Kornel Makuszyński
List bez adresu
Młody człowiek, Tadeusz Bąkiewicz, chociaż się wywodził z rodziny powszechnie szanowanej i znanej z dobrych obyczajów, ubrdał sobie, że zostanie pisarzem, wskutek czego dobra jego matka żarliwą codziennie odprawiała nowennę, aby mu Bóg raczył powrócić zdrowy rozum. Widać jednak niebo popiera czasem zamysły prometejskie, bo wreszcie dobry Pan Bóg machnął ręką i rzekł: "Powiedzcie tej pani, że się nic nie da zrobić, bo na wariatów rady nie ma!" Zapalczywy chłopaczek musiał tedy zostać pisarzem i przygotowywał się sumiennie do tego zawodu, starając się przede wszystkim o przyjaźń ludzi znakomitych w literaturze, aby nasiąknąć czystą atmosferą sztuki. Dotąd zdobył jednego przyjaciela, o którym wprawdzie w sferach wysokiej literatury nie było jeszcze głośno, lecz on za to znał połowę Warszawy i buszował wśród ludzi, jak szczupak wśród karasiów, i zdołał już w młodym wieku doprowadzić do tego, że mu w jednej knajpie mówili "mistrzu!", a w drugiej, niższej kategorii: "redaktorze". Nazywał się Zygmunt Kolumna (pseudonim) i w jednym piśmie, mocno czytanym, "robił krew", co w języku ludzi, mających wiele czasu na rozlewność słów, oznaczałoby, że opisuje wypadki przeraźliwe, katastrofy samochodowe, otrucia esencją octową, pojedynki na noże, pyskobicia i inne sprawy honorowe i małżeńskie, po których części adwersarzy odwożą do szpitala, a drugą do aresztu. "Robić krew" w dzienniku znaczy: suche zdarzenie podlać sosem krwistym i zrobić z niego czerninę, domową rozprawę, zakończoną mizernym wybiciem kilku zbytecznych zębów, zamienić sztuką pisarską w trzydziestoletnią wojnę, do jednego autentycznego złamania nogi, dodać kilka połamanych żeber i strzaskany obojczyk, do każdego otrucia, zakończonego wypompowaniem żołądka, dorobić historię romantyczną, aby ludziom, co to czytać będą, pękało serce, włosy by im się jeżyły na łbie, a z oczu płynęły wielkie, czyste łzy. Nie jest to małą sztuką takie pomazywanie nędznej szarości życia purpurą krwi i budowanie wstrząsających tragedii z ułamków i skorup rozbitych słów i połamanych gnatów. Kolumna czynił to nadobnie i z wdziękiem, jak gdyby pisał pieśni rycerskie; czytając zaś jego opis próby otrucia się niejakiej Zosi Migdał, której narzeczony zabrał wszystkie oszczędności, choć nie za darmo, gdyż jej pozostawił w zastaw dziecko, z żalu wielkiego i współczucia, własną zresztą wspomniawszy krzywdę, usiłowało się otruć pięć kucharek w jednej tylko dzielnicy, za co dzielny Kolumna otrzymał osobne od redakcji honorarium.
Znał wszystkich, wiedział o wszystkim, mało zaś kto wiezdiał o tym, że ten krwawy człowiek, z którego artykułów można by założyć rzeźnię, ma serce tkliwe i czułe, i że pisze cichutkie wiersze, w których każdy rym miał niebieskie oczy i dziecinny uśmiech. Kolumna umazane w krwi ręce mył w kastalskim źródle, a duszę w błękicie, który miał tuż nad głową, mieszkał bowiem na facjatce wysokiego domu na Starym Mieście, nad którym wisi niebo czyste i pełne białych gołębi.
Powracał właśnie do domu około jedenastej w nocy, a odprowadzał go wierny przyjaciel, Bąkiewicz.
Wieczór był wiosenny, stąd prosty wniosek, że rosił deszczyk. Ulice były oślizgłe, nakrapiane zmąconym światłem latarń; domy wyprzystojniały, deszcz bowiem, pomazawszy je jednostajną wilgocią, pozacierał liszaje na murach, czerwone oparzeliny po opadłym tynku i rozpryski na ścianach, świadczące, że stary dom nie umarł, lecz jeszcze ruszy od czasu do czasu, jakby, bardzo zmęczony, chciał zstąpić do własnej piwnicy i tam lec na odpoczynek. Dokoła było cicho, tylko deszcz wygrywał sobie na brzękliwej, zepsutej rynnie barcarollę, czasem zaś spoza zamkniętych okiennic, pokrzywionych i niedopasowanych, jak te stare domy, do nowego życia, słychać było miarowy stuk, jakby wielki dzięcioł tłukł dziobem o zmurszałe ściany, szukając pożywienia; to biedaczyna, stary Żyd z cechu "kamaszników", nieumęczenie wydziobywał z drewnianego kopyta okruszynę chleba. Na Starym Mieście nicsię nigdy nie zmienia, nie zmieniają się więc i głosy nocne. Nocny przechodzień zdumiałby się, gdyby spał ten dom, w którym zawsze tajemnicze słychać szmery, w domu tym bowiem pieką chleb dla śpiących ludzi.
W tych najmilszych zakamarkach, rojnych we dnie, pusto jest w nocy, nikt więc o tej porze głośno nie rozprawia, jakby się zamaszysty i szeroko chodzący głos nie miał gdzie pomieścić. Poczucie to mają jedynie zabłąkani w te strony, uczciwy bowiem pań szewc, z dziada pradziada tutaj siedzący, wie, co się komu należy i jakie kto ma przywileje, to też czasem, kiedy się nowy Polak narodził i kiedy się właśnie wyrzekł diabła na chrzcie świętym, co ze szczerą zostało powitane radością - wielkie wśród nocnej ciszy słychać głosy w stronie Zapiecka albo ulicy Rycerskiej, aż domy sędziwe, dreszczem radości wstrząśnięte, otwierają oczy okien i, mrugając z nadmiernego ukontentowania, patrzą, komu się to na sercu uczyniło wesoło? Na Starym Mieście bowiem dawni ludzie miłują niezmierną miłością stare, pokruszone kamienie, a stare kamienie i posiwiałe domy miłują ludzi, co mają zacne serca i proste dusze. Dlatego też niejaką łaską Starego Miasta cieszą się z ludzi obcych tylko artyści, uprzejmie przez szlachetny naród staromiejski adoptowani.
Dlatego mieszkający w tych stronach Kolumna czuł się jak u siebie, to też, idąc z Bąkiewiczem, grzmiał po nocy niepomiarkowanym śmiechem. Przystawali co krok. z obłąkaną radością przypominając sobie historię, widzianą tego wieczora w kinematografie. Był to film zagraniczny na temat z historii polskiej pod tytułem "List bez adresu", wedle historycznego romansu p. de Meray. Kolumna rżał jak koń, Bąkiewicz jeszcze dziwniejsze wydawał głosy, kiedy sobie przypominać zaczęli cudowne, historyczne szczegóły ślicznego tego romansu, ożywionego na płótnie.
Rzecz się działa następująco.
Za panowania wielkiego księcia Kościuszki, byłego prezydenta Ameryki, słynny był w Warszawie z bogactwa i urody Wojewoda; miał on śliczną żonę, która z zachwytem patrzyła na jego splecione drobno warkocze i szamerowany, huzarski mundur i serdecznego przyjaciela Księcia, który też miał żonę, równie piękną. Jednego dnia zawezwał ich Kościuszko i kazał udać się na wojnę z dzikimi Kirgizami. Każdy z nich kazał zrobić sztandar z wizerunkiem swojej żony i z okrzykiem: "Zwyciężymy lub umrzemy!" udali się na wojnę. Przedtem jednak, przywoławszy słynnego niemieckiego fizyka, kazali mu strzec swoich żon, które zamieszkały w jednym pałacu i natychmiast posłać im wiadomość, gdyby która z nich dopuściła się zdrady. Fizyk zbudował manekina, ukrył się w jego wnętrzu i jako "gracz w karty" pilnował pięknych Polek. Patrząc przez oczy automatu, ujrzał rzecz straszną, gdyż natychmiast napisał list i posłał go przez zaufanego sługę, który, nie mogąc się przedrzeć przez zastępy dzikich Kirgizów, przebrał się za niedźwiedzia i w ten sprytny sposób dostał się do obozu Wojewody, który, ujrzawszy zwierza, rozpłatał mu pierś. Z rozpaczą ujrzał, że zabił wiernego sługę, który na piersi miał list, nie wiadomo jednak do kogo, krew bowiem zalała nazwisko na adresie i nikt go nie mógł odczytać. W liście były tylko te słowa: "Jest pań zdradzony!" Kto był jednak zdradzony: Wojewoda czy Książę? Poczęła ich gryźć rozpacz, więc zawarli z Kirgizami pokój i czym prędzej udali się do Warszawy, aby zapytać fizyka, którego z nich spotkało nieszczęście? Tymczasem ambasador rosyjski, grając z automatem, zirytowany, że przegrywa, dobył krucicy i strzelił automatowi w łeb, nie wiedząc, że zabił słynnego fizyka, który uniósł do grobu tajemnicę Wojewody i Księcia; oni zaś nie mogąc powziąć pewności, która z dam jest winna, zamordowali obie. Na łagodne pytanie Kościuszki, dlaczego to uczynili, odrzekli: "Sir, list bez adresu, a w niepewności żyć nie można!" - więc ich skazał na wygnanie na dziką wyspę, dokąd się udali, unosząc sztandary z wizerunkami swoich pięknych żon. Wojewoda wkrótce oszalał, usiłując odczytać zamazany adres na liście, Książę zaś umarł wkrótce, rzewnie płacząc.
- To jest śliczne! - wołał Bąkiewicz.
- Teraz nic się już takiego nie zdarzy! - rzekł smutno krwawy Kolumna. - Listonosza od zwyczajnych listów nikt nie zakatrupi; coraz mniej na świecie sensacji...
Stanąwszy u wylotu ulicy św. Jana, wąskiej rzeczułki, wpadającej do "morza" rynku Starego Miasta, w tym miejscu, gdzie obok żydowskiego szynku umieszczono skrzynkę pocztową, poczęli się żegnać.
- Niech ci się przyśni wojewodzina! - rzekł Kolumna.
- Myślę, że ona, biedactwo, była niewinna, księżna za to nie podobała mi się od razu. Ale, ale... Kolumna, zgubiłeś jakiś świstek; jeśli to jest artykuł, to w tym miejscu będzie jutro krwawa plama... Podnieś, bo jeśli to zwietrzą psy z całego Powiśla, będzie zbiegowisko!
- Przeczytasz im swój poemat, to się z wyciem rozbiegną!... Ale tego ja nie zgubiłem. Może komuś dałeś swój rękopis, więc go rzucił z obrzydzeniem w błoto.
Poeta dotknął leżącego w błocie papieru końcem buta.
- Z szacunkiem, bo to może twoje dziecko! - krzyknął Kolumna - Moknie biedactwo na deszczu.
- To jest list! - rzekł poeta.
- Nie może być!
Bąkiewicz podniósł papier z bruku.
- List!
- W istocie! Nawet z marką... Jakieś roztargnione indywiduum chciało go wrzucić do skrzynki i nie zauważyło, że list upadł na chodnik. Jest to dziwne zdarzenie, zważywszy, że rzecz się dzieje na Starym Mieście.
- Dlaczego dziwne?
- Bo w tej dzielnicy nie ma ludzi roztargnionych; jeśli kto w tej okolicy wrzuca list do skrzynki, czyni to z namysłem, uważnie i pięścią mocno grzmoci w blaszane pudło, aby list wpadł głęboko i nie zatrzymał się na zębach tej gęby, przez którą się wciska wszelkie pisanie do brzucha skrzynki. Patrzcie, patrzcie! Pierwszy raz mi się zdarza spotkać na Starym Mieście z wypadkiem roztargnienia.
- Gość mógł być pijany!
- To się zdarza nierównie częściej i to tłumaczy ten wypadek. Rzuca to wprawdzie smutny cień na moją dzielnicę, ale stwarza wyborną przyczynę przykrego wypadku. Wrzuć tę sierotę do skrzynki i chodź spać!
- Kiedy to na nic! - rzekł wzruszony Bąkiewicz.
- Czemu na nic? Nie dowierzasz nowemu ministrowi poczty?
- Nie to, tylko ten list... ten list... nie ma adresu!...
- Co powiadasz?!
- Deszcz go wyprał i błoto zalało...
- O, nieszczęsny liście!
- Ależ to straszne...
- Nic strasznego...
- A wojewodzina, a księżna? Ha! Wojewoda zwariował z powodu braku adresu na liście.
- Serce mi się kraje! Pokaż mi ten list...
Podeszli pod latarnię, która uprzejmie zamigotała jaśniej zmoczoną łzami deszczu szybą twarzy. List przedstawiał widok żałosny i nędzny; zmoczony jakby go napisano całym oceanem łez, zabłocony, jak opinia najgorszego włóczęgi, upstrzony zgangrenowanymi plamami rozwodnionego atramentu, pysznił się jedynie czerwonym znaczkiem pocztowym, jak zbankrutowany i po zaułkach życia wyświechtany arystokrata pyszni się jeszcze niesprzedanym wizerunkiem herbu.
- Najbardziej radosna wiadomość, zawarta w takim liście, musi wyglądać jak nieszczęście - rzekł Kolumna. - Czekaj no! Coś jednak można odczytać... Co to jest?... W tym miejscu zwykle jest "Szanowny Pan". Szanowność utonęła w błocie, ale, "pan" jest!
- Pan, czy pani?
- Zdaje się "pan", bo po mężczyźnie spływa wszystko jak po psie, na "pani" zostałaby plama po takim upadku.
- Dowcip może uchodzić jako znakomity w tej dzielnicy i to tylko po północy.
- Jeszcze nie ma dwunastej, dowcip jest dobry. List jest z całą pewnością rodzaju męskiego, a prawie z pewnością pochodzi od rodzaju żeńskiego.
- Poznajesz po charakterze pisma?
- Nie! Charakter tego pisma jest rodzaju nijakiego, zresztą deszcz zmienił każdą literę w łzę, z której wiele wilgoci rozlało się na wszystkie strony; po tym byłoby trudno poznać, lecz okoliczności, dobrze w rozumnej głowie rozważone, przemawiają za tym, że list pisała kobieta.
- Gadaj, czemu?
- W tej stronie stolicy nie ma zwyczaju używania służby do ciężkiej pracy wrzucania listów, stąd wniosek, że autor sam się fatygował. Ponieważ padał deszcz, autor miał zapewne w ręce parasol, co się tutaj, choć dziwnie rzadko, zdarza i mężczyźnie, ale częściej kobiecie. Mężczyzna, nawet z parasolem, ma drugą rękę wolną, kobieta, nawet wolna i mająca rękę do zaofiarowania, dzierży w drugiej ręce torebkę, książkę, zawiniątko, dziecko - co się zdarzy. Dość trudno z takim obciężeniem o skupienie uwagi, dlatego można przypuścić śmiało, że list pisała kobieta.
- Jest jeszcze jedno przypuszczenie. List ten polecono wrzucić do skrzynki dziecku, a to biedactwo nie mogło dosięgnąć ręką.
- Taka historia nie mogła się zdarzyć na Starym Mieście!
- Czy tu nie ma małych dzieci?
- Przeciwnie! Naród jest tutaj tak płodny i rojny, że mógłby świecić przykładem zdegenerowanym dzielnicom i dlatego właśnie taki wypadek jest nie do pomyślenia. Stare Miasto posiada niepoliczoną gromadę strasznie miłych urwipołciów obojga płci i różnego wyznania, które z nadmiaru czasu i z wrodzonej żądzy przygód czynią wszystko gromadnie. Jeśli matka wyśle z Wąskiego Dunaju swego umorusanego berbecia po chleb i naftę na Zapiecek, znamienity poseł jednym gwizdnięciem zwołuje całą karawanę i od razu dziesięciu dromaderów bieży po te wspaniałe zakupy, a to się zdarza codziennie i sto razy dziennie. Natomiast napisanie i wysyłka listu w dzielnicy, w której częściej pisano uniwersały, niż teraz listy, jest zdarzeniem niezwykłym i gdyby miał go wrzucić do skrzynki młody Polak, uroczystość odbyłaby się z taką asystą i wśród takiego napięcia uwagi, że jedno słowo, ba! - jedna litera z listu nie mogłaby ani upaść, ani przepaść, cóż dopiero cały list. Zresztą taki anons z Krzywego Koła czekałby z całą bandą przy skrzynce, aby dopilnować, czy funkcjonariusz pocztowy wyjął listy. Nie znasz Starego Miasta! To była kobieta... Zresztą list jest najwidoczniej pisany do mężczyzny. Nie jest to wprawdzie dowód znakomity, ale dowód niejako czterdziesto-procentowy, że go pisała kobieta.
