Scott Paul RAJSKIE PTAKI KIK

Scott Paul

RAJSKIE PTAKI



CZĘŚĆ PIERWSZA KRĄŻĄCY JEŹDŹCY

Nazwano je Rajskimi Ptakami, albowiem gdy je odkryto, stały się tematem najdziwniejszych bajek; między innymi przez długi czas panowało powszechne przekonanie, że nie wiadomo, skąd przybywają i dokąd odlatują; że pożywieniem ich jest rosa niebiańska; że są stale w locie i odpoczywają wyłącznie w powietrzu; że nikomu nie udało się złowić żywego ptaka, a zatem dostać go do rąk można jedynie wtedy, gdy spada na ziemię martwy. Dlatego też prostaczkowie wyobrazili sobie, że ptaki te przylatują z Nieba czy z Raju, a olśnieni pięknem ich kształtu oraz upierzenia nadali im tę niezwykłą nazwę, pod którą dotąd figurują.”

Kiedy Melba przerywa swoją południowoamerykańską pieśń miłosną i skrze­czy: „Wurra jadura” — nie zwracam na nią najmniejszej uwagi i dalej robię to, czym się akurat zajmuję, ale jeśli do skrzeczenia dołącza się blaszany stukot dzioba i pazurków szamoczących się z drucianą siatką oplatającą jej klatkę — wówczas wypadam z chaty na polankę i, żeby uspokoić ptaka, łaskoczę go w brzuszek i drapię po łebku. Odbywa się to zawsze w blasku słońca, Melba bowiem nigdy nie śpiewa, kiedy zanosi się na deszcz lub kiedy pada. Na noc przynoszę ją do domu i wpuszczam do małej klatki ze stalowego drutu, w której siedziała, gdy ją zobaczyłem po raz pierwszy, i w której odbyła ze mną podróż na Manobę. Żeby ptaka nie drażniło światło lampy, nakrywam klatkę tkaniną, kawałem drogiego, zielonego jedwabiu, właściwie szalem z wyhaftowanymi małpami i tygrysami. Mówię jej dobranoc, ona grzecznie odpowiada, ale jedynie po to, żeby wzbudzić we mnie złudne poczucie bez-

pieczeóstwa. Kiedy uważa, że cisza trwa dostatecznie długo, natychmiast wrzeszczy z całych sil: „William Conway! William Conway!” Szklanka whisky mało nie wypada mi z ręki, gdy słyszę tak znienacka swoje nazwisko. Zaskakuje mnie zawsze, skoro tylko uda się jej uśpić moją czujność. Ptak ma chyba rentgen w oczach i widzi poprzez szal!

Mówię do niej: „Cicho, Melbo! Idź spać!” i od stopnia poirytowania w moim głosie zależy długość i tkliwość pieśni, którą wówczas dla mnie wykonuje, pieśni ze wzgórz paragwajskich, przerywanej gruchaniem i tre­lami. Ptak wprowadza się stopniowo w stan takiego hipnotycznego upojenia, że sen spada na niego łagodnie i nagle, jak tu tropikalna noc zapada nad oceanem.

Ciekawa jest również historia klatki ustawionej na polanie. Jej szczególny kształt to raczej dzieło przypadku, pomimo że plan jej widziałem w myślach dokładnie, a kształt miałem jasno przed oczami od samego początku, ale dopiero kiedy była gotowa w jednej trzeciej, uderzyło mnie pewne podobień­stwo do solidnej żelaznej klatki zbudowanej na wyspie pośrodku jeziora w książęcych posiadłościach Dźandapuru w Indiach. Gdy mniej więcej przed miesiącem zobaczyłem ją ponownie po trzydziestu latach, była dokładnie taka sama, bez najmniejszych zmian. Z całą świadomością więc dokończyłem to, co zapoczątkowałem podświadomie.

Dwaj chłopcy z nadmorskiej osady pomogli mi w pracy w zamian za pełną ćwierćfuntową puszkę rozpuszczalnej kawy nazywanej tu „kwikkaffy”. Na­cięli bambusów na listewki, według moich wskazówek pokryli dach w kształ­cie cebulastej kopuły liśćmi podówczas zielonymi, które teraz już brązowieją. Od Griffina dostałem drucianą siatkę, przytwierdziłem ją do listewek i Melba ostrzy sobie o nią dziób, wpija się pazurkami, przyciska się do niej jasnozieloną piersią i brzuszkiem tak mocno, jak gdyby od tego zależało życie, a w jej papuzich oczach pojawia się niedobry błysk i ostrzega, żeby nikt nie ośmielił się jej dotknąć.

Griffin jest Australijczykiem. Mieszka na wybrzeżu i prowadzi placówkę handlową spółki Straits, Islands and Archipelago Trading Company, znanej od Singapuru po Cooktown jako SIAT. Drucianą siatkę miał upchniętą w kącie sutereny składów zbudowanych przy molo. Jak we wszystkich tego rodzaju magazynach bije tu w nos zapach kurzu, blachy i włókna orzechowe­go. Ponieważ trzymanie Melby w małej drucianej klatce sprawiało mi przykrość, zapytałem Griffina, czy nie znalazłby czegoś, co by się nadawało do zbudowania większej. Przez chwilę miałem wrażenie, że mi odmówi, podejrzewał bowiem, że większa klatka dla Melby może świadczyć, iż zamierzam pozostać na Manobie dłużej, niż zadeklarowałem. Nim tu przyby­łem, on i doktor Daintree byli jedynymi białymi na całej wyspie.

Manoba to wyspa pochodzenia wulkanicznego. Przypuszczam, że nikt tu nigdy nie mierzył ilości opadów, ale najpewniej osiągają one w przybliżeniu sto cali rocznie. Wznosi się ona ponad pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, a więc zbyt mało, by rósł na niej las jak na Nowej Gwinei, którą przy bezchmurnym niebie widzę z mojej werandy. Oprócz statków dalekomorskich rzucających kotwicę za rafą, żeby przeładowywać towary z lichtugi Griffina lub je na nią wyładowywać, z Nowej Gwinei dość regularnie przypływa szalupa po to, aby — jak twierdzi Griffin — nie można było uchronić się od Nich nawet na takiej wysepce jak nasza. Podejrzewam, że bardzo by się martwił, gdyby Oni przestali przyjeżdżać, gdyż wtedy nie miałby na co narzekać.

Podobno mieszkańcy interioru żyją odizolowani od siebie w dolinach szczepowych, uprawiają bataty, warzywa, banany i trzcinę cukrową. SIAT dostarcza im to, co Griffin nazywa cargo, mianowicie płody cywilizacji: puszki kwikkaffy, ubrania, ozdoby, tytoń, różne nowości, zabiera zaś od nich między innymi wyroby ludowe, które trafiają do sklepów w Port Darwin i Melbourne, oraz barwnik uzyskiwany z korzeni pewnej rośliny i bardzo poszukiwany przez Chińczyków i Malajów. Niegdyś przedmiotem handlu były także pióra dużych rajskich ptaków z wyższych partii gór.

Ludność wybrzeża trudni się rybołówstwem, jest tu też mała plantacja palm kokosowych nadzorowana przez Griffina i przyczyniająca się do powiększenia ogólnej ilości kopry na świecie. Kiedy po raz pierwszy dostrzegłem wyspę zza relingu statku zakotwiczonego za rafą, wydawało się, że nie ma tam nic prócz piętrzących się wzgórz stromo sterczących z żółtej oleistej wody, wzgórz zachodzących na siebie i pokrytych tym, co w przewodnikach nazywają dziewiczą dżunglą. Jednak z bliższej odległości, gdy lichtuga wpływała do laguny, zauważyłem, iż pomiędzy wzgórzami kryją się doliny. Plaża to wąski pasek srebrzystego piasku — srebrnego, bo tufy wulkaniczne pokryte są pyłem koralowym. Pióropusze palm pochylają się w stronę lądu, do tej pozycji zmusza je wiatr wiejący przeważnie od morza. Tuż za palmami leży osada

o chatach zbudowanych na palach dla ochrony przed wysoką falą w czasie sztormu. Plażę mogę widzieć z werandy domku, w którym mieszkam; zajmował go dawniej asystent doktora Daintree’ego. Lecz już od przeszło roku doktor mieszka i pracuje sam.

Kiedy przybyłem tu, wyskoczyłem z lichtugi na molo i przedstawiłem się Griffinowi, który stał jak urzędnik portowy na posterunku, wypatrujący niepożądanych intruzów, i osłaniał oczy przed rażącym blaskiem bryzgów światła odbijającego się od wody. Poszedłem w jego stronę i w stronę bungalowu po rozprażonych, głucho dudniących deskach mola, w asyście dwóch mężczyzn, którzy podpłynęli lichtugą do mego statku i zawładnęli

moimi trzema walizkami, ja zaś niosłem klatkę ze skrzeczącą i klnącą Melbą, bo widocznie uznała już sam zapach Manoby za odrażający. Musiałem przedefilować obok szeregu Manobańczyków, stojących po jednej stronie mola (stają tak zawsze, gdy przypływa statek — instynktowne zachowanie z czasów, kiedy obcy przybysze nie byli mile widziani), brązowych, o płaskich nosach, niektórych w spodniach, innych w opaskach na biodrach, paru z kolcami w nozdrzach, myślę, że z igłami jeżozwierza. Jeden z nich (jak potem stwierdziłem — miejscowy wesołek) miał tylko róg falliczny. Widywałem to na zdjęciach, ale w naturze uznałem za mniej przewrotne, niż się spodziewałem, jednak zastanowiło mnie, co się odczuwa obnosząc się przez cały czas z tą sztuczną erekcją w ozdobnym futerale.

Zarówno ci ludzie, jak sam widok wyspy, no i w ogóle cała sytuacja sprawiły, że poczułem się jak aktor we współczesnym dramacie, ale obsa­dzonym w nieodpowiedniej w tym wypadku roli wiktoriańskiego odkrywcy; na szczęście nie trwało to długo. Griffin ma aparat nadawczo-odbiorczy. Używa go do porozumiewania się z lądem, a w przerwach nastawia muzykę. Dźwięki dżezu i rocka dochodzą z plaży, która tak jak całe osiedle i nawet ścieżki w lesie zasypana jest starymi puszkami po „kwikkaffy”; Manobań- czycy, po opróżnieniu ich zawartości, napełniają je kamykami i potrząsają, wydobywając dźwięki w rytmie mambo-mambo.

Griffin nie całkiem uwierzył w moje zapewnienie, iż przybyłem na Manobę jedynie po to, żeby zobaczyć rajskie ptaki, zwłaszcza że uzbrojony byłem w list polecający do doktora Daintree’ego od człowieka nazwiskiem Cranston. Jima Cranstona poznałem przeszło osiemnaście lat temu jako towarzysza niedoli w obozie jenieckim na północy Malajów, nazywanym Świńskie Oko. W ciągu ostatnich lat Cranston odwiedził Manobę kilkakrotnie, ale jedyną jego więzią z wyspą był doktor Daintree. Cranston, o dziesięć lat młodszy od Daintree’ego, jest jego szefem. Griffin o tym wie i podejrzewa, że moje zainteresowanie Manobą wiąże się także z doktorem, że przybyłem tu, żeby załatwić coś, na co Cranston nie mógł się zdobyć. Prawda wygląda nieco inaczej, nie mogę jednak mieć pretensji do Griffina, że tak myśli. Przecież on nigdy nie słyszał o roku sabatowym*, ja zaś nie wyglądam mu ani na obserwatora ptaków, ani na londyńskiego biznesmena na urlopie, chociaż nim jestem w rzeczywistości.

Ilekroć schodzę ze wzgórza do nadmorskiego osiedla, żeby spędzić z nim część dnia, zawsze uważnie przygląda się mojemu białemu szybko wysychają­cemu ubraniu, po czym pyta: — Jak się ma dzisiaj doktor Daintree? — i z lek­

kim niedowierzaniem przyjmuje odpowiedź, że nie wiem. Kiedyś ofiarował mi lornetę połową, którą podobno znalazł w suterenie. Odparłem, że mam taką samą, gdyż chcę obserwować paradisaeidae z bliska, jeżeli będę miał szczęście w ogóle na nie trafić. Pokiwał głową i powiedział: — To dobrze. — Potem patrzył na zachodni kraniec wzgórza, gdzie mieści się ambulatorium doktora; wiedział doskonale, że widzę je z mojego domku. Pewnie intrygowało go, jak często szpieguję doktora. Kiedy kpiąco mówi „oni”, mając na myśli władzę Nowej Gwinei i w ogóle wszystkie władze, robi taką minę, jakby chciał mnie wystawić na próbę. Myśli, że jestem inspektorem Fundacji Europejskiej finansującej manobańską służbę zdrowia, a zatem zatrudniającej nie tylko doktora Daintree’go, lecz także Cranstona.

Griflin jest wysoki, grubokościsty, o płowych włosach. Jesteśmy jednego wzrostu, ale on jest tęższy. Brzuch wydyma mu koszulę ponad paskiem spranych niebieskich spodni. Oceniam go na jakieś czterdzieści pięć lat, a więc byłby o parę lat starszy ode mnie. Zaraz po wojnie ożenił się z Chinką | Singapuru, która zmarła jakieś cztery lata temu i została pochowana w Morzu Timora. Ma troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę, które biegają całkiem na golasa. Z rysów podobne są do swojej matki, którą on bardzo kochał. Mówi, że mogli żyć tylko w takim miejscu jak Manoba, gdzie nic im codziennie nie przypominało obrzydliwości cywilizacji, ale kiedy żona zmarła — zdecydował, że przywykł do takich miejsc. Mieszka tu już trzy lata,

o rok dłużej niż Daintree. Napomyka, że kiedy starszy chłopiec skończy dziesięć lat, przeniesie się do Sydney.

Pierwsze „a” w słowie Manoba jest krótkie, drugie — długie; literę „o” zaś ledwie się wymawia. Zaczyna się ją mówić i natychmiast połyka. Całość, prędko wypowiadana, brzmi jak „Man’ba”, lecz z malutką przerwą, z cieniem dźwięku dzielącym zgłoski. Przed wojną Manobańczycy z interioru żyli w prawie całkowitym odosobnieniu. Gardzili rodakami z wybrzeża, którzy utrzymywali się przeważnie z płodów morza. Raz i drugi misjonarze pode­jmowali próby dotarcia do nich, ale w owych czasach nie istniała tu żadna stała placówka handlowa, nie było osiadłego czy choćby tylko tolerowanego przez tubylców białego człowieka, za którego pośrednictwem misjonarze mogliby rościć sobie prawo do jakiejś władzy lub który mógłby zapewnić im ochronę, toteż ich próby zbawienia odbywały się raczej z doskoku. Obecnie Manobańczycy poddali się wpływom innego rodzaju religii — reiigii tak zwanych dóbr konsumpcyjnych, niekiedy określanych jako cargo, będącej raczej kultem niż religią; kultem szczęśliwości idącej w ślad za puszkami kwikkafTy, które przysporzyły już białemu człowiekowi bogactwa i potęgi, a teraz leżą na piasku, na drogach i ścieżkach, jak błyszcząca manna z nieba, wprawdzie rdzewiejąca, ale przez to bynajmniej nie tracąca mocy.

Swój roczny urlop, sabatowy rok, rozpocząłem przed kilkoma miesiącami, w kwietniu 1960, w sześć miesięcy po ostatecznym wyroku w sprawie rozwodowej wniesionej przez moją żonę Annę, z którą pozostawałem w stanie małżeńskim ponad dziesięć lat, matkę mojego syna Stefana, niemal już jedenastoletniego. Mieszka on teraz z Anną i jej nowym mężem w Surrey, w posiadłości zwanej Cztery Brzozy, która ongiś należała do mojego stryja Waltera i jego żony Ethel.

Pomysł urwania się na rok przyszedł mi do głowy dopiero w styczniu, ale nie miałem konkretnego planu, dopóki moi wspólnicy w Londynie nie zapytali mnie. dokąd zamierzam jechać. Nie zastanawiając się nad odpowiedzią odrzekłem, że chyba do jakiegoś ciepłego kraju, może do Indii, gdzie' się urodziłem. 1 tu popełniłem błąd, nie powinienem był wymieniać żadnej nazwy. Gdy się prowadzi interesy, trudno znaleźć gdziekolwiek w świecie milę kwadratową, gdzie by nie było przedstawiciela, firmy, spółki czy instytucji, do których warto by wpaść przejazdem. Zawsze znajdzie się coś do przeanalizo­wania nawet na urlopie, jakaś propozycja do podsunięcia, żeby dochodziła na wolnym ogniu, czy wreszcie zasługujący na uwagę pomysł. No i zawsze jest tam ten człowiek: nasz Człowiek u Źródeł Amazonki.

Mój urlop, przynajmniej w jego stadium początkowym, został zaplanowany w chwili, kiedy otwarłem usta. Rozdzwoniły się telefony, depesze pobiegły w świat, zarezerwowano miejsca w odrzutowcach lecących Bóg jeden wie ile stóp ponad oceanami, które wolałbym raczej powolutku przemierzyć w jakiejś łodzi przewożącej banany; chociaż nie wyobrażam sobie, żebym wybrał akurat bananowiec, gdyby to ode mnie zależało. Czterdziestojednoletni mężczyzna niezbyt dobrze wytrzymuje smród oleju i dojrzewających owoców, jeśli okoliczności nie zmusiły go, aby się do tego wcześniej przyzwyczaił.

Gdy schodzę na plażę, żeby odwiedzić Griffina, w nozdrza bije odór nafty, której używa do swojej prądnicy, i fetor gnijących na brzegu rozmaitych rzeczy, gdy wspinam się po stopniach jego drewnianego bungalowu, gdzie z dachu zwisa szyld: „Straits, Islands, Archipel Trg. Co, Oddział w Manobie, Lew Griffin”, gdy uśmiecham się do jego golusieńkich dzieci, Tony’ego, Lena i Lucilli (kiedy się tu zjawiłem po raz piewszy, dzieci pozasłaniały wstydliwe części ciała brudnymi łapkami, jak gdyby w geście powitalnym), gdy przechodzę rozsuwając zasłonę z paciorków, przypominającą staromodne wnętrza z regionu Mórz Południowych, lecz w tym wypadku oddzielającą bawialnię umeblowaną stołem o plastikowym blacie, plażowymi krzesłami z rurek metalowych i brezentu, z wersalką oraz stadem porcelanowych dzikich kaczek w locie przyczepionym do drewnianych ścian — przyznaję szczerze, że takie wnętrze zbliżone do bananowej łodzi najzupełniej mi wystarcza. Z wdzięcznością przyjmuję kufel piwa z lodówki, zjadam posiłek złożony

| zupy minestrone w proszku oraz piersi kurzych w szparagach z puszki (jedno i drugie podgrzane na płytce elektrycznej), a na deser truskawki ze śmietanką— serce przepełnia mi wdzięczność, że wszystko jest nie tak, jak mi się marzyło dawno, dawno temu.

Chata, w której mieszkam, jest dość prymitywna, aczkolwiek schludna i praktycznie biorąc pusta, atmosferę zaś w niej stwarza nie tyle dżungla | jednej strony i widok oceanu z drugiej, ile moje białe ubrania, tropikalne siatkowe koszule, jaskrawe jedwabne krawaty, złote spinki, wieczne pióro Shaeffera, kąpielówki z acetatu i skórzane kufry, które jeden z chłopców z nadbrzeżnej osady codziennie czyści pastą, żeby nie zapleśniały.

Pływam każdego ranka i opalam się, nim słońce znajdzie się zbyt wysoko, po czym wracam do domku na gimnastykę, gdyż widok sterczącego brzucha Griffina i wiotkich mięśni jego tułowia nie jest dla mnie jedynie stymulującym dowodem, iż mężczyzna może sprawiać wrażenie zaniedbanego i w drugiej połowie dwudziestego wieku wyglądać jak obibok z początków tego wieku z książek mego dzieciństwa, utrzymywany w koloniach przez dotacje z domu, lecz stanowi także groźną przestrogę, że takim się stanie po czterdziestce, jeśli będzie sobie folgował. Następnie idę pod prowizoryczny natrysk, pociągam za sznurek i zmywam z siebie sól, piasek i ziemię, wycieram się białym puszystym ręcznikiem, któremu muszę wybaczyć, że nigdy nie bywa naprawdę suchy, i spryskuję się dezodorantem o nazwie Clipper Tang. W osiedlu jest chłopak, który strzyże na modłę europejską, więc korzystam z jego usług raz w tygodniu. Człowiek przyzwyczaja się do komfortu.

Griffin mnie stołuje, za co płacę mu zarówno gotówką, jak i czasem, który poświęcam na wdrażanie jego starszego syna w technikę trzymania prosto kijka krykietowego; chłopiec ścina piłki precyzyjnie, niestety ma tendencję do zaczepiania wszystkiego po drodze. Gramy na długość maty na ogrodzonym placyku za ich bungalowem i na czas rozgrywki chłopiec idzie na kompromis ze swoim pojęciem o prawdziwej męskości, wkładając szorty.

Z bungalowu Griffina mogę obserwować mężczyzn, kobiety i dzieci, jak wspinają się do ambulatorium doktora Daintrce'ego po poradę, a także oceniam sytuację według tego, po jakim czasie schodzą i jak idą: pojedynczo, po dwoje czy w grupce. Jeśli schodzą pojedynczo lub parami, wówczas liczę ich, a gdy wszyscy już są na dole, niekiedy sam idę na wzgórze, mijam swoją chatę i wdrapuję się stromą krętą ścieżką wiodącą przez las na wykarczowaną polanę, gdzie mieszka Daintree; kiedy w dniu mego przyjazdu wybrałem się tam o zachodzie słońca, powietrze i ziemia płonęły niemal namacalną czerwienią, jak gdyby przeleciała tędy chmara flamingów rozsypując drob­niutkie cząsteczki swego pigmentu. Kiedy jednak pacjenci schodzą grupami, dalej rzucam piłkę Tony’emu, dopóki nie wybije godzina ponownego pływa-

nia. ponownego natrysku, potem lunchu, rozkosznego lenistwa, drzemki

i przypadkowych lektur.

Dotychczas jeszcze nie wybrałem się w góry, żeby zobaczyć rajskie ptaki, a po owych pierwszych odwiedzinach zaledwie dwa razy poszedłem do doktora Daintree'ego na pogawędkę. Niekiedy wieczorami grywam w szachy z GritYinem, ale to wtedy, kiedy czas ciąży mi nieznośnie, kiedy mój roczny urlop zaczyna mi działać na nerwy, gdyż zawsze dotąd prowadziłem aktywny tryb życia. Jednak jestem zdecydowany wytrwać do końca, dalej korzystać z wolnego czasu, obecność zaś doktora Daintree’ego na wzgórzu oraz klatka koło domku. przypominająca mi klatkę w Dźandapurze, hamują moją chęć wyjazdu i spędzenia pozostałych paru miesięcy w luksusowych miejsco­wościach. A ponieważ nie mam naprawdę nadziei, iż uda mi się zrobić dla doktora Daintree’ego tę drobną rzecz, którą chciałbym dla niego zrobić przed wyjazdem, czuję, że nie wolno mi opuścić Manoby ani o jeden dzień wcześniej niż to absolutnie konieczne, żeby wsiąść na statek i udać się w długą, powrotną drogę do domu, bo a nuż... a nuż znajdę taką sposobność.

Daintree liczy sobie teraz około sześćdziesięciu pięciu lat. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki, kiedy Cranston dręczony koszmarami budził mnie w obozie Świńskie Oko krzykiem: — Dane, uważaj, Dane! — Pytałem go, kto to jest Dane, mówiłem, że wołał kogoś, czyje imię brzmiało jak Dane, i ostrzegał go, ieby uważał. Powiedział mi, że Dane to Daintree, a śniło mu się, iż Japończycy także jego schwytali. Daintree ma teraz włosy srebmosiwe; Cranston opowiadał mi niedawno, że były prawie tego koloru, kiedy Daintree, który został rzeczywiście uwięziony przez Japończyków, wyszedł z obozu na Jawie. Gdy miałem dwukrotnie okazję rozmawiać z nim na Manobie — nie licząc owego niefortunnego pierwszego spotkania po przyjeździe — wpatrywał się we mnie swymi bardzo czarnymi i przenikliwymi oczami (tak je sobie zawsze wyobrażałem, aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby Cranston opisał mi go zbyt szczegółowo), jak gdyby mnie nigdy dotąd nie widział, jak gdyby zaniepokoił go list informujący o tym, kim jestem. W trakcie ostatniej wizyty przerwał mi, gdy mówiłem o problemach współczesnego finansowania prze­mysłu, wskazał na mnie palcem i stwierdził: — Wiem. Jest pan tym, który pragnie zobaczyć rajskie ptaki. Cran wspominał mi o panu.

Mogę liczyć tylko na niego, żeby mnie zaprowadził w góry, gdyż mieszkań­cy wybrzeża nigdy tam nie chodzą. Jestem prawie pewien, że nawet nie znają drogi, chociaż wyspa jest mała. Wprawdzie ludzie z gór pojawiają się, żeby robić interesy z Griffinem, ale tak naprawdę mogę liczyć jedynie na doktora, że mnie zaprowadzi tam i z powrotem, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać. A. może nigdy mnie tam nie zaprowadzi?

Kiedy przybyłem na Manobę, nie miałem zamiaru robić żadnych notatek. Zmusił mnie jednak do tego nadmiar wolnego czasu. Jest także coś zniewala­jącego w sposobie, w jaki Melba śpiewa o górach, dolinach i lasach swojej młodości (gdyż podobno jest bardzo stara): śpiewa o nich tak, jak gdyby je widziała przez zmarszczone powieki na pół przymkniętych oczu. W jej śpiewie rozbrzmiewa radość, uszczęśliwienie wspomnieniami, a także dojrzała akcep­tacja tego, iż tak wiele w jej młodości było „mają”, tak wiele było złudzeniem; potem, kiedy przerywa i wysuwa łebek do przodu (obserwowałem ją, gdy

o tym nie wiedziała), i nagle rozpościera skrzydła wojowniczym ruchem, który tak samo nagle przekształca się w pełne wdzięku, powolne ich złożenie, zaczyna kołysać się z boku na bok i wywrzaskuje moje imię: „William Conway!” i „Wurra jadura”. Doznaję wrażenia, jak gdyby śpiewała nie

o swojej, lecz o mojej młodości; w takich chwilach podchodzę do klatki, patrzymy na siebie i staramy się obalić tę straszną barierę, jaka dzieli ludzi od zwierząt.

2

Na Manobie nie ma tygrysów, ale gdybym teraz miał wybrać się do lasu, mógłbym wziąć z sobą tygrysa. Jest tutaj, wyłuskany na chybił trafił ze wspomnień, które przywiozłem na tę wyspę jako niewidoczny bagaż, w naj­ciemniejszym kącie mojej chaty, dokąd nie dociera światło lampy, jego łeb z profilu wygląda jak łeb gigantycznego egipskiego kota, spłaszczony na czubku i wysunięty poza linię szerokiego trójkątnego nosa. Widzę go w całej okazałości na jego własnym, indyjskim tle ostrych jak kolce liści, jak wynurza się na oświetloną promieniami słońca polanę, widzę pod luźno zwisającą skórą pokrytą gęstą, zmierzwioną sierścią jego napięte mięśnie. Stoi jak wryty, rudozłoty, w czarne zwężające się, zanikające pręgi, a jego białe sztywne wąsy wyginają się ku przodowi. Nagle mięsień się porusza uwydatniając kości, przesuwając się przez miękkie pofałdowanie żeber, gorący tygrysi odór dochodzi aż tam, gdzie się usadowiłem, ja, przejęty grozą chłopak, sam z Dorą Salford, małą dziewczynką ubraną tak jak i ja w białą koszulę, bryczesy i kask tropikalny, w macanie zbudowanym poprzedniego roku dokoła rozwidlonych konarów drzewa. Uzbrojony jestem w strzelbę, ale straciłem zaufanie do jej mocy. Było to moje pierwsze i ostatnie doświadczenie z indyjskim śikarem.

Mojemu przyjściu na ten świat towarzyszył gwizd petard i wirujące sztuczne ognie, jak gdybym był dziedzicem wielkiej magnackiej fortuny. Urodziłem się w Indiach, w Rezydencji Gopalakand w 1919 roku, kiedy mój ojciec był zastępcą Rezydenta. Sztuczne ognie zarządził władca Gopalkandu, mahara­

dża. sir Pandirakkar Dingit Rao, którego Anglicy nazywali Dingy Row. Nie miałem sposobności zapytać, dlaczego trzeba czcić fajerwerkami narodziny syna niezbyt podówczas wysokiego urzędnika, ale sądzę, iż sir Pandirakkar byt w nastroju proangielskim i uznał sztuczne ognie zarówno za dowód swojej życzliwości, jak i za odpowiednią formę gratulacji z powodu mego przyjścia na świat.

Z mojego życia w Rezydencji nie zachowałem w pamięci niczego. Gdy miałem dwa lata. przenieśliśmy się do miejscowości o nazwie Pankot. Jedyne, co pamiętam, jeśli chodzi o moją matkę — to ładne rysy na fotografii, jej wieczne odosobnienie w zaciemnionym pokoju, łoże oraz głowę mego ojca ukrytą w dłoniach — znak, że mama nie żyje. Zmarła w Pankocie, gdy miałem cztery lata.

Pierwszą kobietą w moim życiu była pani Canterbury. Nazywałem ją Dzwonem Canterbury lub Canters, a gdy mi dogryzła, Starą Owcą. Najpierw była moją nianią, potem guwernantką. Miała spękane wargi, które zwilżała i smarowała czymś, co nazywała balsamem do ust. Długi nos stanowił zewnętrzną oznakę jej autorytetu, natomiast bezkształtny, podtrzymywany sztucznie biust — płci, a twarde kościane guziki biegnące przezeń z góry na dół były wystarczającym przypomnieniem, że płacono jej za macierzyńskie uczucia. Uwierały w policzki stanowiąc skuteczną barierę dla gorszącego zachowania się chłopca, to znaczy takiego, na jakim jej zależało.

Nie jestem pewien, czy była już w Gopalakandzie, ale na pewno była w Pankocie. Pamiętam także Hinduskę, aję. Czy nazywałem ją Amy? Tak mi się zdaje. Zdaje mi się, iż Amy była w Gopalakandzie. Może to ona opowiadała mi o sztucznych ogniach. Może z Gopalakandu wróciła do Pankotu, kiedyśmy się przenieśli do Tradury, skąd pochodzą prawie wszystkie moje ważniejsze chłopięce wspomnienia. Przyznaję się do swego upośledze­nia — nie potrafię, jak wielu innych, zapamiętywać wydarzeń. Jestem pewien, że Melba to potrafi. Poza świadomością, iż ąja istniała, poza uprzytom­nieniem sobie jej jako Amy, nie ma jej chyba w mojej pamięci. Ojciec prawdopodobnie nie ufał wpływom tubylczej kobiety i pozbył się jej dość wcześnie. Kiedy skończyłem osiem lat, kazał także Starej Owcy spakować manatki i wracać do Dżandapuru, a na jej miejsce sprowadził mężczyznę nazwiskiem Grayson-Hume, nauczyciela, który pozostał u nas aż do czasu, gdy dojrzałem do wyjazdu do szkół w Anglii; wakacje spędzałem u mego stryja Waltera.

Z wyjątkiem okresu corocznych pobytów w miejscowości górskiej, w wieku od pięciu do dziesięciu lat niewiele miałem kontaktów z rówieśnikami — w tym Dowiem czasie ojciec mój został mianowany Agentem Politycznym w tak zwanej Agencji w Tradurze. Mieszkaliśmy w Indiach indyjskich, które

tak różnią się od Indii brytyjskich jak kreda od sera. Indyjskie Indie składają się z ksiąstewek, które jakkolwiek liczyć, obejmują jedną trzecią czy nawet więcej terytorium całego kraju; stwierdziłem, że ten fakt wywoływał zdziwie­nie; ludzie zawsze myśleli, że Indie to po prostu Indie, że Brytyjczycy rządzą nimi z Whitehallu, mianując tylko wicekróla dla pozorów. Księstwa związane były traktatami z brytyjską koroną, poza tym pozostawiono im wolną rękę w lepszym czy gorszym rządzeniu, wyłączając spod niego sprawy zagraniczne, obronę i komunikację; jednakże korona brytyjska reprezentowała najwyższą władzę, toteż książęta musieli sprawować rządy pod okiem brytyjskich Rezydentów i Agentów.

Poza Tradurą Agencji podlegało pięć sąsiadujących księstw: Dźandapur, Śakura, Premkar, Trassura i Durhat. W żadnym z nich nie było brytyjskich instytucji. Wobec tego nie było tam kwater wojskowych ani angielskich urzędników, z wyjątkiem tych, których zatrudniali władcy; nie było też angielskich klubów ani angloindyjskiego życia towarzyskiego. W Dźan- dapurze mieszkał lekarz Anglik, nazywał się Henderson. Odwiedzał nas dość często i niekiedy zostawał na cały weekend z żoną i córką. Miał suche, białe jak kreda ręce, purpurowe, jakby wypolerowane wargi i nazywał mnie Małym Człowieczkiem. Jego córka była o trzy czy cztery lata starsza ode mnie. Komendantem policji w Śakurze był Szkot, który wystąpił z Indyjskiej Armii. Za gażę wypłacaną ze skarbu księcia dowodził małym oddziałkiem tubylczych policjantów, miał żonę Eurazjatkę i jasnoskóre dzieci o fioletowawych cieniach pod brązowymi oczami. Spotykaliśmy się rzadko, zapamiętałem ich przede wszystkim z powodu dziwnej aury niedotykalności, jaka ich otaczała. Władca Premkaru miał angielskiego dewana (premiera), ten jednak był kawalerem, a mój ojciec nie darzył go specjalnym poważaniem. Widziałem go chyba ze trzy razy. Ojciec wiele podróżował po terenach Agencji w sprawach służbowych, ale nigdy mnie z sobą nie zabierał.

Ojciec był mężczyzną wysokim i szczupłym, o wąskiej klatce piersiowej i wąskich ramionach. Ożenił się w 1917 roku, gdy miał trzydzieści pięć lat. Wstąpił przeszło dwanaście lat wcześniej do Indyjskiej Służby Państwowej, ale odejście z Departamentu Politycznego oficerów, przenoszonych w czasie Wielkiej Wojny do pułków, pozwoliło mu przejść na stałe do pracy w Departamencie Księstw, a więc tam, gdzie przed nim służył jego ojciec, a mój dziadek. Conwayowie rezydowali w Indiach od dłuższego już czasu.

Kiedy moja matka umarła, ciotka Sara, niezamężna siostra ojca, przyjecha­ła z Anglii. Także wysoka, szczupła, o wąskich ramionach i bardzo do ojca podobna. Jej przybycie oraz pewien poprzedzający je o kilka tygodni moment należą do najżywszych moich wspomnień z owych czasów. Wchodziłem po schodach wiodących na werandę naszego bungalowu w Pankocie. Bungalow

był z czerwonej cegły, weranda zaś z pociągniętego kreozotem drewna, które nagrzane przez słońce wydzielało przyjemny zapach. Domy te nazywano bungalowami, chociaż były piętrowe. W Pankocie miały szczyty. Zapamięta­łem także wierzby i pewien rodzaj wistarii. To było bardzo angielsKie. A więc wchodziłem po schodach przed panią Canterbury, która wówczas nosiła jeszcze słomkowy edwardiański kapelusz nasadzony na upięte do góry włosy. Mój ojciec siedział na werandzie i czytał jakiś list. Mogło to być pod koniec 1923 roku, chyba w grudniu. Pankot był najbardziej na północ wysuniętą miejscowością górską, w jakiej kiedykolwiek mieszkaliśmy, zimą jego klimat przypominał angielską wiosnę, tyle że cieplejszą w ciągu dnia.

Jakieś wiadomości od siostry, sir?

To odezwała się Canters. Zdumiałem się. Wiadomości od „siostrysir”? Co to za „siostrasir”? Domyśliłem się, że to „coś” było rodzaju żeńskiego i że niebawem je zobaczę, gdyż ojciec powiedział: — Tak, zgodziła się przyjechać i zamieszkać z nami. — Zrozumiałem także, że musiał to być rodzaj siostry, ale jakiś szczególny, właściwy dla ludzi na takim stanowisku jak ojciec. No i jeśli moja opinia o sobie samym jako małym chłopcu jest miarodajna, to nie usiłowałem zbyt długo odgadywać tego samodzielnie, lecz udałem się w chwili, która wydawała mi się odpowiednia, do jedynego, aczkolwiek często niechęt­nego, źródła informacji, do Canters, i zapytałem: — Co to jest siostrasir? — Tak jak się spodziewałem, usłyszałem w odpowiedzi: — O czym, u Boga Ojca, mówisz, Williamie? Idź do Amy, niech ci umyje ręce i kolana. — Nie udało mi się zbyt trafnie ocenić odpowiedniości chwili. Pewna nieconwayowska poryw­czość przejawiła się u mnie bardzo wcześnie.

Zanim ciotka Sara przybyła do Pankotu, zdążyłem wykombinować, że pani Canterbury po prostu połączyła dwa zupełnie zwykłe słowa w jedno, gdyż inaczej na pewno powitałbym Sarę pytaniem: — Czy jest pani siostrasir? — a tymczasem powiedziałem całkiem coś innego. W pewnym momencie, krótko przed tym czy po tym, jak ustaliłem właściwe znaczenie słowa „siostrasir”, ojciec oznajmił mi, że ciotka Sara przyjeżdża z Anglii, by pomóc prowadzić dom i przy stole zająć miejsce naprzeciwko niego, kiedy w bungalowie na­leżącym do Agencji będzie podejmował gości.- Ciotka Sara zjawiła się w brą­zowej jedwabnej sukni, którą oblepiał na jej chudych jak patyki nogach gorący indyjski wiatr, z tych, co to potrafią zerwać się w najpogodniejszy dzień. Spojrzałem na nią i powiedziałem: — Przybyła ciotka z bardzo daleka tylko po to, żeby usiąść po drugiej stronie stołu.

Może miała nadzieję, że znajdzie męża („nawet w jej wieku”, powiedzenie to utkwiło w mojej pamięci; usłyszałem je w poufnej rozmowie, jaką pani Canterbury prowadziła sama z sobą w mojej obecności); może przyjęła zaproszenie ojca przede wszystkim z tego powodu. Później, gdy Gray-

* t^€* # 4fl| 9 $g® ?*Tit>'<r '^¡n& •**• • Sni

son-Hume zastąpił Canters i Sara pozostała jako jedyna kobieta w całym domu, opisywałem ją w myśli jako „wpatrzoną tkliwie w starego Gray- -Hume’a”. Dora, już jako dorosła, powiedziała mi, że zapamiętała ciotkę Sarę jako, jak to określiła, miłą starszą panią, nadstawiającą policzek do pocałowa­nia. Ciotka Sara była dla mnie zawsze dobra, ale dokądkolwiek jechała, stwarzała dookoła siebie atmosferę niepokoju, miotając się wśród stosu kufrów. Czytała rozkłady jazdy, rezerwowała bilety, wypisywała listy i kartki ustalające miejsce przy stole, sporządzała spisy, a nawet wykazy spisów, które mogły być potrzebne. Prawie wszystkie jej czynności sprowadzały się do przygotowań. Kto wie, czy jedynymi doprowadzonymi do końca działaniami w jej życiu nie były podróże pociągiem, który nas zawoził w góry w gorącej porze roku, ale i te wymagały przygotowań związanych z wysiadaniem i pilnowaniem, aby kulisi na stacjach zbytnio nas nie naciągali. Zapewne jej wielką zaletą było dystyngowane zachowanie na proszonych obiadach. Słyszałem, że znakomicie prezentowała się zasiadając na miejscu gospodyni, zawsze gotowa do wypełnienia niezręcznej luki w rozmowie, planująca odpowiednią chwilę, żeby pochwycić spojrzenie pań, tak aby nie mogły przeoczyć jej sygnału do wstania od stołu.

Jako chłopiec uważałem, że jeśli nie liczyć króla-cesarza Jerzego V, ojciec to drugi najważniejszy człowiek w Indiach zaraz po wicekrólu. Zacząłem odróżniać świetność urzędową od prywatnej, kiedy pozostawiłem za sobą Pankot i dzieciństwo i wszedłem w wiek chłopięcy w Agencji Tradura. W związku z przeprowadzką w domu zapanował pewien nastrój podniecenia, dla mnie owiany tajemniczością. Ojciec otrzymał awans. Było to w roku 1924, miałem pięć lat. Stara aja albo pozostała w Pankocie, albo wróciła do Gopalakandu. Mną zajmowała się Canters, pakowaniem ciotka Sara. To wielkie zamieszanie skłoniło mnie do zadawania pytań: — Dlaczego się przenosimy? Dlaczego jedziemy do Tradury? Co robi ojciec?

Twój ojciec — wyjaśniła pani Canterbury — mówi tym wszystkim książętom, co mają robić.

Zapamiętałam te słowa. Mam przed oczami jej obraz, jak klęczy na gołej podłodze w dziecinnym pokoju w Pankocie, zbiera ołowiane żołnierzyki i pakuje je bez ładu i składu do pudła, w którym przecież każdy miał własną przegródkę.

Uwaga pani Canterbury zabarwiła cały mój stosunek do rzeczy i łudzi w Tradurze, i to od pierwszej chwili, kiedy podjechaliśmy do bramy przy-

sadzistego białego budynku z portalem — naszego nowego domu. Rosły tu pipale i dnary, masa zieleni skrywała dom, dopóki się do niego nie podeszło. W przeciwieństwie do Pankotu, był ogromnie indyjski, a raczej angloindyjski: majestat w miniaturze, Whitehall zmniejszony do takiej skali, aby dominować z właściwą dyskrecją nad krajobrazem Wielkiego Mogoła. Sam dom — rów­nież nazywany bungalowem — stał na terenach posiadłości maharadży, ale od ogrodu pałacowego dzielił go wewnętrzny spatynowany mur ceglany. Poza naszym starannie utrzymanym ogrodem, na tyłach bungalowu, rósł gąszcz krzaków podobnych do rododendronów, ocienionych wyższymi drzewami; tędy wiodła ścieżka aż do drewnianej bramy w murze — naszego prywatnego wejśtia do pałacowych ogrodów. Używano jej rzadko, gdyż stosunki pomię­dzy pałacem a bungalowem (co odkryłem znacznie później) nie były aż tak serdeczne, jakby się zdawało, wizyty więc miały charakter bardziej oficjalny niż towarzyski. W końcu zacząłem uważać tę prywatną bramę za moją własność.

Od frontowego portalu bungalowu biegła żwirowana aleja, pomiędzy drzewami i krzakami wiodąca aż do bramy z kutego żelaza, pilnowanej w dzień i w nocy przez strażników, rekrutujących się z prywatnego wojska maharadży. Poza pomarańczowymi turbanami i pomarańczowymi szarfami nosili regulaminowe drelichowe mundury khaki. W bramie stała drewniana budka służąca za wartownię.

Z kutej żelaznej bramy widok był sielski, na prawo i na lewo ciągnęła się nie wybrukowana droga. W czasie deszczu płynął nią rwący żółty strumień. W porze suchej przejeżdżające tędy z rzadka wozy zaprzężone w woły, rowery czy parterowe indyjskie autobusy pozostawiały za sobą tumany gęstego kurzu. Droga na lewo biegła obok uprawnych pól, następnie przez wzgórza i ugór zarośnięty młodnikiem do myśliwskiego pawilonu maharadży, a jeszcze da­lej — do sąsiedniego księstwa Dźandapur. Przy drodze na prawo z jednej strony ciągnęły się płaskie, zapadnięte pola, z drugiej zaś — biały ozdobiony sztukaterią mur okalający pałacowe tereny, zza którego samego pałacu się nie widziało. Mur najeżony był rozchodzącymi się promieniście szpikulcami. Gęsto rosnące za nim drzewa sprawiały wrażenie ogrodzonego lasu. Mur ciągnął się na przestrzeni pół mili i kończył przy pięknym zespole głównej bramy. Tutaj także stali wartownicy, ale ich kordegarda była o wiele bardziej okazała od naszej i zbudowana z czerwonej cegły z żółtą okładziną. Mnie przynajmniej wydawała się wspaniała, choć musiała być raczej szkaradna.

Gdy się szło dalej, nie wchodząc do pałacowych bram, droga wiodła na rozległą otwartą przestrzeń, przypominającą boisko zarośnięte trawą, bez drzew. Był to majdan dzielący nas od miasta. Na majdanie pozwolono mi jeździć konno samemu, natomiast gdzieś dalej mogłem się wypuszczać jedynie,

Wk

>#Vy •%

jeśli asystował mi Paludźi — główny stajenny. Kategorycznie zabraniano mi wypraw do miasta. Przy wjeździe do niego wznosiło się więzienie, otoczone murem w kolorze ziemistożółtym, tam też znajdowały się koszary dla wojska i policji, tereny defiladowe, dopiero dalej wyloty wąskich, nie brukowanych ulic.

W Tradurze „ci wszyscy książęta” to po prostu władcy sześciu niezależnych, autokratycznych i samorządnych państewek, wobec których zwierzchnictwo korony brytyjskiej reprezentowała osoba mojego ojca. Tradura była wśród nich największa i najważniejsza. Maharadży przysługiwało prawo do salutu z jedenastu armat, gdy wjeżdżał do Delhi oraz do miejsca w Izbie Książąt, utworzonej w nagrodę za pomoc okazaną przez te księstwa Anglikom w wojnie 1914—1918. Lecz nawet Tradura nie miała więcej niż osiemset czy dziewięćset mil kwadratowych powierzchni, którą mogłaby uważać za swoją własność. Dźandapur był o wiele mniejszy. Sakwa, Premkar, Trassura i Durhat leżały nieco na wschód od Dźandapuru, oddzielonego od niego paroma milami Indii Brytyjskich. Były jeszcze mniejsze niż Dźandapur i właściwie odpowiedniejszą nazwą dla każdego z tych pięciu ksiąstewek byłoby latyfundium.

Ci wszyscy książęta” — mówiła Canters. Było ich sześciu. W całych Indiach — około sześciuset, ale tego w owych czasach nie wiedziałem. Liczba sześciu wydawała mi się dość pokaźna, skoro ojciec musiał książętom mówić, co mają robić, a ponieważ na każdym zebraniu zawsze górował nad innymi wzrostem, reprezentował króla-cesarza oraz wicekróla, no i był moim ojcem, budził we mnie uczucie grozy, a zarazem zaborczej miłości i dumy.

Poza wzrostem, pokrewieństwem oraz nadaną władzą istniało także coś ukrytego we wnętrzu tego człowieka; ostry, niebieskawozielony lód jego osobowości, którego nie kwestionowałem aż do osiągnięcia wczesnego wieku męskiego, kiedy stał się dla mnie zagadką. Jako mały chłopiec musiałem wyczuwać to podświadomie, odbierać podświadomie jako naturalną aurę otaczającą człowieka będącego jednym z kapłanów świętej misji, jaką powierzono pewnemu odłamowi Brytyjczyków, a polegającą na kierowaniu, karaniu lub nagradzaniu tych, którym w mleku matki zabrakło owego ważnego składnika, niezbędnego, by uczynić z nich prawdziwych ludzi: na przykład jasnoskórych drani lub ciemnoskórych pogan.

Bywało, że go nie widywałem całymi dniami. Zakaz przeszkadzania mu, bo pracuje i ma ogromnie ważne sprawy do załatwienia, gdy miałem osiem czy dziewięć lat, na pewno nie był czymś nowym, jednak to odtrącenie mnie uprzytomniłem sobie wyraźniej dopiero wtedy, kiedy dojrzałem do tego, aby się czuć odtrąconym; ale to nie spowodowało frustracji. Zawsze miałem wewnętrzne przekonanie, że gdy dorosnę, zwróci na mnie uwagę, że kiedyś

19

Ml

spojrzy na mnie. jak gdyby chcąc powiedzieć: cóż, popatrzmy, co ci opłacani przeze mnie ludzie z ciebie zrobili. Jak gdyby istniała jakaś przyszła inicjacja ciała i ducha, i coś, co rozpali ogień we mnie, wznieci wielką pożogę na znak osiągnięcia celu. Celu, którego dokładnie nie znałem, lecz który na pewno osiągnę.

Pani Canterbury roztaczała przede mną początkowo najbardziej roman­tyczną wizję jego obowiązków. To, że Tradura nie stała się areną zajść, w porównaniu z którymi to, co zrobił Siradż ud-Daula i Czarna Dziura Kalkuty * przypominały herbatkę na plebanii, jej zdaniem było wyłącznie jego zasługą. Przyznawała, iż wiele zawdzięczano jego poprzednikom, właściwie Departamentowi Politycznemu, dawniej i obecnie, ale „w Indiach nigdy nic nie wiadomo” i ostatecznie wszystkim obarczano „człowieka na miejscu”. Był nim mój ojciec, samotny, nie uzbrojony, niemniej gotowy, jak Gordon w Chartumie, jednym spojrzeniem stłumić zamieszki uliczne. W każdej chwili poczciwi chłopcy z wartowni przy naszej bramie mogli obrócić się przeciwko nam jak sipaje w Indiach Brytyjskich przeciwko brytyjskim oficerom w po­wstaniu 1857 roku.

Panią Canterbury to powstanie wprost pasjonowało. Przez pewien czas nawet myślałem, że osobiście brała w nim udział, potem, że jej matka, potem, że babka. Obsesyjnie wracała do sprawy studni w Kanpurze. Dzięki tym opowiadaniom w mojej dziecięcej wyobraźni widziałem ją wypełnioną trupami tak, że ręce i nogi tych, co się znaleźli na samej górze, wystawały sztywne i ponad obramowaniem dziwacznie powyginane. Mówiła o różowym at­łasowym pantoflu, pamiątce po trupach w studni, który znajdował się w muzeum londyńskim. Wyobrażałem sobie, że pantofel należał do kogoś z jej rodziny. Studnia wracała do mnie jako nocny koszmar, budziłem się w ciemnościach i gryzłem palce, żeby głośno nie krzyczeć; w dzień wykopywa­łem głębokie, wąskie jamy w ogrodzie i z upodobaniem napychałem je po sam wierzch ołowianymi żołnierzykami.

Co robisz, Williamie? — zapytała ciotka Sara, zastawszy mnie przy tym zajęciu, kiedy przechodziła tamtędy w jakichś swoich sprawach. Odparłem, że dziura to studnia w Kanpurze, żołnierzyki zaś to trupy.

Co za przerażająca zabawa — powiedziała uśmiechając się z roztarg­nieniem i poszła dalej z notesem w ręku.

W miarę jak podrastałem, pani Canterbury musiała sięgać spojrzeniem nieco wyżej, ażeby dostrzegana przeze mnie szarzyzna codziennego życia nie

kolidowała z biało-czarnym kolorytem jej opowieści. Na przykład, zawar­łem przyjaźń z żołnierzami na wartowni. Wymykałem się z domu, zanu­dzałem ich, gdy byli po służbie i siedzieli w kucki paląc swoje biri. Po­kazywali mi, jak posługiwać się karabinem, wiedząc, że nie dam rady — karabin był tej wysokości co ja! — zachęcali mnie okrzykiem: „Śabaś!”, kiedy napinając mięśnie do drżenia starałem się utrzymać wycelowaną broń tak jak oni, w jednej tylko, prawej ręce. Nie umiałem sobie wyobrazić, żeby któryś z nich wrzucił nas do studni ani też ujrzeć ich w myślach przywiązanych do wylotu luf i rozszarpywanych na strzępy * w odwecie za to, co nam zrobili. Powstanie, o którym opowiadała pani Canterbury, traciło na znaczeniu w miarę oddalania się perspektywy, odniesione zaś kiedyś wrażenie, iż dalej żyjemy w tym lub podobnym zagrożeniu, odsuwałem jako „błędy popełnione w dzieciństwie”.

Kiedy miałem siedem lat i we własnych oczach przestałem być dzieckiem, wiedziałem, iż powstanie należało do przeszłości. Raz nawet pani Canterbury złajała mnie za to, że o nim mówiłem, jak gdyby nadal wisiało nad naszymi głowami. To właśnie ona pierwsza wytłumaczyła mi, że hinduscy książęta stali ,jak jeden mąż” po stronie Anglików, że zawsze stanowili lojalistyczny element w życiu Indii Brytyjskich, czego dowiedli w czasie Wielkiej Wojny, kiedy nie poskąpili pieniędzy ani ludzi dla sprawy aliantów. Lecz teraz świadczyło to nie tyle o ich cnotach, ile o zaletach „takich ludzi jak twój ojciec”, co było jednym z jej ulubionych powiedzeń. „Tacy ludzie jak twój ojciec położyli kres wszelkim feudalnym niesprawiedliwościom.” „Tacy ludzie jak twój ojciec podnieśli ich do odpowiedniego poziomu.” „Pozostawiając im nadał po podboju Indii korony i pałace, tacy ludzie jak twój ojciec dowiedli, iż Anglicy potrafią ocenić prawdziwe wartości.”

Albo: „Pewnego dnia, Williamie, gdy wyrośniesz na takiego człowieka jak twój ojciec, twoim zadaniem będzie pomóc tym ludziom prowadzić porządne życie.”

*

Kiedy miałem osiem lat i Stara Owca powiedziała mi, że odchodzi, ja zapyta­łem, dlaczego — a ona wyjaśniła, że jest wiele ważnych rzeczy, których może chłopca nauczyć tylko mężczyzna, zwłaszcza takiego chłopca jak ja, przezna­czonego do dźwigania kiedyś na sobie wielkiej odpowiedzialności; że mój oj­ciec zawsze wie, co jest słuszne, i pragnie, abym mu przyniósł zaszczyt, więc znalazł i zaangażował dla mnie nauczyciela i ten ma odpowiednio mnie ułożyć.

Gzy nie jestem już odpowiednio ułożony? — zapytałem.

Roześmiała się mówiąc, że jestem ułożony odpowiednio do mego wieku, ale ponieważ dorastam, muszę nauczyć się rzeczy, jakich żadna kobieta mnie nie nauczy.

Rozstaniem z nią specjalnie się nie martwiłem, byłem po prostu zafascy­nowany nagłym ujawnieniem jej niekompetencji. Zapytałem, jakich to rzeczy nie mogłaby mnie nauczyć. Nie pamiętam dokładnie, co mi odpowiedziała, wspomniała jednak o boksie jako „męskiej umiejętności”. To mnie przekona­ło. Odchodząc pogłaskała mnie po policzku. Nie odjeżdżała daleko, tylko do Dźandapuru, gdzie obejmowała posadę guwernantki syna księcia, chłopca, którego Dora i ja znaliśmy później jako Krisziego. Zapytałem Canters, ile lat ma ten chłopiec. Odparła, że jest mniej więcej w moim wieku, więc dalej pytałem, czy on także nie powinien mieć mężczyzny jako nauczyciela.

To co innego — stwierdziła. — Widzisz, on jest Hindusem. Uścisnęliśmy sobie dłonie, kiedy nas opuszczała, następnie uścisnęliśmy sobie dłonie z moim wychowawcą nazwiskiem Grayson-Hume, kiedy przybył. W okresie dzielącym te dwa wydarzenia ta innowacja przestała mi się podobać, ponieważ w zwięzłej rozmowie ze mną ojciec oświadczył mi bez ogródek, iż Grayson-Hume będzie w pełni upoważniony do stosowania kary cielesnej. Nie wiedziałem dokładnie, co to jest kara cielesna, więc zapytałem. Ojciec powiedział: — Chłosta. — I mnie odprawił.

Dla mnie chłosta był czymś, co przytrafiało się tylko w książkach marynarzowi, który mdlał, ale nie wydawał z siebie nigdy najlżejszego jęku. Dlatego w książkach wychłostany miał w sobie zawsze coś z bohatera, natomiast chłosta w szkolnym pokoju na piętrze, z rąk starego Gray-Hume’a, w porównaniu z książkową, wydawała się rzeczą zdecydowanie przykrą. Kiedy wszedłem do gabinetu ojca, żeby się przywitać z nauczycielem, spodziewałem się niemal, że zastanę go uzbrojonego w dziewięciorzemienną dyscyplinę. Do pewnego stopnia rozumiałem, że surowość marynarskiej kary nie wchodziła w rachubę, a jednak w pamięci utkwiło mi to twarde jak żelazo słowo, „chłosta”. Toteż kiedy po paru tygodniach, nabrawszy poczucia bezpieczeństwa dzięki dobrotliwości i przyjaznemu uśmiechowi Gray-Hume’a, popełniłem jakieś drobne wykroczenie, on zaś zagroził, że wychłoszcze mnie trzcinką — powiedziałem: — Tylko tyle?

Potem uścisnęliśmy sobie dłonie, co uznałem za szczere i bardzo stosowne. Grayson-Hume był niższy od ojca, krępy i bardzo silny. Podziwiałem go z całego serca. Miał sztywne żółte włosy, niebieskie oczy i gęsty zarost na piersi. Uważałem, że jest ogromnie przystojny, i marzyło mi się, że z czasem będę taki jak on. Wiele lat później wpadł w tarapaty, gdyż zabawiał się z młodymi chłopcami w lesie, w Berkshire. Nigdy nie próbował tego ze mną,

za to kiedyś wygłosił mi długie i poważne kazanie, gdyż przyłapał mnie, jak zabawiałem się sam z sobą. Dość dokładnie uświadomił mnie, kiedy miałem dziewięć lat, zaznaczając, że ojciec go do tego upoważnił. Nazywał to „rze­czą”. Męska rzecz wchodzi w kobiecą, mówił. Zapytałem z niekłamanym zdu­mieniem: — Kto ją tam wkłada? — On chyba mi powiedział, ale potem przez pewien jeszcze czas wyobrażałem sobie, że wkładanie „tej rzeczy”, służące je­dynie poczęciu dziecka, jest zarazem aktem, w którym ludzkie ciała prawie nie biorą udziału, i dopiero stopniowo doszło do mojej świadomości, że budowa „tych rzeczy” wymaga zbliżenia chłopca i dziewczyny, od stóp do głów.

Czytania, pisania i rachunków nauczyła mnie Canters. Grayson-Hume uczył mnie matematyki, łaciny, francuskiego, przyrody, biologii. Canters zawdzięczałem niewielką znajomość barwnej geografii i nieścisłą historię Anglii. Grayson-Hume poszerzył geografię o nudne izobary, przeważające wiatry, regiony drzew liściastych, iglastych i tundry oraz rzut Merkatora. Historia stała się sprawą Plantagenetów, Tudorów, spisków, masakr, śrub do zgniatania palców, łamania kołem, Tomasza a Becket oraz Marii królowej Szkotów. Był to kolosalny program dla chłopca, który potem w szkole w Anglii otrzymał opinię następującą: „żywy, aktywny, o przeciętnej inteligen­cji, dobry w sporcie”.

Moim najulubieńszym przedmiotem była jednak historia Anglików w In­diach. W tym Grayson-Hume celował. Teraz oceniam tę jego perfekcję jako ambitną chęć wykazania się przydatnością na stanowisku wychowawcy syna Agenta Politycznego. Podejrzewam, iż wykuł tę dziedzinę przed przybyciem do Tradury. W owych czasach jednak zawsze ogarniało nas podniecenie, kiedy zamykał książkę i mówił: — Dobrze, Bill. Chodźmy się przejść i porozmawiajmy o pracy ojca oraz o tym, jak to się wszystko zaczęło. — Podsuwał mi wniosek, iż pracę mego ojca cechowała bezpośredniość, że dawała ona realne wyniki, które lepiej oceniać z dala od szkolnego pokoju; że tak jak w przypadku spadkobiercy tronu kształcenie mnie wymagało po­święcenia i umiejętności, różniło się od zwykłego wkuwania z książek, gdyż w przyszłości miałem różnić się od zwykłego, przeciętnego człowieka.

Swobodne nauczanie zaczynało się na terenach przylegających do bun­galowu, kiedyśmy przechodzili ze słońca w cień, oddychając świeżym powiet­rzem właściwego mi świata.

Nie zawsze cechowała nas dobroć — powiedział Grayson-Hume — no i nie zawsze odznaczaliśmy się mądrością

Zapytałem go, czy dojdzie do nowego powstania, trochę pragnąc tego rodzaju fizycznego podniecenia. Mówił mi o indyjskich przywódcach typu Gandhiego, którzy wolą głodówkę od walki. Walczyć należało z tyranami, tymczasem walka, o której mówiliśmy, nie świadczyła o niczym poza tym, że

jeden osobnik był silniejszy od drugiego albo że używając mniej siły stawiał na zręczność. Zapytałem, o czym miała świadczyć głodówka. Chyba odparł, że

o niczym, podobnie jak obywatelskie nieposłuszeństwo i nieużywanie przemo­cy — zwracała uwagę na niesprawiedliwość społeczną i polityczną w taki sposób, w jaki nie mogła tego dokonać walka, gdyż w ogniu bitwy nie ma miejsca na nic poza gniewem. Jednakże czasem obywatelskie nieposłuszeństwo przebierało miarę i wtedy trzeba było traktować przywódców jako rebelian­tów, wsadzać ich do więzień, musieli płacić za zapalczywość swoich zwolen­ników. W czasie jednej z takich przechadzek spytałem: — Czego chce Gandhi, co to jest śwaradź? — Wyjaśnił: — Niepodległości Indii Brytyjskich. Wolności. Tego, czego pragniemy wszyscy, chłopie. — Czy ją osiągnie? — Grayson-Hume powiedział, że może, lecz że droga do niej jest długa. Musimy nauczyć Hindusów wielu rzeczy, zanim zdołają rządzić się sami. To właśnie było zadaniem ojca, jednakże książęta stanowili odrębny problem. W Indiach mieliśmy do spełnienia dwa zadania. Książęta umieli rządzić, ale my musieliśmy nauczyć ich demokracji. Hindusi z Indii Brytyjskich wiedzieli, co to demokracja, za to musieli nauczyć się rządzenia. — To wielkie zadanie, prawda? — powiedział i dał mi lekką sójkę w bok. — Będziesz musiał poświęcić temu wszystko, czym dysponujesz. Twoje łoże nie będzie usłane różami. — Zasępiłem się i odparłem: — Jesteśmy jak Rzymianie, czy nie tak, sir? Jak Rzymianie w Brytanii. — Myśl była poważna, a zarazem pod­niecająca. Uważałem Rzymian za przyzwoitych facetów.

Kwartalny rozkład zajęć był rygorystyczny. Codziennie rano przed śniada­niem jeździliśmy konno, spotykaliśmy się w stajniach położonych za drzewa­mi, z boku bungalowu. Niekiedy jechaliśmy na majdan i pędziliśmy na jego skraj, żeby popatrzeć na defiladę wojska maharadży, składającego się z kawalerii i piechoty oraz baterii dwóch armat (nie sądzę, żeby były zdatne do użytku). Kiedy indziej zabieraliśmy kije i piłki, żeby poćwiczyć grę w polo, albo jechaliśmy drogą do Dźandapuru i obserwowaliśmy chłopów przy porannych pracach w polu, wdychaliśmy ostry zapach palonego nawozu. Niekiedy rzucałem miedziaki baraszkującym w piachu nagim dzieciakom

o wydętych brzuchach.

Śniadanie jedliśmy sami w stołowym pokoju, cudownie chłodnym o tak wczesnej rannej porze i przyjemnym, ze starymi rzeźbionymi meblami z czarnego dębu i krzesłami w stylu Jakuba I; srebra ojca odbijały się w blacie stołu. Lubiłem otwierać szafki kredensu, wydobywał się z nich zastarzały, nie wietrzejący zapach soli, pieprzu i słodkiej żywicy. Umeblowanie nie należało do nas, ale ten fakt w moich oczach jak gdyby zwiększał poczucie ważności stanowiska ojca — nie należało do nas, lecz mogliśmy używać go dowolnie. Srebro na stole było symbolem jego władzy.

Po śniadaniu miałem pół godziny dla siebie: wtedy, po wyjściu z ubikacji, myłem ręce i szedłem na górę, żeby przygotować pokój szkolny do porannych zajęć. Było to wysokie, wąskie, spartańskie pomieszczenie, światło wpadało tu przez dwa małe wysoko umieszczone okienka; otwierały się i zamykały za pomocą podwójnego sznurka, który poddawał się jak gumowy, kiedy się go ciągnęło. Stała tam szafa na książki oraz stół, przy którym siadaliśmy obydwaj — Grayson-Hume na krześle wyściełanym, ja na twardym, drew­nianym.

O pół do jedenastej schodziliśmy znów do jadalni, gdzie służący stawiał na tacy dla niego herbatniki i herbatę, dla mnie herbatniki i nimbu-pani. Od jedenastej do dwunastej znów pracowaliśmy na górze, po czym miałem przerwę do tiffin, do lunchu, o pierwszej, kiedy to podczas posiłku po raz pierwszy tego dnia spotykałem się z ojcem i ciotką Sarą — chyba że ojciec musiał wyjechać, co się zdarzało często, albo miał jakichś ważnych gości. Jeśli mieliśmy gości, kazano mi — nie zawsze — przedstawić się im w saloniku, gdzie pili sherry, a także (też nie zawsze) zająć moje miejsce przy stole. Bardzo często stary Gray-Hume i ja jedliśmy lunch w pomieszczeniu zwanym ćhota-jadalnia, oddzielonym od wielkiej jadalni zamkniętymi mahoniowymi drzwiami. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający bitwę pod Plassey, na którym Clive wymachiwał szablą i chorągwie trzepotały na wietrze, chociaż reszta obrazu sprawiała wrażenie, że dzień jest upalny i bezwietrzny. Po lunchu miałem wolny czas do piątej, kiedy spotykaliśmy się w ogrodzie, na dolnym trawniku. Był tutaj kort tenisowy i placyk krykietowy na dwie osoby. Na ćwiczenia w boksie szliśmy do stajen, tak aby żadna z kobiet przybyłych w odwiedziny i spacerujących po parku nie mogła zobaczyć naszych nagich torsów. Personel stajenny i domowy dołączał do nas w czasie ćwiczeń sportowych: jako chłopcy podający piłki przy tenisie, gracze chwytający lub rzucający w krykiecie, kibice przy boksie. O szóstej braliśmy kąpiel i przebie­raliśmy się, wtedy zostawałem sam przez godzinę, żeby odrobić lekcje, zjeść samotnie kolację w ćhota-jadalni z książką — zazwyczaj byl to Henty — opartą o coś na stole, po czym musiałem zapukać do drzwi salonu, wejść i powiedzieć dobranoc ojcu, ciotce Sarze, Grayson-Hume'owi i gościom, jeżeli się tam znajdowali. Niekiedy wymykałem się po tej ceremonii do stajen, żeby pogadać z Paludźim albo czatować na Bapu, starego służącego, który się mną opiekował.

Zawsze brałem z sobą na spacer Digby’ego upominając go szeptem, żeby nie szczekał, bo mnie wyda i dostanę za swoje. Digby był psem wyimaginowa­nym. Z wyjątkiem koni, stanowiących środek lokomocji, ojciec nie pozwalał trzymać żadnych zwierząt. Mając przy sobie Digby’ego obwąchującego coś koło moich nóg, wpatrywałem się w rozświetlone niebo, rozpoznając tyle

25

mmmmm

gwiazd, ile się dało, wciągając w płuca intensywny zapach Indii, który w owych czasach wydawał mi się naturalnym zapachem nocy.

4

W każde swoje urodziny bywałem zapraszany na podwieczorek do jego wysokości maharadży Tradury, Randźita Raosingha, Władcy Słońca, Dawcj Zboża. O czwartej po południu przed bungalow zajeżdżała otwarta karoca. Stangret miał na sobie brokatową turkusowoniebieską liberię ze srebrnym' wyłogami, a pod nią białe bryczesy (noszone przez tubylców), na głowii błękitno-srebrny pagri i przepasany był błękitno-srebrną szarfą. Na długirr bacie powiewały białe i srebrne wstążki. Przyjeżdżał zawsze ten sam człowiek i wydawał mi się bardzo dziki i piękny. Jego to właśnie wyglądałem, kiedy za zakrętem podjazdu ukazywał się zaprzęg: tej znanej mi twarzy bez uśmiechu nie widywanej przy żadnych innych okazjach. Lokaj stojący z tyłu ubrany był podobnie, ale bez srebrnych wyłogów, a liberię miał z materiału mniej efektownego i bardziej szorstkiego niż lśniący brokat. Gdy karoca się zatrzymywała, lokaj zeskakiwał i z niskim ukłonem otwierał mi drzwiczki.

Z jakichś powodów, których nikt mi nigdy nie wyjaśnił i których też nigdy nie kwestionowałem, gdyż wydawały mi się całkiem naturalne, stanowiące nieodzowną część mojej edukacji, musiałem być na werandzie sam, wsiąść do powozu jedynie z pomocą lokaja sam udać się do pałacu, przebywać sam na sam z maharadżą i wrócić samemu do domu. To mnie absolutnie nie wprawiało w zakłopotanie, na odwrót, ogromnie mi się podobało. Przede wszystkim lubiłem czuć się panem siebie, podobało mi się, jak uginają się sprężyny dobrze resorowanej karocy, gdy stawiałem nogę na stopniu. Podobała mi się lśniąca czerń pojazdu, jego błękitne obicia pikowane błękitnymi aksamitnymi guzikami, błękitny dywan na podłodze nakryty białą matą, ponad którą przez pierwsze trzy czy cztery lata nogi moje dyndały. W swoje dziewiąte urodziny stwierdziłem, że moje stopy opierają się równo i przylegają do maty, jeśli się wysunę trochę do przodu. Powóz był zaprzężony w dwa kare konie. Uważałem za dobry znak, jeśli któryś z nich wypuścił wiatry, nim dotarliśmy do szosy. Czekałem niecierpliwie na wygięcie ogona, na drgające odbijanie się, na przyjemny zapach stajni.

Przy naszej bramie stojący na warcie żołnierze prezentowali broń, nie byłem jednak pewien, czy to przede mną, czy przed karocą maharadży. Prezentowali broń przed moim ojcem, ale nigdy przede mną, z wyjątkiem tych okazji. Zapewne połączenie pałacowego powozu, syna Agenta Politycznego oraz takiego wydarzenia sprawiało, że z zachwytem stawali na baczność, obejmując

dłońmi drewnianą kolbę. Zazwyczaj, kiedy mijałem bramę, uśmiechali się lub mrugali do mnie, lecz w dniu moich urodzin twarze mieliśmy poważne, plecy wyprostowane. Kwitowałem prezentowanie broni zdjęciem z głowy kasku, tak jak mnie uczono, i trzymałem go przyciśnięty rondem do piersi, aby nie wyglądało, iż zdjąłem go ruchem niedbałym czy protekcyjnym. Kiedy w ten sposób zdejmowałem nakrycie głowy, serce podchodziło mi do gardła, zaciskałem wargi i wstrzymywałem oddech, dopóki kask nie siedział znowu na mojej głowie, przy czym jego szerokie rondo zasłaniało mi widok, tak że dostawałem lekkiego zeza.

Scena z prezentowaniem broni i zdejmowaniem kasku powtarzała się przy głównej bramie pałacu. Stąd droga wiodła poprzez obniżone trawniki i fontan­ny (zawsze nieczynne) do następnej bramy osadzonej w wysokim, bardzo grubym murze z czerwonej cegły, podobnym do muru oddzielającego ogród pałacowy od terenów naszego bungalowu. Skoro tylko minęło się tę drugą bramę, wynurzał się parter pałacu pomiędzy pniami wielu drzew, których splatające się gałęzie zasłaniały resztę budynku; kiedy wreszcie wyjeżdżałem poza drzewa i nie miałem już przed sobą żadnej przeszkody, znajdowałem się na brukowanym dziedzińcu tak blisko i pod tak ostrym kątem w stosunku do pałacu, że nigdy nie miałem okagi utrwalić sobie dokładnie w pamięci jego frontonu. Były tam kolumny i mongolskie łuki tworzące zacienioną galerię z arkadami, o posadzce znajdującej się na wysokości jakichś pięciu stóp ponad poziomem terenu. Wydaje mi się, że co parę jardów były wąskie schodki, które pozwalały osobom przechadzającym się pod arkadami zejść na dziedziniec omijając główne wejście, skąd wiodły niskie stopnie z marmuru.

Od tyłu, widziany w świetle księżyca, pałac wyglądał pięknie, jak z lukru. W blasku słońca natomiast i z bliska kruszący się kamień i odpadające stiuki nadawały mu raczej wygląd romantycznej ruiny. „Romantyczna ruina” nie było to określenie, które by przyszło mi do głowy wtedy. Nie wydaje mi się, ażebym świadomie ocenił stan pałacu, ale musiałem zauważyć kruszące się kamienie i odpadające stiuki, skoro tkwiły w mojej pamięci przez ponad trzydzieści lat. Nie mogłem sobie wymyślić kruszącego się kamienia, choć nie jestem pewien, jaki to był kamień. Marmurowych stopni pilnowały kamienne słonie. Może to o nie chodziło? Może „ruinę” zauważyłem w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat, natomiast przymiotnik „romantyczna” po prostu przylgnął do tego słowa, gdyż obecnie zda się właściwie określać wszystko, co wiąże się z zewnętrznym wyglądem pałacu stanowiącego cząstkę mego dzieciństwa.

Gdy powóz stanął i lokaj pomógł mi wysiąść, wstępowałem już sam po marmurowych stopniach i zawsze przystawałem na chwilę, żeby spojrzeć w prawo i w lewo na wyłożoną biało-czarnymi płytkami galerię ciągnącą się po obu stronach i ginącą w urzekającej perspektywie. Pamiętam także gołębie.

27

Ich odchody psuły symetrię białych i czarnych kwadracików. Pewnego roku jakiś nagi święty człowiek zamieszkał we wnęce znajdującej się w połowie galerii na prawo od głównego wejścia. Utkwił we mnie spojrzenie. Ciało miał umazane szarym popiołem i nawet z takiej odległości wydało mi się, że jego oczy jarzą się czerwono, ale może to była moja imaginacja? Oczy sadhu podobno płoną jak rozżarzone węgle, aczkolwiek nie zauważyłem tego u żadnego z tych świętych mężów, których widywałem w późniejszym czasie. Prawdopodobnie czerwony kolor ich oczu wiąże się z żuciem bhangu, co ma rozpalać namiętności.

Na moje spotkanie wychodził służący i pomagał mi zdjąć buciki, nakładając w zamian haftowane ciżmy z czubkami wygiętymi do góry. Tak obuty szedłem za nim do pałacu. Hall wejściowy był bardzo ciemny, gdyż na wprost drzwi stała dziwna drewniana konstrukcja, coś jakby gigantyczna rama od gobelinu, na której wisiała ponura cuchnąca stęchlizną zasłona. Kiedyś zajrzałem tam i zauważyłem za nią wielkie oszklone drzwi wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Pałac miał pośrodku pustą przestrzeń, gdzie był ogród ze strzyżonymi krzewami, z kwiatami, fontannami i altanką. Słyszałem, że przy niektórych okazjach olbrzymią ramę odciągano na bok, drzwi otwierano i ze szczytu marmurowych stopni schodziło się jak gdyby bezpośrednio sklepio­nym przejściem na ten wewnętrzny dziedziniec i że w takich chwilach bywał on iluminowany i włączano fontanny.

Najpierw skręcaliśmy w lewo korytarzem równoległym do galerii, potem w prawo i dalej korytarzem. Co jakiś czas mijałem mahoniowe drzwi z mosiężnymi klamkami prowadzące do komnat na prawo, ale czy pomiędzy nimi faktycznie stały aspidistrie w mosiężnych donicach, ustawionych na podłodze z płytek? Tak, wydaje mi się, że je widziałem, a także paprocie spływające z mahoniowych stelaży oraz politurowaną brązową boazerię jak w naszym bungalowie, sięgającą mi do ramienia. Ponad boazerią, gęsto jak znaczki w klaserze, wisiały niezliczone kolorowe reprodukcje w ramkach z różanego drzewa. Te przynajmniej były indyjskie, a nie wiktoriańskie. Większość przedstawiała sceny z hinduskiej mitologii, jednakże pomiędzy nimi trafiały się, niczym owce z innego stada, zdjęcia indyjskich chłopców i dziewczynek grających w piłkę lub bawiących się w ciuciubabkę.

Wreszcie docieraliśmy do dwuskrzydłowych drzwi na końcu korytarza. Za nimi był salonik: boazeria, czarno-białe płytki, aspidistrie i szeroka kryta skórą otomana, a nad nią, na ścianie, w złotych ramach kolorowa reproduk­cja przedstawiająca Jerzego V i królową Mary w Delhi, w koronach i w pełnej gali. W saloniku pozostawiano mnie zawsze samego na kilka minut. Służący wychodził drzwiami, którymi mnie wprowadził. Po przeciwległej stronie, na środku ściany, znajdowały się drugie dwuskrzydłowe drzwi. Chyba już za

pierwszym razem wyjaśniono mi, że mam siedzieć i czekać, aż te drugie drzwi się otworzą.

Być może, iż z czasem spowszechniała mi nieco ta cała ceremonia, ale teraz, gdy o niej myślę i ją opisuję — serce mi bije jak wtedy, kiedy drzwi powolutku otwierali dwaj niewidzialni służący i kiedy stawałem na długim, szerokim perskim dywanie, tworzącym czerwoną i błękitną ścieżkę przez Salę Dar- barów, o różowych kolumnach i rzeźbionych kamieniach, do obitego złoto­głowiem podium, na którym stał ozdobiony emalią i wysadzany drogimi kamieniami tron władcy Tradury, oświetlony lampami łukowymi ukrytymi w zagłębieniach, gdzie kolumny łączyły się z rzeźbionym i malowanym sufitem.

Widząc niewielką postać już siedzącą na tronie, zginałem się w głębokim ukłonie i ruszałem w długą drogę, żeby powitać starego Randźita Raosingha.

*

Miał wówczas koło sześćdziesiątki. Mnie wydawał się strasznie stary. Dotarł­szy do ostatniego, centralnego medalionu na dywanie, musiałem się za­trzymać, ukłonić ponownie, po czym stać spokojnie, wyprężony, patrząc mu prosto w oczy, dopóki nie skinął na mnie, żebym wszedł na podium.

Przy takich okazjach miał na sobie aćkan (długie okrycie ze stojącym koł­nierzem) przetykany złotą nitką, biały turban, białe bryczesy i malutkie złote pantofelki. Był to drobny staruszek wzrostu niewiele ponad pięć i pól stóp, szczupły, o muskularnych rękach. Na palcu jednej ręki nosił pierścień ze szmaragdem. Skórę miał lśniącą, żółtawobrązową, lecz kiedy go zobaczyłem nie w świetle lampy łukowej, wydał mi się mniej żółty. Najbardziej fascyno­wały mnie jego oczy. Skóra pod nimi obwisła, tak że zaczerwienione dolne powieki były wywinięte na zewnątrz, górne natomiast zakrywał fałd skóry zwisający spod brwi. Gałki oczne miał żółtawe, poprzecinane czerwonymi żyłkami, źrenice brązowe. Wargi okrywał mu siwy wąs, policzki jednak były gładko wygolone. Sprawiał wrażenie człowieka mądrego i godnego szacunku, ale tak naprawdę był uparty i nękany nadmiarem energii. W późniejszym czasie odkryłem, że przez długie okresy trzymał się z dala od mego ojca, kontaktował się z nim jedynie za pośrednictwem premiera, a to głównie z powodu różnicy zdań na temat jego prawa do wyznaczenia następcy.

Pierwszej rzeczy, którą robił, gdy już znalazłem się na podium, nienawidzi­łem. Brał do ręki srebrne naczynie i opryskiwał mnie olejkiem różanym. Czułem się głupio i skarżyłem się domownikom, że zawsze wracam z pałacu śmierdząc jak dziewczyna. Po tym opryskaniu częstował mnie jakimś lep­kim indyjskim łakociem. Ukradkiem wycierałem ręce o spodnie na tyłku, gdyż uważałem, że oblizywanie palców tak blisko tronu byłoby niewłaściwe.

Siedziałem na podnóżku obrócony do niego półprofilem, w niekorzystnej pozycji do patrzenia mu prosto i szczerze w oczy, a przecież właśnie tego wymagał ceremoniał.

Podwieczorek podawano tam, gdzieśmy się znajdowali. Po mniej więcej dziesięciu minutach ceremonialnej rozmowy maharadża naciskał guzik pod prawym oparciem tronu (który oglądany z bliska miał rozczarowujący, martwy i zaniedbany wygląd czegoś, co długo stało w sklepie z rupieciami), a wtedy służba pałacowa wnosiła stoliki i półmiski pełne cukierniczych wyrobów w europejskim stylu. Były tam także butelki z gazowanym napojem imbirowym i słomki, przez które się go piło. Randźit Raosingh sam nie brał nic do ust, wypijał tylko szklankę mleka, ale mnie zapraszał, abym jadł i pił, na co tylko mam ochotę. Kiedy się częstowałem, on mówił.

