Rimmer Christine Dzieci szczęścia 08 Rodowy talizman (poprawiony)

Christine Rimmer

RODOWY TALIZMAN

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ogłoszenie było krótkie i zwięzłe:

Do wynajęcia od zaraz wiejska posiadłość nieda­leko Twin Cities. Dostąp do jeziora, przystań, duży jacht. Okres wynajmu do uzgodnienia. Dzwonić: agen­cja nieruchomości, Bud Tankhurst, tel. 555 - 8972.

Rick Dalton odłożył gazetę i zatelefonował pod wskazany numer. Uzyskał informację, że wspomniane jezioro to Travis, a dom, o który chodzi, stanowi „wprost niezwykły przykład udanego połączenia tra­dycji z nowoczesnością”. Sprawa w dalszym ciągu jest aktualna; całość można obejrzeć w sobotę, 29 czerwca o godzinie czternastej.

Nazajutrz Rick i jego pięcioletni syn, Toby, kilka minut po pierwszej wyruszyli z domu i skierowali się na autostradę. Kiedy z niej zjechali, od razu znaleźli się w zaczarowanej krainie. Droga wśród klonów i je­sionów, rozwibrowanym zielenią tunelem, prowadziła do samej posiadłości.

Rick otworzył okno i zaciągnął się niezwykłym, dawno zapomnianym zapachem. Dobiegł go śpiew pta­ków i brzęczenie cykad. Pośrednik wspominał, że dostęp do jeziora mają jedynie właściciele domu i rze­czywiście tak było: po drodze prawie nie mijali ludzi, mimo że Travis znajdowało się bardzo blisko miasta. Minęli zaledwie kilka samochodów.

- Pięknie tu, prawda? - Puck kątem oka zerknął na syna i odczekał chwilę w nadziei, że usłyszy od­powiedź.

Odpowiedziało mu jedynie milczenie. Drobna twarz dziecka pozostała nieporuszona. Toby siedział wypro­stowany ze wzrokiem utkwionym w pustkę. Rick miał ochotę zapytać, czy syn go usłyszał, ale zrezygnował. Przypomniał sobie słowa doktor Dawkins, psychiatry, pod której opieką pozostawał Toby.

- Musi pan do niego jak najwięcej mówić, nie zra­żając się brakiem reakcji. Wszystko przyjdzie z cza­sem. Konieczna jest cierpliwość i wytrwałość. Toby pana słyszy i rozumie, a pewnego dnia odblokuje się i przemówi.

Rick starał się jej wierzyć, ale nieraz przychodziło mu to z ogromną trudnością. Teraz skupił się na nu­merach mijanych skrzynek na listy i po chwili zauwa­żył właściwy.

- Zdaje się, że jesteśmy na miejscu, synku... Skręcił w alejkę i wkrótce znaleźli się przed do­mem.

Był piękny. Piętrowy, biały, opleciony bluszczem i pnącymi różami. Na ganku stały fotele i wiklinowy stolik. Drzewa wokół szumiały kojąco, muskane wia­trem, a niebo gładkością i kolorem przypominało koł­derkę na łóżeczku niemowlęcia.

Za domem, między liśćmi, połyskiwała tafla jeziora, w promieniach słońca przypominająca lane srebro.

Idylla...

Rick uśmiechnął się do siebie i rozjaśnionym wzro­kiem spojrzał na bladą twarzyczkę dziecka.

- Tu będzie nam dobrze, zobaczysz, synku... Cokolwiek chciał dodać, nie było mu dane.

Z otwartego okna buchnął nagle ryk rocka. Janis Joplin! Dobrze pamiętał ten kawałek. Ulubiony przebój pewnej dziewczyny, z którą spotykał się jeszcze w szkole...

Poczuł na sobie spojrzenie Toby'ego i uspokajająco dotknął jego ramienia.

- Poczekaj tu na mnie, synku. Zobaczę, co i jak. Chłopiec zrobił niedostrzegalny ruch głową, który od biedy można by uznać za przytaknięcie. Rick dobrze to znał. Toby zwykle właśnie tak reagował. Nie od­powiadał, ale posłusznie, niczym automat, wykonywał polecenia.

Wkrótce do wrzasku piosenkarki dołączyło się przeraźliwe wycie psa. Co tam się, u licha, dzieje?

Rick znowu spojrzał na chłopca i energicznym kro­kiem ruszył w stronę drzwi. Bez przekonania nacisnął dzwonek. W takim hałasie i tak nikt go nie usłyszy. Przez chwilę miał wrażenie, że do krzyku Janis i wycia psa dołączył się głos wtórującej im kobiety.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Niemal za­chwiał się pod naporem fali dźwięków wydawanych przez upiorne trio. W korytarzu pachniało słońcem i la­wendą.

Koncert” odbywał się w pokoju obok...

Rick przestąpił próg i znalazł się w staroświecko urządzonym saloniku. Jedyny nowoczesny element wyposażenia stanowiła superwieża, niemal trzęsąca się w posadach od wydobywającej się z niej „piosenki”. Naprzeciwko, na kanapie, siedział ogromny pies ber­nardyn. Łeb odrzucił do tyłu, rozwarł paszczę i w naj­lepsze wtórował wyciem gwieździe rocka.

Nie tylko on.

Na środku pokoju podskakiwała w rytm muzyki zgrabna brunetka w koktajlowej sukience z lat czter­dziestych i... abażurze na głowie, pełnym głosem wy­śpiewując słowa „Piece of my Heart”. Rick przystanął i z rozbawieniem czekał na chwilę, kiedy dziewczyna zorientuje się, że ma widownię.

Była tak pochłonięta tańcem i śpiewem, że wyda­wało się, iż ta chwila nigdy nie nastąpi. Pies okazał się bardziej czujny. Zwrócił ku gościowi ogromny łeb, zaskowyczał i zeskoczył z kanapy. Ominął wirującą dziewczynę i podszedł do Ricka. Poważnie i mądrze popatrzył mu w oczy, a potem przyjaźnie polizał w rę­kę. Rick podrapał go za uchem.

Dziewczyna tańczyła dalej.

Rick nie widział jej twarzy, ale z tyłu drobna postać wyglądała bardzo zachęcająco. W pewnej chwili po­prawiła sobie abażur opadający na oczy i spojrzała w stronę kanapy. Nie dostrzegła psa i poszukała go wzrokiem.

Znalazła go u boku nieznajomego mężczyzny sto­jącego w progu i patrzącego na nią z uśmiechem! Zerwała swe oryginalne nakrycie z głowy i zarumieniła się jak piwonia.

- Długo pan tu tak stoi? - zapytała głośno. Rick lekko się skłonił.

- Wystarczająco...

- Tego się obawiałam!

- Dzwoniłem... - próbował wyjaśnić Rick, ale go­spodyni tylko machnęła ręką.

- Jasne, rozumiem.

Odłożyła abażur na lampę i wyłączyła odtwarzacz stereo. Zapadła dziwna, dzwoniąca w uszach cisza.

- Przyjechał pan pewnie obejrzeć dom. - Jej głos był miły i melodyjny. - Bardzo przepraszam, ale Ber­nie miał ochotę posłuchać Janis Joplin i nie mogłam mu odmówić.

Rick ze zrozumieniem skinął głową.

- Jak rozumiem, Bernie to pies.

- Tak.

- A jak powiedział, że ma ochotę na muzykę? Roześmiała się. Zupełnie jakby ktoś potrząsnął srebrnym dzwoneczkiem.

- Po prostu przyniósł mi płytę kompaktową.

- Bardzo inteligentny.

- Rzeczywiście.

Nie zauważyli, że bernardyn skorzystał z uchylo­nych drzwi i merdając ogonem, wyszedł z pokoju. Dziewczyna odrzuciła do tyłu ciemne włosy i podeszła do Ricka z wyciągniętą dłonią.

- Jestem Natalie, Natalie Fortune. Ujął jej rękę i przedstawił się.

- Rick Dalton.

- I syn, prawda? Gdzie on jest? - Uniosła na niego wielkie ciemne oczy. - Bud mówił, że przyjedzie pan z synkiem.

Rick nigdy nie widział tak niezwykłych oczu...

- Tak, z synkiem, i jak widzę, trochę za wcześnie - odparł, spoglądając na zegarek.

Wzrok Natalie powędrował gdzieś obok, a jej spoj­rzenie zrobiło się nagle czułe i łagodne.

- Witaj.

Rick odwrócił się i ujrzał Toby'ego. Usteczka dziec­ka drgnęły, jakby chciał odwzajemnić słowa powitania; mała rączka spoczywała bez ruchu na potężnym grzbie­cie bernardyna. Rick mógłby przysiąc, że jego syn pró­buje się uśmiechnąć!

Natalie, tupiąc dziwacznymi staromodnymi panto­felkami, podbiegła do dziecka i przykucnęła obok. Przez chwilę gładzili razem grzbiet Berniego.

- Jak widzę, poznałeś już mojego psa - szepnęła. Toby kiwnął głową.

- Jestem Natalie. A ty, jak masz na imię?

- Toby - szybko odparł Rick. - Ma na imię Toby. Chłopiec nieśmiało dotknął paluszkiem sukienki Natalie. Srebrny dzwoneczek rozległ się znowu.

- Podoba ci się? Widać, że się na tym znasz, ko­chanie. Zaraz ci pokażę, skąd się bierze takie rzeczy!

Zerwała się, wzięła małego za rączkę i podprowa­dziła do kufra stojącego na kanapie. Pies, merdając ogonem, podążył za nimi.

- To stroje mojej babki, Kate - wyjaśniła Natalie.

- Zniosłam to ze strychu. Nie pytaj jak, jeszcze teraz bolą mnie plecy. Z powrotem chyba każę mu samemu pofrunąć na górę! Cudne, prawda? Ta sukienka ma chyba z pięćdziesiąt lat, a te pantofelki... - Uniosła śliczną małą stopkę i roześmiała się znowu. - Pamię­tają niejeden bal!

Pochyliła się nad kufrem i Toby zrobił to samo.

- Są tu również ubrania mojego dziadka, Bena, bo trzeba ci wiedzieć, że w tym domu moi dziadkowie spędzili swój drugi miesiąc miodowy w życiu. Byli już wiele lat po ślubie, mieli duże dzieci, i postanowili sobie kupić dom nad jeziorem.

Wyciągnęła z kufra jakieś kolorowe fatałaszki i rzu­ciła je na podłogę.

- A wiesz, dlaczego go kupili? Zaraz ci powiem. Nagle zrozumieli, że bardzo się od siebie oddalili i po­stanowili się odnaleźć, a to miejsce doskonale się do tego nadawało. Było ciche i wygodne i pozwoliło im pokochać się od nowa.

Chłopiec patrzył na nią jak zaczarowany.

- Pokochali się i wiesz co? - Natalie spojrzała na niego z błyskiem w oku. - W dziewięć miesięcy później moja babcia urodziła maleńką córeczkę! - Na­talie wyjęła z kufra śmieszny czepeczek i włożyła go psu na głowę. - I tak przyszła na świat moja ciocia Rebeka. Jest ode mnie starsza tylko o kilka lat. - Za­wiązała psu na szyi kolorową apaszkę i cmoknęła z za­chwytu. - Ślicznie mu w tym, prawda? Bernie, jesteś cudowny!

Urzeczony chłopiec kiwnął główką. Pies energicznie zawachlował ogonem. Natalie uniosła oczy i na­potkała wzrok Ricka. Zarumieniła się.

- Bawcie się dalej sami - rzekła do chłopca. - Ber­nie uwielbia się przebierać! Możesz coś dla niego wy­brać w kuferku, a ja tymczasem pokażę twojemu tacie dom. Idziemy?

Nie czekając na odpowiedź Ricka, ruszyła przodem, ślizgając się w babcinych pantofelkach.

Rick posłusznie poszedł za dziewczyną. Już w pro­gu obejrzał się, chcąc się upewnić, czy może zostawić syna samego.

Toby z zapałem próbował właśnie wcisnąć psu na łeb coś, co do złudzenia przypominało hełm z czasów drugiej wojny...

- Cztery lata temu zrobiono tu generalny remont - mówiła Natalie, prowadząc gościa na piętro. - Zmo­dernizowano ogrzewanie, odnowiono kuchnię i łazien­ki. Jest też klimatyzacja i podwójne okna.

Rick machinalnie kiwał głową, przeżywając nadal to, co widział w salonie.

- Doskonale sobie radzisz z dziećmi - odezwał się wreszcie.

Odwróciła się ku niemu; zalśniły paciorki i cekiny sukni.

- Owszem, z dziećmi i ze zwierzętami - przytak­nęła z zapałem.

- Zupełnie jakbyś stale z nimi przestawała.

- Jestem nauczycielką, uczę w pierwszej i drugiej klasie, tu, w miasteczku.

- W jakim miasteczku?

- Zaraz ci wytłumaczę. Przyjechaliście od strony Twin Cities, tak?

Rick przytaknął.

- W takim razie - ciągnęła - gdybyś pojechał dalej wzdłuż jeziora, dojechałbyś prosto do Travistown. Trzy i pół tysiąca mieszkańców, szkoła, poczta, kościół i straż pożarna. Kilka sklepów i restauracji, no i oczy­wiście agencja nieruchomości Buda Tankhursta. Jedyne tego rodzaju biuro w okolicy. Bud zajmuje się pośred­nictwem, a jego żona, Latilla, prowadzi mu księgo­wość.

- Rozumiem.

Jakie ona ma piękne oczy! I taką otwartą twarz... Zresztą, chyba już gdzieś ją widział. Natalie zmarszczyła brwi.

- Czy z Tobym jest coś nie tak? Rick zesztywniał.

- Co masz na myśli? - zapytał, chcąc zyskać na czasie.

Położyła rękę na poręczy i przystanęła.

- Nie wiem... jest jakiś nieobecny. Nic nie mówi. Przecież to całkiem obca osoba! Jestem w jej domu od dziesięciu minut, pomyślał Rick, więc dlaczego mam wrażenie, że to ktoś bliski i przyjazny? Może dla­tego, że Toby w jej obecności prawie się uśmiechnął. Spojrzał prosto w wielkie czarne oczy.

- Jego matka i babka zginęły w wypadku kilka miesięcy temu - powiedział szybko. - Toby był z nimi w samochodzie.

- O Boże...

- Od tamtej pory się nie odzywa.

- To straszne... Przepraszam, że zapytałam. W jej oczach ujrzał tak wielkie współczucie, że mu­siał jeszcze coś dodać.

- Ja i jego matka byliśmy rozwiedzeni. Toby mie­szkał z matką i... dość rzadko go widywałem. Teraz mamy tylko siebie. Zainteresowało mnie ogłoszenie, bo szukam właśnie czegoś takiego. Doktor mówi, że Toby potrzebuje spokoju, musi nabrać do mnie zaufa­nia, dlatego powinniśmy być razem. Żeby się lepiej poznać... Chyba mówię bez sensu.

Ogromne czarne oczy spoglądały na niego z sym­patią i zrozumieniem.

- Nie, nic podobnego, to wszystko ma sens. Chodź, pokażę ci resztę domu.

Mógł tak stać i rozmawiać z nią całą wieczność, ale wiedział, że to niemożliwe. Posłusznie poszedł za nią.

- Dobrze.

Pokazała mu dwie małe sypialnie połączone łazien­ką. Po drugiej stronie korytarza ujrzał zamknięte drzwi.

- Tam jest moja sypialnia, łazienka i salonik. Jeśli ci to nie przeszkadza, wyłączymy tę część domu z umowy, skoro jest was tylko dwóch. Zostawiłabym tam swoje rzeczy i płaciłbyś mniejszą sumę za wyna­jem. Na parterze jest duża sypialnia i gabinet do pracy.

- Dobrze, dom jest wystarczająco duży.

- Teraz pokażę ci, co jest na dole.

Zeszli z powrotem na parter i Rick obejrzał sypial­nię z łazienką, gabinet i obszerną kuchnię z przylegającą do niej jadalnią, spiżarnię i pralnię. Była też wiel­ka wygodna weranda z fotelami i kanapą, którą Na­talie żartobliwie nazwała „świetlicą”.

Obeszli wszystkie zakamarki i usiedli za stołem w jadalnej części kuchni, żeby omówić szczegóły wy­najmu. Natalie szukała kogoś, kto wynająłby wszystko jak leci”, z meblami i wyposażeniem. Rickowi bar­dzo to odpowiadało.

- Chciałbym tylko, jeśli to możliwe, urządzić na dole, w gabinecie, sypialnię dla Toby'ego. Miewa ko­szmarne sny i budzi się w nocy z płaczem. Chciałbym być w pobliżu.

- Zniesiemy mu łóżko z sypialni na piętrze.

- Doskonale.

Natalie oparła się łokciami o stół i uniosła oczy na swojego rozmówcę.

- W takim razie możemy chyba dobijać targu.

Nagle przypomniał sobie, gdzie widział te niezwyk­łe oczy. Kiedyś, w pewnym ilustrowanym magazynie, jego wzrok przyciągnęło zdjęcie ślicznej dziewczyny o kasztanowatych włosach i wielkich ciemnych oczach... To musiała być ona.

Artykuł dotyczył rodziny Fortune'ów, jednej z naj­bogatszych rodzin w kraju. Postanowił się upewnić.

- Wspomniałaś, że twoja babka miała na imię Kate. Czy chodzi o Kate Fortune?

Natalie skinęła głową.

- Wszystko się wydało.

- Słynna Kate Fortune z branży kosmetycznej?

- Właśnie.

- Jesteś strasznie podobna do...

- Allison Fortune - dokończyła Natalie z rezygna­cją. - Do tej modelki, nieraz to słyszałam. Jest moją siostrą, niedawno wyszła za mąż i nazywa się teraz Stone, Allie Stone.

Powiedziała to takim tonem, jakby chciała wszystko mieć jak najszybciej za sobą. Rick poczuł się głupio. Niepotrzebnie się wyrwał... Przecież jej babka prawie rok temu zginęła tragicznie w katastrofie lotniczej gdzieś w Brazylii. Spłonęła razem z samolotem i, jak donosiła prasa, nigdy nie zidentyfikowano jej ciała.

- Jeśli się zdecydujesz na wynajem - zmieniła te­mat Natalie - nie będziesz miał kłopotu z utrzyma­niem posiadłości. Wszystko załatwi służba z drugiej strony jeziora. Stoi tam nasz rodzinny dom, i ogrodnik oraz ktoś do sprzątania zawsze tutaj do ciebie wpadną.

- Świetnie.

Natalie uchyliła usta i zamknęła je znowu. Zupełnie jakby chciała coś powiedzieć, ale się bała. Rick spojrzał na nią spod oka i uśmiechnął się.

- Jest coś jeszcze?

- Tak.

- Boisz się powiedzieć?

- Zgadłeś.

- Spróbuj.

Natalie przygryzła wargę.

- Jest pewien warunek... - zaczęła.

- Słucham uważnie.

- Będziesz się musiał zaopiekować moim psem! - wypaliła.

Zaskoczyła go.

- Będę się musiał zajmować psem? Zaczerwieniła się, wyraźnie zmieszana.

- To taka wiązana transakcja, ale...

- Dlaczego tak ma być?

- Bo to jego dom.

Nie dodała nic więcej i zapadła cisza. Rick oczami duszy ujrzał swojego synka z rączką ufnie złożoną na grzbiecie olbrzyma... Zresztą posiadłość jest ogromna i nawet tak wielki pies ma się gdzie wybiegać. Nie powinno być z nim kłopotu.

- Wynajmuję dom - wyjaśniła Natalie - bo zamie­rzam się wybrać w daleką podróż statkiem po Morzu Śródziemnym. Chcę wyruszyć dwudziestego ósmego lipca i wrócić w końcu sierpnia, żeby zdążyć na roz­poczęcie roku szkolnego. Jeśli te terminy ci nie odpo­wiadają, mogę się w każdej chwili przenieść do naszej rodzinnej posiadłości po drugiej stronie jeziora, mogę też zamieszkać tam po powrocie z podróży. Mój ojciec mieszka teraz sam i na pewno bardzo się ucieszy z mo­jego towarzystwa. - Ton jej głosu mówił, że z ojcem dzieje się coś niedobrego.

Byli potężną i znaną rodziną, a od tragicznej śmier­ci nestorki rodu, Kate Fortune, w gazetach stale coś o nich pisano. A to, że niespodziewanie odnalazła się porwana w dzieciństwie czyjaś siostra, a to, że akcje firmy gwałtownie spadły, a to, że Jacob Fortune, prze­wodniczący rady nadzorczej... Zaraz, zaraz, Rick nie dalej jak tego samego ranka, na pierwszej stronie „Star Tribune”, przeczytał o ojcu Natalie jakiś bardzo niepochlebny artykuł. Nic dziwnego, że córka się o niego martwi.

Rick spojrzał na swoją rozmówczynię. Ten pomysł z podróżą bardzo mu się nie podobał. Wolałby, żeby Natalie została gdzieś w pobliżu. Nagle ogarnął go lęk, że nie zdoła stawić czoła sytuacji i eksperyment z Tobym się nie powiedzie. Zupełnie nie umiał postępować z dziećmi, a ona... Wystarczyło, że uśmiechnęła się do niego i powiedziała „witaj”, a wyraz twarzy dziecka zmienił się, jakby padł na nią promień słońca.

- O czym myślisz? - spytała zaniepokojona Nata­lie. - Nie możesz się zdecydować? Coś jest nie tak?

- Nie, nie - zaprzeczył szybko. - Wszystko w po­rządku. Chętnie zaopiekuję się twoim psem. Potrzebuję około dwóch tygodni, żeby załatwić sprawy w pracy. Sprowadzimy się dwudziestego lipca i zostaniemy do końca sierpnia. I wcale nie musisz się przeprowadzać, jakoś się pomieścimy.

Uśmiechnęła się tak cudownie, że zabrakło mu tchu.

- Wspaniale! Jaka ulga. Przez duże U. Tak strasznie się bałam, że zrezygnujesz...

- Nie ma mowy.

- Bardzo się cieszę, bo od razu mi się spodobaliście. Bernie będzie miał z wami dobrze.

- To dla ciebie takie ważne? Ciemne oczy Natalie spoważniały.

- Bernie należał do mojej babki. Zapisała mi ten dom razem z psem. W testamencie zaznaczyła, że kie­dy wyjeżdżam, ktoś tu musi z nim mieszkać. Ma tak być do chwili mojego zamążpójścia.

Rick spojrzał na nią pytająco.

- Co ma z tym wspólnego twoje zamążpójście? Natalie lekko dotknęła złotego łańcuszka, który miała na szyi. Rick zauważył wisiorek w kształcie pączka róży.

- Nie wiem, zapytałabym babci, gdyby żyła. Postanowił nie zadawać więcej pytań; bogacze mają swoje dziwactwa.

- W takim razie możemy chyba kończyć negocja­cje? - Natalie znowu przeniosła na niego wzrok.

- Najpierw musisz wymienić sumę. Suma była dość rozsądna.

- Bardzo mi to odpowiada. Natalie też wyglądała na zadowoloną.

- Zaraz dam ci umowę, ale to czysta formalność. Możesz się wprowadzać, kiedy tylko zechcesz, dom jest twój.

- Dzięki.

Przyniosła dokumenty i zostawiła go nad papiera­mi, a sama poszła do Toby'ego i psa.

- Przestudiowałeś już te papierzyska?

Uniósł głowę i spojrzał w stronę, skąd dochodził głos. Stali w progu wszyscy troje: Natalie, Toby i Ber­nie. Zupełnie jakby od zawsze stanowili całość.

- Właśnie skończyłem - odparł.

- Więc zostaw to i chodź z nami nad jezioro. Chcę wam pokazać „Lady Kate”.

Ścieżką za domem zeszli do przystani, gdzie stał wspomniany w ogłoszeniu duży jacht i niewielka motorówka używana do jazdy na nartach wodnych. Na­talie podeszła do jachtu i pogłaskała kadłub.

- To jest właśnie „Lady Kate”, ukochana zabawka dziadka Bena. Babcia Kate kochała przygody i szyb­kość. Była świetnym pilotem, miała też własny ślizgacz, który trzymała na przystani w posiadłości po dru­giej stronie. Kilka lat temu kupiła narty wodne i za­męczała nas, żebyśmy wszyscy z nią trenowali. Dzia­dek był zupełnie inny. Uwielbiał siedzieć spokojnie na pokładzie z wędką w ręku. Nieraz zabierał mnie ze so­bą. Kilka razy wybraliśmy się z nim wszyscy, cała ro­dzina, tatuś, mama, moje siostry, mój brat i ja. Noco­waliśmy na wodzie i było wspaniale.

Roześmiała się w ten swój niezwykły sposób i spoj­rzała na Ricka, mrużąc oczy.

- A ponieważ jacht jest komfortowo urządzony, wszystko odbyło się w luksusowych warunkach. Ni­czego tam nie brakuje, zupełnie jakbyś pływał w ho­telu. Sam się przekonasz, jacht jest do ,twojej dyspo­zycji.

Spojrzał w ogromne ciemne oczy i pomyślał, że nie tylko jacht chciałby mieć do swojej dyspozycji...

Myśl ta pojawiła się niespodziewanie. Od czasu swego burzliwego, krótkiego związku z Vanessa Rick trzymał się od kobiet z daleka. Dopiero kiedy wszedł do domu Natalie, odległość ta zaczęła się niebez­piecznie zmniejszać...

Spojrzał na jezioro połyskujące w promieniach słońca i zamyślił się. Tak dobrze byłoby zapomnieć o życiu w Minneapolis i pracy w architektonicznym biurze. Porzucić wygodny dom w eleganckiej dzielni­cy i zostać tutaj. Raz na zawsze rozstać się z prze­szłością i rozpocząć wszystko od nowa u boku tej śli­cznej dziewczyny, która pląsa przy dźwięku rocka w abażurze na głowie.

Spojrzał na odmienioną buzię dziecka i na ogrom­nego psa stojącego u jego boku.

- Czas na nas, synku - powiedział. - Musimy wra­cać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Natalie skończyła machać ręką za oddalającym się samochodem i pogłaskała psa.

- Spodobali ci się, co?

Bernie polizał jej dłoń ciepłym ozorem i „uśmie­chnął się”. Tak przynajmniej określiła w myślach wy­raz jego mądrych psich oczu.

Ona też czuła się szczęśliwa. Poprzedniego dnia miała pięciu klientów, ale żaden nie przypadł jej do gustu. A teraz...

Teraz nareszcie znalazła odpowiednich ludzi. Puck i jego synek zaopiekują się domem, a Bernie będzie miał towarzystwo. Ten rozpaczliwie smutny chłopiec poruszył jej serce, a Rick Dalton wzbudził zaufanie. Ma taki ujmujący uśmiech i takie jakieś spojrzenie... Dobrze będzie pomieszkać razem z nim choćby przez dwa tygodnie.

Nieco się zagalopowała i zaraz zganiła się w my­ślach. Taki mężczyzna jak Rick nigdy nie zwróci na nią uwagi; zresztą wynajmuje dom ze względu na syna i jemu poświęci cały swój czas. Nic takiego jak wa­kacyjna przygoda nawet nie przyjdzie mu do głowy. Jej zresztą też nie. Chyba żeby na statku spotkała kogoś wyjątkowo interesującego. Wtedy może, w ramach podroży po Morzu Śródziemnym, skusi się na jakiegoś egzotycznego samotnika...

Roześmiała się cicho i odrzuciła włosy.

- Chodź, Bernie, wracamy do domu.

Dźwięk telefonu dotarł do niej w połowie drogi. Rzuciła się w stronę ganku, ślizgając się i potykając w niewygodnych pantofelkach. Wpadła do gabinetu na sekundę przed włączeniem się automatycznej sekretarki i zaraz gorzko tego pożałowała.

- Co tak długo? - W słuchawce rozległ się głos Joela Bainesa. - Dlaczego nie odbierasz?

Spędzili ze sobą pięć lat, a przed miesiącem Joel z nią zerwał. Najpierw czuła się tak, jakby świat zwalił jej się na głowę. Krążyła po domu w szlafroku, piła jeden kubek kawy po drugim i szukała w sobie winy. Potem nagle olśniło ją i poznała prawdę. Joel spotykał się z nią, bo należała do Fortune'ów i jej towarzystwo było wyjątkowo korzystne dla początkującego biznes­mena. Oprócz tego było mu z nią bardzo wygodnie. Przybiegała na każde skinienie i opiekowała się nim jak matka.

Wcale nie potrzebowała takiego mężczyzny. Na nie­szczęście, Joel przemyślał sobie wszystko, postanowił do niej wrócić i od kilku dni nękał ją telefonami.

- Mówiłam ci, żebyś nie dzwonił.

- Ależ, moja droga...

- Powtórzę jeszcze raz. Nie dzwoń do mnie. Nigdy! Rozumiesz?

- Bardzo żałuję tego, co się stało. Zachowałem się jak głupiec.

- Ty mnie zdradziłeś.

Przypomniała sobie, z jaką miną opowiadał jej, że chciał spróbować „czegoś nowego” i poszedł do łóżka z inną.

- Niepotrzebnie ci powiedziałem o tym... życio­wym błędzie.

- Zostaw mnie w spokoju.

- Ale ja cię kocham, Natalie. Dopiero teraz to zro­zumiałem i strasznie mi ciebie brakuje.

- Cześć, Joel.

Rozłączyła się i poczuła naprawdę dobrze. Jakby wyprała brudny sweterek albo wyniosła śmieci.

Spojrzała w stronę otwartych drzwi i miły nastrój prysnął. Na podjeździe ujrzała biały mercedes matki. Głęboko westchnęła i wyszła jej na spotkanie.

Erica z gracją wyłoniła się z samochodu, w nieska­zitelnie białej sukni. Nie wiedzieć czemu, jej ubrania nigdy się nie gniotły, nawet lniane i nawet po długiej jeździe samochodem.

- Jak dobrze, że cię zastałam, córeczko. - Coś się stało, mamo?

Erica wąską, wypielęgnowaną dłonią poprawiła ide­alnie uczesane platynowe włosy. Błysnął wielki szma­ragd. Drugą dłonią podała córce zwiniętą gazetę.

- Przeczytaj, córeczko, na pierwszej stronie.

Natalie z wahaniem wzięła od niej najnowszy nu­mer „Star Tribune”. Z fotografii spojrzała na nią twarz ojca. Wytłuszczony tytuł głosił: „Fortune Cosmetics znowu przeżywa ciężkie chwile”.

- Musiałam z tobą porozmawiać. - Erica machinalnie pogładziła łeb psa, który spokojnie, z godnością czekał, aż zwróci na niego uwagę. - Czy ty coś z tego rozumiesz? Co się właściwie dzieje z twoim ojcem? - Ponieważ Natalie milczała, matka mówiła dalej. - Wyciągnęli wszystkie stare brudy i znowu oskarżyli go o działanie na szkodę własnej firmy. Opisali, jak odsprzedał swoje udziały tej strasznej Monice Malone. Podobnie jak kiedyś Erica, a obecnie Allison, Mo­nica Malone była przed laty „twarzą firmy”. Rekla­mowała produkowane przez nią kosmetyki, a z czasem przeszła do filmu i stała się gwiazdą ekranu. Bez­względna i powszechnie nie lubiana przez członków rodziny Fortune'ów, zawsze tkwiła w jej tle, niczym złowrogi cień. Po tragicznej śmierci Kate znacznie się uaktywniła i jak mogła szkodziła swoim dawnym chle­bodawcom. Na gwałt skupowała akcje firmy, a przed pół rokiem wykupiła spory pakiet od samego szefa, Jacoba Fortune'a, który stanowczo odmówił podania powodów swej zaskakującej decyzji.

- O niczym nie zapomnieli - ciągnęła Erica mo­dulowanym głosem. - Ani o tajemniczym pożarze w naszych laboratoriach, ani o pogróżkach pod adre­sem Allie, ani o systematycznym spadku cen naszych akcji. A o wszystkie nieszczęścia oskarżają Jake'a i tę jego niefortunną sprzedaż.

- Dlaczego on to właściwie zrobił? - zapytała re­torycznie Natalie. - Nie mogę zrozumieć, jak mógł tak postąpić. Przecież zawsze stawiał sprawy firmy na pierwszym miejscu. - Przejrzała pobieżnie artykuł. - Nie widzę tu nic nowego. Same stare kawałki.

Erica głęboko westchnęła.

- Każdy, kto chce, może sobie o nas przeczytać po raz setny.

Natalie uniosła wzrok na matkę.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytała ostrożnie.

- A cóż ja mogę zrobić?

- Może pojechałabyś do taty i porozmawiała z nim.

- To nic nie da. Jak wiesz, od pewnego czasu nie potrafimy się porozumieć.

Zapadła dręcząca cisza; Erica przerwała ją pierwsza.

- Bardzo mnie to męczy. Byłam wściekła na two­jego ojca, ale teraz... Nie można tak od razu zapomnieć mężczyzny, z którym się przeżyło trzydzieści lat.

Natalie wiedziała, że matka w dalszym ciągu kocha ojca, a on w dalszym ciągu kocha ją. Czuła, że nic nie jest stracone i rodzice mogliby do siebie wrócić. Nie zamierzała jednak służyć im za pośrednika.

Zawsze, odkąd pamiętała, wszyscy w rodzinie wy­płakiwali się na jej ramieniu i obarczali ją swymi kło­potami. Zawsze wszystkich wysłuchała, zawsze potra­fiła udzielić dobrej rady i pocieszyć. Tak samo robili mężczyźni, z którymi się spotykała. Teraz wreszcie po­stanowiła odmienić swoje życie i zająć się wyłącznie sobą.

- Nat...

- Słucham, mamo.

- Tylko ty jedna mogłabyś z nim porozmawiać. Masz taki dobry kontakt z ludźmi, od razu wzbudzasz zaufanie.

Natalie spojrzała prosto w wyraziste zielone oczy matki.

- Mamo, ja nie chcę już nigdy więcej rozwiązywać niczyich problemów. Skończyłam z tym, zrozum.

Erica lekko skinęła głową; jej porcelanowa twarz nie drgnęła.

- Rozumiem, masz rację.

Mimo postanowień, że już nigdy nie odegra roli niczyjej powiernicy, Natalie objęła ramieniem idealnie proste plecy matki. Doskonale wiedziała, co się kryje za niewzruszonym pięknem tej niezwykłej twarzy. Eri­ca nie była wyniosłą, chłodną damą, za jaką wszyscy ją uważali. Była krucha i nadwrażliwa i byle co mogło ją zranić. Teraz, kiedy rozstała się z mężem, tym bar­dziej potrzebowała czułości i opieki.

- Wejdźmy do domu, mamo. Napijemy się mrożo­nej herbaty.

- Na ciebie zawsze można liczyć, córeczko. Chwil­kę sobie porozmawiamy i zaraz poczuję się lepiej. Ale... co ty masz na sobie?

Dopiero teraz zauważyła dziwaczne przebranie cór­ki i utkwiła w niej zdumiony wzrok.

- Prześliczną sukienkę prosto z kufra - odparła wesoło Natalie, zadowolona, że matka choć na chwilę przestała myśleć o swym nieszczęściu. - Wyglądam w niej cudownie, prawda?

- Nieprawda.

Natalie zawirowała w miejscu.

- Wy, zwykli zjadacze chleba, nigdy nie zrozumie­cie artystycznej duszy! - zanuciła.

Erica przechyliła jasną głowę.

- Pięćdziesiąt lat temu to pewnie był ostatni krzyk mody.

- No właśnie!

- Skąd ty to wyciągnęłaś?

- Mówiłam ci już. Z kufra na strychu. Erica roześmiała się i zaraz spoważniała.

- To nie mogło należeć do Kate. Ona nigdy nie nosiła takich szmatek.

Natalie podkasała sukienkę.

- Też tak myślałam, ale kto wie... Tak czy owak, znalazłam to w kufrze i nie mogłam się oprzeć.

Ona też spoważniała. Wspomnienie babki wróciło i słońce nagle przygasło.

- Tak bardzo mi jej brak, mamo. Teraz Erica objęła ją ramieniem.

- Wszystkim nam jej brakuje, córeczko. Natalie wtuliła się w uperfumowane ramiona matki.

- Odkąd jej nie ma, wszystko tak strasznie się zmie­niło. Zupełnie jakby świat zatrząsł się w posadach.

- Tak właśnie jest.

- Stale myślę, że gdyby tu z nami była, wszystko wróciłoby do normy. Rozwiązałaby problemy taty. Za­jęłaby się tą koszmarną Monicą Mallone. Wiedziałaby, co zrobić z Tracey.

Tracey Ducet pojawiła się w ich życiu niespodzie­wanie, utrzymując, że jest zaginioną bliźniaczą siostrą Lindsay, ciotki Natalie. Sprawę badał prawnik rodziny, Sterling Foster, ale mimo jego głębokiej intuicji, że ma do czynienia z oszustką, niczego nie mógł dowieść, bo pewne bardzo ważne dokumenty zaginęły gdzieś w FBI.

- Ale Kate już nie ma - westchnęła Erica. - Mu­simy sobie radzić sami.

Natalie dotknęła łańcuszka z wisiorkiem w kształ­cie różyczki. Dostała go od babki. Kate każdemu z dzieci i wnucząt podarowała przed śmiercią tali­zman.

- Wiesz co, mamo?

- Tak, kochanie?

- Nieraz mam wrażenie, że ona tu jest. Czuję, że na nas patrzy. Zupełnie, jakby w dalszym ciągu się na­mi opiekowała.

Erica pocałowała córkę w policzek.

- Ty, kochanie, zawsze byłaś najbardziej sentymen­talna ze wszystkich moich dzieci.

- Tak po prostu czuję - szepnęła Natalie.

Ujęła dłoń matki i ruszyły w stronę domu. Nie za­uważyły, że pies wcale za nimi nie poszedł.

Cały ten czas, kiedy matka z córką, gawędząc, piły mrożoną herbatę, Bernie spędził na końcu pomostu ze wzrokiem utkwionym w niebiesko - białym jachcie, ko­łyszącym się na spokojnych wodach jeziora.

- To czyste wariactwo, Kate, i dobrze o tym wiesz. Sterling Foster przeszedł na dziób łodzi i stanął w pełnym słońcu. Kate obrzuciła go wzrokiem. Był przystojny, wysoki, szczupły i jak na swoje sześćdzie­siąt pięć lat miał świetną sylwetkę. Kate zawsze bardzo go lubiła i szanowała, a od ponad roku ciągle przebywała w jego towarzystwie. Na początku nie przy­puszczała, że „umiera” na tak długo, sprawy jednak się skomplikowały i na razie nie było mowy o jej „zmartwychwstaniu”.

Sterling pozostawał jej jedynym łącznikiem ze świa­tem. Teraz ten łącznik patrzył na nią z wyraźną dez­aprobatą.

- Strasznie się rzucasz w oczy - mówił z wyrzu­tem. - Ciebie nie można nie zauważyć.

Udała, że bierze to za komplement.

- Bardzo ci dziękuję, mój drogi. Wcale go tym nie udobruchała.

- Ciemne okulary i duży kapelusz nie wystarczą - zrzędził dalej. - Każdy, kto cię choć raz widział, za­raz cię rozpozna.

Kate poprawiła obszerne sombrero.

- Nie przesadzaj i nie trzęś się tak nade mną. Sterling spojrzał na nią z godnością.

- Nad nikim się nie trzęsę. Jestem .po prostu reali­stą. Mieszkałaś tutaj wiele lat i wszyscy cię znają. Ktoś cię zauważy i wszystko się wyda.

Kate tylko wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w stronę, gdzie stał dom, w którym była szczęśliwa. Dom jej i Bena. Z daleka widziała Berniego; wierny pies cierpliwie siedział na pomoście i czekał. Trwał na swym posterunku już od godziny i serce Kate rwało się do niego. Prawie czuła na dłoni szeroki ciepły ozór. Trudno, musi jeszcze poczekać.

Ciekawe, jak wiedzie się Natalie. Sterling donosił jej o wszystkim, co działo się w rodzinie, i wiedziała, że ukochana wnuczka zerwała ze swoim chłopakiem. Kate uśmiechnęła się w duchu. Nigdy nie lubiła Joela Bainesa. Teraz Natalie znajdzie sobie kogoś lepszego i zacznie życie od nowa.

Głos Sterlinga wyrwał ją z zamyślenia.

- Przypominam ci, że zaplanowaliśmy twoje znik­nięcie, bo nie mieliśmy wyjścia. Chodzi o przyszłość twoich dzieci i firmy. Jeśli teraz z powodu lekko­myślności wszystko zepsujesz...

Kate z rezygnacją machnęła ręką.

- Już dobrze, dobrze, będę grzeczna.

Sterling coś mruknął, lecz nie próbowała dociekać znaczenia tego pomruku.

- Zrozum mnie - powiedziała łagodnym głosem. - Spędziłam tutaj najszczęśliwsze dni życia. Musiałam przyjechać chociaż na kilka godzin.

Przeniosła spojrzenie w stronę, gdzie za zasłoną drzew znajdowała się rezydencja, którą wznieśli z Be­nem w pierwszych latach małżeństwa, kiedy interesy szły rewelacyjnie i myśleli, że tak będzie zawsze.

Teraz mieszkał tam Jacob; samotny i zrozpaczony, pogrążony w oparach pijaństwa i złych myślach.

- Kate?

Poczuła na sobie zaniepokojony wzrok Sterlinga.

- Przepraszam, zamyśliłam się.

- Wiem, o czym myślałaś. Jake nie daje sobie rady. Jeśli tak dalej pójdzie, wszystko, do czego doszliście razem z Benem, rozsypie się jak domek z kart.

Kate machnęła ręką, jakby odganiała utrapioną mu­chę.

- Nie teraz, proszę - powiedziała i znowu utkwiła wzrok tam, gdzie na pomoście siedział wierny pies.

- Poczekaj, Bernie, jeszcze trochę... - szepnęła.

- Co z tobą, piesku? Nie mogłam cię znaleźć.

Bernie zwrócił łeb ku Natalie, a potem znowu za­patrzył się na jezioro. Natalie osłoniła dłonią oczy i spojrzała w tym samym kierunku. Niebiesko - biały jacht lekko kołysał się na wodzie. Pewnie jacyś letnicy.

- Przykro mi, stary, ale to nikt znajomy. Chodź, wrócimy do domu, przebiorę się i odniosę na strych babciny kufer.

Ruszyła w stronę domu i po kilku krokach zorien­towała się, że pies wcale za nią nie idzie. Odwróciła się i zobaczyła, że dalej tkwi nieruchomo na pomoście.

- Bernie, chodź! - Klasnęła w dłonie. Podniósł się z ociąganiem i wolno poszedł nią.

- Sterling, zobacz. - Kate uniosła lornetę do oczu i przez chwilę sama patrzyła na postać stojącą na po­moście. - Moja wnuczka buszowała na strychu i prze­brała się za mnie.

