjalnie nie zwrócił uwagi: pewnie ktoś niespodziewanie wyszedł na drogę albo co tam. Kiedy stało się to po raz drugi, ci, którzy „wiedzieli”, nieco się zaniepokoili. Autobus stał chwilę przy zapalonym silniku drżąc, aż mu kierownica chodziła, a niektórym dreszcz zaczął wędrować od trzęsącego się siedzenia aż po grzbiecie. Za trzecim razem postał chwilę i zatrąbił, jakby zachęcał kogoś do wyjścia.

Jan Sobota pojawił się u Franka tego właśnie trzeciego dnia wieczorem. Ale tego nikt poza Frankiem nie wiedział. A następnego dnia stary Błachno wziął syna za rękę i nie mówiąc ani słowa poprowadził na drogę. Niedaleko. Do obejścia Sobotów. Było już ciemno, taką wybrał znać Sobota porę i że to wrażenie większe będzie na ludziach i że nie rzuci się w oczy takie liczne u niego zebranie.

Gdy Bolek został wepchnięty przez ojca do izby o zasłoniętych szczelnie oknach, chciał się cofnąć. Przeraziło go to zebranie niczym msza - ciasno, wszyscy na kolanach, pod ściana-mi, na środku, baby i chłopy przemieszane, ale przecież wszyscy, co wtenczas w sanie sie-dzieli i patrzyli, i przysięgali. Sobota stał na środku. Światło było zgaszone, wszystko, co było widać, to od płomienia kilku świec stojących wokół krucyfiksu królującego na stole. Ktoś powiedział: „O, Błachny przyszły” i w tym momencie Sobota ujął krzyż z Panem Jezusem i zrobił krok w stronę najbliżej klęczących.

- Będzie jeszcze jedna przysięga - powiedział powoli. - Bóg zobaczy. Kto teraz skłamie, kara go szybko dosięgnie.

I było powtórzenie tego, co wtenczas w autobusie. Tylko że uroczyście, bez pośpiechu i z jednym zdaniem dołożonym na koniec: klnę się na Boga, żem dotychczas nikomu słowa nie powiedział...

Kto przysiągł, krzyż pocałował. Sobota wieszał mu znowu medalik na szyi. A na koniec powiedział, smutny, jakieś niewyraźne słowa: kto tu jest krzywoprzysięzcą, to Bóg widzi i wtenczas dojrzał jeszcze Bolka skurczonego za plecami ojca.

- Czego się chowasz, przysięgaj - zrobił krok w jego stronę i w tym momencie nie my-śląc, bez wahania, jakby to sobie od początku ułożył, chłopiec dał nura do czarnej sieni, przez sekundę nie mógł trafić dłonią na klamkę, wywalił drzwi ramieniem, aż głucho chlasnęły o ścianę chałupy i pobiegł w ciemność. Tuż za nim wyskoczył Sobota, a potem Jagna, cała drżąc jakby w gorączce, wybiegła na rozmokłą drogę nie patrząc, że jest w eleganckich miejskich pantofelkach, głośno mlaskając błotem uciekała przed siebie, nie omijając kałuży.

Bolek słysząc, że ktoś biegnie za nim, jeszcze przyspieszył. Zaraz za płotem skręcił na pole i nie grzęznąc w roli, która, choć puściła z wierzchu, głęboko jeszcze była przemarznięta, gnał nieprzytomnie w stronę swego domu. Wbiegł na podwórze, zawahał się przez moment i jął się mocować z wrotami stodoły. Wpadł w litą ciemność taką, że nie widział swojej ręki, gdy macając przed twarzą szukał drabiny, by wdrapać się na sąsiek. Rozgarniając rękami siano wzniecił tuman z traw bardzo przesuszonych, kichnął raz i drugi. Zamarł w bezruchu. Ojciec nie mógł go znaleźć. Zawlókłby go z powrotem do Soboty i cisnął tam na kolana. A chłopak już wiedział, że drugi raz Władka nie zdradzi... Zakopał się głęboko w siano w samym kącie sąsieka tam, gdzie spiętrzone było najwyżej i tak pół leżąc, pół siedząc, ciężko dysząc trwał nieruchomo. Długo nie czekał. Skrzypnęły wrota i zobaczył przez cieniutką kra-tę siana na twarzy ogromną postać swego ojca. Trzymał w lewej ręce stajenną lampę. Uniósł ją teraz wysoko nad głową i rozejrzał się czujnie wysuwając głowę. Popatrzył na drabinę, postawił nogę na stopniu. Potem się rozmyślił. Bał się leźć z zapaloną lampą w siano. Uniósł prawą okaleczoną dłoń do góry i pogroził w milczeniu. Bolek widział sterczący kaleki palec.

- Zatłukę, jak znajdę. A rankiem widłami siano przetrząsnę...

Był już we wrotach stodoły, gdy odwrócił się i poszedł w głąb tam, gdzie leżał stary żłób. Bolek znał ojcową tajemnicę. Pogmerał w kryjówce i rzuciwszy ogromny cień na ścianę wyszedł.

Chłopiec dygotał. Nie to, że było mu zimno, bo w końcu nie był goły, a siano też miało swoje ciepło. Nie wiedział jeszcze, co zrobi. Wiedział tylko, że ojcu się nie pokaże, do Soboty zawlec się nie da. Męczyły go majaki, przysypiał i budził się z ogromnego strachu sennych widziadeł prosto w nowy strach, że tylko patrzeć, jak stary Błachno wdrapie się na sąsiek z widłami.

Przed świtem wymknął się ze stodoły, przelazł przez furtkę i zatoczywszy krąg wokół płotu ruszył w stronę łąki, gdzie był bróg siana. Padało. Rzęsisty deszcz, taki, jak ten, co zmy-wał ślady w dzień po zbrodni, przemoczył go natychmiast. Dopiero teraz spostrzegł, że jest bez czapki - została w miejscu przysięgi. Dobiegł do brogu i jął wyrywać garściami siano, żeby wyrobić sobie jamę na schronienie. Ledwo wlazł i zamknął oczy chcąc odpocząć, jak naszła go myśl, że przecież siedzi w brogu Soboty... Długo nie wytrzymał.

Na pół godziny przed zaczęciem lekcji pojawił się w klasie blady, bez książek i zeszy-tów. Miał gorączkę. Nauczyciel już z drugiej lekcji odesłał go do domu. Na progu wiedział, że do domu nie wróci, ale dopiero po paru krokach zdał sobie sprawę, że jakby bez żadnej świadomej decyzji idzie w stronę posterunku. Szedł wolno. Coraz wolniej. Nie zapomniał chwili, gdy był tam w dzień pogrzebu i zastał sierżanta Marnota pijącego z zięciem Soboty.

Ale innej drogi nie było. Nie będzie z krzywoprzysięstwem szedł do Proboszcza, zresztą co Proboszcz na Sobotę zrobi, skoro na weselu Sobotowej córki sam Wikary dom błogosła-wił, jadł i pił u swego najlepszego parafianina, jak powiedział w swej mowie.

Czuł przebiegające mu po plecach dreszcze, gdy stanął przed schodami budynku poste-runku. Myślał, co powie, jeśli przyjmie go Marnot. I jakby cuda zdarzały się nie tylko w kościele, przed budynkiem zahamował samochód - i wysiadł ten nowy. Komendant. Co się śmiali, że zamiast za złodziejami latać, książkę o złodziejach pisze...

Bolek podszedł do kapitana Anusza, gdy ten stawiał pierwszy krok na schodach.

- Chcę powiedzieć o zbrodni. O strasznej zbrodni - zawołał i nagle instynktownie złapał obcego człowieka za rękę, jak dziecko dorosłego na widok niebezpieczeństwa.

Moment, gdy Anusz nagle uczuł w dłoni drobną dziecinną rękę, targnął nim jak dotknięcie elektrycznego prądu. To już dwa lata odkąd Krysi mógł brać bezwładną, martwą, obcą, kiedyś to ona sama w ten sposób sięgała po jego opiekę...

Wyswobodził się, jeszcze nie w pełni rozumiejąc wypowiedziane przez chłopca słowa. Mały był czerwony, oczy mu błyszczały... Na miły Bóg, piją w tej Ornej, jak w całej Polsce, ale ten chłopaczek!

- Chodź - powiedział i zmusił się, by położyć dłoń na jego ramieniu. To przerażone dziecko nie budziło w nim sympatycznych uczuć. Nie wie, gówniarz, czym jest szczęście, że się chodzi, że się mówi, że się jest, taki zdrowy półchłopek, a histeryczny jak mieszczańskie szczenię. „Zbrodnia”. Ciekawe, kto kogo kłonicą w tyłek uderzył.

Z początku nie mógł się połapać w chaotycznych słowach tamtego. Pasterka. Autobus. Niby to przejechani, a Sobota sam, czworograniastym kluczem bił Zaleską w głowę, kiedy ten drugi za włosy ją trzymał. „A potem przenieśli wszystkich. I Władka, co żył, choć to jego autobus uderzył i jeszcze go przejechali. I autobus w rowie został, a wszyscy przysięgali tajemnicę”.

Anusz wreszcie zaskoczył. To ta jego pierwsza umorzona sprawa. „Drogówka”. Pijany sprawca, ukradziony autobus porzucony w rowie...

- Marnot - krzyknął uchylając drzwi - wołaj protokolantkę.

Kiedy chłopak skończył relację, w kapitanie Anuszu obudził się instynkt opiekuńczy.

- Coś ty mizernie wyglądasz, mój mały, zawiozę cię teraz do domu.

- Nie! - krzyknął panicznie chłopiec. - Do Wołania nie! Sobota mnie zabije, ojciec nie daruje... - był rozpalony.

- No, nie bój się. W takim razie zostaniesz tu jeszcze godzinę i pojedziesz ze mną. Ty zostaniesz, a Soboty już we wsi nie będzie. Jadę do prokuratora po nakaz, a wy tutaj dajcie chłopcu herbaty, jeśli głodny, niech który skoczy do gospody, przyniesie coś do jedzenia...


Kiedy Bolek po dwóch godzinach jechał z kapitanem Anuszem i sierżantem Mamotem do Wołania, już trzęsły nim dreszcze. Pamięta, że oficer pytał go jeszcze o przyczynę niena-wiści Sobotów do Zaleskich, pamięta, że tłumaczył, że Zaleska mówiła, jak Sobotowa wynio-sła cały kosz wędlin, gdy robili na wesele, pamięta, że oficer machnął ręką.

- Bredzi coś malec od rzeczy. Lekarza mu przywieźć musimy.

Tyle pamiętał. W dwa dni później, gdy opadła z niego gorączka, przesiliło się zapalenie płuc, dowiedział się od ojca, co narobił. „Sobota aresztowany. Długo nie pożyjemy”.


Kiedy Bolek jeszcze leżał w gorączce, czuwającą przy nim matkę ocknął jakiś dziwny łomot, a właściwie brzęk, jakby coś stuknęło o szybę i przepadło. „Jakby diabeł pazurami po-ciągnął” - zdawała sprawę obudzonemu mężowi. Stary naciągnął spodnie, wdział marynarkę, zapalił lampę i powiesiwszy ją na jednopalczastej ręce, w drugą wziął siekierę i wyszedł na podwórze. Nikogo. Podszedł bliżej okna i wtedy coś na ciemnej ziemi pojaśniało. Schylił się i podniósł srebrzącą się monetę: złotówka. Obok druga i trzecia. Niedaleko znowu parę mo-net... Zdjęty lękiem zbierał je, nic na razie nie rozumiejąc. Wrócił do izby, wyłożył znalezisko na stół. Kiedy naliczył dwadzieścia dziewięć srebrnych krążków, zbladł i nic do żony nie powiedziawszy wziął lampę i wyszedł ponownie w noc. Długo nie zabawił. Wrócił, dołożył trzydziestą monetę.

- Trzydzieści... - oznajmił patrząc żonie w oczy. Na czole miał krople potu.

- No i co, że trzydzieści?

- Srebrników. Judaszowe srebrniki. Żeśmy Sobotę wydali. Mimo przysięgi. Trzydzieści srebrników...

Pobożna była wieś Wołanie. Każdy, jaki by nie był, słowo boże rozumiał. Ktoś w ten sposób przypomniał o zdradzie Bolka. Przypomniał i pogroził.

Jan raz jeszcze wyszedł z domu. Bolkowa matka podeszła do okna. Szedł do stodoły. Musiał się upić. Teraz ze strachu.

Wieś milczała. Wszyscy wymienieni przez Bolka Błachno świadkowie solidarnie po-twierdzili swoją obecność na pasterce. Razem wracali do domu. Kto by miał sana prowadzić, skoro Franek Kozioł spity do nieprzytomności został w kościele. A zresztą kto to naopowia-dał? Ten mały Błachno przecież jest zdesperowany. Tak Wołanie przezywało wariatów, pomyleńców. Wiadomo nawet, kiedy się stał nienormalny. Chociaż tak w ogóle to był chyba od początku. Bo jaki chłopak na wsi zamiast się uczyć albo przy gospodarce pomagać, będzie stroił jakieś latawce, co same bez wiatru latają. I przez te latawce jeszcze się pogorszyło. Trzeba przyznać, że pewnie od tego czasu złość ma na Sobotów i z tej złości wszystko wymy-ślił. Całą tę zbrodnię. Bo tak naprawdę to Sobota, tyle że Darek, okrutnie go kiedyś pobił, kiedy ten jego samolot w dobrze już odrośnięty jęczmień ozimy wylądował i chłopak udane zboże podeptał. Ale jaki gospodarz by się nie zdenerwował. I uderzył go wtenczas w głowę za mocno. Boluś omdlał nawet i stąd takie zdesperowanie. Historia wracała w zeznaniach świad-ków z dziwną regularnością, a że w sprawie już pojawił się adwokat, sam prokurator namó-wiony przez Anusza zawnioskował psychiatryczne badanie chłopaka. Mały Szeryf - tak go nazwał kapitan, który „uwierzył” chłopcu od początku, przyjął nawet perspektywę wyjazdu na badania z ulgą. Anusz mógł się domyślać, że żyje we wsi pod ogromną presją. Podziwiał go. Czternastolatek biorący na siebie takie brzemię...

Ilekroć teraz przystawał u posłania Krysi, myślał o nim. Może prokurator miał rację, że zbyt „emocjonalnie” podchodzi do sprawy. Ostatnio uczynił nawet aluzję, że to kapitan „wy-mógł” na nim nakaz aresztowania. „Przedwczesny” powiedział. Ale Anusz nauczył się już Ornej na tyle, by przestać się dziwić czemukolwiek. Wiedział, że ostatniej niedzieli Wikary wygłosił z ambony płomienne kazanie o brutalnym szykanowaniu najwierniejszych synów kościoła. Niby bez związku z tym samym przemówieniem znalazła się lista najofiarniejszych parafian, którzy fundują kościołowi „Dom”. Listę otwierało nazwisko Soboty.

Potem wielokrotnie miał przeklinać pomysł ze sprawdzaniem poczytalności jedynego świadka. Ale ledwo wspomniał prokuratorowi, żeby uprzedzić w ten sposób manewr obrony, jako że adwokat Soboty był „firmowym” mecenasem wojewódzkim, ten przystał na to gorli-wie.