Moje „tak, sir” i „nie, sir” wypryskiwały mi z pełnych ust wraz z okrusz­kami ciastek i herbatników. Wyobrażam sobie, jaki śmietnik zostawiałem na podłodze, on chyba jednak nie zwracał uwagi na śmietnik ani na nie dające się powstrzymać odbijanie, wywołane gazowanym napojem. Siedziałem więc kurczowo ściągając ramiona i wypinając pierś, z zaciśniętymi wargami, policzki wydymał mi gaz uchodzący przez nozdrza, w dodatku okropnie chciało mi się siusiu; dłuższe powstrzymywanie się nadawało mojej twarzy wyraz, o którym wiedziałem, że jest idiotyczny.

Z przeciwległego końca komnaty musieliśmy wyglądać osobliwie. Pierwszy taki podwieczorek odbył się, gdy miałem sześć lat. Pani Canterbury myślała, że się z niej nabijam, kiedy powiedziałem, że król (tak go nazywałem) rozmawiał ze mną siedząc na tronie. Dla mnie było to dość naturalne, ale jej się wydało tak samo niemożliwe jak to, żeby król Anglii w koronie na głowie zasiadał do śniadania. Kiedy kończyłem siedem lat, powiedziała mi, żebym się nie spodziewał ponownych zaprosin, gdyż na pewno przyjął mnie jeden jedyny raz w Sali Darbarów, „żeby nie rozczarować małego chłopca”. Skoro skończę siedem lat, powinienem się spodziewać bardziej męskiego traktowania. Gdy wróciłem do bungalowu, pytano mnie, gdzie tym razem zostałem przyjęty, i pamiętam najdokładniej swoją odpowiedź: — Oczywiście w Sali Darbarów. On jest prawdziwym królem.

Chyba o to właśnie chodziło. Wybierając takie miejsce na podwieczorek mógł się kierować dobrodusznością w stylu dobrego wujaszka; wiedział, że mały chłopiec zaproszony do jego pałacu dozna ogromnego rozczarowania, jeśli nie zobaczy go siedzącego na tronie; był w tym jednak także wyraźny element pozy, który oczywiście w owym czasie, jeśli o mnie chodzi, mijał się z celem; nie dotarła do mnie jego intencja, pozostało wrażenie. Dla mnie był on wielkim, potężnym władcą. Tron, wielka Sala Darbarów, długi dywan, naciśnięcie guńka dzwonka, podany książęcy podwieczorek, wybita błękit-

/

nym aksamitem karoca, lśniąca liberia stangreta — wszystko to stanowiło niewątpliwy tego dowód. W dodatku, będąc wielkim i potężnym władcą byl także dobrym staruszkiem, który po odebraniu odpowiedniego ukłonu pozbywał się sztywności, pryskał na mnie różany olejek na znak pełnego szacunku powitania i poił imbirową gazowaną wodą. Dawał mi lekcje łaskawej autokracji. Lecz nie wiedział, że jawiąc mi się jako wielki i potężny władca wzmagał jedynie moją pełną uwielbienia cześć dla ojca, który go przecież pouczał, co ma robić.

Randźit Raosingh nie powiedział nigdy złego słowa o moim ojcu. Wiem, że w późniejszych latach, kiedy realniej oceniałem obowiązki ojca i byłem wobec niego w defensywie, niesłychanie wyczulonym uchem łowiłem wszelkie uwagi czy aluzje, które mógłbym uznać za lekceważenie lub złośliwość. Po każdej takiej wizycie ojciec brał mnie na spytki, nie uważałem tego zresztą za przesłuchanie, raczej za powód do dumy. Czułem się jak zaufany emisariusz i wychodziłem z jego gabinetu z poczuciem spełnionego obowiązku. Wie­działem, że kiedy przebywałem sam na sam z maharadżą, byłem przed­stawicielem ojca.

Trudno mi oddzielić to, co wiedziałem o pracy ojca wtedy, w Tradurze, od tego, czego się o niej dowiedziałem później. Nie bardzo pamiętam, o czym ze mną rozmawiał Randźit Raosingh. To, co mogę powiedzieć, że wiem o księstwie Tradura w okresie od 1924 do 1929 roku, składa się z faktów pochodzących z tak różnych źródeł (z których nie da się wyłączyć wytworów mojej wyobraźni), iż nie sposób dokładnie zapamiętać, kto, co i kiedy mi mówił. Do pewnego stopnia moja Tradura jest, a może zawsze była, iluzoryczna.

Owa iluzoryczna Tradura w żadnym wypadlću nie była wzorowym państ­wem. Panowała tam feudalna nędza, nieudolność i korupcja wśród urzęd­ników. Kiedy mówię „panowała”, mam na myśli to, że mój iluzoryczny obraz nie wyłącza takiej możliwości. Z drugiej strony nie oznacza to dopuszczenia okrutnej nędzy czy nieudolności i korupcji na wielką skalę z uwagi na moją niezachwianą wiarę w ojca, w jego talent do powściągania takich tendencji mądrymi radami i wspaniałym przykładem oraz swoją władzą, którą taktow­nie sprawował jako reprezentant brytyjskiej korony, ta zaś mogła, gdyby jej na tym zależało, usunąć władcę lub odmówić uznania jego prawnego dzie­dzica, ale nie lubiła wtrącać się zbytnio w wewnętrzne sprawy księstw.

Sukcesja Randźita Raosingha była zapewniona, miał bowiem synów, chyba pięciu. Najstarszy z pierwszej żony, maharani, był już w średnim wieku. Maharadża miał wnuków i wnuczki, a także drugą oficjalną żonę oraz dwie nałożnice; jedna z nich, bardzo urodziwa, była półkrwi Goanką. Zdarzyło mi

się pewnego razu widzieć kobietę, która mogła nią być, ale wydała mi się graba i niechlujna. Najstarszy z wnuków, syn następcy tronu, kończył chyba piętnaście lat, gdyśmy opuszczali Tradurę, dziesięć, kiedyśmy tam przybyli, lecz większość czasu spędzał w szwajcarskich szkołach. Poprzednik ojca miał pewne kłopoty z edukacją tego wnuka. Kształcenie młodych dziedziców stanowiło przedmiot szczególnej troski Departamentu Politycznego. Ojca poprzednik doradzał angażowanie angielskich wychowawców, a potem wysy­łanie chłopców na kilka lat do angielskich szkół publicznych. Randźit Rao, nie zważając na stanowczy sprzeciw, posłał swego syna do Szwajcarii i przypisuje się mu powiedzenie: „Mój wnuk musi się nauczyć wartości czasu” — aluzja do szwajcarskiego przemysłu narodowego, którą ówczesny Agent Polityczny zrozumiał dopiero po roku.

W czasie urzędowania mego ojca Randźit Raosingh żył w przekonaniu, że jego najstarszy syn zamierza zmusić go do abdykacji z uwagi na wiek i stan zdrowia. W każdym razie tej wymówki użył wobec ojca, ażeby usprawiedliwić chęć mianowania swoim następcą syna goańskiej nałożnicy. Kiedyś nawet w pałacu wybuchła panika z powodu rzekomego otrucia. Goanka po posiłku dostała gwałtownych bólów brzucha. „Niestrawność” — zdaje mi się, że tak to określił mój ojciec, ale Randźit Rao powiedział mu, iż podejrzewa maharani, która chce się pozbyć konkubiny, gdyż myśli, że to ona nastawia go przeciwko legalrtemu synowi. Używał, jak to nazywał, „problemu sukcesji” jako taktyki opóźniającej utworzenie czegoś w rodzaju obieralnego czy mianowanego rządu, co by stanowiło łagodną formę demokracji, jaką ludzie typu mego ojca zawsze pragnęli wymóc na książętach dla obrony ich własnej przyszłości. Wydaje mi się, że Randźit Rao twierdził, iż nie ma potrzeby reformować konstytucji, jeśli następstwa tronu nie zapewni się temu, kto tę reformę będzie popierał i kontynuował. Usiłował przekonać mego ojca, że najstarszy syn po prostu zaprzepaści taką konstytucję, ale ojciec nie chciał dostrzegać związku pomiędzy tymi dwiema sprawami.

To wszystko tłumaczy długie okresy dąsów, w jakie Randźit Rao wyraźnie się wycofywał. Mam przed oczami ojca, jak stoi patrząc na starego maharadżę, ten zaś odpowiada mu spojrzeniem spod opadających powiek i rzuca oskarżenia na własną rodzinę, badając granice sympatii i zaufania ojca, starając się wyciągnąć od niego z góry opinię o stosunku Departamentu Politycznego do syna Goanki jako następcy gaddi, jak wreszcie go odprawia, odmawiając audiencji i roz­mowy przez całe miesiące i kontaktując się z nim wyłącznie za pośrednictwem swego premiera; nie dlatego, że ojciec coś powiedział, odwrotnie, dlatego że nic nie mówił, po prostu stawał się coraz bardziej czujny, a zarazem tak lodowaty, że staruszek przymarzał do swego tronu i tylko czekał chwili, kiedy go znów otuli dogodny mrok zwykłej ludzkiej omylności.

Intrygi i trucizna tłumaczą, dlaczego pałac zawsze sprawiał na mnie wrażenie dziwnie cichego i wyludnionego. Zapewne wypełniały go urazy i podejrzenia starego księcia oraz zamierające rozbłyski jego namiętności do „goańskiej dziewki”, jak ją niektórzy nazywali. Trzymał swoje kobiety w pałacowej parda. Omawiając hinduskie obyczaje Grayson-Hume powiedział mi, że kiedy ojcu zdarzało się, aczkolwiek nieczęsto, stykać z maharani, zarówno ona, jak jej dworki rozmawiały z nim zza parawanu. Wówczas traktowałem to jako obyczaj, ale była to polityka. Obie strony, personel pałacu i Agencji, żyły w stanie zbrojnego rozejmu.

Ojciec zawsze mi się wydawał najbardziej zapracowanym człowiekiem świata. Miał indyjskiego sekretarza, który się nazywał Moti Lal; rozsiewał on grobowy zapach i uczył mnie języka hindustani we wtorki i czwartki po południu. Pamiętam także urzędnika oraz ćaprasiego. Nie pozwalano mi zbytnio zadawać się z nimi ani z pałacowymi dziećmi. Zakaz kontaktowania się z personelem stanowił część przestrzeganej reguły, żeby ojcu nie prze­szkadzać i nie wtrącać się do jego pracy. Natomiast zakaz kontaktów z pałacowymi dziećmi, na których zresztą wcale mi nie zależało (dziewczynki były ponure, chłopcy zaś, moim zdaniem, mazgaje), wypływał prawie na pewno ze stosunków pomiędzy pałacem a bungalowem, gdzie wyrosłem i czu­łem się dobrze. Moim jedynym prawdziwym indyjskim przyjacielem, poza Paludżim, głównym stajennym oraz synem jednego z pałacowych ogrod­ników, był młody Kriszi z Dźandapuru, ale nawet i ta przyjaźń zacieśniła się dopiero wiosną 1929 roku, ostatniego roku mojego indyjskiego chlopięctwa.

Rok 1929 był rokiem wielkiego polowania, rokiem tygrysa z Kinwaru, rokiem, w którym poznałem Dorę, rokiem rajskich ptaków w klatce na wyspie jeziora w Dźandapurze.

Co roku na początku marca zaczynała się tak zwana gorąca pora. W połowie kwietnia trawniki brązowiały i ciotka Sara brała się do pakowania kufrów przygotowując się do naszego wyjazdu w góry. Lecz w marcu trawniki, jeszcze strzyżone i podlewane, były szmaragdowozielone, w pałacowym ogrodzie zaś przechadzały się białe pawie, samiec i dwie samiczki, krocząc po trawnikach z wygiętymi łukowato szyjami, lekko wypiętą piersią i ciągnąc za sobą pióra ogona. Kiedy wypoczywały na trawie z wyciągniętymi nogami, wyglądały jak zakotwiczone łodzie wikingów. Paw odginał do góry koniuszek złożonego wachlarza, jak gdyby nie chciał dotykać nim ziemi, i bardziej przypominał łódź wikingów niż pawice.

5

* W\ \ VUk

Lubiłem drażnić pawie, szczególnie samca. Było to moje pierwsze świadome doświadczenie erotyczne. Pozwalano mi wchodzić do pałacowego ogrodu przez furtkę w murze z czerwonej cegły, gdzie po naszej stronie rósł mój gąszcz rododendronów, i iść przez trawniki aż do gigantycznego cedru libańskiego. Ten cedr był chyba unikalny: albo w ogóle jedyny, albo jeden z nielicznych, które udało się zasadzić w Indiach. Gdy w ogrodzie bawiły się pałacowe dzieci, mogłem iść poza cedr i bawić się z nimi, wolałem jednak jako towarzysza zabawy syna jednego z malich, który zajmował się podlewaniem kwiatów w zastępstwie ojca. Był to nieco starszy ode mnie obdartus w dziurawych szortach khaki, które otrzymał od syna poprzedniego Agenta. Zabawa z synem ogrodnika zawsze była ciekawsza, gdyż dostawał po uszach, jak tylko ojciec przyłapywał go na próżnowaniu.

Nauczył mnie brzydkich słów w języku hindustani, ja zaś odwzajemniałem mu się ucząc go niewielu brzydkich słów, jakie znałem w angielskim. Był to pierwszy chłopiec, z którym się porównywałem, ale tylko przez ciekawość pozbawioną erotyzmu, ot, zwykłe chłopięce sprawy. Powiedział, że jestem muzułmańskim obrzezanym psem, więc się wściekłem i walnąłem go pięścią prosto w nos, co w równym stopniu zdziwiło mnie jak i jego. Z ciekawością zauważyłem, że jego krew ma ten sam kolor co moja. Wiedziałem już, że jego uryna jest tego samego koloru. Byłem dumny, że potrafiłem siusiać dalej od niego, ale on okazał się lepszy w pluciu. Pozwoliłem mu prześcignąć mnie w pluciu na pocieszenie, po tym jak go zdzieliłem pięścią w nos. Paliliśmy biri, a czasami udawało mi się ściągnąć papierosa z pudełka w jadalni; pudełko miało na pokrywie filtr, który zabezpieczał tytoń przed wilgocią. Nie zabraniano mu palić, lecz angielskie papierosy stanowiły dla niego wielki luksus. W rewanżu dawał mi orzechy betelu; lubiłem je, bo potem usta wyglądały jak krwawa plama.

Niekiedy pracował w ogrodzie przed pałacem, czasem nic nie robił, gdyż był jeszcze bardzo młody. Nie pamiętam, w jakich okolicznościach i kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, chyba miałem wtedy siedem czy osiem lat. Stanowił cząstkę mego tajemnego życia, tak jak żołnierze w wartowni. Zapomniałem, jak się nazywał.

Najbardziej jednak lubiłem wymykać się z mego pokoju w upalne godziny sjesty, kiedy wszyscy domownicy odbywali poobiednią drzemkę (którą nazywaliśmy so dźao) zamknięci w swoich pokojach, zabalsamowani ob­niżoną przez tatti temperaturą bungalowu niczym ciała czekające na sąd ostateczny, i po cichu skradać się wyżwirowaną alejką, której ostre rozpalone kamyki czułem przez cienkie podeszwy tenisówek, nim dotarłem do prze­strzeni pocętkowanej cieniem pocących się liści rododendronów i do wysokie­go muru z czerwonej cegły, który o tej porze dnia nie rzucał prawie zupełnie

cienia, natomiast leciutko brzęczał, kiedy się do niego przykładało ucho. Następnie, dokonawszy rytuału wysiusiania się w pokrzywy, mierzwiąc mocnym strumieniem delikatne, kędzierzawe listki, szedłem wzdłuż muru do bramy i wchodziłem do pałacowego ogrodu.

Za ciemnym obramowaniem z drzew rozciągało się zielone jezioro tra­wy, a za nim biały pałac: łuki, okna z żaluzjami, kamienne okratowa- nie, wszystko to tajemniczo bezludne, otulone czystą, przejrzystą mgiełką upału. Szedłem dalej aż do wielkiego cedru, stawałem w jego cieniu rzucanym na nagą ziemię i wdychając łagodny, a zarazem kłu­jący w nozdrza zapach trocin wydzielający się z jego pnia, wypatrywa­łem pawia.

Oczywiście zabierałem ze sobą D>gby’ego i szeptałem mu: — Bierz go, piesku, huzia na niego, huzia — to fascynujące, a zarazem całkiem nie­zrozumiałe zawołanie zapamiętałem z powieści P. C. Wrena Beau Geste. Jaki ma sens to „huzia”? Kiedyś zapytałem Grayson-Hume'a, co to znaczy. Powiedział, że akcja książki przebiegała na pograniczu Nepalu i Tybetu. Pies wabił się Digby na cześć jednego z braci Beau Geste’a. Może to właśnie ci bracia, którzy bawili się robieniem papierowych łodzi na pogrzeby wikingów, nasunęli mi porównanie pawia z ich statkami, ale tak czy inaczej pies Digby istniał tylko w mojej wyobraźni, musiałem wykonywać rozkaz „huzia” sam, a to wymagało ostrożnego przejścia poza cedr, na ziemię niczyją, do pustyni za Fortem Zinderneuf, z jednej oazy cienia do drugiej, dopóki ich nie znajdowałem — białych, wykwintnych, dziwnie rozpalających moje podniecenie. Wzbudzały we mnie współczucie, gdyż białe upierzenie, po­krywające je od czubka głowy po ogon, nadawało im piętno tchórzów, więc oczywiście musiałem je drażnić, żeby się przekonać, czy są nimi istotnie. Szczułem rtt nie Digby’ego, zachęcałem go pstrykając palcami i wołając „psst” oraz wymachując rękami. Zazwyczaj pawice uciekały i kryły się w zaroślach, jak gdyby przypomniawszy sobie nagle, że muszą zbierać orzeszki, paw natomiast odwracał się frontem do mnie, na czym mi właśnie zależało.

Nie zawsze znajdowałem ptaki w tym samym miejscu, ale teraz widzę w pamięci miniaturową przestrzeń zalanej słońcem trawy, z bardzo wy­sokimi i ciemnymi drzewami dookoła, rzucającymi na pawice nieomal nocną czerń, gdy z bezpiecznych ukryć wyciągały czujne szyje, pilnie obserwując pawia, który stał na otwartej przestrzeni tak blisko mnie, że dobrze widziałem woskowy odblask jego długich lotek w spoczynku.

Nagle, bez ostrzeżenia, ptak zaczynał pęcznieć i rozpościerał wielki wach­larz ogona, sztywny, lodowato napuszony, o drgających w poruszonym powietrzu pajęczych koniuszkach.

Piękny mój — mówiłem — ty mój odważny, biały pięknisiu — i czułem, jak krew we mnie wzbiera falą w owej dziwnej studni doznań, ukrytej w najtajniejszych komórkach ciała.

*

Opowieści lasku wiedeńskiego rozlegały się na przemian z Nad pięknym modrym Dunajem. Orkiestra pałacowa — same wydęte, brązowe, brodate twarze oraz lśniący powyginany mosiądz — grała pod markizą. Park pałacowy pełen był gości. Zobaczyłem, jak powoli szła brzegiem trawnika ta dziewczynka o imieniu Dora, biała dziewczynka mniej więcej w moim wieku, w białej organdynowej sukience przepasanej błyszczącą białą wstążką.

Łaziłeś za mną — powiedziała mi Dora wiele lat później. Zapytałem, skąd mogła to wiedzieć, chyba że oglądała się do tyłu.

Nie sądzę, żebym się oglądała — odparła — ale wiedziałam, że za mną łazisz. Nawet tego chciałam, kiedy mnie jednak dopadłeś pod cedrem, byłeś wobec mnie okropny.

Zapytałem, co miała na myśli mówiąc „dopadłeś mnie pod cedrem”. Odpowiedziała, że miała wówczas wrażenie, jakby została tam zwabiona, zapędzona, żebym znalazł się z nią sam na sam pod tym cedrem. Mnie się wydaje, że po prostu chodziło o to, żeby ją dogonić i nie pozwolić jej przedostać się przez mój prywatny mur w ogrodzie do moich prywatnych rododendronów. Mówiła, że w końcu pozwoliłem jej wejść w rododendrony. Szukała ukrytego miejsca. Potem musiałem zaprowadzić ją do bungalowu, gdzie mogła się załatwić przyzwoicie. Pierwsza próba się nie udała. Stałem na warcie, ona zaś myślała, że ją podglądam. W zaciemnionej matą bawialni bungalowu grała na pianinie, zapowiadając każdy numer pewnym głosem: Królowa Mab z Fantazji Leśnych Waltera Carrolla.

Powiedziałeś, że się popisywałam — zarzuciła mi, kiedyśmy się znów spotkali jako dorośli.

Czyżby? Grała dobrze. Mógłbym przysiąc, że jej to mówiłem; zaim­ponowała mi, a nawet trochę zaskoczyła tym, iż potrafiła zagrać to, co nazywałem muzyką dorosłych, właśnie tu, w moim własnym domu.

Zresztą nieważne, o czym wtedy rozmawialiśmy. Ważny jest natomiast jej obraz w białej sukience z organdyny. Z bliska pachniała delikatnie wodą kolońską. Matka kazała jej lekko nacierać nią skronie, gdyż Dora miała skłonność do zawrotów głowy w upalne dni. Pamiętam, że ją całowałem. Chyba nie w bungalowie, choć nie jestem pewien. Pocałunek, tak jak materiał i biel sukienki, jak ciemnokasztanowy kolor jej włosów — to oderwane wrażenia; wszelkie poza tym szczegóły zatarły się już dawno. Na twarzy miała kropelki potu. Nasze połączone oddechy czułem jak lekki gorący powiew na

swojej twarzy. Nie odwróciła policzka, lecz poddała pieszczocie całą twarz uroczyście i w absolutnej ciszy. Oczy miała szarozielone. Aby opisać ich późniejszy dorosły wyraz, użyłbym takich określeń jak: szczere, badawcze; a ponieważ w jej kobiecej już twarzy odnalazłem lekkie ślady owego dziecka, które znałem — wyraz szczerości i zaciekawienia w nich był już praw­dopodobnie owego popołudnia, trzydzieści lat temu, po tym jak ją pocałowa­łem, kiedy staliśmy na werandzie bungalowu czy przy furtce w murze z czerwonej cegły albo w cieniu libańskiego cedru, nie pamiętam, wyrzuceni na małą wysepkę doświadczenia z olśniewających mórz niewinności.

Nigdy potem nie mówiliśmy o tym pocałunku, nawet wtedy gdyśmy się spotkali ponownie już jako dorośli ludzie. Ale wydaje mi się, że Dora także

o nim nie zapomniała. Fakt, że nigdyśmy do tego tematu nie wrócili, świadczy

0 tym, że dla nas obojga była to chwila objawienia. Mnie objawiło się coś jak gdyby niedoskonałość, niedostateczność ciała, jak gdyby oderwało się ono od właściwego dla siebie miejsca, pocałunek zaś absolutnie nie zaspokoił owego uczucia niedosytu, raczej je zwiększył i spowodował, jak rozwinięty wachlarz pawia, chłopięcą erekcję, której w owym czasie absolutnie nie wiązałem świadomie z tym, co Grayson-Hume tłumaczył mi mówiąc o akcie prokreacji; chociaż późniejsze wspomnienie o dziwnej rozterce ciała i ducha było prawie na pewno mostem, który przerzuciłem nad przepaścią dzielącą to, co mi wytłumaczył Grayson-Hume, od tego, co pozostawił mojej wyobraźni.

Lecz nawet wtedy, kiedy ten most został przerzucony i kiedy zdałem sobie sprawę, że mężczyzna powinien trzymać kobietę w swoich ramionach

1 doprowadzić do fizycznego jej posiadania — rozbudzona ciekawość kierowa­ła się ku dorosłym, nie zaś ku Dorze i mnie. Pamiętam, jak podpatrywałem zachowanie mężczyzn i kobiet, którzy stali w grupkach, spacerowali obok siebie lub pod rękę, rozmawiali, milczeli, śmiali się lub byli poważni; ubrani i nieskończenie dalecy od siebie, nawet jeśli przez zimne wyrachowanie mieli się zbliżyć wzajemnie w sposób, jakiego nie umiałem dokładnie określić. I właśnie „zimne” jest właściwym słowem, którego należy użyć w zestawieniu z „wyrachowaniem”, gdyż prawdziwy żar jeszcze nie zapłonął w moich oczach, jeszcze nie pobudził gorzko-słodkich soków w moich lędźwiach, w sposobie zaś, w jaki ci mężczyźni i kobiety na siebie patrzyli, dotykali się dłońmi czy całowali z roztargnieniem, nie znajdowałem niczego, co by można porównać z uczuciem, które popchnęło mnie do pochylenia się nad Dorą i do tego pocałunku.

*

Dora zapamiętała przyjęcie w ogrodzie, nasze pierwsze spotkanie, i od­notowała je jako ujemną pozycję w bilansie mojego zachowania, a może tylko

* W

tak mówiła, ja natomiast zapomniałem takie rzeczy jak zachowanie, gesty i postępki dwojga dzieci; ale skoro Dora twierdziła, że byłem okropny — pewno tak musiało być. Pamiętała dokładnie, mówiła, jak stałem z rękami w kieszeniach, na rozstawionych szeroko nogach, z kaskiem zsuniętym na tył głowy, na kędzierzawe czarne włosy, i pachniałem miętą. Twierdziła, że miałem ponure spojrzenie i doskonale zdawałem sobie sprawę ze swojej męskiej przewagi oraz z tego, iż byłem synem Agenta Politycznego; że przyniosłem jej lemoniadę, ale z tak odpychającą miną, jak gdybym się bał, że ona to weźmie za chęć przypodobania się jej. Przedstawiono nas sobie jeszcze przed wydarzeniem przy rododendronach. Dzięki lemoniadzie oraz temu, iż wstydziła się zapytać, gdzie jest ubikacja — spotkaliśmy się pod cedrem. Kiedy jej przyniosłem lemoniadę, mówiła, zostawiłem ją samą i wdałem się w rozmowę z dziewczyną o tłustym zadku i blond loczkach — z Brendą Boscombe. Nie pamiętam żadnej rodziny o tym nazwisku ani żadnej dziewczyny z tłustym zadkiem imieniem Brenda, Dora jednak zapamiętała nawet to, że tamta miała na sobie za ciasną „okropną różową sukienkę”. W czasie ostatniego spotkania dokuczałem Dorze, że chyba wpadłem jej w oko, gdyż inaczej nie zapamiętałaby tak dokładnie tych porażek, i że gdybym był tak bardzo zajęty Brendą Boscombe, to jak mógłbym łazić za Dorą Salford i zapędzić ją pod cedr?

Odpowiedziała: — Boś mnie zobowiązał przynosząc lemoniadę i nie mogłam oddalić się bez twojej zgody, chociaż nie zwracałeś już na mnie uwagi.

Jej ojciec służył w indyjskiej piechocie, podówczas w stopniu majora. Salfordowie stacjonowali w Marpurze, położonym na północ od Trassury, poza terytorium Agencji. Dora twierdziła, że przyniosłem jej lemoniadę dlatego, że jej ojciec był oficerem. Zapytałem podobno: — Co robi twój ojciec? — jak gdyby musiała już wiedzieć, kim jest mój, co zresztą wiedziała. Pokazała mi go z daleka i wtedy prawie natychmiast zaofiarowałem się przynieść jej lemoniadę. Kiedy wróciłem, wymknęło mi się, że wiem, iż on jest majorem, ona zresztą na własne oczy widziała, że okrężną drogą sze­dłem do dużego namiotu z napojami chłodzącymi, by spojrzeć na niego z bliska.

Zupełnie tego nie pamiętam, chociaż ona na pewno miała rację, fascynowali mnie bowiem oficerowie. W Indiach Brytyjskich, gdzie kwaterowali, było ich na pęczki, za to w Tradurze widywało się ich rzadko w mundurach, a w górach chyba wszyscy nosili tweedowe marynarki i szare spodnie

i wyglądali jak zwykli ludzie. Jedyne parady, jakie widziałem, to te na majdanie, gdzie defilowali żołnierze Randżita Raosingha, który nie zatrudniał ani jednego brytyjskiego oficera. Według Dory, jej ojciec nosił tego dnia

munuur galowy. Całkiem możliwe, gdyż pomimo upału mężczyźni byli ubrani zabójczo, kobiety więdły przy nich jak duchy w szyfonach, ochraniając swą bladość słonecznymi parasolkami.

Salfordowie uczestniczyli w garden party jako goście umieszczeni na tak zwanej liście Trassury. W sumie list było sześć; lista Trassury, Śakury, Tradury, Dźandapuru, Premkaru oraz Durhatu. Dopiero w lutym zaczęto

0 tych listach napomykać. Wiązało się to ze sprawą tygrysa z Kinwaru.

Kinwar wyglądał jak kropka na mapie Tradury wiszącej w gabinecie mego

ojca; w rzeczywistości — bezładne skupisko rozpadających się lepianek

1 krytych strzechą dachów w małej uprawnej dolinie otoczonej wzgórzami, porośniętymi młodnikiem. Byłem tam z Grayson-Hume’em i urzędnikiem pałacowym gdzieś w styczniu 1929 roku. W końcu kwietnia miałem odpłynąć z Bombaju do szkoły i spędzać wakacje u mego stryja Waltera i stryjenki Ethel w ich domu w Surrey. Chyba tylko Grayson-Hume’owi zawdzięczam, że pozwolono mi pojechać do Kinwaru.

Historia tygrysa budzi we mnie wspomnienie słów: „Chłopiec powinien to zobaczyć na własne oczy”, ale nie wypowiedział ich ojciec, lecz Grayson- -Hume; chyba się nie mylę. Kiedy myślę o takiej ewentualności, że pod­słuchałem, jak Gray-Hume mówił to memu ojcu, natychmiast staje mi przed oczami obraz otwartych drzwi, mrok w pokoju i blask słońca na zewnątrz, czuję też zapach spleśniałej skóry, jaki zawsze zionął z gabinetu ojca i który czuło się silniej za drzwiami niż w samym pokoju.

Chłopiec powinien to zobaczyć na własne oczy, sir.

Gdy dodaję słowo „sir”, nie mam wątpliwości, że to Grayson-Hume zwrócił się do ojca, ale z tym słowem czy bez niego podróż do Kinwaru była nierozłącznie związana z faktem, iż mam coś zobaczyć na własne oczy. Jadąc do Kinwaru zdawałem sobie w pełni sprawę, że to niebawem nastąpi; jest to dowód, jak zawodna jest pamięć małego chłopaka, bo gdyby rzeczywiście Grayson-Hume mówił o czymś, co powinienem był zobaczyć na własne oczy, nie miałby na myśli Kinwaru, lecz to, do czego Kinwar miał służyć jako preludium: polowanie i zabicie tygrysa.

Kinwarskie tygrysy pokazały się najpierw w 1923, potem w 1924 roku. Po trzyletniej przerwie samiec powrócił w 1928 roku. Wieśniacy twierdzili, że to ten sam tygrys i że wrócił do znanego wygodnego legowiska, ponieważ się starzał. Po nocach słyszano w pobliżu chat jego prychanie. Twierdzono, że stał się ludożercą. W biały dzień usiłował porwać cielę, ale zauważyli go ludzie

i wypłoszyli, bijąc w bębny i wymachując drągami. Z nastaniem pory deszczowej opuścił te strony, gdyż wody mial wszędzie pod dostatkiem, lecz w styczniu 1929 powrócił śmielszy niż kiedykolwiek; widziano go przez dwa kolejne dni, jak stał na pół ukryty w kolczastych zaroślach na skraju pola

uprawnego, obserwując pracujących chłopów, smagając powietrze ogonem. Kinwar mial tego dość. Do pałacu nadeszła petycja o śikar.

Stojąc na tych polach w jakiś tydzień później . z Grayson-Hume’em, dostojnikiem pałacowym oraz z całą chyba męską ludnością Kinwaru, oczami wyobraźni widziałem ogon smagający powietrze oraz przytłaczającą liczbę wrogów zgromadzonych przeciwko temu samotnemu starzejącemu się drapieżnikowi. Pamiętam, że zapytałem starego Gray-Hume’a: — Dlaczego sami go nie zabiją? — Było ich przecież dość, w dodatku paru wyglądało na osiłków.

Grayson-Hume wyjaśnił mi, że ponieważ działo się to w państwie Tradura, tygrys stanowił osobistą własność maharadży i nie mógł być zabity bez jego zezwolenia. Schylił się po grudkę ziemi i zgniótł ją w palcach mówiąc: — To

i wszystko na niej i w niej należy do tego starca.

Kiedy tak opisuję tu, na Manobie, owo odległe w czasie popołudnie w Kinwarze, mam nadal przed oczami całą naszą ekipę brnącą przez pola, starych chłopów o brunatnej skórze, z brzydkimi, napiętymi mięśniami oraz młodszych, cuchnących potem i bawełnianymi łachami, kłaniających się nam

i nazywających nas „Hazur”, co miało znaczyć „Wielcy panowie”. W tym obrazie obecność „wielkiego pana” z pałacu wydawała się ich upewniać, że petycja o śikar doszła już do uszu jego wysokości, Dawcy Ziarna.- Kurz wzniecany naszymi nogami jest pyłem dokonania i zadośćuczynienia, chłopiec zaś na koniu, w bryczesach i białej koszuli, smagający się po bucie batem, przejeżdża przez tuman kurzu z podniesioną głową i wyprostowanymi ramionami, na których spoczywa ciężar przywilejów i autorytetu nałożonych na niego automatycznie z powodu jego białej skóry. Przed opuszczeniem pól chłopiec obraca się i rzuca okiem do tyłu, na miejsce, gdzie widziano czającego się tygrysa. Czy serce na chwilę przestaje mu bić? Czy to współczucie dla starego tygrysa podchodzi mu do gardła, a on je znowu przełyka? Chyba tak, myślę, że właśnie tak było, ale kto może na to przysiąc? A jednak tak było w retrospekcji, tak jest teraz, tak jest w ciemności wyspy tuż za werandą na czarnym ekranie, na którym wyświetlił się obraz pól w Kinwarze.

A teraz inny obraz. Opuszczamy Kinwar, mile pachnący, przy akom­paniamencie skrzypienia i pobrzękiwania uprzęży. Dostojnik pałacowy pro­wadzi, za nim jedzie Grayson-Hume, ja zamykam kawalkadę. Wiejskie dzieci biegną towarzysząc nam, ja zaś rozrzucam między nie garść ann. Gray­son-Hume obraca potężny tułów, uśmiecha się, robi do mnie oko i unosi do góry kciuk w geście, który dla nas obydwu znaczył: „Rzymianin chwali igrzyska.” Odpowiadam mu takim samym gestem, spinam konia ostrogą, żeby go dopędzić, nie będąc pewnym, jakie igrzyska ma na myśli, ale akceptuję je ze względu na wykonaną tego dnia pracę, na ciężką jazdę,

którą mamy przed sobą, oraz dodatkowo ze względu na ciepłe stosunki, jakie się wytworzyły pomiędzy nauczycielem a uczniem, teraz kiedy zbliża się już niewesołe ich zakończenie. Skinął głową w kierunku dostojnika i mówi: — Będziemy mieli nasz śikar, chłopie! — co wprawia mnie w zdziwienie, gdyż jadąc do Kinwaru byłem święcie przekonany, że pierwszy krok w sprawie śikaru został już dawno zrobiony.

Chłopiec powinien to zobaczyć na własne oczy — uśmiech, mrugnięcie, gest Rzymianina zadowolonego z igrzysk i słowa: — Będziemy mieli nasz śikar, chłopie — wszystko to ślady prowadzące do oczywistego dowodu, iż nie chodziło o zobaczenie na własne oczy Kinwaru, lecz o sprawdzenie, czy zasmakuję w polowaniu. W naszym gospodarstwie w Tradurze nie mieliśmy ani psów, ani strzelb. Bardzo często, zwłaszcza gdy jechaliśmy w góry, gdzie spotykałem chłopców, którzy mieli strzelby i brali ze swymi ojcami udział w polowaniach, pytałem, kiedy wreszcie nauczę się strzelać. Słyszałem odpowiedź: — Masz czas — albo: — Jak będziesz trochę starszy. Twój ojciec zadecyduje. — Wydaje mi się, że Grayson-Hume przyśpieszył tę decyzję. Uczynił to pewnie dlatego, że jego zdaniem byłem już wystarczająco duży i nie powinienem był wyjeżdżać z Indii nie poznawszy tego szczególnego indyjs­kiego sportu, a może z bardziej skomplikowanych pobudek związanych z czymś, co wykrył w postawie mojego ojca.

Nic w tym nadzwyczajnego, że taki człowiek jak mój ojciec, nie lubiący śikaru, osiągnął właściwie szczyt swojej kariery w Indiach. Zawsze wielka przepaść dzieli powszechne mniemanie od rzeczywistości, Imperium Indyjskie zaś nie zostało zbudowane i nie jest rządzone przez żołdaków z karabinem w jednej ręce i szklaneczką whisky w drugiej. Nic też w tym dziwnego, iż nigdy mi nie powiedział: — Chłopcze, nie wierzę w polowanie i zabijanie zwie­rząt. — Byłoby raczej dziwne, gdyby to powiedział. Nie należał nigdy do ludzi, którzy mówią, w co wierzą i dlaczego. O tym, co lubił i czego nie lubił, mówiło światu jego dyskretne milczenie.

Śikar zapowiedziano na początek marca i stary Randźit Raosingh po­stanowił zorganizować je z całą pompą, na jaką go było stać. Dlaczego powziął to postanowienie? Możliwe, że przez wiele lat staruszek pragnął ukarać ojca odmawiając z uporem zezwoleń na oficjalne śikary, gdyż sądził, iż tak jak wielu jego rodaków ojciec uwielbia nade wszystko skradanie się w terenie i strzelanie do wszystkiego, co się nawinie. Gdy tylko ta błędna myśl zrodziła mu się w głowie, przy jego uporze żadna poufna informacja o tym, iż ojciec nie lubi śikaru, nie mogła zachwiać tego postanowienia. Jeśli taka jest prawda, to zorganizowanie śikaru zbiegające się z moim wyjazdem z Indii

i zakończeniem kadencji ojca w Tradurze miało zademonstrować wspaniało­myślność maharadży. Mnie się jednak nie wydaje, żeby taka była prawda.

41

Randźit Rao wiedział, jak sądzę, od samego początku, jeszcze zanim ojciec przybył do Tradury, że upodobania nowego Agenta nie skłaniają się ku krwawym sportom, podejrzewał nawet, iż wywołują w nim dziwny, głęboko zakorzeniony wstręt. Być może myślał, że odmawiając kategorycznie zezwoleń na królewski śikar pod pretekstem, że skarb księstwa nie może sobie na to pozwolić, chytrze wyciągał na światło dzienne osobliwość charakterologiczną mego ojca, którą można było uważać, w pewnym naświetleniu, za tchórzost­wo, on zaś, władca, jako człowiek zbyt dobrze wychowany i delikatny nie chciałby tego ujawnić opinii publicznej organizując rozrywki, w jakich ojciec nie brałby udziału.

Jeśli tak, to polowanie na kinwarskiego tygrysa było ostatnią subtelną obelgą ze strony Randźita Rao. Ogłosił je jako okazję do uroczystego pożegnania, ale może z nadzieją, że przedstawiając ojca w złym świetle, jako osobnika dziwacznego, głupiego i niewdzięcznego, zemści się na nim za torpedowanie jego wysiłków zmierzających do uznania za dziedzica tronu innego potomka niż najstarszy prawowity syn. Lecz jeśli planował taką obelgę, to mu się nie udało. Jak daleko sięgam pamięcią wstecz, ojciec trzymał się z dala od wszelkich eskapad na koszt publiczny, biorąc w nich udział jedynie wtedy, kiedy tego wymagał protokół.

*

W odległości kilku mil od Tradury, na lewo od bramy bungalowu Agencji, stał pawilon myśliwski — duży i imponujący, zbudowany prawie całkowicie z drewna i przypominający raczej wielki szwajcarski chalet, z werandami biegnącymi dookoła każdego z trzech pięter. Mógł pomieścić około stu gości, których zapraszano nie tylko z innych księstw należących do Agen­cji, lecz także z sąsiednich prowincji Indii Brytyjskich. W tym pawilonie mieszkał major Salford z żoną i córką Dorą w czasie tak zwanego Tygodnia Sikaru.

Budynek stał na wydzielonym, raczej ubogim terenie, w gruncie rzeczy nie bardzo różniącym się od rzadkiej dżungli porastającej okoliczne wzgórza,

i panowała tam podniecająca atmosfera biwaku. Na wszystkich trawnikach rozbito wielkie namioty-jadalnie. W promieniu kilkuset jardów od pawilonu stały liczne namioty dla służby, dla żołnierzy, dla nagonki, dla kawalerów, których status cywilny czy wojskowy nie upoważniał do zakwaterowania w pokojach gościnnych, oraz namioty-kuchnie.

Najdostojniejszych gości ulokowano w pałacach w Tradurze i w Dźan- dapurze. Nawet nasz bungalow pełen był gości, starannie wyselekcjonowa­nych, starszych i nudnych, ja zaś przez pierwsze dwa dni uroczystości musiałem koczować w naszym parku, w brązowym brezentowym namiocie

w kształcie dzwonu. Potem zamieszkałem w namiocie wraz z Kriszim na terenie otaczającym pawilon.

Uroczystości rozpoczęły się od garden party (wtedy poznałem Dorę), a następnego dnia w pałacu wydano bankiet, na który żadne z dzieci nie zostało zaproszone; zapamiętałem przede wszystkim efektowne wyjście z bun­galowu ciotki Sary prawie nie do poznania w grandę toilette, błyszczącej

i lśniącej, z oczami, z którymi się stało coś dziwnego, oraz w sposób szczególny trzymającej głowę.

W ciemnościach wypełzłem z mojego namiotu, przemknąłem na tereny pałacowe i stanąłem pod cedrem. Pałac był rzęsiście oświetlony, ale podobał mi się mniej niż w świetle księżyca, kiedy wyglądał jakby dawno zatopiony. Na tarasach przechadzali się goście, dobiegała mnie muzyka: walce oraz synkopy piosenki Yes, Sir, Shes My Baby oraz Paddlin' Madeline Home; wtedy doświadczyłem tego, co nazwałem zimną fontanną na kręgo­słupie, spadającą w kaskadach po moich łopatkach — efekt wywołany podnieceniem oraz uczuciem przykrości, że nie można zatrzymać ucieka­jącej chwili.

A kiedy po dłuższym, aż do bólu w oczach, wpatrywaniu się, zanurzyłem się z powrotem w ciepłą noc, wyszeptałem: — Chodź, Digby. Chodź do domu, piesku.

6

Miałem jechać na słoniu w orszaku maharadży. Zaproszenie należał" rozumieć jako rozkaz.

Czy jest na nim miejsce tylko dla mnie? — zapytałem, a gdy nu powiedziano, że mogę sobie dobrać kogoś do towarzystwa, dobrałem Dorę Salford. Przyjęcie w ogrodzie i pocałunek pozostawiły po sobie ślady, nasunęły mi romantyczny pomysł, że mogę mieć swoją dziewczynę.

Napisałem liścik zaczynający się od słów: „Droga Doro”, ale ciotka Sara kazała mi ułożyć go na nowo i użyć zwrotu „Droga Panno Salford”. Bilecik doręczył do pawilonu myśliwskiego ćaprasi na rowerze i wrócił z liścikiem zaadresowanym do Pana W. Conwaya, a rozpoczynającym się od stów „Drogi Williamie” i zakończonym podpisem „Dora Salford”, w którym przyjęto zaproszenie. Ta wymiana korespondencji musiała nastąpić nazajutrz po garden party, w dniu bankietu dla dorosłych. Jestem pewien, że o moim udziale w orszaku dowiedziałem się dopiero po tym przyjęciu i że oczekiwanie przyczyniło się do mojego niepokoju w wieczór bankietu, wzmagając urok oglądania z ukrycia rzęsiście oświetlonego pałacu.

43

MMNfe. / ■■ | ¡MMMM

. i, i j Ł I .

Wyruszenie orszaku maharadży stanowiło znak właściwego rozpoczęcia królewskiego śikaru, centralnym zaś wydarzeniem miało być wypłoszenie kinwarskiego tygrysa. Sikar rozplanowano z nieomal wojskową dokład­nością. Kinwar leży mniej więcej o trzy mile na południe od pawilonu myśliwskiego. Eksperci pracowali tu przez dwa tygodnie i plan wypłoszenia tygrysa oraz zagnania go na otwartą przestrzeń pod ostrzał obmyślony został w najdrobniejszych szczegółach, tak przynajmniej wywnioskowałem z tego, co mi tłumaczył major Salford kreśląc na ziemi znaki czubkiem wypolerowanego na glanc buta.

W dawnych czasach, kiedy władca Tradury udawał się do pawilonu myśliwskiego, orszak podążał od drzwi pałacowych do drzwi pawilonu, ale za moich czasów uformował się przy prowizorycznym, na jedną noc rozbitym, obozowisku, o jakieś dwie mile od pawilonu, a kiedy przygotowania zakończono, główni aktorzy, przywiezieni tu samochodem, autobusem lub ciężarówką, zajmowali wyznaczone stanowiska i ruszali przy dźwiękach muzyki. Ten prowizoryczny obóz potrzebny był dla słoni i żołnierzy oraz czeredy służby nakładającej czapraki.

Ojca nie było w orszaku. Do niego należało powitanie w imieniu brytyjskich gości maharadży, kiedy ten przybywał do pawilonu. Skierowane do mnie zaproszenie maharadży, żebym jechał na słoniu Ranka, przypominało corocz­ne zaproszenia na podwieczorek: miłe, uprzejme, ale zarazem pełne subtelno­ści, które potrafił dostrzec jedynie mój ojciec i niektórzy urzędnicy. Jazda na królewskim słoniu w procesji na śikarze była zaszczytem, ponieważ jednak miałem jechać z tyłu, za jego wysokością, oznaczała pewną podległość podobnie jak pozycja zajmowana u jego stóp w sali tronowej, kiedy sadzał mnie na niskim stołku i opychał słodyczami odpowiednimi dla małego chłopca. Pamiętam, że z ojcem nie rozmawiałem o tym zaproszeniu. Sądzę, że wszystko zostało omówione z ciotką Sarą, gdyż ojciec w ogóle nie chciał ze mną omawiać śikaru.

Tymczasem Grayson-Hume niespodziewanie pojechał do Bombaju, co tłumaczyłem sobie jako straszną dezercję, jak opuszczony kciuk Rzymianina na znak, że igrzyska są nieudane. Podobno jego wyjazd był konieczny, gdyż wiązał się z naszą planowaną na kwiecień podróżą do Anglii.

Przygotowania do jazdy z Dorą na słoniu wyglądały następująco: musiałem pojechać po nią do pawilonu myśliwskiego, skąd jej ojciec miał nas zawieźć swoim samochodem na start. Do pawilonu udałem się w asyście Paludżiego, żeby pomógł mi znaleźć namiot, do którego mnie przydzielono. Mój rynsztunek jechał za mną, a może mnie wyprzedził. Wszystko to pamiętam mgliście, tak jak moje pierwsze zetknięcie z rodzicami Dory, ale jedno widzę wyraźnie: samochód marki Buick, półkabriolet, z kierowcą oddzielonym

szklaną szybą, ciemnoniebieski, z odrobiną żółtego tu i ówdzie. Pani Salford, w sukni | barwnej żorżety, wydała mi się osobą apodyktyczną. Przed wyjazdem natarła skronie Dory wodą kolońską. Tylne siedzenie wypełnił zapach, od którego krew gwałtownie napłynęła mi do twarzy, chociaż mogły to być tylko wypieki ukrywanego zażenowania. Dora mówiła, że siedzieliśmy tak daleko od siebie, jak na to pozwalała przestrzeń w samochodzie, i że kiedy zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie formował się orszak, byłem ogromnie podniecony i butny, a kiedyśmy tam dojechali — wysiadłem z samochodu nie obróciwszy się nawet, żeby jej pomóc, aż było za późno, wtedy po prostu zatrzasnąłem drzwiczki, zsunąłem kask znad oczu, wsadziłem ręce do kieszeni

i starałem się przybrać taki wygląd, jak gdyby ona znalazła się tu ze mną na skutek jakiegoś nieporozumienia. Powiedziała, że pamięta, jak pogodziła się | tym typowo męskim zachowaniem, gdyż w samochodzie nagle zdała sobie w pełni sprawę ze swego zwycięstwa nad Brendą Boscombe (kimkolwiek ta Brenda była). Złowiła coś, co wymknęło się Brendzie, a było to coś „przyjemnie wyglądającego, zwłaszcza gdy robiło nachmurzoną minę”. Od­powiadało jej najzupełniej odgrywanie roli słabego dziewczątka.

Ale bynajmniej nie tak utrwaliła się w moich wspomnieniach Dora w dniu tej uroczystości. Jestem pewien, że prawie cały czas śmiertelnie jej się bałem. Twierdziła, że im bliżej byliśmy celu, tym bardziej stawałem się podniecony

i butny, ale to pewnie dlatego, że plotłem trzy po trzy, co mi ślina na język przyniosła, z najzwyklejszego strachu; natomiast moje niegrzeczne zachowa­nie, kiedy wysiadaliśmy z samochodu, spowodowała prawie całkowita zatrata refleksu, gdyż zazwyczaj — jak twierdził Grayson-Hume •— odznaczałem się „dobrymi manierami”, a w każdym razie starałem się tak zachowywać, żeby mu sprawić przyjemność, albowiem podziwiałem go szczerze i, świadomie lub nieświadomie, naśladowałem każdy jego gest.

Dory bałem się śmiertelnie, gdyż była piękna i daleka w swojej nieskazitel­nie białej sukience, ponadto parę dni wcześniej miałem czelność ją pocałować. Czyżby jazda na słoniu była niegodziwym wybiegiem, utajoną próbą przeku­pienia jej, żeby nie wygadała się o pocałunku? W pewnej mierze chyba tak, ale w jakimś stopniu powodowała mną wieczna ciekawość i wrodzone zamiłowa­nie mojej płci do kuszenia losu, żeby zobaczyć, co z tego może wyniknąć.

Przez noc słonie zostały pomalowane. Różne wzory: romby, prążki, koła, bia­łe, cynobrowe, zielone i pomarańczowe, zdobiły kołyszące się trąby i wielkie wypukłe łby, na których pomiędzy oczami umieszczono jeszcze świecące me­daliony. Olbrzymie tuleje ze srebrnego filigranu włożono na krótkie, grube, opiłowane kły. Największe i najstarsze z tych zwierząt miało na grzbiecie

45

lśniącą srebrną haudę z ozdobionym chwastami daszkiem z turkusowoniebie- skiego jedwabiu. Nasza hauda była z polerowanego mahoniu z mosiężnymi uchwytami, zielony daszek rzucał niebieskoziełone cienie na załamki naszych białych ubrań. Hauda podskakiwała i kołysała się na boki jak łódź miotana falą. Mięśnie nawykłe do konnej jazdy napinają się i na chwilę tracę równowagę, siedzę bowiem nie na kucyku, lecz na wzburzonym grzbiecie powietrznym; w końcu łapię się za poręcz haudy, jak to robi Dora, i odsuwam kask spadający mi na nos.

Kornakiem Ranki jest piętnasto- czy szesnastoletni chłopak z południa Indii,

0 granatowoczarnej skórze, świetnie zbudowany i do połowy ciała obnażony. Błyszczy się, pod i rozsiewa dookoła piżmowy odór słonia i oleju kokosowego, siedzi w kucki poniżej nas, za garbem utworzonym przez łeb Ranki, pieszczot­liwie przemawia do zwierzęcia, nuci oparte na ćwierćtonach melodie nie mające ani początku, ani końca, lecz od czasu do czasu przerywa, żeby krzyknąć ochryple, wymachiwać ramionami, wychylając się daleko do przodu, jak gdyby zanosząc błagania do jakichś odległych horyzontów, które tylko on i Ranka mogą dostrzec; to widowisko uderza mnie jako coś niezwykle magicznego

1 ujawniającego mistyczną więź pomiędzy chłopcem a słoniem.

Nasz słoń jest ostatni, daleko na końcu orszaku, ale kiedy żółta, pełna kurzu droga skręca, widzimy przez chwilę srebrną haudę, w której siedzi stary Randźit Rao odziany w złote szaty. Przed nim jadą-kawalerzyści, doradcy

i ministrowie w szkarłatach, bieli i pawich błękitach; grajkowie, których muzyka dobiega do nas słabo, gdyż pomiędzy Ranką a słoniem przed nami maszeruje orkiestra wojskowa. Grają angielskie pieśni patriotyczne, my zaś na Rance jesteśmy ruchomą wyspą wyróżniającą się naszymi własnymi melo­diami: Goodbye Dolly Gray, Men of Harlech i D'ye Ken John Peel? Słoń idący przed nami w odległości pięćdziesięciu jardów jest słoniem pardy, osłonięta tkaniną hauda, kryjąca maharani oraz jedną z jej dworek, wygląda jak zakryta relikwia niesiona w kościelnej procesji. Pomiędzy słoniem kobiet a słoniem maharadży kroczy słoń niosący na grzbiecie syna goańskiej konkubiny. Za Ranką podążają dalsi jeźdźcy i piesi żołnierze.

Wszystko teraz przesłania wzniecony kurz, kotłuje się w powietrzu jak groźba burzy. Światło ostrego, gorącego słońca, które, gdyśmy wyruszali, kładło się na drogę i zarośla czyste i jasne, teraz się rozproszyło, przesiane przez unoszące się w powietrzu drobiny, zamieniło się w brudny, szarożółty dym, a na zakrętach drogi, kiedy możemy dojrzeć kroczącego na przodzie słonia niosącego maharadżę, srebrna hauda błyszczy jak minaret meczetu oglądany poprzez burzę piaskową.

Jedziemy przez wieś i burza piaskowa trochę się zmniejsza, bo mieszkańcy polali drogę, żeby kurz się nie unosił. Padają plackiem, kiedy przejeżdża

Dawca Zboża, ale już wstali, gdyśmy tam dotarli, i wołają coś, czego nie rozumiem; mężczyźni ochoczo się kłaniają, kobiety mają twarze zasłonięte, co mi się bardzo podoba, gdyż to czyni ze mnie mężczyznę w moim pojęciu. Mam ochotę zdjąć z głowy kask i trzymać go płasko przy piersi, lecz nie robię najmniejszego ruchu, ciotka Sara bowiem powiedziała mi, że tylko mahara­dża i jego rodzina mogą odbierać takie hołdy. Uśmiecham się zatem do każdego, czyj wzrok łapię na sobie, i staram się nie zauważać zbyt wielu; zachowuję jednak uśmiech na ustach, aby nie sprawiać wrażenia ponurej wyższości.

Kiedy wioska zostaje za nami, czuję, że cały splendor nagle się ulotnił.

*

Dora twierdziła — kiedyśmy ostatnio rozmawiali o tej paradzie — że byłem poruszony widokiem „tej staruszki w łachmanach", którą Dora ma nadal przed oczami, jak klęczy przy drodze wyciągając rękę. Nie pamiętam żadnej staruszki w łachmanach, pamiętam natomiast, że wrażenie splendoru nagle zniknęło. Pewnie było tak: Dora i ja, oboje, widzieliśmy staruszkę, nawet

o niej mówiliśmy, ale potem zachowałem w pamięci ogólne wrażenie, Dora natomiast — ten szczegół. Nigdy jednak nie zapomniałem, że nagle orszak wydal mi się nierealny i tandetny. Teraz określiłbym to w ten sposób, iż pośród tego przepychu ujrzałem nagle oblicze wieczystego potępienia.

*

Namiot dzieliłem z Kriszim. synem radży Dźandapuru. Jako chłopak sprawiał wrażenie słabowitego, miał chude ramiona i cienkie kabłąkowate nogi, ale w późniejszych latach przybrał na wadze, wyprzystojniał, stal się niesamowi­tym dziwkarzem, nie przynosząc zaszczytu pani Canterbury, która była jego guwernantką, dopóki nie skończył czternastu lat. Odziedziczył tron, czyli gaddi, Dźandaparu w 1946 roku, akurat w samą porę, żeby zrzec się władzy na rzecz nowego indyjskiego rządu: przeszedł w stan spoczynku, by utrzymy­wać się z emerytury i rozmyślać w okresach swych niemocy w niszczejącym pałacu, zbudowanym nad brzegiem jeziora, o którym jeszcze muszę opo­wiedzieć.

Aż do śikaru nie miałem z nim prawie żadnych kontaktów. To Stara Owca sprawiła, że nagle znaleźliśmy się w jednym namiocie. Nieraz usiłowała nas zbliżyć do siebie, ale wysiłki, nawet energiczne, żeby dzieci się zaprzyjaźniły, bywają zazwyczaj daremne. Interesowało mnie tylko to, że był księciem i że pewnego dnia miał zostać radżą, jako chłopiec jednak wydawał mi się zupełnie do niczego. Patrząc na jego ręce dostawałem gęsiej skórki, były bowiem wąskie, o długich palcach, zimne i wilgotne, jak owad patyczak przyniesio­

ny w czasie deszczu. Skórę miał oliwkowobrunatną i oczy, które Dora uważa obecnie, u dorosłego, za podobne do oczu gazeli. Kiedy był chłopcem, włosy miał jak na mój gust zbyt natłuszczone i pamiętam, że w naszym namiocie pachniało jaśminem i drzewem sandałowym. Podejrzewałem go także, że moczy się w łóżku, gdyż każdego ranka czułem ostry zapach uryny, a służba zmieniała mu codziennie powleczenie.

Jedyną rzeczą, jakiej zazdrościłem Krisziemu, była strzelba. Prosiłem go, żeby mi pozwolił ją wyczyścić i naoliwić, ale odparł, że czyszczenie i smarowanie należy do służącego. Pozwolił mi ją jednak potrzymać, a także pokazał, jak się ją łamie,' ładuje i jak się strzela. Właśnie ta broń zbliży­ła nas do siebie. Zapytałem go, czy użyje jej, żeby oddać strzał do ty­grysa. Odparł, że pewnie pozwolą mu tylko towarzyszyć myśliwym na koniu, jak przyjdzie czas, co poprawiło mi humor, bo nie czułem się odosobniony. Kriszi przebywał w pawilonie od początku śikaru i wiedział, co się gdzie znajduje. Zaprowadził mnie przed namiot, na którym widniał szyld „Sikar Kwatera Główna”, i przedstawił mnie imponującemu sik- howi ze sterczącymi wąsami, zarządzającemu całą organizacją polowa­nia. W stajniach i w zagrodzie dla słoni stało ze dwadzieścia tych zwierząt. Był tam wykaz z ich imionami oraz nazwiska osób, które miały na nich jechać w czasie polowania na tygrysa. Słonie dzieliły się na słonie z pierwszej i z drugiej linii. Ja byłem na liście drugiej linii i nie miałem do towarzystwa nikogo o znanym mi nazwisku, a przy moim nie umieszczono w nawiasach słowa strzelba.

Na terenach pawilonu była strzelnica broni kaliber 22 oraz placyk, gdzie goście wprawiali się w strzelaniu do rzutków. Codziennie grup­ki ludzi jechały ciężarówkami lub osobowymi samochodami na mały śikar, na kaczki i dziczyznę. Spędziłem z Kriszim wspaniałe popo­łudnie na strzelnicy. Zacząłem od strzału na chybił-trafił, a pod ko­niec jakiś człowiek powiedział: — Ten chłopiec jest urodzonym strzel­cem. — Miał płowe krótko przystrzyżone wąsy, nosił niebieską koszulę i tak wrył mi się na zawsze w pamięć, w blasku słońca i w zapachu kordy tu.

Później Kriszi pożyczył mi swoją strzelbę i poszedłem z nim postrzelać do rzutków. Na strzelnicy dwóch Anglików zainteresowało się nami. Pierwsza godzina była trudna, ale jedyne, co zapamiętałem, to rozpierającą mnie dumę, kiedy nabrałem wprawy, oraz to, że wcierałem sobie wieczorem, nim poszedłem spać, jakąś maść w ramię; i to, że nazajutrz zblamowałem się, nie trafiając ani razu i zgrzytając zębami z bólu, gdy opierałem kolbę na okropnie bolesnym miejscu pomiędzy barkiem a piersią. Była to dla mnie szczególna klęska, ponieważ zaprosiłem Dorę, żeby patrzyła, więc

asystowała, w bieli, niema, z wyrzutem w oczach — świadek mojego wstydu i poniżenia.

*

Okres zwany Tygodniem Śikaru w sumie trwał około dwóch tygodni. W pewnym momencie rozniosła się wieść, powiedziała Dora, że tygrysa widziano w zupełnie innym okręgu, a organizatorzy donieśli, iż opuścił on swoje legowisko powyżej Kinwaru, więc w konsekwencji nie upoluje się grubego zwierza.

Mówiła, że po procesji ignorowałem ją przez dzień czy dwa. Pamiętała, że obserwowała mnie na strzelnicy. Wtedy to pierwszy raz zetknęła się z Kriszim. Przyznała, że zmówili się, ona — żeby mi dać nauczkę, on — gdyż się w niej zakochał i widział we mnie rywala. Wiem, że tworzyliśmy trójkąt, ale dopiero w dwa czy trzy tygodnie później, kiedyśmy oboje gościli u Krisziego w pałacu w Dźandapurze i codziennie płynęliśmy łodzią przez jezioro na wyspę, zacząłem uważać retrospektywnie Krisziego za coś więcej niż za szczupłego chłopca ze strzelbą i wspaniałomyślnymi odruchami.

Nie tylko czas przesłonił mgiełką Tydzień Śikaru, lecz także cała sprawa tygrysa wyglądała inaczej w odczuciach każdego z nas; i to do tego stopnia, iż wszystko, co ją poprzedzało, wydaje się niepewne. Dora uważała, że był to efekt wyzwania z jej strony, a to wyzwanie sprowokowały przechwałki z mojej strony. Uważała, że nie mam racji mówiąc, iż była to po prostu przygoda, której ja przewodziłem, mylę się także twierdząc, że Kriszi maczał palce w jej zaplanowaniu. Ja zaś wiem, że on brał w tym udział. Wycofał się w ostatniej chwili, ale pozwolił mi wziąć strzelbę. Potem podejrzewano, że ją wziąłem bez jego zgody.

Tereny pawilonu myśliwskiego otaczał mur z wysoką, wąską bramą, zapewne nie będącą głównym wejściem; brama przypominała tę w murze, który oddzielał pałacowy ogród od naszego. Za bramą była dżungla, a w niej — ścieżka; na początku tylko zarośla, dalej nagle dość gęsta dżungla. Teren wznosił się i dróżka prowadziła na polanę, gdzie w rozwidlonych konarach drzewa zbudowano w poprzednich latach maćan wciąż nadający się do użytku.

To Anglik, który pomógł mi na strzelnicy, powiedział nam o macanie. Ponieważ jeszcze nie widziałem czegoś takiego, zabrał całą naszą trójkę na polanę. Wspięliśmy się na maćan, on zaś wyjaśnił nam do czego służy: na polanie umieszcza się przynętę, żywego spętanego kozła lub cielę, a tygrysa wpędza się na polanę i pod strzały myśliwych zaczajonych na stanowisku obserwacyjnym w rozwidleniu konarów.

Nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości, co musimy zrobić, przynajmniej ja jej nie miałem. Musimy iść tam sami, całą trójką, ze strzelbą Krisziego i czekać

na kinwarskiego tygrysa. Polana kryła dla mnie, od pierwszej chwili gdy się tam znalazłem, tajemniczą obietnicę czegoś podniecającego i zawsze widziałem w wyobraźni tygrysa tu przyczajonego, obserwującego nas z ukrycia. Kiedy postawiłem nogę na macanie, zatopiony byłem w marzeniach o przygodzie, które skończyły się wraz z samą przygodą.

Częściowym wytłumaczeniem naszej szaleńczej eskapady mogły być pogło­ski. iż tygrysa już nie ma na kinwarskich wzgórzach. Może doszło pomiędzy nami do milczącego porozumienia, iż tak naprawdę, to niczym nie ryzykuje­my. Fakt, że Dora pamiętała o tych pogłoskach, ja zaś o nich zapomniałem, sugeruje, że tak właśnie sprawy wyglądały. Nie chciała dopuścić myśli, że to jej prowokacja wpakowała nas w zdecydowanie niebezpieczną sytuację, ja natomiast, jako chłopiec, wolałem uważać tę przygodę za niebezpieczną.

Planowaliśmy dwa podejścia: pierwsze późnym popołudniem, drugie bar­dzo wczesnym rankiem. Uznaliśmy, że to nie tylko najlepszy czas, żeby wymknąć się spod opieki, lecz także pora, w której tygrys najprawdopodob­niej wychodzi na polanę przed zapadnięciem zmroku, kiedy „szuka wodo­poju”, i tuż przed świtem, kiedy będzie „wracać do legowiska, by przywaro- wać na czas dziennego upału” (zapamiętane zdania brzmiące jak wypowiedzi młodego Conwaya ustalającego zasadę gry). Pierwsza próba skończyła się niepowodzeniem. Mieliśmy się spotkać tuż za bramą w murze, ale Dora się nie stawiła, Kriszi zaś nie chciał iść bez niej. To był początek jego dezercji. Kiedy zrobiło się już późno, żeby iść na polanę, poszedłem sam szukać Dory. Matka zatrzymała ją z jakiegoś powodu. Robiłem Dorze wyrzuty, że się wycofuje, i ostrzegłem, że nie damy jej więcej niż parę minut zwłoki przy porannym wypadzie.

Leęz następnego dnia to ja się spóźniłem. Zmarnowałem czas na przekony­wanie Krisziego, żeby szedł, ale on upierał się, że Dora nie przyjdzie, że cały pomysł jest głupi, że jeżeli się okaże, że zostałem sam — na pewno zrezygnuję. Całe szczęście, że nie poszedł z nami i mógł powiedzieć ludziom, gdzie mają nas szukać.

Ja musiałem przebiec pomiędzy rzędami namiotów i krzątających się służących, Dora zaś — korytarzami i schodami pawilonu. Spotkaliśmy się w ciszy szarego poranka i poszliśmy obok siebie ścieżką. Dora miała na sobie bryczesy i koszulę.

Czułem się bardziej wystraszony, niż się tego spodziewałem. Ścieżka była wąska, dżungla gęstniała, tak że wydawało się, iż to nie ranek, lecz ciemna noc.

Ale to ona nagle zatrzymała się i powiedziała: — Wracajmy, Williamie. Potem położyła dłoń na moim ramieniu. Trzymałem strzelbę oburącz przed sobą, jakby na komendę „prezentuj bioń”, i mięśnie miałem bardzo napięte.

Tak jak wszyscy chłopcy, nieraz je napinałem, macałem palcami i sprawdza­łem, ile im jeszcze brakuje, żeby się uwypukliły jak u dorosłego mężczyzny; niekiedy robiłem to z niekłamanym zainteresowaniem, innym razem z roztarg­nieniem. Porównywałem swoje muskuły z muskularni syna ogrodnika, raz i drugi poprosiłem Graysona-Hume’a na sędziego; ale to było tak, jakbym porównywał wzrost czy kształt dłoni. Uczucie, jakie wzbudził we mnie delikatny dotyk ręki Dory, od którego moje muskuły stały się jakby większe i twardsze, podobne było do tego, jakiego doznałem przy pocałunku: jak gdyby dotknęła nie mojego ramienia, lecz najintymniejszych części mojego ciała, aż pomyślałem, co by się stało, gdyby mnie rzeczywiście tam dotknęła; tam gdzie dotychczas, jak daleko sięgałem pamięcią, nie dotknęła mnie żadna kobieta, chyba że poprzez grube prześcieradło kąpielowe, kiedy byłem mały.

Powiedziałem: — Chodź, to już niedaleko.

Na polance było widno. Pomogłem jej wdrapać się na maćan. Wziąłem z sobą manierkę, zwilżyliśmy gardła, Dora wyciągnęła torebkę toffi i tak sie­dzieliśmy, żując je i znowu oddychając normalnie. Potem wstaliśmy. Powierzy­łem jej zadanie „pilnowania tyłów”, sam obserwowałem polanę. Gdyby któreś z nas coś zauważyło, mieliśmy dać sobie znać dotknięciem ręki. Przyłożyłem strzelbę do oka, wymierzyłem. Niebo pojaśniało. Niebawem promienie słońca zaczęły sączyć się poprzez drzewa. Na trawie błyszczały krople rosy.

*

Nagle ta fala paniki, nie w mojej piersi, ale w odległym sercu dżungli: przenikliwe ćwierkanie ptaków i wrzaski małp trwały przez dłuższy czas, po czym umilkły, aż nastała zupełna cisza, najlżejszy powiew nie poruszał najdrobniejszego listka i nie chłodził moich płonących policzków. Wyciąg­nąłem rękę poza siebie dając znak Dorze, złapałem i trzymałem jej dłoń, dopóki nie wyczułem, że i ona dostrzegła miejsce, które przykuło mój wzrok: dalszy odcinek ścieżki, którą przyszliśmy tutaj, na drugim końcu polany, kawał w lewo od nas, widziany tylko jako zacieniona wolna przestrzeń. Rosła tam kępa bambusów, kilka ich ostrych delikatnych liści się przesunęło, jak gdyby przyciśniętych przez coś ciężkiego i utrzymywanych sztywno.

Cal po calu podnosiłem strzelbę do ramienia, a kiedy już była na nim i miałem na muszce skraj bambusów, stwierdziłem, iż cały drżę, i po raz pierwszy przez głowę przemknęła mi wątpliwość, czy aby mądrze postąpiłem pakując nas w tę kabałę. Musiałem na chwilę przymknąć oczy, przygotowując się do celowania, wziąć się w garść, mocno przytrzymać broń; w ciemnościach widziałem rubinową krew przeświecającą przez powieki. Pamiętam, że do głowy przyszły mi słowa „żądza krwi”, a potem poczułem w sobie żądzę krwi tygrysiej jak ból gdzieś głęboko w gardle.

Rozwarłem powieki. Skóra mnie piekła. Kiedy otworzyłem usta, żeby wpuścić powietrze do zmęczonych płuc, poczułem na języku metaliczny smak, metaliczny zapach drażnił mi nozdrza. Z kępy bambusów wynurzył się czamo-biało-pomarańczowy pysk olbrzymiego kota, łeb większy i znajdujący się wyżej niż wydawało mi się to możliwe. Miałem wrażenie, że maćan jest cienki i chwiejny, czułem trzepotanie serca, gdyż krew stała się zbyt gęsta, by mogło ją pompować, narastał ucisk, tępy, a zarazem mocniejszy od ucisku w gardle wywołanego oczekiwaniem na moment odebrania życia tygrysowi. Ten ucisk przenosił się na całe ciało powodując drętwienie członków; mogło je zlikwidować jedynie zdecydowane fizyczne działanie. Czułem się jak ładunek ubijany stemplem w lufie armatniej.

Jak we śnie ponownie wziąłem na muszkę kępę bambusów i wycelowałem w punkt na łbie tygrysa; miałem pewność, że teraz nie mogę chybić, że jest już po nim. Zwierzę poruszyło się nagle i mój palec, sunący ku cynglowi, zamarł na bezpieczniku. Usłyszałem, że Dora wciąga powietrze, ale bałem się zmienić pozycję, żeby nie przyciągnąć uwagi zwierzęcia. Wiedziałem, że tygrysy mają słaby węch, jednak najlżejszy ruch na macanie mógł się okazać niebezpieczny. Nie poruszając głową wodziłem za nim wzrokiem, planując, że obrócę się wprost na niego, jeśli on zauważy naszą obecność i zwróci łeb w kierunku maćanu; pod tym niedogodnym, ukośnym kątem zobaczyłem, jak wynurza się z cienia w poranne promienie słońca i stoi nieruchomo patrząc na coś, co pobudziło jego ciekawość w taki sposób, że podnieciło także moją, i prawie nieświadomie zwróciłem głowę w tę samą stronę, ale zobaczyłem nie to, co widział tygrys lub mu się zdawało, że widzi, lecz profil Dory: drobne kropelki potu na jej górnej wardze, rozchylone usta, opuszczoną szczękę, jej całkowitą nieruchomość, pulsowanie żyły na szyi; wyglądała jak zaczarowana, nie zdradzała ani cienia strachu.

Nagle fale tego zaczarowania objawiły się w lekkiej wibracji, w drganiu powietrza dookoła maćanu; to nasze oddechy pomieszały się z oddechem tygrysa. Teraz zwierzę stało na otwartej przestrzeni, ja zaś nie wykonałem najlżejszego ruchu, żeby wziąć je na muszkę. Stanowiło doskonały cel. Określenie „doskonały cel” przyszło mi wprawdzie do głowy, ale chyba nie było trafne, gdyż tygrys przestał się interesować tym, na co patrzył czy czego słuchał, ruszył w stronę plamy słońca zakrapianej cieniem i zaczął lizać łapę; nietrafne było słowo „cel”. W tym miejscu nie było celu, tylko Dora i ja, otaczający nas las i liżący łapę tygrys.

I nie o to chodziło, że budził grozę swoją wielkością czy że dostrzegliśmy w nim coś jakby dziką szlachetność; faktycznie był ogromny i w słońcu wydawał się płonąć, tak że później przyszedł mi na myśl poemat Blake’a z taką ostrością, jakiej w innych okolicznościach nigdy by nie miał. Zwierzę

dzikie i chyba na swój sposób szlachetne. Grozę w nas wzbudziło zupełnie co innego aniżeli te cechy: mianowicie uświadomienie sobie faktu, że tygrys miał prawo być tam, gdzie był, takie samo prawo, jakie mieliśmy oboje z Dorą, nie większe, lecz właśnie takie samo.

Żądza jego krwi wygasła we mnie, pozostawiając po sobie pewien osad, którym czułem się zbrukany. Chciałem, żeby tygrys zwyczajnie sobie poszedł, szybko, zanim nas zauważy. Gdyby nas dostrzegł, ruszyłby do ataku, a wtedy musiałbym do niego strzelać, próbować go zabić; kto wie, może musielibyśmy patrzeć, jak kona. W jednej chwili obraz tego, co mogłaby sprawić strzelba, zatarł przerażający brak wiajy w broń, którą trzymałem. Nie miała dość mocy, żeby zabić tygrysa. Byłem przestraszony i zawstydzony. Wstydziłem się, że w ogóle wziąłem jakąkolwiek broń, a zwłaszcza tę; wstydziłem się, że jestem tutaj, na macanie, i trzymam w ręku strzelbę, która nie obroni Dory.

Cal po calu, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zacząłem przesuwać lufę, żeby zgrać muszkę ze szczerbinką, ale w chwili kiedy Dora dotknęła mojej ręki chcąc mnie powstrzymać, tygrys nas zauważył, zerwał się warcząc, obrócił i jednym susem uskoczył w dżunglę. Strzelbę podrzuciło w górę. Huk oraz uderzenie w ramię były jedynymi znakami, że pociągnąłem za spust, potem Dora i ja przycupnęliśmy na macanie, strzelba leżała gdzieś za nami, i wsłuchiwaliśmy się w łoskot przypominający toczenie się głazu po za­drzewionym stoku. Wysoko w górze rozległy się małpie wrzaski. Nagle z oddali dobiegł ryk tygrysa.

Wraca — powiedziałem i sięgnąłem po strzelbę.

Proszę cię, nie zrań go. Bardzo cię proszę.

Uchwyciła się mojego ramienia, cała drżąca, i tak klęczeliśmy na macanie, dopóki po dwudziestu minutach nie przybyła odsiecz.

Tego dnia nikt już nie widział tygrysa, nic też o nim nie słyszano.

W dwa dni później zobaczyłem go ponownie —■ zwisał nieżywy z jakiegoś rusztowania z pali i sznurów, jedna wielka łapa mu się kołysała. Tułów, nabrzmiały od ucisku oplatających go sznurów, miał galaretowaty wygląd. Kwaśny odór nagłej i gwałtownej śmierci nadal wydobywał się z jego rozchylonego pyska.

Nie byłem przy tym, jak go zabili. Dora poprosiła mnie, żebym odstąpił swoje miejsce na haudzie komuś, kto będzie bez oporów przyglądał się strzelaniu do kinwarskiego tygrysa, wobec czego przez całe popołudnie siedziałem z nią w cieniu werandy pawilonu, bijąc się z myślami, nie mając pewności, czy siedzenie z dziewczyną, kiedy właśnie trwa męska wyprawa, to faktycznie to, na co bym miał ochotę, i kiedy około czwartej naganiucze

*

53

B

przyszli do pawilonu z wiadomością o sukcesie — zostawiłem ją i poszedłem na placyk przed głównym namiotem, gdzie dworscy fotografowie przygotowy­wali aparaty i statywy w oczekiwaniu na powrót śikaru.

Spodziewałem się fanfar, muzyki, cymbałów, czegoś, co by nadało za­bijaniu cech heroicznych, ale myśliwi wrócili spoceni, znudzeni i zbyt zmęczeni, żeby rozmawiać. Skupili się wokół cielska tygrysa pozując do fotografii i dłuższy czas czekałem, zanim się rozeszli, żeby podejść bliżej. Tragarze opuścili niesiony ciężar na ziemię. Jeden z nich postawił bosą stopę na brzuchu zwierzęcia i brzuch zafalował sflaczałe, jakby wypeł­niony poszarpanymi wnętrznościami. Mężczyźni nabijali się ze mnie, z mojego wyczynu na macanie, ja stałem i tylko się uśmiechałem. Na­mawiali mnie, żebym ukląkł i dotkął tygrysa, więc ukląkłem i pogła­skałem jego włochaty kark. Oczy miał na pół zamknięte, ciało jeszcze ciepłe.

Powiedziałem: — Kicia, kicia — żeby rozśmieszyć tragarzy. Przedrzeźniali mnie: — E-kićća, e-kićća.

Kiedy wróciłem na werandę, Dory już nie zastałem. Snułem się dookoła, kopiąc nogą kamienie. Do namiotu podjechała ciężarówka, na którą wrzuco­no tygrysa, żeby go dokądś zabrać i coś z nim zrobić: ściągnąć skórę, poćwiartować. Nie wiedziałem, czy ludzie jedzą tygrysie mięso.

Wróciłem do mego namiotu, gdzie Kriszi odpoczywał. Opisał mi przebieg polowania, jak pod koniec tygrys opuścił kryjówkę próbując dotrzeć do bezpiecznego wąwozu. Powiedział, że ze mnie kretyn, bo spudłowałem. Wszyscy będą wiedzieli, dodał, że tygrys mnie dwa dni temu nastraszył. Słyszał, jak dwaj mężczyźni rozmawiali o synu Rezydenta, który się zbłaźnił. Jedyna replika, na jaką się zdobyłem, to to, że mój ojciec jest Agentem, nie Rezydentem. Zakomunikował mi, że parę minut temu obserwował, jak tragarze robili ze mnie głupka. Słyszał „e-kićća, e-kićća”. Powiedział, że ludzie wypytywali, dlaczego ani Agent Polityczny, ani jego syn nie brali udziału w śikarze, pewnie obaj byli ciężko wystraszeni.

Rzuciłem się na niego. Był silniejszy, niż się spodziewałem. Nieba­wem biliśmy się na podłodze, ciągnąc się za włosy jak dziewczyny. W końcu wziąłem nad nim górę i musiał odwołać swoje słowa. Kiedy to zrobił, pozwoliłem mu wstać. Wyszedł z namiotu nadąsany. Nie licząc ciosu, który wylądował na nosie syna maliego, była to moja pierwsza bójka. Rzuciłem się na Krisziego, dlatego że nazwał mego ojca tchórzem. Siedziałem na brzegu łóżka, cały spocony, łydki mi drżały z wyczerpania i podniecenia, gdyż odkryłem prawdę, iż życie jest dokładnie takie, jak je opisują w książ­kach. Powtarzałem sobie w duchu: „Sprawiłem mu lanie, sprawiłem mu porządne lanie.”

Wieczorem w dniu naszej przygody na macanie ojciec przybył do pawilonu, żeby wysłuchać moich tłumaczeń. Nie pamiętam już, w jaki sposób dowiedział się o zajściu i czy jego wizyta zaskoczyła mnie. Nie przypominam sobie także,

0 co mnie pytał i co mu odpowiedziałem. — Zajmę się tobą, jak się skończy śikar — oświadczył.