Rozpoznała sukienkę i pantofelki; miała je na sobie dwadzieścia lat temu, kiedy to na Halloween przebrała się w ciuchy, które już wtedy były mocno przestarzałe.

Kobieta na pomoście, z psem u boku, wolno ode­szła w stronę domu.

- Jaka ona samotna... - W głosie Kate zabrzmiał smutek. - Przydałby jej się jakiś prawdziwy, kochający mężczyzna. Mądry i oddany, taki jak ona. Dlatego właśnie zapisałam jej ten dom. Byliśmy w nim z Be­nem tak szczęśliwi... Bernie jej pomoże rozpoznać właściwego człowieka. Ma nosa do ludzi. Nigdy nie lubił Joela. - Nagle parsknęła śmiechem. - Nie zapo­mnę, jak go Natalie po raz pierwszy do nas przywiozła. Bernie zagnał go do spiżarki i nie wypuszczał tak dłu­go, aż ktoś zaczął go szukać. To dopiero był numer, co?

Sterling próbował zachować powagę.

- Nie przypominam sobie.

- Nie udawaj. Byłeś wtedy na kolacji i też robiłeś poważną minę, zupełnie jak teraz. Ale to nieistotne. Ważne jest co innego. Natalie nareszcie uwolniła się od Joela i na pewno znajdzie sobie teraz wspaniałego faceta, który ją doceni i pokocha na zawsze.

Sterling zmarszczył czoło.

- Czy trochę nie za szybko planujesz cudze życie? - spytał z przekąsem.

- Nigdy nie jest za szybko, kiedy w grę wchodzi miłość - odparła mu Kate z wielkim przekonaniem.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

- A co ma znaczyć ta klauzula, że do chwili za­mążpójścia nie wolno jej zostawiać domu nie zamie­szkanego?

Kate zdmuchnęła niewidzialny pyłek z jedwabnych spodni.

- Nic specjalnego. Po prostu zawsze dbałam o mo­je kwiatki.

- Innymi słowy, mimochodem skomplikowałaś dziewczynie życie - zauważył cierpko Sterling. - Ile razy chce gdzieś wyjechać, musi szukać kogoś, kto jej popilnuje domu i psa.

Kate uśmiechnęła się leciutko.

- Jakoś daje sobie radę. A mnie żywo obchodzi jej los, dlatego będę ci wdzięczna, jeśli mi będziesz o wszystkim donosił. Bądź z Natalie w stałym konta­kcie, dobrze?

- Zawsze jestem.

Nazajutrz Natalie ścinała właśnie róże do salonu, kiedy na podjazd wtoczyła się limuzyna Sterlinga. Wy­biegła mu na spotkanie i serdecznie ucałowała. Znała go od dzieciństwa i uważała za członka rodziny. Za­siedli w saloniku nad wysokimi szklankami z lemo­niadą.

- Co tam u ciebie słychać? - zapytał adwokat. Opowiedziała mu o planowanej podróży statkiem.

- Jak zapewne pamiętasz - zauważył, wysłucha­wszy jej - wolą twojej babki było, żeby się ktoś zaj­mował domem i psem w czasie twojej nieobecności.

Powiedziała mu o planie wynajęcia domu na pra­wie dwa miesiące i o najemcy, jakiego właśnie zna­lazła.

- To uroczy młody człowiek, architekt z Minne­apolis. Ma synka i chce z nim tu spokojnie pomiesz­kać. Sprowadzą się dwudziestego i trochę z nimi pobędę, zanim wyjadę. Puck mówi, że im to wcale nie przeszkadza.

Sterling uniósł pytająco brwi.

- Rick?

- Tak, Rick Dalton. Pracuje w firmie Langley i Ba­tes, a jego synek ma na imię Toby.

- Podpisałaś z nim umowę?

- Tak, ale chyba nawet jej nie czytałam. Dałam mu to, co mi przygotowałeś.

- Nie sprawdziłaś, czy podał prawdziwe dane? Natalie wzruszyła ramionami.

- A po co? Wierzę ludziom.

Sterling dłuższą chwilę patrzył na nią w milczeniu.

- Wiem - odezwał się potem. - Dlatego chciałbym rzucić na to okiem.

- Daj spokój... Nie ustąpił.

- To dobrze, że mu ufasz, ale ja wolałbym wszyst­ko sprawdzić.

Natalie zawahała się. Rick wzbudził w niej zaufanie od pierwszej chwili i była pewna, że się nie myli. Co prawda, Joela też była pewna przez bardzo długi czas...

- Dobrze, przyniosę ci te papiery.

Wstała i wolno poszła do gabinetu. Wróciła z do­kumentami i wręczyła je Sterlingowi.

- Jeśli znajdziesz coś niepokojącego, od razu mi o tym powiedz.

Adwokat skinął głową.

- Oczywiście. Pierwsza się o tym dowiesz.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tym razem dźwięk telefonu dopadł ją na ganku, kiedy wtaszczała do domu wielkie torby z zakupami. Zostawiła je na progu i podbiegła do aparatu.

Sterling Foster donosił, że wszystko sprawdził i Rick Dalton jest osobą godną zaufania.

- Najwyższy czas na te wiadomości - prychnęła Natalie. - Wprowadzają się pojutrze.

- Przepraszam, ale chciałem to zrobić dokładnie.

- Wiem, znam cię.

- W każdym bądź razie teraz możemy uznać, że jest odpowiednim człowiekiem.

- Mówiłam ci to tydzień temu.

W głosie prawnika zabrzmiało pobłażanie.

- Sugerujesz mi, że zwyciężyła twoja intuicja. Ale przecież nie ma w tym nic złego, że fakty potwierdziły twoje przeczucia.

Natalie uprzejmie przytaknęła i rozmowa zeszła na przygotowania do morskiej podróży. Umówili się na lunch i pożegnali. Telefon powtórnie zadzwonił zaraz potem.

- Natalie. Dzwoniłem przed chwilą, strasznie długo z kimś rozmawiałaś. - Naburmuszony głos Joela przypomniał jej, że na świecie jest jeszcze coś poza udanym wynajmowaniem domu.

- Prosiłam, żebyś nie dzwonił - wycedziła.

- Musimy porozmawiać.

- Nic nie musimy, do widzenia.

Rozłączyła się i spojrzała na Berniego. Leżał na podłodze z łbem opartym na łapach.

- Niektóre osoby nie rozumieją słowa „nie” - oz­najmiła mu porozumiewawczo i pies poruszył ogo­nem. Potem uniósł łeb i ziewnął szeroko. - Właśnie to miałam na myśli - dorzuciła i już miała się zabrać do rozpakowywania toreb, kiedy nagle przypomniała sobie, że może byłoby rozsądniej przesłuchać auto­matyczną sekretarkę. W końcu nie było jej w domu cały dzień.

Nagrała się tylko jedna osoba.

- Dzień dobry, nazywam się Jessica Holmes. - Przerwa, lekkie westchnienie, i dalszy ciąg. - Mam pewną sprawę. Szukam bliskich krewnych Benjamina Fortune'a. Chodzi o... to znaczy... sprawa jest bardzo pilna. Gdyby pani mogła do mnie zadzwonić, byłabym wdzięczna. Szukam kogoś, kto znał Benjamina Fortu­nek, który podczas drugiej wojny światowej służył na terenie Francji. Dziękuję. Oto mój londyński numer...

Natalie odłożyła słuchawkę. Podobnie jak inni członkowie rodziny, płaciła cenę swojej popularności. Telefony od ludzi niezbyt zrównoważonych albo tylko żądnych sensacji zdarzały się bardzo często. Całkiem obcy ludzie dzwonili, bo mieli coś niesłychanie waż­nego do przekazania. Nieraz byli to zwariowani wynalazcy, a czasem dziennikarze, za wszelką cenę pra­gnący uzyskać jakiś ochłap informacji.

Nikt dotąd nie wspominał co prawda dziadka Bena, ale to za mało, żeby przywiązywać wagę akurat do tego telefonu. Mimo to machinalnie wybrała numer po­dany przez nieznajomą i natychmiast odłożyła słu­chawkę.

Przypomniała sobie o zakupionych strojach. Ostat­nio spędziła trzy dni w Chicago, kompletując garde­robę, a dzisiaj wróciła właśnie z Twin Cities, gdzie dokupiła jeszcze spory stosik ubrań. Zamierzała na statku przebierać się do każdego posiłku, a od czasu do czasu stawać sobie na pokładzie w lekkim powiewie bryzy, z rozpuszczonymi włosami i romantycznej muślino­wej szacie...

Podczas tej podróży wszystko miało być inaczej, a ona miała wystąpić w roli tajemniczej damy odby­wającej egzotyczną wyprawę w sobie tylko znanych tajemniczych celach...

W myślach wirowała już na stole w greckiej tawernie i czuła na obnażonych ramionach wiatr od Gibraltaru.

Za dwa dni przyjeżdża Rick i ten mały smutny chło­piec. A ten mały smutny chłopiec musi spać w pokoju obok ojca, bo budzi się w nocy i krzyczy, przerażony koszmarnym snem. Trzeba mu przygotować sypialnię, poprzesuwać meble i tak dalej.

Przeszył ją ból w plecach, pamiątka po znoszeniu babcinego kufra ze strychu, i szybko wystukała numer rezydencji znajdującej się po drugiej stronie jeziora.

Nadszedł wielki dzień wyjazdu. Było cieplej niż przed dwoma tygodniami i Puck włączył klimatyza­cję. W ten sposób nie czuli tym razem cudownego zapachu pól, ale widoki za oknem sowicie im to wy­nagradzały.

W miarę jak zbliżali się do miejsca przeznaczenia, Rick stawał się coraz bardziej niespokojny. Fakt, że znowu ujrzy tę kobietę, cieszył go i niepokoił.

Myślał o niej przez cały czas, chociaż wiedział, że to szaleństwo. Stale miał przed oczami jej śliczną twarz okoloną ciemnymi włosami, zapach kwiatów i słońca, jaki z niej emanował i sposób, w jaki odnosiła się do jego dziecka.

Od pobytu w jej domu Toby się zmienił. Rick zerk­nął na syna, a ten, o dziwo, odwzajemnił jego spoj­rzenie.

- Cieszysz się, że tam jedziemy? - zapytał.

Usta dziecka lekko drgnęły, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Natalie czekała na nich na trawniku przed domem, dokładnie tak, jak to sobie Rick wyobrażał. Włosy mia­ła spięte w koński ogon i wyglądała jak marzenie każ­dego amerykańskiego chłopaka. Prześliczna, radosna „dziewczyna z sąsiedztwa”.

W niczym nie przypominała dziedziczki wielkiej fortuny. Rzuciła psu trzymany w ręku patyk i poma­chała im ręką na powitanie. Patyk poszybował w po­wietrzu, pies puścił się za nim w pogoń, a Natalie pod­biegła do samochodu.

Rick opuścił szybę.

Podeszła bliżej i poczuł zapach kwiatów i piżma. Podniecenie spadło na niego jak nagła ulewa.

Z opresji wybawił go Bernie. Odnalazł patyk i właś­nie wesoło meldował o aporcie.

Toby wyskoczył z samochodu, podbiegł do psa i objął go małymi rączkami.

Rick napotkał wzrok Natalie; uśmiechnęła się do niego, wyraźnie wzruszona. Ona też zauważyła, co dzieje się z dzieckiem. Jeszcze przed chwilą pożądał jej jak nikogo dotąd; teraz - ją wielbił. Nie miał wąt­pliwości, że ta kobieta i jej pies mają w sobie jakąś magię, którą szczodrze obdarzają jego dziecko. Toby podniósł patyk i z psem przy nodze wędrował już po trawniku.

- Chodźmy - rzekła Natalie. - Trzeba się rozpa­kować.

Automatycznie otworzył bagażnik i wyjął walizki, a Natalie sięgnęła po torby z artykułami spożywczymi. Poszli w stronę domu, jakby robili to razem od lat.

Parter został przemeblowany. W gabinecie Natalie urządziła sypialnię dla chłopca.

- Pomogła mi służba z domu ojca - wyjaśniła. - Znieśli potrzebne rzeczy z górnej sypialni.

Rick podszedł do łóżka nakrytego narzutą w samo­lociki.

- Nie widziałem tego na górze. Natalie zarumieniła się.

- Dobrze, powiem całą prawdę. Kupiłam tę narzutę dla Toby'ego. I tę lampę też. - Na nocnym stoliku stała lampka w kształcie samolotu. Pod sufitem unosił się papierowy szybowiec. - Pomyślałam, że mu się spo­doba.

Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, rozdzieleni szerokością łóżka. Rick poczuł, że brakuje mu tchu.

- Zadałaś sobie tyle trudu...

- To nic takiego.

- Chciałbym ci zwrócić pieniądze za dodatkowy wydatek.

- Nie ma mowy. - Z filuternym uśmiechem poło­żyła palec na ustach. - Ani słowa więcej. Chodźmy kończyć rozpakowywanie.

Opuściła pokój tak szybko, że nawet nie zdążył zaprotestować. Przez chwilę stał bez ruchu, wpatrzo­ny w papierowy szybowiec unoszony lekkim po­wiewem klimatyzacji, a potem posłusznie poszedł za Natalie.

Pół godziny później samochód stał zaparkowany w garażu, obok samochodu gospodyni. Rick wskazał torby z zakupami.

- Przywiozłem trochę jedzenia. Lunch zjemy na po­kładzie „Lady Kate”.

- Doskonały pomysł.

Wskazała mu spiżarnię i przyłapała się na myśli, że nieco zbyt szybko przyzwyczaja się do obecności tego mężczyzny w swoim domu. Problem w tym, że Rick tym razem wyglądał jeszcze atrakcyjniej niż przed dwoma tygodniami. Miał jeszcze bardziej błękitne oczy, jeszcze szersze ramiona i jeszcze ładniej się uśmiechał. Tak czy owak, za każdym razem, kiedy to robił, czuła skurcz żołądka. Chcąc się czymś zająć, podeszła do lodówki i wyjęła z niej cienko pokrojoną szynkę, musztardę i duży słój ogórków.

- Co robisz?

Usłyszała głos Ricka i ujrzała go w drzwiach wio­dących do spiżarni. Uświadomiła sobie, że zamierzała zrobić mu kanapkę, i bezradnie spojrzała na trzymane w dłoniach produkty.

Po prostu tak zareagowała na słowo „lunch”. Za­pomniała tylko, że on jest lokatorem, a ona właści­cielką domu i że w umowie nie ma słowa o tym, że będzie mu szykować jedzenie.

Jest niepoprawna! Beznadziejna i głupia! Czy nigdy się nie nauczy, że nie wolno mężczyznom usługiwać? Tak właśnie traktowała Joela. Kiedy nie miał pieniędzy, pożyczała mu „na święty nigdy”; porządkowała mu pa­piery i sprzątała gabinet, robiła zakupy i czekała do późna z kolacją.

I była szczęśliwa, kiedy wreszcie się zjawiał, z nie­odmiennym: „co dzisiaj jemy?” na ustach.

Rick nie zrozumiał jej zakłopotania.

- Wszystko gotowe - oznajmił z uśmiechem. - Kupiłem, co trzeba w Minneapolis.

- Tak? - zapytała niezbyt rozsądnie.

- Zapakowali mi wszystko w piękny piknikowy koszyk - dodał. - O nic nie musisz się martwić. Mam plastikowe talerze i sztućce. Wszystko czeka na ganku. Musiałaś nie zauważyć.

- Rzeczywiście. - Czuła, że się rumieni i szybko odwróciła się ku lodówce. Schowała z powrotem szyn­kę i słoiki i starannie zamknęła drzwiczki, by zyskać na czasie. - Teraz cię na chwilę przeproszę, mam coś do zrobienia.

Chciała odejść, ale zawód, jaki dostrzegła w jego oczach, sprawił, że została.

- Szkoda. Miałem nadzieję, że z nami popłyniesz.

- Naprawdę?

Miał takie piękne usta i cudowne, lekko kręcone włosy. Kiedy całuje, można je gładzić dłońmi...

- Natalie?

- Tak? Słucham.

- Popłyń z nami, proszę.

- Nie mogę. Naprawdę. Mam tyle różnych... Do­brze, jadę z wami!

Uśmiechnął się jak anioł.

- Cudownie!

- Tylko się przebiorę, bo wyglądam jak kocmołuch. Rick zrobił krok w jej stronę.

- Wyglądasz ślicznie, ale jeśli chcesz się przebrać, poczekam, ile będzie trzeba.

Cofnęła się w popłochu. Nie powinna była się zgo­dzić na tę wycieczkę. Wynajęła mu dom; za dwa mie­siące Rick się wyprowadzi, i koniec. Niepotrzebnie wszystko komplikuje.

- Za pięć minut będę gotowa - powiedziała, zmie­szana jego spojrzeniem.

Rick stanął na środku kuchni.

- To ja w tym czasie poszukam Toby'ego i psa.

- Bardzo dobrze.

Nagle, wyprowadzona z równowagi tą niewinną wymianą zdań, zakręciła się w miejscu, nie wiedząc, co począć, a potem tyłem zaczęła się cofać do holu. Jego wzrok uświadomił jej, jak pociesznie musi wy­glądać. Odwróciła się i szybko wbiegła na górę.

Zeszła po dwudziestu minutach przebrana i odświe­żona. W białych szortach, czerwonej koszulce i san­dałkach czuła się znacznie lepiej. Dobrze zrobił jej zwłaszcza chłodny prysznic.

Wystarczyło jednak, że Puck uśmiechnął się na jej widok i powiedział, że wygląda ślicznie, a zarumieniła się jak pensjonarka.

Wszyscy czworo zeszli na przystań i Natalie wy­prowadziła jacht z portu. Rick umieścił zapasy w ka­binie i po chwili zastąpił Natalie za sterem.

Wypłynęli na jezioro i zgasili silnik, pozwalając jachtowi łagodnie dryfować po jeziorze. Potem zasiedli na pokładzie do pieczonego kurczaka i sałaty. Toby raz po raz rzucał Berniemu smakowite kąski.

- Nie dawaj mu tyle, bo utyje - roześmiał się Rick.

- I tak jest już za gruby - zawtórowała mu Natalie. - Niedługo nie zmieści się w drzwiach domu.

- Jacht nie wytrzyma jego ciężaru - dorzucił Rick.

- Pomost się pod nim załamie - dodała Natalie. Toby popatrzył na nich uważnie i spokojnie oddał psu ostatni kawałek kurczaka.

Dorośli, najedzeni i napojeni, rozsiedli się wygod­nie po posiłku na pokładzie, a Toby z psem poszli na dziób.

- Tam - odezwała się Natalie, wskazując dłonią widoczną linię brzegu - jest dom moich rodziców.

Między drzewami Rick dostrzegł kolumny, biały za­rys tarasu i odblask słońca w wielkich oknach. Sie­dziba rodu prezentowała się imponująco.

- Bardzo piękny.

Natalie posmutniała, jakby cień szarością osnuł jej zaróżowioną buzię. Dawniej był to dom rodzinny. Te­raz mieszkał tam tylko jej ojciec i kilka osób ze służby. Rozmawiała z nim tego dnia, kiedy poprosiła o pomoc przy przestawianiu mebli, i nie mogła zapomnieć jego głosu. Brzmiał obco i dziwnie, jak głos kogoś, kto nie ma nic do stracenia i topi smutki w alkoholu. Mimo postanowienia, że już nigdy nie będzie pełnić w ro­dzinie roli powiernika, zapytała, czy wszystko w po­rządku.

- Oczywiście! - odparł Jake i roześmiał się z przy­musem. - W jak najlepszym, tylko pamiętaj, nie wierz w to, co wypisują o mnie w gazetach.

Teraz, siedząc z Rickiem na pokładzie, opowiadała mu o dawnych czasach.

- Spędzaliśmy w nim więcej czasu niż w naszym domu w mieście. Tutaj zbierała się cała rodzina. Przy­jeżdżaliśmy na weekendy nawet w środku zimy, kiedy nie można było nosa wytknąć z domu. No i oczywiście w lecie. Babcia Kate z dziadkiem Benem mieszkali tu do jego śmierci dziesięć lat temu. Kiedy byłam mała, moja ciocia Rebeka... Jest najmłodszą córką moich dziadków, pewnie o niej słyszałeś?

- Rebeka Fortune? Ta pisarka?

- Tak. Ona też była jeszcze mała, jest ode mnie starsza tylko o kilka lat. Wtedy tu mieszkała. Przyjeżdżał też wuj Nathaniel ze swoimi dziećmi. Zawsze było pełno ludzi, wspaniale się bawiliśmy. Rick słuchał jej z uśmiechem.

- Ile masz rodzeństwa?

- Trzy siostry i jednego brata - odparła.

- To bardzo duża rodzina.

W jego głosie zabrzmiała zazdrość i zauważyła to.

- Tak - przyznał - zazdroszczę ci. Całe życie by­łem jedynakiem.

- Chciałeś mieć rodzeństwo?

- Jeszcze jak! Natalie zamyśliła się.

- A ja nieraz chętnie bym zrezygnowała z niektó­rych osób - wyznała po chwili.

- Konkretnie z kogo? Roześmiała się.

- Chyba nie sądzisz, że ci powiem!

- Pewnie, że mi powiesz. No, śmiało.

- W takim razie zdradzę ci: z bliźniaczek, Allie i Rocky.

- Allie, o ile wiem, jest modelką. Natalie skinęła głową.

- Tak, a Rocky jest do niej podobna jak dwie kro­ple wody. Są po prostu identyczne i zjawiskowo pięk­ne. Tylko że Rocky wcale tego nie wykorzystuje. Jest świetnym pilotem, zupełnie jak babcia Kate.

- A dlaczego chętnie byś się ich pozbyła? Zerknęła na niego łobuzersko.

- Muszę powiedzieć?

- Tak - Wyrzuć to z siebie.

Parsknęła śmiechem.

- W takim razie wyznam całą prawdę i tylko pra­wdę. Byłam o nie potwornie zazdrosna! One czytały we własnych myślach! Łączyło je coś, co mają tylko bliźnięta. Miały własny świat, do którego nikt nie miał dostępu. I chociaż były ode mnie młodsze o dwa lata, to ja zabiegałam o ich względy, a nie one o moje.

- Jednym słowem, zazdrościłaś im, że mają siebie.

- Tak, ale to nie wszystko.

- A co jeszcze?

Mówiła i mówiła, a on uważnie słuchał.

- Dlaczego ja ci to wszystko opowiadam? - zdzi­wiła się w końcu.

- Bo cię zapytałem. Mów dalej.

- Przecież to nieważne.

- Dla mnie bardzo.

Uwierzyła, chociaż nie powinna, i znowu usłyszała swój ściszony głos.

- One były doskonałe, piękne i mądre, i odważne. Gdziekolwiek się pojawiły, roztaczały dokoła siebie niezwykłą atmosferę. Wszystko nagle stawało się jakieś inne i podniecające. I wiesz co?

Zachęcił ją wzrokiem, aby mówiła dalej.

- One w dalszym ciągu takie są. Prześliczne i in­teligentne, przebojowe i ekscytujące. Moja starsza sio­stra, Caroline, też jest niezwykła. Tylko ja jedna jestem nudziarą w naszej rodzinie.

Rick skrzywił się.

- Skończyłaś już prawić sobie komplementy? Zbliżył ku niej twarz i prawie zetknęli się nosami.

Poczuła zapach wody po goleniu i pomyślała, że Puck pachnie tak samo dobrze jak wygląda.

- Wcale nie jesteś nudna.

Skinęła posłusznie głową; on jest wspaniały. Zbyt wspaniały jak na mnie, natychmiast ostrzegła się w du­chu. Od takiego faceta najlepiej trzymać się z daleka.

Cofnęła się gwałtownie.

- Musimy chyba zarzucić kotwicę - oznajmiła rze­czowo. - Albo włączyć silnik. Znosi nas, za bardzo zbliżyliśmy się do brzegu.

Włączyli silnik i Toby z dumą stanął obok ojca za kołem sterowym. W zatoce rzucili kotwicę i wrócili na dawne miejsca na pokładzie.

- A ty masz rodziców? - zapytała Natalie. Rick pokręcił głową.

- Zginęli, kiedy byłem nastolatkiem. W pożarze spowodowanym krótkim spięciem w przewodach elek­trycznych. Spłonął cały nasz dom. Ja się uratowałem, pomogli mi sąsiedzi. Wyniosłem mamę, ale ojca nie mogłem znaleźć.

Zamilkł i zapatrzył się w wodę. Natalie położyła rękę na jego dłoni.

- Strasznie ci współczuję. Spojrzał na jej dłoń.

- To było bardzo dawno temu. Zamieszkałem po­tem z ciotką i wujem, ale oni też nie mieli dzieci. Za­wsze chciałem mieć rodzeństwo. Ale wiesz, jak to jest z marzeniami...

Spojrzał jej w oczy, odwrócił dłoń i splótł palce z jej palcami. Ten pozornie niewinny gest zrobił na niej niesamowite wrażenie. Było w nim coś tak intym­nego i podniecającego, że poczuła kropelki potu na skórze.

Odważyła się spojrzeć mu w oczy i zobaczyła, że Rick z uśmiechem patrzy na coś za jej plecami. Od­wróciła się.

Bernie leżał na pokładzie i spał, a Toby, przytuli­wszy małą ciemną główkę do boku psa, również po­grążony był w głębokim śnie. Oddychali spokojnie jednym rytmem.

Natalie znowu wróciła spojrzeniem do Pucka. Sie­dzieli tak, trzymając się za ręce i popatrując na ufnie śpiące dziecko, zupełnie jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

A przecież wcale tak nie było.

Natalie! - surowo upomniała samą siebie. Czyś ty zwariowała! Przecież za chwilę zaczniesz go opierać, karmić i oprzątać, jak to masz w zwyczaju. Zapomnia­łaś o wszystkich swoich postanowieniach?

Doskonale o nich pamiętała. Problem w tym, że „oprzątanie” Ricka i jego syna wcale nie wydawało jej się takie straszne! A powinno. Przecież dopiero co uwolniła się od Joela. To znaczy, raczej Joel uwolnił się od niej. Zresztą nieważne: jest wolna i nie zamierza znowu się pakować w jakąś historię.

Zwłaszcza z tym mężczyzną, zbyt atrakcyjnym i zbyt dobrym dla niej. Wysunęła rękę z jego dłoni i zapanowało niezręczne milczenie. Rozejrzała się roz­paczliwie w poszukiwaniu pretekstu do rozmowy i uj­rzała niebiesko - biały jacht, zakotwiczony dość daleko, wystarczająco jednak blisko, by zauważyć dwie postaci na pokładzie. Zapragnęła nagle być tam z nimi, daleko od Ricka.

- Natalie? - Jego głos zabrzmiał znowu zbyt bli­sko. - Wszystko w porządku?

- Tak - odparła, nie patrząc mu w oczy.

Wbiła wzrok w tamtą łódź, żeby nie musieć patrzeć na tego mężczyznę. Czuła jego wzrok na swojej twarzy i nie wiedziała, jak długo to wytrzyma. Odrzuciła wło­sy na plecy; upał stawał się nie do zniesienia.

- Gorąco - szepnęła.

- Bardzo - przytaknął po chwili milczenia, które znowu podniosło temperaturę o kilka stopni.

- Ludziom na ogół się wydaje - odezwała się, z trudem wymawiając słowa - że tu u nas panują wieczne śniegi, a przecież i my mamy gorące lata.

- Bardzo gorące.

Sięgnęła do kieszonki szortów, żeby zająć czymś ręce, i wyjęła elastyczną opaskę. Zebrała włosy w koń­ski ogon i głęboko westchnęła.

- Tak lepiej - powiedziała i nareszcie na niego spojrzała.

Popełniła błąd. W jego oczach ujrzała coś, co po­winno ją skłonić do krzyknięcia „nie!”, chociaż cała jej istota mówiła „tak”. Wiedziała, że teraz musi szybko coś powiedzieć, ale nie miała pojęcia co. Pierwszy przerwał milczenie Rick, i to też niezbyt zręcznie.

- Bardzo długo byłem sam...

Zerknął na uśpione dziecko i teraz on zaczął opo­wiadać.

- Moją żonę, Vanesse, poznałem na przyjęciu u znajomych. Pobraliśmy się w rok później. Bardzo dużo pracowałem i chyba ją zaniedbywałem. Urodził się Toby, ale jemu też nie poświęcałem zbyt wiele cza­su. Kiedy skończył roczek, Vanessa rozwiodła się ze mną i przeprowadziła do Louisville, do swojej owdo­wiałej matki. Zabrała dziecko i widywałem je bardzo rzadko. Sądziłem, że praca to wszystko i chyba byłem kiepskim ojcem. Może właśnie dlatego postanowiłem teraz poświęcić mu cały swój czas, żeby naprawić daw­ne błędy.

- Zrobiłeś bardzo dobry początek.

- Dziękuję.

Zamilkli, ale teraz cisza zrobiła się nieco łatwiejsza do zniesienia.

- A ty?

- Pytasz, czy miałam męża?

- Tak.

- Nigdy.

- A kogoś w tym rodzaju?

Opowiedziała mu o Joelu; jak się poznali w szkole w Travistown i jak spędzili razem pięć długich lat. Jak Joel z nią zerwał miesiąc temu i jak strasznie wtedy cierpiała.

- A teraz czuję się świetnie i zamierzam wykorzy­stać odzyskaną wolność - oznajmiła na zakończenie.

- Dlatego wyruszasz w tę daleką, egzotyczną po­dróż?

Natalie z zapałem przytaknęła.

- Tak. Będę szaleć, nigdy nie odwołam się do rozsądku i raz na zawsze zapomnę o rodzinie i obowiąz­kach.

Rick nie spuszczał z niej oczu, chłonąc każde jej słowo i może dlatego żadne z nich nie zauważyło, że Toby ześliznął się z psiego futra. Bernie wstał i usiadł ze wzrokiem wbitym w niebiesko - białą łódź unoszącą się na jeziorze za prawą burtą.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Za pierwszym razem ci się udało - powiedział Sterling z przyganą w głosie - ale nie przeciągaj stru­ny, Kate. Czy mogłabyś łaskawie zostawić tę lornetkę w spokoju? Jesteśmy bardzo blisko, słońce odbite w soczewkach przyciągnie ich uwagę i będzie nie­szczęście.

Kate bez słowa wskazała mu parasol nad głową.

- Przecież siedzę w cieniu - objaśniła, starannie regulując lornetę.

Zupełnie wyraźnie mogła teraz zobaczyć swojego ukochanego psa. Bernie leżał na pokładzie z oczami utkwionymi w jej kierunku. Skierowała lornetkę nieco bardziej w prawo i ujrzała tył głowy Pucka Daltona i delikatny profil Natalie. Siedzieli bardzo blisko sie­bie, pogrążeni w rozmowie.

- Kate, proszę. - Sterling podszedł i stanowczym ruchem odebrał jej sprzęt.

- Daj spokój - próbowała protestować, ale bez efe­ktu.

Sterling już był na rufie i chował lornetkę do po­krowca.

Potem usiadł obok Kate, nie kryjąc satysfakcji.

- Niech ci będzie - westchnęła i chusteczką otarła pot z czoła. - Tak czy inaczej, jest za gorąco, żeby się kłócić.

- Dobrze wiesz, że niepotrzebnie tu przypłynęli­śmy.

Machnęła ręką.

- Wiem, wiem, ale nie mogłam się powstrzymać. - Poklepała go po dłoni. - Zrozum, musiałam zoba­czyć tego człowieka i jego syna.

- No i co?

- No i jestem zadowolona. Podobają mi się. Zo­baczysz, wystarczy poczekać.

Sterling odchrząknął.

- Skoro tak sądzisz, niech się dzieje, co chce. Ma­my niestety poważniejsze sprawy na głowie, niż Na­talie i jej romanse.

- Miłość jest najważniejsza - obruszyła się Kate. Spojrzał na nią poważnie.

- Wiesz, co się dzieje na giełdzie z naszymi akcja­mi? Wczoraj...

- Dobrze wiem, jak to wyglądało wczoraj.

- Akcjonariusze są przerażeni. A nasi pracownicy zupełnie zdezorientowani. Nikt niczego nie kontroluje. Skład eliksiru...

Ruchem ręki nakazała mu, by zamilkł.

- Wiem, wiem, nie musisz mi o tym przypominać. Sama opracowała tajemniczą formułę eliksiru, z którego miano produkować krem powstrzymujący proces starzenia. Wkrótce potem ktoś wykradł ją z la­boratorium. Zapewne ta sama osoba podłożyła ogień, próbowała zamordować Kate i nasłała faceta, który miał porwać Allie. Na razie nic nie wskazywało na to, że czarna seria się skończyła. Przeciwnie.

- Wyszliśmy cało z niejednej opresji - wojowni­czo oświadczyła Kate. - Teraz też damy sobie radę.

Sperling Foster był bardziej sceptyczny.

- Tym razem sytuację pogarsza fakt, że twoi sy­nowie skaczą sobie do gardła. Nathaniel zawsze my­ślał, że zarządzałby firmą lepiej od brata, a wziąwszy pod uwagę, co ostatnio wyprawia Jake, nie można nie przyznać mu racji.

Kate chyba nie doceniała powagi sytuacji.

- Jakoś to przeżyjemy.

- Czas nie pracuje dla nas. Ponadto mamy na gło­wie tę pannę Ducet.

- Tak, to jest problem.

- Chyba nawet więcej - skrzywił się Sterling. - Ta kobieta bardzo sprawnie manipuluje prasą. Udziela wy­wiadów na prawo i lewo i głosi, że rodzina nie chce jej zaakceptować.

Kate pokręciła głową.

- Rodzina nie ma wobec niej żadnych zobowiązań, ponieważ ta osoba nie ma z nami nic wspólnego. Nie jest moją córką.

Co do tego Kate nie miała żadnych wątpliwości. Zaginione dziecko, bliźniak maleńkiej Lindsay, było chłopcem. Wiedzieli o tym tylko rodzice. Gdy nie­mowlę porwano, FBI utajniło wszystkie informacje dla dobra śledztwa i opinia publiczna nigdy się nie do­wiedziała, jakiej płci było zaginione bez śladu dziecko. Obecnie, w związku ze zniknięciem całej dokumentacji, tylko Kate i porywacze znali prawdę. Jedynie Kate mogła swoim oświadczeniem położyć kres finansowym żądaniom oszustki.

- W obecnej sytuacji każda prasowa nagonka wy­rządza nam wielką krzywdę - napomknął Sterling.

Zerknął na swą rozmówczynię, jakby wzrokiem chciał podkreślić sugestię zawartą w tym zdaniu.

- Jeszcze nie pora. - W głosie Kate brzmiała de­terminacja. - Pozwolimy pannie Ducet się rozhulać i dopiero później damy jej po łapach. Na razie niech pokaże, co ma w ręku. Musimy się przekonać, czy coś ją łączy z innymi naszymi kłopotami, z pożarem, z ka­tastrofą lotniczą i tak dalej.

Sterling Foster spojrzał na nią ze zrozumieniem.

- Może masz rację. Ja ostatnio zrobiłem się ner­wowy, ale nie mogę się opanować. Trochę tego za dużo.

Uśmiechnęła się do niego.

- Cierpliwości, mój drogi. Trzeba przecież się do­wiedzieć, kto nam ostatnio tak miesza szyki.

Sterling zapatrzył się w gładką taflę wody.

- Martwię się o Jake'a - oznajmił po chwili mil­czenia. - Bardzo się o niego niepokoję. Zachowuje się jak człowiek kompletnie zdesperowany.

- Pojedź do niego i spróbuj się czegoś dowiedzieć. Sterling westchnął.

- Jake jest twoim synem i sama najlepiej wiesz, że niełatwo coś od niego wyciągnąć.

Kate wstała.

- Wymyśl coś. Rób, co chcesz, ale dowiedz się, co go gnębi i wszystko mi opowiedz - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu i energicznym krokiem udała się na rufę.

- Kate, zostaw to...

Nie posłuchała go. Wyjęła lornetę z pokrowca i skierowała ją w kierunku jachtu.

- Jesteś niesamowita.

Uśmiechnęła się i nie odpowiedziała, wpatrzona w mężczyznę i kobietę na pokładzie „Lady Kate”.

Siedzieli obok siebie, rozkoszując się ciszą. W pewnej chwili Natalie wychyliła się za burtę, jak­by czegoś wypatrywała w gładkiej tafli jeziora.

- Na co tak patrzysz? - zapytał Rick, spoglądając w tę samą stronę.

- Czegoś szukam - odparła, nie zwracając ku nie­mu głowy.

Uśmiechnął się.

- A czegóż to pani szuka, panno Fortune? Natalie zmrużyła oczy.

- Dobrego potwora z jeziora Travis.

- Kogo?

Westchnęła i wydęła wargi jak mała dziewczynka.

- Dziadek Ben zawsze mówił, że w naszym jezio­rze mieszka dobry potwór. Zabierał mnie na wycieczki i szukaliśmy jakiegoś znaku na wodzie.

Zwróciła ku niemu wzrok i głęboko spojrzała mu w oczy. Uśmiechnęli się jednocześnie, a potem wzrok Ricka powędrował ku jej ustom. Wiedziała, że zamie­rza ją pocałować i bardzo tego pragnęła. Jego poca­łunek musi być wspaniały, czuły i podniecający...

Odsunęła się gwałtownie. Nie wolno jej popełnić kolejnego błędu. Jest naiwna, nie zna go i nie może wierzyć swojemu sposobowi osądzania ludzi.

- Natalie, ja... - zaczął.

- Musimy wracać - wtrąciła szybko. Odwrócił głowę i jego wzrok padł na puste miejsce na pokładzie.

- Gdzie oni są? - Po psie i chłopcu nie było śladu. Rick zerwał się gwałtownie. - On nigdy tak sam nie odchodzi!

Natalie również wstała.

- Na pewno są w środku. Rick otwierał już drzwi kabiny.

Bernie siedział pod schowkiem w kuchennej części kabiny. Zwrócił łeb ku Natalie i poskrobał łapą w drzwiczki. Rick otworzył je jednym ruchem. W środku znajdował się Toby, skulony, z podkurczo­nymi nogami i głową schowaną w dłoniach.

- Synku, chodź.

Dziecko bez słowa skuliło się jeszcze bardziej.

- Chodź, Toby...

Kupka nieszczęścia ani drgnęła. Rick obejrzał się i bezradnie spojrzał na stojącą za nim Natalie.

- Czasem tak robi - wyjaśnił. - Szuka sobie miej­sca, żeby się schować. Doktor mówi, żeby się tym nie przejmować.

Wyglądało na to, że Natalie ma jakiś pomysł.

- Idź tam do niego. Rick zamrugał powiekami.

- Co mam zrobić?

- Usiądź obok.

W jego wzroku niedowierzanie mieszało się z iry­tacją.

- Zrób to. Wiem, co mówię. - W jej głosie za­brzmiała pewność, której wcale nie miała. Mogła tylko mieć nadzieję, że jej pomysł poskutkuje. Podświadomie czuła, że zrozpaczone dziecko dobrze zareaguje na mil­czącą obecność kogoś bliskiego, kto wejdzie do jego świata - Idź do niego, Puck.

Zawahał się, a potem niechętnie ukląkł i na kola­nach wczołgał się do schowka.

- Posuń się, synku, posiedzę przy tobie. Miejsca było tak mało, że udało mu się wsunąć tylko ramiona i głowę. Z tyłu usłyszał głos Natalie.

- Nie będę wam przeszkadzać. Posiedźcie tak so­bie, a ja doprowadzę „Lady Kate” do portu.

Usłyszał, jak kobieta i pies opuszczają kabinę; na­stępnie' dobiegł go odgłos podnoszonej kotwicy i dźwięk zapuszczanych silników. Chłopiec przytulił się do ściany.

- Jesteś tu bezpieczny, synku, prawda? - szepnął Rick, nie czekając na odpowiedź.

Doktor Dawkins mówiła, że nie należy się przej­mować tym, że Toby chowa się w małych pomiesz­czeniach. Daje mu to poczucie bezpieczeństwa i przy­nosi chwilową ulgę. Mimo to, Ricka zawsze w takiej sytuacji ogarniała panika i dojmujące poczucie bezrad­ności. Tym razem, na domiar złego, wbity w schowek, z wystającą na zewnątrz tylną częścią ciała, czuł się jak idiota. Ale przecież poradziła mu to sama Natalie, a ona jak nikt wyczuwała nastroje jego syna.

Pochylił głowę i przez chwilę myślał, że uległ ha­lucynacji: poczuł we włosach małe paluszki dziecka. Toby wyraźnie próbował przyciągnąć go do siebie.

Powstrzymał oddech i pozwolił dziecku działać. Po chwili jego głowa spoczęła na małych chudych kolan­kach syna. Tkwił tak bez ruchu, z zesztywniałym kar­kiem i bólem w plecach, dopóki jacht nie wpłynął do przystani.

Kiedy silniki ucichły, wypełzł powoli ze schowka, a Toby wyczołgał się za nim. Jego buzia była jak zwy­kle blada i niewzruszona. Tym razem jednak Ricka to nie zabolało. Wiedział, że w ciemnym schowku syn nawiązał z nim kontakt.

Natalie czekała na nich na pokładzie.

- Wszystko w porządku? - zapytała.

- Tak - odparł z przekonaniem w głosie.

Na niebie zebrały się chmury. Ledwo zdążyli za­cumować jacht i zabrać rzeczy, zaczęło padać.

Rick wystawił twarz na krople deszczu i pomyślał, że los pozwolił mu spotkać zupełnie niezwykłą osobę. W Natalie jest magiczna siła; co do tego nie miał wąt­pliwości.

Dwa tygodnie, które mieli spędzić razem, wydały mu się nagle strasznie krótkie i zapragnął zostać z nią na zawsze. Zafascynowała go, a przecież przez ostatnie cztery lata przyrzekał sobie, że już nigdy nie pozwoli na to żadnej kobiecie. Po związku z Vanessa pozostało w nim zbyt wiele goryczy. Ale Natalie to nie Vanessa.

Natalie jest zupełnie inna i, prawdę mówiąc, nie przy­pomina żadnej znanej mu kobiety. Bardzo by chciał poznać ją lepiej...

Nie pozwoliła mu się pocałować, tam, na jachcie. Nic dziwnego, pewnie zbytnio się pośpieszył. Do takiej kobiety jak ona trzeba zbliżać się powoli i ostrożnie.

Ma jeszcze trochę czasu. Wiele rzeczy może się wy­darzyć, jak się tak mieszka razem, w jednym domu przez dwa tygodnie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Tymczasem Natalie, wychodząc z tych samych przesłanek, dochodziła do zupełnie odmiennych wnio­sków. Fascynacja Rickiem stanowiła zagrożenie i na­leżało się ubezpieczyć. Skoro mają przez pewien czas mieszkać razem, trzeba przede wszystkim zachować odpowiedni dystans.