- Starajmy się odczytać nazwisko, to będzie najprostsze.
- Szkoda tylko, że go nie wyryto w marmurze, bo spłynęło z deszczem. Poznaj z tego, młodzieńcze, że nazwisko nigdy nie jest treścią, lecz mizernym dodatkiem do człowieka. Coś jednak z niego pozostało. Jaka to może być litera? Skończyłeś uniwersytet, to prędzej poznasz, ja mam tylko domowe wykształcenie. Czy to B?
- "B"? To kreska, gdzież dwa brzuszki?
- Gdzieś to słyszałem... Aha! w teatrze. Ale B, czy nie B?
- Wygląda raczej na R.
- Słusznie! Następna litera sprawia wrażenie okrągłej łzy, albo też jest indywiduum, znane dość powszechnie jako samogłoska o!...
- Nawet przy niepewnem oświetleniu Starego Miasta wygląda jak o. Trzecia ma kształt wydłużony i wygórowane pretensje, aby ją uważano za t, ł, albo b. Trzeba uznać tę manię wielkości i zgodzić się na wybujały przerost. Jeśli to jest t, to w połączeniu z poprzednimi będzie początkiem wspaniałego słowa: rotmistrz.
- Nie mieszajmy do tej sprawy korpusu oficerskiego, gdyż jeśli ten list pisała kobieta, to możemy, z uwagi na wysokie stosunki i koneksje tej dzielnicy, włączyć w krąg domyślań i wywodów rangi niższe do sierżanta włącznie. Zwolnij rotmistrza z błyskawicy twoich myśli. Co będzie, jeśli się każe stanąć w szeregu literze ł.
- Dziwne skojarzenie. Roł? Z tego nic nie można zrobić, chyba, że list pisał stary jaki Żyd, co przykrawa cholewki na Świętojańskiej i ma najdziwaczniejsze pomysły w sprawach językowych.
- W takim razie b ma słuszne prawa. Rób... to już coś znaczy, a najpewniej znaczy Robert.
- Piękne imię! Trochę diabelskie...
- Może być jednak związane z tą dzielnicą, z której domy nie ruszają się od wieków, a ludzie starej daty nie ruszają się poza Krakowskie Przedmieście. Młodzież natomiast, szczególnie żeńska, odlatuje od sędziwych gniazd na świat i w te szczęśliwe okolice, gdzie młodzieńcom nadają takie wspaniałe imiona, jak Robert. Niech przeto będzie Robert, Robert bez nazwiska. Gdzież jednak żywię człowiek, którego nazwisko utonęło? Czekaj no, trzeba zetrzeć tę plamę z błota pod którą leży jakieś miasto... Nieszczęsne miasto, zapadło się, jął Atlantyda. Które z naszych miast jest najbardziej zabłocone?
- Trudny wybór...
- Zapal zapałkę, bo ta latarnia ma astmę. Widzisz co?
- Nic nie widzę... To miasto jest zgubione!
- Coś jednak wyłazi, jakaś wieża lub wysoki dom, który ocalał przed zalewem. Mam! Musi to być jakieś małe, mizerne miasteczko...
- Po czym sądzisz?
- Bo się zaczyna z małej litery; przed nią coś wprawdzie było, ale trwało krótko i łatwo uległo zagubię i żywiołowi pewnie w.
- W i potem mała litera? Wstrzymaj oddech i nie przeszkadzaj mi! Czekam na błyskawicę... Jest! Tu było napisane: "w miejscu".
- Geniusz!
- Ucz się i podziwiaj! Teraz szukajmy ulicy...
- Ulicy nikt już nie odnajdzie. Nęć locus ubi Troia... Pustka i cmentarz. Gdzie mieszkasz, Robercie, odezwij się!
Na to wezwanie szlachetny Robert nie dał znaku życia, natomiast policjant, dotąd owity w mrok po drugiej stronie rynku, zainteresowany najwidoczniej tym żmudnym poszukiwaniem adresata, począł się zbliżać niewidocznie a chytrze, jak myśliwiec, okrążający kozły i patrzył dość nieufnie, jest to bowiem widok rzadki na Starym Mieście, aby dwóch ludzi urządzało na deszczu pod latarnią czytelnię. Zbyt nagłe pragnienie oświaty jest zawsze podejrzane.
- Tadeuszku, wiejemy! - rzekł cicho Kolumna - bo jeśli ten dobry i z uczciwą duszą człowiek czytał przypadkiem twoją nowelę, to do końca życia nie wyjdziesz z kryminału. Chodź do mnie!
- Nie bywam w spelunkach!
- Ale coś trzeba zrobić z tym listem... Po tych awanturach, których narobił w kinematografie list bez adresu, nie godzi się pozostawić tego listu na łasce losu.
Poczęli iść w stronę domu, w którym mieszkał Kolumna, zresztą w starej tej ruderze jedyna taka marmurowa ozdoba.
- Licho wie, co siedzi w takim nieszczęsnym liście. Może zbrodnia?
- Eee!
- A może jakie nieszczęście? Ja mam węch do takich rzeczy! Ten list mi się nie podoba.
- Rzeźnik zawsze czuje krew, a grabarz nieboszczyka... Jest to jakieś poczciwe pisanie szewcowej ze Starego Miasta do syna.
- Do "Roberta"? To już chyba do kochanka!
- Chcesz ten list otworzyć?
- Oczywiście!
- Cudzy list? Przecież to jest pewnego rodzaju włamanie.
- Mój drogi - rzekł Kolumna - stąd piszą ludzie tylko smutne listy, więc może ten list prosi o coś gorąco, może się skarży, może prosi o pomoc. Czy ja wiem? Jeśli w tym liście jest łza, to nam sumienie przebaczy, żeśmy ją chcieli zetrzeć z jakichś biednych oczu.
- A jeśli list jest radosny?
- To tym bardziej; człowiek radosny chce zawsze swoim weselem dzielić się z całym światem. Ale ten list na to nie wygląda.
- Skąd można wiedzieć?
- Wiedzieć pewnie nie można, oczywiście. Mnie się jednak zawsze wydaje, że każdy list jak gdyby przeświecał tym, co w nim jest wewnątrz, tak jak na twarzy prostego człowieka odbija się treść serca. Każdy list ma swoją twarz. Ileż razy, wziąwszy list w ręce, człowiek bez powodu, bo się nie spodziewał złych wieści, uczuwa lęk... Ręce mu drżą i zwleka z otwarciem. Ileż razy! Wtedy w liście, jak w papierowej trumnie, leżą niemal zawsze słowa takie, jak umarłe, albo w nim coś płacze czarnymi łzami, l przeciwnie! Czasem list wpada, jak trzepocący się gołąb, tuli się do rąk, pieści się, uśmiecha i niecierpliwi, jak gdyby chciał, by go prędzej otworzono, bo ma do oznajmienia niespodziane szczęście, ma wykrzyknąć promieniste słowo... Wtedy zawsze z takiego listu pada ci na serce promyczek, albo na usta pada ci jak kwiat - pocałunek.
- O, tak!
- A widzisz - stara koperto! Widziałeś już takie listy... Muszą je jednak gubić gdzieś na poczcie wśród miliona listów, bo rzadko przychodzą... Bardzo rzadko... Częściej jednak zjawiają się smutne, a najczęściej to nijakie, nudne, szare i głupie, nie mówiąc już o listach bezczelnych i aroganckich od krawców, właścicieli domów i z urzędu podatkowego. Tych się oczywiście nie czyta... Ten zaś list ma twarz smutną.
- Deszcz go zmoczył...
- I z tego powodu także, ale on się smutny urodził. Patrz na welin, kupiony w narożnym sklepiku za dwa grosze, na to nieszczęsne mizeractwo, wypisane kulasami kiepskim atramentem, co się zmienił w smolistą ciecz. Może go mimo tego pisał ktoś rozradowany, ale mi się to jakoś nie wydaje prawdopodobne. Zresztą zobaczymy. Ciągnij mocno!
- Co mam ciągnąć?
- Uderz w dzwon! Tutaj nie znają jeszcze elektrycznych dzwonków i na burgrabiego dzwoni się jak na Anioł Panski. Uważaj tylko, abyś drutu nie porwał, bo już jest w wielu miejscach powiązany. Mocniej!
- Cały dom się zbudzi...
- Broń, Boże! Tu mieszkają ludzie, co tak ciężko przez dzień pracowali, że gdyby na dziś wypadł Sąd Ostateczny, żaden archanioł by ich nie zbudził. Gorzej jest z tym, że stróż ma także taki mocny sen... Nie tak miarowo, trzeba używać dźwięków nagłych i szarpanych. Teraz dobrze! Jeżeli ci ręka omdleje, będę dzwonił ja, potem zawołamy policjanta, niech sobie trochę podzwoni i nieco się rozerwie. Słychać co?
- Ktoś tam daleko, robi wrzask!
- To poczciwa stróżowa, która ma lekki sen, zachęca stróża do spełnienia obowiązku. To chyba niedługo potrwa, bo już i pies szczeka: jest to odzew z warowni, że usłyszano trąbienie rogu i zaraz spuszczą zwodzony most. O, już się zbliża burgrabia, zgrzybiałą ręką podtrzymując zgrzybiałe kalesony. Racz wejść, wicehrabio!
- Po tobie, markizie!
- Licz stopnie do czterdziestu ośmiu! Kiedy wreszcie uderzysz głową o mur, trzeba skręcić na lewo, co zresztą sam zobaczysz, bo ci się od uderzenia zrobi w oczach jasno. Nie dziw się wklęsłemu kształtowi stopni, ale to czas temu winien, który je wygryzł, jak żarłoczny pies. Wielu ludzi tu się narodziło i wielu umarło. Złamałeś już nogę?
- Jeszcze nie!
- To wal dalej! Ja mam zawsze uczucie, kiedy włażę w te sienie, że jestem Jonaszem i wędruję po wielorybim brzuchu. Stop! Tu mieszka pan Kolumna! Rozgość się, przyjacielu i nigdy nagle nie podnoś się z krzesła, bo możesz głową uszkodzić cenny pułap. Tu trzeba wszystko czynić z namysłem, powoli i dostojnie. Dlatego ludzie, którzy umarli w tych domach kochali się mocno i wiernie, a jeśli mąż bił żonę, to też nie łap cap, lecz z należytą powagą. To byli szczęśliwi ludzie...
- Wieczne odpoczywanie! mieliśmy czytać list...
- Czytajmy! Gdybym był tobą, to bym o tym znalezieniu napisał nowelę; coś niecoś dołgać i może być pierwszorzędna heca!
- Mogę napisać!
- A potem wiesz, co należy zrobić?
- Co takiego?
- List, jako bardziej zajmujący, dać do druku, a nowelę bez adresu wrzucić do skrzynki pocztowej. Spokojnie! Spokojnie! Mówiłem ci, że w tym lokalu należy unikać gwałtownych ruchów; omal nie stłukłeś lampy!
- Otwieraj list!
- Dobrze! Mam to wrażenie, że otwieram przemocą cudze serce, może bardzo biedne serce... Daj Panie Boże, żeby to był list radosny... No, otwórzże się, biedactwo, nieszczęsny podrzutku! Patrz! sam się otwiera, tak przemókł... To też właściwie deszcz jest większy łajdak, niż my. Stało się!
Pochylili obydwaj głowy nad rozmokłym listem, którego wnętrze ocalało tak, że można było, choć z trudnością, odczytać wszystko. Kolumna czytał cichym głosem:
"Skarbie mój i moje nieszczęście!"
- Tak, to pisała kobieta! - rzekł Bąkiewicz - można czytać dalej. "Skarb i nieszczęście", to wystarczy. Powinno być: "kochany łajdaku!", bo to na jedno wychodzi.
Kolumna czytał:
"Piszę do Ciebie ten ostatni list, bo nie mam innej drogi, od czasu kiedy mnie unikasz i haniebnie się ukrywasz. Czemu mi od razu nie powiesz, że masz mnie dość, abym nie płakała po nocach i nie gryzła się §martwieniem i rozpaczą? Może bym sobie wtedy poszła od ciebie, chociaż mojej miłości nawet najsilniejszy człowiek z serca by wyrwać nie potrafił, bo nikt nie ma takiej siły".
- Biedactwo!
- U nas mocno kochają! - westchnął Kolumna - to nie Aleje!
I czytał:
"Ale jeśli ja ci przeszkadzam, mój najdroższy i jedyny, to znajdę sposób, aby ci nie wiązać życia. Ja wiem, Ty jesteś wielkim i sławnym artystą..."
- Co takiego?
- "... wielkim i sławnym artystą, za którym przepadają wszystkie kobiety i każda pragnie, aby się do rąk Twoich dostać. Czy ty myślisz, że ja nie wiem, co z Tobą wyrabiają? Wczoraj się dowiedziałam, że ta ruda hrabina, którą Pan Bóg pokarze za moją krzywdę, mało nie zemdleje, kiedy jej w oczy patrzysz! Ty temu wierzysz, a takie czupiradło, to Cię tylko podpuszcza i nabija w butelkę, aby wyszła na cudo, ale ze starego kalosza sam Anioł nie zrobi primadonny. One tak wszystkie lecą na Twoją wielką sławę i na Twoją straszliwą piękność, bo Ty jesteś jeden i drugiego takiego nie ma chyba na całym świecie, co wszyscy mówią, a ja cię zaklinam, przestań wierzyć byle komu, bo się zmarnujesz, choć jesteś geniusz i wszyscy cię odstąpią, tylko ja jedna będę wierna jak pies..."
W tym miejscu był, zdaje się, wykrzyknik, ale zginął, bo łza na niego padła. - Biedna dziewczyna... Ale kim jest on?
- Jakiś wielki człowiek - zaraz się dowiemy. Czytaj prędko!
"Więc postanowiłam zakończyć to straszne życie i rozmówić się z Tobą. Niech będzie tak, albo tak! Proszę Cię na kolanach i nogi Twoje całuję, abyś się ze mną zobaczył. Jutro nie tknę przez cały dzień maszyny i będę patrzeć, czy przez rynek nie idzie do mnie moje słońce. Ten list dostaniesz w sobotę rano, a ja będę czekała ciebie jak zbawienia do ósmej wieczorem. A teraz ci przysięgam na wszystko w świecie i na moją nieboszczkę matkę, że jeśli nie przyjdziesz do ósmej godziny, to kiedy zegar na Zamku przestanie bić tę czarną dla mnie godzinę, wypiję truciznę, którą mam od dawna przygotowaną - od tej chwili, kiedym cię widziała w taksówce z tą długą z Opery, którą także niech coś złego spotka. To jest moje ostatnie dla ciebie słowo pod najświętszą przysięgą, więc, jeśli chcesz ocalić moje młode życie, przyjdź jutro, a jak nie, to przyjdź za trzy dni na mój pogrzeb z anatomii i nawet kwiatka za pięć groszy nie rzucaj mi na trumnę, bo i tak serca nie masz, choć zawsze słyszałam, że wielcy i sławni ludzie to są najlepsi na świecie. Więc się czołgam na kolanach i całuję cię miliony razy - Twoja na życie, a może prędzej na śmierć - Kizia".
Kolumna, skończywszy czytanie, długo w milczeniu wpatrywał się w list, westchnął i spojrzał na przyjaciela. Bąkiewicz siedział bez ruchu, zdziwiony i przelękły.
- To straszny list... - szepnął wreszcie.
- To jest żałobna klepsydra, a nie list. Teraz się nie dziwię, że ta biedna dziewczyna, zamiast wrzucić list do skrzynki, nie zauważyła nawet, że jej się wysunął z rąk, bo ręce jej drżały, a oczy miała pełne łez, biedactwo, l tak dobrze, żeśmy go otworzyli...
- Co dobrego? Dowiedzieliśmy się o jeszcze jednym nieszczęściu.
Kolumna spojrzał ze zdumieniem.
- Tylko tyle? W takim razie ciężko się mylisz, bo nie tylko dowiedzieliśmy się o nieszczęściu, ale mu zapobiegniemy.
- W jaki sposób?