Bolek wyjechał na obserwację do wojewódzkiego miasta, jak na radosną wycieczkę. Bał się ojca. Stary sponurzał do reszty, przestał pracować, co wieczór pijany, wyklinał syna, że go „zgubił bez reszty”. Zdarzało się, że chłopiec noce spędzał na strychu. Matka chowała na zaplecze prowadzącą tam drabinkę. Teraz będzie w mieście, a kapitan Anusz powiedział, że ci co go mają obserwować, to ludzie prawdziwie uczeni. Że na pewno będzie mógł z nimi pogadać i o budowaniu modeli, i o wielu innych ciekawych rzeczach.




VII



Przez cały ten czas, gdy Sobota siedział w areszcie śledczym, tylko raz jeden Proboszcz wdrapał się na ambonę. Nie bardzo dobrze dla Soboty wychodziło, co na kazaniu powiedział. Że każdy winien jest dać świadectwo prawdzie. Było to w tydzień, gdy zaczęli ciągać na prze-słuchania tych, co ich mały Błachno wskazał, a oni zgodnie oświadczali, że nic nie wiedzą. Że razem w kościele i w domu, że żadnego autobusu. Ale i po tym kazaniu nikt się nie załamał, krzywoprzysięstwa nie popełnił. Stary Krzysztofiak, co w autobusie koło Kapusty był sie-dział, to się nawet po spowiedzi u Proboszcza upił i rozpowiadał o tym, jak wygarnął staru-chowi, że z cudzych grzechów nie będzie się nikomu spowiadał. Każdy ma swoje grzechy, a ksiądz to ma pilnować, żeby każdy ze swoimi grzechami do kościoła chodził... Wieś przestała się u Proboszcza spowiadać. Zaczęli mówić, że głuchy, a komu pilno jest na głos swoje grze-chy wykrzykiwać.

Był Proboszcz wzywany do kurii. Wrócił jak po chorobie. Usłyszał tam o próbach na-kłaniania z ambony do współpracy z policją i choć w pokorze zniósł słowa niesprawiedliwe, coś się w nim załamało. Nie będzie mówił biskupowi, że dla niego świadectwo czternastole-tniego ulubionego ministranta i pomocnika przy pszczołach, pomylonego chłopczyny, szuka-jącego drogi do nieba dla swoich latających modeli, więcej znaczy niż zeznanie przewodni-czącej Koła Różańcowego, niż honor najpobożniejszej rodziny.

Dzieci u ciebie, Proboszczu, morduje się w łonie matki, a ty milczysz”. To już robota Wikarego. O tej biednej zgwałconej Marychnie. Pewnie że grzech, ale jak nosić dziecko z gwałtu i przemocy zrodzone. Człowiek tylko jest człowiekiem, nie każdy jest ... - nasunęło się Proboszczowi bluźniercze porównanie, ale zmilczał na szczęście. Ciężkie dni przyszły na sta-rego. Zamykał się w parafialnej kancelarii i przeglądał metryczne zapisy. „Sobota Jan urodzo-ny... ochrzczony dnia...”

Kapusta Bronisław urodzony... ochrzczony...”

Dawałem im imiona świętych w imię Boga i nic nie wskórałem przeciw wilczej natu-rze...

Przyszło na starca to najgorsze.

Nie, to nie jest kryzys wiary w Boga - upewniał się, gdy słabnął w modlitwie, gdy leniwe ciało odmawiało postu i umartwienia na intencję prawdy. Ale był to już na pewno kry-zys wiary w siebie, w swoje życie. Nie wychował ich po bożemu. Może nie miał powołania. Za dużo przeżył młody żołnierzyk po kozackiej szarży. W głowie mu się pomieszało. Jak Bolkowi od tego, co w noc pasterki zobaczył. Nie widział go już ksiądz w kościele ani na plebanii od zimy. No, ten raz jeden, co o przysięgę zapytał. A teraz w szpitalu na obserwacji...


Orzeczenie było fatalne. Nadmierna pobudliwość, skłonność do fantazjowania, słaby stopień zrównoważenia...

- Niechby jeden z tych mądrali pożył przez tydzień pod taką presją - wściekał się Anusz nad urzędowym arkuszem. Adwokat już załatwiał z prokuratorem warunkowe zwolnienie Soboty... Był to niewątpliwy wstęp do umorzenia śledztwa.

W dniu, gdy odwoził chłopca do Wołania, w chwili, gdy na dwa kilometry przed wsią mijali okwiecone owocowe drzewa, w miejscu, gdzie kończył się szpaler, a zaczynały bujne krzaki głogów, mały poprosił, żeby przystanąć.

Wysiadł. Stał obok Anusza, sięgał mu do ramienia. Patrzył na te krzaki i powiedział, robiąc gest ręką ku ziemi:

- Tak były przygniecione przez autobus. Całą zimę leżały. A teraz krzaki się wyprosto-wały i kwitną, a zbóje chodzą na wolności...


I już wieś wiedziała, że nic Sobocie nie będzie. Rację mieli ci, co przykazywali milczeć, bo on wszystko ma załatwione. Zięć Kapusta jeździł nie tylko do Ornej. I do województwa trafił. I wszędzie szły węgorze wędzone, szynki marynowane i świeże karpie na Wielkanoc. Każdy już tu i tam dostał, ile trzeba. Nawet prokurator. Tyle że ten milicjant się uparł, jak głupi. Ale co z tego. Jego cztery kapitańskie gwiazdki na całe niebo, co się sprawiedliwym opiekuje, to za mało.

I wyszedł z aresztu śledczego zwolniony Jan Sobota, w noc, która potem nastąpiła stary Błachno powiesił się we wrotach swojej stodoły.

Bolek, po tym, co widział w noc pasterki, jeszcze musiał zobaczyć ojca z głową przechyloną na pierś... Gdy bliżej podbiegł, wisielec wysadził ogromny siny język. Chłopak pogroził pięścią ni to niebu, ni smużącym spokojnym dymem dachom Wołania. I tak się jakoś zrobiło, że nie miał kto zdjąć wisielca ze stryczka i czekał, dopóki sierżant Marnot nie nadje-chał służbowym jeepem z Ornej. Chłopak gdzieś się schował. Błachnową taka słabość naszła, że ruszyć się nie mogła. I jeszcze do tego doszło, że pogrzebem musiał się zajmować kapitan Anusz. Wikary, pod presją Proboszcza, zgodził się na pochowanie denata - bez księdza - na uboczu cmentarza, pod murem.

Tego dnia właśnie wieczorem, gdy został sam z matką przy pustym stole, usłyszał od niej „na przestrogę, żeby z Subotami nie wojował” opowieść o tym, jak ojciec stracił swoje cztery palce przy krajzedze.

Jakby już na dobre diabeł rządził w Wołaniu, światło zgasło i siedział z matką przy cienkim płomyczku świecy, którą przeciąg kładł chwilami poziomo nad stołem, słuchając historii o duchach. Bo było o tych pobitych Żydach, co ich wyorali ze dwadzieścia lat po wojnie... Pamiętał ten czas, gdy bali się pasać krowy na najlepszym wygonie, bo straszył tam każdy krzak jałowca przebrany przez mgłę w widmowe szaty, bo na głos sowy zamierało serce i można było od trwogi pomylić własną mowę z cudzą. Więc ojciec miał kiedyś nie-szczęście powiedzieć, pijany, że na Sobotę to we wsi za oczy mówią „Szabas”, na pamiątkę tych Żydów pomordowanych. I zaraz tak się stało, że pogotowie jechać musiało do wypadku - krajzega mu cztery palce obcięła. Wypadek to wypadek, lekarz potrzebny nie milicja. Bo i ona, matka, dopiero po latach się dowiedziała, który z Sobotów trzymał ojca, a który rękę mu pod krajzegę kierował...

Kiedy powiedziałam po tych dwóch latach, co mi się przyznał w samiutkie Boże Naro-dzenie, że ta krew jeszcze na nich spadnie, ojciec tylko mruknął: co to krew z moich palców, jak tamta w bagnach przelana obróciła mu się na bogactwo...”

Bolek podniósł się od stołu. Stanął w progu. Gwałtowny przeciąg od otwartych drzwi zgasił świeczkę. Stał i patrzył w tę ciemność bez granic, gdzieniegdzie płomyczkiem naftowej lampy rozjaśnioną: to było Wołanie.


Na drugi dzień po pogrzebie Błachny miał kazanie Wikary. Było o samobójcy, co sam na siebie potępienie wieczne ściągnął, i zaraz potem, że choć grzech to straszny, ale chyba jeszcze straszniejszy, gdy matka sama morduje dziecko w swoim łonie poczęte. Krzyczał zno-wu Wikary, słowem Papieża straszył, aż wykrzyczał, że w kościele miejsca dla takich kobiet nie ma i Marychna wyszła przed kościelną bramę z twarzą bladą i zaciętą, podobno od razu pod kościołem powiedziała, że teraz to się odważy pokazać, kto we wsi jest prawdziwy mor-derca i nie potrafią z niej, jak z małego Błachny, wariatki zrobić. Wygadywała w niedzielę, a we wtorek był ten pożar. Maj był suchy, aż strach było pomyśleć, co w tym roku wyrośnie... Jak ogień chwycił...

Wszystko to było mówione dopiero potem, gdy już wystygły zgliszcza. Mówiono, że zajęło się równocześnie słomiane poszycie chałupy i siano w stodole. Że ojciec Marychny tylko „zmysłem” ocalał, bo zamiast szamotać się z podpartymi kołkiem drzwiami od razu wywalił okno od zapłocia... Ale kto to może sprawdzić? Jeśli drzwi kołem zaparte, to kół się spalił razem z drzwiami. Szukać podpalacza można, ale znaleźć się nie da - tak dałoby się określić stanowisko sierżanta Marnota. W sprawach wsi był dla komendanta autorytetem.

Gdy odblask ognia pobudził ludzi, paliło się już całe gospodarstwo. Byli tacy, co z uznaniem wspominali, że wiatr był „dobry” - nie gonił płomienia w stronę sąsiednich zabudo-wań tylko w pole. Przynajmniej wtedy, jak było podpalane. Bo wieś wątpliwości nie miała. Ale kiedy już słupy ognia ze stodoły i przytulonej do niej obory pojednały się z tym najwię-kszym, co strzelał z chałupy, nie dało się dalej oglądać, bo wiatr się nagle odkręcił... Pierwszy to spostrzegł stary Korona... Najbliższy sąsiad spalonych Gmochów. Z krzykiem pognał od pożaru Jagnę i swoją babę i za chwilę już siedział na stodole i lał z wiadra wodę na poszycie. Wzywał do pomocy sąsiadów, ale co bliższy sąsiad poleciał na swoje, swój dach moczyć, a dalej to w ogóle nie widział żadnego interesu i dalej jak się Gmochy palą oglądał. Z inwen-tarza świnie się jakoś rozbiegły, ale krowy się wyprowadzić nie dało... Stara Gmochowa lamentowała do nieba o sprawiedliwość, ale ogień nie patrzy, kto go zapalił i po co. I było tak, że na jasnej scenie poruszały się bez sensu, chaotycznie i po prostu głupio dwie tylko postacie - Marychna i jej matka. Po prawdzie nie bardzo było i przy czym pomagać, ale i tak nikt by się specjalnie do pomocy nie rwał, bo ten, co podpalił, nie po to podpalał, żeby się co miało uratować i na pewno stał ramię w ramię z całą resztą i patrzył się, co kto wyrabia...

Nad lamentami Gmochowej górował przez jakiś czas krzyk starego Korony, dyrygują-cego ruchami swej baby i córki przy noszeniu wody... Jeszcze w tyle za nim poruszał się po dachu swej krytej gontem chałupy następny sąsiad, ale reszta nie uznała zagrożenia za istotne. W końcu Gmochy pobudowane były na skraju wioski.

A szkoda - uzupełniał relację z pożaru sierżant Marnot, przebywający tam razem ze strażą z Ornej, która zdążyła tylko polać zgliszcza - szkoda, że pana kapitana nie było trzy lata temu, żeby mógł pożar prawdziwy zobaczyć. Poszły cztery gospodarstwa od północnej strony Wołania. Żeby to gasili, może by i dali radę ogień utrzymać przy jednym, ale każdy wlazł tylko okrakiem na swój dach i swój wodą polewał, żeby się nie zajęło... Takie tu ludzie. A co do podpalenia, jeśli było, to było i na tym koniec. Nikt o podpalenie skargi nie zgła-szał... - wyraźnie radził, żeby nie podejmować sprawy daremnej.

W końcu spaliło się tylko jedno gospodarstwo. Już na zgliszcza przyjechał swoim trabantem Wikary. Coś chyba zrobił, jakąś litanię od ognia albo co, bo wiatr ucichł od razu. No i poszło z dymem gospodarstwo rodziców Marychny, co się na własne dziecko targnęła.


Choć teraz Bolek bliżej był matki, śmierć starego Błachny bardzo go odmieniła. Nie ten moment, gdy ujrzał długą wyciągniętą postać niby zatrzymaną w skoku nad ziemią, tą kaleką rękę z jednym palcem skierowanym teraz sztywno w dół. Tak odmieniła go chwila, gdy został naprawdę sam. Piach zasypał ojca. Żeby nie dwaj grabarze, byłby tylko on i matka. Pojął tam nie tylko, że jest sam, ostatecznie i już na zawsze, ale to, że jest sam przeciw ludziom w Wołaniu. I że właśnie ma im udowodnić, że to ojciec, zasypany w pohańbieniu pod cmenta-rnym murem, był sprawiedliwy, skoro sam sobie śmierć wymierzył. A nie oni. Ci, co nawet na cmentarz nie przyszli. Pochowali się ze swym strachem po domach, kryli ten strach w cichych szeptach, nagłych zamilknięciach, odwracaniu oczu. Bo od śmierci Błachny i pożaru Maryjki strach zgęstniał, stał się materialny jak ciemność, co to niby dotknąć się jej nie da, a ona jest i straszy. I nie wiadomo, jak to było, czy Bolek odsunął się od swoich szkolnych kolegów, bo ich głupota i nieświadomość nie była już na jego miarę, czy to oni słuchali rodzi-ców, zakazujących im kontaktów z „wariatem”. Uczył się, jak zawsze, dobrze, a może nawet lepiej niż dawniej. Tyle że nieraz znikał na całe godziny z domu i często go ludzie widzieli w tamtej okolicy w pobliżu krzyża, który stara Zaleska postawić kazała za tymi krzakami głogu, co je „w wypadku” san do ziemi przygniótł. I choć bez żadnego zezwolenia ten krzyż stanął, to jakoś nikt się na niego podnieść nie ważył. Ale w ogóle też nikt tego krzyża nie lubił. Nawet się ludzie bali. Mówili, że nocą tamtędy przechodzić jest strach. Stara Zaleska łaziła po wsi, żeby na majowe śpiewanie kogo namówić, ale jakoś nikt nie chciał. Dalej śpiewali przy kapliczce pod lasem. A krzyż stał całkiem sam w szczerym polu.

Tylko Bolek pojawiał się tam od czasu do czasu.

Nie może to być, żebyś ty był, Boże, naprawdę, jak długo to jest tak, jak jest...” - tak zaczynała się, mówiona na stojąco, bez czynienia znaku krzyża „modlitwa” Bolka, w której upominał się o sprawiedliwość.