Zaraz po powrocie schroniła się na górze w swoim pokoju i zadzwoniła do ciotki Lindsay. Lindsay For­tune Todd z zawodu była lekarzem i wraz z mężem i dwojgiem dzieci mieszkała po drugiej stronie zatoki Ich duże, wygodne domostwo znajdowało się nieopo­dal rodzinnej rezydencji. Ciotka Lindsay pracowali w szpitalu w Minneapolis i było bardzo trudno zastać ją w domu. Tego dnia, na szczęście, właśnie wróciła.

- Cześć, Natalie. Gdzie się podziewałaś?

W jej głosie brzmiała lekka wymówka; Natalie dłu­go się nie odzywała, bo odkąd przysięgła sobie nie mieszać się do rodzinnych spraw, starała się trzymać na uboczu. Teraz jednak problemy rodziny wydały jej się niczym w porównaniu z zagrożeniem owiązanym z parą pewnych niebieskich oczu...

- Nie wpadłabyś do nas? Robimy grilla. Może nie będzie padać...

Natalie chętnie przyjęła zaproszenie i zeszła na dół.

- Idę do ciotki na kolację - oznajmiła Rickowi. Siedział w salonie, przeglądając prasę; Toby patrzył w telewizor, a Bernie leżał obok niego.

- Baw się dobrze - rzekł Rick życzliwie i serce Natalie podskoczyło w piersi jak szalone.

Nie wyglądał na zmartwionego i pomyślała, że mo­że niepotrzebnie przed nim umyka. Ze strony takiego faceta jak Rick chyba nie grozi jej żadne niebezpie­czeństwo. Niestety...

Niebo się rozpogodziło i deszcz ustał. Natalie pod­jechała pod dom ciotki i ze zdziwieniem spostrzegła nieznany sportowy samochód zaparkowany na podjeździe. Zaciekawiona, zapukała i otworzono jej natychmiast. W drzwiach stała nieco gorsza wersja ciotki Lindsay, z nieco zbyt silną trwałą i nieco zbyt czerwonymi, długimi paznokciami. Tracey Ducet!

Miała przed sobą kobietę stanowiącą ucieleśnienie Jednego z problemów rodu Fortune'ów, pannę Ducet, która od pewnego czasu podawała się za zaginioną bliźniaczą siostrę ciotki Lindsay. Zza jej ramienia wy­glądał Wayne, jej narzeczony.

Obok, z kwaśnymi minami, stali gospodarze.

- Jak się masz, Natalie? - zaszczebiotała Tracey i ucałowała gościa w policzek.

Natalie wstrzymała oddech, żeby nie zaciągnąć się zapachem podłych perfum.

- Wpadłam na chwilę - ciągnęła Tracey - żeby się zobaczyć z moją siostrzyczką.

Rzuciła „siostrzyczce” ciepłe spojrzenie, które padł w pustkę. Lindsay wyraźnie nie czuła się „siostrzycz­ką” uzurpatorki.

- Teraz musimy już lecieć - oświadczył Wayne. Miał białe spodnie, obfitą ciemną czuprynę i przy­pominał nędzną namiastkę Elvisa Presleya.

- No to pa! - Tracey pomachała zebranym dłonie wyposażoną w karminowe szpony i odpłynęła w stro­nę sportowego wozu.

W holu zapadła cisza.

- Czego chciała? - przerwała milczenie Natalie.

- A jak myślisz? - odpowiedział Frank znużonym głosem. - Zgadnij. Takie długie słowo, zaczyna się na literę „p”.

- Przyszła po pieniądze - wyjaśniła Lindsay. - Chciała dostać jakąś okrągłą sumkę od swojej „sio­strzyczki”, zanim sprawa spadku ostatecznie się wy­jaśni.

Natalie przeciągle westchnęła. .

- Co jej powiedzieliście?

- Odmówiliśmy jej - twardo odparł Frank.

Z pokoju dobiegło ich wołanie sześcioletniego Car­tera.

- Mamo!

- Idę już! Idę!

Otworzyli butelkę wina, Frank przyrządził hambur­gery i przed dłuższy czas siedzieli nad brzegiem, bro­niąc się przed komarami za pomocą specjalnych świec. Potem Frank zabrał dzieciaki do miasta na lody, a kobiety poszły do kuchni posprzątać, ponieważ tego dnia służąca miała wychodne.

Rozmowa oczywiście zeszła na problemy rodzinne. Lindsay bardzo się martwiła o swojego starszego brata, Jake'a.

- Ilekroć dzwonię i chcę do niego zajrzeć, słyszę, że właśnie jest bardzo zajęty. A to pracuje, a to wy­chodzi, i tak dalej. - Lindsay włożyła kolejny talerz do zmywarki i ciągnęła: - Przypadkiem wpadłam wczoraj na niego w Travistown. W ogóle mnie nie za­uważył, musiałam trzy razy zawołać. Patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem, jakby mnie nie poznawał. Wyglądał strasznie! Podkrążone oczy, nie ogolony, za­padnięte policzki. Jakby nie spał od tygodnia. Wiem, że po śmierci mamy miał bardzo trudne chwile, a teraz ta historia ze sprzedażą akcji Monice Malone. Znasz swojego ojca. Przed nikim się nie otworzy, będzie się tak gryzł w samotności. To bardzo trudny człowiek, mam nadzieję, że jakoś sobie poradzi.

Natalie wszystko to wiedziała i nie miała pojęcia, co począć. Lindsay roześmiała się gorzko.

- Do tego ta koszmarna panna Ducet. Jak widzisz, nie potrafię nawet wymówić jej imienia. Trzeba przy­znać, że na nieszczęście jest do mnie dość podobna. Ona naprawdę może być tym, za kogo się podaje. Ale...

Przerwała zmieszana.

- Ale co? - Natalie spojrzała w ciemne oczy ciot­ki. - Powiedz.

- Ona jest... taka...

- Tandetna? - podsunęła Natalie i ujrzała w myślach czerwone paznokcie tamtej.

Lindsay odetchnęła z ulgą.

- Nie ja to powiedziałam. Czy uważasz, że jestem ohydną snobką?

Natalie wzruszyła ramionami.

- To nie snobizm. Masz prawo myśleć o niej, co chcesz.

- Myślę, że to oszustka - wycedziła sucho Lindsay.

- Wszyscy tak myślimy. Tatuś zaangażował nawet detektywa, żeby ją prześwietlił.

- Wiem.

Śledztwo miał przeprowadzić Gabe Devereax; wy­nalazła go Rebeka. Lindsay splotła machinalnie dłonie na piersi.

- Robi, co może, ale nie na wiele się to zdaje. Jej rodzina zastępcza wymarła, nie istnieje nawet jej me­tryka. Ta Ducet mówi, że nigdy czegoś takiego nie miała. - Lindsay parsknęła ironicznym śmiechem. - Pewnie, po co jej metryka. Facetka ma trzydzieści sie­dem lat i nigdy dotąd nie potrzebowała metryki! Już to widzę.

Natalie zamyśliła się.

- Trzeba chyba po prostu cierpliwie poczekać - po­wiedziała w końcu. - Detektyw wreszcie coś znajdzie. Na razie nie dawaj jej ani grosza.

- Nie ma obawy. Frank mi nie pozwoli.

- Bardzo dobrze.

Natalie podeszła do bufetu i znacząco spojrzała na stojącą na nim butelkę wina.

- Coś niecoś chyba w niej zostało...

- Akurat na dwie szklaneczki - dokończyła Lindsay. - Wypijemy sobie nad jeziorem.

Usiadły na brzegu i zasłuchały w brzęczenie koma­rów.

- Frank i dzieci niedługo wrócą - leniwie odezwa­ła się Lindsay. - Dobrze się z tobą rozmawia. Jesteś najrozsądniejszą osobą w całej rodzinie, Nat.

- Zawsze do usług.

Lindsay nie dostrzegła szyderstwa w głosie sio­strzenicy.

- A jak sprawa wynajmu domu? - zapytała.

- Właśnie kogoś znalazłam. Już się nawet wprowa­dził.

Ciotka wyraźnie się zainteresowała.

- On?

- Tak, nazywa się Rick Dalton, jest samotnym oj­cem, chłopczyk ma na imię Toby, Bernie za nim prze­pada.

Lindsay umoczyła usta w kieliszku.

- Bernie przepada za synem, rozumiem, a jaki jest ojciec? Też można za nim przepadać?

Natalie rozejrzała się; nie miała ochoty odpowiadać na to pytanie.

- Straszne tu komary...

Lindsay spojrzała na nią znacząco.

- Nie zmieniaj tematu, moja droga. Czuję w po­wietrzu romans.

- Ani mi to w głowie! - stanowczo zaprzeczyła Natalie. - Nie wymawiaj tego słowa!

- Dlaczego? Zawsze byłaś romantyczna i szukałaś prawdziwej miłości.

Natalie zapatrzyła się przed siebie.

- Nigdy mi się nie wiodło. Ciotka spojrzała na nią uważnie.

- Ten drań, Joel, dał ci się nieźle we znaki.

- Chodzi nie tylko o niego. Tak... ogólnie nie jest za dobrze.

- A w szczególe?

Natalie pomyślała o babci Kate, która odeszła na zawsze, o swych skłóconych rodzicach, o krachu gro­żącym firmie, a także o pewnym samotnym męż­czyźnie i jego nieszczęśliwym dziecku.

- Daj spokój - poprosiła cicho. Ciotka nie nalegała.

- Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, nie musisz, ale pamiętaj, jestem tutaj i zawsze możesz na mnie liczyć.

Natalie uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.

Frank z dzieciakami wrócili trochę po ósmej, a po­nieważ Lindsay nazajutrz wcześnie rano miała być w pracy, Natalie szybko się pożegnała.

Nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie chciała tak wcześnie wracać do domu z obawy przed spotka­niem z Rickiem. Po drodze wstąpiła jeszcze do baru, ale nie mogła w nieskończoność grać na zwłokę. Po­stanowiła porozmawiać z tym facetem. Trzeba stawiać sprawy jasno. Nie można przecież w nieskończoność wynajdywać sobie pretekstów, żeby nie bywać we własnym domu. Albo ustalą jakiś modus vivendi, albo na dwa tygodnie przeniesie się do rezydencji ojca.

Nie można oczywiście wykluczyć, że nie ma żad­nego niebezpieczeństwa i wszystko jest tylko wytwo­rem jej wyobraźni. Przeczył temu jednak pocałunek, który wisiał w powietrzu, i zauroczenie, jakie niewąt­pliwie pojawiło się między nią a jej lokatorem.

Ricka zastała przed telewizorem.

- Dobrze było? - zapytał uprzejmie.

- Tak. A gdzie Toby?

- W łóżku.

Nie wiedziała, czy czuje się rozczarowana tak ba­nalnym powitaniem, czy też docenia jego pozytywny aspekt.

Bernie podniósł się leniwie i podszedł do niej. Po­głaskała wielki łeb i podeszła do telefonu. Machinalnie włączyła sekretarkę.

- Natalie - usłyszała głos Joela - to ja. Skoro nie chcesz mi dać szansy, to trudno, muszę z tym jakoś żyć. Jest jednak pewien problem. Pamiętasz tę moją hawajską koszulę, niebieską, z takimi palmami? Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Może jest u ciebie. Rozejrzyj się, dobrze? Bardzo ją lubię i zależy mi...

Jednym ruchem skasowała dalszy ciąg nagrania, Joela i jego hawajską koszulę. Rick siedział odwróco­ny do niej tyłem, wpatrzony w ekran. Ciekawe, czy słyszał wynurzenia tego głupka? Może na szczęście nie było go w pobliżu, kiedy tamten dzwonił. Wyob­raziła sobie Ricka w kuchni, przygotowującego kolację dla siebie i syna; stoi nad zlewem i obiera, na przykład, marchewkę... Nagle włącza się automatyczna se­kretarka i rozlega się głos Joela!

Okropne! Trzeba położyć temu kres! Raz na zawsze! Natychmiast!

- Bernie, idziemy na górę! Rick nawet nie drgnął.

- Dobranoc - powiedziała.

Najwyraźniej nie był to odpowiedni moment na szczerą, poważną rozmowę.

Tylko z powodu chorobliwej drobiazgowości przej­rzała szafę w swej sypialni, ale niebieskiej koszuli Joe­la nie znalazła.

Następnego dnia, w niedzielę, Rick postanowił zno­wu wybrać się na wycieczkę jachtem. Zaprosił Natalie, ale grzecznie i stanowczo odmówiła. Zapytał wobec tego, czy mogą zabrać psa.

- Jasne, uwielbia pływać łodzią.

- Świetnie się składa, dziękuję - powiedział Rick i to było wszystko.

Natalie spędziła cały dzień w domu sama, próbując nie myśleć, jak cudownie jest na wodzie. Po południu spadł deszcz i zaczęła raz po raz podchodzić do okna i spoglądać na jezioro. Po dwóch godzinach znowu wyjrzało słońce, a jachtu jak nie było, tak nie było.

Około czwartej zabrała się do przygotowywania kurczaka w brokułach, żeby zabić czas. Danie było już w piekarniku, kiedy „Lady Kate” w końcu się ukazała. Natalie stanęła przy oknie i przez dłuższą chwilę pa­trzyła, jak wielka łódź wpływa do portu.

Po dziesięciu minutach w kuchni pojawił się Rick. Wszedł tylnymi drzwiami i wyglądał jak młody bóg. Ogorzały od słońca i wiatru, z błyszczącymi oczami. Toby i pies pomaszerowali prosto do holu.

- Toby, umyj ręce! - krzyknął Rick, a potem zwró­cił uśmiechnięte spojrzenie ku Natalie i zaczął wyj­mować resztki jedzenia, jakie zostały im z lunchu.

Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, a po­tem odezwała się, jakby nigdy nic:

- Zrobiłam dla nas kolację, zaraz będzie gotowa. Rick pociągnął nosem.

- Cudownie pachnie. O której siadamy?

- Za jakieś czterdzieści minut. Dobrze będzie?

Z jego miny można było wnioskować, że będzie wspaniale.

- Wezmę tylko prysznic i nakrywam do stołu! - zawołał i pobiegł w ślad za chłopcem i psem.

Toby z nieodłącznym Berniem u boku pojawił się w kilka minut później. Natalie zrobiła już sałatę i sięg­nęła po sztućce.

- Czas nakrywać - powiedziała i chłopiec zrozu­miał, że prosi go o pomoc.

Niepewnym krokiem podszedł bliżej i powoli, z wahaniem, zaczął rozstawiać na stole talerze.

- Doskonale ci idzie - pochwaliła go Natalie. - Są­dzisz, że poradzisz sobie również z serwetkami i szklankami?

Chłopiec z powagą skinął głową. Podała mu po­trzebne przedmioty i Toby, z wysuniętym językiem, zabrał się do pracy.

- Doskonale!

Kiedy zjawił się Rick, wszystko było gotowe.

- Nie musisz nakrywać do stołu - powiedziała Na­talie. - Toby już to zrobił.

Na twarzy Ricka odmalowało się zdumienie.

- Toby?

- Nakrył do stołu - wyjaśniła spokojnie Natalie. Rick podszedł i z niedowierzaniem zaczął przyglą­dać się dziełu swojego syna.

- To... to naprawdę...

Natalie przerwała mu, kładąc rękę na jego ramieniu.

- Bardzo dobrze - dokończyła zwyczajnym gło­sem, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego.

Rick zrozumiał, że tak właśnie należy potraktować wyczyn chłopca.

- To... bardzo dobrze - powtórzył za nią.

Toby uśmiechnął się nieśmiało i przeszedł do salo­niku. Włączył telewizor, a Bernie, cały czas śledzący jego ruchy, natychmiast położył się obok.

- Potrafisz dokonać cudu - szepnął Rick do ucha Natalie.

Lekko się odsunęła.

- Może Toby zawsze powinien pomagać w pracach domowych - powiedziała, siląc się na obojętność.

- Może...

Wymienili porozumiewawcze uśmiechy i Natalie dopiero teraz spostrzegła, że jej ręka nadal spoczywa na ramieniu Ricka. Cofnęła ją, jakby się sparzyła.

Rick spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Co się stało?

Zrozumiała, że nawet jeśli jemu nie jest potrzebna szczerość, to ona bardzo jej potrzebuje.

- Musimy porozmawiać - oświadczyła. Zupełnie jakby na to czekał.

- Kiedy?

- Wieczorem. Jak Toby zaśnie.

- Czy interesuję cię jako kobieta?

Rick, siedzący na drugim końcu kanapy, przez chwilę na nią patrzył.

- Tak - odpowiedział w końcu.

- Tak właśnie myślałam. - Natalie pokiwała głową.

- A nie chcesz, żeby tak było?

Chcę, chcę i to bardzo! - krzyknęła w duchu, ale natychmiast się opanowała.

- Nie chcę się z nikim wiązać. Teraz po prostu nie mogę.

Zatrzymał na niej spojrzenie swych błękitnych oczu.

- Z powodu tego faceta w hawajskiej koszuli? Natalie żałośnie jęknęła.

- Słyszałeś?

- Stałem sobie właśnie przy zlewie i...

- ...obierałeś marchewkę?

- Nie, płukałem sałatę.

- Nieważne. - Machnęła ręką. - Tak, to był Joel.

- Twój były chłopak. Ten, co z tobą niedawno zer­wał.

- Właśnie. Ostatnio zmienił zdanie i chce wszystko zacząć od nowa. Ale ja nie chcę. Muszę teraz być sama i wiele spraw sobie przemyśleć.

- Rozumiem.

Uniosła na niego wzrok, zdecydowana powiedzieć wszystko.

- Rick, kiedy przyjechaliście tutaj po raz pierwszy, strasznie mi się spodobaliście i bardzo chętnie wyna­jęłam wam dom. Polubiłam was, ciebie i Toby'ego, i uznałam, że znalazłam odpowiednie osoby, które zaj­mują się Berniem. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy... - Urwała, nie wiedząc, jak dokończyć.

Rick pośpieszył jej z pomocą.

- ...że podobam ci się w inny jeszcze sposób.

- Ja...

Znowu jej przerwał.

- Daj spokój, przecież to oczywiste, coś jest w po­wietrzu. Kiedy na siebie patrzymy, kiedy rozmawiamy, jest jakiś fluid. Czy uważasz, że to wychodzi tylko ode mnie?

Bardzo pragnęła przytaknąć, ale nie zdobyła się na tak oczywiste kłamstwo.

- Nie.

- Ty też coś do mnie czujesz?

- Tak.

Wyznała to tak cicho, że musiał się ku niej pochylić, aby usłyszeć.

- I nie chcesz tego ciągnąć? Spuściła oczy.

- Dla mnie to wszystko stało się zbyt szybko, nie jestem przygotowana. Na razie powinnam zająć się czym innym.

- A czym?

Uniosła ręce obronnym gestem.

- Sama dokładnie nie wiem. Wokół mnie cały świat oszalał. Czytasz gazety i wiesz, co wypisują o mojej rodzinie. Do tego dochodzą sprawy czysto osobiste, ja naprawdę myślałam, że kocham Joela, ale kiedy się rozstaliśmy, zrozumiałam, że łączyło mnie z nim tylko przyzwyczajenie i poczucie bezpieczeństwa. Był ode mnie uzależniony, byłam mu potrzebna, sądziłam... Po co ja ci to właściwie opowiadam?

Rick nie od razu odpowiedział, a kiedy to zrobił, w jego głosie brzmiała powaga.

- Szukasz zrozumienia.

- Pewnie tak - westchnęła, a Rick zrobił to samo.

- W każdym bądź razie byłaś ze mną szczera. - Potarł kark i spojrzał na nią. - Co teraz zrobimy?

- Chyba najlepiej będzie, jeśli się przeniosę do re­zydencji rodziców.

- Ta perspektywa zbytnio cię nie martwi, jak widzę - rzucił sarkastycznie.

Natalie spojrzała na widniejące za oknem jezioro.

- Tam, za tą wodą, w tym wielkim domu, niedo­brze się dzieje - oznajmiła smutnym głosem. - Przy­sięgałam sobie, co prawda, że raz na zawsze przestanę się mieszać w ich sprawy, ale to nie takie proste. Nie wiem, co zrobię. Mogłabym również wyprowadzić się do hotelu.

Rick poszukał jej wzroku.

- Jest jeszcze inne rozwiązanie. My możemy się wyprowadzić.

Dzielnie wytrzymała jego spojrzenie.

- Nie, to nie wchodzi w rachubę. Jesteście ideal­nymi lokatorami, a twojemu synowi świetnie robi po­byt tutaj. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to, co dzieje się z nami.

Rick skinął głową.

- Co do mojego syna, zgadzam się z tobą całko­wicie. A na razie to on jest dla mnie najważniejszy.

- W takim razie zostaniesz?

- A ty nie wyprowadzisz się?

- Chyba że naprawdę będę musiała.

Zdali sobie sprawę, że szczera rozmowa niczego nie rozwiązała i nadal są w punkcie wyjścia.

- To co robimy?

Natalie z powątpiewaniem pokręciła głową.

- Nie wiem, może... Zachęcił ją wzrokiem.

- Myślę, że możemy spróbować - dokończyła.

- Jak to sobie wyobrażasz?

W jej głosie nie było zbytniej wiary w to, co mówi.

- Będę ci schodzić z drogi, będziemy się unikać. Uśmiechnął się do niej smętnie.

- Koniec z wycieczkami jachtem, koniec z kurcza­kiem w brokułach, tak? - zapytał.

Natalie z powagą skinęła głową.

- Tak. Ponieważ to ty wynajmujesz dom, masz prawo pierwszeństwa. Korzystasz z kuchni, kiedy chcesz, a ja gotuję, kiedy ciebie nie ma albo jadam w mieście.

Nie wyglądał na przekonanego.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł.

- Zawsze możemy spróbować - oświadczyła. - Je­śli się nie uda, coś sobie znajdę.

Późno w nocy, leżąc w łóżku, przemyślał sobie wszystko jeszcze raz. Z rozmowy wynikało, że Natalie nie bardzo wie, czego chce, ale na pewno nie chce w swoim życiu jego.

Pomylił się, widząc w niej typową amerykańską dziewczynę, ładną i wesołą, a przede wszystkim nie­skomplikowaną. Natalie jest zupełnie inna.

Ujrzał w myślach prześliczną istotę w abażurze na głowie, podrygującą w rytm piosenki Janis Joplin. Zo­baczył, jak uśmiecha się do Toby'ego, a on odwzaje­mnia jej uśmiech kącikami warg. I jak wczoraj czekała na nich na trawniku przed domem, uczesana w koński ogon.

Chyba zwariował. Jest na najlepszej drodze do za­kochania się w kobiecie, która go przed chwilą popro­siła, żeby się od niej trzymał z daleka.

Próbował skupić się na czymś innym, ale nie mógł. Zacisnął zęby: przyjmie jej warunki i będą żyli obok siebie jak obcy ludzie, będą się mijali i jakoś to pójdzie. Jemu też nie są potrzebne komplikacje, a zwłaszcza romans z bogatą dziewczyną o nie uporządkowanym życiu wewnętrznym.

Około północy wreszcie zasnął i wtedy z pokoju syna dobiegł go przeraźliwy krzyk.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Sforsował drzwi dzielące go od sypialni chłopca i zmrużył oczy w świetle lampy.

Kołdra w samolociki leżała na podłodze, w skot­łowanej pościeli nie było nikogo. W kącie ujrzał sku­lone dziecko wstrząsane rozdzierającym płaczem.

- Toby, syneczku...

Próbował mówić spokojnym głosem, ale serce ło­motało mu w piersi jak szalone.

- Toby, syneczku, już dobrze... To ja, tata. Ostrożnie zbliżył się do chłopca. Mała, chuda postać w piżamce w pieski wydała mu się nagle czymś nie­zwykle kruchym i poczuł, jak paraliżuje go bezrad­ność.

Obroniłby syna przed każdym wrogiem, ale musiał­by najpierw go zobaczyć. Unicestwiłby każdego, kto zagroziłby jego dziecku. Przeciwnik Toby'ego był jed­nak niewidzialny, krył się w jego duszy, a ojciec mógł tylko bezsilnie zaciskać pięści.

Doktor Dawkins mówiła:

Trzeba mu zapewnić poczucie bezpieczeństwa w każdej sytuacji. Kiedy ma koszmarny sen i krzyczy, należy otoczyć go ciepłem, a przede wszystkim nie wpadać w panikę. Chłopiec musi wiedzieć, że opiekujący się nim dorosły panuje nad sytuacją i pomoże mu zmniejszyć zagrożenie”.

Słowa, słowa, bardzo mądre słowa... Problem w tym, że w takich sytuacjach Rick wcale nie panował nad sobą. Ogarniała go wściekłość, że nie może wal­czyć na swoich warunkach. Nie może przyłożyć de­monowi nękającemu tę małą, bezbronną istotę.

Opanował się i ukląkł obok syna.

- Toby, kochanie...

Dziecko uniosło głowę i ujrzał przerażone oczy za­szczutego zwierzątka. Toby patrzył gdzieś ponad jego ramieniem, jakby widział ducha.

- Syneczku...

Rick odwrócił się, ale nie ujrzał nikogo. W rogu pokoju stała tylko niewielka szafa.

Dziecko znowu ukryło głowę w dłoniach i skuliło się jeszcze bardziej. Rick nie miał pojęcia, jak postąpić.

I wtedy dobiegł go łagodny głos Natalie.

- Rick...

Odwrócił się i ujrzał drobną postać w białym szla­froczku, z drobnymi bosymi stopkami i rozpuszczony­mi włosami. Blask lampy zalśnił w różyczce na złotym łańcuszku. W korytarzu majaczył kształt wielkiego psa Rick w jednej chwili zapomniał o wszystkich po­stanowieniach; czuł teraz do niej jedynie ogromną wdzięczność. Przyszła tu, stała obok niego i mogła mu pomóc.

Ani na chwilę nie wątpił, że Natalie wie, co robić. Odsunął się i przepuścił ją. Przykucnęła obok dziecka.

Bernie wszedł za nią do pokoju i usadowił się przy drzwiach.

Rick nie spuszczał oczu z Natalie. Nie zrobiła naj­mniejszego ruchu; przemówiła jedynie do dziecka ci­chym, łagodnym głosem:

- Powiedz mi, Toby, kochanie, co to takiego było Toby zachlipał i uniósł głowę.

- Powiedz mi, proszę - powtórzyła Natalie. Długo się jej przyglądał, a potem wyszeptał:

- Potwór.

- Gdzie on był? - zapytała.

Spojrzał na coś za jej plecami, a potem mały drżący paluszek z wahaniem wskazał szafę. Bernie warknął. Rick ze zdumieniem spojrzał na łagodnego zwykle ol­brzyma i ujrzał, że pies zwrócił łeb w stronę szafy i wyszczerzył zęby.

Toby nagle przestał się trząść i z zachwytem utkwił wzrok w psie. Natalie natychmiast wykorzystała wła­ściwy moment.

- Chodź do mnie, maleńki.

Toby pociągnął nosem i wtulił się w nią. Wstała z dzieckiem w ramionach i lekko je pokołysała.

- Posłuchaj, teraz jesteś bezpieczny. Tatuś jest przy tobie. I Bernie. I ja. Nigdy nie pozwolimy, żeby ta potwór cię skrzywdził. Nigdy, nawet za milion lat.

Wolno zaniosła go do łóżka i otuliła kołderką.

- Możesz teraz spokojnie zasnąć, kochanie. Bernie będzie cię pilnował.

Pies natychmiast ulokował się przy łóżku i polizał chłopca w stopę. Toby przymknął oczy, a Natalie ruchem dłoni kazała Rickowi zgasić górne światło. Jednocześnie zapaliła lampkę w kształcie samolotu. W jej łagodnym świetle zrobiło się nagle bezpiecznie i przy­tulnie.

Natalie dała znak Rickowi, żeby przysiadł z drugiej strony łóżka.

- Ten potwór wyszedł z szafy, prawda, Toby? - za­pytała.

Dziecko przytuliło się do niej kurczowo. Objęła je ramieniem i pogłaskała po głowie.

- Wiesz, że tak naprawdę to potwory wcale nie ist­nieją prawda? - pytała dalej takim samym tonem.

Toby spróbował skinąć główką.

- Rozumiem - ciągnęła. - Muszę ci zdradzić pew­ną tajemnicę. Mój dziadek, Ben, zawsze mówił, że w naszym jeziorze mieszka potwór, ale to jest bardzo dobry potwór, przyjazny ludziom i zwierzętom.

Chłopiec wyraźnie się zainteresował. Cofnął główkę i uważnie spojrzał na Natalie.

- Nie wiedziałeś, że istnieją dobre potwory? Toby stanowczo pokręcił głową.

- A ja - mówiła dalej Natalie - jestem przekonana, że tylko takie naprawdę istnieją.

Widać było, że chłopiec rozpaczliwie pragnie jej wierzyć, ale nie potrafi.

- A może by tak Bernie pospał tutaj z tobą dzisiaj w nocy? Oczywiście, jeśli tatuś pozwoli.

- Nie mam nic przeciwko temu - zgodził się Rick.

- Wszystko w porządku? - zapytała Natalie Toby'ego.

Tym razem Toby skinął główką zupełnie wyraźnie.

- W takim razie śpij dobrze. - Wstała i spojrzała na psa. - Bernie, zostajesz tutaj.

Poszła w stronę drzwi, ale Puck zatrzymał ją. W jego oczach dostrzegła podziw i wdzięczność.

- Natalie, bardzo ci dziękuję.

Uśmiechnęła się lekko, skinęła głową i wyszła z pokoju.

Rick wrócił do Toby'ego i patrząc na rozpogodzoną buzię chłopca pomyślał, że cokolwiek by Natalie po­wiedziała o ich wzajemnych stosunkach, nic nie zmie­ni faktu, że do końca życia pozostanie w jego oczach czarodziejką, która podarowała jego dziecku spokojny sen.

Natalie zaś przystanęła w holu, nie wiedząc, czy iść do siebie na górę, czy wrócić do Ricka. Mogliby je­szcze chwilę porozmawiać. Potem przypomniała sobie wzrok, jakim na nią patrzył, i z westchnieniem weszła na schody.

Nazajutrz przy śniadaniu panowała ogólna serdecz­ność i nikt nie wtajemniczony nie zauważyłby napięcia między Rickiem a Natalie. Toby jadł z wielkim ape­tytem i Rick pomyślał, że od dwóch dni spędzonych w domu nad jeziorem jego syn zachowuje się zupełnie jak normalny chłopiec. Nie licząc oczywiście tego, że od czasu do czasu zamyka się w schowku, nic nie mó­wi, a w nocy krzyczy, bo dręczą go koszmary.

Za to od czasu do czasu się uśmiecha i lepiej je I ma bardziej ożywioną buzię. Doktor Dawkins mówiła że z czasem wszystko wróci do normy, ale Rick dopiero teraz zaczynał w to wierzyć. Sprawiła to Na­talie i jej pies.

Wczoraj, kiedy wrócił do siebie, zdał sobie sprawę, że gdyby nie Natalie i Bernie, byliby nadal w tym sa­mym punkcie. Toby milczący, zamknięty w sobie, z nieobecnym spojrzeniem, i on, jego ojciec, w pułap­ce strachu i bezsilności.

Dzięki Natalie stało się inaczej.

Ona jednak za dwa tygodnie wyjedzie, a pies będzie z nimi tylko do końca sierpnia. Potem wrócą do Min­neapolis i wszystko zacznie się od nowa. Musi o tym porozmawiać z lekarką; dobrze, że właśnie dzisiaj, o drugiej, mają kontrolną wizytę.

Tymczasem może sobie popatrzeć na swoją śliczną gospodynię, na jej gładką jak atłas skórę i ciemne kręgi pod oczami, mówiące, że może tej nocy spała równie kiepsko jak on.

Po śniadaniu poszedł z synem na przystań i przez jakiś czas bawili się starymi wędkami znalezionymi w hangarze.

Potem wrócili do domu i usiedli w salonie. Wyjęli puzzle z żółwiami Ninja i Rick zaczął uczyć Toby'ego je układać.

W pewnej chwili leżący dotąd spokojnie Bernie uniósł łeb i warknął. Tak samo warczał w nocy na wzmiankę o potworze ukrytym w szafie. Zaraz potem rozległo się pukanie do oszklonych drzwi i Rick spoj­rzał w tym kierunku. Za szybą ujrzał mężczyznę mniej więcej w swoim wieku.

Natalie siedziała na górze i nic nie słyszała.

- Poszukaj takiego kawałka ze skorupą Rafaela, polecił Rick synowi i poszedł otworzyć.

Przybysz był nieco od niego niższy, starannie ogolony i znakomicie ubrany.

- Czy... zastałem Natalie? - spytał, zdumiony wi­dokiem nieznajomego.

To musi być Joel, jej były narzeczony. Rick przez chwilę bawił się jego zmieszaniem.

- Natalie jest na górze. Dzień dobry, nazywam się Rick Dalton, a pan to pewnie Joel Baines?

Wymienili uścisk dłoni i przybysz się przedstawił.

- Natalie nic mi nie mówiła, że ma towarzystwo - dodał.

Z pokoju rozległo się ostrzegawcze warknięcie i Jo­el z niechęcią spojrzał na psa. Rick szeroko się uśmiechnął.

- Zaraz po nią pójdę, proszę wejść.

- Dziękuję.

Bernie podniósł się i spojrzał wrogo na przybysza, szczerząc zęby. Widać było, że ma mu coś za złe. Rick uważnie przyjrzał się aroganckiej minie Joela i w my­ślach przyznał Berniemu rację.

- Wolałbym poczekać na ganku - oświadczył z godnością Joel.

- Jak pan woli.

W tej samej chwili w holu ukazała się Natalie.

- Ach, to ty - odezwała się lodowatym tonem.

- Chciałem z tobą porozmawiać. Gdybyś mogła mnie wysłuchać...

Ujęła go pod ramię i energicznym ruchem wypro­wadziła na ganek.

- - Pomówimy tutaj.

Zamknęła za sobą drzwi i Puck wrócił do stolika żółwi Ninja. Próbował nie patrzeć w stronę, gdzie zniknęła Natalie i nieoczekiwany gość. Bernie ziewnął i wrócił na swoje miejsce. Wyglądał teraz tak poczci­wie, jakby nigdy nawet mu na myśl nie przyszło pożreć żywcem dawnego narzeczonego swojej pani.

Na zewnątrz jego pani mówiła do Joela:

- Nie znalazłam tej koszuli, nie ma tu nic twojego, dlatego zostaw mnie w spokoju, nie dzwoń i nie przychodź.

Joel zapatrzył się w czubki swoich butów.

- Nie chodziło mi o koszulę, tak naprawdę chcia­łem... Kto to jest tamten facet?

- Mój lokator. Mieszka tu z synem, zresztą to nie twoja sprawa.

- Lokator? Od kiedy potrzebujesz lokatorów?

- Joel, nie przeciągaj struny.

- W porządku. Chciałem ci tylko powiedzieć, że się żenię.

Zaskoczył ją. Stała, mrugając powiekami, niezdolna wymówić słowa. Joel wykorzystał jej milczenie.

- Pamiętasz tę... przygodę, o której ci wspomina­łem?

- Nie mam pojęcia, co to ma do rzeczy.

- Ta kobieta... osoba, z którą wtedy byłem wobec ciebie nielojalny, nie zachowała należytej ostrożności. Wkrótce zostanę ojcem i muszę ją poślubić.

Postanowiła natychmiast przerwać jego wynurzenia nie chciała już słyszeć nic więcej.

- A co to ma wspólnego ze mną?

- Po prostu zawsze tak dobrze umiałaś mnie wy­słuchać. Z tobą naprawdę można porozmawiać i bar­dzo mi tego brakuje. Tak bym chciał znowu móc ci się zwierzyć. Mam mnóstwo problemów i bardzo byś mi się przydała. Zawsze coś tak rozsądnie doradzisz Melissa, bo tak ma na imię matka mojego dziecka jest bardzo ładna i zabawna, ale też strasznie wyma­gająca. Nie to co ty. Nieraz naprawdę żałuję starych dobrych czasów, spędzonych z tobą. Miałem spokój, ciszę; bardzo bym chciał móc od czasu do czasu do ciebie wpadać.

Nie była pewna, czy dobrze go rozumie.

- Chwileczkę, Joel. Jakaś kobieta jest z tobą w dą­ży, wkrótce macie się pobrać, a ty stale chcesz się ze mną spotykać? Mniej więcej to chciałeś powiedzieć?

Zamyślił się.

- Sam nie wiem. Tak naprawdę to sam nie wiem czego chcę. Bardzo mi ciebie brak, Natalie. Wczoraj kiedy Melissa powiedziała mi o dziecku, zaraz chcia­łem do ciebie zadzwonić, żebyś mi doradziła, co robić Rozumiem, że masz do mnie żal, ale chyba możemy zostać przyjaciółmi. Zgódź się, proszę.

Patrzyła na niego z otwartymi ustami. Chyba się przesłyszała albo to tylko sen, bo to przecież nie może dziać się naprawdę!

- Joel, czy ty uważasz mnie za idiotkę?

- O czym ty mówisz? Oczywiście, że nie.

- To dlaczego traktujesz mnie, jakbym nią była? niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

- Ja chciałem tylko... chwilkę porozmawiać.

- Jeśli kiedykolwiek znowu się tu pokażesz, wezwę policję, rozumiesz?

Nie rozumiał nic, absolutnie nic.

- Ale, Nat...

- Do widzenia. Wynoś się stąd, bo w przeciwnym razie wezwę policję zaraz!

Zmarszczył czoło, jakby dotarła do niego realność groźby.

- Mówisz poważnie? - upewnił się na wszelki wy­padek.

- Jak najbardziej.

- I nie chcesz mnie już nigdy więcej widzieć? - W jego głosie brzmiało niedowierzanie.

- Zgadłeś.

- W takim razie - powiedział z wahaniem i odrzu­cił rzadkie włosy z czoła - jednak chyba już sobie pójdę.

- Doskonały pomysł.

Stała na ganku i patrzyła, jak Joel niknie za drze­wami, gdzie musiał zostawić samochód.

Mogła sobie pogratulować. Sądząc po jego minie, chyba odwiedził ją po raz ostatni. W dalszym ciągu jednak nie miała pojęcia, jak mogła z nim być przez całe długie pięć lat i nie zorientować się, z kim ma do czynienia.

- Natalie?

Obejrzała się. W progu stał Rick w czarnej koszulce i spłowiałych dżinsach. Wyglądał cudownie, a w je­go głosie brzmiał niepokój. Martwił się o nią.

- Wszystko w porządku?

Jak mogła wierzyć swemu sercu? Zabiło w przy­spieszonym rytmie, ale wiedziała, że nie może mu ufać.

- Tak, wszystko w porządku - odparła znużona głosem. - Zaszło pewne nieporozumienie, ale już wszystko sobie wyjaśniliśmy.

- Miło mi to słyszeć.

Miał bardzo niebezpieczny uśmiech i zagrażając spokojowi głos; w ogóle cały stanowił dla niej zagra żenię.

Uważaj, pomyślała, pamiętaj, że zupełnie nie znasz się na mężczyznach i gotowaś powtórnie wpaść w pu­łapkę.

- Zrobię sobie kawę - oświadczyła rzeczowym tonem - i wracam do swojego pokoju.

Uśmiech na twarzy Ricka zbladł. Odsunął się i wpuścił ją do domu. Wchodziła na górę z poczuciem wygranej bitwy i przegranej wojny.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tego samego dnia po południu doktor Dawkins, po spotkaniu z Tobym, poprosiła jego ojca do siebie na krótkie podsumowanie. Była bardzo zadowolona.

- Toby robi ogromne postępy. Bez trudu nawiązuje kontakt wzrokowy. Dzisiaj nawet dwa razy się do mnie uśmiechnął. Mam nadzieję, że najgorszy okres jest już za nim i chyba przezwyciężył kryzys. Niedługo zacz­nie mówić. Kiedy do tego dojdzie, proszę niczego nie przyspieszać. Powie słowo, potem dwa, wszystko we właściwym czasie.

Oparła się wygodnie w obszernym skórzanym fo­telu i dodała, że w obecnym stanie rzeczy można ogra­niczyć liczbę kontrolnych wizyt do dwóch w miesiącu. Serce Ricka wypełniło szczęście i natychmiast stanęła mu przed oczami drobna brunetka z bernardynem przy nodze.

- Chce mi pan coś powiedzieć? - domyśliła się le­karka.

- Tak. - Opowiedział jej pokrótce o swojej gospo­dyni i jej psie. - Toby na jej widok po raz pierwszy się uśmiechnął. Za dwa tygodnie ona wyjeżdża w da­leką podróż i zostawia nam psa, a Toby za nim szaleje.

Boję się, że kiedy jesienią wrócimy do domu, będzie mu go strasznie brakowało.

- I jego stan znowu się pogorszy?

- Tak, tego się właśnie obawiam. W oczach lekarki ujrzał zrozumienie.

- Proszę się nie bać.

- Ale przecież...

- Pozwolę sobie przypomnieć, że to pan jest tutaj najważniejszą osobą. Czas, który pan poświęca dziecku i pański stosunek do dziecka są podstawową sprawą Dopóki między wami wszystko będzie jak dotąd, chło­piec będzie robił postępy. Nie mam wątpliwości, że już niedługo będzie pan miał przed sobą zdrowego normalnego, szczęśliwego chłopca. Kontakt z tą miłą panią i jej psem jest niewątpliwie bardzo korzystny ale rozstanie może spowodować co najwyżej przejścio­wy smutek, któremu psychika chłopca z pewnością podoła. To pan jest kluczową postacią i to pańska miłość zapewnia mu oparcie i poczucie bezpieczeństwa.

Rick przymknął oczy.

- Wiem - ciągnęła lekarka - to ogromna odpowiedzialność, ale jak widzę, doskonale daje pan sobie radę.

Przypomniał sobie panikę, jaka go ogarnęła, kiedy w nocy poczuł się kompletnie bezsilny wobec potwora ukrytego w szafie. Pokręcił głową.

- Bardzo mi miło, że tak to pani widzi, ale czasem jestem zupełnie bezsilny.

- Nic nie szkodzi. Postępuje pan dokładnie tak jak trzeba.

- Czasem myślę, że potrzebuję żony.

Powiedział to bez zastanowienia i tak szybko, że nie zdążył pomyśleć, czy to prawda. Doktor Dawkins przez chwilę milczała.