- W bardzo prosty : odnajdziemy adresata, przemówimy mu do serca albo do rozumu - do czego się da - i ocalimy biedne dziewczynisko. Czekaj no, zegar bije na Zamku... Która to?
- Pierwsza.
- Mamy wiele czasu; na razie pójdziemy spać, rano idziemy na poszukiwania, a nim słońce zajdzie, ofiarujemy tej dziewczynie życie jak wiązankę róż, truciznę wlejemy do rynsztoka, albo, jeszcze lepiej uczyniwszy, każemy ją wypić temu panu, który tak jest wart tej miłości, jak ja orderu za cnotę, a ty za talent. To musi być numer!
- Aby go znaleźć, musiałbyś go wygrać na loterii. Kolumno, uderz się w kapitel i pomyśl, że wśród miliona ludzi nie wynajdziesz nijakiego Roberta, tylko innego odmieńca o dziwacznym imieniu. Jeśli ona nazywa się Kizia, to licho wie , jak się nazywa jej kochanek.
- Ja go znajdę! Raz mój szewc znalazł mnie przed wojną, choć myliłem ślady, więc myślę, że co szewc potrafi, to i ja potrafię, a poza tym twoje obliczenie jest nieścisłe.
- Gadaj czemu?
- Bo z miliona trzeba cokolwiek ująć. Zróbmy rachunek z grubsza, więc odliczmy najpierw przeszło czterysta tysięcy Żydów, trudno bowiem przypuścić, aby panienka ze Starego Miasta zdradziła tradycję.
- Można przypuścić. Co dalej?
Z sześciukroć stu tysięcy trzeba odliczyć chociażby połowę kobiet, jedną czwartą dzieci", starców, kalek, cudzoziemców...
- Cudzoziemców nie można brać w rachubę, pamiętaj szczególnie o Francuzach, Włochach i Turkach...
- Dobrze, więc z cudzoziemcami należy brać pod uwagę sto pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn.
- Będziesz długo szukał!
- To też zacieśniam krąg; z tej cyfry należy ująć połowę w wieku, mało sposobnym do miłości romantycznej, zostanie przeto około siedemdziesięciu pięciu tysięcy należy odliczyć przypuśćmy tysiąc, przypuśćmy dwa tysiące absolutnie wiernych mężów...
- Przesadzasz!
- Wiem o tym, ale nie bawmy się w drobiazgi; trzeba następnie odjąć od tej gromady dla równego rachunku ze trzy tysiące, czasowo wyjętych poza nawias tych obliczeń, bo siedzących w kryminale. Zostaje siedemdziesiąt. Kiedy się wreszcie odliczy dziesięć procent zwyczajowych, jako rabat przy tak wielkim interesie, teoretycznie powinniśmy szukać nieznanego Roberta wśród sześćdziesięciu tysięcy, ale tego teoretycznie, bo praktycznie znajdziemy go bardzo szybko, mając te doskonałe wskazówki, z których każda jest wielkości wołu.
- O, Holmesie! Mów prędzej, bo może tu gdzieś w pobliżu dręczy się nieszczęśliwa dziewczyna, która w szafie ma ukrytą truciznę.
- Otóż wiemy, lub prawie wiemy, że indywiduum ma na imię Robert...
- Pluję na to imię!
- Ja je rozdeptałem butem, niech sczeźnie! Należałoby więc znaleźć sposób, aby wyszukać wszystkich Robertów, jacy są w Warszawie. Ilu ich może być?
- Czy ja wiem? Myślę, że niewielu ludzi wabi się tak głupio. Może tysiąc, może dwa?...
- "Więc przeglądnąwszy książkę telefoniczną...
- Na nic! Szwedy już nie drukują imion.
- Prawda, ale zostaje biuro meldunkowe! W tym wypadku nie potrzeba nam ani książki telefonicznej ani biura meldunkowego, wiemy bowiem dokładnie, kim jest ten niecny Robert. Jest artystą i to artystą o wielkiej sławie. Zastanowimy się i znajdziemy ananasa, choćby pod ziemią: niech mu dziewczyna rozbije na głowie flaszkę z trucizną, a my we dwóch zrzucimy go ze schodów. Jedno tylko jest straszne, i jednego się boję...
- Boże drogi!
- Tego się boję, że taki pan mógł zełgać przed biedną panienką i że on tak się nazywa Robert, jak ja się nazywam Lohengrin.
- Masz rację, takie bydlę jest zazwyczaj przemyślne.
- To mnie tylko pociesza, że dziewczyna znała jego adres i pisała do niego listy, więc należy przypuszczać, że choć szalbierz w miłości, listy otrzymywał pod prawdziwym nazwiskiem. Znajdziemy cię, miły panie Robercie, znajdziemy, szelmo chytry! Bąkiewicz, będziesz szukał?
- Do ostatniego tchnienia!
- Doskonale! Ty zawsze znajdziesz tego, kogo szukasz, oprócz wydawcy. Słuchaj więc: znalezienie tego podłego Roberta, kochanka rudej hrabiny, jest drobnostką. Jest to artysta. Może to więc być albo pisarz, albo malarz, albo rzeźbiarz, albo wielki muzyk, z tym więc załatwimy się w tej chwili, bo tego wspaniałego towaru nie ma w Warszawie zbyt wiele. Powoli, powoli, nie spieszmy się. W zawodzie śledczym trzeba cierpliwości, rozwagi, a przede wszystkim metody. Rozważywszy więc cierpliwie, rozważnie i metodycznie, będziemy onego Roberta szukali w środowiskach artystycznych. Jeśli to jest gruba ryba, rzecz jest jak już powiedziałem, łatwa, ale należy przypuszczać, że to nie jest rekin, tylko karaś.
- Ona pisze o wielkiej jego sławie...
- Mój drogi, gdybyś miał to wielkie i niepojęte szczęście, żebyś się nazywał Robertem i żeby się w tobie zakochała taka zwyczajna panienka ze Starego Miasta, to chociaż twoja sława ma metr siedemdziesiąt wysokości, dla niej byłbyś największym poetą i najsławniejszym artystą. Żaden teleskop nie powiększa tak gwiazdy, jak to potrafi miłość, która ziarnko piasku zmieni w górę; serce ma najcudowniejsze, przez Pana Boga zaczarowane oczy i dlatego miłość jest tak bardzo szczęśliwa i tak nieskończenie nieszczęśliwa. Gdyby ludzie patrzyli na siebie normalnym, a nie obłąkanym wzrokiem, miłość musiałaby sobie strzelić w łeb. l tak, kiedy jej czasem łuski spadną z oczu...
- Jak tej dziewczynie...
- Widzisz, co się dzieje...
- Więc myślisz, że Robert jest sztucznie powiększony?
- Tak; może to być jakiś Spodek, którego nazwisko wydrukowano w gazecie za udział w amatorskim teatrze, a ta Tytama uważa go za światową sławę. Może to być obiecujący aktor filmowy, czy ja wiem?
- Skąd więc te hołdy i uwielbienia, te hrabiny i primadonny?
- Ha! to w takim razie jest atleta!
- Wątpliwe, prawie niemożliwe, bo atleci, jak wiesz, z kobietami i nie tęgo...
- Tylko w sezonie. Ale jak to ona pisze? Zaraz... Aha: "... takie czupiradło to cię tylko podpuszcza i nabija w butelkę, aby wyszte na cudo..."
- Mam już! To jest fotograf...
Kolumna spojrzał z niesmakiem.
- Mój kochany - rzekł z naciskiem - my tu, na Starym Mieście, wiemy, co jest fotograf, a co jest artysta. My się tu fotografujemy w dzień wesela w ślubnej sukni z welonem i zdajemy sobie sprawę z tego, że jak pysk jest z nieprawdziwego zdarzenia, to go fotograf nie naprawi. Nasze biedactwo wie o tym równie dobrze, a pisze o nim, że to geniusz i "że drugiego takiego chyba nie ma na świecie", więc, dopuściwszy nawet szaleństwo przesady z miłosnego uniesienia, nie można tak mówić o fotografie.
- Więc jakiego to fachu artystą jest ten przeklęty człowiek?
- Wszystko przemawia za tym, że jest to malarz, albo rzeźbiarz, w każdym razie ktoś, kto ma do czynienia z ludzkimi gąbami. Rozważmy. Czy to może być malarz?
- Takich kanalii nie ma wśród malarzy, ale może się zdarzyć.
- Czy to może być rzeźbiarz?
- Możliwe na tych samych warunkach.
- A ja twierdzę, że niemożliwe. W jej nieszczęsnym liście jest wzmianka o tym, że ten ohydny człowiek "jest straszliwie piękny". "Straszliwie" - słyszysz? To jest demoniczny stwór, brunet, z purpurowymi ustami, zbudowany jak bożek. Widziałeś kiedy takiego rzeźbiarza? Ja nie widziałem. PanienKa może w prostocie a^cha mylić się w ocenie wielkości sławy tego pana i źle być poinformowana i jego marnym duchu, jeśli jednak idzie o twarz, nogi i resztę, to trudno by było o bardziej fachowe oko.
- Kobiety kochały się w potworach.
- Nie na Starym Mieście! Tu nie ma zdeprawowanych księżniczek i zhisteryzowanych nimf. Panienka z tej okolicy ceni dobrą rasę. Nie! To nie jest rzeźbiarz!
- A jeśli się pomylisz i to jednak jest rzeźbiarz?
- W takim razie nie ma talentu i sławy; prawdziwy rzeźbiarz przypomina bryłę marmuru, oczywiście w stanie pierwotnym - albo małe wzgórze gliny. Dla spokoju sumienia będziemy jednak szukać i w tej branży. Najpilniejszą jednak uwagę należy moim zdaniem zwrócić w stronę aktorów, śpiewaków kabaretowych, filmowych statystów, cyklistów, wioślarzy, a nawet nie pominąć sprytnych ludzi, co wycinają z czarnego papieru sylwetki, ale Roberta znajdziemy wśród malarzy.
- Kolumno, masz głowę z akantu! Gadaj teraz krótko, co należy robić, jak i kiedy?
- Dzisiaj jeszcze zrobimy plan, a jutro go wykonamy. Bardzo ciężko będziemy pracować przez cały dzień, a wieczorem upijemy się z radości, żeśmy uratowali biedną dziewczynę ze Starego Miasta, o czym możesz potem rzewnie napisać. Weź kartkę i notuj! Najpierw trzeba będzie z pamięci, a jutro dostaniemy spisy całego artystycznego narodu. Bardzo jesteś śpiący?
- Wcale nie, ten list mnie orzeźwił.
- Ohydnie korzystasz z cudzego nieszczęścia. Pomyślmy więc: który sławny człowiek w Polsce ma na imię Robert?
- Nie w Polsce, tylko w Warszawie, ten Robert mieszka "w miejscu".
- Oby nie znalazł miejsca na cmentarzu... Oczywiście. Będziemy go szukać w Warszawie i we wszelkiej artystycznej branży, potem dopiero trzeba będzie kandydatów przesiać przez sito rozumu, w czym ty nie będziesz mógł brać udziału. Więc pisz... Który pierwszy?
- Robert Wilicki, muzyk.
- Człowieku, ten klawicymbał ma ze sto lat!
- Polak w miłości nie ma wieku... Zresztą musi mieć odrobinę mniej. Zanotować?
- Cóż robić, pisz, ale możesz od razu namalować przy nim krzyżyk. Kto drugi?
- Robert... Robert... Jest! Poeta Polaski, ma talent!
- Zanotuj Polaskiego, ale namaluj dwa krzyżyki. Przecie to jest najcnotliwszy anioł w Warszawie, ma żonę i dzieci!
- Żona czasem przeszkadza, dzieci niebożęta mniej. To nie jest żaden dowód!
- To jest dowód, bo ta dziewczyna pisze, że go widziała w aucie z jakąś chudą gidią z Opery. Wyobrażasz sobie Polaskiego w tej sytuacji?
- Nie wyobrażam sobie, ale nie można nikogo pominąć.
- Więc pisz. Kto dalej? Zaraz... zaraz... Robert Przylądek!
- Wielki podróżnik? Rzadko bywa w kraju...
- Jaskółki też a jednak się mnożą. Tym silniej należy go podejrzewać, bo taki to ma wszędzie kochanki jak marynarz. Kto wie, ile takich listów piszą do niego w pogańskiej mowie ze wszystkich stron świata, równocześnie z Egiptu, z Islandii i Afryki Centralnej, chyba, że szelma wybiera takich Piętaszków, co umieją tylko ludzkim piszczelem zrobić znak na piasku. Zanotuj Przylądka.
- Zanotowałem i podkreśliłem.
- Kto jeszcze? Kto jeszcze? Dajcie mi Roberta - malarza!
- Na Boga! A Puszkowski!
- Prawda... Pomyśl, co to za kanalia, przez kwadrans się przed nami ukrywa i chowa się w cieniu. Puszkowski! Jak mogliśmy o nim zapomnieć?
- Już ja go tak podkreślę, że nie zapomnimy. Głowę bym dał, że to on!
- Sprawa jest zbyt poważna, abyś byle co dawał w zastaw. Jutro jednak zaczniemy od niego, a ja ci zapowiadam, że jeśli to on narobił tego nieszczęścia, to mu jego własnymi sztalugami rozbiję głowę. Puszkowski! Ten już ma parę dziewczynek na sumieniu, jedna to się podobno topiła.
- To nie dla niego, jak się później pokazało, tylko z miłości do jakigoś policjanta, ale wszystko jedno. Onegdaj widziałem go pod rękę z młodziutkim stworzeniem, o którym potem twierdził, że to była jego ciotka, po której ma dziedziczyć, więc zabiega o jej względy. - Damy mu ciotkę, nie bój się! Jaki jeszcze Robert kala sztukę? - Zdaje mi się, że to już wszystko. Grube ryby wyłowione, trzeba teraz przebierać wśród płotek.
- Czekaj no, jest jeszcze jedna gruba ryba aktorska. Zapisz Kaszewskiego i dodaj przy nim wykrzyknik.
- Napiętnowany!
- Jest już pięciu. O, słodka dziewczyno, gdybyś wiedziała, jak ciężko jest znaleźć zbrodniarza... Ale śpij spokojnie, przyprowadzimy go na stryczku!
- To jutro, a co teraz? Już druga...
- Nieszczęście godzin nie liczy.
- Dotąd mówiło się odwrotnie...
- Tak, ale stare porzekadła straciły już sens, bo się wszystko odwróciło do góry nogami. Szczęśliwi już policzyli swoje godziny, przyszła kolej na nieszczęśliwych. Co to był za pomysł, aby szczęśliwi nie liczyli godzin? Powinni byli liczyć, bo szczęście trwa krótko, a nieszczęście liczyć ich nie powinno, bo zwykle trwa bez końca. Czemu ziewasz?
- Ja tak zawsze na odczytach. Zwracam ci tylko uwagę, że nasza dziewczynka ze Starego Miasta, choć bardzo nieszczęśliwa, liczy już nie godziny, ale minuty, bo ma niewiele czasu - do dziś do ósmej wieczorem.
- Masz rację. Prosty, nieskomplikowany sposób myślenia zastępuje czasem z powodzeniem wzniosły rozum... Chodźmy spać. Jutro od rana będziemy odwiedzać proskrybowanych, następnie uczynimy nagonkę na mniejszą zwierzynę. Oczywiście zostaniesz na noc u mnie?
- Muszę zostać. Zanim bym się odważył zejść po schodach tego domu i zanim bym obudził stróża, już byłby dzień.
- Więc zajmij moje łoże... Ale, ale... czy gadasz przez sen?
- Nie wiem.
- Bo jeśli gadasz, to gadaj o byle czym, tylko, na miłość Boską, nie wygłaszaj nic z tego, co napisałeś, bo wyskoczę oknem. Dobranoc!
- Dobranoc, strzaskana Kolumno!
Na zamkowym zegarze wybiła druga; na Stary Mieście było bardzo cicho, a rzadko tylko słychać było niepewne dudnienie kroków na drewnianym bruku, obserwowane tu po nocach od czasu, kiedy na nieposzlakowanej sławy dzielnicę uczynili najazd artyści rozmaitego autoramentu; stąd ten chłód niepewny, ludzie ci bowiem nigdy nie stąpają prosto do celu, tym mniej po północy.