Kapitan Anusz skończył swoją pracę magisterską. Już robił korektę maszynopisu, gdy zdarzyło się to, co się jeszcze w Ornej nigdy nie zdarzyło - włamanie do kościoła. Gdy tylko sierżant Marnot zameldował o sprawie, komendant wsiadł z nim w samochód i pojechał na miejsce.

- To aż takiego bandytyzmu trzeba żeby przedstawiciel władzy w katolickim kraju pojawił się w kościele. I to mąż kobiety tak wierzącej? - Wikary, choć człowiek młody, silił się na ton dobrotliwego żartu. Ale Anusz miał o nim wyrobione zdanie i bardzo sztywno po-prosił o informacje na temat zdarzenia. O ile samo włamanie było najbanalniejsze w świecie, to „rabunek” wyglądał dość osobliwie. Sprawca wśliznął się przez wybitą szybę nad drzwiami - zrobił to młodociany - zaznaczył ksiądz, z naciskiem podkreślając rozmiary ramy...

Choć rzeczywiście mogło to być dziecko, Anusz uciął krótko.

- Wnioski śledcze należą do nas. Mógłby to być także stary dżokej – zakpił - oni są bardzo drobni...

Wikary wybałuszył oczy. Anusz zły, że wspomnienia młodzieńczych wyścigowych hazardów nasunęły mu głupie skojarzenia, uzupełnił oschle - Bywają ludzie dorośli, a raczej niewyrośnięci. O to mi chodziło...

Włamanie więc najbanalniejsze, ale „rabunek” raczej osobliwy. Zginęły wota. Ale tylko jednego rodzaju. Medaliki Częstochowskie. „Na srebrnych łańcuszkach” - Wikary podkreślił ich wartość.

- Ależ ta monstrancja jest też ze srebra... - oschle przerwał mu oficer. - Albo te tam kielichy mszalne...

- Sprawca bał się świętokradztwa - wyjaśnił apodyktycznie Wikary.

- A te zaginione wota to nie świętokradztwo?

- Jest grzech i grzech. Nie na każdy się człowiek waży...

Anusz nie mógł się powstrzymać, by nie dokuczyć młodemu zadufkowi.

- A czy ksiądz wie, że osiemdziesiąt procent sprawców włamań do kościołów deklaruje się jako wierzący? Rozeznania dokonują w czasie „rutynowej”, jak to się u nas na służbie ma-wia, obecności w kościele. To nawet sprawiedliwie, że rabują kościoły wasi wychowanko-wie... - zaczerwienił się, słysząc jak mówi rzeczy niedopuszczalne z punktu widzenia służby. - Przepraszam. Wracamy do rzeczy.

Nakazał Mamotowi, by spisał protokół, zabezpieczył ślady, zebrał odciski daktylosko-pijne...

Pożegnał Wikarego, który miał asystować tym czynnościom, i ruszył w stronę samo-chodu. Nagle, tknięty jakąś myślą, odwrócił się i poszedł w stronę plebanii. Chciał porozma-wiać z Proboszczem. Wiedział, że to był chyba jedyny człowiek, który poważnie potraktował zeznania Bolka Błachno. Miał relację o jego późniejszych kłopotach w kurii.

Ale starego księdza nie było.

- Jak tylko wyszło to włamanie, to proboszcz wziął laskę i poszedł. W stronę Wołania. Mówiłam, żeby się nie męczył, ale z nim to jest gadanie próżne - oznajmiła stara gospodyni.

Anusz wsiadł w samochód i skierował go na wiejską drogę. Nie ujechał trzech kilome-trów, jak zobaczył wysoką, choć już mocno przygiętą sylwetkę w czarnej rozwianej sutannie. Bo wiatr był porywisty, dzień chłodny. Czerwiec w tym roku nie mógł się zdecydować przejść na stronę lata.

Anusz zwolnił. W ostatniej chwili wyłączył nawet silnik i wóz toczył się własnym rozpędem naprzeciwko idącego wolno Proboszcza. Gdy przystanął, starzec się zdumiał.

- Co za traf. Idę i myślę o panu - powiedział.

- A ja jadę po pana - odrzekł milicjant. Wysiadł, i jak dżentelmen proponujący damie przejażdżkę, obszedł samochód, by otworzyć przed nim drzwiczki.

Ksiądz zwalił się ciężko na siedzenie, widać bardzo był zmęczony. Laskę postawił między kolanami. Anusz włączył motor, ale gdy wrzucił wsteczny bieg, Proboszcz zaprote-stował.

- Nie, nie, proszę jechać dalej, musimy porozmawiać.

Wóz wolno potoczył się naprzód. Ksiądz prosił, żeby się nie rozpędzać.

- Staniemy. To tutaj - powiedział, gdy wóz przyhamował na brzegu rowu, po drugiej stronie kłębiły się ogromne krzaki głogu. Za nimi stał nowy krzyż. Sławny krzyż Zaleskiej...

Anusz myślał, że ksiądz mówi, że są na miejscu zbrodni, nazywanej do tej pory wypa-dkiem, ale stary pokręcił białą głową.

- Tutaj to wszystko znalazłem - oznajmił, sięgając gdzieś w głąb sutanny i na wyciąg-niętej ogromnej dłoni podał pęk medalików, splątanych srebrnymi łańcuszkami.

Anusz ostrożnie wziął ukradzione wota. Odsłonił krwawiący palec księdza i głębokie zadrapanie na dłoni.

- Nic takiego. Gwóźdź też wyrwałem - powiedział cicho, jakby zwierzał tajemnicę, której nikt więcej znać nie powinien.

- Coś czułem... - powiedział niepewnie milicjant. Nie chciał pierwszy wymienić nazwi-ska Błachny.

- Kiedyś zimą znalazłem taki medalik na grobie Władka Zaleskiego - mruknął stary. - Jak tylko kościelny powiedział, co się stało, że zginęły tylko te wota... Szedłem do Wołania, żeby porozmawiać z Bolkiem. Przystanąłem pod krzyżem... Chciał wstrząsnąć sumieniami tych, co przysięgali...

- A może on chciał ich przestraszyć... zaszokować - zinterpretował sprawę po laicku w myślach Anusz.

- I co teraz zrobimy? - spytał starzec.

- Proszę księdza - powiedział łagodnie Anusz. - Ksiądz już swoje zrobił. Reszta należy do mnie...

- Jakby wyszło to z medalikami, to całkiem chłopca przerobią na wariata... Albo do domu poprawczego. Już nie wiadomo, co lepiej...

- Niech ksiądz będzie spokojny.

- Ale... - zaczął Proboszcz.

- Niech ksiądz będzie spokojny... - powtórzył milicjant.

Uważnie zawracał wóz na wąskiej drodze.

Wysadził księdza na zapleczu plebanii i dopiero wtenczas zajechał ponownie pod kościół. Sierżant Marnot z czapką na kolanach siedział na murku. Zerwał się służbiście.

- Czekam tylko na speca od daktyloskopii. Zaraz ma pobrać co trzeba i przyjechać.

- Nie trzeba - powiedział kapitan.- Inaczej się zabierzemy do tej sprawy.




VIII



Szczęście Franka Kozła zaskoczyło co mądrzejszych ludzi w Ornej. Prawda, jego do-tychczasowe mieszkanie przypominało chlew. Było to zresztą przystosowane do mieszkania dawne murowane pomieszczenie gospodarcze. Franek Kozioł, zakwaterowany przed laty „tymczasowo”, dorobił się dzieci i dalej tkwił na tym odludziu za ostatnimi budynkami Ornej. I nagle jest mieszkanie. Niby nie jakiś cud, bo M-3 na tyle luda, ale jest. Wprawdzie ostatnia burza całkiem zerwała dach Kozłowej rezydencji, ale i tak nie poszedł na żadne pomieszcze-nie zastępcze, a od razu do nowych bloków. Koledzy się ucieszyli. Kto zazdrościł, ten się tym nie chwalił. Franek był „swój”. Załoga go lubiła. Jak wiózł ludzi do pracy, nie było, żeby nie przystanął, jak komu było po drodze, nie patrząc, czy to wyznaczone miejsce, czy całkiem gdzie indziej. A w zeszłym roku, kiedy cała załoga miała jechać na akademię październikową, pojechała do lasu na grzyby. Franek sam zarządził. Pewnie, że był napity, ale nikt mu tego nie udowodnił. Główny księgowy, partyjny, a jakże, pokrzyczał w lesie, nawygrażał, ale w końcu sam uciułał pełen foliowy woreczek prawdziwków. Dyrektor także Franka lubił. Woził go, gdy jego kierowca był na chorobie. I tak się rozeszło po kościach. A smaczna grzybowa starczyła na całą zimę. Więc pomogli mu na ochotnika przy tej przeprowadzce.

Zresztą, co tam było do noszenia. Tapczan, dwa dziecinne łóżeczka. Potem w bloku, na czwarte piętro, to już było co dźwigać. Zwłaszcza szafa. Pękata okropnie, a nie do rozebrania. Wypili parapetowej ze dwa litry, Franek skąpy nie był i zostawili dziedzica na nowym mają-tku.

Nikt by się nie spodziewał,, a najmniej sam Franek, jak się ten dzień paskudnie skoń-czy. Bo nadszedł w końcu wieczór i jak się ocknął z tego snu, co go nim wódka ukołysała, w mieszkaniu już było nieco uładzone, dzieciaki spały w jednym pokoju, tapczan czekał w drugim. No i on, jak to chłop, napity i trochę już wypoczęty, pomyślał o kobiecie. Tym razem żona była nawet chętna. Sama się rozebrała, ale kiedy sięgnął po prezerwatywę, powiedziała, żeby „to” zostawił.

Trzeciego bachora” nie będzie, oznajmił Franek. A ona mówi, że uważać nie musi, bo i tak zaszła. Jak to usłyszał, zdziczał z miejsca. Nowy bachor w drodze i to cudzy! Przecież uważał. A nie zapomniał, że jak się dwa miesiące temu wczepiła we włosy Jagusi, darła się w jego stronę, że ona też potrafi na boku zabawę sobie znaleźć. No i widać znalazła.

Bił długo i systematycznie. A do tej pory nie bijał. Może raz albo dwa, całkiem pijany. A teraz to od tej wiadomości wytrzeźwiał zupełnie. Przerywał tylko, żeby zapytać: „Powiesz czyje?” I lał dalej. Jak stękała: „Twoje!”, lał dwa razy silniej... Aż wreszcie się dowiedział. Ba, sprawdził pod światło, że nie kłamie. Podziurkowała mu nabożnie wszystkie prezerwaty-wy!


Jeszcze na drogę do Krakowa, na mszę, co ją Papież z okazji pierwszej pielgrzymki do kraju odprawiał, musiała Kozłowa tak mocno twarz pudrować, jakby w worek mąki upadła, a i tak sińce było widać. I pojechała innym autobusem niż ten, co go Franek prowadził.

Strasznie było uroczyście. Ubrani wszyscy jak na Wielkanoc. Wikary chorągwie kazał pobrać. Sobota opiekował się największą, z Panną Najświętszą. Gadanie było po drodze różne. Na ogół takie więcej kościelne, ale Bolek słyszał i całkiem świeckie rozważania, że to premier Jaroszewicz właśnie był tak nieszczęśliwie umarł, że wizyty papieskiej odwołać nie mogąc, rząd go w lodówce przechowuje, bo grzebać przy Papieżu komunistycznego dostojni-ka nie uchodzi i inne takie wiadomości.

Usiadł tak nieszczęśliwie, że znalazł się koło Darka Soboty. Z początku niby nic. Nie mówili do siebie. Tyle że on, stary już, po dwudziestce przecież, pierwszy Bolkowi powie-dział „dzień dobry”. Widać było, że coś chce. Nie prędzej niż w połowie drogi mówić zaczął to szeptem, to półgłosem, żeby nikt inny nie słyszał. Mniej więcej tak: że oni, Soboty, całkiem Bolkowi za złe nie mają. Bóg go już sam samobójstwem ojca za złamanie przysięgi pokarał... A potem wdał się Darek w takie rozważania: Bóg mówi w dziesięciu przykaza-niach, czego nie wolno robić. Nie ty przecież zabijałeś. Ani nie ja... Ja tylko przysięgi pilnowałem... Przykazanie nie mówi, że nie wolno ci widzieć, ino, że robić nie wolno... Tak, że on, Bolek, nic z tym wszystkim nie ma wspólnego. A co do tego wariactwa, co go ludzie wrobili, to przecież wie, że nieprawda. Ja sam, jak mnie przesłuchiwali, powiedziałem pra-wdę. Żem ci jednego kopa dał i ten model złamałem. Na kolanie swoim, przecież pamiętasz, nie na twojej głowie...

Z tego co mówił, wychodziło, że powinna być zgoda i spokój.

Mały Błachno słuchał go i czuł rosnące podniecenie. Taki gospodarski syn, dorosły, właściwie już gospodarz, siedzi koło niego i aż łasi się jak pies do miski. Poczuł nagły przypływ pewności siebie. Miał rację kapitan, że sprawa nie skończona. Że prawda zawsze wyjdzie. Bo czego ten tutaj tak się boi. Kiwał głową i kiwał, że niby wszystko rozumie, ale słowa ani jednego nie wypowiedział aż do samego Krakowa.

Jakbyś wyszedł na pegeerowskie bezgraniczne pole, a co tam kłos, to tu człowiek. Łan, co się kończy aż tam, gdzie niebo zrasta się z ziemią. Przybyli dość wcześnie. Bolek, wędru-jąc z całą parafialną gromadą z Wołania, szedł wyznaczonymi w kwadrat, niczym miedze, ścieżkami, regularnymi jak dukty leśne w nieprzebranym murze wysokich młodników, widział ludzi - w tym, co mieli najlepszego, ubranych niedzielnie, trochę za ciężko na czas i taką podróż, i tych, których postroili na ludowo... Zanurzony w tej jeszcze mrukliwej wciąż ciszy, która czekała na swą pełnię, na przybycie Namiestnika Bożego, ukorzył się wobec powagi tej chwili. Prowadzeni przez służbowego w niebieskiej furażerce, przybyli wreszcie do swego wyznaczonego kwadratu. Wciśnięty między obcych, bo stale trzymał się nieco z tyłu, znalazł sobie miejsce obok pielgrzyma na inwalidzkim wózku i kobiety z dwojgiem dzieci na ręku. Widział „swoich” z Wołania przed sobą, ale był, bezpieczny, wśród obcych. Czuł się tak, jakby być z nimi, znaczyło dać się zamknąć w zamkniętej celi... Bałby się, aby go wśród tamtych nie odnalazło spojrzenie Namiestnika Bożego. Ze swego miejsca widział siwą głowę Soboty, nieco bliżej Franka Kozła, który się znalazł koło Jagny, jakby zapomniał, gdzie ludzi przywiózł i po co.

No i przyszedł ten moment, gdy Papież, niczym biały ptak, rozłożył ręce nad tłumem, a struchlały chłopiec przeląkł się swej myśli, że skoro ksiądz Proboszcz mówił, że jest świadek nieprzekupny - Bóg był takim świadkiem - to przecież i jego Namiestnik powinien wiedzieć. I w chwili, gdy gest błogosławieństwa przytulił ludzi bliżej ziemi, przyszła myśl uparta, że nie wie, że błogosławi Sobotę i całą pielgrzymkę z Wołania, bo nie wie i wiedzieć nie będzie. Jak każdy zwykły człowiek.