- Niepotrzebna jest panu żona ze względu na syna. w tej sprawie doskonale daje pan sobie radę sam. Cho­dzi o coś innego. - Uniosła się z fotela. - Na dzisiaj to byłoby wszystko.

Rick wstał również.

- Proszę się zapisać na następną wizytę - usłyszał na pożegnanie.

Po powrocie do domu ujrzeli na podjeździe zapar­kowany biały mercedes. Postanowili skorzystać z ku­chennych drzwi, bo Rick chciał zostawić w kuchni za­kupy, które zrobił po drodze.

Zanim jednak wysiedli z samochodu, na progu uka­zała się Natalie. Bernie pojawił się również i natych­miast podbiegł do Toby'ego. Rick wolnym krokiem podszedł do Natalie. Była wyraźnie zamyślona i jakby nieobecna, chociaż stała blisko niego w króciutkich szortach i spłowiałej koszulce. Włosy, jak zwykle, mia­ła zebrane w koński ogon.

- Odniosę zakupy - powiedział, żeby się odezwać. Spojrzała na niego i leciutko się uśmiechnęła.

- Strasznie dużo kupujesz. Przywiozłeś ze sobą pół sklepu przedwczoraj, kiedy przyjechałeś.

Niesamowite! Po raz pierwszy zobaczył ją przed dwoma tygodniami, mieszka w jej domu dopiero trzeci dzień, a już jest tak ważna w jego życiu. Dopiero co przyrzekł sobie, że będzie się od niej trzymał z daleka, a już marzy tylko o tym, by znaleźć się jak najbliżej Uśmiech z jej twarzy zniknął, jakby i ona przypomnia­ła sobie o swoich postanowieniach. Rick zawrócił do bagażnika.

- Pomogę ci - powiedziała szybko.

- Nie, dziękuję, dam sobie radę. Zatrzymała się w połowie drogi między domem a autem.

- To przecież nic takiego.

- Dam sobie radę - powtórzył. Natalie postąpiła krok do tyłu.

- W takim razie dobrze.

Zrozumiał, że sprawił jej przykrość i poczuł się podle.

- Natalie? - zabrzmiał na ganku melodyjny kobie­cy głos.

Rick uniósł oczy i ujrzał cudowną wersję Grace Kelly, smukłą sylwetkę w bieli stojącą na schodkach ganku, z których przed chwilą zeszła Natalie.

Zamrugał oczami, lecz zjawa nie zniknęła. Spojrzał raz jeszcze i pojął, że nie uległ halucynacji. Piękna kobieta była nieco wyższa i szczuplejsza niż legendar­na księżna i mogła mieć równie dobrze trzydzieści, co pięćdziesiąt lat.

- Już idę, mamo. - Natalie odwróciła się i odeszła Piękna blondynka uśmiechnęła się do Ricka ponad jej głową.

- Witam. Jestem mamą Natalie, Erica Fortune.

- Bardzo mi miło. - Rick się ukłonił. - A ja jestem jej lokatorem, nazywam się Rick Dalton.

Natalie podeszła i objęła matkę ramieniem.

- Chodźmy, mamo, Puck chce wyładować rzeczy z samochodu.

Erica już jednak schodziła z ganku.

- Przedtem możemy chyba chwilę porozmawiać. Bardzo bym chciała poznać pańskiego synka.

Toby, nie zdejmując rączki z grzbietu psa, podszedł do nich z wahaniem.

- Witaj. - Cudowna zjawa w bieli przyklękła na trawniku obok chłopca, a białe szaty rozpostarły się dokoła niej jak płatki egzotycznego kwiatu.

- Mam na imię Erica.

Uśmiechnęła się serdecznie i Rick po raz pierwszy zauważył, że jest bardzo podobna do córki. Toby nieśmiało się uśmiechnął.

- Ma na imię Toby - wyręczyła go Natalie.

- Wiem, mówiłaś mi. - Erica znowu spojrzała na chłopca - Wiesz, ja też mam synka. Teraz jest już duży, ma własną rodzinę i wspaniałą, kochającą żonę.

Toby wyciągnął rączkę i delikatnie dotknął platy­nowych włosów kobiety, które w słońcu zalśniły sre­brem i złotem. Erica roześmiała się, objęła dziecko i pocałowała je w policzek.

Rick zrobił krok do przodu, by chronić syna. Wie­dział, że Toby może bardzo się przestraszyć. Nic ta­kiego jednak się nie stało. Toby zarzucił kobiecie rączki na szyję i wtulił buzię w jej ramię. Po chwili Erica delikatnie wyswobodziła się z uścisku i powoli wstała.

- Jesteś słodki - powiedziała i przeniosła wzrok z syna na ojca. - Uwielbiam dzieci - wyjaśniła. - Czasem bardzo żałuję, że moje są już dorosłe. Dawniej wszystko było takie proste... A może tak tylko mi się wydaje.

- Chodź, mamo - odezwała się Natalie ze scho­dów. - Pójdziemy do mojego pokoju i jeszcze chwil porozmawiamy.

Erica przecząco pokręciła głową.

- Nie, kochanie, już bardzo mi pomogłaś. Teraz muszę jechać, czuję się znacznie lepiej.

- Jesteś pewna?

- Całkowicie. Odprowadź mnie do samochodu. Spojrzała na Pucka pięknymi zielonymi oczami. - Było mi bardzo miło pana poznać.

Kiedy obie kobiety znikły za drzewami, Rick za­wrócił do samochodu i otworzył bagażnik. Przyszli mu do głowy, że chłopiec, który tak swobodnie za­chowuje się wobec obcej kobiety, może równie dobra pomóc ojcu wnieść zakupy do domu.

Spojrzał na syna baraszkującego na trawie z psem.

- Hej, Toby!

Chłopiec zwrócił ku niemu głowę.

- Musisz mi pomóc!

Na twarzy dziecka odmalowało się zdziwienie.

- Chodź tutaj! Pomożesz mi!

Toby podbiegł i po prostu wziął od niego jedną z to­reb.

W kuchni na stole leżała gazeta. Rick odstawił torby na blat i wziął ją do ręki. Na pierwszej stronie wielkie litery głosiły: „Monica Malone i Ben Fortune, tajemniczy romans”. Tekst zdobiły dwie duże fotografie przed­stawiające nobliwego starszego pana i królową pięk­ności i tak skomponowane, że mogło się wydawać, iż Monica Mallone zamierza za chwilę pocałować Bena Fortune. Znalazło się również miejsce na zdjęcie Kate Fortune, która z dezaprobatą spogląda na przytuloną parę.

Wszystko było szyte tak grubymi nićmi, że tylko bardzo naiwny czytelnik mógł uwierzyć w opisywany, trwający ponoć dwadzieścia pięć lat, związek. Mimo to Rick zagłębił się w lekturze i dopiero kiedy spo­strzegł, że Toby stoi obok i spogląda na niego pytająco, oderwał oczy od gazety.

- O co chodzi, synku?

Mimo braku odpowiedzi zrozumiał, w czym pro­blem. Toby wyraźnie chciał wrócić do przerwanej za­bawy z psem.

- Przynieś jeszcze tylko torbę z kartoflami i tę paczkę z proszkiem do prania. Potem możesz wracać do zabawy.

Toby skrzywił nosek.

- Zrób to, proszę.

Chłopiec podreptał z powrotem do samochodu, a Bernie pomaszerował za nim. Rick wrócił do prze­rwanej lektury.

Szybko przebiegł oczami tekst. Nie znalazł w nim niczego, czego nie byłoby w tytule. Autor artykułu rozpoczynającego się od sakramentalnej formuły: „Z dobrze poinformowanych źródeł dowiadujemy się, że” dorzucał jedynie komentarz, z którego wynikało, że Monica Malone, skupując na gwałt akcje Fortune Industries, pragnie wziąć odwet na rodzinie właścicieli.

Mimo że Monica była jego jedyną wielką prawdzi­wą miłością, Ben nigdy nie chciał rzucić dla niej żony i dzieci. Kochali się w tajemnicy, ich miłość nigdy nie ujrzała dziennego światła. Teraz Monica Malone mści się za wszystkie doznane upokorzenia i walczy o swo­je miejsce pod słońcem”.

Potem następował krótki opis życiowych dokonań Bena i Kate oraz spis filmów, w których w ciągu swo­jej długiej kariery zagrała Monica.

Toby nadszedł w chwili, kiedy ojciec skończył czy­tać. Z westchnieniem postawił torbę z kartoflami tuż przy drzwiach i zawrócił po kolejny pakunek.

- Poczekaj, pomogę ci! - krzyknął Rick w kierun­ku znikających pleców chłopca.

Sam wniósł do kuchni ostatnią torbę z zakupami i właśnie stawiał ją na kuchennym blacie, kiedy zja­wiła się Natalie. Rick kątem oka zauważył, że idzie prosto do stołu, gdzie leży gazeta, bierze ją i kieruje się do holu.

Po drodze uniosła oczy i ich spojrzenia spotkały się. Natalie uniosła brwi i zrozumiał, że dobrze wie, co robił podczas jej pożegnania z matką.

- Czytałeś to - rzekła oskarżycielskim tonem.

- Tak, przyznaję się do winy - odparł i otworzył lodówkę, by umieścić w niej przywiezione z miasta warzywa.

Natalie przez chwilę stała bez ruchu, a potem zwi­nęła gazetę i uderzyła nią o brzeg stołu.

- Matka mi to przywiozła, strasznie zdenerwowana. Takie rzeczy zupełnie wyprowadzają ją z równowagi.

- Zupełnie zrozumiałe. Przecież to obrzydliwe, a do tego wszystko wyssane z palca.

W jej oczach dostrzegł iskierki nadziei.

- Naprawdę tak myślisz? Wzruszył ramionami.

- Na twoim miejscu powiedziałbym matce, żeby nie traciła czasu na czytanie takich śmieci.

- Chyba coś takiego właśnie jej poradziłam... Rick wyjął sałatę z papierowej torby, zamierzając włożyć ją do lodówki.

- Bardzo dobrze - powiedział z uśmiechem.

Na twarzy Natalie też pojawił się uśmiech. Puck po­czuł, że ciągnie go ku niej jakaś niewidzialna nić, i stał tak z sałatą w ręku przy uchylonych drzwiach lodów­ki, patrząc na dziewczynę, która uśmiechała się do niego.

Mógłby tak stać w nieskończoność.

Natalie pierwsza przerwała magiczny moment.

- Na mnie już czas, muszę iść.

Poszła na górę, a Rick z westchnieniem włożył wreszcie sałatę do lodówki i umieścił ją na odpowied­niej półce.

Kate siedziała za biureczkiem w wynajętym przez Sterlinga apartamencie na najwyższym piętrze. Przed sobą miała rozłożoną gazetę. Sterling spacerował po pokoju, czekając, aż jego chlebodawczyni skończy czy­tać.

Kiedy uniosła na niego oczy, zatrzymał się.

- Posłuchaj... - zaczął niepewnym głosem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

Kate znowu skierowała wzrok na brukowiec i za­trzymała się dłużej na fotografii męża. Przez całe lata podejrzewała, że coś może go łączyć z tą kobietą Zwłaszcza w okresie, gdy ich małżeństwo przeżywało kryzys. Było to w czasach największej prosperity fir­my; Kate odnosiła sukcesy, a Bena bardzo irytowała rosnąca niezależność żony. W końcu jednak dali sobie jakoś radę i uratowali swój związek. Zawsze wiedziała że Ben naprawdę ją kocha. A jednak nie mogła nie dostrzegać pewnych rzeczy...

Były pewne sygnały. Drobne, nie warte uwagi rze­czy, które zauważyć może tylko ktoś bezpośrednio zaangażowany. Jakieś przemilczenie, zawieszenie gło­su, spojrzenie szukające kogoś w tłumie na przyjęciu...

Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, że mąż może ją zdradzać z kobietą, którą sama wybrała jako modelkę dla firmy. Może po prostu nie chciała o tym wiedzieć.

Jedyną osobą, która musiała znać prawdę, był Ster­ling. Sterling Foster wiedział wszystko i nic nie uszło jego uwagi. Miała do niego absolutne zaufanie, po­dobnie jak Ben.

- Czy to prawda? - zapytała matowym głosem.

- Nie wiem - odparł i uwierzyła mu.

- Ale chyba coś słyszałeś - drążyła dalej. - Jakieś plotki, jakieś... Może coś widziałeś?

Sterling odchrząknął; wiedziała, że nie skłamie.

Coś tak... Chyba miałem jakieś podejrzenia. Kate splotła dłonie.

- Rozumiem. Teraz musimy dowiedzieć się, skąd nastąpił przeciek. Ten ktoś może wiedzieć znacznie więcej.

Sterling skinął głową.

- Tak. Zaraz się tym zajmę. Niestety, możliwości jest bardzo dużo. To może być każdy. Na przykład jakiś nasz zwolniony pracownik albo jakiś reporter, któ­ry zamierza upichcić sensacyjną bajeczkę, albo ktoś zupełnie z nami nie związany, kelner czy sprzedawca, który kiedyś gdzieś zobaczył ich razem.

Kate wysłuchała go uważnie.

- Rozumiem. A może to ta Tracey Ducet albo ten jej facet? - podsunęła.

- Wszystko sprawdzimy.

- A może to ona sama, ta Malone?

- Sprawdzimy każdy ślad. Zaraz się zwrócę do Gabe'a Devereax.

Kate wstała od biurka.

- Rób, co uważasz za stosowne, a teraz porozma­wiajmy o Jacobie.

Twarz Sterlinga spochmurniała.

- Pojechałem do niego, jak prosiłaś, wczoraj o dziewiątej rano.

- I co? - Spojrzała mu prosto w oczy.

- Wszystko odbyło się tak, jak przypuszczałem. Spławił mnie grzecznie i jak najszybciej wyprawił z domu.

- Nic się nie dowiedziałeś? W dalszym ciągu nie wiemy, dlaczego ta kobieta ma na niego taki wpływ, że bez słowa odstępuje jej swoje udziały?

- Nie pozwolił mi nawet o tym napomknąć - wy­jaśnił Sterling. - W ogóle o tym nie było mowy.

- A jak on się miewa? Jak wygląda? - W głosie Kate zabrzmiał niepokój.

- Posłuchaj... Przerwała mu niecierpliwie.

- Przecież wiem, że dzieje się z nim coś złego. Wi­dzę po twoich oczach.

Wahał się przez dłuższą chwilę; potem zaczerpnął powietrza.

- Jake był pijany.

- O dziewiątej rano?

- Tak, i wyglądał bardzo źle.

Wolnym krokiem podeszła do okna, tak skonstruo­wanego, że z zewnątrz nikt nie mógł dostrzec, co dzie­je się w środku.

- Wszystko wkrótce się wyjaśni. - powiedziała do siebie cicho. - Czuję to...

Z tyłu dobiegł ją spokojny głos Sterlinga.

- Rzadko się mylisz, Kate, i mam nadzieję, że tym razem przeczucie też cię nie zawiedzie.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Z niewielką paczuszką bardzo śmiałej bielizny w dłoni Natalie weszła do domu bocznymi drzwiami. Cały dzień panował potworny upał i była strasznie zmęczona. Wybrała się po zakupy do miasta wcześnie rano z zamiarem wykupienia połowy sklepów, ale ja­koś do niczego nie miała serca. W końcu nabyła kilka sztuk bielizny, jakiej nigdy dotąd nie nosiła, i poszła na lunch do restauracji.

Wybrała stolik przy oknie i dłubała w talerzu, me­lancholijnie popatrując na idących ulicą ludzi. Potem poszła do kina i obejrzała za jednym zamachem dwa filmy Disneya: „Pocahontas” i „Kopciuszka”. Wyszła z niego nucąc pod nosem: „Bibbity, Bobbity, Boo”.

W drodze powrotnej długo stała w korku i miała czas, by się zastanowić, dlaczego właściwie tak bardzo się starała jak najwięcej czasu spędzić poza domem. Odpowiedź narzucała się sama: chciała po prostu trzy­mać się z dala od Ricka.

Ale przecież gdyby nawet nie było Ricka, i tak wy­brałaby się po zakupy, bo przecież postanowiła zaszaleć podczas planowanej eskapady. Na wycieczce po Morzu Śródziemnym wszystko miało być inaczej, miała stać się zupełnie kimś innym, uwodzicielską femme fatale w erotycznej bieliźnie.

Żałosne. Uśmiechnęła się do siebie smętnie i nie wiedzieć czemu zrobiło jej się bardzo smutno.

Kiedy wreszcie dotarła do domu i wśliznęła się do środka kuchennym wejściem, natychmiast usłyszała głos Ricka.

Cichy, łagodny, melodyjny i bardzo ciepły.

Przystanęła, nasłuchując. Puck coś czytał. Na palu­szkach podeszła do drzwi salonu i przystanęła w pro­gu, powstrzymując oddech. Ojciec i syn siedzieli obok siebie na kanapie, z dużą książką na kolanach. Bernie leżał u ich stóp z głową wspartą o łapy. Natalie nagle zapragnęła siedzieć tam z nimi i słuchać, jak Rick czy­ta bajkę, odgrodzona od upału w klimatyzowanym po­mieszczeniu.

Wszyscy trzej spojrzeli na nią jednocześnie.

- Cześć - odezwała się nieśmiało.

Bernie na powitanie kilka razy poruszył ogonem, Toby uśmiechnął się.

- Czytamy właśnie „Lampę Alladyna” - wyjaśnił Rick.

Z miejsca, gdzie stała, mogła dostrzec kolorowe ob­razki.

- Disneyowską wersję? - zapytała.

- Tak - odparł i naraz coś sobie przypomniał. - Przed godziną ktoś do ciebie dzwonił. To chyba ważne, powinnaś zaraz odsłuchać.

Natychmiast pomyślała o ojcu, samotnym i nie­szczęśliwym po drugiej stronie jeziora, i o wszystkich innych członkach rodziny, których mogło spotkać coś niedobrego.

- Dziękuję - powiedziała i poszła w stronę kuchni. Na automatycznej sekretarce paliło się światełko.

Natalie odłożyła paczuszkę z bielizną i nacisnęła przy­cisk. Rozległ się miły kobiecy głos z brytyjskim akcen­tem, który już kiedyś słyszała: „Dzień dobry, to znowu ja, Jessica Holmes. Dzwoniłam kilka dni temu i dzwo­nię powtórnie, bo sprawa jest bardzo ważna i niezwy­kle mi zależy na kontakcie z kimś z rodziny Fortu­ne'ów. Chodzi o Benjamina Fortune'a, który podczas drugiej wojny światowej służył na terenie Francji. Miałby teraz siedemdziesiąt kilka lat. Szukam spo­krewnionych z nim osób, to sprawa życia lub śmierci. Bardzo proszę o telefon, dziękuję”.

- Co ty na to?

Rick stał kilka kroków od niej i patrzył pytająco. Przerwał czytanie bajki i poszedł za Natalie do kuchni, żeby zobaczyć, jak zareaguje na tak ważny jego zda­niem telefon.

Natalie stanowczym ruchem skasowała nagranie.

- Nawet do niej nie zadzwonisz, żeby zapytać, o co chodzi?

W jego głosie niedowierzanie mieszało się z naga­ną Podszedł bliżej. Natalie milczała.

- Przecież to sprawa życia lub śmierci... - dodał.

Natalie policzyła w myślach do dziesięciu. Posta­nowiła opanować się i zrozumieć, że Rick o pewnych sprawach może nie mieć pojęcia. Nie wie, co to znaczy należeć do potężnej, znanej rodziny, zewsząd wystawionej na ataki nie przebierających w środkach dziennikarzy i reporterów.

- Natalie, zadzwoń do niej.

Jednak udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.

- To nie są twoje sprawy - powiedziała niebezpie­cznie spokojnym głosem.

- Mylisz się. Sprawy życia i śmierci powinny ob­chodzić każdego. Ciebie też.

- To nie jest sprawa życia lub śmierci.

- Skąd wiesz, skoro z nią nie rozmawiałaś?

- Wiem i już. Wszystko o tym świadczy. Spojrzał nas nią takim wzrokiem, że straciła na­dzieję, iż ta rozmowa kiedyś się skończy.

- A konkretnie co?

- Rick... daj spokój - westchnęła i uniosła oczy do nieba.

- Nie zamierzam dać ci spokoju, póki mi nie wy­jaśnisz...

Postanowiła zmienić temat.

- A gdzie są Toby i Bernie? Nie odniosła sukcesu.

- Siedzą sobie w pokoju. Nie rób uników, w dal­szym ciągu czekam na odpowiedź.

Trudno, chyba trzeba ustąpić.

- Czytałeś to, co wypisują o dziadku i Monice Ma­lone, prawda? - powiedziała, z trudem panując nad głosem.

- I co z tego?

- Przecież to oczywiste.

- Nie rozumiem.

Przybrała męczeński wyraz twarzy. Jak tak inteli­gentny człowiek może nie rozumieć najprostszych rze­czy? Wszystko trzeba mu tłumaczyć jak dziecku.

- To bardzo dziwny zbieg okoliczności - wyjaśni­ła - Nagle wszyscy tak bardzo zainteresowali się oso­bą która nie żyje od dziesięciu lat. To jakaś dzienni­karka, Rick. Bezczelna, zdecydowana na wszystko dziennikarka, która za wszelką cenę chce mnie zmusić do rozmowy. Ale ja się nie dam.

Nie wyglądało na to, że go przekonała.

- Jeśli się okaże, że masz rację, możesz się wy­cofać.

- Nie masz pojęcia, jak to funkcjonuje - jęknęła. - Oni są jak rekiny. Dasz im palec, a pożrą ci całą rękę. Ta kobieta chce zdobyć o dziadku jakąś nową informację, żeby potem znowu nakłamać w jakimś szmatławcu.

Jego wzrok złagodniał.

- Wiem, że kochałaś dziadka i bardzo cię boli, kie­dy wypisują o nim różne nieprzyjemne rzeczy.

- Pewnie, że go kochałam. Był dobry, mądry... był nadzwyczajnym człowiekiem.

Mówił teraz do niej jak do małej dziewczynki.

- Jestem pewien, że taki właśnie był, ale mam wra­żenie, że przenosisz zrozumiałą złość na autora czy­tanego niedawno artykułu na kogoś, czyje intencje mo­gą być zupełnie inne.

Natalie stanowczo pokręciła głową.

- Ja wiem, jakie są jej intencje.

- Przypominam ci, że ona jest Angielką.

Wzruszyła ramionami.

- W Anglii też są dziennikarze. Rick lekko się zniecierpliwił.

- Daj spokój, nie wydaje ci się dziwne, że ta ko­bieta prosi, żebyś do niej zadzwoniła do Londynu? Czy gdyby była dziennikarką na tropie sensacji, nie pofa­tygowałaby się raczej tu, do ciebie?

- Z dziennikarzami wszystko jest możliwe. Zrobiła ruch, jakby zamierzała odejść. Rick po­wstrzymał ją gestem dłoni.

- W porządku. Załóżmy, że masz rację i jest to agresywna dziennikarka. A jeżeli się mylisz, co wtedy?

Natalie mimo woli przypomniała sobie głos i słowa tamtej kobiety. „Bardzo proszę o kontakt kogoś z ro­dziny Bena Fortune'a. To sprawa życia lub śmierci”.

Może niedokładnie tak to brzmiało, ale napięcie w jej głosie było chyba autentyczne. Zawahała się na ułamek sekundy. Może rzeczywiście powinna zadzwo­nić do Londynu...

Nie! Biedny dziadek nie żyje i nie może się bronić przed nikczemnymi oskarżeniami. Jeśli ona teraz za­dzwoni i zacznie rozmawiać z tą kobietą, tamta na­tychmiast coś z niej wyciągnie i jakiś brukowiec zno­wu zacznie szargać dobre imię Bena. Nie wolno jej do tego dopuścić!

Całe życie była łatwym łupem i każdy mógł ją po­dejść. W szkole nigdy nie miała prawdziwej przyja­ciółki; koleżanki nadskakiwały jej, bo bardzo im imponowała jej rodzina i chciały bywać w jej domu, żeby na własne oczy zobaczyć jej piękną matkę albo poznać legendarną Kate Fortune. Kiedy poszła do szkoły śred­niej, chłopcy umawiali się z nią z powodu jej sławnego nazwiska i chęci zbliżenia się do Allison.

Miała tego dość. Postanowiła studiować na zwy­kłym stanowym uniwersytecie w Minnesocie, stanow­czo odrzucając propozycję zapisania się do którejś z prywatnych snobistycznych uczelni.

Rozczarowała się jeszcze bardziej. Przyjaźniono się z nią wyłącznie dla pieniędzy lub po to, by jej wszech­mocna rodzina załatwiła dobrą posadę po studiach.

Niczego jej to nie nauczyło. Stale zbyt łatwo ob­darzała ludzi zaufaniem i nieraz mocno się sparzyła.

Teraz jednak nagle wydoroślała. Może z powodu nieszczęść, jakie w ostatnim czasie spadły na jej ro­dzinę, a może z powodu sposobu, w jaki porzucił ją Joel Baines, czuła, że już nigdy nie pozwoli się wy­korzystywać. Jej dotychczasowe spojrzenie na świat i ludzi nie sprawdziło się i trzeba raz na zawsze zdjąć różowe okulary.

- Nie mylę się, jestem tego pewna - stwierdziła głosem nie znoszącym sprzeciwu.

- Ale Natalie, posłuchaj...

- Nie zamierzam dłużej rozmawiać na ten temat - przerwała mu nieco ostrzej, niż zamierzała. - A teraz przepraszam, ale muszę iść do siebie.

Wzięła torebkę z kuchennego blatu, odwróciła się do Ricka plecami i szybkim krokiem pomaszerowała do holu.

Jego słowa sprawiły, że na chwilę stanęła jak wryta.

- Nie dajesz ludziom szansy, a to błąd.

Zwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu w oczy Ujrzała w nich wyrzut i potępienie i zrozumiała, że Rick ma na myśli coś więcej niż ten nieszczęsny telefon do Londynu.

- Trudno - powiedziała cichym głosem. - Życie to nie bajka... ani film Walta Disneya.

Po tej rozmowie unikanie Ricka stało się znacznie łatwiejsze, bo teraz on starał się trzymać od niej jak najdalej. Wiedziała, że go rozczarowała, że wiele w je­go oczach straciła i że przestał ją lubić.

Postanowiła przekonać samą siebie, że tak właśnie jest najlepiej. Może w tej sytuacji uda im się być po prostu najemcą i wynajmującym, bez zbędnego balastu wzajemnej, tak bardzo wszystko komplikującej sym­patii.

Właściwie się nie widywali. Miała u siebie na górze salonik ze stereofoniczną wieżą, telewizorem i wideo i nie musiała korzystać z bawialni na dole, gdzie kró­lował Rick.

Kuchnia oczywiście była wspólna, ale można było tak wszystko urządzić, by nie spotykać się również w godzinach posiłków. Rick i Toby jedli śniadanie około siódmej, Natalie rano gimnastykowała się i scho­dziła na kawę dopiero po dziewiątej. W dni, kiedy oj­ciec z synem nie wypływali na jezioro, robili sobie lunch o wpół do dwunastej. Natalie jadała o pierwszej. Wieczorem odczekiwała, aż panowie zjedzą kolację, i pojawiała się na dole grubo po siódmej.

Najtrudniejsze do zniesienia było zachowanie Ricka wobec innych osób. W stosunku do syna był łagodny i czuły, matkę Natalie traktował z wyraźną sympatią, a ciotkę Lindsay oczarował zaraz za pierwszym razem, kiedy do nich wpadła w drodze ze szpitala.

Podobnie było ze Sterlingiem Fosterem. Zjawił się kiedyś, żeby zabrać Natalie na lunch, i po krótkiej wy­mianie zdań z jej lokatorem stwierdził, że to niezwykle miły człowiek.

Wszyscy, oczywiście, mieli rację: Rick był nadzwy­czajny. Tylko w jej obecności stawał się okropny. Naj­pierw był po prostu chłodny i oficjalny, a potem zaczął o wszystko mieć pretensje. Pewnego popołudnia zwró­cił jej uwagę, że zawsze zostawia kubek po kawie w zlewie. Natalie przyrzekła, że to się zmieni. Następ­nego dnia oświadczył, że nie powinna zostawiać książ­ki kucharskiej na stole, bo to nieporządnie wygląda i że po sobie zawsze trzeba sprzątać.

Całkowicie się z nim zgodziła.

- Uwierzę, kiedy zobaczę - mruknął nieuprzejmie w odpowiedzi.

Zapowiedź burzy pojawiła się w związku z tygo­dnikiem „Newsweek”, a w tym przypadku Natalie na­prawdę nic nie zawiniła. Od lat prenumerowała to pis­mo i skąd mogła wiedzieć, że on też to robi? Cała sprawa rozegrała się w poniedziałek, w tydzień i dwa dni po wprowadzeniu się lokatorów do jej domu.

Rick siedział na ganku, kiedy Natalie wróciła do domu ze spaceru, po drodze wyjąwszy ze skrzynki po­cztę. Podała mu listy do niego, a gazetę zatrzymała sobie.

- Możesz mi dać mojego „Newsweeka”? - zapytał chłodno.

Odparła, że gazeta należy do niej.

- Czy mogłabyś w takim razie przeczytać nazwi­sko adresata? - pytał dalej zdenerwowanym głosem.

Uprzejmie odpowiedziała, że nie musi, bo od wielu lat ma prenumeratę.

- Cała ty. - W jego głosie zabrzmiała bezbrzeżna pogarda. - Znowu pochopnie wyciągasz wnioski.

Zerknęła na kopertę. Gazeta należała do niego.

- Przepraszam - powiedziała zmieszana. - Myśla­łam...

Przerwał jej.

- Doskonale wiem, co myślałaś, ale się myliłaś. Zerwał się na równe nogi i odszedł, zostawiając ją zdumioną, urażoną i smutną, z niepotrzebną nikomu gazetą w dłoni. Następnego dnia ćwiczyła właśnie co­dzienny aerobic, kiedy rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

O mało się nie potknęła i nie skręciła sobie nogi w kostce. Pomasowała bolące miejsce, poprawiła prze­paskę na włosach, wyłączyła muzykę i poszła otwo­rzyć.

W drzwiach stał wściekły Rick. Pod pachą miał ja­kieś zawiniątko. Poznała swój ręcznik: suszyła na nim wieczorem swoje miniaturowe majteczki, które kupiła na ekstrawagancką wycieczkę statkiem.

- Zostawiłaś to wczoraj w pralni - oświadczył Rick oskarżycielskim tonem, rozwijając przed nią za­winiątko.

Natalie wzruszyła ramionami.

- Przepraszam.

Nie był usatysfakcjonowany.

- Wolałbym, żeby to się nie powtórzyło. Pamiętaj, że w tym domu mieszka dziecko. Nie życzę sobie, żeby Toby oglądał takie rzeczy. Jest na to za mały.

Powinna coś mruknąć i zamknąć drzwi, ale nieza­mierzony komizm sytuacji sprawił, że postanowiła sta­wić czoło swojemu prześladowcy.

- Czy twój syn widział moje majtki? - zapytała. Obciął ją wzrokiem od stóp do głów i poczuła się fatalnie. Musi okropnie wyglądać w przepoconej ko­szulce i starych szortach, z tymi mokrymi kosmykami wymykającymi się spod opaski. Zauważyła, że Rick ciężko oddycha. Sama też tak oddychała, ale ona miała wymówkę - ćwiczyła aerobic, zanim jej przerwał.

- Czy twój syn widział moje majtki? - powtórzyła. Rick milczał, nie odrywając od niej wzroku.

- Nie, o ile wiem, nie - przyznał wreszcie.

- W takim razie nie widzę problemu. Zresztą, nawet gdybym je zostawiła w salonie na stole, nie zgorszyłby się, bo nie bardzo by wiedział, co to takiego.

Spojrzał na nią z wyższością.

- Nie masz pojęcia, ile może wiedzieć taki pięcio­letni chłopiec.

Natalie pokręciła głową.

- Toby jest słodkim, niewinnym dzieckiem...

- To nie ma z tym nic wspólnego. Nieważne, jaki jest.

Przyznała mu w duszy rację. Toby w ogóle nie miał z tym nic wspólnego, bo ich rozmowa dotyczyła cze­goś zupełnie innego niż stopień uświadomienia pięcio­letnich chłopców.

Stali tak w drzwiach ciężko dysząc, i patrzyli na siebie. Zrozumiała, że należy jak najszybciej skończyć tę niebezpieczną rozmowę, nawet za cenę drobnego upokorzenia.

- Jeszcze raz przepraszam - powiedziała wynio­słym tonem, dumna, że tak świetnie potrafi się opano­wać. - Po prostu zapomniałam.

Rick mruknął coś pod nosem.

- Już nigdy nie zostawię na wierzchu mojej bieli­zny - dodała pojednawczo.

Rick odwrócił się na pięcie.

- Mam nadzieję - usłyszała.

Kiedy w pól godziny później zeszła na śniadanie, podszedł do niej Toby i wziął ją za rękę.

- Co, kochanie? - zapytała.

Pociągnął ją za sobą do salonu, gdzie na małym stoliku do kawy stał garaż zbudowany z klocków lego.

- Sam to zrobiłeś? Chłopiec z dumą skinął głową.

Natalie przykucnęła przy stoliku i z zachwytem za­częła oglądać małe samochodziki stojące w szeregu przed garażem.

- Fantastyczne! Dobra robota, Toby. - W jej głosie zabrzmiał szczery podziw.

Ricka stojącego tuż obok, za jej plecami, spostrzegła dopiero w chwili, kiedy się podniosła. Patrzył na ni dziwnym wzrokiem.

- O co chodzi? - zapytała niespokojnie. Przez dłuższą chwilę się zastanawiał.

- Co ci się stało? - powtórzyła zaniepokojona.

- Nic, nic.

Odwróciła się, żeby odejść, ale chwycił ją za ramię. Zadrżała pod wpływem dotyku jego ręki.

- Rick...

Puścił ją i nareszcie podjął jakąś decyzję.

- Wybieramy się dzisiaj na jezioro - oznajmił nieswoim głosem. - Chciałem... chciałem cię tylko za­pytać, czy możemy wziąć psa.

- Oczywiście.

Nie rozumiała, dlaczego pyta. Bernie ani na chwilę nie odstępował chłopca, spał w jego pokoju i chodził za nim krok w krok. Zawsze też zabierali go na pokład „Lady Kate” i Rick od dawna już nie pytał jej o po­zwolenie.

- Myślałem, że może masz coś przeciwko temu - wyjaśnił niezręcznie.

- Nie, nic.

- W takim razie dobrze - powiedział, jakby myślał zupełnie o czym innym, i wolnym krokiem wyszedł z pokoju.

Natalie patrzyła na niego zdziwiona i niespokojna.

Mniej więcej w godzinę później wypłynęli, lecz Na­talie wcale nie odczuła z tego powodu ulgi. Nieobe­cność Ricka, zamiast ją uspokoić, jakoś dziwnie ją rozstroiła.

Dom wydał jej się smutny i pusty. Zupełnie nie wie­działa, co ze sobą zrobić.

O wpół do jedenastej zjawił się biały mercedes mat­ki i Natalie zbiegła z góry, żeby otworzyć drzwi, za­nim Erica zdąży zapukać. Matka była bledsza niż za­zwyczaj.

- Jak dobrze, że cię zastałam, córeczko, Zaprowadziła matkę do kuchni i poczęstowała czymś zimnym do picia.

- Jakaś godzinę temu - zaczęła Erica załamującym się głosem - dzwonił do mnie Nathaniel.

- Czego chciał?

- Prosił, żebym koniecznie porozmawiała z twoim ojcem.

- ...?

- f będę musiała to zrobić.

Natalie zrozumiała, że matka jak zwykle oczekuje od niej pomocy i zdrowego rozsądku.

- Nic nie rozumiem - próbowała zyskać na czasie. - Przecież sama mi mówiłaś, że nie rozmawiacie z sobą, bo nie potraficie się porozumieć.

Erica dostojnie skinęła platynową głową.

- Tak, ale to nie zmienia faktu, że Jake w dalszym ciągu jest moim mężem.

Natalie siła się powstrzymała, by nie wzruszyć ra­mionami; matka tego nie znosiła.

- Ale jak możesz sądzić, że twoja rozmowa z nim będzie miała sens, skoro wiesz, że natychmiast zacznie­cie się kłócić?

Erica zatrzepotała rzęsami.

- Muszę zobaczyć, co się z nim dzieje. Mam jak najgorsze przeczucia.

- Ale dlaczego?

- Trochę się domyślam, no a trochę... mi powie­dziano.

Natalie wyprostowała się na krześle i zmrużyła oczy.

- Mamo, powinnaś chyba wiedzieć, że stryj Na­thaniel zawsze przesadza, a do tego uwielbia upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wysyła cię do ojca, bo ma w tym jakiś cel.

W pięknych szmaragdowych oczach Eriki odmalo­wało się zdumienie.

- Jaki cel?

- Może ma nadzieję, że się pokłócicie. Erica machnęła wąską białą dłonią.

- Cóż za pomysł! Po prostu boi się o brata. Był bardzo zdenerwowany.

- Zawsze się denerwuje, kiedy sprawy dotyczą ojca - zauważyła z przekąsem Natalie.

Erica zbagatelizowała jej komentarz.

- Tym razem nie chodzi o jego kompleksy i za­zdrość, że to Jake, a nie on, został szefem firmy. To coś poważniejszego.

- Ale co?

- Uważa, że z Jakiem dzieje się coś bardzo złego. Natalie milczała i matka mówiła dalej.

- Nathaniel powiedział mi, że twój ojciec prawie nie bywa w firmie. Wpada dwa razy w tygodniu i za­raz wychodzi. Nigdzie nie można go złapać. Dziś rano Nathaniel do niego zadzwonił i poprosił, żeby pojawił się w pracy. Umówili się na dwunastą, ale nie wiadomo, czy twój ojciec przyjdzie. Ostatnim razem... - Ur­wała, a dopiero po chwili ciągnęła: - Ostatnim razem, kiedy był w biurze...

Natalie ujęła rękę matki.

- Mamo...

Erica potrząsnęła głową, jakby zmuszała się do do­kończenia zdania.

- Ostatnim razem, kiedy zjawił się w biurze, byt pijany.

Natalie przez dłuższą chwilę trawiła sens jej słów. To zupełnie nie pasuje do jej ojca! Jacob Fortune jest potężny i niezłomny. Od śmierci Kate kieruje rodzinna, firmą i nigdy, przenigdy nie pozwolił sobie na naj­mniejsze uchybienie. Miał żelazny charakter i niezłom­ne zasady.

Poczuła na sobie błagalne spojrzenie matki.

- Muszę tam pojechać, córeczko. - Wiedziała do­skonale, co teraz nastąpi. - Jeśli pojadę do niego sama wiadomo, jak się to skończy.

Natalie uniosła na nią oczy.

- Dlatego chcesz, żebym ci towarzyszyła? Nie ma mowy.

Oczy matki zwilgotniały.

- Córeczko, tylko ty jedna mogłabyś.... Tak bard/o cię proszę...

- Mamo, nie.

- Tak bardzo cię proszę, kochanie.

Rozpaczliwie przywołała z pamięci wszystkie swo­je postanowienia, że już nigdy nie pozwoli się wyko­rzystać w rodzinnych rozgrywkach. Skoro jednak nawet stryj Nathaniel jest zaniepokojony... Sprawy mu­szą wyglądać naprawdę bardzo źle.

- Córeczko, pojedziesz? Natalie przełknęła ślinę.

- Teraz? Zaraz?

Erica uniosła rękę i odgarnęła jej włosy z policzka, tak jak to robiła w dzieciństwie.

- Tak, wolałabym teraz, tak bardzo się boję. Nie uspokoję się, póki go nie zobaczę, nie porozmawiam z nim i na własne oczy nie przekonam się, w jakim jest stanie.

- Może najpierw do niego zadzwonimy? - zapytała z nadzieją w głosie Natalie, ale matka tylko machnęła ręką - Może go nie ma w domu?

- Jeśli zadzwonimy, powie, że wszystko w porząd­ku i że nie chce nas widzieć. A jeśli go nie ma... To nie potrwa długo, wystarczy tylko objechać jezioro. Jedziemy?

- Mamo...

- Proszę, córeczko.

Nie było sensu opierać się dłużej.

- Dobrze, jedziemy - westchnęła z rezygnacją Na­talie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Erica postanowiła jechać samochodem, mimo że mogły popłynąć motorówką stojącą na przystani. Prze­były długą drogę wzdłuż jeziora, wśród klonów i dę­bów, których uroda o tej porze roku przyciągnęłaby wzrok każdego, kto byłby mniej zaaferowany.

Kiedy się zatrzymały pod bramą wiodącą do rezy­dencji, zaczął siąpić drobny deszcz. Nacisnęły dzwo­nek i rozległ się jakiś nieznany, kobiecy głos.

- Tak, słucham.

- Erica i Natalie do Jake'a - oświadczyła Erica.

- Proszę, już otwieram.

Po chwili głos odezwał się znowu i. poprosił, by wjechały. Ciężka żelazna brama otworzyła się, a potem za samochodem automatycznie zamknęła. Wkrótce znalazły się na podjeździe pod ozdobionym kolumnami frontem rezydencji.

Natalie rozejrzała się. Nic się nie zmieniło. Rozległe trawniki były zielone i wypielęgnowane i przeszło jej przez myśl, że cokolwiek dzieje się z jej ojcem, ogrod­nicy sprawują się bez zarzutu.

Osobisty szofer pana domu natychmiast wyszedł im na spotkanie z wielkim czarnym parasolem. Otworzył drzwiczki od strony Eriki i osłonił ją przed deszczem.

- Witaj, Edgarze - przywitała go z uśmiechem i schroniła się pod parasol.

- Dzień dobry pani. Podała mu kluczyki.

- Nie wstawiaj samochodu do garażu. Nie wiem, czy długo tu zabawimy.

Edgar wprowadził Erice po schodach pod masywne drewniane odrzwia i zawrócił po Natalie, zamierzając ją również osłonić od deszczu. Ku jego dezaprobacie, Natalie wbiegała już na schody.

- Jak się masz, Edgarze!

- Witam, panno Fortune - odparł szofer z godno­ścią i osłonił czarnym parasolem samego siebie. - Bar­dzo się cieszę, że panią widzę.

Erica zdążyła przycisnąć dzwonek i wielkie drzwi zaraz się otworzyły. W progu stała siwowłosa kobieta w jasnoniebieskiej spódnicy i takiej samej bluzce.

- Dzień dobry paniom - odezwała się i rozpoznały głos z domofonu.

Erica przyjrzała się jej uważnie.

- My się chyba nie znamy.

- Jestem tutaj nową gospodynią, nazywam się Laughlin.

- Ach, tak. Chciałabym się zobaczyć z moim mę­żem.