Kolumna zasnął od razu, skoczywszy w odmęty snu łbem na dół, jak to miał we zwyczaju, Bąkiewicz natomiast, nie mogąc sobie dać rady z roztrzęsionymi nerwami, jak niecierpliwy człowiek ze splątanymi sznurowadłami butów, przewracał się z boku na bok albo. szeroko rozwarłszy oczy na ciemność, rozmyślał o tej dziwnej sprawie, znalezionej na chodniku "na gładkiej drodze". Rozgrzebywał oczyma szary mrok jak popielisko, aby znaleźć iskierkę i przy jej rozbłysku ujrzeć prawdziwe oblicze owego Roberta, bo to wszystko, co mówił Kolumna, jest wprawdzie logiczne i ma pozory rozsądku, jemu się jednak zdawało, że jedna chwila jasnowidzenia, jeden błysk natchnienia, więcej zdołają rozświetlić tę śmiertelną sprawę, niż jakakolwiek cierpliwa metoda. Lepił więc sobie z szarej, podatnej gliny mroku rozmaite twarze, tak, że po dłuższej chwili pułap, na który wytrzeszczał oczy zaroił się dziwnymi gębami i wyglądał, jak pułap wawelskiej komnaty, przystrojonej w rzezane w drzewie głowy. Urojone gęby zaczęły się wykrzywiać i śmieszne czynić grymasy, najwyraźniej mu urągając, więc przymknął powieki, aby w ten sposób sczezły.
Rozmyślał przeto z zamkniętymi oczyma i z głębokiej, ciemnej kopalni coraz więcej sennego rozumu dobywał myśli mądre i śmiałe projekty pognębienia śmierci, zaczajonej na białego gołębia ze Starego Miasta. Nienajgorszy wydał mu się pomysł, aby powstać natychmiast, odwiedzić wszystkie redakcje i ogłosić w wydaniach porannych manifest do wszystkich Robertów, aby się do godz 6-ej wieczorem zgłosili w sprawie osobistej, we własnym, niecierpiącym zwłoki interesie do mieszkania redaktora Kolumny. Po rozwadze jednak, pomysł ten począł tracić na wartości, bo już w pierwszej z brzegu redakcji bardzo się zdumieją, w drugiej zatelefonują po pogotowie, w trzeciej mogą zrzucić ze schodów człowieka, któremu potrzeba do szczęścia wszystkich Robertów. Przypuściwszy, że redakcje ogłosiłyby ten oszalały manifest, Bąkiewicz jednak zatrząsł się ze zgrozy, wyobraziwszy sobie, że kilka tysięcy Robertów, biegnąc na wyścigi, zalewa ulice Starego Miasta, rozpiera Rynek, a policja część spycha ku Wiśle, część zaś zmuszona jest rozstrzelać, gdyż pod ich naporem zaczynają drżeć i chwiać się stare domy, Kolumna zaś, zdumiony i zdjęty przerażeniem, ucieka przez dachy. Machnąwszy przeto ręką na ten pomysł, zaczął zastanawiać się nad przypuszczalną ilością tych Robertów? dlaczego właściwie Robertów? Przeklęte to imię podniósł z bruku Kolumna i bez osobliwych argumentów kazał w nie wierzyć, jako w jedynie możliwe - dlaczego? Cały, ogromny gmach przypuszczeń, gmach, który trzeba będzie wznosić jutro pracowicie i z trudem, aby w nim, w jakimś najciaśniejszym zakątku przyprzeć śmierć do muru, oparty jest na fundamencie z piasku, na tym paskudnym imieniu. A jeśli to nie Robert? Siódmy pot oblał dobrą duszę i dość mizerne ciało poety...
Jeśli to nie Robert, oni napracują się potężnie, dziesiątki Bogu ducha winnych ludzi posądzą o łajdactwo, a biedna dziewczyna struje się esencją octową. Kolumna wprawdzie jest to człowiek niebywale sprytny, ale pracuje bez natchnienia; zbyt głęboko wierzy w maszynowość myślenia, zwaną logiką, podczas kiedy ponure sprawy życia dzieją się w sferze szaleństwa, w ciemnym lesie fantazji, w której jako pierwszą ofiarę zamordowano logikę. Ci dziennikarze są to śmieszni ludzie, jadą tylko na faktach, po utartym, mocno wybrukowanym gościńcu, a życie jedzie oklep po wądołach i wertepach, skacząc przez przepaście. Co komu pomoże spryt i ścisłość myślenia na wzburzonym oceanie? Śmierć jest chytrzejsza od samego Kolumny, który wstrząsająco opisze, ale później dopiero to, czego ona dokaże w napadzie furii, ale jej nie zwojuje dowcipnym odkryciem, że trzy litery Rób - oznaczają, że muszą oznaczać słowo Robert... A jeśli te trzy litery...
Nagle mu się wydawało, że się zatrząsł od nagłego grzmotu jego mózg, potem zadrżał febrycznie cały dom, jakby go ten straszliwy głos chciał rozsadzić, a zamknięte oczy Bąkiewicza poraziła przeraźliwym światłem błyskawica; w żarłocznym jej ogniu spłonął Robert jak ziarnko prochu.
Bąkiewicza nawiedziło natchnienie.
Porwał się z łoża i dygocąc, począł potrząsać Kolumną jak Samson; długo to jednak trwało, nim spracowany duch tego człowieka wygrzebał się z bezsennego odmętu i wlazł w niego niechętnie z powrotem.
- Kolumna! - szeptał przejmującym głosem Bąkiewicz.
- Jezus, Maria! Co się stało?
- Nieszczęście!
- Pali się!
- Nie... Wszystko na nic!...
- Zaświeci Na Boga; mów prędzej!...
- Kolumna! - mówił Bąkiewicz uroczyście - to nie jest Robert!
- Robert? Kto to jest Robert? Aha!
- To może być... równie dobrze... nawet lepiej...
- Nie męcz, dokończ!
- Robinson!
Kolumna, który usiadł był na łóżku, dlatego tylko nie upadł; głucho zawył i osłabł. Bąkiewicz chciał mu coś tłumaczyć, ale spotkał się z takim jego spojrzeniem, że się zachwiał, zrozumiał bowiem, że jeśli powie jeszcze jedno słowo, Kolumna go udusi. Zgasił więc czym prędzej światło i uciekł w ciemność, sponiewierany i zły. Po czym zasnął z Robinsonem przy boku.
Sobota urodziła się słoneczna i suszyła resztki łez rozpłakanego piątku. Słońce grzało czerwone dachy i reumatyzmami nasiąknięte staromiejskie mury, leczyło na nich zielone liszaje i srebrnym połyskiem pracowicie czyściło zasnute deszczem okna. Wywabiło chmury gołębi, które zaczęły krążyć nad Wisłą, wypryskując niespodzianie w górę, jak srebrne rozbryzgi wody, albo zniżając się nagle, zbite w gromadę jak mała lawina, oderwana od nieba, albo koziołkując, jak rozigrane dzieci na zalanej słońcem łące błękitu - gołębie, latające kwiaty Starego Miasta, białe dusze tych mrocznych domów, w których od niepamiętnych czasów, kiedy kamienne schody były jeszcze niewyżłobione - o, jak to dawno! - pielęgnowano pelargonie bardzo czerwone i bardzo czerwone serca, rzewne, cichutkie piosenki i miłość rzewną i tkliwą. Toteż słońce świeci tym domom jakoś łaskawiej i bardziej złociście i lubi, jak złoty, ogromny pająk, uwiązać się promieniami do wysokich kominów albo do szczytu dachów i przez małe okienka zagląda i patrzy, czy się nie odmieniło przez długie, długie lata?...
Nie ma już czerwonych pelargonii, ani nie ma rzewnych piosenek. Jest ciszej i jest smutniej, a milcząca nędza ma większe w biednych oczach łzy i częściej płacze, niż dawniej, l ruch jest jakiś większy, bo z czeluści tych domów coraz to częściej wynoszą graty mizerne, stoły kulawe i znękane od wielkiej pracy warsztaty i dokądś je wiozą, na wydeptanym zaś progu stoją ludzie, martwymi na to patrzący oczyma. Potem, już doczesnym nieobciążeni dobytkiem, wędrują sobie beztrosko przez Rycerską ulicę wspomnień, przez Zapiecek nędzy i przez Krzywe Koło rozpaczy na drugą stronę Wisły i na drugą stronę żywota na cmentarz na. Bródnie, pokłoniwszy się po drodze Farze i Królewskiemu Zamkowi.
A każdego słonecznego ranka, jak teraz właśnie, Stare Miasto wygląda jak prześliczny teatr: słońce - jak reflektor, domy - jak dekoracje, które malarz anielski wymalował i czas, rzeźbiarz wspaniały, wyrzeźbił, rynek - jak obszerna scena, na której w pierwszej odsłonie bawi się wesoło gromadka dzieci, a za kulisami, wśród pajęczyn odwiecznych i wśród zielonej stęchlizny, w oślepłym mroku i gęstym zaduchu tłamsi się życie przeraźliwie smutne, gruźliczne, wynędzniałe i głodne, i nieludzko cierpliwe. Nigdy się tam przez te zakamarki i zaułki, pokręcone parał itycznie, nie zabłąkał promień światła, to też dziw to jest nad dziwy, że się w tych sędziwych murach człowiek czasem zaśmieje, objawiając tym niepojętą moc serca i że tam czasem, jak kwiat, zasiany przez wiatry w szczelinie ruin, zakwitnie miłość blada i smutna.
Już czas był najwyższy, aby na tę słońcem zalaną scenę wyszło dwóch aktorów, występujących gościnnie w staromiejskim teatrze, bo komenda czy dramat, czy może tylko tragifarsa miała się skończyć wedle zapowiedzi primadonny punktualnie o godzinie ósmej efektowną sceną wypicia popularnej wprawdzie trucizny, ale zawsze trucizny. Kolumna jednak, powalony w drugi okres snu niepomierną irytacją, leżał jak martwy, wedle wybornego przepisu Danta, a Bąkiewicz spał niespokojnie, śniło mu się bowiem, że polski Wojewoda z francuskiego filmu ugania się z dobytym mieczem za Robinsonem, odzianym w kozie skóry i z okrzykiem: - Tyś pisał ten list, łajdaku! - chce go zabić, lecz Kolumna zasłania go własną piersią i pokazuje Wojewodzie gazety z fotografią Roberta, opatrzoną wielkim tytułem: "Robert, gwałcicie! panienek!" Wtedy rozsrożony Wojewoda krzyknął tak straszliwie, że Bąkiewicz zerwał się z łóżka.
Przetarł oczy i oprzytomniał. Był jasny dzień, a na ulicy darł się chłopak, sprzedający gazety.
- Nikt tego nie kupi, jeśli Kolumna tam cokolwiek napisał! - pomyślał poeta, przypomniawszy sobie nocną scenę.
Trzeba było wstawać i zbudzić Kolumnę. Na stole leżał wysuszony już i jakby z wielkiej rozpaczy skurczony nieszczęśliwy list, który złotym okiem promienia usiłowało w tej właśnie chwili odczytać słońce. Nowa fala wielkiego współczucia spłynęła w serce Bąkiewicza, kiedy pomyślał, że mają ocalić życie dziewczynie, która może gdzieś tu płacze za ścianą.
- A ta kanalia śpi! - pomyślał. - Trzeba go sprowadzić na ziemię. Kolumna! - wrzasnął nagle - wstawaj!
Widać jednak, że Kolumna miał taki sam sen, jak jego stróż, bo ani drgnął, jak przystało na Kolumnę.
- Kolumna! herbatę przynieśli!
Zaklęcie było na nic.
- Wstawaj! przysłali z redakcji pieniądze!
Oszustwo było tak naiwne i wieść taka nieprawdopodobna, że Kolumna ciężko westchnął przez sen.
- Kolumna! Podkop pod Bank Polski! Strzelanina i trzy trupy!
- Kiedy? - wrzasnął dziennikarz, zrywając się, zupełnie przytomny.
Bąkiewicz skrzywił się z politowaniem.
- Sęp i dziennikarz, dwa bratanki - rzekł pogardliwie.
- Zapomniałeś o kruku!
- Za to przypomniałem sobie szakala, familia jest już w komplecie. Po co to łgać w żywe oczy i nawet przed samym sobą, że chcesz ratować jakąś tam nieszczęśliwą figurę, kiedyś ty tylko zwietrzył sensację, a esencja octowa pachnie ci tak, jak innemu perfumy?
- Przyjacielu, spójrz w moje serce!
- Znam piękniejsze widoki... l cóż śmiesznego albo niemądrego jest w mojej teorii, że ten łapserdak, którego mamy szukać, może się nazywać Robinson? Czy istnieje takie imię? Z całą pewnością - więc? Nie ma się z czego śmiać. Jeśli ty się uważasz za dowcipnego, to ja nim jestem przynajmniej w tym samym stopniu!
- Człowieku, czemu mnie oczerniasz?
- Dość tego, Kolumno. Idziemy szukać tego bałwana?
- Za twoim przewodem! Jeśli zabraknie Robertów, weźmiemy się do Robinsonów. Pomaluj sympatyczną gębę słońcem i chodźmy błądzić po bezdrożach. Daj rękę, przyjacielu!
- Robię to tylko dla tej nieszczęśliwej dziewczyny...
Wyszli na zalaną słońcem ulicę Świętojańską i szli w stronę Zamku.
- Wiesz co, Tadeuszku - mówi Kolumna - trzeba patrzeć pilnie we wszystkie młode twarze, szczególnie obok kościoła. Jeśli spotkamy opuchnięte od płaczu oczy i twarz szarego koloru, to nie będzie trzeba szukać długo - to będzie nasza pacjentka.
- Szkoda, że mi nie powiedziałeś tego prędzej, już widziałem takie trzy. Czy one się tu wszystkie nieszczęśliwie kochają?
- Nie z samej miłości płacze człowiek, ale i z braku chleba... Patrz, przed kaplicą stoi karawan!
- Rzymianin by się wrócił, a Litwin by uciekł.
- Czy jesteś chrzczony, Robinsonie?
- Coś sobie jak przez mgłę przypominam...
- Więc nie bądź zabobonny.
- Dokąd najpierw idziemy? Do starego pianisty?
- Nie! Lepiej jest zacząć od młodego malarza. Zdejm kapelusz, bo na środku placu stoi moja siostra...
- Jaka siostra?
- Kolumna z królem Zygmuntem!
- Obyś skamieniał tak, jak twoja siostra! List wziąłeś?
- Oczywiście, płacze biedactwo w mojej kieszeni.
Około dziewiątej zaczęli się wspinać do malarza Puszkowskiego, który mieszkał na szóstym piętrze straszliwego warszawskiego domu, w którym nigdy nie było słońca, a jedyną jego radością był czasem włóczęga muzykant.
- Taki Żabi Koń niżej mieszkać nie potrafi! - stękał Bąkiewicz. - Pierwej łajdactwo ukrywało się w podziemiach, teraz się pnie do nieba. Czy to tu? Zapal zapałkę, tu są jakieś drzwi...
- Jest bilet wizytowy!
Przy świetle zapałki ujrzeli przyczepioną do drzwi płachtę papieru, na której wypisane było węglem wspaniałe nazwisko i pożyteczne objaśnienia:
"Dzwonka nie ma - proszę tłuc głową o drzwi".
"W piątek kobietom wstęp wzbroniony!"
"Ostrzega się wierzycieli przed złymi następstwami spadania z szóstego piętra!"
"Uwaga! Strasznie zły pies - był, ale poszedł na swoje wesele!"
"Tu się maluje mordy męskie, damskie i dziecinne! Dla ospowatych rabat!"
"Ze względów konkurencyjnych pijakom wstęp wzbroniony!"
"Kobiety złego prowadzenia są mile widziane".
- Chłop ma humor! - uśmiechnął się Kolumna.
- Zaraz będzie płakał... - rzekł ponuro Bąkiewcz. - Wal w drzwi!
- Walmy razem, ty prawą nogą, ja lewą...
W całej kamienicy głucho zadudniło, a za drzwiami nie było słychać żadnego głosu.
- Śpi bestia... Masz rewolwer?
- Niestety...
- Szkoda, strzeliłbym mu w drzwi. Walmy dalej!
Drzwi jęknęły, a gdzieś niedaleko począł kawałkami odpadać tynk.
- Coś słychać... Aha! pies szczeka... Jak porządny pies może wyżyć przy malarzu?
- I wśród psów są kanalie i straceńcy.
Psie głosy zbliżyły się do drzwi i nagle ucichły, bo bydlę, dotąd szczekające, ozwało się ludzkim głosem:
- Kto tam, do ciężkiej cholery?