Bolek był zmęczony. Przypomniał sobie zdanie z zeszytu do religii Władka, często do niego zaglądał, jakby naoczne oglądanie błędów, czynionych przez przyjaciela utwierdzało go w przekonaniu, że on gdzieś przecież jest, skoro zostawił takie nabożne świadectwo swego istnienia... I przypomniało mu się teraz zdanie o „obowiązkach wyższego rzędu”, do których zalicza się „modlitwa wspólna, jako że człowiek jest istotą społeczną i powinien oddawać cześć Bogu publicznie i gromadnie”. Zrozumiał, że choć klęczy w sporej od nich odległości, to jest w gromadzie z Wołania, we wspólnym rzędzie z wiarołomnymi świadkami - jakby ten gest błogosławieństwa wpędził go do wspólnej z tamtymi celi. Ten człowiek najważniejszy korzył się przed Bogiem u ołtarza, a Bolek znów, cały zbuntowany, wycofywał się na klę-czkach ze strasznego szeregu, w którym mimo woli pobratał się w obliczu Boga z morderca-mi.

Po mszy był już od nich daleko w tyle, że tylko widział chwiejącą się chorągiew, niesio-ną przez Sobotę. Szedł za nią, zmieszany z tłumem, w oddaleniu, bacząc tylko, aby się całkiem nie zgubić. Ale gdy zobaczył ich, wsiadających do tęgo samego sana... Gdy usłyszał głos Soboty, porządkującego szeregi, nagle odwrócił się i zanurzył w tłumie obcych.

Matka Bolka narobiła trochę popłochu, że syna nie ma, czekali dość długo, aż przyszedł ktoś inny spóźniony i powiedział, że widział, jak chłopak wsiadał do drugiego autobusu, w którym to ku wesołości wszystkich Jagna Korona spotkała się z Kozłową żoną. I pojechali. A matka w domu Bolka się nie doczekała. Nocą jeszcze wyruszyła do Proboszcza. Staruszek ją uspokajał, że tyle służby porządkowej miał kościół, że nikomu zginąć nie pozwoli, ale babina tak lamentowała, że dla jej spokoju zadzwonił jeszcze do kapitana Anusza. Ten obiecał, że o ile do rana rzecz się nie wyjaśni, to osobiście zajmie się sprawą i żeby się nie martwić. Sam porozmawiał z Błachnową, której Proboszcz słuchawkę musiał trzymać przy uchu, bo nie-zwyczajna była telefonu.

Pojawił się na drugi dzień zmordowany. Nic matce powiedzieć nie chciał, jakim sposo-bem się zgubił ani jak wrócił...




IX



Tego dnia, gdy zaadresował swą gotową do wysłania na uczelnię pracę, znalazł w biu-rku anonim. Pisany z trudem wołowatymi drukowanymi literami. Ale choć anonim z reguły zasługiwał na wyrzucenie do kosza, ten wprawił go w nerwową wibrację.

Nie sama sprawa - obrzydliwie codzienna - że naczelnik Ziemisty „pobrał” łapówkę i za sto tysięcy przydzielił mieszkanie Franciszkowi Kozłowi, szoferowi z Zakładów. Ale rozwi-nięcie: Skąd ten Kozioł - kierowca tego sana, co nim popełnili morderstwo, wziął pieniądze?

Otóż zdaniem „Anonima”: od Soboty je wziął „za tajemnicę”, jak tylu innych brało. Do tego „dowód”: oto Franciszek Kozioł sam dach w czasie burzy „upiłował”, aby upozorować katastrofę, umożliwiającą przyznanie mu „cudzego” mieszkania jako pomieszczenia zastęp-czego. Ukartował to z przekupionym już naczelnikiem Ziemistym.

Anusz myślał szybko.

1. Sprawdzić, co z tym dachem w opuszczonym domu, zajmowanym uprzednio przez Kozła.

2. Zorientować się, kto z uprawnionych stracił mieszkanie na skutek machinacji nacze-lnika. Ktoś z takich to będzie autor anonimu...

O ile uda się udowodnić łapówkę, pozostaje zmusić Kozła, aby ujawnił źródło pocho-dzenia pieniędzy i sprawę morderstwa można otworzyć od nowa. Nikt za darmo nie daje stu tysięcy. Za „tajemnicę” - owszem. Są zeznania Bolka Błachny. Teraz się uwiarygodnią.

Nagle przestało go obchodzić cokolwiek. Nawet „Pożyczki u Pana Boga” i magisterski egzamin.

Pojechał na miejsce, skąd wyprowadził się kierowca. To, że przejął go współczuciem obraz tego „mieszkania” nie przeszkodziło stwierdzeniu z satysfakcją, że ktoś, kto mieszka w takich warunkach może się posunąć daleko, aby te warunki zmienić. Bez trudu udało mu się ustalić, że krokwie były rzeczywiście podpiłowane. Trzeba, żeby to jeszcze stwierdzili eksperci.

Czuł nerwowe radosne podniecenie. Chyba nigdy w dotychczasowej karierze żadna sprawa nie miała dla niego takiego znaczenia. Musiał z kimś porozmawiać. Nie z żoną. Ona była już „ustawiona” przez Wikarego. Zupełnie się pogubili wzajemnie, zamiast zbliżyć się w nieszczęściu z Krysią... Powinienem zobaczyć Bolka. Czy go czasem nie złamali, czy nie spokorniał, czy i on nie zacznie kręcić...

Głęboko go przejęła niedawna desperacka próba włamania się do kościoła, by ukradzio-ne wota złożyć pod „sprawiedliwym krzyżem”. Rozumiał frustrację tego chłopaka, którego w myślach nazywał „Małym Szeryfem”, poczucie degradacji, wyniesione z nieudanej próby do-wiedzenia światu naocznie poznanej prawdy o zbrodni. Nieraz myślał o lekkomyślności tych, co ferują wyroki, opierając się na sztampowo przeprowadzonych badaniach psychiatrycznych, gdzie potrzebne byłoby studium psychologa. No, ale on sam nie jest psychologiem, tylko - w tym wypadku - oficerem śledczym...

Usiadł za kierownicą i ruszył w stronę plebanii.

Proboszcz to jest ktoś, z kim można porozmawiać o Bolku. On będzie wiedział, co się z chłopcem dzieje. Tylko nic o nowej sprawie, nic o nadziei, bo jeden fałszywy krok na tym bagnisku i znów wszystko przepadnie.

Był piękny letni dzień. Stary ksiądz siedział na trzcinowym bujanym fotelu z lekturą rozłożoną na kolanach. Na widok gościa podniósł się ciężko i książka upadła mu z kolan.

- Coś takiego. Taka świecka lektura...

- Może świecka, ale o duszy człowieka - powiedział ksiądz poważnie. - Zna pan „Dezintegrację pozytywną”.

- Niech ksiądz tylko nikomu nie mówi, że zna milicjanta, co czytał Kępińskiego, bo ludzie nie uwierzą - zażartował. - A ja chciałem pomówić o Bolku Błachno...

- Czy pan wie, że był u mnie w zeszłym tygodniu - powiedział ksiądz. - Przyszedł, zdejmując czapkę, niby normalnie, jak się przychodzi, trzeba się przywitać... Ale niech pan siada - Proboszcz rozejrzał się bezradnie za drugim siedzeniem.

- Już - Anusz przycupnął na filarku kamiennych schodów.

... No więc, co to mówiłem - Proboszcz ciężko usiadł na fotelu... - Ano, zdejmuje czapkę po bożemu, ale na głowie z włosów sobie coś wyplątuje... Padalca przyniósł. Żebym mu powiedział, co to jest. Bo, że nie jadowite, to on wie... Choć wszystko to niby stworzenie boże, ale do gadów mam awersję... Więc mówię, puszczajże tego padalca tam w krzaki pod płot... A nie brzydzi cię to ani trochę? ...A on do mnie w takie słowa: „Ludzi się brzydzę, proszę księdza Proboszcza... A poza tym w ręce nieść się nie da, bo się wymknie, a ludzie powiedzą, żem, wiadomo, wariat, żmije do ręki bierze. A tak. Ja czapki przed nikim w Woła-niu teraz nie zdejmuję...” - Byłbyś jak święty Franciszek, Bolku, mu powiadam, ale tamten, choć kochał zwierzęta, ludzi się nie brzydził. - „Bo nie znał tych z Wołania”. Tak mi powie-dział.

- Właśnie o nim chciałem porozmawiać. Bo nie jest wykluczone, że cała sprawa teraz wróci... Czy on będzie miał siłę...?

- Siły w tym chłopcu jest tyle, że tylko podziwiać. Wie pan przecież, że byli na pielgrzymce na mszę, co ją Ojciec Święty na Błoniach odprawiał. I wie pan, że wrócił sam. Nie chciał wsiąść do autobusu z Wołania. Na drugi dzień matka do mnie go prowadzi. Żeby pokazać, że wrócił. Może panu powie, jak wrócił, bo mnie nic powiedzieć nie chce. No i miałem z nim rozmowę ciekawą. Pyta ci on mnie mniej więcej tak: - Jakby kto i wierzył w Papieża, to on wszystkiego nie wie, jak niby Pan Bóg... I on teraz zawsze podkreśla to „niby” albo „jakby kto wierzył”, że sam wiarę stracił. „Albo Boga nie ma, albo ci z Wołania to nie chrześcijanie” - powiedział... Więc pytam, o co ci chodzi z tym Papieżem. Przecież to tylko człowiek - mówię - choć Namiestnik Chrystusa... - Tak też myślałem - on na to – inaczej nie mógłby błogosławić... - Kogo? - pytam. - Ludzi z Wołania. On się nie ugnie, panie kapitanie, on będzie zawsze dawał świadectwo prawdzie. Wie pan, co mi wtenczas, w miesiąc może po tym nieszczęściu w noc pasterki, powiedział? Mniej więcej tak: Jest taka wiara nieprawdziwa, że bydlę mówi w tę noc głosem ludzkim, a naprawdę to w tę noc ludzie zamilkli jak bydlęta. Dziwny to chłopak. Nieprzeciętny. Ale bardzo trudny czas przeżywa. Chciałbym zobaczyć jego zwycięstwo.

- Zobaczy ksiądz Proboszcz - zapewnił Anusz. Ale stary uśmiechnął się smutno.

- Już chyba nie doczekam. Pora myśleć o śmierci.

- Według wiary, kto sprawiedliwy, nie musi się bać życia pozagrobowego - uśmiechnął się Anusz.

- Proszę nie żartować.

- Ksiądz przecież wierzy.

- Służę tylko ludzkiej nadziei. A co do wiary, są chwile, że wierzę mocno i prawdziwie i zawsze się wtedy modlę o pana córeczkę... A także o pana żonę. Bo stoi przed ciężką próbą. Widzi pan, ja uwierzyłem, gdy mnie Bóg wysłuchał w ciężkiej potrzebie. A ona, gdy tylko Bóg jej pozostał jako nadzieja. I co się z nią stanie, gdy jej sprawiedliwe błagania nie będą wysłuchane? Czy można ją potępiać, jeśli straci wiarę? Gdy jej dziecko przestanie oddychać... Wasze dziecko... - poprawił się, spłoszony.

Anusz patrzył na starca nieruchomo. Nie wiedział, co powinien powiedzieć... może: Bóg zapłać!? - ale wiedział, że wszystko, co powie, będzie śmieszne.


Nagle pękł żelazny łańcuch milczenia, wiążący Wołanie. Wystarczyło, że Anusz, wzią-wszy się ponownie do śledztwa, skojarzył prawidłowo datę powtórnej przysięgi u Soboty, tej, z której uciekłszy, Bolek pojawił się w gorączce na posterunku, z faktem, że zbój, szantażo-wany przez Franciszka Kozła, zdał sobie sprawę, iż ktoś, choć zaprzysiągł milczenie, sypnął sprawę kierowcy. Ustalił hipotetyczną datę rozmowy i wymuszania i wówczas zagrał va banque.

Najpierw Franciszek Kozioł obejrzał wynik ekspertyzy sprowokowanej przez siebie „burzowej katastrofy”, po której otrzymał „awaryjne” mieszkanie, potem dowiedział się, którego dnia i jakiego miesiąca wymusił na Sobocie pieniądze za dotrzymanie tajemnicy i wreszcie poznał alternatywę: albo odpowiada jedynie za przekupstwo, albo, milcząc, okaże się wspólnikiem morderców i wtenczas jeszcze trzeba będzie się przyjrzeć, jak to było z tym jego sanem. Wiemy wszystko.

Pękł od razu. Gniewał się tylko na słowo szantaż. Jaki szantaż? Wszyscy forsę brali za milczenie, tylko mnie się nie należała? A dwoje dzieciaków na jednym wyrku patrzy, jak się trzecie robi... Po spisaniu pierwszego zeznania kapitan Anusz uwierzył, że tym razem sprawy nie puści. Jest już koronny dowód, że Sobota kupował milczenie ludzi. Nie miał wątpliwości, że przy następnym spotkaniu z aresztowanym dowie się od Kozła, kto zdradził mu tajemnicę. Teraz zeznania Bolka Błachny zyskają potwierdzenie. Gdzie są pieniądze, jest przekupstwo, teraz już nie ma mowy o „wariatach”, jest po prostu sama naga prawda.

Z naczelnikiem Ziemistym nie poszło tak łatwo. Po pierwszym przesłuchaniu Franka Kozła, jeszcze zanim uzyskał sankcję prokuratora, wybrał się do niego wieczorem do domu.

Naczelnik był pijany. Wystraszył się wizyty milicjanta do tego stopnia, że Anusz pomy-ślał, że musi już wiedzieć o aresztowaniu swego kontrahenta. Ale po pierwszych chwilach paniki zaczął nadrabiać miną. Jako że gość pozwolił mu się „zagotować”. Powiedział, że chciałby porozmawiać. Tak, ogólnie, o Ornej, a szczegółowo o Wołaniu. To Wołanie nieco odprężyło gospodarza. Jął opowiadać ochoczo, cofając się jeszcze w czasy wojny... Bo trzeba wiedzieć, że był to naczelnik nie lada jaki. Taki bardziej „zbowidowy”. Anusz nie odmówił kieliszka. Teraz decydować się miało tempo przyszłej wielkiej sprawy. Banalna kwestia łapówy była przecież tylko przesłanką do dużej sprawy.

No i doszło do pytania o mieszkanie Franka Kozła. Naczelnik, choć miał w czubie, był na razie bardzo opanowany.

No cóż, wypadek z tą burzą, a że człowiek ma te dzieciaki, pracownik wzorowy...

Tutaj Anusz odchrząknął i oznajmił, że wiele o nim nie wie, ale ta noc, gdy ukradziono sana, a pijany kierowca przenocował po pasterce, śpiąc w ławkach kolektorskich, nie wysta-wia przecież najlepszego świadectwa...

- Do tego to ja nic nie mam. Dla mnie decyduje opinia, wystawiona z miejsca pracy.

- A jak to było z tym zawaleniem dachu?

- Jak miało być. Zawalił się, każdy widzi. Można obejrzeć.