Przez trzy dni oczekiwania, że „zajmie się mną”, nie byłem traktowany, jak gdybym popadł w niełaskę, ani też nie zostaliśmy z Dorą rozdzieleni. Jej rodzice zachowywali się tak, jakby naszą eskapadę uważali, jeśli nie za figiel, to za coś bez znaczenia. To tak dawne dzieje, że nie mogę sobie przypomnieć, czy wówczas myślałem, że mi to ujdzie płazem, i nie potrafię uzmysłowić sobie kolejności wydarzeń po powrocie do Tradury, pamiętam tylko, że ojciec prowadził mnie za ramię poprzez upalny, zalany słońcem teren do czarnego cienia zalatującego zapachem koni, że wziął mój harap i dał go Paludźie- mu wymawiając ponownie słowo „chłosta”, więc wyciągnąłem do niego rękę sądząc, że na tym się skończy. Nie zapomnę mego pełnego oburzenia

1 przerażenia protestu, kiedy zrozumiałem, że ma faktycznie na myśli chłostę i że harap spadnie na moje gołe pośladki; nie zapomnę też mego okrzyku: — Ale przecież ona była całkiem bezpieczna, ojcze! — co świadczy o moim przekonaniu, że dostanę lanie tylko za to, że zabrałem z sobą na polowanie Dorę bez opieki; a może o tym, że tylko udawałem, iż tak myślę, a w głębi duszy wiedziałem, że chodzi o coś więcej, nawet więcej niż o wykroczenie raz jeszcze przeciwko dwuznacznym prawom i niezrozumiałej drażliwości świata dorosłych.

Musiał mi dwa razy powtórzyć, żebym zdjął bryczesy. Powiedział: - Musiałem dwa razy powtarzać. Nie jesteś synem tego domu. — Mówił bardzo łagodnie, kładąc nacisk na każde słowo. Otrzymać lanie — to zawsze coś upokarzającego. Tym razem jednak upokorzenie zrodziło we mnie dziwny rodzaj godności. Słysząc słowa „Nie jesteś synem tego domu” powiedziałem sobie w duchu spokojnie: ma na myśli, iż jestem bękartem. Wiedziałem, co to takiego bękart. Grayson-Hume wyjaśnił mi to na lekcji historii. A więc tak wyglądała prawda. Byłem bękartem. Obraziłem ojca, ale pobiłem się z Kri- szim, bo go nazwał tchórzem. Myśl, że sprawiłem za to lanie Krisziemu, a teraz sam dostanę w skórę w sposób znacznie boleśniejszy i bardziej upokarzający, że jestem bękartem, wyrzutkiem, sprawiła, iż zacząłem rozpinać pasek i guziki gorącymi, lepkimi palcami, dodała mi siły, tak jak zwinięty rąbek koszuli, który wepchnięty do ust, umocnił moję determinację niewyda- nia z siebie krzyku. Harap ciął do krwi. Kiedy ojciec powiedział koniuszemu: — Dość! — nie mogłem na niego spojrzeć, oczy miałem pełne łez. Kazał mi

55

wrócić do mego poko ju, obmyć się i posmarować jodyną. Stajenny dziedziniec byt pusty, dom milczący —jak gdyby sceneria została wcześniej zaplanowana i ludzie się powynosili. Opłukałem wodą cięcia, ale nie zdobyłem się na posmarowanie ich jodyną. Krew miałem na kalesonach, a także na chustkach, których użyłem jako tamponów. Wstydziłem się włożyć je do kosza na brudną bieliznę. Nie chciałem, żeby którakolwiek z kobiet zobaczyła te niewątpliwe dowody winy i kary. Schowałem chustki i kalesony w swoim pokoju i na czwarty dzień wyciągnąłem je i zakopałem w mojej tajemnej kryjówce, w gąszczu rododendronów.

Lecz kryjówka nie była tajemna. Kopanie przerwał mi Grayson-Hume, który właśnie wrócił z Bombaju. Nie wiedział nic o tygrysie ani o Dorze, ani

o wymierzonej mi karze. Zapytał, co robię. Słyszę dotąd jego głos: — Co tu, u Boga Ojca, robisz, Bill? Szukasz złota?

Usiłowałem ukryć poplamione zawiniątko, ale on je wziął, rozłożył. Pamiętam to wszystko bardzo wyraźnie. Miał na sobie szare spodnie i niebie­ską bawełnianą koszulę w szachownicę. Ukląkł obok mnie i położył mi dłoń na ramieniu. Ręka na ramieniu była takim gestem, do jakich nie byłem przyzwyczajony. Wybuchnąłem płaczem i szukałem pocieszenia na jego szerokiej piersi; doznałem lekkiego szoku z powodu odkrycia, iż męska pierś może być tak ciepła, chociaż twarda. Szlochając uświadomiłem sobie nagle, że mój ojciec nigdy nie wziął mnie w ramiona, jak daleko sięgałem pamięcią. Ta myśl sprawiła, że zawołałem: — Powiedział, że jestem bękartem!

Biedny Gray-Hume. Jeśli ów epizod w lesie berkshirskim będzie coś dla niego znaczył, pokusa musiała być poważna. Głaskał mnie po ramieniu, a potem lekko odsunął, chyba mi doradzał, żebym się zachował po męsku. To by pasowało do okoliczności. Teraz bardziej wstydziłem się moich łez niż zawiniątka. Sądzę, że zwierzenie się z całej historii sprawiło mi ulgę, może nawet utajoną przyjemność.

Beczałeś? — zapytał.

- Nie! — odparłem z zawziętością i dodałem: — W każdym razie nie do tej chwili.

Podejrzenie, że mogę być bękartem, rozwiało się teraz całkowicie. Ale Grayson-Hume nie dał za wygraną. Ojciec przysłał po mnie. Tę rozmowę zachowałem w pamięci jako przeprosiny, aczkolwiek w gruncie rzeczy nie miał mnie za co przepraszać. Przypominam sobie chaotyczną wypowiedź o przygo­towaniach do wypłynięcia z Bombaju, po której nastąpiła długa przerwa. I wtedy usłyszałem słowa, które dotąd wyraźnie brzmią w moich uszach, tak jak wypowiedział je ojciec:

Jesteś moim synem. Twoja matka była moją żoną, nim zostałeś poczęty.

Rozumiesz?

56

m

Powiedziałem: -— Tak, ojcze.

Czułem się jak młody książę, który zabłądził i został odnaleziony. Wiem, że go kochałem. Tego popołudnia poszedłem do stajni pierwszy raz od zajścia z harapem. Podkoniuszy osiodłał mego kucyka. Paludźi był zajęty gdzie indziej. Dalej odczuwał wstyd. Musiało mu sprawić wielką trudność wychłos- tanie białego chłopca. Myślałem nieraz, że ojciec kazał, aby Paludźi spuścił mi lanie, żeby okazać swoją pogardę i dla niego, i dla mnie; potem znów przychodziło mi do głowy, że tylko taki człowiek jak ojciec mógł sobie na coś takiego pozwolić, że może był to jego sposób zwrócenia nam uwagi, że Paludźi i ja przyszliśmy na świat jako równi sobie, a to, co z nas później wyrośnie, zależy od nas samych.

Siedząc na kucyku zobaczyłem Paludźiego. Chciałem się do niego uśmiech­nąć, ale mi nie wyszło. Powiedziałem raczej zbyt głośno: — Cześć, Paludźi! — i smagnąłem kucyka tak, że ruszył z kopyta, zdołałem się jednak utrzymać na siodle, biła ze mnie radość z poczucia dobrze spełnionego obowiązku; moim bowiem obowiązkiem, jako panicza, było odezwać się do niego jako pierwszy i okazać, że nie żywię urazy, gdyż spełnił swój obowiązek. Miałem wtedy dziesięć lat. On był w średnim wieku.

Pojechałem krętą żwirowaną aleją, minąłem bramę i skierowałem się w stronę majdanu.

Chyba nie ja jeden sięgając pamięcią do lat chłopięcych widzę je jako szereg oderwanych obrazów; niektóre pozostały tak żywe, że utrwaliło się w nich brzmienie głosów i słów podówczas wypowiedzianych, inne natomiast zmęt­niały, zaciemniły je kolejne warstwy werniksu nakładane przez czas i niepa­mięć. Nie myślę także, żebym był odosobniony uważając, że pomiędzy tymi dwoma krańcowymi obrazami są jeszcze inne: tajemnicze, magiczne, natrętne i niematerialne jak sny. Taka właśnie jest moja poobiednia przejażdżka na majdan.

Wreszcie tam dojechałem. W ciągu dnia upał panował nieznośny. Ponad płaską, rozległą równiną pokrytą wypaloną trawą wiał ciepły wiatr. Niebo miało kolor perłoworóżowy. Dookoła samotnego wysokiego przydrożnego drzewa krążyły wrony. Ich ochrypłe krakanie było jedynym dźwiękiem na świecie; a świat wraz z majdanem leżał w całej swojej okazałości przede mną, bezludny, nęcący. Mój kucyk drżał. Położyłem mu rękę na karku. Lubiłem dotykać gładkiej skóry pokrywającej żelazne mięśnie, lubiłem suche łaskota­nie szorstkiej grzywy. Puściliśmy się galopem. W pewnej odległości niejasno dostrzegłem grupę jeźdźców, daleko po przeciwnej stronie majdanu, gdzie nie wolno mi było przebywać bez opiekuna. Zachodzące słońce rzucało światło na niskie domy koloru ochry, zabarwiało na czerwono pył, który prawie przesłaniał jeźdźców. Konie ich wydawały się chodzić w kółko, jak

57

gdyby pośrodku znajdowało się ranne zwierzę czy ktoś wzięty do niewoli. Wydawało mi się, że widzę jakąś białą plamę.

To Dora! — wrzasnąłem. — Złapali Dorę!

Wbiłem obcasy w boki kucyka, pochyliłem się nisko na jego grzbiecie i popędziliśmy jak wicher przez majdan, byłem teraz ułanem, ramię wyciąg, nąłem przed siebie trzymając w dłoni harap jak miecz. Już pędzę, Doro, pędzę ci na ratunek!

Nigdy jej tego nie powiedziałem, nigdy nie wyznałem: Pewnego popołudnia w Tradurze, na majdanie, wydało mi się, że cię widzę otoczoną dzikimi jeźdźcami, i pogalopowałem na odsiecz. Nigdy jej tego nie powiedziałem, gdyż nie miałem pewności, czy taka sytuacja kiedykolwiek zaistniała, nawet jako wymyślona zabawa. A przecież słowa: „Dora, złapali Dorę” i „Już pędzę, Doro, pędzę ci na ratunek!” musiały paść, gdyż brzmią bardziej prawdziwie dla mojego dorosłego już ucha wymówione chłopięcym głosem niż jakiekol­wiek inne, zapamiętane z dziecinnych lat.

Jak zakończyła się ta 'Wspaniała chwila? Nie pamiętam. Dlatego właśnie racjonalna cząstka mojej osoby nie dowierza pamięci. Może tak zagłębiłem się w sen na jawie, spokojnie siedząc w siodle, słuchając krakania wron i patrząc na opustoszały majdan, że nawet wtedy, tego dnia, wydawało mi się, że tak naprawdę było. Możliwe, że w oddali rzeczywiście znajdowali się jeźdźcy, może kawaleria pałacowa na ćwiczeniach. Może jechałem w ich kierunku. Ale w pewnym punkcie, gdzieś pośrodku majdanu, wszystko się urywa. We wspomnieniach w jakiejś chwili czuję, jak się spiął, jak mnie podrzucił silny mały kucyk i przez przymrużone powieki widzę tuman kurzu wokół grupki jeźdźców zbliżających się coraz bardziej. Nagle wszystko się urwało, a ja odważnie pogalopowałem poza kraniec świata, w ciszę i ciemność.

7

Ostatni tydzień marca i pierwszy tydzień kwietnia spędziłem w pałacu w Dźandapurze jako gość Krisziego. Za tym zaproszeniem kryła się pani Canterbury. Po południu, kiedy tam przybyłem, powiedziała mi, że tak bardzo pragnęła, żebyśmy się zaprzyjaźnili z Kriszim. Z całą szczerością dziesięciolat­ka zapytałem, dlaczego. — Bo obaj jesteście moimi chłopcami — od­powiedziała i pogłaskała mnie po policzku w taki sposób, iż podziękowałem Bogu, że przed laty ojciec zastąpił ją kimś innym.

Przez te dwa tygodnie, ilekroć widziała mnie razem z Kriszim, zawsze powtarzała: — Oto moi dwaj chłopcy. — Kiedy spotykała mnie samego, pytała: — Gdzie mój drugi chłopiec? — Przypuszczam, że natykając się na

Krisziego, samego lub z Dorą, pytała dokładnie tak samo o mnie: — Gdzie mój drugi chłopiec? — Stała się zaborcza. Może zawsze była taka, ale lata mego życia bez niej wyswobodziły mnie z jej szponów i nakazywały mieć się na baczności, kiedy zamierzała w wysoce niesubtelny sposób mną zawładnąć.

Lecz to była sprawa nie tylko , jej dwóch chłopców”. Kiedy mówiła o ojcu Krisziego Jego Wysokość (do tego tytułu nie miał wcale prawa), brzmiało to w jej ustach, jakby mówiła „Moja Wysokość”. Również kiedy wspominała

o pałacu, odnosiło się wrażenie, iż jest częściowo jej własnością. Nasz pałac. Tak samo było ze służbą, z personelem, z jeziorem, z klatką, łódką, tarasem. Gdy dochodziło do „mego pokoju”, nikt nie miał wątpliwości, iż jest to wyłącznie i jedynie jej własność.

Oczywiście to Dora, także zaproszona, uświadomiła Krisziego i mnie o tej kobiecej zaborczości, to Dora ze swoją instynktowną ciekawością zapytała, co się dzieje z panem Canterbury. Kriszi powiedział, iż według jego przypusz­czeń Stara Owca jest wdową i dodał, że w dawnych czasach musiałaby popełnić sati. — Przecież nie jest Hinduską — oponowała Dora. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem, jak absurdalnie praktyczne są kobiety. Zepsuło to całkowicie fascynujący obraz Canters rzucającej się na pogrzebowy stos męża („Mój stos”).

W gruncie rzeczy przyjąłem propozycję Krisziego, aby spędzić dwa tygodnie w Dźandapurze, bo mi powiedział, iż będzie tam Dora. Niebawem miałem odpłynąć do Anglii. Może jej nigdy nie zobaczę? Towarzystwo miało sie składać tylko z Krisziego, jako gospodarza, ze mnie i Dory, jako gości, oraz pani Canterbury, jako przyzwoitki. Po przybyciu na miejsce stwierdziłem z zachwytem, że nie będzie tu nawet nikogo z rodziców. Mieliśmy cały pałac do swojej dyspozycji. Ojciec i matka Krisziego wraz z pozostałymi dziećmi, samymi dziewczynkami, bawili w Bombaju. Siostra rani poślubiła jakiegoś przemysłowca i jej dom w Bombaju był bardziej atrakcyjny niż rodzinny dom w Dźandapurze, który sam Kriszi określał jako ruinę.

Dora przybyła do pałacu jakieś dwa czy trzy dni przede mną. A to dlatego, jak wyjaśniła, że jej matka mogła ją przywieźć samochodem tylko w pewien określony dzień. Udałem, że przyjmuję jej tłumaczenie, ale podejrzewałem, że Kriszi zaprosił ją wcześniej, gdyż chciał być z nią sam przez krótki bodaj czas. Tak czy inaczej, na początku czułem się trochę jak intruz. Przebywanie z sobą przez czterdzieści osiem godzin czy więcej pozwoliło im na wprowadzenie pewnego osobistego szyfru w zachowaniu i potrzebowałbym czasu, żeby znaleźć klucz do niego, chyba że któreś z nich zdradziłoby mi go dobrowolnie. Ich sposób rozmawiania, sposób milczenia, sposób stania wyłączał mnie. Rozbudzało to we mnie pogardę i zazdrość.

59

Pewne tabu dzieciństwa rozbiły jednak ten niedojrzały trójkąt. Może dopomogła w tym Stara Owca mówiąc: — oto moi dwaj chłopcy — jak również moje szydercze uwagi w rodzaju: — Dokąd pani wysłała dwie dziewczynki? — W końcu chłopięca duma i solidarność okazały się silniejsze od chłopięcej zazdrości. Trójkąt rozsypał się, potem znów się uformował, z biedną Dorą, wprawdzie przyjętą do niego, ale odizolowaną na jego wierzchołku, i to na wierzchołku odwróconym do dołu, zawieszonym pod podstawą, na której królowali mężczyźni.

Ten stan rzeczy chyba pani Canterbury pochwalała, postanowiła bowiem zrobić z Krisziego mężczyznę. Lecz kiedy taki układ trwał już dość długo — dzień czy dwa — doszła do wniosku, że czas najwyższy przypomnieć nam, iż istnieje jeszcze inne, angielskie, pojęcie „mężczyzny”.

Żaden z was nie zachowuje się w sposób, który bym nazwała dżentel­meńskim w stosunku do małej dziewczynki — oświadczyła nam pewnego dnia, gdy zastała Dorę samą, a jej dwaj chłopcy przebywali gdzie indziej, zaabsorbowani preparowaniem żywego robaka.

Uśmiechnęła się do wijących się kawałków robaka, po czym pokręciła głową i wydała ów odgłos nie do określenia, brzmiący jak „tsz, tsz”.

*

Pałac w Dźandapurze miał mury z szarego ospowatego kamienia i podobno został zbudowany w osiemnastym wieku przez angielskiego nababa, czemu niewątpliwie należało przypisać jego palladiański styl. Nie był tak wielki jak pałac w Tradurze, a mimo to niektóre pokoje na piętrze stały puste. Władca Dźandapuru, tytułowany radżą, był niewiele ważniejszy od arystokra- ty-ziemianina.

Pałac stojący na niskim wzgórzu w falistym krajobrazie podobnym do sawanny wyglądał smętnie; mur otaczający cały teren rozpadał się i pozwalał swobodnie wchodzić i wychodzić zabłąkanemu bydłu, tak iż spokój drgają­cych od upału popołudniowych godzin stale zakłócały krzyki poszukujących go zaniepokojonych pastuchów, a linię horyzontu przecinały ich szczupłe sylwetki i wymachujące kije.

Z młodych lat szczególnie wrył mi się w pamięć pewien obraz pałacu (nie mający nic wspólnego z widzianym ostatnio), kiedy to pod wieczór za­chodzące słońce przyciemniało mury i w oślepiających błyskach odbijało się od szyb jakiegoś wysokiego, zamkniętego i nie osłoniętego okiennicami okna, co sprawiało, że wyglądał jak muszla, w której żarzy się jeszcze ogień. Z tyłu za pałacem, poza skrawkiem parczku z geometrycznie wytyczonymi ścież­kami, było jezioro. Kriszi i ja nazywaliśmy je cysterną, ale Dora nie znosiła tego słowa i nalegała, żeby mówić .jezioro”. Więc zostało jeziorem, o długości

ćwierć mili i o dwustu jardach szerokości w najszerszym miejscu. Pośrodku jeziora była wyspa, właściwie wysepka, jak ją czasem nazywaliśmy, gęsto zadrzewiona. Dopływało się tam łódką uwiązaną przy oślizłych zielonych stopniach zbudowanych na pałacowym brzegu.

Dookoła owych stopni, ale pozostawiając tor wodny dla łódki, rosły lilie wodne z mnóstwem jakby kauczukowych liści. Dalej jezioro było gęsto upstrzone kępami zielonych wodorostów oraz plackami stojącej wody, zielonej i kremowej, ponad którymi niewidoczne stworzenia skakały i fruwały, zdradzając swoją obecność drobniutkimi, rozchodzącymi się zmarszczkami. Jeszcze dalej niebo i wyspa odbijały się w wodzie, którą od czasu do czasu mącił nagły wir, wybuch, podskok, szarpnięcie się ryby — a towarzyszył temu cichy plusk, jakby z zanurzonej w wodzie butelki wyskoczył korek.

Pierwszy raz zobaczyłem wyspę z okna sypialni, którą przygotowała dla mnie Stara Owca. Wyspa należała do wielkich sekretów, które Dora i Kriszi przygotowali przed moim przybyciem. — Czy na niej coś jest? — zapytałem, lecz zanim Kriszi odpowiedział: — Nic specjalnego — spojrzeli na siebie, więc się domyśliłem, że coś tam jednak było, ale wzruszyłem ramionami, jak gdyby mnie to zupełnie nie obchodziło. Jednakże tej tajemnicy nie mogli na dłużej zachować dla siebie. Niebawem pani Canterbury zaproponowała: — Może byś wziął Williama i pokazał mu wysepkę? — Podczas pierwszej wyprawy zachowywałem się jak w grze „Trzeci zbyteczny”, byłem trochę nadąsany; pozwoliłem Krisziemu wiosłować, drażniłem go mówiąc: — Więcej krzepy, chłopie!

To sprawiło, że czar wysepki długo nie działał. Patrzyłem na nią i na wszystko, co się na niej znajdowało, oczami chłopaka, któremu zależy na tym, aby nie doznać w niczym szczególnej przyjemności, i który musi zachowywać się z rezerwą nawet wobec siebie samego. Niskie kamienne schodki prowadziły do przystani, tuż przy nich zobaczyłem kamienny lingam i zarumieniłem się, albowiem wiedziałem coś niecoś o jego znaczeniu, skojarzywszy go w owej dziecięcej kombinacji wiadomości i instynktu z tym, co mi Grayson-Hume opowiadał o mężczyznach i kobietach. Dla mnie lingam był szczególnym i fascynującym wypaczeniem tego, czym moje ciało różniło się od dziew­częcego, i wiedziałem, że zajmuje określone miejsce w ogromnie dziwacznej zbieraninie idoli oraz przedmiotów, które Hindusi otaczają czcią.

Od kamiennego lingamu ścieżka wiodła między drzewami na polankę pośrodku wyspy, w centrum zaś polanki stała sześcioboczna klatka z cebula- stą kopułą. Klatka była dostatecznie wysoka i duża, żeby pomieścić kilka dorosłych żyraf, zostawiając im mnóstwo miejsca do poruszania się. Cienkie żelazne pręty ścian krzyżowały się nadając całej konstrukcji lekkość, a kiedy się kręciło głową, stwarzały złudne wrażenie ruchu w klatce. Dach przypo-

61

minajipÿ meczet pokryty był miedzią, już zaśniedziałą, i gdy się na nią dłużej patrzyło, wyglądała jak bladozielony aksamit.

Klatka była wysoka, toteż światło zalewało ją całą, tylko kopuła dachu rzucała lekki cień. Z zewnątrz wydawało się, że tę całą wielką klatkę po prostu opuszczono na roślinność akurat rosnącą w tym miejscu, przypatrzywszy się jednak uważniej dostrzegało się, że roślinność wewnątrz niej była o wiele bardziej egzotyczna niż ta dookoła. Kriszi powiedział, że najróżniejsze gatunki krzewów, drzew i roślin sprowadzono z Nowej Gwinei i że to, co widzimy, to tylko resztki, które przetrwały.

Do klatki wchodziło się przez segment ściany na kółkach odsuwany na bok. Kiedy ujrzałem po raz pierwszy klatkę, odsuwany segment częściowo za­rdzewiał i pozostał na pół przymknięty, więc musiałem wsunąć najpierw ramię, żeby wejść do środka bokiem. Nikomu nie przyszło do głowy zdrapać rdzę z szyny i naoliwić kółka. Pod tym pretekstem wróciłem nazajutrz na wyspę; była to pierwsza eskapada, z której wyłączyliśmy Dorę. Przez całą noc klatka i jej zawartość rozpalały moją wyobraźnię i rano stanąłem w oknie sypialni gapiąc się na wyspę, usiłując dostrzec zaśniedziałą kopułę i snując różne fantazje, których magią musiałem się z kimś podzielić, żeby mogły naprawdę stać się satysfakcjonujące.

*

Na pierwszy rzut oka w klatce nie widać było niczego poza nieznanymi liśćmi importowanej flory. O ile pamiętam, obróciłem się do Krisziego i zapyta­łem: — No i co? — albo — A to na co? — i on mi chyba powiedział, żebym spojrzał w górę. Może mu nawet nic nie odpowiedziałem, lecz automatycznie podniosłem wzrok, żeby stwierdzić, czy cebulasta kopuła jest wewnątrz wklęsła, czy też nie. Nadal jednak mam wrażenie, że nie byłem dość rozgarnięty albo oni chcieli mnie nabrać, jak gdybyśmy grali w „ciep- ło-zimno”, słowa te wyśpiewuje się pianissimo albo fortissimo, w zależności od tego, jak daleko znajduje się schowany przez pozostałe towarzystwo przedmiot.

Dach był od wewnątrz wklęsły, ale kiedy się spojrzało do góry, nie miało to już znaczenia, gdyż uwagę przyciągały paradisaeidae w symulowanym locie, pikujące, szybujące lub zawieszone w powietrzu, ponad listowiem i gałęziami ich rodzimego lasu.

*

Było ich tam trzydzieści sześć. Zbyt wiele razy liczyliśmy je we dwójkę wtedy i potem, ażebym môÿ zapomnieć dokładną liczbę. Tylko trzy samiczki — reszta samce. Samiczki były niepozorne, małe, o ciemnobrązowym upierzeniu,

okazy z gatunku Marquis de Raggi, tak niepozorne, że Kriszi musiał mi je wskazać. Siedziały na gałęzi z uniesionymi dzióbkami, jakby zahipnotyzowane tym, co się dzieje w górze. Z trzydziestu trzech samczyków dwa siedziały na grzędzie; aksamitny, czerwonawo-czarny Princess Stephanie, o szmaragdowo­zielonej piersi i piórach ogona zwisających na całe dwie czy trzy stopy oraz błękitny Rudolphi w pozycji takiej, że stwierdziłem: — On chyba spadł. — Szukałem błędów.

Wisi głową w dół, żeby wabić kury — wyjaśnił mi Kriszi. Zrobiłem z siebie idiotę, bo zapytałem: — A co go obchodzą kury? — i to takim tonem, że się od razu domyślili, iż chodzi mi o wiejskie kury. Nie pamiętam, czy się roześmieli, ale dobrze zapamiętałem uczucie wstydu, że jestem balonem pychy nadmuchanym ignorancją, teraz przekłutym i wypełniającym klatkę cichym sykiem tego wszystkiego, o czym nie miałem pojęcia. Więc dla nabrania pewności siebie kpiłem z ptaków mówiąc, iż wyglądają jak napoczęte przez mole; za to w nocy wyobrażałem je sobie żywe, stroszące skrzydła i głośno krzyczące, wprawiające w drżenie całą wyspę, budzące ryby z zielonej wilgotnej drzemki.

Ptaki kolekcjonował dziadek Krisziego w ostatnich latach swego życia i w tym czasie ich pióra warte były fortunę. Skrzydła i tułowia umiejętnie podparto wiszącymi ramkami i uchwytami z drutu i z dołu ledwo były widoczne tylko pręciki przytwierdzające je do kopuły dachu. W altance z roślin stała oszklona gablota z kolorowymi rycinami ptaków, opisem, wyliczeniem ich zwyczajów i krążących o nich legend. Za szkłem rysunki dobrze się zachowały i kolory, takie same jak na paczuszkach z nasionami, jaśniały nawet wspanialej niż czerwień, zieleń, błękit, żółtości i fiolety wypchanych okazów wiszących w powietrzu już około dwudziestu lat.

Od czasu do czasu służący Akbar Ali, muzułmanin, wchodził na wysoką metalową drabinę, którą można było odczepić od ściany klatki, i zdejmował po kolei wszystkie ptaki z pręcików, znosił je na dół i sprawdzał druciane ramki. W skórzanym worku miał zwoje drutu, szczypce, słoik wazeliny i małe buteleczki płynu, który pędzelkiem nakładał na piórka tułowia i którym spryskiwał delikatną siatkę piór ogona przyrządem podobnym do rozpylacza perfum.

Szczególnej siły wyrazu nadawał ptakom fakt, że były martwe. Ich martwota niepokoiła bardziej niż ruchliwość, jaka panuje w klatce pełnej żywych ptaków — w ten sposób określiłem jako dorosły mężczyzna uczucia, które mną owładnęły w dzieciństwie. Dora powiedziała, że gdy była dziec­kiem, widok klatki przyprawiał ją o ból zębów, a myśmy się z niej okropnie nabijali, gdy twierdziła, że to wpływ klatki, tak że w końcu postanowiła cierpieć w milczeniu. Przypominam to sobie mgliście, ale podobnie jak moja

63

t

desperacka jazda przez majdan wiele wspomnień o tym, cośmy mówili, robili i czuli na wyspie jako dzieci, zatarło się, dołączając do wydarzeń, co do których już nie jestem pewien, czyśmy brali w nich udział, czyśmy je przeżywali; do takich należy ból zębów Dory.

Na przykład, czy kiedykolwiek przebywaliśmy sami na wyspie, Dora i ja? A może, gdyśmy byli tam we trójkę, Kriszi oddalił się na chwilę i spłatał nam figla, bo kiedy Dora i ja ocknęliśmy się, słońce już zachodziło, a łódki nie było na swoim zwykłym miejscu, więc pewni, że nas opuścił, staliśmy na brzegu wyspy, wołając? Czyżby mi się śniło, że byliśmy sami, że w gęstniejących ciemnościach widzieliśmy zbliżającą się z odsieczą łódkę i latarnie ekipy ratunkowej w pałacowym ogrodzie? Niedawno zapytałem Dorę, co z tego pamięta. Nie pamiętała absolutnie nic, Kriszi także. Dora nie pamięta, że została na wyspie ze mną, i Kriszi nie pamięta, że zabrał łódkę i nas opuścił, co bynajmniej nie oznacza, że mnie pamięć zawodzi. Nie jest to całkiem to samo co wspomnienie o nie kończącym się galopie przez majdan. Ta historia ma zakończenie: powracająca łódka wynurza się z gęstego cienia przeciwległego brzegu. Ponadto Kriszi i Dora mają wspomnienia z wyspy, które wcale się z sobą nie zgadzają. Kriszi na przykład nie pamięta, że zamknął Dorę w klatce. Ani ja, ale ona przysięga, że to zrobił, jej się wydaje, że wtedy, kiedy bawili się w chowanego i byli tam sami. Mówiła, że dokładnie zapamiętała ogarniającą ją panikę, przerażenie, że pozostanie tu na zawsze z martwymi ptakami. Opowiadała, że straciła głowę i krzyczała, i że wtedy dopiero on się przestraszył, i ją wypuścił. Nie podzielaliśmy też wspomnienia Krisziego

o tym, że mnie uratował przed wężem (przecież ani na wyspie, ani w jeziorze nie było węży). Według niego byliśmy sami, siedzieliśmy nad brzegiem wody. Nagle zobaczył pełznącego węża i szeptem nakazał mi, abym się nie ruszał, po czym wąż nie robiąc nam krzywdy wpełzł w zarośla.

Gdyśmy jako dorośli mężczyźni i dorosła kobieta spierali się o nasze niepewne wspomnienia, Kriszi stwierdził: — Na wyspie wtedy straszyło.

To właśnie Dora zwróciła uwagę na fakt, że kiedy cała trójka przebywała tam razem, nikt z nas nie miał wątpliwości co do realności wspomnień i tylko wtedy, gdy dwoje z nas znalazło się na wyspie, zdawało się nam, że zaszły jakieś wydarzenia, których może w ogóle nie było.

Kriszi skwitował jej słowa krótko: — To wszystko jest niewątpliwie głęboko freudowskie.

Na temat wyspy krążyła pewna legenda. Kiedyś, dawno temu, gdy stał jeszcze stary pałac, przed zbudowaniem obecnego palladiańskiego (praw­dopodobnie działo się to wtedy, gdy radża oraz jego rodzina przebywali na wygnaniu czy w więzieniu, a ich majątki czasowo zarekwirowała Kompania Wschodnioindyjska), córka królewska zakochała się w młodym przewoźniku,

który miał obowiązek wozić dworzan tam i z powrotem po jeziorze. Królewna nie wiedziała, że ten piękny wieśniak był w rzeczywistości bogiem Kriszną w jednym z jego miłosnych przebrań. Po kilku dniach obserwowania go przez okno zauważywszy zapraszające gesty, nocą wymknęła się spod opieki swoich dworek i pobiegła na brzeg jeziora, gdzie czekał na nią Kriszna. Padli sobie w ramiona, ale zobaczył ich książę, brat dziewczyny, który — sam też zakochany — chodził nocą po ogrodzie układając poemat. Gdy dotarł nad jezioro, jego siostra właśnie lądowała na wyspie. Zawołał ją, lecz ona usłyszała tylko głos czapli, Kriszna bowiem zaczarował całe jezioro. Brat wskoczył do wody i popłynął na ratunek siostrze — akt odwagi i szaleństwa, którego bóg nie przewidział! Przyłapany w chwili, kiedy trzymał dziewczynę w objęciach, Kriszna wyprostował się i ukazał w swojej prawdziwej postaci; młody książę zemdlał, a gdy odzyskał przytomność, Kriszny już nie było, siostra zaś umarła z przerażenia.

Istniały też warianty tej opowieści. Jedna z wersji głosi, że dziewczyna straciła mowę, inna — że oboje, siostra i brat, zostali przemienieni w czaple, których kwilenie dotychczas słychać, gdy księżyc wstaje po północy.

Biedny Kriszna. Biedny Kriszi. Jego pełne imię brzmi Kriszanramarao. Niekiedy tego lata, w dzieciństwie, nazywałem go Czaplą. Wciąż na nowo inscenizowaliśmy opowieść o królewskiej córce. Kriszi grał boga. Malowaliś­my mu twarz na niebiesko, on wypożyczał flet z pałacowego składu instrumentów, ja oczywiście byłem bohaterskim bratem księżniczki. Mysz­kowaliśmy w szafie z ubraniami, żeby znaleźć coś odpowiedniego. Ja czerniłem sobie twarz opalonym korkiem, miałem zakrzywiony kordzik jako miecz oraz turban z matowego srebra, który śmierdział płynem do polerowa­nia metalu. Dla Dory Kriszi ściągał jakieś suknie swoich sióstr. Dora malowała policzki i wargi oraz czerniła oczy antymonem, przyczepiała jeden kolczyk pani Canterbury do lewego nozdrza i wkładała bransolety na ręce i nogi.

Zabawę elektryzowało ścieranie się naszych wyzwolonych osobowości. Konflikt pomiędzy Kriszim a mną ujawnił się z całą ostrością. W tej grze byliśmy wrogami. Przyłapawszy go z Dorą, miałem wydać z siebie według naszego niepisanego scenariusza „mrożący krew w żyłach okrzyk” i mocować się z nim, dopóki nie oznajmił „wyniosłym tonem”: — Jestem bogiem Kriszną. — Niekiedy musiał powtórzyć to parę razy, zanim go wypuściłem. — Jestem bogiem Kriszną, Kriszną, Kriszną, ty ośle. — Kiedy mdlałem — co robiłem z prawdziwym wstrętem, gdyż tylko kobiety mdleją w takich okolicznościach — uważałem za punkt honoru upaść ciężko i leżeć bez ruchu,

I

a w głowie aż mi huczało; kiedyś padając mało sobie nie rozbiłem głowy, co mi nasunęło pomysł uderzenia się na niby, ale ten wybieg udał mi się tylko raz.

Pewnego razu zapasy pomiędzy Kriszną a księciem skończyły się paskudnie. Kiedyśmy się wreszcie pozbierali, spoceni, brudni i bez tchu, stwierdziliśmy, że Dora odeszła i zostaliśmy na polance sami.

Musisz zawsze wszystko zepsuć — powiedział Kriszi.

W oczach miał łzy. Ja też. Na policzkach rozmazała mu się niebieska farba i czarne plamy od palonego korka z moich rąk, a przez nie przeświecała jego brunatna skóra. — Beczysz! — stwierdziłem. Pokiereszowane wargi zdręt­wiały mi jak po zastrzyku u dentysty. Uśmiechnął się, starając się udowodnić, że się mylę, ale ja powtórzyłem: — Beczysz. — Drętwota warg wydawała mi się obrzydliwa. — Beczysz — powiedziałem — bo znów spuściłem ci lanie.

Wcale nie — zaprzeczył.

Więc zrobię to teraz.

Podszedłem blisko z zaciśniętymi pięściami. To przez niego zostałem upokorzony ponad wszelką wytrzymałość w dusznej ciemnej stajni. Pode­jrzenie, że wziąłem jego strzelbę bez zezwolenia, dodało, jak myślałem, parę smagnięć do tamtej potwornej chłosty. Właśnie one przecięły mi skórę do krwi, myślałem. — Mogę cię pobić, kiedy tylko zechcę, bo jestem Brytyj­czykiem, a ty tylko kolorowym.

Jako dorośli jesteśmy przyjaciółmi i sądziłem, kiedyśmy się spotkali w tym roku, że on mi nie tylko przebaczył, lecz i zapomniał. Teraz nie mam już tej pewności i wydaje mi się, że przebaczył, choć nie zapomniał, że przebaczył nie jeden, ale wiele razy, ilekroć jakiś mój gest czy sposób bycia przypominały mu chłopca, który te słowa powiedział. Jeśli o mnie chodzi, to robi mi się zimno i gorąco ze wstydu, gdy tylko o tym pomyślę. Intensywność tego uczucia poniża mnie, pragnąłbym, żeby te słowa nigdy nie przeszły mi przez usta, aczkolwiek wiem, że już nie mogą pozostać nie wypowiedziane.

W owym czasie obaj osłupieliśmy od ich potworności. Kriszi odszedł, książę w podartych szatach, pozostawiając mnie przy klatce, o której pręty rozbijaliś­my się nieraz. Bolały mnie ramiona, wszedłem do klatki i spojrzałem w górę, na ptaki. Kriszi i ja lubiliśmy brzydko żartować na ich temat mówiąc, że powinniśmy uważać, żeby nas nie obesrały. Patrzyłem na postrzępione i przekrzywione pióra i myślałem: „Niech sobie srają”; po czym odsunąłem się na wypadek, gdyby chciały skorzystać z zachęty, obsiusiałem lśniące liście eukaliptusa i stałem ściskając w dłoniach pręty i wpatrując się w polankę — więzień. Oddałem się fantazji, widziałem siebie na torturach, ale nic nie mogli ze mnie wydobyć. — Wody, wody! — wołałem. Dora przyjdzie i poda mi wodę przez pręty. Zaschło mi w ustach, na nadgarstkach miałem pręgi od sznurów, którymi mnie związano. Niczego ze mnie nie wydobędziecie, zgrzy­

tałem zębami (zgrzytałem, bo tak zawsze robią bohaterowie w podobnych okolicznościach), gdyż jestem Brytyjczykiem. Pochyliłem głowę i wpiłem zęby w rękaw koszuli.

Spojrzałem w górę i poczułem się naprawdę uwięziony, zamknięty w miejscu, do którego nikt nie przychodzi. Z tyłu i nad sobą słyszałem, jak ptaki trzepoczą skrzydłami usiłując się wydostać. Wiedziałem, że niekiedy wpadał tam wróbel przez oczka w kratach pomiędzy prętami i fruwał dookoła, gniewny czy przerażony (u ptaków nigdy nie wiadomo), dopóki nie zmądrzał i nie znalazł drogi wyjścia. Jednakże to trzepoczące pandemonium, które słyszałem, nie mając odwagi go analizować, wywoływały skrzydła wielu ptaków, z których każdy musiał być większy od wróbla.

Zaczęły fruwać bliżej mnie, czułem na swoim karku powiew skrzydeł. Powolutku, jak alpinista wspinający się po ścianie skalnej, ruszyłem wokół klatki przytrzymując się żelaznych prętów, chwyt po chwycie, zmierzając ku wyjściu i nie odrywając oczu od polanki. Nagle poczułem, iż zostałem dostrzeżony. Zatrzepotało mi w uszach. Uchwyciłem się prętów i zobaczyłem całą klatkę i pikujące paradisaeidae, skrzące się jak zimorodki przez ułamek sekundy, a potem pod powiekami miałem tylko niewinną ciemność, gdyż zamknąłem oczy, a kiedy je otwarłem — ujrzałem blask słońca, dookoła panował spokój i cisza.

Wypuściłem z rąk pręty, obróciłem się i znowu je uchwyciłem trzymając ręce z tyłu, przyciskałem się do krat plecami, gapiłem na wypchane ptaki i po raz pierwszy dostrzegłem, jakie to były niezwykłe i wspaniale stworzenia. Puściłem pręty, wyszedłem na środek klatki i usiadłem na ziemi. Teraz udawałem też martwego, przykucniętą mumię. Ułożyłem nogi, stopy i ramio­na w taką pozycję, iż wydało mi się, że wyglądam jak jakiś Budda.

Nie pamiętam, jak długo tak przesiedziałem ani o czym rozmyślałem. Prawdopodobnie w końcu to mi się znudziło, może poczułem się samotny czy też nagle zdałem sobie sprawę, że zachowuję się jak wariat, więc udałem, że usiadłem tylko po to, by odpocząć. Oni chyba nie przyszli mnie szukać. Raczej to ja wyszedłem z klatki i wałęsałem się, dopóki ich nie znalazłem.

*

Kriszi był mi potrzebny jako sojusznik w walce przeciwko kobiecej inwazji na mój chłopięcy świat. Był to świat, do którego mogła wejść odpowiednia dziewczyna, jeśli w nim wytrwa dość długo pełna zachwytu. Dora była właściwą dziewczyną. Ładna, przyjemnie pachniała, nie płakała, nie skarżyła się Starej Owcy, kiedy jej dokuczałem albo niechcący uraziłem. Usiłowała wziąć na siebie solidarnie winę za eskapadę na maćan. Pocałowałem ją. Dostałem z jej powodu lanie.

No i Kriszi potrzebny mi był jako wzorzec porównawczy oraz jako sprzymierzeniec. Upokarzałem go fizycznie nie tylko dla przyjemności udowo­dnienia swojej przewagi czy żeby zmusić go do wycofania, lecz także by wywyższyć się w jej oczach. Byłem silniejszy, przystojniejszy i odważniejszy od niego, ale on musiał być po mojej stronie, musieliśmy tworzyć grupę, bym przewodził. Gdyby sprzymierzył się z Dorą przeciwko mnie — grupa by się rozpadła.

Przez dzień czy dwa po tym, jak go nazwałem kolorowym, prawie z sobą nie rozmawialiśmy. Kiedyśmy zostawali sami, moja decyzja przeproszenia go w sposób, jaki Grayson-Hume nazwałby szczerym i męskim, jak gdyby zastygała u samego źródła, w moim sercu; a moje serce skamieniało.

Inna dziewczyna pewnie skorzystałaby z naszej kłótni, żeby zaanektować Krisziego, ale Dora po dłuższym czasie wreszcie przestała udawać, że nic się złego nie stało, że nic nie zakłóca wakacji — straciła cierpliwość. Oznajmiła, że ma nas obu po dziurki w nosie, bo wciąż się kłócimy, a jak się kłócimy, to się dąsamy. Zagroziła, że napisze do matki i poprosi o zabranie jej do domu.

Patrzyłem na Krisziego, biednego, chudego, małego Krisziego. Wyciąg­nąłem rękę i powiedziałem: — Jestem gotów uścisnąć twoją dłoń, jeśli i ty jesteś gotów. — Tak, moje zgrywanie się nie miało końca. Kriszi uścisnął mi rękę. Tego samego dnia, nieco później, zawarliśmy braterstwo krwi nacinając nadgarstki i związując je razem, tak aby nasza krew się zmieszała. Złożyliśmy ślubowanie, iż zawsze będziemy stawali wzajemnie w swojej obronie, a także w obronie Dory.

Dora musi nam dać swoje rakhi — powiedział Kriszi. Rakhi — to bransoleta, którą dziewczyna dawała swemu bratu w święto rakhi-bandhan. On się odwzajemniał ofiarowując jej coś z ubrania. Ta wymiana była znakiem lojalności i miłości. Chłopiec nie musiał być rodzonym bratem, ale jeśli przyjmował jej rakhi — akceptował ją jako swoją siostrę, dharm-behen, ona zaś domagała się od niego opieki jako dharm-bhai.

Z jednym wyjątkiem wszystkie bransoletki, które Dora nosiła, należały do sióstr Krisziego. Tym wyjątkiem była srebrna cienka obręcz. Zdjęła ją, popatrzyła na nasze nadgarstki, po czym wsunęła ją na wąską dłoń Krisziego. Twierdziła, że moja ręka jest za duża i nie dość kształtna i że później będzie musiała dla mnie czegoś poszukać. Kriszi powiedział, że może sobie zachować sandały, które jej dał.

Nie będziesz miał przykrości? — zapytała.

Odparł, że to nie ma znaczenia, że rodzone siostry, do których sandały te należą, nigdy nie zauważą ich braku. Żadne z nas w to nie uwierzyło, ale prezent stał się dzięki temu jeszcze bardziej podniecający. Ja nie miałem niczego do ofiarowania Dorze. Powiedziałem, że kupię coś na bazarze. Ustali­

liśmy, że ona i ja zrobimy rakhi-bandhan później. Wzięła scyzoryk, któryśmy opalili nad niewielkim ogniskiem na polanie, i nacięła sobie nadgarstek. Kriszi wciąż jeszcze krwawił. Pochylając się nad nimi, żeby związać im chustką ręce, zauważyłem, że Dora zagryza dolną wargę. Opuściła mnie duma. Dora rzekła: — Teraz twoja kolej.

Nacięcie na moim nadgarstku już się zasklepiło. Szybko wziąłem scyzoryk, ale Kriszi mnie powstrzymał. Powiedział, że nie możemy mieszać naszej krwi, dopóki ona nie da mi rakhi.

Mieszanie krwi nie jest przecież częścią rakhi-bandhan — zaprote­stowałem.

Mój nowy brat krwi jednak się uparł, wobec czego ustąpiłem.

*

Nigdy nie dokonaliśmy rakhi-bandhan. Dora nie znalazła bransoletki, ja jej nie kupiłem niczego z ubrania. Kriszi był zadowolony z takiego obrotu rzeczy.

Obrazki z dzieciństwa się kończą. Lecz zanim spłowieją, jest jeszcze jezioro i dryfująca łódź. Kriszi śpiący z nasuniętym na oczy kaskiem. Zarzuciliśmy wędkę, ale ryby także śpią. Jest też markiza od słońca, pod którą Dora leży na poduszkach. Odbicia wody tańczą na plamie cienia, stamtąd przenoszą się na całą jej twarz, na całe ciało, tak że przymknąwszy oczy, widzę Dorę, jak gdyby płynęła pośród rybek-samogłowów w jeziorze powietrza. Z łodzi skaczemy do wody i pływamy poza strefą stagnacji. Mamy staromodne czarne kostiumy kąpielowe; mój, tak jak i jej, z ramiączkami, tyle że bez klina, który w jej kostiumie służy do ukrycia kopułki pomiędzy nogami; ale wstawka podjechała w górę i ułożyła się w małe fałdki ponad miejscem, gdzie nic się nie uwypuklało. Odwracam się więc, zamykam oczy, gdyż mam wielką chęć włożyć rękę pod ciepłą wełnę, żeby poczuć, jak to jest; zastanawiam się, czy mi pozwoli, jeśli ją poproszę. W końcu mężczyźni nie poprzestawali na wkładaniu tam rąk. Tylko jak? Czy najpierw się pytali?

Leżę pełen bolesnych wątpliwości i erotycznego oszołomienia.

Znowu jestem z Dorą, ale gdzie? Na schodach wiodących do wody? Na tarasie wychodzącym na ogród? Odczuwam niepewność, przemijanie czasu. Ona znów jest ubrana na biało. Pachnie wodą kolońską.

Bill — odzywa się (już dawno odwiodłem ją od nazywania mnie Williamem) — nigdy nie dokonaliśmy rakhi-bandhan.

Biorą do ust rzemyk mego kasku i żuję. — Nie możemy — mówię — nie możemy być bratem i siostrą, bo co zrobimy, gdybym zdecydował się z tobą ożenić, jak będziemy starzy?

Opuszczam Dźandapur, Dora już wyjechała do domu. Pani Canterbury klęczy w sypialni, żeby zapiąć pasek moich bryczesów, każe mi się pocałować.

Przyjdzie czas, że Kriszi będzie się skarżył: — Zawsze wykluwała mi tobą oczy jako niedoścignionym wzorem, wielbiła ziemię, po której stąpały twoje parszywe nogi. — Ogarniają mnie okropne podejrzenia, że Stara Owca zaraz się rozpłacze. Mówi, że jadę do Anglii, o czym rzecz jasna już wiem, wiem doskonale, ale traktuję to jak przykre, aczkolwiek konieczne wygnanie. Mówi, że może się już nigdy nie zobaczymy. Tak też się stało. Jednakże nie płacze. Wyciera nos, a ja jestem szczęśliwy, że mogę już od niej odejść. Przez całe lata pisała do mnie na urodziny i na Gwiazdkę. Widzę ją, jak macha do mnie ręką ze stopni pałacu, a ja chyba zsuwam kask z czoła, rzucam gniewne spojrzenie i odchodzę, idę przez dziedziniec z rękami w kieszeniach kopiąc kamyki, pachnący miętą; do jakiegoś czekającego wehikułu, którym wrócę do Tradury, stamtąd pojadę do Bombaju, wyrwę się z więzienia mojego indyjskiego dzieciństwa.

CZĘŚĆ DRUGA NAD BRZEGAMI WODY

Pewnego dnia znalazłem się pod drzewem, na którym zgromadziło się dużo Wielkich Rajskich Ptaków, ale były bardzo wysoko, w gęstwinie listowia, fruwały i podskakiwały bez przerwy, tak że nie mogłem im się dobrze przyjrzeć... Wreszcie trafiłem jednego, ale to był młody okaz... Nadal więc miałem nadzieję, że zdobędę jeszcze inne. Ich głos jest zupełnie niezwykły. Wczesnym rankiem, nim słońce wzeszło, usłyszeliśmy głośny świergot «uouk- -uouk-uouk uok-uok-uok» rozbrzmiewający w całym lesie i wciąż zmienia­jący kierunek. To Wielki Rajski Ptak udawał się na poszukiwanie swego śniadania.”

(The Malay Archipelago: the land of the oraang-ulan, and the bird of paradise. A narra­tive of Travel, with studies of Man and Nature; by Alfred Russel Wallacc; Vol. 2, Macmillan & Co., 1869 /Archipelag Malajski. Kraina orangutanów i rajskich ptaków. Opis podróży ze studiami ludzi i przyrody, tom 2/).

Na jednej z kolumn w pałacu wicekróla w New Delhi były wyryte (może są dotychczas, ale ponieważ nie ma już wicekróla, pałac do niego nie należy) następujące słowa: „W myślach wiara, w słowach mądrość, w czynach odwaga, w życiu służba”. Te słowa były wyryte także gdzie indziej, na niewidocznych kolumnach wyznaczających koniec wąskiej ścieżki, po której mnie pędzono, ślepego i głuchego na prawdę. Oczami duszy widziałem siebie niejako pędzonego, lecz jako przywoływanego skinieniem przez tych, którzy już minęli owe kolumny i przeszli do stoickiego, ale podniecającego świata po ich drugiej stronie — pani Canterbury, Grayson-Hume, ciotka Sara. Dołączył­bym do nich ojca, gdyby nie fakt, iż chyba nigdy go nie popędzano, w dodatku, gdy byłem dzieckiem, wydawało mi się, iż przeszedł tak daleko za

71

kolumny, że trudno by mi było dostrzec jego skinienie, chyba że, swoim zwyczajem, stale starałem się wpatrywać w dal spod szerokiego ronda mojego małego kasku. Tu jednak chodzi o pędzenie, a nie o przyzywanie. Popychano mnie do przodu, ale także w pewnym sensie do tyłu, w ten ich świat, od dzieciństwa uważany przez nich za istniejący, bo tak ich uczono; do takiego

o nim wyobrażenia są nadal przywiązani, przynajmniej tą częścią swojej osobowości, którą uważają za lepszą. Nie mogę mieć im tego za złe.

Po wojnie ożeniłem się w Anglii z Anną i mieliśmy syna, któremu na chrzcie daliśmy imię Stefan. Istnienie Stefana pouczyło mnie, iż ja, jako jego ojciec, nie mogę wyłączyć się ze zmowy mającej na celu utrzymanie go jak najdłużej nieświadomym stosunków na tym świecie. Teraz kończy jedenaście lat, ma

o rok więcej niż ja, kiedy opuszczałem Indie i płynąłem do domu w towarzyst­wie Graysona-Hume’a, który obejmował posadę nauczyciela w jakiejś szkole w jednym ze środkowych hrabstw Anglii.

Nigdy Anny nie kochałem, ale sam siebie wprowadziłem w błąd, udając, że ją kocham. Ożeniłem się z nią, gdyż nie mogłem jej zdobyć w inny sposób. Odmawiała mi siebie przed ślubem, co wynikało z jej determinacji osiągnięcia pozycji społecznej przez małżeństwo dla pieniędzy, determinacji silniejszej od jej fizycznych apetytów, które powstrzymywała, by dać im folgę po ślubie, jak inne kobiety powstrzymują chęć na brydża po pół korony za sto punktów. Jasnowłosa, miała ową angielską aparycję i hożość letniego mleka, co osiąga się przebywając na świeżym powietrzu i w zimnych sypialniach. Ubierała się w miękkie tweedy, nosiła bliźniaki i perły. Powinienem był się na tym poznać.

Pieniądze zostawił mi w spadku stryj Walter. Był młodszym bratem mego ojca i to on, wraz ze swoją żoną Ethel, wychowywał mnie w Anglii od dziesiątego roku życia. Oni nie pędzili mnie ani nie przyzywali, zapewne zdawali sobie sprawę, że zapędzono mnie już za daleko jak na ich bardziej realistyczne, przyziemne gusty, albowiem nie ulegli skażeniu mistyką budowa­nia imperium. Własnych dzieci nie mieli.

Kiedy Anna mnie poznała, stryj Walter był już wdowcem. Wiedziała, że odziedziczę po nim wszystko. Pieniądze stryja Waltera i szlachectwo ojca sprawiły, że Anna zapragnęła mnie tak samo — aczkolwiek w inny sposób — jak ja jej. Nie mieliśmy żadnego wyboru. Ciepłe uczucia, jakie dla niej żywiłem, mogły zrodzić się jedynie jako rekompensata frustracji spowodowa­nej faktem, że nie pozwolono mi iść z nią do łóżka. Jej chłód i fizyczna powściągliwość po prostu wzmagały podniecenie, które osiągnęło szczyt w chwili pierwszego kontaktu. Mylnie wziąłem ten chłód za nieśmiałość i nie mogę mieć do niej o to pretensji. Jej rodzina, jak niektórzy z Conwayów, była w stosunkach międzyludzkich zimna jak ryba; w drugim pokoleniu zaliczała się do średnich warstw żyjących z kapitału, głęboko ukrywając wszelkie po­

spolite emocje pod pozorami manier ludzi z wyższych sfer. Nie mogę jej również winić za późniejsze zdrady. Można się było ich domyślić po nagłym ciemnieniu oczu i bladomalinowym rumieńcu pojawiającym się na policzkach, ilekroć mnie odpychała. Po ślubie przez pewien czas byliśmy tak szczęśliwi jak może być każdy, czyje życie seksualne jakby osiągnęło doskonałą równowagę, no i oczywiście pochlebiałem sobie, że to ja ją rozbudziłem, usiłując zignorować inną możliwość, mianowicie że niczego takiego nie dokonałem, lecz poślubiając ją po prostu odszpuntowałem baryłkę. Po roku zaczęła się uskarżać, że ją zaniedbuję, miewała humory. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale nie przyznałbym się nawet przed samym sobą. Robiłem, co tylko mogłem, żeby nie przyznać się do właściwego powodu, którym było zaspokojenie mojego pożądania Anny jako kobiety i uparta niechęć do okazywania wobec niej czułości. Jej ciąża uratowała nasze małżeństwo po to, żebyśmy mogli je później zniszczyć w sposób bardziej widowiskowy. Kiedy przyszło na świat dziecko, chłopiec, byłem idiotycznie, banalnie dumny. Jego narodziny, jak za naciśnięciem guzika, cofnęły zegar czasu o trzydzieści lat. Zacząłem orga­nizować mu życie według wzorca, który w owych dniach jeszcze chętnie uznawałem za swój własny, jak gdyby dając sobie samemu okazję do przeżycia tego wszystkiego na nowo.

Anna i ja mieszkaliśmy podówczas w Surrey, w domu należącym niegdyś do stryja Waltera, w domu mojego angielskiego dorastania. Posiadłość nazywała się Cztery Brzozy. Można ją sobie wyobrazić — dom trochę w stylu Tudorów, ze szczytami, z muru pruskiego, o sześciu sypialniach, stojący na kilku akrach gruntu opadającego poprzez srebrny las brzozowy ku strumieniowi, nazywa­nemu po prostu Wodą. Sypialnia, którą zajmowałem od 1929 do 1939 roku, została przemieniona na pokój dziecinny, sprzęt sportowy, którego używałem jako młodzieniec, wyjąłem z szafy, gdzie go trzymano (pachniał Monachium i Chamberlainem), po czym przejrzałem go dokładnie nie tyle po to, żeby wyrzucić, ile żeby zachować na później.

Były tam kije krykietowe i piłki, rękawice bokserskie, stare popękane buty do krykieta i futbolu, sparciałe tenisówki, zardzewiała sprężyna do ćwiczeń, maczugi do wzmacniania siły ramion, ciężarki, rakiety; świadectwa jakby wiecznie trwającego lata, kiedy to folgowałem mojej fizycznej agresywności łudząc się, że po męsku przygotowuję się do tego, aby z życia wziąć jak najwięcej i dać z siebie jak najwięcej, będąc sprawnym i zrównoważonym. Był tam też harap, a w kufrze znalazłem kask korkowy, w którym zapewne odpłynąłem z Bombaju. Po dwudziestu latach kufer zachował wciąż zapach Tradury.

Ponadto w pokoju były buty do konnej jazdy ustawione według wielkości, jak pomniki mojego rośnięcia, bryczesy oraz ubrania, które przypominały mi,

w jakiej fazie życia po raz pierwszy zacząłem dbać o swój wygląd — fularowe krawaty z wzorem w konie oraz podkowy, jedwabne, o kaszmirowym wzorze szaliki wiązane na szyi do otwartych koszul kupowanych w Burlington Arcade oraz koszulki polo. W kieszeni kurtki sportowej znalazłem swoją pierwszą fajkę oraz skórzany kapciuch, w którym została garść wyschniętego tytoniu. Na półkach biblioteczki stały jeszcze moje szkolne wydania Henty’ego, Wrena. opowieści o bohaterstwie i przygodach oraz książki z połowy moich lat młodzieńczych, które przypominały mi o czasach, kiedy to zaczęły się wyłaniać pewne perspektywy historyczne. Tworzenie Indii Brytyjskich Ram­saya Muira, Dodwella Nababowie Madrasu, H. E. Busteeda Echa starej Kalkuty, Listy Warrena Hastingsa do Sir Johna Macphersona, no i oczywi­ście — Podróż do Indii. Książki jako takie nie były zbyt romantyczne, czego nie można powiedzieć o ich wyborze. Prawdopodobnie nadal spodziewałem się, że czegoś dokonam, że pomogę tym ludziom w tworzeniu lepszego życia, jak twierdzili pani Canterbury i Grayson-Hume.

- Ile tego trzeba powyrzucać — rzekła Anna widząc mnie przykucniętego w samym środku bałaganu, jakiego narobiłem. Z wyjątkiem książek, prawie wszystko już było usunięte. Nie stawiałem większego oporu. Pokój został sprzątnięty, odmalowany i umeblowany na nowo, ale po ośmiu latach, jak niewidzialna kula śnieżna, znów obrósł w rzeczy i zaczął przypominać dawny; tym razem był to konglomerat marzeń chłopca Stefana zamiast rupieci chłopca Williama. W tym czasie Anna już się przespała, o ile wiem, z trzema innymi mężczyznami, ja zaś z dwiema innymi kobietami. Pomiędzy tymi przygodami sypialiśmy z sobą w sposób raczej dorywczy, pozbawiony przyjemności, przypominający samogwałt, jeśli wypiliśmy dość alkoholu, którego zazwyczaj nie brakowało.

Co mogę tak naprawdę powiedzieć o moim współżyciu z Anną? Trwało ponad dziesięć lat, ćwierć mego dotychczasowego życia, ponad ćwierć jej życia. W tym czasie zarabiałem przeszło sześćdziesiąt tysięcy funtów rocznie, wykazując pewną bystrość i wrodzoną inteligencję, miałem kolejno sześć samochodów. W sumie zatrudnialiśmy dziesięć cudzoziemskich pokojówek; jeździliśmy konno, graliśmy w tenisa i golfa, jedliśmy, piliśmy, zwiedziliśmy Paryż, Niceę, Majorkę, Costa Brava, Wenecję, Tánger, Monachium, Oslo, Loch Lomond i Aldeburgh; wzięliśmy udział mniej więcej w ośmiuset koktajlach, w tysiącu obiadów poza domem i tyluż w domu, z gośćmi. Popełniłem cudzołóstwo w St John’s Wood, Penzance, Rye, Tunbridge Wells i w Barcelonie, ona — w Golden Arrow, w Paryżu, Hampstead, Marlow, Wrotham, Box Hill, na skórze baraniej w bawialni Czterech Brzóz i w pokoju Stefana. Pierwsze sześć miejsc opieram na domysłach. Przyznała się do baraniej skóry, ja zaś ją przyłapałem w pokoju Stefana.

Wybaczaliśmy sobie wzajemne zdrady, nie staraliśmy się szczególnie ich ukrywać, ale przestrzegając w rozmowie pewnej granicy, z wyjątkiem wybu­chów prowokujących oskarżeń w nagle wybuchającej, prowokacyjnej, oskar- życielskiej kłótni, niezbędnej do podniesienia temperatury powyżej punktu zamarzania.

Kiedy otworzyłem drzwi pokoju Stefana i zobaczyłem nagie męskie pośladki podrygujące w górę i w dół, widok wydał mi się śmieszny, nawet wtedy gdy on się odwrócił i zobaczyłem, że to ktoś inny, nie ten, kogo miałem za jej ówczesnego kochanka, że to nasz przyjaciel, który parę wieczorów wcześniej był u nas ze swoją żoną na obiedzie. W ten sposób miała o jednego partnera więcej niż ja. Przeprosiłem, wyjaśniłem, że Stefan zostawił swojego pajaca, przeszedłem w stronę kominka, na którym pajac krzywo siedział, a jego białe guzikowe oczy patrzyły sponad szerokich, uśmiechających się czerwonych warg, i wyszedłem z nim na korytarz o białych ścianach, wyścielony zielonym chodnikiem, potem zszedłem na dół klatką schodową

o białych ścianach i po pokrytych zielonym chodnikiem stopniach do hallu, przebudowanego z pseudotudorskiego stylu, w jakim był utrzymany w cza­sach stryja Waltera, na Współczesny Wielkolondyński z naszych czasów, minąłem ozdobioną krzewami przestrzeń, gdzie hulały przeciągi, wszedłem do jadalni (meble tekowe, prawdziwe skóry leoparda i festony z bluszczu), nalałem sobie drinka i czekałem, żeby Tony Grainger zszedł na dół; ukazał się po dziesięciu minutach, trupio blady i z miną zupełnego idioty.

Stanął na dolnym podeście schodów, więc podszedłem do niego mówiąc, że jeśli chce się kochać z moją żoną, to niech to robi raczej w pokoju swego własnego syna. Powiedział, że jest mu przykro, i dodał: — Chyba musimy się bić.

Myśmy się nawet lubili z Graingerem. Jeszcze teraz wydaje mi się, że nie lubiliśmy najbardziej tego hallu, czuliśmy się jak w potrzasku z powodu absurdalnej sytuacji do pewnego stopnia przekraczającej granice prawdopo­dobieństwa. Oświadczyłem, że jeżeli mamy się bić, to lepiej niech on naprzód wypije drinka dla wyrównania szans. Nalałem mu czystej whisky aż po brzeg. Obrzydło mi patrzenie, jak pije, więc mu kazałem, żeby skończył i się wynosił. Wypił do dna. Alkohol, nakładając się na przeżyty szok i ulgę, jakiej doznał (i czuł, że i ja doznaję), ponieważ nie uznaliśmy za konieczne poddania się proponowanej bijatyce, przyprawi! go o mdłości. Policzki, nieco pomarsz­czone, mu się wydęły, były niczym przekłuty, ale wciąż jeszcze nadmuchany balonik. Przyłożył rękę do ust, po czym obrzygał szybę kredensu, rzygnął do doniczki ze skalnicą — była to gwałtowna, wręcz zwierzęca eksplozja, w której spłonęła cywilizowana atmosfera zostawiając nas jak gdyby w próżni, patrzących na siebie ze wstrętem z powodu rozmaitych śmierdzących świństw.

Podjął słabą próbę oczyszczenia kredensu chustką od nosa. Powiedziałem mu żeby na miłość boską dał spokój, bo zrobi z tym porządek Gretchen albo Sonia czy Rosa, czy którakolwiek ze szwendających się w tym czasie po domu pokojówek w czarnych pończochach i z zaczesanymi do góry włosami, nucą­cych Ciao, ciao, bambina; ale on się sprzeciwił twierdząc, że nie może tego tak zostawić. Więc pozwoliłem mu sprzątać, sam stanąłem na ganku w szeroko otwartych drzwiach frontowych, on zaś kręcił się tam i z powrotem, pomiędzy jadalnią a kuchnią, z plastikowymi kubełkami wody i sztucznymi gąbkami. W końcu poczułem sosnowy zapach środka odkażającego, on wyszedł do hallu, minął mnie bez słowa i poszedł żwirowanym podjazdem. Na dworze stał tylko mój samochód (nowy jaguar butelkowego koloru) i Anny, jednooso­bowy dwukolorowy hillman minx, zaparkowany w pobliżu garażu. Zapewne wzięli minxa, żeby wrócić do domu z umówionego spotkania, gdziekolwiek się odbywało. W pochmurne sobotnie popołudnie musiał przejść pieszo kawał drogi do przystanku autobusowego.

Anna poprawiała makijaż w naszej sypialni. Drzwi łazienki stały otworem. Łazienka pełna była pary i zmytego zapachu Graingera. Na haftowanej kapie łóżka rozłożyła małą czarną sukienkę — zapłaciła za nią sześćdziesiąt gwi­nei — która ją przenosiła z herbatek na koktajle i stanowiła symbol jej seksualnej emancypacji. Stare okno, które za czasów Waltera miało szybki w romby, zostało przed paroma laty usunięte i zastąpione weneckim, tyle że cały efekt przepadł, ponieważ jasnozielone żaluzje bywały prawie zawsze opuszczone, podciągano je tylko, kiedy chciała wpuścić dzienne światło. Toaletka składała się z baterii okrągłych luster na różnej wysokości ustawio­nych pod różnymi kątami, blat miała z wycięciem, jak niektóre biurka, żeby mogły pomieścić tęższego mężczyznę. Siedziała przed nią, nakładając cień Heleny Rubinstein na brodę, w pikowanej podomce ozdobionej drobnymi staroświeckimi różyczkami oraz dziewiczo zielonymi listkami. Był to pokój aseksualny, z wyjątkiem mohairowych dywanów. Lubiłem stać na nich na bosaka w dniach, kiedy i ona stała boso przy mnie.

Zapytałem, czy musi robić kupę na własnym progu. Ręka Anny robiła wrażenie dość pewnej, kiedy zaczęła wmasowywać coś w kąciki oczu, gdyż opierała mały palec o policzek, natomiast brzeg podomki drgał, co świad­czyło, iż całe jej ciało drży — ze złości i frustracji spowodowanej przerwanym stosunkiem, nie ze strachu. Zapytała, czy to ma znaczenie, gdzie któreś z nas robi kupę?

Odparłem: — Ale dlaczego w pokoju syna? — I pod wpływem impulsu wybiegłem na korytarz, wpadłem do pokoju Stefana, mając jedynie zamiar ściągnąć powleczenie, lecz kiedy je zdjąłem, zastanowiłem się, czy mogę zostawić łóżko w takim stanie. Cały pokój chyba wymagał wykadzenia. Na

siódme urodziny syna kazałem przemeblować ten pokój, gdyż w moim odczuciu chłopiec był za duży na ornamenty z zajączków, grzybków i śmiesznych ludzików w czerwonych kurteczkach i zielonych spodenkach. Pozostał nadal pokojem dziecinnym, ale zdmuchnięto z niego pisklęcy puszek i zastąpiono przedmiotami, które uważałem za odpowiedniejsze dla chłopca. Stefan był zachwycony. W gładko pomalowanych ścianach, w prostych dębowych meblach nie kryło się nic, co by mogło wzbudzać teraz we mnie niechęć, jednak rozglądając się wokół doznałem uczucia, że zostały nie tylko zwyczajnie splamione przerwaną przeze mnie kopulacją.

W jednym rogu dostrzegłem miniaturowy worek bokserski na elastycznej żerdzi i rękawice bokserskie dziecinnych rozmiarów zawieszone za tasiemki na haku ściennym — ponure przypomnienie, iż Grainger i ja nie stoczyliśmy z sobą walki. W pokoju wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Syn odziedziczył po mnie namiętność do poprawnych form i zamiłowanie do porządku; nic na pokaz, wszystko przydatne, ale zadbane, utrzymane w czystości, zdatne do użytku. Na szerokim stole przy ścianie, który Anna nazywała jego warsztatem, ustawił ołowiane żołnierzyki, odpowiedniki swoje­go chłopięctwa: po jednej stronie stali kowboje i Indianie, po drugiej — rakiety dalekiego zasięgu, czołgi, wozy pancerne, w środku przyrządy do konstrukcji, nad którą obecnie pracował.

Ściany były zawieszone zdjęciami odległych miejsc, gór, których praw­dopodobnie nie będzie zdobywał, gdyż wszystkie już zostały zdobyte, ludów koczowniczych, których zapewne nigdy nie spotka, a gdyby spotkał, uznałby za brudasów, artystycznych wizji planet, które miał wszelkie szanse dostrzec tylko jako gwiazdy na niebie; wisiały także starsze obrazy: obrona twierdzy Lakhnau *, katastrofa Titanika, spotkanie Stanleya z Livingstone’em. Oczy­wiście, interesowało mnie jego poczucie proporcji, a jednocześnie nadal postępowałem w sposób, który na mnie samym się nie sprawdził.

W tym pokoju moja osobowość zdominowała Stefana. Ludy koczownicze i góry były moje, planety jego, moje gwiazdy, moja twierdza Lakhnau, mój Titanik, moje spotkanie Stanleya z Livingstone'em, jego kowboje, jego bronie kosmiczne.

Otworzyłem szafę z zabawkami. Klocki, układanki, pudełka z modelami urządzeń kolejowych leżały na półkach. Stare ulubione zabawki upchnięte w głębi. Zapewne zdawał sobie sprawę z tego, że ma już przeszłość, okres zabaw, do których nie wróci, gdyż z nich wyrósł, ale z którego nie zdoła nigdy wyzwolić się całkowicie. Tylko pajac pozostał na wierzchu. Chłopiec

byt u ciotki, siostry Anny. Zawiozłem go tam rano. Obiecał, że pożyczy pajaca swojej kuzynce Druzylli, zapomniał jednak wziąć go z sobą, może nawet umyślnie. — Powinieneś dać jej go na zawsze — powiedziałem — jesteś na niego już za duży.

Tak, mógłbym — odparł i wydął dolną wargę w sposób, który mnie czasem irytował, a czasem wzruszał. Obiecałem, że pojadę do domu i przywio­zę mu go po lunchu. — Okej — rzekł, skrzywił się i wsadził ręce głęboko do kieszeni.

Kiedyś sprałem go rzemieniem za to, że obrywał musze skrzydełka. Ryczał wniebogłosy, a potem łkał tak żałośnie, narzekając: — Nie powinieneś był mnie bić tak mocno, nie powinieneś był bić mnie tak mocno — aż go przytuliłem do siebie. Wygląda to na paradoks, lecz była to jedna z chwil, kiedy czuliśmy się sobie najbliżsi. Pragnąłem uniknąć pułapki zbyt czułego stosunku do syna, gdyż wierzyłem, że taka bliskość byłaby bardziej darem dla mnie niż dla niego, rekompensatą za dystans pomiędzy mną a moim ojcem. Ponieważ jednak Anna nigdy nie była czuła dla Stefana, chyba żeby uważać za namiastkę czytanie mu o Noddym, o Prudence Kitten czy Słuchaj razem z mamą — niekiedy instynkt nakazywał mi nadmierne pobłażanie, rekompen­satę za jej pozę surowej matrony.

Jego pokój stanowił dowód sukcesu, jaki osiągnąłem w zwalczamu tego instynktu. Spartański i męski był zarazem dowodem mojej porażki. W wyima­ginowanym świecie, do którego ten pokój przygotowywał go w sposób zdradziecki, znajdowały się fałszywe — przedstawione jako reguła, nie jako wyjątki — symbole: miłości, honoru, odwagi, obrony dobrego przed złem, słabego przed silnym, w jego pojęciu niewątpliwie reprezentujące postawę jego rodziców.

Gdyby owego popołudnia z Graingerem Stefan był w domu, zaprowadził­bym go na górę, pokazał ogołocone z pościeli łóżko, wytłumaczył, dlaczego tak wygląda, powiedziałbym, że jego ojciec i jego matka pozostają z sobą nadal tylko przez jakąś społeczną inercję, pod pozorem, że muszą tak postępować, aby stworzyć synowi dom, że chcą dać mu bezpieczny grunt, aby dorastał we właściwy sposób. W istocie rzeczy jednak, powiedziałbym, wszystko, co robimy, zmierza do ukrywania prawdy, a gdy prawdę ukrywa się w domu, w którym wychowuje się ciebie, to jak, u diabła, możesz nauczyć się odróżniać prawdę od fałszu w świecie, przez który musisz sobie torować drogę?

Myśl o „torowaniu sobie drogi” uderzyła mnie tego dnia jako jeszcze jedno z niezliczonych nieporozumień. Gdy tak stałem w jego pokoju, nagle ogarnęła mnie wściekłość na widok książek pouczających, co rozumiemy przez pojęcie honoru, obrazów na ścianie, niby okien wychodzących na szeroki, pełen

przygód świat, oraz plastycznych wizerunków nierealnych bohaterów; chętnie wrzuciłbym to wszystko do kosza na śmieci, gdyby nie fakt, iż taki postępek wyglądałby raczej na osobistą zemstę na małym chłopcu, mimo że nie popełnił niczego, czym by sobie zasłużył na taką przykrość, lecz najzwyczajniej byt tylko odbiorcą baśni, którymi go karmiono przez całe dotychczasowe życie.

Stefan prawdopodobnie odczuwa teraz rozgoryczenie w stosunku do mnie i piastuje jakieś chłopięce ideały nakazujące mu stanąć po stronie Anny, swojej matki, przygląda się nowemu ojcu z uwagą (nie jest nim Grainger, lecz facet o zapijaczonych oczach i nalanej twarzy) i zdaje sobie sprawę z ukrytych nurtów namiętności łączących matkę z ojczymem, nurtów, które go niekiedy odpychają w sposób niezbyt dla niego zrozumiały, więc przechodząc obok ich sypialni czuje się wyobcowany z tego, co błędnie nauczył się uważać za atmosferę przytulności własnego domu. Prawdę ma pod nosem, ale nie nauczono go, jaki ma zapach. Dla niego krew pachnie różami. Wróci więc do swego pokoju, ogromnie męskiego, i może pocieszy go jego swojskość dając mu poczucie własnej indywidualności, ciągłości i perspektyw na przyszłość; a może ten pokój raczej da mu powody do dumy, niż go pocieszy, jeśli chłopiec pretendując do dojrzałości wyrzucił większość rzeczy zbyt oczywiście przypominających ojca, człowieka, który go opuścił, okazał się łobuzem, gnidą czy jak tam się dzisiaj mówi.

Mam na myśli Stefana takiego, jakim jest teraz, jedenastoletniego chłopca, a nie takiego, jakim był, kiedy go żegnałem, kiedy patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, a dolna warga mu drżała od powstrzymywanego płaczu, ponieważ Anna powiedziała, żeby nie płakał. Po tym rozstaniu czułem najdrobniejsze kostki w swoim ciele, jakby pomiędzy kośćcem a ubraniem, które miałem na sobie, nie było już ani ciała, ani krwi. Kiedy wsiadłem do samochodu, nie zdobyłem się na to, aby obrócić głowę, żeby spojrzeć, czy podszedł do okna, gdyż stawy odmówiły mi posłuszeństwa. Pewnie utrwali się w nim obraz ojca, który nie dbał o niego nawet na tyle, żeby pomachać mu ręką na pożegnanie. Natomiast obraz matki utrwali się jako obraz osoby lojalnej i kochającej. Jak wielką popełni omyłkę w obu wypadkach!

Na Manobie nieraz przychodziło mi na myśl pojęcie „świętości rodziny”. Wydawało mi się zawsze, jakby zalatujące grobowcem, ale tutaj słońce i biały piasek plaży sprawiły, że zblakło i wyschło na szkielet. Wtedy, po rozstaniu ze Stefanem i Anną, kiedy już na zimno zająłem się sprawą naszego rozwodu, tak aby go przeprowadzić godząc nasze odmienne poglądy na sprawy finansowe, wyrażenie „świętość rodziny”, wdzierające się do mojej spopielałej świadomości, zawsze tłumiło jęzory płomieni, które mogły na nowo strzelić z pozornie wygasłego ognia jako dowód przeciw nam, jako potępienie wyroku sądowego; owe płomienie, które miały oznaczać to, co

powinna oznaczać „świętość rodziny”, lecz nie oznaczała, pełna zarozumialst­wa, budząca sprzeciw i nie mogąca istnieć obok wspomnienia o podrygującym tyłku Tony’ego Graingera czy o moim własnym, jeżeli już o tym wspomnieć, w Barcelonie.

W końcu zaakceptowałem myśl, że nie ma mowy o świętości, jeśli chodzi

0 rodzinę taką, jak założyliśmy oboje — Anna i ja. Przysięga wypowiedziana przeze mnie i przez Annę w obecności starego głupka, który nie odróżniał białego od czarnego, była bluźnierstwem. Składaliśmy ją bez przekonania. Obrządek ślubny stał się jedynie formalnym krokiem prowadzącym do łóżka

1 do wspólnego konta. W tym aspekcie Stefan był nieślubnym dzieckiem

i moje wykroczenie było nie większe, niż gdyby urodził się poza świętym małżeńskim stanem i potem utrzymywał go człowiek, który by mu ojcował. Stefan to owoc mego pożądania jego matki, która z kolei pożądała superluk- susowego statusu, i lepiej dla niego, żeby wykrył to zbyt późno niż wcale.

Dotychczas jednak tego nie odkrył i prawdopodobnie nigdy nie odkryje. To, co miało być gorącym, gwałtownym strumieniem prawdy, na pewno ostygnie, zanim mu się pozwoli wtargnąć do cytadeli jego pokoju, owej twierdzy, tego więzienia, w którym chłopiec przygotowuje się do wystar­towania w drugą połowę dwudziestego wieku skrępowany dziewiętnastowiecz­nym kaftanem bezpieczeństwa zastępczych marzeń; tak jak to było ze mną.

Włosy Stefan ma jasne jak Anna, ale podobny jest bardziej do mnie niż do niej. W pewnych chwilach nabiera podobieństwa także do mego ojca, chociaż twarz będzie miał bardziej okrągłą, jak moja, ojciec natomiast miał twarz wąską, z ostrym podbródkiem. — Podobnyś do ojca — mówili do Stefana znajomi, a potem, patrząc na mnie, dodawali: — Za to koloryt Anny.

Jest to przede wszystkim sprawa tyranii genów. Gdy o tym myślę, widzę, jak cicho, niewidocznie torują sobie buntowniczą drogę do opornej twierdzy naszej prywatności, do tego, co sobie wyobrażamy jako naszą prywatność, narzucając nam wciąż sposoby myślenia i zachowania, które powinny ginąć, być skończone. Czuję, że podobieństwo do mego ojca, jakie czasem do­strzegałem w Stefanie, teraz, odkąd go opuściłem, będzie się powiększać.

Nie byłem przy śmierci mego ojca, ale Cranston widział, jak umierał jego ojciec. Mówił, że ciało odpadało od kości, od kości jego ojca, no i od jego własnych także, albowiem w umierającej twarzy ojca widział odbicie swojej żywej twarzy, widział to wyraźniej niż kiedykolwiek w życiu. Opowiadał, że pozbył się uczucia całkowitego osamotnienia w tym, co uważał za swoją słabość i za swoją siłę, i wzruszyło go spóźnione odkrycie, że mogli żywić wobec siebie więcej przyjaznych uczuć.