- To ty, Puszkowski? Otwieraj! Tu Kolumna i Bąkiewicz... Otwórz do licha drzwi!
- Ani myślę!
- Otwórz, nie rób kawałów...
- Nie otworzę!
- Czemu?
- Bo drzwi otwarte, u mnie się nie zamyka.
W istocie po mocnym naciśnięciu zardzewiałej klamki, która mogła zdobić bramę Bastylii, drzwi się otwarły, Kolumna jednak stanąwszy ostrożnie na progu, rzekł:
- Bądź taki dobry i uwiąż psa!
- Ani myślę!
- Robisz kawały z drzwiami, ale je przestań robić z psem. Uwiąż to bydlę, albo zamknij do szafy.
- Nie da się zrobić!
- Dlaczego?
- Bo tu nie ma psa. Jest to przecie wyryte na drzwiach.
- A któż szczekał?
- Ja osobiście, aby pokazać zamożność domu i odstraszyć złodzieja. Wejdźcie, panowie!
Panowie weszli, chmurnie wzrok "nastroszywszy". Malarz, choć miał gębę promienistą i podobną do dobrego księżyca w pełni, radującego się widokiem splecionych ramionami kochanków i rozkwitłych bzów, wdział na roześmiane oblicze maskę ponurą i choć mu się oczy świeciły, usiłował spojrzeć ponuro. Potem głosem grubym, brunatnego koloru, dobytym z głębi brzucha, zapytał:
- Pojedynek?
- Gorzej! - rzekł smętnie Bąkiewicz.
- W takim razie siadaj, Kolumna może stać, bo w takiej pozycji każda kolumna odpowiada swemu wzniosłemu powołaniu. Napijecie się wódki?
- Nie napijemy się wódki...
- To się doskonale składa, bo nie mam w domu ani kropli. Czy przyszliście mnie obrazić?
- Bynajmniej...
- To wielka szkoda, bo jestem strasznie śpiący i może dotkliwa zniewaga mogłaby mnie rozbudzić. Bąkiewicz, przyjacielu, czemu na mnie patrzysz takim złym wzrokiem? To przecie jestem ja, a nie mój obraz.
- Słuchaj, mój kochany - zaczął Kolumna poważnym tonem - mamy mało czasu i chcemy cię o coś zapytać.
- Wal, bracie!
- Nie dziw się naszym pytaniom, bo sprawa jest wielkiej wagi. Pytanie będzie cokolwiek dziwne, ale historia jest niezwykła. Bądź szczery, bo tu idzie o życie i o śmierć.
- Czy o wasze życie, a o moją śmierć, czy na odwrót?
- Ty się możesz powiesić, jeśli będziesz miał ochotę - ani o nasze życie, ani o twoją śmierć. Idzie o życie biednej kobiety.
- Ja ją znam?
- Mamy takie wrażenie.
- A wy ją oczywiście znacie?
- Właśnie, że nie! W tym sęk, że my jej nie znamy i przyszliśmy się zapytać ciebie, kto to jest?
- To ciekawe! Wy jej nie znacie, ja jej nie znam, a ona ma umrzeć!
- Powiedziałem, że być może, ty ją znasz. Zaraz ci wszystko wyjaśnię, a jeżeli mi odpowiesz uczciwie, ocalimy kobietę.
- Ha! ocalmy ją! Pytaj, bracie...
Kolumna rzekł uroczyście:
- Tobie jest na imię Robert?
- Pytanie jest źle sformułowane; powinieneś zapytać: - Robercie, jak ci na imię? - wtedy bowiem miałbym już niejakie dane do odpowiedzi, nad którą teraz muszę się namyślić... Czy mnie jest na imię Robert? Jeśli mi obiecacie ścisłe dochowanie tajemnicy, to gotów jestem przyznać, że tak jest w istocie, ale zastrzegam się z góry, że ponieważ nie miałem najmniejszego wpływu na nadanie mi imienia, tym samym nie mogę być winien czyjejś śmierci, widzę bowiem, ze ktoś chce dlatego umrzeć, że ja się tak głupio nazywam.
- Nie błaznuj... Nazywasz się tedy Robert. Wiedzieliśmy o tym, ale zawsze trzeba się upewnić. A teraz pytanie drugie, nieco dziwne... Puszkowski! Czy masz kochankę?
Malarz zrobił najpierw "zdziwioną twarz", po czym spojrzał z takim niesmakiem, z jakim spojrzałby Petroniusz na oberwańca, gryzącego czosnek.
- Nie powiesz?
- Za pozwoleniem, moi panowie - rzekł malarz powściągliwie - chwileczkę... Kajetanie!
Nikt się nie zjawił, więc zawołał głośniej i klasnął w dłonie.
- Kajetanie!
- Kogo wołasz? - zapytał Kolumna.
- Wołam mojego lokaja, aby was wyrzucił za drzwi.
- Co takiego?!
- Ale możecie siedzieć spokojnie, bo on nie przyjdzie z tego powodu, że ja nie mam lokaja. Chciałem wam tylko pokazać, jak postępuje dżentelmen z hołotą, która go śmie pytać o jego najtajniejsze sprawy. A teraz gadaj dalej!
- Nie będę gadał, bo z tobą poważnie nie można. Przeczytaj ten list...
- Interesujące! - rzekł malarz, przeczytawszy - ha! trudno, człowiek nie jest stworzony dla szczęścia, tylko dla pracy i dla małżeństwa. Co to ma znaczyć?
Opowiedzieli mu szczegółowo, jak i co.
- Patrzcie, patrzcie! - zdumiał się malarz. - l wy myślicie, że to ja?
- Masz na imię Robert i...
- I co?
- ... i jesteś pies na kobiety.
- Ładnie powiedziane! Ale to nie ja.
- Dajesz słowo?
- Mogę przysiąc na ewangelię, tylko szkoda, że u mnie jej nie ma.
Musiała kiedyś być, bo jestem bardzo pobożny, ale gdzieś się zapodziała. Ale słowo daję, że to nie o mnie idzie. Stare Miasto to nie mój teren! Tam zaraz płaczą i chcą brać ślub, a jak nie to ci tata szewc kości połamie. Co dzielnica, to obyczaj... Ale tego urwipołcia musimy znaleźć za wszelką cenę!
- Pomożesz nam?
- Z całego serca wam pomogę, bo tu najwyraźniej idzie o jakiegoś malarza, tak przynajmniej można wywnioskować z jej listu.
- Czy jest drugi jaki pacykarz imieniem Robert?
- Właśnie, że nie ma, przynajmniej ja o takim nie wiem i dlatego wynajdę draba choćby pod ziemią, bo albo się kanalia podszywa pod wspaniałe miano malarza, albo nagadał dziewczynie niestworzonych rzeczy o swojej sławie. Jeśli go jednak znajdę, to jutro będzie sławny, bo go odwiozą do szpitala z rozbitą głową. Co wy teraz będziecie robić?
Kiedy go zaznajomili ze swoim systematycznym planem, Puszkowski ryknął śmiechem.
- Dwóch miłych młodzieńców ktoś gdzieś dzisiaj obije - rzekł - ale cierpienie dla dobrej sprawy jest święte. Ja będę szukał wśród młodszych...
- Spotkajmy się po obiedzie u mnie - zaproponował Kolumna. - Doskonale Kajetanie! - wrzasnął malarz - nie czekać na mnie z obiadem, jem dzisiaj na mieście. Pilnuj mieszkania. Chodźmy, panowie... Ach, jeszcze chwileczkę!
Zamknąwszy drzwi, dopisał węglem na obłąkanej karcie: "Wyjechałem na polowanie na małpy!"
Kiedy się rozstali na rogu ulicy, wrzasnął: - Pomyślnych łowów! - tak przeraźliwie, że wszyscy przechodnie przystanęli, lękliwie badając, kto zwariował, albo kogo mordują. Potem krzyknął:
- Johny! Gdzie się podział ten łajdak?
- Kto taki?
- Mój szofer.. Ach, prawda, nie mam auta... - mruknął, machnął ręką i pobiegł w stronę przystanku tramwajowego.
- Dobry chłop, tylko nic nie ma - uśmiechnął się Kolumna.
- Zajączki ma z pewnością... Dokąd my teraz?
Kolumna przejrzawszy listę zadecydował:
- Z kolei najbardziej podejrzany jest aktor... Jest w odpowiednim wieku.
Kaszewski był na próbie, więc wyszedł dopiero, kiedy go zabił zazdrosny mąż za uwiedzenie żony. Kolumna i Bąkiewicz, usiadłszy z nim w ciemnej i pustej sali teatru, w której fotele szczerzyły się jak zęby potwornej, rozwartej paszczy, długo mu wyjaśniali, o co rzecz idzie?
- Nie rozumiem! - rzekł aktor po namyśle.
Kolumna opisał sprawę w gwałtownych skrótach: kochanek, list bez adresu, śmierć, trucizna, biedna dziewczyna.
- Aha! - zawołał Kaszewski - povera ragazza!
- Co to ma znaczyć? - zapytał zdumiony Bąkiewicz.
Kolumna, który wiedział, że Kaszewski najniespodziewaniej używa dziwacznych słów i okrzyków w rozmaitych językach dla wspaniałego efektu, przygniótł znacząco nogę Bękiewiczowi, aby dał spokój. Sam zaś zapytał:
- Mój najdroższy, czy to ty?
- Niente!
- Więc nie ty?
- Jamais de ma vie! Dlaczego to mam być ja?
- Myśleliśmy... Czy ty masz kochankę?
- Ho! ho! ho! Antecedentalne pytanie!
- Czy to znaczy tak, czy nie?
- Mężczyzna, który nie ma kochanki, jest antypodą.
- Co takiego?
- Errare humanum est... Oczywiście, że mam kochankę.
- Czy to ta?
- Nomina sunt odiosa. Ja mam siedem kochanek!
- Niemożliwe!
- Dna contessima, a reszta wprawdzie z dobrych domów, ale antropomorficzna hołta.
- Czy wśród nich nią ma tej dziewczyny ze Starego Miasta?
- Nie ma, nie było i nie będzie, klnę się na czym świat stoi. Żal mi bardzo tej dziewczyny, evoe!
- To poczciwa małpa - mówi potem Kolumna - ale jakim on gada językiem!
- Musi mieć papugę w rodzinie... Ale sprawa jest coraz gorsza, przyznam się bowiem, że najwięcej liczyłem na Puszkowskiego, a potem na tego odmieńca. Źle bardzo Zygmusiu, horyzont się robi czarny. Evoe! jak mówi Kaszewski w miejscach najbardziej żałośliwych... Chodźmy do tego starego muzykanta.
- Gdyby Chopin żył, byłby w jego latach - myślał Kolumna, kiedy sławny pianista witał się z nimi, wciąż uśmiechnięty uśmiechem jakby przylepionym do twarzy. Sprawiał takie wrażenie, że się przy gwałtowniejszym ruchu rozsypie na pojedyncze nuty, więc Bąkiewicz z niejaką ostrożnością ujął podaną mu rękę, jakby się bał, że się oderwie bez trudu od pianisty i pozostanie w jego dłoni.
Kolumna z niebywałym szacunkiem, tłumacząc mu dziwaczność całej sprawy, przepraszał go za tę z góry nieoczekiwaną wizytę i z góry najuniżeniej przepraszał go za pytanie, które ze względu na dostojny wiek itd.
Muzyk najwidoczniej był uradowany całą tą historią.
- Ależ proszę, niech panowie pytają.
- Jeszcze raz przepraszamy najuprzejmiej, ale czynimy to dla dobrej sprawy. Mistrzu... czy pan... ma kochankę?
- Oczywiście! - rzekł wesoło mistrz.
- Ha! - pomyślał krótko Bąkiewicz, bo go "zatkało".
- Czy to jej pismo?
- Broń Boże! - odrzekł pianista, nawet nie spojrzawszy na list.
- Pan przecie nie raczył spojrzeć...
- A po co? Mam wprawdzie przyjaciółkę, która jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie umie pisać. Dość trudno jest wybierać w pewnym wieku i nie można kaprysić. Zresztą nie ma ona zamiarów samobójczych, bo do śmierci jej i tak niedaleko. Bardzo jednak jestem panom wdzięczny za posądzenie...
- Śmieszny bemol! - mówił na schodach Bąkiewicz - ale dobry człowiek, bo powinien nas był zrzucić ze schodów. Kolumna, czy myśmy przypadkiem nie poszaleli?
- Jeszcze nie, ale do wieczora to się zdarzy z pewnością. Ale i ten ma kochankę... Miły Boże! Jak my głupio wyglądamy... Chodźmy do Polaskiego. Może ten będzie sprawiedliwy. Czy cały świat ma kochanki?
Z niejaką furią Kolumna przystąpił do sprawy w gabinecie sławnego pisarza; kiedy zaś oświadczył:
- ... szukamy niejakiego Roberta, sławnego człowieka, który ma kochankę...
- Tak, panowie! - zawołał niespodzianie podniesionym głosem Polaski - to jest prawdziwym powodem upadku książki w Polsce. Byłem zawsze na zawołanie, kiedy szło o jej los!
- Ależ, panie Poiaski, my szukamy sławnego Roberta...
- Oczywiście, sprawa jest ważna! - pójdziemy zaraz bez zwłoki, bo dotąd każdy zwlekał, a książka ginie...
W tym miejscu mrugnął okiem w stronę kolegi Bąkiewicza, który wyłupił oczy, jak zając na strzelca.
- Idzie o nieszczęśliwą dziewczynę... - bąknął.
- O nieszczęśliwą książkę - krzyczał sławny pisarz - tak, ma pan rację! - i mrugnął na Kolumnę.
Sprytny Kolumna spojrzał nieznacznie w stronę drzwi uśmiechnął się i rzekł bardzo głośno:
- Dlatego bardzo byiibyśmy zobowiązani, gdyby pan poszedł z nami na zebranie. Czeka cała literatura w komplecie, a bez pana obejść się nie może.
- Doskonale! - rzekł z uśmiechem Polaski
Bąkiewicz patrzył na wszystko, jak na cyrk, ale nic nie gadał, bo Kolumna znacząco trącił w nogę, posyłając mu taką okrężną drogą jakieś tajemnicze ostrzeżenie do rozumu.
Kiedy się znaleźli na ulicy, Polaski rzekł:
- Przepraszam panów za to wyprowadzenie was z domu, ale poznawszy z kilku słów, że panowie mają mi coś dziwnego do powiedzenia...
- Nic nie szkodzi - rzekł wesoło Kolumna - na dworze lepiej się rozmawia. Otóż, widzi pan, awantura jest taka...
Z ogromną już wprawą i bardzo obrazowo opowiedział całą rzecz.
- A ponieważ pan ma kochankę - dodał już bezczelnie.
Polaski przystanął, jakby zobaczył upiora.
- Skąd pan wie o tym? - zapytał szeptem. - Panie ciszej!
- Afiszami tego nie ogłoszę, bo mnie to mało obchodzi. My także nie jesteśmy święci... Prawda, Bąkiewicz?
- Hycel! - pomyślał przyjaciel.
- Idzie więc o to, czy to przypadkiem panska przyjaciółka nie mieszka na Starym Mieście i nie nazywa się Kizia.
- Nic podobnego!
- Bo jeśli to jest ona - rzekł ponuro Bąkiewicz, który słowa dotąd nie wyrzekł - a dziś się otruje, to ją panu przyniesiemy do domu.
- Czy pan oszalał?
- Być może - odrzekł Bąkiewicz sławnemu koledze.
- Więc oświadczam panom uroczyście, że dama, której nazwiska nie wymienię i którą łączą ze mną stosunki artystycznej natury, przebywa w tej chwili w Zakopanem, z osobą zaś, która grozi samobójstwem, nie mam nic wspólnego. Dziwię się, jak panowie mogą mnie posądzić o tego rodzaju znajomości.
Po oschłym pożegnaniu, rzekł Bąkiewicz:
- Skąd wiedziałeś, że ten świętoszek ma kochankę?
- O sancta simplicitas!
- I co znaczyły te hece z uciekaniem z domu?
- Duszo poczciwa! Żona jego podsłuchiwała pod drzwiami, dlatego ten pismak tak kręcił i wywabiał nas na ulicę, nie potrzeba więc było zbyt wielkiej przenikliwości, aby się dowiedzieć, że sumienie jego jest tak zamazane, jak korekta powieści, l kto to mógł przypuścić?