- No, na nieszczęście, obejrzano dokładnie. Panie naczelniku, albo od razu dojdziemy do sedna, to znaczy, do wysokości sumy, jaką pan otrzymał od Kozła i wtenczas może da się załatwić na początek, by odpowiadał pan z wolnej stopy, albo...

- Co pan sobie myśli! Obrażać człowieka. Ja, kochany towarzyszu... Co to znowu! Jest pan za młody... Ja dla Polski wywalczyłem Ziemie Zachodnie...

- Ale teraz mówimy nie o granicach państwa, a o granicach prawa karnego.

Nagle wypity alkohol wyparował z niego nieprzytomną agresją. Musiało być tego spo-ro. Po prostu pił od chwili aresztowania Franka Kozła. Wiele już godzin.

- Pan jest za młody, żeby mnie... Jak wy, młodzi, wywalczycie dla Polski Ziemie Wschodnie, wtedy możecie do nas... Wtedy będziemy gadać, jak równy z równym...

Anusz się nie upilnował. Cudowna, jak wymyślona przez komediopisarza, esencja ostatniego monologu na temat granic wyzwoliła w nim po prostu śmiech.

Ziemisty osłupiał. Patrzył w otwartą gębę i nagle, uznając, że widocznie milicjant pozwolił sobie na makabryczny żart, sam roześmiał się z ulgą.

Takiego śmiejącego się poprosił do samochodu.

- Będziemy musieli to i owo sobie zapisać...


Tym razem postanowił uderzyć na tyle szeroko, by raz na zawsze przeciąć pętlę strachu, dławiącą Wołanie. Więc nie tylko Jan Sobota, ale i syn Dariusz. I Bronisław Kapusta. Cała trójka oskarżona w zeznaniach Bolka Błachno. I jeszcze dwóch wiarołomnych świadków, którzy kłamali w zeznaniach przed sądem. Tych najbardziej we wsi „szanowanych gospoda-rzy”.

I znalazł się wreszcie w obliczu sprawy uporządkowanej konsekwentnie, zamykającej się logicznie. Tylko jej „zdumiewające poczęcie”. Teraz każdy z przesłuchiwanych świa-dków, pytany o motywy zbrodni, mówił to samo! Soboty się zemściły na Zaleskich o to „mówienie”. A więc ukradziona w czasie przygotowań do wesela wędlina i mord na tych ludzkich istotach! To wszystko, co kładło się niekiedy cieniem wątpliwości na zeznaniach Bolka w czasie pierwszego podjęcia sprawy, teraz było „oczywiste”. Na pytanie, jak można było dopuścić się zbrodni przy tylu świadkach, któryś z Wołania powiedział: przecież świadki były potrzebne, bo to było zrobione dla świadków, żeby wieś wiedziała, kto rządzi i kto ma prawo!

Prokurator tym razem nie marudził. Do starych zeznań Bolka dochodziło oświadczenie Franciszka Kozła, że Sobota dał mu „bez oporu” za milczenie sto tysięcy złotych i co najwa-żniejsze, nazwisko Jagny Korony, która mu o sprawie morderstwa opowiedziała i jeszcze to, ile też każdy świadek „za ciszę” od razu na miejscu dostał. Co z tego, że owa Jagna twardo zaprzeczała na przesłuchaniu, skoro Anusz na drugi dzień sam wygrzebał następne słabe ogniwo łańcucha zaprzysiężonego kłamstwa: Marychna Gmoch, eks-narzeczona Darka Sobo-ty. Ta, która chciała wytoczyć sprawę o gwałt, zerwała zapowiedzi, a potem się „spaliła”. Kiedy jej powiedział, że chciałby wdrożyć sprawę o podpalenie, bo widzi związek między pożarem a jej zerwanym narzeczeństwem... Rozumie, że nie mogła być żoną człowieka spla-mionego taką zbrodnią... i na dodatek gwałciciela. Obie te sprawy - i pożar, i gwałt - wyjść muszą przy wielkiej sprawie morderstwa. Gdy usłyszała odczytane zeznania Franciszka Kozła, powiedziała: dobrze.

Anusz nie odpoczywał. Przy trzecim doprowadzeniu Jagna Korona, której przeczytano zeznania Marychny, pękła.


Obudził się nagle. Noc otarła się o tamtą sprzed lat... Jakby między nimi nie było tych tysięcy powszednich dni. Tych, w których ludzie przecierali oczy, nie wierząc, że to już ko-niec, tych, w których wracali do domu ci z lasu i choć świat obrócił się niemal na swoje prze-ciwieństwo, wracali do dawnych obyczajów, narowów i grzechów powszednich Wołania... Wróciła tamta noc. Proboszcz podciągnął wyżej poduszki, oddychało mu się niedobrze, jego stare ciało przewidywało nieomylnie nadciąganie dokuczliwego niżu. Wrócił myślami tam, do podziemi swojego kościoła. Do tej nocy, gdy Aptekarz puka w szybę plebanii. A tamte dwie - żona i córka, tulą się, niewidoczne, do krzaków bzu. Zanosi się śpiewem słowik. Rąbek księżyca. Sielska, piękna noc... I słowa Żyda. Że rozpoczęli wywózkę. Mężczyzn oddzielnie... Dopiero po tygodniu ludzie z Wołania odkryli te świeżo zasypane doły dziesięć kilometrów w głąb lasu... ot, cała „wywózka”.

Proboszcz wciąga ich do mieszkania. Ile to pokojowych nocy przegrali przedtem w brydża razem z Aptekarzem i synem dziedzica, nim przyszła wojna... Jeszcze Mecenas z córką poszedł do Wołania. Chyba do Soboty, bo tego chłopa znał dobrze, od lat prowadził jego niekończący się proces o działy rodzinne. Tak powiedział Aptekarzowi. Że nie mogą wszyscy schronić się do księdza... Proboszcz w myślach przyznaje mu rację. Głośno tego nie powie, ale wie, że musi się strzec nie tylko Niemców. „Swoich” musi się strzec także. Więc podziemie. W dużym kościele to się zwie kryptą. Tutaj to raczej obszerna piwnica. I całe miesiące... pół roku... Córka Aptekarza nauczyła się grać w brydża i Proboszcz chodząc tam czasami, by rozegrać przy łojówce roberka „z dziadkiem”, jak się zwie partia we trójkę, z mistyfikowanym czwartym partnerem. „Zofijka” tak po polsku, po katolicku, ochrzcił ją Aptekarz - nic nie pomogło - musi się kryć w piwnicy - więc Zofijka bardzo jest zdolna. Gra już chyba lepiej od obu starych... Potem będzie profesorem matematyki w Stanach... Będą Proboszcza zapraszać do grona „sprawiedliwych wśród narodów świata”, proponować, by sadził pomarańczowe drzewko w Jerozolimie, ale on nie pojedzie, bo pilnuje tu sadzenia wiśni przez swoich grzeszników w Wołaniu. We wsi ktoś nazywa za oczy Sobotę „Szabas” i krążą głuche wieści, a potem po latach ta melioracja i kości, które już nic nie powiedzą. A w podziemiu kościoła jest już ciaśniej. Dwóch jeńców radzieckich, zbiegłych z obozu... Bolsze-wicy i Żydzi... - myśli ksiądz o swoich lokatorach, ale wie, że w świątyni jego Pana jest miejsce dla każdego człowieka... Boże. Wojna światów. Przewalają się armie. Miasta padają w gruzy, w podziemiach kościoła w Ornej czterech przy brydżu. Ten smagły, wysoki bolszewik siedział i patrzył, gdy grali „z dziadkiem”, aż po tygodniu zapytał, czy mogą rozdać mu karty. Sam, bez żadnego gadania, z samego patrzenia się nauczył. Inżynier z Moskwy. Był w Ornej w dziesięć lat po wojnie, przyjechał w delegacji jakiejś na zjazd Bojowników o Wolność i Demokrację... Pokazywał fotografię córki i żony. Mówił do księ-dza, że go znają, jak on sam go znał i pozdrawiają... Bolszewik, a swój, niczym brat, a może niczym kościelny...

Proboszcz roześmiał się w ciemności. Dziwny świat. Ale i dziś czas nie łatwiejszy do zrozumienia niż tamten wojenny.


Wrócił myślami do sprawy zabójstwa Zaleskich. Wiadomość o ponownym otwarciu sprawy morderstwa w noc pasterki poruszyła go do głębi. Pamiętał jego przybycie w zimie z Władkowym zeszytem do religii i zagadywanie o moc przysięgi. Żebym był wtedy umiał dopatrzeć się w nim tej męki, z którą chodził. Przecież już potem, po sprawie i po orzeczeniu psychiatrów o „ograniczonej poczytalności”, przychodził nieraz na plebanię. Ale jak otwo-rzyć duszę, którą złe siły zamknęły przed drugim człowiekiem. Lubił mnie. Ale nie na tyle, aby uwierzyć, że ja jeden będę tym sprawiedliwym, przed którym może otworzyć duszę. Na zawsze chyba skaleczoną przez zbrodnię, a potem przez głupotę ludzkiej uczoności. Pamiętał, jak w czerwcowe południe obrywał z chłopcem płatki dzikiej róży do swojej tradycyjnej wieloowocowej nalewki... No tak... trzeba wstać i nalać sobie kieliszek, może się lepiej za-śnie...

Mój Boże, gdzie ten czas, gdy latem na wakacjach pomagał zaprzyjaźnionym ludziom „po cywilnemu” sprzątać pokos siana i sam ładował widłami na kopiastą furę... Teraz chło-piec musi pomagać mu zrywać płatki róży...

Wstał, zapalił światło i podreptał do kredensu. Spojrzał w lustro. W piżamie wydał się sobie jeszcze wyższy i jeszcze wyraźniej widać było, jak bardzo się garbi. Nalał kieliszek... Parę kropli się przelało. Dłoń się trzęsie... Usiadł w fotelu i powąchał napój...

- Człowiek jest gorszy niż owad, żeby się pożywić, musi krzywdzić... - taki oto aforyzm usłyszał od tego czternastolatka, gdy spędził pszczołę, zbierającą nektar, aby oskubać te płatki. Dziwny chłopiec. Żeby taki miał powołanie, byłby wspaniałym kapłanem. Ale ludzka zbrodnia, której świadkował, odrzuciła go chyba zbyt daleko od człowieka. Kapitan Anusz twierdzi, że on będzie latał... Że skoro te modele i tak dalej, niech po maturze studiuje i będzie lotniczym konstruktorem. Ale jak się zdaje, ta katastrofa i to w nim zniszczyła. Nie mówił ani ludzie nic nie mówili, żeby znowu majsterkował. Że też Bóg zesłał mnie do Woła-nia i na koniec drogi dał taki krzyż do dźwigania. Ja ich chrzciłem. Ja im w imię Boga dawa-łem imiona... - ta myśl, w takiej formule nawiedzała go co dzień w porze wieczornej modli-twy i co dzień miotała nim między pokorą a buntem. Pokora, bo znać nie podołał, nie potrafił wychować po chrześcijańsku i bunt, bo czyż nie zrobił wszystkiego... Ufali mu przecież. Był czas przed laty, gdy chciano go stąd przenieść, cała wieś pielgrzymowała wtenczas do kurii. A co teraz? Pewnie jest głuchy, ale nie dlatego przestali się u niego spowiadać. Przecież Marychna przyszła. Po tym nieszczęściu, jak ją spalili. Jej grzech to ludzki grzech, ale to co z nią zrobili, nieludzkie...

Boże, nie dopuść zwątpienia. Umrę w wierze, jak w wierze przeżyłem życie. Cóż z tego, że jakiś Wikary... Różnie z powołaniem bywa. Mówiła potem Marychna: rozpytywał mnie, czy, choć gwałcona, rozkosz odczuwałam. Ja do niego, że nie mogłam na świat dziecka mordercy wydać - a on mnie pyta... Płakała dziewczyna u konfesjonału i dobrze, że nie wi-działa w ciemności łez, jakie toczyły się po policzku jej Proboszcza. Za stary już człowiek na ludzką podłość, a może i za stary, żeby zrozumieć męskie ognie, co w takiej ciekawości spo-wiednika grzesznie buzują. Za stary, żeby zrozumieć i za słaby chyba, żeby po chrześcijańsku wybaczyć. Już nie małe grzechy młodego sługi bożego, ale wielki grzech Wołania. Straszne milczenie Wołania. I to, że kapłan mógł podobno mówić to samo, co mówił ludziom Sobota - że z cudzego grzechu nikt się spowiadać nie musi. Kto by się z cudzego publicznie w sądzie spowiadał, donosicielem będzie i tyle. Przecież i do niego Wikary mówił, że lepiej, żeby żadnej sprawy nie było, bo dla parafii wstyd i z Domem pójdzie trudniej, i że Sobota przecież chorągiew nosił... No i poniósł po wyjściu z więzienia z powrotem. Prawda, że zwolniony, ale...

Proboszcz drgnął. Zegar uderzył trzy razy. Spojrzał za okno. Letni brzask rysował już kontury drzew. W taką porę stary Korona wyprowadził z kościoła w stronę swojego obejścia tę piątkę. Aptekarza z małżonką, ich małą Zosię i dwóch jeńców radzieckich. Ktoś ostrzegł proboszcza, że w Wołaniu za dużo jest gadania, że ksiądz w kościele Żyda i bolszewików przechowuje i że to „nie po chrześcijańsku”. Nie po chrześcijańsku jest ratować człowieka. Już wtedy odczuł zagrożenie z ich strony. Bo po jakimś czasie stary Korona przybiegł, że może być w kościele rewizja. Powiedział mu granatowy policjant w Ornej, że Niemcy mają „nalot” na księdza Proboszcza zrobić. No i zgodził się na parę dni wszystkich przechować.

- Mało w Wołaniu Boga... - usprawiedliwiał się ksiądz przed swoim partnerem od przedwojennych brydżowych „roberków”.

- Mało człowieka - odparł Aptekarz, ateusz wojujący.

- Jakże mało? A Korona? Życiem całej rodziny ryzykuje, a tyś mu ani brat, ani swat, ani partner brydżowy...

Proboszcz drgnął i podniósł do góry opuszczoną na piersi głowę. Czyżby zasnął, tak siedząc. Właśnie był ich żegnał znakiem krzyża, znikających w mroku. Żeby nie było jak z Adwokatem i jego rodziną, którzy roztopili się w takim mroku na zawsze. Po ilu latach? Tak. Dopiero w 73 roku wyszły z bagna widmowe kościotrupy. Trzydzieści lat leżały, żeby wstać i oskarżyć... Kogo? Już ludzkie prawo jest bezbronne - przedawnienie czeka nawet najcięższą zbrodnię. Ale boskie prawa przecież istnieją. Cóżby bez tego warte było ludzkie życie? Żaden czyn miałby nie mieć miary! Tu żaden Anusz nie pomoże, potrzebne są prawa wieczne i wie-czny ich stróż. Odczuł, że znów oto wraz z tym letnim świtem, otwierającym pogodne różo-wiejące niebo nadchodzi do niego błogosławiona chwila mocnej wiary, do której tak często ostatnio tęsknił.

Osunąwszy się na kolana, jął zmawiać pacierz. Modlił się o łaskę dla dziecka tego Anusza, szukającego ludzkiej sprawiedliwości, której przecież na świecie znaleźć nie można.