Cranston opowiedział mi to o swoim ojcu w obozie jenieckim, a ponieważ,

o ile mi było wówczas wiadomo, ojciec mój jeszcze żył, powziąłem po­

stanowienie, że przynajmniej spróbuję, jeśli dane mi będzie zobaczyć go kiedykolwiek, położyć kres dzielącej nas obcości. Rzeczywiście, jeszcześmy się spotkali i teraz zdaję sobie sprawę z tego, że miałem pewne możliwości, nie byłem jednak na nie dostatecznie przygotowany, więc umarł samotny, tak jak chyba sobie tego zawsze życzył. Gdybym znalazł się przy nim, kiedy umierał, nie sądzę, żebym zobaczył to, co widział Cranston, ale gdyby żył o wiele dłużej, tak długo, aż Stefan zdążyłby wyrosnąć i mógł być przy jego konaniu, zapewne dostrzegłby przelotnie w zmienionej twarzy starego człowieka to, co zostało utrwalone na zawsze w jego własnych rysach.

Nigdy nie odkryłem we wcześniejszych latach życia mego ojca niczego, co mogłoby rozwiązać zagadkę jego postępowania w stosunku do mnie. W mło­dości tak naprawdę nigdy mi na tym nie zależało. Byłem zbyt po szczeniacku zaabsorbowany skutkiem, żeby tracić czas i wysiłki na dochodzenie przyczyny jego zachowania wobec mnie.

W owych dniach kiedy po raz pierwszy zamieszkałem w Czterech Brzo­zach, było tam tak jak później, w Anny i moich czasach: górny pułap średniozamożnej klasy angielskich ziemian. Pomiędzy 1930 a 1939 rokiem wnętrze domu nie różniło się zbytnio od wnętrz uczęszczanych przez turystów hoteli w miastach targowych, którym przydziela się gwiazdki jako symbol ich plusów: bladokremowe ściany, imitacja belek, ogrzewacze pościeli, miedziane rondle, wolterowskie fotele, kanapy obleczone w gład­kie pokrowce koloru owsianki i kretonowe firanki w jakobickie wzory. Był tam także pergaminowy abażur z wymalowanym na nim hiszpańskim galeonem osłaniający lampę na dębowym kredensie w jadalni, natomiast standardowa lampa rzucająca ciepłą teatralną plamę światła spoza sofy w salonie miała ozdoby z jedwabnych chwastów. Te szczególnie niegustowne przedmioty były dziełem stryjenki Ethel. Akceptowałem je, tak jak akcep­towałem pewne jej maniery, na przykład stanie w pokoju z założonymi rękami, lekką niepewność przy wymawianiu samogłosek oraz nieśmiałość wobec moich przyjaciół, która niekiedy przeradzała się w żenująco prze­sadną poufałość; te właśnie cechy opisała mi ciotka Sara, nim opuściłem Tradurę, dopatrując się przyczyny w tym, że stryjenka Ethel „nie miała naszych korzystnych możliwości”. Na ścianach hallu i podestu wisiały scenki z polowań Sandersona Wellsa, obrazy Russela Flintsa w jadalni, w salonie

2

*

II

81

zaś nad kominkiem pejzaż marynistyczny przedstawiający kliper w peł­nym słońcu.

Był to podmiejski dom zamożnego człowieka pozbawionego korzeni albo mającego korzenie odmienne niż te, które mu przypadły z urodzenia. Kiedy ja i Anna w końcu odziedziczyliśmy dom wraz z całą zawartością, zdałem sobie sprawę, jak dalece odbijało się w nim oderwanie stryja Waltera od reszty rodziny, oderwanie równe wygnaniu. Jako syn pominięty w spadku przeniósł się w warunki miejskie, wystartował jako gryzipiórek i dorobił się skromnego majątku. Nigdy nie grzebałem w jego prywatnych sprawach, w jego osobistej historii, on zaś w sposób typowo conwayowski chyba był zadowolony z zacierania śladów. Rzadko mówił o swym życiu przed pierwszą wojną światową, kiedy służył w wojsku we Francji. W przeciwieństwie do mego ojca, starszego od niego o osiem lat, i ciotki Sary, starszej o cztery czy pięć, stryj nie urodził się w Indiach, nawet nigdy tam nie był. Po urodzeniu Sary w Dardźilingu babcia Conway zapadła na zdrowiu i w cztery lata później, w początkowym okresie ostatniej swojej ciąży, wróciła do Anglii, do rodowego domu Conwayów w hrabstwie Suffolk, przywożąc z sobą dzieci, mego ojca i ciotkę Sarę, i tu urodziła Waltera. Dziadek odbył do końca służbę w Departamencie Politycznym na północno-zachodniej granicy, po czym także wrócił do Anglii, żeby być razem z powiększającą się rodziną i pracował w dawnym Ministerstwie Indii. Babcia Conway zmarła, zanim dzieci dorosły, a po jej śmierci dziadek Conway wrócił na dwa czy trzy lata do Indii, pozostawiając troje dzieci pod opieką siostry zmarłej żony.

Poza tym wiedziałem z życiorysu stryja Waltera tyle, że studiował prawo, służył w wojsku we Francji, wrócił w 1919 roku, objął w City stanowisko dyrektora banku handlowego i że się ożenił „trochę poniżej swego poziomu”. Możliwe, że ten ostatni fakt powstrzymywał mnie, gdy byłem chłopcem, od zadawania mu dalszych pytań; no i to, że traktowałem Cztery Brzozy jako miejsce tymczasowego wygnania. W czasach szkolnych nigdy nie były moim domem, lecz wygodnym schronieniem, dokąd przyjeżdżałem na wakacje. Tylko w jednym pokoju świadomie zapuściłem korzenie, ale te korzenie przywiozłem z sobą z Indii. Wystarczyło je wsadzić do ziemi.

Wiem także, iż ilekroć przyjeżdżałem tu na wakacje, stwierdzałem w duchu z pewną wyższością, która czai się w dzieciach, że ten dom jest nieco żenujący ze względu na doniosłość zadań, które, jak sądziłem, zostały powierzone memu ojcu. Pierwszy z dwóch jego pobytów tutaj ze mną, w 1939 roku, kiedy on i ciotka Sara przyjechali do Anglii na miesiąc podczas długiego urlopu ojca, nie przypadł na okres wakacji szkolnych i spowodował, iż otrzymałem cudowne zwolnienie na czterdzieści osiem godzin — dom jak gdyby czuł się upokorzony jego obecnością, a nawet obecnością ciotki Sary, mnie zaś

ogarnęła nostalgiczna tęsknota za Indiami, za „tym naszym środowiskiem” — co mogło być wyrażeniem użytym przez ciotkę Sarę.

Czy nie mógłbym przyjechać na następne lato? — zapytałem.

Odpowiedziała: — Ojciec nie może sobie na to pozwolić. — I posłała mi ten swój zmęczony, blady uśmiech. Nie zastanawiając się zaproponowałem, że może stryj Walter wyłożyłby pieniądze na przejazd. Kościste palce za­trzepotały nad wystającym, jak to u starzejących się kobiet, mostkiem, gest, jak sobie teraz przypominam, dość u niej częsty. — O, mój Boże — powiedzia­ła i rozejrzała się dookoła, jak gdyby szukając ratunku; te słowa i ten gest wytłumaczyłem sobie jako bolesną naganę, jako ostrzeżenie, żeby nigdy takich rzeczy nie sugerować, jako potępienie stylu życia jej młodszego brata.

Kiedyśmy w parę lat później wędrowali z Anną poprzez zimne, szare, lutowe pokoje | centymetrem w ręku, po przeprowadzeniu się z mieszkania w St John's Wood, gdzie rozpoczęliśmy nasze wspaniałe i ożywione pożycie małżeńskie, widok mebli, przedmiotów i sprzętów, do których porzucenia śmierć zmusiła najpierw Ethel, a potem Waltera, podniecił moją ciekawość w sposób dotąd nie notowany. Zostawili po sobie jedynie dobra ziemskie niczym mapę jakiejś wyspy bez krzyżyka wskazującego, gdzie się znajduje skarb. Znałem ich jako ludzi pogodnych, czułych dla siebie, czynnych, nigdy nie mających wątpliwości, jak spędzić wolny czas (może za mało mieli tych wątpliwości). Stary dom, Cztery Brzozy, był przeciwieństwem bungalowu Agencji w Tradurze, miejscem, gdzie się energię zużywało. Zapamiętałem bungalow w Tradurze jako miejsce, gdzie energia się rodziła i była magazynowana jak w spichlerzu w latach urodzaju. Późniejsze Cztery Brzozy, z weneckimi oknami, szarawobiałymi dywanami, kwadratowymi kolorowymi plamami rozrzuconych poduszek, wcale nie kojarzą się z energią, raczej z wyczerpaniem.

W starym domu, który z Anną obchodziłem i wymierzałem (właściwie niepotrzebnie, gdyż prace związane z urządzeniem go na nowo jako miejsca wspólnego, intelektualnego i cywilizowanego życia zostały powierzone naj­pierw architektowi, potem dekoratorowi wnętrz), absolutnie nie straszyło. Jeśli były tam duchy, to jedynie przemykające korytarzami w tej części mego umysłu, którą pobudziła ciekawość. Przez parę chwil stałem sam w sypialni Waltera i Ethel, do której rzadko wchodziłem, i wydawało mi się, że tu i tylko tu leżało rozwiązanie zagadki, jacy oni byli w głębi duszy i wobec siebie; albowiem tutaj mogli rozmawiać o przeszłości, wypowiadać myśli określające, jak dalece różnili się od tych, których ja nazywałem „resztą nas wszystkich”.

Stojąc w pustej sypialni usiłowałem przypomnieć sobie okoliczności, w których stryj wyraźnie wypowiadał się przeciwko ojcu i poniósł porażkę. Nigdy nie istniało nic poza atmosferą skrępowania i sądzę, że nigdy naprawdę się nie zgadzali.

Fizycznie byli całkowicie odmienni, Walter przy moim ojcu wydawał się niski i gruby. Wrodził się w matkę, powiedział mi kiedyś i dodał, że i ja także mam coś z niej. Po wojnie, gdy Ethel już nie żyła, a stryj wycofał się z interesów, zabierałem niekiedy Annę do niego w odwiedziny. Pewnego razu ni stąd, ni zowąd oświadczył, jak gdyby jego błądzący umysł uchwycił się pewnych niezbędnych dla niego przekonań: — Miałem dobre życie. — Serce zaczęło mu słabnąć i musiał iść do zakładu. Widziałem go na dzień czy dwa przed śmiercią. Mówił bez związku, myślał, iż Ethel żyje, tylko wyszła z pokoju. Poprosił: — Powiedz Ethel, żeby nie bawiła za długo. — I dodał: — Nazywali ją Mateczką — co mnie zaskoczyło, dopóki sobie nie przypo­mniałem z bardzo dawnych czasów, że w ten sposób ciotka Sara nieraz mówiła o swojej matce, o tej delikatnej pani, która nie wytrzymywała klimatu Indii i zmarła w Anglii w parę lat po urodzeniu Waltera.

Nie pamiętam, aby mówił, że mój ojciec podobny jest do swego ojca fizycznie, lecz wydaje mi się, że tak było w istocie, albowiem stryj Walter wspominał o swoim podobieństwie do matki, jak gdyby z trojga dzieci — ojca, Waltera i Sary — tylko on nie miał conwayowskiego wzrostu i ich wysokiej, szczupłej sylwetki. Ja odziedziczyłem ich wzrost, ale nie chudość. Na tych skąpych dowodach zbudowałem wyimaginowany obraz swojej babki po mieczu. Musiał być wymyślony. Nawet jeśli widziałem jej portrety — chyba tylko w Tradurze jako dziecko — to nie pozostały mi w pamięci. W domu Waltera nie trzymano rodzinnych fotografii —jedynie zdjęcia Ethel w kapelu­szach w formie klosza i sznurach pereł sięgających ud. W wyobraźni widzę babkę jako kobietę mniej niż średniego wzrostu, zgrabną, przystojną, ale coraz bardziej bladą i szczupłą pod indyjskim słońcem, kobietę, której słabe zdrowie zaszkodziło karierze męża.

Widzę mego dziadka oderwanego przez to jej słabe zdrowie od tego, co może najbardziej ukochał — od gór północno-zachodnich Indii, od nieprzystępnego krajobrazu rozpalonych przez słońce głazów i dzikich niebieskookich Patanów, od kraju, gdzie patrzył, jak dorasta jego syn, mój ojciec, na jego podobieństwo, aż do czasu, kiedy Mateczka, nie wytrzymując dłużej wielkich upałów i siarczystych mrozów, i jednocześnie ciąży, uciekła do Anglii, gdzie urodziła Waltera, całkowicie angielskie dziecko, nietknięte magią Indii, od samego początku istotę postronną nie z powodu tego, kim był, lecz tego, co sobą reprezentował, jedyną skazę na krysztale miłości całej rodziny do Mateczki. W słabości, chorobie i braku zdrowia jest zawsze coś niewybaczalnego. Niezależnie od tego, jak bardzo kochał ją mąż, pod warstwą stoicyzmu — jeżeli był nim obdarzony, będąc zaś Conwayem zapewne był — kryła się warstwa urazy, za którą w owym czasie czynił odpowiedzialną Mateczkę. Możliwe, iż zdrowe pucołowate dziecko, takie jak Walter, stało się solą w ukrywanej ranie.

Wtedy to może zrodziła się w nim myśl skompensowania straty i nie spełnionych ambicji i usunięcia się ze sceny, na której Conwayowie wykony­wali swoje obowiązki przed nim i gdzie, jak sądził, znajdował się teren jego własnych powinności. Odbycie do końca służby, zanim pojechał w ślad za chorą ciężarną żoną do Anglii, nasuwa myśl, iż tkwiło w nim silne poczucie tego właśnie obowiązku. Samotny powrót na krótko do Indii, kiedy Mateczka już nie żyła, podsuwa obraz człowieka, który usiłuje bez powodzenia odzyskać utracony grunt w wyścigu o władzę tam, gdzie się to liczy. Dziadek zbyt długo siedział w Whitehallu, zdecydowanie za długo, uszlachetniając swoje ambicje poprzez rejestry i protokoły, gdyż wyczarowywały one wizję miejsc i ludzi, od których nie mógł się oderwać. Dla takiego człowieka byłoby czymś naturalnym widzieć w starszym synu zastępczą realizację własnych dążeń, w młodszym natomiast, w Walterze, tak bardzo podobnym do zmarłej żony, kształt i istotę tego, co mu przeszkodziło w tej realizacji; toteż od samego niemal początku Waltera dobrze odżywiano i dbano o niego, ale poza tym się nie liczył.

Biedny Walter, biedna także Sara, jeśli już o tym mówić — oboje byli małymi zatopionymi wysepkami poza kontynentem miłości ojcowskiej; ona jako dziewczynka, i to w dodatku niezbyt ładna, Walter — gdyż był Walterem, przyczyną przymusowej dezercji Mateczki.

A starszy syn, mój ojciec? W jaki sposób on to wszystko odbierał? Czy był po prostu posłuszny, a może w krótkim okresie swego indyjskiego dzieciństwa także zapłonął miłością do dzikich gór i odczuł, że jego miejsce jest tam, gdzie jego ojca? Czy może źle się czuł w wilgotnym angielskim klimacie, tu gdzie woda jak gdyby znajduje się tuż pod powierzchnią ziemi? Czy jako chłopiec miał naturalne zamiłowanie do skał i suszy? Czy podzielał frustrację ojca i w gębi duszy żywił urazę do Waltera urodzonego wśród zieleni i wilgoci? Może pomiędzy nim a Sarą wytworzył się prywatny kod porozumienia (trochę podobny do zrozumienia, jakie wyczuwałem pomiędzy Dorą a Kriszim, kiedy do nich dołączyłem w Dźandapurze), wspólne nie wypowiedziane słowami pragnienie i zamiar powrotu za ocean. Toteż kiedy po latach, gdy historia jak gdyby się częściowo powtórzyła i żona ojca, Luiza, poszła tą samą drogą co Mateczka —jego zaproszenie, aby Sara przyjechała i zajęła miejsce na drugim końcu stołu, było spełnieniem ślubu złożonego w dzieciństwie, że pewnego dnia oboje znowu będą razem mieszkać w Indiach — coś w rodzaju rakhi-bandhan rozpoczętego w Suflolku i zamykającego koło w Pankocie.

Gdyby Conwayowie nie odznaczali się właściwością ukrywania wszystkiego głęboko w sobie, mógłbym sobie wyobrazić serdeczne koleżeństwo ojca i syna, coraz silniejsze i trwalsze pomiędzy moim ojcem a jego ojcem, szczerą i żywą

*

85

wymianę poglądów, ustalanie planów; zimowe wieczory spędzaliby na opo­wiadaniu sobie o starych Indiach; wpatrywaliby się w ogień płonący na kominku, mężczyzna szukając w nim wspomnień, chłopiec — pełen ambitnych oczekiwań. Latem, kiedy słońce wynurza się na wschodzie, ogrzewałoby ich, przemarzniętych do szpiku kości, resztkami żaru, którym szczodrze szafowało gdzie indziej. Ale nie, tak się nie stało. Byli Conwayami nie uznającymi wypowiadania swoich myśli, a już na pewno obnażania swoich dusz. Łatwiej wyobrazić sobie dziadka inaczej: sztywny, jakby kij połknął, odwraca się od skalistych gór i zwraca ku światu pełnemu chorób, ku Suffolkowi i Whitehal- lowi, twarz człowieka, który przyjmuje zrządzenia losu bez szemrania. Łatwiej go widzieć jako kogoś, kto nie ma dla swoich namiętności innego wyścia jak tylko otoczenie ich kokonem z jedwabistego lodu, kto nie pozwoli sobie na nic więcej poza zimnym błyskiem przyjemności, gdy dostrzega ten sam lodowaty wzrok u starszego syna i odgaduje, co się za nim kryje.

Kiedy przenoszę wzrok z dziadka na jego syna, mego ojca, ukazują mi się dwie twarze; piewsza jest twarzą chłopca, który pragnął dla siebie dokładnie tego samego co jego ojciec i dążył do tego żarliwie, z lodowatym uporem, a druga twarzą chłopca, który pragnął czegoś innego, chłopca, dla którego praca w Indiach była śmiercią za życia, beznamiętnym i przykrym obowiąz­kiem wypełnianym tylko dlatego, że geny nakazały mu odpowiedzieć na zew obowiązku i ukształtowały go tak, aby wytrzymywał chłód. Obie twarze mogły być prawdziwe i aczkolwiek dowody niezbicie świadczą przeciwko tej drugiej, nabiera ona niekiedy większego uroku. Zadaję sobie pytanie, czego ojciec mógłby pragnąć zamiast politycznej kariery w Indiach? Bynajmniej jednak nie z powodu niemożności znalezienia odpowiedzi odwracam się od drugiej twarzy w stronę piewszej. Trudno mi znaleźć u niego inną postawę w stosunku do kogokolwiek, włącznie ze mną, niż ta, jaka cechuje człowieka zamiłowanego w swojej pracy tak bardzo, że będzie się zazdrośnie bronił przed cieniem zwątpienia w jej wspaniałość i doskonałość; może dlatego, że zdobył ją tak mozolnie.

3

W szkole w Anglii — ojciec posłał mnie nie do tej szkoły, do której sam chodził, lecz do gorszej, do szkoły stryja Waltera (co już samo w sobie jest znamienne) — przezywano mnie Radżą i to przezwisko przylgnęło do mnie na cały czas mojej nauki, stało się raczej zaszczytne niż obelżywe.

Kiedy stryj Walter się o tym dowiedział, wyznał mi, że mój ojciec także miał przezwisko — Stara Rakietnica.

Stara Rakietnica? Rumieniec spowodowany po części przyjemnością, po części zażenowaniem z powodu tego, że mi się wymknęło słowo Radża, pomału schodził z mojej twarzy. Ta chwila w stołowym pokoju Czterech Brzóz, gdzieśmy jedli posiłek przy świecach, utkwiła w mojej pamięci jako typowa dla innych sytuacji, kiedy grunt usuwał mi się (lub przynajmniej tak mi się zdało) spod nóg, a ja byłem gotów się bronić.

Moja osoba stanowiła problem dla Waltera i Ethel, co do tego nie ma wątpliwości. Ponieważ nie mieli dzieci, myślę, że Ethel kiedyś liczyła na to, że będę dla niej synem, co mogłoby być właściwe w tego rodzaju sytuacji, i chyba dziwiło ją, że w rzeczywistości żadne z nas nie było przygotowane do odegrania takiego scenariusza. Miała w sobie wytrwałość i praktyczność, które doceniłem dopiero będąc znacznie starszy. Zanim jednak zacząłem doceniać i jej to okazywać, musiałem stanowić szczenięce i dość śmieszne ucieleśnienie wszystkiego, co w Conwayach (wyłączając Waltera) drażniło ją jako osobę należącą do niższej warstwy społecznej i raniło jako kobietę, „wszystkiego”, czego doświadczyła bezpośrednio tylko w kontaktach z Sarą. Z moim ojcem nie zetknęła się aż do jego odwiedzin w 1933 roku. Sarę znała i prawdopodobnie spotkały ją z jej strony afronty, gdy Walter starał się o nią po pierwszej wojnie światowej. Sara nie była na ich ślubie cywilnym w 1919 roku. Niezależnie jednak od jej osobistego doświadczenia z conwayowską sztywnością uprzedził ją o tej właściwości ów dziwny Conway, jej ukochany, jej mąż Walter, bo jeśli Walter pozwolił sobie kiedykolwiek na jedno bodaj słówko przeciwko bratu, siostrze czy ojcu, to wyłącznie w zaufaniu wobec swojej żony Ethel.

Może Ethel znała prawdę, której ja się tylko domyślałem, ale i tak byłaby to prawda widziana oczami Waltera, ona zaś mogła ją stwierdzić osobiście obserwując Sarę, mając do czynienia z nią, a potem z jej bratankiem Williamem — chłopcem osieroconym przez matkę, którego gotowa była przyjąć do swego przytulnego domu, wprawdzie niechętnie uznawanego przez świat Conwayów, lecz dogodnego dla nich jako gniazdo dla ich ostatniego kukułczego jaja. Możliwe, że Walter musiał ją przekonywać mówiąc: — Weź­my chłopca. Nie mają dla niego czasu, naprawdę. — Oboje pewnie spodzie­wali się, że okażę się naturalnym dziedzicem raczej Waltera niż ojca, toteż rozczarowali się, gdy przyjechałem: chłopiec wprawdzie podobny do Mate­czki, lecz o niemiłym sposobie bycia swego ojca; zachowujący się nienagannie, ale zamknięty w sobie, trzymający ich z dala od wszystkiego, co istotne dla wzajemnych stosunków, jeśli mają być ciepłe i synowskie.

Świece na stole jadalni były pomysłem stryjenki Ethel. Niezbyt je lubiłem, gdyż nie pozwalały mi widzieć dokładnie tego, co jadłem. Miały także wpływ hipnotyczny. Pomiędzy daniami, podawanymi przez ten rodzaj pokojówek, do

87

D

których teraz jestem przyzwyczajony (z początku byłem zaszokowany tym, że mnie obsługuje ktoś o białej skórze), szpiczaste płomyki absorbowały moją uwagę, tak że rozmowa stawała się bardziej sztuczna niż dawniej, nim stryjenka Ethel, hołdując lokalnej zwariowanej modzie, wprowadziła tę woskową formę iluminacji. Mnie się wydawało, że świece są czymś wulgar­nym. Nie wiem, jak często stryjenka Ethel dotykała w stryju Walterze owego delikatnego nerwu, który ostrzegał go, że ma się opanować, że ma powściąg­nąć naturalny odruch i nie powiedzieć na przykład: — O, Ethel, tylko nie świece! — Wydaje mi się, że milczenie stryja wypływało z jego niezłomnej miłości do niej oraz z faktu, że zbyt wiele miałby okazji do wykrzykiwania: — Ethel, tylko nie to! — gdyż w wyniku całego ich pożycia znalazł się poza punktem, w którym mógłby całkiem świadomie określić nie tylko ich wzajemną odrębność, lecz także i to, co ich z sobą związało i utrzymywało w ciągłej miłości.

Ow wieczór przy świecach, opowiadanie o szkole i zdradzone przezwisko ojca — Stara Rakietnica — pozostał w mojej świadomości jako wieczór, w którym zbiegły się wszelkie nici moich lat chłopięcych i omotały mnie jak siecią. Kilka chwil prawdy mogłoby wyzwolić reakcję łańcuchową i spowodo­wać rozwikłanie całej reszty. Ale kto przy tym stole znał prawdę? Musiałaby wtargnąć z zewnątrz jak wicher, który otwiera szeroko okna, wydyma firanki, gasi świece. W ciemności któreś z nas musiałoby zawołać: — Światło, szyb­ko! — a wtedy wyłoniłyby się nasze blade twarze, podkrążone oczy, wyglądalibyśmy jak więźniowie, którzy żyli razem w ciemnościach i zdumiał ich nie tyle fakt, że nagle odzyskali wolność, ile uprzytomnienie sobie, iż są sobie obcy.

Pistolet sygnałowy, rakietnica Very’ego służy do wystrzeliwania rakiet sygnalizacyjnych: czerwone, zielone, czerwone — czy coś w tym rodzaju, nie kończące się zmiany ostrzeżeń — oraz rakiet oświetlających, które opadając powoli rzucają światło na ziemię niczyją, a trwa to dostatecznie długo, aby dostrzec, czy coś się na niej porusza, czy żyje, zatem czy stwarza niebez­pieczeństwo, w odróżnieniu od tego, co się nie rusza, więc jest drzewem, krzakiem lub głazem. Jeżeli się poruszasz po ziemi niczyjej, a nieprzyjaciel ją oświetli, powinieneś znieruchomieć, nawet w pozycji stojącej, ponieważ przy pierwszym błysku światła coś, co zmienia kształt, staje się widoczne i człowiek nawet padając na płask może być dostrzeżony i rozpoznany. W czasie wojny nie miałem takiego doświadczenia, ale jako chłopiec czytałem o tym w książ­kach, w czasopismach i słyszałem na wykładach oficerów w szkole.

Kiedy stryj Walter mi powiedział, że ojca przezywano Stara Rakietnica, z początku myślałem, że to było w szkole, i nie zrozumiałem, o co chodzi. Ale stryj wyjaśnił, że tak nazywano ojca w Indiach i dodał: — Tak przynajmniej

mówiła mi twoja ciotka Sara. — Zapytał, czy wiem, co to znaczy, więc powiedziałem, że wiem. Stryjenka Ethel oświadczyła, że gdyby była mężczyz­ną, wolałaby przezwisko Radża niż Stara Rakietnica. Popatrzyłem na mi­goczące srebrne sztućce. Pamiętam, że nakreśliłem cztery równoległe linie widelcem na korkowej podkładce pod talerze, a chociaż umyka mojej pamięci rytm tego epizodu, nie zapomniałem o pauzach, kiedy milkłem zaniepokojony ich perfidnymi przytykami do ojca. Wydaje mi się, iż Walter zauważył, że to, co powiedział lekko, ja przyjąłem poważnie. Wszelkie jego wysiłki roz­ładowania atmosfery tylko pogarszały sprawę. Nawet uśmiech na jego pulchnej, zawsze rumianej twarzy interpretowałem jako kpiący, jeśli okreś­lenie „interpretowałem” jest właściwe dla opisania kłębiących się we mnie sprzecznych emocji. Nie, nie sprzecznych, gdyż żadna z nich nie była dostatecznie wyraźna, żeby ją określić jako sprzeczną z którąkolwiek inną.

Stryj Walter nie powiedział nic takiego, co by mnie zmusiło do zapytania go wprost: — Prawda, że nie bardzo lubisz mego ojca? Dlaczego? — Nie powiedział aż tyle, ale ja wcale nie chciałem, żeby powiedział coś więcej. Nie mogłem przecież warknąć na stryjenkę Ethel, kiedy mówiła, jakie wolałaby przezwisko: — To nie twoja sprawa, nie wtrącaj się! — chociaż zapewne oddawałoby to to, co czułem, gdy patrzyła na mnie z ukosa, zezując jednym okiem na Waltera, bo nie była zdolna do samodzielnego myślenia, mówienia czy odczuwania czegokolwiek, tak mi się przynajmniej zdawało; była to pulchna kobieta o raczej pospolitych rysach twarzy, a jej włosy, ularbowane na zbyt jasny kolor i ułożone w zbyt sztywne fale, miały świadczyć o pewności siebie, której nigdy nie przejawiała w towarzystwie.

Tak wiele jest tego, o czym nie wiem, a co kierowało moim życiem, kształtowało je aż do chwili, gdy widzę siebie siedzącego przy świecach, urażonego wyimaginowanym lekceważeniem ojca - ile miałem wtedy lat? piętnaście? szesnaście? — że trudno mi wyobrazić sobie siebie samego, oceniać siebie siedzącego tam w pełnym rozkwicie swojej niewiedzy. Gdy powracam myślą do tej sytuacji, widzę swoją obecną twarz na ówczesnych ramionach. Tamten chłopiec jawi mi się jako całkowita abstrakcja, reprezentująca różne rzeczy dla różnych ludzi, w tym także i to, co reprezentuje obecnie dla mnie, cień mojej dawnej osobowości padający niekiedy przede mną, gdy słońce mam za plecami. Walter zanurzający się w toń, której głębokość umiał ocenić prawidłowo, a może nie oceniał jej wcale, bo nie zwracał na to uwagi, powiedział, że ojca przezwano Stara Rakietnica, gdyż chyba działa! niczym owa rakietnica na terenach, na które go wysyłano. Bez względu na to, jak wielkie niepokoje szerzyły się w księstwie czy w grupie księstw, spokój powracał prawie natychmiast po jego przybyciu, ludzie jak gdyby wrastali w ziemię, gdy się tylko zbliżał. Stryj dodał, że to oczywiście lekka przesada.

ale zdarzało się to na tyle często, iż zwróciło uwagę Departamentu Poli­tycznego.

W każdym razie tak twierdziła twoja ciotka Sara — dodał. — Jej to niesłychanie imponowało.

Teraz ów wieczór przy świecach blednie, zastępuje go dziwna granatowo­czarna niepamięć, podobna raczej do cętkowanej ciemności, jaka zapada, kiedy się zamyka oczy. Ani Walter, ani Ethel nigdy nie zapytali, dlaczego koledzy przezywają mnie Radżą, ja nigdy nie wspominałem ojcu o jego przezwisku. Oczywiście, nie miałem po temu wiele okazji. Wiedziałem jednak, jak dwuznaczne bywają przezwiska. Z początku wołali na mnie Radża, gdyż chciałem grać pana wobec innych chłopców, uważałem, że pewna zażyłość z dworami książąt daje mi specjalne przywileje w życiu zbiorowym, w które zostałem rzucony. Z wiekiem zmądrzałem i to nadal używane przezwisko zmieniało się wraz ze mną, i zmartwiłbym się, gdybym stwierdził, że jakiś nowo przybyły chłopak nie usłyszał o Radży w ciągu tygodnia od chwili przyjścia do szkoły. Było to przezwisko, do którego się dostosowywałem, niekiedy celowo, niekiedy przypadkowo. Zdobyło nawet oficjalne, aczkolwiek sarkastyczne uznanie. Mieliśmy nauczyciela historii nazwiskiem Bates. Na którejś lekcji zacytował słowa przypisywane Mountstuartowi Elphinsto- ne’owi. Mówiąc o księstwach i ich utrzymywaniu przez Brytyjczyków Elphinstone określił je jako ścieki, doły kloaczne: „Musimy mieć jakiś ściek, żeby doń spływały nieczystości, w które obfitują Indie, jeśli nie chcemy zbrukać naszego własnego ustroju zaprzestając ich usuwania.” Są to jedne z nielicznych słów, które wryły mi się w pamięć na zawsze. Po przeczytaniu tego cytatu Bates powiedział: — Cóż, Conway, jesteś naszym ekspertem w sprawach Indii, proszę o komentarz. — Nie zawsze byliśmy mądrzy, według słów starego Gray-Hume’a, nie zawsze byliśmy dobrzy. Powiedziałem: — Myślę, że autor musiał być cholernym łobuzem, proszę pana. — Zapadło głuche milczenie, na twarzy Batesa pojawił się wyraz ni to zdumienia, ni to rozbawienia, nigdy się tego nie dowiedziałem. Przybrał minę pełną godności i zwrócił się do wszystkich z wyjątkiem mnie: — Ktoś się zapomniał. Ktoś popełnił, że tak powiem, gafę. Ktoś nie powinien zadawać takich pytań Ra­dży. — Po lekcji chłopcy wynieśli mnie na rękach. Na dorocznym wieczornym ognisku podobiznę Guya Fawkesa nazwano Elphinstone’em. Tylko Radży mogło ujść na sucho użycie w klasie słowa „cholerny”.

Jednak niezależnie od znaczenia, jakiego później nabrało przezwisko Stara Rakietnica, nie mogłem pozbyć się myśli, iż zrodziło się tak jak i moje. Brzmiało niesympatycznie, niemile, zbyt bliskie prawdziwego wrażenia, jakie ojciec niekiedy na mnie sprawiał, o którym zapewne starałem się nie myśleć. Doszedłem do wniosku, że to przezwisko nadał mu ktoś, kto służył w wojsku

we Francji i powrócił do Indii, jakiś urzędnik, przeniesiony do pułku z Departamentu Politycznego i zwalniający tym samym miejsce dla ludzi | Indyjskiej Służby Cywilnej, takich jak ojciec (coś takiego!), zawodowców, którzy mogliby nigdy nie zrobić kariery w indyjskich księstwach, gdyby nie wybuch wojny. Do Departamentu Politycznego nie trafiało się bezpośrednio, lecz poprzez ISC lub wojsko. Były to ciepłe posadki. Maksimum tego, co mój dziadek mógł zrobić dla swego syna, to przepchnąć go przez ISC pociągając za wszelkie dostępne mu sznurki. Jeśli mój ojciec gorzał takimi samymi politycznymi ambicjami, jakich nie zdołał zrealizować jego ojciec, wieść

o wybuchu Wielkiej Wojny prawdopodobnie zabrzmiała dla niego jak trąby burzące mury Jerycha. Ludzie, którzy walczyli we Francji i wrócili do Indii, gdzie nie było dla nich wolnych posad w Departamencie Politycznym, mieli powody, żeby lekko szydzić z tych, co zajęli ich miejsca.

Bardzo bym pragnął poczuć ponownie owo prawdziwe ukłucie rozczarowa­nia, jakiego doznawałem jako uczniak w Anglii, gdzie nowi koledzy mieli ojców, którzy „walczyli we Francji”, mój zaś rodzony ojciec — nie: chciałbym odczuć je na nowo, dokładnie tak jak wtedy, abym mógł ocenić stopień jego intensywności. Wiem, iż ilekroć pojawiał się temat służby w wojsku pod­czas wojny i padało nieuchronne pytanie, mówiłem o moim ojcu: — Och, ISC w Indiach — i kiedy żądano ode mnie wyjaśnień, rzucałem: - Rząd — informację według mnie zawsze wystarczającą, a nawet sprawiającą wrażenie na pytających, ale we mnie wzmagającą wewnętrzną, instynktowną obronę przed pewnym piętnem, które właściwie piętnem nie było, choć mogło tak wyglądać przy zbyt prostackiej analizie faktów i ich zbyt dosłownej interpretacji. „Rząd” było określeniem nieścisłym, w gruncie rzeczy — kłamst­wem, lecz pozwalającym kolegom tak oceniać mego ojca, jak ja go oceniałem, no i oczywiście jak chciałem, żeby oni go oceniali. Umieściłem go poza zasięgiem oskarżeń i, według mojego poczucia lojalności, na odpowiedniej pozycji. W końcu nie zbił majątku na dostawach dla wojska. Wprawdzie nie okrył się chwałą wojenną, lecz także nie okrył się hańbą; nie przylepiono mu etykietki „spekulanta”.

Poza tym miałem jeszcze stryja Waltera, wypychałem go do przodu, żeby wypełnić lukę, jaka mogła powstać w cienkiej czerwonej linii mojej dumy: major Walter Conway. o jego odznaczeniach za udział w kampaniach i o tym, że wymieniano go w rozkazach, nic bym nie wiedział, gdyby nie wpadł mi w ręce jego stary mundur połowy leżący za workami w komórce, w jakiś rok po moim przyjeździe do Czterech Brzóz. Tak, mogłem zawsze zapchać stryjem Walterem jakąś lukę, ale tak jak się broniłem przed trucizną rozczarowania w przypadku ojca, tak samo broniłem się przed trucizną zbytniej dumy ze stryja Waltera. Nie przychodziło mi to zresztą z trudem.

Alumiał mnie fakt, że ktoś może pozwolić na to, aby jego mundur pleśniał w gradami niczym para starych gumowych butów. Dopiero po kilku dniach zdobyłem się na poruszenie tego tematu i byłem równie zdumiony jego spokojną odpowiedzią: — Co, jeszcze tam leży? Lepiej go spalić. — Tak wielka nonszalancja w tak ważnej sprawie wydała mi się czymś osobliwym. Py tania, które zadawałem na temat baretek, miały zapewne posmak zjadliwo- ści. musiałem jednak zaspokoić swoją ciekawość i dotąd mam żywo w pamięri obraz tego zaspokojenia. Mogę nawet dziś wyraźnie odtworzyć zapach kreozotu i widzę kłęby kurzu unoszące się w promieniach słońca wpadających przez brudne, osnute pajęczyną okienko komórki, w której stałem i przy­glądałem się, jak stryj przeszukuje kieszenie, żeby się upewnić, iż są puste, nim wrzuci mundur do ognia. Może ten zapach kreozotu, jaki słońce wydobyło z drewna, przypominał mi bungalow w Pankocie, panią Canterbury opowia­dającą o powstaniu sipajów — na głowie miała swój edwardiański słomkowy kapelusz — i napełnił moją jedenasto- czy dwunastoletnią pierś atawistyczną tęsknotą do widoku szkarłatu i wybielonych kredą ładownic. Pod jakimś pretekstem wymigałem się od przyglądania, jak stryj Walter pali swój mundur. Nie wiem, może pomyślał: „Smarkaty głuptas! Niech go diabli z tą jego dezaprobatą! Prawdziwy Conway!” i może traktował mnie potem z niejaką rezerwą, której nie dostrzegłem z powodu swojej gruboskórności.

Pierwsza wojna światowa nie była jedynym tematem sprawiającym mi ból zwątpienia czy rozczarowania. Na inne pytania odpowiadałem także drob­nymi kłamstwami, zmyśleniem. — Dużo się nastrzelałeś? — zapytał któryś z kolegów. Piewszą odpowiedzią było wzruszenie ramion wraz ze słowami: — Och, trochę. Oczywiście tereny należały do maharadży, a on niechętnie dawał zezwolenie, ale w ostatnim roku polowaliśmy na tygrysa. — Później bogatszy o lata szkoły i moją reputację odpowiadałem: — Nie, nie za wiele. Naprawdę to niewielka rozrywka zapędzić tygrysa w kąt jadąc na słoniu i pukać do niego. — Wtedy, kiedy przybierałem taką postawę, chyba nie było w szkole innych chłopców z indyjskimi doświadczeniami, i to w ta­kim wieku, że mogliby mi zaprzeczyć, a nawet myślę, że nie sprawiłoby mi różnicy, gdyby byli, gdyż w tym czasie nabrałem pogardy do krwawych rozrywek; co częściowo wynikało z nasilania się we mnie' dziecinnego przekonania, iż kinwarski tygrys miał pełne prawo przebywać na polance, częściowo zaś z uznania za swoją postawy, którą wypracowałem dla ojca broniąc go. Wyrobiłem ją w sobie, ażeby usunąć wątpliwości, dla prze­ciwwagi nękającego wspomnienia słów Krisziego, które sprowokowały mnie do bójki.

Dopiero w Anglii, w szkole, przezywany Radżą, wypytywany przez innych chłopców, zacząłem odczuwać jako prawdziwy cios cały sens słów Krisziego. Nie zamierzam twierdzić, że to mnie stale nurtowało lub martwiło. Byłem chłopcem wesołym, ekstrawertykiem. Ale kiedy padały pytania typu: — Co robił twój ojciec w czasie wojny? Czy dużo upolował grubej zwierzyny? — odpowiadałem, jak gdyby dotyczyły kogoś obcego, i chyba zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, że ojciec stanie się dla mnie rzeczywiście obcy, jeżeli go przed tym nie obronię i nie będę stale przypominał sobie, że to mój ojciec, że może ujawnić o sobie pewne rzeczy, które spowodują, że stanie się obcym, a ja, krew z jego krwi, kość z jego kości, stanę się do pewnego stopnia także obcym dla samego siebie.

Po prostu nie potrafiłem przyznać i trudność na tym polegała, że te pytania, odarte z wszystkich formuł grzecznościowych, znaczą zwyczajnie: Czy twój ojciec jest prawdziwym mężczyzną? Jest odważny, czy tchórz z niego? I że od odpowiedzi będzie zależała moja ocena samego siebie. Wszystko to w tym się zawierało. Gdybym miał pewność, moja pięść musiałaby wylądować na nosie pytającego. Pytania i odpowiedzi były balansowaniem na linie, jeden fałszywy krok popchnąłby rozmówców do użycia siły.

Tutaj w grę wchodził honor, zarówno mój, jak mego ojca, sytuacja, jakiej nigdy nie doświadczyłem w Tradurze. Tam jego honoru nie kwestionowano, z jednym wyjątkiem, wtedy Kriszi, ale był to przypadek odosobniony, a ja rzuciłem się na Krisziego instynktownie i tak spontanicznie, iż zdążyłem uratować honor ojca i mój, nim powstało zagrożenie. W Anglii sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Wypytywanie było powolniejsze, subtelniej­sze, bardziej aluzyjne, ja zaś musiałem stawić mu czoło zupełnie sam, nie tylko dlatego że byłem sam, lecz także dlatego, że to pytanie nurtowało i mnie. Odpowiadałem więc pełen zawistnej, zapamiętałej miłości. — Musiałeś widzieć mnóstwo tygrysów i różnych rzeczy — powiedziała stryjenka Ethel na samym początku, kiedy chciała nawiązać ze mną kontakt w pierwszych dniach po moim przyjeździe do Czterech Brzóz. — Nie ma ich już zbyt wiele — odparłem — a my jesteśmy przeciwnikami śikaru.

Kochałem mój wyimaginowany obraz ojca, moje pojęcie o nim, jako wcieleniu cech, jakimi sam chciałem się odznaczać, i tego właśnie broniłem, ilekroć wydawało mi się, że powstaje zagrożenie. Wieczór przy świecach wyznaczył początek końca tej fazy, poza tą linią leży moje dzieciństwo, przed nią — młodość, wiek męski, a w miarę dorastania, w miarę jak czułem się coraz mniejszy w coraz większym świecie, zacząłem odczuwać także pomniej­szanie się ojca, oczami duszy widziałem, jak kurczy się do obecnej formy odpowiedniej dla istoty ludzkiej, aż zmieścił się w butelce, którą jako dziecko kazałem mu opuścić i rosnąć niby dżinowi.

93

Ów wieczór przy świecach i przezwisko Stara Rakietnica należą praw­dopodobnie do czasów, kiedy niektóre moje rany jeszcze krwawiły. Krótko przedtem otrzymałem chyba jeden z jego listów, musiało więc się zbliżać Boże Narodzenie, a może moje urodziny lub początek długich letnich wakacji, tylko bowiem przy takich okazjach otrzymywałem krótkie listy zaczynające się od słów: „Drogi Williamie” i zakończone podpisem „ojciec”, bez pozdrowień. Rytm tej korespondencji jakoś ustalił się sam. Ja swoje listy do niego wysyłałem dość wcześnie, aby zdążył odpowiedzieć mi w porę, aby jego listy doszły przed tymi ważnymi datami, pomiędzy którymi wymieniałem kore­spondencję z ciotką Sarą. To ona właśnie ustanowiła ów rytm już dawno temu i wzięła na siebie obowiązek odpowiadania na częste listy, które mu posyłałem przez pierwszy rok pobytu w Anglii, a może przez dwa lata. „Twój ojciec i ja z radością dowiadujemy się...”, „Twój ojciec i ja uśmieliśmy się z twojej relacji...”, „Twój ojciec wyjechał, dlatego ja odpowiadam na Twój list do niego”, „Twój stryj Walter da ci trochę pieniędzy, żebyś sobie kupił coś, na co masz ochotę. To od twego ojca i ode mnie z pozdrowieniami świątecznymi.” (Albo urodzinowymi czy wakacyjnymi.)

Rzadkie i lakoniczne listy ojca także przysparzały mi owych ukłuć roz­czarowania; biorąc pod uwagę naturalną niechęć chłopców do pisania, łatwo zrozumieć, dlaczego nie otrzymując listów od ojca, uważałem za nędzne namiastki listy od innych — od ciotki Sary, pani Canterbury, Dory i Krisziego. Najpierw urwała się korespondencja z Dorą i Kriszim, trwała chyba nie dłużej niż rok czy dwa. Nieco dłużej odpowiadałem na epistoły Starej Owcy, ale kiedy opuściła Dźandapur, żeby objąć posadę przy innym wychowanku, w innej części Indii, i ta korespondencja się urwała, chociaż aż do wybuchu wojny Stara Owca przysyłała mi kartki na Boże Narodzenie i na urodziny. To ojciec reprezentował dla mnie Indie, to od niego chciałem mieć wiadomości. Kiedy przychodziły jego krótkie listy, usiłowałem wyczytać coś więcej między wierszami, wystarczyłoby mi któreś z pytań; „No i co, jak ci idzie? Czy jesteś już gotów? Czy rozumiesz, naprawdę rozumiesz, co cię czeka, kiedy wstąpisz do służby?”

Inni koledzy mający rodziców za granicą byli w szczęśliwszym położeniu. Znałem chłopca, który dwukrotnie jeździł do Indii, żeby spędzić lato z rodzicami, ale on był starszy, więc pocieszałem się, że i na mnie przyjdzie kolej. Fakt, że tylko raz zdobyłem się na odwagę, by wspomnieć o tym ciotce Sarze („O, mój Boże!”), świadczy, że w głębi serca niezbyt w to wierzyłem, lecz broniłem złudzenia przez stopniowe wzmacnianie jego otoczki.

*

Strumyk wijący się poprzez brzezinę, pieniący się i szemrzący na kamieniach, nazywany tu Wodą, był, jak sądzę, młodzieńczym ekwiwalentem Kępy rodo-

dendronów z lat dziecięcych, ale chociaż nie miałem jeszcze jedenastu lat, kiedy go po raz piewszy zobaczyłem, nigdy się w nim nie bawiłem, nigdy nie zdjąłem butów i skarpetek, żeby się w nim pluskać i brodzić. Siedziałem na brzegu, czasem drzemałem w senne popołudnie; niekiedy, w chwilach pomiędzy snem a jawą, widziałem go poprzez przymrużone powieki, jak spływa do serca rzeki statecznie zdążającej ku otwartemu morzu. Spuszczałem na jego wodę powolne, senne łodzie wspomnień lub szybkie, mknące czółna ambicji i oczekiwań; niezależnie jednak od rodzaju łodzi — ich rejs zawsze kończył się na indyjskim brzegu. Wygnanie trudno znieść bez jakichkolwiek więzów. Zależnie od mojego nastroju wędrowanie nad brzeg Wody było bądź czymś podniecającym, bądź też smutnym, ale zawsze z czymś się łączyło. Toteż tu właśnie, na końcu tej wąskiej ścieżki, otrzymałem ostatni cios, który pchnął mnie z gwałtowną siłą poprzez niewidoczne kolumny prowadzące do świata rzeczywistości. Stefan bawi się tu dotychczas. Siadywałem tu z nim, ucząc go nazw drzew, rozpoznając ptaki, dzieląc z nim jego pasję życia, dzieląc jego więzienie. Nie było to miejsce naszego rozstania, choć czasem wolałbym, żeby nim było, tak samo jak żałuję, ze nie przygotowałem go do przyszłości, kiedy przebywaliśmy tu razem, na przykład zdobywając się na uczciwość i ostrzegając go: Nie daj się nabrać, bo są wszelkie szanse, że pewnego dnia będąc tu powiem lub zrobię coś takiego, co roztrzaska sam środek twego małego światka. Byłaby w tym jakaś czystość, jakiś porządek, który obaj ceniliśmy wysoko, gdyż właśnie tu, na brzegu Wody, ojciec mój, w trakcie swojej drugiej wizyty w Anglii, w 1936 roku, kiedy miałem siedemnaście lat, oznajmił mi, gdy spodziewałem się rozmowy o dojrzałych już planach, jak mam pójść w jego ślady, że załatwia dla mnie, jak to nazwał, „dzielenie się obowiązkami ze stryjem Walterem”.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem. Kiedy jego słowa dotarły do mojej świadomości, wykrzyknąłem: -— Ależ ja pragnąłem kariery w Indiach, sir! po czym przyjrzałem mu się uważnie, badałem go wzrokiem, jak gdyby szukając rozwiązania zagadki jego zdumiewającej zdrady. Przyjechał o dzień wcześniej, niż zapowiedział, bez ciotki Sary, która zawiadomiła stryja Waltera (tak, gdyż to ona napisała list anonsujący ojca), że ostatnio kiepsko się czuje

i bałaby się tak długiej podróży. Może nie chciała być świadkiem ciosu, który zamierzał zadać mi mój ojciec? Przyjechał w sierpniowe słoneczne i upalne popołudnie, kiedy się opalałem wystawiając ciało na promienie złotej tarczy zbyt często przesłoniętej chmurami, chciałem, aby przynajmniej zobaczył, że wyglądam zdrowo, że nadaję się do wszystkiego, do spełnienia każdego zadania, nawet do każdej pokuty w granicach zdrowego rozsądku za te moje lata spędzone w zadowolonym z siebie podmiejskim świecie Czterech Brzóz; tylko konieczność sprawiła, jak sądziłem, że musiał mnie tu umieścić, i miałem nadzieję, iż ten pobyt nie wycisnął na mnie piętna.

95 • 1

Kiedy lak leżałem na brzuchu opalając plecy, miałem w polu widzenia Cztery Brzozy, ilekroć otwierałem podrażnione spływającym potem oczy; mąciło to wielkie, powolne fale spokoju i znużenia wzniecone nadzieją na przyszłość, a także upałem, więc zacząłem się zastanawiać, czyby nie otrząsnąć się z lenistwa, wrócić do domu, ubrać się i pójść do miasta, żeby popływać w nowym odkrytym basenie.

Nagle go zobaczyłem, wysokiego obcego mężczyznę idącego przez trawnik ze stryjem Walterem; jak spięty ostrogą, skoczyłem na równe nogi, za­wstydzony, że musiałem błysnąć przed nim nagim brzuchem i piersią. Potem, już ubrany, pozbyłem się zażenowania, miałem nadzieję, iż sprawi mu przyjemność widok jedynego syna, rosłego i dorodnego; po jego oświadczeniu nagle staliśmy się dla siebie obcy, ja uświadomiłem sobie na zimno, że muszę tylko leciutko unieść wzrok, by patrzeć mu w oczy, i że ten fakt oraz moja nieco masywniejsza budowa kładą tamę potokowi opinii i decyzji, którym mógłby mnie zalać. Jego pociągła, szczupła twarz się zmieniła. Skóra wyschła, stała się grubsza, jakby wędzona, stwardniała i nieczuła z powodu klimatu

i przeżyć. Był za stary, żeby rozumieć zew mojej krwi. Musiałem mu to wytłumaczyć. — Przecież czekała na mnie kariera w Indiach, sir!

Dawno temu stryjenka Ethel wyśmiała mnie z powodu zwracania się do stryja Waltera per „sir”, gdyż uważała to za „miłe, ale pyszałkowate”. Nigdy w Indiach nie mówiłem do ojca „sir”, teraz wyrwało mi się to niechcący. Słowo „sir” podkreślało chłód, jaki zapanował pomiędzy nami, zresztą na długo przed spotkaniem nad brzegiem Wody, co zauważyłem dopiero teraz.

- Pewnie myślisz, że to wszystko jest mydleniem oczu? — powiedział; nie zrozumiałem i przez chwilę łudziłem się, iż ma to związek z moim powiedze­niem „sir”; prawdopodobnie dlatego zapamiętałem słowa, jakich wtedy użył. Ale nie o to chodziło. Przypuszczał, że ja uważam za mydlenie oczu powtarzające się deklaracje Brytyjczyków, że poprowadzą Indie ku niepodleg­łości. Zwrócił uwagę na prawdopodobieństwo, iż z mojej kariery w Indiach nic nie wyjdzie, jeśli wypadki potoczą się szybko, natomiast jeśli potoczą się w rozsądnym tempie, kariera moja skończy się przedwcześnie.

Sądziłem — powiedział — po twoich raczej rozwlekłych listach, że uważnie studiujesz problemy indyjskiej polityki. — Pokonał mnie swoją wyższością. Słowa oraz ich zmienne znaczenia w zależności od sytuacji były narzędziami jego pracy. Zastraszał nimi książęta. Poczułem się prostakiem, zamilkłem. Cała moja nauka i oczytanie dały mi, jak się okazało, powierz­chowną znajomość tych spraw, były niczym w porównaniu z wiedzą i opinią człowieka, który całe życie się nimi zajmował.

- Będzie ci się lepiej powodziło — zakończył — jeżeli yamnipn zarabiać jak twój stryj Walter. — A ja jak tonący uchwyciłem się tej słomki. Usi-

96

łowałem wytłumaczyć, dlaczego nie będzie mi się lepiej wiodło, i kiedy mówiłem, błysnęła mi myśl, iż ojcu ta decyzja jest tak samo niemiła jak i mnie, ale że nie może ponosić więcej kosztów albo że jest zbyt przezorny, zbyt troszczy się o moją przyszłość. Wysłuchał mnie bez uśmiechu, tak jak zapewne wysłuchiwał starego Randźita Raosingha, gdy ten mówił mu o sukcesji, a kiedy skończyłem powiedział: — Powtarzam, Williamie, uważasz, że to wszystko jest mydleniem oczu?

Pozostał u nas przez dwa dni. Owego wieczoru stryj Walter zwrócił się do mnie: — Cóż, będziesz pracował u mnie. — I dobrotliwie dotknął mego ramienia. Odpowiedziałem: — Tak, stryju. — Popatrzyłem na niego nie jak na mego stryja, co w końcu zdarzało mi się dość rzadko, .ale jak na przyszłego pracodawcę, i nie jestem pewien, czy mi się w tej roli podobał. Mogło się okazać, iż mięsista powłoka dobroduszności okrywa kościec o sklepikarskim szpiku. Jeśli decyzja ojca, przekreślająca moją indyjską karierę, była dla stryja niespodzianką, to patrzył na mnie zapewne z tą samą nurtującą go myślą nie jak na swego indyjskiego bratanka, lecz jak na nowego chłopca na posyłki, który miał głowę nabitą czymś, co on będzie musiał z niej wybić. W tym momencie całe moje rozgoryczenie na ojca rozpłynęło się w nie pozbawionej lęku ponurej pogardzie dla stryja Waltera. Powiedział coś w rodzaju: — Nie będzie ci źle. — Obrał linię postępowania polegającą na przekonaniu, że ojciec ma rację, że jest „rozsądny jak zawsze”, że ja jestem młody, że mam przed sobą pięćdziesiąt lat aktywnej pracy, że już wkrótce Anglicy w Indiach będą może jedynie turystami lub podróżującymi biznesmenami. Przypomniał mi, że mam jeszcze rok szkoły przed sobą, a więc dość czasu, żeby się przyzwyczaić do tej myśli, do tego rozczarowania. Kiedy użył słowa „roz­czarowanie”, powstrzymałem się od dalszych sądów o nim, odstąpiłem od powziętego w złości podejrzenia, iż cała sprawa była przez niego ukartowana, że korzystając ze stosunkowo skąpych możliwości finansowych ojca zgodził się pomagać, ale stawiając swoje warunki.

Od tego czasu często zastanawiałem się, czy przypadkiem stryj Walter nie wiedział albo nie podejrzewał, że kiedy podrosnę, ojciec machnie na mnie ręką, a nawet czy w głębi duszy nie miał nadziei, że tak się stanie, czy nie doszukiwał się we mnie cech, które mógłby urobić, gdybym był z miękkiej gliny. Czy nie odczuwał niekiedy maleńkiej satysfakcji na widok jeszcze jednego Conwaya wygnanego z conwayowskiego sanktuarium, tak jak on został z niego wygnany. Już dawno rozgrzeszyłem go z podejrzeń, które podówczas powziąłem, że brał udział w walce z ojcem stoczonej na gruncie jakiegoś zadawnionego sporu; ale w tym gruncie, na moje nieszczęście, tkwiły moje korzenie, gdyż przypadkowo spłodził mnie mój ojciec. Los chciał, żeby zwycięzca zagarnął mnie wraz z resztkami łupów, jakiekolwiek one były.

97

a

Podejrzenie nie utrzymało się długo. Stryj nie chełpił się zwycięstwem, odwrotnie, wyłaził ze skóry, żeby mi sprawić przyjemność. — Będzie ci do­brze — mawiał, po czym jeszcze dodawał: — Na litość boską, Bill, przecież to nie koniec świata! — Dał mi piątaka, gdyż twierdził: — To jest wszystko, co mam ci do dania, chłopie! — Więc po pewnym wahaniu wziąłem pieniądze, a później, nie jako rewanż, bo przecież — myślałem dumnie — tego nie da się kupić, całkiem świadomie, ale z młodzieńczą powściągliwością i z pewnym opóźnieniem, obdarzyłem go częścią uczucia, którego mój ojciec nie podniósł z ziemi, jak liści opadłych jesienią ze srebrnych brzóz. Obdarzyłem nim także w nikłym stopniu Ethel, nie za to, co zrobiła i co mówiła, bo praktycznie niczego nie robiła ani nie mówiła, lecz za traktowanie mnie tak, jak gdyby nie przeszło jej przez głowę, iż nie jestem jeszcze na tyle mężczyzną, żeby bez biadolenia odbierać cios za ciosem.

Jednakże to nie przekreśliło utajonej nadziei, jaką żyłem przez cały rok, że ojciec zmieni decyzję, wróci do Indii i pomyśli: Mój Boże, przecież chłopiec chciał tego na serio — i codziennie wyglądałem listu. Młodzi Anglicy nadal przystępowali do egzaminu wstępnego do Indyjskiej Służby Cywilnej, ten stan trwał jeszcze przez trzy czy cztery lata. Po nocach rozważałem, czy zrobię mądrze, jeśli napiszę do niego i powiadomię, iż pragnę zaryzykować, postawić moją karierę na jedną kartę, a potem porozmawiam ze stryjem Walterem jak mężczyzna z mężczyzną, tak jak to się obecnie wydawało możliwe. Ale listu nie otrzymałem i nie wysłałem. A kiedy powtarzałem sobie w duchu, co mógłbym powiedzieć stryjowi Walterowi, zrozumiałem, że zabrzmi to jak płacz rozpieszczonego bachora z powodu utraty balonika. W owych tygod­niach, które nastąpiły po wizycie ojca, oddalenie się stryja Waltera od rodziny

i od Indii nabrało głębszego sensu, nasunęło mi przypuszczenie, że pod powierzchnią oderwanych myśli i uwag, jakie do mnie docierały, kryło się coś ważniejszego, że na przykład stryj niezbyt kocha mego ojca, że jest człowie­kiem, który wolał upokorzyć rodzinę poślubiając kobietę taką jak Ethel, odmawiając hołdowania bogom rodzinnym czy jakimkolwiek, chyba że chodziło o bogów mamony, i tych nie tyle czcił, ile żył z nimi w dobrej komitywie. Teraz skłonny byłem uważać go za człowieka, który rozmyślnie odciął się od mocno zakotwiczonych tradycji służby w olśniewającym sercu imperium, gdyż widział w tym nie zakotwiczoną tradycję, lecz balonik, do którego się przywiązali, a którego utraty starałem się nie opłakiwać. Może doszedł do wniosku, że w Indiach zło przewyższa wszelkie dobro, zwłaszcza powierzone takim ludziom jak mój ojciec. Była to zasadnicza część moich złudzeń na temat ojca, teraz jednak złudzenia się rozwiały, straciły wszelkie zabezpieczające je osłony, gdyż oczy moje zaczęły je zdzierać, chciałem bowiem dociec, jakim był rzeczywiście ów człowiek bez uśmiechu, który obser­

wował mnie i nigdy nie zdradził spojrzeniem, że wykrył we mnie cechy po nim odziedziczone, lecz patrzył jakby przez odłamki lodu wzrokiem nie wyrażają­cym niczego poza niechęcią.

Nad brzegiem Wody zmierzyłem ową niechęć, porównałem ją z moim uczuciem, które niegdyś było miłością, ale przestało nią być. W duchu stwierdziłem, że mnie zawiódł nie tylko w tym wypadku. Nigdy o mnie nie dbał. Porównywałem lata wygnania z męstwem początkowego okresu w Ang­lii, gdyż retrospektywnie oceniałem to jako męstwo. Okazało się daremne, bo moje wygnanie było zamierzone. Porównywałem moje dawne nadzieje na dotarcie do mety z realnym końcem tej podróży i tylko wzruszałem ramionami. Wystawili mnie do wiatru. Wodzili mnie za nos, żebym odegrał rolę staromodnego „sygnalisty”. Całe Indie mogły się pogrążyć w oceanie, mnie to już nie obchodziło. Strażnikami świętej wiary byli skurwieni imperialiści, natomiast naród, który zniewalali, był narodem mazgajowatych głupców. Mountstuart Elphinson nie mylił się w ocenie książąt. Mój ojciec zmarnował życie i okrył się śmiesznością, gdyż o tym nie wiedział, był stary, zasuszony, oderwany od tego świata. Oczywiście, mogłem nie pójść do biura stryja Waltera. Mogłem zaciągnąć się do marynarki, wstąpić do wojska. Zastanawiałem się, w jaki sposób człowiek staje się odkrywcą? Zapewne musi najpierw skończyć geologię czy coś technicznego i raczej nudnego. Jeżeli pójdę do biura stryja Waltera, to i tak nie na długo; tylko na tyle, żeby odłożyć trochę pieniędzy, a wtedy sam o sobie zadecyduję.

Wrodzone poczucie dyscypliny jest czymś silnym, trudnym do rozpoznania, łatwym do pomylenia z cnotą stanowczości. Myślałem: „Życie nie jest takie podłe” — i dodawałem — „ale nie dzięki ojcu” i cisnąłem mego pierwszego dorosłego papierosa do strumienia, gdzie nurt nim zakręcił i podrzucił parę razy, nim papieros poddał się niepokonanej sile prądu i wreszcie zniknął z oczu tam, gdzie brzegi Wody ginęły w nieco gęściejszym lesie.

*

W młodości, kiedy krew kipi, kiedy ciało i duch ważą się na wszystko, są takie pułapki, w których ostre zęby chętnie wpadamy. Przynajmniej to jedno dziedziczymy. Później nieraz mamy ochotę spuścić sobie lanie za stracone w życiu okazje, za indolencję, słabość, niezdecydowanie, za to, żeśmy się pozwolili unieść połyskliwemu, pieniącemu się prądowi, który niesie bardzo szybko tylko do ponurego, szarego morza. Ale w młodości wszystko wygląda inaczej. Inaczej także było ze mną. Pieniący się strumień — to był potok samego życia; indolencja była energią, słabość — siłą, niezdecydowanie

i stracone okazje — co najmniej chwytaniem życia za kark, przeżywaniem go

i radowaniem się nim w pełni.

Pewnego weekendu, wczesną jesienią 1939 roku, kiedy miałem osiemnaście lat, straciłem niewinność, a wydarzenie to przyczyniło się do zagmatwania najprostszego problemu: czy chcę, czy nie chcę pracować u stryja Waltera. Stało się to w French Fern, w miejscu pachnącym szyszkami i benzyną; był to zapach kochania się pod gołym niebem.

Jako osiemnastolatek miałem wzrost pięć stóp i jedenaście cali na bosaka. Goliłem się częściej, niż trzeba, ale goliłem się. W łazience śpiewałem wspaniałym barytonem. W soboty i niedziele paliłem fajkę i piłem piwo oraz pilnie, aczkolwiek mniej poważnie niż dotąd, przestrzegałem przebywania na powietrzu i ćwiczeń. Byłem jeszcze niewinny i to mi ciążyło. W pociągu o 8.15 spotkałem pewną dziewczynę, Lilian. Mieszkała w Ashtead i nosiła siatkowe rękawiczki. Po spędzeniu z nią paru wieczorów, po pożegnalnych pocałun­kach. w których brały udział nie tylko usta, lecz i kolana, jechałem do domu z Ashtead nader szybko, szedłem do łóżka drżący i niecierpliwy i kochałem się z prześcieradłem i poduszką, co łagodziło napięcie i sprowadzało sen, za to rano domagało się zapłaty w postaci dowodu na spodniach od piżamy, zwiększonego poczucia absurdalności oraz irracjonalności.

To nie Lilian korzystała z French Fern, lecz jej przyjaciółka, Betty Mitcombe. Tamtejsza przydrożna gospoda nazywała się The Wallace. Miała basen kąpielowy, czasem oświetlany wieczorami od dołu i z góry, parasole słoneczne w szkocką kratę, a na ścianach hallu oświetlonego neonami widniały małe płytki — insygnia klanowe. Kelnerzy nosili białe, krótkie obcisłe kurteczki i spodnie ze szkockiego tartanu. Na stołach w barze stały doniczki z wrzosem. Ten bar nazywał się Miły Książę Karolek. Był tam też salon z barem dla wybranych gości, zwany Żołnierzyk w Spódniczce, obsługiwany przez kierownika, który nosił taki szkocki kilt i zjawiał się, żeby pozbierać szklanki oraz wysłuchać uwag gości.

Jakieś ćwierć mili od miejsca, gdzie droga z The Wallace łączyła się z główną szosą londyńską, zdarzały się liczne wypadki. Kiedyśmy się zbliżali do skrzyżowania pewnego wieczora, Betty Mitcombe, wciśnięta pomiędzy mnie a Lilian na przednim siedzeniu samochodu stryja Waltera, wsadziła rękę do mego rozporka i powiedziała: — Uważaj, jak jedziesz, Bill. — Było ciemno

i Lilian nie zauważyła tego ruchu Betty, tylko mój, kiedy skręciłem, żeby ominąć rów. Następnego dnia była sobota i Lilian siedziała w domu. Zadzwoniłem do Betty Mitcombe. Przyjęła zaproszenie na przejażdżkę i na piknik. Powiedziała: — Weź z sobą nieprzemakalny płaszcz na wypadek deszczu. — Nie mogłem uwierzyć, że ma na myśli to, co mnie się wydawało, że myślała. Sprawdziłem, czy mam w portfelu prezerwatywę, którą tam trzy­małem jak kwiatek pomiędzy kartkami książki przez około sześć miesięcy, bardziej jako emblemat optymistycznego oczekiwania niż miłe wspomnienie.

Kółko brudu i wypukłość na opakowaniu, do której się zdążyłem przy­zwyczaić, teraz mnie przeraziły. Czyżby się zepsuła? Producent zalecał używanie jakiegoś kremu. Wyglądało to na coś brudnego, obrzydliwego, ale sam pomysł budził zaufanie. W pokoju czułem dziwny zapach, fetor wydzielin zwierzęcych utrzymujący się w rozgrzanej pościeli. Na dworze, w słońcu, powietrze pachniało eterem.

Ogrodnik, którego stryj Walter wynajmował, strzygł trawnik w kształcie półksiężyca, schodzący pochyło do obramowanej drzewami drogi, na wiosnę zaś sadził kępy żonkili dookoła czterech srebrzystych brzóz. Kosiarka była wilgotna i trawa spadała gęsto z noży do pojemnika. Było to zapewne ostatnie strzyżenie trawy w tym roku. Wyprowadziłem czerwony dwuosobowy wóz MG, który stryj Walter dał mi na osiemnaste urodziny na warunkach spłaty, kiedy i po ile będę mógł, i gdy zjeżdżałem żwirowanym podjazdem, miałem uczucie, że cała ta scena jest zupełnie przejrzysta i że tak jak tamta, kiedy pędziłem przez majdan w Tradurze, żeby ratować Dorę od otaczających ją kołem jeźdźców, pozostanie bez zakończenia. Nie mogło to trwać więcej niż kilka chwil. Pamiętam początek, kiedy ogrodnik obrócił kosiarkę brązowym jak orzech ramieniem, popatrzył na mnie z odległości dzielącej go od wolno sunącego auta i skinął głową, jakby z aprobatą i w szczególnym pozdrowieniu, ale zakończenia nie pamiętam. Nie pamiętam, jak wróciłem z tej przedziwnej przejrzystości do szczególnego poczucia tajemniczości, jaką ma prywatna osoba, która ujawnia jedynie to, co sama chce; może uczucie przejrzystości nie miało nic wspólnego z faktem, iż znajdowałem się, odziany w swoją niewinność i nieświadomość, w drodze na randkę, na której miałem utracić

i jedno, i drugie na zawsze, dzięki Bogu, lecz wiązało się z ostrym atakiem, niemal wybuchem radości. Nie była to radość z perspektywy, tylko radowanie się tym, co już istniało, tym, co czyste i naturalne, stanowiące powód radości sam w sobie: lśniąca, lakierowana czerwona maska samochodu, szykowne skórzane rzemienie do jej przytrzymywania, wilgotność trawy, kora brzóz, nakrapiana, szarobrązowa i srebmobiała jak skóra dziwnej, podrasowanej żyrafy; chrzęst kół samochodu na tysiącach brązowych i żółtych kamyków, z których każdy wzięty osobno i zbadany wykazałby cudowną rozmaitość kształtów: niektóre okazałyby się gładkie, inne ostre, a wszystkie ukruszone z większych kamieni i zrzucone z wywrotki, może w taki poranek jak dzisiejszy, kiedy światło, powietrze i promienie słońca odbijają się w polerowa­nym czarnym wygięciu zmysłowej w dotyku kierownicy; kasztanowy kolor skórzanego noska pantofla, szare spiralne odchody dżdżownic na trawniku, proste, na przemian jasne i ciemne, bruzdy w skoszonej trawie, pozostawione przez kosiarkę, którą pchał ogrodnik, sztywne łodygi i sterczące strusie pióra dalii, pachnące dymem drzewnym wczesne żółte chryzantemy wyhodowane

11|S| \ lii

i / i r H

w szklarni; cała ta radość, że się jest cząstką otaczającego świata. Właśnie to powodowało ową przejrzystość, właśnie to nie miało końca. To uczucie zawsze powraca do mnie i wybija się ponad wszystkie inne. Ogarnia mnie także tu, na Manobie, teraz kiedy piszę, w tym właśnie momencie. Bulwiaste, choć smukłe pióro, kosztowne z powodu tego całego złota, moja spocona ręka zwilżająca chropowaty papier, wewnątrz i na zewnątrz zapach zgnilizny, który jest także zapachem życia, powietrze nagle przecięte śpiewem i krzykiem Melby; jaskrawozielone lub ciemnobrązowe cienie, potencjalnie fioletowe powietrze — potencjalnie, gdyż dziś jest upał, skwar, powietrze może w każdej chwili osiągnąć taką temperaturę, iż wybuchnie pożar i znajdzie pożywkę w lesie, strzeli płomieniem ogarniającym poszycie: to wszystko, a także inne większe i mniejsze przejawy fizycznej egzystencji przyczyniają się do uszczęś­liwienia mnie w takim samym stopniu jak wtedy, dawno temu, owego jesiennego ranka mojej inicjacji, w harmonii z pełną, zmysłową świadomością, że żyję nie przejmując się niczym poza swoim ciałem oraz tym, co je otacza, co mogę wziąć, trzymać, zobaczyć i dotknąć, co może mnie przyprzeć, przytulić albo podziałać na moją wrażliwość z zewnątrz do tego stopnia, iż powiększy się w dwójnasób piękno czy brzydota wszystkiego: pracy robotnika w fabryce czy w warsztacie, żywiołów łaskoczących ziemię, aż wyrzuca w górę zielone ramiona, a może takich bestii jak tygrys kinwarski, które wytyczają swoje granice, pozostawiają ślady i obserwują z ukrycia.

CZĘŚĆ TRZECIA WIDOK Z TARASU

Parę z nich przyniesiono mi tego samego dnia, kiedy je schwytano, więc miałem możność przyjrzeć się im w całej ich krasie i żywości. Jak tylko się zorientowałem, że dostarczają mi je na ogół jeszcze żywe, kazałem jednemu z moich ludzi sklecić dużą bambusową klatkę z korytkami na jedzenie i wodę, w nadziei, że zdołam parę z nich utrzymać przy życiu... Piły mnóstwo i były w ciągłym ruchu, skakały po całej klatce z grzędy na grzędę, czepiały się dachu

i ścian i rzadko odpoczywały, bodaj przez chwilę... Na drugi dzień zawsze wykazywały mniejszą aktywność... i rankiem trzeciego dnia prawie zawsze leżały martwe na dnie klatki bez widocznej przyczyny.”

(Alfred Russel Wallace: Archipelag Malajski. Kraina orangutanów i rajskich ptaków, tom 2.)

W 1945 roku ciotka Sara miała sześćdziesiąt lat i gdy stała, lekko się garbiła. Gdyby przyczepić jej do nosa ołowiany pion, zwisałby prostopadle nie trafiając pomiędzy jej stopy, lecz o parę cali przed nimi. Nie była bynajmniej zgarbioną staruszką, ale widocznie musiała wychylać się do przodu od nasady kręgosłupa, jak gdyby właśnie w tym miejscu ulokowały się pierwsze starcze dolegliwości; choć i tak natura obeszła się z nią dobrotliwie. To, co straciła na prostej postawie, kompensował nowy w jej wyglądzie wyraz jakby żywego zaciekawienia, sprawiała to wysunięta do przodu głowa. Patrząc na nią z boku, kiedy stała na tarasie i obserwowała pracujących w ogrodzie rezydencyjnym malich, kiedy podnosiła szczupłą rękę do piersi i przebierała palcami po teraz jeszcze bardziej wystającym mostku — chwilowo zapominało się, że ongiś absorbowały ją plany, które nigdy do niczego nie doprowadziły.

h

Jeśli ktoś nie zna piękniejszych ogrodów, to — mając w polu widzenia jej dociekliwy profil, jej wychylony do przodu jak u nadzorcy tors i bębniące palce, jakby żądające nienagannie wykonanej pracy — mógł dojść do wniosku, że nadzorowany przez nią ogród należy do tych, które bogactwem kwiatów i lśniących trawników wywołują okrzyki zachwytu u każdego, kto je zobaczy. Nic z tych rzeczy.

Gdy patrzyło się na nią z przodu albo gdy siedziała, obraz Sary jako nieugiętej perfekcjonistki natychmiast ginął. Ciało miała zwiotczałe, jak gdyby dopiero w średnim wieku zaczęła przybierać na wadze po raz pierwszy w życiu, jej kości zaś, przez długi czas przyzwyczajone do podtrzymywania tak niewielkiej wagi, kiedy zaczęła tyć, skurczyły się na znak protestu zniechęcając

i powstrzymując sadełko, zanim jeszcze się zawiązało; teraz, przy jej szczupło­ści, wystąpiła obwisłość i pewna anatomiczna dezorganizacja — nasuwająca myśl o gorsetach i o odpowiednich strojach, jeżeli chce nadal trzymać się prosto, na czym jej na pewno zależało. Ale i tutaj natura okazała się dla niej łaskawa. Zwiotczenie stwarzało pozory minionej kobiecej krągłości i miękko­ści. Twarz miała także obwisłą, lecz wyraźnie zaznaczające się kości policz­kowe sugerowały, że kiedyś była przystojną kobietą. Dyskretnie farbowała włosy, nie dopuszczając do siwych odrostów; przerzedzone na skroniach i nad czołem, zachowały nikły połysk, co pozwoliło przypuszczać, że w młodości były olśniewające. Szaroniebieskie oczy przysłaniała zawsze jej ponura osobo­wość i tylko raz jeden w życiu widziałem je błyszczące z podniecenia — owego wieczoru kiedy wybierała się z bungalowu w Tradurze na bankiet u mahara­dży — teraz były zasnute mgiełką i ktoś obcy mógłby to zamglenie przyjąć za spokój, kryjący w sobie wiele doświadczeń, wiele szczęśliwych chwil i pewien smutek — plon pełnego, owocnego życia.

Kiedy Dora, już jako dorosła kobieta, powiedziała mi, że zapamiętała ciotkę Sarę jako „miłą panią, którą musiała całować” — mruknąłem coś w rodzaju „czyżby?” i pomyślałem, że jako chłopak chyba nigdy jej nie pocałowałem, a jako dorosłemu mężczyźnie zdarzyło mi się to najwyżej dwa razy, mianowicie, gdy spotkaliśmy się po długiej rozłące spowodowanej wojną

i kiedyśmy się rozstawali — jak się potem okazało — na zawsze. Wspo­mnienia moje i Dory o ciotce Sarze jak gdyby dotyczyły dwóch różnych osób: jednej reagującej na czułość Dory i drugiej, która wydawała się czułości nie pragnąć,w obronie przed nią chowała się za swoją wyniosłość i nijakość; przypominam sobie moje zakłopotanie, kiedy zobaczyłem ją stojącą na tarasie Rezydencji i nie umiałem ocenić jej jednoznacznie. Chwilami widziana z profilu, zdawała się ową starszą, ale nadal czynną kobietą, która mogła jedynie wydawać wyraźne rozkazy i udzielać precyzyjnych odpowiedzi; kiedy indziej zaś, patrząc na nią z przodu, siedzącą, dostrzegałem ślady dawnego

ciepła, czułości i mądrości. Lecz kiedy zaczynała mówić, temperatura wzajem­nych stosunków natychmiast spadała. Niekiedy miałem wrażenie, iż dzieje się tak dlatego, że Sara nie ma co wnieść do rozmowy. Innym znów razem, że używa słów niczym gąbek do wchłaniania myśli rozmówców, żeby je potem wyżąć, jak osoba, do której obowiązków należało przejść przez życie czyszcząc różne rupiecie, aż przyjdzie dzień, kiedy uda się znaleźć wśród nich coś wartościowego, albo też, że nie spodziewa się niczego wartościowego i musi po prostu utrzymywać pomieszczenia we wzorowym porządku, w czystości, żeby nic nie rozpraszało uwagi, żeby było jak w łazience, na kwietnikach lub w szufladach komody, której zawartość ma być w każdej chwili gotowa do zapakowania w walizki.

Niewiele zapamiętałem z tego, co do mnie mówiła. — A to co za wstrętna komedia! O, Boże! — Kiedy jej coś niecoś opowiedziałem o obozie Świńskie Oko na Malajach, gdzie siedziałem w niewoli u Japończyków przez trzy i pół roku, stwierdziła: — Cóż, to już minęło, Williamie. No i wyglądasz już lepiej.

Spotkanie z nią w Delhi powinno było mnie ostrzec, że według jej oczekiwań pobyt w obozie miałem uważać za coś, co minęło bezpowrotnie, co przypadło mi w udziale, gdyż sprawy ułożyły się tak, a nie inaczej. Na dworcu w Delhi, dokąd się pofatygowała na pociąg z Kalkuty, popełniłem ten okropny błąd, że ją objąłem. Nie umiałem się powstrzymać, ale był to błąd — bó ona nie zdołała się dostatecznie uzbroić, żeby odeprzeć ten atak czułości ze strony dorosłego mężczyzny, a ja nie powinienem był jej na to narażać. Kiedy ją zobaczyłem, jak stała w białej spódnicy, żółtej bluzce i krótkim białym żakiecie, z laską, na której się nie opierała, otoczona potwornym rejwachem towarzyszącym przyjazdowi pociągu w Indiach, nie byłem całkowicie pewien, czy to ona, gdyż nie widziałem jej od 1933 roku, lecz odgadłem, że tak, dostrzegłem bowiem coś znanego mi w stanowczej, szlachetnej, a zarazem twardej jak skała minie starszej pani, o twarzy ocienionej staromodnym, okrągłym, płóciennym białym kapeluszem; jego rondo miało ochraniać oczy od słońca, a nie dodawać uroku właścicielce. Stała niczym biały słup, nieodstraszona naporem kulisów, pasażerów i bagaży, bezpieczna dzięki długoletniemu — tak się przynajmniej wydawało — szacunkowi okazywane­mu jej przez obcych ludzi oraz niezachwianej pewności, że nic przykrego nie może spotkać samotnej kruchej Angielki w jej wieku.