- Słuchaj, Kolumna! Idziemy teraz do Przylądka... Jeśli się pokaże, że ten ma kochanicę, rzucam się pod tramwaj. To są straszne rzeczy! Chodzi człowiek po świecie i nic nie wie, i wszystkiemu wierzy jak bałwan, a tymczasem taki jeden z drugim Faryzej...
- A któż tobie broni?
Bąkiewicz spojrzał na przyjaciela, zdumionym wzrokiem, a ujrzawszy, że nie kpi, zamyślił się.
- Dobiliśmy do Przylądka Dobrej Nadziei; jeśli nas ta nadzieja zawiedzie, trzeba będzie siąść i płakać.
Słynny podróżnik przyjął ich w gabinecie pełnym straszliwych czaszek nieznanych zwierzaków, dziwacznych masek, łuków i strzał, obok których wisiała biała kartka z napisem: "zatrute". Na ścianach wisiało mnóstwo fotografii, na każdej zaś Przylądek w korkowym hełmie opierał nogę na zabitym krokodylu albo nosorożcu. Kiedy mu Kolumna wyjaśniał cel wizyty, weszła do gabinetu małpa, która z wielką powagą podała rękę Bąkiewiczowi, nie spojrzawszy nawet na Kolumnę.
- Dziwną do pana poczuła sympatię! rzekł podróżnik.
- Głos krwi jest niezawodny - zaśmiał się Kolumna.
- Tak, to są bardzo mądre zwierzęta - dodał Przylądek z powagą.
Bąkiewicz spojrzał zachłannie na zatrute strzały, ale nie wypadało dokonywać morderstwa na wizycie. Kolumna zaś kończył referat:
- ...Idzie więc o to, czy przypadkiem nie zna drogi pan na Starym Mieście dziewczyny, wabiącej się dziwnym imieniem Kizia, która z miłości do nieznanego Roberta chce popełnić samobójstwo? Słowem, czy ma pan kochankę?
Przylądek smutno westchnął, po czym wyjął z szafy dziwnego kształtu czaszkę, a podawszy ją przerażonemu Bąkiewiczowi, rzekł smętnie:
- Miałem ją, a oto ona! Nazywała się Tibukina, co oznacza Córka Słonia...
- I cóż się z nią stało?
- Zjadł ją jej wuj, od którego te smutne szczątki odkupiłem za czerwony parasol.
- Nieszczęsna!
- Tym się tylko pocieszam, że mu musiała stanąć kością w gardle, gdyż była to dziewczyna gwałtowna. Musiałem sobie kupić drugą, która w tej chwili opłakuje mnie w Ugadugu.
Wydobył z biurka fotografię nagiej dziewoi, której piersi sięgały niemal do kolan.
- Czy to o nią idzie?
Kolumna przypatrzył się zachłannie, po czym rzekł:
- Mam wrażenie, że nie.
- Szkoda...
- A czy drogi pan nie zna kogoś w kolorze białym?
- Nie panie, nie stać mnie na to. Takie cudo mogłem sobie sprawić za pół funta tytoniu i za lusterko, spróbuj pan wyżyć tak tanio w kraju... Tutaj jest straszna drożyzna!... Już panowie odchodzą? Może pan, panie Kolumna, chce sobie wziąć tę fotografię na pamiątkę? Głowy nie mogę ofiarować, bo porobiłem sobie na niej rozmaite notatki... Salem, drodzy panowie!
Kiedy wyszli, Bąkiewicz skierował się na prawo.
- Nie tędy! - rzekł Kolumna.
- Czy nie wszystko jedno?
- Nie, bo tam nie ma tramwaju; obiecałeś przecie, że się rzucisz pod tramwaj.
- To wszystko jest straszne! - westchnął Bąkiewicz. - Gdzie jest człowiek, który nie ma kochanki? Ten pitekantropus też miał dwie i to czarne i robi notatki na potylicy jednej z nich... To okropne! Niech się już lepiej ta nasza protegowana otruje, bo nie warto żyć na takim psim świecie. Zresztą to kobiety temu winne! Gdyby one nie chciały...
- Nie gadaj głupstw, Bąkiewicz, bo ci się ludzie zaczynają ciekawie przyglądać. Czego chcesz od kobiet, wygotowana czaszko? Co jest winna jakaś z małym rozsądkiem, a z wielkim i spragnionym sercem dziewczyna, której przeznaczeniem i fatalnością jest miłość i tylko miłość, bo nic poza nią nie ma dla niej na świecie, że mądry i chytry rzezimieszek, który o tym wie, umie skorzystać z tego cudownego obłędu i z tego szalonego instynktu? Co ona temu jest winna, że jej taprzeklęta miłość, bez której zmarnieje, odbiera wzrok, słuch, rozsądek, siłę i wolę, a zostawia jej tylko głęboką wiarę, że nikt bezbronnej miłości nie skrzywdzi? Czeka biedactwo z sercem otwartym jak purpurowy kwiat i aż drży na widok kochanka motyla, największego łajdaka, jakiego sobie tylko wyobrazić można. Czego od nich chcesz?
- A przecie i kobieta wyrządziła wiele krzywd...
- Mój drogi! Mężczyzna jest takim rzezimieszkiem przemyślnym, że znudzony zbyt łatwą zdobyczą serc naiwnych i pełnych słodyczy, używa ostrej przyprawy miłosnej biesiadzie, więc wymyślił sobie kobietę - demona, kobietę - wampira i innych takich pięknych szatanów rodzaju żeńskiego. Wmawia się w czystą duszę piekielne właściwości i każe się otumanionemu aniołowi zgrzytać zębami i udawać pantery. A taki piekielny demon popłakuje sobie po cichu w rzewnym sercu i rozpacza, i chce kochać, kochać za wszelką cenę. Gdyby te wszystkie okropne krzywdy, które kobieta wyrządziła mężczyźnie, zebrać razem, nadobny i wcale rozległy byłby z tego cmentarz, gdyby jednak zrobić z tego rachunek odwrotny, można by co nieco oszaleć na widok morza esencji octowej, jodyny i sublimatu, gdyby policzyć wszystkie okna, z których biedne i ciężkie jak kamień serca padały na bruk ulicy, gdyby można było zapisywać na mętnej i złej wodzie Wisły, ile w jej falach...
- To nie jest argument... Silny mężczyzna szuka innego wyjścia, kobieta umie ze swoją rozpaczą uciec tylko przez śmierć.
- Niezupełnie. Raczej należy przypuścić, że serce każdej kobiety, nawet najgorszej, ozdrowionej w miłości oczyszczone, zawsze wierzy i ufa, większość zaś mężczyzn, świadomie lub nieświadomie nie wierzy w nic nie ufa nikomu, przede wszystkim zaś nie wierzy w miłość, a nie ufa kobiecie, mądrość swoją w tym względzie i argumenty czerpiąc ze złośliwej tradycji, zręcznego dowcipu, z jadowitego aforyzmu i z całej biblioteki na ten temat, z biblioteki, którą sam napisał.
- To czemuż kobieta nie broni swej miłości?
- Czym? Miłością? Niczym innym nie umie. Kiedy na nią przyjdzie jej los, zamienia się cała w miłość. Jest to jej wielkim szczęściem i równie wielkim nieszczęściem. Kobiety w ogóle mają skłonność do przesady i do niepomiarkowania, przesadzają też w cierpieniu. Pewnie... Wtedy, kiedy się o mężczyźnie mówi, że wszystko przysycha na nim, jak na psie, kobieta rzuca się do rzeki. Z tego jednak widać, że w kobiecie są takie nieprzebrane skarby miłości i słodyczy, że gdyby mężczyzna umiał je przemienić w radość życia, zamiast je zadawaniem cierpienia doprowadzać do śmiertelnego obłędu, kobieta stałaby się czymś tak nieporównanie pięknym i wzniosłym, że świat musiałby upaść jej do nóg.
- Ziemia nie może być niebem!
- O to najmniejsza troska, bo aż taka awantura nam nie grozi. Dość jest na świecie dla utrzymania mądrej równowagi, zwyczajnego damskiego tałałajstwa, zwierzątek i pięknego ptactwa. Szkoda jednak tej cudownej kobiety, bez zmazy i skazy, której się wyrywa piórka ze skrzydełek, aby nie latała zbyt wysoko; szkoda tych przeczystych serc, które nauczamy wszelkiego plugastwa i tych nibieskich dusz, które się ściąga na ziemię podstępnie, i chytrze. Jest to jeden z tysiąca wybiegów w tej genialnej wymyślonej wojnie, zwanej walką płci, wojnie, w której mężczyzna atakuje, a kobieta się tylko broni, chyba że czasem taka się zdarzy, co, wziąwszy sprawę na serio, walczy również, a wtedy cała armia Holofernesów i Samsonów nie da jej rady. Całe szczęście, że kobiecie coraz częściej świta w głowie, iż się z nią odbywa odwieczne, misterne oszustwo z okadzaniem perfumami i poezją, z wieńczeniem różami i perłami, z tym wiecznym nabożeństwem, które ją zdeprawowało i jej serce. Powiadam ci, stary, że marny będzie nasz los, kiedy kobieta przejrzy tę milczącą zmową i pojmie ponury sens swojego kwiecistego żywota.
- Całe szczęście, że my tego nie doczekamy.
- Z pewnością nie doczekamy. Zresztą, kiedy by nastąpił taki powszechny bunt aniołów, trzeba będzie tylko uderzyć w pokorę, pokazać ręką na serce i prosić o przebaczenie, a wszystko wróci do normalnego stanu. Kobiecie nie można zrobić większej radości, jak dać jej sposobność do przebaczenia. Nieszczęśliwe stworzenia! Żyją miłością, która je zabija; śmierć jest wobec miłości czymś śmiesznym i niegodnym uwagi. Przyjacielu, a może to i dobrze?
- Parę kobiet na świecie jeszcze żyje.
- Ale czy jest wśród nich taka, co nie cierpiała?
- Kolumna! gdyby która z tych kobiet, co w tej chwili przechodzą ulicą, mogła słyszeć twoje szlachetne słowa, ucałowałaby cię!
- Niestety, mężczyzna jest to taka kaniia, co wmówił w kobiety, iż należy całować tylko groźnego bałwana i wielbić tylko tego, co by ją mógł zabić jednym ruchem, niby że to jest opiekun i obrońca. Kobieta jest to anioł zdeprawowany, a ja jej nie naprawię, sentymentalny idiota.
- Na rzeczownik mogę się zgodzić, przymiotnik jest zbędny.
- Gadaj zdrów, ja jestem dobry tylko na męża.
- To się ożeń!
- Kiedy zanadto szanuję kobiety.
- Słusznie! Ale będziesz mógł swoją żonę przerobić w anioła.
- To się nie da zrobić... Jestem mężczyzną i zwierzę się we mnie obudzi, kiedy będę miał łup na własność. Zresztą kobieta ma jeszcze jedną właściwość, oczywiście też wmówioną przez mężczyznę, tę mianowicie, że nie dowierza temu, który jej chce uczynić coś dobrego; z tego powodu mąż jest zawsze podejrzany.
- To się powieś! Tak źle i tak niedobrze. Uważaj auto!
- Wszystko mi jedno... Tak się wściekłem na tych bałwanów, że mnie roznosi; bo pomyśl, przyjacielu: odwiedziliśmy pięciu znakomitych mężów, sławne małpy, więc niby całą pierwszą klasę omnibusu i dowiedzieliśmy się, że każdy zdeprawował najmniej jeden egzemplarz kobiecy, co mu łatwo przyszło i bez najmniejszego wysiłku, bo ścierwa są mądre, wygadane, popularne i tak dalej. Widać, że to jest nagminne, bo jeżeli taki stary klawicyn, jak ten pianista, czepia się jakiejś spróchniałej basetli, to co się musi dziać wśród ludzi zdolnych do miłości?
- Doskonale! Niech się ludzie kochają!... Co ci to szkodzi, że na świecie jest wiosna?
- A niech się kochają! Chciałbym, żeby się wszyscy na ulicy całowali, żeby w parkach i ogrodach nie było słychać nic innego, tylko śpiew słowików i odgłosy pocałunków, co jest jeszcze ładniejsze. Niech się kochają do upadłego, bo to trzeba i gdyby się świat zawalił, to pary, splecione w uścisku, nawet by takiego drobiazgu nie zauważyły i miałyby rację, ale niech ta miłość będzie piękna, śliczna, niebieska, niech się cudownie śmieje i cudownie płacze, ale niech nie będzie chytra, podstępna, obleśna, niech nie łże i niech nie oszukuje dziewczęcego serca, które wierzy, wierzy aż do śmierci, podczas gdy taki wygadany cygan, jak ten literat, potrafi z nim zrobić łajdacko, co mu się podoba, bo miłość jest głupia, a on jest mądry. Ja się na takich wściekam i kości bym im połamał. Dobrze mówię, czy nie?
- Ha!
- Widzisz sam, że mi musiałeś przyznać słuszność; dziewięciu mężczyzn na dziesięciu oszukuje w tej grze, chociaż dwóch najmniej czyni to bez zastanowienia i bez złej woli, tylko robi to bezmyślnie co robili zawsze inni i co robią dokoła niego. Przecież to jest pewnego rodzaju ambitnym sportem i istnieją tacy rekordowcy, zawodowi myśliwi, którzy się szczycą ilością upolowanych nieszczęśliwych stworzeń. Jest to takie paskudztwo, jakbyś łapał skowronki w sieci, a potem je dusił. Zły jestem...
- Ja też jestem głodny.
- Oprócz tego jesteś kretyn... Ja naprawdę jestem zły. Bąkiewicz, kochasz mnie?
- Mam słabość do zwierząt.
- Widać z tego, że się nie wstydzisz biednych krewnych. Ale zrobisz to, o co cię poproszę?
- W granicach rozsądnych... do wysokości dwóch złotych... Kto wie?
- Zrób mi przyjemność i powiedz, że mężczyzna jest świnią.
- Jest!
- Powiedziałeś to bez przekonania.
- Mężczyzna jest świnią! - wrzasnął Bąkiewicz.
- To zaraz widać, bo się zalał już od samego rana! - rzekła dobitnie jakaś przechodząca dama, przyśpieszając kroku. Bąkiewicz zatoczył się z radości.
- "Dała duchowi twemu w pysk i poszła!" To jest honorarium za obronę!
- To jakaś wydra, taka się nie liczy - rzekł posępnie Kolumna - wieków zresztą potrzeba, aby się wielkie prawdy stały chlebem pospólstwa.
- Pewnie, pewnie... ale, mój drogi, jeżeli mnie kochasz, zrób to, o co cię poproszę! Powiedz głośno...
- Do widzenia - rzekł szybko Kolumna - muszę wpaść na chwilę do redakcji. Zejdziemy się za godzinę, a ty tymczasem szukaj tego plugawca.
Uśmiechnął się Bąkiewicz i poszedł do artystycznej kawiarni, gdzie wśród kłębów dymu, jak wśród olimpijskich obłoków, pluli na świat i życie częściej jednak na podłogę młodzieńcy wielkiego ducha, piszący, malujący i grający śledził badał i dochodził, notował, rozważał i wnioskował, zataczał kręgi albo bieżał zygzakiem Dowiedział się o dwóch Robertach jednego dopadł na próbie operetki, drugiego w kinematograficznym studio, w którym jako rekwizyty do nowego filmu rodzimej produkcji pyszniła się otomana od scen miłosnych i trumna, potrzebna do szczęśliwego zakończenia Równocześnie Puszkowski polował na swoich terenach, w Akademii Malarskiej, po szkołach prywatnych i po pracowniach
Kiedy się zeszli około trzeciej w mieszkaniu Kolumny, wyglądali wszyscy trzej jak ogary, co ozory wywaliwszy chłepcą powietrze. Długo jeden drugiego o nic nie pytał, bo rezygnację mieli wymalowaną na fizjonomiach
- Klapa! - rzekł wreszcie Puszkowski - znalazłem pięciu Robertów mniejszego kalibru, wywlokłem z nich bebechy i wszystko na nic
- Żaden nie ma kochanki?
- Wszyscy mają, ale nie w tych stronach To cos wygląda na wyraźny bojkot uboższych dzielnic A cos ty zrobił, Bąkiewicz?