X



Oskarżam Jana Sobotę, syna Marianny i Onufrego, Dariusza Sobotę, s. Jana i Wandy; oraz Bronisława Kapustę, syna Antoniego i Janiny, o to, że działając wspólnie w zamiarze pozbawienia życia Mieczysława, Krystyny i Władysława Zaleskich, po podstępnym wywoła-niu ich z kościoła w Ornej w trakcie nocnego nabożeństwa, udali się za idącymi w stronę wsi Wołanie i po dojechaniu do nich zawładniętym podstępnie autobusem san najechali na Wła-dysława s. Mieczysława i Wandy Zaleskich, a następnie zaatakowali Wandę i Mieczysława zadając im ciosy kluczem do kół autobusu - przy czym Dariusz Sobota uniemożliwił udzie-lenie pomocy zaatakowanym, w następstwie czego Wanda, dopadnięta po długim pościgu na poboczu drogi, doznała złamania czwartego kręgu szyjnego, rozległego złamania kości cza-szki, które to urazy spowodowały śmierć. Mieczysław Zaleski wskutek uderzenia kluczem w skroń pozbawiony przytomności, przejechany został przez koła autobusu ulegając zgnieceniu klatki piersiowej, a Władysław, który w rezultacie potrącenia przez samochód doznał pęknię-cia kręgosłupa, dobity został uderzeniem klucza w głowę...

Godne podkreślenia jest szczególne bestialstwo wszystkich oskarżonych. I tak, gdy w wyniku pościgu Bronisław Kapusta dopadł Zaleskiej, trzymał ją za włosy czekając aż dobie-gnie Jan Sobota i okrzykami zachęcał go do kolejnych uderzeń, przyświecając przy tym latarką. W tym czasie Dariusz Sobota strzegąc drzwi autobusu, by nikt nie ważył się wysiąść celem zapobieżenia zbrodni lub udzielenia pomocy zapowiedział, że tak zginie każdy, kto się ruszy, a potem ośmieli powiedzieć, co widział...

Dodatkowym elementem świadczącym o moralnym zwyrodnieniu sprawców jest przy-gotowanie z premedytacją symulacji wypadku drogowego. Po dokonaniu zbrodni oskarżeni wnieśli na oczach trzydziestu dwóch świadków do autobusu zwłoki pomordowanych, prze-wieźli je o pół kilometra dalej i po ułożeniu nad rowem jeszcze raz przejechali autobusem, polecając świadkom powrót na pasterkę do Ornej, aby stworzyć sobie alibi...”

Maleńka salka sądu wojewódzkiego wypełniona była cmentarną ciszą. Trwała długo przed wejściem na salę kompletu sędziowskiego, od chwili gdy, wprowadzona przez brata-nicę, stara Zaleska, przechodząc koło oskarżonych, krzyknęła załamującym się głosem: Wymordowali mi dzieci! Wymordowali! - i padła ze słabości na kolana. Gdy tak klęczała przed ławą oskarżonych, nagle z tylnych rzędów podniosło się czyjeś wysokie babskie wycie, tupot, ktoś wybiegł z sali, trzasnęły drzwi... Powiało grozą. Opiekunka Zaleskiej dźwignęła staruszkę z klęczek. Na ławie oskarżonych młody Sobota zakrył twarz rękami, Kapusta od-wrócił się bokiem, jakby chciał się podnieść i uciec, aż go przytrzymał siedzący obok mili-cjant, tylko Jan Sobota siedział nieruchomo z twarzą obojętną, jakby patrzył na swoje podwó-rze, na swoją wieś. Zwali go przecież „król Wołania”.

I od tej pory ta cisza, w której jak ulewa grozy bębnił monotonny głos oskarżyciela publicznego. I wszystkim się zdawało, że stanęli w obliczu bezmiernej powagi...

Anusz siedział w ławkach dla publiczności. Było w tej chwili coś, co pozwoliło mu zapomnieć o tym najstraszniejszym, co zostawił w domu, o tym, że życie pozbawione jest sensu, ładu i jakiegokolwiek normalnego i ludzkiego porządku. Oto w jaki sposób on właśnie, ów potrzebny ludziom do życia porządek przywracał, stawiał na swoim miejscu zbrodnię i karę, pozwalał na nadzieję sprawiedliwości, której nikt poza prawem dać ludziom nie może. Więc przecież sprawił, że uwierzą w świadectwo, jakie dał jedyny mężny w tej wsi chłopa-czek. Wymierzona będzie kara samowolnym sędziom i katom, którzy dla dogodzenia swej potwornej ambicji zabijają ludzi za pomówienie o kradzież kiełbasy. Coś, co nie mieści się w głowie, zmieści się w paragrafach kodeksu, pójdą za kratę „królowie Wołania”...

Z pewną wyższością świadomości tego, co zaraz nastąpi, prawie obojętnie słuchał, jak przewodniczący sądu, aby utrzymać chronologię wydarzeń owej nocy, zarządził przesłucha-nie świadka, który na polecenie Jana Soboty wywabił z nocnego nabożeństwa rodzinę Zale-skich fałszywą wiadomością o zasłabnięciu matki Mieczysława.

Patrzy z pewnym poczuciem znudzonej wiedzy o tym, co będzie, jak weszła Jadwiga Korona, blada jakby to z niej cała krew spłynęła w ten rów i te krzaki na trzy kilometry przed Wołaniem. Rutynowe pytanie o imię, nazwisko. Nagle zamiast podać rok urodzenia zaczęła wołać, że „wszystko nieprawda”...

Anusz drgnął. Sędzia łagodnie ją oprzytomnił, że data urodzenia figuruje w dowodzie i metryce, więc o jaką nieprawdę chodzi? Powiedziała więc te swoje „1957” i dzień, i miesiąc i umilkła. Cisza na salę wróciła taka, jak w chwili krzyku Zaleskiej. W tę ciszę padły słowa:

- Proszę powiedzieć sądowi, jak do tego doszło, że świadek wywołała z nabożeństwa małżeństwo Zaleskich wraz z synem.

Jagna powiedziała coś szeptem niesłyszalnym - aż trzy razy prosił ją sędzia, żeby po-wtórzyła... Anusz aż wstał z ławki. Ręką ścisnął ramię sąsiada, który chciał coś powiedzieć do swego towarzysza. Teraz usłyszał. Powtórzyła trzy razy: „Wszystko co zeznałam w śledztwie to nieprawda”.

Anusz siedział w ławce mrugając oczami jak człowiek wyrwany ze snu. Na sali pano-wała cisza, ale nie cisza bezradnej grozy, jak dotąd, teraz salę wypełniała po brzegi napięta milczeniem ciekawość...

Prokurator zażądał odtworzenia zeznań świadka z taśmy magnetofonowej.

... więc kiedym wejść miała do kościoła, wziął mnie na bok Sobota Jan i polecił, żebym dała znać Zaleskim, że stara, to znaczy, że matka Mieczysława, nagle zasłabła. Nie mówił nic więcej, pomyślałam, że prawda i przesunęłam się do Zaleskich. I powiedziałam, co mi kazał. Wtedy oni wyszli... Mnie jakaś ciekawość wzięła i po chwili także wyszłam i zoba-czyłam, że Sobota Jan wsiada do autobusu i tam już jest parę osób... i piją. Było zimno stra-sznie w kościele, więc i ja podeszłam. Właśnie wtenczas Sobota odegnał od autobusu Zale-skich. Mówił, że nie pojadą, póki on żyje. Bo on autobusem rządzi jak wszystkim, a oni, to znaczy Zalescy, pomówienie na niego robią, przed całą wsią obmawiają, że jego siostra wędliny na weselu kradła i tak dłużej nie będzie... Następnie w autobusie wypiłam kieliszek. Bo wódki dużo nie było, a coraz to ktoś wchodził do środka, aż naraz Kapusta Bronisław uruchomił silnik i autobus ruszył. Jan powiedział wtedy, że w Wołaniu będzie dla nas więcej wódki...”

Skończyła się szpula, czy coś, bo tu się głos urwał... a może prokurator chciał zapytać, bo zapytał.

- Czy świadek przyznaje, że to wszystko mówił w śledztwie? Przecież to jest głos świa-dka? A może ktoś ten głos podłożył...

- Przyznaję... ale to tylko, że głos jest mój. Prawdy tu nie ma całkiem.

- A dlaczego świadek to wszystko opowiadał?

- Byłam przymuszona.

- Przez kogo?

- Przez milicję.

- Śledztwo prowadził kapitan Anusz. I to on straszył świadka?

- On także.

- I dlatego to świadek wymienił blisko dwadzieścia osób siedzących z nim w tym auto-busie?

- Bo kazali mi wymienić.

- Czy kazali wymienić właśnie te nazwiska...?

Jagna się zawahała.

- Nazwiska to ja wymyśliłam sama.

Prokurator złożył wniosek, żeby przesłuchać taśmę na okoliczność próby przekupstwa przez Jana Sobotę.

I znów głos Jagny.

- „... Mnie Sobota nie odgrażał się zemstą, natomiast kiedy mijałam go na drodze, to dziwnie spoglądał na mnie. To spoglądanie było inne od normalnego i dlatego się bałam, i sama domyślałam się, że może on chce zrobić ze mną to samo, co z pobitymi. I kiedyś w lutym, kiedy szłam do przystanku, Sobota mnie spotkał i powiedział tylko: „Jagna, nic nigdy nie mów”. A dokładnie to tak - wyciągnął do mnie rękę i powiedział: „Masz Jagna, nigdy nic nie mów...” włożył tę rękę do kieszeni mojej kurtki i potem odnalazłam tam pięć tysięcy złotych w banknotach kolorowych oraz medalik Matki Boskiej na srebrnym łańcuszku... Po aresztowaniu Jana Soboty, tym pierwszym, to ja wrzuciłam pieniądze do ogródka Sobotów... A co do medalika, to powiesiłam go na wota, bo inni też tak robili...”

- Dziękuję - powiedział prokurator i wyłączyli ten głos, a Jagna znowu powiedziała, że to, co mówiła, całkiem nie jest prawdą.

Przewodniczący sądu poprosił świadka Marię Gmoch. Czyli Marychnę, tę co niby była narzeczoną Darka, a potem się spaliła. I okazało się, że Marychny nie ma, nie stawiła się. Wezwana do barierki jej matka Józefina, oznajmiła, że jak córka dwa dni temu wyszła z domu nic nie mówiąc, tak do tej pory nie wróciła...

Wtenczas sąd zarządził przerwę. Co tam ze sobą radzili, nikt z sali sądowej nie wie-dział. Teraz już ciszy nie było. Aż huczało, jakby kto puścił organy. Tak ludzie gadali. Aż do czasu, kiedy sąd powrócił. I przed barierę poszła matka Jagny. Wszystko się powtórzyło jak z Jagną. Że ona w śledztwie prawdy nie mówiła. Zaraz przewodniczący taśmę puścił. I było wszystko. Że wsiadła z córką, „żeby jej pilnować”... (Tu nawet ktoś zachichotał. Inaczej się zrobiło na sali sądowej niż na początku. Ludzie wiedzieli, że Jagna z żonatym Frankiem Kozłem chodziła i pewnie jak stara zobaczyła, że córka do sana Frankowego wsiada, przestra-szyła się o grzech w noc Bożego Narodzenia).

A potem tak: „Nagle coś autobusem trząsnęło. Jak się zbliżyłam do szyby, to widzia-łam, co się wyrabia. A ogólnie wyglądało to tak, że Władek leżał na środku drogi, Sobota i Kapusta szarpali się z mężem Wandy, a potem już był spokojny. Wszystkiego nie widziałam, ale zabijanie Mieczysława i Władka widziałam tak, jak mówię. Po zabiciu odbyła się przysię-ga. Darek stał z tym kluczem zakrwawionym w drzwiach i nikogo na śnieg nie wypuszczał. Ktoś to się nawet porzygał w autobusie, nie wiem z wódki czy z tego wszystkiego. Naszło mnie znieruchomienie, gdy ludzie przysięgali na krew własną i krzyżyk całowali. Do dziś nie wiem, jak to mogło być. Tylu chłopów patrzyło. Gdyby każdy chociaż jeden palec dołożył do wspólnoty. Musiałby przecież tych zięciów i teściów całkiem unieruchomić”.

I tu nagranie się skończyło.

- Czy pani podtrzymuje te nagrania?

- Proszę Wysokiego Sądu, ja tego nie powiedziałam. Na mnie było w śledztwie krzy-czane, zeznawałam pod strachem i lękiem.

- A może właśnie teraz zeznaje pani pod strachem i lękiem. Łatwo panią przestraszyć.

- Ja teraz się nie boję.

- A skąd pani wzięła te szczegóły. Tę listę świadków, co przysięgali.

- A Marychna mi mówiła, że tak zeznawała.

- A ona też ze strachem zeznawała? A może teraz ze strachu ze wsi uciekła?

- Ona też ze strachu.

- Co ze strachu?

- Zeznawała.

- Niech pani jeszcze raz powtórzy naprawdę, jak pani mogła zeznawać tak dokładnie to, czego pani nie widziała. Uczyła się pani od córki nazwiska tych, co byli w autobusie... Proszę zaprotokołować: świadek nie umie odpowiedzieć.

- Kiedy umiem.

- To niech pani mówi.

- Dla świętego spokoju tak zeznałam, żebym była wypuszczona. Dali mi coś ciemnego do picia i osłabłam.

- Kto pani dał coś ciemnego?

- Pan kapitan.

Przewodniczący zarządził przerwę. Anusz chwilę jeszcze siedział w ławce. Już ludzie, jak huczący rój rozproszyli się po kątach.

- Raz jeszcze? - pomyślał Anusz. - No, nie. To się już nie da. Ale raz jeszcze „król Wołania” z ławy oskarżonych sięga po władzę nad wsią. I co z tego, że przecież ich złamie-my, to przecież tej prawdy nie da się zasypać kolejnym kłamstwem. Pomyślał z braterskim współczuciem o Proboszczu. Jakby się poczuł jego kolegą. „Po fachu”. Po strasznym fachu prześladowcy kłamstwa i zbrodni. „Grzech”. Im jest łatwiej. Mają diabła. A ja co? Mam tylko tych ludzi.

Drgnął czując dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu. To sądowy woźny prosił do gabinetu przewodniczącego sądu.

Po pół godzinie rozprawa zostaje wznowiona.

- Co świadek dostała do picia? - pyta sędzia, zwracając się do wywołanego Anusza.

- Herbatę - oznajmia śledczy.

- Proszę pani - pyta sędzia - czy to była herbata?

- Może i herbata.

Na sali śmiech. Bo jakby nie było ludzie z Wołania poczuli się lepiej.