Przecisnąłem się bliżej, ale nie podszedłem wprost, dopóki nie spojrzeliśmy na siebie: wtedy nabrałem całkowitej pewności, że to ona. Na jej twarzy pojawił się wyraz akceptacji. Nie malował się na niej ani smutek, ani radość, ani to, że mnie poznała. Może taki wyraz twarzy mają wszyscy stojący na

105

peronach, gdy wiedzą kogo, ale nie wiedzą, czego oczekują. Jak tylko nasze oczy się spotkały, już nie oderwaliśmy od siebie spojrzenia i kiedy dzieliła mnie od niej tylko para czyichś ramion, uniosła rękę w geście pytającym, a zarazem powitalnym, i wymówiła jedno słowo:

William?

Uniesiona dłoń tak pozostała, ściśnięta pomiędzy nami, kiedy ją objąłem. Nie była to bariera, raczej komplikacja i kto wie, może wprawiło ją w zakłopotanie to, iż jedną rękę miała zajętą laską, drugą unieruchomioną przy piersi, więc w żaden sposób nie mogła odpowiedzieć spontanicznie na mój uścisk. Może nauczyła się przyjmować jako zrządzenie losu nieumiejęt­ność okazywania serdeczności i popadanie w niezręczną sytuację zawsze, gdy taka okazja się nadarzała? Ale kiedy się od niej odsunąłem, kiedy spostrzeg­łem, żejej kapelusz trochę się przekrzywił, kiedy chciałem już go poprawić, coś mnie powstrzymało; instynkt podszepnął mi, żeby się nie narzucać, gdyż każde dotknięce wprawia ją w zakłopotanie i wytrąca z równowagi. W tym momencie, wydaje mi się, nie przeszkadzał jej przekrzywiony kapelusz, raczej to, że nie wiedziała, jakim człowiekiem jestem ja, jakim jest ona i jak ma postąpić, kiedy się sprawa wyjaśni. I to bynajmniej nie dlatego, że ją zirytował czy wprawił w zakłopotanie mój nagły odruch, lecz dlatego że nie była dostatecznie opancerzona, żeby się obronić, ani nie miała broni w postaci miłości, żeby odwzajemnić gest. Mój uścisk nie został ani przyjęty, ani odrzucony, po prostu trafił w próżnię, wyczerpał się i zgasł.

Z pamięci umknęły mi nie tylko szczegóły mojej podróży z obozu do Delhi, lecz także tej drugiej, z Delhi do Gopalakandu, dokąd pod koniec swojej kariery mój ojciec wrócił jako gospodarz palladiańskiej willi, w której się urodziłem. Utrwaliły mi się natomiast dwa momenty: widzę, jak idę przez lotnisko w Mingaladonie i jak obejmuję ciotkę Sarę w Delhi. Musieliśmy czekać tam tylko kilka godzin na nocny pociąg do Gopalakandu. Ona zajmowała przedział pierwszej klasy z trzema jeszcze paniami, ze mną w półprzedziale pierwszej klasy jechał jakiś pan, który rzucił okiem na moją twarz więźnia, skinął głową i zasłonił się pismem „Readers’ Digest”. Kiedy właściwie powiedziała mi, przed wyjazdem z Delhi czy w czasie śniadania w przerwie podróży wczesnym rankiem — że stryj Walter miewa się dobrze, natomiast stryjenka Ethel nie żyje, trafiona, tak głupio, na głównej ulicy miasteczka bombą latającą? Czyżby fatygowała się po mnie do Delhi, żeby mi to zakomunikować, żebym przyjechał do Gopalakandu wolny od przymusu usłyszenia tej nowiny, żeby przyjazd do domu był po conwayowsku uporząd­kowany, po conwayowsku sztywny, jak najmniej obciążony emocjonalnymi wstrząsami? Nie od razu, dopiero znacznie później, przyszło mi do głowy, że taki mógł być powód. Chyba powiedziała mi o tym w Delhi, w hotelu,

gdzieśmy odpoczywali i coś tam jedli między pociągami, ale i tak śmierci stryjenki Ethel nie odczułem jako osobistej straty, odczułem ją dopiero, gdy w upalnym indyjskim słońcu zbliżało się Boże Narodzenie, wtedy pomyślałem

0 Czterech Brzozach otulonych śniegiem i o jasnych płomieniach, które dzięki stryjence Ethel, tej osobie z niższej klasy średniej, gorzały w ich ognisku domowym.

i

W Gopalakandzie czekało na nas auto. Stacja mieściła się na terenie składów towarowych na ziemi niczyjej pomiędzy miastem a dzielnicą garnizonową

1 kiedy samochód z niej wyruszył, na szczycie wzgórza w odległości dwu mil wyraźnie ukazała się Rezydencja. Traciło się ją potem z oczu, gdyż droga skręcała, widok zasłaniały także drzewa i budynki centrum handlowego.

Ciotka Sara powiedziała mi, że ulica, którą jedziemy, nazywała się Drogą Rezydencji, potem przemianowano ją na Wzgórze Rezydencji. Dochodziła piąta po południu. Niektóre sklepy były otwarte dla wieczornych klientów.

Widziałem konne tongi. Dwie białe kobiety wsiadały do tongi, lecz zatrzymały się na widok samochodu i pozdrowiły siostrę Rezydenta skłonieniem głowy.

Ciotka Sara pozdrowiła je także pochylając głowę i unosząc ową pytającą, badawczą rękę. Za centrum handlowym rozciągała się szeroka aleja Wzgórza Rezydencji, wybrukowana, obsadzona drzewami, okolona ogrodami zamoż­nych bungalowów; tutaj ponownie wynurzył się gmach Rezydencji, miniatura pałacu Buckinghamskiego na szczycie wzgórza, miniaturowy Mail. Zobaczy­łem posąg Białej Królowej Wiktorii, pękatej, z berłem, ustawiony na środku drogi, która rozwidlała się w tym miejscu tworząc wjazd i wyjazd z terenu Rezydencji. Kiedy samochód zwolnił na zakręcie, usłyszałem szczęk i krzyki, nieomylne odgłosy uzbrojonej władzy. Pulsujące nerwy w karku i ból w krzyżach zagłuszyły we mnie wszelkie uczucia, poza oczekiwaniem na cios, więc odchyliłem się do tyłu, chociaż wiedziałem, że to tylko klaśnięcie dłonią w kolbę, salut, i zatkałem pięścią usta, gdyż nie mogłem oddzielić tego, co się działo w sposób widoczny, od tego, co niewidoczne. Roześmiałem się nerwowo, a kiedyśmy przejeżdżali obok stojących na baczność żołnierzy, których ciała jeszcze drżały od trzaśnięcia butami o beton, obróciłem się do ciotki Sary z pięścią wtłoczoną w usta, wydając z siebie dźwięk, będący czymś między ludzkim śmiechem a wyciem schwytanego zwierzęcia, i przez małą chwilę wydało mi się, że w jej zamglonych oczach widzę wyraz pełnego, wymownego i przerażającego zrozumienia. Nigdy dotąd go nie widziałem. Ani też nigdy potem. Zresztą możliwe, że wcale tak nie było.

Gdy samochód stanął, służący otworzył drzwiczki. Byliśmy u stóp schodów.

Ciotka Sara wysiadła, ja za nią i spojrzawszy do góry zobaczyłem, jak mój

107

i , I ! \\\ ■ \ HHNNMMi

i wśmH

t / i mimmi ! r

ojciec wynurza się z gołą głową z cienia monumentalnego cofniętego wejścia i staje ponade mną na najwyższym stopniu. Nie widzieliśmy się od 1936 roku. W latach 1936—1939 wymienialiśmy rzadko listy. Od 1939 roku w ogóle do niego nie pisałem. W obozie Świńskie Oko ciążyło mi to na sumieniu.

Uśmiechnąłem się, zaparło mi dech. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć: ..Zejdźże wreszcie, przywitaj się ze mną”, ale wydałem z siebie jedynie głupawy rechot. Stał w miejscu, uśmiechnął się, wyciągnął rękę, więc wszedłem na górę, żeby ją uścisnąć, już nie mały chłopak, lecz wyższy od niego, duży, chudy jak szkielet, oddany z powrotem do muzeum, w którym się urodziłem, żeby upiększyć stronice historii w najlepszym razie opowieściami o moim męstwie i mądrości, w najgorszym zaś — o zwykłym wypełnieniu skromnych obowiązków.

Powiedział: — Cześć, Williamie. — Przyjrzał mi się, przytrzymując moją dłoń, i dodał: — Wyglądasz lepiej, niż się spodziewaliśmy. Całkiem dobrze. — Po czym, kładąc jedną rękę na moim ramieniu i chyba drugą na ramieniu Sary, obrócił nas i wprowadził do Rezydencji. Zostaliśmy powitani przez kilku służących i przy wchodzeniu nogi nam się nieco zaplątały, może dlatego że wszyscy patrzyliśmy w ziemię, a nasze nogi zbieżnie zdążały ku centralnej linii korytarza.

*

Miałem uczucie, jak gdybym stał się bardziej wnikliwy niż dotąd. Umiałem lepiej rozpoznać szczegóły krajobrazu, które dawniej uszłyby mojej uwadze. Zapewne wynikało to ze świadmości, iż jeśli zechcę, mogę wstać i iść do dowolnego punktu na widnokręgu, który przyciągnie moją uwagę, tak, to na pewno stało się czynnikiem pobudzającym. Przecież na świecie tyle było rzeczy godnych uwagi! Myślę, że moja spostrzegawczość wypływała także ze świadomości, że nie wolno mi zaprzepaścić tej okazji.

Wprawiałem ciotkę Sarę w zażenowanie, kiedy zbierałem resztki jedzenia z mego talerza. Na widok marnowania czegokolwiek wpadałem w lekką histerię. Wiedziałem, że to jest obecnie zbyteczne, zdawałem sobie sprawę, że nie ma rozsądnych podstaw, żeby gromadzić resztki, jak gdyby w obawie, iż tam, skąd ta żywność pochodzi, może jej zabraknąć; jednak tyle było tutaj różnych produktów, więcej niż mogliśmy spożyć za jednym posiedzeniem, po prostu mieliśmy je, nęcące, smaczne, obfitujące w białko, witaminy, węg­lowodany i kalorie — doprawdy, nie do wiary — aż się prosiły, żeby ich nie marnować.

Mój drogi, wiesz dobrze, że to już zbyteczne — powiedziała kiedyś ciotka Sara, kiedy nakryłem ćapati serwetką, przypadkowy odruch, raczej żeby oszczędzić im zażenowania, niż żeby później przenieść ćapati do mojej

kieszeni tak, by nikt nie zauważył. Odparłem, że wiem o tym dobrze, może nawet lepiej od nich, ponieważ oni nigdy nie zaznali głodu, wobec czego mniej się orientują, kiedy należy zachowywać resztki, a kiedy nie.

To tylko gest — rzekłem — gest wobec jedzenia — i uśmiechnąłem się najpierw do niej, potem do ojca; właśnie pił wodę z oszronionej szklanki, na której pozostały ślady jego palców, bladych teraz, suchych, poznaczonych niebieskimi żyłkami. Kiedy odstawił szklankę na polerowany mahoniowy blat stołu, zobaczyłem jej bladofiołkowe, mgliste odbicie. Srebrne sztućce pokryły się lekką, żółtawą śniedzią, ich wytartej powierzchni groziło zmatowienie. Zafascynował mnie związek pomiędzy przedmiotami nieożywionymi, takimi jak ciemny mahoń, przejrzyste szkło, ciężkie srebrne widelce i łyżki, a przed­miotami ożywionymi, takimi jak ciało spełniające rolę poduszek pomiędzy kośćmi palców a wszystkim, czego te palce dotykają. Przyglądałem się bosym stopom służących podających do stołu oraz śladom, jakie pozostawiają na kafelkowej posadzce, i zdumiewało mnie, że te stopy się układają na podobieństwo łap tygrysa czy wielbłąda, kiedy ciąży na nich waga całego ludzkiego ciała; lubiłem także ich czyste, przypominające powłoczki, nakroch­malone, workowate białe spodnie, ściągnięte na brunatnych, wyszorowanych kostkach; gdy się tym kostkom odpowiednio uważnie przyjrzeć, można wypatrzyć skazy — na przykład różowożółte zrogowacenia.

Nad stołem obracał się powoli trójramienny wentylator. Przypominał mi niekiedy obrotowe drzwi w hotelu, po tym jak ktoś wszedł czy wyszedł, dlatego intrygował mnie pozornie stały ruch; nikt przecież nie wchodził, nikt nie wychodził, a on wciąż się powoli kręcił w koło, jakby dopiero co wprawiony w ruch czyimś pchnięciem. Kiedy indziej skupiałem się na wskazującym w dół grocie włóczni Damoklesowej, którym trzon wentylatora ozdobiono od spodu. Irytował mnie, gdyż ta symbolika, aczkolwiek całkiem niezamierzona, zbyt rzucała się w oczy, aby można ją było zlekceważyć, a stanowiąc symbol nasuwała myśl o przeznaczeniu, o losie, o tym, co się przydarzyło różnym mężczyznom i kobietom, lecz nie rzeczom, nadawała relacji pomiędzy wentylatorem, pokojem i ludźmi niepotrzebnie skomplikowa­ny sens.

Najbardziej lubiłem w Rezydencji widok z tarasu. Na pierwszy rzut oka krajobraz całkiem płaski i nieefektowny, i nigdy, w żadnym momencie, nie­podobny do krajobrazu kraju, który znałem jako dziecko, ale którego od tamtej pory nie oglądałem; wykrywałem w nim tysiące fascynujących szczegó­łów, jeśli dość długo siedziałem z szeroko otwartymi oczami nastawiony nu odbiór, nie pozwalając, aby cokolwiek odrywało moją uwagę od malarskiej obserwacji tego, co robili mężczyźni, kobiety i dzieci w tym krajobrazie, w ogrodach lub daleko, poza niewidocznym murem ogrodów, na polach.

Niektóre tereny przeznaczone pod uprawę ryżu o tej porze roku były zalane. W pochmurny dzień wyglądały jak rzędy podłużnych, mlecznych zwierciadeł, ale w słońcu zlewały się tworząc dalekie połyskujące jezioro.

Rezydencję — szary kamień, angloindyjski pałladiański styl jak pałacu w Dźandapurze, lecz wszystko na większą, bardziej imponującą skalę — zbudowano na zniwelowanym szczycie jedynego w promieniu wielu mil wzgórza. Od frontu miała dziedziniec wysypany różowym i białym żwirem, żelazną balustradę z pozłacanymi szpikulcami i szereg bram wychodzących bezpośrednio na szutrową drogę, północnym zboczem prowadzącą do alei wysadzanej drzewami i dalej ku dzielnicy garnizonowej. Poza nią — z jej białych europejskich budynków widać było tylko parę wśród bujnej zieleni wdzięcznych podmiejskich ogrodów — leżało miasto jak na dłoni, płaskie, przylepione do równiny nieregularnymi sześcianami w kolorach brązowych, żółtych i różowych. W dalszej perspektywie — drzewa i błyskające pomiędzy nimi w nocy światła wskazywały miejsce zimowego pałacu maharadży. Lecz na tyłach Rezydencji, kiedy, jak już wspomniałem, siedziałem na tarasie, na pierwszy rzut oka nie widać było nic poza tą płaskością, poza rozległością olbrzymiej płachty ziemi, obramowanej na jednym odcinku widnokręgu długą rysą, która mogła być niskim błękitnawym reliefem wzgórz, i rzeczywiście nim była, chociaż po to, żeby się upewnić, trzeba czekać na prawdziwie pogodny dzień. Z tarasu nie widziałem muru okalającego cały teren, gdyż znajdował się poza płaskim grzbietem wzgórza, więc pomimo łamiącej się w perspektywie linii pomiędzy tarasem a widnokręgiem, wydawało mi się, że tkwię w absolut­nej izolacji niczym nie odgrodzonej, niczym nie ograniczonej.

Bezpośrednio pod tarasem rozciągał się ogród: rabaty kwietne kwadra­towe, trójkątne i półkoliste; niczym nie ocienione, w czasie upałów były tak wysuszone, że poważnie traktowaną hodowlę kwiatów chyba zarzucono jakieś pięćdziesiąt czy sto lat temu, a może nigdy jej nie prowadzono; w październiku 1945 roku, kiedy tam przebywałem, a pora deszczowa właśnie się skończyła, kwiaty już wyglądały marnie, brzydko, wybujały zapewne bardziej z winy ciotki Sary niż z ich własnej. W trawie pomiędzy rabatami widniały placki schnącego błota, a kilku malich pracujących w Rezydencji stało z motykami w ręku, beznamiętnie zachęcając nieliczne roślinki, które kazała im tu posadzić, aby wypuściły zielone pędy na okres od czerwca do września i potem umarły z godnością, kiedy słońce zacznie palić zalane wodą pola ryżowe.

Sam ogród nie miał w sobie nic, na czym oko spoczęłoby z zainteresowa­niem, ale poza nim było mnóstwo ciekawych rzeczy. Zapamiętałem je, gdyż całymi godzinami siadywałem w cieniu na rozległym ozdobionym kolumnami tarasie, udając, że śpię, w rzeczywistości zaś rozwiązywałem problem stosunku

naturalnego układu pól i ścieżek, biegnących daleko, jak okiem sięgnąć, z nieregularnymi jedynie wypryskami — kęp drzew i dymów — tam gdzie rozsiadły się wsie.

Na całym terenie roiło się od pomniejszych tajemnic. Musiało minąć sporo czasu, nim je rozwikłałem. Na przykład, pamiętam mały punkcik, który zmienił się w plamkę, po czym w coś, co musiało być przydrożną świątynią, chociaż nigdy nie zdołałem uchwycić jej w takim oświetleniu, żeby rozwiać swoje wątpliwości. Pamiętam także, że pewnego dnia jakiś rower wynurzył się skądś, wolno jechał wzdłuż czegoś, co uważałem za wąski wał oddzielający pola, ale co w rzeczywistości musiało być szeroką groblą, ze ścieżką pośrodku. Na rowerze siedział mężczyzna pod otwartym parasolem. Poruszał się powoli, zmysłowo, bezgłośnie i daleko, ale niezawodnie w sposób mechaniczny, owo posuwanie się mogła powodować tylko maszyna, urządzenie na kołach poruszające się w swoim naturalnym ziemskim żywiole, tak jak foka porusza się w wodzie. Jedynym niepokojącym elementem był mężczyzna na siodełku. Nawet parasol miał wdzięk, krył w sobie miłą intencję, głupiutką, a zarazem mądrą umiejętność wystrzelenia w górę, zachowania krzywizny i sztywności, obdarzania chłodem lub chronienia od wilgoci.

O czwartej, kiedy siedziałem na tarasie, jeden z boyów przynosił herbatę i stawiał tacę obok mnie na stoliku ze skręconej wikliny, ściągniętej w środku warkoczem z plecionej słomy. Blat i podstawę tworzyły tarcze z surowego nie polerowanego drewna, na którym pozostawiono korę. Jedna z tych tarcz miała dziurę po sęku na brzegu napiętnowanym przez zapalony papieros, położony tam i zapomniany. Nadejście herbaty sygnalizował szereg odgłosów, zapachów i czynności: bose nogi kłapiące po płytkach posadzki, zapach czosnku nasilający się, gdy boy się pochylał do przodu, żeby postawić stołek podobny w kształcie do bębna, pobrzękiwanie łyżeczki i podzwanianie zastawionej tacy, która lądowała delikatnie i bezpiecznie; wreszcie cisza i lekki metaliczny aromat gorącej wody parującej ze srebrnego imbryka, zapach jaskrów bijący od mleka na powietrzu.

Patrząc z bliska na kamiennym murze otaczającym Rezydencję widziało się blizny przypominające blizny na zahartowanym ciele kogoś, kto przeżył długie i ciężkie chwile w dzikim kraju. Tak długo myślałem o tych kamieniach, obserwowałem je, przypatrywałem się im, aż je polubiłem. Fakt, że mogę dotknąć ich ręką, uznałem za dowód tego, że przetrwałem. Właśnie ów dowód, że przeżyłem, potwierdzony przedmiotami, które co prawda mogły ulec zniszczeniu, ale nie miały życia do stracenia, przyciągał mnie do nich, on to sprawił, że w pierwszych tygodniach pobytu w Indiach, po wypuszczeniu ze Świńskiego Oka i powrocie do świata, odnosiłem się z rezerwą do ludzi, jeżeli rezerwa jest właściwym określeniem. Nie wynikało to ze wstrząsu, albowiem

takiego gwałtownego odczucia nie może doznać organizm funkcjonujący pod niskim ciśnieniem i ograniczający się, wewnątrz klatki z wyraźnie widocznych żeber, do prostego mięśniowego wysiłku tłoczenia krwi. Tę moją ostrożność spowodowało raczej zaskoczenie odmienne od ostro odczuwanego, raczej rozczarowanie niż zaskoczenie, i to rozczarowanie samym sobą, gdyż okaza­łem się nie dość wytrzymały, nie stanąłem na wysokości zadania. W dniach początkowego zerwania ze Świńskim Okiem oczekiwanie na spotkanie z najbliższą rodziną było jak drut pod prądem przebiegający przez środek mego ciała od czubka głowy w dół do brzucha, gdzie rozdzielał się na dwa bliźniacze pasma, po jednym wzdłuż każdej nogi do pięty. Głowa, żołądek, kolana i kostki mrowiły pod napięciem. Takie niebywałe napięcie nie mogło trwać długo. Toteż gdy się znalazłem twarzą w twarz z ojcem i ciotką Sarą, mój organizm mądrze wziął mnie pod swoją opiekę, pozwalając mi na niewiele więcej ponad badanie tego wszystkiego, co w bezruchu nagle odzyskanej wolności tylko oczy mogły widzieć.

*

Co za ironia! W obozie Świńskie Oko gorąco pragnąłem okazji do na­prawienia stosunków z ojcem, ale teraz, kiedy ją miałem, owa potrzeba, owa chęć znalazła się chwilowo w zawieszeniu, gdyż moje ciało prawie całkowicie pochłonęło paliwo, które przy mniejszym wyczerpaniu mógłbym zużyć na emocje.

W pobliskiej dzielnicy garnizonowej mieszkał angielski lekarz, cywil. Przychodził mnie odwiedzać. Nie pamiętam jego nazwiska, ale pamiętam, że twarz miał mięsistą i sflaczałą, obwisła skóra, szczególnie wokół warg, prawie właziła mu do ust. Zawsze wyciągał z kieszeni cnustkę i ocierał brodę albo, ukradkiem, szachownicę. Był zapalonym szachistą i myślał, że i ja wypoczy­wam przy grze. Miał chyba rację. Lubiłem brać do ręki rzeźbione figury i ustawiać je na miejsca. Niezmiennie przegrywałem, gdyż bardziej intere­sowały mnie desenie, niewidoczne i widoczne, powstające przy przestawianiu przez nas figur niż zagrożenia i otwarcia wynikające z ruchów.

Mówił: — Chodźmy, utniemy sobie partyjkę. — Nosił okulary, był ode mnie starszy o jakieś piętnaście lat. Lekarz, ale zupełnie niepodobny do Cranstona, doktora w obozie, który uratował moje nogi od gangreny, uratował mnie od kalectwa, może nawet uratował mi życie. Pewnego dnia wszcząłem z nim rozmowę o Cranstonie. Powiedział: — Wydaje się ciekawym facetem, ruch białych. — Chciał, żebym się zainteresował grą, żebym zapomniał o Świńskim Oku, poczuł emocje ataku i obrony. Kiedy przegrałem po raz któryś, spojrzał na mnie sponad okularów i stwierdził, że mnie gra nie obchodzi. Zapytał, czy nie mógłbym się zdobyć na wysiłek.

Odpowiedziałem pytaniem, jaki wysiłek ma na myśli. Odparł, że chodzi mu

o to, żebym znów się czymś zainteresował, gdyż jego zdaniem siedzenie na tarasie i gapienie się w próżnię mi szkodzi. Odrzekłem, że nie gapię się w próżnię, lecz patrzę na rzeczy i czy go nie dziwi, iż tak wiele jest do obserwowania, czy go nie zdumiewają owe tysiące różnych rzeczy, na które można patrzeć w naszym najbliższym otoczeniu.

Przytaknął mi, zgodził się, ale stwierdził, że poza Rezydencją jest jeszcze więcej do oglądania, więc dlaczego nie udzielam się, dlaczego nie spróbuję przyjść któregoś wieczora do klubu? Nie dodał: — Zapomnij na chwilę

0 rzeczach i zacznij patrzeć na ludzi. — Nie powiedział tego chyba przez wrodzone poczucie przyzwoitości. Gdybym to usłyszał, musiałbym odrzec, że nie mam nic przeciwko ludziom i że zainteresuję się nimi, kiedy moje ciało będzie zdolne do takiego wysiłku, jeśli jednak chodzi o ludzi, to w obozie było dziewięciuset pięćdziesięciu trzech samych tylko jeńców, że znam dokładną liczbę, ponieważ Cranston i ja należeliśmy prawie do ostatnich, którzy opuścili obóz. Musieliśmy uprzątnąć izbę chorych i pomagaliśmy członkom komisji do spraw jeńców wojennych w sporządzaniu imiennych spisów repatriowanych jeńców, a te imienne spisy dały ogólną liczbę dziewięciuset pięćdziesięciu trzech osób. Jeśli dodać do tego zmarłych, liczba ludzi, z którymi zostałem zamknięty w obozie, przekroczyłaby w ciągu tych trzech i pół lat tysiąc pięćset, co dawało mi nad nim wielokrotną przewagę, jeśli chodzi o stosunki towarzyskie.

Chyba obaj uważaliśmy słowo „ludzie”, wiszące pomiędzy nami jak przynęta, za niebezpieczne i wiedzieliśmy, że ogarnie nas wielkie zażenowanie, jeśli któryś z nas je pochwyci, gdyż stworzy się śmieszna, banalna sytuacja — tam, na tarasie, nad szachownicą, na której mój biały król dostał szacha

1 mata pośród swego podbitego, pokonanego i zrujnowanego dworu. Więc kiedy zaproponował, żebym spróbował przyjść któregoś wieczora do klubu, nie dodając „spotkać się z paroma członkami, porozmawiać z jakimiś ludź­mi” — odpowiedziałem mu, że na pewno tak zrobię, gdy dojdę do wniosku, że na tarasie nie mam już nic nowego do oglądania. Zrozumiał, jak mi się przez chwilę wydawało, do czego zmierzam, że nie chodzi tu o niechęć do ludzi spowodowaną zbyt długim przebywaniem z nimi w nadmiernym stłoczeniu, ale że najpierw muszę ustalić hierarchię ważności spraw, muszę wykorzystać swobodę, od której odwykłem, dla obserwacji świata, w którym, w pewnym sensie, narodziłem się na nowo; dać ciału odpocząć, tak aby mogło się samo uleczyć, i nie marnować ani iskierki z jego skąpego ognia na podpalanie emocji, jakie zawsze powinny się spalać, kiedy obcujemy z bliźnimi; żeby zachować cały zasób mojej bynajmniej nie wyczerpanej emocjonalności do chwili, kiedy mój kościec obrośnie ciałem, a krwi zaoszczędzę tyle, żeby

V

&

mózgowi starczyło jej na myślenie, a sercu na uczucia. Może było w tym coś niezdrowego, ale przetrwawszy fizycznie dalsze utrzymanie się przy życiu stawiałem na pierwszym miejscu. Byłoby marnotrawstwem, gdybym się teraz poddał.

A jednak nie zrozumiał. Zdjął okulary, przetarł je chustką dość już wilgotną, gdyż długo siedział pochylony nad szachownicą i ocierał zaślinioną brodę. Kiedy ludzie stale noszący okulary nagle je zdejmują, zazwyczaj ich twarz traci wszelki wyraz. Światło jak gdyby ją zamazywało. Ale zarazem stają się niepokojąco bystrowzroczni, gdy je ponownie nakładają, a wtedy trzeba mieć się na baczności. Dlatego gdy taki pan czy taka pani znów nakładają okulary, odnoszę wrażenie, że w tym ułamku sekundy są zdolni do wszyst­kiego, jak dzikus, który właśnie skończył malować sobie twarz. Widziałem, że ten doktor (jak się nazywał? Taggert? Tangmere? Tanfield?) może bez chwili namysłu iść do Sary i powiedzieć: — Ten chłopak wymaga starannej opieki, jakoś dziwnie mi się nie podoba. — Na co ciotka Sara z roztargnieniem kiwnie głową i powie: — Proszę nas znów wkrótce odwiedzić. Jestem pewna, że szachy dobrze mu robią.

*

Dingy Row nadal był władcą Gopalakandu. Od początku moich wspomnień nazywam go sir Pandirakkar, aczkolwiek szlachectwo otrzymał w już zaawan­sowanym wieku. Teraz był to starszy pan w wieku mego ojca (który miał sześćdziesiąt cztery lata i gdyby nie wojna prawdopodobnie przeszedłby na emeryturę). Nigdy nie spotkałem Dingy Rowa. Nigdy nie poszedłem do pałacu. Wymówiłem się od złożenia mu wyrazów szacunku stanem swego zdrowia, moimi „przeżyciami w rękach tych łajdaków”, jak to określił najstarszy syn Dingy Rowa i jego następca. Ten syn przybył mnie od­wiedzić. Wykształcenie odebrał w Harrow i właśnie w roku 1945 zre­zygnował z oficerskiego stanowiska pełnionego w czasie wojny w Indyjskim Lotnictwie Wojskowym i ponownie zajął się krykietem, polo oraz polityką. Bardzo go lubiłem, choć rozumiałem tylko połowę z tego, co mówił. Zastanawiałem się, co się stało z drugim młodym księciem, z Kriszim, poprzestałem jednak na zastanawianiu. W sumie odwiedził mnie trzykrotnie, demokratycznie rozsiadł się na tarasie, mówił do mnie „stary”, miał około czterdziestu lat, jego radźputańska chudość zniknęła przekształcając się w typowo indyjską pulchność. Nosił europejskie ubrania i zamszowe buty na gumie, które nazywał burdelówkami, przez pewien czas odbywał służbę w Kairze. Był wysokiego mniemania o ówczesnym wicekrólu Wavellu, bo, jak twierdził, „zrobi porządek z tymi gośćmi Nehru i Jinnah i nie da księ­stwom zginąć”.

W owym czasie nie docierała do mnie cała złożoność współczesnych indyjskich spraw. Nie dostrzegałem żadnych kontrowersji. Gopalakand był wyspą ciągnącą się do horyzontu w każdym kierunku, a jeśli nawet poza nim zbierały się chmury, to nie miało to większego znaczenia. — Zawsze staliśmy za Koroną — powiedział syn Dingy Rowa — więc teraz Korona będzie stała za nami. Szakale się nami nie pożywią. Wavell o to zadba i my także. Tak jak i ludzie w rodzaju twego ojca.

Pod nazwą szakali rozumiał polityków z Indii Brytyjskich, opisywał ich jako „chwytających się wzajemnie za cholerne gardła, rozszarpujących kraj i pozbywających się książąt przy pierwszej okazji”. Przez chwilę miałem wrażenie, że w całym problemie niepodległości Indii rządzonych przez Brytyjczyków dostrzegał korzyści dla Gopalakandu i bratnich księstw, gdyż wraz z objęciem przez labourzystów rządów w Zjednoczonym Królestwie sprawy Indii stały się tak samo de rigueur jak sprawy związane z wojną; jak kapitulacja bez stawiania warunków, plan Beveridge’a czy proces norymber­ski. Niekiedy wspominał o dawnym traktacie pomiędzy Gopalakandem a Brytanią, ową największą potęgą, jak ktoś, kto mówi o prawie do posiadania na wyłączną własność majątku, bezpiecznego w ustalonych warunkach, gdyż święty dokument nakłada na sygnatariuszy niezmienne prawa i obowiązki, traktacie, który będzie bronił Gopalakandu w doli i niedoli pozostawiając księstwo wolnym, niepodległym i dobroczynnie autokratycznym, gdyby Indie Brytyjskie miały uzyskać wolność i niepodleg­łość, i jak to nazwał, subdemokrację pseudointelektualistów, tłustych banijów i maniaków religijnych. W jego słowach zawsze pobrzmiewała żartobliwa nutka. Nie łamałem sobie nad tym głowy, gdyż wszystko, co mówił, i sposób, w jaki się wypowiadał, chlupotało wokół mnie jak woda wokół kamienia tkwiącego w piasku, w miejscu, dokąd nie sięgał normalny przypływ; teraz, we wspomnieniach, także mnie nie zastanawiają jego słowa; zresztą nic w nim czy w jego niedbałej postawie mnie nie zastanawia, aczkolwiek czasami, gdy przeglądam książki traktujące o problemach indyjskich w tym okresie, przychodzi zastanowienie, bo dopiero wtedy wyczuwam atmosferę kryzysu,

0 którym piszą, a którego nie wyczuwałem na tarasie Rezydencji; powodem tego był nie tylko ówczesny mój stan częściowego oderwania od rzeczywisto­ści, lecz także to, co się unosiło w powietrzu, co tkwiło w kamieniu, kryło się w piwnych, radosnych, ekstrawertycznych oczach syna Dingy Rowa. Niepod­ległość była przez tak długi czas upragnionym celem, iż nabrała cech mistycznych. Nie mogła równać się z solidnością tej palladiańskiej rezydencji czy prostej rzymskiej drogi wiodącej do dzielnicy garnizonowej, do miasta

1 dalej, do pałacu, w którym sir Pandirakkar siedział na podwyższeniu w tym szczególnym poczuciu bezpieczeństwa, jakiego królowie muszą doznawać,

i

znajdując się pod przyjaznym, czujnym okiem i opieką innego, potężniejszego monarchy. Wagę aspiracji przeważała większa waga historii oraz bieżących wydarzeń.

Zostań tu — powiedział mi syn Dingy Rowa podczas ostatnich odwiedzin. Zapytałem, co ma na myśli. W Gopalakandzie, odparł, gdyż tutaj zawsze znajdzie się zajęcie dla kogoś takiego jak ja, o ile tylko nie będę miał nic przeciwko podpisaniu umowy o pracę „z jednym z nas, potentatów”. Poza „umową o pracę” nie umiał jasno powiedzieć, po co miałbym tu zostać. Wspomniał o służbie obronnej, o miejscowej izbie handlowej, o tym, co nazywał ich zgromadzeniem ustawodawczym, które, jak sądzę, składało się z dworskich dygnitarzy, z właścicieli ziemskich, ważniejszych miejscowych kupców (tu można było dostrzec ślad prawdziwej demokracji) i krewnych Dingy Rowa. Na pewno było to mianowane, nie obieralne ciało ustawodaw­cze. Ojciec odpowiadał za jego rozwój, aczkolwiek nie za jego powołanie, jako że istniało już w takiej czy innej formie od dwudziestu lat.

Podziękowałem mu, coś tam mruknąłem, że jeszcze nie zdecydowałem, co będę robił, po czym on dał spokój, całkiem zadowolony, absolutnie nie wzruszony ani swoją propozycją, ani tym, co się kryło za jej odrzuceniem. Miał zamiar odwiedzić Barodę, Mysore czy któreś inne ważne księstwo. Jak się później zorientowałem, na tym etapie panowało tam coś w rodzaju stanu solidarności na próbę, pozostałości po dawnych próbach utworzenia federacji księstw: trochę za późno i nic z tego nie mogło wyniknąć, gdyż ich dni były policzone. Mniej więcej w miesiąc po moim wyjeździe do Anglii wicekról zapewnił Izbę Książąt, że w konstytucji przygotowywanej dla wolnych i samorządnych Indii, pozostających członkiem Wspólnoty Brytyjskiej, nie zajdą żadne zmiany w stosunkach książąt czy prawach wynikających z trak­tatów z koroną Brytyjską ani nie zostaną zainicjowane bez ich zgody. Wydaje mi się, że książęta nie mieli poczucia pilności spraw. Być może, iż patrzyli na niepodległość Indii Brytyjskich jak na oczekującą ich atrakcję, na widowisko cyrkowe, na które będą musieli zarezerwować sobie miejsca, skąd będą mieli najkorzystniejszy widok. W kilka miesięcy później członkowie misji powołanej przez gabinet brytyjski musieli tłumaczyć, że niepodległość Indii Brytyjskich oznacza koniec zwierzchnictwa, koniec traktatów, których Brytyjczycy nie mają możności przestrzegać. Księstwa będą miały wolną rękę w organizowa­niu swoich spraw, co oczywiście oznacza całkowite pozbawienie opieki

i konieczność troszczenia się o siebie. Nawet i wtedy na tarasie palladiańskiej rezydencji atmosfera chyba nie była gorąca pomimo majowego upału. Czym w końcu była niepodległość? Może tylko marchewką (pomalowaną na różowo jak wiele innych rzeczy w tym pozornie nie zmieniającym się, niepodatnym na zmiany świecie), o którą „szakale” mieli walczyć do ostatniego tchu.

Możliwe, że wiały delikatne wiatry przynoszące polityczne i emocjonalne wonie tak nowe i obce dla mnie, że ich wtedy nie rozpoznałem, ale wydaje mi się, że niepokój, który wkrótce zaczął mnie dręczyć, wywołany był raczej brakiem powiewów, zupełną ciszą, stagnacją, poczuciem długiego, może bezterminowego uwięzienia, nakazanego przez coś starego i zmurszałego, czemu nie da się niczego przeciwstawić.

Kiedy już zobaczyłem tysiące rzeczy w bezpośredniej bliskości, zaintereso­wałem się w końcu znowu ludźmi, których znałem, którzy mieszkali razem ze mną w Rezydencji, lecz jak ktoś obcy, o świeżym spojrzeniu. Stało się to mniej więcej w połowie listopada. Wróciwszy do ludzi, najpierw powróciłem do Cranstona, potem od Cranstona do ciotki Sary, albowiem to ona wzięła na siebie rolę mojej opiekunki, osoby dbającej o moje codzienne potrzeby,

0 drobne ułatwienia w mojej egzystencji sypialniano-jadalniano-tarasowej, no

1 oczywiście musiał nadejść taki dzień, kiedy dostrzegła w moich oczach wyraz, jaki ma myśliwy wracający z polowania, co ją zachęciło do wyrażenia proś­by: — Opowiedz mi o tym doktorze Cranstonie. — A więc kiedyś musiałem

o nim napomknąć w sposób, który zwrócił jej uwagę. Powstrzymała cieka­wość, odłożyła ją na później, aż do chwili kiedy uznała, iż nadszedł czas, gdy wspomnienie o nim nikogo nie zrani.

Kiedy poprosiła: — Opowiedz mi o tym doktorze Cranstonie — opowie­działem jej coś niecoś, ale nie wszystko. Fakt, że nie mogłem powiedzieć jej nawet tego, co potrafiłbym ująć w słowa, zwiększał mój niepokój. Teraz mogę to wyrazić jedynie w sposób odpowiedni do chwili obecnej, a nie jest to całkiem ten sam sposób, który pasował wtedy, chociaż odpowiada temu kontekstowi. Ale przez to bynajmniej nie wydaje się łatwiejszy. Ostrze, tnące ostrze obozu stępiło się na dobre w owych dniach spędzonych na tarasie, kiedy to starszy i bardziej zmęczony stwierdziłem na nowo z młodzieńczą wiarą zdobytą na brzegu Wody, iż życie „nie jest takie złe”, a to, co mnie otacza, jest tak ciekawe i fascynujące, że nie wolno mi zamykać oczu.

2

Stało się to tak:

Położyłem się spać w miejscu, gdzie robotnicy ściągali z drzew kauczuko­wych lateks, zanim ich ewakuowano na południe. Byłem brudny, wyczerpany, ale wolny. Obudziłem się, kiedy Japończycy kopali mnie w tyłek. Świecili mi w oczy latarkami i wrzeszczeli. Rozejrzałem się, czy nie zobaczę w pobliżu moich żołnierzy, niestety, byłem sam na sam z Japończykami. Zawołałem swego sierżanta nazwiskiem Treffewin i dostałem w twarz. Związali mi ręce

w nadgarstkach i postaxvili przy mnie strażnika, tam gdzie mnie zostawi! TrdYexvin mówiąc: — Niech pan się przekima, sir. — Na polance za drzewami \xidziałem światła, błyskały latarki. Nie słyszałem żadnej strzelaniny. Dobiegł mnie głos TrefTewina: — Panie kapitanie! Sir! — Brzmiało w nim przerażenie. Odkrzyknąłem: — Jestem tutaj! Nic ci się nie stało? — lecz nie otrzymałem odpowiedzi, jedynie ponowne uderzenie od wartownika.

Rano pokazali mi ciało TrefTewina i, osobno, jego odciętą głowę. Reszcie mojej rozbitej kompanii nakazano odmaszerować, ich broń i wyposażenie jeszcze leżały na ziemi. Byłem przyzwyczajony do liczenia ludzi. Automatycznie policzyłem karabiny. W ciągu ostatnich paru tygodni batalion mocno stopniał.

Należeliśmy do ochotniczego pułku Zachodnich Prowincji. Zgłosiłem się do niego w Anglii w 1939 roku i dano mi stanowisko oficerskie. Nasza historia nie była ani chlubna, ani niechlubna. Po prostu nie istniała. Od 1939 roku broniliśmy w ojczyźnie wybrzeży, dopóki nie przerzucono nas na Malaje, mniej więcej na sześć miesięcy zanim Japończycy przecięli kraj niczym drut przecinający głowę sera. Batalion niemal nie zdążył oddać strzału. Straty wyrządziły nam bomby i pociski artyleryjskie. W głowach mieliśmy pustkę z powodu braku snu i informacji. Nie czuliśmy się, jak to ktoś kiedyś określił, jak pionki na szachownicy; jak mogliśmy się tak czuć, skoro nie widzieliśmy szachownicy? Drogę zastępowały nam drzewa. Przypominaliśmy raczej eks­pedycję uwikłaną w wojnę plemienną, w której walczących stron nie oglądaliś­my na oczy.

Moich dxvudziestu ludzi zobaczyłem tego dnia później, kiedy Japończycy zabrali mnie do Sungei Kelongu. Była to wieś, gdzie stacjonował ostatni sztab batalionu. Moich ludzi powiązano za ręce i nogi i tak musieli kuśtykać w kółko. Japończycy dźgali ich bagnetami. Odniosłem wrażenie, że to kręcenie się w kółko musiało trwać już od dłuższego czasu. Moje przybycie stało się sygnałem do rozpoczęcia czegoś innego. Najmłodszego jasnowłosego, przy­stojnego chłopaka, nazwiskiem Bracegirdl, odcięto od towarzyszy, rozebrano do naga, przytrzymano za ramiona i za kostki i trzykrotnie zgwałcono. Gdy jeden z nim kończył, szarpnięciem podrywano go, obracano i zmuszano do przyjrzenia się następnemu w kolejce. Kiedy, jak się xvydawało, zabrakło amatorów, puszczono nieszczęśnika. Usiłował stanąć na nogi, ale runął na kolana. Zaczął walić pięściami w stratowaną ziemię obozu.

Potem Bracegirdla zabrali. Gdy wlekli go obok mnie, zobaczył, że stoję zakuty w kajdany, z zakneblowanymi ustami. Jęknął: — Och, sir, błagam

o pomoc. — Zamknąłem oczy, gdyż widziałem, dokąd go prowadzą i że czeka na niego dwóch Japończyków — podoficerów. Mogłem zamknąć oczy, ale nie uszy i słyszałem jego nieludzki krzyk, kiedy jeden z nich w końcu osiągnął znacznie więcej niż powierzchowną penetrację.

Wieczorem przybył ich dowódca. Zaprowadzono mnie do niego. Przeprosił za to, co przydarzyło się Bracegirdle’owi. Powiedział, że jego ludzie spodzie­wali się zastać w Sungei Kelongu kobiety i wpadli we wściekłość, bo ludność cywilna się ulotniła. Tak właśnie powiedział — ulotniła. Mówił doskonałą angielszczyzną. Zapytałem, czy ci, którzy gwałcili Bracegirdle’a, zostali ukarani. Przyrzekł, że spotka ich kara, ale mu nie uwierzyłem. Poprosiłem, aby mi pozwolił na widzenie z moimi ludźmi. Zapewnił, że dostanę po­zwolenie, jak tylko udzielę mu pewnych informacji. Chciał, abym mu wytłumaczył taktyczną sytuację, która spowodowała, iż resztki mojej kom­panii znalazły się na plantacji kauczukowej w Sungei Kelongu, gdzie jego ludzie ujęli nas w czasie snu. Przebrnąłem przez te spytki podając tylko swoje nazwisko, stopień i numer. Nie potrafiłbym wytłumaczyć taktycznej sytuacji, nawet gdybym chciał. Nie znałem jej. Nikt jej nie znał. — Zostań tu, Bill — powiedział adiutant — dopóki cię nie zluzujemy. — Więc zostaliśmy. Wartownik na wysuniętym posterunku musiał zasnąć. Robiłem sobie wyrzuty. Czułem się zhańbiony, splugawiony. Znałem nazwy jednostek na flankach, ale tylko tyle. Wiedziałem, że japoński oficer do tego tematu powróci. Tak się też stało.

Wyszedł z pokoju pozostawiając strażnikom wolną rękę, żeby robili ze mną, co trzeba. Gdy byli w połowie roboty, pomyślałem: za co? Nie mogłem sobie wyobrazić, że za nic, raczej za kogoś, za Bracegirdle’a i Treffewina. Powinienem był czuwać. Powinienem był sam pełnić wartę na obrzeżu. Teraz strażnicy zmienili technikę, ściągnęli mi buty i skarpetki i zapalili papierosy.

Kiedy zezwolono mi na odwiedzenie moich ludzi, musiałem pełznąć tam na czworakach. Byli nadal powiązani razem, stłoczeni za czymś w rodzaju palisady, o ile mogłem się zorientować w ciemnościach. Strażnik skierował na mnie światło latarki, kiedy mówiłem, i potem na nich, gdy któryś mi odpowiadał. Bracegirdle spał, a może leżał nieprzytomny. Ktoś narzucił na niego jakiś worek. Zapytałem, w jakim jest stanie. Odpowiedzieli, że nie wiedzą. Większość z nich to byli Kornwalijczycy. Zawsze uważałem, że są powolni i marzycielscy, jak gdyby od dzieciństwa zahipnotyzowani szumem i rytmem morza.

Powiedziałem, żeby się trzymali. Nic innego nie przeszło mi przez usta. Powiedziałem: — Trzymajcie się, chłopcy, jeżeli możecie. — Przeważnie byli starsi ode mnie. Zawsze znajdowałem się w takiej sytuacji. Jeden z nich odezwał się w imieniu wszystkich: — Czego mamy się trzymać, sir? — Nawet w takim nieszczęściu przejawiała się zakorzeniona w nich grzeczność. Odpar­łem: — Swojego życia. — Później zastanawiałem się, czy nie powinienem był powiedzieć czegoś stosowniejszego, jak „swojego męstwa”. Ale to są już bajki. Strażnik chwycił mnie za ramię i wrzasnął. Moje widzenie się skończyło.

119

Czułem, że mogę ich więcej nigdy nie zobaczyć. Dodałem: — Powodzeniu — paru z nich odpowiedziało: — Powodzenia. — Jeden zawołał: — Niech się pan im nie da znów katować. Niech pan im powie wszystko. Myśmy powie­dzieli. — Kiedy czołgałem się z powrotem do swojej budy, usłyszałem własny skowyt: nie z powodu zniweczonego bezpieczeństwa albo utraty przez nich honoru czy mojego głupiego bezużytecznego milczenia, ale dlatego że ból w stopach stał się nie do zniesienia.

*

Odesłano mnie na północ, do Świńskiego Oka, ciężarówką, pociągiem, a potem pieszo (uwieszonego na obolałych ramionach moich dwóch towarzy­szy). Lekarz więzienny, sam także jeniec, ten właśnie Cranston, uratował moje stopy od gangreny.

Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata, Cranston pewnie trzydzieści dwa lub trzy. Był średniego wzrostu, szczupły — ten rodzaj szczupłości, który pozwalał policzyć kręgi, kiedy się pochylał. Włosy miał także rzadkie, brązowawomysie, opadające na blade czoło. Wciąż odsuwał ten kosmyk, starając się go przygładzić. Kiedy uporał się z kosmykiem, dla odmiany stukał się po długim, kościstym nosie, sapał i mówił: — Słusznie! — jeśli był z czegoś zadowolony, w szczególny sposób wymawiał to słowo, z naciskiem na „s” i oddzielając literę „n”. Teraz stracił tę manierę, ale palce pozostały nadal przezroczyste. Ramiona miał długie i chude, żyły przebiegały przez nie jak przeciążone kable elektryczne, płaskie, szerokie nadgarstki, uchwyt jak imadło, pierś nieowłosioną.

W owym czasie obóz Świńskie Oko liczył około tysiąca jeńców. Japończycy przekształcili go w bazę. Używali jeńców do budowy lotniska oraz robót drogowych. Hindusów oddzielono od Brytyjczyków, obóz podzielono na trzy części: indyjską, brytyjską oraz izbę chorych. W krótkim czasie Japończycy zdołali przekabacić mnóstwo Hindusów i uformowali z nich jednostkę tak zwanej Indyjskiej Narodowej Armii, INA, z inspiracji Subhasa Chandra Bhose’a. W głębi serca nigdy nie zdobyłem się na to, by ich potępić. Słabo wywiązywaliśmy się z obrony ich przed nieprzyjaciółmi. Ta jednostka INA została przeznaczona do pełnienia służby wartowniczej. Tych Hindusów, którzy odmawiali wstąpienia do niej, odsyłano z powrotem, ale niektórzy z nich zgłosili się do izby chorych z powodu ran; najwięcej było oparzeń od przypiekania ogniem, złamań, głębokich szarpanych ran zadanych zaost­rzonymi kijami bambusowymi. Z początku myśleliśmy, że torturowali ich Japończycy, subadar z Radźputany jednak powiedział, że głównym dręczycie­lem był jego własny starszy hawaldar, który w INA otrzymał stopień porucznika. Mówił, że także jego ordynans okrutnie cierpiał, nim został na

śmierć zatłuczony skórzanymi pasami. Powiedział: — Wolę umrzeć, sahi­bie. — Wstydził się za swoich własnych rodaków.

W tym czasie chodziłem już o kulach i pomagałem Cranstonowi.

Izba chorych była długą niską budowlą z wbitych w ziemię słupów nakrytych strzechą z liści palmowych, o ścianach z plecionki zwijanej do góry i opusz­czanej. Kiedy tu przybyłem, długość budowli wynosiła jakieś trzydzieści stóp. Pod koniec mojego pobytu wydłużyła się trzykrotnie. Ziemia w obozie miała jaskrawoczerwony kolor na tle szmaragdowozielonych liści bananowców. Za obozem były baraki Japończyków, dalej za japońskimi — Brytyjczyków i Hindusów, za nimi — równina, czerwona i zielona, w oddali — wzgórza. W jakąkolwiek stronę się spojrzało — wszędzie wzgórza. Świńskie Oko to płaskie dno wklęsłego spodka przez cały dzień drgającego od huku przelatują­cych samolotów. Byliśmy tu tak długo, że kiedy pewnego dnia samotny amerykański bombowiec przeleciał wysoko nad nami, ktoś się odezwał: — To nie jest warkot któregoś z naszych.

Na dachu izby chorych umieszczono czerwony krzyż z kwadratów spado­chronowego jedwabiu. Był to zewnętrzny znak owej neutralności, którą Cranston hołubił w sobie jako lekarz i jako człowiek. Można było ją wyczuć, kiedy się wracało do izby po wypełnieniu jakiegoś polecenia na zewnątrz. W izbie chorych twarz muskało jakby inne powietrze. Po pewnym czasie nawet Japończycy to uznali. Kiedyś w nocy Cranstona wezwano do zbadania jednego z ich żołnierzy, który uskarżał się na gwałtowne bóle brzucha; Cranston podejrzewał, że musiał on dostać kopniaka na przeglądzie. Postawił diagnozę: ostre zapalenie wyrostka. Oświadczył, że sam go zoperuje, gdyż nie ma mowy, żeby żołnierz wytrzymał dziesięciomilową podróż do japońskiego szpitala wojskowego. Zawiadomił izbę chorych, ja zabrałem jego torbę z narzę­dziami, wziąłem bezcenną butelkę chloroformu. Operował żołnierza na wy­szorowanym blacie stołu w kasynie w świede lampy naftowej i uratował mu życie.

W nagrodę dali mu czerwony jedwab, żeby zrobił krzyż. Prosił o to regularnie każdego pierwszego dnia miesiąca. Na początku za tę prośbę dostawał lanie, potem stał się celem kpin. Wartownicy przed biurem komendanta zawsze wiedzieli, po co Cranston przychodzi, gdy zbliżał się do białej linii i tam się kłaniał. Śmieli się. Komendant zwyczajowo wychodził na górny stopień schodów wiodących z jego werandy, kręcił głową i śmiał się także. Nawet Cranston się śmiał. Stał, po złożeniu ukłonu, z uśmiechem na twarzy. Kiedy w końcu czerwony jedwab wciągnęliśmy na dach, chyba cały obóz przyszedł się gapić. Słyszało się śmiechy; echo odbijało je od pagórków i niosło po całej równinie.

121

.

Cranston byl kwakrem, -ile nie miał w sobie ich przesadnej słodyczy. W pierwszych dniach, kiedy usiłował wciąż mi uratować nogi, krzyknąłem: — Na miłość Boską, przestań! — Przestał. Gdy otworzyłem oczy, stał obok obserwując mnie. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Powiedział: — Cóż, przestałem. Czy do jasnej cholery nie powinienem zacząć na nowo? — I rzucił mi własną chustkę do nosa, żebym miał co gryźć.

Obóz dosłownie wyrastał wokół Cranstona i jego jednoosobowo ruchome­go ambulatorium. Brytyjczycy zbudowali w 1941 roku w Świńskim Oku prowizoryczne lądowisko. Kiedy Japończycy zawładnęli nim w czasie zwycię­skiego najazdu na Półwysep Malajski, zastali tam Cranstona z ciężarówką, do której zabrakło mu benzyny, i tłumem ciężko rannych, pozostawionych na wymarcie, których doktor odnalazł przypadkiem i już nie chciał opuścić. W pewnej chwili, pomiędzy ewakuacją Brytyjczyków z tego terenu a nade­jściem wroga, ranni mieli nikłą nadzieję, że zostaną wywiezieni drogą powietrzną, ale żaden samolot nie nadleciał. Cranston, który był cywilem i pracował najzupełniej ochotniczo, uznał za swój obowiązek otoczyć chorych opieką, służyć pomocą umierającym i czekać na wzięcie do niewoli.

Intrygowało mnie przez pewien czas, dlaczego Japończycy pozwolili mu pozostać, kiedy zajęli Świńskie Oko. Wyjaśnił, że po prostu nie chciał ruszyć się z miejsca i że Japończycy zrobili u niego punkt zborny dla kulawych i kalek. Leczył także paru ich własnych żołnierzy. Uważał, że pomogło mu to, iż był cywilnym lekarzem. Gdyby jego obecność nie zbiegła się przypadkiem z decyzją japońskiego komendanta o przekształceniu Świńskiego Oka w bazę i użyciu jeńców wojennych do pracy, sytuacja wyglądałaby inaczej, ale dla komfortu moralnego dobrze było ignorować czynnik przypadkowości i uwa­żać, iż Świńskie Oko rozrosło się właśnie tutaj, ponieważ Cranston nie wyraził zgody, aby Japończycy umieścili obóz gdzie indziej.

*

W ciągu trzech i pół lat spędzonych przeze mnie i Cranstona w Świńskim Oku mieliśmy trzech komendantów. Był podobno czwarty, ale odszedł, zanim tam przybyłem. Obóz został nazwany Świńskie Oko na jego pamiątkę. Pierwszym komendantem za moich czasów był jego następca. Nazywaliśmy go Sanitar- ny-san. Fanatyk higieny, miał zawsze przy sobie packę na muchy, towarzy­szyli mu też dwaj ordynansi z rozpylaczami flitu. Packi używał zarówno do bicia ludzi, jak do tłuczenia much, przy czym robił to zawsze z uśmiechem. Nie byl szczególnie dokuczliwy. Urzędował przez cały czas, kiedy leżałem w łóżku, i potem, gdy toczyłem się w pozycji klęczącej na drewnianej wy­ściełanej platforemce na kółkach, zbitej dla mnie przez jednego z żołnierzy na prośbę Cranstona, którą napędzałem rękami; nazwano ją Chatanooga Con-

waya. Sanitarny-san był tu także w okresie, kiedy poruszałem się o kulach. Przeniesiono go dokądś, gdy mniej więcej od miesiąca chodziłem normalnie.

W trakcie przeprowadzania inspekcji przez nowego komendanta stałem obok Cranstona.

A więc jesteście lekarzem — powiedział major do Cranstona i wskazując laską na mnie zapytał: — A ten, to kto? — Mój asystent, także lekarz — odparł Cranston. — Dwóch lekarzy — stwierdził major. Mieliśmy na sobie tylko spodnie. Kazał nam się odwrócić. Uderzył każdego z nas laską po plecach. Kazał nam się obrócić z powrotem i uderzył każdego w twarz. — Lekarz — warknął — widzi ból, ale nieczęsto go odczuwa. — Przeszedł pomiędzy rzędami prowizorycznych łóżek. Cranston miał iść za nim, żeby być pod ręką i udzielić odpowiedzi, jeśli zapyta go o pacjentów. Jeden ze świty komendanta, który dawniej traktował nas przyjaźnie, dotknął ręką piersi Cranstona i powiedział: — Nie, nie, nie — lecz Cranston go odsunął, mówiąc do mnie, żebym został i dopilnował wszystkiego w razie potrzeby. Komendant szedł powoli, przenosząc wzrok z jednego łóżka na drugie. Wiedział, że Cranston idzie za nim, ale nie zwracał na niego uwagi. Kiedy wyszedł na zalany słońcem plac, dał znak i dwaj podoficerowie chwycili Cranstona za ramiona. Pod wieczór odesłano go na izbę chorych. Oczy miał podbite. — Przykro mi — rzekł. — Nie wiem, czy cię w coś nie wpakowałem. On nie lubi lekarzy.

Wiedziałem, że podał mnie za swego asystenta, żeby mi pomóc. Po­dziękowałem mu i przypomniałem, że w obozowej kartotece mają wszystkie dane o mojej służbie wojskowej i że prawdopodobnie, skoro nowy komendant nas sobie wybrał, ja pierwszy zostanę ukarany jako symulant i odesłany z powrotem do pracy przy budowie dróg lub lotniska. Cranston nigdy nie myślał o tak nudnych administracyjnych drobiazgach jak ewidencja. Dla niego fakty mówiły za siebie. W tym szczególnym wypadku faktem dla niego było to, że od samego początku mojej rekonwalescencji pracowałem jako jego pomocnik, że zostałem zaakceptowany jako asystent przez Sanitarnego-san.

A ja pracowałem jako jego asystent, gdyż chciałem mu pomóc, odpłacić za to, że mi uratował życie lub uchronił mnie od kalectwa; także dlatego, że praca tu była lżejsza niż na powietrzu, w słońcu. Teraz muszę przyznać, że już wtedy zdawałem sobie z tego sprawę. Noc w noc mówił do mnie przez wąską przestrzeń dzielącą nasze prycze, opisując symptomy chorób, których postęp usiłowaliśmy powstrzymać w dzień, a także po nocach. Zaczęliśmy sypiać na przemian, ale często musiałem go budzić, gdyż nie mogłem uporać się z problemami przekraczającymi moje amatorskie umiejętności. Byłem chęt­nym słuchaczem i gorliwym studentem.

Cranstonowi jako pierwszemu człowiekowi zazdrościłem. Zarażał poczu-

dem płomiennej celowości. Miał odwagę głębokich przekonań. Był praw­dziwy. To, co robił w Świńskim Oku, uderzyło mnie jako jedyna wartościowa rzecz, jaka pozostała do zrobienia na tym świecie: ratowanie życia, przynosze­nie ulgi w cierpieniach. Może dzięki mojemu jawnie okazywanemu wielkiemu uznaniu dla jego pracy wybrał właśnie mnie z gromady innych, którzy mogliby z nim zostać i pomagać. Niekiedy łudziłem się, że tkwiło w tym coś głębszego, że rozpoznał we mnie człowieka, w którym wojna rozbudziła na nowo dawne poczucie obowiązku, nadając mu jednak inną formę: potrzeby zaoferowania czegoś, co ma wartość.

*

W parę dni po przybyciu nowy komendant skonfiskował apteczkę obozową. — Jak będzie trzeba, to pan poprosi — wyjaśnił Cranstonowi z uśmiechem.

Wtedy zaczęły dręczyć Cranstona po nocach koszmary. Jęczał we śnie: — Dane! Pilnuj się, Dane!

- Kto to jest Dane? — zapytałem, kiedy się zbudził z pierwszego niespokojnego snu. — Dane? — Tak, Dane. Wołałeś kogoś imieniem Dane. Kazałeś mu się pilnować. — Dane. Tak nazywałem kogoś o nazwisku Daintree — powiedział. — Śniło mi się, że żółtki jego także złapały.

Pewnego razu Cranston stał w ulewnym deszczu pod gołym niebem, tam gdzie kazał mu stanąć nowy komendant. Tkwił tak przez cztery godziny z wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Po czterech godzinach z baraku dowództwa wyszedł ordynans i położył na dłoni Cranstona dwie tabletki aspiryny mówiąc, żeby już sobie poszedł. Cranston wrócił, oszołomiony, nadal trzymając wyciągnięte ręce z tabletkami, które się rozpuściły na deszczu i w cieple jego dłoni. Zgarnąłem, co się dało, do blaszanego kubka z wodą. Jeden z pacjentów umarł. Aspiryna i tak by mu nie pomogła. Próba, gest, tylko tyle. — Jestem tchórzem — powiedział Cranston. Dodał, że Daintree by nie wytrzymał, Daintree wpadłby do dowództwa obozu jak burza. — Daintree rąbnąłby majora w łeb. Zdobyłby aspirynę. Zabrałby wszystkie leki z małej białej szafki.

Nie zauważyłem, kiedy Cranston poszedł z powrotem do dowództwa i wrócił po godzinie z pełną fiolką tabletek i z chininą, ale ociekający potem, szary na twarzy, z ramionami ceglastoczerwonymi, w pręgach od uderzeń laską trzcinową. — Tak właśnie muszę postępować — oznajmił. — Każde lekarstwo ma swoją cenę. — Przezwyciężywszy strach, przypomniałem mu, że w obozie Świńskie Oko jest dwóch medyków. Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową. Przez miesiąc po kolei zarabialiśmy na leki, które major trzymał w zamknięciu, gdyż miał zamiar sprzedać je w Penangu w czasie urlopu, pod koniec swojej kadencji, ale był także gotów sprzedać je

\

tu, w obozie, w zamian za nasze poddanie się jego sadystycznym rozrywkom. Kiedy odszedł, a jego następca okazał się przystępniejszy, Cranston stwier­dził: — Nadaliśmy nowe wymiary ślubowaniu Hipokratesa. — 1 uśmiechnął się dla pomniejszenia swoich zasług.

*

Wyrywałem z Cranstona historię jego życia strzęp po strzępie. Musiałem to robić. Uważałem za niezmiernie istotną sprawę ustalenie, w jaki sposób różniło się ono od mojego. Jako ludzie mieliśmy coś z sobą wspólnego, tak to przynajmniej odczuwałem: demona niepokoju, ducha przekory, który w jego przypadku został wprzęgnięty w sprawę leczenia chorych, w moim przypad­ku — w nic.

Od tamtego dnia w 1936 roku, kiedy ojciec powiedział mi: „Pewnie myślisz, że to wszystko jest mydleniem oczu”, faktycznie wykreśliłem go z mego życia. Służąc w wojsku, rezerwowałem swoje listy dla Ethel i Waltera. Teraz, w Świńskim Oku, chociaż odpowiadał milczeniem na moje milczenie, chłód w naszych stosunkach ciążył mi na sumieniu. Próbowałem rozmawiać o tym z Cranstonem, ale zrobiłem to w taki sposób, że nie zrozumiał, na czym polega problem. Uznał, że to banalna sprawa. Mój ojciec, dla jakichś sobie znanych powodów, zdecydował, że nie obejmę po nim stanowiska. Czego więcej chciałem, pytał Cranston, szczegółowego wykazu jego kompleksów, a może moich własnych?

Odparłem, że ani jednego, ani drugiego, nawet nie interesowały mnie już powody, pragnąłem jedynie odpowiedzi na pytanie: Czy za tą maską człowieka z Departamentu Politycznego kryło się uczucie do mnie? Czyżbym przez omyłkę wziął głęboką nieśmiałość, całkowitą nieumiejętność okazywa­nia uczuć za obojętność? W Świńskim Oku nie przestawałem myśleć o tym, że ktoś z zewnątrz, ktoś bliżej związany ze mną węzłami krwi niż Walter i Ethel, powinien choć trochę martwić się, co się ze mną dzieje. Było to przewraż­liwienie, w czystej formie — sentymentalizm jeńca wojennego, tak samo natrętny jak słowo „dom", wciąż wymykające się z ust nie tyle w mowie, ile w śpiewie, kiedy pozwalano nam śpiewać.

Gdyby Cranstona nie było w Świńskim Oku, może nie czułbym wyrzutów sumienia w stosunku do ojca. To Cranston spowodował, że chciałem oczyścić teren i wystartować na nowo. Całe poczucie obowiązku i celowości, w jakim mnie wychowano i jakie we mnie wpojono, a potem stłumiono w 1936 roku, Cranston nagle wydobył na powierzchnię. Ten człowiek płonął tym samym ogniem, do jakiego w moim odczuciu byłem stworzony, przeznaczony; gdy obserwowałem Cranstona przy robocie, zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu pomyśleć, że może ojciec nie lubił swojej pracy, może ją wykonywał

tylko dlatego, że uważał to za swój obowiązek. Cranston natomiast tkwił w swojej pracy po prostu dlatego, że ją kochał. Nie była to praca, lecz jego życie. Bez niej przestałby oddychać. Nigdy dotąd nie spotkałem kogoś takiego jak on. Musiałem go spotkać, żeby to wszystko sobie uświadomić. Złudzenie mego życia polegało na tym, iż uważałem, że człowiek powinien kochać swoją pracę, być jej oddanym, do niej stworzony. Kiedy poznałem Cranstona, stwierdziłem, że to jedyny człowiek wśród dotychczas spotkanych, który kochał swoją pracę i był do niej stworzony. Nie uważałem, żeby londyńskie centrum finansowo-handlowe było miejscem, w którym rodzi się duch walki. Powiedziałem mu to. Odparł: — Szkoda, że nie poznałeś Daintree’ego. Ojciec Cranstona, według jego słów, był nikim. Tak o nim mówił. Spal, powiadał Cranston, wstawał i jadł, po czym szedł do biura i, jak przypuszczał syn, przynajmniej raz w życiu przespał się z kobietą, sądząc po tym, że go spłodził. Dorobił się także pieniędzy i przetrwał krach. Ich dom był pusty, tak go określał Cranston. Chciał go zapełnić, ale nie wiedział jak. Daintree był absolwentem szkoły, do której chodził Cranston. Kiedyś przyjechawszy na urlop ze Wschodu wygłosił dla uczniów odczyt. Po odczycie Cranston podszedł do niego i zadał mu pytanie brzmiące mniej więcej tak: — Jak mógłbym zostać lekarzem? — Daintree zapytał go, dlaczego tego pragnie. — Chcę czuć, że żyję. — Miał szesnaście lat. jj-=! Ty wariacie. Ty cholerny waria­cie — rzekł Daintree i dal mu solidnie w ucho. W opisie Cranstona wyglądał jak ogromny niedźwiedź. Poradził Cranstonowi, żeby najpierw skończył szkołę, potem do niego napisał, a on mu wtedy powie, jak zostać lekarzem.

Cranston skończył szkołę, ale nie napisał do Daintree’ego. Nie pisał do niego przez trzy lata. Musiał aż trzy lata przepracować w szpitalu, nim się przekonał, że nie jest lekarzem. Przez pewien czas czuł się bogiem. To uczucie, jego zdaniem, sprawiło, że zwrócił się ku Bogu. Zaczął chodzić na katechezę do kościoła katolickiego. Pewnego dnia ksiądz powiedział mu, że już mógłby zostać przyjęty. To zdanie, słyszane dawniej dość często, teraz go przeraziło. Powiedział księdzu, że jeśli ma być dopiero przyjęty, to znaczy, że jest osobą postronną. Został kwakrem, gdyż uznał, że jest to praktyczniejszy sposób ćwiczenia się w pokorze, i napisał do Daintree’ego. Ten odpowiedział mu z Jawy krótko, mniej więcej tak: „Przyjeżdżaj i poznaj ten kraj, gdzie długość życia człowieka wynosi trzydzieści lat, podczas gdy gdzie indziej siedem­dziesiąt.”

Jak tylko zobaczył Daintree’ego na Jawie, zrezygnował ze wszystkiego, byle tylko z nim pracować. Pracował z nim za darmo przez dwa lata, aż w końcu Daintree wyrzucił go, mówiąc: — Zjeżdżaj, Cran. Znajdź sobie swój własny ofiarny stos.

Zapytałem, co Daintree mial na myśli mówiąc o stosie ofiarnym. Odparł, że

126

jego zdaniem Daintree miał na myśli pracę, którą można uznać za ofiarę, za poświęcenie.

Poświęcenie czemu? — zapytałem.

Bóg raczy wiedzieć — odparł Cranston i uśmiechnął się tym swoim dziwnie dobrym, niewinnym uśmiechem, tak że mogłem jego słowa tłumaczyć sobie w sposób dowolny bez zakłopotania.

Powiedział, że zna następujący sposób: szuka się dla siebie jakiejś odległej miejscowości, dokąd nikt przy zdrowych zmysłach nie chce jechać. Zatyka się flagę i powiada: „Tu jest właśnie ołtarz. Tu zapłonie ofiarny stos." Daintree zatykał flagę w leżących gdzieś na odludziu osadach, gdzie mieszkańcy cierpieli na framboezję. Cranston wbił swoją flagę w podłogę ruchomego ambulatorium, kiedy Daintree wyłudził pieniądze od fundacji, dla której pracował. Cranston udał się na Malaje w 1940 roku i objechał, jak to określił, najbardziej zapadłe dziury. Opowiadał, że misje medyczne go nienawidziły, że lekarze w szpitalach nim gardzili, ale wszyscy mu trochę zazdrościli, zdając sobie sprawę, że „on jest bliższy od nich wszystkich tego, o co chodzi w medycynie”.

A o co chodzi?

O pójście w teren i szukanie chorych — odparł — gdyż choroba jest nieszczęściem niekiedy tak wielkim, że chory sam nie może szukać pomocy.

Kiedy Cranston wpadał w przesadę, czułem, iż robi to dla wyeksponowania pewnego morału. W Świńskim Oku nie całkiem wiedziałem, do czego zmierza, ale tam byłem przeważnie głodny, myślałem raczej żołądkiem i sercem, a nie tym, co jest do myślenia przeznaczone. Mój brzuch mówił mi jednak, że słowa Cranstona są ważne, więc gromadziłem je dzień po dniu, z owym nawykiem sroki spotykanym u jeńców nie mających pewności, skąd wezmą następny posiłek; także myśl o stosie ofiarnym dorzucałem do myśli, które ogarniały przeszłość i przyszłość. Dzięki Cranstonowi czułem, że wszystko jest jeszcze przede mną. Zważywszy okoliczności, było to osiągnięcie nie lada. Kiedy się zorientowałem w swoich odczuciach, stwierdziłem, że były ogromnie podobne do tych, jakich doznawałem jako mały chłopiec w Tradurze, gdy wszystko i wszyscy należeli do spisku mającego na celu przyuczenie mnie, jak kucyka do skoków, do życia służącego wyższym celom, żebym stał się godny mojego ojca oraz tego, co on sobą reprezentował. W Świńskim Oku Cranston walczący z chorobą beri-beri. z malarią i gorączką tropikalną stwarzał wokół siebie atmosferę pewnej satysfakcji; jej podmuchy docierały i do mnie, więc wybaczyłem memu ojcu i prosiłem go. aby i on mi przebaczył, gdyż uważałem, że przynajmniej w ten sposób będę w porządku. Będąc jeńcem i nie mając pewności, czy przeżyję, i znów zobaczę któregoś z członków mojej rodziny, musiałem tak postępować w myślach.

127

se

W jakiś miesiąc po przybyciu nowego komendanta, który nastał po inaiorze-sadyście, zostałem do niego wezwany. Jak Sanitarny-san nie był szczególnie przykry. Starszy mężczyzna, miewał wybuchy wściekłości, ale czuło się, że zaraz ich żałuje. Z usposobienia łagodny, uważał za nużące utrzymywanie na dłużej grozy zapoczątkowanej tymi wybuchami gniewu. Ale jego podwładni odczuwali przed nim strach, on zaś musiał mieć u swoich zwierzchników dobrą opinię, gdyż rządził obozem sprawnie i prace dawały wyniki, wobec czego te jego rządy utrzymały się aż do naszego oswobodzenia. Przezywaliśmy go Ryż-Kapusta. Miał w sobie coś z Prusaka, kwadratową głowę i krótko przystrzyżone włosy, które sterczały na ciemieniu jak u szczotki do szorowania. Przyznałem się, że nie jestem lekarzem, i wyraziłem zdziwienie, iż ktoś myślał, że nim jestem. Odesłał mnie do brytyjskiego baraku, gdzie miałem wieść żywot zwykłego jeńca.

Nie pamiętam, ile czasu upłynęło, nim kazał mi wrócić do pracy z Cran- stonem na izbie chorych; trzy, cztery, pięć tygodni; ale każdego dnia, niezależnie od tego, ile ich minęło, Cranston zabiegał o to z taką samą natarczywością, z jaką domagał się czerwonego jedwabiu na wykonanie znaku rozpoznawczego. Za każdym razem Ryż-Kapusta kazał mu stać w słońcu po pół godziny. Podobno i wtedy Cranston krzyczał na początku i na końcu odbywanej kary: — Komendancie, gdzie jest mój pomocnik? — albo — Komendancie, proszę mi oddać moją prawą rękę! — Przemógł opór komen­danta, przemógł jego zły humor. Ryż-Kapusta był dość przyzwoity. Jedzenie dostawaliśmy skąpe, ale nie sądzę, by zatrzymywał coś z naszych przydziałów.

Zapytałem Cranstona, czy jestem za stary, czy za późno, żebym po wojnie rozpoczął studia medyczne. Powiedział: — Zorientujesz się, jak stąd wy­jdziesz. — Nie oblał mnie zimną wodą, zachęcał na różne praktyczne sposoby, wykładał mi teorię, szkicował diagramy narządów, komórek i tkanek. Skłonny był pomagać, mimo że nie był przekonany, czy moja ambicja wytrzyma próbę wolności, opuszczenie Świńskiego Oka i powrót do normal­nego otoczenia. Wiedział, iż brakuje mi prawdziwego powołania. Niekiedy mówił: — Twój pomysł studiowania medycyny jest pewną formą gorączki więziennej. Nie miej potem do siebie żalu.

Cranston także cierpiał na gorączkę więzienną.

Faktem jest, iż w Świńskim Oku, po raz pierwszy i ostatni w moim życiu, nie miałem w swoim otoczeniu niczego, co by mnie odrywało od przypatry­wania się ludzkim nieszczęściom. Wszystko tam było potępieniem bez cienia splendoru. Staruszka w łachmanach, którą zauważyła Dora, była tu obecna w dzień i w nocy pod postacią głodu, pragnienia, brudu, pręg od witek trzciny, siniaków po pięściach i buciorach. Oko nie miało się na czym zatrzymać, ręka nie dotykała niczego, co by pozwalało odczuć, iż życie nie jest takie złe, lub

mogło podważyć wiarę, iż teraźniejszość jest do zniesienia jedynie pod warunkiem, że człowiek zachowa siebie i innych przy życiu dla lepszej przyszłości majaczącej w oddali. Ten, kto w tę przyszłość nie wierzył, był skończony, gdyż nie mógł machnąć na wszystko ręką i pójść się upić, nie mógł wypić nawet jednego drinka ani napchać żołądka dobrym śniadaniem, poczuć zapachu aromatycznej kawy, dotknąć z przyjemnością jedwabistego papieru złożonej we czworo gazety „The Times”. Jeśli ktoś nie widział w przyszłości niczego dla siebie — poddawał się, ginął. Żeby przeżyć wszystko, trzeba było cierpieć na gorączkę więzienną. Gdyby nie Cranston i jego praca ta gorączka może nigdy by mnie nie ogarnęła, nawet gdybym wykurował poparzone, ropiejące stopy bez jego pomocy.

U Cranstona gorączka przybrała postać myślenia i martwienia się o los Daintree’ego. Przy ostatnim spotkaniu powiedział mi, że nie było jednego dnia, żeby się o niego nie trapił, gdyż starszy od niego Daintree mógł nie przeżyć takiego obozu jak ten nasz, gdyby się znalazł w swoim Świńskim Oku, co było bardzo prawdopodobne. Odnalezienie Daintree’ego, upewnienie się, że jeszcze żyje, stało się dla Cranstona tak samo ważne jak dla mnie mój na pół powzięty plan studiowania medycyny. Powiedział, że w pewnym sensie Daintree był z nami w Świńskim Oku, że Świńskie Oko się dla niego nie skończy, dopóki nie odnajdzie Daintree’ego.

Ja nie miałem żadnego Daintree’ego do odnalezienia. Świńskie Oko skończyło się dla mnie, kiedy się skończyło; ale w obrazie tego końca mam luki. Pamiętam, jak starszy rangą brytyjski oficer przyszedł do izby chorych i zakomunikował: — Rozmawiałem z komendantem. To koniec. My przejmu­jemy wszystko. — Przeżywaliśmy już różne znaki zapowiedzi, a także fałszywe alarmy, w jego oświadczeniu brzmiała jednak spokojna pewność; tym razem nie mieliśmy wątpliwości. Emocjonalnie byliśmy na to przygotowani, ale po pierwszej fali histerii nastąpiło uczucie bezwładu. Bo nie mieliśmy dokąd się udać. Przez miesiąc nie widzieliśmy na lądowisku ani jednego samolotu, a przez noc magazyny i składy zostały właściwie całkowicie opróżnione, zarówno z ludzi, jak i ze środków transportu. Pozostawiono małą garstkę Japończyków, którzy schodzili nam z drogi w trakcie przeprowadzanej przez starszego oficera brytyjskiego operacji przejęcia administracji. To prawda, potworzyły się oddziałki tak zwanego zwiadu, lecz zwiad właściwie nie miał co robić, nic z tego nie wynikało poza ważną dla nas przyjemnością opuszczenia obozu i przejścia milę czy dwie — wolni ludzie w wolnym, lecz nie zamieszkanym świecie. Oddziałki wychodziły i wracały. Minęło kilka dni, nim dżip prowadzony przez obcych żołnierzy brytyjskich w zielonych jak dżungla mundurach pomógł nam poczuć się znowu sobą, a wolność stała się lekkogłowa, ciężkonoga. Czuliśmy, że nie wytrzymamy przeciągającej się

ewakuacji Świńskiego Oka. Chcieliśmy jechać do domu, ale tak, aby się tam znaleźć natychmiast. W moim przypadku pod nazwą „dom” rozumiałem Indie, gdzie mieszkał ojciec.