- Znalazłem tylko dwóch Robertów, ale za to trzy kochanki, bo jeden z tych pajaców, taki z kinematografu pracuje w dwóch konkurencyjnych przedsiębiorstwach i widać nie chce żadnego krzywdzie
- Ja - rzekł Kolumna - znalazłem jednego, karykaturzystę, który nie mógł sobie przypomnieć ilości swoich ofiar, przysiągł mi jednak, ze na Starym Mieście był tylko raz jeden w życiu, kiedy zabłądził po pijanemu Dałem mu więc pokój, bo to nie nasz człowiek, chociaż była chwila, ze go chciałem udusić, bo pomyślcie znaleźliśmy w artystycznej branży trzynastu drapichrustow imieniem Robert, a dowiedzieliśmy się o dwudziestu najmniej ofiarach Jak wy to robicie, Puszkowski?
- Piękne imię - rzekł skromnie malarz - Nie jestem wam już potrzebny?
- Nie kupujemy kiepskich obrazów, możesz iść'
- Więc moje uszanowanie Skorzystam z tego, ze jestem w tych stronach i powłóczę się trochę po zaułkach
- Ani mi się waz' - wrzasnął Kolumna - takich jak ty ni powinno się nigdy tu wpuszczać, jak zarazy' Do polowania masz Aleje ty Robercie'
- Całuj psa w nos' - zaproponował dość uprzejmie malarz, już ze schodów
- Nie bądź śmieszny, zacna Kolumno - uspokajał Bąkiewicz - to już jest zbytek lokalnego patriotyzmu Co on tu zrobi złego?
- Nazywa się Robert to chyba wystarczy' A cóż to za plugawe nasienie siedzi w tym imieniu' Dlaczego ty nie masz kochanki dlaczego ja jej nie mam, a za to każdy Robert, jakby dla piekielnej równowagi ma dwie, albo trzy?
- Bo to są w tych interesach ludzie z głową, a my tylko z sercem. My jesteśmy kalecy Oni nie ryzykują niczego, a my wszystko Gdyby jeden z nas rozpoczął tego rodzaju przedsiębiorstwo, musiałoby się to skończyć tragiczną katastrofą
- Czym?
- Najmniej małżeństwem Mało ci? Chyba żebyś się wolał otruć.
- Otruć? Bąkiewicz, na Boga' to mi przypomina My tu gadamy od rzeczy, a tam ta dziewczyna pewnie co chwila spogląda na zegarek.
- Na zegarek? myślę, ze nie, bo skąd by takie biedactwo wzięło zegarek, z całą pewnością spogląda czasem na małą buteleczkę
- Co robić?
- Radź ty, ja JUŻ żadne) nie widzę rady Uczyniliśmy, co było w naszej mocy, szukając tego draba W głowie mi się tylko nie może pomieścić, jak się nam mógł wymknąć człowiek o wielkiej sławie i jakiś niebywały artysta? Jasne, ze musi to być jakaś podwójna kanalia, bo nie tylko oszukał dziewczynę, ale ją i ołgał Biedne, bardzo biedne dziewczymsko' Może najrozsądniej będzie pójść do komisariatu, pokazać list, opowiedzieć wszystko i niech jej szukają Oni prędzej znajdą
- Albo tez nas przymkną za niemądre żarty, bo oni nie mają czasu na romantyczne awantury Zwyczajny posterunkowy, czuły na miłość może by nam pomógł, ale z dygnitarzy policyjnych każdy zapewne jest żonaty i do takich spraw nie ma serca Zaczęliśmy, przyjacielu, to już i kończmy sami Nie znaleźliśmy tego Kuby Rozpruwacza, ale próbujmy znaleźć ją Będziesz szukał?
- Po tym wszystkim, cos mi dziś nagadał o dziewczęcych krzywdach, muszę to uczynić, bo zagryzłoby mnie sumienie.
- Będą z ciebie ludzie, młodzieńcze, choć sam już musiałeś o tym zwątpic Masz jaki pomysł?
- Mam sto pomysłów, ale jeden wydaje mi się naprawdę wyborny Co powiesz o psie policyjnym - ha? Należy wystarać się po psa, dać mu do powąchania list i znaczącym głosem zawołać szukaj'
- Jest to pomysł doskonały, chociaż nieco pod psem, bo najpierw skąd wydostać takiego mądrego kundla, a po wtóre gdyby to był nawet geniusz psiego rodzaju, to i on nie dałby rady po deszczu, po tylu godzinach i po przejściu setek ludzi jej drogą Trzeba tez uwzględnić niejaki nadmiar zapachów miejscowych
- Tak, są trudności, bywały jednak wypadki.
- Trzeba będzie poradzie się rozumu
- Czy nie możesz wymyślić takiego sposobu, abyś i ty mógł wziąć udział?
- Dobry dowcip' szczęście, ze nie sprowadziłeś psa policyjnego, bo jest to zwierz inteligentny i zacząłby głucho wyć Czy chcesz powiedzieć co jeszcze?
- Jeżeli nie będziesz używał takich obcych słów, jak rozum - to
- Doskonale, trzeba więc będzie zrobić raz jeszcze analizę tekstu i wydobyć z nieszczęśliwego listu wszystkie możliwe wskazówki i pójść na poszukiwania. Oto jest list. Należy odrzucić wszystko, co się odnosi do tego bęcwała i wynotować wszystko, co może w jakikolwiek sposób określić ją. Najważniejszym szczegółem jest jej imię: Kizia. Tak, czy nie? Owszem, ważny szczegół. Tylko co to znaczy: Kizia?
- Zapewne nic. Jest to jakaś pieszczotliwa odmiana imienia o podobnym brzmieniu. Co ci to przypomina?
- Mnie to przypomina, że jedna pani wabiła się Buba, a zwała się Barbara, jeszcze jedna kazała się wołać Lucy, a zwała się Izydora, a jeszcze jedna pieściła się nazwaniem Mysz, a zwała się - Boże jej przebacz - Placyda. Miałem ciotkę, która się przez całe życie nazywała Liii, dopiero na nagrobku dano świadectwo prawdzie i napisano Lamperta. Jeżeli od Liii do Lamperty jest dość blisko, to od Kizi może być równie blisko do Scholastyki albo do Marcjanny.
- Tak, ale na Starym Mieście...
- Daj pokój z tym twoim Starym Miastem! Kobieta jest wszędzie taka sama i wszędzie się czuli i kokietuje, nie tym, to owym. Tak samo i ta nasza Kizia. Nazywa się albo Józia, albo Frania, albo nosi słodkie imię Agnieszka, a teraz jej szukaj!
- Ja jednak dałbym głowę, że skromna dziewczyna nie wymyśliła sobie sama tej Kizi, lecz że ją tak przechrzcił ten łajdak.
- Nie kijem go, to pałką.
- Być może jednak, że ją tu gdzie w pobliżu znają pod imieniem Kizi?
- Być może, ale wątpię: Tu zapewne nazywają ludzi starym, dobrym sposobem: Walenty spod siódmego, Marysia od magla, Kasia ospowata, albo przez podkreślenie związków służebnych: Michasia od radcy, Frania od redaktora, Henia od malarza, coś zawsze w tym stylu. Kizia bez żadnej ozdoby jest bladą twarzą, zgubioną w tłumie. Będziemy jej długo szukać.
- Zawsze to jest jakiś ślad. Co to ona pisze? O, to jest ważne! Pisze, że przez cały dzień nie tknie maszyny i będzie czekać, ma więc jakąś maszynę, ale jaką? Zastanówmy się.
- Jakąż może mieć maszynę? - albo do szycia, albo do pisania.
- Myślę, że raczej maszynę do szycia, bo niepotrzebnie wymyślona maszyna do pisania jest zbyt kosztowna, zresztą, sądząc po stylu tego listu, dziewczyna ta z pewnością jej nie ma.
- Co ma styl do maszyny?
- Bardzo wiele, bo nieszczęśliwe stworzenia przez długie lata przepisując utwory literackie dramaty i komedie, tak z czasem ulegają fatalnym wpływom obcego stylu, że zatracają w zupełności piękno i niewymyślną prostole swojego. List panny Kizi nie ma w sobie śladów rozwiązłości, mowa, choć niewybredna, jest ludzka, podmiot jest na miejscu właściwym. Nie! ona nie ma maszyny do pisania, ona ma maszynę do szycia.
- Za tym nic nie przemawia!
- Owszem! list jest pełen łez, a autorka przyznaje się, że płacze po nocach. Mój drogi! Żadne oczy nie są tak skłonne do płaczu, jak nieszczęśliwe, wymęczone, wysilone oczy szwaczki, l jeszcze coś... Ta dziewczyna pisze, że choć go wszyscy odstąpią, ona zostanie "wierna jak pies".
- Czy to ma co wspólnego z szyciem?
- Nie wiem sam dlaczego, ale ma. Może być, że każda praca zajmuje uwagę i skierowuje myśl w inną stronę, a takie biedactwo szyjące, tępo wpatrzone w nieskończny bieg ściegów, czyni to machinalnie, a myśli, wciąż myśli o jednym. Czasem ją igła ukłuje w palce, a myśli w serce.
- Bardzo ładnie powiedziane, ale teraz szyje na maszynach, a to wymaga uwagi.
- To też pewnie jest pozostałość z dawnych czasów.
- To za śmiałe, trzeba by bowiem uznać niebywały fakt, że szwaczka dziedziczy po szwaczce smętek tragedii i melancholijnego nałogu. Ja myślę, że szwaczki rozczulają się dlatego, że często mają w rękach przedmioty, które w nich budzą uśpioną żałość: męską bieliznę.
- I to być może, ale w takim razie zakochana panienka z pralni musiałaby płakać bez ustanku. W każdym razie musimy przyjąć za pewnik, że panna Kizia posiada maszynę do szycia. Godzisz się na to?
- Czy nie ma innych jakichś maszyn domowych?
- Zdaje mi się, że nie ma.
- Więc nazywa się Kizia i jest szwaczką. Co dalej?
- Szczegół bardzo ważny, z którego można wysnuć niektóre dane o miejscu jej zamieszkania. Powiadam ci, że my dwaj utworzymy szkołę nowych metod śledczych. Słuchaj, co pisze: "będę patrzeć, czy przez rynek nie idzie do mnie moje'stonce". W tym zdaniu tylko to słońce jest psa warte, poza tym każde słowo jest bezcenne.
- Rozbierzemy to zdanie! Co widzisz?
- Widzę, że ona patrzy; jeżeli może ujrzeć kogoś, idącego przez rynek, w takim razie mieszka albo przy samym rynku, albo w którejś z wpadających w rynek uliczek, ale w jakimś niedalekim domu. Przede wszystkim którędy może wejść na rynek ta ohydna małpa?
- Przez Świętojańską, przez Kanonię, albo od strony Freta, najpewniej jednak przez Świętojańską, bo to jest zwyczajny trakt obcych wielbłądów, zbliżających się do oazy Starego Miasta. Jeśli tak, to można jednego z nich wyraźnie widzieć z trzech stron rynku, trudniej z czwartej, bo by się trzeba było wychylać z okna.
- Miłość wszystko potrafi.
- Ciche siedź! 0tóż jestem zdania, ze trzeba będzie obejść wszystkie domy od Świętojańskiej ku Fukierowi, po czym wszystkie w stronie, gdzie jest dom Barczyków, następnie pójdziemy na prawo, ku domowi Skargi. Jeśli ta podróż będzie daremna, spróbujemy zbadać czwartą stronę i domy u wylotu wszystkich uliczek. Która godzina?
- Czwarta.
- W ciągu czterech godzin można tego dokazać, tym bardziej, że ominiemy dom Fukiera i dom Barczyków, bo w jednym piją, ale nie esencję octową...
- Zdarza się i ocet...
- Ä w drugim...
- Zdarza się, że też piją, ale możemy je pominąć. Czas już jednak najwyższy chodźmy...
Kiedy wyszli na ulicę, Kolumna przystanął u wylotu Świętojańskiej.
- Nie mam odwagi wejścia na rynek, kiedy pomyślę, że to biedactwo - gdzieś z okna patrząc przez moment jeden może pomyśleć, że to idzie on...
- Niemożliwe, żeby się pomyliła!
- Czemuż to?
- Bo pisze o tamtych, że jest piękny, a ty nawet z daleka... nie gniewaj się, Kolumno. Czy nie uważałeś, że się nawet gołębie zrywają z przestrachem na twój widok, a przecież nie są to ptaki płochliwe i widziały niejednego szewca? Ha! Dokąd zmierzasz?
- Zapomniałem o aptece. Chodź!
Weszli do starej apteki tuż za Świętojańską; aptekarz spojrzał niechętnie na pucołowate, zdrowe pyski dziwiąc się uprzejmie, jaki też mogą mieć interes w przybytku, w którym kupuje się zdrowie?
- Panowie do telefonu? - zapytał.
Kolumna wyjaśnił mu, że idzie o sprawy ponure i prosi go o informacje, czy młoda dziewczyna, o zrozpaczonym obliczu, zapewne z błędnymi oczyma nie kupowała w jego aptece wczoraj lub może dziś esencji octowej, lub innej taniej trucizny? Nie kupowała. Kolumna oświadczył, że to wielka szkoda, aptekarz jednak pocieszył go uprzejmie - że to nic nie szkodzi i że to niczego bynajmniej nie dowodzi, bo młode dziewczęta nie kupują trucizny w ostatniej chwili, lecz przezornie natychmiast po zakochaniu się zaopatrują się w środki gwałtowne na wszelki przypadek, bo miłość jest okrutna i nigdy jeszcze nic dobrego z tego nie wyszło. Wobec tego Kolumna pożegnał go serdecznie i tak życzliwie, że aptekarz mógł być prawie pewny, że, jeżeli Kolumna zechce przenieść się na drugi świat sposobem gwałtownym, u nikogo nie kupi trucizny, tylko u niego.
Rozpoczęli pracowitą wędrówkę od domu do domu, dobrzy Samarytanie.
- Najlepiej - rzekł Kolumna - znaleźć w każdym domu jakąś poczciwą kobiecinę, jest to bowiem zawsze drzewo wiadomości złego i dobrego. Wiele rzeczy pożytecznych można się dowiedzieć u fryzjera, nierównie więcej w sklepiku, znacznie więcej u stróża, ale najwięcej przy maglu. Gdyby tak można szczęśliwie natrafić na praczkę w starszym wieku, sprawa byłaby rozwiązana bez trudu i zachodu. Ale gdzie tu znaleźć taką encyklopedię?
- Kierujmy się zapachem chlorku i mydła.
- U nas na Starym Mieście nie używa się chlorku!
- U was na Starym Mieście w ogóle się koszul nie nosi! Patrz, ten pan ma jakąś łączność z tym domem. Podoba mi się ten człowiek, bo się uśmiecha.
- Kogo panowie uważają? - zapytał uprzejmie miły człowiek ze szczotką w ręce i z uśmiechem na twarzy.
- Dobry wieczór panu! Chcielibyśmy zapytać o różne rzeczy, o których pan wie zapewne.
- Wiem, albo nie wiem. Panowie z policji?
Miły człowiek zatrzymał w ręce szczotkę na długim kiju, a ukrył uśmiech.
- Broń Boże! My tylko szukamy jednej panienki. Pozwoli pan papierosa? Tu gdzieś mieszka jedna panienka, co szyje na maszynie.
- A jest tu taka...
- Nazywa się Kizia?
- Może i tak...
- Młoda panienka? Przychodzi do niej jeden elegancki pan, brunet...
- Czy ja tam wiem? Różne do niej przychodzą! Tylko, że ona niemłoda, miała już dwóch mężów.
- Przecież pan mówił, że panienka!
- A kto ją tam wie? Z kobietami nigdy nie wiadomo, ta od nas, to już stara wrona.
- A innej nie ma?
- Była jedna, ale poszła za oficera. Może to ta? A jak nie ta, to tu panienek dużo, same porządne dziewczyny. A może panowie uważają tę spod czternastego, ale to Żydóweczka.
- Szkoda było papierosa - mówił Kolumna - mężczyzna nigdy nie wie. Chodźmy dalej.
Byli u krawców i szewców, u rzeźników i u dobrych ludzi bez. zajęcia. Nikt nie znał panny Kizi, chociaż dotarli już do połowy domów. Przed jednym stała jak żuraw na straży baba dzielna i taka w sobie nabita, że chyba jej pan Kiliński w nagłej potrzebie musiał używać jako armaty. Oparta o olbrzymią miotłę, czyniła wrażenie, że przed chwilą z niej zsiadła srogą odbywszy podróż na diabelski bal.
- Gadaj z nią ty, ja się boję - szepnął Bąkiewicz.
- Nie bój się, pluń za siebie trzy razy.
- Panowie do kogo? - zagrzmiał głos nad podziw ciepły.
- My tak spacerkiem...