Kobieta zamknęła za nimi wielkie drzwi.

- Pan Fortune czeka w bibliotece. Zaraz panie za­prowadzę.

Erica dumnie uniosła głowę.

- Dziękuję, znam drogę.

Gospodyni przystanęła i spojrzała na nią ze zdzi­wieniem.

- To znaczy... że nie mam pani zaanonsować? Erica wyprostowała się, przybierając wyniosłą po­stawę.

- Sama się zaanonsuję. Zapewniam panią, że po­trafię.

W niczym nie przypomniała teraz tej słabej, drżącej kobiety, która przyjechała do córki błagać o pomoc i wsparcie.

Erica Fortune przygotowywała się do walki ze swym największym wrogiem i jedyną szaloną miłością swojego życia... ze swoim mężem.

- Może pani wrócić do swoich zajęć - oświadczyła zdumionej pani Laughlin i ruszyła przed siebie.

Gospodyni, która najwyraźniej miała bardzo ścisłe polecenia, próbowała jej towarzyszyć.

- Pan Fortune...

Erica spojrzała na nią groźnie i gospodyni natych­miast zamilkła.

- Jak pani sobie życzy - wyszeptała tylko i odda­liła się bezszelestnie po wypastowanej jak lustro pod­łodze.

Erica zwróciła głowę do córki.

- Od kiedy ona tu jest?

- Nigdy jej tu nie widziałam.

Erica lekkim ruchem poprawiła włosy; szmaragd, który przed laty dostała od męża, rozjaśnił mroczny korytarz.

- Skoro musiał zmienić służbę...

- Mamo - przerwała jej córka - nie wyciągaj wniosków zbyt pochopnie, dobrze? To, że tata zatrudnił nową gospodynię, nic nie znaczy.

- Masz rację, przepraszam.

Ramię w ramię matka z córką przebyły rozległy hol i dotarły do podwójnych dębowych drzwi wiodących do biblioteki. Erica wzięła głęboki oddech jak przed skokiem na głęboką wodę i pchnęła drzwi.

Jacob Fortune siedział za ogromnym biurkiem, któ­re Natalie tak dobrze pamiętała. Kiedy była mała, wy­dawało jej się, że ojciec zza takiego biurka może kie­rować światem. Miał na sobie wytworny garnitur od Armaniego, wyprostowane sztywno plecy, ręce nieru­chomo złożone na biurku.

Na widok żony jego ciężkie spojrzenie zmatowiało.

- Dzień dobry, kochanie - odezwała się Erica. W jej głosie była czułość, niechęć i lęk.

- Erica... - rzekł przeciągle Jake. Jego głos stano­wił jakby echo jej głosu.

Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

Natalie poczuła się zbędna. Co ją, u licha, podku­siło, by towarzyszyć matce? Nie powinna się tu znaleźć. Między tą parą nie było dla niej miejsca, a matka doskonale potrafiła dać sobie radę z ojcem. Miała za sobą lata praktyki.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, przypomniał jej się Rick. We wzroku, jakim ojciec patrzył na matkę, od­najdywała coś, co widziała w spojrzeniu Ricka. Rick tak właśnie ostatnio patrzył na nią. Śmieszne. Przecież to zupełnie co innego. Między nią a Rickiem nie ma zniszczonej, zawiedzionej miłości. A ona nie należy do kobiet, które wzbudzają w mężczyznach szaleńczą namiętność.

Mężczyźni po prostu ją lubią i dobrze się przy niej czują. Zapewnia im komfort i poczucie bezpieczeń­stwa.

Nieraz, trzeba przyznać, potrafią ją wykorzysty­wać... Tak czy inaczej, nie jest osobą, o której marzą i śnią.

Suchy, drwiący głos ojca wyrwał ją z zamyślenia.

- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - powiedział Jake do jej matki.

Erica zbliżyła się do biurka.

- Zaraz się dowiesz.

Natalie jak automat podeszła razem z nią; poczuła na sobie wzrok ojca.

- Witaj, Natalie. - Jego głos złagodniał, na ustach pojawił się cień uśmiechu.

Mimo rozlicznych rodzinnych konfliktów i niepo­rozumień, Jake i Natalie zawsze się rozumieli. Miał córki bardziej atrakcyjne i błyskotliwsze od niej, miał również syna, ale w przeciwieństwie do swego rodzeń­stwa, Natalie nigdy o nic nie walczyła i nie dochodziła żadnych swoich praw. Niczym mu nie zagrażała, a on niczego jej nie narzucał.

- Dzień dobry, tatusiu - powiedziała teraz cichut­kim głosem.

Jake niechętnym wzrokiem obrzucił żonę.

- Nie wiem, po co przyszłaś, ale niepotrzebnie wplątujesz w to biedną Natalie.

Nieskazitelna twarz Eriki pozostała niewzruszona.

- Potrzebowałam kogoś do pomocy.

Jake prychnął, wstał zza biurka, okrążył je i wskazał swoim gościom kanapę.

- Usiądźcie, proszę.

Natalie zerknęła we wskazanym kierunku i już chciała spełnić jego prośbę, gdy powstrzymał ją głos matki.

- Nie, dziękujemy, postoimy. Przyjrzała mu się uważnie.

- Wyglądasz... dość dobrze - stwierdziła niepew­nie.

Natalie przytaknęła jej w myślach. Tak, ojciec wy­glądał... dość dobrze. W żadnym razie nie można było powiedzieć, że wygląda dobrze; miał ciemne kręgi pod oczami, zmęczoną twarz i głębokie bruzdy na policz­kach.

Jake uniósł siwe brwi.

- Przyjechałaś, żeby sprawdzić, jak wyglądam?

- Właśnie - odparła ze spokojem.

- A co cię tak zaniepokoiło?

- Słowa twojego brata, Nathaniela - odrzekła bez wahania.

Jake westchnął.

- Kochany braciszek! Jak zwykle bruździ. - Ob­rzucił wzrokiem swój elegancki garnitur i starannie wyczyszczone buty. - Jak widzisz, jeszcze jakoś się prezentuję.

Erica potrząsnęła głową.

- Jake, czytałam gazety.

Każda inna kobieta, widząc jego spojrzenie, ucie­kłaby gdzie pieprz rośnie; każda, ale nie Erica Fortune.

- Nawet nie udawaj, że rozumiesz moje posunięcia w sprawach dotyczących firmy - warknął.

Erica uśmiechnęła się chłodno i Natalie poczuła na plecach zimny dreszcz.

- Nie, Jake, już nigdy nie będę próbowała zrozu­mieć twoich posunięć. Nigdy, skończyłam z tym raz na zawsze - syknęła i zwróciła się do córki. - Chyba już sobie pójdziemy. Mam wrażenie, że tylko niepo­trzebnie tracimy czas.

- A twój czas jest tak niezwykle cenny? Zupełnie zapomniałem - powiedział Jake bardzo cicho, ale jego słowa zrobiły na żonie piorunujące wrażenie.

Natalie bała się na nią spojrzeć. Wiedziała, że ojciec uderzył bardzo celnie.

Pomijając krótki okres, kiedy pracowała jako mo­delka, Erica nigdy nic nie robiła. Jake nie życzył sobie, by pracowała, i żądał, żeby cały czas. poświęcała wy­łącznie jemu i rodzinie. Zarzucając jej teraz, że niczego w życiu nie dokonała, obrażał ją i celowo upokarzał.

Jej oczy zapłonęły, porcelanowa twarz się zaróżo­wiła.

- Jak śmiesz... ty...

Nie zdążyła dokończyć, bo córka ujęła ją pod ramię.

- Mamo, proszę, nie.

Erica spojrzała na nią z gniewem, ale zaraz się opa­nowała.

- Przepraszam, nie powinienem tak mówić - ode­zwał się Jake.

Żona patrzyła na niego płonącymi oczami.

- Przepraszam - powtórzył.

W przypadku kogoś takiego jak Jake było to bardzo dużo i Natalie poczuła, jak napięcie matki maleje.

- Na nas już czas - powiedziała Erica lodowatym tonem, lecz nie poruszyła się.

Jake utkwił w niej spojrzenie.

- Tak będzie chyba najlepiej - powiedział zmęczo­nym głosem.

Erica dalej stała nieruchomo.

- Mamo, chodźmy. - Natalie lekko pociągnęła ją za sobą.

Jak manekin pozwoliła zaprowadzić się do korytarza i dalej, do wyjścia.

Po ich wyjściu Jake przez chwilę czekał. Potem upewniwszy się, że nie wrócą, starannie zamknął za nimi drzwi. Uspokojony, że nikt mu nie przeszkodzi, podszedł do szafki z alkoholami i otworzył ją. Nalał sobie szklaneczkę whisky i wychylił ją łapczywie. Drugą pił już wolniej, smakując alkohol.

Poczuł, jak się odpręża, a węzeł w gardle zwalnia ucisk. W sumie nie ma powodu do obaw. Niczego się nie domyśliły. Wypadł bardzo dobrze i ani córka, ani żona na pewno niczego nie podejrzewają.

Ujrzał odbicie swojej twarzy w lustrzanej powierz­chni barku i szybko odwrócił wzrok. Ostatnio nie lubił tego widoku. Zwłaszcza wyrazu swoich oczu. Nie po­znawał tego człowieka w lustrze i jego wzroku za­szczutego zwierzęcia. Odkąd ta suka, Monica Malone, go szantażowała, był kimś innym. Zupełnie nie przy­pominał dawnego Jacoba Fortune'a.

Jęknął głośno i zawrócił w stronę biurka. Zapadł się w fotel i zapatrzył w wielkie dębowe drzwi.

Monica. Monica Malone.

Nie mógł o niej zapomnieć.

Często łapał się na myśli, że całe jego życie jest teraz w rękach tej kobiety. Całe życie jego, jego ro­dziny i jego firmy. Za wszystkim kryła się Monica To przez nią spłonęło laboratorium, to przez nią Kate zginęła w katastrofie, to ona nasłała na Allison tamtego faceta. To ona była wszystkiemu winna.

A ostatnio te brukowce wywlokły na dokładkę na światło dzienne jej romans z Benem. Podobno kochała go do szaleństwa. Czy taka miłość może się z czasem zamienić w nienawiść i chęć zniszczenia wszystkiego, co pozostało po ukochanym człowieku?

Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział tylko, że romans Moniki z Benem wiele wyjaśniał. Kochan­kowie nieraz zdradzają sobie największe tajemnice. Szepczą sobie do ucha sprawy, o których nikt nie wie.

Dlatego Monica zna jego sekret. Wie, że on, Jake Fortune, wcale nie jest synem Bena. Cholera jasna! Ale miała frajdę, mówiąc mu, że urodził się sześć mie­sięcy po ślubie Kate i Bena. I był takim dużym dziec­kiem. Znała wszystkie szczegóły; wiedziała, że jego prawdziwy ojciec, niejaki Joe Stover, zginął we Francji na polu walki, przed jego urodzeniem. A Ben, namięt­nie kochający Kate, ożenił się z nią i uznał bękarta za swoje własne dziecko.

Wychowywał go jak syna i Jake nigdy niczego nie podejrzewał. Uważał się za prawowitego członka rodu, chociaż nieraz czuł się jakoś dziwnie, jakby coś w głębi duszy mówiło mu, że w rzeczywistości jest obcy. Kłamstwo przeszło na następne pokolenie i jego dzieci uwielbiały dziadka Bena.

A potem Kate i Ben zabrali swą tajemnicę do grobu i nikt o niczym nigdy by się nie dowiedział, gdyby nie...

Gdyby nie ta przeklęta Monica Malone!

Ona wiedziała wszystko i pół roku temu poinfor­mowała go o tym. Teraz szantażuje go i zamierza zruj­nować. Będzie tak długo ciągnęła od niego pieniądze, aż rodzinna firma ogłosi upadłość.

Jake rozluźnił krawat i znowu jęknął. Spojrzał na trzymaną w ręku szklankę. Była pusta.

Trzeba sobie nalać.

Nie, nie może teraz pić. Musi jechać do biura, bo obiecał cholernemu braciszkowi, że w południe pokaże się w firmie. Niech sobie Monica Malone wyciąga kró­liki z jedwabnego rękawa, on nigdy się nie podda. Stoi na czele firmy i nikomu nie ustąpi fotela przewodni­czącego rady nadzorczej.

Zawsze marzył o tym, żeby pójść w ślady ojca, to znaczy w ślady Bena Fortune'a, i każdemu wara od jego zdobyczy.

Przymknął oczy i ujrzał wysmukłą postać żony. Eri­ca z uśmiechem pochyliła się nad nim i zarzuciła mu ręce na szyję, tak jak dawniej, zanim rozpoczął się cały ten koszmar.

Potem biały obraz zbladł i rozwiał się, a jego miejsce zajęła Monica Malone. Wykrzywiła się złośliwie i rozchyliła purpurowe wargi. Zanim zaczęła go szan­tażować, próbowała go uwieść. Ma chyba z sześćdzie­siątkę, ale stale jest bardzo piękna. Piękna i ostra jak żyleta.

A do tego okrutna. Zawsze szła po trupach i ktoś wreszcie powinien ją zatrzymać.

Jake zacisnął palce na pustej szklance. Trzeba coś z tym zrobić. Zaraz, natychmiast.

Tylko sobie naleje, jedną, jedyną szklaneczkę.

A potem każe wyprowadzić samochód i pojedzie.

Po powrocie Erica nie chciała dłużej zostawać u córki.

Ucałowała ją i serdecznie podziękowała za to, że Natalie zgodziła się jej towarzyszyć.

- Bez ciebie nie poradziłabym sobie, córeczko.

- Owszem, mamo, poradziłabyś sobie.

- Pewnie tak, ale powiedziałabym coś, czego bym potem żałowała.

Natalie nie zaprzeczyła.

- W każdym bądź razie, mamy to już za sobą - podsumowała tylko.

Matka przytaknęła.

- Tak, i muszę przyznać, że nieco lepiej się czuję. Zobaczyłam go i wiem, że nie jest z nim tak bardzo źle. Po rozmowie z Nathanielem sądziłam, że napraw­dę jest alkoholikiem albo jeszcze gorzej. - Roześmiała się nerwowo. - Ale ze mnie głuptas, prawda?

Pożegnały się i Natalie odprowadziła matkę do sa­mochodu.

Stała potem i patrzyła, jak biały mercedes znika w alejce. Następnie wolno wróciła do pustego domu. Rick, Toby i Bernie jeszcze nie wrócili.

Postanowiła przejrzeć materiały o nowych meto­dach nauczania. Usiadła z książką w ręku, ale zupełnie nie mogła się skupić. Czuła się dziwnie podniecona. Chyba z powodu ojca...

Nie chciała niepokoić matki, ale wizyta u ojca wca­le jej nie uspokoiła. Jake nie wyglądał dobrze. W jego oczach dostrzegła lęk, a cały spokój i opanowanie, które tak ostentacyjnie demonstrował, robiły wrażenie udawanych.

Grał przed nimi rolę dawnego Jacoba Fortune'a, ta­kiego, jakiego znały.

- Głuptas ze mnie... - powtórzyła półgłosem sło­wa matki, próbując sobie wmówić, że przesadza i nie­potrzebnie dopatruje się drugiego dna tam, gdzie go nie ma.

Ale przecież nie jest jej wymysłem fakt, że rodzina ma kłopoty. Może sobie wmawiać do woli, że nic jej to nie obchodzi, bo postanowiła żyć własnym życiem, ale i tak nie przestanie się dręczyć. Może porozmawiać z ojcem...

Ale on przecież zawsze wszystkie swoje sprawy za­łatwiał sam. Erica nieraz mu zarzucała, że nie dzieli się z nią kłopotami i nie rozmawia o swoich proble­mach. Tym bardziej nie będzie o nich rozmawiał z cór­ką Tylko go wyprowadzisz z równowagi, powiedziała sobie. Przestań o tym myśleć i niepotrzebnie się de­nerwować.

Podeszła do okna w salonie i zapatrzyła się na je­zioro, wzrokiem szukając „Lady Kate”. Ciekawe, kiedy oni wrócą?

Przypomniała sobie dziwne zachowanie Ricka tego ranka.

Najpierw wpadł do niej jak burza z jakimiś absur­dalnymi zarzutami, a potem, ni z tego, ni z owego, za­czął pytać, czy może zabrać psa, co akurat było zu­pełnie oczywiste.

Za jakie właściwie grzechy musi znosić humory swojego kapryśnego lokatora?

A swoją drogą chyba ma nie po kolei w głowie, skoro tak uporczywie wypatruje powrotu kogoś, kto nie ma dla niej dobrego słowa, patrzy na nią wilkiem i nieustannie ma pretensje.

Chyba powinna się wyprowadzić. Nie do rezyden­cji, bo po tym, co właśnie zobaczyła, nie miała ochoty tam mieszkać, i nie do matki, bo to by zniweczyło wszystkie jej ostatnie postanowienia. Lindsay i Frank bardzo chętnie by ją przyjęli, ale są tak zajęci, że u nich czułaby się, jakby mieszkała na torach. Najlepiej prze­prowadzić się do hotelu. Przecież to tylko kilka dni. Za niecały tydzień wyjeżdża.

Odwróciła się od okna i jej wzrok padł na garaż Toby'ego. Uśmiechnęła się smutno; bardzo będzie tę­skniła za tym chłopcem.

Może wcale nie musi się wyprowadzać? Dom jest duży i na ogół żyje im się wszystkim razem całkiem dobrze. Wystarczy unikać Ricka i wszystko jakoś się ułoży.

Potem ona wyjedzie w świat, a kiedy wróci, Rick z synem pojadę z powrotem do Minneapolis.

Zdecydowanym krokiem podeszła do telefonu i za­dzwoniła do koleżanki mieszkającej w Travistown. Umówiła się z nią na wczesną kolację w restauracji.

Kiedy Rick i Toby wrócą, nie będzie jej w domu.

Podczas gdy Natalie robiła plany na wieczór, Ster­ling odwiedzał Kate w jej podniebnym apartamencie.

- Znaleźliśmy przeciek i wiemy już, kto dał do ga­zety tę historię o Benie i Monice - oświadczył.

Kate pytająco uniosła brwi.

- Któż taki?

- Sama Monica. Gabe rozmawiał z jej pokojówką. Dowiedział się, że jakiś reporter był u jej pani z wizytą dwa dni przed ukazaniem się artykułu. Musiała oczy­wiście zastrzec sobie, że nie wolno mu się na nią po­woływać.

Wszystko było jasne.

- W takim razie - powiedziała powoli Kate - nie mamy już wątpliwości, że ta kobieta chce nas znisz­czyć.

Sterling milczał.

Kate pomyślała o mężu i o tym, jak wychowywał jej syna Nigdy ani słowem nie wspomniał, że to nie jego dziecko.

Ale skoro mógł zdradzić swoją ślubną żonę, mógł również zdradzić ich wspólny sekret. Mógł wyznać tej kobiecie prawdę o „swoim pierworodnym”. A teraz Monica może to wykorzystać.

- Coś trzeba z nią zrobić - powiedziała do adwo­kata.

Sterling skinął głową.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, Kate. Tylko co?

Kiedy wrócili z wyprawy, zastali dom pusty. Toby uniósł oczy na ojca i Rick wyczytał w nich pytanie.

- Chyba gdzieś wyszła - bąknął w odpowiedzi. Wyjął klucz z kieszeni i otworzył drzwi.

- Najpierw weź kąpiel, potem coś zjemy - polecił synowi.

Chłopiec spojrzał na niego, jakby chciał go uspo­koić. „Wiem, co mam robić, tato”, mówiły jego oczy.

Rick poszedł do kuchni, odstawił lodówkę turys­tyczną i udał się do salonu. Wziął pilota i włączył te­lewizor, chcąc z kuchni wysłuchać ostatnich wiadomo­ści. Przeskakiwał z kanału na kanał, kiedy nagle w ucho wpadło mu znajome nazwisko. Zatrzymał się, żeby się dowiedzieć o co chodzi.

Najpierw powtórzono stare kawałki o romansie łą­czącym Bena z wiecznie młodą Monicą Malone, a po­tem na ekranie ukazała się Tracey Ducet. Rzeczywiście, była bardzo podobna do ciotki Natalie, Lindsay.

- Mam nadzieję, że z czasem moja rodzina mnie zaakceptuje - szczebiotała Tracey i Rickowi zrobiło się jej żal.

Nawet jeśli była oszustką, miała w sobie coś wzru­szającego: uboga, źle ubrana dziewczyna, która postanowiła walczyć o swoje prawa w świecie, który ją od­rzucał i nie chciał się z nią dzielić swym bogactwem.

Potem nastąpiła wzmianka o tym, że jak zwykle są jakieś nieporozumienia między Jacobem i jego bratem, i krótka historia rodu Fortune'ów, oparta na montażu zdjęć różnych jej członków z różnych okresów życia. Ujrzał Kate za sterami samolotu, a potem resztki innej maszyny w tropikalnym lesie; było też zdjęcie Natalie w czerwonej aksamitnej sukience, z wielkimi zamy­ślonymi ciemnymi oczami. Spiker nie wymienił jej imienia, ale Puck rozpoznałby te oczy wszędzie.

Kiedy nastąpił blok reklamowy, nie zgasił telewi­zora, tylko przez dłuższą chwilę patrzył nie widzącym wzrokiem na migające obrazki. Ogarnęły go wyrzuty sumienia; zachował się rano okropnie. Sposób, w jaki napadł na nią z powodu tych nieszczęsnych majteczek, kompromitował go jako lokatora, mężczyznę i czło­wieka. Zachował się jak znerwicowany idiota.

Miał powody; obecność tej dziewczyny doprowa­dzała go do szaleństwa. Myślał o niej przez całą noc i kiedy rano wszedł do pralni i zobaczył tę jedwabną szmatkę, po prostu zwariował.

Pierwszą rzeczą, jaka mu przyszła do głowy, było to, jak Natalie musi wyglądać w czymś takim; zaraz potem zjawiło się podejrzenie, że musi się tak ubierać dla jakiegoś faceta i coś w nim pękło. Zawinął „to” w ręcznik i pobiegł do niej na górę, by jej powiedzieć, co myśli o takim postępowaniu.

Kiedy mu otworzyła, śliczna i zdyszana, w króciut­kich szortach i obcisłej koszulce, miał ochotę rzucić się na nią i zdusić w objęciach. Oczywiście, nic ta­kiego nie zrobił. Zamiast tego wygłosił to kretyńskie przemówienie o gorszeniu małych chłopców. A potem ona zeszła na śniadanie i Toby pokazał jej swoje dzie­ło. Przykucnęła, żeby podziwiać garaż z klocków lego, i była taka czuła i łagodna. Nie mógł od niej oderwać oczu.

Odwróciła się i przyłapała jego wzrok, a on poczuł się jak nastolatek podglądający koleżankę. Nie wie­dział, co powiedzieć, i zapytał, czy Bernie może z ni­mi popłynąć, zupełnie jakby to nie było oczywiste.

Powinien coś z tym zrobić; musi zmienić swoje zachowanie, bo dotychczasowe do niczego nie pro­wadzi.

Natalie jest miła i dobra, a ten jej chłopak chyba bardzo ją skrzywdził. Nie można jej winić za to, ze na razie nie chce wiązać się z innym mężczyzną. A on pragnął jej coraz bardziej i nie dawał sobie z tym rady.

Tak samo nie dał sobie rady z Vanessa. Jego żoną była piękna i rozpieszczona; zawsze dostawała to, czy go chciała. Pochodziła z zamożnej rodziny i nigdy ni­czego jej nie brakowało. Zapragnęła mieć Ricka i do­pięła swego. Przynajmniej na jakiś czas.

Zaczął właśnie pracować w biurze architektonicz­nym i całe dnie spędzał w pracy. Zarzucała mu, że nie poświęca jej dość czasu. Zaszła w ciążę, zanim zdążyli się zastanowić, czy naprawdę chcą mieć dziecko. Chy­ba właśnie za to go znienawidziła. Kiedy Toby przy­szedł na świat, prawie już ze sobą nie rozmawiali. Po roku Vanessa wyprowadziła się do jedynej osoby, która umiała ją kochać - do matki mieszkającej w Louis­ville.

Rick całkowicie poświęcił się pracy. Alimenty wy­syłał przed terminem. Przez kolejne cztery lata nie związał się z żadną kobietą. Zawsze na początku ro­mansu stawiał sprawę jasno: nie zamierza się z nikim wiązać, chce być sam. Kobiety albo przyjmowały jego warunki, albo natychmiast odchodziły.

Potem zdarzył się wypadek i Toby został sam. Mu­siał go zabrać do siebie i wtedy zrozumiał, że dotąd jego życie było beznadziejnie puste.

Niecały miesiąc temu przyjechał do tego domu i poznał Natalie. Zafascynowała go od pierwszego wejrzenia, a jej śmiech wprawił w drżenie całe jego ciało. Wystarczyło mu zobaczyć jej kubek w zlewie i dostawał szału. Stale widział, jak się uśmiecha do jego syna i głaszcze psa. W całym domu prześlado­wał go jej zapach. Widok Natalie stojącej na traw­niku przed domem w zniszczonych szortach podnie­cał go silniej niż najbardziej wyrafinowana piesz­czota.

Czas jednak okazał się jego wrogiem. Rany Natalie były świeże, podczas gdy dla Ricka nadszedł moment powrotu do życia.

Przypomniał sobie tę nieszczęsną dyskusję o tele­fonie do Londynu. Nie miał racji. W dalszym ciągu uważał, że tamta kobieta nie jest dziennikarką, ale sta­rał się zrozumieć reakcję Natalie. Przecież on nie ma Pojęcia, co to znaczy stale być wystawionym na ryzyko Pomówień i bezpodstawnych zarzutów. Nie wiedział, co się czuje, kiedy jakiś szmatławiec szarga dobre imię kogoś, kogo się kocha.

Musi się zmienić, musi być dla niej dobry. Nie wol­no mu się na nią obrażać tylko dlatego, że nie chce mu dać czegoś, czego on tak rozpaczliwie pragnie.

Postanowił udowodnić Natalie, że potrafi uszano­wać jej decyzję.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Natalie dotarła do domu przed dziewiątą, a ponie­waż w salonie paliło się światło, postanowiła wśliznąć się tylnym wejściem, żeby uniknąć spotkania z Ri­ckiem.

Wchodziła już na schody wiodące do jej apartamen­tu na górze, kiedy zatrzymał ją głos Ricka.

- Natalie...

Stał w drzwiach do salonu, w dżinsach, koszulce i mokasynach. Przystanęła i spojrzała na niego.

- Cześć - powiedział z uśmiechem.

Dziwne. Nie uśmiechał się do niej od wielu dni. Serce uderzyło jej szybciej i poczuła, że się czerwieni.

- Cześć - odrzekła i odczekała chwilę.

Rick milczał i postanowiła iść jednak do siebie.

- Dobranoc.

Zrobił ruch, jakby chciał ją zatrzymać.

- Natalie... ja...

Zatrzymała się na drugim stopniu i znowu spojrzała na niego pytająco.

- Tak? Słucham. Przestąpił z nogi na nogę.

- Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? - za­pytał.

Już miała powiedzieć „nie”, bo po tym, jak się ostat­nio zachowywał, nie spodziewała się niczego miłego, ale dla dobra sprawy skinęła głową.

- Dobrze.

Rick odetchnął z ulgą.

- Usiądźmy w salonie.

Zmarszczyła brwi. O co mu może chodzić? Rick uśmiechnął się znowu.

- Nie bój się, nie ugryzę.

Parsknęła nerwowym śmiechem, sztywno przekro­czyła próg i skierowała się w stronę kanapy. Rick za­siadł w fotelu naprzeciwko. Widać było, że nie wie, od czego zacząć. Spojrzał na swoje dłonie złożone na oparciu fotela.

Natalie poszła w ślad za jego wzrokiem. Miał bardzo ładne ręce, szczupłe i silne, o starannie opiłowanych paznokciach.

- Przemyślałem sobie pewne sprawy - zaczął.

- Jakie? - spytała z nadzieją i natychmiast spuści­ła oczy. - Policzyła w myślach do pięciu i spokojniej­szym już tonem powtórzyła. - Jakie sprawy?

- Wiem, że ostatnio byłem wobec ciebie... nie­uprzejmy.

Zmusiła się do podniesienia wzroku.

- To prawda. Zachowywałeś się jakoś... dziwnie. Rick wyprostował się w fotelu.

- Zbyt pochopnie oceniłem twoje zachowanie w sprawie tego telefonu do Londynu.

Skinęła głową.

- To prawda.

- Niewłaściwie reagowałem na różne drobiazgi, jak ten kubek w zlewie, „Newsweeek” czy ostatnio...

Przez moment szukał właściwego słowa.

- Moja bielizna - podpowiedziała mu. Odchrząknął.

- Właśnie. Zachowywałem się niegrzecznie, bo nie chciałaś dać mi szansy, a ja bardzo tego pragnąłem. Dlatego...

- Dlatego tak się dąsałeś?

- Mężczyźni się nie dąsają. Tak czy inaczej, bardzo cię przepraszam.

Zupełnie jakby widziała swojego ojca. Jake takim samym tonem przepraszał dziś rano jej matkę. Przeła­mywał się z takim trudem i wysiłkiem, jakby od tego zależały losy świata. Ogarnęła ją nagła irytacja. Wszy­scy faceci są tacy sami.

Rick wyczytał w jej oczach dezaprobatę.

- Nie przyjmujesz moich przeprosin? - spytał z niepokojem.

Tym razem zabrzmiało to lepiej i życzliwiej. Mimo to przez chwilę miała ochotę trochę utrudnić mu za­danie za wszystko, co przez niego wycierpiała. Cóż by to jednak dało?

- Przyjmuję - odparła z godnością. - Przyjmuję twoje przeprosiny.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, czym również przypomniał jej ojca, i nagle poczuła się bardzo zmę­czona Zwróciła wzrok w stronę okna, za którym czaił się mrok.

- Natalie, co ci jest? Przecież widzę, że coś cię dręczy. - Uśmiechnął się. - Coś poważniejszego niż moje gderanie.

Z zupełnie niezrozumiałego powodu poczuła, że ma ochotę mu się zwierzyć. Chce mu wyznać wszystko. Opowiedzieć o matce, o ojcu i o jego niepokojącym zachowaniu. Chce się przed nim otworzyć. Przypo­mniała sobie dzień, kiedy po raz pierwszy wypłynęli razem na jezioro. Opowiedziała mu wtedy o swoim dzieciństwie, o siostrach i o zerwaniu z Joelem. Już wtedy zachowała się zupełnie jak nie ona. Natalie For­tune nigdy nie zwierzała się mężczyznom. To oni się jej zwierzali.

- Powiedz mi, Natalie.

- Rick, ja...

W jego niebieskich oczach dostrzegła cierpliwość i zrozumienie. Ricka naprawdę interesuje jej los.

Potrząsnęła głową. Jej lokator nie ma nic wspólnego z rodzinnymi kłopotami.

Rick czekał jeszcze przez chwilę, a potem spuścił wzrok. Teraz znowu patrzył na swoje ręce.

- Dobrze, nie musisz. Niedługo wyjedziesz.

- Za pięć dni - szepnęła. Skinął głową.

- Chciałbym, żebyśmy przez ten czas byli... Nie mógł znaleźć właściwego słowa i Natalie mu podpowiedziała:

- Przyjaciółmi? Skrzywił się.

- Strasznie to banalnie zabrzmiało.

- W takim razie może lepiej powiedzieć, że dobrze by było, gdyby przez ten czas łączyły nas „przyjazne stosunki”.

Przez chwilę milczał.

- Od biedy może być - przyznał potem. - Ale coś mi się wydaje, że mówisz to bez przekonania.

Nie zamierzała ukrywać prawdy.

- Tak, mam pewne wątpliwości.

- Dlaczego?

Natalie starannie dobrała słowa.

- Mimo że to ja sama użyłam określenia „przyjazne stosunki”, nie mogę powstrzymać się od obaw, że to może niezupełnie bezpieczne rozwiązanie.

Rick wytrzymał jej spojrzenie.

- Jestem gotów zapewnić ci całkowite bezpieczeń­stwo.

Nie skomentowała, więc dodał:

- Teraz się pewnie zastanawiasz, co przez to rozu­miem.

- Tak - przyznała.

- Rozumiem przez to trzymanie się od siebie na bezpieczną odległość. Unikanie wspólnych posiłków i wypraw na jezioro.

Poczuła rozczarowanie i złość na siebie za podobną niekonsekwencję.

- Ale chyba od czasu do czasu - ciągnął Rick - możemy ze sobą zamienić kilka słów, kiedy mijamy się w holu albo przypadkiem znajdziemy w tym sa­mym pomieszczeniu. Co ty na to?

Wszystko lepsze od tego wrogiego milczenia kilku ostatnich dni. Rick jest wobec niej szczery i lojalny, można więc chyba zaryzykować minimum kontaktów, które proponuje? A jeśli to podstęp?

Chyba zwariowała i dostała manii prześladowczej. Zaraz gotowa pomyśleć, że chodzi mu o jej pieniądze albo znajomości.

- Ja ciebie naprawdę lubię, Nat - odezwał się Rick cichym głosem.

Wierzyła mu, chociaż chyba nie powinna. Przecież dotąd zawsze myliła się co do mężczyzn. Puck był dużo przystojniejszy niż wszyscy jej dotychczasowi znajomi, a to znacznie - zwiększało jego możliwość manipulo­wania kobietami.

Ale Rick jest nie tylko niezwykle atrakcyjny. Ema­nuje z niego dziwna szlachetność i wielkoduszność. Ma dobre oczy i silny charakter.

Jest po prostu prawdziwym mężczyzną. Nie do­strzegła w nim słabości Joela; był naprawdę inny.

Czekał na jej słowa, zmuszając się do cierpliwości.

- Ja też cię lubię, Rick - zaryzykowała po długiej chwili milczenia.

Kąciki jego ust drgnęły.

- Dzięki Bogu i za to.

- Bardzo się cieszę, że tak sobie wszystko ułoży­liśmy - dodała nieśmiało.

Następnego dnia rano, kiedy zeszła, uśmiechnął się do niej i powiedział, że kawa gotowa. Natalie nalała jej sobie do kubka i usiadła na bujanym fotelu w sa­lonie obok Toby'ego, który właśnie oglądał w telewizji film rysunkowy.

Siedziała tak, bujając się leniwie i pijąc kawę, z psem u swoich stóp i bawiącym się dzieckiem obok, a Rick w kuchni czytał „Star Tribune”.

Potem usmażyła sobie jajko i usiadła naprzeciw nie­go przy kuchennym stole. Puck od czasu do czasu uno­sił wzrok znad gazety i coś mówił.

- Od piątku jest wielka wyprzedaż u Daytona, na pewno zaraz tam pobiegniesz - zawiadomił ją w pew­nej chwili.

- Jasne, lecę zaraz po śniadaniu - odparła żartob­liwie.

- Może mają tam takie śmieszne staroświeckie pan­tofelki - dodał, robiąc aluzję do stroju, w jakim ujrzał ją po raz pierwszy.

- A może wyprzedają też abażury - zadumała się znacząco.

- Warto by kupić jeszcze jeden, nosiłabyś je na zmianę.

Potem przerzucili się na baseballa. Rick uważał, że prawdziwe rozgrywki muszą mieć miejsce pod gołym niebem.

- To całe zawracanie głowy w jakiejś hali zupełnie mnie nie interesuje - oświadczył.

Natalie przytaknęła z wielkim przekonaniem.

- Masz rację. A najbardziej lubię, jak grają mło­dziki, to znacznie zabawniejsze. Od razu widać, że nie grają dla forsy, tylko dla przyjemności.

Tym razem on przytaknął.

- Święte słowa. Takie chłopaki po prostu kochają sport i nie są zdemoralizowani przez pieniądze.

Natalie spojrzała w stronę Toby'ego i ujrzała zdzi­wienie w jego oczach. Może uważał, że trochę za pręd­ko się „zaprzyjaźniła” z jego tatą.

Wstała i zaniosła brudne naczynia do zlewu. Prze­myła je i wstawiła do zmywarki, nucąc piosenkę z fil­mu „Pocahontas”.

Przerwała i zawstydzona przeniosła wzrok za Ri­cka. Siedział schowany za gazetą i chyba nie słyszał. A nawet jeśli słyszał, to bez znaczenia; przecież to tyl­ko głupia piosenka.

Wieczorem zagrała z Tobym w koncentrację. Gra polegała na zapamiętywaniu kart leżących w kilku rzę­dach. Gracze odkrywali je, dobierając pary. Chłopiec miał wspaniałą pamięć i ograł ją dwa razy pod rząd.

Kiedy poszedł spać, dorośli zostali jeszcze chwilę w salonie, by porozmawiać. Mówili o tym i o owym: o tym, że warto by naprawić pomost i zrobić trochę porządku w hangarach, i że jutro Rick jedzie z synem do miasta, więc może zrobić jej zakupy. Natalie po­dziękowała; sama też wybiera się do Twin Cities, musi przed wyjazdem pokazać psa weterynarzowi. Już miała zaproponować, że mogliby pojechać wszyscy razem, lecz w porę ugryzła się w język.

Nie ma co przeciągać struny.

Następnego dnia wieczorem, kiedy Rick kładł dziecko spać, zadzwoniła Erica.

- Stale myślę o tej wizycie u twojego ojca - za­częła z wahaniem. - I coraz bardziej się niepokoję. To spotkanie było w gruncie rzeczy bardzo dziwne. Jak ty to odebrałaś, córeczko?

Nie chciała kłamać, ale nie chciała też dodatkowo niepokoić matki.

- Nie zastanawiałam się nad tym. Erica mówiła dalej.

- Zauważyłaś, że miał mokre włosy? Zupełnie jak­by przed chwilą wziął prysznic, a było już po jedena­stej. Że też od razu nie zwróciłam na to uwagi... O tej porze siedział w domu, zamiast być w pracy, przecież to bardzo znaczące. O jedenastej, w dzień powszedni, prezes firmy siedzi sobie w domu, jakby nigdy nic! Przecież to zupełnie niepodobne do twojego ojca. I te jego oczy... Niedobre, spłoszone. Zauważyłaś?

Próbowała uspokoić matkę, mówiąc, że nic nie można zrobić, dopóki ojciec sam nie poprosi o pomoc.

- Tego się nie doczekamy - odrzekła z goryczą Erica. - Nie znasz go? Zawsze wszystko w sobie tłu­mił i nikogo nie dopuszczał do swoich spraw. Dlatego nie mam pojęcia, co się z nim dzieje.

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - rzekła Na­talie bez przekonania.

Pożegnały się i właśnie odkładała słuchawkę, kiedy pojawił się Rick.

- Kto dzwonił? - zapytał, widząc jej zasępioną minę.

- Mama.

- Co mówiła?

Jeszcze niedawno odpowiedziałaby, że to nie jego sprawa, ale teraz chętnie mu się wyżaliła.

Siedzieli na kanapie i Rick uważnie jej słuchał.

- Z tego, co mówisz - powiedział potem - wygląda na to, że z twoim ojcem rzeczywiście nie jest do­brze, ale nie wiem, jak możesz mu pomóc.

- Nie mogę mu pomóc, mogę tylko próbować prze­stać się o niego martwić i czekać, aż sarn mnie wez­wie.

Podkurczyła nogi i lekko przysunęła się do Ricka.

- Dzięki, że mnie wysłuchałeś. Dobrze mi to zro­biło.

- Zawsze do usług.

Spojrzeli sobie w oczy i poczuła do niego ogromną wdzięczność za to, że mogą tak zwyczajnie być razem. Rick nagle odwrócił wzrok i wstał.

- Pójdę na ganek posłuchać cykad. Nieco zaskoczona próbowała zażartować:

- Komary zjedzą cię żywcem. Uśmiechnął się z przymusem.

- Trudno, zaryzykuję.

Nie poprosił, żeby mu towarzyszyła i zrozumiała, że woli być sam. Przypomniała sobie, że w mieście wypożyczyła komedię filmową; przywiozła ją, żeby obejrzeć i zostawiła u siebie na górze. Może Rick ze­chce ją zobaczyć? Ruszyła na górę po kasetę. Kiedy zeszła na dół, spostrzegła, że Rick w dalszym ciągu stoi na ganku. Może naprawdę chce być sam; może lepiej mu nie przeszkadzać?

Chyba zwariowała! Boi się zapytać go, czy ma ochotę obejrzeć z nią film! Postanowiła najpierw uprażyć trochę kukurydzy i zyskać na czasie - Rick sobie pomedytuje, a ona trochę się uspokoi.

Włączyła kuchenkę mikrofalową i po chwili kukurydza była gotowa. Wsypała ją do misy i postawiła na stoliku w salonie, tuż obok budowli z lego. Rick nadszedł, kiedy już prawie się zdecydowała dać mu spokój.

- Zrobiłaś kukurydzę? Poczuła suchość w ustach.

- Tak, pomyślałam, że moglibyśmy... obejrzeć so­bie film. Komedię... może...

- Świetny pomysł. Napijesz się czegoś zimnego?

- Z przyjemnością.

Przyniósł z lodówki dwie puszki coli, a Natalie włączyła wideo. Usiedli na podłodze i raz po raz się­gając do misy z kukurydzą i pociągając colę z puszki, patrzyli na ekran, wybuchając śmiechem dokładnie w tym samym momencie.

Kiedy chłopak na ekranie całował dziewczynę, w pokoju robiło się dziwnie gęsto, a kiedy ręce Ricka i Natalie nagle spotykały się w misie kukurydzy, od­skakiwały od siebie, jakby coś je sparzyło.

Po skończonym seansie Natalie wstawiła misę do zmywarki, wrzuciła puszki do kosza i powiedziała Rickowi dobranoc.

Następnego dnia obudziła się wcześnie rano, lekka i szczęśliwa, i natychmiast postanowiła zachowywać większy dystans. Kiedy jednak po zejściu do kuchni ujrzała Ricka z gazetą za stołem, jakby to była naj­zwyklejsza rzecz pod słońcem, nalała sobie do kubka kawy i zasiadła naprzeciw niego, swobodnie zagadu­jąc.

Rozmowa zeszła na jej wyjazd i oboje zdali sobie sprawę z tego, że mają bardzo mało czasu. Jest piątek, a ona w poniedziałek odlatuje do Nowego Jorku, a stamtąd na Teneryfę, gdzie czeka statek.

Nie ma się czego obawiać. W tak krótkim czasie nic nie naruszy ich „przyjaznych stosunków”. Natalie postanowiła przestać się mieć na baczności i swobod­nie rozkoszować się towarzystwem Ricka i jego syna.