Jednym z załogi dżipa był medyk, drugim — korespondent wojenny, trze­cim — zwykły żołnierz. Ich mundury i cudowne wyposażenie sprawiły, że poczuliśmy się jak Pigmeje w ponurym interiorze. Pachnieli czystym, kroch­malonym płótnem i tym szczególnym zapachem metaliczno-ananasowym, który kojarzy mi się zawsze z aparatami radiowymi oraz kabinami pilotów w samolotach, a stanowi zapewne kombinację zapachu gumy i celulozowego lakieru. Rumieńce na policzkach załogi dżipa, z wyjątkiem korespondenta wojennego — wyglądały sztucznie, prawie chorobliwie, jak suchotnicze wypieki. Częstowali wszystkich papierosami i czekoladą, ale trudno było zatrzymać ich wzrok na dłużej niż jedną czy dwie sekundy. Oczy mieli bardzo bystre, białka okropnie białe. Przypuszczam, że paliła ich ciekawość, której się wstydzili. Wieczorem ten żołnierz odjechał dżipem. Najbliższa wyzwalająca jednostka znajdowała się w odległości wielu mil, a on musiał do niej wrócić. Rozeszła się pogłoska, że rano dwie eskadry dakot mają wylądować w Świńs­kim Oku i zabrać nas do Kuala Lumpur, do Singapuru lub Rangunu. Nikt nie zmrużył oka. Korespondent wojenny przyszedł do izby chorych. Był szczupły,

o twarzy nieprzeniknionej. Przysiadał na pryczach i pytał: — W czym mógłbym pomóc? — wyglądał, jak gdyby bronił się przed sobą samym, żeby nie być stronniczym, żeby nie reagować zbyt silnie lub zbyt słabo. W później­szych latach zetknąłem się z jego nazwiskiem czytając artykuły o Korei, Chinach i Narodach Zjednoczonych, lecz teraz już od dłuższego czasu nic

o nim nie słyszę. Wydaje mi się, że go widziałem raz jeden na Fleet Street, wyglądał tak samo, z rękami, w kieszeniach płaszcza, z twarzą bez wyrazu, zajęty sprawami bieżącego dnia, swojego wieku, poruszający się po dnie tego oceanu jak ślepa, silna i wytrwała ryba, żywiąca się niewidocznym plank­tonem spraw międzynarodowych.

Usiadł przy mnie i zapytał: — Mógłbym panu w czymś pomóc? — Od­powiedziałem tak jak każdy z nas żartobliwie: — Oczywiście, niech mnie pan stąd zabierze.

Zapytał, dokąd. Powiedziałem, że do Indii. Wypytywał mnie delikatnie. Pamiętam, że wprawi! mnie w zmieszanie, a raczej ja jego, gdyż dla mnie było sprawą oczywistą, że chcę najpierw jechać do Indii zobaczyć ojca i ciotkę Sarę, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów, żeby mu jasno wyłożyć swoją myśl, żeby wyprowadzić go z konfuzji, jaką spowodował osobnik mieszkający w Anglii, służący w brytyjskim pułku, który odpłynął ż Liverpoolu wprost do Singapuru, a teraz pragnący jechać do Indii. Prawda wyglądała tak: nie miałem pewności, czy zdołam użyć takich słów jak dom. ojciec, ciotka Sara.

Tradura. Zastosowałem więc jakby słowną stenografię, żeby utrzymać roz­mowę w granicach rozsądku i rozwagi. Miałem wrażenie, że on się zorien­tował. Zmienił temat, zaczął mówić o Cranstonie, o obozie, o sprawach najbliższych i dopiero kiedy wstał, a ja za nim, zmieniając w ten sposób punkt ciężkości naszych ciał, powrócił do kwestii, dlaczego pragnę jechać do Indii. Spędził wiele czasu w Delhi i Kalkucie, odkąd wojna skończyła się w Birmie. Więc opowiedziałem mu coś niecoś o sobie.

Rozmawiał z całą masą ludzi. Musiał mieć fantastyczną pamięć. Nie zdarzyło mu się wyciągnąć przy nas notatnika. Może taki miał zwyczaj, a może w tym wypadku była to delikatność okazywana nam. ludziom przez długi czas w pewnym sensie sprowadzanym wyłącznie do rubryki w papierach. Wydaje mi się, że podjął pewne kroki w związku z moją osobą i wybrał sznurki, za które miałem pociągać, żeby nie znaleźć się w Singapurze na statku płynącym do Anglii, i odegrał pewną rolę — o czym zresztą nigdy się nie upewniłem — w dostarczeniu informacji o miejscu pobytu mego ojca władzom nadzorującym moją podróż, ponieważ ich plan odesłania mnie do Anglii odrzucałem z uporem.

Opuścił nas nazajutrz po tej rozmowie. W trzy dni później rozpoczęła się ewakuacja obozu, zdrowych — ciężarówkami, chorych - samolotami. Pod koniec tygodnia z całego Świńskiego Oka pozostaliśmy tylko my obuj z Cranstonem i jeszcze paroma ludźmi. Mieliśmy jechać ciężarówką do punktu zbornego. Tutaj szczegóły urywają się bezpowrotnie, gdyż Crunston pamięta ich tak samo mało jak ja. Cranstonowi wydaje się, że do punktu zbornego dotarliśmy razem i że dopiero tam nas rozdzielono, (idyby któryś z nas potrafił odtworzyć w pamięci obraz owego punktu zbornego, bardzo hy to nam pomogło, on jednak także nie pamiętał dohr/e niczego, co się wydarzyło po tym, jak staliśmy w wymiecionej, pustej izbie chorych,

Uderzyło mnie, jak dalece izba chorych nie pasowała jako tło do tego, co się tu działo. Strzecha z liści palmowych, bambusowe żerdzi*, slupy cała konstrukcja wyglądała wprawdzie nędznie, ale z równą łatwością mogło tli zamieszkać szczęście jak niedola i w tym sensie izba chorych sprawiła mi zawód, gdyż zamierzałem na krótko ożywić niedolę, żeby bardziej delektować się szczęściem. Tym szczęściem, które zaświeciło nam w oczy, uwolniło nas i oddaliło się tanecznym krokiem, albowiem zrobiło swoje, reszta zaś należała do nas. tak zresztą jak zawsze.

Nie umiem sobie wyobrazić innego doświadczenia w swoim życiu, zarówno w minionym jak przyszłym, które by dorównywało lub mogło dorównać doświadczeniu, jakim było wyzwolenie ze Świńskiego Oka. ale nie wolno zapominać czy też nie brać pod uwagę faktu, iż w owym czasie to do­świadczenie uszło mojej uwagi. Uszło także uwagi Cranstona i większości

z nas. przynajmniej tak mi się wydaje. Była wcześniej taka chwila, kiedy się do nas zbliżało, a potem przyszły inne momenty, gdy praktycznie będąc już z nami, właściwie się skończyło. Doświadczenie to nie miało konkretnej wartości i prawdopodobnie obaj z Cranstonem szukaliśmy jej, stojąc w opu­stoszałej izbie chorych. Ucieszyłbym się, gdybym mógł wyczarować zaklęciem jakiś symbol — strzępek papieru, coś niepotrzebnego, porzuconego, jakąś część ubrania lub przedmiot używany przez któregoś z nas od czasu do czasu i teraz niepotrzebny. Ale nie, nie było absolutnie nic.

Objąłem ręką jedną z bambusowych podpór, na której robiłem znaki paznokciem. Pomyślałem sobie: ileż to razy kładłem na niej rękę, na tej właśnie żerdzi, właśnie tutaj? Ale w gruncie rzeczy nie można pożegnać na dobre pokoju, domu, miejsca: można pożegnać tylko człowieka. Jeśli nie usłyszy się w odpowiedzi: do widzenia, pożegnanie trafia w próżnię. Słowa „do widzenia” są w takich okolicznościach jakby próbą poddania się czemuś, co nie ma wpływu na ciebie, próbą obdarowania tego czegoś tym wpływem, próbą obdarowania mocą uwolnienia, błogosławieństwa, odkupienia, czy czegokolwiek, co człowiek uważa, że mu się należy. To nieprawda, że izba chorych miała w sobie coś niezgłębionego. Po prostu była to pusta, źle zaplanowana konstrukcja, sklecona ludzką ręką, nie mająca trwałości kamie­nia i pozbawiona mocy rośnięcia zrodzonej przez słońce i wodę w krzepkich bambusach, nim ścięto je toporami i wygładzono nożami, żeby wznieść ten budynek.

Pożegnaliśmy się z Cranstonem chyba w malajskiej małej wiosce, o kilka mil na południe od Świńskiego Oka. Był tam dżip, do którego miałem wsiąść, on stał obok, gdyż nie jechał ze mną, ja zaś odjeżdżałem gdzieś, gdzie miałem pociągnąć odpowiednie sznurki, a może już za nie pociągnąłem, czego rezultatem był ów dżip, pierwszy z całej serii dżipów, ciężarówek, lor i samolotów, które zawiozły mnie do Singapuru, do Rangunu i do Kalkuty.

Wiem, że jechałem nie znając ostatecznego celu podróży. Ktoś namówiony pewnie przez korespondenta wysłał już naprzód sygnał. Chyba dopiero w Rangunie albo nawet w Singapurze dowiedziałem się, gdzie przebywa mój ojciec, jednak raczej w Rangunie, gdyż wydaje mi się, jak gdybym zapamiętał, że czerwony piaszczysty pas startowy w Mingaladonie nasunął mi, gdy tam przybyłem, porównanie z majdanem w Tradurze i nawet pomyślałem, czy ojciec tam nie wrócił. W rzeczywistości Mingaladon niczym nie przypominał Tradury, ja zaś nie miałem wielkiej nadziei, że ojciec wróci do okręgu, gdzie już kiedyś piastował najwyższe stanowisko polityczne, lecz Mingaladon bar­dziej mi przypominał ten krajobraz Indii, jaki zapamiętałem, a także uczucie zawodu, jakiego doznałem na Malajach, gdy po raz pierwszy wylądowałem tam jako żołnierz w 1941 roku. Widok jakby znanego Mingaladonu, niejako

sugerujący trwałość rzeczy, na pewno położył kres obawie, źe ojciec mógłby nie żyć od roku lub dwóch. Tak czy owak, Rangun czy Singapur, był tam urząd i ktoś siedzący za biurkiem, kto przekazał mi wiadomość, że ojciec jest Rezydentem w Gopalakandzie. Powrócił jako gospodarz do domu, w którym przyszedłem na świat. Nosił teraz tytuł Sir Robert Conway, Komandor Orderu Cesarstwa Indii (KCIE).

3

Byłem wyższy o cal i prawie tak chudy jak ojciec. Teraz nasze pozycje znad brzegu Wody były odwrócone. On musiał lekko unosić wzrok, by nasze oczy się spotkały. Ten fakt sprawił, że kiedy wreszcie wyszedłem z fazy kontemp­lowania tysiąca rzeczy, które mogłem zaobserwować z tarasu, zrodziło się we mnie uczucie, iż ojciec musi się usprawiedliwić, na przykład udowodnić, że jego praca miała tę samą wartość co praca Cranstona.

Uwagę ciotki Sary: — Cóż, to już minęło! — interpretowałem jako pozbycie się osoby Cranstona. — Opowiedz mi coś o tym doktorze Cranstonie — po­prosiła, a ja opowiedziałem jej tyle, ile mogłem, ile trzeba było, aby przekazać szacunek, jaki dla niego żywiłem. Potem rzekła: — Cóż, to już minęło, teraz wyglądasz lepiej. — I poszła wypisywać kartki na miejsca przy obiedzie, przynajmniej ją o to podejrzewałem, ja zaś nadal siedziałem na tarasie z cynicznym uśmieszkiem, myśląc, że nic nie minęło, gdyż tacy ludzie jak Cranston nie mogą przeminąć, tylko takie sprawy jak te cholerne obiady w Rezydencji dojrzewają do przeminięcia. Cynicznie się uśmiechnąłem, bo czułem przez skórę, że nigdy nie zdołam pójść w ślady Cranstona, że miał rację, kiedy wyraził wątpliwość co do mojego powołania.

Krajobraz oddalał się; tysiące zawartych w nim rzeczy traciło swoją indywidualność; mężczyźni i kobiety poruszający się w nim zaczęli mnie denerwować. I nagle myśl: co on robi? Dlaczego ona to robi? Z tarasu rozciągały się przede mną Indie, kraj pełen wątłych ludzi odzianych w bawełnę i poruszających się statecznie w rytm swojej pełnej smutku muzyki. Przestałem siadywać na tarasie, zacząłem snuć się po ogrodzie i po pokojach. Na tę część tarasu, gdzie zwykle przebywałem, wychodziły okna sali balowej, długiej, wąskiej, pustej, odbijającej echo; w pewnym sensie była ona parodią wszyst­kich sal balowych. Z wysokiego sufitu zwisały żyrandole z setkami krysz­tałowych wisiorków. Wzdłuż wyłożonych boazerią ścian stały złocone krzeseł­ka z czerwonymi obiciami. W uszach brzmiały mi dalekie dźwięki Opowieści lasku wiedeńskiego i Nad pięknym modrym Dunajem, przed oczami miałem wirujących sahibów w szkarłacie i odziane w biel mem-sahib i zastanawiałem

się. czy uważać to za taniec umarłych, czy jeszcze nie narodzonych. W salonie stały pozłacane kanapki, wyściełane gobelinami krzesła, alabastrowe popiersia ślepych gubernatorów, wisiały ciemne portrety wojskowych i mężów stanu upozowanych wśród drzew i skał z psami i trofeami myśliwskimi, z tubylczą służbą na podorędziu, gotową do wykonania rozkazów swoich panów. Wisiał tam nadnaturalnej wielkości portret radźpuckiego księcia, podobnego do sir Richarda Burtona, o szalonych oczach i czarnych wąsach, w otoczeniu pawi i mrocznych cieni.

Kiedyś siedziałem w fotelu przy marmurowym kominku imitującym neoklasycystyczne wzory braci Adamów i nagle przyszło mi na myśl, że przecież moja matka siadywała tu będąc w ciąży. Przeniosłem się na skromniejsze krzesło, ponieważ przypomniałem sobie, że w Gopalakandzie matka była żoną zastępcy Agenta i mogła przebywać w oficjalnym salonie tylko przy szczególnych okazjach. Według Sary, w tych czasach ojciec zajmował pokoje w części zwanej Wschodnim Skrzydłem, gdyż miał okna wychodzące na wschód. Pewnie myślała, że zechcę je zobaczyć, zwłaszcza pokój, w którym się urodziłem. Nigdy tam nie poszedłem. Czekałem, aż ojciec mi to zaproponuje. Pragnąłem, aby jego powrót w charakterze pana Rezydencji wzbudził w nim tkliwe wspomnienia, ale sam nie chciałem ich przywoływać, bo podejrzewałem, iż nie będzie w nich tkliwości. Wolałem go na to nie narażać. Nie zależało mi już, żeby otrzymać odpowiedź na pytania nękające mnie w Świńskim Oku, bałem się jej. Ten jeden cal mojej fizycznej nad nim wyższości mógł sprawić, iż zapragnąłbym go wyzwać, aby udowod­nił, iż jako Stara Rakietnica wisiał niby rozżarzona kula nad terenami feudalnych władców i wypalał niesprawiedliwości, mierziła mnie jednak myśl

o wykorzystaniu przewagi fizycznej i zmuszeniu go do jakichkolwiek wynu­rzeń. Nie chciałem, żeby jawił mi się jako rozgoryczony starzec. Nie szczędziłem wysiłków, by zachować złudzenia co do jego minionej świetności; chyba dlatego że widziałem zbyt wiele nieszczęść w Świńskim Oku, po­wstrzymałem się, nie chciałem widzieć oznak niezadowolenia i smutku, które, jak się spodziewałem, mogły w każdej chwili okryć bladością jego twarz.

Albowiem lodowata świetność przeminęła. Wydał mi się jakby pomniej­szony przez otoczenie, przez otrzymany tytuł, który jakoś go wciskał pomiędzy konieczny dodatek „sir” a KC1E; przez stosunek do niego ciotki Sary, sprawiający niekiedy wrażenie obojętności. Teraz, gdy wchodził do pokoju lub wychodził na taras, miewał drobne chwile wahania, robił dziwny szybki ruch głową z lewa na prawo, w wyblakłych oczach pojawiało się przelotne zmieszanie, jak gdyby myślał: Co to jest? Co ja tu robię? Jego pociągła, wąska twarz niewiele się zmieniła od naszego ostatniego spotkania, może tylko tyle, że wyglądała na jeszcze bardziej zniszczoną i straciła to, co

usiłowałem sobie przypomnieć jako cechę szczególną, ale nie potrafiłem wydobyć z pamięci; najbliższym prawdy określeniem, na czym ta cecha polegała, było stwierdzenie, że już jej nie ma, a ten brak ujawniał, iż pod nią zawsze musiała się kryć ta mięsista wrażliwość.

Nie mieliśmy sobie nic ważnego do powiedzenia i pod tym względem nic się nie zmieniło. Zmiana zaszła jedynie w przyczynach naszego milczenia. Gdybym z nim rozmawiał — a mam na myśli prawdziwą rozmowę — nie mógłbym się powstrzymać od zadawania pytań: Dlaczegoś mnie odtrącił? Czy przeżyłeś boleśnie śmierć swojej Luizy, a może tak naprawdę nic cię ona nie obeszła? Czy zamglony obraz, jaki mam w pamięci, kiedy siedziałeś przy niej konającej w Pankot, sztywny jak zwykle, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciami na kolanach, jest obrazem człowieka pogrążonego na swój stoicki sposób w bólu głębszym, niż mnie dane było przeżyć, czy też — jak mi się czasem zdawało — obrazem człowieka korzystającego z chwili czasu, żeby wbić sobie w pamięć jakieś instrukcje polityczne otrzymane właśnie z Delhi, a raczej wtedy Kalkuty, w 1924 roku? Kochasz mnie, czy nienawidzisz, może dlatego że ja żyję, gdy twoja Luiza zmarła, a może dlatego, że oboje stanowiliśmy zagrożenie dla twojego splendoru i twojej izolacji? Czy małżeńst­wo z Luizą było kontraktem, który zawarłeś kierując się sercem czy tylko głową, z obowiązku, o którym wiedziałeś, że człowiek dążący do kariery musi go spełnić? A potem wypełniłeś go sprawiając jak najmniej zamieszania. Czy patrzyłeś przejęty niepokojem, a może goryczą, jak twoja Luiza stawała się coraz bledsza i wątlejsza, i przypominałeś sobie Mateczkę w wilgotnym domu w Suffolk? Może obawiałeś się, od chwili kiedy przyszedłem na świat, że pewnego dnia ona cię zmusi do odwrócenia się wyprostowanymi plecami od Pankotu? Czy to był powód, dla którego mnie odtrąciłeś, czy też może zawsze odrzucałeś sprawy przyziemne? Dlaczego kazałeś mnie wychłostać tak mocno, że nosiłem na sobie ślady tej chłosty przez cały rok, dłużej niż w Świńskim Oku ślady po razach, które kij majora zostawił na moich plecach? Czy dlatego, że byłem ciałem z twego ciała i zapragnąłem krwi tygrysa, że wyprawiłem się po nią w towarzystwie małej Dory? Do czego potrzebowałeś takiej izolacji? Czy kochasz tylko Sarę? Czy ta izolacja ci się opłaciła? Czy uważasz, że Gopalakand jest odpowiednim zakończeniem nieskazitelnej kariery, a może otworzył ci oczy na to, jak puste było twoje życie? Czy twoje życie było puste, ojcze? Jeśli nie, to w jaki sposób wypełniałeś je treścią?

Kiedy mieliśmy gości, zazwyczaj jadłem osobno, nie tylko przez wzgląd na siebie, lecz także z uwagi na innych, gdyż po pierwszej próbie zauważyłem, że wprawiam ludzi w zakłopotanie siedząc wśród nich ze śladami Świńskiego Oka dotąd widocznymi na twarzy; po tych samotnych posiłkach miałem do dyspozycji gabinet ojca, siadywałem tam z lekturą, ze szklaneczką whisky

135

ę

Ksyw

w ręku. spoglądałem co chwilę na trofea myśliwskie dawnych Rezydentów, wystawiające badawczo łby ze ścian i przypominające mi niekiedy ciotkę Sarę, kiedy pytająco przekrzywiała głowę. Pewnego wieczora słysząc, że otwierają się drzwi, spojrzałem w ich kierunku i zobaczyłem, jak wchodzi ojciec. Przeprosił, powiedział, że przyszedł po jakieś papiery, poszperał w biurku. W świetle padającym na jego głowę spostrzegłem, jak mu się przerzedziły włosy. Chociaż już niczego w biurku nie szukał, stał dalej wyprostowany i przez sekundę czy dwie rozglądał się po pokoju. W tak niezwykły sposób, że przypomniało mi się, jak będąc dzieckiem uważałem go za kogoś, kto potrafi poskromić zbuntowany tłum jednym spojrzeniem, jak generał Gordon. Wydało mi się, że z całą świadomością się opanował i powiedział sobie: To nie ma sensu; weź się w garść, chłopie; i przybrał tę bohaterską pozę, żeby stawić czoło cieniom patrzącym nań spode łba z miejsc, dokąd nie sięgało światło w gabinecie.

Miał już wyjść, kiedy wzrok jego padł na szachownicę, na której niekiedy rozgrywałem sam z sobą partię szachów, potem na mnie i przez parę chwil zachowrywaliśmy się jak może nigdy dotąd w życiu: patrzyliśmy na siebie wolni od wszelkich uprzedzeń i nieporozumień, aczkolwiek, jeśli chodzi

o mnie, nie odczuwałem niczego, poza chęcią zadawania pytań.

Powiedział: — Zagrajmy partyjkę, jeżeli masz ochotę — i podszedł, zagłębił się w studiowanie kłopotliwej sytuacji mojej białej królowej i korzystnych pozycji czarnego gońca i czarnego skoczka.

Powiedziałem: — Ustawmy figury na nowo.

Przyciągnął krzesło do stolika, ja tymczasem poustawiałem figury. Za­proponowałem mu, żeby grał białymi. Chciałem mu dać otwarcie. Ruszył pionkiem przed królową o dwa pola. Zablokowałem. Przesunął pionka sprzed gońca o jedno pole. Dalej blokowałem. Przestawił skoczka sprzed królowej, ja skoczka sprzed króla i gra się zaczęła.

W ciągu godziny jego król znalazł się w obliczu klęski: zagarnięte przeze mnie białe figury stały w szeregu na skraju stolika — pomniki na drodze do jego porażki. Zaledwie trzy pionki i nieposkromiony skoczek pozostały mu dla obrony ich monarchy przed matem grożącym ze strony mojej czarnej królowej i jej sług. Podejrzewałem, że umyślnie pozwolił mi wygrywać do tego momentu, ale teraz, kiedy zbliżał się koniec, zaczął przejawiać upór. Na jego miejscu powiedziałbym: „Trudno, poddaję się!” On jednak grał dalej, chyba nie po to, żebym stracił głowę (tak jak straciłem mego skoczka goniąc za przeciwnikiem po całej szachownicy), ale dlatego że jego uwaga teraz, gdy znalazł się w potrzasku, była tak skoncentrowana, iż dopiero zapędzenie jego szachowego króla na pole, gdzie został osaczony ostatecznie i nieodwołalnie, mogłoby sprawić, że uniósłby głowę podpartą lewą ręką i przyznał się.

najpierw wobec siebie samego, potem wobec mnie, iż walka o zwycięstwo nade mną dobiegła końca.

Twój maharadża miał szansę — powiedziałem. — Stary Dingy Row ją miał.

Symbolika tej partii była uderzająca. Moje czarne figury to byli ci, których syn Dingy Rowa nazywał szakalami; indyjscy politycy z Indii Brytyjskich; natomiast biały dwór, któremu owi szakale się przeciwstawiali i który doprowadzili do rozpadu, był jednym z tych feudalnych dworów, dla których tacy ludzie jak mój ojciec żyli i niekiedy — jak ów Agent zamordowany w Ranpurze w latach trzydziestych — umierali.

Moja królowa przedostała się na tyły i zgarnęła resztę pionków, jed­nego po drugim, aż został jedynie skoczek, mój ojciec, do obrony swego monarchy.

To ty, myślałem, skoczek króla, radży, bezsilny, pokonany, ale uparty jak diabli. Zostań tu — zaproponował mi syn Dingy Rowa, lecz nie umiał powiedzieć w jakim charakterze. Był pewien tylko jednego, że skoro jego książęcy ojciec i wszyscy jemu równi stali jak zawsze przy Koronie przez całą wojnę, to Korona będzie stała przy nich i nie pozwoli ich rozszarpać szakalom. Wavell tego dopilnuje. A także ludzie tacy jak mój ojciec.

Wavell jednak nie zdołał tego dopilnować. Ani tacy ludzie jak mój ojciec. Byli pionkami przebranymi za skoczków. Logika nakazywała, ażebyśmy pewnego dnia powiedzieli krajowi, który kochaliśmy i nienawidziliśmy, z którego puszczaliśmy krew i za któryśmy ją przelewali, który dla naszych zziębniętych północnych kości stanowił źródło ciepła, a dla naszych nikczem­nych dusz brzemię zbyt palące, by je utrzymać: Tak, my odejdziemy, odejdziemy tego a tego dnia. Logika wymagała, żebyśmy dodali: I w tym dniu my kończymy, książęta będą zdani na samych siebie, od nich zależy komu — jeśli w ogóle komukolwiek — będą płacili daninę. Logika wymagała, żeby wreszcie ujawnić naszą dziwną dwoistość zasad, żeby na koniec ukazać, iż korona królo-cesarza siedzi na jego głowie tak samo krzywo jak kapelusz na głowie ciotki Sary, gdy ją pocałowałem na dworcu w Delhi.

Na szachownicy pozostała przecież tylko jedna figura: ktoś taki jak ojciec, a jego wysoka oziębła postać ucieleśniała bogactwo i potęgę Korony grającej w szachy dwiema rękami — jedna przesuwała czarne figury w kierunku mającym zagrozić białym, które druga ręka pilnie ochraniała i przesuwała zbyt wolno, o wiele za wolno, w kierunku, jaki mógł, w swoim czasie, doprowadzić do doskonałej integracji całości; tak wolno, że trudno było nie uważać tego żółwiego tempa za umyślne, za nieodzowną część przeklętej gry „dziel i rządź”.

Czy ojciec widział to tak samo? Czy w ogóle patrzył tak na tę sytuację? Czy

nie uderzał go brak w niej logiki? Czy widmowa poświata nieprawdopodo­bieństwa nie oświetlała każdej fazy jego kariery, dając mu pole do obser­wowania z wyniosłej beznamiętnej pozycji owych śmiesznych łamańców, jakie ludzie wykonują prowadząc podwójną grę?

Odchyliłem się na krześle obserwując go, czekając, żeby mnie uznał za zwycięzcę. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Jesteś trupem, pomyślałem. Byłeś trupem przez wiele lat. Umarli niczego nie czują. Poruszyłem się niespokojnie, myśląc o Świńskim Oku, a wtedy spojrzał na mnie, jego cienkie wargi wygięły się w kącikach. — Wygląda, że to koniec — powiedział. — Dałem ci za dużo forów na początku.

Za dużo, za mało — jakie to ma znaczenie? Przywiązano mnie, gdy byłem dzieckiem, do domu umierającego, teraz zaś, gdy rozejrzałem się dokoła, zobaczyłem dom umarłego, lecz ja nie byłem już przywiązany. Nie byłem przywiązany do niczego. Musiałem wyjechać.

Odezwałem się: — Niedługo wracam do domu, ojcze. — I natychmiast pomyślałem, czy słowo „dom”, które mi się wyrwało, mogło go w jakiś sposób zranić. Wkładał szachy do pudełka, uważnie, starannie. Powiedział: — Rozu­miem. — Wsłuchiwałem się w zamierające echo tej zdawkowej odpowiedzi, czy przypadkiem nie zdradzi ukrywanego rozczarowania. Nie dostrzegłem niczego. Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy, jaka zapada, gdy dwie osoby znajdują się w pokoju i jedynymi dźwiękami, jakimi można by ją wypełnić, są słowa, których nauczyły się nie wypowiadać.

Nie pamiętam dokładnie, czy tego samego wieczora, czy nazajutrz, a może jeszcze później przyszedł list od Waltera. Wtedy ciszę wypełniło odległe przytłumione bicie bębnów. Nie wspomniał o Ethel. Pisał: „Z ulgą dowiedzia­łem się od Sary, że jakoś przez to przebrnąłeś. Nie spiesz się, byłoby to ze szkodą dla tego zdrowia, które musisz teraz ogromnie szanować. Ale ja oczekuję twojego powrotu, mój drogi, nawet gdybyś się zdecydował nie wracać do świata interesów, który w tej chwili musi ci się wydawać niesłychanie odległy.”

W dwa lata po tej partii szachów, kiedy ojciec pozostał sam na świecie, gdyż ciotka Sara zmarła i pochowano ją na protestanckim cmentarzu u stóp Wzgórza Rezydencji, dobiegła końca jego czterdziestoletnia kariera w sposób bardziej nagły, niż mogłoby ją przerwać oficjalne i odkładane przejście na emeryturę. Gopalakand, tak jak wszystkie bratnie księstwa, musiał zrezyg­nować ze swej autonomii na rzecz prowincji utworzonej przez nowe samorząd­ne władze, które wytyczały jej granice; znalazła się w nich ta ziemia płaska jak

talerz, która wydawała mi się w dawnych latach bezkresna; władza nie żywiła romantycznych uczuć w stosunku do książąt.

Byłem w Anglii, kiedy nadszedł koniec; spotykałem się z Anną, trzymałem jej zimną dłoń, usiłując objąć ramieniem szczupłą, wiotką talię, krew tętniła mi w karku, a oprócz tych wzruszeń doznawałem także innych, lekkich ukłuć w piersi i w głowie, spowodowanych chęcią wykazania się w centrum finansowo-handlowym, wyrobienia sobie marki młodego zdolnego człowieka zabierającego coraz częściej głos w salach konferencyjnych. Dawny świat Conwayów zginął razem ze światem maharadżów. Dla mnie został po­grzebany w Świńskim Oku. Cranston utrzymał mnie przy życiu. Jemu niczym nie mogłem się wywdzięczyć. Mogłem tylko odwdzięczyć się Walterowi za jego wyrozumiałość, sobie zaś odpłacić rozsądkiem za to, co zmarnotrawiłem w umarłym świecie. Miałem mieszkanie na Marylebone Road, gdyż stryj Walter wybulił większą sumę na zaliczkę; weekendy spędzałem w Czterech Brzozach albo w domu rodziców Anny w Esher, obiady jadałem w Carlton Grillu, u Simpsona, u Pruniera wraz z innymi, którzy w szarym powojennym świecie szukali pieniędzy, wpływów i władzy, i odkryłem w sobie pociąg do zawiłości inwestycyjnych, do biegłego operowania liczbami, nie towarami, reputacją, a nie produktami, odkryłem w sobie talent do kontaktowania z sobą ludzi, na których mi osobiście nie zależało, ale których spotkania przynosiły korzyści stryjowi Walterowi i jego wspólnikom, mnie zaś wolne od podatków premie; w tym zatokowym cieple embrionalnego dobrobytu, mając wciąż do czynienia z cieniami, nigdy z substancją, wkroczyłem w Nowy Elżbietański Wiek kupców, przemierzających morza za pośrednictwem depesz i telefonów, siedzących przy mahoniowych biurkach ze stopami na pur­purowych dywanach, marnotrawiących swoją młodość.

Takie było tło, na którym okresowo obserwowałem koniec brytyjsko-in- dyjskiej symbiozy, patrzyłem, jak rewelacje przybierają realne kształty w wą­skich przestrzeniach między wierszami w gazetach, uśmiechałem się, gdyż nie należałem do tamtego świata, wolałem nawet jak najczęściej zapominać o tym, iż kiedyś gorąco pragnąłem do niego należeć; uśmiechałem się, bo byłem nadal młody, a to, co odchodziło — musiało odejść, bo było stare, powinno było odejść dawno temu, ale wciąż jeszcze miało dość siły, żeby drażnić dawne ambicje. Kiedy przechodziłem przez Whitehall albo wracałem z giełdy długą, okrężną drogą przez St James’s Park i schodami w górę obok pomnika Clive’a — którym serdecznie pogardzałem jako fanfaronem i wydrwigroszem, i któremu zarazem zazdrościłem — zawsze pozdrawiałem go salutując parasolem w futerale podnoszonym do obleczonego w granatową marynarką

Czytając sprawozdanie z tego nowego zmierzchu i upadku, wpadałem

ramienia.

czasem w zachwyt nad tym, jak my, Anglicy, potrafimy tak długo kręcić, aż wymuszony odwrót nie nabierze cech zamierzonego postępu, udawać, że wzruszamy ramionami z ojcowskim rozbawieniem na widok dziwactw wy­prawianych przez szakale, przestępować w oddali z nogi na nogę, jak gdybyśmy przez trzydzieści lat, a nie przez trzy miesiące, czekali na de­cyzję, co zrobią ze swoją wolnością, i obcinając łańcuch naszego zwierzchnict­wa udawać, że ucierpią tylko źle rządzone księstwa. No i miałem trochę podziwu także dla samego siebie, dla swego wymizerowanego, z pod­krążonymi oczami cienia, który przed dwoma laty dostrzegł tę proroczą wizję w ruchach białych i czarnych figur na biało-czarnej szachownicy.

Ojciec napisał do mnie, zawiadamiając o przejściu w stan spoczynku i o zmianie adresu. Przeniósł się do bungalowu w górach, do miejsco­wości Dhuni, gdzie w późniejszym okresie swojej kariery spędzał z Sarą gorącą porę roku. Kupił ten bungalow jeszcze za życia Sary, kiedy maja­czyła w oddali jego wciąż odkładana emerytura. Zamieszkał tam teraz sam i to mi sprawiało przykrość, ponieważ niczego już od niego nie po­trzebowałem. Nasza korespondencja stała się częstsza niż kiedykolwiek: wymienialiśmy listy cztery czy pięć razy w roku, tyle że krótkie. W jednym z nich, odpowiadając na moje pytania, jak spędza czas, napisał, że pracuje nad kroniką swojej kariery „na wypadek, gdyby znalazł się ktoś interesujący się zamkniętym rozdziałem”. Posłałem mu zdjęcia Anny, podziękował bez komentarzy.

Pisywał zwykle na cienkim niebieskim papierze o lekkim zapachu stęchliz- ny. Pismo miał staroświeckie, zaokrąglone, dziwnie szlachetne. Pod koniec wydawało mi się, iż wyczuwam cień żalu w bezbarwnych, jasno sfor­mułowanych zdaniach, w których zawiadamiał mnie, że czuje się dobrze, dziękuje, że pogoda jest odrobinę za chłodna jak na tę porę roku, że zamierza .jeszcze raz rzucić okiem na Kaszmir, a może i na Tradurę, i Pankot”, a w przedostatnim liście (który razem z ostatnim znalazłem porządkując papiery w Czterech Brzozach, kiedy rozstaliśmy się z Anną, obydwa zachowałem i zachowuję nadal), napisał o zaproszeniu do Gopalakandu. Nie wspomniał, od kogo je dostał. Gaddi po Dingy Row objął jego syn, ale gaddi bez władzy. Pisał, że odrzucił to zaproszenie „nie czując się całkiem na siłach” i dodał komentarz:

Stary maharadża oczywiście nie żyje, mam wrażenie, że zabiły go te kłopoty, które przewidywałem, ale którym nie zdołałem w końcu zapobiec. Dla jego syna zrobiłem, co mogłem, chwilowo zapominając pod presją wydarzeń, że Gopalakand nie jest Hajdarabadem.”

Na co, pamiętam, odpowiedziałem pytając grzecznie, lecz bez szczególnego zainteresowania: „Co zrobiłeś?”, i to pewnie go ostrzegło, że po raz piewszy

w życiu uchylił, aczkolwiek nie więcej niż na ułamek cala, drzwi, za któryn prowadził swoje prywatne samotnicze życie. Może zrozumiał to ostrzeżenie jako dowód kurczenia się swoich możliwości, co wydało mu się jeszcze groźniejsze. Następny list, w którym już nie wspomniał o Gopalakandzie, kończył się następująco:

Nie jestem bogatym człowiekiem, jak wiesz, jeśli zaś nie wiedziałeś, to zawsze się tego domyślałeś. Cały swój majątek zapisałem ciotce Sarze. Kiedy zmarła, oczywiście zmieniłem testament, ponieważ jesteś jedynym żyjącym krewnym, poza moim bratem, teraz już nieżyjącym. Umieściłem klauzulę

o utrzymaniu grobu Sary, no i mojego, który znajdzie się obok jej, wobec czego nie będziesz musiał się o to troszczyć. Wykonawcą testamentu jest tutejszy bank w Kalkucie, który się z Tobą porozumie. Wszystko, co mam, przechodzi na Ciebie, chociaż nie jest tego wiele.”

List był | lipca 1950 roku. W miesiąc później ojciec umarł, a Anna przez kilka dni śledziła nekrologi w „The Times”. Kiedy w końcu przeczytała krótką oficjalną wzmiankę, zareagowała uwagą: — To dziwne! — Wolałaby obszerniejsze publiczne świadectwo swego powiązania z Komandorem Orderu Cesarstwa Indii. Bank przesłał mi wykaz jego majątku prosząc o dyspozycję. W odpowiedzi na moje pytanie o kronikę własnej kariery spisaną przez ojca, oświadczyli że nic nie wiedzą o istnieniu takiego dokumentu. Może nigdy jej nie zaczął, a może zniszczył przed ukończeniem. Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży jego majątku Anna kupiła sobie karakułowe futro, spędziliśmy zimę na Majorce i zainstalowaliśmy w Czterech Brzoź.ićh centralne ogrzewanie. To ciepło pochodzi z jego chłodu, zauważyła Anna.

CZĘŚĆ CZWARTA POD WIATR

Nigdy nie widziałem żywego, moje kochanie... Gnieżdżą się na drzewach i żywią owadami oraz jagodami, łączą w stada po czterdzieści czy pięćdziesiąt sztuk i zawsze fruwają pod wiatr, gdyż inaczej uwięzłyby w obfitości swoich przepięknych piór.”

(Karolina Halsted: Investigation or Travels in the ..Budoir" /Poszukiwania i podróże ii’ ..Buduarze”/; 1837.)

1

Na Manobie nie ma tygrysów; są tam świnie i gryzonie, które widziałem, oraz rajskie ptaki, których nie widziałem. W towarzystwie dwóch ma- nobańskich chłopaków, bardziej rozczarowanych niż ja, że obiecane wido­wisko nie dochodzi do skutku, tkwiłem skulony przez całe godziny w na­turalnej kryjówce z drzew, wysoko na wzgórzu ponad zamieszkaną doliną, dokąd w końcu Daintree mnie zaprowadził. Czatowaliśmy przez większą część popołudnia i ponownie następnego ranka, obserwując wstający świt i dostając skurczów z bezruchu. Z oddali dobiegało ćwierkanie i chłop­cy wytłumaczyli mi na migi, że to właśnie one tak się odzywają, ale nigdy ich nie usłyszałem z bliska. Zeszliśmy ze wzgórza, aż do skraju wsi, do chaty, gdzie przed paroma godzinami zostawiłem Daintree’ego chrapiącego nad pustą butelką. Wieśniacy sklecili prymitywną lektykę z bambusów i powiązanych na krzyż sznurów i w niej zanieśliśmy Daintree’ego do domu; jedna ręka mu zwisała, głowa z białą grzywą włosów chwiała się z boku na bok. Przypomniało mi to, jak niesiono do domu kinwarskiego tygrysa, chociaż teraz padał ulewny deszcz i nie czułem kwaśnego zapachu nagłej śmierci.

Kiedy wytrzeźwiał, zapytał, czy mi się poszczęściło z ptakami, po czym stwierdził: — Sądzę, że wymordowali je co do jednego. — I wyciągnął rękę po butelkę oraz szklankę, które jego boy schował. Wróciłem do mojej chaty, gdzie przez dziesięć minut starałem się udobruchać Melbę, żeby przestała się dąsać. Po raz pierwszy zostawiłem ją wtedy samą na noc. Nie miałem zaufania do swego boya, że przeniesie ją bezpiecznie z jednej klatki do drugiej, wobec czego trzymałem ją w małej klatce. Obawiałem się, że w dużej klatce na polanie przestraszy się, kiedy zapadnie zmrok i dżungla zbudzi się dookoła. Długo przebywała w niewoli. Ale nie podziękowała mi za moją troskę. Miała za złe, że zostawiłem ją samą. Odwracała się tyłem, żeby mnie ukarać. W końcu powiedziałem jej, że może się dąsać, jeśli ma ochotę. Zarzuciłem jedwabny szal na klatkę, chociaż był biały dzień, i wyrwałem zmarnowany dzień z kalendarza, który Griffin mi pożyczył, żebym zaznaczał upływający urlop.

Na grubym pliku cienkich kartek, które czasem zlepiają się po dwie, leży zdjęcie w kolorze sepii; przedstawia statek wyładowujący towary na przystani SIAT pod zachmurzonym niebem nad cieśniną i wyspami. Dźwigi statku wyglądają jak zagięte sztywne palce badające jego otwarte ładownie. Ani na pokładzie, ani na nabrzeżu nie widać ludzi. Jest to dzień, kiedy statek odpoczywa i korzysta z okazji, żeby zaspokoić swoją ciekawość i zajrzeć do własnej ładowni. Nie wiem, czy rozczarowało go to, co wiezie; a może jest skonsternowany, że ładownie są puste, może doszedł do wniosku, że się okłamywał, gdyż unosił się wysoko na fali obciążony tylko balastem, nie zaś, jak przypuszczał, ciężko załadowany aż po okrężnicę.

Już ponad miesiąc nie dodałem ani słowa do kroniki. Pytałem sam siebie, czy pisałem prawdę. Pomyślałem, że zapewne ojciec przerywając pisanie własnej kroniki stawiał sobie to samo pytanie i doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi: nie, nie zawsze, wobec czego ją zniszczył. Czy naprawdę byłem taki jako chłopiec? Pozy wieku chłopięcego wydawały się zabawnie uroczyste. Czy taki byłem jako młodzieniec, taki jako jeniec wojenny? Czy to nie lekkie wyrzuty sumienia skłoniły mnie do przyznania się, iż wolałem pracować w izbie chorych u Cranstona niż budować drogi czy lotnisko, do wydobycia na światło dzienne prawdy spod złudzeń? Czy nie byłoby bliższe prawdy przyznanie, że niewiele sobą przedstawiałem, że zadowalałem się dryfowaniem w jakimkolwiek kierunku, byle z wiatrem? Czy nie kompen­sowałem odkrycia, że ładownia jest pusta, skrzętnym zbieraniem wspomnień

o licznych nie istniejących ładunkach?

Pewnej nocy Daintree znalazł rękopis. W tym czasie spałem. Nafaszerował mnie lekarstwami przeciw atakowi manobańskiej biegunki z wysoką gorącz-

143

ką. Gdy się obudziłem, myślałem, że to jeszcze noc, gdyż lampa naftowa się paliła, a Daintree spał, wtuliwszy głowę w ramiona, rozwalony na moim stole. To mnie zdziwiło. Na stole nie dostrzegłem butelki. Pomyślałem sobie, że musiałem być ciężko, prawie śmiertelnie chory, jeśli przy mnie czuwał. Wsparłem się na łokciu i wtedy zdałem sobie sprawę z dwóch faktów: że już jest ranek i że wszystkie kartki mojego rękopisu leżą porozrzucane na podłodze, niektóre pismem do góry, inne do dołu — poliniowane na bladoczerwono rubryki wykazów ze składu Griffina, który nigdy ich nie używa i daje mi je w źle posklejanych blokach arkuszy papieru o wymiarach 12 na 15 cali. Szklanka i butelka także stały na podłodze — moja szklanka i moja butelka.

Kiedy Daintree się zbudził, nie przeprosił, nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby pozbierać i poukładać kartki. Koszula i spodnie koloru khaki wisiały na nim jak na tyczce od grochu, gdyby ktoś kiedykolwiek się pofatygował i ubrał taką tyczkę. Srebrne włosy sięgały mu kołnierza. Po obudzeniu nie może powstrzymać drżenia rąk. Jego twarz przypomina lwa, zbyt starego i gwałtow­nego, żeby atakował skutecznie. Podszedł do łóżka, rozciągnął mi powieki, spojrzał na białka oczu. Palce Daintree’ego muskały mnie jak artretyczne, kościste motyle, dopóki nie schwyciły dobrze skóry; wtedy poczułem na policzkach, że są mocne i suche, niczym łapki jaszczurek w pogoni za zdobyczą.

- Nic ci już nie jest — powiedział. — To świetnie — odparłem i podziękowałem mu za opiekę. Alkohol, który wypijał w tak przerażających ilościach, powodował, że jego oczy to jaśniały, to ciemniały, ale nigdy nie były zamglone. Bez względu na to, jak bardzo jest pijany, nigdy nie bełkocze, nigdy się nie rzuca i nie wygląda na pijaka, nie sprawia wrażenia, że wszystkie wewnętrzne druty i kable uginają się pod ciężarem ciała, zamiast utrzymywać je prosto. Ruchy kończyn ma gwałtowne, lecz skuteczne. Daintree pada jak ścięty toporem; boy zaciąga go do łóżka. Jego organizm przerabia alkohol na czystą energię. W końcu tej energii nagromadzi się więcej, niż nawet jego ciało zdoła wytrzymać. Mówię „nawet jego ciało”, gdyż, aczkolwiek wychudły prawie na szkielet, ma klatkę piersiową jak gdyby wykutą na kowadle lub wyrzeźbioną z drewna przez średniowiecznego kościelnego snycerza.

Cran się myli — oświadczył przerywając ciszę. Zapytałem: — Co do czego? — Odparł, że nigdy nie dał Cranstonowi w ucho, nigdy go nie nazwał wariatem i nigdy mu nie powiedział na Jawie: — Zjeżdżaj, Cran. — To Cran powiedział: — Odjeżdżam. — Daintree go zapytał, dokąd. Żeby znaleźć własny stos ofiarny, oznajmił Cran, gdyż nie chciał dzielić stosu Dane’a. — Pozwoliłem mu mówić do mnie Dane. Dlatego nazwałem go Cran. — Nie zaczekał na mój sprzeciw, ale odwrócił się i opuścił chatę jak stary Goliat podejmujący poszukiwanie Dawida.

Później, zbierając porozrzucane kartki, uświadomiłem sobie, że przeczyta­nie ich przez Daintree’ego na coś się przydało. Przypomniał mi bowiem

0 względności prawdy.

*

Może to ja, a nie Cranston, coś poplątałem z tym ofiarnym stosem, ale chyba nie. Raczej pomylił się Daintree, aczkolwiek takie słowa jak „ofiarny stos" naturalniej brzmią w ustach kwakra. Lecz nawet jeżeli Cranston nie pomylił się co do tego, który z nich użył takiego określenia, mógł się mylić co do innych spraw. Na pewno w czasie pobytu na Manobie uważałem niekiedy, że troska Cranstona o Daintree’ego sięgała głębiej, niż to było konieczne, nie to jednak mam na myśli mówiąc o omyłce. Chodzi mi o to, iż się mylił twierdząc, że Daintree zapije się na śmierć (patrzę na Daintree’ego, gdy jest w połowie butelki, i uważam, że przeżyje nas wszystkich), mylił się, kiedy mówił, że Daintree się wykończy, mylił się oświadczając, że Manoba jest ostatnią jego przystanią, ostatnim miejscem, gdzie człowieka, który zdobył taki rozgłos w medycynie tropikalnej, można trzymać jak najdalej od niedorzecznego świata, w którym Cranston, ongiś jego uczeń, teraz został jego szefem. Mimo wszystko Cranston ma rację, że się martwi, że bierze do serca to, co się stało z Daintree’em. Taka troska jest czymś rzadkim. I sądzę, że faktów nie da się schować pod korcem. Daintree umiera. Pewnego dnia padnie jak podcięty toporem po raz ostatni, chociaż wątpię, czy stanie się to jeszcze za mego pobytu. W jego klepsydrze zostało jeszcze trochę piasku; więcej niż w mojej, chyba że kiedy pojawi się na horyzoncie znana smuga dymu, a Griffin przyśle chłopca, żeby mi pomógł z bagażem, ja chłopca odeślę, zejdę do Griffinu

1 powiem: — Lew, anuluj mój rejs.

*

Innym przykładem, że może Cranston w sposób niezamierzony wprowadził mnie w błąd albo ja go źle zrozumiałem, jest wizerunek Daintree’ego, juki naszkicował w trakcie naszej rozmowy przed moim wyjazdem na Manobę. Był to obraz chorego, słabowitego człowieka. Może Cranston oceniał go tak, gdyż znał go dawniej w pełni sił. Wspomniał o jego srebrnej grzywie, może zatem to właśnie sprawiło, że w jego wizerunku dostrzegłem podobieństwo do Leara. Opowiedział mi także o tym, co Daintree wycierpiał na Jawie, w rękach Japończyków, i to wystarczyło, żebym myślał o nim jak o kimś, kto ma już za sobą wszystko. Daintree’ego zamknięto w czymś, co, jak wynikało z opisu, było niewiele większe od psiej budy, na całe tygodnie, a może miesiące. Teraz, kiedy go poznałem, sądzę, iż trwało to miesiące, gdyż chodzi o człowieka, którego można doprowadzić do stanu zwierzęcia dopiero w ciągu miesięcy.

Kazali mu klęczeć z rękami związanymi do tyłu i chłeptać wodę z miski. Karmili go kośćmi i sucharami. Trzy razy wyprowadzali na egzekucję i od­syłali z powrotem do psiej budy, żeby w niej siedział skulony, w zapasku­dzonych spodniach. Jego kiszki opróżniły się w chwili, gdy zobaczył żołnierzy i jeńców ustawionych w szereg, i oficera obnażającego szablę, gdyż widział przedtem ludzki kark odcięty w jednej czwartej, potem do połowy, zanim odrąbano całą głowę. W końcu go złamali. Założyli mu sznur na szyję i kazali chodzić dookoła obozu na czworakach, a kiedy usiłował stanąć, bili. — Słyszałem swój głos, jak skamlałem o jedzenie — powiedział Cranstonowi (tak przynajmniej twierdził Cranston). — Gdybym usłyszał, że szczekam, chyba- bym zwariował. — Tak z nim postępowali, jak to przeczuwał Cranston, gdyż wpadł jak burza do komendy obozu w swoim Świńskim Oku i nawymyślał japońskiemu komendantowi od parszywych świńskich kundli.

Niedawno próbowałem poruszyć w rozmowie z nim temat Japończyków, ale mnie powstrzymał słowami: — Musimy zapomnieć o bushido i myśleć tylko o sayonara.

*

Mój wizerunek Daintree’ego różni się od wizerunku naszkicowanego przez Cranstona. Mówiąc o wizerunkach Cranstona mam oczywiście na myśli mój odbiór tego wizerunku. Jak beznadziejną sprawą jest dotarcie do tego, co nazywamy prawdą! A jednak musiałem postawić sobie pytanie: — Czy ja sam mówię prawdę? dopóki z pomocą Daintree’ego nie doszedłem do jedynej możliwej odpowiedzi, jaką nasunęły mi jego słowa: — Cran się mylił. — Chodzi przecież o to, że próbując przedstawić prawdę o ludziach opieram się na tym, jak ja ich widziałem, a także o mnie samym, jak widziałem siebie. Te wyobrażenia nie są pozbawione podstaw, chociaż wpływają na nie pomyłki zarówno cudze, jak i własne, i prawdopodobnie nie można ich oddzielić od miejsca, w którym powstały. Może Manoba i obecność Daintree’ego zabar­wiły moje wyobrażenia i skoro wraz z innymi wspomnieniami zabrałem z sobą na Manobę Tradurę, musiałem także zabrać Manobę do Tradury. Idąc do lasu mogę, jak już wspomniałem na początku, brać z sobą kinwarskiego tygrysa, choć wtedy mój wzrok gubi się wśród wspomnień. Oczy wyobraźni zlewają się z fizycznymi. Daintree może jechać w orszaku na słoniu, lecz także żebrać na skraju drogi. Anna może piąć się na wzgórze z bungalowu Griffina i uskarżać się na upał. Cranston może siedzieć przy nas stukając się po nosie owego wieczora przy świecach, który będziemy obchodzić tutaj, w chacie.

To nie jest prawdziwa rzeczywistość, kryje się w niej jednak rzeczywistość znaczeń i na tym polega dramat ponurych dni. Ramiona dnia, który się przeżywa, nie są stworzone po to, aby trzymać nas w czułym uścisku, są

twarde i kanciaste. Można w nich spocząć później, lecz wtedy to już nie jest ten sam dzień. Człowiek powraca do niego ostrzeżony, mądrzejszy. Słowa, które nie przyszłyby ci do głowy wtedy, gdy słońce nad nim zachodziło, teraz nadają mu treści, jakich nigdy nie zawierał. Można nawet taki dawny dzień wziąć do ręki jak muszlę, przyłożyć go do ucha i usłyszeć szum morza.

*

Są sceny i miejsca, które łączy nie tylko to, że wyczarowałem je na manobańskim tle. Łączy je obsesja. Do nich należy scena mojej ostatniej piekielnej awantury z Anną; grynszpanowa zieleń obić, szkarłatne plamy małych kwadratowych poduszek rzuconych tu i ówdzie, białe ściany, re­produkcja gołąbka Picassa — salon w Czterech Brzozach po swoim ostatecz­nym przeobrażeniu. Tutaj uderzyła mnie w twarz. Policzek, jakim jej odpłaciłem, powalił ją na podłogę, leżała wrzeszcząc i drapiąc nie pomalowa­nymi paznokciami skórę zaszlachtowanej owcy przed kominkiem. Żeby urządzić ten pokój i odziać nasze ciała, zwierzęta obdzierano z wełny i skóry, drzewa tekowe wyciągano z korzeniami, słoniom krępowano nogi łańcuchami i śmierdzący piżmem kornacy dźgali je szpikulcami; białe włókniste kwiaty bawełny zrywano, pakowano w bele, przędzono i tkano, barwiono sokiem roślinnym i chemikaliami; no i tutaj, w Czterech Brzozach, konsumowaliśmy ich resztki oczami, całym ciałem.

Byliśmy konsumentami. To się stało moją obsesją. Wnętrza potwierdzały status konsumentów, status zawierający w sobie obowiązek konsumowania, albowiem nie pozostało już nic, co by zwykłemu człowiekowi pozwoliło dorzucić coś od siebie. A może nigdy nie miał nic do dorzucenia. W chwilach odprężenia czy przyjemności obsesja ta wprawiała mnie w nieco perwersyjne rozbawienie. Pracowałem w firmie zmarłego stryja Waltera robiąc to, co robili wszyscy znani mi ludzie, manipulowałem pieniędzmi innych tak, by urwać coś dla siebie dając w zamian jak najmniej. W chwilach takich jak owa piekielna awantura z Anną obsesja ta przenikała mnie aż do szpiku kości, musiałem wybuchnąć, gdyż wydawało mi się wówczas, iż nie tylko ktoś przeciętny nie potrafi niczego dokonać, lecz i ten, kto odbiega od przeciętności, jest przeciw temu. Na Ziemi nie ma już ani jednego kwadratowego cala. którego by nie odkryto, nie stratowano, nie zaśmiecono niedopałkami papierosów i pus/kami od kwikkaffy; nie pozostał kwadratowy cai oceanu nie przemierzony milio­nem tratw z balsowego drewna; nie pozostała żadna polityczna czy społeczna koncepcja, której by nie zastosowano, nie wypróbowano i nie zdyskwalifiko­wano, ani jedna idea, której by już nie było, której by nie zrealizowano, a następnie się nie wyrzeczono; nie pozostał żaden odruch nie opisany przez Freuda czy Junga ani jedna bakteria nie zamknięta w probówce przez

*|v\V

Pasteura czy Fleminga, żaden akt miłosierdzia nie dokonany przez UNRRA czy Schweitzera.

Wszystko zrobione. Formy odlewnicze przygotowane. Należy je tylko obsłużyć, wypełnić roztopionym kiepskim żelazem odziedziczonych dobrych intencji i poustawiać, żeby wyprodukować małe nagrobne kamienie miernego powtórnego przedstawienia.

*

Inna scena, tym razem nie w salonie Czterech Brzóz, lecz w mieszkaniu z obsługą i wiktem na ponurym zapleczu Shephard Market, kiedy zerwaliśmy z Anną i wypluli siebie jak śliskie pestki cytryny. Cztery Brzozy należały teraz do niej zgodnie z wcześniejszym układem, a ja byłem zadowolony, że mogę się jej pozbyć kosztem tego łupu. Były moim domem, ale takim, gdzie się czułem u siebie tylko przez dwa krótkie okresy życia: w pierwszym roku naszego małżeństwa oraz w miesiącach przeżytych tu samotnie ze stryjem Walterem, po powrocie z Gopalakandu na gwiazdkę 1945 roku, gdy na zawsze wy­rzekłem się Indii i zostawiłem ojca z ciotką Sarą w atmosferze milczenia i obojętności, przez które nie miałem już zamiaru się przedzierać, gdyż znowu zdawało mi się, że mam coś do zrobienia, że mogę pójść własną drogą przez świat nadal pełen spraw do załatwienia i ludzi usiłujących się wybić. Kiedy wróciłem do domu, stryj Walter uścisnął mi dłoń i żaden z nas nie wspomniał

o Ethel, ale ponieważ byliśmy Conwayami, nie potrafiącymi okazywać innym serca, staraliśmy się obaj w niemej szaradzie dać poznać, żeśmy o niej nie zapomnieli, że owa latająca bomba w przeciwieństwie do Niemców nigdy nie uzyska przebaczenia; zbladł obraz Gopalakandu, zbladł obóz Świńskie Oko. Cranston napisał z Singapuru, że odnalazł miejsce pobytu Daintree’ego i że się do niego wybiera, i to było ważne, a zarazem nieważne. Przybrałem na wadze. Zjawiła się Anna.

Nigdy nie straciłem kontaktu z Cranstonem. Pracował w różnych miejscach rozrzuconych po całym Wschodzie. Dwukrotnie przebywał w Indiach. Kiedy przestaliśmy pisywać listy, przeszliśmy na bożonarodzeniowe kartki, jak gdyby chcąc nadal trzymać na pulsie tego drugiego dalekosiężny palec. Myślałem o nim siedząc samotnie w mieszkaniu na Shephard Market. Naraził się na mnóstwo kłopotów, żeby mi uratować życie, żeby uchronić mnie od chodzenia na kikutach. W myślach widziałem go, jak nadal objeżdża zapadłe dziury, usiłowałem wyobrazić sobie, że mu pomagam w jakiś sposób, ale w tamtych okolicach było to trudne.

Pokoje w moim mieszkaniu były pomalowane i wyłożone dywanami

o stonowanych odcieniach zieleni, meble rzeźbione, orzechowe, łóżko okryte szkarłatną atłasową kapą. Firanki z białego nylonowego tiulu poruszane

podmuchami powietrza z wewnętrznej studni podwórza wydymały się lekko nad pozłoconymi kaloryferami. Przypuszczałem, że wszystkie pokoje we wszystkich mieszkaniach są podobne do moich, bo moje nie sprawiały wrażenia oryginalnych. Wąska winda także była wyłożona boazerią z rzeź­bionego orzecha. Pachniało w niej rozgrzaną gumą i elektrycznością. Lampę- -plafonierę osłaniał różowy klosz i kiedy wchodziłem do windy, nie mogłem oprzeć się myśli, czy aby nie upiekę się w promieniach podczerwonych w drodze z piątego piętra na parter. W hallu wejściowym stało małe proste krzesełko na nóżkach w kształcie łap; siedział na nim portier w brązowej liberii, nazywał się George. Stał tam też orzechowy stolik i wazon ze stale świeżymi spiczastymi kwiatami, które odbijały się w ogromnym różowym lustrze na tylnej ścianie. Kiedy wchodziłem do hallu lub z niego wychodziłem, czekałem na windę lub ją opuszczałem, zawsze widziałem swoje różowe odbicie, człowieka żyjącego w komforcie, w świecie bezpiecznym dla ludzi bez twarzy.

Urywam się na rok — oznajmiłem najmłodszemu z moich wspólników, który uważał Annę za fajną babkę. Zapytał: — Dokąd pan chce jechać? — Na co odpowiedziałem bez namysłu, że nie wiem, może do Indii, gdzie się urodziłem.

Rozdzwoniły się telefony; biegał goniec z Kompanii Radiotelegraficznej i tak oto wydarto mi z rąk pierwszy etap mojego urlopu. Wypisaną na ma­szynie marszrutę znalazłem na moim biurku w niebieskiej plastikowej teczce. W trakcie omawiania trasy powiedziałem, że Indie będą tylko początkiem podróży, i o tym pamiętano. Otrzymałem krótkie raporty o sytuacji we wszystkich miejscowościach od Karaczi po Bermudy, gdzie mieliśmy najlep­szych klientów, gdyż może zechcę się zorientować w sytuacji, jeśli będę mial okazję tamtędy przejeżdżać. Napisałem do Cranstona. sprawdziwszy jego ostatni adres w czerwonym skórzanym notatniku. Byl w Rangunie. Donosi­łem mu: „Moja firma wysyła mnie na Wschód za miesiąc lub dwa. Jadę najpierw do Indii, potem do Birmy. Czy mam szanse, żeby się z Tobą spotkać?” Ułożony dla mnie plan podróży świadczył o tym, że coś ciekawego dzieje się w Rangunie, więc nie musiałbym wcale zbaczać z drogi. Widoki na zaofiarowanie Cranstonowi moich usług oddalały się. właściwie już pozostały gdzieś w tyle z powodu nieodpartej siły życia, którego nie wybrałem, lecz w które dałem się wciągnąć. Nie mogłem wyrwać się z jego trybów, żeby nu przykład poświęcić się pielęgnowaniu trędowatych. Najprawdopodobniej zaraziłbym się trądem i stał ciężarem dla zakonnic.

Cranston odpisał, że zmienił adres. „Nie musisz jechać do Birmy — infor­mował. — Jak widzisz, jestem z powrotem w Indiach." To wyglądało na omen. Tylko nie wiedziałem, co miał oznaczać. Muzzafirabad był dla mnie

149

i i \\\ i v i m

o

nową nazwą. Brzmiało w niej coś starego, żółtego, zdominowanego przez meczety, pełnego much i ludzi klęczących na dywanikach modlitewnych, miasto w przeważającym stopniu muzułmańskie, ale położone w Indiach, nie w Pakistanie; nie były to Indie mojego dzieciństwa, lecz coś dużo starszego. Indie Wielkiego Mogoła. Według map, do których zajrzałem, Muzzafirabad leżał o dzień czy dwa jazdy od Gopalakandu, co najmniej o dwa dni od Tradury i Dźandapuru. Po wizycie u Cranstona mogłem pojechać do Gopalakandu, a potem do Tradury i Dźandapuru, nawiązać kontakt z tym drugim księciem, z Kriszim, jeśli dotąd egzystował. Nie trzeba tracić okazji, żeby pogrzebać zmarłych. Antygona miała rację.

Najpierw zadzwoniłem do attache prasowego w India House, ażeby uzyskać informację, jak trzeba zwracać się do obecnego maharadży. Napisałem do syna Dingy Rowa, przypomniałem mu, kim jestem, powiadomiłem, że wybieram się do Indii gdzieś w drugiej połowie kwietnia i że po załatwieniu interesów wzywających mnie do Karaczi, Bombaju i Delhi zarezerwuję sobie trochę wolnego czasu, i chciałbym się z nim spotkać. Miałem zamiar odwiedzić groby ojca i ciotki Sary, ale o tym mu nie wspomniałem. Na odpowiedź długo nie musiałem czekać. Otrzymałem list podpisany przez osobistego sekretarza jego wysokości. Dziękował mi za mój list, przesyłał pozdrowienia od jego wysokości i wyrażał w jego imieniu ubolewanie, iż w oznaczonym przeze mnie terminie nie będzie go w domu. List zaciążył mi na żołądku kamieniem. Przypomniał mi inny list; jeden z dwóch, które znalazłem i zachowałem, kiedy porządkowałem papiery w Czterech Brzozach. Pod wrażeniem pisma od maharadży przeczytałem go ponownie i wzbudził moją ciekawość, jaką powinien był wzbudzić dawno temu. „Tylko dla syna zrobiłem to, co zrobiłem, pod naporem wydarzeń zapominając chwilowo, iż Gopalakand nie jest Hajdarabadem.” Co takiego zrobił? Istniała tylko jedna oczywista droga, żeby to wykryć.

*

Przeszukałem półki działu historii politycznej w publicznej bibliotece: Indie po podziale, Zdrada w Delhi, Nowa władza, Ostatni wicekról, Pożegnanie książąt, Integracja indyjskich księstw — i podobne książki. I tu nareszcie poczułem wiatr kryzysu, który wiał na palladiańskim tarasie, ale dla mnie wtedy, pod koniec 1945 roku, powietrze było w całkowitym bezruchu. Tu znalazłem owego gniewnego maharadżę mierzącego z pistoletu do ministra nowego rządu, tu znalazłem przyjazną perswazję, utajone i jawne groźby w dyplo­matycznych negocjacjach zmierzających do zmuszenia maharadżów, ażeby podjęli pierwsze kroki jako całkowicie wolni ludzie, nieskrępowani nawet cienkimi łańcuchami nazywanymi zwierzchnością, pierwsze kroki będące za-

IICwFi

Ipn^Słe

';' ^¡Silili

\* -ttgrfZlr^rfs^-. ■ 1i%l % KHIti lui¥l?«i ■ ,. •' .: .., ...

razem krokami wiodącymi na polityczny szafot. Tutaj zobaczyłem historyczną perspektywę wydarzeń, a to, co w roku 1947 znajdowałem w czytanych od czasu do czasu doniesieniach delhijskich korespondentów „The Times”, jedynie potwierdziło moje uprzednie przewidywania, gdyż z góry wiedziałem, jakie będą ogólne tendencje.

To, co brytyjska korona zabrała książętom — najwyższą władzę w trzech dziedzinach: spraw zagranicznych, obrony oraz komunikacji — teraz mieli oddać jednej z samorządnych prowincji. Żądanie było rozsądne, ale stanowiło początek złego, jak to dokładnie przepowiedziałem grając z ojcem w szachy. Jak mógł rząd podległy Partii Kongresowej pozostawić sprawy po dawnemu? Jego polityka wykluczała możność zachowania wewnętrznej autokratycznej władzy przez ludzi pochodzących od Wielkiego Mogoła i od zaciętych radźpuckich królów-wojowników. Brytyjczycy mogli wtrącić do więzienia jakiegoś polityka bez rozprawy sądowej, ale kryminalista był z reguły przesłuchiwany zgodnie z paragrafami. Książęta mieli lochy, gdzie więźniowie gnili bez wyroku za kradzież chleba. Teraz na ścianie widniały złowieszcze słowa, lecz chyba wielu spośród książąt tego nie dostrzegało. Chętnie witali brytyjskie oświadczenia, że zwierzchnictwo nad księstwami dobiegnie końca automatycznie, wraz z końcem brytyjskiego panowania. Starą zatęchłą kurtynę rozsunięto na boki i odsłonięto wolność oraz władzę, nieomal większą od tej, o jakiej śnili. Ale nie na długo. Wichry kryzysu zmieniły kierunek i powiały z zimniejszych regionów. Maharadżowie zostali upokorzeni. Prawie sześciuset, każdy w inny sposób. Niektórzy przełykali to bez oporów, większość niechęnie, innych trzeba było zmuszać siłą. Jedni grozili, że się przyłączą do Pakistanu, pomimo że z punktu widzenia geograficznego taki akces byłby nonsensem; inni zostali do tego zmuszeni w równym stopniu przez swoich poddanych co przez dyplomatyczne perswazje polityków nowych Indii. W ich własnych stolicach dochodziło do rozruchów, które oni opisywali jako rebelie motłochu podburzanego przez Kongres, ten ostatni zaś — jako walkę zniewolonego ludu o swobody demokratyczne. Niekiedy Indie urządza­ły pokaz siły, jak w wypadku Hajdarabadu, najpotężniejszego ze wszystkich księstw. Maharadżowie lawirowali i kręcili, a dawny Departament Polityczny palił archiwa jak ambasada przygotowująca się do ewakuacji, W końcu pozostały do opracowania jedynie szczegóły, quid pro quo dla poddania się panujących książąt wraz z ich wewnętrzną autokratyczną władzą. Jedno po drugim księstwa przekształcały się w prowincje albo zlewały z prowincjami utworzonymi z tych terytoriów, które w naszych czasach nazywały się Indiami Brytyjskimi. Quid pro quo to było utrzymanie książęcych tytułów i przywile­jów przez władcę i jego dziedziców, przy czym dziedziczenie nominalnego gaddi wymagało akceptacji prezydenta republiki, a nie przedstawiciela Koro-

i * \W \ \v '

t, a S

ny. Ustalono także subwencje, roczne uposażenie monarsze na utrzymanie pałacu, rodziny, służby i najmitów. W tym sensie dzieło ludzi takich jak mój ojciec zostało im odebrane i znalazło swoje logiczne zakończenie.

Moje dzieciństwo w Tradurze i młodość w Czterech Brzozach splatały się, kłębiły i rosły w oczach duszy przy tej lekturze jak zwierzęta, które zapadły w sen dawno temu schwytane w sieć, po czym się obudziły i zaczęły szarpać siatkę, jak gdyby ją dopiero co na nie narzucono, jak gdyby to ona wyrwała je ze snu.

Nie znalazłem niczego o Tradurze, ale w którejś z książek natrafiłem na wzmiankę o Gopalakandzie. Jeden akapit — to wszystko, na co zasługiwał Gopalakand w zapisie historycznym. Ale ten akapit wystarczył. Rzucił światło na cały problem.

Stary Dingy Row, który fetował fajerwerkami moje narodziny, był upar­ciuchem. Przez cały miesiąc odmawiał podpisania akcesu. Nie przeprowadzo­no tu pokazu sił indyjskich, za to Gopalakand był jednym z tych księstw, gdzie doszło do zamieszek w stolicy. Bez względu na to, co widział Dingy w przyszłości dla siebie i dla księstwa, poddani widzieli w jego wahaniu i niechęci do podpisania akcesu dowód, iż zamierza dalej trzymać ich w położeniu, które nagle wydało się im feudalnym niewolnictwem. Marsze na pałac odparła bez przekonania książęca policja i wojsko. W końcu podpisał, ale, jak mu zarzucano, choć nie otwarcie, tym ociąganiem narobił sobie i rodzinie wiele kłopotów.

Ten miesiąc niezdecydowania Gopalakandu wcale nie był czymś nad­zwyczajnym; wątpię nawet, czy w zwykłych warunkach zostałby wspomniany. Sądzę, że odnotowano to z jednego jedynego powodu, ażeby wyjaśnić, co się zalicza do drugorzędnych kwestii. Notatka kończyła się w następujący sposób: „Gopalakand dostarczył dobrego przykładu okazywanego czasem oporu, gdy książęta pozostawali nadal pod wpływem przechodzących w stan spoczynku brytyjskich Rezydentów. Rezydent w Gopalakandzie, Sir Robert Conway, niejednokrotnie przekonywał sir Pandirakkara, żeby odwołał obietnice złożo­ne ustnie Departamentowi Księstw; przerwał nawet prywatną konferencję maharadży z przedstawicielami Departamentu i zagroził, że podrze projekty dokumentów, które określił jako narzędzia łajdackiej polityki zamierzonego zaboru i konfiskaty pod pozorem układów pomiędzy dwiema wolnymi stronami.”

*

Przejrzałem wszystkie książki, jakie zdołałem zdobyć, ale nie znalazłem niczego, co by dało ostateczny obraz tej nie dokończonej sceny. Ponownie napisałem do banku w Kalkucie z zapytaniem, czy odnaleziono notatki ojca.

Nie wiedziałem, czy przedłożył je młodemu maharadży do aprobaty przed opublikowaniem i tej aprobaty nie otrzymał, czy też rękopis został zniszczony. Scena pozostawała dręcząco niekompletna, z ojcem nadal obecnym, stojącym przy stole, po złożeniu swego oświadczenia, w oczekiwaniu, że ktoś przemówi czy wstanie, że mu każe wyjść lub wyjdzie za nim z sali. Jak to było? Jest to scena, którą w swoim czasie naszkicowałem najpierw dla siebie na podstawie jednego akapitu. Wolałbym nigdy się nie natknąć na ten akapit, albowiem ukazywał mego ojca jako sześćdziesięcioparoletniego człowieka tracącego wszelkie poczucie proporcji, robiącego z siebie publicznie widowisko, za­chowującego się jak głupiec oraz — co wynikało dość jasno z listu otrzymanego z Gopalakandu — zasługującego na nienawiść rodziny Dingy Rowa, gdyż ten musiał w końcu stawić czoło faktom w osamotnieniu i z większym trudem zdobywać przywileje w nowym świecie pełnym nowych ludzi, gdzie nie mógł sobie pozwolić na to, aby mu przyklejono etykietkę starego uparciucha, chyba że był dostatecznie bogaty i potężny, żeby upór wyglądał na niezłomną stanowczość.

Narzędzia łajdackiej polityki zamierzonego zaboru i konfiskaty pod pozorem układów pomiędzy dwiema wolnymi stronami.” Był w tym element prawdy, który jak wszelkie elementy prawdy tkwiącej zazwyczaj w reakcyj­nych wybuchach gniewu musiał dotknąć ludzi usiłujących postępować w spo­sób przyzwoity, cierpliwy, a zarazem logiczny. Nie było żadnej logiki w dalszym istnieniu takich ośrodków jak Gopalakand i nic nie mogło ich uratować z chwilą zburzenia iluzji o wiążącej je uroczystej wspólnocie. Tę iluzję zrodził fakt, iż dotąd utrzymywała je i chroniła jedna głowa — Korona brytyjska. Iluzja zniknęła wraz z Koroną i za późno było na tworzenie nowej podobnej iluzji, zdolnej zastąpić dawną, gdyby stary, istniejący w latach trzydziestych, plan federacji wszystkich księstw doczekał się realizacji. Lecz się nie doczekał, gdyż książęta nie dowierzali sobie, tak jak Indie Brytyjskie nie dowierzały Whitehallowi. Książęta woleli status quo stwarzający przynajmniej zewnętrzne pozory, iż są nie kwestionowanymi panami dla samych siebie. Jedynym złudzeniem, jakie zachowali, stał się wolny wybór postawiony przed Dingy Rowem: podpisać albo nie podpisać. Wszyscy dookoła stołu konferen­cyjnego pragnęli utrzymać to złudzenie, wszystkich mogło ono zaślepiać. Sądząc po tym wtargnięciu, ojciec także był nim zaślepiony, ale jego wystąpienie prawdopodobnie zniweczyło iluzję ludzi stojących w pogotowiu z bibułą do osuszenia atramentu. Nie wybaczyliby mu, nawet gdyby sądzili, że to kwestia jego złych manier, nie wybaczyliby wścibstwa i braku poczucia rzeczywistości starego głupca. Dotknięci boleśnie zapamiętali tę jego wypo­wiedź i obrócili ją przeciwko niemu. Czyżby tę iluzję utracił także Dingy Row? Może właśnie osiągnął w swoim myśleniu stadium, które dałoby się ująć

w następujące słowa: „Nie ma wiele do stracenia. Conway się myli.” Może już wyciągał rękę po pióro. A wtedy ojciec otworzył drzwi i wtargnął na salę.

Kiedy już przemówił, czy zdał sobie sprawę, iż zburzył iluzję wszystkich, w tym także swoją własną, i że w końcu jedyną rzeczywistość w tej komnacie stanowił dokument będący realizacją pierwszego z kilku logicznych kroków, jakie jego rodacy powinni byli podjąć wiele lat temu, aby kraj, który musieli zwrócić tym, dla kogo trzymali go w moralnym powiernictwie, nie stał się krajem rozdartym? Nie wydaje mi się, aby to wtedy dostrzegł; dopiero później w swej samotni w górach Dhuni. Nie wydaje mi się także, aby w tej sali Dingy Row odczuwał cokolwiek poza zranioną dumą człowieka, który uważał się za zdolnego do podjęcia publicznie własnej decyzji. W tej sali, takiej, jak ją odtwarzam obecnie w mojej chacie na Manobie i jaką odtwarzałem w swoim mieszkaniu na Shephard Market, tron zajmowany przez Dingy Rowa — albowiem nigdy nie widziałem na nim sir Pandirakkara, tylko jego syna w zamszowych butach — niekiedy nosi ślady kruchego ciężaru starego Randźita Raosingha, odzianego w złote szaty i białe bryczesy. W mojej wyobraźni Randźit Rao nadal siedzi na nim, niespokojnie prztykając moc­nymi palcami, a na jednym z nich połyskuje pierścień ze szmaragdem. Obserwuje innych spod opadających powiek — fascynowały mnie one jako chłopca — wreszcie dociera do niego mądrość, jaką ojciec wykazał, kiedy mu nie pozwolił, aby sukcesję po nim objął syn goańskiej prostytutki, no bo cóż pomyśleliby ci nowi ludzie o pertraktacjach z człowiekiem, którego następcą będzie syn kurwy? Inne siedzące przy tym stole osoby można sobie wyobrazić z łatwością: Hindusi w średnim wieku, którzy studiowali prawo i zapewne wygłaszali mowy obrończe w zdominowanych przez Kongres rządach prowincji; mężczyźni z teczkami, odziani ze zgrzebną prostotą, w europejskie ubrania z szerokimi klapami albo w bawełniane samodziały i czapki Gandhiego, polerujący okulary w stalowych oprawkach, przebaczają­cy przeszłość i wyroki za niegdysiejsze podburzanie do obywatelskiego nieposłuszeństwa, zwracający piwne oczy ku przyszłości, która mogła być tyleż obiecująca, ile niepewna. W owej sali znajdowała się trójca politycznych władz Indii: radźpucki książę, wykształceni plebejusze oraz strażnik świętego powiernictwa; nareszcie spotkali się oko w oko, ale pełni niesmaku i wzajem­nej podejrzliwości.

W taki oto sposób skończyła się kariera ojca i tyle z niej pozostanie w pamięci na kilka najbliższych lat, zanim pójdzie w zapomnienie na zawsze. Może tylko w rocznicę odzyskania przez Indie niepodległości rodzina Dingy Rowa uda się z pałacu na stary cmentarz garnizonowy i położy gałązkę szaleju na jego grobie.

Kiedy tak siedzę tu i piszę, minione dni w retrospekcji wydają się nabierać powagi, jakiej przeważnie wcale nie miały. Za oknem leży zamyślona Manoba. wtórując rytmicznemu tętnu moich wspomnień, dopóki nie zrobię przerwy. Bo wtedy przekreślam napisane zdania, układam je inaczej albo odsuwam papiery na bok, zapalam papierosa, nalewam sobie drinka i, zależnie od pory dnia, albo siedzę bezczynnie, patrzę na łóżko, może z myślą o Kandy, albo wychodzę na polankę porozmawiać z Melbą lub idę odwiedzić Grifłina czy zagrać w krykieta z jego synem. Wtedy Manoba przestaje być zamyślona, dzień nie jest ani poważny, ani pełen godności lecz przypadkowy jak zaw­sze — przeplatanka rozrywek dla ciała i umysłu.

Griffm naraił mi Kandy. Przyjeżdża ona ze stałego lądu, dokąd GrifTin wybiera się od czasu do czasu, żeby spędzić noc, kiedy, według jego okeślenia, „go przyciśnie”. Przejazd wiąże się dla Kandy z wydatkami, gdyż przewoź­nikom musi dawać łapówkę, przynajmniej tak twierdzi, albowiem mogą ponoć stracić pracę, licencję czy coś takiego lub wpaść w jakoweś tarapaty. Manobańskich kobiet nie wolno tknąć, nawet jeśli ktoś uważa, że są atrakcyjne, chociaż ja tego zdania nie podzielam. Kandy przyjeżdża pod pozorem sprzedaży guzików, materiałów piśmiennych, rozmaitych towarów, które trzyma w pomarańczowej płóciennej szmacie związanej w tobołek i umieszczonej na jej wełnistej głowie. Jest negroidalna, ani wyspiarka, ani ze stałego lądu, liczy sobie słono, gdyż ma głowę do handlu. Rozumie znaczenie takich pojęć jak towary deficytowe. Nosi jasnozielony sarong, sięgający prawie kostek, i żywi prawdziwą namiętność do kolczyków, podzwaniających bransoletek oraz maskotek. Kiedykolwiek przyjedzie, w tobołku ma zawsze coś takiego, co jej przypadło do gustu za wodą i co dostała na kredyt, więc muszę to jej kupić jako dodatek do zapracowanych przez nią pieniędzy.