- Stare domy oglądać? Nie ma już co oglądać, Żydy wykupili. A pan to chyba już się dość napatrzył, bo pan tu niedaleko mieszka.
Kolumna zarumienił się z radości, że jest taki popularny.
- To pani mnie zna?
- Wszyscy pana znają, bo jak się pan tu sprowadził, to ludzie ostrzegali, aby się przed panem pilnować.
- Czemu na Boga?
- Bo pan jest z gazety, a mówili, że to gorzej, niż z policji.
- To pani dobrze mówili! - wykrzyknął radośnie Bąkiewicz.
- Niech pani nie zwraca na tego pana uwagi, bo jest trochę pomylony - oświadczył Kolumna.
- To zaraz widać - rzekła baba wesoło.
- Ten pan pisze wiersze!
- To niby co? Na Mickiewicza się uczy? Biedactwo...
- Pani kochana - zaczął Kolumna - bardzo się cieszę, że pani mnie zna i jak pani widzi, jesteśmy swoi; bo ja będę do pani miał małą prośbę. Ale to delikatna sprawa!
Babie zaświeciły się oczy.
- To chodźcie panowie do mnie, bo już się wszyscy patrzą i mogą być plotki.
- Jakie plotki?
- Powiedzą, żem sobie aż dwóch gachów znalazła. Bo ja jestem wdowa.
- Hu! hu! - zaśmiał się Bąkiewicz, Kolumna zaś spojrzał na niego jadowicie.
- Bardzo dobrze - rzekł - tutaj dla nikogo nie ma nic świętego. Niech pani prowadzi. Ale... ale... na wizytę do szanownej osoby nie wypada iść z suchym pyskiem. Tadziu! skocz po alembik!
Nachyliwszy się do Bąkiewicza, szepnął:
- Wracaj prędko, bo teraz ja sie z nią boję zostać sam.
- Trzymaj się przez kwadrans, a w razie czego wołaj pomocy! Już idę.
Ponieważ o szynk na Starym Mieście nie było trodno, w chwilę potem siedzieli we troje w sklepionej izbie i, uprzejmie przepijając, radzili nad dziwną sprawą, Kolumna bowiem, wierząc w zdrowy rozum, dopuścił babę do sekretu.
Rozważywszy rzecz całą przenikliwie i każdą wyborną myśl zakropiwszy wódką, oświadczyła:
- Nie musi to być wielkie mecyje ta dziewczyna, kiedy poleciała na Żyda;
- A skąd to pani wie, że to nie katolik?
- Robert? Nie, proszę pana, nasz prałat, choć godny człowiek, to by katolickiego dziecka na Roberta nie ochrzcił. Jak on nie Żyd, to z Żydów.
- To jest obojętne; teraz sprawa najważniejsza, aby jq znaleźć. Więc, jak pani mówiłem, ona ma maszynę do szycia. Oczywiście nie można znać wszystkich tych, którzy tu mają maszynę, ale przypadkiem.
- Jak to nie można znać? Tu u nas na przykład, w moim domu, są dwie maszyny, ale to się nie liczy.
- A nuż!
- Nie da rady, bo jedną ma krawiec, ale suchotnik, a drugą ma gospodyni, ale nigdy na niej nie szyje, bo maszyna już dwadzieścia lat zepsuta.
- Tak, to się nie liczy...
- Ale, poczekaj pan, nie tak gorąco. Pod jedenastym ma maszynę jedna taka, co się puszcza, a chce się wydać za piekarza. Taka to wygląda na Roberta! Jeżeli to nie ona, to już nie wiem kto...
- To może by tam pójść?
- Teraz nie można, bo ona siedzi.
- Gdzie siedzi?
- Jak to gdzie? W kryminale. Żelazkiem rozbiła głowę temu piekarzowi, jak go z inną spotkała na schodach, bo oni mieszkają w tym samym domu.
- Patrzcie, patrzcie!
- Tak, panie, jak miłość, to miłość...
- Więc to nie może być ona...
- Może i nie ona. Całkiem widzę źle z tym interesem.
- Co robić, droga pani?
- Po maszynie pan nie znajdzie. Na mój rozum trzeba czekać do ósmej godziny, a potem patrzeć, gdzie zajedzie pogotowie, to się ją od razu wyszuka.
- Biedna dziewczyna!
- Niech jej pan tak bardzo nie żałuje, bo jak chce kipnąć z wielkiej miłości, to będzie miała tylko przyjemność za swoją krzywdę. Albo to pierwsza? Już tam taka dobrze wie, co robi? A może ona tylko tak udaje, aby ten drań przybiegł? Co? Napije się wody z cukrem i będzie udawała, że kona... Tu jedna-tak zrobiła, a jak jej narzeczony, co ją puścił, przyleciał do umierającej, to mu tak dała w pysk, że się nogami nakrył, bo inaczej nie mogła zapłacić za swoją krzywdę. A on się dopiero wtedy z nią ożenił, jak zobaczył, że baba jest z dowcipem.
- Ósma dochodzi! - rzekł ponuro Bąkiewicz.
- O, Boże! Do widzenia pani... Niech już pani sama dokończy butelki...
Przybiegli szybko kilka ostatnich domów, w których na razie nikt nie myślał o śmierci gwałtownej mniemając, że na raty w tych mrocznych osowiałych zaułkach można umrzeć równie skutecznie.
Kolumna byt roztrzęsiony, Bąkiewicz bardzo smutny.
- Na nic wszystko. Albo jesteśmy kiepskimi detektywami, albo ona podała nieścisłe wskazówki. Ale mi jej bardzo żal. Nie wie, biedactwo, że dwóch obcych ludzi biega przez cały dzień, aby dogonić jej śmierć... Może by jej było lżej umierać...
- Ósma za kilka minut...
- Należy się spodziewać, że i w tych wypadkach obowiązuje akademicki kwadrans.
- Boję się. mój drogi, że jest to jedyny wypadek, kiedy kobieta się nie spóźnia. Gdyby mogła zachować zdrowy rozsądek, opóźniałaby całą rzecz o kilka godzin choćby z przyzwyczajenia, ale rozdrażniona i zrozpaczona... Do diabła! taki mały jest ten rynek i nie można na nim znaleźć nieszczęśliwej kobiety...
- Tak mało się zapewne taka nieszczęśliwa różni od innych... Kolumna!
- Co ci się stało?
- Trzecie piętro... drugie okno z brzegu... Widzisz? Nie tam!... przed tobą!...
Kolumna spojrzał i znieruchomiał. Młoda, ładna dziewczyna, z twarzą bardzo bladą, ostrożnie otworzyła okno i przez zapadający mrok patrzyła w stronę ulicy Świętojańskiej. Światło już zapalonych latarń pozwalało widzieć ją dokładnie. Patrzyła przez chwilę, potem, powoli odwróciwszy głowę, zaczęła patrzeć na dachy i na domy wreszcie nagłym ruchem zatrzasnęła okno.
Kolumna już był na schodach.
- Prędzej! prędzej! - wrzeszczał Bąkiewicz.
- To tu! - szeptał zdyszany Kolumna - Zamknęło!
- Stukaj!
Kolumna potrząsnął gwałtownie klamką i przejmującym głosem począł mówić:
- Niech pani otworzy!
Nic. Cisza.
- My od Roberta! - wrzasnął Bąkiewicz.
Drzwi się otworzyły gwałtownie.
- Bogu dzięki! - westchnął głęboko Kolumna. - O, droga pani!
Skromnie ubrana dziewczyna patrzyła na nich ze zdumieniem, z nadzieją i rozpaczą zarazem.
- Czego panowie chcą?
- My od Roberta. Wszystko będzie dobrze! Niech się pani nie boi... Szukaliśmy pani cały dzień.
- A on?
- On? On nic nie wie! Zaraz wszystko pani opowiem, ale muszę odsapnąć... O, dzięki Ci, Boże!...
Nagle rzucił się jak ryś w stronę okna i porwał zwycięskim ruchem flaszeczkę. Panienka uczyniła ruch, jakby ją chciała odebrać, ale widać zabrakło jej sił, bo się zachwiała. Bąkiewicz pomógł jej usiąść na krześle.
Kolumna mówił szybko:
Cud boski, że panią znaleźliśmy. Niech pani nie płacze, bo mi się serce kraje... Bąkiewicz, weź to paskudstwo i wylej gdzieś na schodach. Co pani chciała zrobić najlepszego? l wszystko byłoby nadaremne, bo pan Robert nie otrzymał pani listu.
- Skąd pan wie?
- Oto jest pani list. Znaleźliśmy go pod skrzynką pocztową na błocie. Niech pani spojrzy, jak wygląda... To straszne... Staraliśmy się odgadnąć, gdzie pani mieszka, szukaliśmy pana Roberta...
- To on nic nie wie?
- Oczywiście, że nie! l gdyby nie dziwny przypadek, byłaby pani...
Dziewczyna zatrzęsła się gwałtownie.
- Och, jak mi jeszcze serce bije!... Aleśmy zdążyli!... Teraz będzie wszystko dobrze... Flaszeczkę rozbijemy o mur, a serce naprawimy.
- Nic się już nie da naprawić... On już do mnie nie wróci... On ma kochankę... bardzo wielką panią... O, po co panowie tu przyszli?
- Bąkiewicz miał łzy w oczach i robił takie miny, że jeśli to dłużej potrwa, to on wypije truciznę, którą ukrył w kieszeni, Kolumna zaś zbliżył się do niej i, głaszcząc jej drżącą rękę, mówił miękko:
- Spokojnie, spokojnie... Czy on jest jeden na świecie?
- Takiego drugiego nie ma!
- Znajdziemy innego... Czas wszystko naprawi... No, no, cicho, cicho moje dziecko... Taka wielka panienka i płacze, że aż wstyd. Taka śliczna i taka miła... Tylko nie płakać, nie płakać...
Kolumna nie znając tej prostej prawdy, że kobieta zawsze więcej płacze, kiedy się ją prosi i błaga, aby nie płakała, wydobył z nieszczęsnych, chociaż niebieskich jej oczu, całą rzekę gorących łez. Oni patrzyli bezradnie, myśląc usilnie, jak tę serdeczną powódź ująć w tamy.
Aż nagle Bąkiewicz zapytał ni stąd, ni zowąd pewnym głosem:
- Zamiast płakać, niech mi pani powie, do czego służy ta dziwna maszyna?
- Do... cerowania... pończoch... - odpowiedziała chlipiąc.
Bąkiewicz spojrzał z wyrzutem na Kolumnę, oświadczając mu wręcz spojrzeniem bardzo treściwym, że dziennikarz, który nie wie o istnieniu tego rodzaju maszyny, powinien sprzedawać zapałki na rogu ulicy.
Kolumna zaś, kpiąc sobie z tego uroczystego oświadczenia, przysunął drugie krzesło bardzo blisko i jak dobry brat zaczął ją pocieszać na rozmaite sposoby.
- Jeszcze będziemy się cieszyć na weselu... Ja festem pani sąsiadem, bo mieszkam tuż obok, a ten pan pisze takie wiersze, że umarłego by rozśmieszył... Tylko nie płakać, droga panno Kiziu. Pani się ślicznie nazywa... Jakie to jest właściwie imię?
- Albina...
- Albina? Oczywiście! To od razu można zgadnąć... Czy to pan Robert tak panią nazwał?
- Nie... to nie Robert... ja miałam... przedtem narzeczonego...
- Miłość kwitnie w tym sercu, jak w inspektach - pomyślał Bąkiewicz.
- Niech więc panna Kizia się uspokoi. My jesteśmy dobrzy przyjaciele i wszystko dla pani zrobimy. Czy pani go tak bardzo kocha?
Fontanna łez, nagła i obfita, starczyła za odpowiedź.
Bąkiewicz mrugnął na Kolumnę, zachęcając go do pytań.
- Zaraz! - odpowiedział mu Kolumna mrugnięciem. - Tak... tak... bardzo go pani kocha... O, mój Boże, jaki to szczęśliwy człowiek! Nie tylko, że jest taki sławny... Czy on jest bardzo sławny?
- Bardzo... on jest najsławniejszy...
- Aha! l taki wielki artysta?
- O niego się biją... W sobotę jest taki tłok, że rady nie mogą dać... Wszyscy tak do niego...
- Czy on jest malarzem?
Panna Kizia spojrzała przez łzy z wyraźnym wyrzutem.
- Ach, to nie malarz! - rzekł prędko Kolumna - bardzo słusznie, bardzo słusznie!.. Taki artysta... A cóż on robi, ten pan Robert?
- To jest fryzjer damski! - rzekła z dumą panna Kizia.
Bąkiewicz chwycił się za serce i zatoczył się pod ścianę. Kolumna zaś widocznie utracił oddech, bo chwytał powietrze, jak karp.
- To jest najsławniejszy fryzjer i dlatego tak na niego lecą... To jest moje nieszczęście... On jest w firmie Robert i Feliks na Nowym Świecie... l taki jest śliczny, że...
- Robert i Feliks? - jęknął Kolumna.
- Tak...
- l on ma stosunki w operze?
- Tak... tam jest jedna taka, co jak trzeba hrabiny, co nic nie śpiewa, to ją wynajmują... taka chuda... to wszystko przez nią... O, jaka ja jestem nieszczęśliwa...
Główka dobrej panny Kizi, przygnieciona nagłą boleścią, pochyliła się ciężko na pierś Kolumny, jakby wiedząc, że znajdzie na niej ukojenie. Kolumna, wzruszony do głębi takim dowodem zaufania, zaczął ją gładzić po włosach, co w niej znów musiała obudzić rzewne wspomnienia, bo Robert czynił to z fachu, więc zapłakała cichutko i tkliwie.
- Niech pani tak nie płacze, bo mi serce pęknie...
- Bo pan jest taki strasznie dobry...
- Czy pani jest zawsze sama?
- Jak ten palec... Słowa nie ma do kogo przemówić!...
- Teraz będzie można, ja tu mieszkam w drugim domu.
- Tam, gdzie okręt?
- Tam... tam... Wszystko będzie ślicznie! Wiosna idzie, a pani chciała umrzeć. Czy to ładnie? Już nie chcemy umierać?
- Nie...
- Bąkiewicz - zawołał wesoło Kolumna - już nam trucizna niepotrzebna! Możesz iść i wylać ją do Wisły.
- Szkoda - rzekł głucho Bąkiewicz - może się jeszcze przydać. Odwiozę ci do domu... Pani już jest spokojna, więc może sobie pójdziemy...
- Broń Boże! - rzekł Kolumna - pani może będzie samej smutno. Prawda?
- Prawda...
- Słyszysz, przyjacielu? Temu dobremu dziecko będzie smutno samemu.
Zaczął dawać Bąkiewiczowi znaki, aby zniknął.
- Mam sobie pójść? - zapytał Bąkiewicz.
- Jeśli chcesz...
- Ja też szukałem pana... Roberta...
- Czemu ranisz serce pannie Kizi? Już nie ma żadnego Roberta. Idź już, idź, dobry przyjacielu... Ja myślę, że jak panna Kizia troszeczkę uspokoi, to może pójdzie ze mną do kinematografu... Pójdzie pani?
Panna Kizia dała znać chlipnięciem, że wszystko jedno jest kobiecie, która ma czułe serce i chciała się otruć!
Bąkiewicz uśmiechnął się jak szatan i rzekł przeraźliwym tonem:
- Jest jeden śliczny obraz.
- Gdzie? jaki tytuł?
- "List bez adresu" Słyszałeś, złoczyńco?
Trzasnął drzwiami i wypadł na ulicę; w duszy miał piekło, a w głowie mały, ale dobrze prosperujący prywatny zakład dla obłąkanych.
- Płakał nad bezbronną kobietą, magot ohydny, wrzeszczał w gniewnym sercu, ronił łzy nad tym, że miłość ją gubi... A jak przyszło co do czego, znalazł w sobie Roberta! Jutro dam w pysk!
I taka go pasja porwała, że, przystanąwszy na chodniku wrzasnął:
- O, tak! mężczyzna jest ohydną kanalią!
- Święte słowa! - rzekła jakaś przechodząca dama.
Bąkiewicz spojrzał na nią martwym wzrokiem, a przypomniawszy sobie, że ma w kieszeni zbędną truciznę, chciał ją ofiarować owej damie. Machnął jednak ręką i trzasnął szkłem o latarnię.
Nagle rozdął nozdrza i począł wietrzyć, bo mu się zdawało, że się dokoła rozeszła woń... benzyny.