Anusz nie mógł zasnąć. Gdzieś koło drugiej w nocy zdecydował się poszukać w nocnym stoliku żony jakiegoś jej środka nasennego. Sypiali oddzielnie. Wstał i w piżamie, na palcach, nie wkładając nawet nocnych pantofli, przekroczył próg środkowego pokoju - mieszkanie było niewygodne - w amfiladzie. Drzwi między jego pokojem a pokojem Krysi zawsze zostawiał otwarte, nie wiadomo po co, dziewczynka nie wydawała już głosu, jedyne co mógł zrobić, to nadsłuchiwać jej oddechu. Zatrzymał się po drodze przy jej łóżeczku, patrząc na nieruchomy kontur nakrytego kołdrą ciała zaczął myśleć o małym Błachno. Dzisiejszy przebieg sprawy nie wróżył niczego dobrego. Prokurator dobrze uczynił ogłaszając dwudniową przerwę - trzeba się było zorientować, co się właściwie stało. Zaprzeczanie przez świadków ich własnych zeznań było sprawą wyraźnie ukartowaną i choć Anusz nie wierzył, by istniała najmniejsza szansa wciągnięcia w to koronnego świadka, Bolka, uważał słusznie, że publiczne ponowne przesłuchiwanie małoletniego świadka już raz uznanego za psychi-cznie niezrównoważonego, dałoby tylko argumenty obrońcy. Nie znosił Mecenasa, jego wie-cznie pocących się, pocieranych irchową szmateczką szkieł, uśmiechu przylepionego na stałe w kąciku górnej wargi... To nie była normalna awersja do człowieka „z drugiej strony”. Mecenas był nie przeciwnikiem, a czymś obrzydliwym. Tak to odbierał. Przesłuchanie wdo-wy Błachno też było ryzykowne. A nuż trafili i do niej, a jeśli nie, no to wiadomo: Mecenas stwierdzi, że matka chcąc obalić oficjalnie stwierdzoną „demencję” - na pewno tak by powie-dział, już raz usłyszał to słowo w jego ustach - musi potwierdzić zeznania syna. Zresztą wdo-wa w autobusie nie była, mogła tylko powtórzyć wyznania swego męża wymówione na godzinę przed samobójstwem... Tak, prokurator uczynił rozsądnie odraczając rozprawę, bo i któż nam pozostał? Oskarżony o dawanie łapówki wyłudzonej od Soboty „za tajemnicę” Kozioł... Jasna będzie teza Mecenasa. Franciszek Kozioł, chcąc uzyskać tolerancyjny wyrok w sprawie o przekupstwo, idzie na lep „sugestii” śledczego o źródle pochodzenia sumy prze-znaczonej na łapówkę... Do tego ten Ziemisty, który nadal, po tylu tygodniach aresztu śle-dczego, do niczego się nie przyznaje. Są już nawet z jego powodu przykrości z wojewó-dztwa...

Nagle zapomniał o przyczynie swej nocnej wędrówki, zawrócił do swego pokoju. Podszedł do biurka i wyjął teczkę, w której trzymał różne papierzyska dotyczące tej sprawy. Wyszperał kserograficzną odbitkę kartki papieru, jaką przekazał mu przed paru dniami proku-rator.

Oto przed rozpoczęciem sprawy otrzymał adresowany na swój adres anonim.

Zwracam się do. Pana Prokuratora z prośbą, a zarówno z upomnieniem o zwrócenie uwagi matce zabitych, Zaleskiej o powołanki za ludźmi, którzy mówią prawdę, bo nie mają nic wspólnego z wypadkiem, tylko są niewinnie skopane przez wariata. Bolka Błachno. Matka zginie, jak zginęły jej dzieci ten list to upomnienie dla niej, i dla całej rodziny. Proszę ją upomnieć, bo nie doczeka się rozprawy sądowej. I nawet się nie dowie czy sąd niewinnych zasądzi. Proszę tą sprawę w swoim sumieniu rozstrzygnąć jak najszybciej i proszę ją zaraz upomnieć bo będzie stratna tragedia....”

Anusz siedział przed biurkiem w rozchełstanej piżamie i drapał się po piersiach. Z czymś mu się to pismo zaczęło kojarzyć... Wrócił do szuflady, przekopał jeszcze w papierach, przerzucał szybko protokoły, aż nagle znieruchomiał. Przed oczami, złożone przed wielu mie-siącami oświadczenie Kapusty złożone na piśmie na zakończenie przesłuchania.

... jednocześnie oświadczam, że zabiję świadków, którzy będą przeciwko mnie zezna-wać w tej sprawie, jeżeli tylko wyjdę na wolność. Oświadczam to przy kapitanie. Anuszu”.

Oczywiście! Ta kropka! Przecież prokurator przekazując mi ów anonim zwrócił uwagę na dziwny z pozoru fenomen: przed każdą dużą literą autor stawiał kropkę. Pewnie wyniósł w pamięci ze szkoły, że po kropce jest duża litera, ale wyparowała ta wiedza na tyle, że zostało skojarzenie: duża litera, i teraz stawiał kropkę przed każdym słowem pisanym z dużej litery...

Jeszcze raz wrócił do anonimu przysłanego na ręce prokuratora. Oczywiście. Czyli Kapusta może przekazywać na zewnątrz swoje listy.

Dużo to nie jest, ale mamy dowód, że uwięzieni kierują akcją zastraszenia. Teraz pozo-staje pytanie, jak bardzo są brutalni. Przede wszystkim, co się stało z Marią Gmoch? Żeby nie to, że w Polsce niczego takiego nie było, trzeba by myśleć o porwaniu. W najlepszym razie o porwaniu... Nic innego takiego w naszym kraju nie było, ale czy był mord na oczach trzydzie-stu blisko zaprzysiężonych do milczenia świadków? W noc wigilijną!

Rankiem zadzwonił do prokuratora. Chciał z nim pomówić przed rozpoczęciem urzędo-wania. Wyszedł na godzinę wcześniej niż normalnie i niemal potknął się o Bolka siedzącego na schodach przed jego drzwiami.

- Ja przepraszam - powiedział ten wiejski chłopak, niczym dobrze urodzony mieszczuch - wczoraj nie mogłem zeznawać, bo mnie nie przesłuchano, a chciałem powiedzieć, co jest nowe. Pan musi to wiedzieć. Pan nie da, żeby ze mnie jeszcze raz mordercy zrobili wariata...

- Nie bój się. Nie damy ciebie ani ich nie puścimy.

- Bo coś się stało nowego...

I tu częściowo na schodach przed swymi drzwiami, a częściowo już w swoim pokoju, dowiedział się, jak to „nowe” wygląda.

Dziwny to był moment, kiedy przeprowadzał chłopca koło łóżka Krysi. Mały przystanął i szurnął nogą w ukłonie. Tam była cisza. Ta sama od roku cisza. I raz jeszcze szarpnęła Anusza dziwna mieszanina głębokiej sympatii do tego chłopca, połączona z gniewem na jego zdrowie, na to, że całkiem obcy odejdzie z tego domu do swojej wsi pod wrota stodoły, w których „obwiesił się” jego pijany ojciec.

Ale sprawa... To co najważniejsze, tak wyglądało w zapisie Anusza.

Wg oświadczenia Bolesława Błachno w dniu... do wsi Wołanie przyjechał swym fia-tem 125 brat oskarżonego Jana Soboty, Wiesław. Bolesław Błachno słyszał jego rozmowę ze swą matką Genowefą zeznającą jako świadek oskarżenia. Otóż Wiesław Sobota przybył z propozycją, aby przyłączyła się do dwunastoosobowej delegacji przesłuchanych w sprawie morderstwa w Wołaniu, którzy wyjeżdżają jutro do Warszawy, aby złożyć w Prokuraturze Generalnej oświadczenie, że w trakcie przesłuchań byli traktowani brutalnie i zmuszani do składania zeznań, które im podsuwał śledczy. Wiesław Sobota ogromnie nalegał. Obiecywał „duże pieniądze”, straszył też przypominając, co się stało z Marychną. Powiedzieć też miał, że Marychna się na sprawę nie stawi... Wg oświadczenia Bolesława Błachno do Warszawy wyjechali wtedy świadkowie: Kazimierz Gawlik, jego brat Feliks, Bogdan Suchy, Antoni Gwiazda... oraz Jagna Gmoch wraz z matką. Według słów Wiesława Soboty za samą drogę dostali po dziesięć tysięcy. A jechać mieli tarpanem Soboty Wiesława. Kazimierz Gawlik miał przygotowane chustki do nosa, jako że poprzedniego dnia, przy zrywie w lesie, krew mu z nosa poszła i miał je okazać „na dowód bicia”. Wiesław Sobota dodał, że ci, co się będą upierać przy swoich zeznaniach, dostaną za swoje, bo mecenas będzie każde powiedziane na sali słowo nagrywał na magnetofon celem „późniejszego obrachunku”. Matka jego odmówiła, a potem w nocy wszystko mu opowiedziała, co on i tak słyszał. Ogarnął ją strach. Bo okazało się, że wcześniej to już rozmawiała o tym z matką Jagny Gmoch. Mówiła, że nawet swoi zaczęli ją straszyć. Tacy, co od Soboty też w życiu nic poza krzywdą nie dostali. Mówiła, że nie boi się zemsty, a tego, że wszyscy we wsi się od nich odwrócą. A potem powiedziała jeszcze: „Zobaczysz, to nie twój - tak powiedziała - kapitan zniszczy zbrodniarzy, a zbrodnia-rze jego”. I dodała, że tam w Warszawie to ich do Prokuratury zaprowadzą ludzie, co się ujęli za Naczelnikiem Ziemistym. PS. Wg słów Bolesława Błachno, Sobota Wiesław jest człon-kiem partii i ORMO we wsi Srebrna na terenie sąsiedniej gminy, gdzie gospodaruje na piętnastu ha”.


Tego samego dnia Anusz dowiedział się od prokuratora, że „przyjedzie komisja z Generalnej, celem zapoznania się z metodami śledztwa w sprawie Wołania”.

- No i świetnie. Niech się od razu biorą do roboty. Jeśli mnie nie zamkną, to ja się zajmę zaginięciem Marychny Gmoch.

- Nie żartujcie z tym zamykaniem - powiedział prokurator i nagle Anusz, jak dziecko, czegoś się przestraszył. Czyżby podświadomie uwierzył we wszechmoc chłopskiej kliki Sobotów - „królów Wołania”. Trwało to sekundę, ale dość, aby znów pomyślał z nabożnym szacunkiem o czternastoletnim „Samotnym Szeryfie”, Bolku.

W dniu, gdy wyjechała Komisja z Warszawy, pozostawiając w jego rękach śledztwo uzupełniające i uchylając zarzuty delegacji z Wołania jako pomówienie, w chwili gdy jeszcze strzelały zatrzaskiwane drzwi służbowej wołgi, pojawił się w gabinecie Anusza sierżant Marnot z rewelacyjną wiadomością: na podwórko spalonego gospodarstwa Gmochów zwieźli drzewo na budowę.

Marnot pochodzi z tych stron. Miał zlecone kierowanie obserwacją starej Gmochowej, czy nie kontaktuje się z córką. Anusz już był miejscowy - zrozumiał, że jego podwładny wo-lał ryzykować czekając na zgłoszenie meldunku do przełożonego niż dostać się na celownik „króla Wołania”, gdyby go odwołano.

W Warszawie to mnie wyśmieją, gdy im coś takiego opowiem” - pomyślał tylko patrząc na spoconą twarz sierżanta.

- Od kiedy to drzewo...?

- A całkiem niedawno.

- Kiedy? Dokładnie.

- A będzie trzy dni temu. Nie chciałem głowy zawracać, zanim się nie dowiem, skąd drzewo i kto rachunek płacił...

No, proszę. Wszystko było gotowe. Cały raport. Drzewo dostarczone do Wołania opła-cił w Nadleśnictwie Srebrna Wiesław Sobota. Wszystko jasne, teraz tylko znaleźć Marychnę.

- Ogłosić w telewizorze, że zginęła, zaraz się znajdzie - poradził sierżant.


Prokurator długo się namyślał. Za namawianie do fałszywych zeznań i przekupstwo świadków aresztowano Wiesława Sobotę. Do tego poszło za kraty trzech „delegatów do Warszawy”. Anusz nalegał tylko, by znalazł się wśród nich ten z chusteczką do nosa przy-wiezioną ze zrywki do Prokuratury Generalnej.

Marychna zameldowała się w dwa dni później. Słuchał cierpliwie jej kłamstw, jak to musiała wyjechać do Łodzi, gdzie jej siostra „zamężna za magistra” rodziła dziecko. Gdy za-pytał potem, czy nie zamierza zmienić przed sądem zeznań, które złożyła w śledztwie, usły-szał:

- Dlaczego miałabym zmieniać...

Niebieskie piękne oczy dziewczyny, która po swojemu przecież pierwsza zbuntowała się przeciw mordercom, patrzyły niewinnie. Ale Anusz już dużo wiedział o Wołaniu.


Gdy „pękli” obaj chłopi zatrzymani za fałszywe zeznania, śledztwo uzupełniające poto-czyło się już lawinowo. Z początku nic nie wskazywało na tak rychły przełom. Zaczęło się właściwie w momencie, gdy sierżant Marnot, we właściwy mu sposób, zwiastował Anuszowi nadzieję...

- Baba Grzegorza S., tego od tej pokrwawionej chustki do nosa ze zrywki, wie pan kapitan, no, więc baba zaniemogła na krzyż. Niby korzonki, jak się mówi uczenie, ale ona na widzeniu skarżyła się głośno mężowi, że jej w krzyże coś weszło, pewno przez tę krzywą przysięgę, a tu krowa ma się cielić, prosiakom sił nie ma zadawać, do pomocy nająć nikogo...

- No i co z tego? - urwał Anusz oschle. Nie bardzo lubił sierżanta.

- Ano nic, tylko że trzeba patrzeć, kiedy ten Grzegorz pęknie. Ja to panu kapitanowi gwarantuję. Żniwa idą. U tych z Wołania sumienie w chlewie, w oborze, w sąsieku... Pan kapitan się przekona.

I rzeczywiście, w dwa dni później Anusz dostał przechwycony gryps aresztowanego do żony. „Masz ty iść pierwsza na milicję i zeznać jak było, a jak mi to powiedzą, przyznam rację, że się namyśliłem i skoro żona mówi, i ja całą prawdę powiem. Idź i mów. Tylko się nie lituj nad Sobotą, jak rzeźnik nie lituje się nad świnią, co ją rżnie na wędliny...”

Anusz polecił przekazać ujawniony „gryps” żonie uwięzionego. Po trzech dniach miał zeznania owej żony i obu zatrzymanych za składanie fałszywych zeznań. Teraz już prawda ruszyła lawiną ludzkich zeznań...


W dniu wznowienia rozprawy, zanim rozpoczęto przesłuchanie świadków, prokurator wystąpił z wnioskiem, aby sąd uwzględnił mentalność środowiska wiejskiego i cofnął zezwo-lenie dla obrońcy, aby mógł nagrywać zeznania...

Prokurator oznajmił, że posiada w aktach oświadczenia zeznających, którzy boją się, że nagrywanie ich przez obrońców Sobotów i Kapusty ma służyć późniejszym rozrachunkom i pomście... Trzeba uwzględnić mentalność środowiska, w którym toczy się proces...

I wszyscy usłyszeli, jak po krótkiej naradzie przewodniczący ogłosił, że uchyla zezwo-lenie dla obrony na posiłkowanie się magnetofonem.

A potem już na sali sądowej świadek, którego szczególnie zapamiętał Anusz, ten od pokrwawionej chusteczki ze zrywki...

- Nie zeznawałem z początku prawdy, bo bałem się o zagrożenie swojego życia.

- Czego się pan bał?

- Tak w ogólności to o siebie i o rodzinę. Ja mam troje dzieci. Co dzień wychodzą z domu do szkoły, no i się bałem... Przecież już raz było, że Sobota wyszedł, więc... Zresztą teraz też tak mówią, ino patrzeć, jak oni wszyscy wyjdą.