Za pierwszym pobytem rozwiązała tobołek i urządziła całe przedstawienie, żeby mnie zachęcić do kupna swoich towarów. Potem opuściła sarong i po­kazała mi swoje ciemne brązowe piersi, jędrne, wygięte jak jatagany. Ro­ześmiała się i zapytała: — Podoba się? Podoba? — Ma szerokie białe zęby i nabrzmiałe, granatowoczarne wargi. Dopiero kiedy odeszła, zacząłem się zastanawiać, czy jest dość czysta. Sądzę, że żaden mężczyzna nie oparłby się jej uwadze dla najgłębszych sekretów jego ciała i miłej świadomości, że rozbu­dziła w nim taką samą ciekawość. Nic nas nie wiąże, poza owym niepohamo­wanym pociągiem fizycznym. Taki brak hamulców może wypływać i różnicy koloru naszej skóry. Rozkosz, jaką mnie obdarza, spotęgowana jest świado­mością, że żadne z nas nie może się w drugim zakochać. Płacenie za nią pieniędzmi nie zakłóca tej przyjemności w najmniejszym stopniu. Kandy

155

\

nieczęsto przyjeżdża na wyspę i, co ciekawe, rzadko zdarza mi się jej pożądać, kiedy jej tu nie ma. Bóg wic. ilu i jakich mężczyzn obsługuje w przerwach między tymi spotkaniami, toteż wypatruję objawów rzeżączki czy kiły i mówię sobie, nie bądź głupi i z niej zrezygnuj. Ale kiedy wraca, odrzucam wszelkie obiekcje, jakbym absolutnie nie dbał o to, co się ze mną stanie. Może jest to jeszcze jeden aspekt nowej obsesji, jaka mnie chyba ogarnęła na temat osta­tecznych celów, do których ludzie dążą, obsesji, która może skłaniać do wynajdywania analogii tam, gdzie ich wcale nie ma.

*

Muzzafirabad nie był stary i pożółkły. Był nowy, przysadzisty, geometryczny, biały, higieniczny, klimatyzowany; pełen na biało ubranych mężczyzn i kobiet z wyrazem skupienia na twarzach, gdyż znajdowali się w mistycznym świecie zdrowia i walki z samiczkami komarów malarycznych. Cranston powie­dział: — Oczywiście, to dopiero początek — i wtedy pomyślałem, że zmienił się nie do poznania, pogodził ze swoją rolą konsumenta, gotów do po­święcenia laboratoriów Muzzafirabadu — zewnętrznie doskonałych, ale wewnątrz niewątpliwie już pozbawionych tego, co najistotniejsze — na rzecz kupy najnowszej tandety, która wydaje się zawsze nas otaczać. Oprowadził mnie po pracowniach. Niskie białe budynki łączyły kryte galerie rozchodzące się promieniście od centralnego gmachu, w którym Cranston pracował pośród wiszących na ścianach map. Fundacja dumna była z Muzzafirabadu i nie szczędziła wysiłków, żeby stworzyć godną jej siedzibę. Kryte przejścia miały lekkie dachy podtrzymywane cienkimi stalowymi słupami, jakie dzisiejsi architekci lubią wtykać do ziemi nieco pochyło; nie wiem dlaczego, ale zawsze przypominają mi one druty do robótek dziewiarskich. Pamiętałem odmienne druty; flagi zatknięte na odludziu, dokąd nikt przy zdrowych zmysłach nie chodzi; pamiętałem, że powiedział: „Cóż, to właśnie tu jest mój ofiarny stos.” Wskazałem na owe druty dziewiarskie i stwierdziłem: — Masz mnóstwo flag. Cranston zapytał: — Flag?

Niewiele się zmienił. Oczywiście, nieco przytył i miał ten rodzaj bezbarw­nych włosów, które szybko siwieją, ale nadal sprawiał wrażenie szczupłego, sprężystego mężczyzny o twarzy wyjątkowo gładkiej jak na kogoś, kto przekroczył pięćdziesiątkę. Najbardziej różnił się od dawnego Cranstona postawą akceptacji wobec istniejącego stanu rzeczy. Ogień, który płonął w nim, w przeciwnościach losu, przemienił się w stateczność wobec sukcesu, w obojętność wyrosłą z doświadczenia, jak sądzę, i może z pewnego fizycznego zmęczenia. Siedział w swojej centrali powoli się starzejąc, niegdyś drapieżny, wędrowny pająk, biegający po dżungli i wypatrujący zdobyczy: owych chorych, o których mówił w Świńskim Oku, że byU w takim stanie, iż

nie mogli przyjść do niego ze swoją chorobą. Teraz chorobę miał na slajdach. Jego świta oglądała ją pod mikroskopami i kiedy stawałem przy ich stołach, łaskawie podnosili wzrok, świadomi swojej ważności w tych międzynarodowych akq'ach miłosierdzia; Cranston zaś w samym centrum czekał na dalszy pokarm. A jednak musiałem przyznać wobec siebie, iż byłoby mi bardzo przykro, gdyby zewnętrzny Cranston nadal pozostał człowiekiem walczącym, po chłopięcemu stukającym się po nosie w dawnym geście ponurej determinacji czy radości z przezwyciężenia przeszkód, trudności, okrucieństwa, niesprawiedliwości; tak, wolałem stwierdzić, iż zewnętrzny Cranston gładko wspiął się na szczyty swojego zawodu, ale zarazem szukałem oznak, że pod tą zewnętrzną skorupą pozostał dokładnie taki sam jak ja pod warstwami ustawicznych kompromisów.

Kiedy powtórzył: — Flagi? — jak gdyby nie miał pojęcia, o czy mówię, wyjaśniłem: — Flagi Daintree’ego. A propos, co się z nim dzieje? — Twarz mu się zachmurzyła. Powiedział: — Obawiam się, że się rozłożył. — Po czym otworzył drzwi i zaprowadził mnie do innego z tych chłodnych, anestezyjnych pokojów. Wydawało się, że nie miał czasu zajmować się Daintree’em, jak gdybyśmy obaj wrośli w formę, która mogła być odlana osiemnaście lat temu dla nas — ludzi pozornie nieskazitelnych, o liberalnych poglądach, sprawnych

i rozsądnie inteligentnych, obdarzonych na tyle dużym poczuciem humoru, że zdolnych do przekazywania lub ukrywania odczuwanych obowiązków wobec ludzkości w ogóle, ale nie wobec jakiegoś poszczególnego człowieka. To Daintree natchnął Cranstona, dzięki czemu on został tym, czym teraz był, szefem Muzzafirabadu. I to dzięki Daintree’emu, który nauczył go chodzić

i wyszukiwać chorych, znalazł się w miejscu wyrosłym wokół jego osoby

i znanym potem jako Świńskie Oko. A więc dzięki Daintree'emu ja sam zostałem przy życiu i jako żyjący stałem się dość bogaty, aby spędzić dwanaście miesięcy na próżnowaniu. Zapytałem: — Przeszedł trudne chwile w obozie? — Na co Cranston wskazując na mapę, którą można było podświetlić, żeby pokazać różne stadia osiągnięć w kampanii przeciwmalary- cznej, stwierdził: — Tak.

Cranston napisał, że mogę przyjechać, kiedy zechcę, co wziąłem zbyt dosłownie i zbyt długo bawiłem w Delhi w interesach firmy. Kiedy dotarłem do Muzzafirabadu, był spakowany, jechał na konferencję do Rangunu, gdzie miał pozostać tydzień. Żaden z nas nie zaprezentował się z najlepszej strony.

Ja musiałem sprawić na nim wrażenie kogoś, kto ma zwyczaj zjawiania się w chwilach dogodnych przede wszystkim dla siebie, on na mnie zrobił wrażenie człowieka ogarniętego gorączką wyjazdową, której nie potrafi przemóc, kiedy jest już spakowany i nie ma już nic do zrobienia, prócz dostania się na lotnisko, ale czasu jest jeszcze dość, żeby przypominały mu się różne drobne sprawy leżące na sumieniu; gdy mnie witał i oprowadzał, jawił

mi się jako organizator służby zdrowia, i ten wizerunek zyskiwał na wyrazistości, gdy oddalał się nieco ode mnie udzielając odpowiedzi podwład­nemu lub go o coś pytając, ponieważ nie mógł czekać z pytaniem lub odpowiedzią przez cały tydzień.

Zjedliśmy spiesznie wspólny lunch w pokoju o nowoczesnych wrzecionowa­tych meblach. Na ścianiach niebieskie i żółte abażury z perforowanego metalu osłaniały kinkiety w kształcie gasideł. Na cokole stała konstrukcja z drutów, do której przyśrubowano mosiężną płytkę z wygrawerowanym napisem „Ku­racja”. W przeciwległym końcu pokoju zobaczyłem inny cokół, a na nim popiersie fundatora z brązu. W rogach stały sztywno fikusy.

Tu pytałem go dalej o Daintree’ego. Możliwe, iż mój głos miał obojętniejsze

i bardziej bezbarwne brzmienie niż zazwyczaj, z drugiej zaś strony, wiem już od pewnego czasu, że będąc Conwayem pozbawiony jestem daru wylewnej serdeczności i obcym trudno przychodzi określenie temperatury moich uczuć.

Cranston bagatelizował swoje powojenne poszukiwania Daintree’ego i wte­dy nie zwróciłem uwagi na pewne przemilczenia. Używał takich określeń, jak: „Przeżył ciężkie chwile”, „Trudno było go poznać”, „Kiedy znów pojawił się na scenie, w medycynie tropikalnej poczyniono ogromne postępy.”

W pewnym momencie się zatrzymał, posmarował chleb masłem, a może dolał wody, po czym zapytał: — Czy mówiłem ci kiedykolwiek, w czym specjalizował się przed wojną? — Odparłem, że może i tak, ale że zapomniałem. Więc mnie poinformował: - Framboezją. — Zawahał się, po czym dodał podkreślając tę ekscentryczność Daintree’ego: — Był zakochany we framboezji.

Framboezja, jak mi wyjaśnił Cranston, należy do obosiecznych chorób, które atakują zarówno umysł, jak ciało. Daintree napocił się przez wiele lat

i przemierzył wiele obszarów dżungli walcząc z tą chorobą, która wpędzała całe skupiska ludzi w stan apatii i fizycznych cierpień. Najlepsze wyniki osiągnął stosując jakiś preparat arsenowy. Właśnie walczył z framboezją na Jawie, kiedy go dopadli Japończycy.

Cranston powiedział: — A gdy wszystko się wreszcie skończyło, pojawiła się penicylina. Daintree dowiedział się, że można uleczyć ciężki przypadek framboezji penicyliną w ciągu zaledwie dziesięciu dni. Poczuł się jak człowiek,' który stracił całe lata na zdobywanie Everestu, a kiedy wspiął się na sam szczyt, stwierdził, że podają tam gorącą zupę i kiełbaski w bułkach. — Ro­ześmiałem się, twarz Cranstona znów się zamknęła. Nie ma końca nieporozu­mieniom, jakie mogą istnieć pomiędzy jednym człowiekiem a drugim.

#

Inny aspekt Muzzaftrabadu, mianowicie jeden z dwóch pokoi zarezer­wowanych dla gości, który Cranston mi udostępnił: skóry zebry na froterowa­

nej sosnowej posadzce; obrzucone i pobielone ściany ozdobione tylko czarną tarczą Zulusów i długimi skrzyżowanymi dzidami; lekki zapach aromatyzowa­nej pasty i powietrze jak w chłodni ze stałym szemrzącym przeciągiem. Osobna kabina kąpielowa miała zielony podwodny kolor. Nad na wpół wpuszczoną wanną w alkowie oświetlone akwarium z tropikalnymi rybami.

Można tu było zamieszkać na zawsze i nigdy nie wychodzić. Nikt by tego nie kwestionował. W razie głodu lub pragnienia wystarczyło podnieść słuchawkę czerwonego telefonu i po pół godzinie zjawiała się taca — po­brzękujące miasteczko aluminiowych kopuł. Gdyby ryby w akwarium usnęły, można by je wyłowić i wyrzucić do klozetu, jak kartkę wyrwaną z mojego manobańskiego kalendarza. Nikt by nie zauważył ich braku. Nikt nigdy by

o nic nie zapytał. Nikt by nie przyszedł na pogawędkę.

Jedyne prawdziwe porozumienie, jakie osiągnęliśmy z Cranstonem za mojej pierwszej bytności w Muzzafirabadzie, sprowadzało się do tego, że będę mógł się z nim ponownie skontaktować, kiedy wróci z Rangunu. Zaledwie w kilka godzin po przyjeździe zostałem sam w klimatyzowanej sypialni, gapiąc się na tarczę zuluską i na dzidy, wyobrażając sobie, że dawno temu odłożył je na bok jakiś stary Afrykańczyk, który teraz siedzi w kucki, pali fajkę z kolby kukurydzy, śni o lwie i skaczącej impali i wygrzewa na słońcu kości w drzwiach chaty o dachu z zardzewiałej blachy; głupi zgrzybiały starzec, taki jak Daintree i jak mój ojciec, który chyba nie wiedział, iż nadszedł czas, kiedy musi powiesić swoją tarczę i odłożyć dzidy, i wszedł do sali potrząsając nimi, jak gdyby właśnie tego od niego oczekiwano. Umarł samotnie w miej­scowości zwanej Dhuni, a teraz Daintree umierał w miejscowości, której nazwę wymawiano jako Man’bah, ale jak mi pokazał na mapie Cranston, pisała się Manoba. Daintree zapijał się na śmierć najwidoczniej dlatego, że ktoś podał mu na talerzu gotowe lekarstwo na framboezję, przekreślając tym samym marzenie jego ojca o walce do samego kresu. Wyobrażałem go sobie na tej wyspie, starego i chorego; a ponieważ nigdy w życiu go nie widziałem, nadawałem jego rysom pewne podobieństwo do ojca.

Z okna afrykańskiej chaty w Muzzafirabadzie mogłem widzieć Indie: płaskie, brązowożółte, ze smugami ostrej czerwieni niziutko na niebie wyblakłym od słońca. Oglądałem ten kraj zmieniony nie do poznania z komfortowych, klimatyzowanych wagonów kolejowych, wiozących mnie z jednego kamiennego miasta do drugiego, gdzie wirowały wentylatory

i ubijano interesy wokół lśniących mahoniowych stołów lub w obitych skórą fotelach zarezerwowanych w dawnych czasach wyłącznie dla białych tyłków. Indie mojego dzieciństwa leżały poza widnokręgiem, wielkie oazy czarnego cienia, szmaragdowej trawy i białych pałaców, gdzie gorący żwir parzył

i wrzynał się w stopy obute w tenisówki, liście rododendronów pociły się (czy

to były na pewno rododendrony?) i mur z czerwonej cegły buczał w upale, kiedy się do niego przykładało ucho.

Odszedłem od okna, znowu popatrzyłem na dzidy. Prawdopodobnie zrobiono je i spatynowano tak, by wyglądały na autentyczne, choć pochodziły z betonowego miasta Johannesburga. Stary Afrykańczyk nie istniał, a kimkol­wiek był czy nie był Daintree, ostatnią cechą, jaką można by przypisać memu ojcu u szczytu kariery, była głupota. Winien mu byłem wdzięczność za to, że siedzę tutaj wypoczywając wygodnie, mając pod dostatkiem czasu, aby w głębi duszy żałować, że się nie wściekam rozmawiając z upartymi książętami w zmatowiałych srebrnych turbanach, żfe cały spocony nie galopuję tam

i z powrotem po Pendżabie, mając coraz bardziej dość petycji składanych przez kłótliwych wieśniaków oraz tępoty starców o siwych głowach twier­dzących z uporem, że skoro ich ojcowie i dziadowie postępowali w taki a nie inny sposób, to oni — oby sahib żył długo i w zdrowiu — będą też tak samo postępować. Zawdzięczam memu ojcu to, że nie siedzę w jakiejś zabitej deskami dziurze, żłopiąc whisky, goniąc resztkami sił, ogarnięty manią, która sprawi, że za rok lub dwa zasłużę na przezwisko szalonego Komisarza.

Zapomniałem: niezależnie od ojca i tak nie robiłbym żadnej z tych rzeczy, chyba że bym się stał koi-he i szukałbym szczęścia w takim kraju, gdzie, jak się zdaje, zawsze znalazłby się jakiś Welensky. Że nie będę robił niczego takie­go — mój ojciec wiedział lub udawał, że wie z góry. Czy także przewidział coś innego? Na przykład dzień, kiedy poszedłszy jego śladami przyznałbym w końcu, że to wszystko było mają, że nic, co człowiek mógłby zrobić ze swoim życiem, tak naprawdę by go nie zadowoliło, chyba że byłby ślimakiem, nagim i ukontentowanym widokiem swego śluzowatego toru. Niekiedy, tak jak właśnie teraz, skłonny byłem niemal uwierzyć, iż ojca przeraziły efekty mojego wychowania, które powierzył obcym, i chociaż niezbyt o mnie dbał, chciał przynajmniej uchronić mnie przed zbyt powolnym i trudnym od­krywaniem, iż nie należy mierzyć czynów na chęci, pragnął zawczasu wprowadzić mnie na krótką i stromą drogę wiodącą do tego odkrycia, przyzwyczaić do rozczarowań, do rozpoznawania rzeczywistości za pozorami magii.

*

Telefon jest bezsensownie skutecznym urządzeniem. Nie robi rozróżnienia pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, pomiędzy światem umarłych a ży­wych. Poprosiłem w centrali, żeby odszukali numer pałacu w Dżandapurze

i tam zadzwonili. Jeżeli Kriszi jeszcze istniał — stanowił jedyne ogniwo łączące j|J mnie z przeszłością. Chciałem się do niej wedrzeć i ją uśmiercić. Oszukiwałem

sam siebie, że taki był cel mojego urlopu. Telefonista nigdy nie słyszał

o Dźandapurze. Obiecujący początek, sugerujący, że całe moje doświadczenie dźandapurskie polegało na halucynacji. Stracił pięć godzin, żeby wyszukać numer, który miał być podobno numerem telefonu w pałacu, potem jeszcze pół godziny na otrzymanie połączenia. Odezwał się służący, ale nie rozumiał nic z tego, co do niego mówiłem. Po długiej chwili oczekiwania usłyszałem, że podniesiono słuchawkę i kobiecy głos: — Czy to ty, Harry? — Od­powiedziałem, że nie, i zapytałem, czy to pałac w Dźandapurze, a jeśli tak, to czy mogę rozmawiać z radżą sahibem? Kobieta odrzekła: — Zaraz go poproszę. Kto mówi? — Wyjaśniłem, że radża sahib może mnie nie pamiętać, przypuszczam, że ten pan, o którego mi chodzi, jest dziedzicem tronu, że nazywam się Conway, mój ojciec był Agentem Politycznym w Tradurze, że znaliśmy się z Kriszim jako chłopcy. W pierwszej chwili pomyślałem, że połączenie przerwano, więc zawołałem: — Halo! — żeby ponownie nawiązać rozmowę. Ale połączenia nie przerwano. Kobieta zapytała: — Pan powiedział Conway? — Gdy potwierdziłem, usłyszałem: — Chyba nie William Con­way? — Zdumiony odparłem, że to właśnie ja, po czym znów nastąpiła pauza. Spytała: — Skąd pan dzwoni? — Powiedziałem i dodałem: — Z kim rozma­wiam? — Nastąpiło jakieś zamieszanie, cicha rozmowa, wreszcie dobiegł mnie męski głos: — William Conway? To nie może być nasz William Conway! — Włączyłem się mówiąc: — Ależ to ja! Czy to Kriszi? — Usłyszałem jego okrzyk: — Boże miłosierny! — po czym powrócił głos kobiecy: — Bill? Tu Dora. Pamiętasz także i mnie?

Czasem kiedy Melba wywodzi swoje trele w rozwalającej się klatce na dworze, słyszę wrzaski z chaty Daintree’ego, ale już nie wybiegam, żeby sprawdzić, co tam się dzieje, lub uspokoić Melbę, gdyż ona tak samo przyzwyczaiła się do wyczynów Daintree’ego jak ja; przyzwyczailiśmy się oboje, wiemy, kiedy to nastąpi, tak jak w środku nocy człowiek może się obudzić tu ze świadomością, że nad oceanem zrywają się sztormowe wichry i przygotowują do ataku. Wyspa wie. Czuje, że w ciemności na plaży poniżej palmy stawiają opór, odchylając się od spokojnego skraju wody, która w ciągu godziny chłostana zawodzącym wiatrem zmieni się w białą pianę. Czarnego nieba nad chatą nie widać, ale można wyczuć obecność na nim rozwidlonych i karbowanych drutów, które nagle, naładowane elektrycznością, oślepią białym i niebieskim światłem błyskawicy. Tak samo z deszczem. Słyszy się zwiastujące go wichry, przelatujące w ostrych podmuchach przez las, i gorąca cisza, którą pozo­stawił po sobie ostatni poryw wiatru niczym spaliny z rury wydechowej, zapowiada ogłuszający syk, jakby nagłe otwarły się w lesie setki zaworów parowych.

Chociaż wybuch następuje nie zawsze, jedną z oznak, iż Daintree gromadzi ciśnienie, jest widok schodzących rano ze wzgórza pacjentów w roześmianej, rozgadanej gromadce. Wiadomo wtedy, iż Daintree pił przez całą noc i że jego boy nic nie wskórał wiadrami wody. Pacjenci nigdy nie mają mu tego za złe. Albo wracają do domu, albo idą do Griffina, który dysponuje pobieżną, praktyczną wiedzą, jak obmyć i opatrzyć skaleczenie, jaką postawić diagnozę w przypadku zaparcia i innych tutejszych dolegliwości, i razem robimy wszystko co w naszej mocy, tyle że nie leczymy schorzeń, co do których nie mamy pewności.

Utrzymujący się na moich rękach zapach środków dezynfekcyjnych, nieodparte obrzydzenie, jakie odczuwam przy dotykaniu ran, powracająca przez cały ranek świadomość, iż nie miałem powołania do zawodu lekarza, poranny upał i bezruch na szczycie wzgórza — to wszystko trochę mnie przygnębia, przygotowuje do wybuchu Daintree’ego i być może udziela się Melbie, bo ptak wyczuwa, że to taki właśnie ranek, i rozpoczyna z determina­cją swoją paragwajską pieśń miłosną, żeby nie być nieświadoma tego, co może nastąpić.

Daintree także musi się przygotowywać, musi pić bez przerwy od chwili, kiedy się zbudzi w brudnej sypialni, której nie pozwala swemu boyowi sprzątać, chociaż przylegające do chaty ambulatorium jest czyste i schludne jak świeżo umyty talerz; łazi nie ogolony, w ubraniu, w którym spał, siada na krześle, rozmyśla nie o lwie czy impali, lecz o szeregach zniekształconych twarzy i ciał, o ludziach zależnych od jego współczucia i umiejętności. W takie poranki pije rozmyślnie, żeby się upokorzyć, gdyż owego Daintree’ego opłakującego swój stracony balonik ma w jak największej lekarskiej pogar­dzie. Zdaje sobie sprawę z absurdalności szaleństwa utajonego w głębi serca marzenia, aby choroba, której zwalczaniu poświęcił życie, opierała się nadal wszelkim jego wysiłkom zmierzającym do jej opanowania. Ma pełną świado­mość, że metody ludzkiego działania mogą nieraz stać się ważniejsze od celu, a jeszcze częściej mogą oślepić i przesłonić fakt, że cel nigdy nie zostanie osiągnięty, a jeśli tak, to prawdopodobnie przez zwykły przypadek: na przy­kład na skutek awarii w laboratorium wytworzy się kultura uzdrawiającej pleśni; przez przypadkowy zbieg czasu, miejsca i okazji, kiedy akcja rozwinie się samoistnie, z inercji i bezwładu, i upadną imperia; zaakcentuj koniec obo­wiązków, pozostaw za sobą paru zapaleńców, żeby rozpamiętywali swoją chwałę i szaleństwo, szukaj pociechy w alkoholu albo prowadź kronikę mi­nionych dziejów i otwórz drzwi prywatnych rezydencji, nagle wyglądających na opustoszałe i zwracających uwagę, gdy są puste i na dworze zapada zmrok.

Bywa, że Daintree nie może dłużej znieść siebie samego, a wtedy wypada jak burza na polanę, tak jak niegdyś wpadł do komendy obozu na Jawie; usiłuje

robić podskórne zastrzyki pniom i łodygom kwiatów i wrzeszczy: — Dranie mają trąd! Och! Leczyć drani! Wejść! Wyjść! Wejść! Wyjść! — lub czasem staje pośrodku, nakazując niewidocznym tłumom ustawić się w szereg i obnażyć ręce do ramion, żeby mógł wypędzić z nich chorobę. Manobańczycy przypadkowo zabłądziwszy na szczyt pagórka przystawali na skraju polany przyglądając mu się beznamiętnie; starali się dociec, jaki związek zachodzi pomiędzy jego niezwykłym zachowaniem a puszkami kwikkafTy, które im daje za dostarczanie na wzgórze jego miesięcznych przydziałów z Muzzafirabadu, wyładowanych z lichtugi Griffina przewożącej je ze statku zakotwiczonego za rafą i pozostawionych przez noc w jego składzie.

*

Gdybym był młodszy — powiedział mi Daintree niedawno, w jednym z niezwykłych momentów trzeźwości i gadulstwa, które rzadko zdarzały się jednocześnie — przerzuciłbym się na pracę nad rakiem. Ale tacy ludzie jak ja są skończeni. Mam na myśli ludzi, którzy zawsze pracowali w pojedynkę. O, Boże, gdybym zajął się teraz rakiem, nadal musiałbym być tylko trybikiem w tym cholernym kole, tak jak teraz, pompując w chorych leki niczym chłopak na stacji benzynowej benzynę — przerwał na chwilę, po czym do­dał: — albo wypompowując je z nich.

Głód trapiący ludzi jego pokroju jest zawsze taki sam, różne są tylko rodzaje

i stopnie komplikacji, formy protestu. Moje przybycie na Manobę miało być protestem, ale ja nie jestem człowiekiem skłonnym do dramatycznych czynów; wszystkie moje czyny w świetle działań Daintree’ego są blade i nieuchwytne. Wszystkie moje ognie płoną obecnie w ciemnych i dusznych korytarzach; a może tak było zawsze. Nikt nie widzi dymu. Nikogo on nie dusi, tylko mnie.

Nie powinienem był powiedzieć „nikogo”. Cranston musiał coś zauważyć, kiedy wróciłem z Dźandapuru do Muzzafirabadu i zapytałem: — Czy mogę coś zrobić dla Daintree’ego? — Wtedy go jeszcze nie znałem. Cranston nie od razu mi odpowiedział, najpierw popatrzył na mnie przeciągle, jak wtedy w Świńskim Oku, kiedy mu przypomniałem, że jest nas dwóch medyków do płacenia za skonfi­skowane leki. W końcu rzekł: — Możesz być przy nim, jak będzie umierał.

Sądzę, iż Cranston dojrzał ów dym. Dora i Kriszi — nie. Oboje ich dusił dym własny, a także tej drugiej osoby, oboje byli wyczerpani próbami stłumienia własnych płomieni.

Dora przyjeżdżała do Dźandapuru od wielu lat. Jedynym zbiegiem okoliczno­ści w naszym ponownym spotkaniu było wybranie przeze mnie miesiąca. Ona miała męża, Kriszi żonę, ona wyszła za mężczyznę nazwiskiem Harry Paynter, Kriszi ożenił się mając lat szesnaście z dziewczyną dwunastoletnią. Dora powiedziała mi w zaufaniu, że Kriszi wstydził się, że jego ojciec zmusił go do respektowania tego staromodnego hinduskiego zwyczaju. Rani już nie miesz­kała w pałacu. Także w zaufaniu — gdyż zwierzali mi się oboje — Kriszi wyznał mi, że rani żyła w grzechu z jakimś parsem w Bombaju. Zapytał, czy wiem, kim są parsowie? Jest to sekta, która swoich zmarłych umieszcza w wieżach milczenia, żeby sępy oczyściły ich szkielety do białości. Czy widziałem sępy, jak siedzą dzień w dzień niby rzędy postrzępionych parasolek? Zastanawiał się, czy rani po reinkarnacji nie odrodzi się jako sęp i nie zje własnych dzieci po ich śmierci, dzieci jej i Krisziego, dwóch dziewczynek

i chłopca. Mieszkały z rani w Bombaju.

Mąż Dory przebywał w Himalajach. Służył w dawnej armii indyjskiej, co znaczyło, iż stracił pracę w 1947 roku, gdy miał trzydzieści dwa lata. Był całkiem dobrym alpinistą. Kiedy ukończył czterdzieści pięć lat, uznał według słów Dory, że jego głowa nie wytrzymuje dużych wysokości, ale umiał wkręcić się jako kwatermistrz do jednej z tych ekspedycji, które co rok wyruszały na wspinaczkę, żeby sporządzać mapy i prowadzić badania. Uważała, że jest zbyt skromny. Zawsze dbał o swoją formę. Mieszkali w Kalkucie. Obecnie był szefem reklamy. Kiedy mąż przebywał w Himalajach (wymawiała to jak Himmahlliuz), Dora odwiedzała Krisziego w Dźandapurze. (Nazywała go teraz Krisz.) Kwiecień i maj, okres wspinaczek, były miesiącami upalnymi także w Dźandapurze, lecz tu panował upał suchy, lepszy od kalkuckiej wilgoci; na spędzanie tych miesięcy w górach nie mogli sobie już teraz z Harrym pozwolić. Dawno temu mieli córeczkę, zmarła im w wieku dwu lat na szkarlatynę.

Nie poznałbym żadnego z nich, gdybyśmy się spotkali na ulicy lub siedzieli naprzeciwko siebie w restauracji. Kriszi powiedział, że poznałby mnie wszę­dzie, Dora jednak nie miała takiej pewności. We wspomnieniach wydawa­łem się jej niższy, może dlatego że pamiętała mnie przeważnie przytłoczo­nego kaskiem korkowym, który zawsze wyglądał jak trochę dla mnie za duży.

Niekiedy zdarza mi się zabawiać w udawanie, w tej mojej chacie na Manobie, wtedy wyobrażam sobie, iż jest to pałac w Dźandapurze. Patrząc przez okna chaty na klatkę Melby na polanie widzę klatkę w Dźandapurze na dźandapurskiej polanie. Moja wąska drewniana weranda, zaledwie szerokości

krzesła, przemienia się w długi kamienny taras, z którego powinien by się otwierać widok na ogrody, gdyby nie zwilżane maty pomiędzy kolumnami przesłaniające i zaciemniające wszystko, zarówno taras, jak i stary wikto­riański salon, jedyny dotąd używany pokój na parterze pałacu. W oświet­lonym światłem jakby przefiltrowanym przez wodę przedpokoju oddzielają­cym salon od głównego hallu wejściowego stał posąg tańczącego Śiwy. Obok paliły się trociczki. — Żeby się pozbyć tego okropnego smrodu wilgoci — powiedział Kriszi. Miał na sobie jaskrawą lekką koszulkę i bladoniebieskie płócienne spodnie. Był raczej niski, krępy, nie miał już chudych ramion, jego palce podobne do patyczaków stały się pulchne i owłosione. Twarz mu także zrobiła się pulchna, a podkrążone piwne oczy Dora nazywała oczami gazeli. Tylko nos pozostał cienki — radźpucki dziób, którego koniuszek Kriszi obracał w lewo lub w prawo po każdym łyku nie kończących się drinków.

Kiedy zabrał mnie na taras, miałem przez krótką chwilę zdumiewający widok z bliska na jezioro i wyspę między dwiema kolumnami na szczycie stopni wiodących do ogrodu; potem zaprowadził mnie tam, gdzie jakaś kobieta w średnim wieku siedziała pochylona do przodu na jednym z wik­linowych krzeseł, stojących wokół okrągłego stołu zastawionego butelkami

i szklankami, w pobliżu przenośnego wentylatora, którego sznur przeciągnięto przez otwarte okno do salonu. Zgniotła papierosa w pełnej już popielniczce, wstała (sięgała mi zaledwie do ramienia) i wyciągnęła obie ręce. Ująłem je

i kiedy potrząsaliśmy sobie dłonie, zwiotczałe mięśnie na zewnętrznej stronie jej ramion podskakiwały; musiała niedawno stracić na wadze, która w pew­nym wieku zbyt łatwo się powiększa. Odezwała się nieco schrypniętym, chrapliwym głosem: — Cześć, Bill. Czy mogę nazywać cię nadal Billem? Nie lubię myśleć, ile to już lat minęło.

Włosy miała krótko ostrzyżone, kędzierzawe na skroniach, wokół czoła układające się w loczki. Brązowe błyski nadal przebijały przez blaknący ciemny odcień, ale dostrzegłem gdzieniegdzie, jak zabłąkane owieczki, sztywne siwe niteczki, sygnały ostrzegawcze przypominające o jej śmiertelności. Na powiekach zauważyłem świeży puder. Z kącików oczu rozchodziły się kurze łapki. Make-up opornie przylegał do skóry zniszczonej długoletnim przebywa­niem w wyczerpującym upale i w promieniach słońca. Na szyi i dekolcie uwydatniały się plamki piegów. Gdy stała, widziało się szczupłość talii; kiedy siedziała, pokazywała zgrabne w kostkach nogi zasługujące na pantofle od droższego szewca. Ubrana była w prostą beżową, plisowaną sukienkę z po- peliny, miała gołe ramiona i dość pełny biust. Nie nosiła żadnych symboli swego statusu, poza cienką złotą obrączką. W jej szarozielonych oczach czaiło się moje mgliste wyobrażenie o młodej Dorze. Teraz stanowiły jej główny powab.

Poza nimi w pałacu przebywała tylko służba. Niezależnie od niespodzianki, jaką sprawiło im nasze ponowne spotkanie, i ciekawości, miałem jeszcze wra­żenie, że są radzi nowej twarzy, nowemu głosowi. Prosili mnie, bym pozostał z nimi przez porę deszczową, która miała się zacząć lada dzień — spodziewali się. że przyniesie z sobą miłe uczucie odprężenia. Wieczorami, nim wzeszedł księżyc, oraz tuż przed świtem błyskało się na pogodę, błyskawice rozświetlały niebo na południowym zachodzie. Może to za sprawą owych odległych błyskawic w końcu poczułem, iż mój przyjazd obrócił tych dwoje jak liście ukazując przed burzą ich jaśniejszą stronę.

Na początku zastanawiałem się, czy byli kochankami. Spałem w łóżku wyniesionym na taras. Kriszi powiedział, że sypia na dachu pod płócienną markizą ocieniającą szklaną kopułę w suficie salonu, o której istnieniu zupełnie zapomniałem. Gdyby szukał pretekstu, żeby mnie tam zaprowa­dzić i udowodnić to — nie uwierzyłbym mu. Ale tego nie zrobił. Sypialnia Dory odcinała się na tle okiennic górnego piętra dzięki jedynemu oknu z balkonem osłoniętym matami niczym zasłonami oddzielającymi kobiecą część domu.

Z przedpokoju, w którym tańczył Siwa, można było usłyszeć echa świątyni. Służący byli starzy, czekali po kątach, wyłaniali się zza drzwi. Salon wyglądał jak pomieszczenie w Grand Hotelu przeznaczone na podwieczorki przy orkiestrze. Telefon nigdy nie dzwonił. Jadaliśmy na tarasie. Posiłki z odległej kuchni przywożono na wózkach, przykryte pożółkłymi srebrnymi pokrywami. Łazienkę i garderobę na parterze oddano do mojej dyspozycji. Staromodna porcelanowa wanna stojąca na łapach z pazurami miała wielkie mosiężne kurki. Nierówną mozaikową posadzkę, jakby zmiętą, wyczuwałem pod stopami niczym ciepły, wilgotny plaster miodu. Gdy leżałem w wannie, sufit wydawał się bardzo odległy. Światło jedynej żarówki skąpo oświetlało zakamarki. Ściany wyłożone białą i butelkowozieloną glazurą przypominały mi stare stacje metra: ciemne podziemne korytarze, gdzie spoczywały na stałe nawiane strzępki papieru. Z małej garderoby czerwono-niebieskie oszklone drzwi prowadziły do długiego, wąskiego, gotyckiego klozetu, mahoniowy tron stał tu na marmurowym podeście; droga do niego była mniej więcej tak samo długa jak przejście na drugi koniec sali audiencyjnej w Tradurze. Pozytywka SDełniała podwójną funkcję: przytrzymywała papier i grała Schlaf Mein Prinzchen i Heilige Nacht, obie melodie usypiające.

Przydzielony mi stary służący nie mówił po angielsku, ja zaś już zapo­mniałem języka urdu. Powiedział mi za pośrednictwem innego starego sługi, że pamięta bara sahiba Conwaya i mnie jako małego chłopca bawiącego się z radżą sahibem. Kiedyś pomagał nam odszukać zagubioną piłkę tenisową.

Budził mnie rano przez dwa spędzone tam dni, przynosząc dzbanek herbaty

i dwa zielone banany: ćhota hazri, „małe śniadanie”, któremu zawsze towarzyszyło ubieranie się na poranną przejażdżkę z Grayson-Hume’em.

*

Kiedy się zbliżałem do pałacu jadąc wynajętym samochodem pełną kurzu drogą wiodącą przez aleję wysadzaną drzewami, jego fronton wydał mi się znajomy nie jako ten konkretny, lecz jako pewien typ fasady. Szary kamień chyba ściemniał. Asfalt na dziedzińcu popękał. Z wyszczerbionych rys wyrastało zielsko. Po bokach sterczały dwa przysadziste skrzydła, cofnięte wejście zdobiła kolumnada. Nie pamiętałem zupełnie, jak wygląda wnętrze domu. We wspomnieniu utkwił mi wyłącznie tył pałacu, gdzie stary ogród schodził aż do kamiennych schodków wiodących do jeziora, na którym z ciemnozielonej wody ponad własnym odbiciem wynurzała się wyspa. Za nią jezioro stawało się płytsze, aż w końcu pojawiało się łożysko, mroczne, bagiennoszare, jaśniejsze bliżej stwardniałego, zbitego i suchego mułu sięgają­cego aż po przeciwległy brzeg. Tam ostre jak bagnety sitowie mogło kiedyś dawać schronienie wodnemu ptactwu. Czy klatka stoi jeszcze na wyspie? — zapytałem. Powiedzieli, że tak.

Teraz chyba więcej stopni wiodło do wody niż dawniej, a śliski zielony mech

i zielsko stwardniały, skamieniały. Lilie wodne o kauczukowych liściach rozrosły się, zgęstniały, tworząc masę, która widziana przez przymrużone powieki przypominała cielsko płaskiej, zielonej, pokrytej bąbelkami ryby wyniesionej na powierzchnię i śpiącej na boku. Stopni rzeczywiście przybyło, gdyż poziom jeziora pod koniec maja był niższy niż na początku kwietnia. Falisty teren przybliżył się, ale nadal wyglądał jak dawniej, tam gdzie się stykał z niebem: w wyobraźni znów zobaczyłem pojedynczych pastuchów, którzy ongiś uganiali się za zabłąkanych bydłem.

Kriszi powiedział: — Stara niania umarła, wiesz? — Pomyślałem, że się omylił, zapytałem, czy chodzi o Starą Owcę. O ile pamiętam, zaczął o tym mówić, kiedy byliśmy sami pierwszego wieczora. Dora zjawiła się chyba w połowie opowiadania.

W 1933 roku wstąpił do indyjskiej szkoły dla synów indyjskich arysto­kratów. Płakał, kiedy się rozstawali. Nie wspomniałby przecież przy Dorze

0 tym, że płakał. Powiedział: „beczałem”. Pani Canterbury czy Stara Nia­nia — wolał ją tak nazywać, jak gdyby posiadanie guwernantki, patrząc wstecz, drażniło godność osobistą czternastolatka — pogłaskała go po głowie

1 powiedziała, że nie powinien płakać. Podobno odezwała się tak: „Tamten mój chłopiec nigdy nie płakał.” — Kriszi dorzucił komentarz: — Chłopie, ona

zawsze wykluwała mi tobą oczy jak jakimś wzorem doskonałości. Wielbiła ziemię, po której stąpały twoje wstrętne nożyska.

Z Dźandapuru przeszła do Ranći. Jego zdaniem to była jej ostatnia posada guwernantki. Stracił z nią kontakt, ale wynurzyła się znowu na początku wojny, przysyłając listy ze Śrinagaru w Kaszmirze. Pisywała do niego co kwartał, jak gdyby utrwalając we własnej pamięci owe terminy, kiedy w latach swojej pracy podejmowała pensję. Czy odłożyła trochę pieniędzy, czy też jej emerytura była skromna? Czy ostatni chlebodawcy traktowali ją przyzwoicie? Spodziewał się, że tak, ale miał sobie troszkę za złe, że nigdy się tym właściwie nie zainteresował. Pamiętał, że w listach wspominała o dobroci doznawanej od ludzi w Kaszmirze, lecz nigdy o serdeczności; przypuszczał, że zamieszkała wspólnie w bungalowie czy w mieszkalnej łodzi z emerytowanym małżeńst­wem, pastorostwem. W jednym z listów pytała; „Czy nie masz wieści od mojego drugiego chłopca?”, dodając, że modli się do Boga o błogosławieńst­wo dla panicza Conwaya, żeby go chronił w tej okropnej wojnie, w której na pewno odegra jakąś bohaterską rolę. W 1944 roku przyszedł ostatni list z Kaszmiru, nie od Canters, lecz od wikarego kościoła, gdzie na pewno udzielała się w pracach charytatywnych. Wikary informował Krisziego, że pani Canterbury zawsze wyrażała się o nim w superlatywach (zapewne jako „o moim młodym księciu”, powiedział Kriszi, albo „o moim małym radży”), a ponieważ wspominała go tak często, wikary uznał, że on pewnie będzie chciał się dowiedzieć o jej nagłej śmierci od kogoś, kto był przy niej obecny. Umarła w trakcie robienia dekoracji z owoców i jarzyn na święto dożynek w kościele, „w tym samym domu bożym, w którym jako dobra chrześcijanka regularnie brała udział w nabożeństwie”.

Kriszi opowiadając mi o tym pokręcił głową, popatrzył w dal, na wyspę,

i dodał: — Wiesz, wyobrażam ją sobie, jak przybywa do nieba obładowana dyniami, jabłkami i warzywami, jak podaje je świętemu Piotrowi ze słowami: „Przykro mi, ale w tym roku są nieszczególne. Gdybyś mógł widzieć, jakie dorodne mieliśmy w pałacu...”

Dora zaś, która prawdopodobnie wróciła z jednego z seansów, jak zapamiętałem, z większą ilością pudru na twarzy i mocniej pachnąc goź­dzikami, wtrąciła: — Biedna Stara Owca. Nigdyśmy się nie dowiedzieli, gdzie się podział pan Canterbury, prawda, Kriszi? — Kriszi odparł, że może spotkają się w niebie i pan Canterbury wykrzyknie: — Och, czyżby to ty? — lub inaczej, zapominając o wszelkich nieporozumieniach, o ile ich wcześniej, nie wybaczył, podejdzie do niej i powie: — Pani Canterbury, jak sądzę.

Tak, wolę to — odezwała się Dora — musimy jej zapewnić szczęśliwy koniec. — 1 zajęła tę na pozór niewygodną pozycję, którą natychmiast przybierała, ledwo zdążyła usiąść: wychylała się do przodu, nogi krzyżowała

w kostkach, sztywno wyciągała lewą rękę i obejmowała nią prawą nogę poniżej kolana, gładząc się prawą dłonią po ramieniu i obracając głowę, żeby popatrzeć razem z Kriszim na wyspę; doprawdy mogłaby tak patrzeć na klatkę Melby na polanie, gdyby siedziała tu, w chacie, a nie w mojej wyobraźni, ja zaś nadal nie miałbym pewności, czy gładzi się po ramieniu, gdyż ją boli lub odczuwa chłód albo niepokój, czy też z podświadomej potrzeby przypomnienia sobie, kim jest, poprzez ten fizyczny kontakt z własnym ciałem.

Demonstrowała jeszcze jedną odmianę tej pozy: siedząc na krześle przy stole wychylała się do przodu i opierała łokcie na blacie, a jeśli siedziała na fotelu, kładła ręce na kolanach, ale w obu wypadkach jej dłonie musiały się spotkać, żeby mogła kręcić obrączkę ria palcu. W tym nerwowym nawyku mogło się mieścić wszystko: ból i uczucie chłodu, niepokój i chęć iden­tyfikowania się z czymś, co zawsze do niej należało, bodaj tylko własne ramię. Lecz wracając w myśli do tych jej odruchów, uważam je za symptomatyczne dla przeszkód, które sama stawiała swobodnemu nurtowi swoich chęci, albo za oznakę, że owe przeszkody nagle pojawiły się na nowo. Dźandapur, dokąd powracała, był zapewne najdalszym miejscem, dokąd mogła, a może pragnęła dotrzeć opanowana obsesją płynięcia pod prąd, do źródeł swojej dziecięcej szczęśliwości. Przypuszczam, że te odruchy zanikały, gdy wracała do Kalkuty. Może nie zawsze występowały tak wyraźnie nawet w Dźandapurze, ale teraz potęgowała je moja obecność, gdyż spadłem jak bomba z nieba, dzięki czemu nieoczekiwanie spotkaliśmy się we troje, dwaj mężczyźni i kobieta, którzy w przerwach pomiędzy snuciem wspomnień czuli potrzebę przyglądania się, wsłuchiwaniu w wyspę, jak gdyby do ich uszu mógł dobiegać nie krzyk czapli, lecz dalekie głosy bawiących się dzieci. Z wyspy jednak nie dochodziły absolutnie żadne odgłosy, byl tam jedynie niesłyszalny oddech drzew i wody, przygłuszonych ciężarem słońca, który nadciągająca burza mogła unieść. Wtedy doznaliśmy równie nieodpartej chęci zwrócenia się twarzami do siebie

i zadawania pytań, odpowiedzi zaś mogłyby kreślić historię, wyczarowywać czasy i miejsca, w których przebywali inni ludzie, wydobywać na jaw życiowo ważne informacje dotąd ukrywane, w ten sposób pomagając sobie wzajemnie wyławiać z na pół ukrytej prawdy o czyimś życiu —- prawdę o swoim własnym.

Czasami zastanawiam się, jak naprawdę wyglądałem w ich oczach, oni bowie.n tak bardzo się różnili od zachowanego przeze ranie ich wizerunku, a może mi się tylko wydawało, że go zachowałem. W ciągu dwudniowej podróży samochodem z Muzzafirabadu zdałem sobie sprawę, że przez całe lata myśląc o nich nie miałem przed oczami ich twarzy. Kiedy chciałem je sobie uzmysłowić, oślepiało mnie słońce, w którym zawsze stałem, a młodziut­ka Dora oraz młodziutki Kriszi patrzyli na mnie przez upalną mgiełkę

z cienia, jak blade białe pawice wyglądające z bezpiecznego ukrycia, gdzie zbierały orzeszki.

Straciliśmy nasze twarze dziewięcio- czy dziesięciolatków na zawsze, odeszły na zawsze, tak że nawet na zdjęciach, gdyby nam wpadły w ręce, rzeczywistość z kości i ciała byłaby zbyt bezkompromisowa, ażeby można ją uznać za dobrze uchwycone podobieństwo. Brakowałoby na nich jeszcze zmieniających się twarzy towarzyszących rozwojowi historii Dory, Krisziego i Starej Owcy. Z historią można związać jedynie ich obecne twarze lub ostatnio zapamiętane. Dla mnie na przykład twarz pani Canterbury, patrzącej na mnie poprzez mgiełkę Tradury czy Pankotu, zdominowana natrętną myślą o długim nosie

i spękanych wargach, jest twarzą w której odbija się zaskoczenie nagłą śmiercią w chłodzie kościelnym pośród witraży i kaszmirskich warzyw. Dla mnie jej życie zatrzymało się w 1929 roku, kiedy klęczała poprawiając pasek moich bryczesów i mówiła: — Może nigdy się nie spotkamy. — A ja przestraszyłem się, że zrobi scenę. Późniejsze listy i kartki od niej nigdy nie przedłużyły jej życia poza ten moment, po prostu potwierdzały fakt, że istniała naprawdę do tej pory i że próbowała wywrzeć na mnie taki czy inny wpływ. Dla mnie jej życie zawęziło się do kilku lat, poczynając od czasu, który wcale nie był czasem, lecz ciemnością oświetloną pamięcią naszej rasy, pamięcią w nas zakodowaną, przybierającą później kształt opowieści o buntach

i różowych atłasowych pantoflach. Owa ciemność przedzierzgnęła się w czas teraźniejszy, chociaż nie był to okres, kiedy ludzie dożywają starości. Czas znaczył swoje własne przemijanie ruchami i czynnościami, takimi jak wcho­dzenie no schodach i mycie kolan, i przemijał nie tylko w odniesieniu do pani Canteroury czy do mnie samego, lecz także do trwałych i niezmiennych rzeczy, jak edwardiańskie słomkowe kapelusze, ręczniki, twarde guziki

i miękkie łona. Dopiero pod koniec tego jej skróconego życia czas okazał się silniejszy z nich dwojga (wyłączając mnie) i w 1929 roku odeszła, pozostawiw­szy kilka krótkich lat, które utkwiły w mojej pamięci. A teraz, pomimo że jej twarz jest nadal twarzą z Tradury, pamięć o niej wzbogaciła się o pamięć Krisziego i uświadomiłem sobie, iż nie miałem pojęcia, jak ją traktowano, dobrze czy źle, w moim domu w Tradurze, nie miałem pojęcia, co ojciec o niej myślał czy też w jaki sposób rozmawiały z ciotką Sarą, gdy były same. Pozostały kroki na werandzie i delikatna pieszczota wiatru trzepoczącego brązową jedwabną sukienkę wokół szczupłych nóg, które przebyły daleką drogę, żeby Sara mogła zasiąść po drugiej stronie ojcowskiego stołu i zagrozić macierzyńskiej władzy kobiety, której życie pozostało nadal w dużej mierze osłonięte tajemnicą.

Podobnie indywidualne i wspólne wspomnienia Dory i Krisziego są obecnie częścią moich wspomnień, ale teraz łączą mi się z nimi ich twarze widziane rok temu w Dźandapurze, a nie przesłonięte mgłą twarze dziewczynki ubranej na biało i brunatnoskórego chłopca, który malował sobie policzki na niebiesko. Gdy siedzieliśmy na tarasie we troje, paląc i pijąc, opychając się przysmakami w czasie długich posiłków, a ja czułem się jak Arab, który rozbił swój namiot w zbyt korzystnym miejscu, wiązało nas ciche porozumienie, żeby roz­mawiając o przeszłości nie wspominać momentów, kiedy nie przebywaliśmy wszyscy troje razem. Były to chwile, kiedy wrzucając nasze odmienne monety do sadzawki roku 1929, wywoływaliśmy serie podobnych, o ile nie dokładnie identycznych, zmarszczek. Najwięcej tego bilonu wrzucała Dora i ja sam. Jak miał na imię słoń? Ranka? Imię dziewczyny z blond loczkami i tyłkiem tak tłustym, że się nie mieścił w jej okropnej różowej sukience: czy dobrze pamiętam, Brenda Boscombe? Boscombowie byli w służbie cywilnej, a ja atakowałem Brendę na garden party. Krisziemu także zdawało się, że pamięta dziewczynę imieniem Brenda. I tak to się ciągnęło: garden party, lemoniada, „Co robi twój ojciec?”, kiedy ją dopadłem pod cedrem, Królowa Mab z Fantazji leśnych Waltera Carrolla, procesja. Czy pamiętam tę staruszkę w łachmanach?

I kiedy z czasem wszyscyśmy się zmęczyli wrzucaniem monet, a może Dora i ja zauważyliśmy, iż monet Krisziego było mniej niż naszych, albo wszyscy zbyt wyraźnie zdaliśmy sobie sprawę, że w wyciszonej atmosferze biją dzwony za tych, co odeszli, zmienialiśmy temat i skupiali się przeważnie na nas samych z dnia dzisiejszego, aż prawie było słychać, jak syczą nasze osobno spędzone, okryte tajemnicą łata, ściśnięte, spłaszczone, tak że widać jedynie ich zewnętrzną górną warstwę.

Kiedy jednak zostawaliśmy tylko we dwoje, sprawy przybierały zupełnie inny obrót; wtedy pojawiały się maleńkie czarodziejskie różdżki, machaliśmy nimi ponad głową tej drugiej osoby — dzyń, dzyń — żeby wzniecić drobniutkie wścibskie kulki ogniste, które by ogrzały i wyrzuciły na powierz­chnię minione lata i rozjaśniły pewne ich ciemne zakamarki.

Niekiedy w świetle księżyca wracam do domu od Griflina, z nocnej partyjki szachów połączonej z gawędą i drinkami, i siadam na chwilę, nim położę się do łóżka, nie fatygując się zapalaniem lampy; myślami jestem znów na tarasie w Dźandapurze, Dora poszła już spać, ja z Kriszim zostaję sam, wszystkie maty podwinięto, wyspa rysuje się jak granatowoczarna aksamitna wycinanka na srebrnej cynfolii wody.

Kriszi siedzi z nogami na plecionym stole, w rozpiętej koszulce, piastując na nagim owłosionym brzuchu szklankę whisky. Nie do wiary, jak bardzo obrośnięty jest ten ongiś delikatny chłopczyk. Mówił: — O, Chryste panie, ten

171

\i * nśf>M !>*« B

Fi|»ł ¡Ll^l

;<%$

»Ma«

łWiWk»

?25slli?i

IM

cholerny upał! Barbarzyński! Stary, nie uważasz, że jest barbarzyński? — W takim upale robił się zawsze z niego „zupełny impotent”, wszystko w nim flaczało, jak gdyby go chwyciła jakaś postać ptasiej dżumy. Żaden afrodyzjak nie pomagał od końca kwietnia do pory deszczowej, nawet sproszkowany róg nosorożca. Mówił: — Te sprawy seksu. Spalam się przez nie. Może to Stara Niania miała taki erotyczny wpływ? — Przez to właśnie spalanie rani od niego odeszła, aczkolwiek obecnie nie była lepsza niż on, gdyż żyła w grzechu z owym parsem w Bombaju. Małżeństwo od samego początku okazało się fiaskiem, bo ona nie miała żadnego wykształcenia, on szybko się zorientował, że nie mają o czym z sobą rozmawiać. Nigdy nie wspomniał, w jakim byli wieku, gdy ich zaręczono, ale opowiadał, że w okresie narzeczeństwa posyłał jej najrozmaitsze książki, wszystkich największych angielskich poetów, potem Jamesa Joyce’a, T. S. Eliota, Prousta, Kierkegaarda, Ibsena i J. B. Priestleya, żeby podnieść jej poziom. Stwierdził, że nigdy ich nie przeczytała. In­teresowała się tylko Wedami i Tagore’em, „tymi starociami”, chciała być dobrą hinduską żoną i matką na miarę swoich umysłowych możliwości, co miało oznaczać plotkowanie przy herbatce, wymianę przepisów kulinarnych i omawianie cen tkanin na sari. Źle się stało, myślał niekiedy, że Anglicy wypędzili z Indii Francuzów, zamiast odwrotnie, gdyż Francuzi traktowali swoją literaturę serio i, co równie ważne, nie uważali, że kochanie się po południu jest czymś nieprzyzwoitym. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że małżeńs­two rozpadło się z jego winy. Kiedy zaczął sprowadzać do pałacu kobiety, rani oświadczyła, że to koniec. W odpowiedzi na nieuchronne pytanie, opowiedzia­łem im obojgu o moim rozwodzie. Dora wyraziła żal, Kriszi się nie odezwał. Dopiero teraz zapytał: — Czy dlatego twoja żona powiedziała, że to koniec, stary? —11 się uśmiechnął. Odparłem, że oboje doszliśmy do tego wniosku. Ona sprowadzała do domu mężczyzn. Uśmiechał się dalej, ale wydawał się zgorszony i w tym momencie wybaczył swojej rani mnóstwo rzeczy. Powrócił do rozmowy o niej. Spotykali się od czasu do czasu na przyjęciach w Bom­baju, ona ze swoim parsem, on z ostatnią kobietą. Wszystko odbywało się w sposób szalenie cywilizowany; Bombaj jest jedynym przyzwoitym miejscem na całym kontynencie. Żałował tylko, że rani nie dała się ucywilizować wcze­śniej. — Ja niezbyt często przyjeżdżam do Dźandapuru — powiedział. — Robię to tak naprawdę dla Dory. — Zawsze współczuł Dorze, chociaż, gdy byliśmy dziećmi, na pewno się w niej podkochiwał i marzyło mu się, że zrobi z niej białą rani. — Ty także trochę się w niej kochałeś, prawda, Williamie? Pamiętasz, jakeśmy się grzmocili, kiedy ogarniała nas zazdrość?

Zapytałem, dlaczego jej współczuł. Odparł: — Nie widzisz sam? — I nie czekając na moją odpowiedź przez mniej więcej dziesięć minut opowiadał mi

o jej przeszłości, kreśląc obraz młodej kobiety, któremu ja nadawałem twarz

kobiety w średnim wieku albo przesłonięte mgłą, lekko stylizowane rysy pasujące do każdej nieomal młodej dziewczyny o karnacji Dory. Musiała to być jednak dziewczyna, która by miała ojca w armii indyjskiej oraz (według Krisziego) muzykalną matkę. Może Dora zabierała się do Fantazji leśnych bardziej z wojskową precyzją niż z muzycznym wyczuciem. Na pewno zapowiadała tytuły utworów, które grała dla mnie w przyciemnionym salonie starego agencyjnego bungalowu, w taki sposób, że jej ojciec mógł być z niej dumny, wszak nie miał syna — donośnie, lecz z pewną afektacją; może chciała udowodnić, że w niczym nie ustępuje chłopcom, których oduczono zbytniej nieśmiałości, jednocześnie zachowując tę szczególną pozycję dziewczynki mającej prawo cię zbesztać, jeśli przypuszcza, że podglądasz ją w krzakach. Sądzę, że wrażenie, jakie sprawiała, wrażenie dziewczynki, która potrafi sama się obronić nie tracąc nic ze swojej delikatności, pociągnęło mnie ku niej, kiedy zobaczyłem, jak stanowczo podąża w białej organdynie w kierunku terenów zarezerwowanych przeze mnie wyłącznie dla mnie.

Ową wojskowo-muzyczną Dorę wysłano do szkół w Europie, nie do angielskiej szkoły dla dziewcząt, jak to sobie wyobrażałem, lecz do klasztor­nej, najpiew we Włoszech, potem we Francji, zgodnie z wolą jej matki. Wróciła do Indii w 1939 roku mając dziewiętnaście lat i wtedy „po latach starych kamieni, zakonnych zwyczajów i cichych krużganków klasztornych" (Kriszi miał dziwne pojęcie o wychowaniu w klasztornych szkołach) doznała urazu w zetknięciu z brytyjsko-indyjskim garnizonowym życiem, które ją otuliło niczym sztandar udrapowany na generalskiej trumnie. Muzyka poszła w kąt. Może odłożyła ją, jak dziewczyna odkłada swój talent hafciarki razem | igłami, nićmi i rozpoczętą robótką, zapakowane w jedwab i pachnące lawendą, żeby wydobyć je i spędzać nad nimi każdą spokojną chwilę zaoszczędzoną z godzin życia i kochania, spokojną chwilę, która w końcu nigdy nie nadchodzi; albo raczej — jak sądził Kriszi na podstawie słówek, które się jej wyrwały, i z faktu, że nie dawała się już namówić do zagrania na starym czarnym fortepianie, stojącym w salonie dźandapurskim z otwartym wiekiem i szczerzącym klawisze pożółkłe jak zęby od nikotyny, szorowane tylko ostrymi liśćmi palmy w donicy — zrezygnowała z gry, gdyż trochę wstydziła się tego, iż traktowała sprawę serio, iż „ulegała dekadenckiej artystycznej Europie”, jaką patrząc wstecz musiała się jej wydawać Europa, kiedy po doznanym urazie znalazła się nagle otoczona gronem młodych podwładnych ojca, kandydatów na męża, którzy traktowali jej grę na pianinie jak zamiłowanie młodej dziewczyny do akwarelek, więc zaczęła patrzeć na swoją muzykę ich oczami.

Każda z tych interpretacji mogła zawierać cząstkę prawdy. Nie sposób stwierdzić która. Kiedy zapytałem Dorę, czy jeszcze grywa, odparła, że nie, że

nie usiadła do pianina przez całe lata, „wyszła z wprawy”, nie miała talentu, w każdym razie profesjonalnego. Obecnie woli słuchac płyt w wykonaniu Lympariy. Moisiewitscha lub Cortota. Daje mi to inny obraz młodej Dory we Włoszech, nadal w białej organdynie, ale z twarzą dla mnie niewidoczną, gdyż pochyloną nad klawiaturą, nagle słyszy swoje nie-Cortotowskie uderzenie i czuje sztywność w nadgarstkach i w palcach, co tłumaczy głuche brzmienie niektórych tonów, a jednocześnie ostrzega ją, że nigdy nie zostanie estradową pianistką (jak się tego spodziewała jej matka). Potem widzę ją, jak gorzko, cichutko płacze i z westchnieniem rezygnacji zamyka wieko pianina, co major (a może już pułkownik) Salford przyjąłby z aprobatą.

Lecz Kriszi upierał się przy swoim obrazie Dory. Po doznanym wstrząsie, według niego, straciła kompletnie głowę i po prostu wyszła za najprzystojniej­szego z kandydatów, młodszego oficera w pułku ojca. — Możesz sobie wyobrazić Harry’ego Payntera, prawda? Blondyn, mały wąsik, różowe policzki. — Tak właśnie go sobie wyobraziłem owego wieczora. Dora miała w sypialni jego czarno-białe zdjęcie, przyniosła je na dół i pokazała mi nazajutrz. Stare zdjęcie. Zrozumiałem, co miał Kriszi na myśli.

Czy mogło być coś bardziej absurdalnego — pytał — od zakochania się naszej Dory w takim facecie, nie przedstawiającym sobą absolutnie niczego, należącym do tych, przez których Brytyjczycy tak często są nielubiani? A jednak Dora była nim najwyraźniej zauroczona. Paynter reprezentował wszystko to, z czego Dora według swego odczucia została wygnana, dorasta­jąc w otoczeniu (Kriszi przez chwilę zapomniał o zakonnicach i klasztorach) tych różnych makaroniarzy i francuskich żabojadów. — Przypomniałem sobie „kolorowego” i usiłowałem wyczytać z jego oświetlonej księżycem twarzy, czy chciał mnie subtelnie ukarać wyciągając ponure wspomnienia z grobu na wyspie za wodą; ale on wyglądał, jak gdyby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tej widmowej nagłej zjawy, i dalej badał jedną ze swoich obsesji — Dora w stanie szoku, Dora owego wieczoru, kiedy Harry się jej oświadczył, ubrana w coś białego i cieniutkiego, wychylona z okna pokoju, zapatrzona w indyjski księżyc, oglądająca królewską procesję Harrych w szkarłatnych tunikach, prowadzących szarżę na białą broń, albo też Harry’ego samotnego, w poszar­panym mundurze, z okrwawioną głową, wkraczającego jako pierwszy do bramy oswobodzonego fortu, w którym była oblegana przez miesiące, i wołającego do niej; — Jak się masz, kochana! — A teraz Harry zapewne otwierał drzwi ich mieszkania w Kalkucie, rzucał swoją teczkę i pytał, dlaczego te cholerne wentylatory nie działają.

Paynterowie odwiedzili Dźandapur w 1940 roku. Kriszi jeszcze wtedy nie był radżą. Odziedziczył tron dopiero w 1946 roku, ale uważał, iż pałac oraz pobyt w nim nary małżeńskiej zamknął krąg ich indyjskich małżeńskich

174

rozkoszy. Mówił, że Paynter był rozczarowany nie znajdując tu stad kucyków, które mógłby podrywać szarpnięciem, nie znalazł słoni, nic z tego, co Kriszi nazywał całą tą starą radżową „pompą”, lecz pozostało jezioro i wyspa, i łódka, żeby tam popłynąć pod markizą, baśń o Krisznie, radża (ojciec Kri- sziego), Kriszi ze swoją młodą żoną, którzy mieli zostać pewnego dnia radżą i rani; i jeśli pałac zaciągnął długi, aby podejmować młodego sahiba i jego ładną żonę — Paynterowie nigdy się o tym nie dowiedzieli — to wszystko było częścią radźpuckiego dźanu, stylu życia, on zaś wolał zaciągać długi niż nakładać dodatkowe podatki na mikroskopijną ludność, a tego rodzaju posunięcia — według jego słów — stosowano w Tradurze. Bóg jeden wie, ile na przykład Tydzień Śikaru kosztował tradurskich chłopów.

Szalała za nim — mówił — całkiem ślepa na jego wady, widoczne na odległość mili. — Paynter był ordynarny w stosunku do służby, do ojca Krisziego zwracał się per „sir”, ale robił to z wyniosłą miną. Wtrąciłem: — Może przebywanie w pałacu wprawiało go w zdenerwowanie z obawy, że się zachowa niewłaściwie? — Kriszi zbył to wzruszeniem ramion. Wizyta złożona po miodowym miesiącu się nie udała. Dora i Kriszi spotkali się ponownie dopiero w 1949 czy 1950 roku. Wprosiła się sama, ponieważ Harry wybierał się na wspinaczkę w Himalaje „czepiając się swojej młodości i skały nad przepaścią”. Wtedy, podczas tej pierwszej powojennej wizyty, Kriszi zaczął odczuwać dla niej litość. Wyglądała, jak gdyby zgubiła rupię, a znalazła annę. Rani w tym czasie mieszkała jeszcze w Dźandapurze i podejrzewała, że Dora zostanie jedną z kobiet Krisziego, gdyż zawsze utrzymywali z sobą jakąś korespondencję. Rani traktowała Dorę z kolosalną uprzejmością, ale zadała mężowi bobu po jej wyjeździe. Następnego roku Dora znowu się sama wprosiła. Kriszi odłożył swój wyjazd do Bombaju, żeby jej nie sprawiać przykrości. Teraz wszystko się skończyło: rani, księstwo, uroda Dory, wojskowa kariera Harry’ego Payntera, smukłość Krisziego i wiele z jego przyrodzonej jurności. Z tego wszystkiego nie żałował tylko księstwa. — Bogu dzięki za scalenie — wyznał — podpisałem wszystko błyskawicznie. — Pozo­stałe księstwa starej Agencji także podpisały błyskawicznie: Tradura, Tras- sura, Premkar, Śakura i Durhat; aczkolwiek Tradura podpisała błyskawicznie tylko dlatego, że sytuacja polityczna stała się tam ogromnie napięta.

W Tradurze zawsze panował bałagan, ale też było to jedyne księstwo spośród sześciu, które miało odrobinę pieniędzy. Maharadża, syn Randźita Raosin- gha, w czasie wojny przeżywał kłopoty z niezadowolonymi obywatelami, którzy domagali się utworzenia rządu wyłonionego przez wybrany przez nich parlament. Urządzano tam zebrania, wygłaszano przemówienia, dochodziło do burd, bójek, kar więzienia. Stare więzienie na skraju majdanu pękało w szwach. Po wojnie te elementy znów doszły do głosu. Zaczęłyby się

175

zamieszki, gdyby zauważono u maharadży najlżejsze oznaki wahania czy sprzeciwu wobec Kongresu, który przejął władzę od brytyjskiej korony. Na długo przed rokiem 1947 sześć księstw, których ojciec był doradcą miesz­kającym na miejscu, oddano pod opiekę mieszkającego gdzie indziej Agenta, ten zaś oficjalnie był tylko sekretarzem Rezydenta dla większej grupy księstw oddalonych o kilkaset mil. — Wiesz, to wyście raczej nas porzucili — powie­dział. — Widocznie nie warto było dłużej się o nas troszczyć, ot, po prostu kupa małych zbankrutowanych i zdemoralizowanych ksiąstewek, które po­winny były upaść już wiele lat temu.

W czasach mego ojca usiłowano nakłonić władców księstw należących do Agencji w Tradurze, aby zawiązali federację, utworzyli wspólny fundusz i wspólną administrację z Randźitem Raosinghiem jako radźpramukhem. Pojedynczo każde księstwo było bez szans, zbyt małe nawet na składanie słownych deklaracji co do demokracji. W Dźandapurze rządził, bo nawet nie można powiedzieć, że panował, radża mając do pomocy, czy raczej jako przeszkodę, swoją rani oraz innych członków rodziny, niczym dziedzic na folwarku. Kiedy Kriszi objął gaddi w 1946 roku, rozszerzył radę pałacową, ale było już za późno i zbyt mało. Nigdy nie czul się radżą.

Projekt federacji nie został zrealizowany, gdyż Randźit Raosingh „bał się własnego cienia, zżerany podejrzeniami i zachłannością oraz fałszywym poczuciem własnej wartości”. W końcu on i ojciec Krisziego przestali z sobą rozmawiać. Radża Dźandapuru nie wziął udziału w Tygodniu Śikaru, wolał pozostać w komfortowym domu swego szwagra w Bombaju. Kriszi stwier­dził: — A najstarszy syn Randźita Rao wcale nie był lepszy. Chorują na złudzenia, cała ta rodzina, na złudzenia co do swojej wielkości. — Po integracji syn Randźita Rao, obecny maharadża, zamknął pałac w Tradurze i wycofał się w góry, żeby się tam dąsać. Wnuk wysłany ongiś do Szwajcarii, aby nauczył się wartości czasu, działał jako przemądrzały doradca ministra oświaty w rządzie prowincji, która połknęła Tradurę i Dźandapur w 1948 roku. Pozytywkę w moim klozecie właśnie on przywiózł w prezencie dla Krisziego, gdy wracał do domu.

Kriszi nie bardzo pamiętał mego ojca. Nie wiedział, czy plan federacji był pomysłem jego, czy Departamentu Politycznego, ojciec zaś próbował tylko wprowadzić go w życie. Po ojcu przyszli dwaj inni Agenci, każdy urzędował krócej niż pięć lat — termin przewidziany zazwyczaj dla tej funkcji — i Kriszi osiągnąwszy wiek, kiedy mógł rozsądnie oceniać sprawy polityczne, zorien­tował się, że księstwo, które dziedziczył, miało doradców z Korony hoł­dujących staremu indyjskiemu systemowi bosonogich posłańców niosących ćitthi zatknięte w rozszczepionym końcu kija.

Każdy z nas z osobna nie miał żadnych szans, ale wspólnie nadal nic nie

znaczylibyśmy — powiedział i powtórzył: — Bogu niech będą dzięki za integrację. — Po czym dodał: — Wszystko podpisałem błyskawicznie. — Gdy przedstawiciel nowego Departamentu Księstw, który przejął obowiązki daw­nego Departamentu Politycznego, złożył mu wizytę, Kriszi podał Dźandapur na talerzu prosząc, żeby go przyjął; sprawa jednak wlokła się przez długie miesiące. Postąpił jak idiota. Powinien był poprowadzić inne księstwa w Agencji i spróbować razem utrudniać sprawy. Potępiał ich gotowość zrzucenia odpowiedzialności za farsowe negocjacje, jakie się rozpoczęły po akcie błyskawicznego złożenia podpisów; negocjacje miały na celu usta­lenie wysokości prywatnych dochodów (które Kriszi opisał jako humory­styczne) oraz rozgraniczenie prywatnej własności książąt od majątku księstw. W końcu uparł się i oddał spór o jakieś głupie srebrne sztućce do arbitrażu, do czego miał prawo, ale tylko po to, jak sam przyznał, „żeby narozrabiać”.

Wszyscy staliśmy się banijami sumującymi liczby, użerającymi się o noże i widelce. — W Indiach są trzy główne stany, przypomniał mi na wypadek, gdybym, jak przypuszczał, zapomniał: bramini, czyli kapłanie, radźputowie, do których należał, stworzeni na władców i wojowników, oraz banijowie, handlarze i sklepikarze. Cała ta sprawa przerodziła się w okropne nudziarst- wo. A zarazem w tragedię, nie dlatego, żeby on osobiście miał coś do stracenia, z wyjątkiem deficytu w rocznym budżecie. Bo Anglicy rzucili księstwa na pastwę wilkom, prawda? Gdy to się stało, Departamentu Politycznego nie było, ani widu, ani słychu. Cała ta sztywna, wyniosła procedura, która przez wieki ścierała Indie na proch, pozostawiając nie­tkniętymi tylko kapłanów i sklepikarzy, w końcu się zdemaskowała. Brytyj­czycy także okazali się banijami, podsumowując arkusze bilansów i starając się zmniejszyć swoje straty do minimum.

W Anglii również istniały trzy stany: wyższe sfery, które uważały się za Boga, klasy niższe średnie, pracujące, które wiedziały, że Boga nie ma, oraz wyższe średnie, które nigdy nie zdołały wybaczyć Bogu, że wyraźnie ustawił w akcie tworzenia najpierw angielskich braminów, potem angielskich bani- jów i na końcu angielskich radźputów. — Myśmy tu dostali waszych radźputów, stary. Dlatego nasi radźputowie najbardziej ucierpieli. Angielscy radźputowie byli w głębi duszy sannjasinami, czyż nie tak? Mężczyźni i kobiety, którzy zrzucili z siebie obowiązki w ojczyźnie i szukali nirwany za granicą. Zarówno klimat Anglii, jak fakt, że nigdy by nie zostali u siebie radźputami, sprawiły, iż angielscy radźputowie szukali swego imperium gdzie indziej, w takich miejscach jak Indie czy Afryka; tak, angielski klimat i sceneria bez odpowiedniej flory i fauny, reumatyczny rogacz wpatrzony zaczerwienionym okiem w szkockie mgły, kukułki-imigrantki i stada wylenia-

177

łych wróbelków. To również klimat sprawił, że angielscy radźputowie polubili krykiet. Przypominał im gorące letnie słońce, którego nigdy nie mieli, chyba tylko w traumatyzujących marzeniach zrodzonych z pieśni Hornby’ego i Barlowa, dawno temu: te ich mityczne lata, białe koszule, zielona trawa, kląskające słowiki, kiedy paliki już wyciągnięto, a poeci popijali piwo. Szum wiatru i wierzby.

Pomiędzy angielskimi i indyjskimi radźputami istniało coś w rodzaju wymiany. Większość indyjskich tygrysów już zabito i ozdobiono nimi ściany salonów w Cheltenham, ale tacy jak on, gdy zdołali zapomnieć o tym, iż stali się indyjskimi banijami, wyobrażali sobie, iż są angielskimi radźputami. Stary, popatrz na mnie. Mówię tym samym językiem co ty. Śmiejemy się z tego samego. Ja nie małpuję angielskich manier, one zostały we mnie wtłoczone przez Starą Nianię i w Princes’ College. Ale pod książęcymi indyjskimi mięśniami mam kościec niewolnika, którym zawsze byłem. A pod powłoką liberalnego ciała Dora ma kościec mem-sahib, którą się stała — przerwał. — Stary — ciągnął dalej — jaki rodzaj kośćca masz ty pod tą gładką, reprezentacyjną powierzchownością? Widzisz, jak bardzo jestem angielski? Nawet rozpoznaję po wyglądzie Nowego Anglika, który myśli, że każdy może się stać radźputem za pieniądze pożyczone od banijów także myślących, że są radźputami. Świat jest bezpieczny tylko dla braminów.

Znowu przerwał. — Cieszę się, żeś przyjechał — powiedział po chwili i uniósł szklankę. — Nikomu innemu tego wszystkiego bym nie powiedział, chłopie. Na pewno nie Dorze. Ale ty już niczego nie reprezentujesz. Właśnie dlatego możemy być nareszcie prawdziwymi przyjaciółmi. Zdrowie!

*

Żal mi Krisziego — powiedziała Dora. Było to następnego ranka. Przefiltrowane przez maty promienie słońca, jasnego i porannie świeżego na dworze, padały na taras, gdzie siadywała pani Canterbury pilnując naszych zabaw z dogodnego punktu obserwacyjnego, z tym swoim nie tolerującym głupstw nosem. Kriszi jeszcze nie wstał. Dora i ja zabraliśmy się do płatków kukurydzianych, do jajecznicy na bekonie, tostów, dżemu pomarańczowego i kawy, a także do nowego numeru „The Times”, który nadszedł pocztą lotniczą z perfidnego Albionu; podzieliliśmy się gazetą wiedząc, że nikt inny nie weźmie jej do ręki.

Po śniadaniu Dora zapaliła papierosa, bawiąc się łyżeczką do kawy. Przenośny wentylator obracający się wolno i zgrzytliwie sprawiał, iż czułem się jak jeden z dwóch samotnych ekspertów pogody odizolowanych na stacji meteorologicznej. Poruszone powietrze igrało jej loczkami i podwiewało do góry brzegi rękawów popelinowej sukienki, tego ranka w kolorze grzybów.

Zapach goździków był silniejszy niż kiedykolwiek. Przypomniałem jej o wo­dzie kolońskiej. W wieku siedmiu lat miewała zawroty głowy i matka nigdy nie pozwalała córce wyjść z domu, zanim nie natarła jej skroni wodą kolońską i nie pokropiła nią małej chusteczki do nosa. Chusteczka miała obramowanie z koronki i Dora lubiła czuć na niej zapach wody kolońskiej, ale nie znosiła nacierania skroni. Przez wiele lat nie myślała o wodzie kolońskiej. Stwierdziła, że ja także miałem swój specjalny zapach. Jaki? Raczej przyjemny, miętowy. Przytaknąłem, aczkolwiek nie bardzo pamiętam, żebym kiedyś uważał zapach mięty za szczególnie wonny.

Zapytała mnie, czy nigdy nie miałem ochoty pójść w ślady ojca; gdy byliśmy dziećmi, zawsze się jej zdawało, że tak się stanie. Odparłem, że chyba miałem ochotę, ale ojciec był na tyle przezorny, żeby mi wybić z głowy tego rodzaju ambicje. Już w 1936 roku spytał mnie, czy uważam, że brytyjska polityka prowadzenia Indii do niepodległości to mydlenie oczu. Uśmiechnęła się i przyznała, iż wykazał przezorność, na pewno, po czym spojrzała w bok, jak nieraz umykają wzrokiem ludzie, żeby powstrzymać chęć mówienia, co się myśli. Sądzę, że myślała o Harrym, powiedziała jednak coś innego: — Żal mi Krisza.

Upałów w Dźandapurze w maju czasami nie mogła wytrzymać. To prawda, że Dźandapur stanowił jedyną możliwość spędzenia wakacji, na jaką było stać ją i Harry’ego; wyprawy Harry’ego kosztowały sporo, bo musiał wpłacać swój udział, lecz ona nie chciała, aby z nich zrezygnował, chociaż to zaproponował, gdyż stanowiły dla niego jedyną okazję przebywania na świeżym powietrzu. Najważniejszym powodem, dla którego przyjeżdżała do Dźandapuru, była chęć nie tracenia kontaktu z Kriszim; on był bardzo samotny, ona zaś niezupełnie wierzyła jego opowiadaniom o wielkoświatowym trybie życia w Bombaju. Kochał swoją rani bardziej, niż się do tego przyznawał, albo bardziej, niż sobie to uświadamiał. Zmuszono go do poślubienia dwunastolet­niej dziewczynki, kiedy miał szesnaście lat i jeszcze przebywał w szkole, co stanowiło dla niego dowód, że wychowywanie go w stylu agielskim nie było niczym innym jak mydleniem oczu. Jeśli żywił niechęć, to nie do dziewczynki, lecz do tego, co sobą przedstawiała — Matkę Indie — a że w dodatku okazała się bardzo pospolita i nawet nieszczególnie atrakcyjna, kiedy dorosła do spełnienia obowiązków małżeńskich, Kriszi pogrzebał swoją instynktowną dobroć dla niej i małżeństwo zostało skazane na klęskę.

Dora widziała rani dwukrotnie, po raz pierwszy krótko po ślubie, gdy z Harrym odwiedziła pałac, i potem jakieś dziesięć lat temu. Pierwsza wizyta, ta z Harrym, pozostanie na zawsze w ich pamięci. Niczego im nie brakowało. Stary ojciec Krisziego był bardzo dobry i wspaniałomyślny. Podarował im srebrny serwis do herbaty z wygrawerowanymi ich inicjałami. Dora ma go

nadal, należy do tych przedmiotów, których się nie chce wyzbyć, chociaż od czasu do czasu dokucza im brak pieniędzy. Teraz Harry’emu nieźle się powodzi, ale to tylko dlatego, że potrafił zachować pełną godności postawę i wytrwał pomimo obelg ze strony pewnych Anglików, którzy uważają cię za ostatniego idiotę, jeśli mając trzydzieści dwa lata odejdziesz z wojska i musisz uczyć się jakiegoś zawodu.