Rick i Toby tego dnia zostawali w domu i Natalie zrobiła to samo, mimo że przedtem planowała wybrać się do Travistown, by przygotować klasę na zbliżający się początek roku szkolnego. Nic się nie stanie, jeśli to zrobi po powrocie, na pewno zdąży. Ubrań też nie musi już kupować. Ma ich tyle, że starczyłoby na po­dróż dookoła świata, a nie na miesięczną wycieczkę po Morzu Śródziemnym.

Poszła z nimi na przystań, gdzie złowili dwa ma­leńkie pstrągi, i na prośbę Toby'ego z powrotem wrzu­cili je do wody. W porze lunchu zrobili sobie piknik przed domem, a potem wyciągnęli z garażu stary ze­staw do gry w krykieta i przez dłuższy czas bawili się na trawniku.

Przerwał im dopiero telefon Franka. Lindsay była w pracy, służąca miała wychodne, a on musiał pilnie jechać do Minneapolis. Dzwonił, żeby zapytać, czy może zostawić dzieciaki u Natalie.

- Jasne, przywieź je zaraz.

Dwadzieścia minut później Chelsea i Carter wy­skakiwali już z samochodu ojca. Dochodziła piąta i Natalie postanowiła, że zjedzą wczesną kolację na dworze.

- Mamy chipsy, zrobimy sobie hot dogi i napijemy się czegoś zimnego - oznajmiła wesoło.

Dzieci były zachwycone, a Rick od razu zabrał się do przygotowywania grilla, który zbudował przed laty dziadek Ben.

- Strasznie lubię hot dogi - oblizała się łakomie Chelsea.

- Ja też - zawtórował jej brat. Nawet Toby się uśmiechnął.

Rick wziął się do rozpalania ognia, a Natalie za­częła rozkładać kolorowe papierowe serwetki na ogro­dowym stole.

Dzieci stały, popatrując na siebie spod oka. Carter, równie nieśmiały jak Toby, nic nie mówił, natomiast jego siostra trajkotała za całą trójkę. W pewnej chwili przestała i pytająco spojrzała na Toby'ego.

- Umiesz mówić? - spytała znienacka. Chłopiec spuścił wzrok. Rick oderwał się od pracy przy palenisku, gotów w każdej chwili przyjść chłopcu z pomocą.

- Czy ty umiesz mówić? - powtórzyła z zacieka­wieniem dziewczynka.

Toby rozejrzał się bezradnie jak cudzoziemiec w obcym kraju, rozpaczliwie szukający tłumacza. Na­talie uspokajająco położyła rękę na ramieniu Ricka.

- Słyszysz mnie? - Chelsea lekko podniosła głos. Toby wyraźnie skinął głową.

- I umiesz mówić? - dociekała dziewczynka. Chłopiec znowu pokiwał główką.

- To bardzo dobrze - ucieszyła się Chelsea. - Widzisz to drzewo? - Paluszkiem wskazała topolę rosnącą przy garażu. - Zaraz na nie wleziemy, chcesz?

Oczy chłopca rozbłysły. Chelsea zwróciła się teraz do brata:

- Biegniemy, mały - zakomenderowała. - Wdrapiemy się na tamto drzewo.

Ruszyli biegiem przez trawnik, a pies w podsko­kach podążył za nimi. Natalie przepraszająco uśmiech­nęła się do Ricka.

- Myślałam, że będzie lepiej, jak Toby nauczy się sam radzić sobie z innymi dziećmi.

- Jak zwykle miałaś rację - odparł z powagą. Wiedziała, że powinna jak najszybciej zdjąć rękę z jego ramienia i wycofać się, ale nie mogła. Z daleka dobiegał śmiech dzieci i poszczekiwanie psa, wiatr szumiał w gałęziach drzew, ptaki śpiewały gdzieś w li­ściach, a Rick był tuż obok.

- Natalie...

- Słucham?

- Muszę dołożyć do ognia.

Nie od razu zrozumiała, pogrążona w błogostanie. Potem, zmieszana, zdjęła rękę z jego ramienia i cof­nęła się.

- Tak, tak, oczywiście.

Rick zachowywał się tak, jakby nie zaszło nic nad­zwyczajnego. Dołożył kilka brykietów i ogień błysnął żółtawym językiem.

Natalie z wolna się uspokajała. Skoro Rick nic nie zauważył, skoro uznał, że dotknęła jego ramienia ot tak sobie, by go powstrzymać przed zabraniem głosu w imieniu synka, to znaczy, że nic się nie stało.

Tak czy inaczej, trzeba się mieć na baczności i uni­kać kontaktu z jego ciałem.

Dzieci rzuciły się na hot dogi, jakby od roku nie miały nic w ustach. Na deser były lody czekoladowe, a potem wszyscy schronili się w domu. Dzieci zasiadły do wznoszenia lotniska z klocków lego, a dorośli za­brali się do sprzątania po uczcie.

Frank zjawił się o siódmej.

- Czy Toby kiedyś do nas przyjedzie? - zapytała od razu Chelsea.

Jej ojciec skinął głową.

- Zadzwonię w przyszłym tygodniu i jakoś się umówimy. Wpadniecie do nas, co, Rick?

- Doskonały pomysł - zgodził się z entuzjazmem zapytany.

Natalie zrobiło się smutno. W przyszłym tygodniu ona będzie daleko stąd.

A przecież powinna się cieszyć, że wszystko tak dobrze się układa. Dzieciaki przypadły sobie do gustu, a Frank najwyraźniej polubił Ricka.

Więc skąd ten dojmujący smutek? Tak bardzo ją cieszyła perspektywa podróży po Morzu Śródziemnym i wszystkie ekstrawagancje, które sobie po niej obie­cywała ..

Powinna się cieszyć i cieszy się; naprawdę.

Po odjeździe dzieci pomogli Toby'emu dokończyć budowę z klocków lego, a potem trzeba było położyć go spać. Rick poszedł do sypialni chłopca, a Natalie usiadła przed telewizorem, bawiąc się pilotem. Prze­rwał jej zmieniony głos Pucka.

- Natalie...

Odwróciła się i uśmiech zamarł jej na ustach. Miała przed sobą pobladłą, zmienioną twarz kogoś, kto właś­nie przeżył szok. Zerwała się na równe nogi.

- Co się stało, Rick?

- Prosi, żebyś do niego przyszła.

- Kto?

- Toby.

- Dobrze, zaraz do niego pójdę.

- Natalie - powtórzył z naciskiem Rick - on prosi, żebyś do niego przyszła.

Nareszcie zrozumiała.

- Jak to? Słowami?

Rick uroczyście skinął głową.

- Tak. Zupełnie wyraźnie powiedział: poproś, żeby Natalie przyszła pocałować mnie na dobranoc.

Natalie jednym ruchem wyłączyła telewizor i zwró­ciła się do Ricka. Jego twarz znowu się zmieniła; był teraz mniej blady i lekko odprężony; uśmiechnął się do niej.

- Pójdziesz? Odłożyła pilot na stolik.

- Pewnie, że pójdę.

Bernie leżał już na zwykłym miejscu w sypialni chłopca i na widok swojej pani tylko uniósł łeb. Na­talie przysiadła na brzegu łóżka.

- Tatuś mówi, że chciałeś, żebym do ciebie przy­szła.

Odpowiedziało jej kiwnięcie główką.

- Powiedział, że chcesz, żebym cię pocałowała na dobranoc.

Toby przytaknął znowu. Lekko dotknęła wargami jego czoła i poczuła, że obejmują ją dwie małe rączki.

- To był piękny dzień - szepnęła.

Pocałował ją w policzek, a ona otuliła go kołderką.

- A teraz śpij dobrze, kochanie.

Chłopiec odwrócił się do ściany i zamknął oczy. Rick czekał na nią w progu. Kiedy opuściła sypial­nię chłopca, starannie zamknął za nią drzwi.

- Może jakoś to uczcimy? - Jego oczy się śmiały i szczęście brzmiało w jego głosie.

- Dobrze - odparła bez wahania i poszli razem do salonu.

- Doktor Dawkins, ta, co leczy Toby'ego - mówił rozgorączkowany Rick - zawsze mi powtarzała, że to się kiedyś stanie, ale muszę przyznać, że nie bardzo jej wierzyłem. Kiedy byliśmy u niej ostatni raz, po­wiedziała, że Toby niedługo zacznie mówić i żebym przyjął to spokojnie, nie spłoszył go i niczego nie przy­śpieszał.

Natalie kiwnęła głową.

- Rozumiem. Przysiadła na kanapie.

- Napijemy się szampana? - zapytał Rick. - To chyba dobra okazja. - Poszedł do kuchni i wrócił z pustymi rękami. - Zapomniałem kupić. To nie do wiary. Przecież powinienem być przygotowany na taką okazję.

- Może napijemy się koniaku? - zaproponowała. - W spiżarni mam chyba butelkę courvoisiera.

Przez chwilę się zastanawiał; widać było, że nie bar­dzo się pali do picia koniaku. Sprawiło jej to przyje­mność. Joel uwielbiał ten trunek. Na ostatnie Boże Na­rodzenie podarował jej komplet odpowiednich pęka­tych kieliszków, żeby wszystko było jak należy.

Szybko przegnała myśl o Joelu.

- W takim razie napijmy się białego wina - oświad­czyła. - Mam coś niemieckiego w lodówce.

Roześmiał się.

- Coś niemieckiego?

- Tak, ciotka Lindsay podarowała mi kiedyś butelkę rieslinga.

Rick otworzył butelkę, a Natalie wyjęła kieliszki i pokroiła ser. Ustawili wszystko na stoliku i usiedli na kanapie. Rick uniósł kieliszek w górę.

- Zdrowie mojej gospodyni. - Upił łyk. - Wcale nie takie złe - orzekł ze zdziwieniem.

- Ciotka Lindsay ma świetny gust. - Natalie ze smakiem spróbowała wina.

- W takim razie wypijmy jej zdrowie - zapropo­nował.

Natalie zgodziła się z ochotą i wznieśli toast.

- Za kogo teraz? - zapytał niecierpliwie. - Nie chciałbym nikogo pominąć. Czuję się taki szczęśliwy.

- Mamy tylko jedną butelkę - upomniała go.

- To musimy uważnie wybierać. Już wiem! Wypi­jemy zdrowie twojej matki. Bardzo ją polubiłem.

Zaskoczyło ją to. Ludzie na ogół podziwiali Erice i trzymali się od niej z daleka, utrzymując, że jest chłodna i nieprzystępna. Trudno było ją po prostu lu­bić.

- Naprawdę? - zapytała, nie kryjąc zdziwienia.

- Jak najbardziej. Jest bardzo miła i potrafi obcho­dzić się z dziećmi.

- Bardzo je kocha.

Rick położył rękę na oparciu kanapy.

- Musi być wrażliwą i delikatną osobą. Pewnie się o nią martwisz.

Natalie pociągnęła łyk wina.

- Jest tak piękna, że nikomu nie przyjdzie do gło­wy, jak bardzo łatwo ją zranić - powiedziała.

- Zrobiłaś unik.

- Jak to?

- Powiedziałem, że pewnie martwisz się o swoją matkę.

- Tak - przyznała - martwię się o nią. Nieraz my­ślę, że jest za słaba, żeby dać sobie radę w życiu. Bar­dzo młodo wyszła za mojego ojca, a on całkowicie ją zdominował. Trudno jej będzie żyć o własnych siłach.

- Jakoś daje sobie radę. Spojrzała na niego uważnie.

- Dlaczego właściwie o tym mówisz? Chcesz mi coś poradzić? Na przykład, że nie powinnam tak bardzo przejmować się matką?

Uniósł rękę, jakby składał przysięgę.

- Żadnych porad, przysięgam, żadnych lekcji. Po Prostu tak mi się wydawało, to wszystko.

- W takim razie zgoda.

Wieczór był zbyt piękny, żeby go psuć jakimiś wy­dumanymi pretensjami. Rick ponownie uniósł kieli­szek.

- W takim razie zdrowie Eriki Fortune.

- Zdrowie mamy.

Wypili i Rick ponownie napełnił kieliszki.

- Teraz twoja kolej - orzekł.

- Na co?

- Ty masz zaproponować jakiś toast.

- Nic mi nie przychodzi do głowy.

- Daj spokój, wymyśl coś. Natalie uniosła kieliszek.

- Zdrowie Toby'ego.

- Bardzo proszę.

Wypili i Rick spojrzał na nią zachęcająco.

- A teraz czyje?

Nie wiadomo dlaczego przypomniała sobie babcię Kate. Bardzo za nią tęskniła. Dotknęła talizmanu ukry­tego pod bluzką.

Rick przysunął się i ujął ją pod brodę.

- No, uśmiechnij się! To miał być wesoły wieczór. Próbowała się cofnąć, ale niezbyt zdecydowanie.

- To z powodu wina - wyjaśniła.

- Trochę za wcześnie, żeby już zaczęło działać - rzekł Rick z uśmiechem.

- Bardzo mi brak mojej babci - szepnęła. - Nie mogę się pogodzić z myślą, że już nigdy jej nie zo­baczę.

Delikatnie pogłaskał ją po policzku. Zrozumiała, że płacze, dopiero kiedy otarł jej łzę.

- Głupia jestem - szepnęła, mimo woli przysuwa­jąc się do niego.

Jego muśnięcie było jak pieszczota.

- Po prostu bardzo za nią tęsknisz.

- Rick...

Przytulił ją i nagle ich usta znalazły się blisko sie­bie. Zmniejszyła jeszcze tę odległość i dotknęła war­gami jego ust.

- Rick... ja...

Nie pozwolił jej dokończyć. Całował ją i chciała, żeby to się nigdy nie skończyło. Pocałunek jednak dobiegł końca.

- Wznieś toast - szepnął Rick, odsuwając się od niej.

Wiedziała, że właśnie nadszedł ostatni moment. Po­winna teraz jak najszybciej wstać, powiedzieć mu do­branoc i pójść do siebie. Ale... Jak on umiał całować... Nigdy nie zaznała takich pocałunków. Całował ją na­miętnie i ostrożnie. Całował do utraty tchu i do utraty zmysłów. Dlatego właśnie powinna to przerwać i nie wplątywać się w kolejną kabałę. Czekają ich tylko dwa razem spędzone dni. Jak będą wyglądały, jeśli teraz stanie się coś nieodwracalnego?

A tak dobrze sobie radzili w roli przyjaciół.

- Co z twoim toastem, Natalie?

Jego oczy zmieniły się, pociemniały, był w nich ogień gotów strawić wszystko, zwłaszcza ją.

- Wznieś toast albo wstań i wyjdź.

Spojrzała na niego oszołomiona. Zupełnie jakby czytał w jej myślach.

- Szło nam tak dobrze - mówił dalej. - Wszystko było tak, jak chciałaś. Przyjaźnie i bezpiecznie, ale ja nigdy nie kryłem, że wcale mi nie zależy, żeby było bezpiecznie.

Nie wiedziała, co powiedzieć.

- Chciałaś tego pocałunku tak samo jak ja.

- Ja...

- Bądź ze mną szczera. Chciałaś, żebym cię poca­łował.

Powoli skinęła głową.

- Sama przekroczyłaś niewidzialną linię, ale ja cię powstrzymałem. Teraz znowu stoimy w bezpiecznym punkcie. Ale jeśli znowu mnie zachęcisz, nie zdołasz już mnie powstrzymać i będę się z tobą kochał. Ro­zumiesz?

Rozumiała doskonale.

- Wybór należy do ciebie, Nat.

- Rick...

- Wybór należy do ciebie.

Wiedziała, że wybór należy do niej, ale nie był ła­twy. Z jednej strony, Rick podobał jej się bardziej niż jakikolwiek inny znany dotąd mężczyzna i bardzo do siebie pasowali, z drugiej jednak...

Podniecał ją w sposób budzący lęk i strach. Traciła przy nim głowę i przestawała być sobą. Rick mógł z ła­twością stać się dla niej osobą najważniejszą w życiu. Joel Baines ciężko ją zranił. Rick Dalton mógł złamać jej serce.

W jego oczach dostrzegła oczekiwanie i nadzieję. Odstawił kieliszek na stolik i chciał wstać.

- Dobrze, w takim razie idę.

Natalie położyła dłoń na jego ramieniu.

- Zostań - szepnęła. Oparł się o kanapę.

- Jeśli zostanę... - powiedział.

- Wiem - przerwała cicho, sama nie wiedząc, co mówi. - Wtedy będziemy się kochać - dokończyła prawie niedosłyszalnym szeptem.

On jednak ją usłyszał.

- Naprawdę tego chcesz? - zapytał.

- Tak.

Wiedziała, że to też usłyszał. Uniosła kieliszek.

- Wypijmy za babcię Kate.

- Za Kate - powtórzyć jak echo. Po czym spełnili toast.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Wyjął kieliszek z jej dłoni i zajrzał głęboko w oczy. Ujrzał w nich niepewność, którą już słyszał w sło­wach.

Pomyślał, że może powinien wstać z kanapy i odejść, oszczędzając w ten sposób im obojgu kon­sekwencji tego, co zaraz się stanie. Pragnął jej, pragną! jej jak żadnej kobiety w życiu, a ona za dwa dni miał;: wyjechać. Ten wieczór był jego jedyną szansą.

Byłby skończonym idiotą, gdyby z tego nie sko­rzystał.

Trzeba też pomyśleć o tym, o czym w podobnej sy­tuacji myśli każdy odpowiedzialny człowiek.

- Nie jestem przygotowany - oznajmił. - Nie mani przy sobie...

Natalie gwałtownie się zaczerwieniła.

- Nic nie szkodzi - wybąkała. - Ja mam, na górze, w sypialni. Używaliśmy z Joelem i coś na pewno zo­stało... Co ja mówię, przecież to straszne.

Zawstydzona ukryła twarz w dłoniach. Rick deli­katnie je odsunął.

- Nie przejmuj się, wszystko w porządku.

- Czuję się okropnie.

- Nic się nie stało, Natalie.

Uniosła na niego oczy.

- Naprawdę?

Przytaknął i opuszkami palców obrysował jej twarz: policzki, usta, przymknięte powieki. Rozchyliła wargi.

Ich drugi pocałunek trwał dłużej, był delikatny i spokojny, pełen rozkoszy odkrywania tajemnic. Rick przytulił ją i poczuła pod piersiami jego twarde ciało.

Tym razem to ona pierwsza oderwała się od niego. Rick odsunął ją lekko; przez chwilę w milczeniu pa­trzył na jej zaróżowioną twarz, błyszczące oczy, roz­chylone wargi. Potem, na nowo podniecony, przyciąg­nął ją do siebie.

Jeden po drugim odpiął guziki jej bluzki, tak jak to sobie wyobrażał we wszystkie bezsenne noce spę­dzone pod jej dachem.

Ukazał się złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie różyczki. Rick zdjął Natalie malutki staniczek i uca­łował zaróżowioną pierś.

Jej oczy błyszczały. Ujął wargami twardą brodawkę i Natalie jęknęła. Położył ją i przykrył własnym cia­łem. Nagle zesztywniała i zdjęła dłonie z jego karku. Czyżby się rozmyśliła? W takim momencie? Rick uniósł się na łokciach i spojrzał na jej poruszające się usta.

- Co będzie, jak Toby...? - szepnęła.

Miała rację. Chyba oszalał, chcąc ją wziąć tu, na kanapie w salonie, naprzeciwko wielkiego okna wy­chodzącego na ogród, tuż obok pokoju, gdzie śpi jego syn.

- Pójdziemy do twojej sypialni? - zapytał.

- Tak, ale najpierw sprawdzimy, co z Tobym. Na palcach poszli do pokoju chłopca i zajrzeli do środka. Dziecko spało spokojnym snem. Na podłodze Bernie uniósł ciężkie powieki i jedno ucho. Spojrzał na nich, jakby pytał, czy wszystko w porządku, i uspo­kojony znowu złożył wielki łeb na łapach. Rick ci­chutko zamknął drzwi i przyciągnął Natalie do siebie.

- Chodźmy na górę - szepnęła.

Wzięła go za rękę i poprowadziła schodami do swo­jej sypialni. Duże przestronne pomieszczenie wycho­dziło na jezioro. Rick mimo napięcia i podniecenia zdołał zauważyć stare piękne meble, jedwabne narzuty i małą toaletkę z wiśniowego drewna.

Natalie sięgnęła do szufladki i wyjęła prezerwaty­wy. Podała mu niewielkie opakowanie. Zaniósł ją do łóżka, nie przestając całować. Potem rozebrał ją do na­ga i łagodnym ruchem odsunął dłonie, którymi pró­bowała się zasłonić.

- Rick...

- Nie zakrywaj się, przede mną nie musisz, nigdy.

- Ja nigdy z nikim... nigdy tak się nie czułam. Rick objął wzrokiem jej śliczne ciało i zaczął się rozbierać. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana, a kiedy poczuła na sobie jego nagie ciało, zrozumiała, że ich pierwszy raz będzie tak niesamowity, jak to sobie wyobrażała. Oplotła nogami jego biodra i wspólnie da­li się unieść fali, która niosła ich ku nieznanym dotąd przeżyciom.

Leżeli potem wtuleni w siebie, a Rick muśnięciem odsuwał kosmyki włosów z jej czoła. Kochali się je­szcze wiele razy, a każdy z nich był jak odkrycie nie­znanego lądu i powrót do domu jednocześnie.

Po jakimś czasie drgnęła i spróbowała wyzwolić się z ramion drzemiącego Ricka.

- Muszę iść do łazienki...

Puścił ją niechętnie i spod przymkniętych powiek śledził każdy ruch jej nagiego ciała.

Weszła do łazienki i zapaliła światło, po czym spoj­rzała w wiszące nad umywalką lustro. Ujrzała swoją twarz, zarumienioną od niedawnej rozkoszy, błyszczą­ce oczy, potargane włosy. Poczuła, jak zalewa ją fala podniecenia na myśl o tym, co przed chwilą robiła z Rickiem.

Wszystko to było cudowne... trochę nawet za cu­downe, żeby być prawdziwe. Dotknęła swoich rozpa­lonych policzków i przypomniała sobie, jak tamtego pierwszego dnia, na jeziorze, kiedy już miał ją poca­łować, cofnęła się w ostatniej chwili.

Zupełnie jakby przeczuwała, czego może w niej do­konać jego jeden jedyny pocałunek!

Kilka godzin temu, w salonie na kanapie, wystar­czyło, że ją pocałował, i jej zdolność rozumowania i oceniania sytuacji rozwiała się jak dym. Oddała mu się bez najmniejszego oporu i teraz już wie, jak cu­downie jest się kochać z takim mężczyzną. Ale to nie zmienia faktu, że Rick w dalszym ciągu pozostał dla niej wielką niewiadomą.

Jak echo wróciły do niej słowa Joela.

- Zrozum - powiedział, kiedy się rozstawali - je­steś bardzo miła i dobra, ale mówiąc szczerze, nie je­steś zbyt podniecająca. A ja, co tu mówić, potrzebuję kogoś ekscytującego...

Przed chwilą Rick wydawał się z niej zadowolony, ale czy można wierzyć mężczyźnie? Mogłaby przysiąc, że bardzo go podnieciła, ale jak może mieć pewność, że to prawda?

Zanim poszła do łóżka z Joelem, spotykała się z nim przez wiele miesięcy. Rick mieszka u niej nie­całe dwa tygodnie i już zostali kochankami. Spryskała rozpaloną twarz zimną wodą i obmyła ślady rozma­zanego tuszu. Wytarła się ręcznikiem i starannie przy­czesała włosy.

Zachowała się jak wariatka i to, co się stało, już się nie odstanie. A było takie piękne...

Cudowne, niezapomniane przeżycie, którego nie ma sensu niszczyć niewczesnymi wyrzutami sumienia. Jedno, co teraz może zrobić, to opanować się i z uśmie­chem wrócić do sypialni. Łatwo powiedzieć...

Przysiadła na brzegu wanny i ciężko westchnęła. Pukanie do drzwi rozległo się niemal w tym samym momencie.

- Natalie? Nic ci się nie stało?

Miała ochotę krzyknąć, żeby sobie poszedł, ale zda­ła sobie sprawę, jak głupio by to zabrzmiało. Drzwi otworzyły się powoli i do łazienki wszedł Rick jak go Pan Bóg stworzył.

Natalie odwróciła wzrok. Co ona tu robi, we własnej łazience, z tym nieprzytomnie przystojnym gołym facetem? To chyba sen. Całe to wydarzenie wydało jej się nagle nierealne i nierzeczywiste. Przecież to się nie mogło naprawdę zdarzyć. Jak stawić czoło czemuś, w co nie można uwierzyć?

- Rick, ja...

Ton jej głosu zaniepokoił go.

- Co się stało? - zapytał, próbując z jej twarzy od­gadnąć przyczynę.

Siedziała przed nim, drobna, skulona na brzegu wanny, dłońmi zakrywając piersi, i przypomniało mu się, jak niedawno prosił, żeby tego przy nim nie robiła.

- Czy mógłbyś... podać mi szlafrok? - poprosiła. - Wisi na drzwiach.

Sięgnął po żądany przedmiot i rzucił go jej. Natalie wyciągnęła ręce i złapała szlafrok, odsłaniając piersi. Szybko włożyła ręce w rękawy i otuliła się szczelnie.

Z jej twarzy wyczytał, że czeka go poważna roz­mowa. Wrócił do pokoju i włożył dżinsy. Cokolwiek miał usłyszeć, wolał to usłyszeć w spodniach. Właśnie się zapinał, gdy Natalie stanęła w drzwiach sypialni.

- Rick, ja... - Znowu nie wiedziała, jak dokoń­czyć.

Przecież jeszcze tak niedawno wszystko było wspa­niale; dlaczego teraz nagle robi taką minę, jakby... jak­by chciała wszystko odwołać!

- O co chodzi? Wykrztuś to wreszcie - powiedział, czując dziwny chłód w okolicy serca.

- Rick... ja... my... - Spojrzała na niego, jakby błagała o pomoc, a nie doczekawszy się, dokończyła z wysiłkiem: - Popełniliśmy błąd.

Opanował się.

- Miałem wrażenie, że dokonałaś świadomego wy­boru - odezwał się spokojnym głosem.

- Tak, oczywiście, ale... ja jestem taka, że do mnie to nie pasuje. Taka noc jak ta... być z mężczyzną tak na jedną noc...

Rick głęboko odetchnął.

- Dla ciebie to była tylko taka przygoda? - zapytał. Wbiła ręce w kieszenie szlafroka.

- A dla ciebie?

Chciał powiedzieć, że może by najpierw łaskawie odpowiedziała na jego pytanie, a dopiero potem zada­wała pytanie jemu, ale nie mógł wykrztusić słowa.

- Rozumiem - rzekła z wyraźną ulgą w głosie. Sprężył się, bo wiedział, że prawdziwy cios dopiero nastąpi. I tak właśnie się stało.

- Musisz wiedzieć - oświadczyła - że nic więcej nie wchodzi w rachubę.

- Dlaczego? - zapytał ochrypłym głosem. Natalie przygryzła obrzmiałą wargę.

- Już ci tłumaczyłam, że na razie nie mam zamiaru z nikim się wiązać. Zwłaszcza z kimś takim jak ty.

Dałby wiele, by się dowiedzieć, co ona przez to rozumie, ale tylko powtórzył:

- Z kimś takim jak ja? Natalie nerwowo przełknęła ślinę.

- Tak, z kimś takim jak ty, przystojnym i atrakcyj­nym, z kimś, kto może mnie wykorzystać.

Poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu policzek.

- Wykorzystać cię?

Z determinacją skinęła głową.

- Tak. Powiedz mi, ale szczerze. Musi być jakiś powód, żeby się ze mną kochać. Nie zrobiłeś tego, bo oszalałeś na moim punkcie. - Mówiła teraz pewniej­szym głosem, szlafrok dodał jej odwagi; nie czuła się już bezbronna, wydana w swej nagości na pastwę jego wzroku. - Spójrz na mnie - rozkazała i sama zerknęła do lustra na toaletce. - Czy ja wyglądam na kobietę, dla której się traci głowę?

Cóż miał jej odpowiedzieć? Gdyby jej teraz oznaj­mił, że owszem, że właśnie stracił dla niej głowę, za­rzuciłaby mu kłamstwo.

- Natalie...

Uniosła rękę, nie odrywając wzroku od lustra.

- Daj spokój, nie kłam. Możesz mieć każdą kobie­tę, jaką zechcesz. - Przygryzła usta i spojrzała mu pro­sto w oczy. - Powiedz mi prawdę. Chodzi o Toby'ego? Szukasz kogoś, kto będzie dla niego dobrą matką?

Przesadziła. Najwyraźniej uparła się, żeby zrobić z niego łajdaka, i chyba jej się uda. Czuł, jak ogarnia go wściekłość. Przysiadł na brzegu rozgrzebanego łóż­ka i spojrzał na nią chłodnym wzrokiem.

- Naprawdę myślisz, że szukam kobiety, która by zastąpiła Toby'emu matkę? - zapytał cicho.

- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Próbuję zrozumieć.

Miał pewne wątpliwości co do jej dobrej woli.

- Naprawdę? Zmarszczyła brwi.

- Tak. Próbuję zrozumieć, dlaczego mnie uwiodłeś.

Czy chodzi ci o moją rodzinę? O pieniądze? Jeśli po­trzebne ci są pieniądze, powiedz wprost. Chcę znać prawdę.

Teraz zarzuca mu, że jest zwyczajnym oszustem, który próbuje obrabować dziedziczkę bogatego rodu. Oparł się o poduszki i spojrzał na nią z udanym spo­kojem.

- Zastanówmy się, zatem - wycedził - o co tak naprawdę może mi chodzić. Po pierwsze, nie potrze­buję pieniędzy, mam ich dość. Po drugie, jest mi ab­solutnie wszystko jedno, z jakiej rodziny pochodzisz. W takim razie powód może być tylko jeden. - Usiadł wyprostowany. - Szukam niani dla swojego syna i uwiodłem cię, żeby cię z nami związać.

Natalie zbladła i powoli osunęła się na taboret przed toaletką.

- Mówisz to takim tonem... Nie wiem, czy żartu­jesz, czy to na poważnie, a muszę to wiedzieć.

Próbował przekonać samego siebie, - że Natalie jest bardzo wrażliwa, że niedawno została skrzywdzona, i że powinien ją zrozumieć, i być dla niej czuły, dobry i wyrozumiały, ale...

Głęboko przeżył ich szaloną noc i nie mógł teraz opanować się na tyle, by logicznie, na zimno, wyjaśnić jej, że nie jest wielbłądem i że ani mu w głowie uwo­dzić ją w jakichś sobie tylko znanych nikczemnych ce­lach.

- Rick, ja muszę to wiedzieć.

Jeśli to dłużej potrwa, powie jej coś, czego potem będzie żałował. A było tak pięknie...

Coś się jednak popsuło i trzeba jak najszybciej prze­rwać tę scenę. Wstał.

- Może masz rację, Natalie. Może rzeczywiście po­pełniliśmy błąd.

Mocniej otuliła się szlafrokiem i spuściła głowę.

- Tak, ja też tak sądzę - powiedziała bezradnie.

Bardzo pragnął wziąć ją w ramiona, ale tylko za­cisnął zęby i pięści. Natalie uniosła na niego zgaszone spojrzenie.

- Myślę, że będzie lepiej, jak się wyprowadzę do ojca na te dwa dni. Nie mogę tu zostać, nie zniosłabym tego.

Przypomniał sobie upór Vanessy. Kiedy coś sobie wbiła do głowy, za nic nie można było jej przekonać, żeby zmieniła zdanie. Po krótkim okresie wzajemnej fascynacji ich życie zmieniło się w piekło. Uważał, że czegoś go to nauczyło.

Potem spotkał Natalie i uznał, że jest zupełnie inna. Ze różnią się od siebie jak noc od dnia.

A wszystko wskazuje na to, że znowu nastała noc.

- Rick, słyszysz mnie? Bez słowa skinął głową.

- Przeprowadzam się do ojca.

- Rób, co chcesz - powiedział i zebrawszy swoje rzeczy, szybkim krokiem opuścił pokój.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Wstała i patrzyła na zamykające się za nim drzwi, a nogi się pod nią uginały. Usiadła, żeby nie upaść.

Powiedziała mu, że się wyprowadzi, i zrobi to. Na­tychmiast, zaraz. Nie zostanie w tym domu ani chwili dłużej.

Poczuła dziwne podniecenie i zamknęła oczy. Trwała bez ruchu, głęboko oddychając i próbując uspokoić łomot serca. Pod zamkniętymi powiekami przesunął się obraz Ricka i ujrzała jego oczy, patrzące na nią tak, jakby była najbardziej ekscytującą kobietą na świecie.

Zerwała się z jękiem, podeszła do szafy i wyjęła z niej niewielką walizkę. Postawiła ją na łóżku i za­częła na oślep wrzucać do niej rzeczy.

Wróci tu dopiero w ostatniej chwili, żeby zabrać wytworne stroje, które sobie kupiła na wymarzoną wy­cieczkę. Zajmie się tym w niedzielę wieczorem, wpad­nie do domu na chwilę i wcale nie spotka się z Ri­ckiem.

Przypomniała sobie chłopca i jego pierwsze słowa. Przemówił dla niej! Objął ją drobnymi ramionkami i pocałował w policzek. Będzie za nim tęskniła, będzie go jej bardzo brakowało! Usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Chwilę odczekała i znowu się uspo­koiła.

Do niedzieli całkiem odzyska równowagę i wtedy pożegna się z dzieckiem.

To, co wydarzyło się między nią a Rickiem, wła­ściwie niczego nie zmienia. Ona wyjedzie na wycie­czkę, a oni zostaną w jej domu z psem, tak jak to przedtem ustalili. Jedyną zmianą planów będą dwa ostatnie dni, jakie ona spędzi w rodzinnej posiadłości. Wstała i zamknęła niedbale spakowaną walizkę. Poszła do łazienki, zdjęła szlafrok i wzięła prysznic.

Stała pod strugami wody, wmawiając sobie, że nie­długo o wszystkim zapomni. Czas leczy rany. Zresztą, przecież liczyła się z czymś takim: obiecywała sobie, że będzie ekstrawagancka i nieodpowiedzialna. To, co się stało tej nocy, doskonale pasuje do tego ambitnego planu.

Pozostaje ponieść konsekwencje. Nie powinny być wielkie; przecież bardzo uważali, uprawiali bezpieczny seks.

Ubrała się w czyste dżinsy i koszulkę. Poczuła się odświeżona i gotowa do drogi.

Postanowiła pojechać samochodem. Zgodnie z umową, Rick ma prawo używać motorówki, a sa­mochód na pewno jej się przyda.

Musiała poczekać pod bramą, aż nowa gospodyni wpuści ją na teren posiadłości. Rezydencja była jasno oświetlona i podjazd tonął w świetle lamp.

Postanowiła dać Edgarowi szansę wyjścia jej na spotkanie, ale nadworny szofer nie nadchodził. Pewnie śpi, jest już przecież późno. Zauważyła czarny spor­towy samochód zaparkowany przed rezydencją. Ojciec zwykle go używał, kiedy gdzieś jechał bez kierowcy. Drzwi otworzyła jej gospodyni w ciemnym szlaf­roku.

- Przepraszam, że obudziłam.

- Nic się nie stało.

- Zastałam ojca?

- Nie wiem. Wyjeżdżał gdzieś, ale mógł już wrócić. Od godziny jestem w swoim pokoju i nikt na mnie nie dzwonił.

Natalie przełożyła bagaż z ręki do ręki, nie wiedząc, co robić.

- Czy mogę prosić o walizkę? - Gospodyni wy­ciągnęła ku niej rękę.

Natalie mocniej zacisnęła dłoń na swojej własności.

- Nie, dziękuję, dam sobie radę. Prześpię się w jed­nym z pokojów gościnnych.

- Pokój błękitny jest świeżo wywietrzony.

- Doskonale, przenocuję w błękitnym. Gospodyni nie odchodziła.

- Może jednak w czymś pomóc? Natalie grzecznie podziękowała.

- Wystarczająco panią fatygowałam.

- To żadna fatyga.

- Naprawdę bardzo dziękuję.

- Dobrej nocy.

- Dobranoc.

Gospodyni zniknęła w skrzydle, gdzie mieściły się pokoje dla służby, a Natalie skierowała się ku głów­nym schodom. W pewnej chwili zwolniła jednak kro­ku. Była zbyt zdenerwowana, by zasnąć. Wiedziała, że będzie leżała w obcym łóżku, z oczami wbitymi w sufit i głową pełną myśli o Ricku.

Nie będzie mowy o spaniu; jej ciało zbyt dokładnie pamięta dotyk jego rąk, a ręce - jego skórę.

Postawiła walizkę na podłodze i poszła w stronę biblioteki. Postanowiła wziąć jakąś książkę i trochę po­czytać.

Pod wielkimi dębowymi drzwiami wiodącymi do biblioteki ze zdumieniem spostrzegła wąskie pasemko światła. Zwykle służba gasiła na noc wszystkie lampy!

Przypomniała sobie nową gospodynię i pomyślała, że teraz pewnie nastały nowe porządki i nikt tak skru­pulatnie nie przestrzega zasad prowadzenia domu, jak to było w czasach babci Kate. Pchnęła ciężkie drzwi i stanęła w progu.

Za biurkiem siedział ojciec. Ciężko uniósł głowę i spojrzał na nią mętnym wzrokiem.

Przez chwilę nie mogła zrobić kroku. Jacob Fortune wyglądał strasznie. Szarozielona twarz, czarno podkrą­żone oczy, zmierzwione włosy. Na szyi czerwony ślad po zadrapaniu, porwana, skrwawiona koszula.

Na biurku opróżniona do połowy butelka whisky, obok ciężka kryształowa szklanka.

- Nat? To ty?

Nie mogła wymówić słowa. Jej ojciec był, po dziad­ku Benie, najsilniejszym człowiekiem, jakiego znała. Widok tej przerażającej maski rozbitego człowieka spowodował, że nagle zapragnęła rzucić się do ucie­czki.

- Natalie?

- Tak, tato, to ja - wykrztusiła nieswoim głosem.

- Witaj, córeczko.

Wziął butelkę i nalał alkoholu do szklanki.

- Wejdź, nie krępuj się.

Pociągnął spory łyk i spojrzał na zastygłą w progu córkę.

- Nie patrz tak na mnie - powiedział pijackim gło­sem. - Jestem zupełnie trzeźwy. Znasz przecież swo­jego tatusia, tatuś zawsze wszystko ma pod kontrolą.

Zajrzał do szklanki, jakby czegoś tam szukał, a po­tem nieco przytomniejszym wzrokiem obrzucił Natalie.

- Co ty tu robisz o tej porze? Natalie odchrząknęła.

- Chciałam przenocować. To znaczy, chciałabym zostać do poniedziałku rano. Mogę?

Jake przeczesał ręką potargane włosy.

- Pewnie, że możesz. Zawsze możesz tu mieszkać. - Z wysiłkiem zmarszczył brwi. - Ale dlaczego przy­jechałaś tutaj o tej porze?

Natalie ścisnęło się serce. Co takiego strasznego się stało, że jej niezłomny ojciec siedzi sam w bibliotece, w zakrwawionej koszuli, z takim wzrokiem, jakby przed chwilą zobaczył upiora? Musi się dowiedzieć; musi, mimo że tak stanowczo sobie przyrzekała, że już nigdy nie będzie się mieszać w cudze sprawy!

- Zamierzasz tak stać w drzwiach i gapić się na mnie? - zapytał nieprzyjaznym tonem.

- Nie, oczywiście, że nie, tato. - Weszła i zamknę­ła za sobą ciężkie drzwi.

Niepewnym ruchem wskazał jej krzesło.

- Siadaj i napij się ze mną. Chcesz whisky?

- Nie, dziękuję.

- W takim razie, weź co chcesz, barek jest dobrze zaopatrzony.

- Dziękuję, nie będę nic piła.

- Jak chcesz.

Ostrożnie zbliżyła się do biurka.

- Chyba masz już dość, tatusiu.

Wzruszył ramionami, napełnił szklankę i wychylił ją jednym haustem. Natalie podeszła jeszcze bliżej i za­uważyła ranę na jego ramieniu.

- Tato, co to jest? Co ci się stało?

Jake odwrócił głowę, próbując dojrzeć miejsce, gdzie zakrzepła krew, a potem lekceważąco machnął ręką.

- To nic, takie tam zadrapanie. Natalie pochyliła się nad nim.

- Tato, o co chodzi? Co się stało? Spojrzał na nią spod spuchniętych powiek.

- To moje sprawy, lepiej się nie dopytuj. - Odsunął się niezręcznie.

- Ale ja muszę wiedzieć, to są również i moje sprawy.

Uśmiechnął się krzywo i niezręcznie pogładził ją po policzku.

- Biedna, dobra Nat. Mała dziewczynka o gołębim sercu, patrząca na świat przez różowe okulary.

- Tato, powiedz mi wszystko, proszę. Dziwny uśmiech nie schodził z jego twarzy.

- W dalszym ciągu tak bardzo lubisz filmy Dis­neya?

- Tatusiu...

Nagle zmienił temat.

- Podobno rozstałaś się z tym łobuzem, Joelem.

- Tak, to prawda.

- Bardzo dobrze, był ciebie niewart.

- Tatusiu, powiedz mi, co się stało. Odwrócił wzrok ku ścianie.

- Tato, błagam! Jake potrząsnął głową.

- Nie ma powodu... cię w to mieszać.

- Owszem, jest - rzekła twardo. - Chcę być w to wmieszana. Muszę wszystko wiedzieć.

Przejechał dłonią po twarzy, jakby próbował zetrzeć z niej pajęczynę.

- Nie wolno mi... nie powinnaś... to nie twoje... ja sam...

Czuła, że ojciec upiera się tylko dla zasady, bo w rzeczywistości bardzo pragnie wyrzucić z siebie wszystko, co go dręczy.

- Powiedz mi, tatusiu. Musisz z kimś o tym po­rozmawiać. Jesteśmy rodziną. Bardzo cię kocham i możesz mi ufać. Powiedz mi, tato.

- Nat, ja... O Boże!

- Słucham cię, tatusiu.

Powiedział coś tak cicho, że nie dosłyszała.

- Co takiego?

- Monica - powtórzył. - To ta suka Monica Ma­lone.

Pożałowała, że go zmusiła do wymówienia tego imienia. Czuła, że czai się za tym coś strasznego i nagle zapragnęła znowu być małą dziewczynką, która ma sil­nego ojca, panującego nad wszystkim. Świat zakołysał się jej pod stopami.

Musi sama odzyskać równowagę.

- Co z nią, tatusiu? Co ona ci zrobiła?

- Szantażowała mnie, suka! - wyrzucił z siebie i ukrył twarz w dłoniach.

Delikatnie odjęła ręce od jego twarzy. Wszyscy w rodzinie domyślali się, że Monica ma na niego ha­czyk, ale Jake nigdy tego nie potwierdził.