- A może świadek wie, kto ich wypuści? - włączył się prokurator.

- Dawniej to wiedziałem.

- No, że kto taki...

- Że pan prokurator. Bo też kupiony.

- A świadek był kupiony?

- Można tak powiedzieć. Raz, to w autobusie, a potem jak ten pierwszy raz Sobotę posadzili, to jego żona dała mi dziesięć tysięcy i powiedziała: tylko się trzymajcie jak do tych pór, a wszystko się zaraz skończy...

- Strach i pieniądze rządziły tymi ludźmi - powiada prokurator - ale chciałbym się do-wiedzieć bliżej, czego to się świadek bał, czy miał dowody, że jego życiu mogło coś grozić?

- Jak sama Sobotowa wcisnęła mi te pieniądze, to raz w ciemności naszedł na mnie Darek, syn Soboty znaczy, co wtenczas był na wolności. Był z drugim, nie poznałem w ciemności, nóż mi do gardła przyłożył i pogroził.

Tu włączył się Mecenas.

- A jest może jaki ślad po tym nożu na gardle...?

- Nie, bo tępą stroną przyłożył.

Nie wytrzymał stary Sobota i z ławy oskarżonych wykrzyknął:

- Jak tępą stroną, to tylko były żarty. Za żarty kary nie ma...

Ktoś się roześmiał, ale jeden, i ścichł...

A prokurator z miejsca zawnioskował, żeby pokazać wizję lokalną, utrwaloną na taśmie. Tę, w której demonstruje przebieg wypadków „żartowniś” Dariusz Sobota.


Dzień tamten był zimowy, choć przed pluchą, wszyscy to pamiętali. A na taśmie filmo-wej piękna wiosna, wiaterek chwieje okwieconymi wiśniami na drodze do Wołania. Stoi autobus, a pod nim dwa manekiny. I oto z pola, sponad wysokich traw, wychodzi Bronek Kapusta, ciągnie za sztuczne włosy trzecią kukłę...

Na sali rozlega się wysoki krzyk. Jakieś zamieszanie. Cichnie terkot filmowego proje-ktora. To zemdlała stara Zaleska. Wynoszą ją z sali...

Tak się zaczął dzień pierwszy procesu po jego wznowieniu.





XI



Proces trwał. Kiedyś tam, w międzyczasie, obronił swą pracę magisterską „Pożyczki u Pana Boga” i kiedyś tam umarła ostatecznie Krysia. Tak to odebrał. Że właśnie „umarła ostatecznie”. Urwał się oddech, którym jak ostatnią cienką linką przycumowana była jeszcze do świata. Od początku, gdy znieruchomiała, uczuł to fatalne, rozpaczliwe, melancholijne wrażenie, że patrzy na ten kadłub, jak na zaszytą w szuwarach, przeciekającą łódeczkę, nie-uchronnie napełniającą się wodą, zmierzającą do dna. Śmierć jej przeżył w swoistym poczu-ciu zagrożenia - bał się o Wiktorię. Jego żona, ta sama, która mogła godzinami wystawać u bram jakichś podejrzanych strażników „bioenergoterapeuty”, ta sama, która na piechotę wę-drowała do Częstochowy, a wierzył, że gdyby jej to zaproponowano, szłaby tam na kolanach, ta sama istota po śmierci Krysi zapadła w zupełny bezruch. Jej obojętność była tak niewiary-godnie totalna, że musiał ją nakłaniać, by poszła na cmentarz. Zdawało się, że straciła wiarę we wszystko. W życie i w tego Boga, który, zdawało się, jej obiecuje życie jej dziecka.

Po jakimś czasie Anusz nakłonił równie bezwolną i obojętną, by pojechała z nim do stolicy, zatrzymała się parę dni u rodziny, poszła do teatru... Potem z tą samą obojętnością zgodziła się pójść do „psychologa”, jak jej mąż ostatecznie nazwał psychiatrę.

I o dziwo, ona się nie zmieniła, a tymczasem Anusz zauważył, że obojętnieje on sam, że niemal obojętnie zapoznaje się z kolejnymi materiałami procesowymi, że obojętny mu się staje wyrok. Jakby uwierzył chłopskim słowom skierowanym kiedyś do starej Zaleskiej: „Dzieci twoje z piachu nie wstaną, po co innych pchasz sama do piachu, po co się upierasz przy tym morderstwie, skoro był wypadek...”.

I cóż z tego, że było morderstwo, że zostanie udowodnione? Oni naprawdę nie żyją i to jest ostatecznie najważniejsze. I Krysia nie żyje i całe późniejsze koleje świata tego jednego faktu nie zmienią.

Któregoś wieczoru wyszedł z posterunku i nie chcąc wracać do pełnego ciszy martwej domu, skierował się na plebanię.

Była to niezwykła rozmowa. Bo przyszedł instynktownie tam, gdzie chciał usłyszeć jakieś słowo pocieszenia i oto przeobrażony został w nieudolnego pocieszyciela. Proboszcz, owszem, ucieszył się. Poczłapał po swoją wieloowocową nalewkę...

- A wie pan, już wkrótce pora przyjdzie na pasterkę i Wikary mnie pyta, może bym chciał nocne nabożeństwo odprawić... Widzi pan, on też ma swoją wrażliwość, byłaby to już ostatnia moja pasterka... I nie mogę odprawić, bo nie jestem godzien i to w roku mojej śmierci...

- Cóż ksiądz proboszcz tak śmierć swoją wieszczy. Umarła moja córka. My żyjemy - wstyd mu się zrobiło, jakby się upomniał o współczucie dla siebie i poprawił się szybko: w końcu żyjemy, a zresztą, kto sprawiedliwy a wierzący bałby się życia pozagrobowego...?

- Sprawiedliwy! - szyderczo mruknął starzec. - Wypijmy za sprawiedliwych, jeśli takich znamy... - powiedział sięgając po kieliszek. - Wie pan - kontynuował - nie mam prawa odpra-wić dla nich nabożeństwa, dla tych z Wołania, bo nie umiem przebaczyć. I nie odprawię za pokutę, żem takich ludzi wychował... Nie wiem, po to tu byłem...

- Och, jest cały ogromny świat, proszę księdza proboszcza, i też niewiele na nim sprawiedliwych.

- Ja mówię o całym świecie. Po co tu byłem? Po co byłem na tym świecie? Myślałem, że mam powołanie. A nie zdołałem ustrzec człowieka - co mi jego duszę powierzono - przed najcięższym grzechem. Chrzciłem morderców w imię Boże. Dawałem imiona krzywoprzy-siężcom. Świadków kryjących zbrodnię bierzmowałem. Komunikowałem łotrów ciałem i krwią Pańską...

Nagle umilkł.

- Czy pan coś powiedział?

- Nie - szepnął Anusz i nagle mruknął: - nie sądzi ksiądz, że to śmieszne, taka rozmowa z milicjantem.

- A z kim mam mówić. Tutaj mógłbym chyba tylko z Bolkiem, ale to przecież dzie-cko...

- Proszę księdza, ja zostałem magistrem prawa. Wspominałem, że piszę taką pracę o „kradzieżach kościelnych”. Ksiądz sobie robi wyrzuty o Wołanie, a ludzie są tacy wszędzie. Czy ksiądz uwierzy, że wszyscy moi respondenci-złodzieje byli chrzczeni, czyli należeli do kościoła. Jakiś ksiądz nadawał im imiona. Prawie co drugi uczestniczył w niedzielnych mszach. A zaledwie co trzeci w teście wiedzy religijnej umiał wymienić grzechy główne... Taka jest „wiara” w tym narodzie.

Była cisza.

- No, niech pan pije - doleciały słowa z fotela Proboszcza. - A tak naprawdę, to przecież ja to wszystko mógłbym sam powiedzieć. Czy pan wie, co wieś mówiła w początkach sprawy Sobotów? Jaka to dobra rodzina... brat idzie za brata, teść za zięcia, jak należy po chrześci-jańsku... A o zbrodni cisza... A teraz? Teraz to wieś się „mści” na „mordercach”. Już uwie-rzyli, że będą skazani i teraz sami karę wymierzają. Była u mnie Sobotowa po radę. Ona już uwierzyła w swoje rychłe wdowieństwo. Mówi, że traktor jej z podwórza uprowadził sąsiad, niby do roboty wziął, a u siebie postawił i mówi, że nie odda teraz, bo wieś sobie życzy, żeby u niego maszyna stała. Pytałem kogoś. A jakże, powiedział - lepiej, jak stoi u Wąsika, musi pożyczać każdemu, co potrzebuje, inaczej by wyszedł na złodzieja... Ona tu przyszła z płaczem, że jak miała tydzień temu termin na paczkę do więzienia, idzie rano do kurnika kurę zarżnąć i upiec dla męża, a kur nie ma. Zabrane wszystkie...

- Taka to wieś...

- Nie tylko ta jest taka. I nie tylko wieś...

- Wiem, wiem. Ta sprawa pokazała nam życie. Mówi mi Sobotowa, że była u adwokata. On znów chce pieniędzy. Więc mu kobieta powiada, ile już wziął, że całkiem przez niego na dziady pójdzie, niech się zlituje. A on na to: „Niech mnie pani nie bierze na litość dla morder-cy”. Obronę łotra trzeba kupić... To pana kolega, prawnik, bo zdaje się zapomniałem pogra-tulować egzaminu...

- Dziękuję. Właściwie to przyszedłem się pożegnać.

- Jak to?

- Wracam od nowego roku do Centrali. A potem „do cywila”, jak to się mówi...

- I co pan będzie robić?

- No cóż, skończyłem prawo...

- Będzie pan bronić ludzi...?

- Będę bronić sprawiedliwości - powiedział Anusz tak poważnie, że aż się zawstydził.

W parę dni potem, jak pożegnał Proboszcza, dowiedział się przypadkowo od sierżanta Marnota, że w Wołaniu jest Bolek Błachno. „Na feriach”. Sam pomagał mu w dostaniu się do liceum w wojewódzkim mieście, załatwiał internat i teraz pojął, że może to ostatnia okazja zobaczenia „Małego Szeryfa”.

Jechał do Wołania służbowym jeepem przez bezkresne zadęte śniegiem pola wzdłuż drzew sadzonych przez ludzi spowiadanych kiedyś, przed laty, przez Proboszcza, które wyciągały ku niemu pokraczne gołe ramiona, gdzieniegdzie kikuty gałęzi połamanych przy okazji zrywania wiśni przez przechodniów, sterczały niczym pokraczny paluch samobójcy, starego Błachny... Przypomniała mu się scena zdejmowania wisielca, przy której asystował przed dwoma laty. To już dwa lata...

Przyjechał właśnie w „ostatni czas”, jak powiedziała Błachnowa. Bolek szykował się do wymarszu „na pociąg”. Wdowa nie prowadziła właściwie gospodarstwa. Koni nie było, a i chętnych do pomocy sąsiadów...

Chłopak był milczący, na pytania o szkołę odpowiadał grzecznie, ale zdawkowo. Anusz czuł się dziwnie bezradny. Jakby go znowu opuszczał ktoś bliski. To zdumiewające poczucie bliskości zawiedzionej było czymś zupełnie nowym, co go dezorientowało. W pewnej chwili, chcąc skończyć tę sytuację, powiedział, że musi się pospieszyć, bo samochód został na dru-gim końcu wsi, na podwórzu sołtysa. Po raz pierwszy od uwięzienia Soboty były wybory, na których objął urząd już nie „najgłupszy z całej wsi”, jak sobie był z reguły życzył „król Wołania”. W istocie Anusz zostawił tam wóz chcąc uniknąć sensacji, że „znów milicja u Błachnów”. To dziwne, ale i on zanotował już w sobie taki „syndrom Wołania”.

Szli obaj przez ciemność, rozjaśnioną oświetlonymi oknami mijanych chałup. W pe-wnej chwili chłopak przystanął... w powietrzu zawibrowała przejmująco prosta nuta chłop-skiego śpiewania. Zza szyby, za którą widniały liczne głowy zgromadzonej rodziny przynio-sło śpiew...

Wśród nocnej ciszy...”

Bolek tkwił przez chwilę nieruchomy.

- Idziemy! - ponaglił Anusz.

- To tutaj...

- Co tutaj?

- Tu krzyknąłem „mordercy”... Wtenczas też śpiewali. W dzień po pasterce...

Anusz położył rękę na jego ramieniu, ale chłopak gwałtownie ruszył do przodu.

Siedzieli już w samochodzie opuszczając ostatnie opłotki Wołania, gdy powiedział cicho...

- Pan to powinien mieć syna...

Anusz milczał przejęty nagłym wzruszeniem.

- Syna? - upewnił się szeptem.

- Tak. Bo by go pan do prawdy wychował.

- Do jakiej prawdy, synku? - westchnął.

Milczeli przez chwilę. Silnik wył, koła buksowały w śniegu...

- Nie wiem - powiedział cicho Bolek.


KONIEC




















POSŁOWIE



W ilu to książkach czytaliśmy zapewnienia autora, że „wszystkie postacie i sytuacje są wytworem wyobraźni autora, jakakolwiek zbieżność z realnymi ludźmi i wydarzeniem jest dziełem przypadku”.

Tej książce, jeśli ma towarzyszyć posłowie, to o treści wręcz odwrotnej.

To wszystko wydarzyło się realnie w Polsce. W latach siedemdziesiątych. Była taka „pasterka”, było trzydziestu milczących, zaprzysiężonych świadków zbrodni. Autentyczne są też słowa aktu oskarżenia, niejeden dialog na sali sądowej i w śledztwie, zaczerpnięte ze świetnego dokumentalnego reportażu „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki, któremu na tym miejscu chcę podziękować za to „zapożyczenie”.

Przypadkiem” autorskiej wyobraźni są postacie Bolka, Anusza, Proboszcza czy innych epizodycznych bohaterów, jak Marychna... Groźnym świadectwem miejsca i czasu niechże więc będzie to, że jedynie akcenty optymizmu i szacunku dla człowieka wymagały autorskiej wyobraźni, gdy cała reszta, budząca wstręt i grozę jest fotografią zaistniałej rzeczywistości. Tu, w Polsce.



ROMAN BRATNY











Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bratny Roman Wśód nocnej ciszy
wsród nocnej ciszy
Jasełka takie fajne , Jasełka - Wśród nocnej ciszy - wigilia w klasie integracyjnej
Jasełka takie fajne , Jasełka - Wśród nocnej ciszy - wigilia w klasie integracyjnej
Wśród nocnej ciszy - R.Rynkowski, mid, Kolędy
Wśród nocnej ciszy, Bożonarodzeniowe
09 Wśród nocnej ciszy
WŚRÓD NOCNEJ CISZY, teksty piosenek
WŚRÓD NOCNEJ CISZY
Teksty kolęd Wśród nocnej ciszy (tekst)
6 Wśród nocnej ciszy
Wśród nocnej ciszy, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Kolędy, Wśród nocnej ciszy - R.Rynkowski, Wśród nocnej ciszy
WŚRÓD NOCNEJ CISZY 3 zwrotki, teksty piosenek
Wśród nocnej ciszy
Wśród nocnej ciszy
03 Wśrod nocnej ciszy
wsrod nocnej ciszy 2
Wsrod nocnej ciszy

więcej podobnych podstron