Kiedy widziała rani po raz drugi, wszystko wyglądało inaczej. Dźandapur został przejęty. Kriszi się roztył, dużo pił i prawie się nie odzywał, jeśli rani była w pokoju. Rani także była gruba, okropnie nieśmiała i pozornie uprzejma, niezdolna do rozmowy o czymś interesującym, lecz pod maską łagodności ostra jak brzytwa. — Wiesz, co sądzę, Bill, o tego rodzaju indyjskich kobietach? — Oczywiście nie wiedziałem. Wciąż zapominała, że ja naprawdę nie mam pojęcia, jak wygląda życie w Indiach. Znałem je tylko jako chłopak. Na każdą emancypowaną, wychowaną po zachodniemu indyjską kobietę przypadało tysiące takich jak rani. Niekiedy starały się dopasować do bardziej zeuropeizowanego stylu życia swoich mężów, ale częściej widziały swoją właściwą rolę w powrocie do dawnego społeczeństwa matriarchalnego, rolę zaczynającą się od wydzielania kucharzom ryżu i mąki z zamkniętej na klucz spiżarni, a kończącą się na knuciu intryg politycznych za parawanami pardy w starych pałacach.

To było takie głupie. Kobiety istnieją na świecie po to, żeby pomagać mężom i chować ich dzieci, a nie po to, żeby im przeszkadzać. Czy to brzmi bezsensownie i po staroświecku? No cóż, taka właśnie była, a jednocześnie nie chciała zmieniać absolutnie niczego, przez co ona i Harry razem przeszli, albowiem to, co się wydarzyło, kazało jej spojrzeć prosto w oczy owemu zwykłemu, pospolitemu faktowi. W dawnych czasach nie uważała Harry’ego za kogoś, kto potrzebuje pomocy. Wyglądał cudownie w galowym mundurze. W owych dniach była tak bezmyślna i pusta, jak tylko można sobie wyobrazić. Oczywiście, nie wiedziała nic o życiu ani o mężczyznach i trak­towała takich Harrych tylko jako rycerskich kochanków o silnych ramionach, którzy urządzili dla niej świat po mistrzowsku. Dla każdej dziewczyny romantyczne mrzonki kończą się jednak dość szybko. Zwłaszcza gdy wybucha wojna. Harry służył w Birmie. Jej ojciec został wysłany ze swoją brygadą do Afryki i prawie natychmiast tam poległ. Harry wyszedł z wojny bez szwanku, krótko potem przyszła niepodległość i podział Indii, i rozwiązanie dawnej indyjskiej armii. Harry stracił zajęcie, które kochał od najmłodszych lat. Wstąpił do armii pakistańskiej, gdyż myślał, że muzułmanie są dzielniejsi od hinduistów, i pozostał w niej przez dwa lata, bo taki podpisał kontrakt, choć wcale nie był przekonany, czy któregoś pięknego dnia Indie nie wezmą się za łby z Pakistanem o Kaszmir i czy on nie zostanie zmuszony do walki

przeciwko dawnym kolegom. Poważnie rozpatrywali sprawę wyjazdu do Anglii, stawiając czoło faktom i dostosowując się do nich. Podczas masakr towarzyszących podziałowi widzieli pociągi przyjeżdżające do Lahauru ze stertami trupów pomordowanych pomiędzy tym miastem a Delhi, muzułma­nów zabitych przez hinduistów, bądź hinduistów zabitych przez muzułmanów, nigdy Brytyjczyków, których traktowano z wielką kurtuazją; przez pewien czas Dora nawet myślała, że nie będzie umiała żyć w kraju, który okazał się tak dziki. Ale Harry orzekł: „To taka przejściowa faza” i miał rację. Harry na swój sposób potępiał Anglików, chociaż nigdy tego wyraźnie nie powiedział. Twierdził, że opuściliśmy ten kraj co najmniej o dziesięć lat za wcześnie i że Indiom nadal potrzebna jest pomoc. Oboje kochali Indie. Oboje zostali tu wychowani z myślą służenia temu krajowi. Cóż, Dora nie bardzo wiedziała, jak ma mu służyć — mężczyzna czuł to lepiej niż kobieta — lecz była pewna, że pokochała Indie. Lubiła także Francję i Włochy, kiedy tam przebywała, gdy jednak wróciła w 1939 roku, nie miała najmniejszej wątpliwości, z czym związała swoje uczucia: z Indiami i z Harrym. To, co się im przydarzyło później, nadawało jej życiu cel: podtrzymywanie Harry’ego na duchu, kiedy się załamywał, wpadał w depresję.

Kręciła swoją obrączką. Harry zaczynał w 1949 roku jako przedstawiciel firmy importującej sprzęt rolniczy, potem miał kilka posad, jedne w biurach, inne jako przedstawiciel, co wolał, gdyż dawały mu możność poruszania się po kraju; raz pracował jako sekretarz osobisty kogoś, kogo Dora określała jako pijanego Szkota, bo na jakimś przyjęciu przedrzeźniał akcent Harry’ego. Teraz był szefem reklamy przedsiębiorstwa handlującego maszynami rol­niczymi i sztucznymi nawozami. Byli z sobą raczej szczęśliwi, tylko że Harry tak bardzo przejmował się sztucznymi nawozami, że aż ją to gniewało, gdyż wiedziała, że w głębi duszy nic go one nie obchodzą jako pracownika, lecz wmówił w siebie, że nawozy sztuczne są dobrodziejstwem dla świata. Człowiek musi wierzyć, że jakieś dobrodziejstwo istnieje. To pewnie zabawne, dopraw­dy, ale po prostu mieli pecha, że żadne z nich w dzieciństwie nie miało do czynienia z nawozami sztucznymi. Już w dniu narodzin dziecka wystarczy rozejrzeć się po pokoju, w którym przyszło na świat, popatrzeć na rodzinne obrazy, żeby przewidzieć źródła jego możliwych rozczarowań.

Takie były powody, dla których nie chciała wyrzec się kontaktu z Kriszim. Stracił znacznie więcej niż Harry, który nigdy tyle nie posiadał, jeśli rozumiem, co ona ma na myśli. Czy kiedykolwiek zastanowiłem się, w jakiego rodzaju atmosferze wyrastał taki chłopak jak Kriszi (całkiem nieświadomie użyła tego dawnego zdrobnienia), chłopiec, którego ojciec był, a zarazem nie był radżą, albowiem za nim zawsze stał biały człowiek, taki na przykład jak mój ojciec, obserwujący każdy jego ruch i informujący o nim Delhi czy

181

Śimlę? — Krisz bał się jak ognia twego ojca, wiesz? — Nie to miała na myśli, bał się jak ognia — to nie jest właściwe określenie. Musiał jednak nadejść czas, kiedy zorientował się, że ani jego sukcesja, ani prawo jego ojca do dalszego rządzenia nie są zapewnione automatycznie, że w znacznym stopniu zależą od pozytywnej opinii takich ludzi jak mój ojciec. Krisz dorastał, mając o Agencie Politycznym takie wyobrażenie, jakie ona kiedyś w Marpurze miała o bryga­dierze czy o generale: do nich nawet jej ojciec musiał mówić „sir” i traktować ich z szacunkiem. Tyle że w przypadku Krisziego sprawy wyglądały jeszcze gorzej. Bo przecież brygadier jej ojca nie miał nic do gadania w jej sprawach, natomiast Agent Polityczny mógł mieć bardzo dużo do powiedzenia, jeśli chodziło o Krisziego. Na przykład kształcenie Krisziego wymagało jego aprobaty. A czy w Tradurze nie wrzało od kłótni na temat tego, kto obejmie sukcesję po Randźicie Raosinghu? Czy pomyślałem, co to znaczyło nie tylko dla Krisza, do którego dochodziły te wszystkie plotki o sukcesji, lecz także dla synów będących rywalami to jawne podlizywanie się obu mojemu ojcu? — Krisz bał się i ciebie jak ognia, bo byłeś synem Agenta Politycznego. — Ja zaś pozowałem trochę na tyrana zdając sobie doskonale sprawę ze swojej fizycznej i społecznej przewagi nad nim.

Uśmiechnęła się: — Ale także lubiłeś nas oboje, prawda? Myśmy cię także lubili. Wszyscyśmy się nawzajem lubili. — I to stanowiło dodatkowy problem dla takiego chłopca jak Krisz. Nigdy sam nie umiał się zorientować, jak dalece szczera była jego sympatia dla Anglików. Z jednej strony ktoś taki jak Stara Owca próbował zrobić z niego dokładną kopię ucznia angielskiej szkoły publicznej, z drugiej zaś mieszkał w walącym się pałacu i słyszał, jak starsza generacja wyrażała się niepochlebnie o Anglikach, nakazując mu jednocześnie okazywanie im szacunku, bodaj tylko po to, aby coś od nich wycisnąć. Kiedy indziej znów starsi go pouczali, aby pamiętał, że jest radźputem, absolutnie nie gorszym od Anglików, że nie wolno mu zapominać o swoich przodkach ani

o swoim Bogu. Pan Bóg wie, w jak różne strony ciągnięto chłopca takiego jak Krisz. I nie ma sensu mówić: byliśmy tylko dziećmi. Nasza trójka wtedy na wyspie, jako dzieci, naśladowała stosunki wśród dorosłych. Musieliśmy bardzo starać się polubić, chociaż mieliśmy dla siebie sympatie. Ja się jej podobałem, lubiła mnie, niemniej musi przyznać, że i ona usiłowała się przypodobać synowi Agenta Politycznego, gdyż mógł zostać pewnego dnia wicekrólem (nigdy by nim nie został, ale jako dziecko tak myślała), ona zaś marzyła o tym, aby zająć u jego boku miejsce wicekrólowej. Lecz bardziej kochała Krisza, chociaż porównując go ze mną uważała, iż jest trochę mięczakowaty.

Omiotła wzrokiem taras. — Jednak nie miałam do niego takiego zaufania jak do ciebie. Tego nas wszystkich uczono, prawda? Kochać, tak, nie mieć

jednak pełnego zaufania, nie mówić i nawet nie myśleć, że się nie ufa, ale to odczuwać. Czy może istnieć miłość bez zaufania? Tak, na pewno może. Często. Krisz jeszcze gorzej na tym wychodzi. Nie ufa już nawet sobie samemu. Nie sądzę, aby wiedział dokładnie, kim jest.

Pogłaskała ramię, pochylając się do przodu i opierając łokieć o stół. Żebym się nie dał nabrać na jego cyniczną zachodnią pozę. Przejął ją od bombajskich międzynarodowych kręgów, gdzie ostatnio, a może po raz ostatni, miał coś do powiedzenia. Domyślała się, że nic mi nie opowiadał o miejscowych rządo­wych komitetach, w których zasiada zajmując się reformą rolnictwa i oświaty, dobrobytem wsi i rozwojem miejscowego przemysłu lekkiego. Dowiedziała się

0 tym, przez dłuższy czas wyciągając z niego zwierzenia. Uważała, że on nie robi tego na pokaz. Żałowała, że nie znała go jako młodzieńca mającego w perspektywie gaddi; ale nie licząc wizyty z Harrym w 1940 roku, kiedy w Kriszim uderzyła ją nerwowość i nieśmiałość, ten okres jego życia był dla niej zamkniętą księgą. Niekiedy napomykał o nim w związku z planami postawienia na nogi Dźandapuru, lecz kiedy pytała wprost, przybierał pozę, którą ona określała jako pozę „wszystko głupstwo”, i sarkał na swoje uposażenie monarsze. Uważała, że było prawdopodobnie tak skromne, jak mówił, bo dochody w Dźandapurze, od których je obliczano, nigdy nie wynosiły zbyt wiele, no i oczywiście musiał z niego opłacać całą służbę

1 wszystkich emerytów. Uposażenie monarsze pewnego eks-władcy sięgało zaledwie stu siedemdziesięciu rupii rocznie. Z drugiej strony rodzina Krisza miała zapewne własne fundusze, których rząd nie mógł ruszyć. Może czuł się winny, zwłaszcza jeśli pieniądze zostały nagromadzone przed wielu laty kosztem ludności. No i oczywiście nie powinienem uważać, że los Dźandapuru jest typowy dla innych księstw. Jakaś jej znajoma kilka lat temu odwiedziła jeden ze starych wielkich pałaców i opowiadała, że nie odczuwa się żadnej różnicy i nawet jeśli się wie, że złoty talerz został tylko zdeponowany u maharadży, nie wpływa to bynajmniej na smak tego, co się z niego je.

Podejrzewała, że w planach Krisza, kiedy miał zostać radżą, leżał zamiar wydatkowania prywatnych pieniędzy dla dobra publicznego i że takie socjalistyczne pomysły tylko zwiększały przepaść pomiędzy nim a jego rani. Typowe dla biednego Krisza, że kiedy został radżą (przecież objął sukcesję w 1946 roku, o cały rok wcześniej nim ktokolwiek mógł wiedzieć, że Brytyjczycy rzeczywiście spełnią swoją obietnicę i opuszczą Indie), to, o ile się orientuje, niewiele ze swych zamiarów zrealizował. Ktoś taki jak Krisz pomimo nauk pobieranych w Princes’ College i pracy nad nim Starej Owcy nie nauczył się przejawiania zbytniej inicjatywy.

Powiedziała: — Jak mało wiemy o sobie nawzajem. — Kto mógł odgadnąć, co rzeczywiście nurtowało Krisza? Może tylko dlatego lubił jej pobyty

183

4 \\\ \ \\ HHHBH ; iii i Ir

w Dźandapurze, gdyż nie mógł wyzbyć się zakorzenionego wyobrażenia, że jego zażyła przyjaźń z kimś należącym do radźu, z córką brygadiera armii indyjskiej, odpowiada jego książęcemu statusowi? A czy tak cakiem bezpod­stawne byłoby posądzenie jej, że przyjeżdża do Dźandapuru, bo indyjski ksią­żę jest nie tylko akceptowanym towarzysko członkiem podległej rasy, lecz także piórkiem zdobiącym kapelusz takich jak ona dziewczyn ze średniej warstwy? Roześmiała się i powiedziała: — Trzymałeś się z dala od tego wszystkiego. Bill. Prawda, że uważasz takie problemy za śmieszne? W końcu w kategoriach historycznych to już przeszłość. Ludzie przestali się zresztą interesować historią. Odsyła się do historii, żeby pokazać, że coś jest przestarzałe. Ale na przykład w firmie Harry’ego propaguje się teraz politykę tak zwanego planowanego wychodzenia z użycia, co jakoś się wiąże z mecha­nizmem popytu i podaży. Zresztą wszystko jedno, czy wychodzenie z użycia jest planowane, czy nie, ona sama, też się zestarzawszy, nie może przestać dumać nad tymi sprawami, chciałaby wiedzieć, co na przykład odczuwali Brytowie, kiedy się pozbyli Rzymian, a co Rzymianie utraciwszy Brytanię.

Powróciła do tego, co powiedziała wcześniej: jak mało ludzie wiedzą o sobie pomimo całej tej gadaniny i plotek krążących każdego dnia. Mówiła o swojej matce i o swoim ojcu. — Pamiętasz ich, prawda? — Przypomniałem sobie panią Salford w kwiecistej żorżetowej sukni, kręcącą się wokół Dory, i wyglansowane buty majora Salforda pozostawiające ślady na piasku.

Kiedy nadeszła wiadomość, że ojciec poległ w Afryce, matka nie chciała uwierzyć przez dłuższy czas; nie znosiła samotności w bungalowie, czekała, że mąż wejdzie i powie: — Uf, co za upał! — Harry był w tym czasie w Birmie, a Dora pomagała w wojskowym szpitalu. Jej praca polegała na zwijaniu bandaży i mierzeniu temperatury, niemniej wszystkie anglo-indyjskie pielęg­niarki musiały mówić do niej „siostro”. Pragnęła wyjechać do Assamu czy do Bengalu, ale matka prosiła, żeby z nią została, i chyba nawet coś w tym kierunku zrobiła. Pani Salford mówiła, że straciła Dawida w taki sposób, jakby wyszedł z bungalowu na poranny apel, kiedy ona jeszcze spała, i nie wrócił na śniadanie czy na obiad, w ogóle nie wrócił, odszedł bez słowa; po pewnym czasie przyszło jej do głowy, że Dawid tak postąpił, bo naprawdę nigdy jej nie kochał. Nigdy się nie kłócili, co uznała za dowód, iż jej nie kochał. Po dwudziestu pięciu latach małżeństwa stwierdziła, że pewnych rzeczy o sobie w ogóle nie wiedzieli. Zmarła jakieś cztery lata temu i Dora musiała przyznać, że pod koniec starzejąca się matka, żyjąca z wojskowej emeryturki, stała się dla niej i dla Harry’ego okropnym ciężarem nie tyle finansowo, ile psychicznie. Na krótko przed śmiercią pani Salford spytała ją: — Czyżbym ci zatruła całe życie? — Co dowodzi, nieprawdaż, na jakie

dziwne pomysły ludzie wpadają, przecież ona zawsze matkę kochała, a matka starała się zawsze, aby córka miała szczęśliwe i radosne życie.

Przepraszam — powiedziała Dora — zagadam cię na śmierć. To dla­tego, że spotkanie z tobą przypomniało mi wszystko tak dokładnie. Opowiedz

0 czymś mniej deprymującym. Na przykład o twojej pracy. Chciała porobić drobne zakupy. Zawsze przywoziła Harry’emu jakiś prezent z Dźandapuru. Czy ją zawiozę samochodem? Kriszi oświadczył, że pojadą wszyscy. Kiedy zostaliśmy sami, zapytał: — Jak myślisz, czy Harry przywozi jej prezenty z Himalajów?

Miasto było plątaniną wąskich uliczek, otwartych na oścież sklepów

1 snującego się bydła. Śmierdziało łajnem, ściółką i ostro przyprawionymi potrawami skwierczącymi w wielkich płaskich naczyniach na rozżarzonym węglu drzewnym. Zatrzymaliśmy się i weszli do sklepu pod firmą The Automobile Emporium. Samochodów w nim nie sprzedawano, była to galanteria męska, połączona z domem towarowym. Bele płótna koszulowego w niebieskie paski, koronkowe obrusy, olejki do włosów wyglądające jak zwietrzała plazma w zakurzonych butelkach z nieszczelnymi korkami, zwijające się zdjęcia indyjskich gwiazd filmowych polecających pastę do zębów. Szklana gablotka z puszkami dżemu, sznur czegoś, co mogło być suszoną cebulą lub skamieniałym stosem pacierzowym, oraz kawałki mydła w opakowaniu zdobnym w kwiaty lotosu i w dziewczyny zaglądające do sadzawki. Właściciel nazywał się Hari Dźanmal. Zaprowadzono nas do pokoju za sklepem o posadzce z płytek, z mosiężną spluwaczką i fotelem obitym aksamitem, na który zaproszono radżę sahiba. Stała tam także druciana klatka z zieloną papugą trzepoczącą ostrzegawczo skrzydłami. Dora natychmiast wróciła do sklepu. — Doro, gdzie jesteś? — zawołał Kriszi. — Wurra-jadura! — wrzasnęła papuga tak głośno, że podskoczy­liśmy wszyscy, po czym wybuchnęliśmy śmiechem; Dora wróciła i stanęli­śmy wokół klatki, Hari Dźanmal wychwalał zalety papugi i wymienił dość słoną cenę.

Nie sądzę, żeby była w guście Harry'ego — powiedziała Dora i wyciąg­nęła żółtą koszulkę polo, w desenie z kijków do gry w polo, zbliżoną do tego, czego szukała. — Powiedz: Dora — poprosił Kriszi papugę. Hari Dźanmal namawiał ją, żeby powiedziała: — Salam, radża sahib. — Papuga rozpostarła skrzydła, otwarła dziąób i pokręciła językiem. Hari Dźanmal wyjaśnił, że teraz zaśpiewa. Ale nie zaśpiewała. Poprosiłem ją: — Powiedz: Salam, radża sa­hib. — Melba spojrzała na mnie po raz pierwszy, potoczyła okrągłymi oczkami dookoła, jak gdyby nie zauważyła mnie już wcześniej. Powtórzy­łem: — Salam, radża sahib. — Kriszi odezwał się do niej: — Powiedz: Salam,

185

Conway sahib. Conway sahib. William Conway. — Szturchnął mnie w pierś, przedstawiając w ten sposób papudze.

Melba wrzasnęła: — William Conway! — skacząc to w górę, to w dół i coraz prędzej kręcąc szyją. — William Conway! William Conway! Po czym pochyliła głowę, złożyła skrzydła i zaczęła wywodzie swoją pieśń z paragwajskich wzgórz.

Kriszi stwierdził, że ona się we mnie zakochała bez pamięci i będę musiał ją kupić. — Co, u Boga Ojca, miałbym robić z papugą? — zapytałem go, a Dora wtrąciła: — Na pewno ma chorobę papuzią. Ile kosztuje ta koszulka?

Wychodząc kupiłem obszyte koronką chusteczki dla Dory. Kiedy je wręczałem, wzruszyła się i powiedziała: — Och, Bill. Jakie to miłe. — Na chwilę nasze oczy się spotkały i mam wrażenie, żeśmy oboje przypomnieli sobie nasz pocałunek. Wokół samochodu zebrał się tłum. Pozdrawiano Krisziego. — O, Boże, co za bzdury! — mruczał, ale minę miał zadowoloną i rozgadał się, kiedy jechaliśmy wysadzaną drzewami, zalaną słońcem aleją do pałacu; Dora siedząc pomiędzy nami na przednim siedzeniu wynajętego vauxhalla, badała szwy kupionej koszulki oraz koronkę na chusteczkach i stwierdziła, że nie ustępuje tej, którą zakonnice robiły na przykrycie ołtarza, kiedy była w klasztornej szkole we Francji.

*

Tego popołudnia około piątej powiosłowaliśmy na wyspę, żeby odwiedzić rajskie ptaki w klatce.

Lingam dalej stał ze swoją kamienną erekcją pośród trawy koło pomostu. Żadne z nas nie zrobiło najmniejszej aluzji. Dora powiedziała: — Powinniśmy się byli poprzebierać, chociaż jesteśmy na to za starzy, prawda? — I zgarnęła z karku włosy gestem rezygnacji. Przy wysiadaniu z łódki chwyciła mnip za rękę. Na odległym brzegu pałac w późnym świetle słońca wydawał się żółty, a niebo za nim turkusowozielone. Promienie padające ukośnie pocięte były na segmenty w kształcie słupów i kominów przez konary otaczających nas drzew, a na odsłoniętym terenie tworzyły jakby sadzawki. Cieniste zarośla miały kolor indygowobłękitny, jak gdyby złote słońce wypiło z ich zielonych liści wszelką żółtość. Czuło się, że o późniejszej porze opary z jeziora otulą pnie drzew białym szalem, ale teraz ziemia była sucha jak pieprz i wydzielała słodki zapach żywicy, jak przyprawiony wanilią klej rozgrzany na ogniu. Poszedłem za Dorą i Kriszim dawnym tropem, mijając jeden po drugim ukośne kominy promieni słonecznych. Przechodząc przez nie miało się uczucie, jakby się je smagało naszymi ciałami, tak jak się uderza kijem po balustradzie. Polana

186

była większa, niż się spodziewałem. Leżał na niej biały obrus, na nim stały przybory do herbaty, obok rozłożono niebieskie poduszki dla gości. Czekał na nas służący doglądając wymyślnego prymusa, na którym gotowała się woda w miedzianym imbryku. — Podwieczorek podano, przyjaciele! — oznajmił Kriszi, a Dora wykrzyknęła: — Co za miła niespodzianka, Krisz, wystarczyła­by mi prostu filiżanka herbaty! — Usiedliśmy na niebieskich poduszkach. Bladozielona, zardzewiała miedziana kopuła chwytała promienie słońca, ale większa część klatki poniżej pozostawała w cieniu. Zapytałem, czy ptaki naprawdę jeszcze w niej są. O tak, odparła, za chwilę je zobaczymy. Dodałem, że nie zdziwiłbym się, gdyby do tego czasu już zbutwiały. — Właśnie butwie- ją — zapewniła — i gdyby Krisz nie wyrzucił drabiny do jeziora, mógłbyś na nią wleźć i zobaczyć je z bliska. — Zapytałem, dlaczego Kriszi wyrzucił drabinę do jeziora. Powiedział: — Weź sobie ciasteczko.

Wstydzi się, wyjaśniła Dora patrząc na Krisziego, a zwracając się do mnie. Tak naprawdę był wtedy trochę zalany. O, więcej niż zalany, chłopie, powiedział, faktycznie nie bardzo pamiętał, jak to się stało, i posądzał Dorę, że coś tam dodaje do opowieści, za każdym razem, kiedy o tym przypomi­na. — Jedyne, co pamiętam — mówił — to to, że nagle nie mogłem dłużej znieść tych ptaków. — To się zaczęło od śmierci starego Akbara Alego — powiedziała. Czy pamiętam służącego, który właził na żelazną drabinkę i odśrubowywał ptaki, brał je na dół i wykonywał przy nich te wszystkie fascynujące czynności? Otóż on zmarł, kiedy? jakieś dwa lata temu. I nie było nikogo, kto by się na tym znał, gdyż nikomu nie chciało się nauczyć, a może stary Akbar Ali zazdrośnie strzegł swoich umiejętności. Tyle że pozwalał, aby Dora mu pomagała. Ale kiedy przyjechała dwa lata temu i dowiedziała się, że umarł, Kriszi nie pozwolił jej wleźć na drabinę, żeby zdjąć ptaki. Zaciągnął drabinę nad jezioro i wrzucił do wody, żeby nawet nie próbowała, po czym okropnie się spił, ona także lekko się wstawiła. Zapytała, czy pamięta, jak się nagle zjawił na tarasie z latarnią w ręku i strzelbą, mówiąc: — Chodź, Doro, idziemy na polowanie. — Jej się to wydawało zabawne. Popłynęli łódką na wyspę, a kiedy dotarli na miejsce, zorientowała się, o co mu chodzi, mianowicie, że chce pozestrzelać ptaki, i z ogromnym trudem udało się jej go powstrzymać. W końcu strzelba z latarnią także poleciały do wody. — Latarnia paliła się jeszcze przez sekundę czy dwie — dodała. — Czy to nie było dziwne, Kriszi? Jezioro nabrało przez to takiego wyglądu, jakby nie miało dna.

Tak czy owak winę ponosił jego dziadek, stwierdził Kriszi. W rodzinie krążył pewien złośliwy dowcip. Chyba nie wezmę mu za złe, jak Dora uważa, wezmę za złe? O nie, teraz nie. A więc w rodzinie żartowano — ciągnął dalej Kriszi — że ptaki w klatce przypominają brytyjski radź, istoty, które uznały

za pewnik, iż wzbudzają podziw i zachwyt, gdziekolwiek się pojawią, nie zdając sobie sprawy z tego, że są trupami, od łebka do ogona, że w ogóle nie fruwają, że więzi je własna pycha. Dora przechwyciła mój wzrok. Kriszi stwierdził, że ten rodzinny żart okazał się niewypałem, albowiem historia dowiodła, że to indyjscy książęta byli trupami, mimo bogatych strojów i wyniosłych min. Brytyjczycy ich wypchali, wyczyścili im piękne piórka, ale jako władcy byli trupami, nawet jeżeli żyli jeszcze jako ludzie. Tak czy owak zostali żywcem pogrzebami w klatce, której Brytyjczycy nigdy naprawdę nie starali się otworzyć. Gdyż cała ta autokratyczna bzdura, te okrzyki „Boże pobłogosław władcę!”, to, z czym się rano zetknęli w Dźandapurze, w gruncie rzeczy to wszystko było więzieniem, prawda?

Czy rozumiem, że jeśli chciał powystrzelać ptaki, to zrobił jedynie gest wobec historii? Wybrał samozniszczenie jak Camus czy Sartre. Teraz ptaki zbutwieją, spadną jeden po drugim, a to jest także symboliczne. — Jak w legendach mówiących o tym, że można je dostać jedynie martwe — ode­zwała się Dora. — Pamiętasz? — Odparłem, że nie. Och, na pewno pamiętasz te wypisane, wystawione w szklanej gablotce z rysunkami. Kriszi zapropono­wał, żebyśmy z Dorą popatrzyli na ptaki, dopóki jeszcze są, ale sam nie chciał z nami pójść, gdyż na widok klatki skóra na nim cierpnie. Kiedy znalazł się poza zasięgiem głosu, Dora zbliżając się do klatki szepnęła: — Biedny Krisz. Wolałabym, żeby miał grubszą skórę.

Drzwiczki czy furtka przerdzewiały i stały teraz zawsze otworem. — Chyba się tym kiedyś zająłem? — spytałem, a chociaż nie miała co do tego pewności, natychmiast stanął mi w pamięci cały incydent, nawet poczułem w rękach papier ścierny i olej; Kriszi trzymał narzędzia, ja zdrapywałem rdzę, cał­kowicie zaabsorbowany swoją pracą; on już zaczynał żałować, że tym razem wyeliminował Dorę, kiedy sam nie miał wiele do roboty. Gdy się stanęło w otwartej furtce, czuło się zapach zastarzałej wilgoci. Deszcze zawsze torowały sobie drogę do klatki, ale nawet gdy słońce stało najwyżej i paliło najostrzej, kopuła rzucała cień i promienie tylko z wierzchu osuszały podłogę. Panował tu zapach oranżerii, ciepły, intensywny, podobny do woni gumy kapiącej ze sztywnych łodyg, aromatycznych soków roztartych płatków i odoru starych rur od gorącej wody.

Zawsze mam wrażenie, że tu powinny być żółwie — powiedziała Dora. — Wielkie żółwie, które wyłażą, żeby się ogrzać w słońcu. — I weszła do klatki.

*

Absurdalne, fantastyczne, bez zmian; czas się zatrzymał tu, wśród skrzyżowa­nych prętów, ale nie tam na zewnątrz, gdzie chłopcy i dziewczęta podrastali,

188

gdzie zmieniał się ich głos i nawyki, paradisaeidae fruwały w górnych regionach w swoim zapamiętałym locie donikąd.

Spojrzałem w górę: jeden z okazów Wielkiego Ptaka jakby pikował, jego tułów kawowego koloru, zielono ubarwione podgardle i powłóczysty tren | pomarańczowych piór żarzyły się poprzez cienie. Patrząc z dołu nie dostrzegałem ani śladu zniszczenia. Zapytałem Dorę, jak sądzi, ile czasu przetrwają? Odpowiedziała, że nie ma pojęcia, ale że nadejdzie chwila, kiedy nie będzie mogła zdobyć się na to, by wejść do klatki, gdyż zobaczy w niej coś okropnego. Nasze dorosłe głosy były poza zasięgiem słuchu, rozbite przez fale ciszy spływające z kopuły, uciekając od zastygłego trzepotu skrzydeł, spiral­nym ruchem coraz niżej i niżej, niosąc z sobą słabe metaliczne echo innych głosów sprzed wielu lat. „Co to za ptaki? Po co tu są? Co je obchodzą kury? Spójrz, tutaj na tej gałązce siedzą samiczki.”

Dawniej często bolały mnie zęby — przemówiła Dora, odwracając się w moją stronę z rękami skrzyżowanymi jak ciotka Ethel, jak gdyby kuląc się od chłodu, który ją ogarnął w klatce. — Obaj wyśmiewaliście się ze mnie, więc musiałam cierpieć w milczeniu. — Teraz już nie miewa bólu zębów, powiedziała i znów popatrzyła na ptaki. Na karku, w delikatnych za­głębieniach, gdzie kość szczękowa zbliża się do płatków ucha, widniały jasne plamki piegów. — A tego nie pamiętasz? B zapytała, po czym odwróciła się, aby przejść po podłodze między tropikalnymi krzewami. Miała na myśli gablotę, w której kolorowe rysunki, opisy i legendy można było oglądać jak stare monety pod szkłem. Szybę chyba niedawno bardzo niedbale wytarto z kurzu. Usunęła pozostawione plamy obojętnym, a zarazem władczym ruchem kogoś, kto zawsze wykonuje tę pracę i automatycznie odnotowuje swoje wcześniejsze niedbalstwo. — Kiedyś lubiłeś to bardziej niż ptaki — powiedziała. — Mówiłeś, że ptaki są lekko spleśniałe i utraciły jaskrawe barwy.

Rysunki, chronione od słońca — gdyż nawet ukośne promienie, które mogłyby paść na gablotę, przechwytywała gęsta zieleń otaczająca altanę — aczkolwiek pocętkowane na brzegach, zachowały się dobrze. Każdy boleśnie i zdumiewająco precyzyjnie pobudzał wspomnienia, tak że w pierwszym skurczu rozpoznania zobaczyłem je wszystkie co do jednego, oczami moich chłopięcych lat. Jeden obrazek wydawał mi się szczególny, był to sztych zatytułowany Tubylcy z Aru polujący na Wielkiego Rajskiego Ptaka; aczkol­wiek czarno-biały wrył mi się w pamięć, chociaż od owego czasu nigdy świadomie o nim nie myślałem, fascynował mnie, gdy byłem chłopcem, bardziej niż inne. Teraz, kiedy o tym piszę na Manobie, szczegóły już bledną. Wiem, że był na nim las, proste pnie drzew z raczej stylizowanymi powyginanymi gałęziami o rzadkich liściach. Na jednym z nich, a może na

189

dwóch — tak, raczej na dwóch — w rozwidleniu utworzonym przez pień i główny konar, przycupnął wełnistowłosy tubylec z Aru pod mizerną osłoną z gałązek i liści, mierząc tępą strzałą z łuku w rajskie ptaki, którym pomarańczowe pióra ogona musiano zamalować na biało dla kontrastu. Na tle tej białości reszta ciałka i rozwarte skrzydła wydawały się dramatycznie ciemne. Była to ilustracja do opowiadania o tym, że kiedy ptaki zbierały się w ten sposób, znaczna ich liczba padała od strzał myśliwych, zanim któryś zwietrzywszy zapach śmierci mimo podniecenia i chęci popisywania się zaalarmował resztę i zasiał panikę, która poderwała całą gromadę do ucieczki w chwilowo bezpieczne miejsce. Na sztychu jeszcze nieświadome zagrożenia ptaki obsiadły czubki drzew i tańczyły w ich gałęziach; w połowie odległości leżała na ziemi pierwsza ofiara trafiona stępionym grotem strzały. Jeden z tubylców z Aru właśnie podnosił ptaka, żeby go, jak mi się zdaje, zadusić. Używano tępych strzał, żeby nie plamić piórek krwią i nie zmniejszać rynkowej wartości skórki. Bliższe szczegóły wywietrzały mi z głowy i przy­puszczam, że niebawem cały obraz po raz wtóry ulotni się z mojej pamięci; ale jeżeli za dwadzieścia lat natknę się na niego znowu, mam wrażenie, że każde dotknięcie rylca trafi do mnie ponownie, tak jak to się stało tego popołudnia, kiedy — wraz z kolorowymi rysunkami ptaków — wpadł mi w oczy i usunął z nich mgłę trzydziestu lat, a w chwili tego odkrycia czas przestał istnieć. Gdy jednak ten moment minął, owe trzydzieści lat faktycznie dzielące pierwsze odkrycie od drugiego wessała z powrotem próżnia wytworzona ich przemija­niem; a wtedy wydało się ich zbyt wiele dla owej próżni, jak gdyby więcej lat powróciło, niż upłynęło.

Wskazywała na obrazy i na mapy wysp, gdzie te ptaki złowiono, od­czytywała głośno wyjątki z legend, komentowała je ze śmiechem, mówiła: — Pamiętasz to, prawda? Powiedziałeś coś na ten temat, ale co to było? — Stała profilem, jak na macanie w dniu tamtego tygrysa. Kurze łapki rozchodzące się z kącików oczu, żółte plamy na jej szyi, szorstki, schrypnięty głos mem-sahib na krótko owładnęły całą moją tkliwością, nabrały urody, tak jak wszystkie ślady, jakie na niej pozostawiły lata, gdyż te lata były jej życiem, a ja ją kochałem jako dziecko.

Rozpowszechnił się pogląd, że rajskie ptaki są zbyt piękne, żeby wieść normalne życie w przyrodzie. Ci, co szukali dowodow, że należą do świata nadprzy­rodzonego, podawali jako fakt, że ptaki te nie mają łapek. Skoro nie posiadały łapek, jak mogły siadać, gdy się zmęczyły lataniem? Czy ktoś widział bodaj jeden żywy okaz? Ten ptak musi być stworzeniem niebiańskim, aczkolwiek śmiertel­nym. Fruwa od urodzenia aż do śmierci bez przerwy, według niektórych — ku

słońcu, według innych — pod wiatr, żeby wspaniałe rozwiane pióra nie oślepiały go w locie. Za pożywienie służy im jedynie rosa niebieska spadająca każdego wieczora i każdego ranka. Jajka składają w locie, na grzbiecie samca, który ma tam wgłębienie w kształcie gniazda. A kiedy zbliża się kres życia, przelatują ze złożonymi skrzydłami przez obszary raju i spadają martwe na ziemię, gdzie człowiek może nareszcie je zobaczyć i zrobić z nich użytek.

Ludzie tacy jak tubylcy Ara — którzy trafiali je strzałami, dusili, obcinali nóżki, łebki, niekiedy także z czysto praktycznych względów skrzydełka, po czym suszyli je, konserwowali, rozciągali na bambusowych prętach lub jeszcze inaczej, obskubywali martwe ptaki i używali ich piór jako osobistych ozdób — oczywiście znali prawdę; ale kiedy dochodziło do wymiany skórek z malaj- skimi kupcami i pierwszymi europejskimi podróżnikami wyprawiającymi się na Molukki po goździki i gałkę muszkatołową, aż dziw brał — mówiła Dora — jak ze wszystkich sił starali się ukryć prawdę, jak wiele pozostawiali zdrowemu rozsądkowi kupców, jaką część tajemnicy, którą tubylcy otaczali te ptaki, przypisać należy ich talentom handlowym, a ile nabożnym lękom i przesądom związanym z tymi jedynymi w swoim rodzaju stworzeniami. Nie wiadomo też, czy kpili z kupców, którym przez lata całe nie dali okazji ujrzenia żywego ptaka, czy też lekko podrwiwali z siebie samych, że prawie uwierzyli w te opowieści wiedząc, iż są fałszywe, a może, jako ludzie prymitywni, brali swoje mity na serio, może była to pewna forma kultu?

Pod wpływem swoich doświadczeń związanych ze skupem skórek owych ptaków malajscy kupcy nazywali je ptakami Boga; Portugalczycy dali im nazwę ptaków słońca, Holendrzy zaś utrzymującą się dotąd w Europie nazwę rajskich ptaków. W końcu szesnastego wieku jakiś Holender rzeczywiście pisał

o nich, że są pozbawione nóżek i skrzydeł, że przebywają stale, od narodzin do śmierci, w powietrzu. W siedemnastym wieku pewien Anglik, nie należący, jak się zdaje, do zwolenników teorii o beznogich ptakach, myszkując po Archipelagu Malajskim dowiedział się. że paradiśaeidae żywią się gałką muszkatołową, że się nią upijają, tak iż spadają, nie tyle martwe, ile nieprzytomne, a zabijają je mrówki. Nikomu nie było pilno do przyznania się, że je zabija. W Europie aż do drugiej połowy osiemnastego wieku nikt nie widział ani jednego okazu w całości, a legenda o tym, że nie mają nóg, utrwaliła się na dobre w łacińskiej nazwie nadanej Wielkim Ptakom: parudisea apoda — co znaczy beznogie ptaki rajskie. Nikt też nie wydawał się skłonny do obalenia tego mitu. odwrotnie, pozwalano mu się dalej rozpowszechniać.

Przypuszczam, że kiedy byłem chłopcem, te legendy nie sprawiały na mnie większego wrażenia poza ogólnym, że ptaki stanowią ciekawostkę dla ludzi, po których nie należało się spodziewać większej wiedzy, gdyż prawdopodob­nie nadal uważają, że świat jest płaski. Dla mnie, gdy byłem małym chłopcem,

istniał przecież dowód w postaci wypchanych ptaków, posadzonych na prawie niewidocznych, niemniej jednak prawdziwych żerdziach i przytwierdzonych do gałęzi. Miały skrzydła i nóżki, a także dzióbki do skubania owoców i jagód i do wydłubywania z ziemi robaków. To, co mnie w tym czasie wprawiało \y zachwyt — to ich barwy i elegancja, odpowiadające moim pojęciom

o cudach natury: o słońcu, cieniu, pokrzywach, białych pawiach podobnych do łodzi wikingów, rozpościerających wachlarze ogonów, kiedy się do nich zanadto zbliżałem.

Z Dorą sprawa wyglądała całkiem inaczej. Powiedziała, że gdy była dzieckiem, przerażała ją myśl o ich obciętych łapkach i przez długi czas sądziła, że tak się postępuje z jeszcze żywymi ptakami, a nawet teraz nie przysięgłaby, czy tych praktyk całkiem zaniechano. Opowiadała, jak kiedyś, gdy byli z Kriszim sami, on ją dla żartu zamknął w klatce. Zapytała: — Nie pamiętasz? — a kiedy powiedziałem, że nie, dodała: — Krisz także nie pamięta. — Niemniej była przekonana, że to się wydarzyło naprawdę. Zapamiętała pierwsze chwile, kiedy jeszcze uważała to za głupi żart, szarpała drzwi i krzyczała: — Krisz, chodź tu i otwórz! — Najpierw myślała, że on się schował, potem, że w ogóle odszedł z polany, że odpłynął z wyspy i zapomniał, co zrobił. Nic by się złego nie stało, powiedziała, gdyby nie to, że przyszły jej na myśl obcięte nóżki. Wiedziała, że prędzej czy później zauważą jej nieobecność, lecz to nie pomagało, kiedy sobie uświadomiła, że te nóżki mogą spadać, jedna po drugiej, gdy ktoś się dostanie do klatki z wypchanymi ptakami. Straciła głowę, wydawało jej się, że nóżki już spadają, nie opisując delikatnych spirali, jak można by się spodziewać po tak leciutkich przed­miotach, ale z ciężkim plaśnięciem. A kiedv już nie słyszała plaśnięć i pomyślała, że to koniec, stwierdziła, że się myli. Musiała zacisnąć oczy i zatkać uszy dłońmi, albowiem z ran zaczęły kapać kropelki krwi. Nie mogła tego wytrzymać i wrzeszczała. Drzwi się otwarły, więc wybiegła i nie zatrzymała się aż na kamiennych stopniach, gdzie zobaczyła przycumowaną łódkę.

Kto cię wypuścił? — zapytałem.

Kriszi — odparła używając znów dziecinnego zdrobnienia. — Przecież on się tylko schował. Wiedziałam, że to on, a nie ty, bo twarz miał wymalowaną na niebiesko jako Kriszna.

Zanim opuściliśmy klatkę, staliśmy w milczeniu przyglądając się ptakom. Zakładałem, że już ich więcej nie zobaczę. Dora powiedziała, że to zabawne, prawda, że przez cały okres ich dzieciństwa kursował ów prywatny dowcip

o ptakach, iż są jak Brytyjczycy. Czy uważam, że Kriszi znał go wtedy? Co

o nich sądziłem? Odparłem, że uważałem je za wytworne i wspaniałe, ale całkowicie naturalne. Przytaknęła mówiąc, że rozumie, iż takie mogłem

odnieść o nich wrażenie, chociaż udawałem, że mnie zbytnio nie obchodzą. Typowo męska postawa. Ona także uważała je za wspaniałe, raczej jednak jak zapowiedź tych wszystkich cudowności, jakie się jej później przydarzą, nie tego, co będzie robić, lecz tego, co jej się przydarzy. Przypuszczała, że ta jej obsesja na temat ptasich łapek stanowiła w gruncie rzeczy ostrzeżenie, iż przyszłość nie będzie się składać z samych nadzwyczajnych wydarzeń. Roze­śmiała się wskazując na samiczki. Biedactwa, powiedziała, im piękniejsze upierzenie miały ich samczyki, tym były dumniejsze i tym wyżej starały się latać, ale też ich skórki j były cenniejsze, prawda? Im najprędzej obcinano nóżki.

Przyłożyła dwa palce lewej ręki do skroni i potarła ją, jak gdyby chcąc zwilżyć wodą kolońską, żeby uśmierzyć nagły ból. Oczy jej się rozjaśniły, ledwo dostrzegalnie zwilgotniała dolna powieka. Wychodząc z klatki, lekko- śmy się o siebie otarli. Ciało miałe twarde jak kamień.

Krisz! — zawołała — właśnie opowiadałam Billowi o tym, jak mnie zamknąłeś w klatce, ty paskudny chłopaku!

Nigdy cię nie zamykałem w tej parszywej klatce — zaprzeczył. Osłoni! oczy przed różowawomiedzianym światłem, które teraz zalewało polanę, tak że nie mogliśmy dojrzeć wyrazu jego twarzy. — Więc zrobił to ktoś inny — upierała się Dora — i to nie Bill, bo nigdy nie malował sobie twarzy na niebiesko. Malowałeś, Bill?

Siedzieliśmy na poduszkach w miejscu, gdzieśmy złożyli sobie przysięgę, iż zawsze będziemy stawać wzajemnie w swojej obronie. Nikt nie wspomniał

o rakhi-bandhanie. Nie wiedziałem, czy to przez zapomnienie, czy dlatego że tak jak ja czuli, iż dla dotrzymania przysięgi zbyt mało z siebie dali, aby ten temat poruszać. Kriszi powiedział: — Uratowałem cię od żmii, chłopie. Pamiętasz, prawda? — Pokręciłem głową i odparłem, że pamiętam tylko, jak zabrał łódź z powrotem do pałacu, pozostawiając Dorę i mnie samych aż do zmroku, jak staliśmy na stopniach obserwując latarnie wyprawy ratowniczej błyskające w parku. Dora wyraziła zdziwienie, że sprawy zapamiętane przez jedno z nas zdają się dotyczyć tylko dwojga, nigdy całej trójki. — To wszystko ma bez wątpienia głęboko freudowski sens — wyjaśnił Kriszi. — W owych dniach na wyspie straszyło. Teraz nawet duchy z niej się wyniosły.

Brązoworóżowe światło nabierało głęszej barwy. Może to właśnie w takie popołudnie przycupnąłem w klatce udając trupa, po tym jak mnie za­atakowały rozwrzeszczane, agresywne ptaki, a ja trzymałem się kurczowo prętów, zobaczyłem krew na nadgarstkach, w ustach mi zaschło i wołałem

o wodę; sen na jawie, dotychczas żywy jak cwał przez majdan, aby ratować Dorę przed krążącymi wokół niej jeźdźcami.

Odwróciłem się od klatki i spojrzałem na Dorę i Krisziego; oboje sprawiali

wrażenie pogrążonych we własnych myślach. Kiedy trzydzieści lat temu przybyłem do Dźandapuru, zastałem ich w atmosferze tajemnicy, o której myślałem, że jest ich wspólną tajemnicą. Może myliłem się co do tego, że ich ona łączyła. Przed oczami stanął mi Kriszi po bójce, jak odchodził, książę P podartych szatach, kiedy to Dora zostawiła nas, abyśmy rozstrzygali nasze sprawy sami. gdyż mężczyznom w jej życiu nie należało przeszkadzać, można im było jedynie zagrozić, że z nimi zerwie, jeśli nie będą się odpowiednio zachowywać. Może jej romantyczne marzenia przetrwały dłużej, niż by to dogadzało Harry’emu Paynterowi, który cierpiał z powodu urażonej gdzie indziej ambicji? Były sprawy, o których nigdy się nie dowiem, ani o Dorze, ani

0 Kriszim, prócz tego, że Kriszi litował się nad nią, a ona nad Kriszim.

Nie zabiłem przeszłości wracając do Dźandapuru. Nie pogrzebałem moich

zmarłych. Zresztą oni wcale nie umarli. Wszystko bez wyjątku wyrasta bezpośrednio z przeszłości; można się ześlizgnąć wzrokiem po łodydze przekwitłego kwiatu i zobaczyć żywy korzeń, ten, który ukształtował mnie tak, że chciałem pędzić pod wiatr, ale niekiedy także z wiarem, aż utkwiłem w takim miejscu jak Cztery Brzozy, z Anną, i wystawiałem zwilżony wyimaginowany palec, żeby potwierdzić sobie przypuszczenie, iż wiatr uciszył się na zawsze, zdawałem zaś sobie sprawę, że świat mnie nie potępi, gdyż nawet tego nie zauważy; mogłem to zauważyć tylko ja sam i czasem wysmagać się za karę, tak jak to zrobiłem w klatce jako mały chłopiec, wolałem jednak zostawić to całkowicie niebiosom, gdyż czułem się bezpieczny, wiedziałem, że w rzeczywistości nie istniał żaden inny wiatr poza wiatrem wyobraźni wiejącym na otwartej przestrzeni oraz wiatrem wyobraźni wzniecanym w klatce skrzydłami ptaków, tych, którym obcinano nogi, żeby udowodnić głupcom, że istnieje takie miejsce jak raj.

- Czy masz zamiar wpaść do Tradury? — zapytała nagle Dora. Może chciała tam pojechać, wygodnie, wynajętym samochodem. — Nie można się tam dostać wtrącił się Kriszi. — Domy są pozamykane. — Odparłem, że

1 tak nie miałbym czasu, bo muszę wyjechać nazajutrz, żeby spotkać się w Muzzafirabadzie z tym lekarzem, o którym wspomniałem. Tradury także bym nie pogrzebał, ale nie chciałem na nią patrzeć, nie zależało mi na stwierdzeniu, iż na przykład żelazna brama bungalowu agencyjnego jest za wąska, ażeby konny pojazd mógł przez nią przejechać z godnością. — Musisz jechać, Bill? Nie zostałbyś przez porę deszczową?

Tak, wiatr będzie zapowiedzią deszczów. Liście ukażą srebrzyste grzbiety. Dora i Kriszi rozstaną się znów na rok, on pojedzie do Bombaju, ona do Kalkuty. Miałem wrażenie, że utożsamiali mnie z deszczem, chcieli, żebym został, gdyż pragnęli, aby deszcz mi towarzyszył i wyzwolił od siebie wzajem, żeby spłukał ich łagodnie z majowej ławicy piaskowej aż do następnego roku

194

i pory na ponowne spotkanie i wzajemne obserwowanie w poszukiwaniu klucza do rozwiązania zagadki bezsensu ich życia. Służący wynurzył się skądś, gdzie siedział czekając, i zaczął zbierać porozstawiane filiżanki. — Musimy wracać, czas na drinka — oznajmił Kriszi. Wstaliśmy, Kriszi i ja strzepnęliśmy źdźbła trawy ze spodni. — Masz zielone? — odezwała się Dora. — Pamiętasz tę grę? — I zaczęła nucić monotonną melodyjkę.

Gdzie tu się można załatwić? — zapytałem, kiedy Dora pomagała służącemu składać naczynia do piknikowego koszyka. — Byle gdzie — od­powiedział Kriszi. Poszedłem przez polanę. Kiedy wróciłem, nie zastałem ich na miejscu, więc stanąłem na chwilę w drzwiach klatki, po czym wszedłem

i jeszcze raz popatrzyłem na ptaki, bo co mogłem zrobić więcej? W następnych miesiącach czy latach, kiedy woda i wilgoć je opanują, ptaki obluzują się na drutach i przestaną wyglądać, jak gdyby fruwały, potem zwisną i zaczną spadać, poszarpane tępymi strzałami czasu na kawałki, a może zostawią na drucie strzęp piersi czy szyi albo skrzydło lub cienki jak pajęczyna ślad ongiś wspaniałego upierzenia. Znowu podszedłem do gabloty, popatrzyłem przez szybę na sztych przedstawiający mieszkańców Aru, po czym na barwne obrazki i w końcu na mapy.

Palce Cranstona, przez które przeświecało światło dzienne, stukały w szybę. Jeden palec wskazywał na wyspy: — On jest tam. Ta wyspa nazywa się Manoba. — Wpatrywałem się przez chwilę w mapę, dziwiąc się, jak mogłem nie zauważyć, że jest to miniatura tej samej, którą Cranston miał na ścianie, aż w końcu przypomniałem sobie, że właśnie wtedy profil Dory z macami pochłonął całą moją uwagę; a przecież mapa Cranstona była w znacznie większej skali, z masą szczegółów, odtwarzająca świat całkiem odmienny od uproszczonego, dawno zmarłego, przechowywanego pod szkłem świata, w którym Manoba była nie większa od główki szpilki i uwzględniona tylko dlatego, że podobno przed laty w wyższych partiach wzgórz żyły tu wielkie rajskie ptaki.

Pomyślałem sobie: a więc jednak Daintree; Daintree, który mógł nadać cel mojemu życiu lub którego koniec będzie stanowił najlepszą ilustrację tego, do czego dojdę w życiu z braku celu.

Często brała mnie pokusa, żeby Melbę wypuścić na wolność wbrew ostrzeże­niom Griffina i Daintree’ego, że zginie w lesie, prawdopodobnie gwałtowną śmiercią. Jej nasilające się, zawzięte dąsy, kiedy zostawiam ją samą, sugerują,

ii zdaje sobie sprawę z upływającego czasu i z tego, że staje się praktycznie

4

195

biorąc problemem dla człowieka, dla którego śpiewa. Czy wie, że odjeżdżam, i obawia się, że ją opuszczę? Zapytałem Krisziego w The Automobil Emporium, co taki facet jak ja miałby robić z papugą. Jakie wyłoniłyby się problemy z jej przewiezieniem, jakie formalności musiałbym załatwić, aby mogła przejść przez odprawy celne i oględziny weterynarzy? Może żadne, a może zbyt wiele. Obserwuje mnie, jak zrywam kartki z kalendarza, a ja zadaję jej czasem pytanie, czy lubi Lewa albo jego dzieci, które często stoją jak trójka małych nagich dzikusów i gapią się, kiedy ją karmię. Gdy wymawiam imię „Lew”, otwiera dziób i rozpościera skrzydła, co mógłbym przyjąć za znak aprobaty, gdyby nie fakt, że kiedykolwiek Lew się zbliża, ptak siedzi niemy i obrażony, wpatrując się w niego okiem złowrogo czerwonym jak rubin. Inaczej sprawa wygląda z Daintree’em. Dla niego robi wielki po­kaz piór.

Za to śpiewa jedynie dla mnie. Należymy do siebie. Kiedy skrzeczy i jest wściekła, a ja tracę cierpliwość, odgrywamy rolę kochanków; toteż gdy wziąłem klatkę i niosłem kołyszącą się na dół ze wzgórza, co stanowiło pierwszy etap mojej długiej podróży do domu, nie czułem takiego zażenowa­nia jak owego ranka, gdy wyjeżdżałem z Dźandapuru otrzymawszy ją w prezencie od Krisziego i Dory. Kupił ją dla mnie Kriszi, ale wręczyła mi ją Dora, bo kiedy Hari Dźanmal po śniadaniu dostarczył klatkę, zauważyła, że przez jej okrągły uchwyt mógłbym przesunąć dłoń i wsadzić go na nadgarstek jak wielką bransoletę z zawieszoną na niej olbrzymią maskotką. Dostała ode mnie chusteczki. Klatka z Melbą była jej rakhi — powiedziała. Kriszi dodał, że nie wytrzymałby myśli, iż papuga spędzi resztę życia na wołaniu: — Wil­liam Conway! — nie mając wzywanego blisko siebie. Ścieżki miłości nigdy nie biegną równo, dodał, ale też istnieją granice przeszkód, jakie wolno jej stawiać. A papuga będzie moim osobistym rajskim ptakiem. Prezent został mi wręczony z sympatią, lecz chyba także z ironią, i zapewne z wyraźnie społecznych względów wydało mi się zabawne, iż syn Rezydenta opuszcza Dźandapur w ten jakby niezbyt elegancki sposób. W Muzzafirabadzie Cranston zawołał: — Co, u Boga Ojca, niesiesz? — co dokładnie wyrażało moje odczucie oraz, być może, odczucie Melby. Od chwili, gdy uchwyt jej klatki trafił na mój nadgarstek, do momentu, gdy znaleźliśmy się na pokładzie lichtugi SIAT, którą przypłynęliśmy na Manobę, spoglądaliśmy na siebie z uwagą i podejrzliwością, a może i z lekkim wstydem, kiedy ludzie na nas patrzyli. Nie podniecił jej nawet szal w tygrysy i małpy, który kupiłem», żeby jej stworzyć sztuczną ciemność. Poczuwszy zapach otwartego morza, popatrzyła na mnie z nowym zainteresowaniem i gdzieś w cieśninie Malakki zaczęła śpiewać. Może jej przodkowie siadywali na ramionach piratów?

Melba nie zwraca uwagi na Kandy, wierzę jednak, że to tylko ze względu

na nadmiar szacunku wobec moich uczuć, gdyż inaczej musiałaby na nią skrzeczeć. Przypuszczam, że Kandy kojarzy się jej ze zdradą, co woli od porzucenia. Kiedy Kandy odchodzi, obiecuję Melbie, że będzie miała własny dom, gorący w lecie i ciepły w zimie, z florą sprowadzoną z Południowej Ameryki, z wielkimi przestrzeniami, gdzie będzie mogła rozpościerać skrzydła. Obiecuję jej także, że nie wezmę do tego domu żadnej kobiety na stałe, dopóki nie przejdzie próby ogniowej jej obserwacji. Nawet jeśli Melba rozumiała, jestem pewien, że mi nie wierzyła, ale w obyczajach miłosnych należy szanować tyranię genów: w naszych uczuciach sympatia musi wywoływać sympatię i tak też będzie, o ile pułapka się nie zatrzaśnie potrącona w uniesieniu czyjąś nieostrożną nogą.

*

Kiedy Cranston zapytał: — Co, u Boga Ojca, niesiesz? — powiedziałem, że rajskiego ptaka-przedrzeźniacza, jedyny żywy okaz, jaki można zdobyć bez trudu, chyba że się pojedzie na wyspy w rodzaju Manoby, dokąd się właśnie wybieram.

Byliśmy teraz znów sobą, jak dawniej. On odprężony, po udanej konferencji w Rangunie, gdzie zapewne poszerzyły mu się horyzonty, nie przejmujący się tym, co setki oczu dojrzały na setkach slajdów, a raczej tym, co zobaczyły jego własne oczy: Conwaya z papugą, z wypiekami więziennej gorączki, gorączki Man’ah, Man’a-bah, Manoby, wyspy łączącej chłopięce lata Conwaya z człowiekiem, którego znał, choć nigdy nie widział, wiążąca paradisaeidae poprzez Świńskie Oko z chwilą obecną; wypieki niezbyt silne, ale odpowiednie do wzrostu temperatury jego ciekawości czy nowej obsesji na temat kresów, do jakich dochodzą ludzie; ciekawości ani poważnej, ani dostojnej, lecz też nie przypadkowej, albowiem jego pasja do formy i porządku zetknęła się z realnością mitu i symbolu, a to podniecało jak jakieś osobiste osiągnięcie.

Czy są na Manobie obiekty należące do Fundacji, z których mógłbym skorzystać? — zapytałem. Powiedzmy, jakiś bungalow z klimatyzacją, lodów­ką, jakiś podświetlony barek? Zwykłe i podstawowe udogodnienia niezbędne dla trawienia konsumenta? Cranston uniósł palec, którym w dawnych dniach postukałby się po nosie, teraz zaś tylko go potarł w zamyśleniu. Zapytał, jak długo zamierzam pozostać na Manobie. Odparłem, że nie wiem, muszę być jednak z powrotem w Londynie za dziesięć miesięcy, czyli że mam do dyspozycji około dziewięciu miesięcy, o ile zrezygnuję z ustalonej wcześniej trasy i zachowam swój roczny urlop. — A więc to cię tu sprowadziło? Myślałem, że interesy. — Owszem, jest tam bungalow, raczej można by go nazwać chatą, jeden z dwóch należących do Fundacji, i gdybym chciał z niego korzystać przez tydzień czy dwa, on musiałby skontaktować się z The Straits,

Islands and Archipelago Trading Company, która go także czasem używa, mnie zaś świadczyła usługi zaopatrując w żywność i napoje. O rajskich ptakach nie słyszał. Wątpił, czy Manoba jest właściwym dla nich miejscem. Lepsza wydawała się Nowa Gwinea.

Powiedziałem: — Ptaki są pretekstem. Czy mógłbym coś zrobić dla Daintree'ego?

Niektórzy upijają się do nieprzytomności, inni kręcą obrączką, jeszcze inni przepływają przez wodę, żeby strzelać do manekinów albo otwierają drzwi i potrząsają dzidami ojców; są i tacy, co siedzą jak powoli starzejące się pająki pośrodku bezsensownie mocnej pajęczyny, narażając na szwank reputację organizacji, dla których pracują, oraz swoją własną. Przecież Cranston ryzykował biorąc na siebie odpowiedzialność, że nic niepożądanego nie wyniknie z dalszego zatrudnienia Daintree’ego.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Daintree’ego, pomyślałem, że zaufanie i wiara Cranstona w człowieka, jakim sądził, że Daintree zasadniczo pozostał i pozostanie do samej śmierci, są niebezpiecznie źle ulokowane. Różowe jak pióra flamingów światło padające na polanę, na której stal bungalow Daintree’ego, przypomniało mi inne nieziemskie oświetlenie, różowobrązowa- we, sączące się na polanę wyspy na jeziorze. Jego służący, Malaj, przeszkolony jako sanitariusz, trzymał wartę na werandzie i usiłował mnie nie wpuścić. Udałem, że tłumaczę sobie opacznie jego gestykulację i łamaną angielszczyznę, kiedy mówił, że doktor Daintree jest nieobecny i że on mu doręczy list, którym powiewałem przed nim, nie wypuszczając go z ręki. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Nie potrafił zdobyć się na to, żeby mnie odepchnąć siłą, z uwagi na moją białą skórę i białe ubranie. Kiedy wyczerpał wszelkie środki po­wstrzymania mnie, nie wszedł za mną, lecz pozostał na werandzie, gdyż wstydził się za Daintree’ego i za siebie, ale pogodził się z myślą o tym, co ja zobaczę, mianowicie, salon w stanie potwornego bałaganu, a dalej jeszcze gorszą sypialnię, śmierdzącą zastarzałym alkoholem, z Daintree’em nie­przytomnym, leżącym na wznak na łóżku, w rozchełstanej koszuli od­słaniającej pierś. Wróciłem na werandę, wręczyłem służącemu Ust polecający Cranstona i poszedłem do domu, poruszony tym, co zobaczyłem, albowiem miałem świeżo w pamięci opowiadanie o psiej budzie.

Kiedyś, kiedy Daintree upił się na rozmownie (odkąd znalazł i prze­czytał wszystko, o czym pisałem, także o śmierci mego ojca i o użytku, jaki Anna i ja zrobiliśmy z jego pieniędzy, Daintree nie to, żeby pił mniej, ale więcej rozmawiał), powiedział: — Cran jest głupcem. Przekaż mu to, jak będziesz pisał następny list. — Nie wyjaśnił, dlaczego uważa Cranstona za głupca. Jego rozmowność, kiedy jest pijany, polega na zadawaniu pytań, na które nie pragnie otrzymać odpowiedzi, na wykrzyknikach i aluzjach,

najczęściej bez związku dla słuchacza, choć niewątpliwie uszeregowanych logicznie w jego głowie i zapewne ze skojarzeniami nie ujawnionymi w sło­wach. Zaprzestałem wypełniania tych luk. — Dlaczego spisujesz to wszystko? Dzieciaki Griffina pójdą złą drogą. Tam na Jawie był pewien facet, jakże się nazywał? Był w potwornym stanie. Nie widziałem gorszego. Cran jest głupcem.

Może uważał Cranstona za głupca z powodu czegoś, co tamten kiedyś zrobił, o czym ja nie wiedziałem, ale co pozostało w opinii Daintree’ego jako znamienne; a może uważał, że Cranston postępuje jak głupiec, bo go zatrudnia, kupuje jego czas, sam tracąc wiele własnego czasu i energii na wynajdywanie dla niego jednej posady po drugiej, o czym wiedziałem. Daintree nigdy go nie zawiódł całkowicie, zawsze rezygnował z pracy sam, zanim dochodziło do stanu, kiedy musiano by go usunąć. Oznajmiał: - Jestem skończony. Wyrzućcie mnie. — Cranston ciągał go po całym Wschodzie, gdziekolwiek Fundacja działała. Zdarzały się miesiące, kiedy nie brał alkoholu do ust i Cranston myślał, że nastąpił zwrot i że teraz uda mu się namówić Daintree’ego, żeby przeszedł na emeryturę z godnością, zabrał się do podręcznika z dziedziny psychologii i leczenia chorób tropikalnych, który w dawnych czasach miał zamiar napisać. Potem scenariusz się powtarzał: pijaństwo, wybuchy uniemożliwiające jakąkolwiek współpracę, ale żadnego poważnego błędu, żadnego zawodowego zaniedbania, które można by wy­tknąć na dowód, że Daintree jest skończony, tyle że zawężał się margines miejsc, gdzie wykonywana przez niego praca, choć uważana za ważną, nie byłaby na widoku publicznym, w końcu pozostała jedynie Manoba, wyspa, którą Fundacja uznała po wojnie za zaniedbaną i wzięła pod swoją opiekę, co władze medyczne z lądu przyjęły z ulgą, gdyż i tak miały pełne ręce roboty. Kiedy Daintree przybył na Manobę, wyspa z zachodnią służbą zdrowia uznawana była za placówkę, gdzie młody inspektor sanitarny mógł się wiele nauczyć. Nałogowy stary pijak nie zdoła wyrządzić szkody. Cranston powiedział: —I Chyba zawsze wiedziałem, że Daintree tam skończy, że kiedy wyślemy go na Manobę, to będzie jego ostatnia przystań, miejsce, gdzie umrze. — Cranston dwukrotnie próbował dawać mu asystenta. Pierwszego Daintree wyrzucił, drugi odszedł na własne żądanie po tygodniu, stwierdzając, że Manoba jest za mała dla nich obu, że nie wyobraża sobie, aby pole działalności lekarskiej było tu dostatecznie duże. Fundacja chciała skłonić Cranstona, żeby przeniósł Daintree’ego na emeryturę, lecz Cranston odmówił. Powiedział: — Zapiłby się na śmierć w ciągu paru tygodni, gdyby tak sobie postanowił. Ma na to ochotę. Ale także ma ochotę dalej żyć. — Po niepowodzeniu z dwoma asystentami, Cranston poświęcił czas, którego nie miał za dużo, i dwukrotnie jeździł na Manobę. Kiedy ją odwiedzał ostatnim

199

razem, Daintree powiedział: — Nie przyjeżdżaj więcej, Cran. Pozbądź się mnie, jeśli chcesz, umrę, zanim zdążę narobić bałaganu na Manobie, nie życzę sobie jednak więcej cię oglądać. — Daintree przysyłał okresowe sprawo­zdania, tak jak tego wymagano, potwierdzał odbiór otrzymanych dostaw, wykonywał poprawnie polecenia, żeby zadowolić władze na lądzie, lecz nigdy nie odpowiadał na osobiste listy, więc Cranston przestał do niego pisać. Gdy Daintree umrze na posterunku — a tego Cranston był pewien — wiadomość

o tym nadejdzie od przedstawiciela służby zdrowia na lądzie, który wtedy przejmie ten posterunek. Manoba przestała interesować Fundację. Dozna ona takiej samej ulgi pozbywając się jej, jakiej jej poprzednicy doznali, gdy Fundacja wzięła na siebie odpowiedzialność za wyspę w 1946 roku.

Na zorganizowanie mojego pobytu na Manobie Cranston zużył cały miesiąc. Myślę, że zwlekał, żeby dać mi czas na zmianę decyzji. Odbyłem całą zaplanowaną podróż po Indiach, zostawiwszy u niego Melbę jako zakładnicz­kę, żeby był pewien moich zamiarów. Kiedy wróciłem do Muzzafirabadu, podał mi nawet datę wyjścia statku w morze, ale zrobił tylko rezerwację wymagającą potwierdzenia. — Jesteś pewien? — zapytał. A zarazem chciał, żebym tam pojechał. Gdyby coś wskazywało na to, że Daintree nie zdoła dotrzymać swojej obietnicy i może narobić na Manobie bałaganu, wtedy mógłbym zdążyć go zawiadomić, zanim władze z lądu się w tym zorientują. No i nie chciał, żeby Daintree umierał w osamotnieniu. Statek, należący do SIAT, był powolny i niechlujny. Na lichtudze GrifTina przybiłem do laguny w sierpniu. Teraz, według mojego manobańskiego kalendarza, był luty. Griffin załatwił mi inną nie obowiązującą datę rejsu powrotnego, nie widziałem rajskich ptaków, a Daintree nie spotkał chłopca z kamieniem i z procą. Poproszę Grifllna, żeby potwierdził rezerwację na statek. Sądzę, że na wyspie nie ma już ptaków i że Daintree powiedział coś, o czym tutejsi ludzie wiedzieli na pewno, mianowicie, że wszystkie zostały wybite. Ciekawe, że ani Griffin, ani Daintree, ani ktokolwiek inny na wyspie nie chce tak całkiem przyznać, że ptaków nie ma. Odległe skrzeczenie uauk, uauk, uok, uok, uok, o którym chłopcy mi mówili, że to ich głos, pewnie wydawał z siebie któryś z chłopaków, żeby mi sprawić przyjemność.

Kiedy nie ma się obowiązku powrotu, powrót sam przez się staje się obowiązkiem.

*

Są dwie Manoby: wyspa z lecącymi porcelanowymi kaczkami na drewnianej ścianie, wyspa dżezu, rocka i skrzyń towarow, butelek rumu i whisky, pomarańczowego tobołka Kandy, papierosów przewożonych na statkach w okrągłych próżniowych puszkach; wyspa brązowoskórych mężczyzn łowią­

200

cych ryby z łodzi i pracujących na plantacjach SIAT, w zniszczonych portkach po marynarzach SIAT-u, brunatnoskórych kobiet zakrywających piersi, sprawiających ryby i śmiejących się w drzwiach; wyspa jasnych i przewiew­nych dolin w głębi lądu, gdzie ludzie uprawiający ziemię ustawiają się w kolejce, pokazują języki, robią miny i przyglądają się Daintree’emu z obojętnym, beznamiętnym rozbawieniem. Lecz jest także ta inna Manoba, którą może zabiorę z sobą — ciemna, zapomniana wyspa, gdzie wojownicy wychodzą naprzeciw obcym, odprawiają czary przy użyciu puszek i robią misteria z ptaków; wyspa, w którą Daintree wdziera się w pijackim śnie, ona zaś wdziera się w niego, we mnie, może i w GrifTina oraz we wszystkich mieszkających na niej ludzi, wdziera się w nas i oślepia, wisi nad nami w nocy przed burzą i pulsuje w nas nagle ciężkim tętnem słońca w zenicie. Tę właśnie drugą Manobę widzi Cranston, kiedy myśli o Daintreeem, taką właśnie wyobrażałem sobie i ja, kiedy przybyłem, aby czekać na śmierć Daintree’ego, żeby być pod ręką, gdyby zapragnął przed śmiercią iskierki ciepła od innego ognia niż ten, który przyniósł z sobą na ten świat: ognia bladego, przy­tłumionego i dymiącego, ale który by mu zarazem szepnął, że jego własny ogień wart był przyniesienia. W końcu mogłem mu zaofiarować tylko tyle. Nie mam za sobą pracy, którą można by przekreślić czy o niej zapomnieć, jak

0 pracy Daintree’ego sprzed wojny. Mój protest nie znajduje ujścia jak protest Daintree’ego, który łamie igły strzykawek na twardej korze. Jedynym ujściem dla mego protestu był przyjazd na Manobę, jeśli nie liczyć policzka, który wymierzyłem Annie za dany mi policzek, ani też chwili kiedy byłem o włos od zabrania z pokoju Stefana wszystkich obrazków nie przedstawiających sobą każdy z osobna nic szczególnego, ale w sumie składających się na obraz świata, jaki nigdy nie istniał i nie mógł istnieć; świata, w jaki dorośli namówili go, żeby uwierzył, gdyż ich samych namówiono do tego, oni zaś zachowali dlań pewien szacunek, jak dla mitu czy legendy, wbrew rozsądkowi traktując tę wiarę jako jeden z niewielu pozostałych do dyspozycji środków po­zwalających zapomnieć o tym, że gdyby nagle przymknęli oczy i uważnie się wsłuchali, jedynym realnym odgłosem tego ich świata byłoby przeżuwanie

1 połykanie, mlaskanie i zwracanie, sapanie umierających zwierząt, trzaskanie pni drzewnych, pękanie łodyg, warkot maszyn przerabiających jedne produk­ty na inne, huk młotów, zgrzyt dłut, chrzęst kości o kość, mózgu o mózg.

Anna nie słyszała żadnego z tych odgłosów, należy ona bowiem do wielkich konsumentów, całkowicie oddanych konsumowaniu. Oceniam ją surowo, wiem o tym, ale ona jest zadowolona z siebie takiej, jaką myśli, że jest, a więc w mojej opinii niczym. Dla niej nic nie ma znaczenia, dopóki nie wbije w to zębów. Czegokolwiek dotknie, wszystko niszczy nieświadomością poprze­dniego jego istnienia, swoją zachłannością, jeśli czegoś pragnie, i zabójczym

odtrąceniem, jak tylko z czymś kończy. Dla niej świat narodził się w dniu, kiedy ona się narodziła, i.umrze razem z nią. Prawdopodobnie na jej pogrzeb przyjdzie mnóstwo ludzi, którzy położą kosztowne wiązanki na grobie, gdyż w przeciwieństwie do Daintree’ego, którego opłakiwać będzie pewnie tylko Cranston i ja. może jeszcze Griffin, ona nigdy nie wpadła pijana i rozczoch­rana do klubu z okrzykiem: — Ci dranie są trędowaci! — i zapewne nigdy tego nie zrobi; nigdy publicznie nie sprawiła nikomu afrontu, lecz wytrwale przysysała się i przeżuwała torując sobie drogę przez życie w towarzystwie takich samych przyssawek i przeżuwaczy, maskując swoją zimną i pustą twarz wyrazem żywej inteligencji i nieskazitelnie angielską cerą.

*

Odkąd Daintree znalazł i przeczytał część tych zapisków, trzymałem je pod kluczem w starej obdrapanej kasetce, którą dał mi Griflin; przewieziona z Adelaidy, wydzielała przykry zapach zaśniedziałego metalu bijący w nos, kiedy ją otwierałem. — Dlaczego spisujesz to wszystko? — zapytał mnie Daintree, ale nie interesowała go odpowiedź, która mnie sprawiłaby trudność: dla siebie samego, dla Anny i Stefana, dla mojego ojca i ciotki Sary, żeby uwznioślić to, co świat, który uważa, że wygodniejsze jest sprowadzenie życia ludzkiego do dwóch haseł na etykietce niż badanie jego treści — on nazwałby moim kompleksem Edypa. Odkąd Daintree znalazł te zapiski i je przeczytał, nasze częste rozmowy służyły już tylko do pogłębienia przepaści, jaka się utworzyła między nami od samego początku. Nawet przedstawienie, jakie zrobił zabierając mnie w doliny po przeczytaniu części moich zapisków, było ciosem zadanym otwarcie pobudkom jego zamknięcia się w sobie. Chciał mi pokazać, że jako lekarz mógł jeszcze znieść taką małpią błazenadę, podobnie jak ja idąc z nim błaznowałem, okazując małpie zainteresowanie kolorowo upierzonymi ptakami. Lecz zarówno to przedstawienie, jak moje zaintereso­wanie zwiększały zagadkę naszego różnienia się od małp.

Kiedy staję w określony sposób, ciężej, szerzej, w postawie, która była postawą mego ojca, czuję, jak ciało zmienia się w zbroję i zaczynam rozumieć, że światło padając na nią może wywołać blask. To, co go po raz pierwszy skłoniło do przywdziania tej zbroi, pozostaje dla mnie niejasne. Nie uważam już, żeby było rzeczą ważną to wiedzieć albo znać odpowiedź na pytania, które mogłem mu zadać w Gopalakandzie, ale nie zadałem, gdyż nie pragnąłem pomniejszać go błahymi odpowiedziami, jakich może musiałby mi udzielić.

I teraz, ponieważ widziałem Daintree’ego, słyszałem go i zrozumiałem zarówno przyczynę, jak i naturę jego zachowania — wyobrażam sobie ten pokój na Manobie zupełnie inaczej. Dingy Row siedzi w tym miejscu, gdzie ja

teraz, i tak jak ja trzyma w ręku pióro nad arkuszem papieru, a mój ojciec wchodzi i wygłasza swoje oskarżenie — nie uważam już swego ojca za starego głupca pozbawionego poczucia rzeczywistości, albowiem jego głos, kiedy zakłada swój protest, nie brzmi już ani kłótliwie, ani zimno i wyraźnie, lecz jak głos Daintree’ego: gorąco i gniewnie. I jakkolwiek nie na miejscu byłby jego sąd w świetle historii oraz kwestii praktycznych, rozumiem jego ówczesą kry­tykę oraz chłodne, rozpaczliwe przyznanie się do porażki, które wyrwało mu się później z jego wygnania na wzgórzach Dhuni, dowodząc, że w tym całym jego milczeniu, w całej jego oziębłości płonęły jakieś szlachetne intencje; wtedy widzę tylko to, co zaszczytne w nadanym mu przezwisku, Stara Rakietnica,

i gorzko żałuję, że ani razu w życiu nie usiadłem przy nim i nie dałem mu odczuć, że rozumiem, jak łatwo rozwiać ludzkie złudzenie co do własnej ważności, nie dla innych, lecz dla samego siebie, i że zgoła niemożliwe jest mówienie o pobudkach, które skłaniają człowieka do podtrzymywania tego złudzenia, o jego pobudkach, o ciemności, jaka spada na człowieka, gdy iluzja się rozwiewa.

..W ten sposób jeden z celów mojej podróży na Daleki Wschód został osiągnięty. Zdobyłem okaz Królewskiego Rajskiego Ptaka (paradisea regia) opisanego przez Linneusza na podstawie skórek zachowanych przez tubylców w stanie uszkodzo­nym. Wiem, jak niewielu Europejczykom udało się widzieć to doskonałe stworzonko, na które teraz patrzę, i jak bardzo niedoskonale było ono dotąd znane w Europie. Wzruszenie, jakie ogarnia przyrodnika, który od dawna pragnął zobaczyć ten okaz znany mu dotąd jedynie z opisów, rysunków lub źle zachowanych zewnętrznych powłok — zwłaszcza kiedy ów okaz jest niezwykle rzadki i przepiękny — wymaga talentu poety, żeby je wyrazić w pełni. Odległa wyspa, na której się znalazłem, leżąca na nie odwiedzanym morzu, z dala od tras statków handlowych i okrętów; dzika, bujna dżungla tropikalna, ciągnąca się daleko we wszystkich kierunkach; prymitywne, niecywilizowane dzikusy dookoła mnie — wszystko to wpłynęło na wzruszenie, jakiego doznałem patrząc na ten «okaz piękna». Myślałem o długich wiekach, kiedy to całe pokolenia tych małych stworzonek przemijały, rok po roku rodząc się, żyjąc i umierając, pośród tych ciemnych i ponurych lasów, a ich powabu nie dostrzegało żadne rozumne oko; jakże to rozrzutne marnowanie piękna. Ta myśl budzi uczucie melancholii. Napawa smutkiem z jednej strony to, że owe wykwintne stworzenia spędzają życie

i demonstrują swoje wdzięki jedynie w tych dzikich, niegościnnych regionach, skazanych przez długie jeszcze wieki na beznadziejne barbarzyństwo, z drugiej zaś, jeśli cywilizowany człowiek kiedykolwiek dotrze do tych dalekich lądów i wniesie moralne, intelektualne oraz jizyczne światło do zakamarków ich dziewiczych lasów, możemy być pewni, że tak zakłóci dobrze wyważone stosunki przyrody organicznej i nieorganicznej, iż spowoduje zniknięcie, a w końcu zagładę tych właśnie istot, których zdumiewającą budowę i urodę on jeden potrafi docenić i nią się cieszyć. Ta refleksja musi nam niewątpliwie uświadomić, że wszystkie żyjące istoty nie zostały stworzone dla człowieka.”

Alfred Russel Wallace: Archipelag Malajski. Kraina orangutanów i rajskich ptaków, tom 2.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Scott Paul Klejnot Korony 03 Wieże milczenia
prezentacja ptaki(2)
ptaki przystosowania, rozmnażanie itp
Pierwsze wiosenne ptaki(1), szkoła i przedszkole, ZWIERZĘTA
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Las czyli zielen ptaki-scenariusz, Ekologia, przyroda
PTAKI
ptaki pytania 12
Gaday Ptaki Ssaki
ptaki sciaga
Choroby ptaków ze zmianami w poszczególnych układach 2, weterynaria, choroby ptaków, choroby ptaków,
zestawy ptaszory, weterynaria, choroby ptaków, choroby ptaków, ptaki 2014, pytaniazptakw, pytaniazpt
NATURA 2000 ptaki
ptaki 15 01 2015 wyklad
Rajski?tonik
Ptaki czarownicy ?snie finskie

więcej podobnych podstron