- Monica Malone cię szantażowała?! Jęknął.

- Wszystko chciała dostać, wszystkie moje udziały. To dlatego odstąpił jej swoje akcje. Natalie wreszcie zaczynała coś rozumieć.

- Powiedziałeś, że cię szantażowała, tatusiu - przy­pomniała Natalie. - Ale czym?

Zamrugał powiekami i odwrócił głowę.

- Muszę się napić. Jeszcze trochę.

- Nie, masz dosyć. Powiedz...

Przerwał jej, jakby sam chciał mieć to już za sobą.

- Postanowiłem coś z tym zrobić, żeby ona... raz na zawsze... załatwić sprawę - zaczął chaotycznie. - Nie mogłem pozwolić, żeby nas zniszczyła. Uprzedzi­łem ją, żeby uważała, bo następna kropla przepełni kie­lich i będzie źle.

- I co? Co ona zrobiła?

- Wcale nie straciła apetytu - powiedział z udrę­czonym i złym uśmiechem. - Musiałem przemówić jej do rozsądku i pojechałem do niej.

- Byłeś u niej dzisiaj wieczorem?

- Pojechałem do niej do domu. Widziałaś kiedyś ten jej dom?

- Nie, nigdy.

- Jest ohydny! Klasyczny przykład prostactwa i złego gustu. Cała Monica. Zupełnie jak te jej filmy.

Natalie nie spuszczała wzroku z twarzy ojca.

- Co się tam stało?

- Komu? Tej suce?

Machinalnie skinęła głową. Jacob popatrzył na zamknięte drzwi wiodące na korytarz. Potem wrócił wzrokiem do córki.

- Powiedziałem, że mam dosyć jej i tych jej pod­łych sztuczek i że może sobie gadać, co chce, a i tak nie dostanie już nic, ani grosza. I że teraz będę ją ni­szczył, jak tylko będę mógł.

- A co ona na to? Zmrużył oczy.

- Suka się wściekła. A teraz muszę się napić. Natalie zacisnęła dłonie na poręczach fotela.

- Nic nie rozumiem. Co tam zaszło?

- Upadła.

- Jak to, upadła? Tato, tatusiu, spójrz na mnie!

- Przecież na ciebie patrzę.

- Co z nią? Jak ona się czuje? Jake przez chwilę się namyślał.

- Jak ona się czuje? - powtórzył bezmyślnie.

- Powiedziałeś, że upadła.

Z namysłem zmarszczył brwi.

- Nic takiego nie mówiłem. Trochę się posprzecza­liśmy, to wszystko.

- Jak się skończyła ta wasza sprzeczka? Otarł przekrwione oczy.

- Powiedziałem jej wszystko, co chciałem powie­dzieć, i poszedłem do drzwi, a ona zaczęła przeklinać i czymś we mnie rzuciła. - Czknął. - Muszę się czegoś napić.

Natalie udała, że nie usłyszała ostatniego zdania.

- A co ci się stało w ramię?

Popatrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem.

- Co ci się stało w ramię? - powtórzyła wolno. Zerknął na poszarpaną koszulę.

- A to? Nic takiego. Zresztą, nie pamiętam... Teraz muszę się napić, córeczko.

Natalie energicznym ruchem odsunęła od niego bu­telkę.

- Nic z tego, jesteś wykończony. Musisz jak naj­szybciej położyć się spać.

Wstała i wyciągnęła do niego ręce.

- Idziemy, tato.

- Nat... ja...

Próbował protestować, ale wypadło to bardzo ża­łośnie.

- Idziemy na górę, wykąpiesz się, a ja opatrzę ci ramię.

Mówiąc to, miała wrażenie, że znowu uczestniczy w czymś nierzeczywistym. Ona, mała Nat, rozkazuje swojemu ojcu, potężnemu Jacobowi Fortune, jak ma­łemu dziecku.

Ta noc rzeczywiście jest nocą cudów...

- Najpierw się napiję - upierał się Jake.

- Nie.

Niespodziewanie szybko ustąpił i chwiejnym ru­chem wstał z fotela.

- Coś za szybko kręci się ten świat, córeczko... Ujęła go pod zdrowe ramię.

- Pomogę ci.

Jake rozejrzał się niemrawo.

- A gdzie moja marynarka? Zdjęła marynarkę z oparcia fotela.

- Jest tutaj, poniosę ci.

Jake pijackim zwyczajem rozczulił się.

- Dobra z ciebie dziewczynka, Nat. Zawsze byłaś dobra dla swojego tatusia. Dobra i wyrozumiała... Gdyby twoja matka była choć trochę do ciebie podo­bna...

- Idziemy, tato. Ostrożnie!

Zaprowadziła go na górę do sypialni i zmusiła do wzięcia prysznica. Przygotowała piżamę, ale ponieważ Jake zza drzwi oświadczył jej, że nie zamierza się kłaść, wyjęła również bieliznę, skarpety i spodnie. Potem sta­rannie opatrzyła ranę, zabandażowała ją i pomogła oj­cu włożyć koszulkę polo.

- Daj mi spokój - zrzędził, ale grzecznie połknął dwie aspiryny. Przyrzekł nawet, że już do rana nie sięg­nie po butelkę.

Zostawiła go w jego apartamencie przed telewizo­rem.

Zanim udała się do błękitnego pokoju, zajrzała po­nownie do biblioteki i wzięła sobie coś do czytania.

Położyła się dopiero grubo po północy.

Jake siedział w salonie i bezmyślnie patrzył w te­lewizor. Jego uwagę zwrócił dopiero skrót ostatnich wiadomości.

- Jak już państwa informowaliśmy, Monica Malo­ne, gwiazda filmowa, została znaleziona martwa w swojej rezydencji w Minneapolis...

Nie od razu dotarło do niego znaczenie tej infor­macji. Umysł pogrążony w oparach whisky pracował powoli i leniwie.

- Policjanci, którzy przybyli na miejsce tragedii, wysuwają hipotezę, że może chodzić o morderstwo...

Chyba krzyknął, bo echo powtórzyło żałosny dźwięk. Jake zadrżał. Dokładnie pamiętał scenę, która rozegrała się w domu tej jędzy, a którą tak starannie ukrył przed Natalie.

Mój syn zasiądzie na twoim fotelu w radzie nad­zorczej!” - wrzasnęła, z wykrzywiona twarzą. „Bran­don będzie szefem waszej firmy. Dopnę swego, choć­bym miała przypłacić to życiem!”

Ogarnął go wtedy diabelski rechot i śmiał się jej w twarz długo i obraźliwie. Brandon, jej przybrany syn, był zdemoralizowanym playboyem, niezdolnym do zsumowania dwóch pozycji w słupkach.

Nie śmiej się z niego!” - krzyczała, a na jej twarzy wystąpiły krwawe plamy. W niczym nie przypominała teraz filmowego wampa. „Nie śmiej się z niego, ty su­kinsynu bez ojca, ty bękarcie!”

Złapała w purpurowe szpony nóż do rozcinania li­stów i wbiła mu go w ramię, rozrywając koszulę. Po­czuł wtedy, że zalewa go wściekłość. Przez pomarań­czowe kręgi wirujące przed oczami widział twarz swo­jego wroga, twarz osoby, która zatruła mu życie i za­prowadziła na skraj przepaści. Zaklął.

Monica nie pozostała mu dłużna. Przez chwilę ob­rzucali się wyzwiskami, a potem ją popchnął. Upadła, głową uderzając o marmurowy kominek ozdobiony amorkami.

Stał nad nią i patrzył. Jasne włosy miała splamione krwią. Wyglądała staro i brzydko. Musiała mieć jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. Nie była już wiecznie młodą ulubienicą kinowej publiczności. Potem zaczęła zawodzić i zbierać się z podłogi. Pomógł jej dowlec się do kanapy; znowu nazwała go bękartem f obiecała, że wkrótce go wykończy.

Wyszedł i to było wszystko.

Czy na pewno? Czy jest pewien, że nic więcej się nie stało? Ostatnio bardzo dużo pił i nieraz prawie ury­wał mu się film. Poczuł suchość w gardle i upiorny strach paraliżujący członki. A może on ją...

Otrząsnął się; nie, na pewno nie. Wieczorem, kiedy wybierał się do Moniki, specjalnie wypił tylko kropel­kę, żeby mieć jasny umysł.

Głos telewizyjnego spikera doszedł do niego z bar­dzo daleka.

- Jak już państwa informowaliśmy, Monica Malo­ne, legendarna gwiazda srebrnego ekranu, odeszła od nas w tajemniczych okolicznościach.

Jake wstał; w głowie mu dudniło, w gardle zbierał się kwaśny osad. Przytrzymał się oparcia kanapy, żeby nie stracić równowagi. Ktoś na pewno go widział. Lu­dzie na ulicy, służący Moniki; wszędzie zostawił od­ciski palców, a ta suka ma pod tymi czerwonymi pa­zurami jego krew.

Nie wygląda to dobrze. Wygląda gorzej niż źle. Przy takich poszlakach policja nie będzie szukała nikogo innego. Zaraz tu po niego przyjdą. Nie ma chwili do stracenia. Musi się skoncentrować i - obmyślić plan ucieczki.

Próbował się skupić, ale przez nieznośny szum w uszach usłyszał tylko głos namawiający go do ukry­cia się.

Uciekaj, uciekaj natychmiast, oni zaraz tu będą!”

Sportowy samochód czeka przed domem. Zostawił go tam po powrocie od Moniki. Nie musi wcale budzić Edgara; nikogo nie musi budzić. Wymknął się z domu jak złodziej... albo jak morderca.

Natalie obudziła się bladym świtem i przez chwilę miała nadzieję, że uda jej się ponownie zasnąć.

Przypomniała sobie jednak wydarzenia ostatniej no­cy i natychmiast rozbudziła się ostatecznie. Włożyła legginsy i tunikę i na bosaka zeszła do kuchni. Kawa była gotowa; nalała sobie i podeszła do okna. W tej samej chwili rozległ się dźwięk domofonu. Nacisnęła odpowiedni przycisk znajdujący się na desce rozdziel­czej wiszącej na ścianie.

- Tak? Słucham? Kto tam?

- Detektyw Harbing i Rosczak z komendy policji w Minneapolis. Do pana Jacoba Fortune'a.

Serce zamarło jej w piersi i nie mogła zrobić ruchu. Kłopoty ojca mogą być znacznie poważniejsze, niż przypuszczała.

- Jest tam pani? - Męski głos rozległ się znowu. - Proszę otworzyć.

Próbowała myśleć logicznie i nie znalazła powodu, dla którego miałaby ich nie wpuścić.

- Dziękujemy - rzekł policjant i usłyszała dźwięk otwieranej bramy.

Pobiegła do apartamentów ojca, czując lód w żo­łądku. Zapukała i przez chwilę czekała; bezskutecznie. Przyłożyła ucho do drzwi, i nic. Może tylko jakieś nie­zbyt głośne głosy.

Pewnie ojciec upił się do nieprzytomności i nie mo­że wstać z łóżka... Ale kto w takim razie tam rozma­wia?

Nacisnęła klamkę.

- Tato?

W pustym salonie zalśnił ekran włączonego telewi­zora. To z niego pochodziły słyszane przez nią dźwięki.

- Tato? - powtórzyła i zajrzała do łazienki.

Ani śladu ojca. Łóżko w jego sypialni też było nie­tknięte.

Przymknęła oczy, próbując się skupić. Może później wrócił do biblioteki po butelkę whisky, mimo że jej przyrzekł, że tego nie zrobi.

Zbiegła na dół i dopadła ciężkich dębowych drzwi. Biblioteka świeciła pustkami. Do połowy wypełniona butelka stała na biurku w tym samym miejscu co wie­czorem.

Dzwonek do drzwi wejściowych podziałał na Na­talie jak prąd elektryczny. Musi tam iść i wpuścić ich.

W holu spotkała panią Laughlin. Gospodyni spoj­rzała na jej gołe stopy.

- Mam otworzyć? - zapytała. Natalie wzruszyła ramionami.

- Chyba tak.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Przed ósmą, gdy kończyli śniadanie, zadzwonił te­lefon. W normalnych warunkach Natalie, odbywająca poranną gimnastykę, odebrałaby go u siebie na górze. Tak się jednak nie stało.

Toby pytająco spojrzał na ojca i Rick odpowiedział mu obojętnym spojrzeniem, w którym można było wy­czytać: „To nie nasza sprawa, synku”.

Wiedział, że Natalie wieczorem się wyprowadziła, więc nie może odebrać telefonu. Zrobi to za nią auto­matyczna sekretarka. Po czwartym sygnale usłyszeli głos Natalie, zawiadamiający, że nie ma jej w domu i proszący o nagranie wiadomości.

- Natalie? Córeczko, jeśli jesteś, odbierz, bardzo proszę. To ogromnie ważne. - Erica powiedziała to ta­kim tonem, że Toby z przerażeniem spojrzał na ojca.

Tato, mówił jego wzrok, stało się coś złego, musisz odebrać ten telefon i coś zrobić. Zrób coś, bardzo cię proszę.

- Natalie... córeczko, błagam... Rick podniósł się z krzesła.

- Dobrze, rozumiem, że cię nie ma. - Erica głę­boko westchnęła.

Rick sięgnął po słuchawkę, zanim się rozłączyła.

- Dzień dobry pani...

- Rick, to pan? Bogu dzięki. Koniecznie muszę po­rozmawiać z Natalie.

- Niestety, nie ma jej w domu.

- A gdzie ona jest?

Zawahał się na krótką chwilę, niepewny, czy Natalie by chciała, żeby matka znała miejsce jej pobytu.

- Pojechała wieczorem do rezydencji - powiedział wreszcie.

- Jest tam... od kiedy?

- Wyjechała stąd po dziesiątej.

Erica zamilkła, a potem podjęła rozmowę drżącym głosem.

- Po dziesiątej, rozumiem. A czy widziała się z oj­cem?

- Nie wiem, później już z nią nie rozmawiałem. Cały czas czuł na sobie przerażony wzrok Toby'ego.

Odwrócił się i ściszył głos.

- Czy stało się coś złego? - zapytał. Odpowiedziała mu cisza, a potem Erica zgaszonym głosem odparła, że to tylko rodzinne sprawy, które go nie dotyczą.

- Może mógłbym jakoś pomóc? - spytał jednak. Odezwała się znowu dopiero po pewnym czasie.

- To dotyczy... mojego męża. Dzwonili do mnie z policji, szukają go. Powiedzieli, że byli u niego w domu, ale go nie zastali. Oczywiście natychmiast powiadomiłam o tym Sterlinga. To nasz adwokat, od lat zajmuje się naszymi sprawami.

- Wiem, miałem okazję go poznać.

Erica westchnęła.

- Próbował mnie uspokoić, ale nie bardzo mu się udało. Powiedział, że wszystkim się zajmie, ale ja nie mogę sobie znaleźć miejsca. Nie chciałam zawracać głowy Natalie. Wiem, że ona ma swoje życie i nie mo­że stale zajmować się nami, ale... ona tak dobrze na mnie działa.

- Rozumiem.

- Teraz boję się jeszcze bardziej. Kiedy pomyślę, że musiała tam sama rozmawiać z policją... To stra­szne.

Podzielał jej zdanie, ale nie mógł jej tego powie­dzieć.

- Dlaczego policja poszukuje pani męża?

Erica długo milczała, a w końcu powiedziała ledwo dosłyszalnym szeptem:

- Chcą się dowiedzieć, co robił... wczoraj wieczo­rem.

- Dlaczego?

- Ktoś zamordował Monice Malone i policja po­dejrzewa... - przerwała, nie mogąc dokończyć.

- Rozumiem - powtórzył.

Wolałby tego nie rozumieć, ale po tym wszystkim, co gazety wypisywały o konflikcie pomiędzy Monicą a Jacobem, to wcale nie było takie absurdalne. Jacob Fortune doskonale nadawał się na podejrzanego.

- Mój mąż nikogo nie zabił - z rozpaczą w głosie oświadczyła Erica. - Nie mam tylko pojęcia, gdzie on jest? Gdzie Jake może być?

- Proszę pani, ja...

- Nie powinnam mieszać pana do tego, przepra­szam. Zaraz zadzwonię do córki i porozmawiam z nią. Dobrze mi to zrobi.

Pomyślał o Natalie, samej i zrozpaczonej, w wiel­kim pustym domu po drugiej stronie jeziora, szalejącej ze strachu o ojca. Erica mówiła dalej:

- Gdyby w tym czasie wróciła, proszę ją poprosić, żeby zaraz do mnie zadzwoniła.

- Oczywiście.

- Do widzenia i dziękuję.

Rick rozłączył się i odłożył słuchawkę. Odwrócił się do syna i napotkał jego wielkie, przestraszone oczy.

- Natalie? - z trudem wymówił chłopiec.

- Nic jej się nie stało, chodzi o... kogoś innego - uspokoił go Rick.

Oczy chłopca nie zmieniły wyrazu.

- To takie ich... rodzinne sprawy - brnął dalej Rick. - To nie ma z nami nic wspólnego.

Toby zmarszczył czoło.

- Naprawdę, synku, nic nie możemy zrobić.

Jakoś nie mógł go przekonać. Na domiar złego Ber­nie, leżący dotąd spokojnie obok krzesła, uniósł nagle łeb i zawył przeciągle i upiornie. Potem z wyrzutem spojrzał na Ricka.

- Uspokój się - warknął Rick, ale pies nie odwrócił wzroku.

Teraz obaj - chłopiec i pies - patrzyli na niego z niemym wyrzutem. Próbował się nie przejmować. On tu jest szefem; da sobie radę z psem i dzieckiem, nikt mu nie będzie mówił, co ma robić. Zresztą, pies i tak niczego nie rozumie, a Toby jest za mały, żeby wie­dzieć, o co chodzi.

- Nie powinniśmy się wtrącać - powiedział, żeby sobie dodać otuchy.

Bernardyn i chłopiec ani drgnęli.

- Nic jej nie zagraża - oświadczył Rick polubow­nie. - Naprawdę.

Gdyby nie ten ich wzrok...

- A niech was... - Machnął ręką. - Jedziemy.

Postanowili popłynąć łodzią, żeby być szybciej. Rick zamierzał zostawić psa na pomoście, ale Bernie natychmiast wskoczył do motorówki, zajmując wię­kszą jej część.

- Może byś się tak łaskawie położył i jakoś skulił. Pies niechętnie ulokował się z tyłu i ponaglił go wzrokiem.

- Dobrze, już dobrze, ruszamy...

Rick pomógł synowi włożyć kamizelkę, ratunkową i kilka razy zapuścił motor. Kiedy ten wreszcie zasko­czył, skierował łódź na jezioro i pomknęli przed siebie w kierunku białej posiadłości, majaczącej na drugim brzegu.

Dobrze znali drogę; nieraz widzieli ten dom podczas swoich wypraw jachtem.

Przepłynięcie jeziora zajęło im dziesięć minut. Za­cumowali na przystani i Rick pomógł chłopcu wyjść z motorówki. Bernie nie potrzebował niczyjej pomocy, doskonale dał sobie radę sam.

Podeszli pod dom od strony tarasu i Rick przez chwilę rozważał możliwość dostania się do środka przez wielkie oszklone drzwi, ale ostatecznie zdecy­dował się obejść dom i zadzwonić od drugiej strony.

Trochę to trwało, bo rezydencja była ogromna, ale wreszcie dotarli do głównego wejścia i Rick nacisnął dzwonek.

Otworzyła im siwowłosa pani o surowym wyglą­dzie.

- Pan do kogo?

Zdziwionym wzrokiem obrzuciła dziecko i psa.

- Nazywam się Rick Dalton, wynajmuję dom od Natalie Fortune po drugiej stronie jeziora. Chciałbym się z nią widzieć. Wiem, że przyjechała tu wczoraj wie­czorem.

Kobieta bacznie mu się przyjrzała.

- Jak pan się tu dostał?

- Od strony jeziora, przypłynęliśmy łodzią.

- Ach, tak. - Twarz kobiety nieco się rozchmurzy­ła - Zapytam pannę Fortune, czy pana przyjmie.

Wpuściła ich do obszernego holu i poszła zawia­domić Natalie.

Dziecko i pies spojrzeli na niego pytająco. Rick uśmiechnął się w odpowiedzi z udaną pewnością siebie.

Gospodyni po chwili wróciła.

- Powiedziała, że pana przyjmie. Pies też może wejść. Tędy, proszę.

W milczeniu szli za nią korytarzem. Tylko dźwięk pazurów psa postukujących o wyfroterowaną podłogę zakłócał ciszę ogromnego domostwa. Gospodyni otworzyła przed nimi drzwi rozległego salonu i Rick po oszklonej ścianie rozpoznał pomieszczenie widziane od strony tarasu.

Natalie siedziała na kanapie, mała i zagubiona, wśród wspaniałych stylowych mebli. Toby i Bernie na­tychmiast ulokowali się po obu jej stronach.

- Życzy sobie pani czegoś? - zapytała służąca i Natalie podziękowała skinieniem głowy.

- Nie, dziękuję, może pani odejść. Gospodyni zostawiła ich samych i Natalie zajęła się dzieckiem i psem.

- Cześć, witajcie. Jak dobrze, że jesteście. - Przy­tuliła ich, a w jej oczach zalśniły łzy.

Rick ze ściśniętym sercem patrzył, jak całuje To­by'ego, a potem przytula głowę do psa. Wreszcie uniosła oczy na niego.

- Nie powinieneś tu przychodzić - rzekła cichym, smutnym głosem.

- Martwiliśmy się o ciebie.

Szczupłą dłonią odrzuciła włosy z czoła.

- Mama do mnie dzwoniła i mówiła, że wszystko ci powiedziała.

- Tak.

Patrzyła na niego bezradnym wzrokiem, w którym czaił się lęk.

- Zupełnie nie wiem, co robić, Rick.

Dziecko i pies, wyczuwszy jej rozpacz, mocniej przytuliły się do niej. Toby pogłaskał ją po ramieniu, a Bernie szerokim ozorem polizał rękę.

- Twoja matka mówiła, że twój ojciec... gdzieś wyjechał - zaczął Puck ostrożnie, nie chcąc powiedzieć więcej przy takim audytorium.

- Tak... wyjechał, nie wiem dokąd. Próbowałam skontaktować się ze Sterlingiem, pamiętasz go?

- Oczywiście.

- Nie zastałam go, zostawiłam mu tylko wiado­mość.

- Twoja matka już z nim rozmawiała.

Natalie utkwiła wzrok w pustce za ogromnymi ok­nami.

- Tak, ale... są pewne sprawy, które wolałabym omówić z nim osobiście. Moja matka nie o wszystkim wie.

- Jakie sprawy?

Znacząco spojrzała na dziecko. Rick zrozumiał: roz­mowę o szczegółach muszą odłożyć na później.

- Teraz - rzekł łagodnie - powinnaś wrócić z nami do domu.

Zamrugała powiekami.

- Do domu? Przecież ja...

Po tym, co zaszło ubiegłego wieczoru, chyba już nie miała domu.

- Masz jakąś walizkę? - Rick nie czekał, aż mu odmówi..

- Tak, bardzo niedużą, jest na górze. Ale ja... Rick, naprawdę...

- Idź po nią. - Spojrzał na jej bose stopy. - I włóż jakieś buty. Jedziemy.

- Przecież muszę najpierw skontaktować się ze Sterlingiem.

- Zadzwonisz do niego z domu.

- Naprawdę uważasz, że to ma sens? Spojrzał na nią.

- W domu będzie ci lepiej - oznajmił ogólnikowo.

- Dobrze o tym wiesz. Ta posiadłość jest za duża i za pusta, żebyś tu teraz mieszkała sama.

- Ale przecież my... - Zerknęła na chłopca i prze­rwała, nie wiedząc, jak skończyć.

Rick zrobił to za nią.

- Wczoraj wieczorem - powiedział, starannie do­bierając słowa, żeby Toby nie wszystko zrozumiał - wczoraj wieczorem wiele sobie wyjaśniliśmy. Co do mnie, nic się nie zmieniło. Ty teraz masz problem i ja chcę ci pomóc. Możesz chyba przyjąć moją pomoc i przynajmniej raz w życiu nie zastanawiać się, co się za tym kryje.

Patrzyła na niego przez chwilę, a potem skinęła głową.

- Dobrze, pójdę po swoje rzeczy.

Rick, Toby i Bernie wrócili motorówką, a Natalie - samochodem wzdłuż jeziora.

Na widok własnego domu poczuła, że Rick miał rację: jej miejsce było tutaj, w starym drewnianym do­mostwie, a nie - w ogromnej, luksusowej i pustej po­siadłości.

Czekali na nią w środku. Natychmiast zadzwoniła do Sterlinga, ale go nie zastała. Zostawiła mu wiado­mość, że ma mu coś bardzo pilnego do zakomuniko­wania.

Odłożyła słuchawkę i już miała iść do siebie, kiedy Rick postawił przed nią talerz z grzanką.

- Zjedz, a tu masz kawę.

- Nie jestem głodna.

- Musisz coś przełknąć.

Posłusznie skubnęła kawałek grzanki i z trudem za­częła ją przeżuwać.

Sterling zadzwonił kilka minut po dziewiątej. Obie­cał, że zaraz przyjedzie i rzeczywiście po pół godzinie pukał do drzwi.

Rick posadził syna przed telewizorem i nastawił „Króla lwa”, żeby dorośli mogli spokojnie porozma­wiać. Udali się do saloniku przy werandzie. Sterling usiadł w fotelu, Natalie skuliła się na kanapie, a Rick stanął obok.

Zauważył pytający wzrok Sterlinga. Wcale by się nie zdziwił, gdyby adwokat grzecznie poprosił, żeby lokator jego klientki zostawił ich samych.

- Jak widzę, Natalie panu ufa - powiedział tylko Sterling i przeszedł do rzeczy.

Natalie cichym, zmęczonym głosem opowiedziała, w jakim stanie zastała ojca, kiedy wieczorem zjawiła się w rezydencji.

- Miał rozdartą koszulę i ranę na ramieniu? - Ster­ling zmarszczył czoło i spojrzał na nią badawczo. - Jesteś pewna?

Skinęła głową.

- Musiał gdzieś się skaleczyć...

- Tak ci powiedział?

- Nie. - Natalie rozejrzała się, jakby szukała wsparcia. - Nic mi nie mówił. Był... rozkojarzony. Po­radziłam mu, żeby więcej nie pił i zaprowadziłam na górę do sypialni.

- I co dalej?

- Opatrzyłam mu ranę. Nie była duża, obmyłam ją i zabandażowałam.

- A potem?

- Zostawiłam go samego. - Uniosła dłonie do skroni umęczonym ruchem i Rick zapragnął pogłaskać ją po ramieniu, ale się powstrzymał.

Sterling przeszedł do następnej sprawy.

- Opowiedz, jak to było, kiedy przyjechała policja. Wyjaśniła, że o wpół do siódmej ktoś zadzwonił do bramy i że wpuściła dwóch policjantów z Minnea­polis.

- Mieli nakaz rewizji? - chciał wiedzieć Sterling.

- Chyba nie. Nawet o tym nie wspomnieli, a ja o nic nie pytałam. Pomyślałam, że nie ma powodu, żeby nie wpuszczać ich do domu.

Sterling z uznaniem pokiwał głową.

- Bardzo mądrze. A więc wpuściłaś ich i...

- Otworzyłam im automatycznie bramę i pobie­głam na górę uprzedzić ojca, że przyszli. - Przerwała i dalej mówiła już wolniej. - Sypialnia była pusta, łóż­ko nietknięte, w saloniku włączony telewizor. Zeszłam do biblioteki, ale tam też go nie było.

- Co stało się potem?

- Policjanci tymczasem doszli do frontowych drzwi i nowa gospodyni ich wpuściła. Zapytali, czy mogą się rozejrzeć, i pozwoliłam im. Zapytali, co się wydarzyło wieczorem i powiedziałam im to, co teraz tobie. Kiedy w końcu poszli, domyśliłam się, że tatuś musiał wziąć czarny samochód, bo taki właśnie stał przed do­mem wieczorem, kiedy tam przyjechałam przed jede­nastą.

- Na ile dokładnie powtórzyłaś im swoją rozmowę z ojcem?

Zamrugała powiekami i spojrzała w okno.

- Nic im nie powiedziałam, prócz tego, co teraz tobie. Powiedziałam tylko, że pił i był niezupełnie trzeźwy i że zaprowadziłam go na górę i zostawiłam przed telewizorem. Zapytali, czy zauważyłam w jego zachowaniu coś dziwnego, czy wspominał o... Monice Malone i ja...

Zawahała się i zamknęła usta, jakby nie chciała już nigdy powiedzieć słowa.

Sterling pochylił się ku niej.

- Natalie, nie denerwuj się, powiedz wszystko, co wiesz.

Odezwała się prawie szeptem:

- On coś o niej wspomniał, że go szantażowała i że pojechał do niej wieczorem, i chyba... się pokłócili, ale ja...

- Powiedziałaś o tym policji?

Zadrżała, jakby nagle zrobiło się bardzo zimno.

- Natalie?

Nagłym ruchem podniosła głowę do góry.

- Nie, tego im nie mówiłam. Tylko to, że był nietrzeźwy i zupełnie go nie rozumiałam.

- Aha.

- Wiem, że to nie w porządku i że skłamałam, ale zrobiłabym to jeszcze raz, gdyby zaszła taka koniecz­ność. Kiedy tak na niego patrzyłam, nagle zrozumia­łam, że jestem częścią tej rodziny i że to dla mnie najważniejsze. Ostatnio trochę się zagubiłam, ale teraz już wiem, że przynależność do rodziny do czegoś mnie zobowiązuje.

Sterling skinął głową.

- Rozumiem. A z tego, co słyszę, biedny Jake jest w nie najlepszej sytuacji. Mnóstwo poszlak przemawia przeciwko niemu. Wystarczy już tego, co mi powie­działaś, a reszta...

- Co masz na myśli?

Jego spojrzenie zrobiło się lodowate.

- Sądzę, że jeśli przypadkiem wyznał ci coś jesz­cze, powinnaś zaraz mi to powtórzyć. Może wspo­mniał, że nie tylko się pokłócili z tą kobietą...

Z twarzy Natalie można było wyczytać, że zamierza bronić ojca do upadłego.

- Nic takiego mi nie mówił - oświadczyła twardo. - Powiedział, że się kłócili, potem ona chyba się prze­wróciła, ale kiedy wychodził, była w doskonałej for­mie.

- Czy ci powiedział, czym Monica go szantażo­wała?

- Nie. Pytałam kilka razy, ale się nie dowiedziałam.

- Czytałaś dzisiejsze gazety albo może słuchałaś wiadomości?

Parsknęła nerwowym śmiechem.

- Jakoś nie miałam do tego głowy.

Rick położył rękę na jej ramieniu; Natalie uniosła na niego wzrok.

- Wszystko w porządku. - Uśmiechnął się do niej. Nie odwzajemniła jego uśmiechu, ale poczuła się nieco lepiej. Rick spojrzał na Sterlinga.

- Dlaczego pytasz?

- Dziennikarze wszystko już wiedzą. Piszą, że Mo­nica zginęła od kilku ciosów nożem do rozcinania ko­pert.

Natalie zakryła oczy.

- Och, nie... Sterling wstał z fotela.

- Wspomniałaś, że ojciec miał zranione ramię.

- Ale nie pamiętał, jak to się stało - zaprzeczyła stanowczo. - Spojrzał na ranę, jakby nie miał pojęcia, skąd się wzięła. On... był pijany. Ledwo rozumiałam, co do mnie mówi.

- Rozumiem, ale czy jesteś pewna, że to wszystko i że nie ma już nic, o czym powinienem wiedzieć?

Spojrzała na niego wielkimi smutnymi oczami.

- To wszystko, jestem pewna.

- W takim razie idę. Mam dużo spraw do zała­twienia. Gdyby znowu nachodzili cię policjanci, po­wiedz, że nie będziesz z nimi rozmawiać bez swojego adwokata i zadzwoń do mnie.

- Dobrze, zrobię tak, przyrzekam. Starszy pan przeniósł wzrok na Ricka.

- Proszę się nią opiekować - polecił z uśmiechem.

- Dobrze - odparł bez wahania Rick.

Natalie powiodła wzrokiem od jednego do drugiego.

- Nie - zaczęła - nie rozumiesz... Sterling uniósł siwą brew.

- Czego nie rozumiem? Zaczerwieniła się gwałtownie.

- Nieważne. Odprowadzę cię do drzwi.

Wyszli i Rick został sam. Już na progu Natalie do­tknęła ramienia adwokata.

- Zawiadom mnie natychmiast, kiedy tylko czegoś się dowiesz.

Poklepał ją po ręce.

- Oczywiście, zaraz dam ci znać.

Sterling zadzwonił do Kate natychmiast po powro­cie do domu.

Z samego rana, kiedy tylko został o wszystkim po­wiadomiony przez Erice, natychmiast udał się do kry­jówki Kate i odbyli konferencję na temat aktualnej sy­tuacji. Szybko wyprawiła go z powrotem, żeby był pod telefonem, w razie gdyby Jake zechciał się z nim skon­taktować.

- Rozmawiałeś z nim? - zapytała w pierwszych słowach.

- Nie, jeszcze nie, ale widziałem się z Natalie.

- Po co?

Opowiedział jej pokrótce, czego się dowiedział od jej wnuczki.

- Nie wygląda to dobrze - westchnęła Kate.

- Wygląda całkiem źle - przytaknął i żeby nieco poprawić jej humor, dodał, że miała rację, jeśli idzie o Natalie i jej lokatora.

- Naprawdę? Opowiedz mi, co i jak. - Kate wyraźnie się ożywiła.

- Nie wiem nic pewnego, to tylko przeczucie.

- W takich sprawach to najważniejsze.

- Cały czas był przy niej. Dopiero kiedy odprowa­dzała mnie do drzwi, został sam w salonie.

- Co ty powiesz...

- Stał obok niej, jakby chciał ją bronić przed całym światem.

Kate zachowała stoicki spokój.

- Dobrze, bardzo dobrze - rzekła zamyślona. - Je­śli się czegoś dowiesz, zadzwoń.

- Przecież wiesz, że tak zrobię.

Przeczytała wszystko od deski do deski i wiedziała już, dlaczego Sterling zapytał, czy przeglądała dzisiej­szą prasę. Okoliczności śmierci Moniki Malone były straszne, kiedy się tak o nich czytało czarno na białym.

Natalie spędziła godzinę pełną trwogi. Potem ode­zwał się Sterling Foster.

- Właśnie rozmawiałem z twoim ojcem - oznaj­mił.

Zacisnęła palce na słuchawce i poczuła, że jeszcze chwila i zemdleje.

- Co z nim? Jak on się czuje? - zapytała bez tchu.

- Całkiem... dobrze - odparł adwokat.

Nie podobał jej się ton jego głosu, lecz teraz nie chciała pytać o nic więcej.

- Muszę kończyć - dodał szybko Sterling. - Mam mnóstwo pilnych spraw, chyba rozumiesz?

Nie bardzo pojmowała, o co mu chodzi, ale na wszelki wypadek przytaknęła.

- Możesz w moim imieniu zatelefonować do matki i powiedzieć jej, że Jake się znalazł i czuje się dobrze? - zapytał jeszcze Sterling.

- Tak, oczywiście, ale...

- Naprawdę muszę już kończyć - przerwał i roz­łączył się.

Rick wyjął słuchawkę z bezwładnych palców Na­talie.

- Coś nowego?

Uniosła na niego smutne oczy.

- Nie wiem. Wygląda na to, że ojciec skontaktował się ze Sterlingiem i mają się teraz spotkać.

- To chyba dobra wiadomość? Natalie bezradnie wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Nic więcej mi nie mówił, stra­sznie się śpieszył.

- Sterling wie, co robi - pocieszył ją Rick.

- Wiem, a teraz muszę zadzwonić do mamy. Prosił mnie, żebym to zrobiła.

- Może wolisz, żebym ja do niej zadzwonił? - za­proponował Rick.

Długo na niego patrzyła. Nie dlatego, że chciał ją wyręczyć, ale dlatego, że tak bardzo ją kusiło, by się zgodzić.

Nie mogła jednak sobie na to pozwolić.

- Bardzo ci dziękuję, ale muszę zadzwonić sama. Wystukał numer Eriki i oddał słuchawkę Natalie.

- To ja, mamo.

- Jak dobrze, że dzwonisz. Myślałam, że zwariuję, tak bardzo się boję.

- Mamo, mam wiadomości.

Rick zaczął dawać jej znaki i zasłoniła słuchawkę ręką.

- O co ci chodzi?

- Zaproś ją tutaj - szepnął. - Zwariuje tam sama. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, jak to mo­żliwe, że Rick zna jej matkę lepiej od niej.

- Natalie? Jesteś tam? - zaniepokoiła się Erica.

- Tak, mamo. Posłuchaj, może byś do mnie wpad­ła? Spokojnie o wszystkim porozmawiamy.

Erica jakby tylko na to czekała.

- Już jadę - zgodziła się natychmiast.

Gdy przyjechała, córka zabrała ją do siebie na górę, by Toby niczego nie słyszał, i powtórzyła, czego się dowiedziała od Sterlinga.

Erica zdenerwowała się jeszcze bardziej.

- Ale gdzie on jest? Co się z nim dzieje?

- Nie wiem - odparła Natalie. - Sterling prosił mnie tylko, żebym ci przekazała, że z ojcem wszystko w porządku.

- W porządku? - powtórzyła Erica. - Co to w ta­kiej sytuacji znaczy?

- Sama chciałabym wiedzieć.

Kiedy zeszły na dół, Rick zaprosił je na lunch. Toby kończył nakrywać do stołu.

Zjedli w milczeniu zupę i kanapki, a Natalie przez cały czas myślała o tym, jak Rick potrafi się znaleźć w każdej sytuacji. W pewnej chwili spojrzał na nią znad talerza i uśmiechnął się, a jej serce podskoczyło w piersi jak szalone.

Przypomniała sobie, co mu nagadała wieczorem i jak bardzo się myliła, oskarżając go o interesowność. Ani ona, ani jej rodzina nie były mu do niczego po­trzebne, to raczej on z każdą chwilą stawał się im coraz bardziej niezbędny!

- Jedz, Natalie - odezwał się niespodziewanie Toby.

Erica wstrzymała oddech. Wiedziała, że chłopiec od kilku miesięcy nie wymówił słowa.

- Jedz, Natalie - powtórzył Toby z uśmiechem. - Powinnaś coś zjeść.

Ona też uśmiechnęła się do niego i posłusznie za­nurzyła łyżkę w zupie.

Erica opuściła ich zaraz po posiłku i wtedy roz­dzwoniły się telefony. Dzwoniły siostry Natalie i jej brat, potem Lindsay i ciotka Rebeka. Słyszeli już, co się stało, i chcieli się dowiedzieć więcej.

Natalie streszczała im całą historię, pomijając to, co ojciec opowiedział jej w bibliotece oraz fakt, że miał zakrwawioną koszulę i zranione ramię.

Późnym popołudniem Rick oznajmił, że jedzie do miasta po mleko, bo Toby znowu wypił cały karton, i zaproponował Natalie, żeby im towarzyszyła.

Odmówiła: musiała czekać na wiadomości o ojcu.

- Możesz Toby'ego zostawić ze mną - powiedziała z nadzieją w głosie. - Będzie mi przyjemnie, jak mi dotrzyma towarzystwa.

Rick się zgodził i pojechał sam, a Natalie z bezprzewodowym telefonem w dłoni usiadła na leżaku pod drzewem, patrząc, jak Toby rzuca psu patyki.

Chłopiec wkrótce się znudził. Poszedł do domu i wrócił z piłką i kijem do baseballa.

- Zagraj ze mną, Natalie - poprosił.

Mimo kłopotów i smutku, w jakim była pogrążona, nie mogła odmówić prośbie zawartej w błękitnych oczach chłopca, tak bardzo podobnych do oczu Pucka.

Poszli na trawnik i zaczęli ćwiczyć. Na dziesięć rzutów Toby tylko raz odbił piłkę.

- Muszę ci zademonstrować, jak się to robi - oświadczyła i chłopiec spojrzał na nią z powątpiewa­niem.

- Teraz ty rzucaj piłkę, a ja będę odbijać - zapro­ponowała i wzięła od niego kij.

W rzucaniu był tak samo słaby jak w odbijaniu, toteż Natalie postanowiła naprawdę solidnie nad nim popracować. Toby na szczęście okazał się równie wy­trwały, co niezręczny, i po pewnym czasie nauka za­częła przynosić efekty.

- Ale twój tata się zdziwi - rzekła Natalie z po­dziwem. - Teraz jeszcze poćwiczymy rzuty, a potem przekażę ci kij.

Toby z dumą wypiął pierś i z całej siły rzucił pi­łeczkę. Natalie odbiła ją zręcznie... i może nieco zbyt energicznie, bo piłka wysokim lukiem poszybowała wprost na dach domu.

Wszyscy troje z otwartymi ustami patrzyli na jej podniebny lot... a potem usłyszeli, jak upada z drugiej strony dachu.

Natalie spojrzała na chłopca.

- Lecimy zobaczyć, gdzie jest.

Z psem u boku obiegli dom dokoła i odkryli miej­sce, gdzie spoczywała zguba. Leżała sobie spokojnie w rynnie na wysokości pierwszego piętra.

- O rany, ale wysoko - szepnął podniecony chło­piec.

Natalie spojrzała na niego zuchowato.

- Pewnie sobie myślisz, że musimy poczekać, aż twój tata wróci i zdejmie nam piłeczkę z dachu, co?

Toby skinął głową.

- Bo kobieta, dziecko i pies sami nie dadzą sobie rady, prawda? Taki wyczyn jak wyjęcie piłki z rynny to dla nich za trudne. Do takich rzeczy koniecznie po­trzebny jest mężczyzna, co?

Toby w skupieniu kiwnął głową.

- Nieprawda - oświadczyła stanowczo Natalie. - Zaraz ci to udowodnię. Popatrz.

Obaj - Toby i Bernie - patrzyli, jak wyciąga alu­miniową drabinę z garażu i opiera ją o dach. Spraw­dziła jej stabilność i zaczęła się wdrapywać.

Znalazłszy się na wysokości rynny, jedną ręką mocno przytrzymała się drabiny, a drugą sięgnęła po piłkę. Chwyciła ją i odwróciwszy do widzów, poka­zała im z triumfem swą zdobycz. Toby zaczął kla­skać, a Bernie energicznym merdaniem ogona wy­raził swój podziw. Natalie poczuła, jak ogarnia ją euforia.

Uniosła wzrok i spojrzała na bezchmurne niebo, którego błękit przypomniał jej czyjeś oczy. Ogarnęła ją nagle wielka radość, zupełnie nie pasująca do tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin.

Przez chwilę rozkoszowała się błogostanem, a po­tem postanowiła zejść z drabiny, zanim wróci Rick i zacznie gderać, że mogli na niego poczekać.

Poszukała nogą stopnia, uśmiechając się w duchu na myśl, jaką minę zrobi Rick, kiedy zobaczy postępy syna w baseballu. Kilka tygodni takich ćwiczeń i mały stanie się całkiem niezłym zawodnikiem... A może na razie lepiej nic Rickowi nie mówić? Potrenują trochę w tajemnicy, a potem...

Zastygła z nogą w powietrzu. Co ona znowu wy­myśliła? Przecież nie ma żadnego „potem”! Planuje sobie przyszłość zupełnie jakby zapomniała, że Rick i jego syn nie stanowią części jej życia.

I nigdy nie będą jej stanowić. Może były na to jakieś szanse, ale sama je zmarnowała ostatniego wieczoru.

Postąpiła bardzo głupio i nierozważnie; wyciągnęła wnioski, zanim jeszcze pojawiły się jakiekolwiek prze­słanki.

Cała radość z niedawnego triumfu prysła i Natalie poczuła, że dokoła niej rozciąga się pustka. Nie myśląc o tym, co robi, postawiła na oślep stopę tam, gdzie powinien znajdować się szczebel drabiny.

Ale tam również była pustka.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Krzyk Toby'ego brzmiał w jej uszach przez cały czas. Słyszała go, kiedy rozpaczliwie próbowała złapać się rynny, potem gzymsu, i kiedy spadała na trawę.

Trzask pękającej kości zbiegł się z przenikliwym bólem. Gdy zerknęła na swą nogę, stwierdziła, że jest dziwnie podkurczona pod jakimś nienormalnym kątem.

Opadła na plecy i przez chwilę bezwładnie leżała, a potem z wysiłkiem spróbowała unieść się na ło­kciach. Ból poniżej kolana odezwał się znowu. Poczuła jęzor Berniego na szyi i ujrzała obok siebie przerażoną twarz Toby'ego.

- Natalie! Co ci się stało? Spróbowała się uśmiechnąć.

- Nic takiego, uderzyłam się w nogę. Masz, trzy­maj.

W czasie upadku jakimś cudem nie wypuściła z rąk małej, plastikowej piłeczki. Podała ją chłopcu.

Patrzył z niepokojem na Natalie i nie od razu przy­jął piłkę. Znowu wykrzywiła twarz w uśmiechu.

- Mógłbyś mi przynieść telefon? Zostawiłam go obok leżaka, z tamtej strony domu - poprosiła.

Toby rzucił piłeczkę i puścił się biegiem we wska­zanym kierunku. W chwilę później był z powrotem.

Natalie wystukała numer pogotowia ratunkowego, podała swój adres i poprosiła, by przysłali po nią ka­retkę. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby spróbować zawlec się do domu, ale zrezygnowała. Ból w nodze można było jakoś znieść pod warunkiem, że się leżało bez ruchu.

- Zostanę sobie tutaj, na trawie, dobrze? - powie­działa do przestraszonego chłopca.

Toby przykucnął obok niej. Poczuła małą rączkę na swoich włosach.

- Nie martw się, Nat, tatuś za chwilę wróci. Uśmiechnęła się do niego bez słowa. Ułożyła się na plecach i spojrzała w niebo. Było tak samo bez­chmurne i błękitne jak w chwili niedawnej euforii. Przymknęła oczy; może istnieje na świecie coś napra­wdę niezmiennego...

Potem uniosła powieki i spojrzała na przykucnięte obok dziecko.

- Wygląda na to, że nici z mojej wyprawy. Toby nie bardzo zrozumiał.

- Z jakiej wyprawy? - spytał ze zdziwieniem.

- Miałam w poniedziałek odlecieć stąd tam, gdzie czeka wielki statek, i popłynąć nim w egzotyczne kra­je - wyjaśniła.

- W jakie kraje?

- Dziwne i całkiem inne. Toby dotknął jej ramienia.

- A nie lepiej zostać w domu? - spytał z komiczną powagą.

- Chyba masz rację - zgodziła się. - Też myślę, że nie ma co myśleć o dalekich podróżach w takich warunkach.

Uspokojona podjętą decyzją, ujęła małą rączkę To­by'ego i z westchnieniem zamknęła oczy.

- Co tu się dzieje?

Nad nimi stał Rick z wyrazem osłupienia w oczach.

- Natalie spadła z dachu - wyjaśnił spokojnie Toby.

- Chyba złamałam nogę - dodała Natalie.

Rick ukląkł i dotknął jej nogi. Natalie jęknęła, a Toby mocno ścisnął ją za rękę.

- Nie pytam, co robiłaś na dachu - powiedział Rick.

- Bardzo słusznie - przytaknęła żałośnie. Rick sięgnął po telefon.

- Trzeba wezwać pogotowie.

- Już to zrobiłam.

- W takim razie pozostaje tylko czekać... Natalie spróbowała usiąść i natychmiast z powro­tem opadła na trawę.

- Tak, to chyba mi się nie uda.

Po przyjeździe karetki Rick postanowił pojechać z Natalie do szpitala. Poszedł na górę, odłożył słu­chawkę bezprzewodowego telefonu na miejsce i wziął z szafy coś do przebrania, bo usłyszał, jak pielęgniarze mówią, że legginsy pacjentki trzeba będzie rozciąć. Po­tem, razem z synem, pojechali za karetką. Bernie został w domu sam i długo patrzył za oddalającymi się sa­mochodami.

Szpital, do którego przewieziono Natalie, był o wie­le mniejszy niż klinika w Minneapolis, gdzie jako pe­diatra pracowała Lindsay. W izbie przyjęć zastali tylko jednego lekarza i pielęgniarkę, mających pełne ręce ro­boty. Na prześwietlenie nogi trzeba było poczekać.

Natalie próbowała namówić Ricka, żeby wrócił z dzieckiem do domu.

- Po co macie tutaj wysiadywać? - mówiła. - Za­dzwonię po mamę i zaraz przyjedzie.

- Twoja matka ma wystarczająco dużo kłopotów - odparł Rick. - Nie będziemy jej dodatkowo dener­wować. Powiemy jej dopiero, jak będzie po wszystkim i wrócisz do domu.

Wiedziała, że ma rację i zgodziła się z nim, ale w dalszym ciągu żal jej było chłopca. Postanowiła po­dejść Ricka z drugiej strony.

- Ktoś może zadzwonić w sprawie mojego ojca i nikogo nie zastanie w domu.

Spojrzał na nią sceptycznie.

- W takim razie zostawi wiadomość i oddzwonisz zaraz po powrocie. Daj spokój, i tak cię tu nie zostawię samej, dopóki się nie dowiemy, co i jak.

Nagle zapragnęła zarzucić mu ramiona na szyję i szepnąć, jak cudownym jest człowiekiem. Byłoby to jednak zupełnie nie na miejscu i dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Skinęła tylko głową i zamilkła. Dostała zresztą środek przeciwbólowy i wcale nie miała ochoty się sprzeczać. Czuła się lekka i wesoła.

- Zostajemy z tobą - podkreślił raz jeszcze Rick.

- Możesz nam za to podziękować.

Tak zrobiła.

Wrócili do domu pod wieczór. Natalie miała nało­żony na nogę lekki, nowoczesny gips, znacznie wy­godniejszy niż to, w czym dawniej unieruchamiano złamane kończyny. Otrzymała także parę aluminio­wych kul do chodzenia i dużą butlę środków przeciw­bólowych.

- Miała pani szczęście - orzekł lekarz. - To proste złamanie kości goleniowej, bez przemieszczeń i kom­plikacji, i powinno ładnie się zrosnąć. Proszę trzymać nogę wysoko i jak najmniej chodzić. Gips zdejmiemy za sześć tygodni.

Przed opuszczeniem szpitala ponownie dostała za­strzyk przeciwbólowy i w' drodze powrotnej była w szampańskim nastroju. Siedziała na tylnym siedze­niu z wygodnie ułożoną nogą i czuła się radośnie pod­niecona.

W domu odsłuchała sekretarkę, ale nie dowiedziała się niczego nowego. Dzwonili głównie członkowie ro­dziny Fortune'ów, by się dowiedzieć czegoś o Jake'u, i dziennikarze proszący Natalie o wywiad. Sterling się nie odezwał.

Oddzwoniła do rodziny, zignorowała prośby dzien­nikarzy i postanowiła na razie nie zawiadamiać o swo­im wypadku matki. Erica miała dosyć własnych pro­blemów.

Ponieważ nie mogła chodzić po schodach, Rick po­stanowił zamienić się z nią pokojami.

- Nie mogę zabierać ci sypialni - próbowała mu wyperswadować.

- Nic nie mów, bo i tak cię nie posłucham.

Siedziała i patrzyła, jak Rick zmienia pościel i zno­si na dół jakieś drobiazgi z jej pokoju. Potem poszedł do kuchni i zrobił wszystkim kolację. Chciała mu po­móc, ale kazał jej siedzieć cicho i trzymać wysoko nogę.

Kiedy sprzątnął kuchnię, postanowiła z nim pomó­wić, i gdy tylko Toby znalazł się w łóżku, połknęła dwie pastylki z dużej butli i pokuśtykała do salonu.

Rick siedział na kanapie ze „swoim Newsweekiem” w ręku. Obok szemrał telewizor, włączony na wypa­dek, gdyby podano jakieś nowe informacje. Gdy Na­talie weszła, Rick wyłączył dźwięk, odłożył czytany magazyn na stolik i wstał.

- Miałaś trzymać nogę wysoko i nie chodzić.

- Czuję się bardzo dobrze.

Położył na kanapie kilka poduszek i wskazał Na­talie stojący naprzeciwko fotel.

- Usiądź i połóż nogę tutaj. Chciał jej pomóc, ale podziękowała.

- Dam sobie radę sama. Zniechęcony wzruszył ramionami.

- Jak chcesz.

Usiadł na kanapie, a Natalie rozpoczęła manewr siadania na fotelu. Szło jej to dość opornie, ale w koń­cu jakoś się usadowiła i ułożyła nogę na poduszkach. Kule oparła obok siebie.

- Chciałaś porozmawiać? - zapytał takim tonem, jakby robił aluzję do ich poprzednich rozmów, kiedy to ustalali warunki mieszkania pod jednym dachem.

Przypomniała sobie, jak omawiali problem „przyja­znych stosunków”, a potem tę koszmarną rozmowę, kiedy to zarzuciła mu, że kochał się z nią, bo zamierzał ją wykorzystać, i jak oboje przyznali, że to, co się stało tamtej nocy, było wielką pomyłką.

- Co masz do powiedzenia? - zapytał, unosząc brwi.

Poczuła wdzięczność, że nie dodał złośliwie „tym razem”. Nie wiedziała jednak, od czego zacząć.

- To nie w porządku wobec ciebie - odezwała się w końcu niezręcznie i nic dziwnego, że Rick nie zro­zumiał.

- Co jest nie w porządku wobec mnie? - zapytał.

- To, że cały czas się mną opiekujesz.

- Jakoś sobie radzę.

- Ale to nie fair - powtórzyła z uporem. - Przy­jechałeś tutaj, żeby zajmować się dzieckiem, a nie oso­bą wynajmującą ci dom.

Rick ziewnął niespodziewanie i bardzo ją to zde­nerwowało.

- Przepraszam, chyba cię nudzę - rzekła z godno­ścią.

- Jest późno.

Wstał i przypomniała sobie wspólnie spędzoną noc. Przymknęła na chwilę oczy.

- Powinnaś się przespać - powiedział. - Zaprowa­dzę cię do łóżka.

Gdy otworzyła oczy, Rick stał tuż nad nią.

- Mieliśmy porozmawiać...

- W takim razie, wal.

Natalie uniosła głowę, próbując powstrzymać drże­nie głosu.

- Myślę, że powinnam zamieszkać u matki. Spojrzał na nią uważnie.

- A chcesz tego?

Dlaczego on tak wszystko komplikuje? Co to ma do rzeczy?

- Nie wydaje mi się - odpowiedział zamiast niej na własne pytanie i uśmiechnął się z wyższością.

Westchnęła i sięgnęła po kule.

- Potrafię sama dać sobie radę - zaczęła niezbyt przekonująco.

- Wiem - odezwał się już łagodniej. - Po prostu ostatnio wydarzyło ci się zbyt wiele. A teraz daj spo­kój, pora spać.

Podał jej kule i pomógł wstać z fotela.

- Rick?

- Tak?

- Przepraszam.

Cofnął się nieznacznie, jakby chciał się jej lepiej przyjrzeć.

- Bardzo cię przepraszam - ciągnęła Natalie - za to, co ci powiedziałam wtedy, wieczorem. Byłam... Nie miałam racji, nie wiedziałam, co myśleć. Teraz to zrozumiałam. Po tym wszystkim, co dla mnie i dla mo­jej rodziny dzisiaj zrobiłeś, zrozumiałam, że nie po­trzebujesz nikogo, kto by zajmował się twoim synem.

Nie spuszczał z niej wzroku i wiele by dała, żeby czytać w jego myślach. Zebrała się na odwagę i mó­wiła dalej:

- Sterling cię sprawdził, zanim się wprowadziłeś. Bardzo się przy tym upierał. Okazało się, że nie masz żadnych problemów finansowych i nie szukasz pracy. Powinnam była o tym pamiętać, zanim ci postawiłam te absurdalne zarzuty. Zachowałam się głupio i podle, dlatego bardzo cię przepraszam. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

Milczał, a Natalie ciężko wsparła się o kule.

- Rozumiem - rzekła w końcu z westchnieniem. - Nie możesz mi wybaczyć. Wcale ci się nie dziwię.

Miała wrażenie, że jego oczy przebiją ją na wylot.

- Przyjmuję twoje przeprosiny - odezwał się wre­szcie. - A teraz pora spać.

W kwadrans później leżała w łóżku Ricka w jego wielkiej koszulce, za dużej na nią o kilka numerów. Noga ulokowana na stosie poduszek lekko pulsowała, lecz Natalie nie myślała o nodze. Myślała o swoim nieszczęsnym ojcu, zastanawiając się, gdzie teraz może być, i życząc mu, żeby jakoś dał sobie radę w naj­trudniejszym momencie życia.

Myślała o Ricku i o tym, że teraz mogłaby chyba rozpocząć z nim wszystko od nowa, ale...

Jakoś dziwnie przyjął jej przeprosiny, zupełnie jak­by naprawdę ze sobą skończyli, wtedy, wieczorem. Nic dziwnego, przecież stale podkreślała, że nie zamierza z nikim się wiązać.

Tak bardzo chciała, żeby ją pocałował na dobranoc. Nie jakoś specjalnie namiętnie, tylko tak, „po przyja­cielsku”.

Nie zrobił tego. Była dla niego tylko kimś, kto zła­mał nogę i komu trzeba pomóc, nic więcej.

Westchnęła.

Rick Dalton jest przyzwoitym człowiekiem, zająłby się każdym w takiej sytuacji; im szybciej pogodzi się z faktem, że nic dla niego nie znaczy - tym lepiej.

Dopiero kiedy późno w nocy zadzwonił telefon, przypomniała sobie, że wieczorem zapomniała go prze­nieść z góry do swojej nowej sypialni.

Rick, jak zwykle, i temu zaradził. Ledwo się zdołała wygrzebać z łóżka, odebrał telefon i właśnie zamierzał znieść go Natalie, kiedy drobna postać o kulach wy­łoniła się z pokoju. Spotkali się na podeście.

Spojrzał na nią i poczuła, że wygląda okropnie w tej dużej koszulce, z potarganymi włosami, zaspana i ku­lawa.

- Dlaczego wstałaś?

Szarpiący ból w nodze sprawił, że lekko się skrzy­wiła.

- Usłyszałam telefon. Myślałam, że to może...

- Dzwoni twoja matka. Właśnie rozmawiała z two­im ojcem.

Natalie wyciągnęła rękę po telefon.

- Najpierw się połóż. - Rick nie oddał jej słuchaw­ki, tylko poprosił Erice, by chwilkę zaczekała.

Objął Natalie i zaprowadził ją z powrotem do łóż­ka. Ułożył nogę na poduszkach i dopiero wtedy podał jej telefon.

- Mamo, to ja.

- Nat! Jak się czujesz? Rick mi powiedział, że mia­łaś wypadek.

- Wszystko w porządku, mamo, naprawdę.

- Co ci się stało?

- Złamałam nogę, ale to bardzo proste złamanie. Lekarz mówi, że za sześć tygodni zdejmą mi gips.

Erica westchnęła.

- Powinnam być z tobą.

- Nie, doskonale dajemy sobie radę. Puck mówił, że rozmawiałaś z tatą.

- Tak.

- Jak on się miewa? Erica zawahała się.

- Sama nie wiem, czy mam ci powiedzieć prawdę. Poprosił mnie, żebym się o niego nie martwiła. Czy ty to sobie wyobrażasz? Oskarżają go, że zabił Monice Malone, a on mi mówi, żebym się nie martwiła!

- Gdzie on jest?

- Wrócił do domu. Sterling pojechał po niego do Wisconsin i przekonał, że powinien wrócić i porozma­wiać z policją.

Natalie poczuła kurcz w żołądku.

- Rozmawiał z policją?

- Tak, przesłuchiwali go kilka godzin.

- Oskarżyli go o coś?

- Nie, na razie nie. Po przesłuchaniu Sterling zabrał go do rezydencji. Zadzwonił stamtąd do mnie, żeby mi to powiedzieć, i wtedy poprosiłam twojego ojca do telefonu. Mówił tak chaotycznie, że niewiele zrozu­miałam. W kółko powtarzał, że nikogo nie zabił i żebym zadzwoniła do wszystkich naszych dzieci i po­wiedziała im, żeby nie wierzyły w to, co o nim wy­gadują, bo jest niewinny. Potem... potem zapytał, czy wiem, co powiedziałaś policji. Dlaczego chciał to wie­dzieć?

- Wszystko w porządku, mamo, nic się nie martw.

- Ja mam się nie martwić?

- Sama zaraz do niego zadzwonię i wszystko mu wyjaśnię.

Nie uspokoiła tym matki.

- Nie rozumiem, co masz mu wyjaśnić...

- Mamo, naprawdę się tym zajmę.

- Dobrze, ale czy nie jestem ci potrzebna? Mogła­bym przyjechać i zająć się tobą.

- Nie, mamo, mam wszystko. Jutro zadzwonię. Pożegnała się szybko i przerwała połączenie, zanim matka zdążyła coś dodać.

Szybko wystukała numer ojca, lecz nikt nie odebrał telefonu. Włączyła się automatyczna sekretarka i opano­wany, dawny głos ojca poprosił, by zostawić wiadomość.

- Tato - powiedziała - to ja, Natalie. Właśnie roz­mawiałam z mamą. Wiem, że jest późno, ale jeśli je­steś... - Odczekała chwilę i dodała: - Zadzwoń do mnie, tatusiu, proszę.

Rozłączyła się i oddała telefon Puckowi.

- Co się stało? - zapytał.

Wyjaśniła mu, czego dowiedziała się od matki, po czym zaczęła się głośno zastanawiać, czy nie byłoby dobrze pojechać do ojca. Rick nie pozwolił jej skoń­czyć.

- Masz złamaną nogę. Nie ma mowy, żebyś gdzie­kolwiek jeździła. Jest druga w nocy. Musisz się prze­spać.

- Ale on może... - zaprotestowała.

- Nie jesteś pogotowiem ratunkowym - oświad­czył. - Przynajmniej nie teraz. Jutro mo... - Dzwonek do drzwi przerwał mu w pół słowa.

- Kto to, u licha, może być? Natalie już spuszczała zdrową nogę z łóżka.

- Leż! - rozkazał, jakby mówił do psa.

- Rick... ja muszę...

- Zostań, sam otworzę. Wyszedł, energicznie zamykając za sobą drzwi.

Wrócił po dwóch minutach.

- Ktoś do ciebie - zaanonsował z posępną miną. Zanim zdążyła zapytać, któż to taki, odsunął się i zobaczyła w progu... swojego ojca.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

- Tato... - powiedziała łagodnie.

Jacob Fortune wszedł do pokoju. Mimo że był świe­żo ogolony, wykąpany i miał na sobie doskonale skro­jony garnitur, wyglądał strasznie. Podkrążone, zaczer­wienione oczy, spuchnięte powieki i wymięta szara twarz świadczyły o wielu nie przespanych, pełnych udręki nocach.

- Chciałbym porozmawiać z córką w cztery oczy - oznajmił zmęczonym głosem, ale Rick skrzyżował tylko ręce na piersi.

- Chyba lepiej będzie, jeśli zostanę.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem i starszy męż­czyzna pierwszy odwrócił oczy.

- Tato - zabrała głos Natalie - wszystko w po­rządku. On o wszystkim wie, asystował przy mojej rozmowie ze Sterlingiem.

Jake westchnął i podszedł do jej łóżka.

- W takim razie, niech będzie... Ale co z twoją nogą?

- Złamałam ją - wyjaśniła. - Spadłam z drabiny, bo chciałam coś zdjąć z dachu. Zresztą nieważne. Za kilka tygodni znowu będę biegać po schodach.

Widać było, że ojciec krąży myślami gdzieś daleko.

Usiadł ciężko na brzegu łóżka i o mało nie uraził jej w nogę.

- Strasznie mi przykro, Nat, że to tak wyszło, ale ja naprawdę jestem niewinny. Nic złego nie zrobiłem.

- Wiem - odparła z przekonaniem. Jej ojciec nie mógł nikogo zabić.

- Nie bardzo pamiętam, co ci mówiłem wtedy w nocy - ciągnął. - Nic nie pamiętam. Ja... byłem w stanie...

Przerwała mu.

- Tak, tato, rozumiem.

- Wiem od Sterlinga, że mówiłaś policji, że zna­lazłaś mnie pijanego w bibliotece i zaprowadziłaś na górę.

- Tak.

Poklepał ją po dłoni i usiadł bliżej niej. Poczuła odór whisky i lekko się odsunęła.

- Wyjaśniłem policji, że trochę pokłóciłem się z Monicą, i to wszystko.

- Tak, tato, też mi to mówiłeś. Jake wyprostował się.

- Jeśli policja znowu do ciebie przyjdzie, powtórz im to. Nie mów nic więcej.

Spojrzała w jego przekrwione oczy.

- Oczywiście, że tylko to im powiem. Zresztą, nie wiem nic więcej.

Zamrugał oczami.

- No właśnie, nic więcej nie wiesz. Byłem pijany, coś tam bełkotałem o jakiejś kłótni i położyłaś mnie spać.

- Właśnie tak.

Zrobił ruch, jakby chciał wstać.

- W takim razie, w porządku. Ujęła jego rękę i zatrzymała go.

- Wyglądasz na bardzo zmęczonego, tatusiu.

- Jestem w doskonałej formie.

Udała, że przyszedł jej właśnie do głowy znakomity pomysł.

- Może byś został tutaj na noc? Prześpisz się na górze, trochę wypoczniesz.

Jake wstał.

- Nie mogę, muszę iść.

- Ale, tato...

- Przepraszam cię, córeczko, ale muszę iść. Odwrócił się i opuścił pokój.

Rick długo patrzył w ślad za nim.

- Nie powinien prowadzić w takim stanie - zanie­pokoiła się Natalie.

- Pójdę i zobaczę, jak sobie radzi - oznajmił Rick i ruszył za wychodzącym z domu Jakiem.

Zanim zwlekła się z łóżka, dobiegł ją odgłos od­jeżdżającego samochodu. Niemal w tej samej chwili w pokoju pojawił się Rick.

- Co ty wyprawiasz?

- Chciałam go zatrzymać. Usłyszałam warkot sil­nika. ..

Pomógł jej ponownie ułożyć chorą nogę na podu­szkach.

- Uspokój się. On nie prowadzi, siedzi z tyłu. Przy­jechał limuzyną z szoferem.

- Z Edgarem - odetchnęła Natalie. - Na pewno z Edgarem.

Rick zmarszczył brwi.

- Najważniejsze, że nie spowoduje żadnego wy­padku. W tym stanie mógłby sobie albo komuś innemu wyrządzić krzywdę.

Natalie spuściła głowę.

- Wyglądał strasznie... Rick nie zaprzeczył.

- Owszem.

- Tak bardzo bym chciała... - zaczęła Natalie.

- Co byś chciała?

- Chciałabym - ciągnęła z wahaniem. - Nie wiem... żeby wszystko jakoś się ułożyło.

- Doskonale cię rozumiem.

Spojrzał na słuchawkę leżącą na nocnym stoliku.

- Odniosę to na górę.

Chwyciła ją, zanim zdołał wyciągnąć rękę.

- Nie, niech zostanie tutaj.

- Przecież się rozładuje. Przycisnęła słuchawkę do piersi.

- Zostaw ją. Nie chcę, żeby telefon znowu cię obu­dził. Musisz się wyspać.

- Ty też musisz się wyspać.

Popatrzyli sobie w oczy i uśmiechnęli się do siebie. Potem Rick poszedł w stronę korytarza.

- Dobranoc, śpij dobrze.

- Ty też - odparła, spoglądając z żalem, jak Rick zamyka za sobą drzwi.

Następnego ranka Natalie mozolnie dotarła do ła­zienki i wzięła kąpiel, zanim Rick wstał. Usłyszał szum wody i zapukał.

- Dasz sobie sama radę?

- Tak, tak.

Zajęło jej to godzinę, ale kiedy wyłoniła się z ła­zienki, była czyściutka i odświeżona.

Zaraz po śniadaniu mieli gości. Przyjechała ciotka Rebeka ze swoim nadwornym detektywem, Gabe'em Devereax, wynajętym przez rodzinę Fortune'ów do zbadania okoliczności katastrofy lotniczej, w której zginęła Kate.

Wyjaśnili, że jadą prosto z rezydencji, że Jake je­szcze spał i że Gabe zabezpieczył rezydencję przed wścibskimi dziennikarzami, którzy na razie nie wpadli jeszcze na pomysł, by oblegać twierdzę od strony je­ziora.

Ciocia Rebeka wzniosła oczy do nieba.

- Gabe zna się na zabezpieczaniu jak nikt! - oświadczyła z zachwytem, a detektyw spojrzał na nią porozumiewawczo.

- Twój ojciec nie byłby zachwycony, gdyby zoba­czył reporterów oblegających bramę i wieszających się na ogrodzeniu.

Zwrócił swą potężną postać ku siedzącej w fotelu, z nogą na poduszkach, Natalie.

- Jak rozumiem, była pani u ojca tego wieczoru, kiedy zamordowano Monice Malone?

Dobrze wiedziała, po co przyjechali. Gabe prowa­dził śledztwo w sprawie śmierci Moniki Malone, dlatego próbował wybadać, czy Natalie wie coś więcej o wydarzeniach tamtego dnia.

- Tak, byłam tam - odparła po prostu.

- Rozmawiała pani z ojcem? Opowiedziała im to samo, co przedtem policji.

- To wszystko? - upewniał się Gabe, kiedy skoń­czyła.

Wytrzymała jego baczne spojrzenie.

- Tak - odparła.

Ktoś zadzwonił do frontowych drzwi i Rick poszedł otworzyć. Gabe i Rebeka wymienili znaczące spojrze­nia.

- Czy jest pani pewna, że o niczym nie zapomnia­ła? - szybko zapytał detektyw, jakby się bał, że ktoś im przeszkodzi.

- Najzupełniej.

Z holu dobiegł głos Eriki.

- Przyjechałam, żeby się zaopiekować córką. Rick posadził ją w fotelu i podał filiżankę kawy.

Natalie z rosnącym zdumieniem obserwowała, jak szybko potrafił porozumieć się z jej matką, osobą bar­dzo trudną i nieprzystępną.

Jak mogła go podejrzewać o wyrachowanie? Jak mogła go porównywać z mężczyznami, których dotąd znała?

Przecież Rick... jest dokładnie taki jak ona. Opie­kuńczy, otwarty, gotowy każdego wysłuchać i każde­mu przyjść z pomocą. Dlaczego nie od razu to spo­strzegła? Dlaczego tak strasznie się pomyliła?

Rick odprowadził gości do drzwi i wrócił do sa­lonu.

- Gdzie jest Toby?

- Wyszedł jakieś pół godziny temu.

Rick niezbyt długo szukał syna. Okrążył dom, a po­tem zajrzał na przystań. Z hangaru dobiegł go dzie­cinny głos.

- Tutaj wszystko jest dobrze, nie szkodzi, że jest ciemno i wilgotno... wcale się nie boję...

Rick zajrzał do hangaru i ujrzał syna pochylonego nad stosem pożółkłych kartek. Bernie siedział obok chłopca i uważnie go słuchał. Toby bawił się, że czyta otrzymany od kogoś list. Rick poczuł łzy w oczach; widok syna, mówiącego i zachowującego się jak większość dzieci w jego wieku, stale jeszcze bardzo go wzruszał.

Wszedł do hangaru.

- Co tam masz, synku? - zapytał neutralnym gło­sem.

Toby podniósł głowę.

- List od dobrego potwora z naszego jeziora - od­parł chłopiec z przekonaniem. - Zobacz, tatusiu.

Rick przykląkł obok syna i wziął do ręki pożółkłą kopertę. Była zaadresowana do Benjamina Fortune'a! Nadawca mieszkał z Anglii, w hrabstwie Sussex; list został wysłany dwadzieścia lat temu...

Spojrzał na stos takich samych kopert leżących na ziemi.

- Gdzie to znalazłeś, synku?

Toby wziął go za rękę, zaprowadził pod ścianę i palcem pokazał obluzowaną deskę w podłodze. Pod deską znajdowała się metalowa skrzynka.

- Tu je znalazłeś? Chłopiec z dumą skinął głową.

- Tak, pewnie dobry potwór tutaj je schował. Rick lekko się skrzywił.

- Nie wiem, czy potwory pisują listy. Toby nie miał wątpliwości.

- Dobre potwory tak.

Rick postanowił więcej nie dyskutować.

- Może i tak. Natalie pewnie bardzo by chciała przeczytać te listy.

- Zaraz jej zaniosę. Były związane tym sznurkiem - oświadczył Toby.

Zebrali wszystkie koperty, związali sznurkiem i za­nieśli je do domu.

Natalie powitała ich uśmiechem i lekką wymówką.

- Gdzie się podziewaliście? Już się o was niepo­koiłam. Co tam macie?

Rick podszedł i wręczył jej trzymane w ręku pa­piery.

Zanim je przeczytała, Toby stracił już zaintereso­wanie listami dobrego potwora i wybiegł z psem na podwórze.

Natalie skończyła lekturę i uniosła oczy na Ricka siedzącego naprzeciwko na kanapie.

- Rick, to...

- Co tam jest?

- Te listy pisała niejaka Celia Simpson z Anglii.

Pisze, że ma z dziadkiem Benem córkę imieniem Lana, wychowywaną, jeśli dobrze rozumiem, jako jej pra­wowite, małżeńskie dziecko. Dziadek chyba nalegał, żeby mu ją pokazała, ale ona pragnęła zachować sekret. W ostatnim liście, pisanym na jakieś piętnaście lat przed śmiercią dziadka, wspomina o swojej wnuczce, Jessice. Ta wnuczka musi być kilka lat młodsza ode mnie.

Rick powoli podniósł się z kanapy.

- Ma na imię Jessica? - zapytał.

- Tak.

- Przypominasz sobie tę kobietę, która do ciebie dzwoniła?

- Tak... Jessica Holmes.

- Dzwoniła do ciebie z Anglii. Natalie przygryzła usta.

- To pewnie tylko zbieg okoliczności, nie sądzisz? Widać było, że Rick jest odmiennego zdania.

- Zanotowałaś jej numer? Natalie przecząco pokręciła głową.

- Możemy zadzwonić do informacji - podpowie­dział.

- Dobrze - zgodziła się po dłuższej chwili. Złożyła listy i ponownie je związała.

Rick przysłonił słuchawkę ręką.

- W informacji mają Jessikę Holmes i J. Holmes. Spróbujemy do nich zadzwonić?

Przytaknęła bez przekonania. Dziesięć minut później wiedzieli już, że J. Holmes to mężczyzna. Jessica Holmes musiała być kobietą; ponieważ nie było jej w domu, Rick nagrał się na auto­matyczną sekretarkę.

- Na razie nic więcej nie możemy zrobić - stwier­dził potem, a patrząc na kupkę listów, spytał: - Co z nimi zrobisz?

- Przy najbliższej okazji przekażę je Sterlingowi - odparła przygnębionym głosem.

Przyjrzał jej się uważnie.

- Dlaczego tak posmutniałaś?

- Sama nie wiem...

- Wiesz bardzo dobrze. Przysiadł na kanapie obok jej fotela.

- Powiedz.

Komu miała się zwierzyć, jak nie jemu?

- Przykro mi, bo z tych listów widać, że dziadek Ben zdradzał babcię Kate.

- A ty uważałaś go za ideał?

- W pewnym sensie. Najgorsze jest to, że teraz ta historia jego romansu z Monicą Malone też zaczyna być całkiem prawdopodobna...

- Niekoniecznie.

Spojrzała na niego wielkimi ciemnymi oczami, w których był bezbrzeżny smutek.

- Dla mnie dziadek był cudownym człowiekiem. Zabierał mnie na ryby i zawsze słuchał, co mu opo­wiadam, mimo że w naszej rodzinie było dużo dzieci znacznie bardziej interesujących niż ja.

- Był dla ciebie dobry.

- Tak, bardzo.

- Ale nie był doskonały.

- Wszystko na to wskazuje.

Przez chwile oboje milczeli. Pierwsza odezwała się Natalie.

- Zawsze miałam problem z widzeniem świata. Lu­dzie się śmiali, że patrzę na wszystko przez różowe okulary. Ostatnio postanowiłam z tym zerwać i też jakoś nie bardzo mi wyszło.

Nie pomógł jej, nie zadał żadnego pomocniczego pytania. Musiała dalej brnąć sama.

- Oceniłam cię zbyt pochopnie, Rick, i wszystko między nami zniszczyłam.

Czekała, aż Rick zaprzeczy i powie, że da jej je­szcze jedną szansę, ale tego nie zrobił.

Zacisnęła usta i postanowiła mieść cios z. godno­ścią. Rick wyraźnie nadal przebywał myślami przy tamtych Ustach.

- Czy uważasz, że dziadek Ben cię kochał? - za­pytał w pewnej chwili.

- Oczywiście - odparła bez wahania.

- W takim razie skup się na tym - poradził jej - i nie zapominaj, że był tylko człowiekiem, słabym, zwykłym człowiekiem. Jak my wszyscy.

W niedzielę bezskutecznie próbowała skontaktować się z biurem podróży i dowiedzieć, czy uzyska zwrot chociaż części kosztów odwołanej wycieczki. Potem włączyła telewizor, by zobaczyć, czy nie ma czegoś nowego w sprawie morderstwa.

W południe wywiadu udzieliła Tracey Ducet.

- Strasznie przykro mi o tym mówić - zaszczebiotała i zawachlowała sztucznymi rzęsami - ale przecież moja rodzina od dawna pozostawała z Monicą Malone w bardzo złych stosunkach. To się musiało tak skoń­czyć. To straszna tragedia, ale...

- Daj sobie z tym spokój - usłyszała za sobą głos Ricka. - Lepiej jedź z nami.

Odwróciła się.

- Jak to? - zapytała z niedowierzaniem.

- Weźmiemy dziecko i psa, zrobię kilka kanapek i popłyniemy na jezioro.

Nie pozwolił jej zaprotestować.

- Na jachcie jest radio i telewizor, więc nie prze­gapisz żadnej wiadomości. Zresztą wezmę telefon ko­mórkowy. Zadzwonię do twojej matki i dam jej numer.

- Ale...

Nie słuchał jej, tylko już pakował prowiant.

W pół godziny później siedziała na pokładzie z no­gą na podwyższeniu i chrupała krakersy z serem.

Słońce mocno świeciło, budząc złociste refleksy w wodzie. Zapatrzyła się na nie i zamyśliła.

Jak daleko odszedł dzień, kiedy po raz pierwszy siedziała z Rickiem na pokładzie „Lady Kate”, i jak wiele się w tym czasie wydarzyło...

Dziś czuła się tak, jakby całe życie spędziła z tym mężczyzną i jego synem. Toby i Bernie tym razem też zasnęli na pokładzie spokojnym snem. Czas stanął w miejscu.

Dotknęła talizmanu w kształcie złotej różyczki i Rick, jak na zaklęcie, pojawił się tuż obok. Usiadł przy niej i również zapatrzył się w złote refleksy na powierzchni wody.

- Na co tak patrzysz? - zapytała, zwracając się ku niemu z trudem, bo wysoko ułożona noga znacznie ograniczała jej ruchy.

Odpowiedź znała.

- Szukam dobrego potwora z jeziora Travis. Naraz wszystko zrozumiała i prawda przyprawiła ją o zawrót głowy: kochała go, kochała go całym sercem i nie miała pojęcia, jak będzie żyć, kiedy Rick z synem opuszczą jej dom.

- Spójrz, widzisz go? - zapytał Rick. Zerknęła na taflę jeziora przez zasłonę łez.

- Widzisz go? - powtórzył.

- Nie... ja... nie mogę - zaczęła przez łzy.

- Możesz.

Spojrzała mu w oczy i rozpłakała się.

- Rick...

- Natalie... chodź do mnie.

Objął ją i przytulił. Podał jej chusteczkę i otarła oczy. Znajdowała się teraz w najbardziej odpowiednim dla siebie miejscu pod słońcem: w ramionach Ricka.

- Popełniłem błąd - zaczął.

- Jak to? Jaki błąd?

- Pozwól mi mówić. Wtuliła się w jego ramiona.

- Dobrze.

- Byłem zbyt szybki i natarczywy, nie szanowałem twoich wątpliwości. Moja przeszłość...

- Masz na myśli żonę?

Skinął głową.

- Tak, ona zawsze bardzo pochopnie wyciągała wnioski i nic nie mogło jej przekonać do zmiany de­cyzji.

Natalie posmutniała.

- Zupełnie jak ja. Odsunął jej włosy z czoła.

- Powinienem być cierpliwszy, ale nie umiałem. Wczoraj, kiedy mnie przeprosiłaś za swoje podejrzenia, zrozumiałem, że nie chcę niszczyć tego, co nas łączy.

Miała ochotę śmiać się i płakać ze szczęścia.

- Rick...

- Daj mi skończyć. Obiecałem sobie, że dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebowała, i zaopiekuję się tobą w każdej sytuacji, tak jak ty byś zrobiła na moim miejscu. Pokochałem cię od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem w abażurze na głowie, w tym cudacz­nym stroju.

Ujęła jego dłoń i pocałowała jej wnętrze.

- Czy mogę coś powiedzieć? - szepnęła. - Wydaje mi się, że przez całe życie na ciebie czekałam. Zmę­czyłam się już i zwątpiłam, związałam z kim innym... A potem nagle zjawiłeś się! I nie potrafiłam uwierzyć, że moje marzenia niespodziewanie się urzeczywistniły.

Pocałował jej skroń.

- Twoje życie będzie znacznie łatwiejsze, jeśli za mnie wyjdziesz - powiedział z uśmiechem.

Świat zrobił się tak piękny i lekki jak kolorowe ważki muskające lśniącą taflę wody.

- Co przez to rozumiesz? - zapytała.

- Jeśli się pobierzemy, będziemy mogli wyjechać w podróż poślubną, nie musząc wynajmować domu i kogoś do opieki nad psem.

Znowu dotknęła talizmanu; babcia Kate wiedziała, co robi.

Rick pocałował ją w czubek nosa.

- Tym bardziej, że psa weźmiemy ze sobą - dodał.

- I Toby'ego też.

- Jasne. Czym byłoby nasze życie bez dziecka i psa? Wtuliła się w niego.

- Byłoby beznadziejne.

- Więc wyjdziesz za mnie?

Tym razem nie miała najmniejszych wątpliwości.

- Tak. Kocham cię, Rick.

- Ja cię też kocham, Natalie.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęli się całować.

Kate z satysfakcją odjęła lornetkę od oczu.

Jej ukochana wnuczka znalazła szczęście. Sterling oczywiście wściekłby się, że znowu tu przypłynęła, ale Sterling o niczym się nie dowie.

Musiała na własne oczy zobaczyć triumf miłości. Właśnie teraz, kiedy rodzina przeżywa ciężkie chwile, a jej najstarszemu synowi grozi więzienie za zabójstwo.

Schowała lornetkę i skierowała łódź w stronę brze­gu. Musiała wracać do Minneapolis w sprawach nie cierpiących zwłoki.

DROGIE CZYTELNICZKI!

Macie już za sobą lekturę kolejnego tomu sagi Dzieci Szczęścia, w której Nathalie Fortune, wnuczka legendarnej Kate, przekonuje się, że dramatyczne wydarzenia wcale nie muszą oznaczać katastrofy.

Czyżby nad wszystkimi wnukami nieżyjącej rzekomo Kate czuwała opatrzność, czy też ona sama w jakiś sposób roztacza nad nimi opiekę?

W marcu ukaże się następny tom sagi pod tytułem Dar życia. Suzanne Carey zdradza w nim, że Kate ma jeszcze jedną „wnuczkę”, o istnieniu której rodzina nie miała pojęcia...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rimmer Christine Dzieci szczęścia 08 Rodowy talizman
Rimmer Christine Rodowy talizman
Egzamin 08 ( 1termin i 1 termin poprawkowy)
Lovelace Merline Dzieci szczęścia 03 Modelka
Christiane E Dzieci z dworca Zoo
Lovelace Merline Dzieci szczęścia Modelka
Christiane E Dzieci z dworca Zoo
KUP PAN NA SZCZĘŚCIE KILKA SŁOW O TALIZMANACH
droga krzyzowa dla dzieci -ver. 08, Dokumenty Textowe, Religia
Załącznik nr 3 szata graficzna tablicy informacyjnej, Przegrane 2012, Rok 2012, poczta 08.08 Wałbrzy
Courths Mahler Jadwiga Dzieci szczęścia
135 136 Adoramus Te, Christe O dzieci Boże
O067 Rimmer Christine Rozwód z milionerem
Księżniczki z Ameryki 02 Rimmer Christine Czarujący książę
Jackson Lisa Dzieci szczęścia 02 Milioner i prowincjuszka
Dzieci szczęścia Hermann Scherer ebook
119 Rimmer Christine Powrót do przeszłości Księżniczki z Ameryki1
Rimmer Christine Ksieżniczki z Ameryki 03 Ślubny medalion
Dzieci szczęścia 04 Boswell Barbara Fikcyjna narzeczona

więcej podobnych podstron